background image

- 1 - 

Arthur Conan Doyle 

 

EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENG ERA .........................................................................................................................................1

 

TRUJĄCE PASMO  ........................................................................................................................................................................................... 13

 

ROZDZIAŁ I ZAĆMIONE LINIE ...................................................................................................................................................................... 13

 

ROZDZIAŁ II  PRZYPŁYW ŚMIERCI ............................................................................................................................................................ 21

 

ROZDZIAŁ III  W TONI  .................................................................................................................................................................................... 28

 

ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIER AJĄCEGO  ................................................................................................................................................... 35

 

ROZDZIAŁ V WYMARŁY ŚWIAT ................................................................................................................................................................... 40

 

ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE  ................................................................................................................................................... 47

 

 

 

EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA 

 
Przypominałem  sobie,  jak  przez  sen,  że  mój  przyjaciel  Edward  Malone  z  „Gazety"  mówił  mi  o 

profesorze Challengerze, z którym przeżył swojego czasu jakieś niezwykłe przygody. Jestem jednakże 
tak zapracowany i firma moja ma tyle spraw do załatwienia, że interesować mnie muszą tylko wypadki 

związane  z  moim  zawodem.  Przypomniałem  sobie,  że  Challenger  miał  opinię  dzikiego  geniusza  o 
gwałtownym  i  bezwzględnym  charakterze.  Toteż  ze  zdziwieniem  przeczytałem  przesłany  mi  list  tej 

treści: 

 
14 (Bis), Enmore Gardens, Kensington 
Panie, 
Szukam  eksperta,  znaj

ącego  się  na  wierceniu  artezyjskich  studzien.  Nie  chcę  ukrywać,  że  ma m 

bardzo  złą  opinię  o  ekspertach  w  ogóle,  gdyż  przekonałem  się,  że  każdy,  jak  ja,  zrównoważony 

człowiek  stoi  o  całe niebo wyżej od  jednostki  poświęcającej  się wyłącznie  jakiejś  specjalnoś ci  (która 
najczęściej  nie  zasługuje  nawet  na  miano  specjalności).  Ale  mimo  wszystko  chcę  spróbować. 

Przeglądając  listę  znawców  studzien  artezyjskich,  zwróciłem  przypadkowo  uwagę  na  pańskie 
nazwisko,  a  zasięgnąwszy  informacji,  dowiedziałem  się,  że  jesteś  zn ajomym  mojego  młodego 

przyjaciela,  Mr.  Edwarda  Malone'a.  Proszę Pana  zatem,  abyś  zgłosił  się  do  mnie  na  krótką  rozmowę, 
gdyż  jeśli  odpowiesz  moim  wymaganiom  (w  co  wątpię),  jestem  skłonny  powierzyć  Ci  sprawę 

pierwszorzędnej  wagi.  Nie  mogę  na  razie  nic  więcej  powiedzieć,  jest  to  bowiem  tajemnica,  o  której 
można  dyskutować  tylko  w  cztery  oczy.  Proszę  pana,  abyś  nie  umawiał  się  z  nikim  na  oznaczony 

termin i zechciał zgłosić się do mnie pod podanym adresem o 10. 30 rano w przyszły piątek, pozostaję 
Sir, jak na p

oczątku 

George Edward Challenger 

 
Wręczyłem list urzędnikowi, który zawiadomił pisemnie profesora, że Mr. Peerless Jones stawi się u 

niego  w  oznaczonym  czasie.  Była  to  zupełnie  grzeczna  odpowiedź,  ale  zaczynała  się  zwrotem: 

Otrzymaliśmy Pański list (bez daty): W rezultacie dostałem od profesora drugą epistołę: 

 
Panie  - 

pisał,  a  pismo  jego  wyglądało  jak  zasieki  z  kolczastego drutu.  -Jak widzę,  uraziło  cię  to,  że 

list  mój  nie  miał  daty.  Zwracam  jednak pańską  uwagę  na fakt,  że  Rząd  nasz  ma  zwyczaj  umieszczać 

na  kopercie  pieczątkę,  która  zaopatrzona  jest  w  datę  wysłania  listu  na  pocztę.  O  ile  pieczątki  tej 
brakowało, lub o ile była zatarta, ma pan prawo wniesienia skargi do odpowiednich władz. Co do mnie, 

radziłbym zajmować się sprawami zawodowymi, a nie interesować się zewnętrzną formą moich listów.  

 
Było  jasne,  że  miałem  do  czynienia  z  wariatem,  postanowiłem  zatem  przed  zgłoszeniem  się  do 

profesora  porozumieć  się  z  moim  przyjacielem  Malone'em,  którego  znałem  jeszcze  z  czasów 
studenckich i  zapyt

ać  go o  zdanie  w  tej  sprawie.  Przywitał mnie  serdecznie  i przeczytał  z  uśmiechem 

listy Challengera. 

To jeszcze nic, mój chłopcze - rzekł. - Przekonasz się sam po pięciu minutach rozmowy, że trudno 

z nim wytrzymać. Wyzywa do walki cały świat. 

I świat sobie na to pozwala? 

background image

- 2 - 

Cóż znowu. Jeśli policzysz wszyst kie pozwy sądowe, wszyst kie sprzeczki, wszyst kie bitki... 

- Bitki? 

Zapewniam  cię,  że  drobnostką  dla  niego jest  zrzucić  ze  schodów  osobnika,  który  się mu  narazi. 

Jest  to  człowiek  jaskiniowy.  Z  pałką  w  jednej  ręce  i  krzemiennym  nożem  w  drugiej  wyglądałby 
wspaniale.  Pewni  ludzie  rodzą  się  o  sto  lat  za  późno,  ale  on  powinien  urodzić  się  tysiąc  lat  temu. 

Należy do okresu neolitycznego, to pewne. 

- I jest profesorem? 

To  jest  właśnie  najdziwniejsze.  Jest  to  najgenialniejszy  mózg  w  Europie...  Rozporządza  tak 

wielkim  zasobem energii,  że urzeczywistnić może  najśmielsze  zamysły.  Koledzy  nienawidzą  go,  gdyż 

trzeba nadludzkiej cierpliwości, aby znieść wszyst kie jego uchybienia... Nic sobie nie robi z nikogo... 

-  Dobrze  - 

rzekłem.  -  Zrzeknę  się  więc  pracy  na  jego  korzyść  i  nie  pójdę  wcale  na  wyznaczone 

spotkanie. 

Tego  ci  nie  radzę. Mógłbyś  narazić  się  na  wielkie  nieprzyjemności.  Zresztą,  nie bierz  zbyt  serio 

tego,  co mówiłem  o  starym  Challengerze.  Każdy,  kto  go  bliżej  pozna, musi  go  pokochać. Ten  stary 
niedźwiedź nie  wyrządzi  nikomu  krzywdy.  Pamiętam,  jak  niósł na  plecach  dziecko  chore  na ospę,  na 

przestrzeni  stu  mil,  kiedyśmy  szli  w  kierunku  rzeki  Madiery.  Jest  pod  każdym  względem  wielki.  Nie 
zrobi ci najmniejszej  

przykrości, jeśli potrafisz się zabrać do niego. 

Dziękuję. Nie mam zamiaru. 

Nie bądź głupi. Czy słyszałeś o Tajemnicy Hengist Down, szybu na Wybrzeżu Wschodnim? 

O ile wiem, chodzi o jakieś towarzystwo, które buduje w tajemnicy kopalnię węgla. 

Malone 

zmrużył oczy. 

Nie mogę  udzielić  ci objaśnień  w  tym  względzie, dopóki  on  sam  na to  nie  zezwoli.  Zobowiązałem 

się milczeć.  Ale  mogę powiedzieć  ci  to,  co  podały gazety.  Niejaki Betterton,  człowiek  który  dorobił  się 

pieniędzy na kaloszach, zapisał Challengerowi przed kilku laty cały swój majątek z zastrzeżeniem, że 
użyje go na cele naukowe. Była to suma olbrzymia - kilka milionów. Challenger kupił majątek Hengist 

Down,  w  Sussex.  Było  tam  kilkanaście  morgów  nieużytków,  które  otoczył  drutem  kolczastym.  W 
środku  tego  terenu  znajdowała  się  głęboka  rozpadlina. Tu  zaczął  kopać.  Ogłosił,  że  w Anglii  znajduje 

się nafta i że chce to udowodnić. Zbudował - tu Malone znowu zmrużył oczy - małą kolonię robotniczą, 
której  mieszkańców  zobowiązał  do  milczenia,  płacąc  im  wysokie  pensje.  Rozpadlina,  jak  i  cały 

majątek,  otoczona  jest  kolczastym  drutem. Pilnują jej  psy  gończe. Kilku  dziennikarzy  o  mało  co  nie 
przypłaciło  życiem  spotkania  z  nimi,  nie  wspominając  już  o  ich  garderobie.  Jest  to  przedsięwzięcie 

zakrojone  na  olbrzymią  skalę.  Roboty  prowadzi  firma  Tomasza  Mordena,  która  zobowiązała  się 
również  do  zachowania  tajemnicy.  Obecnie  szukają  inżyniera,  znającego  się  na  wierceniu  studzien 

artezyjskich.  Byłoby  szaleństwem  z  twojej  strony  odmawiać  pomocy  człowiekowi  takiemu  jak 
Chal

lenger i wyrzekać się doskonałego zarobku. 

Argumenty Malone'a przekonały mnie i w piątek rano wybrałem się do Enmore Gardens. Bałem się 

spóźnić,  toteż  nic  dziwnego,  że  stanąłem na  miejscu o dwadzieścia minut  za  wcześnie. Przed  bramą 

czekał  wspaniały  rolls-royce  z  srebrną  strzałką  na  drzwiach  -  wóz,  który  jak  wiedziałem, należał  do 
Jakuba Deconshire'a, wspólnika wielkiej firmy Morden. Był to człowiek bardzo spokojny, więc zdziwiło 

mnie jego  nagłe  zjawienie  się i  wzburzenie  malujące  się  na  jego  twarzy.  Wypadł szy  z bramy,  wznosił 
ręce ku niebu i zawołał głośno: „A niech go diabli wezmą!" 

Co ci się stało, Jack? Jesteś nie w humorze. 

Ach, Peerless. I ty tutaj? Nie zazdroszczę ci. 

Spotkało cię coś przykrego? 

Chciałem  się  widzieć  z  Challengerem.  Polecił  mi  przez  odźwiernego,  abym  się  zgłosił  w 

odpowiedniejszym  czasie, gdyż je  właśnie jajka. A  tu  chodzi  o  czterdzieści  dwa  tysiące funtów,  które 
jest nam winien. 

I nie chce płacić? 

Nie,  trzeba przyznać,  że  ten  stary  goryl  jest  bardzo hojny.  Ale płaci,  kiedy  chce i jak  chce i nie 

zależy mu na nikim. Bądź co bądź jednak spróbuj, a może ci się uda. -I wskoczył do swego auta. 

Czekałem z zegarkiem w ręku, aż przyjdzie oznaczona godzina. Muszę przyznać, że byłem bardzo 

niespokojny.  Nie  lękałem  się,  gdyż  przypuszczałem,  że  sprostam  temu  szaleńcowi, gdyby  chciał  się 
na  mnie  rzucić,  ale  doznawałem  dziwnego  uczucia,  na  które  składała  się  obawa  przed  publicznym 

skandalem  i  niezadowolenie  z  możliwości  utraty  zarobku.  Jednakże  jestem  człowiekiem  czynu. 
Spojrzawszy jeszcze 

raz na zegarek, zadzwoniłem do bramy. 

background image

- 3 - 

Otworzył  ją  stary  odźwierny  o  drewnianej  twarzy,  która  świadczyła,  że  przyzwyczajony  był  do 

wszelkich emocji i że nic na świecie nie mogło go już zadziwić. 

- Pan przychodzi wezwany? - 

zapytał. 

- Rzecz prosta. 
Spojrzał na listę, którą trzymał w ręce: 

Pańskie  nazwisko,  sir?...  Ach, Mr.  Peerless  Jones.  Dziesiąta  trzydzieści.  Wszyst ko  w  porządku. 

Musimy mieć się na baczności przed dziennikarzami, Mr. Jones. Profesor, jak pan może wie, nie znosi 

dziennikarzy. Tędy, sir. Profesor Challenger przyjmuje. 

Jeszcze  chwila i  stanąłem  przed jego obliczem.  Wobec  tego,  że przyjaciel mój Ted Malone  opisał 

tak  dobrze  Challengera  w  swoim  „Świecie  zaginionym",  wszelkie moje próby  sprostania  mu  pod  tym 
względem,  nie  mają  szans.  Wspomnę  więc  tylko,  że  ujrzałem  mężczyznę  olbrzymiego  wzrostu  z 

wielką  czarną  brodą  w  kształcie  łopaty  i  parą  szarych  oczu,  na  wpół  przysłoniętych  przez  powieki. 
Siedział  za  biurkiem  z  głową  przechyloną  w  tył.  Cała  jego  postać  świadczyła  o  aroganckim 

lekceważeniu. 

Czego ten chce, u diabła? - czytałem z jego twarzy. Położyłem na stole mój bilet wizytowy. 

- Ach, tak - 

rzekł, rzuciwszy na niego okiem. -Rzecz prosta. Pan jesteś tak zwanym ekspertem... Mr. 

Jones... Hm! 

Proszę siadać... Czytałem pańską bro szurę o naszych prawach do Półwyspu Synaj. Czy 

pan ją sam pisał? 

- Naturalnie, sir. Podpisana jest moim nazwiskiem. 

Tak... Tak... Chociaż to niczego nie dowodzi. Ale przyjmuję do wiadomości pańskie oświadczenie. 

Mimo całej stylistycznej gmatwaniny, znajdzie się w tej pracy i mądrzejsze miejsce. Czyś pan żonaty? 

- Nie, sir. 

A więc jest nadzieja, że zachowa pan powierzoną mu tajemnicę. 

Jeśli się do tego zobowiążę, przyrzeczenia dotrzymam. 

Tak  pan mówi. Mój młody  przyjaciel  Malone  -mówił o Tedzie jak  o  dziesięcioletnim  chłopczyku  -

wystawił panu pochlebne świadectwo. Twierdzi, że mogę panu zaufać. Chodzi o rzecz wielkiej wagi... 
Kończę  właśnie  przygotowania  do  jednego  z  największych  eksperymentów...  mógłbym  powiedzieć 

nawet największego eksperymentu w dziejach świata. Proszę o pańską pomoc. 

- Wielki to zaszczyt dla mnie. 

W istocie, to wielki zaszczyt. Przyznaję, że nie dzieliłbym się z nikim trudami, ale przedsięwzięcie 

zakrojone  jest  na  olbrzymią  skalę i  wymaga  drobiazgowego  opracowania.  Krótko  mówiąc,  chodzi  o 
udowo

dnienie, że ziemia, na której żyjemy, jest sama również żyjącym organizmem i że posiada swój 

własny system nerwowy, własne narządy oddychania, krążenia itd. 

Zaiste człowiek ten był chyba szaleńcem. 

Widzę,  że pański  mózg nie  stoi na  wysokości  zadania.  Ale  postaram  się  wytłumaczyć  stopniowo, 

co  mam  na  myśli.  Zapewne  zwróciło  pańską  uwagę  podobieństwo  wrzosowisk  do  sierści  jakiegoś 
wielkiego  zwierzęcia.  A  potem, przypomnij pan  sobie  wzniesienia i  spadki  terenu,  które  wskazują  na 
powolne oddychanie stworzenia

. W końcu, weź pan pod uwagę drobne poruszenia się i skurcze, które  

naszym lilipucim organizmem odczuwamy jako trzęsienia ziemi. 

- A wulkany? - 

zapytałem. 

Właśnie. Te odpowiadają aparatowi regulującemu dopływ ciepła w naszym ciele. 

Zakręciło mi się w głowie. Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na te monstrualne twierdzenia. 

- A temperatura? - 

zawołałem. Czyż nie jest faktem, że ta podnosi się raptownie w miarę posuwania 

się w głąb ziemi? Czyż nie uczono nas, że centrum jej pozostało w stanie płynnym dzięki panującemu 
tam gorącu? 

Machnął ręką. 

A  czy  nie  uczono  pana,  że  ziemia  jest  spłaszczona  na  biegunach?  Znaczyłoby  to,  że  bieguny 

znajdujące  się  bliżej  środka  ziemi  niż  jakiś  inny  punkt  na  jej  powierzchni,  powinny  być  bardziej 
wystawione  na  działanie  tego  gorąca,  o  którym  wspominasz.  Czemuż  nie  panują  tam  tropikalne 

upały? 

Wszystko to jest dla mnie zupełnie nowe. 

Rzecz  prosta.  Przywilejem  oryginalnego  myśliciela  jest  głosić  idee  nowe  i  niezrozumiałe  dla 

pospolitego motłochu. Czy pan wie, co to jest? - Pokazał mi mały przedmiot, który wziął ze stołu. 

Powiedziałbym, że to jeżowiec. 

background image

- 4 - 

-  W  istocie  - 

zawołał  zdziwiony,  jakby  nie  spodziewał  się  ode  mnie  rozsądnej  odpowiedzi.  -  Jest  to 

jeżowiec - pospolity jeż morski. Przyroda powtarza się w wielu formach, różniących się do siebie tylko 
wielkością. Jeżowiec ten jest modelem, pierwowzorem świata. Ma kształt kulisty, ale jest spłaszczony 

na biegunach. Twierdzę, że ziemia jest olbrzymim jeżowcem. Cóż pan na to? 

Myśl  ta  wydała  mi  się  absurdem,  ale  nie  śmiałem  mu  tego  po wiedzieć.  Starałem  się  wycofać  z 

dyskusji jak na j ostrożniej. 

Zwierzę  potrzebuje  pokarmu  -  rzekłem.  -  Skąd  ziemia  mogłaby  pobierać  pokarm  dla  swego 

olbrzymiego cielska? 

Doskonały  argument, doskonały  -  profesor  rzekł  tonem protekcjonalnym.  -  Na  ogół  orientuje  się 

pan  szybciej, niż przypuszczałem.  W jaki  sposób  ziemia  pobiera  pokarm?  Wróćmy do jeżowca,  mój 
przyjacielu.  Woda,  która  go otacza, przepływa  przez  cewki  tego małego  stworzenia i  zaopatruje je  w 

materiał potrzebny do życia. 

A więc pan sądzi, że woda... 

Nie,  sir. Eter.  Ziemia  krąży  w  przestrzeni,  a  eter  przedostaje  się  do jej  wnętrza i  zaopatruje ją  w 

czasie  ciągłej  wędrówki  w  substancje  odżywcze.  Inne  światy-jeżówce,  Mars,  Wenus  itd.  pobierają 

pokarm w ten sam sposób. 

Człowiek  ten  był  szaleńcem,  ale  trudno  było  z  nim  dyskutować.  Milczenie  moje  wziął  za  zgodę i 

uśmiechnął się do mnie łaskawie. 

Zaczynamy rozumieć - rzekł. - Zrazu oszałamia to i ogłupia, ale można się wkrótce przyzwyczaić. 

Słuchaj pan dalej. Zajmiemy się jeszcze tym małym stworzonkiem w mojej ręce. Przyjmijmy, że na tej 
twardej jego skorupie żyją maleńkie owady. Czy jeż morski zdaje sobie sprawę z ich obecności? 

Sądzę, że nie. 

Podobnie i ziemia nie ma najmniejszego pojęcia, że rasa ludzka wykorzystuje ją do swoich celów. 

N

ie  zdaje  sobie  sprawy  z istnienia drobnych  żyjątek,  które  rozmnożyły  się na  jej powierzchni, nie  wie 

nic o roślinności pokrywającej jej skorupę na kształt pleśni. Tak się sprawa miała do dnia dzisiejszego. 

Postanowiłem to jednak zmienić: 

Spojrzałem na niego zdumiony. 

Pan chce to zmienić? 

Zamierzam  dać  do  zrozumienia  ziemi,  że  jest  przynajmniej  jeden  człowiek,  George  Edward 

Challenger,  który  chce  zwrócić na  siebie jej  uwagę,  który  domaga  się tego.  Zapewne,  że będzie  to 
próba jedyna w swoim rodzaju. 

- I w 

jaki sposób chce pan to uczynić? 

Zawezwałem  pana  właśnie  w  tym  celu.  Proszę  znowu  spojrzeć  na  to  interesujące  stworzonko, 

które  trzymam  w  ręce.  Pod ochraniającą je  skorupą  znajdują  się  nerwy  czuciowe.  Rzecz  zrozumiała, 
że  jakiś  pasożyt  mógłby  ściągnąć  na  siebie  uwagę  jedynie  wówczas,  gdyby  wywiercił  dziurę  w 

ochraniającej je skorupie i podrażnił jego narządy czuciowe. 

- Zapewne. 

Podobnie rzecz się ma z muchą lub moskitem, na które zwracamy uwagę dopiero wówczas, kiedy 

nas ukłują swoim żądłem. Czy pan domyśla się, do czego zmierzam? 

Wielkie nieba! Pan chce wykopać studnię, wydrążoną przez ziemską pokrywę?  

Przymknął oczy z wyrazem niewysłowionej błogości na twarzy. 

Ma  pan  przed  sobą  -  rzekł  -  pierwszego  człowieka,  który  przebije  tę  rogową  pokrywę.  Mogę 

powiedzieć nawet, który ją przebił. 

Przebił? 

Tak  jest.  W  ciągu  kilku lat bezustannej pracy  we dnie i  w  nocy,  przy  użyciu  najlepszych narzędzi, 

świdrów, zgniataczy, środków wybuchowych dokonałem tego. Wspierała mnie wydatnie firma Morden. 
Jesteśmy już prawie u celu. 

Chce pan powiedzieć, że ziemska pokrywa została przebita? 

Jeśli słowa pańskie oznaczają przestrach, pominę je milczeniem. Jeśli oznaczają niedowierzanie... 

Niech mnie Bóg broni! 

Proszę przyjąć do wiadomości to, co powiem. Przebiliśm y ziemską  skorupę. Grubość jej wynosiła 

dokładnie  czterdzieści  tysięcy  czterysta  jardów,  to jest  w  przybliżeniu  osiem mil. Może  zainteresuje 
pana  wiadomość,  że  natrafiliśmy  w  czasie  naszych  robót  wiertniczych  na  pokłady  węgla,  których 

wartość przewyższa znacznie koszta przedsięwzięcia. Pewne trudności sprawiło nam usunięcie wody 

background image

- 5 - 

z  dolnych  warstw  piasku  i  kredy,  ale  trudności  te  zostały  pokonane.  Jesteśmy  w  ostatnim  stadium 

robót,  a  ostatnim  stadium  jest...  Mr.  Peerless  Jones.  Pan  ma  odegrać  rolę  moskita.  Pański  świder 
artezyjski będzie żądłem. Zrozumiał pan? 

-  Osiem  mil!  - 

zawołałem.  -  Ależ  najgłębsza  ze  znanych  studzien  artezyjskich,  zbudowana  na 

Górnym Śląsku, ma sześć tysięcy dwieście stóp głębokości! 

Nie  rozumie  mnie  pan,  Mr.  Peerless.  Nie  wydawałbym  milionów  na  kopanie  ogromnej  studni, 

gdybym  mógł  osiągnąć  cel przy  pomocy  sześciocalowego  świdra.  Nie  żądam  od pana  niemożliwości. 

Chodzi  mi,  po  prostu,  o  przygotowanie  ostrego  świdra,  długiego  na  sto  stóp  i  poruszanego  przy 
pomocy elektryczności. 

- Dlaczeg

o przy pomocy elektryczności? 

Jestem  tu  na  to,  Mr.  Jones,  aby  wydawać  rozkazy,  a  nie  aby  udzielać  wyjaśnień.  Zanim 

skończymy, może się zdarzyć, może się zdarzyć, powiadam, że życie pańskie zależeć będzie od tego, 
czy świder da się wprawić w ruch z pewnej  odległości przy pomocy prądu elektrycznego. Sądzę, że da 

się to zrobić? 

- Owszem. 

A więc proszę wszyst ko przygotować. Na razie obecność pańska nie jest nam potrzebna, ale czas 

już przystąpić do przygotowań. Skończyłem. 

Chciałbym zapytać się jeszcze o jeden ważny szczegół - rzekłem. - Muszę wiedzieć, jaki grunt ma 

przebić mój świder. Piasek, glina lub wapień wymagają zupełnie odmiennego postępowania. 

Powiedzmy, galaretę - rzekł Challenger. - Tak jest, przyjmijmy, że ma pan zapuścić swój świ der w 

galaretę.  A  teraz  muszę  zwrócić  panu  uwagę,  Mr.  Jones,  że  mam  do  załatwienia  kilka  spraw 

pierwszorzędnej  wagi...  Do  widzenia.  Proszę  przedłożyć  formalny  kontrakt  z  obliczeniem  kosztów 
mojemu kierownictwu robót. 

Ukłoniłem  się  i  zawróciłem  do drzwi.  Al e  ciekawość  przemogła.  Pisał już  coś  na papierze i  spojrzał 

na mnie z gniewem, widząc, że nie wychodzę. 

- Pan jeszcze tutaj ? 

Chciałem zapytać tylko, sir, co może być celem tak niezwykłego doświadczenia? 

-  Precz,  precz  - 

zawołał  rozgniewany.  -  Zapomnij  pan  chociaż  na  chwilę o interesach!  Wznieś  się 

ponad  poziom  niskich  i  przyziemnych  potrzeb  handlarza  i  kupca!  Chodzi  o  zdobycze  naukowe,  o 

wzbogacenie  wiedzy  ludzkiej.  Chodzi  o  przekonanie  się,  czym  jesteśmy  i  dlaczego  żyjemy,  a 
znalezienie odpowiedzi na te 

pytania jest najszczytniejszym naszym dążeniem. 

Jego  czarna,  wielka  głowa  pochyliła  się  znowu  nad  papierami.  Pióro  zaczęło  skrzypieć  jeszcze 

głośniej... Wyszedłem. W głowie zakręciło mi się na myśl, że stałem się uczestnikiem tak niezwykłego 

przedsięwzięcia... 

Wróciłem  do  biura  i  zastałem  tam  czekającego  na  mnie  Teda  Malone'a.  Z  wiele  mówiącym 

uśmiechem zapytał o rezultat mojej wizyty. 

I  nic  więcej?  -  zawołał,  kiedy powtórzyłem  mu moją  rozmowę  z  Challengerem.  -  Żadnych  obelg i 

wygrażań? Okazałeś wiele taktu. A co o nim sądzisz? 

To człowiek w najwyższym stopniu arogancki, bezwzględny i uparty, ale... 

Właśnie!  -  zawołał  Malone.  -  Wszyscy  dochodzą  do  tego  „ale".  Rzecz  prosta,  że  sąd  twój  jest  

trafny, lecz z drugiej strony jest to człowiek niezwykły i trzeba mu wiele wybaczyć. Nie sądzisz? 

Znam  go  bardzo mało  i nie mogę  wydawać  o nim  sądu,  ale przyznaję,  że jest  jedyny  w  swoim 

rodzaju, o ile mówi prawdę i o ile słowa jego nie są przechwałkami megalomana. Ale czy to prawda? 

Rzecz  prosta,  że  prawda.  Challenger  nigdy  nie  kłamie.  Ale,  co  ci  właściwie  powiedział? 

Wspominał o Hengist Down? 

Bardzo pobieżnie. 

Zapewniam  cię jednak,  że przedsięwzięcie  zakrojone jest na olbrzymią  skalę...  Zarówno pomysł, 

jak  i  wykonanie  są  gigantyczne.  Challenger  nie lubi dzie nnikarzy,  ale ja  cieszę  się  jego  zaufaniem, 
gdyż on wie, że nie napiszę nic ponad to, czego sobie życzy. Dlatego znam jego plany, a przynajmniej 

niektóre z nich. Jest bardzo skryty i nigdy nie można wiedzieć, do czego właściwie dąży. Bądź co bądź 
wiem  tyle

,  że  mogę  cię  pod  pewnymi  względami  uspokoić.  Hengist  Down  jest  przedsięwzięciem 

realnym i  prawie  ukończonym.  Radzę  teraz po  prostu  czekać,  i  w  tym  czasie przygotować  wszyst ko,  
co potrzebne. Sądzę, że wkrótce albo on albo ja będziemy ci mogli udzielić bliższych wyjaśnień. 

Udzielił mi ich sam Malone. Zjawił się w moim biurze w kilka tygodni później jako poseł. 

background image

- 6 - 

Przychodzę od  Challengera  -  rzekł.  -  Wszyst ko  gotowe. Teraz na  ciebie  kolej,  a  potem  może  się 

rozpocząć przedstawienie. 

Uwierzę,  jak  zobaczę.  Ale  wszystko  mam  już przygotowane i  zapakowane  na  wozie,  który  mogę 

wysłać w każdej chwili. 

A  więc  zrób  to  teraz. Przedstawiłem  cię  jako  człowieka  energicznego,  nie możesz mi  więc  zrobić 

zawodu. Pojedziemy razem i wtedy powiem ci, na czym polega twoje zadani e. 

Był  to  piękny  poranek  wiosenny  -  dokładnie  22 maja,  kiedy  wybraliśmy  się  w  podróż  do  miejsca 

dzisiaj już historycznego. W drodze wręczył mi Malone list z instrukcjami Challengera. 

 

Sir (czytałem),  
Po  przybyciu do  Hengist  Down  zgłosi  się  pan  do  Mr.  Bartfortha,  naczelnego  inżyniera,  który  zna 

moje plany. Mój młody przyjaciel Malone, doręczyciel tego listu, jest również iv stałej ze mną łączności 
i może zawiadomić mnie o każdym pańskim życzeniu. Zauważyliśmy ostatnio w szybie na głębokości 

czternastu tysięcy  stóp i  niżej  pewne  fenomeny,  które przemawiają  za  słusznością  moich  zapatrywań 
co  do  natury  ciała  planetarnego,  potrzeba  jednak  bardziej  sensacyjnego  dowodu,  aby  przekonać 

pogrążonych  w  odrętwieniu  uczonych  współczesnego  świata.  Dowodu  tego  pan  mi  dostarczy. 
Zjeżdżając  w  głąb  szybu  zauważy  pan  -o  ile  posiadasz  jakiś  zmysł  obserwacyjny  -  że  ściany  jego 

stanowi  od  góry  począwszy  najpierw  warstwa  wapienna  potem  po  kolei  węgiel,  złoża  formacji 
dewońśkiej  i  kambryjskiej,  a  w  końcu  granit,  przez  który  wiedzie  większa  część  tunelu.  Dno  jego 

przykryte  jest  obecnie  płótnem  nieprzemakalnym,  którego  radzę  nie  zdejmować,  gdyż  wszelkie 
niezgrabne  manipulacje  mogą  wywołać  przedwczesne  skutki  przez  zadrażnienie  czułej  zewnętrznej 

błony  ziemi.  Z  mojego  rozkazu  umocowano w  szybie  w  odległości  dwudziestu  stóp od  jego dna  dwie 
silne  belki,  pomiędzy  którymi  znajduje  się  szpara.  Belki  służyć  mają  do  podtrzymania  pańskiej  rury 

artezyjskiej.  Świder  powinien  być  długi  na  stóp  pięćdziesiąt,  z  czego  dwadzieścia  stóp  będzie 
znajdować  się poniżej belek  tak,  aby  koniec  jego  dotykał  prawie nieprzemakalnego płótna.  Jeśli  panu 

życie  miłe,  radzę  przestrzegać  ściśle  odległości.  Trzydzieści  stóp  świdra  sterczeć  będzie  zatem  do 
szybu,  a  kiedy go  pan  spuści, należy  się  spodziewać,  że  co  najmnie j  czterdzieści  stóp  żelaza  zagłębi 

się w ziemskiej substancji. Ponieważ substancja ta jest bardzo miękka, sądzę, że proste spuszczenie 
rury  wystarczy,  aby  własnym  ciężarem  zaryła  się  w  odsłonięty  pokład.  Instrukcje  te  powinny 

wystarczyć każdemu inteligentnemu człowiekowi, ale nie wątpię, że będzie pan potrzebował dalszych, 
których udzielę, za pośrednictwem naszego młodego przyjaciela Malone'a. 

George Edward Challenger 

 
Łatwo  pojąć,  że  kiedy  przybyliśmy  do  stacji  Storrington,  w  pobliżu  północnego  krańca  Wydm  

Południowych,  byłem  w  stanie  ogromnego  napięcia  nerwowego.  Czekała tu na nas  stara  drynda,  na 

której  przebyliśmy  sześć  czy  siedem  mil  ciężkiej  drogi.  Droga  ta  była jednak  mimo jej  odosobnienia  - 
jak  świadczyły  ślady  wielu  kół  -  bardzo  uczęszczana.  Połamany  wózek,  leżący  w  trawie  w  jednym 

punkcie  wskazywał,  że  i  inni  doznali  na  niej  niezbyt  przyjemnych  wrażeń.  W  jednym  miejscu 
natrafiliśmy na sterczące z piasku jakieś żelastwo, które przypominało z wyglądu zjedzone przez rdzę 

klapy i tłok pompy hydraulicznej. 

To  dzieło  Challengera  -  rzekł  Malone  z  uśmiechem.  -  Znalazł  w  niej  jakiś  defekt  i  wyrzucił  po 

prostu na śmieci. Ten stary diabeł z niczym się nie liczy. 

Ciągłe zatargi, nieprawdaż? 

Zatargi? Mój  drogi, powinniśmy  mieć osobny  sąd  do  załatwiania  n aszych  spraw!  Ale jesteśmy  na 

miejscu. Dobrze, Jenkins możecie nas przepuścić. 

Jakiś  wyso ki  człowiek  zaglądał do  wnętrza  wozu.  Na  widok  mojego  towarzysza  przyłożył  rękę  do 

czapki, pozdrawiając nas. 

W porządku, Mr. Malone. Myślałem, że to ktoś z Amerykańskiej Prasy Związkowej. 

Och, chcą się czegoś dowiedzieć? 

Próbują dziś,  jak  ci  z  „Timesa"  próbowali  wczoraj.  Och,  kręcą  się  wszędzie.  Niech  pan  spojrzy! 

Wskazał jakiś punkt na widnokręgu. - Widzi pan ten błyszczący przedmiot? To teleskop „Daily News" z 
Chicago. 

Nie dają nam spokoju. 

-  Biedacy  - 

rzekł  Malone,  kiedy  wjechaliśmy  do  bramy  w  płocie  ubezpieczonym  wstęgami 

kolczastego drutu. -

I ja należę do prasy, i ja wiem, jak to smakuje. 

background image

- 7 - 

W  tej  chwili  usłyszeliśmy  za  nami  jakiś  żałosny  głos.  -  Malone!  Ted  Malone!  -  wołał  tłusty,  mały 

jegomość,  który  nadjechał  na  motocyklu  i  usiłował  wyswobodzić  się  właśnie  z  uścisku  ro słego 
odźwiernego. 

Puść mnie - stękał. - Precz z rękami! - Malone, odwołaj tego goryla. 

Puść go,  Jenkins.  To mój  znajomy  -  zawołał  Malone.  -I  cóż,  przyjacielu? O  co  chodzi?  Czego  tu 

szu kasz w Sussex? 

-  Wiesz  dobrze,  czego  szukam  - 

rzekł  nasz  gość.  -Zobowiązałem  się  do artykułu o  Hengist  Down i 

nie mogę wracać do domu bez niego. 

Przykro  mi,  Roy, ale  nic na  to  nie poradzę.  Musisz  pozostać  z  tej   strony  płotu.  Jeśli  chcesz  się 

czegoś dowiedzieć, zgłoś się do profesora Challengera. 

Byłem u niego - rzekł dziennikarz żałosnym głosem. - Byłem dziś rano. 

I cóż ci powiedział? 

Powiedział, że mnie wyrzuci przez okno. Malone roześmiał się. 

Cóż ty na to? 

Powiedziałem,  że  wolę  wyjść  przez  drzwi  i  ledwie  miałem  czas  ulotnić  się  tą  drogą.  Ale  nie 

przypuszczam, Ted,  abyś  pochwalał postępowanie  tego asyryjskiego  byka  w  Londynie i  tego dzikusa  
tutaj... 

Nic  ci  nie  mogę  poradzić,  Roy;  doprawdy  nie  mogę.  Zapewniam,  że  za  kilka  dni,  kiedy  stary 

zezwoli, dostarczę ci potrzebnych informacji. 

A więc nie ma sposobu, abym się dostał do środka? 

- Nie ma. 

Pieniądze? 

Sądzę, że już próbowałeś. 

Mówią mi, że to tunel do Nowej Zelandii? 

- Do widzenia, Roy. Mam 

jeszcze kilka spraw do załatwienia. 

-  To  Roy  Perkins,  korespondent  wojenny  - 

rzekł  Malone,  kiedy  ruszyliśmy  dalej  pieszo.  Chytra 

sztuka,  ale  tym  razem nie udało mu  się. Swego  czasu  pracowaliśmy  razem.  Oto domki  robotników  - 

wskazał  na  grupę ładnych  budynków,  pokrytych  czerwoną  dachówką.  -  Doskonali pracownicy, ale  i 
dobrze płatni.  Wszyscy  są  kawalerami,  nie piją  i  umieją  milczeć.  Zobowiązali  się do  przestrzegania 

tajemnicy.  Oto  ich  boisko  futbolowe,  a  w  tym  domku  mieści  się  biblioteka  i  czytelnia.  Stary  jest 
doskonałym organizatorem. Ale oto i Mr. Bartforth, nasz pierwszy inżynier. 

Stanął przed nami długi, chudy, melancholijny mężczyzna, na którego twarzy malował się niepokój. 

Pan jest, jak  sądzę, budowniczym  studzien  artezyjskich  -  rzekł  głosem  ponurym.  -  Czekałem  na 

pana.  Cieszę  się,  że  pan  przybył,  gdyż  wszystko  to  zaczyna  mi  już  działać  na  nerwy.  Pracujemy 
ciągle,  a  nie  wiem  nigdy,  czy  w  najbliższym  czasie  nie  natrafimy  na  wodę,  węgiel,  naftę  lub  ogień 
piekielny. 

Czyżby na dole było tak gorąco? 

-  Jest 

bardzo  gorąco.  Nie  przeczę.  Ale  być  może,  że  odgrywa  tu  rolę  ciśnienie  barometryczne  i 

zamknięta  przestrzeń.  Rzecz  prosta,  że  wentylacja  jest  okropna.  Pompujemy  na  dół  powietrze,  ale 

ludzie nie mogą tam pracować dłużej niż dwie godziny. Profesor był na dole wczoraj i zdaje się, że jest 
zadowolony. Pójdziemy na śniadanie, a potem się pan rozejrzy. 

Po  krótkim  posiłku  zaprowadzono  nas  do  oddziału  maszyn,  który  mieścił  się  w  osobnym  domku. 

Wokół  niego  leżały  stosy  żelaza i  zużytych  przyrządów.  Po jednej  stroni e  widniały  części  składowe 

hydraulicznej  łopaty  Arrolda,  której  użyto  do  robót  początkowych.  Obok  niej  znajdowała  się  wielka 
maszyna wydobywająca z głębi szybu wykopany materiał. W hali maszyn pokazano mi szereg silnych 
turbin  Escher-

Wyssą,  robiących  sto  czterdzieści  obrotów  na  minutę,  które  wprawiały  w  ruch 

hydrauliczne  akumulatory.  Ciśnienie  uzyskane  dzięki  działaniu  tych  akumulatorów,  a  wynoszące 

czterysta  funtów  na  cal  kwadratowy,  oddziaływało  za  pośrednictwem  trzycalowych  rur  wpuszczonych 
w  głąb  ziemi  na  cztery  świdry  skalne  systemu  Brandta.  Obok  oddziału  maszyn  znajdowała  się 

elektrownia dostarczająca prądu dla całej osady, a obok stała osobna turbina o sile dwustu koni, która 
wprawiała w ruch dziesięciostopowy wentylator pompujący powietrze do szybu p rzez dwunastocalową 

rurę.  Inżynier  pokazywał mi  wszyst kie  te  cuda  z  pewną dumą,  nie  szczędząc  wyjaśnień. Przerwano 
nam  jednak  wkrótce  tę  interesującą  pogawędkę,  gdyż  przed  dom  zajechała  z  turkotem  trzytonowa 

ciężarówka  leyland,  załadowana moimi  narzędziami ,  pod  kierownictwem  mojego  zaufanego Petersa  i 

background image

- 8 - 

jego  pomocnika.  Obaj  przystąpili  od  razu  do  wyładowywania  i  przenoszenia  moich  rzeczy. 

Pozostawiwszy ich przy pracy, podszedłem wraz z pierwszym inżynierem i Malone'em do szybu. 

