background image

BARBARA KAYE

WĘDROWNY 

PTAK

background image

PROLOG
Laurie Tyler siedziała przy kuchennym stole, na którym piętrzyły 

się   rachunki   do   zapłacenia.   Człowiek   od   samego   rana   musi   się 
trzymać za kieszeń, pomyślała ponuro i zabrała się do wypisywania 
czeków. Nienawidziła tego zajęcia. Żyli skromnie, a mimo to wydatki 
były nadspodziewanie duże.

Już   po   chwili   wiedziała,   że   i   w   tym   miesiącu   nie   uda   się   jej 

zaoszczędzić nawet najmniejszej sumy. Zawsze miała taką nadzieję, 
chociaż sama się sobie dziwiła dlaczego. Uparta optymistka. Teraz 
elektryczność i kolejny czek. Listopad, święta za pasem. Westchnęła. 
Na   szczęście   Andy   i   Jill   nigdy   nie   domagali   się   niczego 
nadzwyczajnego i nawet symboliczny drobiazg w pełni ich zadowalał. 
Doskonale   zdawali   sobie   sprawę,   że   starsza   siostra,   która   od 
dziewięciu lat samodzielnie ich wychowuje, ustawicznie boryka się z 
trudnościami. Nauczycielska pensja ledwo starczała na troje.

W   całym   domu   panowała   cisza.   Słychać   było   jedynie   tykanie 

starego zegara. Jill jeszcze nie wróciła, Andy już z nimi nie mieszkał. 
Latem   zrobił   dyplom   i   przeniósł   się   do   San   Antonio,   gdzie   dostał 
pracę. Dobre dzieciaki. Przerażające wizje czekających ją trudności 
wychowawczych   nie   sprawdziły   się.   Laurie   miała   ze   swoim 
rodzeństwem   tylko   zwykłe,   drobne,   normalne   problemy,   jak   z 
nastolatkami w ich wieku. A teraz są dorośli, za dwa lata Jill skończy 
studia   i  też   wyfrunie  z  gniazda.   U wyjścia  z  tunelu   zaczynało  już 
migać słabe światełko.

Koniec.   Wszystkie   czeki   wypisane,   znaczki   na   kopertach 

przyklejone.   Laurie   wstała,   podeszła   do   okna.   Jesień   w   górach 
zachodniego Teksasu zapierała dech w piersiach. Niespotykanie obfite 
deszcze   tego   roku   ucieszyły   farmerów,   ale   na   sytuację   finansową 
Laurie   pogoda   nie   miała   wpływu.   Chociaż   wszyscy   w   Davis 
Mountains nadal nazywali posiadłość ranczem Tylerów, od lat już nie 
wypasano tu bydła. Laurie przypomniała sobie krowy rasy Hereford, 
które hodował ojciec, cynamonowe z białymi pyskami, i zastanawiała 
się, czy kiedykolwiek wróci tu życie. Nauczycieli nie stać na zakup 
stada i wynajęcie ludzi, by obrabiali dwustuakrowe gospodarstwo.

Zamyśliła   się.   Zależy   mi   jeszcze   na   tym?   Kiedy   Jill   skończy 

college, będę miała trzydzieści cztery lata. Czy będzie mi się jeszcze 
chciało odbudowywać ranczo od zera? Może sprzedać ziemię i zacząć 
całkiem nowe życie? Ale jeszcze nie pora na tego rodzaju decyzje. Na 

background image

razie będę robiła dokładnie to samo, co dotychczas: uczyła, płaciła 
rachunki i starała się jakoś przetrwać.

Gdyby dziesięć lat temu ktoś spróbował powiedzieć Laurie, że tak 

minie   trzydziesty   drugi   rok   jej   życia,   roześmiałaby   się.   Od   kiedy 
dorosła na tyle, by snuć plany na przyszłość, wyobrażała sobie, że nie 
będzie dzielić losu tutejszych mieszkańców. Marzyła o magisterium, 
posadzie na dużym uniwersytecie, a może małym, za to prestiżowym. 
Do   tego   czasu   założyłaby   też   pewnie   własną   rodzinę.   Widocznie, 
westchnęła ze smutkiem, nie było mi to sądzone.