Był  o  wiele  większy,  niż  się  spodziewałem.  Ziemia  i  skały  wydobyte  z  głębi  w  ilości  tysięcy  ton 

otaczały go  półkolem,  tworząc  spore  wzgórze.  Wewnątrz  tego półkola,  złożonego  z  wapienia,  gliny, 
węgla i granitu wznosiło się żelazne rusztowanie szybu z jego pompami i windami. Murowany dom, w 

którym  stały  maszyny  napędowe,  zamykał  wspomniane  półkole.  Gardziel  szybu,  wielka  ziejąca 
studnia  o  średnicy około  czterdziestu  stóp,  wyłożona  była  cegłą  i  cementem.  Kiedy  spojrzałem  w  tę 

stra szliwą  czeluść,  głęboką,  jak  mi  mówiono,  na  osiem  mil,  zakręciło  mi  się  w  głowie.  Światło 
przenikało  w  głąb  szybu  zaledwie  na  kilkaset  jardów,  padając  na  brudnobiałe  ściany  wapienne, 

podtrzymywane  w  niepewnych  miejscach  przez  obmurowania.  W  chwili,  kiedy  patrzyłem  w  dół, 
pojawiła  się  w  oddali plamka  świetlna, maleńki,  ale  jasny,  dobrze  widoczny  punkcik  na  czarnym jak 
atrament tle. 

Co to za światło? - zapytałem. Malone pochylił się nad studnią. 

To jedna  z  klatek  wyjeżdżająca  na  powierzchnię  -  rzekł.  -  Cudowny  widok,  nieprawdaż?  Dzieli  ją 

od nas odległość co najmniej mili, a to małe światełko jest silną lampą. Będą tu za kilka minut. 

Plamka  świetlna  rosła  bardzo  szybko...  Wkrótce  ściany  szybu  były  już  oświetlone  tak  jasno,  że 

musiałem  odwrócić  oczy.  W  następnej  chwili  żelazna  klatka  zatrzymała  się  i  wysiadło  z ni ej  czterech 
ludzi. 

Prawie wszyscy pracują - rzekł Malone. - A praca na tej głębokości, to nie żarty. Ale część twoich 

rzeczy  jest  już  gotowa  do  drogi.  Najlepiej  zrobisz,  jeśli  zjedziesz  ze  mną  na  dół  i  rozejrzysz  się  w 
sytuacji. 

Zaprowadził  mnie  do  sąsiedniego  pokoiku  obok  hali  maszyn.  Na  ścianach  wisiały  ubrania  z 

najlżejszego  tussoru.  Idąc  za  przykładem  Malone'a,  rozebrałem  się  i  założyłem  jedno  z  tych  ubrań 

wraz  z  parą  butów.  Malone  pospieszył  się  i  wyszedł  pierwszy  z  garderoby.  W  chwilę  później 
usłyszałem jakiś hałas i wypadłszy z pokoiku ujrzałem, że przyjaciel mój tarzał się po ziemi, trzymając 

w  objęciach  robotnika,  który  pomagał  wyładowywać moje  rury artezyjskie.  Usiłował  on  wydrzeć mu  z 
ręki  jakiś  przedmiot,  którego  ten  rozpaczliwie  bronił.  Ale  Malone  okazał  się  silniejszy,  wyrwał 

przedmiot z rąk powalonego i zgniótł go pod stopami. Dopiero wówczas spostrzegłem, że był to aparat 
fotograficzny. Mój robotnik zerwał się na nogi. 

Niech  cię  diabli  wezmą,  Malone  -  rzekł.  -  Aparat  był  zupełnie  nowy  i  kosztował  mnie  dziesięć 

gwinei. 

Nic ci na to nie poradzę, Roy. Widziałem, że zrobiłeś zdjęcie i nie miałem wyboru. 

W jaki sposób przyczepił się pan do moich ludzi? - zapytałem ze słusznym oburzeniem. 

Zagadnięty uśmiechnął się. 

Są  środki  i  sposoby  -  rzekł.  -  Ale  niech  pan  nie  bierze  tego  za  złe  swojemu  mechanikowi. 

Przypuszczał, że chodzi o żart. Zamieniłem ubranie z jego pomocnikiem i dostałem się do środka. 

I zaraz się stąd wyniesiesz - rzekł Malone. 

Szkoda  słów,  Roy.  Gdyby  tu  był  Challenger, poszczułby  cie psami.  Rozumiem  cię jednak  i  dlatego 

nie będę surowy, chociaż w razie potrzeby mogę się okazać prawdziwym brytanem. Ale czas w drogę. 

I  nasz  przedsiębiorczy  gość  pomaszerował  w  towarzystwie  dwóch  zjadliwie  się  uśmiechających 

robotników. Tak przedstawiałaby się geneza fantastycznego czteroszpaltowego artykułu z nagłówkiem 

„Szalony pomysł  uczonego" i podtytułem  „Droga do Australii",  który  ukazał  się  w  „Adviserze"  w  kilka 
dni później i  o mało  co  nie przyprawił  Challengera  o  apopleksję,  a naczelnego  redaktora  „Advisera"  o 

najnieprzyjemniejszą  rozmowę  w jego  całym  życiu.  Artykuł był odpowiednio  zmieniony i  upiększony 
opisem  przygody  Roya  Perkinsa,  „naszego  doświadczonego  korespondenta  wojennego"  i  zawierał 

takie  soczyste  zwroty  jak  „ten  byk  z  Enmore  Gardens",  „teren,  otoczony  drutem  kolczastym  i 
pilnowany  przez  psy  gończe",  a  w  końcu  „od  wyjścia  do angloaustralijskiego  tunelu  odpędziło mnie 

dwóch  drabów,  z  których  jednego  znałem  ongiś  z  widzenia  jako  pokątnego  gazeciarza,  a  drugi  - 
niesamowita postać w cudacznym stroju - podawał się za inżyniera, chociaż wygląd jego przypominał 

raczej  bandytę  z  Whitechapel".  Odmalowawszy  nas  w  ten  sposób,  zapuścił  się  autor  artykułu  w 
szczegółowy  opis  rusztowania,  wznoszącego  się nad  studnią, i  krętego  tunelu, przez  który  miała  iść 

kolej zębata. Artykuł ten przyczynił się do powiększenia liczby ciekawych obserwatorów na Wydmach 
Południowych, którzy czekali na jakieś wydarzenia. Przyszedł dzień, kiedy wydarzyło się w istocie coś 

niezwykłego, ale wówczas obserwatorzy ci mieli się z pyszna. 

Mój mechanik  zgromadził  wraz  ze  swoim pomocnikiem  wszystkie  moje  przyrządy  obok  windy, ale 

Malone  nalegał,  abyśmy  spuścili  się  do  szybu  sami.  Wobec  tego  weszliśmy  do  klatki,  zrobionej  ze 

background image

- 9 - 

stalowych  prętów  i  w  towarzystwie  pierwszego  inżyniera  zjechaliśmy  na  dół.  Był  to  szereg 

automatycznych  wind,  z  których  każda  miała  własną  stację,  wykopaną  z  boku  tunelu.  Poruszały  się 
one  z  wielką  szybko ścią  tak,  że  spuszczenie  się na  dno  szybu  robiło  wrażenie  raczej jazdy  koleją niż 
powolnego upadku. 

Poniewa

ż  klatka  była  okratowana  i  jasno  oświetlona,  mogliśmy  widzieć  dobrze,  jakie  warstwy 

mijamy. Widziałem pokłady wapienia, złoża Hastingsowe koloru kawy, złoża Ashburnskie, czarną glinę 
z domieszką węgla, a potem już błyszczał w świetle elektrycznym węgiel na  przemian z wstęgami iłu. 

Tu  i  ówdzie  znajdowały  się  podmurowania,  ale  z  reguły  ściany  nie  były  podparte.  W  istocie,  widok 
tunelu  budził  zdumienie  i  podziw  dla  ludzi,  którzy  dokonali  tego  dzieła.  Minęliśmy  pokłady  węgla  i 

warstwę  jakiejś  zbitej  masy,  a  potem  otoczyły  nas  ściany  granitowe,  w  których  błyszczały,  jak 
diamenty,  drobne  kryształki  kwarcu.  Jechaliśmy  w  dół  -  ciągle  w dół  -  obecnie już na głębokość,  do 

której nie  dotarł  żaden  człowiek.  Archaiczne  skały  mieniły  się  cudnymi  kolorami...  Nie  zapomnę ni gdy 
widoku  szerokiej  wstęgi  czerwonawego  szpatu,  który  lśnił  w  świetle  naszych  potężnych  lamp, 

zdumiewając  swą  nieziemską  pięknością. Mijaliśmy piętro  za piętrem,  szyb  za  szybem,  a powietrze 
stawało  się  coraz  bardziej duszne i  ciepłe  tak,  że  zaczęły  nam  ci ążyć  nawet lekkie  ubrania  z  tussoru.  

Na skórę wystąpił nam pot. W końcu, kiedy myślałem już, że zemdleję, ostatnia winda zatrzymała się i 
wysiedliśmy  na  wykutą  w  skale  kolistą  platformę.  Zauważyłem,  że  Malone  spojrzał  nieufnie  na 

otaczające nas ściany. Gdybym go nie znał jako człowieka wyjątkowo odważnego, powiedziałbym, że 
był ogromnie zdenerwowany. 

Dziwnie  to  wygląda  -  rzekł pierwszy  inżynier,  biorąc do  ręki  kawałek  odłupanej  skały.  Podniósł  go 

do  światła  i  zwrócił  naszą  uwagę  na  błyszczące  w  nim  żyłki.  Mieliśmy  tu  na  dole  wstrząsy  i  

przesunięcia  terenu.  Nie  wiem,  co  to  za materiał. Profesor jest,  jak  się  zdaje,  bardzo  zadowolony,  ale 
dla mnie wszyst ko to jest czymś zupełnie nowym. 

Muszę  przyznać,  że  sam  widziałem, jak  ta  ściana  zadrżała  -  rzekł  Malone.  -  W  czasie  ostatniej 

mojej  bytności  tutaj umocowaliśmy  te dwie  belki,  które mają podtrzymywać  twój  świder.  Za  każdym 

uderzeniem  w  skałę  stwierdzałem  kołysanie  się  ściany.  Teoria  starego  wydawała  się  w  solidnym 
Londynie absurdem, ale tu na głębokości ośmiu mil pod powierzchnią, nie jestem już tak pewny siebie. 

Gdyby pan  widział  to,  co jest  zakryte  żaglowym płótnem,  byłby  pan jeszcze  mniej  pewny  -  rzekł 

inżynier.  -  Skała  tu  na  dnie  krajała  się jak  seler,  a  kiedy  przebiliśmy  ją,  ukazała  się naszym  oczom 
no

wa i zupełnie na ziemi nieznana formacja. „Przykryjcie dziurę! Nie ruszajcie tego!"  - rzekł profesor. I 

stosownie do jego polecenia przykryliśmy otwór płótnem żaglowym. 

Czy możemy zobaczyć? 

Ponura twarz inżyniera zdradzała niepokój. 

Nie chciałbym występować przeciw zarządzeniom profesora - powiedział. - Jest on tak sprytny, że 

człowiek nigdy nie może być pewny siebie. Ale możemy spojrzeć. 

Skierował  snop  światła naszej  lampy na  czarne  płótno  żaglowe.  Potem,  chwyciwszy  za linę,  która 

przytwierdzona  była  do  rogu  zasłony,  podniósł  płótno,  pokazując  nam  kilka  jardów  kwadratowych 
powierzchni. 

Był to widok niezwykły i budzący grozę. Dno składało się z jakiegoś szarego, szklistego i lśniącego 

materiału, który wznosił się i opadał ruchem powolnym i regularnym. Ru chy te nie były samoistne, ale 
robiły wrażenie udzielonych i przeniesionych z głębi na powierzchnię. Pod tą powierzchnią, jakby pod 

szklaną  osłoną,  widniały  białawe  plamy  lub  pęcherzyki,  których  wielkość  i  kształt  ustawicznie  się 
zmieniały. Staliśmy zdumieni, przyglądając się temu niezwykłemu widokowi. 

To  wygląda jak  obdarte  ze  skóry  zwierzę  -  szepnął  Malone.  - Stary nie  kłamał, mówiąc o  swoim 

jeżowcu. 

Wielki Boże! - zawołałem. - I ja mam zagłębić harpun w ciele tego potwora! 

To twój przywilej, mój synu - rzekł Malone. -Ale będę przy tobie, kiedy przystąpisz do dzieła. 

-  Ja nie mam  ochoty  - 

rzekł pierwszy  inżynier  tonem  zdecydowanym.  - Tego jestem pewny,  a jeśli 

stary będzie nalegał, poproszę o dymisję. Wielki Boże, patrzcie! 

Szara powierzchnia podnios

ła się nagle ku górze, wzdymając się jak fala oglądana z brzegu. Potem 

opadła  z  powrotem,  ale  pulsowanie  i  uderzenia  w  głębi  nie  ustawały.  Bartforth  opuścił  linę  i  płótno 

opadło. 

Zdaje  się,  po  prostu,  jakby  zwierzę  wiedziało  o  naszej  tu  bytności  -  rzekł.  -  Dlaczegóż  by 

wykonywało takie ruchy? Sądzę, że światło musi je drażnić. 

Co mam teraz robić? - zapytałem. 

background image

- 10 -  

Mr. Bartforth wskazał na dwie belki leżące w poprzek studni tuż pod miejscem, gdzie zatrzymała się 

winda. Dzieliła je od siebie przestrzeń niespełna dziesięciu cali. 

To  pomysł  starego  -  rzekł.  -  Sądzę,  że  można  by  je  lepiej  umocować,  ale  z  tym  wariatem  nie 

można  dyskutować.  Lepiej i bezpieczniej  robić to,  co  każe.  Życzeniem  jego jest, aby  pan  użył  swego 
sze ściocalowego świdra i umieścił go w jaki ś sposób między tymi dwiema belkami. 

To nie będzie trudne - odpowiedziałem. - Zabiorę się dziś do pracy. 

Było to, jak sobie można wyobrazić, najdziwniejsze doświadczenie w moim urozmaiconym życiu, w 

którym  budowałem  studnie  we  wszyst kich  częściach  świata . Ponieważ  profesor  Challenger  nalegał, 
aby  zabiegu  dokonano  z  pewnej  odległości,  co  wydawało  mi  się  teraz  rzeczą  rozsądną,  musiałem 

założyć łączniki  elektryczne.  Nie  sprawiło mi  to  większych  trudności,  gdyż  cała  studnia  od  dna  aż  do 
szczytu  była  podrutowana.  Z  ogromną  ostrożnością  przetransportowałem  wraz  z moim mechanikiem 

Petersem  nasze  przyrządy  na  dno  szybu.  Ostatnia  winda  została  nieco  podniesiona  w  górę,  aby 
zrobić  nam  miejsce. Ponieważ  zamierzałem  zastosować  w  danym  przypadku  system  perkusyjny,  nie 

chcąc polegać wyłącznie na sile ciężkości, poleciłem zawiesić nasz stofuntowy ciężar na bloku poniżej 
windy  i  umieścić  pod  nim  rury  z  zakończeniem  w  kształcie  litery  V.  Lina,  na  której  wisiał  ciężar, 

przytwierdzona  była  do  ściany  szybu  w  ten  sposób,  aby  wł ączenie  prądu  elektrycznego  mogło  ją 
natychmiast  odczepić.  Była  to  trudna  robota,  a  wykonaliśmy  ją  w  upale  więcej  niż  tropikalnym  i  w 

głębokim  przeświadczeniu,  że  poślizgnięcie  się  lub  upadek  jednego  z  narzędzi  na  płótno  pod nami 
może doprowadzić  do jakiejś  katastrofy. To,  co  się działo  dookoła nas, budziło  żywy  niepokój. Ściany 

szybu  trzęsły  się  i dygotały od  czasu  do  czasu,  a  kiedy  dotknąłem  ich  ręką,  doznałem  wrażenia,  że 
czuję, jak  się poruszają. Toteż  z prawdziwą  ulgą  wyjeżdżałem  z  Petersem na powierzchnię  ziemi  po 

ukończeniu roboty, a złożenie raportu Bartforthowi, że profesor Challenger może przystąpić do swego 
doświadczenia w dowolnym czasie, sprawiło mi wielką radość. 

Niedługo czekaliśmy. W trzy dni po ukończeniu naszej pracy otrzymaliśmy zawiadomie nie. 
Było  to  zwyczajne  zaproszenie  w  rodzaju  tych, jakie  rozsyła  się  na  „wieczorki  tańcujące".  Brzmiało 

w ten sposób: 

 
Profesor G. E. Challenger 
(b.  prezydent  Instytutu  Zoologicznego,  właściciel  wielu  honorowych  tytułów  i  odznaczeń,  których 

liczba jest tak 

wielka, że nie pomieściłaby się na tej karcie) 

zaprasza  

Mr.  Jonesa  (  bez  żony) na wtorek 21  czerwca, godzinę  11.  30 przed południem,  aby  zechciał być 

świadkiem zwycięstwa ducha nad materią w Hengist Down, Sussex. 

Specjalny pociąg z dworca Wiktorii o 10. 50. Pasażerowie płacą za bilet sami. 
Śniadanie - ewentualnie po doświadczeniu (zależnie od okoliczności). Stacja Storrington. 

Listy  z  podaniem  nazwiska  wielkimi  literami  należy  przesłać  pod  adresem  14(Bis),  Enmore  

Gardens,  

S. W. 

 
Poszedłszy do Malone'a, zastałem go z podobnym biletem w ręku. 

Przysłał  go  nam  jedynie  dla  żartu  -  rzekł  z  uśmiechem.  -  Musimy  tam  być  przecież  w  każdym 

razie. Ale mówię ci, że cały Londyn kipi. Stary jest w swoim żywiole. 

W  końcu nadszedł  wielki dzień.  Co do mnie, udałem  się  na  miejsce  wieczorem poprzedniego dnia, 

aby się upewnić, że wszystko w porządku. Świder był odpowiednio nastawiony, ciężar przymocowany, 
łączniki  elektryczne  działały  sprawnie.  Byłem  zadowolony,  że  rolę  moją  w  tym  niezwykłym 

doświadczeniu  odegrałem  bez  zarzutu.  Prąd  elektryczny  miał  być  włączony  w  miejscu  odległym  o 
pięćset  jardów  od  wejścia  do  tunelu,  aby  nie  narazić  obecnych  na  niebezpieczeństwo,  i  tu 

umieszczono  odpowiedni  taster.  Kiedy  rankiem  tego  brzemiennego  w  następstwa  dnia  wyjechałem 
uspokojony  na  p

owierzchnię,  wybrałem  się  na  spacer  na  pobliskie  wzgórza,  aby  przyglądać  się 

przygotowaniom. 

Zdawało  się,  że do  Hengist  Down  przybył  cały  świat.  Jak  daleko  mogłem  sięgnąć  wzrokiem,  drogi 

roiły  się  od ludzi.  Automobile  zwoziły  pasażerów  -kołysząc  się i potykając na  wybojach  - i  wysadzały 
ich  przed  bramą  osiedla.  Tu  czekała  cała  armia  odźwiernych,  którzy  nie  zważając  na  obietnice  i 

pieniężne datki wpuszczali do wnętrza tylko zaproszonych. Ci, którzy nie mogli pokazać biletu, zbierali 
się  tłumnie  na  stoku  wzgórza,  które przypominało obecnie  z  wyglądu  Wydmy  Epson  podczas  Derby. 

Na  terenie  osiedla  otoczonego  drutem,  pewne  miejsca  przeznaczono  dla  gości  uprzywilejowanych. 
Znajdowały  się  tu  ogrodzenia  dla  parów,  dla  członków  Izby  Niższej,  dla  przedstawicieli  towarz ystw 

naukowych  i  dla  sławnych  uczonych,  między  którymi  znajdował  się  Le  Pellier  z  Sorbony  i  Dr 

background image

- 11 -  

Driesinger  z  Akademii  Berlińskiej.  Specjalne  miejsce  zarezerwowano  dla  trzech  członków  Rodziny 

Królewskiej. 

Za  kwadrans  dwunasta  przyjechali  ze  stacji  omnibusami  

zaproszeni goście.  Wróciłem do osiedla, 

aby asystować  przy ich  przyjęciu.  Profesor  Challenger  stał obok  ogrodzenia  dla  gości,  przybrany  we 
frak,  białą  kamizelkę  i  błyszczący  cylinder,  z  wyrazem  pewności  siebie  i  wprost  obrażającej 

pobłażliwości  na  twarzy.  Sam prowadził,  a  czasem  zapędzał  swoich  gości  na  wyznaczone miejsca,  a 
po  pewnym  czasie  wstąpił na  wzniesienie,  zebrawszy  dookoła  siebie  elitę  towarzystwa  i  rozglądał  się 

z  miną  przewodniczącego,  który  spodziewa  się  gorącego  przyjęcia.  Ponieważ  jednak  nikt  nie 
przerywał milczenia, przystąpił od razu do rzeczy. 

-  Panowie  - 

ryknął,  a  głos  słychać  było  w  najdalszych  zakątkach  osiedla.  -  Tym  razem  nie 

potrzebuję  zwracać  się  do  pań.  Jeśli nie  zapraszałem ich  na  to  zebranie,  to nie  z  braku  szacunku, 

gdyż mogę powiedzieć - z niedźwiedzim honorem i szyderską skromnością - że stosunki, jakie mnie z 
nimi łączyły  były  zawsze  znakomite, a nawet  serdeczne. Prawdziwa przyczyna leży  w  tym,  że nasze 

doświadczenie  grozi  pewnym  niebezpieczeństwem,  chociaż  nie  jest  ono  tak  wi elkie,  aby  mogło 
usprawiedliwić  niepokój, jaki  czytam na  twarzach  zebranych.  Zapewne  zainteresuje  członków  prasy 

wiadomość,  że  zarezerwowałem  dla  nich  miejsca  w  ławkach,  znajdujących  się  w  bezpośrednim 
są siedztwie  terenu  operacyjnego.  Wtrącali  się  oni  tak  często  i  tak  bezczelnie  w  moje  sprawy,  że 

winienem teraz okazać zrozumienie dla ich ciekawości. Jeśli nic nie nastąpi  - co jest zawsze możliwe - 
nie  będą mi mogli  zarzucić,  że  odniosłem  się  do  nich  z lekceważeniem.  Jeśli  zaś  coś  się  przytrafi, 

będą pierwsi w stanie zobaczyć to, o ile staną na wysokości zadania. 

Rozumiecie,  panowie,  że  człowiekowi  nauki  trudno  wyjaśnić  pospólstwu  -  jeśli  użyję  trochę 

drastycznego  wyrażenia  -  dlaczego tak,  a  nie  inaczej  postępuje. Słyszę  jakieś  niegrzeczne  okrzyki  i 
proszę dżentelmena w okularach w rogowej oprawie, aby przestał machać parasolem. (Głos: „Epitety, 

jakie pan  dajesz  swoim gościom,  są  w  najwyższym  stopniu  obrażające".  )  Być może,  że  wyrażenie 
„pospólstwo" wzburzyło tak dżentelmena. Nie będę się jednak zastanawiał n ad głupstwami. Chciałem 

właśnie powiedzieć, zanim nie przeszkodziła mi ta niegrzeczna uwaga, że sprawą tą zajmowałem się i 
dokładnie ją omówiłem w mojej książce o ziemi, która ma się teraz ukazać i którą z całą skromnością 

nazwać mogę jednym z epokowych dzieł świata. (Ogólne przerywania i okrzyki: „Fakty!" „Po cośmy tu 
przyjechali?"  „Czy  to  żarty?").  Chciałem  udzielić  pewnych  wyjaśnień i jeśli  mi  wciąż  będą  przerywać, 

będę  zmuszony  zastosować odpowiednie  środki,  celem  zachowania  porządku i  spokoju.  Sprawa m a 
się zatem tak, że wykopałem tunel w skorupie ziemi 

I  mam obecnie  zamiar podrażnić jej  czułą błonę przy  pomocy pewnego  zabiegu,  którego dokonają 

moi podwładni: Mr. Peerless Jones, budowniczy i znawca studzien artezyjskich, i Mr. Edward Malone, 

który  mnie  w  tym  wypadku  reprezentuje.  Odsłonięta  i  czuła  substancja  Ziemi  będzie  połaskotana. 
Zobaczymy,  jak  na  to  zareaguje.  Proszę  zająć  miejsca,  a  panowie  ci  zjadą  do  szybu  i  poczynią 

ostateczne przygotowania  do doświadczenia.  Potem nacisnę  ten guzik  na  stole i e ksperyment  będzie 
skończony. 

Po  każdej  przemowie  Challengera  słuchacze  czuli  się  zazwyczaj,  jakby  ich  kto  ukłuł  w 

najwrażliwsze miejsce.  I  to  zebranie  nie było  wyjątkiem.  Zaproszeni goście  zajęli  przygotowane ławy, 

nie  szczędząc  krytycznych  uwag  i  niepochl ebnych  wyrażeń.  Challenger  siedział  sam  na  szczycie 
wzgórza,  za  małym  stolikiem,  z  rozwianą brodą  i  czupryną postać  zaiste imponująca.  Niestety,  ani ja, 

ani Malone nie mogliśmy podziwiać tej sceny. Trzeba było wykonać rozkaz profesora. W dwadzieścia 
minut 

później byliśmy już na dnie szybu i zdejmowaliśmy płótno z odsłoniętej powierzchni. 

Przedstawił  się  nam  widok  niezwykły.  Stara  planeta  zdawała  się  wiedzieć,  jakby  dzięki  dziwnej 

ko smicznej  telepatii,  że  wystawiona  ma  być  na  upokarzającą  próbę.  Odsłonięta  powierzchnia 

przypominała  z  wyglądu  gotującą  się  w  garnku  wodę.  Wielkie,  szare  bańki  powstawały  i  pękały  z 
trzaskiem.  Przestrzenie  powietrzne  i  pęcherzyki  pod  skórą  dzieliły  się  i  łączyły  ustawicznie. 

Poprzeczne smugi zaznaczały się wyraźniej i pulsowały si lniej niż poprzednio. W krętych połączeniach 
kanałów leżących  pod  powierzchnią pojawiła  się  ciemnopurpurowa  ciecz.  Wszyst ko  tętniło  życiem.  W 

powietrzu unosił się przykry i trudny do zniesienia zapach. 

Przypatrywałem  się  jeszcze  temu  dziwnemu  widowisku,  ki edy  Malone  chwycił mnie  przestraszony 

za rękę. - Wielki Boże. Jones! - zawołał. - Popatrz! 

Jeden  rzut  oka,  jeden  szybki  ruch,  uwalniający  łączniki  elektryczne  i  wskoczyłem  do  windy.  - 

Wsiadaj! - 

zawołałem. -Tu chodzi o życie! 

To  cośmy  ujrzeli,  budziło  w istocie  najwyższy  niepokój.  Cała dolna  część  szybu  zdawała  się brać 

udział  w  obserwowanych  przez  nas  zjawiskach.  Ściany  tętniły  i  pulsowały,  jakby  w  sympatycznym 
odruchu.  Poruszenia  te  udzieliły  się  wyżłobieniom,  w  których  spoczywały belki  i było jasne ,  że  tylko 
drobnego odchylenia  - 

co  najwyżej  na  kilka  cali  -potrzeba, aby  runęły  w  dół. A  w  tym  wypadku  ostrze 

background image

- 12 -  

mojego  świdra  zagłębiłoby  się,  rzecz  prosta,  w  ziemskiej  substancji niezależnie od  włączenia  prądu 
elektrycznego. 

Chodziło  o  to,  abyśmy  wydobyli  się  ze  studni,  zanim  dojdzie  do  katastrofy.  Krew  ścinała  się  w 

żyłach  z  przerażenia  na myśl,  że  znajdujemy  się  w  głębokości  ośmiu  mil pod  ziemią  i  że  lada  chwila 
nastąpić może coś straszliwego. Pędziliśmy na łeb, na szyję, na powierzchnię Ziemi. 

Czy  zapomn

imy  kiedyś  tę  straszliwą  podróż?  Windy gwizdały  i  huczały,  a jednak minuty  wydawały 

się  nam  godzinami.  Na  każdym  piętrze  wyskakiwaliśmy  z  klatki,  wpadaliśmy  do  następnej  i 

nacisnąwszy  guzik,  sunęliśmy  w  górę.  Przez  sufit  ze  stalowych  prętów  mogliśmy  dostrzec  w  oddali 
mały krążek  światła, oznaczający wejście do tunelu. Poszerzał się on z każdą chwilą, aż wreszcie stał 

się  pełnym  kręgiem  i nasze  uradowane  oczy  spoczęły  na  obmurowaniu  wejścia. Sunęliśmy  w  górę 
szyb ko,  jak  strzała,  wyżej,  coraz  to  wyżej  -  aż  wreszcie  w  chwili  szalonej  radości  i  zadowolenia 

wyskoczyliśmy  z  naszego  więzienia  i  stanęliśmy  na  zielonym  trawniku.  Ale  nie  było  czasu  do 
stracenia.  Zaczęliśmy  biec...  Ubiegliśmy  od  szybu  zaledwie  na trzydzieści  kroków,  kiedy  tam  na dole 

mój żelazny świder spadł na ganglion nerwowy Matki Ziemi i nadeszła chwila decydująca. 

Co się stało? 

Ani Malone, ani ja nie mogliśmy odpowiedzieć na to pytanie, gdyż porwał nas jakiś potężny cyklon i 

potoczył  po  trawniku,  jak  dwa  kamienie  po  tafli  lodu.  Równocześnie  do  uszu  naszych  dobiegł 

najstraszliwszy  krzyk,  jaki  słyszano  na  ziemi.  Czy  któryś  z  zebranych  w  Hengist  Down  setek  gości 
mógłby  go  określić,  mógłby  go  chociaż  opisać?  Było  to  wycie,  wyrażające  ból,  gniew,  groźbę  i 

obrażony  majestat  Przyrody.  Trwało  przez  minutę  -  tysiąc  syren  w  jednej  -  przyprawiając  o  lęk 
wszyst kich zebranych dziką swą gwałtownością, płynąc w dal w cichym letnim powietrzu, budząc echo 

na  całym  Południowym  Wybrzeżu  i  przedostając  się  nawet  poza  kanał  do  naszych  francuskich 
są siadów. Żaden odgłos w historii świata nie mógłby mierzyć się z krzykiem skaleczonej Ziemi. 

Zarówno  Malone,  jak  i  ja,  odczuliśmy  wstrząs  i  słyszeliśmy  wycie,  ale  o  innych  szczegółach  tej 

niezwykłej sceny dowiedzieliśmy się dopiero później. 

Najpierw wyleciały z głębi klatki windy. Reszta urządzeń, przytulona do ściany nie była narażona na 

podmuch  wiatru,  ale  solidne  podstawy  klatek  stawiły  mu  opór...  W  rezultacie  czternaście  klatek 

wyleciało  w  powietrze,  jedna  po  drugiej,  opisując  wspaniały  łuk.  Jedna  z  nich  wpadła  do  morza  w 
p

obliżu  grobli  Worthing,  a  druga  na  pole  pod  samym  Chicesterem.  Świadkowie  tego  wydarzenia 

utrzymywali, że widok czternastu klatek szybujących w powietrzu, na tle niebios, był zaiste jedynym w 
swoim rodzaju. 

A potem trysnął gejzer. Była to olbrzymia fontanna brudnej mazistej cieczy, która strzeliła w górę na 

wyso kość  około  dwóch  tysięcy  stóp.  Aeroplan  krążący  nad  szybem  został  pochwycony, jakby  przez 

trąbę powietrzną i  zmuszony do  wylądowania.  Lotnik  i maszyna  skąpani  w mazi  przedstawiali obraz 
nędzy i rozpaczy. Straszliwa ta i cuchnąca okropnie ciecz była widocznie krwią planety, względnie, jak 

utrzymuje  profesor  Driesinger  i  szkoła  berlińska,  ochronną  wydzieliną  podobną  do  wydzieliny 
gruczołów śmierdziela, którą Przyroda obdarzyła Matkę Ziemię dla ochrony p rzed natarczywymi Chal-

lengerami.  Jeśli  tak  było,  to główny  sprawca  zamachu,  siedzący na  szczycie  wzgórza,  wyszedł  bez 
szwanku,  podczas  gdy  nieszczęśliwi  przedstawiciele  prasy,  znajdujący  się  w  linii  ognia,  zostali 

przemoczeni do nitki i tak ubabrani, że żaden z nich nie mógł pokazać się w towarzystwie przez wiele 
tygodni.  Deszcz  nieczystości  uniesiony  został  przez  wiatr  na  południe  i  opadał  na  tłum 

nieszczęśników, którzy ta k długo i tak cierpliwie czekali na Wydmach na jakieś niezwykłe wydarzenie. 
Nie było żadnego wypadku. Żaden dom nie został zburzony, ale wiele śmierdziało jeszcze przez długi 
czas. 

A  potem  studnia  zamknęła  się.  Podobnie jak  przyroda  zamyka  ranę do  dołu  ku górze,  tak  i  Ziemia 

leczy wszelkie skaleczenia swej życiowej substancji, tylko o wie le prędzej. Rozległ się przeciągły huk, 
kiedy  ściany  szybu  zetknęły  się  ze  sobą,  huk  dochodzący  z  głębi  i  rozbrzmiewający  później  coraz 

bliżej  powierzchni,  aż  w  końcu  z ogłuszającym  trzaskiem  zawarto  się  obmurowane  wejście do  studni, 
podczas  gdy  wstrząśnienie  ziemi  zawaliło  w  dół  podpory i  spiętrzyło  w  miejscu, gdzie  był  otwór,  stos 

żelaza  i  odłamków  skał  w  formie  piramidy  wysokiej  na  pięćdziesiąt  stóp.  Eksperyment  profesora 
Challengera  był  nie  tylko  skończony, ale i  zagrzebany  raz  na  zawsze.  Gdyby  nie  obelisk,  wystawiony 

niedawno  przez Towarzystwo  Królewskie,  potomkowie  nasi  nie domyśliliby  się  nigdy, gdzie  rozegrało 
się to niezwykłe i epokowe widowisko. 

A  potem  przyszedł  wielki  finał.  Przez  długi  okres  czasu  po  tych  szybko  po  sobie  następujących 

zjawiskach 

panowało  głuche  milczenie.  Ludzie  musieli  zebrać  myśli  i  uprzytomnić  sobie,  co  się 

właściwie  stało  i  jak  do  tego  doszło.  A  potem  nagle  zrozumieli...  Ocenili  niezwykły  pomysł,  jego 
genialne  szczegóły i  ulegając  zgodnemu impulsowi  zwrócili  się  do  Challengera.  Zewsząd  dochodziły 

okrzyki  podziwu.  Profesor  mógł  widzieć  ze  szczytu  swego  wzgórza  morze  skierowanych  ku  niemu 

background image

- 13 -  

twarzy i powiewające na wietrze chusteczki. Kiedy sięgnę pamięcią w przeszłość, widzę ten obraz jak 

na dłoni.  Challenger  wstał  z  krzesła,  z  oczyma  przymkniętymi,  z  uśmiechem  zadowolenia  na  twarzy, 
wsparł lewą rękę na biodrze, a prawą założył na klapę fraka. Zapewne obraz ten będzie uwieczniony, 

gdyż słyszałem wokoło trzask fotograficznych migawek. Czerwone słońce słało do jego stóp swe złote 
pro

mienie,  a  on  stał,  kłaniając  się  z  powagą  na  wszyst kie  strony.  Challenger  uczony,  Challenger 

arcyinżynier, Challenger pierwszy człowiek, który dał znać o sobie Matce Ziemi. 

Jeszcze słowo, jako epilog. Rzecz prosta, że o doświadczeniu dowiedział się cały świat. To prawda, 

że  nigdzie  zraniona  planeta  nie  ryknęła  tak  głośno,  jak  w  miejscu  doświadczenia,  ale  zjawiska  
obserwowane  w innych  krajach dowodziły jasno,  że jest  ona  w istocie  niepodzielną jednostką.  Przez 

wszyst kie  szczeliny  i  wszyst kie  wulkany  krzyczał a  rozgniewana.  Hekla  ryczała  tak,  że  Islandczycy 
spodziewali  się  katastrofy.  Szczyt  Wezuwiusza  wyleciał  w  powietrze.  Etna  wypluła  potoki  lawy,  a  do 

sądów  włoskich  wniesiono  skargę  przeciw  Challengerowi  o  pół  miliona  lirów  odszkodowania  za 
zniszczone  winnic

e.  Nawet  w Meksyku  i  w  Ameryce  Centralnej  były objawy  wielkiego plutonicznego 

wzburzenia,  a  wycie  Stromboli  słyszano  na  Wschodzie,  w  całym  pasie  podzwrotnikowym.  Ziemia 
uważała  za  punkt  honoru  zwrócić  na  siebie  uwagę  całego  świata.  Ale  zasługą  jednego  tylko 

Challengera było pobudzenie jej do krzyku.  

 

 

TRUJĄCE PASMO 

ROZDZIAŁ I ZAĆMIONE LINIE 

Jest  rzeczą  konieczną,  abym  od  razu,  dopóki  te  dziwne  wydarzenia  są  jeszcze  świeże  w  mej 

pamięci,  spisał  je  z pełną  wiernością,  zanim  czas  nie  zatrze  szczegółów.  Lecz nawet  teraz,  kiedy  to 
czynię, jestem pod przemożnym  wrażeniem tego niezwykłego faktu,  że  to  właśnie nasze małe  grono 

ze  „Świata  zaginionego"  -  profesor  Challenger,  profesor  Summerlee,  lord  John  Roxton  i  ja  -  miało 
doświadczyć tak zadziwiających przeżyć. 

Kiedy  kilka  lat  temu  zamieściłem  w  „Daily Gazette"  sprawozdanie  z  naszej  epokowej  wyprawy  do 

Ameryki Południowej, nie sądziłem bynajmniej, że kiedyś wypadnie mi opowiedzieć o jeszcze bardziej 
dziwnych wydarzeniac

h, jakie przeżywałem, a które nie mają precedensu w kronikach całej ludzkości i 

na  pewno  wyróżniać  się  będą  w  księdze  dziejów  tak,  jak  ogromny  wierzchołek  pośród  skromnych 

pagórków.  Samo  zdarzenie  zawsze  będzie  czymś  niezwykłym,  lecz  okoliczność,  że  w  tych 
nadzwyczajnych chwilach znaleźliśmy się znów razem, powstała w sposób prawie naturalny i w rzeczy 

samej  nieunikniony.  Przyczyny,  które  do  tego  doprowadziły,  pragnę  wyłożyć  tak  prosto  i  jasno,  jak 
tylko umiem najlepiej, chociaż zdaję sobie doskonale sprawę , że im dokładniej przedstawię szczegóły 

tego  rodzaju  historii,  tym  wdzięczniej  przyjmie  ją  czytelnik,  bowiem  ciekawość  ludzka  jest  wciąż 
nienasycona. 

Było  to  w  piątek,  dwudziestego  siódmego  sierpnia  -  data  na  zawsze  pamiętna  w  historii  świata  -

kiedy  pojec

hałem  do  redakcji  i  poprosiłem  pana  Mc  Ardle'a,  kierującego  dotąd  jeszcze  naszym 

Działem Wiadomości, o trzy dni urlopu. Poczciwy stary Szkot potrząsnął głową, podrapał się po łysinie 
okolonej resztką rudawych włosków, aż w końcu wyraził swoją niechęć słowa mi: 

Chcieliśmy  panu  przedstawić  w  tych dniach  pewną  korzystną  propozycję,  panie Malone.  Byłem 

przekonany, że jedynie pan mógłby zająć się tą sprawą tak, jakby należało. 

-  Bardzo  mi  przykro  - 

powiedziałem,  próbując  ukryć  rozczarowanie.  -  Oczywiście,  jeżeli  jestem 

koniecznie potrzebny, to nie ma dysku sji. Sprawa jednak jest bardzo ważna i dotyczy mnie osobiście. 

Jeżeli zatem panowie mogliby się obyć beze mnie... 

Nie wydaje mi się to takie proste. 

Nie była to przyjemna wiadomość, lecz musiałem robić dobrą minę do złej gry. Jednakże sam sobie 

byłem  winien,  ponieważ  wówczas  już  mogłem  chyba  wiedzieć,  że  dziennikarz  nie  ma  prawa  robić 

własnych planów. 

A  zatem  nie  będę  już  do  tego  wracał  -  odpowiedziałem  jak  najbardziej  pogodnie,  mimo  że 

uprzedzono mnie o tym  

tak późno. - O jaką to więc sprawę chodzi? 

Hm, chodzi o to, aby pan przeprowadził wywiad z tym wcielonym diabłem z Rotherfield. 

Nie ma pan chyba na myśli profesora Challengera? - wykrzyknąłem. 

Tak, to właśnie o nim myślę. W zeszłym tygodniu wyrzucił  młodego Aleca Simpsona z „Couriera" i 

pędził go chyba z milę drogą, trzymając za kołnierz i za spodnie. Prawdopodobnie czytał pan o tym w 

background image

- 14 -  

kronice  policyjnej.  Nasi  chłopcy  woleliby  raczej przeprowadzić  wywiad  z  aligatorem,  który  wyrwał  się 

na wolność z ogrodu zoologicznego. Ale pan, jego stary przyjaciel... pan chyba może to zrobić. 

Ależ - powiedziałem z ulgą - to całkiem zmienia sprawę. Właśnie tak się składa, że prosiłem o tych 

kilka  wolnych  dni  tylko  po  to,  żeby  złożyć  wizytę  profesorowi  Challengerowi  w  Rotherfield!  Właśnie 
przypada trzecia rocznica naszej wielkiej przygody na owym płaskowyżu w Ameryce Południowej i dla 

uczczenia tej uroczystości profesor zaprosił do siebie wszyst kich uczestników wyprawy. 

-  Znakomicie!  - 

wykrzyknął  Mc  Ardle,  zacierając  ręce i patrząc  rozpromienionym  wzrokiem  spoza 

swoich szkieł. - W takim razie będzie pan mógł wysondować jego opinię. O innych ludziach można by 
powiedzieć, że blagują, ale on już raz dobrze utrafił, kto wie, czy i tym razem nie ma racji. 

Wysondować jego opinię? - spytałem. - Z czym on teraz wystąpił? 

Czyż nie czytał pan w dzisiejszym „Timesie" jego listu pod tytułem „Hipotezy nauki"? 

-Nie. 
Mc Ardle schylił się i podniósł z podłogi egzemplarz gazety. 

Niech pan czyta na głos - rze kł, wskazując palcem kolumnę. - Chętnie posłucham raz jeszcze, bo 

doprawdy nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, o co temu człowiekowi chodzi. 

Oto list, który czytałem redaktorowi Działu Wiadomości „Daily Gazette": 

 

HIPOTEZY NAUKI 
Szanowny panie - szczerze ubawiony i bynajmniej nie zbudowany - 

przeczytałem  ów  napuszony  i  całkowicie  niedorzeczny  list  Jamesa 
Wilsona  Mac  Phaila,  jaki ukazał  się na łamach  Waszego  pisma,  i  w 

którym  wypowiada  się  on  na  temat  zaćmienia  linii  Frauenhofera  w 
widmach  zarówno  planet,  jak i  gwiazd  stałych.  Autor  traktuje  sprawę 

jako nieistotną i  nie posiadającą  żadnego  znaczenia.  Tymczasem  dla 
szerszego  umysłu  może ona  mieć  ogromną  wagę  -  chodzi tu  bowiem 

o  ostateczny  los  każdego  mężczyzny,  każdej  kobiety  i  dziecka  na 
naszej planecie. 

Nie  spodziewa

m  się  bynajmniej,  aby  przy  pomocy  języka 

naukowego udało  mi  się przekazać  sens tego,  co  ma m  na  myśli, tym 

ograniczonym  ludziom,  którzy  swoje  pojęcia  kształtują  na  podstawie 
lektury  dzienników.  Dlatego  będę  usiłował  zniżyć  się  do ich  poziomu, 

przedstawiając sytuację przez użycie zwykłej analogii, która mieści się 
w granicach inteligencji Waszych czytelników. 

 

Ależ to  jest  fenomen,  chodzący  fenomen  -  rzekł Mc Ardle,  potrząsając głową  w  zamyśleniu.  -  On 

nawet  z niewinnego jagnięcia  potrafi  zrobić  wilka  i  pokłócić  spokojnych  kwakrów.  Nic  dziwnego,  że  w 
Londynie  ziemia  pali  mu  się  pod  stopami.  A  szkoda,  panie  Malone, bo to jest  tęgi umysł!  Zobaczmy 

jednak, jak to tam jest z tą analogią. 

 

Wyobraźmy sobie  

czytałem dalej –  

że  niedługi  sznur połączonych  ze  sobą  korków  został puszczony  z 

leniwym  prądem  na  daleką  podróż  przez  Atlantyk.  Korki płyną  powoli 

z  dnia  na  dzień w  tych  samych  warunkach.  Gdyby  korki  te posiadały 
zdolność  odczuwania,  wówczas  można  by  założyć,  iż  uważać  one 

będą  warunki  te  za  niezmienne  i  stałe.  Tymczasem  my,  posiadając 
wiedzę  wyższego  rzędu,  wiemy,  że  może  zdarzyć  się  wiele  rzeczy, 

które  będą  dla  tych  korków  całkowitą  niespodzianką.  Mogą  zostać 
rzucone  falą  o  okręt  lub  śpiącego  wieloryba  albo  też  zaplątać  się  w 
wodorosty.  Ostatecznie, ich  pod

róż  zakończy  się  zapewne  rozbiciem 

na  skalistym  wybrzeżu  Labradoru.  Lecz  cóż  one  mogą  o  tym 

wszystkim wiedzieć, płynąc tak 'spokojnie z dnia na dzień po oceanie, 
który uważają za bezgraniczny i jednorodny?... 

Czytelnicy  Wasi  pojmą  zapewne,  że  Atlantyk  w  tej  przypowieści 

symbolizuje  wszechpotężny  ocean  eteru,  który  nas  unosi,  i  że  ów 

sznur  korków  przedstawia  ten  mały,  prawie  nieznany  system 
planetarny,  do  którego  należymy.  Jako  trzeciorzędne  słońce  z 

background image

- 15 -  

hałastrą  nic  nie  znaczących  satelitów  płyniemy  w  tych  samych, 

codziennych  warunkach  ku  jakiemuś  nieznanemu  końcowi,  jakiejś 
nędznej  katastrofie,  która  pochwyci  nas  na  ostatecznych  krańcach 

przestrzeni,  gdzie  zmieceni  zostaniemy  przez  jakąś  Niagarę  eteru  lub 
zdruzgotani  o  jakiś  niepojęty  Labrador.  Nie  widzę  tu  mie jsca  dla 

płytkiego  i  pełnego  ignorancji  optymizmu  Waszego  korespondenta, 
pana  Jamesa  Wilsona  Mac  Phaila.  Widzę  natomiast  wiele  przyczyn, 

dla  których  powinniśmy  śledzić  z  bardzo  natężoną  uwagą  i  pełnym 
zainteresowaniem  każdy  symptom  zmian  w  otaczającym  nas 

kosmosie, a od których zależeć może nasz własny, ostateczny los. 

 

Człowieku,  z  niego  byłby  wielki  kaznodzieja  -wykrzyknął  Mc  Ardle.  -  To  przypomina  grzmot 

organów. Posłuchajmy więc, co go tak niepokoi. 

 

Ogólne  zatarcie  i  przesunięcie  się  linii  Frauenhofera  w  widmie 

wskazuje,  według  mnie, na  szeroko  zakrojone, lecz  subtelne i  jedyne 
w  swoim  rodzaju  zmiany  kosmiczne.  Światło  planety  jest  odbiciem 

światła  słonecznego.  Światło  gwiazdy  jest  światłem  własnym,  przez 
nią  samą  wytworzonym.  Tymczase m  widma  zarówno  planet,  jak  i 

gwiazd  uległy  w  tym  wypadku  identycznym  zmianom.  Czyż  ma my 
więc  tu  do  czynienia  ze  zmianą,  która  zaszła  w  samych  tylko 
planetach i  gwiazdach  ?  Tego  rodzaju  koncepcja  jest  dla  mnie nie do 
przyjęcia.  Bo  jakiż  to  wspólny  proces  mógłby  dokonać  się  w  nich 

jednocześnie?  Czyż  nie  są  to  raczej  przeobrażenia  zachodzące  w 
samej  naszej  atmosferze?  To  jest  możliwe,  lecz  w  najwyższym 

stopniu  nieprawdopodobne,  bowiem  nie  dostrzegamy  śladów  tych 
zmian wokół  nas, a poprzez  analizy  chemiczne  również  nie  udało  się 

tego wykazać. 

Jakaż więc  jest  trzecia  możliwość?  Ta  mianowicie,  że  może  to być 

zmiana,  która  zaistniała  w  samej  substancji  przewodzącej,  w  tym 
nieskończenie  wspaniałym  eterze,  który  rozprzestrzenia  się  między 

gwiazdami i przenika cały wszechświat. Unoszeni przez powolny prąd 
płyniemy w głębinach tegoż oceanu. Oby nas tylko prąd ten nie uniósł 

w  nie  znane  nam  dotąd  pasmo  eteru  o  własnościach,  o  których  na 
razie nie mamy pojęcia. 

Gdzieś  dokonała  się  zmiana.  Dowodzą  tego  owe  kosmiczne 

zaburzenia  widma.  Może  to  być  zmiana  na  lepsze  lub  na  gorsze,  a 

może  też  nie  mieć  żadnego  wpływu.  Nie  wiemy  tego.  Płytki 
obserwator będzie zdania, że sprawa ta nie zasługuje na uwagę, lecz 

ktoś,  kto  jak  ja  obdarzony  jest  wyższą  inteligencją  prawdziwego 
filozofa,  zrozumie,  że  przemiany  zachodzące  we  wszechświecie  są 

nieobliczalne,  i  tylko tego  można nazwać  mądrym  człowiekiem,  kto  z 
góry przygotowany jest na wszelkie niespodzianki. 

Nie  chcę  być  gołosłownym.  Któż  na  przykład  śmiałby  zaprzeczyć, 

że  ów  tajemniczy  i powszechny wybuch  choroby, o  którym  pisaliście 

dziś  rano na łamach waszego pisma,  a  który  -  jak  czytamy  -  pojawił 
się  wśród  tubylczych  ras  Sumatry,  nie  ma  związku  ze  zmianami 

kosmicznymi,  na  które  tubylcy  mogą  reagować  szybciej  niż  bardziej 
rozwinięte ludy Europy? 

Przedsta

wiam tu tylko pewną koncepcję, nie upierając się przy niej. 

W obecnym stanie rzeczy nie ma sensu twierdzić, że jest ona słuszna. 

Lecz  pozbawionym  wyobraźni  głupcem  jest  ten,  kto  nie  potrafi 
zrozumieć,  że  sprawy  te  mogą  mieścić  się  w  ramach  hipotez 
naukowych. 

Szczerze oddany 
George Edward Challenger 
Briars Rotherfield 

 

background image

- 16 -  

Jest  to  wspaniały i  zachęcający list  -  powiedział  w  zamyśleniu Mc  Ardle,  wkładając  papierosa  do 

długiej szklanej rurki, której używał jako cygarniczki. Co pan o tym sądzi, panie Malone? 

Musiałem się przyznać do zupełnej i upokarzającej ignorancji w tej sprawie. 
Czym na przykład były linie Frauenhofera? 
Mc Ardle właśnie badał tę sprawę w biurze z pomocą naszych ostrożnych naukowców. Wziął więc z 

biurka  dwie  spośród  wielokolorowych  taśm  spektralnych,  przypominających  wstążki  do  kapeluszy 
członków  jakiegoś  młodego  i  pretensjonalnego  klubu  krykieta.  Zwrócił  mi  uwagę  na  pewne  czarne 

linie,  tworzące  poprzeczne  pasma  na  tle  całego  szeregu  jaskrawych  kolorów,  przechodzących 
stopniowo z czerwonego w poma

rańczowy, żółty, zielony, niebieski oraz z indygo w fiolet. 

- Te ciemne pasma to linie Frauenhofera - 

rzekł - kolory zaś  są właśnie światłem. Każdego rodzaju 

światło  przepuszczone  przez  pryzmat  daje  nam  te  same  kolory.  Nic  z  nich  jednak  nie  można 
wywniosko

wać. To  tylko  linie  należy  wziąć  pod  uwagę,  ponieważ  zmieniają  się one  w  zależności  od 

tego, co może być źródłem światła. Te właśnie linie zamiast jaśnieć zaćmiły się w zeszłym tygodniu, a 

wszyscy  a stronomowie  zaczęli  się  kłócić  o  przyczynę  tego  zjawiska.  Tutaj  oto  mamy  fotografię 
zaćmionych  linii,  przeznaczoną  do  jutrzejszego  wydania.  Publiczność,  jak  dotąd,  nie  wykazała 

zainteresowania tą sprawą, myślę jednak, że pobudzi ją do tego list Challengera w „Timesie". 

- A co do Sumatry... ? 

No  oczywiście,  zaćmione  linie  widma  a  chorzy  tubylcy  na  Sumatrze  -  to  dwie  bardzo  odległe 

sprawy... a jednak ten nasz profesor wykazał już raz, że wie, o czym mówi. Nie ulega wątpliwości, że 

istnieje  tam  jakaś  dziwna  choroba.  W  dodatku  dziś  otrzymaliśmy  telegram  właśnie  z  Si ngapuru, 
donoszący, że latarnie morskie w Cieśninie Sundajskiej przestały pracować, w następstwie czego dwa 

okręty utkwiły przy brzegu. W każdym razie to wystarczy, aby przeprowadzić wywiad z Challengerem. 
Jeżeli uda się panu wydostać coś konkretnego, zamieścimy to w poniedziałek. 

Wychodziłem  właśnie  z  pokoju  redaktora  Działu  Wiadomości,  rozmyślając  nad  swoim  nowym 

zadaniem,  gdy  nagle  usłyszałem,  jak  ktoś  na  dole  w  poczekalni  wywołał  moje  nazwisko.  Był  to 

chłopiec,  który  przyniósł  mi  telegram  z  mego  mieszkania  na  Streatham.  Wiadomość  pochodziła  od 
osoby, o której dopiero co dyskutowaliśmy. Brzmiała następująco: 

 

Malone, Hill Street 17, Streatham Proszę przywieźć tlen –  
CHALLENGER 

 
„Przywieźć  tlen!"  Jak  sobie  przypominam,  profesora  cechował  ciężki  dowcip,  godny  najbardziej 

niezdarnych  satyrów.  Czyżby  to  był  jeden  z  tych  jego  kawałów,  które  zwykle  przyprawiały  go  o 

niepohamowany śmiech, kiedy to nie było mu widać oczu, broda trzęsła się, a usta rozdziawione były 
od  ucha  do  ucha,  tworząc  zupełne  przeciwieństwo  do  powagi  osób  zebranych  wokół  niego? 

Zastanawiałem  się  nad  treścią  słów,  ale  nie  widziałem  w  nich  nic  zabawnego.  A  więc  było  to 
niewątpliwie  jakieś  zwięzłe  polecenie  -  jakkolwiek  bardzo  dziwne.  Profesor  był  bodaj  jedynym 

człowiekiem,  któremu  nie  śmiałbym  odmówić  wykonania  jego  przemyślanych  poleceń.  Być  może, 
przeprowadzał  jakieś  chemiczne  doświadczenie,  być  może...  no  tak,  ale  nie  do  mnie  należało 

zastanawiać  się,  w  jakim  celu  tego  potrzebował.  Tlen  trzeba  było  zdobyć.  Miałem  jeszcze  prawie 
godzinę  czasu  do  odejścia  pociągu  ze  stacji  Victoria.  Wziąłem  taksówkę,  a  upewniwszy  się  co  do 

adresu w książce telefonicznej, udałem się na Oxford Street do Zakładów Chemicznych. 

Kiedy  znalazłem  się  na  miejscu  przeznaczenia,  w  wejściu  do  gmachu  ukazało  się  dwóch 

młodzieńców,  niosących  żelazną  tubę,  którą  z  pewnym  wysiłkiem  wciągnęli  do  stojącego  obok 
samochodu.  Jakiś  starszy  pan  deptał  im  po  piętach,  popędzając  ich  i  zrzędząc  skrzeczącym, 

zgorzkniałym  głosem.  Odwrócił  się  w  moją  stronę.  Nie  ulegało  wątpliwości:  te  ostre   rysy  i  ta  kozia 
bródka... ! Był to mój stary, opryskliwy towarzysz, profesor Summerlee. 

Coś  takiego!  -  wykrzyknął.  -  Nie  powie  mi  pan  chyba,  że  i  pan  otrzymał  jeden  z  tych 

niedorzecznych telegramów z żądaniem tlenu? 

Pokazałem mu telegram. 

- No tak, no t

ak. Ja również otrzymałem i jak pan widzi, chociaż jest to wbrew moim przekonaniom, 

postąpiłem zgodnie z poleceniem. Nasz stary przyjaciel jest jak zawsze niepoprawny. Nie potrzebował 
chyba  tlenu  aż  tak  bardzo,  aby musiał odbiegać od  normalnego  sposobu  zdo bycia  go  i  zabierać  czas 

tym, którzy są bez wątpienia bardziej zajęci niż on sam. Dlaczego nie zamówił tlenu bezpośrednio? 

Mogłem jedynie podsunąć myśl, że prawdopodobnie potrzebuje go natychmiast.  

background image

- 17 -  

Albo  tak  mu  się  tylko  wydaje.  Teraz jednak  jest  zupełnie   zbyteczne,  aby jeszcze i  pan  kupował, 

skoro mam tu ten znaczny zapas. 

A jednak  musi mieć jakieś  powody,  dla  których  chce,  abym ja  także przywiózł  tlen. Lepiej będzie 

uczynić dokładnie tak, jak sobie życzy. 

Zgodnie  z  tym,  co  powiedziałem,  zamówiłem  mimo  zrzędzenia  i  sprzeciwu  ze  strony  profesora 

Summerlee  dodatkowa  butlę,  którą  umieszczono  obok  tej  drugiej  w  jego  samochodzie,  ponieważ 
zaofiarował się podwieźć mnie na stację Victoria. 

Odszedłem na chwilę, aby zapłacić za taksówkę, gdyż kierowca w sposób ni eprzyjemny i obraźliwy 

domagał  się  zapłaty.  Kiedy  powróciłem,  profesor  Summerlee  awanturował  się  z  ludźmi,  którzy 

przenosili  tlen.  Jego  biała,  kozia bródka  trzęsła  się  z oburzenia.  Jeden  z ludzi  nazwał  go  - jak  sobie 
przypominam  - 

głupią,  starą,  wypłowiałą  papugą,  co  tak  rozzłościło  jego  szofera,  że  zerwał  się  z 

miejsca, aby stanąć w obronie znieważonego chlebodawcy. Nic więcej nie mogliśmy zrobić, nie chcąc 
dopuścić do bójki na ulicy. 

Przytoczone  tu  przeze  mnie  drobne  zdarzenia  mogą  wydawać  się  błahe,  wówczas  też  nie 

przywiązywaliśmy do nich wagi. Dopiero teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę ich związek z całą sprawą, 

którą mam tu przedstawić. 

Miałem wrażenie, że kierowca musiał być albo nowicjuszem, albo też po tej kłótni stracił panowanie 

nad nerwami do tego 

stopnia, że do samej stacji prowadził wóz skandalicznie. Dwukrotnie o mało nie 

mieliśmy zderzenia z innymi, równie niepewnie prowadzonymi pojazdami. Pamiętam, że zwróciłem się 

do  Summerleego  z  uwagą,  iż  poziom  jazdy  u  kierowców  londyńskich  znacznie  się  obniżył.  Raz 
otarliśmy  się  nawet  o  gęsty  tłum,  który  przyglądał  się  jakiejś  bójce  na  rogu  ulicy  Mall.  Podnieceni 

ludzie  podnieśli  krzyk  oburzenia  na  tak  niezdarną  jazdę,  a  jakiś  człowiek  wskoczył  na  stopień 
samochodu i  wymachiwał laską  nad  naszymi  głowami.  Zepchnąłem  go, lecz  odczuliśmy ulgę  dopiero 

wówczas,  kiedy  wydostaliśmy  się  z  tłumu  i  znaleźliśmy  się  w  bezpiecznej  odległości  od  parku.  Te 
drobne zajścia, następujące jedne po drugich, rozprzęgły moje nerwy, a po gniewnych ruchach mego 

towarzysza mogłem również spostrzec, że i jego cierpliwość dobiegła granic wytrzymałości. 

Wrócił  nam  jednak  dobry  humor,  kiedy  ujrzeliśmy  wysoką,  chudą  postać  lorda  Johna  Roxtona, 

oczekującego  nas  na  peronie  w  żółtym  tweedowym  myśliwskim  ubraniu.  Jego  wyrazista  twarz,  z 
owymi 

nie dającymi  się  zapomnieć  oczyma,  tak  srogimi, a jednak  pełnymi  humoru,  zarumieniła  się  z 

radości na nasz widok. Jego rudawe włosy były przyprószone siwizną, a dłuto czasu pogłębiło jeszcze 
bruzdy na czole, lecz poza tym był to ten sam lord John, nasz do bry kompan z przeszłości. 

Dzień dobry, Herr Professor! Dzień dobry, młody przyjacielu! - wykrzyknął zbliżywszy się ku nam. 

Ryknął śmiechem na widok butli z tlenem, które ujrzał za nami na bagażniku. 

Więc  wy  też je  macie!  -  zawołał.  - Moja  została  oddana  na bagaż.  Co  też  ten  kochany  starusze k 

znowu wymyślił? 

Czy widział pan jego list w „Timesie"? - zapytałem. 

Cóż to było takiego? 

- Bzdura i nonsens! - 

odezwał się Summerlee cierpko. 

Myślę, że to ma jakiś związek z tą historią z tlenem, a może się mylę... - powiedziałem. 

- Bzdura i nonsens! - 

wykrzyknął ponownie Summerlee, niepotrzebnie się unosząc. 

Siedzieliśmy  wszyscy  w  przedziale  dla  palących,  w  wagonie  pierwszej  klasy,  a  Summerlee  zapalił 

już  swoją  krótką,  zwęgloną  i  starą  fajkę  z  pianki  morski ej,  która  zdawała  się  osmalać  jego  długi 
zaczepny nos. 

Kolega  Challenger to  mądry  człowiek  -  powiedział  z  niepohamowaną gwałtownością.  -  Nikt  temu 

zaprzeczyć nie  może. Tylko głupiec  zaprzeczy.  Wystarczy  spojrzeć na  jego  kapelusz.  Mieści  się pod 
nim  siede

mset  uncji  mózgu  -  ogromna,  idealna  i  sprawna  maszyna,  funkcjonująca  bez  zarzutu. 

Pokażcie  mi  obudowę  maszyny,  a  określę  wam  jej  wielkość.  Ale  to  urodzony  szarlatan.  Sami 

słyszeliście,  jak  rzuciłem  mu  w  twarz  te  słowa,  urodzony  szarlatan,  posługujący  się  j akimś 
dramatycznym  chwytem,  aby  zyskać  publiczny  rozgłos.  Życie  toczy  się  zbyt  spokojnie,  kolega 

Challenger  korzysta  więc  z okazji,  aby  zwrócić  na  siebie  powszechną  uwagę.  Nie  wyobrażacie  sobie 
chyba,  że  wierzy  on  we  wszyst kie  te nonsensy  o  zmianach  w  eterze i  niebezpieczeństwie  rzekomo 

grożącym ludzkości. Czy słyszał kto kiedykolwiek o tak nieprawdopodobnej historii? 

Przysiadł jak stary siwy  kruk,  skrzecząc i zanosząc się sardonicznym śmiechem. 
Ogarnęła mnie fala gniewu, kiedy słuchałem tego, co mówił Summ erlee. To haniebne z jego strony 

wypowiadać  się  w  ten  sposób  o  przywódcy,  który przyczynił  się  do  całej  naszej  sławy i  stworzył  nam 

background image

- 18 -  

okazję do takich przygód, jakich nikt dotąd nie doświadczył. Otworzyłem już usta, aby wygłosić gorącą 

replikę, gdy ubiegł mnie lord John. 

Pan już miał  kiedyś  utarczkę  z  naszym  kochanym profesorem  -  powiedział ostro  -  no  i  rozprawił 

się  z  panem  w  dziesięciu  sekundach.  Wydaje mi  się,  profesorze  Summerlee,  że  Challenger  daleko 
pana przerasta, a więc najlepiej będzie, jeżeli pójdzie pan własną drogą, a jego zostawi w spokoju. 

- Ponadto - 

rzekłem - był on dla nas jak najlepszym przyjacielem. Ma on wprawdzie swoje wady, ale 

jest  szczery  i  bezpośredni  i nie  sądzę,  aby  kiedykolwiek  mówił  źle  o  swoich  towarzyszach  poza ich 
plecami. 

-  D

obrze  pan powiedział,  młodzieńcze  -  rzekł  lord  John  Roxton.  Potem  z  uprzejmym  uśmiechem 

poklepał profesora Summerlee po ramieniu. - No cóż, Herr Professor, chyba nie będziemy się kłócić o 
tak  wczesnej  porze  dnia.  Zbyt  wiele  już  razem  przeżyliśmy.  Lecz  trzymaj  się  pan  z  dala  od 

Challengera, bo ja i ten oto młody człowiek mamy pewną słabość do tego kochanego staruszka.  

Niestety, Summerlee nie zdradzał chęci do kompromisu. Twarz jego wyrażała nieprzejednany upór, 

gęste kłęby dymu unosiły się z fajki, którą pykał zawzięcie. 

-  Co do  pana, lordzie  Roxton  - 

zakrakał  -  to  pańska  opinia  w  sprawach  wiedzy  ma  takie  znaczenie 

w moich oczach, jakie w oczach pana miałby mój pogląd na nowe typy broni myśliwskiej. Mam swoje 
własne  zdanie,  proszę  pana,  i  stosuję  je  według  własnego  upodobania.  Czyż  dlatego,  że  się  raz 

omyliłem,  powinienem przyjmować  bezkrytycznie  wszyst kie,  chociażby najdalej idące,  wnioski,  które  
ten  człowiek  stara  się nam narzucić?  Czyż  ma  nam  przewodzić jakiś  papież nauk,  który  by  wygłaszał 
ex  cathedra  nieo

mylne  dogmaty,  przyjmowane  bez  sprzeciwu  przez  bierną,  pokorną  społeczność? 

Powtarzam  panu,  drogi  panie,  że  posiadam  własny  rozum i  że  czułbym  się  snobem  i niewolnikiem, 

gdybym nie  robił  z niego  użytku.  Jeżeli  ta  bezsensowna  gadanina  o eterze i  liniach  Fra uenhofera  w 
widmie sprawia wam przyjemność, proszę, zajmujcie się nią dalej, lecz nie żądajcie od kogoś, kto jest 

starszy  i  mądrzejszy,  aby uczestniczył  w  tym  szaleństwie.  Czyż  nie  jest  rzeczą jasną,  że gdyby  eter 
zatruty  był  do  tego  stopnia,  jak  to  on  twierdzi,  oraz  gdyby  był  szkodliwy  dla  zdrowia  ludzkiego,  to 

rezultat  tego  byłby  już  widoczny  w  nas  samych?  -  Wybuchnął  przy  tym  triumfalnym  śmiechem, 
zadowolony  z  własnej  argumentacji.  -  Tak,  proszę  pana,  bylibyśmy  już  bardzo  dalecy  od  naszego 
normalnego  sta

nu,  a  zamiast  siedzieć  spokojnie  w  pociągu  i  rozstrząsać  problemy  naukowe, 

wykazywalibyśmy  już  pierwsze  objawy  działającego  w  nas  zatrucia.  A  gdzież  tu  pan  widzi  jakieś 

oznaki  tych  trujących  zaburzeń  kosmicznych?  Niech  mi  pan  odpowie.  Ale  zaraz,  natychmiast,  bez 
wykrętów. No więc, czekam, odpowiadaj pan! 

Czułem, jak  gniew  we mnie  wzrastał.  W  zachowaniu  Summerleego było  coś  bardzo  irytującego i 

agresywnego. 

Sądzę, że gdyby pan lepiej znał fakty, nie byłby pan tak pewny swojej opinii  - rzekłem. 

Summerlee wy

jął fajkę z ust i zmierzył mnie kamiennym spojrzeniem. 

Proszę,  może  zechce  mi  pan  wyjaśnić,  co  ma  oznaczać  ta,  powiedziałbym,  impertynencka 

uwaga? 

Po  prostu  to,  że  kiedy  wychodziłem  z  biura,  redaktor  Działu  Wiadomości  powiadomił  mnie  o 

nadejściu  telegramu,  który  potwierdził  fakt  powszechnej  epidemii  wśród  krajowców  na  Sumatrze  i 

podał dalszą wiadomość, że latarnie w Cieśninie Sundajskiej nie świecą się. 

W  i stocie.  Głupota ludzka  powinna  mieć jakieś  granice!  -  wykrzyknął  Summerlee  z  niekłamaną 

złością.  -  Czyż  to  możliwe,  aby  pan  nie  mógł  pojąć,  że  eter,  nawet  gdybyśmy  na  moment  przyjęli 
niedorzeczne  przypuszczenia  Challengera,  jest  substancją  powszechną,  która  ma  tutaj  te  same 

właściwości,  co i  po drugiej  stronie  globu?  Czyżby  pan  mniemał  przez  chwilę,  że istnieje jakiś  eter 
angielski  i  eter  Sumatry?  Być  może,  wyobraża  pan  sobie,  że  eter  Kentu  jest  w  pewnym  stopniu 

nadrzędny  wobec  eteru hrabstwa  Surrey,  przez  które niesie  nas  właśnie ten  pociąg?  Zaiste, między 
łatwowiernością  a ignorancją  przeciętnego  laika  nie ma  naprawdę  granic.  Czyż można  zgodzić  się  z 

tym,  aby na  Sumatrze  eter  był  aż  tak  zabójczy i powodował  całkowity  bezwład, podczas  gdy  tutaj  nie 
wykazuje on  żadnych dostrzegalnych  skut ków?  Osobiście,  mogę  szczerze  wyznać,  nigdy  w  życiu  nie 

byłem w tak doskonałej kondycji fizycznej i nigdy nie miałem tak świetnej równowagi umysłowej. 

Być może.  Nie pretenduję  wcale do  miana  naukowca  - odpowiedziałem  - a jednak  słyszałem  już 

gdzieś, że wiedza jednego pokolenia okazuje się często omylna w następnym. Zresztą nie wymaga to 
od  nas  aż  tyle  zdrowego  rozsądku,  abyśmy  nie  mogli  stwierdzić,  nawet  przy  naszej  ograniczonej 

wiedzy o  eterze,  że mogą  tu  działać pewne lokalne  warunki  w  różnych  częściach  świata,  w  których 
szkodliwe  skut ki  eteru mogą  wystąpić  wcześniej ,  podczas  gdy u  nas  może pojawią  się one  dopiero 

później. 

background image

- 19 -  

Słowami  „może"  i  „mógłby"  dowiedzie  pan  wszyst kiego  -  zawołał  z  wściekłością  Summerlee.  -

Prosię mogłoby fruwać. Tak, proszę pana, prosię mogłoby fruwać, ale przecież nie fruwa. Nie warto z 
panem  d

yskutować.  Challenger  nakładł  wam  do  głowy  nonsensów  i  obaj  nie  jesteście  zdolni 

rozumować. Moje słowa są i tak jak groch rzucany o ścianę. 

Muszę  stwierdzić,  profesorze Summerlee,  że  pańskie  zachowanie  nie  uległo poprawie ani  trochę 

od czasu, gdy miałem przyjemność widzieć pana ostatni raz - odezwał się lord John poważnie. 

Wy,  paniczykowie,  nie  przywykliście  do  wysłuchiwania  prawdy  -  odpowiedział  Summerlee  z 

gorzkim uśmiechem. - Jest to chyba dla pana niezbyt miłą niespodzianką, gdy ktoś udowodni panu,  że 
mimo tytułu jest pan tylko wielkim ignorantem. 

Daję słowo, drogi panie - powiedział bardzo ostro i cierpko lord John - gdyby pan był człowiekiem 

młodszym, nie śmiałby pan odzywać się do mnie w sposób tak obraźliwy. 

Summerlee wysunął podbródek trzęsąc swą niepozorną kozią bródką. 

Chcę  panu  podać  do  wiadomości, mój  panie,  że  młody  czy  stary,  nigdy  w  życiu  nie  bałem  się 

powiedzieć  tego,  co myślę,  każdemu fircykowi nie  grzeszącemu  rozumem.  Tak,  mój  panie,  każdemu 
fircykowi, jeżeli już chce pan mieć tyle tytułów, ile niewolnicy byli w stanie wymyślić, a głupcy przyjąć. 

Na  chwilę oczy lorda  Johna  zapłonęły, potem  z ogromnym  wysiłkiem  opanował  swój  gniew, opadł 

na  ławkę  skrzyżowawszy  ramiona,  z  gorzkim  uśmiechem  na  twarzy.  Cała  ta  kłótnia  była  dla  mnie 

wstrętna i przykra. Przeszłość powróciła ku mnie falą wspomnień - szczere, przyjazne stosunki, pełne 
przygód  dni  -  wszyst kie  nasze  cierpienia  i  trudy, i nasze  ostateczne  zwycięstwo.  Czyż musiało  dojść 

aż  do  tego?  Do  wzajemnych  ubliżeń  i  zniewag?  Nagle  zacząłem  płakać  -  wstrząsał  mną  głośny, 
nieopanowany szloch. Moi towarzysze spojrzeli na mnie zdumieni. Zakryłem twarz rękami. 

- Wszy stko dobrze - 

wykrztusiłem - tylko... tylko tak mi żal! 

Pan jest chory, młody człowieku, to pana gnębi - powiedział lord John. - Od razu wydawało mi się, 

że pan ma zmartwienia. 

Pański  sposób  bycia, drogi panie, nie  uległ poprawie  w  ciągu  tych  trzech lat  -  rzekł  Summerlee, 

potrząsając  głową.  -  Ja  również  zwróciłem  uwagę  na  pana  zachowanie  od  chwili,  kiedyśmy  się 
spotkali.  Nie ma potrzeby, aby  się  pan  litował,  lordzie  John. Te  łzy  należy  przypisać  tylko  alkoholowi. 

Ten  człowiek  pił.  Ale  zaraz,  dopiero  co  nazwałem  pana  fircykiem,  co  być  może,  było  zbyt  ostro 
powiedziane.  Lecz  określenie  to  przypomina  mi  pewną  drobn ą  umiejętność,  trochę  prostacką,  ale 

zabawną,  którą  zwykłem  się  popisywać.  Znacie  mnie  jako  poważnego  naukowca.  Czy  uwierzycie 
jednak, że niegdyś cieszyłem się w kilku przedszkolach dobrze zasłużoną opinią naśladowcy zwierząt 

domowych?  Być może, mógłbym  uprzyjemnić  wam  czas  podróży.  Czy  zabawiłoby  was  na przykład, 
gdybym zapiał jak kogut? 

Nie, mój panie - odparł lord John, który czuł się jeszcze wysoce dotknięty. - Mnie to nie zabawi. 

Sposób,  w jaki  naśladowałem  gdakającą  kurę,  która  co  dopiero  zniosła  jajko,  uważano  także  za 

nieprzeciętny. Czy mogę spróbować? 

Nie, panie szanowny, lepiej już nie. 

Lecz  pomimo  stanowczego  sprzeciwu  profesor  Summerlee  odłożył  fajkę  i  do  końca  podróży 

zabawiał  -  a  raczej  próbował  zabawiać  nas  -  naśladując  głosy  ptaków  i  zwierząt.  Wydawało  się  to 

takim  absurdem,  że  płacz  mój  przerodził  się  w  gwałtowne  wybuchy  śmiechu,  który  musiał  nabrać 
histerycznego charakteru w miarę, jak siedząc oto naprzeciw tego poważnego profesora widziałem  - a 

raczej  słyszałem  go  -  w  roli  wrzaskliwego  koguta lub  szczenięcia,  któremu nadepnięto  na ogon.  W 
pewnym momencie lord Roxton, przeglądając gazetę, napisał na marginesie ołówkiem: 

„Biedny człowiek! Zwariowany jak kapelusznik". 
Niewątpliwie  było  to  bardzo  ekscentryczne,  a  jednak  sposób  wykonania  ud erzył  mnie  jako 

nadzwyczaj  pomysłowy i  zabawny.  Podczas  gdy  to  wszyst ko  się działo, lord  John  Roxton  pochylił  się 
ku mnie i zaczął mi opowiadać jakąś historyjkę o bawole i hinduskim radży, która, jak mi się zdawało, 

nie miała ani początku, ani końca. Profesor Summerlee zaćwierkał właśnie jak kanarek, a lord Roxton 
zbliżał  się  do  punktu  kulminacyjnego  swego  opowiadania,  kiedy  pociąg  zatrzymał  się  w  Jarvis  Brook, 

dokąd trzeba było pojechać, jak nam podano, aby dostać się do Rotherfield. 

Na  stacji  oczekiwał  nas  Challenger.  Wyglądał  wspaniale.  Żaden  indyk  w  całej  swojej  krasie  nie 

mógłby  kroczyć  z  równie  majestatyczną  godnością,  z  jaką  on  paradował  po  rodzimej  stacji, 
spoglądając na każdego wokół siebie z łaskawie zachęcającym uśmiechem. Jeśli zmienił się od cza su 

tamtych, dawnych dni, to tylko  o  tyle,  że jego  cechy  charakterystyczne  bardziej  się uwydatniły.  Jego 
ogromna głowa i szerokie czoło wydawały się jeszcze większe niż dawniej. Czarna broda spływała do 

background image

- 20 -  

przodu  imponującą  kaskadą,  a  czyste,  szare  oczy,  spogl ądające  ze  wzgardą,  i  wyzwaniem  spod 

przymrużonych powiek, były bardziej władcze niż za owych dawnych dni. 

Rozbawiony,  uścisnął  mi  rękę,  uraczył  zachęcającym  uśmiechem,  jaki  przybiera  dyrektor  szkoły 

wobec uczniaka, i pozdrowiwszy pozostałych, pomógł zebrać ich bagaże i butle z tlenem, wpakował je 
i  nas  do  wielkiego  samochodu,  który  prowadził  ten  sam  beznamiętny Austin,  człowiek  oszczędny  w 

słowach,  którego  widziałem  już  w  roli  kamerdynera  podczas  mojej  pierwszej,  brzemiennej  w  skutki  
wizyty  u  profesora.  Dr

oga  prowadziła  krętym  szlakiem  na  wzgórze,  poprzez  piękną  okolicę. 

Siedziałem z przodu razem z szoferem, przy czym wydawało mi się, że moi trzej towarzysze siedzący 
za  mną  rozmawiają  jeden przez  drugiego.  Jak  się  zorientowałem, lord  John nie mógł  się  uporać  ze 

swoją  opowiastką  o  bawole,  a  jednocześnie  jak  dawniej  usłyszałem  głęboki,  dudniący  głos 
Challengera i  jak  zwykle  dobitnie  akcentowane  słowa  Summerleego,  w  miarę jak  ich  umysły  ścierały 

się  w  zaciekłej  i  wysoce  naukowej  dysku sji.  Nagle  Austin,  nie  spuszczając  wzroku  z  kierownicy, 
pochylił ku mnie swą mahoniową twarz. 

- Mam wypowiedzenie - 

rzekł. 

Niemożliwe - odparłem. 

Wszyst ko  tego dnia było jakieś  dziwne. Każdy  mówił jakieś  niezwykłe, nieoczekiwane  rzeczy.  Jak 

we śnie. 

To już czterdziesty siódmy raz - ciągnął Austin w zamyśleniu. 

- Kiedy odchodzicie? - 

zapytałem, aby coś powiedzieć. 

Nie odejdę - rzekł Austin. 

Miałem wrażenie, że na tym skończy się rozmowa, za chwilę jednak Austin podjął ją na nowo. 

Gdybym  miał  odejść,  kto  będzie  o  niego  dbał?  -Ruchem  głowy  wskazał  swego  pana.  -  Kogo 

dostanie na moje miejsce? 

Kogoś innego - podsunąłem niezręcznie. 

Ale nie  on.  Nikt  nie  wytrzyma  z  nim  ani  tygodnia.  Bo jakbym  ja  sobie  poszedł, to  ten  cały dom 

zawali  się  i  stanie  jak  zegarek  bez  sprężyny.  Panu  to  mówię,  bo  pan  jest  jego  przyjacielem  i  pan 
powinien  wiedzieć.  Gdybym  się  przejmował  tym  wszystkim,  co  on  wygaduje...  ale  widzi  pan,  nie 

miałbym  serca.  I on, i pani  byliby jak  dzieci  w  powijakach  porzucone  przez matkę. Beze mnie  nic  nie 
zrobią. A teraz, proszę, daje mi wypowiedzenie. 

Dlaczego nikt by nie wytrzymał? - zapytałem. 

Bo nikt nie będzie taki wyrozumiały jak ja. Tak, to bardzo mądra głowa, ten mój pan, i aż czasami 

mu  się  w  tej  głowie  miesza  od mądrości.  Widziałem  go  już jak  wyszedł  z  siebie, ho ,  ho...  Niech pan 
tylko posłucha, co on zrobił dziś rano! 

- Co takiego? 
Austin pochylił się ku mnie. 

Ugryzł służącą - rzekł chrapliwym szeptem. 

Ugryzł ją? 

Tak,  proszę  pana,  ugryzł ją  w nogę.  Widziałem na  własne  oczy  jak  rozpoczęła  iście  maratoński  

bieg od drzwi hallu. 

Wielki Boże! 

A co by pan powiedział, gdyby pan widział, co się działo. On nie ma ani jednego przyjaciela wśród 

są siadów.  A  są  i tacy,  którzy  uważają,  że  wówczas  kiedy mój  pan był  tam,  wśród  tych potworów,  o 
których pan pisał, to czuł się z nimi jak u siebie w domu i nigdy nie miał stosowniejszego towarzystwa. 

Widzi  pan,  tak  oni  mówią.  Ale ja  służyłem  u niego  dziesięć lat  i lubię  go,  o,  proszę  pana,  to  wielki 
człowiek i między  nami mówiąc,  to  nawet  zaszczyt  służyć  u  niego.  Ale on  czasa mi  wystawia  ludzi  na 

ciężką  próbę.  Bo  niech  pan  na  przykład  na  to  popatrzy.  Tego  chyba  pan  nie  nazwie  starodawną 
gościnnością, co? Niech pan tylko to przeczyta. 