Nagle   usłyszała   nadjeżdżający   samochód.   Poszła   do   jadalni   i 

zerknęła przez okno. Zobaczyła pikap z DO, rancza Cassie Maitland, i 
oczywiście   pomyślała,   że   przyjaciółka   wpadła   z   niespodziewaną   z 
wizytą. Laurie wyszła na ganek akurat w chwili, gdy z kabiny wyłonił 
się   George   Whittaker,   zarządca   DO,   którego   szczupłą   sylwetkę   i 
zawadiacko przekrzywionego stetsona rozpoznałaby wszędzie. Serce 
zabiło   jej   mocniej.   Ta   odruchowa   reakcja   zawsze   niezmiernie 
irytowała Laurie, bo chociaż George od dawna jej się podobał, było to 
zainteresowanie jednostronne. Ledwo ją zauważał, nie oszukujmy się. 
Raz w tygodniu - wskutek nalegań Cassie, Laurie była tego pewna - 
George przyjeżdżał na ranczo Tylerów. Przycinał krzewy, naprawiał 
płoty, łatał rozmaite dziury, a później zostawał jeszcze chwilę, żeby 
napić się kawy czy piwa. W owe dni Laurie siedziała w szkole jak na 
szpilkach i nawet największe urwisy z szóstej klasy nie musiały się 
obawiać, że każe im za karę zostać po lekcjach.

Doprawdy  żałosne, pomyślała teraz, że godzina spędzona z tym 

człowiekiem przy kuchennym stole jest główną atrakcją mojego życia. 
Musiała z ręką na sercu przyznać, że niewiele pamięta z ich rozmów, 
gdyż George nigdy nie używał dwóch słów, gdy wystarczało jedno. 
Zawsze jednak był uprzejmy i, jak zauważyła, niezwykle nieśmiały w 
kontaktach   z   kobietami.   A   co   gorsza,   nigdzie   długo   miejsca   nie 
zagrzał i cenił sobie swoją wolność. Określenie „włóczykij" byłoby 
może   w   stosunku   do   niego   trochę   niesprawiedliwe   (przepracował 
przecież u Cassie cztery lata), ale miał ten dziwny wyraz oczu, jakby 
zapatrzonych w odległy horyzont.

Jednym słowem, źle ulokowała swoje uczucia. George mógłby 

niejednej   dziewczynie   złamać   serce   i   nawet   o   tym   nie   wiedzieć. 
Wystarczyło, że się uśmiechnął i spojrzał tymi swoimi  niebieskimi 
oczyma, a biedaczka traciła głowę.

background image

Laurie zastanawiała się, po co przyjechał. To nie był ,jego" dzień. 

Może wpadł ot tak, bez powodu, pomyślała i ciepło jej się zrobiło na 
sercu.

  -   Dzień   dobry   -   odezwała   się   odgarniając   włosy   z   czoła   i 

osłaniając oczy od słońca. - Dni ci się pomieszały?

 - Hej - odpowiedział. - Nie, nie, wiem, który dzisiaj... - George 

zatrzymał się u podnóża schodów i spojrzał w górę. Minę miał bardzo 
poważną. - Prawdę mówiąc, przyjechałem się pożegnać.

Laurie   bezradnie   opuściła   rękę.   Starała   się   opanować.   Na 

zewnątrz   niby   się   nie   zmieniła,   ale   czuła,   że   wewnątrz   niej   coś, 
pewnie marzenie, umarło. Głupie, zupełnie nieuzasadnione marzenie.

 - Co? Wyjeżdżasz?
  - Tak. Jadę do Oklahomy zobaczyć się z rodziną.  A potem... 

potem jeszcze nie wiem. Tam. - Wskazał na zachód.

  - Rozumiem. - Laurie wzięła głęboki oddech. Wiadomość była 

nieoczekiwana, ale wcale nie taka zaskakująca. Mężczyźni pokroju 
George'a   nie   miewali   zazwyczaj   powodu,   by   siedzieć   w   jednym 
miejscu. Dobrze o to dbali.

 - Powodzenia.
 - Dziękuję.
 - Miło z twojej strony, że wstąpiłeś się pożegnać.
 - Drobiazg.
 - I dziękuję za pomoc.
  -  Żałuję,  że  nie  udało   mi   się  zrobić   jeszcze   czegoś  więcej.  - 

George rozejrzał się dookoła. - Przydałby ci się ktoś na stałe, kto by 
pracował regularnie, a nie tylko od czasu do czasu.