Powoli,  z  wysiłkiem,  samochód  wspinał  się  po  krętej  drodze.  Na  zakręcie,  ponad  dobrze 

utrzymany

m żywopłotem widniała tablica informacyjna. Jak powiedział Austin, można ją było odczytać 

bez trudu, ponieważ zawierała kilka uderzających słów: 

 
OSTRZEŻENIE 
Goście, dziennikarze i żebracy 
niepożądani 

background image

- 21 -  

G. E. Challenger 

 

Tak,  to  nie  jest  zbyt  zachęcające  -  rzekł  Austin,  potrząsając  głową  i  patrząc  na  ten  godny 

pożałowania  napis.  -  Niezbyt  przyjemnie  by  to  wyglądało  na  kartce  świątecznej.  Niech  mi  pan 
wybaczy, już dawno tak się nie rozgadałem, ale dziś tak mi się jakoś dziwnie nazbierało. On mi może 
wypo

wiadać, aż mu twarz nie spuchnie, ale ja i tak  się stąd nie ruszę, to jasne. Ja jestem sługa, a on 

pan, i tak już na zawsze zostanie. 

Minęliśmy  dwa  białe  słupy  bramy,  wjeżdżając  na  kolisty  zajazd,  otoczony  krzewami 

rododendronów.  W  głębi  stał  niski  dom  z  cegły, o jasnym  drewnianym belkowaniu,  ładny i przytulny. 

Pani Challenger, drobniutka i filigranowa, wyszła uśmiechnięta na próg, gotowa nas przywitać. 

- No, moja droga - 

zawołał Challenger, wydostając się z trudem z samochodu - oto są nasi goście. 

To zupełna nowość w naszym domu, prawda? Bo z sąsiadami żyjemy na wojennej stopie. Gdyby tylko 
mogli wrzucić truciznę na szczury do wozu naszego piekarza, na pewno by to uczynili. 

Ależ  to  straszne,  straszne  -  zawołała  dama,  na  pół  śmiejąc  się  i  płacząc.  -  George  zawsze  z 

każdym się kłóci. Nie mamy jednego przyjaciela w całej okolicy. 

Dzięki temu mogę zająć się bez reszty moją niezrównaną żoneczką - rzekł Challenger, obejmując 

ją wpół swoim krótkim, grubym ramieniem. Przedstawcie sobie goryla i gazelę, a będziecie mieli obraz 
tej  pary.  - 

Chodźmy  już,  chodźmy,  panowie  są  zmęczeni  podróżą,  a  posiłek  powinien  już  być 

przygotowany. Czy Sara wróciła? 

Pani potrząsnęła żałośnie głową, a profesor roześmiał się na głos i władczo pogładził brodę. 
-  Austin  - 

zawołał  -  kiedy  odstawicie  wóz,  zechcecie pomóc  swej pani  przy  nakrywaniu do  stołu. A 

teraz,  moi  panowie,  pozwólcie  ze  mną  do  gabinetu,  mam  bowiem  kilka  palących  spraw,  które 
chciałbym z wami omówić.  

 

ROZDZIAŁ II  PRZYPŁYW ŚMIERCI 

Kiedy  przechodz

iliśmy  przez  hall,  zadzwonił  telefon.  Byliśmy  mimowolnymi  świadkami  rozmowy 

profesora  Challengera.  Mówię  „my",  ale  nikt  w  obrębie  stu  jardów  nie  mógłby  nie  słyszeć  tego 
grzmiącego, potężnego głosu, który rozlegał się po całym domu. Jego odpowiedzi utrwalił y się w moim 

umyśle. 

-

... No tak, oczywiście, to ja jestem... Tak, na pewno! Ten profesor Challenger, ten sławny profesor, 

a  któż  by  to  miał  być...  Oczywiście,  każde  słowo,  inaczej  nie  pisałbym  tego...  Nie  zdziwiłbym  się 
wcale... Wszyst ko na to wskazuje... 

Najdalej w ciągu jednego dnia, w każdym razie niewiele później... 

Dobrze,  nic  na  to nie  poradzę,  to  chyba jasne?... Tak,  to jest  bardzo  przykre,  bez  wątpienia,  ale ja 
raczej wyobrażam sobie, że dotknie to ważniejszych ludzi niż pan. I po co tu skomleć...  Nie, absolutnie 

nie mogę. Musi pan  sam  sobie  radzić...  Dość  tego, mój  panie.  Nonsens!  Mam  coś  ważniejszego  do 
roboty niż wysłuchiwanie takich bredni. 

Trzasnął z hałasem słuchawką i zaprowadził nas na górę do dużego, przestrzennego apartamentu, 

który  był  jego  gabinetem.  Na  wielkim  mahoniowym  biurku  leżało  siedem,  czy  osiem  nie  otwartych 

telegramów. 

Rzeczywiście  -  rzekł,  biorąc  je  do  ręki  -  moi  korespondenci  zaoszczędziliby  dużo  pieniędzy, 

gdybym miał jakiś adres telegraficzny. Coś takiego jak „Noe, Rotherfield" byłoby najwłaściwsze. 

Jak zwykle kiedy wyrwał się z jakimś niezrozumiałym dowcipem, oparł się o biurko i ryczał, dusząc 

się ze śmiechu, a ręce trzęsły mu się tak, że z ledwością mógł otworzyć koperty. 

- Noe! Noe! - 

dyszał z twarzą czerwoną jak burak. 

Lord  John i  ja  uśmiechaliśmy  się  przyjaźnie,  a  Summerlee  niby  kozioł  cierpiący  na niestrawność 

kiwał  głową  ze  wzgardą  na  znak  dezaprobaty.  W  końcu  Challenger,  wybuchając  wciąż  swym 

podobnym do ryku śmiechem, zabrał się do otwierania telegramów. Wszyscy t rzej staliśmy we wnęce 
okna,  podziwiając  rozpościerający  się  przed  nami  wspaniały  widok.  Było  naprawdę  na  co  patrzeć. 

Droga  wijąca  się łagodną  serpentyną  rzeczywiście  wywiodła  nas  na  znaczną  wysoko ść,  siedmiuset 
stóp, jak stwierdziliśmy to później. 

Dom  Chal

lengera  znajdował  się  na  samym  skraju  wzgórza,  a  od  strony  południowej,  na  którą 

wychodziło okno gabinetu,  widać było ogromną przestrzeń  Wealdu,  sięgającą  aż  tam,  gdzie łagodne 

wzniesienia  Wydm  Południowych  kształtowały  falujący  horyzont.  Smugi  dymu  zawieszone  nad 
rozstępem  wzgórz  wskazywały  położenie  Lewes.  Tuż  pod  nami  rozpościerały  się  szeroką  równiną 

wrzosowiska  z  długimi,  jaskrawozielonymi  pasami  pola  golfowego  w  Crowborough,  pocętkowanego 

background image

- 22 -  

wszędzie  postaciami grających.  Nieco  na  południe  -  poprzez prześwity  w  lesie można było dostrzec 

odcinek  głównej  linii  kolejowej,  prowadzącej  z  Londynu  do  Brighton.  Pod  samym  oknem było małe, 
ogrodzone podwórze, gdzie stał samochód, którym przyjechaliśmy ze stacji. Nagły okrzyk Challengera 

zmusił  nas  do  odwrócenia  się. Profesor  odczytywał  telegramy i układał  je  równo  w  stosik  na  biurku. 
Jego  szeroka,  grubo  ciosana  twarz  - 

albo  to,  co  dostrzegaliśmy  spod  gęstego  zarostu  brody  -  była 

wciąż  jeszcze  mocno  zaczerwieniona;  sprawiał  wrażenie,  jak  gdyby  znajdował  się  pod  wpływem 
jakiegoś silnego podniecenia. 

- Moi panowie - 

odezwał się głosem mówcy na publicznym zebraniu - to jest naprawdę interesujące 

spotkanie,  a  dokonuje  się  ono  w  nadzwyczajnych  okolicznościach,  powiedziałbym:  okolicznościach 

bez  precedensu.  Chciałbym  wiedzi eć,  czy  nie  zauważyliście  czegoś  szczególnego  jadąc  tutaj  z 
miasta? 

Jedyną  rzeczą,  którą ja  zauważyłem  -  rzekł Summerlee  z  kwaśnym  uśmiechem  -  było  to,  że  ten 

oto młodszy  nasz  przyjaciel  w  ciągu  tych  kilku  minionych lat  nie  poprawił ani  trochę  swoich  manier. 

Muszę  z  przykrością  stwierdzić,  że  jego  zachowanie  w  pociągu  pozostawiało  wiele  do  życzenia,  i 
byłbym  doprawdy  nieszczery,  gdybym  nie  powiedział,  że  to  wywarło  na  mnie  jak  najbardziej 

nieprzyjemne wrażenie. 

No,  no,  wszyscy  stajemy  się  niekiedy  trochę  prozaiczni  -  powiedział  lord  John.  -  Ten  młody 

człowiek nie zamierzał nam wcale dokuczyć. Ponadto należy on do narodowej reprezentacji, tak więc, 
jeżeli zabiera nam pół godziny na opisywanie gry w piłkę nożną, ma do tego większe prawo niż wielu 
innych ludzi. 

Pół godziny na opisywanie gry! - wykrzyknąłem oburzony. - Ależ to właśnie pan zabrał pół godziny 

swoim zawikłanym opowiadaniem o bawole. Profesor Summerlee może to poświadczyć. 

Trudno mi rozsądzić, który z was był bardziej nudny - odrzekł Summerlee. - Ale oświadczam panu, 

Challenger,  że  nigdy już, do  końca mego  życia,  nie będę miał ochoty  na  wysłuchiwanie  historyjek  o 
piłce nożnej lub bawołach. 

Nie  powiedziałem  dziś  ani  słowa  o  piłce  nożnej!  -  zaprotestowałem.  Lord  John  gwizdnął 

przeraźliwie, a Summerlee potrząsnął żałośnie głową. 

O,  wcześnie  pan  zaczyna  -  powiedział  -  to  rzeczywiście  godne  pożałowania.  Kiedy  siedziałem 

tam, wprawdzie smutny, lecz głęboko zamyślony i milczący... 

Milczący!  -  wykrzyknął  lord  John.  -  Jak  to?  Naśladował pan  przecież przez  całą  drogę  program 

music-

hallu w sposób bardziej podobny do rozklekotanego gramofonu niż do człowieka. 

Summerlee poderwał się z ostrym protestem. 

Pan pozwala sobie na niewczesne żarty, milordzie - rzekł z miną, jak gdyby się napił octu. 

Ależ zostawmy to wszyst ko, to przecież prawdziwe szaleństwo! - wykrzyknął lord John. - Zdaje mi 

się,  że  każdy  z  nas  wie,  co  robili  inni,  a nikt  z  nas  nie  wie,  co  sam  robił.  Odtwórzmy  to  wszyst ko  od 

początku.  Wsiedliśmy  do  przedziału  pierwszej  klasy  dla  palących,  to  jasne,  prawda?  Potem 
zaczęliśmy  się  sprzeczać  na  temat  listu  naszego  kochanego  Challengera  zamieszczonego  w 

„Timesie". 

A więc sprzeczaliście się - zagrzmiał nasz gospodarz, przymrużając oczy. 

Powiedział pan, Summerlee, że w tej polemice nie było źdźbła prawdy. 

Niemożliwe - rzekł Challenger, prężąc pierś i gładząc brodę. - Ani źdźbła prawdy! Zdaje mi się, że 

słyszałem już przedtem  te  słowa.  A  czy mógłbym  wiedzieć,  z jakimi  to argumentami  wielki  i  sławny 
profesor  Summerlee  przystąpił  do  zniweczenia  skromnego  indywiduum,  które  odważyło  się  wyrazić 

opinię w związku z hipotezami naukowymi? A może, zanim unicestwi on to kompletne zero, sam raczy 
łaskawie dać nam uzasadnienie przeciwstawnych poglądów, które sformułował? 

Mówiąc  to  z  tym  swoim  wymyślnym,  a  zarazem  niezdarnym  sarkazmem,  Challenger  kłaniał  się, 

wzruszał ramionami i rozkładał ręce. 

No,  uzasadnienie  było  dosyć  proste  -  odciął  zajadle  Summerlee.  -  Twierdziłem,  że  jeżeli  eter 

otaczający ziemię jest tak toksyczny w jednej części świata , iż powoduje niebezpieczne symptomy, to 

jest rzeczą wprost nie do uwierzenia, aby zupełnie nie działał na nas trzech w wagonie kolejowym. 

Wyjaśnienie to wywołało u Challengera tylko głośny wybuch niepohamowanej wesołości. Wszyst ko  

w pokoju trzęsło się wprost i dygotało od jego śmiechu. 

- Nasz czcigodny Summerlee nie rozumie - i to nie po raz pierwszy - 

faktów wynikających z sytuacji 

powiedział  w  końcu,  wycierając  spocone  czoło.  -  A  teraz,  moi  panowie,  nie  pozostaje  mi  nic 

lepszego, jak opowiedzieć wam szczegółowo o tym, co sam robiłem dziś rano. Łatwiej wytłumaczycie 

sobie  swoje  własne  zamroczenie  umysłowe,  skoro  dowiecie  się,  że  nawet  ja  miałem  momenty,  w 

background image

- 23 -  

których  równowaga  mego  umysłu  była  zachwiana.  Mamy  w  tym  domu  już  od  kilku  lat  gosposię  - 

niejaką  Sarę  Jej  nazwiskiem  nie  usiłowałem  nigdy  obciążać  pamięci.  Jest  to  kobieta  o  surowym, 
odpychającym  wyglądzie,  sztywna i nieprzystępna  w  sposobie  bycia,  z  natury beznamiętna  i  znana  z 

tego, że nigdy, w ciągu całego pobytu u nas, nie zdradzała nawet najmniejszych oznak jakiegokolwiek 
wzruszenia.  Kiedy  siedziałem  sam  przy  śniadaniu  (żona  ma  zwyczaj  pozostawania  rano  w  swoim 

pokoju), przyszło mi naraz do głowy, że byłoby rzeczą zabawną a zarazem pouczającą stwierdzić, czy 
uda mi  się  wyprowadzić  tę  kobietę  z grani c jej  niewzruszoności.  Wymyśliłem  prosty,  lecz  skuteczny 

sposób.  Przesunąwszy  wazonik  z  kwiatami,  który  stał  na  środku  obrusa,  zadzwoniłem  na  służącą  i 
wsunąłem się pod stół. Weszła, a widząc pusty pokój, przypuszczała, że poszedłem do gabinetu. Jak 

się spodziewałem, zbliżyła się i pochyliła nad stołem, aby przestawić wazon. Miałem przed sobą widok 
bawełnianej  pończochy i buta  z  elastyczną  wstawką.  Wytknąwszy  głowę,  zatopiłem  zęby  w jej  łydce. 

Eksperyment  udał  się  ponad  wszelkie  oczekiwania.  Przez  kilka  sekund  stała  jak  sparaliżowana, 
gapiąc  się  na  moją  głowę.  Potem  zerwała  się  i  uwolniwszy  nogę  wybiegła  z  krzykiem  z  pokoju. 

Pobiegłem  za  nią  z  zamiarem  jakiegoś  wyjaśnienia,  lecz  ona  pędziła  szybko  aleją  i  w  kilka  minut 
potem  mogłem  ją  dostrzec  przez  szkła  polowej  lornetki,  jak  biegła  szybko  gdzieś  w  kierunku 

południowo-zachodnim.  Przedstawiam  wam  tę  anegdotkę  po  prostu,  bez  żadnych  upiększeń. 
Przekazuję  ją  waszym  mózgom  i  czekam,  by  tam  dojrzała.  Czy  nie  objawiła  czegoś  waszym 

umysłom? Co pan o tym sądzi, lordzie John? 

Lord John pokręcił smutno głową. 

Pan  sobie  kiedyś  jeszcze  przysporzy  poważnych  nieprzyjemności,  jeżeli  pan  się  w  porę  nie 

pohamuje - 

odpowiedział. 

A może pan ma jakieś swoje uwagi, Summerlee? 

Powinien pan, Challenger, rzucić natychmiast wszelką pracę i odpocząć sobie przynajmniej przez 

trzy miesiące w jakimś niemieckim kurorcie - odrzekł Summerlee. 

Świetna myśl!  Głęboka myśl!  -  zawołał  Challenger.  -  No,  mój  młody przyjacielu, a  może u  pana 

znajdzie się ta mądrość, której niepokojący brak dał się zauważyć u tych starszych panów? 

I  tak  też było. Mówię  to  z  całą  skromnością, ale  tak  istotnie  było.  Oczywiście,  wszyst ko  to  wydaje 

się  dostatecznie  zrozumiałe  dla  was,  którzy  wiecie,  co  zaszło  potem,  lecz  nie  było  to  takie  jasne 
wtedy,  kiedy  się  wszyst ko  dopiero  zaczynało.  Coś  mnie  nagle  olśniło  z  całą  mocą  absolutnej 

pewności. 

- Trucizna! - 

wykrzyknąłem. 

I  natychmiast,  już  w  chwili  wypowiadania  tego  słowa,  myśl  moja  ogarnęła  błyskawicznie 

dotychczasowe  zdarzenia  - 

lorda  Johna  z  jego  bawołem,  moje  własne  histeryczne  łzy,  oburzające 

zachowanie  profesora  Summerlee  i  dalej  dziwne  wydarzenia  w  Londynie,  awanturę  w  parku,  jazdę 
szofera, kłótnię w składnicy tlenu. Nagle wszyst ko znalazło swoje uzasadnienie. 

Oczywiście! - zawołałem ponownie. - To trucizna! 

-  W  istocie  - 

rzekł  Challenger,  zacierając  ręce.  -Jesteśmy  wszyscy  zatruci.  Planeta  nasza  znalazła 

się w trującym paśmie eteru i obecnie zanurza się w nie coraz głębiej, z szybko ścią kilku milionów mil 
na minutę.  Nasz  młody  przyjaciel określił przyczynę  naszych  perypetii i  wszyst kich  powikłań  jednym 

prostym słowem: „trucizna". 

Zdumieni popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Nikt nie potrafił się tu zdobyć na jakąkolwiek uwagę. 

Umysł nasz działa odpornie na tego rodzaju symptomy, może je powstrzymać i opano wać - mówił 

Challenger.  - 

Nie mogę  się  spodziewać,  aby  te dyspozycje  rozwinęły  się  u  każdego  z  was  do  tego 

samego  stopnia  co u mnie,  ponieważ  przypuszczam,  że procesy  umysłowe  w nas  zachodzące  stoją 
do  siebie  w  pewnej  określonej  proporcji  pod  względem  nasilenia.  Można  to  nawet  zauważyć  na 

przykładzie  naszego  młodego  przyjaciela.  Po  tym  nieoczekiwanym  wybryku,  który  tak  zaniepokoił 
moją  służącą,  usiadłem  i  zacząłem  polemizować  sam  z  sobą.  Uprzytomniłem  sobie,  że  nigdy 

przedtem  nie  odczuwałem  chęci, aby  ugryźć  kogoś  z  domowników.  Był  to  więc impuls  anormalny.  W 
jednej jednak  chwili  wszyst ko  stało  się  dla mnie jasne.  Okazało  się,  że tętno  miałem przyspieszone  o 

dziesięć  uderzeń,  a  moja  pobudliwość  wzrosła.  Odwołałem  się  do  swego  wyższego  ja,  do  mojego 
zdrowego 

rozsądku,  do  prawdziwego  G.  E.  Challengera,  który  spokojny  i  niewzruszony  stoi  poza 

zasięgiem  wszelkich  zaburzeń molekularnych.  Wezwałem go  więc, aby hamował  te  wszystkie  głupie 
figle, które rozum może płatać pod wpływem trucizny. Stwierdziłem, że stałem się rzeczywiście panem 

sytuacji.  Zdawałem  sobie  teraz  sprawę  ze  stanu  mego  rozstrojonego  umysłu  i  mogłem  nad  nim 
zapanować. Był to znakomity dowód zwycięstwa ducha nad materią, ponieważ było to zwycięstwo nad 

tą szczególną formą materii, która jest jak najściślej związana z umysłem. Rzekłbym nawet, że rozum 
zawodził,  a  tylko  osobowość  nad  nim  panowała.  Tak  więc,  kiedy  żona  moja  zeszła  na  dół,  a  mnie 

background image

- 24 -  

korciło, aby  schować  się  za drzwi i  przestraszyć  ją jakimś  dzikim okrzykiem,  zdołałem  powstrzymać 
ten  odruch  i 

powitać  ją  spokojnie  i  z  godnością.  Podobnie  udało  mi  się  opanować  wprost 

niepohamowaną  chęć,  aby  naśladować  głos  kaczki.  Później,  gdy  wyszedłem,  by  zadysponować 

samochodem, i  zobaczyłem  Austina  pochylonego  przy  naprawie  wozu,  wstrzymałem  rękę,  którą  już 
podniosłem,  chcąc go uderzyć,  na  co  prawdopodobnie  zareagowałby tak  jak  gospodyni.  Przeciwnie, 

dotknąłem  jego  ramienia  i  nakazałem  mu  wyprowadzić  samochód  przed  bramę,  aby  był  gotów 
pojechać na stację. W tej chwili na przykład mam szaloną pokusę, by chwycić za tę śmieszną, starczą 

brodę profesora Summerlee i potrząsnąć gwałtownie jego głową w tył i w przód. A jednak, jak widzicie, 
jestem jak najbardziej opanowany. Bierzcie przykład ze mnie. 

Muszę sobie przemyśleć tę historyjkę o bawole - odezwał się lord John. 

A ja moje gadulstwo na temat meczu piłki nożnej. 

Być  może,  ma  pan  rację,  Challenger  -  odezwał  się  Summerlee  skru szonym  głosem.  -  Muszę 

przyznać,  że  mój  sposób  myślenia  jest  raczej  krytyczny  niż  konstruktywny  i  niełatwo  daję  się 

przekonać do nowej teorii, zwłaszcza wtedy, gdy jest ona tak niezwykła i fantastyczna. Chociaż kiedy 
powracam myślą  do  wydarzeń dzisiejszego  rana  i  rozważam  to  bezsensowne  zachowanie  się moich 

towarzyszy,  nietrudno  mi  uwierzyć,  że  objawy  te  zostały  wywołane  działaniem  jakiejś  trucizny  z 
rodzaju podniecających. 

Challenger poklepał kolegę dobrodusznie po ramieniu. 

Robimy postępy - rzekł - robimy wyraźne postępy. 

Czy  nie  zechciałby mi  pan  powiedzieć  -  spytał  pokornie Summerlee  -  jak  pana  zdaniem  należy 

patrzeć na obecną sytuację? 

Jeśli  pan  pozwoli,  powiem  zaraz  kilka  słów  na  ten  temat.  -  Usadowił  się  przy  biurku,  huśtając 

krót kimi,  krępymi  nogami.  -  Jesteśmy  świadkami  spełniania  się  jakiegoś  straszliwego,  okropnego 

dzieła. W moim pojęciu jest to koniec świata. 

Koniec  świata! Oczy  nasze  zwróciły  się  ku  wielkiemu oknu.  Patrzyliśmy  na  ten  piękny  krajobraz i 

pełne  uroku  lato,  na  wydłużone  stoki  pokryte  wrzosem,  na  duże  wiejskie  domy,  fermy  i  ludzi 
szu kających rozrywek na polach golfowych. Koniec świata! Słowa te słyszało si ę często, lecz myśl, że 

mogłyby  one  kiedykolwiek  nabrać  bezpośredniego,  realnego  znaczenia,  że  nie  miało  to  stać  się  w 
jakimś  nieokreślonym,  dalekim  terminie,  ale  zaraz, już  dziś  -  była naprawdę  straszna,  wstrząsająca. 

Staliśmy  w  uroczystym  skupieniu,  czekając  na  dalszy  ciąg  wywodów  Challengera.  Jego  imponująca 
postać  i  wygląd  nadawały  takiej  mocy  i  powagi  jego  słowom,  że  przez  chwilę  cała  szorstko ść  i 

wszyst kie śmiesznostki tego człowieka zniknęły; wyrastał przed nami jak jakaś istota pełna majestatu, 
nie 

mieszcząca  się  w  granicach  zwykłego  człowieczeństwa.  Wtedy  to ja  przynajmniej przypomniałem 

sobie na pocieszenie, że przecież od tego czasu, kiedy weszliśmy do pokoju, Challenger aż dwa razy 
ryczał ze śmiechu. „Z pewnością - myślałem - umysł ludzki może oderwać się od rzeczywistości tylko 

do pewnych granic. Mimo wszyst ko, kryzys ten nie może być ani tak wielki, ani tak bliski".  

Wyobraźcie  sobie  winogrono  -  rzekł  Challenger  -pokryte  jakimiś  drobniutkimi,  lecz  szkodliwymi 

bakcylami. Ogrodnik odkaża je środkiem dezynfekującym. Być może, pragnie on, aby jego grono było 
bardziej  czyste,  być  może,  potrzeba  mu  pewnej  przestrzeni,  aby  wyhodować  jakieś  nowe  bakcyle, 

mniej szkodliwe niż te ostatnie. Zanurza je w truciźnie i bakcyle giną. Nasz Ogrodnik zamierza, wedł ug 
mnie,  zanurzyć  nasz  układ  planetarny,  a  ludzki  bakcyl,  ten  mały,  śmiertelny  krętek,  który  wije  się  i 

pełza  po  skorupie  ziemskiej,  zostanie  w  jednej  krótkiej  chwili  wysterylizowany  i  w  ten  sposób 
pozbawiony istnienia. 

I znowu zapanowała cisza. Przerwał ją ostry sygnał telefonu. 

Oto  jeden  z  tych  bakcyli  skomlę  już  o  pomoc  -powiedział  Challenger  z  ponurym  uśmiechem.  - 

Zaczynają  zdawać  sobie  sprawę,  że  ciągłość  ich  istnienia  nie  jest  w  rzeczy  samej  nieodzowna  dla 
przetrwania wszechświata. 

Wyszedł  z  pokoju  na  kilka  minut.  Pamiętam,  że  nikt  z  nas  nie  rozmawiał  w  czasie  jego 

nieobecności. Sytuacja zdawała się wykluczać wszelkie słowa i komentarze. 

To z Wydziału Zdrowia z Brighton - rzekł, gdy wrócił. - Z nieznanych przyczyn objawy rozwijają się 

bardziej  gwałtownie  na  terenach  położonych  na  wysokości  poziomu  morza.  Nasze  siedemset  stóp 

stwarza  nam  korzystną  sytuację.  Prawdopodobnie ludzie  zrozumieli już,  że to ja  jestem najwyższym 
autorytetem  w  tej  sprawie.  Niewątpliwie  jest  to  rezultatem  mego  listu  w  „Timesie".  Swoją  pierwszą  

rozmowę  po  naszym  tutaj  przybyciu  miałem  właśnie  z  burmistrzem  jakiegoś  prowincjonalnego 
miasteczka.  Może  słyszeliście  jak  rozmawiałem...  Zdawało  mu  się,  że  jego  nadęta  osoba  jest  taka 

ważna. Pomogłem mu zrewidować jego pojęcia. 

Summerlee 

wstał i podszedł do okna. Jego chude, kościste ręce drżały z podniecenia. 

background image

- 25 -  

-  Challenger  - 

odezwał  się  z  powagą  -  to  sprawa  o  zbyt  wielkim  znaczeniu,  aby  ją  zbyć  jedynie 

czczymi  argumentami.  Niech  pan  nie  sądzi,  abym  zadając  panu  pewne  pytania,  zamierzał  pa na 
drażnić. Przyzna  pan jednak,  że  pańskie  wiadomości i  rozumowanie mogą być  nieścisłe.  Oto  słońce 

świeci  tak  jasno,  jak  zawsze  na  błękitnym  niebie.  Widzimy  wrzosowiska,  kwiaty  i  ptaki,  ludzi 
zabawiających  się na  boiskach  golfa  i  żniwiarzy  koszących  zboże* Twierdzi  pan,  że  tak my, jak  i  oni, 

możemy  się  znajdować  tuż  u  progu  katastrofy,  że  ten  słoneczny  dzień  może  być  tym  dniem  Sądu 
Ostatecznego,  którego ludzkość  oczekuje  tak  dawno. I na  czymże to, jak  się orientujemy, opiera pan 

ten swój straszliwy wniosek? Na jakichś zniekształceniach linii w widmie spektralnym, na pogłoskach z 
Sumatry,  na  pewnych  dziwnych  objawach  podniecenia,  które  u  siebie  dostrzegliśmy?  Te  ostatnie 

objawy  nie  są  znowu  tak  gwałtowne,  aby  nie  można  ich  opanować  przy  świadomym  wysiłku.  Nie 
potrzebuje się pan bawić z nami w ceremonie, profesorze. Już nieraz wspólnie spoglądaliśmy śmierci 

w  oczy.  Niech  pan  będzie  szczery  i  wyjaśni  nam  dokładnie,  jaka  jest  obecna  sytuacja,  oraz  co, 
zdaniem pana, czeka nas wszyst kich w najbliższej przyszłości. 

Było  to  śmiałe,  rzeczowe  wystąpienie,  głos  człowieka  o  silnym,  nieugiętym  charakterze,  który  krył  

się  pod  zewnętrznymi  cechami  zgorzknienia i  szorst ko ści  starego  zoologa.  Lord  John  wstał i  uścisnął 

mu rękę. 

Moje  pełne  uznanie  -  rzekł.  -  A  teraz,  profesorze  Challenger,  od  pana  zależy,  aby  nam 

uświadomić, jakie jest  nasze  położenie.  Pan  wie  dobrze,  że  nie  należymy  do  ludzi  bojaźliwych,  ale 
fakt,  że  przyjeżdżamy na  week-end  i trafiamy  wprost  na  Dzień Sądu  Ostatecznego,  wymaga  chyba 

nieco  wyjaśnień.  W  czym  właściwie leży  niebezpieczeństwo,  jak  dalece  ono  zagraża i jak  mamy  się 
wobec niego zachować? 

Stał przy oknie w promieniach słońca, wysoki i silny, trzymając opaloną dłoń na ramieniu profesora 

Summerlee. Siedziałem w fotelu, w pozycji na pół leżącej, ze zgaszonym papierosem w ustach, w tym 

stanie  odrętwienia,  w  którym  wrażenia  nabierają  cech  niezwykłej  ostrości.  Mogła  to  być  nowa  faza 
zatrucia,  jednak  obłędna  pobudliwość  minęła,  a  po  niej  nastąpiła  jakaś  niezwykła  apatia  przy 

jednoczesnej  zdolności percepcyjnej  umysłu.  Ja byłem  widzem.  Zdawało mi  się,  że  mnie  to osobiście 
nie dotyczy.  Oto  miałem  przed  sobą trzech  silnych ludzi  w  krytycznym  momencie i  obserwowanie ich 

było  rzeczą  fascynującą.  Challenger  zmarszczył  krzaczaste  brwi  i  pogładził  brodę,  nim  wreszcie 
odpowiedział. Można było spostrzec, że starannie waży każde słowo. 

Jakie były ostatnie wiadomości, kiedy opuszczaliście Londyn? - spytał. 

Byłem w redakcji „Gazette" około dziesiątej -odezwałem się. - Właśnie wtedy nadeszła wiadomość 

Reutera z Singapur

u, że choroba na Sumatrze przybrała charakter powszechny oraz że w następstwie 

tego latarnie morskie nie zostały zapalone. 

Wypadki  potoczyły  się  od  tego  czasu  dość  gwałtownie  -  rzekł  Challenger,  biorąc  do  ręki  plik 

telegramów. - Jestem w ści słym kontakcie zarówno z władzami, jak i prasą: w ten sposób nadchodzą 

do  mnie  wiadomości  ze  wszyst kich  stron.  W  rzeczy  samej,  powszechnie  i  natarczywie  wysuwa  się 
żądanie,  abym  przybył  do  Londynu,  lecz  nie  uważam  tego  za  celowe.  Ze  sprawozdań  wynika,  że 

działanie  trucizny  rozpoczyna  się  od  psychicznego  podniecenia;  mówi  się,  że  rozruchy,  jakie  miały 
miejsce dziś rano w Paryżu, były bardzo gwałtowne, a wśród górników walijskich panuje powszechne 

wrzenie.  O ile można polegać na  posiadanych  przez nas  dowodach,  po  tej fazi e podniecenia,  która 
jest różna w zależności od rasy i indywidualności, następuje pewna egzaltacja i jasność umysłu, zdaje 

się, że rozpoznaję podobne oznaki u naszego młodego przyjaciela. Stan ten po wystarczająco długiej, 
aby  ją  dostrzec,  przerwie  przechodzi  w  utratę  przytomności  i  kończy  się  gwałtownie  śmiercią.  Na 

podstawie  moich  wiadomości  z  toksykologii  mogę  sądzić,  że  istnieją  pewne  trucizny  roślinne 
działające na system nerwowy... 

- Datura - 

podsunął Summerlee. 

-  Wspaniale!  - 

wykrzyknął  Challenger.  -  Nauka  zyskałaby  na dokładności, gdybyśmy mogli  nazwać 

nasz  czynnik  toksyczny.  Niech  będzie  daturon.  Panu,  mój  drogi  Summerlee,  przypadnie  honor, 
pośmiertny niestety, ale nie mniej  wyłączny,  nazwania  owego narzędzia powszechnego  zniszczenia, 

jakiego  użył  wielki  Ogrodnik.  Symptomy  daturonu mogą  być  więc  takie,  jak  je  określiłem.  Jest  rzeczą 
dla  mnie  prawie  pewną,  że  obejmie  on  cały  świat,  zaś  na  skutek  jego  działania  wszelkie  życie 

prawdopodobnie  zaniknie,  eter  bowiem  jest  substancją  powszechną.  W  miejscach,   w  których  się 
dotąd pojawił,  zachowywał  się bardzo  kapryśnie, ale nie  stanowi  to  zasadniczej  różnicy, bo  w  ciągu 
kilku zaledwie godzin - 

podobnie jak przypływ, który zagarnia jeden pas piasku po drugim, posuwając 

się  nieregularnym  nurtem  raz  tu,  raz  tam  -  w  końcu  wszyst ko  zaleje  i  zatopi.  Działanie  i 

rozprzestrzenianie  się daturonu  podlega jakimś  prawom,  które  mogłyby  stanowić dla  nas  przedmiot 
bardzo  interesujących  badań,  gdybyśmy  mieli  do  dyspozycji  trochę  więcej  czasu.  Według 

dotychczasowych  danych  mogę  stwierdzić  -  tu  spojrzał  na  telegramy  -  że  rasy  mniej  rozwinięte 

background image

- 26 -  

pierwsze  zareagowały  na jego  wpływy.  Z  Afryki  nadchodzą  rozpaczliwe  wieści,  a  tubylcy  australijscy 

przypuszczalnie  są już  wyniszczeni.  Jak  dotychczas,  rasy  północne  wykazały  większą  odporność niż 
rasy  południowe. Ten  telegram, jak  panowie  widzicie,  został  nadany  w Marsylii  dziś  rano o  godzinie 

dziewiątej czterdzieści pięć. Odczytam go wam słowo w słowo: 

Ubiegłej  nocy  szaleńcze  podniecenie  w  całej  Prowansji.  Wrzenie 

wśród hodowców winnic w Nimes. Rozruchy socjalistyczne w Talonie. 
Nagła  choroba  połączona  z  utratą  przytomności  zaatakowała  dziś 

rano  ludność.  Peste  foudroyante.  Wielka  liczba  zmarłych  na  ulicy. 
Ruch sparaliżowany. 

W godzinę później nadszedł z tego samego źródła następujący telegram: 

Zagraża  nam  całkowita  zagłada.  Katedry  i  kościoły  przepełnione. 

Liczba umarłych  przewyższa liczbę  żyjących.  To niepojęte i okropne. 
Choroba wydaje się bezbolesna, lecz jest szybka, nieuchronna. 

Mam też podobny telegram z Paryża, gdzie objawy te nie wystąpiły jeszcze z taką ostrością. Indie 

i Persja  zostały już  prawdopodobnie  zmiecione  z  powierzchni.  Słowiańska  ludność  Austrii jest  zatruta 

zupełnie, podczas gdy ludność germańska zaledwie to odczuwa. Ogólnie mówiąc, mieszkańcy równin 
i  wybrzeży  morskich  -  o  ile  mogę  oprzeć  się  na  moich  niekompletnych  informacjach  -  zdają  się 

odczuwać  działanie trucizny bardziej gwałtownie niż  ludność  zamieszkująca  centrum  kraju  lub  wyżej 
położone tereny. Nawet niewielkie wzniesienie stanowi znaczną różnicę i być może, że jeśli ktokolwiek 

z  rodzaju ludzkiego  uratuje  się  z  powszechnej  zagłady,  to  znowu  znajdzie  się na  szczycie jakiegoś 
Araratu.  Nawet  nasze  małe  wzgórze może już niebawem okaże  się  chwilową  wysepką  wśród  morza 

nieszczęść. 

Jednak  przy  obecnym  postępie  fali  zatrutego  powietrza  wystarczy  kilka  krótkich  godzin,  abyśmy 

wszy scy zo stali zatopieni. 

Lord John Roxton wytarł spocone czoło. 

Nie mogę tego  zrozumieć  -  odezwał  się  - jak  pan  może  siedzieć  tu i  śmiać  się, mając  w  ręku  ten 

plik  telegramów.  Patrzyłem  na  śmierć   nie  mniej  często  niż  inni,  lecz  powszechna  zagłada  -  to 
stra szne! 

Macie  mi  za  złe,  że  się  śmieję  -  odpowiedział  Challenger  -  zważcie jednak,  że  i ja,  tak  jak  wy,  

podlegam  działaniu  zatrutego  eteru, atakującego  ośrodki mózgowe.  I  muszę  wam powiedzieć,  że jest 
pewna  przesada  w  tej  trwodze, jaką  napawa  was  myśl  o powszechnej  śmierci.  Gdyby  wysłano  was 

samych  na  morze,  w  jakimś  nieznanym  kierunku,  na  pewno  serce  by  wam  ze  strachu  zamarło. 
Nękałoby  was  odosobnienie,  niepewność.  Lecz  gdyby  podróż  wasza  odbywał a  się  na  wygodnym 

statku,  gdzie  znajdują  się  wasi  krewni  i  przyjaciele,  czulibyście,  jakkolwiek  port  waszego 
przeznaczenia  pozostałby  nadal  niepewny,  że  łączy  was  co  najmniej  wspólne  przeżycie,  które 

podtrzymywałoby  was  aż  do  samego  końca  w  poczuciu  wspóln ego  losu.  Samotna  śmierć  jest 
stra szna, lecz  powszechna, i  jak  na  to  wygląda, bezbolesna, moim  zdaniem, nie  może  być  powodem 

obaw.  Raczej mógłbym  zrozumieć  osobę,  która by uważała,  że  największa  groza  budzi  się  na  samą 
myśl o pozostaniu przy życiu, gdy wszyst ko, co wzniosłe, uczone i sławne, przeminęło na zawsze. 

Co  więc  pan  proponuje?  -  zapytał  Summerlee,  który  raz  przynajmniej  zgadzał  się  z 

rozumowaniem swego kolegi -naukowca. 

Pójść na lunch  -  odrzekł  Challenger, bo  właśnie  po  całym  domu  rozległo  się  u derzenie  w  gong.  - 

Mamy tutaj  kucharkę,  która  robi  wspaniałe omlety,  a  kotlety jeszcze lepsze. Miejmy  tylko nadzieję,  że 

żadne kosmiczne zaburzenia nie stępiły jej wspaniałych zdolności. Mój Schwarzberger z 96 roku musi 
być  także  uratowany,  o  ile  tylko  przy  naszych  wspólnych  poważnych  wysiłkach  sprostamy  temu 

zadaniu,  bo  inaczej  wino  tego  wspaniałego  rocznika  zmarnuje  się  w  sposób  godny  pożałowania.  - 
Dźwignął  swoje  ogromne  cielsko  z  biurka,  na  którym  siedział już  w  chwili,  kiedy oznajmiał  katastrofę 
planety.  - 

Chodźmy  -  powiedział.  -  Skoro  pozostało  nam  tak  mało  czasu,  tym  większa  zachodzi 

potrzeba, abyśmy czas ten spędzili przyjemnie, zachowując trzeźwość i rozsądek. 

Okazało się, że nastrój przy lunchu był rzeczywiście wesoły. Co prawda nie mogliśmy zapomnieć o 

naszej  strasznej  sytuacji.  Cała  powaga  chwili  ciążyła  gdzieś  nad  naszą  świadomością  i  hamowała 

wesołość. Lecz z pewnością właśnie dusze tych, którzy nigdy nie stanęli w obliczu śmierci, najbardziej 
się  w  ostateczności  przed  nią  wzdragają.  Dla  każdego   jednak  z  nas,  mężczyzn,  śmierć  była  w 

pewnym  doniosłym  okresie  naszego  życia  czymś  zupełnie  zwyczajnym.  A  jeśli  chodzi  o  panią 
Challenger, ulegała  ona  silniej indywidualności  swego  władczego małżonka i  bez  sprzeciwu  szła  tam 

wszędzie, gdziekolwiek prowadziły jego drogi. Przyszłość była w rękach losu. Teraźniejszość należała 
do  nas.  Czas  upływał  nam  w  koleżeńskiej  atmosferze  i  miłym,  wesołym nastroju.  Umysły  nasze, jak 

już  powiedziałem,  działały  wyjątkowo  jasno.  Nawet ja  krzesałem od  czasu  do  czasu  iskry  do wcipu. 

background image

- 27 -  

Sam  Challenger był  wspaniały!  Nigdy przedtem  nie miałem możności poznać  tak  dalece  żywiołowej 

wielkości  tego  człowieka,  rozmachu  i  siły  jego  umysłu.  Summerlee  prowokował  go  swoimi  na  poły 
złośliwymi,  krytycznymi  uwagami,  podczas  gdy lord  John i ja  zaśmiewaliśmy  się  z  tego  sporu, a pani 

Challenger,  ciągnąc  męża  za  rękaw,  hamowała  gwałtowne  wybuchy  filozofa.  Życie,  śmierć,  los  i 
przyszłość  ludzkości  -  stały  się  niesłychanie  doniosłymi  problemami  w  tej  pamiętnej  godzinie,  a 

nabierały  tym  większej  żywotności,  w  miarę  jak  upływał  czas  posiłku,  gdy  odczułem  nagłe,  dziwne 
podniecenie  umysłu i  drżenie  w  członkach,  świadczące  o  tym,  że  niedostrzegalny przypływ  śmierci 

powoli  i  łagodnie  zaczął  nas  ogarniać.  Raz  spostrzegłem  lorda  Johna  unoszącego  nagłym  ruchem 
rękę do oczu, a raz Summerlee przez moment osunął się bezwładnie w fotelu. Każdy oddech sprawiał 

nam  coraz  większą  trudność.  A  jednak  czuliśmy  się  lekko  i  błogo.  W  pewnym  momencie  Austin 
położył na stół papierosy i zabierał się do wyjścia. 

- Austin! - zawo

łał jego chlebodawca. 

Słucham pana? 

Dziękuję wam za waszą wierną służbę. Uśmiech przemknął przez pomarszczoną twarz 

służącego. 

Spełniałem tylko swoje obowiązki, proszę pana. 

Oczekuję dziś końca świata, Austin. 

Tak jest. O której godzinie, proszę pana? 

Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, Austin. Dziś przed wieczorem. 

Doskonale, proszę pana.  

Małomówny Austin  skłonił  się i  wyszedł.  Challenger  zapalił papierosa i  przysunąwszy  krzesło  bliżej 

fotela swojej żony, ujął jej rękę w swe dłonie. 

-  Ty  wie

sz,  kochanie, jak  sprawy  wyglądają  -rzekt  -  Wyjaśniłem  to  także  naszym  przyjaciołom.  Nie 

boisz się, prawda? 

Czy to nie będzie bolesne, George? 

Nie  bardziej  niż  zastrzyk  znieczulający  u dentysty.  Właściwie i  tak  umierałaś  za  każdym  razem, 

kiedy ci go dawano. 

- Ale to jest przyjemne uczucie. 

Śmierć  też  może  być  przyjemna.  Zużyty  mechanizm  ciała  nie  jest  w  stanie  odtworzyć 

ostatecznego  wrażenia,  choć  przecież  dobrze  znamy  przyjemność,  jakiej  doznajemy  w  sennych 
marzeniach  lub  w  transie.  Natura  może  stworzyć  tu  jakąś  piękną  bramę  i  zawiesić  ją  kilkoma 

zwiewnymi  i  skrzącymi  się  zasłonami,  aby  w  ten  sposób  przygotować  nasze  zadziwione  dusze  na 
przejście  do  nowego  życia.  Zawsze  kiedy  stykałem  się  z  rzeczywistością,  odnajdywałem  na  dnie 

mądrość i  dobroć; jeżeli  kiedykolwiek  przerażony  śmiertelnik  potrzebuje  współczucia,  to  chyba  wtedy, 
kiedy dokonuje niebezpiecznego  przejścia  z jednego  życia  w drugie.  Nie,  profesorze  Summerlee,  nie 

chcę mieć  nic  wspólnego  z pańskim  materializmem, bo ja  przynajmniej jestem  zbyt  wielką  istotą,  aby 
moje  życie  skończyło  się  na  samych  tylko  fizycznych  składnikach,  paczce  soli mineralnych i  trzech 
wiadrach  wody. Tutaj...  tutaj  -

rzekł, uderzając  się  po  wielkiej  głowie ogromną  owłosioną pięścią  -  tu 

jest  coś,  co  zużywa  materię,  lecz  co  nie  jest  z  niej,  coś,  co  mogłoby  zniszczyć  śmierć,  lecz  czego 

śmierć nigdy nie zniszczy. 

Jeżeli już mówimy  o  śmierci  - odezwał  się lord  John  -  to,  wydaje mi  się,  chociaż  jestem  czymś  w 

rodzaju  chrześcijanina,  że  coś  nad  wyraz  naturalnego  cechowało  tych  naszych  przodków,  którzy 
grzebali zmarłych razem z siekierami, łukami, strzałami i innymi narzędziami, jak gdyby nadal mieli żyć 

w  taki  sam  sposób,  jak  na  ziemi.  Nie  wiem  -  dodał, patrząc  z lekkim  zawstydzeniem  na  siedzących 
przy  stole  -

czy  nie  czułbym  się  najbardziej  swojsko,  gdyby  złożono  mnie  w  grobie  z  moim  starym 

Ekspresem  450  i  wiatrówką,  tą najkrótszą,  z  ogumioną  kolbą,  a do tego jeden lub  dwa ładunki...  ot, 
taka  sobie,  oczywiście  głupia  fantazja,  ale  mówię,  co  myślę.  Jak  pan  się  na  to  zapatruje,  Herr 
Professor? 

-  No  - 

odrzekł  Summerlee  -  skoro  już  pan  pyta  o  moje  zdanie,  to  wszyst ko  uderza  mnie  jako 

niewybaczalne cofnięcie się do epoki kamiennej lub nawet dalej. Osobiście żyję w dwudziestym wieku 
i  życzyłbym  sobie  umrzeć  jak  rozumny,  cywilizowany  człowiek.  Nie  powiem,  abym  się  bał  śmierci 

bardziej niż wy, jestem przecież już niemłody i niech będzie, co chce, ja i tak niezbyt długo pożyję, ale 
siedzieć i  czekać bez  walki jak  baranek  na  rzeź,  to jest  wbrew  mej  naturze.  Czy jest  pan  całkowicie 
pewny, Chal

lenger, że nic już nie da się zrobić? 

background image

- 28 -  

Aby się uratować, nic - odrzekł Challenger. - Ale prawdopodobnie będę w stanie przedłużyć nasze 

życie  o  kilka  godzin,  abyśmy  w  ten  sposób  mogli  oglądać  kolejne  etapy  tej  olbrzymiej tragedii,  nim 
staniemy się jej ofiarami. Poczyniłem pewne kroki... 

- Tlen? 

Otóż to. Tlen. 

Ale  co  może  zdziałać tlen  wobec trującego eteru?  Różnica jakości  pomiędzy  odłamkiem  cegły i 

gazem nie jest większa aniżeli między tlenem i eterem. Są to dwa różne składniki materii, które należy 
ro

zpatrywać  na  zupełnie  różnych  płaszczyznach.  Nie  mogą  się  one  wzajemnie  ścierać.  No  cóż, 

Challenger, tego twierdzenia nie zdoła pan obronić. 

Mój poczciwy Summerlee, na truciznę eteru najprawdopodobniej wpływają pewne czynniki materii. 

Świadczy  o  tym  sam  sposób  i  geograficzne  rozprzestrzenianie  się  epidemii.  Nie  powinniśmy  tego 

zakładać  a  priori,  ale  niewątpliwie  jest  to  faktem.  Dlatego  też  uważam,  że  taki  gaz  jak  tlen,  który 
wzmaga  żywotność  i  uodparnia  ciało,  może  według  wszelkich  cech  prawdopodobieństwa  odwlec 

działanie  tego,  co tak  beztrosko  nazwał pan daturonem.  Nie  wykluczone,  że  się mylę, mam jednak 
całkowite zaufanie do poprawności swego rozumowania. 

-  No  dobrze  - 

odezwał  się  lord  John  -  ale  jeżeli  mamy  tu  siedzieć  i  ssać  te  butle  z  tlenem  jak 

niemo

wlęta swoje butelki, ja tam żadnej nie biorę. 

- Do tego nie dojdzie - 

odrzekł Challenger. - Poczyniliśmy pewne przygotowania, głównie mej żonie 

zawdzięczacie  to,  że jej  buduar będzie pomieszczeniem nie  przepuszczającym  powietrza,  tak  dalece 
przynajmniej, j

ak to jest możliwe. Matami i pokostowanym papierem... 

Na  Boga,  Challenger,  nie  przypuszcza  pan  chyba,  że  można  powstrzymać  dostęp  eteru 

pokostowanym papierem? 

Ależ  doprawdy,  czcigodny  przyjacielu,  nieco  przewrotnie  udaje  pan,  że  nie  wie,  o  co  chodzi. 

P

rzecież nie  dlatego  zadaliśmy  sobie  tyle  trudu,  aby powstrzymać  dostęp  eteru.  Chodzi o to,  aby  tlen 

nie  ulatniał  się  na  zewnątrz.  Wierzę,  że  jeżeli  uda  nam  się  zabezpieczyć  atmosferę,  nasyconą  w 

wyso kim stopniu tlenem, to być może, będziemy w stanie zachować przytomność. Miałem dwie butle z 
tlenem, teraz przywieźliście jeszcze trzy. Nie jest to dużo, ale to już coś znaczy. 

Na jak długo tego wystarczy? 

Nie mam pojęcia.  Nie  otworzymy ich  wcześniej, jak  dopiero  wtedy,  gdy objawy  zatrucia  staną  się 

nie  do  z

niesienia.  Wówczas  będziemy  wypuszczać  tlen  w  takich  dawkach, jakich będzie  wymagała 

niezbędna  konieczność.  W  ten  sposób  zyskamy  kilka  godzin,  być może  kilka  dni,  w  czasie  których 

będziemy mogli oglądać ginący świat. Tylko w tej mierze uda się opóźnić nasz własny los. Spotka nas, 
całą  naszą  piątkę,  jedyne  w  swoim  rodzaju  przeżycie;  według  wszelkiego  prawdopodobieństwa 

będziemy  stanowić  ostateczną,  końcową  straż  ludzkości  w  jej  marszu  ku  nieznanemu.  Może  teraz 
zechcecie  mi  łaskawie  pomóc  przy  otwieraniu  butl i.  Zdaje  się,  że  powietrze  jest  już  trochę  bardziej 
duszne. 

 

ROZDZIAŁ III  W TONI 

Pokój,  w  którym  mieliśmy  przeżyć  niezapomniane  chwile  naszego  życia,  był  uroczym  damskim 

salonikiem wielkości około czternastu czy szesnastu stó p kwadratowych. W samym końcu, za kotarą z 

czerwonego aksamitu, znajdowało się oddzielne niewielkie pomieszczenie, które stanowiło garderobę 
profesora,  stąd przechodziło  się  dalej,  do  ogromnej  sypialni.  Wprawdzie  kotara jeszcze  wisiała, lecz 
buduaru  i  alko

wy  mogliśmy  użyć  łącznie  dla  celów  naszego  eksperymentu.  Jedne  drzwi  i  ramę 

okienną oklejono pokostowanym  papierem,  aby je  w jakiś  sposób  uszczelnić.  Nad drugimi  drzwiami, 

którymi  wychodziło  się  na  klatkę  schodową,  znajdowało  się  okienko  wentylacyjne,  dają ce  się  łatwo 
otworzyć  za pomocą  sznura, gdyby  zachodziła  konieczność  przewietrzenia.  W  każdym  narożniku  stał 
w drewnianej skrzynce ogromny krzew. 

Niezmiernie  drażliwą  a  zarazem  istotną  sprawą  jest  dla  nas  to,  jak  uwolnić  się  od  nadmiaru 

dwutlenku  węgla,  nie  marnując  niepotrzebnie  naszego  szczupłego  zapasu  tlenu  -  powiedział 
Challenger, spoglądając na pięć żelaznych butli, ustawionych jedna przy drugiej pod ścianą.  - Gdybym 

miał więcej czasu na przygotowania, mógłbym skoncentrować wszystkie władze swego um ysłu, aby w 
pełni przeanalizować ten problem, lecz w tej sytuacji musimy robić to, na co nas stać. Krzewy oddadzą 

nam pewną przysługę. Dwie butle z tlenem są już przygotowane, tak aby w odpowiedniej chwili można 
je było łatwo odkręcić. Nic więc nie może nas zaskoczyć. Jednocześnie dobrze będzie nie oddalać się 

z pokoju, ponieważ moment krytyczny może nastąpić gwałtownie i nagle. 

background image

- 29 -  

Był  tu  też  balkon,  na  który  wychodziło  się  przez  szerokie  oszklone  drzwi.  Mieliśmy  stąd  ten  sam 

widok, który już przedtem podziwialiśmy z okna gabinetu. Patrząc teraz, nie mogłem nigdzie dostrzec 
ani śladu zakłócenia. Tuż przed sobą miałem drogę, która wiła się w dół po zboczu wzgórza. Dorożka 

jadąca  ze  stacji  -  jeden  z  tych  przedpotopowych  antyków,  jakie  można  jeszcze  spotkać  tylko  na 
naszych zapadłych wioskach - wtaczała się powoli na wzniesienie. 

Jeszcze  niżej  widziałem jakąś  nianię,  która pchała  wózek  dziecięcy, prowadząc drugie  dziecko  za 

rączkę.  Niebieskie  mgiełki  dymu,  wydobywające  się  z  chat,  nadawały temu  rozległemu  krajobrazowi 

atmosferę  ustalonego  ładu  i  zadomowienia.  Nigdzie,  ani  na  błękitnym  niebie,  ani  na  rozgrzanej 
słońcem ziemi, nie było nawet cienia wróżącego katastrofę. Żniwiarze byli znowu na polach, a golfiści 

parami  lub  czwórkami  schodzili  się  na  boiska.  Odczuwałem   tak  dziwny  chaos  w  głowie i  miałem  tak 
rozstrojone nerwy, że zdumiewał mnie spokój tych ludzi. 

- Tamtym chyba nic nie dolega - 

odezwałem się, wskazując na boiska golfowe. 

- Czy grywa pan w golfa? - 

zapytał lord John. 

- Nie, nie gram. 

No  tak,  młodzieńcze, gdyby pan  grał,  to by pan  wiedział,  że  zapalonemu  golfiście,  skoro  zacznie 

już swą partię golfa, przeszkodzić mogą tylko trąby Sądu Ostatecznego. Oho, znowu dzwoni telefon. 

Od  czasu do  czasu,  w  trakcie  obiadu i po  obiedzie,  odwoływał profesora ostry,  natarczywy  sygnał 

telefonu. Profesor podawał  nam  wiadomości  w  tej  formie,  w jakiej do  niego  docierały,  w  kilku  krótkich 
zdaniach. Tak  straszne  wydarzenia  nigdy  dotychczas  nie były  notowane  w  historii  świata.  Ogromny 

cień  posuwał  się  z  Południa  jak  jakiś  wzrastający  przypływ  śmierci.  Egipt  po  przejściu  delirium 
pogrążył się już w letargu. Cisza zaległa nad Hiszpanią i Portugalią po dzikim szale wywołanym przez 

rozpaczliwą  walkę  kleryków  i  anarchistów.  Nie  nadchodziły  już  żadne  telegramy  z  Ameryki 
Południowej.  Po  straszliwych  rozruchach  na  tle  różnic  rasowych  ulegały  truciźnie  południowe  stany 

Ameryki  Północnej.  Nie  zaznaczyło  się  jeszcze  jej  działanie  na  północ  od  stanu  Maryland,  a  w 
Kanadzie było zaledwie dostrzegalne. Kolejno padały: Belgia, Holandia i Dania.  Rozpaczliwe depesze 

z  błaganiem  o  pomoc  napływały  ze  wszystkich  stron  świata  do  wielkich  ośrodków  naukowych,  do 
światowej  sławy  chemików  i  lekarzy.  Zarzucano  także  pytaniami  astronomów.  Nic  nie  można  było 

zrobić.  Zjawisko  miało  charakter  powszechny i  opanowanie  go  przekraczało  ludzką  wiedzę.  Była  to 
śmierć  -  bezbolesna,  lecz  nieuchronna  -  śmierć  dla  młodych  i  starych,  dla  słabych  i  silnych,  dla 

bogatych i biednych, bez nadziei lub możliwości ocalenia. Takie były wiadomości, które w urywanych, 
rozpaczliwych 

zdaniach dochodziły do nas  przez telefon.  Wielkie miasta  wiedziały już,  co je  czeka  i, 

jak  mogliśmy  się  zorientować, gotowe były  przyjąć  swój los  z  godnością i  rezygnacją. Tymczasem  tu 
oto  widzieliśmy  naszych  golfistów  i  żniwiarzy,  niby  jagnięta  igrające  p od  nożem.  Wydawało  się  to 

zdumiewające.  A  jednak  skąd  mogli  wiedzieć?  Wszystko  to  dosięgło  nas  z  szybkością  sko ku  
olbrzyma.  

Czy  gazeta poranna pisała  o  czymś,  co  mogłoby  ich  zaniepokoić?  A  teraz była  zaledwie  trzecia  po 

południu.  Właśnie  kiedy  tak  na  nich patrzeliśmy, prawdopodobnie  szerzyła  się już  jakaś  pogłoska,  bo 

ujrzeliśmy  żniwiarzy  uciekających  z  pól.  Niektórzy golfiści powracali  do domu  klubowego, a biegli  tak, 
jakby  uciekali przed ulewą.  Chłopcy  od  piłeczek  wlekli  się  za  nimi.  Inni  grali  dalej.  Ni ania  zawróciła, 

pchając  spiesznie  swój  wózek  z  powrotem  na  wzgórze.  Zauważyłem,  że  rękę  podniosła  do  czoła. 
Dorożka  stanęła,  a  zmęczony  koń  odpoczywał,  zwiesiwszy  nisko  łeb.  W  górze  rozpościerało  się 

najpiękniejsze  letnie  niebo  -  jedna  olbrzymia  kopuła  nieskazitelnego  błękitu.  Tylko  kilka  pierzastych 
chmurek  pojawiło  się  nad  odległymi  nizinami.  Jeżeli  dziś  sądzone  jest  umrzeć  ludzkości,  to 

przynajmniej jej łoże śmiertelne będzie wspaniałe. A jednak cały ten delikatny powab natury potęgował 
jeszcze  grozę  i  tragizm  tej  powszechnej  zagłady.  Ziemia  była  dla  nas  tak  przyjemnym  miejscem 

pobytu, a naraz mieliśmy być wywłaszczeni tak szyb ko, tak bezlitośnie! 

Ach  prawda,  mówiłem,  że  znowu  zadzwonił  telefon.  Nagle  usłyszałem  z  hallu  potężny  głos 

Challengera. 

- Malone - 

wołał - jest pan proszony. Pobiegłem na dół do aparatu. Z Londynu dzwonił 

Mc Ardle. 

-  To  pan,  panie  Malone?  - 

wołał  znajomy  głos.  -Panie  Malone,  okropne  rzeczy  dzieją  się  w 

Londynie.  Na miłość boską,  niech pan  się dowie,  czy  profesor  Challenger nie mógłb y  nam  w  czymś 
dopomóc. 

On  nie  może  tu  nic  poradzić  -  odpowiedziałem.  -  Uważa,  że  katastrofa  jest  powszechna  i 

nieuchronna. Mamy trochę tlenu, ale to może przedłużyć nasze życie tylko o kilka godzin. 

-  Tlen!  - 

wołał  zrozpaczony  głos.  -  Za  późno,  aby  go  sprowadzić.  Od  chwili  kiedy  pan  wyjechał, 

biuro  stało  się miejscem  prawdziwej anarchii.  Już połowa  zespołu  jest  nieprzytomna. Mnie  samego 

background image

- 30 -  

jakiś  ciężar  przygniata  do  ziemi.  Z  okna  widzę  ludzi  leżących  pokotem  na  Fleet  Street.  Ruch  jest 

całkowicie wstrzymany. Sądząc po ostatnich telegramach, cały świat... 

Głos  zanikał,  aż  nagle  urwał  się.  W  sekundę  później  usłyszałem  w  słuchawce  głuchy  stuk,  jak 

gdyby głowa opadła na biurko. 

- Panie Mc Ardle! - 

wołałem. - Panie Mc Ardle! 

Nie  było  odpowiedzi.  Wiedziałem,  odkładając  słuchawkę,  że  już  nigdy  nie  usłyszę  tego  głosu. 

Odszedłem  już  od  telefonu,  by  wrócić  na  górę,  gdy  naraz...  zaczęło  się.  Było  to  takie  uczucie, 

jakbyśmy kąpiąc się w wodzie, która sięga nam aż do ramion, zostali nagle zalani przez nadbiegającą 
falę.  Miałem  wrażenie,  że  jakaś  niewidzialna  ręka  zamyka  mi  się  spokojnie  wokół  szyi  i  łagodnie 

wyciska ze mnie życie. Czułem niezmierny ucisk na piersiach, coś rozsadzało mi głowę, miałem szum 
w  uszach  i  jasne  płaty  przed  oczyma.  Zatoczyłem  się  pod  balustradę  na  schodach.  W  tym  samym 

momencie, pędząc i charcząc jak zraniony bawół, minął mnie Challenger -okropne widmo z purpurową 
twarzą,  gorejącymi  oczyma  i  rozwichrzonym  włosem.  Jego  mała  żoneczka,  najwidoczniej 

nieprzytomna,  zwisała  mu  na  potężnym  ramieniu,  on  zaś  biegł  na  oślep  po  schodach  z  wielkim 
hałasem,  wspinając  się  i  potykając  przebijał  się  ze  swoim  ciężarem  całą  siłą  woli  przez  tę 

zapowietrzoną  atmosferę  do  przystani  chwilowego  bezpieczeństwa.  Pobudzony  przykładem 
Challengera,  ja  także  rzuciłem  się  ku  schodom i  wlokąc  się, to upadałem,  to  czepiałem  się poręczy, 

dopóki  pół  przytomny  nie  upadłem  na  twarz  już  u  szczytu  klatki  schodowej.  Żelazne  palce  lorda 
Roxtona uchwyciły mnie za kołnierz, a w minutę później leżałem rozciągnięty na dywanie w buduarze, 

całkowicie  bezwładny  i  niezdolny  wyrzec  słowa.  Panią  Challenger ułożono obok  mnie,  a  Summerlee 
siedział  skurczony  w  fotelu przy  oknie,  z  głową  osuniętą prawie  do  kolan.  Jak  we  śnie  zobaczyłem 

Challengera, który niby jakiś olbrzymi chrząszcz czołgał się na drugą stronę pokoju, a w chwilę potem 
usłyszałem  miłe  dla  ucha  syczenie  uwalniającego  się  z  butli  tlenu.  Challenger  oddychał  jakiś  czas 

głęboko, jego płuca charczały, gdy wciągał życiodajny tlen. 

Działa! - wykrzyknął radośnie. - Potwierdza się słuszność mego rozumowania! 

Wstał,  znowu  rześki  i  silny.  Rzucił  się  ku  swojej  żonie  z  butlą  w  ręce,  którą podsunął jej  do twarzy. 

Po  kilku  sekundach  kobieta  westchnęła,  poruszyła  się  i  wstała.  Zwrócił  się  teraz  ku  mnie,  ja  zaś 

poczułem  nagły  przypływ  życia, a  wraz  z  nim  ciepło  rozchodzące  się  po moim  ciele.  Rozsądek mówił 
mi,  że było  to  tylko  chwilowe  zawieszenie  wyroku  śmierci,  a jednak  mimo  że  tak beztrosko  wyrażamy 

się o wartości życia, teraz każda godzina istnienia zdawała się rzeczą bezcenną. Nigdy nie doznałem 
takiej 

rozkoszy zmysłów, jak teraz, w przypływie nowego życia. Ciężar znikł z piersi, obręcz rozluźniła 

się  na  czole,  wkradło  się  we  mnie  uczucie  słodkiego  upojenia  i  odurzającej  ciszy.  Spoczywałem, 
obserwując profesora Summerlee, który wracał do życia pod wpływem tego samego środka. W  końcu 

przyszła kolej na lorda Johna. Skoczył na równe nogi i podał mi rękę, pomagając wstać. W tym czasie 
Challenger podniósł swą żonę i ułożył ją na kanapie. 

O,  George,  żałuję  bardzo,  że  przywróciłeś  mnie do  życia  -  rzekła,  trzymając go  za  rękę.  - Brama 

śmierci jest istotnie, tak jak  powiedziałeś, pozawieszana  pięknymi,  skrzącymi  się  zasłonami, bo  skoro  

już raz minie uczucie duszności, wszystko inne jest niewymownie kojące i piękne. Dlaczego wyrwałeś 
mnie śmierci? 

Ponieważ  chcę, abyśmy  przeszli  przez tę bramę  wspólnie.  Żyjemy  ze  sobą już  tyle lat.  Przykro  

byłoby, gdybyśmy w tej najważniejszej sekundzie nie byli razem. 

W  jego  głosie  było  coś  tak  łagodnego,  że  przez  moment  zdawało  mi  się,  że  widzę  nowego 

Challengera,  kogoś,  kto  nie przypominał  w  niczym tego bombastycznego aroganta i  brutala,  który  na 

zmianę  to  zadziwiał,  to  obrażał  swoich  współczesnych. Tu  w  cieniu  śmierci  ujawnił  się  ten  najmniej 
nam znany Challenger, człowiek, który zdobył i potrafił utrzymać miłość kobiety. 

Nagle 

otrząsnął się z tego nastroju i był już znowu naszym dzielnym dowódcą. 

Ja  jeden  spośród  całej  ludzkości  przewidziałem  i  zapowiedziałem  tę  katastrofę  -  rzekł  z  pewną 

dozą  egzaltacji  i  dumą  triumfującego  naukowca.  -A  jeżeli  chodzi  o  pana,  drogi  Summerlee,  mam 
nadzieję,  że  rozwiały  się  już  pańskie  ostatnie  wątpliwości  w  sprawie  zaćmionych  linii  w  widmie 

spektralnym.  Ufam  również,  że  nie  będzie  pan  już  dłużej  utrzymywał,  jakoby  mój  list  w  „Timesie" 
opierał się na błędnym rozumowaniu. 

Nasz wojowniczy kolega s

tał się naraz głuchy na to wyzwanie. Nie był zdolny do niczego, łapał tylko 

powietrze  i  rozprostowywał  swoje  długie,  chude  kości,  jak  gdyby  chciał  się  upewnić,  czy  jeszcze 

przebywa na tej planecie. Challenger podszedł do butli, a głośny szum wydobywającego się tlenu cichł 
coraz bardziej, aż przeszedł w delikatny syk.  

Musimy umiejętnie  gospodarzyć naszym  zapasem  -  rzekł.  -  Powietrze  w  pokoju jest  teraz  silnie 

nasycone tlenem, a ja już dopilnuję, aby nikt z nas nie czuł niepokojących objawów. Teraz tylko przez 

background image

- 31 -  

odpowiednie eksperymentowanie możemy określić, jaka doza tlenu przyczyni się do zneutralizowania 

trucizny. Zobaczymy, jaki to będzie miało skutek. 

Pięć  minut,  a  może  dłużej,  siedzieliśmy  w  ciszy  pełnej  nerwowego  napięcia,  obserwując,  jakie 

zachodzą  w nas  reakcje.  Uświadomiłem  sobie,  że  znowu odczuwam  ucisk  w  głowie, gdy  nagle pani 
Challenger, siedząca na kanapie, zawołała, że mdleje. Challenger odkręcił zawór butli tlenowej. 

W  czasach  kiedy  nauka  była jeszcze  w  powijakach  -  rzekł  - istniał  zwyczaj  trzymania  na okrętach 

białej myszy, ponieważ jej delikatny organizm ostrzegał przed zatrutym powietrzem, zanim marynarze 

odczuli je  sami. Ty,  kochanie, będziesz  naszą białą  myszką.  Zwiększyłem  dopływ  tlenu i już  ci  lepiej, 
prawda? 

Tak, czuję się lepiej. 

Być może, trafiliśmy na właściwą mieszaninę. Skoro upewnimy się dokładnie, jaka ilość tlenu nam 

wystarczy,  będziemy  mogli  obliczyć,  jak  długo  możemy  zachować  się  przy  życiu.  Niestety,  ratując 
siebie zużyliśmy już znaczną zawartość pierwszej butli! 

-  Czy  to  ma  sens?  - 

spytał  lord  Roxton,  stojąc  przy  oknie  z  rękami  w  kieszeniach.  -  Jeżeli  i  tak 

mamy  umrzeć,  po  co  się  sztucznie  podtrzymywać?  Nie  przypuszcza  pan  chyba,  że istnieją  dla  nas 

jakieś szansę ratunku? 

Challenger  uśmiechnął  się  i  potrząsnął  głową.  .  -  Czy  wobec  tego  nie  uważacie,  że  zachowamy 

więcej  godności,  jeżeli  poddamy  się  od  razu,  zamiast  czekać,  aż  nas  do  tego  zmusi  konieczność? 
Jeżeli tak, to proponuję odmówić modlitwy, zakręcić butlę tlenową i otworzyć okno. 

-  Dlaczego  nie  - 

rzekła  pani  Challenger  odważnie.  -  George,  lord  John  na  pewno  ma  rację,  tak 

będzie lepiej. 

Stanowczo  protestuję  -  krzyknął  Summerlee  ostrym  tonem.  -  Jeżeli  musimy  zginąć,  to  gińmy, ale 

świadome poddanie się śmierci wydaje mi się czynem nierozsądnym i niesprawiedliwym. 

Co powie na to nasz młody przyjaciel? - spytał Challenger. 

Myślę, że powinniśmy zobaczyć wszyst ko aż do końca. 

W zupełności podzielam tę opinię - rzekł. 

Skoro ty to mówisz, George, to i ja tak chcę! -zawołała pani Challenger. 

Ależ ja  tylko  poddaję  to  pod  dyskusję  -  rzekł lord  Roxton.  -  Jeżeli  wy  wszyscy  chcecie  zobaczyć, 

co  się  będzie  działo,  jestem  po  waszej  stronie.  To  diabelnie  interesujące,  bez  wątpienia.  Niemało 

miałem  przygód  w  swoim  życiu  i  nie  mniej  doznałem  emocji  niż  inni,  ale  kończę  w  pu nkcie 
kulminacyjnym. 

Jeśli przyjmiemy, że istnieje jakieś dalsze życie - dodał Challenger. 

Bardzo wątpliwe! - zawołał Summerlee. Challenger spojrzał na niego z niemym wyrzutem. 

Jeżeli  przyjmujemy,  że  istnieje  jakieś  dalsze  życie  -  powtórzył  jak  najbardziej  dydaktycznym 

tonem.  - 

Nie  umiemy  sobie  nawet  wyobrazić,  jakie  możliwości  otwiera  przed  nami  obserwowanie 

materii  czynione  niejako  z  pozycji  ducha.  Jestem  pewien,  że  nawet  najbardziej  tępy  człowiek 
dostrzeże  -  tu  spojrzał  na  Summerleego  -  że  skoro  sami  jesteśmy  związani  z  materią,  potrafimy 

najwłaściwiej obserwować zjawiska materialne i kształtować na ich podstawie swoje sądy. A więc tylko 
dzięki  utrzymaniu  się  przy  życiu  przez tych  kilka  dodatkowych  godzin  wolno  nam mieć  nadzieję,  że 
uniesiemy  ze  sob

ą  w  to jakieś  nowe  życie jasne pojęcie o  tym  zdumiewającym  wydarzeniu,  którego, 

tak  dalece przynajmniej,  jak  sięga  nasza  wiedza, ani  świat, ani  wszechświat  dotąd  nie doświadczyły. 

Gdybyśmy mieli  skrócić  w jakiś  sposób  to nadzwyczajne  przeżycie  chociażby o  minutę,  byłaby  to  dla 
mnie nigdy nie odżałowana strata.  

Jak najbardziej zgadzam się z pańskim zdaniem - zawołał Summerlee. 

-  Przejdzie  ono bez  sprzeciwu  - 

rzekł lord  John  Roxton.  -  Do licha, ten  wasz  biedny  szofer  tam  na 

podwórzu odbył już swoją ostatni ą podróż. Czy nie warto by wyskoczyć i przynieść go tutaj? 

To byłoby ostatnie szaleństwo - zawołał Summerlee. 

No  tak,  nie  przeczę  -  zreflektował  się lord  John.  -  Nic by to  nie  pomogło, a nasz  drogocenny  gaz 

rozszedłby  się  po  całym  domu,  nawet  chociaż  byśmy  wrócili  żywi.  Słowo  daję,  spójrzcie  na  te 

maleńkie ptaszki pod drzewami! 

Przysunęliśmy cztery krzesła do szerokiego, niskiego okna - pani Challenger spoczywała jeszcze z 

przymkniętymi oczyma na kanapie. Przypominam sobie, że wyobraźnia podsunęła mi ja kąś potworną, 
groteskową  wizję  -  złudzenie  mogło  być  spotęgowane  przez  ciężkie,  duszne  powietrze,  którym 

oddychaliśmy - otóż zdawało mi się, że siedzimy w loży, zajmując cztery pierwsze miejsca, i oglądamy 
ostatni akt dramatu świata. 

background image

- 32 -  

Na  pierwszym  planie,  t

uż  pod nami,  był mały dziedziniec,  na  którym  stało na  wpół  wyczyszczone 

auto.  Austin,  kierowca,  otrzymał  w  końcu  swoje  ostatnie  wypowiedzenie,  leżał  bowiem  rozciągnięty 
przy kole samochodu z ogromnym siniakiem na czole -

prawdopodobnie padając uderzył się o stopień 

lub  błotnik.  W  ręce  wciąż  jeszcze  trzymał  gumowy  wąż,  którym  przedtem  polewał  auto.  W  kącie 
podwórza  stały  dwa  jaworowe  drzewka,  a  pod  nimi  leżało  kilka  wzruszających,  maleńkich  kulek 

puszystego  pierza  z  cienkimi,  wzniesionymi  ku  górze nóżkami.  Ko sa  śmierci  zagarniała  zamaszyście 
wszyst ko,  co  wielkie  i  małe.  Poza murem  okalającym podwórze  widać było  w  dole  krętą  drogę,  która 

wiodła  na  stację.  Kilku  spośród  żniwiarzy,  których  widzieliśmy, gdy  uciekali  z  pól,  leżało  tak,  jak  kto  
upadł  -  jeden  na  drugim.  Nieco  wyżej  dostrzegliśmy  nianię  -  jej  głowa  i  ramiona  opierały  się  o 

porośnięte  trawą  zbocze  drogi.  Dziecko,  które  wyjęła przedtem  z  wózka,  trzymała  w  ramionach jak 
nieruchome  zawiniątko.  Tuż  obok  niej  mała  plamka  na  skraju  drogi  wskazywała,  gdzie  upadł 

chłopczyk.  Jeszcze  bliżej nas  klęczał pomiędzy  dyszlami dorożkarski  koń.  Stary  dorożkarz  zwisał  na 
błotniku  jak  groteskowy  strach  na  wróble  ze  śmiesznie  dyndającymi  rękami.  Przez  szybę  z  trudem 

udało nam się rozróżnić siedzącego w środku młodzieńca. 

Drz

wiczki  karety  były  otwarte,  a  ręka  mężczyzny  opierała  się  na  klamce,  jak  gdyby  miał  zamiar 

wyskoczyć  w  ostatniej  chwili.  W  niewielkim  oddaleniu  mieliśmy  boiska  golfowe,  pocętkowane 
podobnie jak rano ciemnymi postaciami golfistów, oczywiście leżących teraz  bez ruchu na trawie albo 

wśród  wrzosów,  które  rosły opodal. Tam, gdzie  trawa  odcinała  się  ciemniejszą  zielenią, leżało osiem 
ciał.  Było  to  w  tym  miejscu,  gdzie  czterech  golfistów  wraz  z  chłopcami  prowadziło  uparcie  grę  do 

końca.  Żaden  ptak  nie  unosił  się  pod  niebieską  kopułą  nieba,  żaden  człowiek  lub  zwierzę  nie 
poruszało się po rozległej okolicy, która rozciągała się pod nami. Wieczorne słońce roztaczało nad nią 

swe  łagodne  promienie,  ale  nad  tym  wszyst kim  czaiła  się  złowroga  cisza  i  bezruch  powszechnej 
śmierci,  w  której  już  wkrótce  mieliśmy  się  połączyć.  W  obecnej  jednak  chwili  ten  kruchy  kawałek 

szyby, zatrzymując wewnątrz dodatkowy tlen, który przeciwdziałał zatrutemu powietrzu, odgrodził nas 
od  losu  całej  reszty  ludzi.  Wiedza  i  przewidywanie  jednego  człowieka  mogły  utrzymać  przez  kilka 

krót kich godzin naszą maleńką  oazę  życia na  tej  olbrzymiej pustyni  śmierci i uchronić nas  od udziału 
we wspólnej katastrofie. Potem stopniowo tlen się wyczerpie, my także będziemy leżeć dusząc się na 

tym wiśniowym dywanie w buduarze, a los ludzkości i wszelkiego życia na ziemi zostanie dopełniony. 
Przez długi czas patrzeliśmy na ten tragiczny świat w nastroju zbyt poważnym, aby cokolwiek mówić. 

Jakiś  dom  się  pali  -  rzekł  w  końcu  Challenger,  wskazując  na  słup dymu,  który  u nosił  się  ponad 

drzewami.  - 

Spodziewam  się,  że  pożarów  będzie  o  wiele  więcej,  być  może,  całe  miasta  staną  w 

płomieniach,  jeżeli  weźmiemy pod  uwagę, ilu ludzi mogło  paść  z  zapalonymi przedmiotami  w  ręku. 
Sam fakt, że ogień się pali, wystarcza jako dowód, iż proporcja tlenu w atmosferze jest normalna oraz 

że  coś  się  stało  z  eterem. Proszę,  oto macie jeszcze jedną łunę na  szczycie  wzgórza  Crowborough. 
Jeżeli  się  nie  mylę,  pali  się  klub  golfa.  Zegar  kościelny  wydzwania  godzinę.  Byłoby  to  ciekawe  dla 
naszych fil

ozofów, gdyby wiedzieli, że mechanizmy przeżyły istoty, które je wykonały. 

-  Na  Boga!  - 

zawołał lord  Roxton,  wstając  z  krzesła  zaintrygowany.  -  Co  znaczy  ta  smuga  dymu? 

Ależ to pociąg. 

Słyszeliśmy jego dudnienie i  natychmiast, pędząc,  ukazał  się naszym  oczom. Miałem  wrażenie,  że 

jedzie  z niesamowitą  szybkością.  Skąd przybywał,  z  jak  daleka, nie mieliśmy  najmniejszego  pojęcia. 
Chyba jakimś  cudem mógł przejechać pewną  odległość. Teraz jednak  mieliśmy  zobaczyć  straszliwy 

koniec  jego  kariery.  Na  linii  stał  nieruchomo  pociąg  towarowy  naładowany  węglem.  Wstrzymaliśmy 
oddech, kiedy ekspre s, rycząc, pędził po tym samym torze. Zderzenie było przerażające. Lokomotywa 

i  wagony  wybrzuszyły  się  w  jedną  górę  połamanego  drzewa  i  powyginanego  żelastwa.  Czerwone 
języki ognia  wybuchały  raz  po  raz  z  rumowiska,  aż  wszystko  zostało objęte płomieniem.  Pół  godziny 

siedzieliśmy prawie bez słowa, oszołomieni tym niezwykłym widokiem. 

- Biedni, biedni ludzie - 

zawodziła z płaczem pani Challenger, uwiesiwszy się na ramieniu męża. 

-  Moja 

droga,  pasażerowie  tego pociągu nie byli bardziej  żywi  niż  ten  węgiel,  z  którym  się  zderzyli, 

lub  zwęglona  masa,  która  z  nich  teraz pozostała  -rzekł  Challenger, gładząc  łagodnie  rękę  żony.  - Był 

to pociąg żywych jeszcze wtedy, gdy opuszczał stację Victoria, lecz na długo przedtem, zanim doszło 
do tego zderzenia, zarówno pasażerowie, jak i obsługa składali się z umarłych. 