 - Tak. - Laurie zaśmiała się niewesoło. - Chyba masz rację.
George  czubkiem  buta  wiercił  dziurę  w  ziemi.   Nagle  podniósł 

wzrok i powiedział:

 - Zawsze chciałem... chciałem cię o coś zapytać, ale uważałem, 

że to nie mój interes. I pewnie nie mój.

 - Słucham. Nie krępuj się.
  - Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? Przecież ładna z ciebie 

dziewczyna.

Zapadła kłopotliwa cisza. Nigdy dotąd nie rozmawiali na tematy 

osobiste   i   Laurie   nie   miała   okazji   opowiedzieć   George'owi   o 
narzeczonym,   który   ją   rzucił   wkrótce   po   śmierci   rodziców.   Nie 
wspomniała   też,   że   ucząc   w   szkole   i   wychowując   młodsze 

background image

rodzeństwo,   nie   miała   czasu   na   rozrywki   i   zawieranie   nowych 
znajomości.

 - Och, miałam obowiązki. Byłam potrzebna innym.
Dźwigałam na sobie to wszystko, od czego ty w życiu uciekasz - 

dodała nie mrugnąwszy nawet okiem.

George wyglądał, jakby otrzymał cios prosto w serce. Laurie nie 

miała wcale zamiaru o nic go oskarżać, ale wypowiedzianych raz słów 
nie da się już cofnąć. Zauważyła, że próbował się uśmiechnąć, ale mu 
nie wyszło. Kiwnął tylko głową.

  -  Taak.  Chyba masz  rację.  No  to...  do zobaczenia.  -  Dotknął 

ronda   kapelusza   i   odwrócił   się,   unikając   intensywnego   spojrzenia 
Laurie.

  -   Zaczekaj!   -   Laurie   wciągnęła   powietrze   głęboko   w   płuca   i 

zeszła na dół. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe... - 
Uniosła   głowę   (później   zastanawiała   się,   jak   w   ogóle   się   na   to 
zdobyła) i ku zdumieniu George'a pocałowała go lekko w usta. - Do 
zobaczenia i bezpiecznej drogi. Życzę ci, żebyś w nowym miejscu 
znalazł to, czego szukasz. Przyślij mi widokówkę. - Po czym ostatnim 
wysiłkiem   woli   uśmiechnęła   się,   odwróciła   i   wbiegła   na   schody. 
Przeszła przez ganek i zniknęła we wnętrzu domu.

Bezpieczna za zamkniętymi drzwiami uroniła łzę, a może nawet 

dwie. Ogarnął ją smutek. Doznała kolejnego zawodu. Nie, nie miała 
złamanego   serca,   uświadomiła   sobie   tylko,   że   pożegnanie   z 
George'em było ostateczne i że będzie go jej brakowało. Nigdy go już 
nie zobaczy, ale co tam, jakoś przeżyje. Kobiety takie jak ona łatwo 
się nie załamują.

Elegancki   dwupiętrowy   budynek   z   klinkierowej   cegły,   stojący 

przy   spokojnej,   wysadzanej   drzewami   cienistej   ulicy   w   Oklahoma 
City,   na   pierwszy   rzut   oka   wcale   nie   wyglądał   jak   klinika 
psychiatryczna. George zatrzymał się i przyjrzał okazałemu wejściu. 
Zadzwonił.   Usłyszawszy   brzęczyk,   pchnął   drzwi.   Znalazł   się   w 
imponującym holu z wypolerowaną jak lustro posadzką. Przed sobą 
miał  schody prowadzące na piętro.  W panującej  tu ciszy  dosłyszał 
słaby dzwonek telefonu gdzieś w głębi domu. Zastanawiał się, czy 
trafił pod właściwy adres. Trzymał się ściśle wskazówek, ale w tej 
dzielnicy wiele rezydencji zamieniono na biura.

background image

Rozdział 1
CZTERY MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Nagle usłyszał jakiś szmer na schodach i uniósł głowę. Zobaczył 

tęgawą siwowłosą kobietę, która zapytała:

 - Pan Whittaker?
 - Tak - odpowiedział George i zdjął swojego stetsona.
 - Proszę tędy. To ja jestem doktor Frances Ames - przedstawiła 

się kobieta.