Na  całym  świecie  dzieje  się  chyba  tak  samo  -powiedziałem,  mając  przed  oczyma  wizję 

nieszczęśliwych wypadków. - Weźmy na przykład okręty na morzu, będą posuwały się wciąż naprzód, 

dopóki kotłownie nie przestaną pracować lub dopóki nie rozbiją się o jakiś brzeg. Albo żaglowce, będą 
płynąć tam i z powrotem z ładunkiem martwych marynarzy, aż zgnije drzewo i dno zacznie przeciekać, 
wreszcie je

den po drugim zatoną. Być może, za sto lat jeszcze Atlantyk będzie pokryty gdzieniegdzie 

dryfującymi szczątkami okrętów. 

background image

- 33 -  

Albo  górnicy  w  kopalniach  -  odezwał  się  Summerlee  ze  złowieszczym  chichotem.  -  Jeżeli  znowu 

przez  jakiś  przypadek  będą  żyli  na  ziemi  geolodzy,  wytworzą dziwną  teorię  o istnieniu  człowieka  w 
okresie karbonu. 

Nie jestem uczonym i nie znam się na takich sprawach - zaznaczył lord John - ale mam wrażenie, 

że po tym wszyst kim ziemia będzie pusta, do wynajęcia. Skoro już raz nasz ludek zostanie starty z jej 

powierzchni, jak może zjawić się tu znowu? 

Świat był już przedtem pusty - odpowiedział Challenger poważnie. - A zaludniał się dzięki prawom, 

których źródło istnieje gdzieś poza i ponad nami. Dlaczego nie miałby się ten proce s powtórzyć? 

Mój drogi, nie wierzy pan chyba w to, co pan mówi. 

Nie  mam  zwyczaju,  profesorze  Summerlee,  mówić  tego,  w  co  nie  wierzę.  Ta  uwaga  jest  

niesmaczna. - 

Broda Challengera uniosła się, a powieki opadły. 

Całe życie był pan upartym dogmatykiem i  takim też pan umrze - rzekł Summerlee cierpko. 

A  pan,  łaskawy  panie,  całe  życie  był  pozbawionym  wyobraźni  opozycjonistą  i  nie  może pan  już 

mieć nadziei, aby się z tego wyleczyć. 

Najzacieklejsi krytycy nie oskarżą pana o brak wyobraźni - odpalił Summerlee. 

Daję  słowo!  -  wtrącił  się lord  John.  - To jest  do  was  podobne,  żeby  zużyć ostatnią  odrobinę tlenu 

na to, aby siebie wzajemnie obrażać. Co nas to obchodzi, czy ludzie znowu będą na ziemi? Na pewno 

nie stanie się to za naszych czasów. 

-  Ta  uwaga,  drogi  panie,  wskazuje  na  to,  jak  bardzo  jest  pan  ograniczony  - 

powiedział  ostro 

Challenger. - 

Umysł prawdziwego naukowca nie może być uzależniony od warunków czasu i miejsca. 

Wznosi  własne obserwatorium na  granicy teraźniejszości,  która oddziela  nieskończoną p rzeszłość  od 

nieskończonej  przyszłości.  Z  tak  pewnego  stanowiska  czyni  wypady  nawet  do  początku  i  końca 
wszechrzeczy.  A  jeżeli  chodzi  o  śmierć,  umysł  naukowca  ginie  na  posterunku,  pracując  w  sposób 

normalny i metodyczny  do  końca. Lekceważy  tak  błahą  rzecz jak  własny  rozkład  fizyczny,  podobnie 
jak wszelkie niedoskonałości materii. Czy mam rację, profesorze Summerlee? 

Summerlee odburknął: 

Zgadzam się, ale nie bez zastrzeżeń. 

Idealny  umysł  naukowca  -  ciągnął  dalej  Challenger  - mówię  to  raczej  w  trzeciej osobie, aby nie 

wydawać  się  zbyt  zarozumiałym,  otóż idealny umysł  naukowca powinien być  zdolny  do przemyślenia 

jakiegoś  problemu  abstrakcyjnej  wiedzy  nawet  w  czasie,  zanim  jego  właściciel,  spadając  z  balonu, 
dosięgnie ziemi. Ludzie o tak silnych nerwach są nam potrzebni, ponieważ oni to pokonają Przyrodę i 

staną na straży prawdy. 

Dziwi mnie, że tym razem Przyroda jest górą -rzekł lord Roxton, patrząc w okno. - Czytałem kilka 

czołowych  artykułów  o  was,  dżentelmeni,  którzy  panujecie  nad  Przyrodą,  ale  ona  też  czasem 
przychodzi do głosu. 

-  To jest  tylko  chwilowy  regres  - 

odrzekł  Challenger  z przekonaniem.  -  Kilka milionów lat...  cóż  to 

jest w olbrzymich cyklach czasu? Świat roślinny, jak możecie zauważyć, przetrwał. Spójrzcie na liście 
drzewa jaworowego. Ptaszki  

są  martwe, lecz jawor  rozkwita.  Z  tego  świata  roślinnego  pojawią  się  w 

swoim  czasie  w  stawach i  kałużach  delikatne,  pełzające, mikroskopijne  ślimaczki,  które  są  pionierami 

tej wielkiej armii życia, w której my pięcioro spełniamy w obecnej chwili szczególn y obowiązek, służąc 
jako  tylna  straż.  Skoro już  raz  zawiążą  się najniższe  formy  życia,  ostateczne przyjście  Człowieka jest 

tak pewne, jak kiełkowanie dębu z żołędzia. Wszystko zacznie się od nowa. 

- A trucizna? - 

spytałem. - Czy nie zetnie pączkującego życia? 

Trucizna, być może, jest tylko jakimś pokładem, jakąś warstwą w eterze, trującym Golfstromem w 

potężnym  oceanie,  w  którym  płyniemy...  Może  ustalą  się  znośne  warunki  i  życie  się  do  nich 

przystosuje?  Sam  fakt,  że  za  pomocą małego  stosunkowo  dotlenienia   naszego  organizmu możemy 
oprzeć  się  truciźnie,  jest  z  pewnością  wystarczającym  dowodem  na  to,  że  nie  tak  znowu  wielka 

zmiana byłaby potrzebna, aby świat zwierzęcy mógł to wszystko przetrwać. 

Dom,  który  dymił  za drzewami,  wybuchnął  teraz płomieniem. Mogliśmy obserwować  długie języki 

ognia strzelające wysoko w powietrze. 

To  przecież  straszne  -  wyszeptał  lord  John,  bardziej  przejęty,  niż  to  kiedykolwiek  dotychczas 

spostrzegłem. 

Właściwie,  co  to  szkodzi?  -  wtrąciłem.  -  Świat  i  tak  jest  wymarły.  Palenie  ciał  jest  niewątpliwie 

najlepszą formą pogrzebu. 

Gdyby ten dom się zapalił, skróciłoby to nasz żywot. 

background image

- 34 -  

Przewidziałem niebezpieczeństwo - rzekł Challenger - i poprosiłem moją żonę, aby nas przed nim 

zabezpieczyła. 

Jesteśmy  całkowicie  bezpieczni,  kochanie.  Ale  w  głowie  zaczyna  mi  znowu  pulsować.  Jakie 

wstrętne powietrze! 

Musimy je zmienić - zadecydował Challenger. Pochylił się nad butlą tlenową. 

-  Jest  prawie  pusta  - 

powiedział.  -  Wystarczyła  nam  jakieś  trzy  i  pół  godziny.  Dochodzi  teraz 

godzina  ósma.  Przetrzymamy  noc  bez  trudu.  Spodziewam  się,  że  kres  nadejdzie  jutro  rano,  około 

godziny dziewiątej. Zobaczymy jeszcze wschód słońca, który będzie należał wyłącznie do nas.  

Odkręcił drugą  butlę  tlenową i  otworzył  na  pół  minuty okienko  wentylacyjne nad  drzwiami.  Potem 

gdy powietrze  stało  się bardziej  znośne, lecz  symptomy  zatrucia  wystąpiły  w nas  ostrzej,  Challenger 
zamknął okienko z powrotem. 

-  A  propos  - 

rzekł  - nie  samym  tlenem  żyje  człowiek.  Najwyższy  czas  na  kolację.  Zapewniam, moi 

panowie,  że  skoro  zaprosiłem  was  do  mego  domu,  i  na  to,  co  jak  przypuszczałem,  będzie 

interesującym  spotkaniem  po  latach,  chciałem,  aby  moja  kuchnia  stanęła  na  wysokości  zadania. 
Niestety,  niewiele  można  zrobić  w  tych  warunkach.  Na  pewno  zgodzicie  się  ze mną,  że niemądrze 

byłoby zapalać piecyk naftowy, zużywając w ten sposób powietrze zbyt szybko. Mamy nieduży zapas 
zimnego  mięsiwa,  chleb  i  marynaty,  co  razem  z  paroma  butelkami  czerwonego  wina  powinno  nam 

wystarczyć. Dziękuję ci, moja droga, teraz jak zwykle ty obejmujesz rządy, królowo. 

Podziwialiśmy  szczerze,  jak  pani  Challenger  z  godnością  i  smakiem  właściwym  angielskiej 

gospodyni  w  kilku  minutach nakryła  stół  śnieżnobiałym  obrusem, ułożyła  serwetki  i  zastawiła  prosty 
posiłek z całą wytworną elegancją, ustawiając na środku latarkę kieszonkową. Dziwiliśmy się również, 

gdy okazało się, że mamy wilcze apetyty. 

Dowodzi  to,  jak  silne  są  nasze  wrażenia  -  powiedział  Challenger  tym  ugrzecznionym  tonem, 

jakiego  zwykle  używał  wtedy,  gdy  zniżał  swój  umysł  naukowca  do  wyjaśnienia  błahych  rz eczy.  - 
Przechodzimy  wielki  kryzys.  Oznacza  to  zaburzenia molekularne.  A  to  z  kolei  świadczy,  że  organizm 

nasz wymaga pokrzepienia. Wielki smutek i wielka radość z zasady powodują intensywny głód, a nie, 
jakby tego pragnęli nasi powieściopisarze, brak apetytu.  

To dlatego ludzie na wsi urządzają wielkie stypy pogrzebowe - zaryzykowałem. 

Właśnie.  Nasz  młody  przyjaciel  znalazł  trafny  przykład. Pozwoli  pan  podać  sobie  jeszcze  jeden 

plasterek ozora? 

Tak  samo  robią dzicy  -  powiedział lord  Roxton,  odkrawając  kawałek  wołowiny.  -  Widziałem,  jak 

nad  rzeką  Aruwimi  chowali  wodza. Skonsumowali  wówczas  hipopotama,  który  musiał  ważyć  tyle, ile 
całe  plemię.  W  Nowej  Gwinei  spotyka  się jeszcze  takich,  którzy  zjadają  opłakiwanego nieboszczyka,  

po  prostu dla  porządku. Tak,  ale przypuszczam,  że  ze  wszystkich  styp  pogrzebowych  na  ziemi  ta,  do 
której przystąpiliśmy, jest najbardziej dziwna. 

To  niezwykłe  -  odezwała  się  pani  Challenger  -ale  nie  potrafię  znaleźć  w  sobie  uczucia  żalu  po 

tych,  którzy  odeszli.  W  Betfordzie  mieszkają  moi  rodzice.  Wiem,  że  już  nie  żyją,  a  jednak  w  tej 

olbrzymiej,  powszechnej  tragedii  nie  mogę  odczuwać  głębokiego  bólu  wobec  poszczególnych 
jednostek, nawet wobec nich. 

- Albo moja stara matka w swojej chatce, tam w Irlandii - 

odezwałem się. - Widzę ją oczyma duszy:  

w  szalu  i  koronkowym  czepku,  wpół  leżącą,  z  zamkniętymi  oczami,  w  starym  fotelu  z  wysokim 

oparciem,  który  stoi przy  oknie,  a obok  niej leżą  okulary  i  książka.  Dlaczego  miałbym  ją  opłakiwać? 
Ona odeszła i ja już odchodzę, chociaż na pewno znajdę się bliżej niej w tym jakimś przyszłym życiu, 

bliżej, niż jest z Anglii do Irlandii. A jednak boleję na myśl, że nie ma już tego drogiego ciała. 

Jeżeli  chodzi  o  ciało  -  zaznaczył  Challenger  -nie  płaczemy  przecież  po  kawałku  odciętego 

paznokcia  ani  uc

iętego  pukla  włosów,  mimo  że  były  one  częścią  nas  samych.  Nawet  człowiek  z 

amputowaną nogą nie płacze za brakującą kończyną. Fizyczne ciało jest dla nas raczej źródłem bólu i 

cierpień.  Stale  przypomina  nam  o  naszej  niedoskonałości.  Dlaczego  więc  mielibyśmy  się  tak 
przejmować, kiedy następuje oddzielenie duszy od ciała? 

Jeżeli  takie  oddzielenie  istotnie  ma  miejsce  -mruknął  Summerlee.  -  Lecz  mimo  wszyst ko  

powszechna śmierć jest stra szna. 

Jak już wyjaśniłem - rzekł Challenger - powszechna śmierć jest z natury rzeczy mniej przerażająca 

niż śmierć w odosobnieniu. 

-  To  tak,  jak  w  bitwie  - 

nadmienił  lord  Roxton.  -Gdybyście  zobaczyli  człowieka  leżącego  tu  na 

podłodze z rozbitą klatką piersiową i dziurą w głowie, przyprawiłoby was to o mdłości. Ale ja widziałem 
j

akieś dziesięć tysięcy zabitych w Sudanie i nie doznałem takiego uczucia, bo kiedy tworzy się historia, 

background image

- 35 -  

życie  jednostki  nie  jest  na  tyle  ważne,  aby  się  nim  przejmować.  Jeżeli  za  jednym  zamachem  giną 

miliony, jak to się dzieje teraz, trudno jest wyodrębnić siebie spośród tłumu. 

Chciałabym,  aby  już  było  po  wszyst kim  -  rzekła  pani  Challenger  z  tęskną  nutą  w  głosie.  -  O 

George, tak się boję. 

Kiedy  nadejdzie  czas,  ty  będziesz  najdzielniejsza  z  nas  wszyst kich,  mała  kobietko.  Byłem  dla 

ciebie  szorst kim,  starym 

małżonkiem,  kochanie,  ale  ty  właśnie  uniesiesz  wspomnienie  o  George'u 

Edwardzie  Challengerze  takim,  jakim  go  stworzono,  a  co  nie  było  jego  winą.  Mimo  wszyst ko,  nie 

chciałabyś zamienić mnie na kogoś innego? 

Na  nikogo  spośród  wszystkich  ludzi na  szerokim  świecie,  kochanie  -  odpowiedziała,  zarzucając 

ręce na jego potężny kark. Summerlee, lord Roxton i ja podeszliśmy do okna i stanęliśmy zdumieni na 
widok, jaki ukazał się naszym oczom. 

Zapadła  ciemność i  wymarły  świat  spowity był  w  posępny  kir  żałoby.  Lecz  t uż  nad południowym 

horyzontem  wznosiła  się  długa,  jasna,  purpurowa  smuga,  która  rosła  i  przygasała  jakimś  żywym 

pulsem życia, to bijąc nagle aż po szkarłatny zenit, to opadając do poziomej linii ognia. 

Lewes w płomieniach! - krzyknąłem. 

Ależ ińe,  to pali  się  Brighton  -  rzekł  Challenger,  podchodząc  do  naszego  towarzystwa.  -  Na  tle 

ognia widać przecież postrzępiony grzbiet wydm. Ogień pali się o kilka mil poza nimi. Widocznie płonie 

całe miasto. 

W  różnych  punktach  widać  było  czerwone  łuny,  ponuro  tliły  si ę  jeszcze  zgliszcza  nad  torem 

kolejowym,  lecz  wszyst ko  to  wydawało  się  drobnymi  punkcikami  światła  w  porównaniu  z  potworną 
pożogą,  która  szalała ponad  wzgórzami.  Cóż  za materiał dla  „Daily  Gazette"!  Czyż dziennikarz  miał 

kiedykolwiek  taką  okazję,  a  równocześnie  tak  mało  szans,  aby  ją  wykorzystać?  Tak  niezrównany 
temat,  a przy  tym  nikogo,  kto  by  to  przeczytał?  I  wtedy  nagle  odezwała  się  we  mnie  żyłka  starego 

reportera.  Jeżeli  ci  dwaj  naukowcy  potrafili  być  tak  wierni  dla  dzieła  swego  życia  aż  do  ostatka,  to 
dlaczego i ja nie miałbym okazać się wytrwały w swojej skromnej pracy? Żadne oko ludzkie nie miało 

spocząć  na  tym,  co  tworzyłem. Ale  tę  długą noc  trzeba  było jakoś  przetrwać,  a dla  mnie  przynajmniej 
sen był niemożliwy. Zapisywanie wrażeń pomoże mi przebrnąć przez te męczące godziny i pochłonie 

moją  uwagę.  W  taki  więc  sposób  doszło  do  tego,  że  mam  teraz  przed  sobą  mój  notes  z 
zagryzmolonymi  stronicami,  pisany  w  nieładzie  na  kolanach,  w mdłym, przygasającym  świetle naszej 

jedynej kieszonkowej lampki. Może gdybym miał zacięcie literackie, opisałbym to zdarzenie lepiej. Ale 
nawet  w  tym  stanie  notatki  te  mogą  się  na  coś  przydać,  odtwarzając  w  czyjejś  wyobraźni 

nieskończenie długie chwile wzruszeń i grozy tej potwornej nocy. 

 

ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIERAJĄCEGO 

Jakże  dziwnie  wyglądają  te  słowa napisane  niezgrabnie  na  początku  pustej  stronicy mojej  książki!  

Tym  dziwniej,  że  to  ja  je  napisałem,  ja,  Edward  Malone,  ja,  co  wyszedłem  przed  mniej  więcej 
dwunastu  godzinami  z  mego  mieszkania  na  Streatha

m,  nie  mając  pojęcia  o  tych  niezwykłych 

zdarzeniach,  które  dzień  miał przynieść  z  sobą!  Patrzę  wstecz  na łańcuch  wydarzeń,  przypominam 

sobie  moją  rozmowę  z  Mc  Ardle'em,  pierwszy  sygnał  alarmowy  Challengera  w  „Timesie", 
niedorzeczną  podróż  w pociągu,  przyjemny lunch i  katastrofę. Teraz doszło  do tego,  że  pozostajemy 

osamotnieni na pustej planecie, a los jest już przesądzony, tak że mogę uważać te rzędy liter, pisane 
mechanicznie,  raczej  z  nawyku  zawodowego,  niż  przeznaczone  dla  ludzkich  oczu,  jako  słowa 

człowieka już  nie  żyjącego, tak  blisko  bowiem  stoi  on przy  rubieżach  krainy  cieni, do  której  przenieśli 
się  wszyscy  poza tym  małym gronem  przyjaciół.  Rozumiem teraz,  jak  mądre i prawdziwe były  słowa 

Challengera, kiedy powiedział, że istotną tragedią byłoby pozostać przy życiu, podczas gdy wszyst ko,  
co szlachetne, dobre i piękne, zginęło bezpowrotnie. Lecz to nam z pewnością nie grozi. Druga butla z 

tlenem  jest  już  prawie  wyczerpana.  Możemy  liczyć  te  nędzne  resztki  naszego  życia  nieledwie  na 
minuty.  Już  z górą  kwadrans  słuchaliśmy  wykładu  Challengera,  który  był  tak  wzburzony,  że grzmiał  i 

ryczał,  jak  gdyby  zwracał  się do  swoich  starych  oponentów  z  Queen's  Hall.  Dziwnych  miał  doprawdy 
słuchaczy; jego  żona,  która  godziła  się  ze  wszyst kim,  choć  niczego nie  rozumiała ;  Summerlee ukryty 

w cieniu, nastawiony kłótliwie i krytycznie, lecz pełen zainteresowania; lord Roxton wygodnie rozparty 
w fotelu, nieco znudzony tymi wywodami; a przy oknie ja sam, obserwujący tę scenę z roztargnieniem, 

jak gdyby wszyst ko to było snem lub czymś, co mnie osobiście zupełnie nie interesuje. 

Challenger  siedział  przy  dużym  stole,  a  elektryczne  światło  skupiało  się  na  lusterku  mikroskopu, 

który  przyniósł  z  alkowy.  Niewielki, jasny  krąg ostrego  światła,  który  odbijał  się  od lusterka,  sprawiał, 
że szorstka, obrośnięta twarz profesora tonęła częściowo w jasnym blasku, częściowo pozostawała w 

background image

- 36 -  

głębokim cieniu. Challenger pracował ostatnio nad najniższymi formami życia, a tym, co go w obecnej 

chwili tak frapowało, był fakt, że ameba spreparowana poprzedniego dnia jeszcze żyła. 

Możecie to  stwierdzić  sami  - powtarzał  w  wielkim  podnieceniu.  -  Summerlee,  czy  zechciałby pan 

podejść  i  zaspokoić  swoją  ciekawość? Malone,  czy mógłby  pan łaskawie  sprawdzić,  że  istotnie jest 
tak,  jak  mówię?  Te małe  żyjątka  o  kształcie  pajączkowatym,  które  widać  w  środku,  to okrzemki  i  nie 

należy  ich  brać  pod  uwagę,  ponieważ  są  raczej  roślinami  niż  zwierzętami.  Lecz  po  prawej  stronie 
możecie  zobaczyć  najprawdziwszą  amebę,  poruszającą  się  pełzakowato  w  obrazie  mikroskopu.  Ta 

górna śruba służy do wyregulowania obrazu. Zobaczcie sobie sami. 

Summerlee  popatrzył  i  przyznał  rację.  Spojrzałem  również  w  mikroskop  i  w  oświetlonym  polu 

dostrzegłem maleńkie  stworzenie,  które  wglądało, jak  gdyby  było  zbudowane  z  przezroczystej masy, 
przelewaj

ące  się  ruchem  charakterystycznym  dla  substancji  ciągliwych.  Lord  Roxton  był  gotów 

uwierzyć na słowo. 

Nie mam  zamiaru  zawracać  sobie głowy tym,  czy  ona  jest  żywa,  czy martwa  -  rzekł.  -  Znamy  się 

tylko  z  widzenia,  dlaczego  więc  miałbym  się  nią  przejmować?   Nie  przypuszczam,  aby  ona  sama 
martwiła się stanem naszgo zdrowia. 

Roześmiałem  się  na  to,  a  Challenger  zmierzył  mnie  swym  jak  najbardziej  chłodnym  i  wyniosłym 

spojrzeniem. Poczułem się tak, jak gdyby mnie ktoś oblał zimną wodą. 

Zuchwalstwo półinteligenta jest bardziej szkodliwe dla postępu wiedzy niż tępota ignoranta -rzekł. 

Jeżeli lord John Roxton łaskawie pozwoli... 

Drogi  George, nie  bądźże taki  zgryźliwy  -  przerwała mu  żona,  chwytając go  za  czarną grzywę, 

która opadała na mikroskop. - Czy ma to jakieś znaczenie, czy ona żyje, czy też nie? 

- To ma bardzo wielkie znaczenie - 

odpowiedział cierpko Challenger. 

Więc  niech  nam  pan  coś  o  tym  powie  -  odezwał  się  lord  John  z  pojednawczym  uśmiechem.  - 

Możemy mówić o amebie równie dobrze jak o czymkolwiek innym. Jeżeli pan uważa, że odniosłem się 
do tej rzeczy zbyt lekceważąco albo obraziłem w jakiś sposób jej uczucia, to mogę się wytłumaczyć. 

-  Ze  swej  strony  - 

zaznaczył  Summerlee  swym  skrzeczącym,  kłótliwym  głosem  -  nie  rozumiem, 

dlaczego miałby pan przywiązywać taką wagę do tego, czy stworzenie to żyje. Oddycha ono tą samą 

atmosferą, co my, a więc naturalnie trucizna na nie nie działa. Gdyby ameba znalazła się na zewnątrz 
tego pokoju, zginęłaby podobnie jak wszelkie inne istoty żywe. 

Pańskie  uwagi,  kochany  Summerlee  -  odparł  Challenger  z  przesadną  uniżonością  (o,  gdybym 

umiał  odmalować  tę  hardą,  zuchwałą  twarz,  oświetloną  żywym  refleksem  światła  padającego  od 
lusterka  mikroskopu!)  - 

Pańskie  uwagi  świadczą,  że  niedostatecznie  ocenia  pan  sytuację. Ten  okaz 

był  umieszczony  na  szkiełku  już  wczoraj  i  jest  całkowicie  odizolowany.  Nie  dostanie  się  tam  ani 

odrobina  naszego  tlenu.  Eter  jednak  przeniknął  do  preparatu,  jak  zresztą  do  każdego  punktu  we 
wszechświecie. Stąd wniosek, że ameba nie uległa zatruciu. Możemy wobec tego twierdzić, że każda 

ameba znajdująca się na zewnątrz faktycznie przetrwała tę katastrofę i bynajmniej nie zginęła, jak pan 
tego mylnie dowodził. 

No, nawet teraz nie czuję ochoty, aby wykrzyknąć „hip, hip hurra!" na jej cześć  - rzekł lord John. - 

Niewielkie ma już to chyba znaczenie. 

Przeciwnie. Oznacza to, że świat nie jest martwy, ale żyje. Gdyby pan miał wyobraźnię naukowca, 

potrafiłby  pan  wybiec  na podstawie tego jedynego  faktu myślą naprzód  i  dostrzec,  że  za  jakieś  kilka 

milionów lat, cóż, moment przejściowy w olbrzymim nurcie wieków, świat raz jeszcze zaroi się życiem 
zwierząt i ludzi,  które  wyrosło  z  tego  oto  delikatnego  korzenia.  Widzieliście już  ogień  prerii,  którego 

płomienie  zmiatały  z  powierzchni  ziemi  każde  źdźbło  trawy  czy  innej  rośliny,  pozostawiając  tylko 
sczerniałe pustkowie. Można by przypuszczać, że miejsce to będzie już na zawsze pustynią. A jednak 

korzenie  roślin  zachowały  się  i gdyby  wypadło nam przejeżdżać  tamtędy  za  kilka  lat,  nie umielibyśmy 
nawet wskaza

ć, gdzie były te czarne blizny. Tu, w tym drobniutkim stworzonku, mieszczą się korzenie 

rozrodcze  całego  świata  zwierzęcego.  Dzięki  samorodnemu  rozwojowi i  ewolucji  zatrą  się  z  czasem 
ślady tego nie dającego się z niczym porównać kryzysu, który nas obecnie  pochłonął. 

Diabelnie interesujące!  - powiedział lord  Roxton,  podchodząc leniwie do mikroskopu.  -  Śmieszny, 

mały facet, i to ma wisieć jako numer pierwszy wśród rodzinnych portretów. Ma ładną spinkę u koszuli! 

Ten  czarny  przedmiot to jego jądro  -  rzekł  Challenger  z miną niańki  uczącej  dziecko  wymawiania 

liter. 

A  więc,  nie  potrzebujemy  czuć  się  osamotnieni  -  powiedział  śmiejąc  się lord  John.  -  Jest jeszcze 

ktoś,  kto żyje oprócz nas na ziemi. 

background image

- 37 -  

Pan  zdaje  się przesądzać  z  góry,  Challenger  -odezwał  się  Summerlee  -  że  celem,  dla  którego 

świat został stworzony, jest to, aby wytwarzał i podtrzymywał życie ludzkie. 

No  cóż,  mój  panie,  a  jaki  pan  cel  upatruje?  -spytał  Challenger,  złoszcząc  się  na  najmniejszy 

odruch sprzeciwu. 

Czasami myślę, iż  tylko  wielka  zarozumiałość  ludzkości  każe  człowiekowi przypuszczać,  że  cała 

ta scena została wzniesiona po to, aby mógł on pysznić się na niej. 

Nie  powinniśmy być  w  tej  sprawie  dogmatyczni, lecz pomijając  chociażby  to,  co  zaryzykował pan 

nazwać potworną zarozumiałością, możemy śmiało powiedzieć, że jesteśmy najdoskonalszym tworem 
Natury. 

Najdoskonalszym spośród tych, o których wiemy. 

To nie ulega wątpliwości, drogi panie. 

Zwróćmy  uwagę  na  te  wszyst kie  miliony,  a może  miliardy lat,  przez  które  ziemia  krążyła pusta  

wśród  przestrzeni,  a  jeżeli  nie  pusta,  to  przynajmniej  bez  jakiegokolwiek  śladu  ludzkiego  rodzaju. 

Pomyślmy o  ziemi,  zmywanej  przez  deszcze,  spalanej  przez  słońce i  smaganej  przez  wiatry  w  ciągu 
tych niezliczonych  wieków.  Geologiczne  biorąc,  człowiek  poja wił  się  zaledwie  wczoraj.  Dlaczego  więc 

mielibyśmy z góry zakładać, że te zadziwiające przygotowania czynione były dla jego dobra? 

Dla kogo więc i na co? Summerlee wzdrygnął ramionami. 

Jak by to powiedzieć?... Dla jakichś ogólnych przyczyn, nie mieszczących się w naszym pojęciu, a 

człowiek jest  może  wyłącznie przypadkiem,  tworem  ubocznie  wyłonionym  w procesie!  Jest  to  tak, jak 

gdyby  piana  na powierzchni oceanu  wyobrażała  sobie,  że  tenże  ocean  został  stworzony po  to,  aby  z 
kolei  ją  wytworzyć i utrzymać,  albo jak  gdyby mysz,  która  mieszka  w  katedrze, myślała,  że budynek 

ten jest jej własną przeznaczoną dla niej rezydencją. 

Notowałem  szybko  słowa  tej  dysputy, lecz  teraz  przeradza  się  ona  już  tylko  w  hałaśliwą  kłótnię;  z 

każdej  strony  padają  wielosylabowe  wyrazy  naukowego  żargonu.  Bez  wątpienia  niemała  to  gratka 
przysłuchiwać się, jak takie dwa tęgie umysły polemizują o najwyższych sprawach nauki, ale ponieważ 

nasi uczeni  są  w  wiecznej  niezgodzie,  prosty ludek,  tak  jak  lord  John i ja,  niewiele  wynosi  korzyści   z 
tego  całego  popisu.  Zbijają  wzajemnie  swoje  poglądy,  a  my  dwaj  jesteśmy  tak  samo  mądrzy,  jak 

przedtem. Nareszcie wrzawa cichnie... Summerlee kręci się na krześle, podczas gdy Challenger, stale 
jeszcze manipulując  śrubkami mikroskopu,  wydaje  z  siebie  raz po  raz niski,  głęboki, nieartykułowany 

pomruk, podobnie jak morze po skończonym sztormie. Lord Roxton podchodzi do mnie  - spoglądamy 
teraz razem w noc. 

Widzimy blady nów księżyca - ostatniego księżyca, na którym spoczną kiedykolwiek ludzkie oczy -i 

gwiazd

y  świecą  jak  najwspanialej.  Nawet  w  czystym  powietrzu  nad  płaskowyżem  Ameryki 

Południowej  nie  były  nigdy  jaśniejsze.  Przypuszczalnie  zmiany,  które  zaszły  w  eterze,  mają  jakiś 
wpływ  na  światło.  Pogrzebowy  stos  Brightonu jeszcze  płonie,  daleko  na  zachodzie  widać  szkarłatną 

plamę,  co  może  oznaczać  klęskę  pożaru  w  Arundel  lub  Chichester,  nie  wykluczone,  że  i  w 
Portsmouth.  Siedzę  zadumany  i  od  czasu  do  czasu  notuję.  Jakaś  łagodna  melancholia  zawisła  w 

powietrzu.  Młodość i  piękno, i  rycersko ść,  i  miłość  -  czyż miałby to być  koniec  wszyst kiego?  Ziemia, 
nad którą błyszczą gwiazdy, wygląda jak zaczarowana kraina ukojenia i pokoju  - któż by przypuszczał, 

że jest to straszliwa Golgota, usłana ciałami całej ludzkości? Nagle uświadamiam sobie, że się śmieję. 

Hola,  młodzieńcze!  -  zwraca  się  do  mnie  lord  John,  zdziwiony.  -  My  też  chętnie  posłuchamy 

dowcipu w tych ciężkich czasach. A więc, co to było? 

Rozmyślałem  o  tych  wszyst kich  nierozwiązanych  problemach  -  odpowiadam  mu  -  problemach, 

którym  poświęciliśmy  tyle  pracy i  rozważań.  Niech  pan  na  przykład  weźmie  pod  uwagę  rywalizację 
angielsko-

niemiecką,  albo  Zatokę  Perską,  czym  się  tak  żywo  interesował  mój  stary  szef.  Czy 

ktokolwiek  mógł  odgadnąć  wówczas,  kiedyśmy  się  tak  gryźli  i  trapili,  jak  te  problemy  miały  być 
ostateczn

ie rozstrzygnięte? 

Znowu  zapanowało  milczenie.  Przypuszczam,  że  każdy  z nas  myśli o przyjaciołach,  którzy  odeszli 

wcześniej. Pani Challenger szlocha cichutko, a jej mąż coś do niej szepcze. Myśl moja zwraca się ku 

najróżniejszym osobom.  Widzę  ich,  każdego  z osobna, jak  leżą bladzi  i  sztywni podobnie jak  biedny 
Austin tam na podwórzu. Wśród nich jest na przykład Mc Ardle. Wiem dokładnie, gdzie się znajduje, z 

twarzą  pochyloną  na  biurku  i  ręką  na  telefonie,  tak  właśnie,  jak  upadł  w  chwili,  gdy  go  słyszałem. 
R

edaktor  Beaumont  również  leży,  przypuszczam,  na  niebieskoczerwonym  tureckim  dywanie,  który 

upiększał  jego  sanktuarium.  Albo  na  przykład  koledzy  z  pokoju  reporterów  -  Macdonna  i  Murray,  i 
Bond...  Ci  na  pewno  padli  przy  ciężkiej  pracy,  wykonując  obowiązki  z  notesami  w  ręku,  pełnymi 

żywych  impresji i opisów  o  dziwnych  zdarzeniach.  Mogłem  sobie  wprost  wyobrazić, jak  jeden  z  nich 
został  wysłany  na interview do lekarzy,  drugi do  Westminsteru,  a  trzeci do  Katedry  Św.  Pawła.  Jakże 

background image

- 38 -  

wspaniałe  nagłówki  musieli  sobie  układać  w  ostatniej  pięknej  wizji,  nagłówki,  którym  nigdy  nie  było 

przeznaczone ucieleśnić  się  w farbie  drukarskiej!  Wydaje  mi  się,  że  widzę Macdonnę  wśród lekarzy  - 
„Nadzieje na Harley Street" - Mac zawsze miał słabość do aliteracji. 

„Wywiad z panem Soleyem Wilsonem". 
„Sławny  specjalista  mówi:  »Nie  należy  tracić  nadziei«.  Nasz  specjalny  korespondent  zastał 

wybitnego  naukowca  na  dachu,  dokąd  wycofał  się  on,  aby  uniknąć  tłumu  przerażonych  pacjentów, 
szturmujących jego mieszkanie. Dając odczuć całym zachowaniem, że rozumie powagę chwili, sławny 

lekarz  nie  chciał przyznać,  że  wszelkie drogi  nadziei  zostały  zamknięte". Tak  właśnie Mac  zacząłby 
swój  artykuł.  Dalej był jeszcze  Bond; on  prawdopodobnie  pisałby  reportaż  z  Katedry Św. Pawła. Ten 

miał  wyobraźnię  literacką.  Słowo  daję,  co  za  temat dla  niego!  „Kiedy  stałem  w  małej  galeryjce pod 
katedrą i  patrzyłem  na  tę  zwartą  masę  rozpaczających ludzi,  którzy  w  tym ostatnim momencie  kornie 

chylili czoło przed Potęgą, tak zawzięcie dotąd przez nich ignorowaną - dobiegł moich uszu ze strony 
kołyszących  się  tłumów  tak  głęboki  jęk  prośby  i  rozpaczy,  tak  wstrzą sający  krzyk  o  pomoc  do 

Nieznanego, że... " i tak dalej... 

Oto koniec godny reportera, chociaż, podobnie jak ja wkrótce, mógł on umrzeć z niewykorzystanym 

skarbem.  Czego 

by nie  dał Bond,  biedne  chłopisko,  aby  ujrzeć  swoje inicjały:  J.  H.  B. u  dołu  takiej 

kolumny? 

Ale  jakież  to  nonsensy  tu  wypisuję!  Silę  się,  aby  jakoś  spędzić  przygnębiające  chwile.  Pani 

Challenger  poszła do  alkowy,  a  profesor  mówi,  że  zasnęła.  On  sam  notuj e  przy  stole i  zagląda  do 

książek z takim spokojem, jak gdyby miał przed sobą całe lata niezakłóconej pracy. Pisze skrzypiącym 
gęsim piórem, a dźwięk ten zdaje się urągać tym wszystkim, którzy są profesorowi przeciwni. 

Summerlee  uciął  drzemkę  na  krześle,  drażniąc  nas  raz  po  raz  swoim  chrapaniem.  Lord  John 

zamknął oczy i leży na wznak z rękami w kieszeniach. Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą spać w takiej 
sytuacji. 

Trzecia trzydzieści nad ranem. Obudziłem się nagle z przerażeniem. Było pięć minut po jedenastej , 

gdy  pisałem  swoje  ostatnie  uwagi.  Pamiętam,  że  nakręciłem  zegarek  i  zanotowałem  czas.  A  więc, 
zmarnowałem  jakieś  pięć  godzin  z  tej  małej  cząstki  czasu,  jaka  nam  jeszcze  pozostała.  Kto  by 

uwierzył,  że  to możliwe?  Czuję  się jednak  znacznie  odświeżony, gotó w  na przyjęcie  swego  losu, lub 
przynajmniej próbuję wmówić w siebie, że jestem gotów. A jednak, im bardziej człowiek jest w formie, 

im  większy  czuje  przypływ energii  życiowej, tym  bardziej  wzdraga  się  przed  śmiercią.  Jakże  mądra  i 
jakże łaskawa jest  owa przezorność  Natury,  dzięki  której  nasza  ziemska  kotwica  rozluźnia  się  zwykle 

za pomocą wielu drobnych, ledwo dostrzegalnych szarpnięć, dopóki świadomość nie odbije od swego 
niestałego, ziemskiego portu na pełne morze leżące poza nim! 

Pani Challenger przebywa 

jeszcze w alkowie, a jej mąż zasnął na krze śle. Cóż za obraz! Ogromny 

kształt pochylony do tyłu, olbrzymie włochate ręce skrzyżowane na piersiach, a głowa tak opuszczona, 

że  widać  tylko  ponad  kołnierzykiem  szczecinowatą  plątaninę  obfitej  brody.  Trzęsie  się  od  wibracji 
własnego  chrapania.  Wysoki  tenor  profesora  Summerlee  łączy  się  raz  po  raz  z  donośnym  basem 

Challengera.  Śpi  także  lord  Roxton,  jego  długie  ciało  zgięte  wpół,  na  boku,  w  trzcinowym  fotelu. 
Pierwsze zimne światło poranku zakrada się do pokoju, wszyst ko jest szare i smutne. 

Patrzę  na  wschodzące  słońce  -  to  nieszczęsne  słońce,  które  zaświeci  nad  wyludnioną  ziemią. 

Rodzaj ludzki przestał istnieć, zmieciony z powierzchni w ciągu jednego dnia, lecz planety krążą wokół 

i przypływy wód wznoszą się i opadają, a wiatr szepce i cała Natura kroczy  swoją drogą, powracając, 
zda  się,  aż  do  samej  ameby,  i  nigdy  nie  daje  poznać,  czy  obecność  tego,  który  mienił  się  panem 

stworzenia,  była  kiedykolwiek  dla  wszechświata  błogosławieństwem,  czy  klątwą.  Tam  na  podwórzu 
leży Austin z rozciągniętymi ramionami, twarz jego odcina się blado w świetle poranku, a wąż gumowy 

ciągle  sterczy  w  martwej  ręce.  Cała  ludzkość  uosobiona  jest  w  tej  na  wpół  śmiesznej,  na  wpół 
patetycznej postaci, leżącej bezradnie obok maszyny, nad którą  tak łatwo panowała. 

Tu  kończą  się notatki,  które  wówczas  robiłem.  Odtąd  wydarzenia potoczyły  się  zbyt  szybko  i  zbyt 

były  absorbujące,  abym  mógł  pozwolić  sobie na ich  notowanie, ale  rysują mi  się  w  pamięci  aż nadto 

wyraźnie, tak że żaden szczegół nie ujdzie mej uwagi. 

Czując,  jak  coś  mnie  dławi  w  gardle,  spojrzałem  na  butle  z  tlenem  i  przeraziłem  się  tym,  co 

zobaczyłem. W klepsydrze naszego życia usypywały się ostatnie ziarnka piasku. O pewnej porze nocy 
Challenger  wykręcił  zawór  z  trzeciej  butli i  wkręcił  go  do  czwartej.  Było  widać  teraz,  że i  w  tej  już nic 

prawie  nie pozostało.  Miałem teraz  to  okropne  uczucie,  że  zbliża  się  chwila  całkowitego  uduszenia. 
Podbiegłem  i  odkręcając  zawór  przełożyłem  go  do  ostatniej  zapasowej  butli.  Natychmiast  gdy  to 

uczyniłem,  odczułem  wyrzut  sumienia, miałem bowiem  wrażenie,  że gdybym powstrzymał  swą  rękę, 
wszyscy  oni  przeszliby  na  tamten  świat  we  śnie.  Myśl  ta  została  spłoszona  przez  kobiecy  głos 

wołający z pokoju w głębi: 

background image

- 39 -  

George, George, duszę się! 

Zaraz będzie dobrze, proszę pani - odpowiedziałem w chwili, gdy inni zerwali się na równe nogi. - 

Właśnie otworzyłem świeży zapas. 

Nawet  w  takim  momencie  nie  mogłem  powstrzymać  uśmiechu  na  widok  Challengera,  który  trąc 

oczy wielkimi owłosionymi pięściami, wyglądał jak olbrzymi e brodate dziecko, dopiero co zbudzone ze 

snu. Kiedy Summerlee zdał sobie sprawę z sytuacji, zaczął drżeć na całym ciele jak człowiek w febrze 
i  na  chwilę  zwykły,  ludzki  strach  wziął  górę  nad  stoicyzmem  naukowca.  Lord  Roxton  natomiast  był 
opanowany i czujn

y, jak gdyby wstał właśnie w dniu polowania. 

Piąta i ostatnia - rzekł, spoglądając na butlę. -Niech mi pan tylko nie mówi, młodzieńcze, że przez 

cały ten czas zapisywał pan swoje wrażenia na tym papierze, który ma pan na kolanach. 

Tylko parę uwag, tak dla spędzenia czasu. 

No  tak,  jedynie  Irlandczyk  mógłby  się  na  to  zdobyć.  Mam  nadzieję,  że  zanim  pan  znajdzie 

czytelnika,  będzie  pan musiał  poczekać,  aż urośnie  nasza  maleńka  siostrzyca  ameba.  Nie  robi ona 

wrażenia,  żeby ją obecnie  cokolwiek  obchodziło  z  tego,  co  się  tutaj  dzieje.  Herr  Professor,  jakie  są 
widoki na przyszłość? 

Challenger  patrzył  przez  okno na  smugi  porannej mgły,  która  zawisła nad  krajobrazem.  Zalesione 

pagórki wyłaniały się gdzieniegdzie jak stożkowate wyspy sponad wełniastego morza mgieł . 

Wygląda  to  jak  śmiertelny  całun  -  rzekła  pani  Challenger,  wchodząc  w  poranniku.  -  Masz  taką 

swoją  piosenkę,  George,  „Król umarł, niech  żyje  król",  to  były  prorocze  słowa.  Ależ  wy  drżycie,  moi 

biedni  drodzy przyjaciele.  Ja  grzałam  się  całą  noc  pod  swoją  kołderką,  a  wy marzliście  na  krzesłach. 
Zaraz postawię was na nogi. 

Dzielne  małe  stworzenie  wybiegło,  a  za  chwilę  usłyszeliśmy  syczenie  czajnika.  Wkrótce  była  z 

powrotem, niosąc na tacy pięć parujących filiżanek czekolady. 

- Wypijcie to - 

rzekła. - Poczujecie się znacznie lepiej. 

Usłuchaliśmy. Summerlee  zapytał,  czy może  zapalić  fajkę,  a my  zapaliliśmy papierosy.  Myślę,  że 

wzmocniło  to  nasze  nerwy,  ale  było  to  jednocześnie  błędem,  bo  atmosfera  w  tym  dusznym  pokoju 
zrobiła się nieznośna. Challenger musiał otworzyć okienko wentylacyjne. 

Jak długo jeszcze, Challenger? - zapytał lord John. 

Możliwie trzy godziny - odrzekł, wzdrygnąwszy ramionami. 

Dotąd  bałam  się  -  wtrąciła jego  żona.  -  Lecz im  kres  jest  bliższy,  jakoś  łatwiej przychodzi  mi  to 

znieść. Czy nie uważasz, George, że powinniśmy się pomodlić? 

Możesz się modlić, kochanie, jeżeli tak chcesz -odpowiedział olbrzym bardzo łagodnie. - Wszyscy 

modlimy się na swój własny sposób. Moja modlitwa to całkowite pogodzenie się ze wszystkim, co Los 

mi zsyła, pogodna rezygnacja. Najwyższa religia i najwyższa wiedza zdają się tu jednoczyć. 

Mówiąc  prawdę,  nie mogę określić  swojej  postawy  duchowej mianem  rezygnacji, a  tym  bardziej 

pogodnej  rezygnacji  - 

zamruczał  Summerlee  spoza  swojej  fajki.  -  Poddaję  się,  ponieważ  jestem 

zmuszony.  Przyznaję,  że  chętnie  skorzystałbym  jeszcze  z  jednego  roku  życia,  aby  mieć  możność 

ukończenia pracy nad klasyfikacją skamielin kredowych. 

Pańska  nie  dokończona  praca  to  drobiazg  -rzekł  Challenger  pompatycznie  -  zważywszy  fakt,  że 

moje 

własne  magnum  opus:  „Drabina  życia",  jest  dopiero  w  pierwszym  stadium.  Mój  rozum,  moje 

oczytanie,  moje  doświadczenie,  istotnie,  moje  wszyst kie  wyjątkowe  zdolności  i  umiejętności  miały 

skupić się w tym epokowym dziele. A jednak, powiadam, godzę się z Losem. 

Przypuszczam,  że  każdy  z nas  coś  tam  zaczął  robić i  nie  skończył  -  rzekł  lord  Roxton.  -  A  co  z 

panem, młody przyjacielu? 

Pracowałem nad tomem wierszy - odparłem. 

Świat  ich  bądź  co  bądź  uniknął  -  rzekł  lord  Roxton.  -  Nie  ma  tego  złego,  co  by  na  dobre  nie 

wyszło. 

- A pan? - 

spytałem. 

Tak  się  akurat  złożyło,  że  miałem  już  wszystko  uporządkowane.  Obiecałem  Merivale'owi,  że 

pojadę  wiosną  do  Tybetu  na  śnieżnego  lamparta.  Pani  jednak  musi  być  przykro,  pani  Challenger, 
skoro założyła już pani ten miły dom... 

Tam gdzie jest George, tam jest mój dom. Ale naprawdę dałabym wiele za ostatni wspólny spacer 

na świeżym, rannym powietrzu po tych pięknych dolinach. 

background image

- 40 -  

Jej  słowa  odbiły  się  echem  w  naszych  sercach.  Słońce  przebiło  się  poprzez  muślinową  zasłonę 

mgieł  i  cała  rozległa  przestrzeń  Wealdu  skąpana  była  w  jego  złotawym  blasku.  Siedząc  tak  w 
ciemnym,  pełnym  zatrutego  powietrza  pokoju,  mieliśmy  wrażenie,  że  ta  wspaniała,  czysta,  wiatrem 

muskana  okolica  jest  jak  gdyby  sennym  marzeniem  o  pięknie.  Pani  Challenger,  po wodowana 
tęsknotą,  trzymała  ręce  wyciągnięte  w  tę  stronę.  Przysunęliśmy  krzesła  i  siedliśmy  półkolem  przy 

oknie.  Powietrze  stało  się już  teraz  bardzo  ciężkie.  Zdawało mi  się,  że  skrzydła  śmierci  rozpościerają 
się  nad nami –  niedobitkami ludzkości.  Mieliśmy  wrażenie,  że  niewidzialna  zasłona  opada na  nas  ze 
wszy st kich stron. 

Ta butla nie była dostatecznie napełniona -rzekł lord John, biorąc głęboki oddech. 

Zawartość  może  być  różna  -  odparł  Challenger  -  w  zależności  od  siły  sprężenia  tlenu  i 

dokładności, z jaką butlę zamknięto. Jestem skłonny zgodzić się z panem, lordzie Roxton, że ta butla 

ma jakiś defekt. 

A  więc  okradziono nas  z  ostatniej  godziny naszego  życia  -  spostrzegł  Summerlee  z  goryczą.  - 

Doskonała  końcowa ilustracja  oszukańczego  wieku,  w  którym  przypadło  nam  żyć.  Challenger,  teraz 
czas na pana, jeżeli ma pan ochotę przestudiować subiektywne zjawiska  śmierci fizycznej. 

Siądź  na  taborecie  u  moich  kolan  i  podaj  mi  rękę  -  powiedział  Challenger  do  żony.  -  Sądzę, 

przyjaciele,  że  dalsze  przebywanie  w  tej  nieznośnej  atmosferze  jest  raczej  niewskazane.  Nie 
pragniesz tego, prawda, kochanie? 

Pani Challenger wydała cichy jęk i ukryła twarz na kolanach męża. 

Widziałem, jak ludzie kąpali się zimą w sadzawce Serpentine w Hyde Parku - rzekł lord John. 

Gdy wszyscy już byli w wodzie, można było dostrzec jednego lub dwóch trzęsących się na brzegu 

i zazdroszczących tym, którzy odważyli się wejść do wody. Ten, kto zostaje, ten ma zawsze najgorzej. 
Ja jestem za tym, żeby dać nurka i skończyć z tym. 

Czyżby pan chciał otworzyć okno i wyjść eterowi naprzeciw? 

Lepiej się zatruć niż udusić. 

Summerlee zgodził się, choć niechętnie, i wyciągnął wąską rękę do Challengera. 

Dosyć  nakłóciliśmy  się  w  życiu,  lecz  to  już  minęło  -  rzekł.  -  Byliśmy  dobrymi  przyjaciółmi  i  w 

rzeczywistości mamy dla siebie wzajemny szacunek. Żegnam! 

Żegnaj, młody przyjacielu! - rzekł lord John. -Okno jest zalepione. Nie można go otworzyć. 

Challenger wstał, uniósł swoją żonę i przycisnął do piersi. Zarzuciła mu ręce na szyję. 

Proszę mi podać lornetkę, Malone - rzekł z powagą. 

Spełniłem prośbę. 

Oddajemy się znów w ręce tej Potęgi, która nas stworzyła - wykrzyknął grzmiącym głosem i z tymi 

słowami rzucił w okno lornetką. 

Nim  zamarł  ostatni  brzęk  spadającego  szkła,  wprost  w  nasze  rozognio ne  twarze  uderzył 

orzeźwiający, silny i przyjemny wiatr. 

Nie wiem, na jak długo zdumienie odebrało nam mowę. Potem, jak we śnie, usłyszałem raz jeszcze 

głos Challengera. 

Jesteśmy znowu w normalnych warunkach - zawołał. - Świat oczyścił się z zatrutego pasma, lecz 

jedynie my spośród całej ludzkości jesteśmy uratowani. 

 

ROZDZIAŁ V WYMARŁY ŚWIAT 

Pamiętam,  że  siedzieliśmy  wszyscy  w  fotelach,  chłonąc  chciwie powietrze.  Wilgotny,  południowo -

zachodni  wietrzyk  wiejący  od  morza  poruszał  muślinowe  firanki  i  chłodził  nasze  rozpalone  twarze. 

Ciekaw  jestem,  jak  długo  siedzieliśmy!  Absolutnie  nie  mogliśmy  tego  później  ustalić.  Byliśmy 
oszołomieni,  ogłuszeni,  półprzytomni.  Uzbroiliśmy  się  wszyscy  w  odwagę  wobec  śmierci,  lecz  ten 

przerażający,  nagły  fakt  -  iż  jesteśmy  zmuszeni  żyć  nadal,  mimo  że  wyginęła  cała  ludzkość  - 
wstrzą snął  nami  jak  fizyczny  cios  i  obezwładnił  nas.  Potem  stopniowo  zahamowany  mechanizm 

rozpoczął działać na nowo,  ruszyły  czółenka  pamięci, obrazy  splotły  się  znowu  w jednolitą  całość  w 
naszej wyobraźni. Ujrzeliśmy jasno, z bezwzględną ostrością, związek między tym co było, co jest i co 

będzie  -  życie,  które  wiedliśmy  i  które  nas  teraz  czekało.  Oczy  nasze  kierowały  się  w  milczącym 
przerażeniu  na  współtowarzyszy  i  napotykały  to  samo  pytające  spojrzenie.  Zamiast  radości,  jakiej 

należało  się  spodziewać  u  ludzi,  którzy  z  takim  trudem  uniknęli  groźby  śmierci,  pogrążyła  nas 

background image

- 41 -  

stra szliwa  fala  najczarniejszej  rozpaczy.  Wszyst ko,  co  ukochaliśmy  na  ziemi,  pochłonął jakiś  wielki, 

bezbrzeżny, niepojęty  ocean  i  tylko  my  sami  zostaliśmy jak  rozbitki na bezludnej  wyspie  świata,  bez 
towarzyszy,  nadziei  czy  dążeń.  Kilka  lat jeszcze będziemy  skradać  się jak  szakale  na  cmentarzysku  

ludzkości, a potem nadejdzie nasz własny i opóźniony kres. 

-  To  straszne,  George,  straszne!  - 

szlochała  pani  Challenger  z  rozdzierającym łkaniem.  - Obyśmy 

raczej  odeszli  z  tamtymi  ludźmi.  Och,  dlaczego  nas  uratowałeś?  Czuję,  jak  gdyby  to  właśnie  nas 
śmierć dotknęła, a wszyscy inni pozostali przy życiu. 

Krzaczaste  brwi  Challenge

ra  były  ściągnięte,  znamionując  skupienie  myśli,  podczas  gdy  jego 

ogromna  owłosiona łapa  zamknęła  się na  wyciągniętej  ku  niemu  rączce  żony.  Zauważyłem,  że ona 

zawsze w strapieniu wyciągała do niego ręce, jak dziecko do matki. 

Mimo  że  nigdy  nie  byłem  fatalistą  na  tyle,  aby  rezygnować  z  walki  z  losem  -  rzekł  -  zawsze  

uważałem,  że najwyższa  mądrość leży  w  pogodzeniu  się  z  rzeczywistością.  -  Mówił  powoli, a  jego 
donośny głos drżał od wzruszenia. 

Ja nie mogę pogodzić się z losem? - rzekł Summerlee dobitnie. 

To,  czy  się pan godzi,  czy  nie,  pomoże  nam  tyle  co umarłemu  kadzidło  -  odezwał  się lord  John.  -

Los  nie  ominie  pana  ani  wtedy,  gdy  pan  z  nim  walczy,  ani  wówczas,  gdy  czeka  pan  z  założonymi 
rękami,  a  więc  co  nam  z  tego  przyjdzie,  czy  się  pan  zgadza,  czy nie?  Nie mogę  sobie  przypomnieć, 

aby  ktokolwiek  pytał  o  nasze  zdanie,  zanim  rozpoczęła  się  ta  cała historia, nikt  też nie ma  zamiaru 
pytać nas o to teraz. Zresztą nasz sąd w tej sprawie niczego tu nie zmieni. 

A  jednak  w  tym  tkwi  cała  różnica  między  szczęściem  a  nieszczęściem  -  rzekł  Challenger  ze 

wzrokiem utkwionym w dal, głaszcząc rękę żony. - Można płynąć z prądem i zachować spokój duszy i 

umysłu, można  też płynąć  pod  prąd i  doznać bolesnych  obrażeń, i  wyczerpać  siły.  I  tak  nie mamy  na 
to wpływu, a więc przyjmijmy wszyst ko, co nam Los zsyła, i nie mówmy o tym więcej. 

Ale  co,  na  miłość  boską,  mamy  począć  ze  swoim  życiem?  -  spytałem,  szukając  desperacko 

pocieszenia w opustoszałym błękicie nieba. - Co ja mam na przykład robić? Nie ma przecież gazet, a 

więc koniec z moim dziennikarskim powołaniem. 

Nie ma na co polować, koniec z wojaczką, a więc koniec i ze mną - rzekł lord John. 

I nie ma studentów, a więc koniec i ze mną - zawołał Summerlee. 

Ale ja  mam  męża  i dom,  a  więc  mogę  Bogu  dziękować,  że  życie  ni e  skończyło  się  dla mnie  - 

rzekła pani Challenger. 

- Ani dla mnie - 

dorzucił profesor Challenger -bo wiedza nie umarła, a obecna katastrofa już sama w 

sobie nastręcza wiele absorbujących problemów, które należy zbadać. 

Otworzył teraz na oścież okna, spoglądaliśmy więc na cichy, zastygły w bezruchu krajobraz. 

Pozwólcie  mi  się  zastanowić  -  kontynuował.  -Była godzina  trzecia  lub parę minut  później,  kiedy 

wczoraj  po  południu  świat ostatecznie  wkroczył  w  zatrute  pasmo  tak  dalece,  że  pogrążył  się  w  nim 

całkowicie.  Jest  teraz  godzina  dziewiąta.  Powstaje  pytanie,  o  której  godzinie  wydostaliśmy  się  z 
zatrutego pasma. 

Powietrze było jeszcze bardzo złe o brzasku dnia - odezwałem się. 

Nawet  później  -  rzekła pani  Challenger.  -  Nie  wcześniej jak  o ósmej godzinie  poczułam  dokładnie 

to samo dławienie w gardle, jak za pierwszym razem. 

Przyjmiemy  więc,  że  to  wszystko  minęło  po  godzinie  ósmej.  Przez  siedemnaście  godzin  świat 

nasiąkał  trującym  eterem. Tyle  czasu potrzebował  Wielki  Ogrodnik, aby  wysterylizować ludzką pleśń, 
która pokazała się na powierzchni Jego owocu. Czy to możliwe, aby takie dzieło było nie dokończone, 

aby uratowali się jeszcze inni oprócz nas? 

Tak, mnie to też ciekawi - rzekł lord John. -Dlaczego mielibyśmy być jedynymi kamyczkami, które 

morze wyrzuc

iło na nadbrzeżny piasek? 

To  absurd  przypuszczać,  że  ktoś  oprócz  nas  mógł  się  uratować  -  rzekł  Summerlee  z 

przekonaniem. - 

Zważmy, że trucizna była tak jadowita, iż nawet Malone, człowiek bez nerwów i silny 

jak  koń,  z  trudem  tylko  dostał  się  na  górę  i padł  nieprzytomny.  Czy  jest  możliwe,  aby  ktoś  mógł  to 

wytrzymać przez siedemnaście minut, a cóż dopiero przez kilka godzin? 

Chyba  że  ktoś  przewidział  katastrofę i poczynił  przygotowania podobne  jak  nasz  drogi przyjaciel 

Challenger. 

Sądzę,  że  jest  to  mało  prawdopodobne  -  odparł  Challenger,  wysuwając  brodę  naprzód  i 

spuszczając  powieki.  -  Takie  połączenie  obserwacji,  wnioskowania i  przewidującej  wyobraźni,  które 
pozwoliło mi dostrzec niebezpieczeństwo, rzadko powtarza się dwukrotnie w tym samym pokoleniu. 

background image

- 42 -  

Wobec tego twierdzi pan ostatecznie, że wszyscy na pewno zginęli? 

Niewiele mam wątpliwości co do tego. Musimy jednak pamiętać, że trucizna postępowała od nizin 

ku górze, będzie więc prawdopodobnie mniej szkodliwa w wyższych warstwach atmosfery. To istot nie 

dziwne,  gdyby  tak miało  być,  ale objawia  się  tu jedna  z  tych  cech,  które  otwierają nam  na przyszłość 
fascynujące pole do badań. Można by więc sobie wyobrazić, że chcąc szukać ocalonych z jakąkolwiek 

nadzieją  powodzenia, należy  zwrócić  oczy  właśnie na jakąś  tybetańską  wioskę  lub  alpejską  zagrodę 
leżącą o kilka tysięcy stóp ponad poziomem morza. 

Biorąc jednak pod uwagę, że nie ma ani pociągów, ani parowców, można by równie dobrze mówić 

o  ocalonych  na  księżycu  -  powiedział  lord  John.  -Zastanawiam  się,  czy  jest  już  rzeczywiście  po 

wszyst kim, czy też jest to tylko chwilowa przerwa. 

Summerlee wyciągnął szyję, rozglądając się dokoła, aby zbadać horyzont. 

Wygląda zupełnie, jakby powietrze było czyste i pogodne - rzekł z powątpiewaniem w głosie - ale 

wczoraj 

też tak było. Nie mam wcale przekonania, że to się już skończyło. 

Challenger wzruszył ramionami. 

Raz  kiedyś  jeszcze  spotka  ludzkość  podobna  katastrofa  -  powiedział.  -  O ile  świat już przedtem 

przeszedł  taki  kataklizm,  co  bynajmniej  nie  przekracza  granic  prawdopodobieństwa,  było  to  z 
pewnością  bardzo  dawno  temu.  Stąd  też  możemy  mieć  słuszną  nadzieję,  że  upłynie  sporo  czasu, 

zanim coś podobnego zdarzy się ponownie. 

To  wszyst ko  brzmi  bardzo  pięknie  -  odpowiedział lord  John  - a jednak  w  czasie  trzęsienia  zi emi 

jest  więcej  niż pewne,  że  po jednym  wstrząsie natychmiast  nastąpi  drugi. Myślę,  że  zrobimy  mądrze, 
jeżeli  rozprostujemy  nogi  i  wyjdziemy  zaczerpnąć  świeżego  powietrza,  korzystając  z  okazji,  póki 

jeszcze czas. Skoro nie mamy już tlenu, może to nas zaskoczyć tak samo na dworze, jak i w domu. 

Dziwny  był  ten  całkowity  bezwład,  w  który  popadliśmy  na  skutek  tych  przerażających  wrażeń 

ostatnich  dwudziestu  czterech godzin.  Niemoc była  zarówno  duchowa, jak  fizyczna,  było  to  płynące 
gdzieś  z  głębi  przeświadczenie,  że  życie  straciło  wszelki  sens  i  że  wszyst ko  jest  tylko  udręką,  a 

wszelki  wysiłek  bezcelowy.  Nawet  Challenger  uległ ogólnej  apatii.  Siedział  w  fotelu,  błądząc gdzieś 
myślami,  podparłszy  rękoma  wielką  głowę,  aż  wreszcie  lord  John  i  ja  ujęliśmy  go  pod  ramiona  i 

postawiliśmy  bezceremonialnie  na  nogi,  otrzymując  za  nasz  trud  tylko  złowrogie  spojrzenie  i 
warknięcie  rozgniewanego  brytana.  Jednakże  skoro  już  raz  wydostaliśmy  się  z  naszej  ciasnej, 

bezpiecznej przystani na otwartą  przestrzeń  codziennego  życia,  czuliśmy, jak  stopniowo  wraca  nam 
zwykła energia. 

Od  czego  właściwie  należało  zaczynać  na  tym  cmentarzysku  świata?  Czyż  od  zarania  wieków 

człowiek  mógł  kiedykolwiek  stanąć  wobec  takiego  pytania?  Prawdą  jest,  że  przyszłość  zapewniała 
nam  zaspokojenie  wszelkich 

potrzeb  materialnych,  a  nawet  wygód.  Wszyst kie  magazyny 

żywnościowe,  wszystkie  winem płynące  winnice,  wszelkie  skarby  sztuki  -  wszystko  należało do nas. 

Ale  co  właściwie  mieliśmy  teraz  zrobić?  Sytuacja  narzucała  nam  kilka  natychmiastowych  zadań  - 
wprost  n

a  nas  czekały.  Zeszliśmy  do  kuchni i  ułożyliśmy  obie  służące  na  ich łóżkach.  Zmarły  chyba 

bez  cierpień:  jedna  w  fotelu  przy  kominku,  druga  na  podłodze  w  pomywalni.  Potem  poszliśmy  na 
podwórze po  biednego Austina  i  wnieśliśmy go  do  mieszkania. Muskuły miał  tak  napięte i twarde, jak 

drewno,  jak  w  przypadku  najbardziej  skrajnego  rigor  mortis,  a  skurcz  mięśni  wykrzywił  mu  usta  w 
dziwaczny grymas. Objawy te były wspólne dla wszyst kich, którzy zmarli z powodu zatrucia. 

Wszędzie później napotykaliśmy podobnie wykrzywione grymasem twarze, które zdawały się drwić 

z  naszej  przerażającej  sytuacji,  uśmiechając  się  ponuro,  bezgłośnie  wobec  nieszczęsnych 

niedobitków ludzkości. 

Słuchajcie  -  odezwał  się lord  John, przemierzając  niespokojnie  jadalnię  wzdłuż i  wszerz  w  czasie 

naszego  skromnego  posiłku.  -  Nie  wiem, jak  wy, moi  drodzy,  to  odczuwacie, ale  ja  ze  swej  strony  po 
prostu nie jestem w stanie wysiedzieć bezczynnie na miejscu. 

A może - odpowiedział Challenger - będzie pan tak uprzejmy i doradzi nam, co powinniśmy robić? 

Ruszyć się stąd i zobaczyć wszystko, co się stało. 

To samo chętnie bym i ja zaproponował. 

Nie chodzi o to małe osiedle wiejskie. Z okna mamy wystarczający obraz tego, co się stało. 

Dokąd więc mamy pójść? 

- Do Londynu! 

No  tak,  pięknie,  ładnie  -  mruczał  Summerlee.  -Wy  młodzi,  być  może,  nadajecie  się  do 

czterdziestomilowego  marszu,  ale  nie  ręczę  za  Challengera  z  jego  koślawymi  nogami,  jestem 

natomiast absolutnie pewien swoich nóg. 

background image

- 43 -  

Oburzyło to bardzo Challengera. 

Gdyby  pan  znalazł  sposób  na  to,  szanowny  panie,  aby  ograniczyć  swoje  uwagi  do  własnych 

fizycznych słabostek, stwierdziłby pan, że ma bardzo szerokie pole do popisu!  - wykrzyknął. 

Nie  miałem  zamiaru  pana obrazić,  drogi  Challenger  - odpowiedział  nasz  nietaktowny  przyjaciel.  -

Nie 

ponosi  się  odpowiedzialności  za budowę  własnego  ciała.  Jeżeli  Natura obdarzyła pana  krępym, 

ociężałym tułowiem, jasne, że nogi muszą być koślawe. 

Challenger był zbyt wściekły, aby odpowiedzieć. Mógł tylko burczeć, rzucać piorunujące spojrzenia i 

pienić się. Lord Roxton pospieszył z interwencją, zanim kłótnia przybrała na gwałtowności. 

Mówił pan o tym, aby iść, dlaczego mamy iść pieszo? - wtrącił. 

Czy chce nam pan zaproponować jazdę pociągiem? - spytał Challenger, jeszcze wzburzony. 

A co się dzieje z samochodem? Dlaczego nie mielibyśmy skorzystać z auta? 

Wprawdzie  się na tym nie  znam  - powiedział  Challenger,  ciągnąc  brodę  w  zamyśleniu  -  ale pan 

ma  rację  sugerując,  że umysł  ludzki  o  wyższym  poziomie  powinien  być  wystarczająco  giętki,  aby  dać 
sobie  rad

ę  w  każdej  sytuacji.  Pański  pomysł  jest  wspaniały,  lordzie  John.  Ja  będę  prowadził 

samochód do Londynu. 

- Nie ma o tym mowy - 

rzekł zdecydowanie Summerlee. 

Oczywiście,  że  nie,  George  -  zawołała  pani  Challenger.  -  Raz  tylko  prowadziłeś  wóz  i  chyba 

pamiętasz, jak uderzyłeś w bramę garażu. 

To był  chwilowy brak  skupienia  - odrzekł  Challenger  ugrzecznionym  tonem.  - Możecie uważać  tę 

kwe stię za załatwioną. Rzecz jasna, że powiozę was wszyst kich do Londynu. 

Sytuację rozładował lord Roxton. 
- Jaki to jest typ samochodu? - 

zapytał. 

- Dwudziestokonny Humber. 

Ależ  przecież  prowadzę  już  taki  samochód  od  lat  -  rzekł.  -  Na  Boga!  -  dodał.  -  Nigdy  nie 

przypuszczałem,  iż  dożyję  tego,  że  cały  rodzaj  ludzki  załaduję  na  raz  w  jeden  samochód.  O  ile 

pamiętam, jest  to  właśnie  wóz pięcioosobowy.  Przygotujcie  swoje  rzeczy, a ja  będę  czekał  na  was  o 
godzinie dziesiątej przy bramie. 

Istotnie  o  wyznaczonej  godzinie  z  warkotem  i  hałasem  zajechał  od  strony  podwórza  samochód. 

Przy  kierownicy  siedział  lord  John.  Usadowiłem  się  obok  niego,  a  pani  Challenger  jak  małe, 

pożyteczne państwo  buforowe  wcisnęła  się pomiędzy dwóch gniewnych  mężów  na  tylne  siedzenie. 
Potem  lord  John  zwolnił  hamulce,  przełożył  raptownie  bieg  z  pierwszego  na  trzeci,  wreszcie 

ruszyliśmy całym pędem na najdziwaczniej szą przejażdżkę, na jaką nie wyruszyła chyba żadna ludzka 
istota od czasu pojawienia się człowieka na ziemi. 

Można  sobie  wyobrazić  powaby,  jakie  przyroda  roztaczała  w  tym  sierpniowym  dniu:  świeżość 

rannego  powiewu,  złote  błyski  letniego  słońca,  bezchmurne  niebo,  soczystą  zieleń  lasów  hrabstwa 

Sussex  i  bogatą  purpurę  pokrytych  wrzosem  dolin.  Kiedy  patrzyliśmy  tak  wokół  na  różnokolorowe 
piękno  krajobrazu, myśl o  całym  ogromie  katastrofy  mogłaby  ulecieć  z pamięci, gdyby  nie  ten jeden 

złowrogi znak - grobowa, wszechogarniająca cisza. Istnieje jakiś łagodny pogwar życia, który przenika 
gęsto  zaludnioną okolicę,  tak  głęboki i jednostajny,  że przestaje  się  go  w  końcu  zauważać,  podobnie 

jak  mieszkaniec  wybrzeża  zatraca  świadomość  ciągłego  szumu  fal  morskich.  Świergo t  ptaków, 
brzęczenie  owadów,  zanikające  echo  głosów,  porykiwanie bydła, oddalone  szczekanie  psów,  łoskot  

pociągów  i  turkot  wozów  -  to  wszyst ko  zlewa  się  w  jeden  nieprzerwany  ton,  wciskający  się 
niepostrzeżenie do naszego  ucha. Odczuliśmy  teraz jego brak.  T a  śmiertelna  cisza przerażała.  Była 

tak  poważna  i  nastrojowa,  że  warkot  i  hałas  naszego  samochodu  wydawały  się  nieuzasadnionym 
natręctwem,  nieprzyzwoitym lekceważeniem  tego  dostojnego milczenia,  które  kładło  się  kirem ponad 

ruiną ludzkości. Właśnie ów ponury spokój i te wielkie obłoki dymu, unoszące się gdzieniegdzie ponad 
okolicą z tlejących budynków, przenikały chłodem nasze serca,  kiedy rozglądaliśmy się po wspaniałej 
panoramie Wealdu. 

A  potem natrafiliśmy  na umarłych. Ten  niekończący  się  szereg  wykrzywi onych  grymasem  twarzy 

przyprawiał nas z początku o dreszcz przerażenia. Jakie potężne, a zarazem niezatarte było wrażenie, 
że  na  nowo przeżywam  ten  powolny  zjazd łagodnym  zboczem  ze  Station  Hill,  że mijam ową nianię  z 

dwojgiem  dzieci  i  widzę  tego  starego  konia  klęczącego  między  dyszlami,  dorożkarza  uwikłanego  w 
lejce na koźle i owego młodzieńca w dorożce z ręką na otwartych drzwiczkach jak gdyby w momencie 

wyska kiwania.  Poniżej  leżało  na  sianie  sześciu  żniwiarzy  o  skrzyżowanych  rękach  i  nogach,  o 
martwych, 

szeroko  rozwartych  oczach  wypatrzonych  w  blask  nieba.  Widzę  te  rzeczy jak  na  fotografii. 

Wkrótce jednak dzięki łaskawej opatrzności Natury wzburzone nerwy przestały reagować. Sam ogrom 

background image

- 44 -  

przerażenia  spowodował,  że  przestaliśmy  je  odczuwać  na  sposób  indywidualny.  Jednostki 

przechodziły  w  grupy,  grupy  w  tłum,  tłum  w  powszechne  zjawisko,  na  które  wkrótce  zaczęliśmy 
patrzeć jako  na nieodzowny  szczegół  każdej  napotykanej  scenerii. Tylko  niekiedy,  gdy brutalne lub 

groteskowe  zdarzenia  pociągnęły  naszą  uwagę,  pod  wpływem  nagłego  wstrząsu  uświadamialiśmy 
sobie nasze własne położenie i tragedię całej ludzkości. 

Przede  wszyst kim  straszny  był  los  dzieci.  To,  jak  sobie  przypominam,  wywołało  w  nas 

zdecydowany  opór  przeciw  bezwzględnej  niesprawiedliwości.  Mogliśmy  nieomal  płakać  -  pani 

Challenger naprawdę płakała - gdy mijaliśmy wielki budynek szkoły powszechnej, widząc długi szereg 
drobnych  postaci,  które  znaczyły  wiodącą  stamtąd  drogę.  Dzieci  zostały  opuszczone  przez 

przerażonych wychowawców, a trucizna złapała je w swoje sidła, kiedy spieszyły już do domów. Wielu 
ludzi widać było w otwartych oknach mieszkań. 

W  Tunbridge  Wells  nie  napotkaliśmy  okna,  w  którym  by  nie  było  stężałej  w  makabrycznym 

uśmiechu twarzy. Brak powietrza, to śmiertelne pragnienie tlenu, które tylko my j edni byliśmy w stanie 

zaspokoić - popchnęło ich w ostatnim momencie do okna. 

Chodniki ulic również usłane były ciałami mężczyzn i kobiet, którzy wybiegali z domów tak, jak stali, 

nie  zdążywszy  nawet  okryć  głowy.  Wielu  z nich  upadło na jezdnię.  Na  szczęście  lord  John okazał  się 
doskonałym  kierowcą,  bo  torowanie  drogi  nie  było  rzeczą  łatwą.  Jadąc  przez  wsie  lub  miasteczka 

mogliśmy  tylko  posuwać  się  żółwim  krokiem,  a  raz  -  pamiętam  -  naprzeciw  szkoły  w  Tunbridge 
musieliśmy zatrzymać się na jakiś czas, aby usunąć ciała, które tarasowały drogę. 

Spośród  tej  całej  rozległej  panoramy  śmierci,  którą  oglądaliśmy  na  drogach  Sussexu  i  Kentu, 

utrwaliło mi  się  w pamięci  kilka  drobnych, lecz  wyraźnych  obrazów.  Oto jeden  z  nich. Przed  gospodą 

w  wiosce  Southborough  stał  wiel ki  błyszczący  samochód. Siedziało  w nim,  sądząc  z pozorów,  grono 
ludzi powracających z jakiejś przyjemnej wycieczki do Brighton lub Eastbourne. Były tam trzy barwnie 

ubrane  kobiety,  młode  i  piękne,  z  których  jedna  trzymała  na  kolanach  pekińskiego  spaniela. 
Towarzystwa  dopełniał jakiś  starszy,  wyglądający  na hulakę  pan  oraz młody arystokrata,  który  miał 

jeszcze monokl  w  oku, a  w  ręce,  z  której nie  zdjął  rękawiczki,  trzymał niedopałek  papierosa.  Śmierć 
musiała zaskoczyć ich w jednej chwili i zostawiła ich tak, jak siedzieli. Gdyby nie to, że ów starszy pan 

zerwał  w  ostatnim  momencie  kołnierzyk,  łaknąc  gwałtownie  powietrza,  wyglądaliby  wszyscy  na  
uśpionych. Z jednej strony samochodu, tuż przy stopniu, wśród stłuczonych naczyń leżał kelner z tacą, 
z  drugiej  stro

ny leżało  dwoje  bardzo obdartych  włóczęgów,  mężczyzna  i  kobieta, tak  jak  padli, on  z 

chudą  wyciągniętą  ręką,  właśnie  kiedy  prosił  o jałmużnę.  Wystarczyła jedna  chwila,  aby  przemienić 

arystokratę, kelnera, włóczęgę i psa w tę samą bezwładną, rozkładającą si ę protoplazmę. 

Przypominam  sobie  inny,  szczególny  obraz,  napotkany  w  Sevenoaks,  kilka  mil  od  Londynu.  Po 

lewej  stronie  znajduje  się  ogromny  klasztor,  a przed  nim  łagodne,  zarosłe trawą  zbocze.  Na  zboczu 
tym  zgromadziła  się  duża  ilość  dzieci  szkolnych,  wszyst kie  klęczały  jak  w  modlitwie.  Przed  nimi 

nierówny korowód zakonnic, a wyżej na wzniesieniu, zwrócona twarzą do nich, stała samotna postać, 
która  wyglądała  na  matkę  przełożoną.  W  przeciwieństwie  do  goniącego  za  przyjemnościami 
towarzystwa  w  aucie  ci  ludzi

e  musieli  przeczuć  niebezpieczeństwo,  umarli  więc  piękną,  wspólną 

śmiercią, nauczający i nauczani zgromadzili się na ostatnią wspólną lekcję. 

Wspomnienie tego wstrząsającego przeżycia paraliżuje mi umysł i na próżno szukam odpowiednich 

środków wyrazu, aby móc odtworzyć uczucia, które nas wówczas ogarnęły. Może lepiej nie silić się na 

to,  może  roztropniej  będzie  mówić  o  samych  tylko  faktach?  Nawet  Summerlee  i  Challenger  byli 
zdruzgotani  i  poza  cichym,  odzywającym  się  raz  po  raz  łkaniem  pani  Challenger  nasi  t owarzysze 

siedzący poza  nami milczeli.  Oczywiście  lord  John  nie miał ani  czasu,  ani  ochoty do  rozmowy,  zbyt 
bowiem  był  zajęty  prowadzeniem  samochodu i omijaniem przeszkód  na drogach.  Jedno  tylko  zdanie 

powtarzał do  znudzenia,  tak  że  utkwiło mi  w pamięci,  a   w  końcu,  nieomal  roześmiałem  się  na  tego 
rodzaju komentarz odnoszący się do dnia Sądu Ostatecznego. 

Ładna  robota,  co?  -Wykrzykiwał  za  każdym  razem,  kiedy  nowa  scena  śmierci  i  spustoszenia 

rozgrywała się przed naszymi oczami. - Ładna robota, co? - wołał, kiedy zjeżdżaliśmy w dół ze Station 

Hill  w  Rotherfield,  a  powtarzał  te  same  słowa  jeszcze  wtedy,  kiedy  szukaliśmy  wolnej  drogi,  jadąc 
przez pustynię śmierci na High Street w Lewisham oraz gdy jechaliśmy przez Old Kent Road. 

To  tu  właśnie  doznaliśmy  nagłego,  zdumiewającego  wstrząsu.  W  oknie  niepozornego 

narożnikowego  domu  powiewała  w  długiej  wychudzonej  ręce  chusteczka.  Nawet  widok 

nieoczekiwanej  śmierci  nie  przyprawił  nas  o  taki  skurcz  serca,  a potem o tak  oszalałe  przyspieszenie 
tętna, jak ten zdumiewający znak życia. Lord John zatrzymał auto przy chodniku, a w sekundę później 

pędziliśmy przez otwarte drzwi domu i dalej po schodach na drugie piętro, do frontowego pokoju, skąd  
pochodził sygnał. 

background image

- 45 -  

W  fotelu  tuż przy  oknie  siedziała bardzo  stara  kobieta,  a  obok  niej  na  krześle  stała butla  z  tlenem, 

mniejsza  wprawdzie,  ale  o  tych  samych  kształtach,  jak  te,  które  uratowały  nam  życie.  Kiedy 
stłoczyliśmy się w drzwiach, zwróciła ku nam chudą, pomarszczoną twarz w okularach. 

Obawiałam się, że będę opuszczona już na zawsze - odezwała się - bo ja jestem chora i nie mogę 

się poruszać. 

No  cóż,  proszę  pani  -  odrzekł  Challenger  -  tak  się  szczęśliwie  złożyło,  że  akurat  tędy 

przejeżdżaliśmy. 

Chciałabym  was  zapytać  o jedną niezmiernie  ważną  sprawę  -  powiedziała.  -  Panowie, błagam, 

abyście  byli  ze  mną  szczerzy.  Jakie  skutki  mogą  wywrzeć  te  wypadki  na  akcje  Kolei  Londyńskiej  i 

Północno-zachodniej ? 

Wybuchnęlibyśmy  śmiechem,  gdyby  nie  to,  że  z  tak  tragicznym  napięciem  oczekiwała  od  nas 

odpowiedzi.  Pani  Burston,  bo  tak  brzmiało  jej  nazwisko,  była  już  od  lat  wdową,  której  cały  dochód 
pochodził  z  kilku  akcji  kolejowych.  Życie jej układało  się  w  zależności od  tego,  czy dywidendy  rosły, 

czy  malały.  Nie  umiała  zresztą  wyobrazić  sobie innej  egzystencji  prócz tej,  która  kształtowała  się  na 
podstawie  kursu  jej  udziałów  na  giełdzie.  Na  próżno  staraliśmy  się  jej  wytłumaczyć,  że  wszyst kie 

pieniądze na  świecie  były do jej dyspozycji,  a gdyby je nawet  wzięła,  to i  tak  nie  miały już  wartości. 
Starczy  jej  umysł  nie  był  w  stanie  przystosować  się  do nowej  sytuacji,  opłakiwała  więc  głośno  swój 

stracony kapitał. 

To było wszyst ko, co posiadałam - lamentowała. - Jeżeli przepadło, to i ja nie mam po co żyć. 

Z  jej narzekań dowiedzieliśmy  się,  w jaki  sposób  utrzymała  się przy  życiu  ta  krucha  stara  roślina, 

podczas  gdy  spłonął  cały olbrzymi las.  Była osobą  całkowicie  zniedołężniałą i  cierpiała na  astmę.  Na 

tę  chorobę  zapisywano jej  tlen.  W momencie  krytycznym miała jedną butlę  tlenu  u  siebie.  Naturalnie 
wchłaniała  go  po  trochu,  tak,  jak  to  było  w  jej  zwyczaju,  gdy  odczuwała  trudności  w  oddychaniu. 

Sprawiało jej  to  ulgę, a  dzieląc  na porcje  swój  zapas,  zdołała  przeżyć  całą  noc.  W  końcu  zapadła  w 
sen, obudził ją dopiero warkot naszego samochodu. Niestety, nie mogliśmy jej zabrać ze sobą, widząc 

jednak,  że  ma  wszyst ko,  co jej do  życia  potrzebne,  obiecaliśmy  skontaktować  się  z nią najpóźniej  w 
ciągi kilku dni. Tak więc pozostawiliśmy staruszkę, wciąż jeszcze gorzko opłakującą stracony majątek. 

Kiedy  zbliżaliśmy  się  do  Tamizy,  ulice  były  coraz  częściej  zatarasowane,  a  przeszkody  coraz 

trudniejsze  do przebycia.  Z  największym  wysiłkiem  utorowaliśmy  sobie  drogę przez  London  Bridge. 

Dojazdy do mostu od  strony  Middlesexu były  od  początku do  końca  zablokowane  zamarłym  ruchem 
ulicznym,  co  uniemożliwiało  jakiekolwiek  posuwanie  się  w  tym  kierunku.  W  pobliżu  mostu,  przy 

nabrzeżu,  palił  się  jasnym  płomieniem  statek,  a  w  powietrzu  pełno  było  unoszącej  się  sadzy  i 
drażniącego  zapachu  spalenizny.  Gdzieś  niedaleko  nad  Parlamentem  zawisła  gęsta  chmura  dymu, 
jednak z miejsca, gd

zie się znajdowaliśmy, nie można było rozpoznać, co się pali. 

Nie  wiem, jakie  wy  odnosicie  wrażenie  - odezwał  się lord  John,  wyłączając motor  -  ale mnie  się 

zdaje,  że  wieś  jest  weselsza  niż miasto.  Wymarły  Londyn  zaczyna mi działać  na  nerwy.  Proponuję 
ob

jechać miasto, a potem wrócić do Rotherfield. 

Przyznaję,  że nie bardzo  wiem,  czego możemy  się  tu jeszcze  spodziewać  -  odezwał  się profesor 

Summerlee. 

-  A  jednak  - 

powiedział  Challenger,  a  jego  stentorowy  głos  dziwnie  zagrzmiał  pośród  tej  ciszy  -

trudno  po

jąć,  aby  z  siedmiu  milionów  ludzi  pozostała  tylko  ta  jedna  staruszka,  która  z  powodu 

specyficznego  stanu  swego  zdrowia  i  dzięki  przypadkowi,  że  używała  tlenu,  zdołała  przeżyć  ten 
kataklizm. 

Jeżeli pozostali  przy  życiu jeszcze  inni  ludzie, jaką  możemy mieć  nadzieję,  że ich  odnajdziemy, 

George?  - 

spytała  pani  Challenger.  -  Ale  zgadzam  się  z  tobą,  że  nie  wolno nam  wracać,  dopóki  nie 

spróbujemy ich odnaleźć. 

Wydostawszy  się  z  auta  i  pozostawiwszy je przy  krawężniku,  przeszliśmy  z  pewnym  trudem przez 

zapchany 

chodnik  na  King  William  Street  i  przez  otwarte  drzwi  dostaliśmy  się  do  wielkiego  biura 

ubezpieczeń.  Gmach  stał  na  narożniku,  wybraliśmy  go  więc  za  punkt  obserwacyjny,  ponieważ 

rozpościera!  się  stąd  widok  w  każdym  kierunku.  Wszedłszy  po  schodach  na  górę,  mi nęliśmy pokój, 
który,  jak  przypuszczam,  musiał  służyć jako  sala obrad,  bowiem  wokół długiego  stołu  mieszczącego 

się  na  środku  pokoju  siedziało  ośmiu  starszych  panów.  Przez  otwarte  drzwi  wyszliśmy  wszyscy  na  
balkon. Stąd mogliśmy obserwować zatłoczone ulice londyńskiego City, rozchodzące się promieniście 

we  wszyst kich  kierunkach.  Ulica  tuż  pod  nami  wypełniona  była  po  brzegi  czarnymi  dachami 
nieruchomych  taksówek.  Wszyst kie  auta,  albo  prawie  wszyst kie,  zwrócone  były  ku  przedmieściom. 

Dowodziło  to,  że przerażeni ludzie  z  City  czynili  daremne  wysiłki,  aby  w  ostatnim  momencie połączyć 
się  ze  swoimi  rodzinami  mieszkającymi  za  miastem  lub  w  okolicach  Londynu.  Tu  i  ówdzie  wśród 

background image

- 46 -  

skromnych taksówek wznosił się wielki samochód z mosiężnymi ozdobami, wtłoczony beznadziejnie w 

zastygły prąd ruchu ulicznego. Właśnie przy gmachu, w którym byliśmy, stała jedna z tych ogromnych 
luksusowych  limuzyn.  Właściciel,  otyły  starszy  pan,  znajdował  się  w  środku.  Jego  ociężałe  cielsko  

zwisało  na  wpół  z  okna,  a  krótka,  tłusta  ręka,  połyskująca  diamentami,  była  wyciągnięta  tak,  jak  w 
momencie, kiedy przynaglał szofera do ostatniego wysiłku, aby przedrzeć się przez zator. 

Kilkanaście autobusów wznosiło się jak wyspy w tym potoku pojazdów; pasażerowie, którzy zalegali 

tłumnie  dachy,  leżeli  pokotem,  jeden  na  drugim,  jak  dziecięce  zabawki  w  przedszkolu.  Na  środku 

jezdni,  na  szerokiej  platformie latarni,  stał pokaźnej  tuszy  policjant, opierając  się  plecami  o  słup  w  tak 
naturalny  sposób,  że  trudno  było  się  zorientować,  czy  istotnie  nie  żyje.  Tuż  u  jego  nóg  leżał  w 

poszarpanych  łachmanach  mały  gazeciarz,  a  obok  niego  na  ziemi  stała  paczka  gazet.  Wózek 
gazeciarski utknął zablokowany w tłumie i mogliśmy nawet przeczytać ogromne czarne litery wypisane 

na  żółtym  papierze:  „Sceny  w  Izbie  Lordów",  „Mistrzostwa  hrabstwa  przerwane".  Musiało  to  być 
najwcześniejsze  wydanie,  bo  znalazły  się  tu  jeszcze  inne  afisze  z  napisami:  „Czy  to  już  koniec?  - 

Ostrzeżenie wielkiego naukowca", albo inne: „Czy Challenger ma rację? - Złowróżbne wieści". 

Challenger  zwrócił  żonie  uwagę  na  ostatni  plakat,  który  rzucał  się  w  oczy  jak  sztandar  ponad 

tłumem.  Kiedy  spoglądał  na  plakat,  zaobserwowałem,  że  wyprężył  pierś  i  szarpał  bródkę.  Myśl,  że 
Londyn  umierał  z  jego  imieniem  na  ustach  i  jego  słowami  wyrytymi  w  pamięci  -  schlebiała  mu  i 

cieszyła  jego  skomplikowaną mentalność. To,  co  odczuwał, było tak  widoczne,  że  wywołało  złośliwą 
uwagę jego kolegi: 

- Challenger na forum publicznym do ostatka -

odezwał się Summerlee. 

-  Wszy st ko  na  to  wskazuje  - 

odpowiedział  napuszony  Challenger.  -  Właściwie  - dodał,  patrząc  w 

dół, na rozległą pustynię rozchodzących się promieniście ulic, całkowicie teraz spokojnych i całkowicie 
zastygłych w śmierci - nie widzę doprawdy żadnego celu, dla którego mielibyśmy jeszcze pozostawać 

w  Londynie.  Proponuję,  abyśmy  powrócili natychmiast  do  Rotherfield, a  potem naradzimy  się,  w jaki 
sposób należy wykorzystać jak najlepiej lata, które mamy przed sobą. 

Jeszcze tylko jeden obraz przedstawię spośród scen, które unieśliśmy w pamięci z wymarłego City. 

Chodzi tu o widok, ja

ki przedstawił się naszym oczom we wnętrzu starego kościoła Panny Marii, który 

mieści  się  tam,  gdzie  pozostawiliśmy  nasz  samochód.  Lawirując  wśród  rozłożonych  na  schodach 
postaci,  pchnęliśmy  na  oścież  wahadłowe  drzwi  i  weszliśmy  do  środka.  Widok  był  zadziwiający. 

Kościół był  wypchany po  brzegi  klęczącymi  postaciami,  które przybrały najrozmaitsze pozy  błagania  i 
pokory.  W  ostatniej  strasznej  chwili  - 

stanąwszy  twarzą  w  twarz  z  rzeczywistością,  tą  przerażającą 

rzeczywistością, która ciąży nad nami nawet wtedy, kiedy gonimy za złudnym cieniem - przestraszeni 
ludzie  wbiegli  do  starych  kościołów  w  City,  gdzie  niemal  już  od  pokoleń  nie  odbywały  się  żadne 

nabożeństwa.  Stłoczyli  się tu tak  ciasno, jak  tylko  na  to  pozwalała  pozycja  klęcząca.  Wielu  z  nich  w 
podnieceni

u  zapomniało  zdjąć  kapelusze,  a  nad  nimi  jakiś  młody  człowiek  ubrany  po  świecku 

widocznie przemawiał  z ambony  w momencie,  gdy  zaskoczył ich ten  sam  wspólny los.  Człowiek  ten 
leżał  teraz jak  kukła  z  teatru marionetek,  ze  zwieszoną głową  i  bezwładnie  opuszczonymi  z  ambony 

rękoma.  Wszyst ko  to  było  jak  nocna  mara:  szary  zakurzony  kościół,  rzędy  udręczonych,  martwych 
postaci,  mroczność  i  cisza  całego  wnętrza.  Poruszaliśmy  się, mówiąc  ściszonym  szeptem  i  chodząc 
na palcach. 

I  wtedy  nagle  wpadła  mi  do  głowy  pewna  myśl.  W  kruchcie  kościoła,  w  pobliżu  drzwi,  stała 

średniowieczna  chrzcielnica,  a  poza  nią  mieściła  się  głęboka nisza,  w  której  zwisały  sznury  używane 
przez  dzwonników.  Dlaczego  nie  mielibyśmy  tą drogą  dać  znać  o  sobie  całemu Londynowi i  w  ten 

sposób  przywołać do  siebie  każdego,  kto jeszcze  zachował  się  przy  życiu? Podbiegłem i  ciągnąc  za 
rączkę sznura, zdziwiłem się, jak trudno jest rozkołysać dzwon. Lord John poszedł w moje ślady. 

Na  Boga,  młodzieńcze!  -  rzekł  ściągając  płaszcz.  -  Wpadł  pan  na  diabelnie dobry pomysł.  Niech 

mi pan poda uchwyt, a wkrótce go poruszymy. 

Lecz  nawet  wówczas  dzwon okazał  się  tak  ciężki,  że dopiero  wtedy gdy  Challenger i  Summerlee 

obciążyli  sznur  swoją  wagą,  usłyszeliśmy  ponad  głowami  ogłuszające  bicie,  które  mówiło  nam,  że 
stare 

serce  dzwonu  wydzwaniało  znów  swoją  muzykę.  Daleko,  ponad  wymarłym  Londynem, 

rozbrzmiało  nasze  orędzie  braterstwa  i  nadziei  dla  każdego  utrzymującego  się  przy  życiu 

współtowarzysza.  Ten  silny  metaliczny  głos  napawał  radością  nasze  serca  i  powodował,  że 
pr

acowaliśmy jeszcze gorliwiej. Każde szarpnięcie sznura w górę odrywało nas o dwie stopy od ziemi, 

ale  wytężaliśmy  wszyst kie  siły,  aby  ściągnąć  sznur  ku  dołowi.  Challenger,  najniższy  z  nas,  ułatwiał 
zadanie  całą  swą  siłą,  podskakiwał  to  w górę,  to  w dół jak  monstrualna  żaba,  skrzecząc  za  każdym 

pociągnięciem  sznura.  Był  to  moment,  który  mógłby  zachęcić  artystę  do  namalowania  obrazu  o 
czterech awanturnikach,  niegdyś  towarzyszach  ryzykownych  przygód,  którym los  zgotował  teraz  tak 

niezwykłe  przeżycie.  Pracowali śmy  przez  całe  pół godziny,  pot lał  nam  się  z  czoła,  ramiona i  plecy 

background image

- 47 -  

bolały  z  wysiłku.  Potem  wyszliśmy  na  krużganek  kościoła,  badając  uważnie  wzrokiem  spokojne, 

tłumne ulice. Żadnego dźwięku, żadnego poruszenia w odpowiedzi na nasze wezwanie. 

- To nie ma s

ensu. Nikt się nie uratował! - zawołałem. 

Nic  więcej  nie  możemy  zrobić  -  powiedziała  pani  Challenger.  -  Na  miłość  Boską,  George, 

wracajmy do Rotherfield. Jeszcze jedna godzina pobytu w tym okropnym mieście, a oszaleję. 

Bez  słowa  wsiedliśmy  do  samochodu.  Lord  John  zawrócił i  skierował  wóz  na południe.  Wydawało 

nam  się,  że jeden  rozdział  życia  został  zamknięty.  Nie przewidywaliśmy,  że nowy niezwykły  rozdział 

otworzy się przed nami. 

 

ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE 

Wreszcie zbliżam się do końca opowiadania o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Miało ono ogromny 

wpływ nie tylko na nasze skromne indywidualne życie, ale w ogóle na historię całej ludzkości. Jak już 

powiedziałem  na  wstępie,  jeżeli  wydarzenia  te  będą  kiedykolwiek  spisane  w  kronikach,  wówczas  z 
pewnością  dominować  będą  wśród  innych  wypadków  tak  jak  szczyt  górski  wznoszący  się  wysoko  

ponad  otaczające  go  pagórki.  Pokolenie  nasze  spotkał  szczególny  los,  skoro  dane  mu  było 
doświadczyć  rzeczy  tak  niezwykłych. Przyszłość  dopiero okaże, j ak  długo  działać  będzie ich  wpływ, 

jak długo ludzkość zachowa pokorę i cześć, której nauczył ją ten wielki wstrząs. Myślę, iż bezpieczniej 
jest  twierdzić,  że historia nigdy  nie powtarza  się  w  takiej  samej formie.  Doprawdy nie  zdajemy  sobie 
sprawy,  jak  jest

eśmy  słabi  i jak  mało  wiemy.  Nie  potrafimy  uświadomić  sobie  nawet,  że  trzyma  nas 

jakaś niewidzialna ręka, aż w pewnym momencie ręka ta zaciska  się i miażdży. Groziła nam już bliska  

śmierć.  Wiemy,  że  każdej  chwili  może powrócić.  Ponura jej  postać  rzuca  cień   na  nasze  życie. Któż 
jednak  zaprzeczy,  że  właśnie  w  tym  cieniu  nie  zbudziła  się  świadomość  obowiązku,  trzeźwość  i 

poczucie  odpowiedzialności,  uznanie  dla  powagi  życia  i  jego  celów,  usilne  pragnienie  lepszego  i 
pełniejszego  rozwoju  -  wszystko  to,  co  dojrzewa  w nas  i nabiera  realnych  kształtów do  tego  stopnia, 

że  objęło  całe  nasze  społeczeństwo  bez  reszty?  Jest  to  coś,  co  wyrasta  ponad  wszelkie  klany  i 
dogmaty. Jest to raczej zmiana perspektywy, przesunięcie się naszych pojęć o wielkościach, głębokie 
przekon

anie,  że jesteśmy  nic nie  znaczącymi  efemerydami i  że istnienie  nasze  zdane  jest  na  łaskę  i 

niełaskę lada zimnego podmuchu ze strony Nieznanego. Gdyby ludzie sobie to uświadomili, staliby się 

poważniejsi, a świat w rezultacie nie byłby, sądzę, wcale tak przykrym miejscem bytowania. Na pewno 
zgadzamy  się  co  do  tego,  że  bardziej umiarkowane i  skromne  przyjemności,  do  których  musimy  się 

teraz  ograniczyć,  zawierają  w  sobie  więcej  głębi  i  mądrości  niż  hałaśliwa  i  szaleńcza  pogoń  za 
uciechami,  które  tak  często  uchodziły  za  rozrywkę  w  dniach  minionych  -dniach  tak  niedawnych,  a 

jednak  tak  już  teraz  niepojętych.  Ludzie,  których  życie  pozbawione  jakiejkolwiek  głębszej  treści 
upływało  na  bezsensownych  wzajemnych  wizytach,  w  trosce  o  utrzymanie  wystawnego  domu,  na 
przyg

otowywaniu  wyszukanych  posiłków  spożywanych  w  atmosferze  nudy  -  odzyskali  teraz  dobre 

samopoczucie  i  znaleźli  odpoczynek,  czytając  książki  i  słuchając  muzyki  w  cichej,  serdecznej 

atmosferze życia rodzinnego, która rodzi się z rozsądniejszego i zdrowszego t rybu życia. 

Zdania odnośnie  dokładnej  godziny  wielkiego przebudzenia  są  w  pewnym  stopniu  sprzeczne.  Na 

ogół jednak  wszyscy  zgodni  są  co  do  tego,  że niezależnie od  różnic  w  czasie  wskazywanym  przez 
poszczególne  zegary  -  mogły  zaistnieć  lokalne  przyczyny,  dzięki  którym  działanie  trucizny  nie  było 

wszędzie  jednakowe.  Oczywiście,  w  każdej  oddzielnej  strefie  powrót  do  życia  był  w  zasadzie 
jednoczesny.  Liczni  świadkowie  stwierdzają,  że  Big  Ben  wskazywał  w  tym  momencie  dziesięć minut 

po szóstej. Królewskie Obserwatorium Astronomiczne ustaliło, że według czasu Greenwich było wtedy 
dwanaście  minut  po  szóstej.  Z  drugiej  strony  Laird  Johnson,  wybitny  astronom  pracujący  w  East 

Anglia, zanotował godzinę szóstą dwadzieścia. Na Hebrydach nastąpiło to dopiero o godzinie sió dmej. 
W  naszym  wypadku  nie  może  być  jakiejkolwiek  wątpliwości,  ponieważ  siedziałem  wtedy  właśnie  w 

gabinecie  Challengera,  mając  przed  sobą  pieczołowicie  sprawdzany  chronometr.  Była  godzina 
kwadrans po szóstej. 

Ogarniała mnie  jakaś  niezwykła depresja.  Wrażenia  nagromadzone po tych  wszyst kich  okropnych 

widokach, które mijaliśmy podczas drogi, kładły się ciężarem na mą duszę. Przy moim wprost końskim 

zdrowiu i ogromnej energii fizycznej apatia była stanem rzadkim. Moje irlandzkie usposobienie zawsze 
pozwala  mi 

dostrzec  jakiś  promyk  nadziei  nawet  w  najbardziej  nieprzeniknionej  ciemności.  Lecz 

obecnie mrok był przerażający i nie do pokonania. Moi współtowarzysze przebywali w pokoju na dole, 
robiąc  plany na przyszłość.  Ja  siedziałem przy  otwartym oknie  z  głową  opa rtą na  ręce,  zatopiony  w 

rozmyślaniach  nad  naszą  godną  pożałowania  sytuacją.  Zacząłem  pytać  sam  siebie.  -  Czy  można 
egzystować  na  wymarłym  świecie?  Czyż  nie  przyciągnie  nas  do  siebie  ta  olbrzymia  społeczność 

ludzka,  która  przekroczyła  już  próg  Nieznanego,  podobnie  jak  w  fizyce  większe  ciało  przyciąga 

background image

- 48 -  

mniejsze?  Jaki  będzie  nasz  koniec?  Czy  nastąpi  może  powrotna  fala  trującego  eteru?  Albo  może 

zaraźliwe  wyziewy  spowodowane powszechnym  rozkładem uniemożliwią  nam  dalsze  życie  na  ziemi? 
A  może  padniemy  ofiarą  tej  straszliwej  sytuacji,  która  zachwieje  nam  równowagę  umysłu?  Grupa 

obłąkanych ludzi na wymarłym świecie! - Oczyma duszy widziałem już ten ostatni przerażający obraz, 
gdy  nagle  jakiś  lekki  hałas  zmusił  mnie  do  spojrzenia  na  wijącą  się  w  dole  drogę.  Ów  stary  koń 

dorożkarski wjeżdżał na wzgórze! 

W  tej  samej  chwili  uświadomiłem  sobie,  że  słyszę  ćwierkanie ptaków,  czyjś  kaszel  dochodzący  od 

strony  podwórza  i  widzę,  że  cała  okolica  tętni  ruchem.  A  jednak,  pamiętam,  właśnie  ten  śmieszny, 
wychudły,  wysłużony  koń  dorożkarski  przykuwał  mój  wzrok.  Powoli,  dysząc,  człapał  na  wzniesienie. 

Potem  przeniosłem  oczy  na  siedzącego  na  koźle  zgarbionego  dorożkarza,  a  w  końcu  na  młodego 
człowieka,  który  wychylał  się  z  okna dorożki  i  podnieconym  głosem  wskazywał  kierunek.  Nie  ulegało 

wątpliwości, wszyscy oni byli pełni energii i życia! 

Każdy żył jak przedtem. Czyżby wszyst ko było złudzeniem? Czyż możliwe, aby to całe zdarzenie z 

trującym  pasmem  było jakimś  nieprawdopodobnym  snem?  Zaskoczony, gotów byłem  przez  chwilę  w 
to  uwierzyć.  Wówczas  dostrzegłem  powiększający  się  pęcherzyk  na  dłoni,  którą  obtarłem  sobie 

sznurem  od dzwonu  w londyńskim  City. A  więc jednak  wszyst ko  działo  się  naprawdę.  A  więc jednak 
był  to  wskrzeszony  świat  -  życie  powracało  na  naszą  planetę  jakimś  nagłym,  pełnym   przypływem. 

Teraz, gdy oczy moje wędrowały po rozległym krajobrazie - widziałem go z każdej strony - a wszyst ko  
w  nim  ku  memu  zdziwieniu  szło  tym  samym  torem,  co  poprzednio.  A  nasi  golfiści...  czyż  można 

uwierzyć,  że  podjęli  grę?  Istotnie,  jeden  z  grających  startował  z  kopczyka,  a  tamta  grupa  osób  na 
trawie  bez  wątpienia  uderzała  piłeczkę,  celując  w  dołek.  Żniwiarze  powoli  gromadzili  się  znowu przy 

pracy.  Niania obdarzyła  klapsem  jednego  ze  swoich  wychowanków,  a potem  zaczęła  pchać  wózek  z 
dzieckiem na wzg

órze. Zupełnie obojętnie podejmował każdy swój wątek w tym miejscu, w którym go 

porzucił.  Pobiegłem  na  dół,  ale  drzwi  hallu  były  otwarte,  a  z  podwórza  dochodziły  głosy  moich 
współtowarzyszy,  słychać  było  ich  gromkie  okrzyki  zdziwienia  i  gratulacji.  Jakże  ściskaliśmy  sobie 

ręce, jak  śmialiśmy  się, będąc  już  razem,  i jakże nas  pani  Challenger  całowała  w podnieceniu, nim  w 
końcu rzuciła się w niedźwiedzi uścisk  swego męża! 

Przecież oni nie mogli być uśpieni - wołał lord John. - Do diabła z tym wszyst kim, Challenger, nie 

każe  mi pan  chyba  wierzyć  w  to,  że  ci  ludzie  spali  z  wybałuszonymi  oczyma,  zesztywniałym  ciałem  i 

tym strasznym grymasem śmierci na twarzy. 

Mógł  to  być  tylko  stan,  który  nazywa  się  katalepsją  -  odrzekł  Challenger.  -  Było  to  zjawisko  

należące do rzadkich w przeszłości i stale mylnie uważane za śmierć. W czasie trwania takiego stanu 
temperatura ciała spada, oddech zanika, bicie serca jest niewyczuwalne, faktycznie, to j e s t śmierć, z 

tą  tylko  różnicą,  że  trwa przelotnie.  Nawet  najbardziej  zdolny  umysł  -  tu  spuścił  powieki  z  filuternym 
uśmiechem - z trudem może pojąć zjawisko tak powszechnego wybuchu tej choroby. 

Pan może temu nadać etykietkę katalepsji - zauważył Summerlee - lecz mimo wszyst ko będzie to 

tylko nazwa, a my wiemy równie mało o skutkach, jak o truciźnie, która ten stan wywołała. Możemy co 

najwyżej powiedzieć, że skażone powietrze spowodowało tymczasową śmierć. 

Austin,  cały  skulony,  siedział  na  stopniu  samochodu.  To  jego  kaszel  słyszałem  z  góry.  Podniósł 

głowę w milczeniu, ale teraz mruczał coś do siebie i przebiegał wzrokiem po samochodzie. 

Żółtodziób! - zrzędził. - Nie może zostawić rzeczy w spokoju! 

Co się stało, Austin? 

Smarowniki  otwarte,  proszę  pana.  Ktoś  sobie  urządzał  głupią  zabawę  z  tym  samochodem.  To 

pewnie ten 

chłopak od ogrodnika. 

Lord John wyglądał na winowajcę. 

Nie wiem, co mi się stało - ciągnął Austin, słaniając się na nogach. - Coś dziwnego musiało mi się 

przydarzyć,  kiedy  polewałem  wężem  samochód.  Coś  sobie  przypominam,  że  trzepnąłem  się  o 

stopień. Ale mogę przysiąc, że na pewno nie zostawiłem otwartych smarowników. 

Krótko  i  zwięźle  wytłumaczyliśmy  zdumionemu  Austinowi,  co  stało  się  z  nim  i  całym  światem. 

Wyjaśniliśmy  mu  także  tajemnicę  cieknących  smarów.  Spoglądał  z  głęboką  nieufnością,  gdy 
opowiadaliśmy  mu, jak  to  jeden  z  amatorów  prowadził jego  wóz;  słuchał  z dużym  zainteresowaniem 

tych  kilku  zdań,  w  których  odtworzyliśmy  mu  nasze  przeżycia  w  uśpionym  City.  Pamiętam  nawet 
uwagi, jakie poczynił pod koniec opowiadania. 

I byliście nawet pod Bankiem Angielskim, proszę pana? 

- Tak, Austin. 

I wszyscy  spali, a tam jest tyle milionów! 

No tak, właśnie.  

A mnie tam nie było! - jęknął i przygnębiony powrócił do polewania samochodu. 

Nagle  usłyszeliśmy  skrzypienie  kół  po  żwirze.  Stara  dorożka  zajeżdżała  akurat  pod  drzwi  domu 

Challengera.  Zobaczyłem, jak  wysiadał  z  niej  młody  pasażer.  W  chwilę  później  zjawiła  się  służąca, 

background image

- 49 -  

która  była  tak  rozczochrana  i  przestraszona,  jakby  dopiero  co  wstała  z  łóżka.  Przyniosła  na  tacy 

wizytówkę.  Kiedy  Challenger  odczytał  ją,  zacharczał  wściekle.  Zdawało  się,  że  z  gniewu  jego 
szczecinowate, czarne włosy zjeżyły mu się na głowie. 

-  Dziennikarz  - 

mruczał.  Potem  dodał  z  przepraszającym  uśmiechem.  -  Ostatecznie,  to  zupełnie 

zrozumiałe, że cały świat chce jak najszybciej dowiedzieć si ę, co myślę o tym całym wydarzeniu. 

Nie  sądzę,  aby  to  było  celem  jego  wizyty  -  odezwał  się  Summerlee  -  bo  dziennikarz  był  już  w 

drodze, zanim nastąpiło przesilenie. 

Spojrzałem na wizytówkę: „James Baxter, korespondent londyński »New York Monitor«". 
- Porozmawia pan z nim? - 

spytałem. 

- Ja? Nigdy. 

O, George.  Powinien  pan  być  bardziej uprzejmy i  mieć  wzgląd  na innych.  Chyba  nauczył  się pan 

czegoś po tym, co przeszliśmy. 

Challenger żachnął się i potrząsnął z uporem swoją wielką głową. 

Zatrute  plemię!  Co,  Malone?  Najgorszy  chwast  współczesnej  cywilizacji,  gotowe  narzędzie 

szarlatanerii oraz  zawada na  drodze  szanującego  się  człowieka!  Czy mieli  oni  kiedykolwiek  dla mnie 

dobre słowo? 

A  czy  pan  miał  dobre  słowo  kiedykolwiek  dla  nich?  -  odparłem.  -  Chodźmy,  profesorze,  to 

cudzoziemiec, który odbył długą podróż, aby się z panem zobaczyć. Mam nadzieję, że nie będzie pan 
dla niego nieuprzejmy. 

-  No  dobrze,  dobrze  - 

mruczał  -  pójdzie  pan  ze  mną  i  poprowadzi  rozmowę.  Z  góry  protestuję 

przeciw  tego  rodzaju  gwałtownemu  zakłócaniu  mego  prywatnego  życia.  -  Zrzędząc  i  mamrocząc 

toczył się za mną jak zły, a raczej podrażniony brytan. 

Elegancki młody Amerykanin wyciągnął notes i od razu przystąpił do sedna sprawy.  

Przyjechałem  -  rzekł  -  ponieważ  nasi  ludzie  w  Ameryce  chętnie  chcieliby  się  dowiedzieć  czegoś 

bliższego o niebezpieczeństwie, które zdaniem pana, zagraża światu. 

Nie  wiem  o  żadnym  niebezpieczeństwie,  które  by  teraz  groziło  światu  -  odpowiedział  szorst ko  

Challenger. 

Dziennikarz spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. 

Mam proszę pana na myśli to, że świat mógłby przypadkowo dostać się w pasmo trującego eteru. 

Nie obawiam się obecnie tego rodzaju niebezpieczeństwa - rzekł Challenger. 

Dziennikarz spojrzał jeszcze bardziej zmieszany. 
- Pan jest profesorem Challengerem, prawda? -

spytał. 

Owszem, drogi panie, tak właśnie brzmi moje nazwisko. 

Nie  mogę  wobec  tego  zrozumieć,  jak  pan  może  twierdzić,  że  nie  istnieje  tego  rodzaju 

niebezpieczeństwo.  Chodzi  mi  o  list  napisany  osobiście  przez  pana,  opublikowany  pod  pana 

nazwiskiem dziś rano w londyńskim „Timesie". 

Tym razem zdziwił się Challenger. 

Dziś rano? - rzekł. - Żaden londyński „Times" nie wyszedł dziś rano. 

Ależ na  pewno, proszę  pana  - odrzekł  Amerykanin, lekko  zaniepokojony  - musi  pan przyznać,  że 

londyński  „Times" jest  gazetą  codzienną.  -  Wyjął  z  wewnętrznej  kieszeni  egzemplarz dziennika.  -Oto 
list, na który się powołuję. 

Challenger odchrząknął znacząco i zatarł ręce. 

Zaczynam rozumieć - rzekł. - A więc czytał pan ten list dziś rano? 

Tak, proszę pana. 

I natychmiast przybył pan, aby przeprowadzić ze mną wywiad? 

- Tak jest. 

Czy pan nie zauważył czegoś niezwykłego, jadąc tutaj? 

Owszem, mówiąc prawdę, Anglicy  wydali mi  się bardziej  ożywieni i ogólnie mniej  wyniośli, niż  to 

kie

dykolwiek  zauważyłem. Bagażowy  zaczął mi  opowiadać  zabawną historyjkę,  a  to jest  zupełnie  coś 

nowego dla mnie w tym kraju. 

Nic więcej? 

Chyba nie, w każdym razie nic takiego, co mógłbym sobie przypomnieć. 

No dobrze, a o której godzinie wyjechał pan ze stacji Victoria? 

Amerykanin uśmiechnął się. 

background image

- 50 -  

Przyjechałem  tu,  aby  przeprowadzić  z  panem  wywiad,  profesorze,  tymczasem  sprawa  przyjęła 

taki obrót, że można by zapytać: „Czy Murzyn złapał rybę, czy ryba Murzyna?" Z panem jest zupełnie 
podobnie. 

- To mnie p

rzypadkowo interesuje. Czy przypomina pan sobie godzinę? 

Oczywiście... Było wpół do pierwszej. 

A przybył pan... ? 

- Za kwadrans trzecia. 

I wynajął pan dorożkę? 

- Tak jest. 

- Jak daleko, zdaniem pana, jest do stacji? 

No, przypuszczam, że dobre dwie mile. 

A więc jak pan sądzi, ile to panu zabrało czasu? 

Jakieś pół godziny, biorąc pod uwagę tego astmatycznego konia. 

Więc mogła być trzecia godzina? 

- Tak, albo nieco po trzeciej. 

Niech pan spojrzy na swój zegarek. Amerykanin uczynił  to, a potem popatrzył na nas zdumiony. 

Ależ  -  zawołał  -  zrobiło  się  późno.  Ten  koń  pobił  z  pewnością  wszelkie  rekordy.  Dopiero  teraz 

spostrzegam, że słońce jest już dość nisko. Jest w tym coś, czego nie mogę zrozumieć. 

Czy  naprawdę  nie  przypomina  pan  sobie  nic  szczegółowego,  co  uderzyło  pana  w  drodze  na 

wzgórze? 

Owszem,  zdaje mi  się,  że  w  pewnym momencie byłem  strasznie  śpiący.  Pamiętam,  że  chciałem 

coś powiedzieć dorożkarzowi i że nie udało mi się zwrócić na siebie jego uwagi. Przypuszczam, że to 

powodu upału, nawet przez chwilę doznałem zawrotu głowy. To wszystko.  

Tak  jest  z  całą  ludzkością  -  rzekł,  zwracając  się  do  mnie,  Challenger.  -  Wszyscy  oni  odczuwali 

przez  chwilę  zawrót  głowy.  Nikt  z  nich, jak  dotąd,  nie  ma  pojęcia,  co  się  stało.  Każdy  przystąpi  do 

przerwanego  zajęcia,  podobnie jak  Austin,  który  chwycił  za gumowy  wąż, lub  golfiści,  którzy  od  razu 
podjęli  grę.  Pański  wydawca,  Malone,  będzie  nadal  wydawał  gazety,  a  zdziwi  się  niezmiernie 

stwierdziwszy  brak  jednego  nakładu.  Tak,  młody  przyjacielu  -  rzekł  do  amerykańskiego  reportera  z 
nagłym  przypływem  dobrodusznej  wesołości  -  może  zainteresuje  pana  wiadomość,  że  świat 

bezpiecznie przepłynął przez  trujący  prąd,  który  niby jakiś  Golfstrom  płynie  w oceanie eteru.  Zechce 
pan  także  wziąć  pod  uwagę  dla  uniknięcia  w  przyszłości  nieporozumień,  że  dzisiaj  nie  jest  piątek, 

dwudziestego  siódmego  sierpnia, lecz  sobota, dwudziestego  ósmego  sierpnia,  oraz  że  pan  siedział 
nieprzytomnie w dorożce przez dwadzieścia osiem godzin na Wzgórzu Rotherfield. 

I  „w  tym miejscu"  -  jakby  powiedział mój amerykański  kolega  -  mógłbym  zakończyć  opowiadanie. 

Jest to tylko, jak się prawdopodobnie zdążyliście zorientować, pełniejsza, bardziej szczegółowa wersja 

sprawozdania,  które  ukazało  się  w  poniedziałkowym  wydaniu  „Daily  Gazette"  -  sprawozdania,  które 
uznano  powszechnie  za  największe  osiągnięcie  dziennikarskie  wszyst kich  czasów  i  dzięki  któremu 

sprzedano  ni  mniej,  ni  więcej,  tylko  trzy  i  pół  miliona  egzemplarzy  naszej  gazety.  Te  wspaniałe 
nagłówki artykułów oprawiłem nawet w ramkę i powiesiłem na ścianie mego sanktuarium: 

ŚWIAT DWADZIEŚCIA OSIEM GODZIN W LETARGU 
PRZEŻYCIE NIE MAJĄCE PRECEDENSU CHALLENGER MIAŁ RACJĘ 
NASZ KORESPONDENT OCALONY 
SENSACYJNY REPORTAŻ 
POKÓJ Z TLENEM 

NIESAMOWITA JAZDA SAMOCHODEM 
WYMARŁY LONDYN 
BRAKUJĄCA STRONICA 
WIELKIE POŻARY I STRATY W LUDZIACH 
CZY TO SIĘ POWTÓRZY? 
Pod  tymi  wspaniałymi  tytułami  następowało  dziewięć  i  pół  kolumny  tekstu.  Było  to  pierwsze,  

ostatnie  i  jedyne  sprawozdanie  z  historii,  jaka  wydarzyła  się  na  naszej  planecie,  a  opisane  w  taki 

sposób,  jak  tylko  umiał  to  zrobić  jeden  człowiek,  który  przeżywał  i  obserwował  wszyst ko  w  ciągu 
całego długiego dnia. Challenger i Summerlee omawiali tę sprawę we wspólnej naukowej rozprawie, a 

background image

- 51 -  

mnie  przypadł  w  udziale  opis  popularny.  Z  pewnością  mogę  śpiewać  nunc  dimittis.  Cóż  bowiem 

pozostało po tym wszystkim dziennikarzowi, jeśli nie spokojne życie? 

Niechże jednak nie kończę sensacyjnymi nagłówkami i osobistym wyłącznie triumfem. Pozwólcie mi 

raczej przytoczyć tu głębokie  w  treści  słowa,  którymi  jeden  z n ajpoważniejszych  dzienników  kończył 
swój  doskonały  artykuł  wstępny  o  powyższym  wydarzeniu  -  artykuł,  który  mógłby  być  uważany  za 

źródło informacji dla każdego myślącego człowieka.  

 
Niestety, dość  wytartym truizmem  stało  się  twierdzenie  -  pisał  „Times"  -  że  ludzkość jest  bezsilna 

wobec  niewidzialnych,  otaczających  nas  mocy.  Tymczasem  te  same  przepowiednie  i  ostrzeżenia 

przekazywali  nam  nie  tylko  dawni prorocy,  ale także  filozofowie naszych  czasów.  Lecz podobnie jak 
dzieje się z często powtarzanymi prawdami, po pewnym czasie twierdzenie to straciło na aktualności i 

sile wymowy. Jakaś lekcja, jakieś istotne przeżycie było konieczne dla przywrócenia mu dawnej wagi. 
Ocknęliśmy się właśnie dzięki tej zbawiennej, lecz straszliwej próbie, a chociaż umysł nasz ogłuszony 

jest  nagłym  uderzeniem,  upokorzony  duch  oczyścił  się  po  stwierdzeniu  własnej  ograniczoności  i 
niemocy.  Świat  zapłacił  olbrzymią  cenę  za  tę  naukę.  Wprawdzie  nie  dowiedzieliśmy  się  jeszcze  o 

całych rozmiarach klęski, ale już samo zniszczenie Nowego Yorku, Nowego Orleanu i Brightonu przez 
pożar stanowi jedną z największych tragedii w dziejach rodu ludzkiego. Gdy sprawozdanie z katastrof 

kolejowych  i  okrętowych  zostanie już ukończone,  dostarczy ono, niestety,  ponurej lektury,  chociaż  są 
na  to  dowody,  że  w  przeważającej  większo ści  wypadków  maszyniści  kolejowi  i  okrętowi  zdołali 

zatrzymać  maszyny,  nim  całkowicie  ulegli  działaniu  trucizny.  Jednakże  nie  tylko  konkretne  straty  - 
jakkolwiek  są  one  ogromne  tak  w  ludziach,  jak  i  dobrach  materialnych,  będą  dziś  prze dmiotem 

naszych  najważniejszych  rozważań.  Wszystko  to  bowiem  po  pewnym  czasie ulegnie  niepamięci.  Nie 
będzie  można  jednak  zapomnieć  ani  o  tym,  że  wszechświat  objawił  nam  swoje  nieograniczone 

możliwości przemian, ani tego, w jaki sposób zburzone zostało nasze ciasne zadowolenie z siebie, ani 
przykładu na  to, jak  niepewne jest  nasze  materialne istnienie i jaka  przepaść  kryć  się  może po obu 

stronach  wąskiej  kładki  naszego  życia.  Będzie  to  i  powinno  długo  jeszcze  niepokoić  naszą 
świadomość. Powaga i pokora leżą u podstaw wszystkich naszych obecnych wzruszeń. Oby stały się 

one  fundamentem,  na  którym  jakieś  lepsze  i  mędrsze  pokolenie  zbuduje  bardziej  godną  czci 
świątynię.