Chociaż George zwątpił nagle w celowość tej wizyty, posłusznie 

udał się za doktor Ames na górę do dużego pokoju, który zupełnie nie 
sprawiał wrażenia gabinetu lekarskiego. Bardziej przypominał salon, 
w którym zbiera się modne towarzystwo. Stała tu wzorzysta kanapa 
zarzucona   szydełkowymi   poduszkami,   a   po   obu   stronach   kominka 
pasujące   do   niej   fotele.   Na   niskim   stoliku   do   kawy   umieszczono 
bukiet sztucznych kwiatów. Do okna z ciężkimi storami przysunięto 
olbrzymie zawalone papierami biurko, doktor Ames jednak nie zajęła 
miejsca przy nim. Zabrała tylko papierową teczkę z dokumentami i 
usiadła na jednym z foteli obok. George'owi wskazała drugi.

  -   Proszę   spocząć   -   zaprosiła.   -   Pan   jest   bratem   pani   Greene, 

prawda?

 - Tak...
George nie  mógł  uwierzyć, że ta starsza  pani wyglądająca jak 

dobrotliwa babcia należy do czołówki lekarzy psychiatrów w kraju. 
Położył kapelusz na kolanach, nieświadomie zaciskając dłonie na jego 
rondzie   jak   na   kole   ratunkowym.   Nigdy   w   życiu   nie   czuł   się   tak 
niepewnie.   Jestem   ostatnią   osobą,   która   powinna   tutaj   przyjść, 
pomyślał,  ale z drugiej strony, kto inny miał  to zrobić? Macocha? 
Wykluczone.   Ani   on,   ani   Ellen   jakoś   nie   zdołali   się   z   nią   zżyć. 
Ojciec?   Też   nie,   gdyż   jego   początkowe   współczucie   dla   córki 
przerodziło się w gniew.

Doktor Ames włożyła okulary i uśmiechnęła się serdecznie, jakby 

czytała w jego myślach i zdawała sobie sprawę z jego skrępowania.

  -   Proszę   się   uspokoić.   Tu   może   pan   mówić   wszystko.   Moim 

zadaniem jest panu pomóc.

 - To nie ja potrzebuję pomocy.
  -   Ujmijmy   to   w   ten   sposób:   jestem   tutaj,   żeby   panu   pomóc 

zrozumieć   czyn   pańskiej   siostry   i   doradzić,   jak   postępować   dalej. 

background image

Lekarz, który przeprowadzał badania wstępne, twierdzi, że jej stan jest 
ciężki.

  -   Próbowała   odebrać   sobie   życie   -   odezwał   się   George   tępo. 

Myślał, że jeśli to powie na głos, łatwiej uwierzy. Mylił się jednak. - 
Niektórzy   lekarze   mówili,   chyba   z   uprzejmości,   że   to   mógł   być 
przypadek. Ale ja nie dałem się nabrać. Gdyby nie sąsiadka, która 
zajrzała, jak tylko zauważyła...

  -   Niech   pan   nie   wyciąga   zbyt   pochopnych   wniosków. 

Niemożność koncentracji czy osłabienie pamięci to częste symptomy 
zaburzeń psychicznych. Ellen mogła po prostu zapomnieć, że już raz 
zażyła lekarstwo...

 - Proszę pani. Połknęła tyle tych piguł, że zabiłyby konia. Zrobiła 

to z głupoty, czy dlatego że jest chora?

  - A jak się panu wydaje? - spytała doktor Ames. - To nie jest 

normalne zachowanie. To choroba umysłowa.

 - Cóż. Nie myli się pani. Nie wiem, dlaczego ona to sobie... nam 

wszystkim, zrobiła.

 - Nam? - powtórzyła lekarka, zachęcając do dalszych wyjaśnień.
 - Mnie, ojcu, dzieciakom. Chociaż podejrzewam, że Stacy i Dee 

Ann są jeszcze za smarkate i nie rozumieją, o co tu chodzi.

 - Ile mają lat?
 - Dwanaście. To bliźniaczki.
Doktor   Ames   uśmiechnęła   się   do   George'a   ponownie,   ale   tym 

razem ze smutkiem.

 - Niech pan nie będzie zbyt pewny, że dziewczynki nie wiedzą, 

co się dzieje. Dzieci w tym wieku bywają o wiele bystrzejsze niż nam 
się   wydaje.   No   i   oczywiście,   to   one   są   prawdziwymi   ofiarami 
podobnych tragedii. Jak znoszą całą tę sytuację?

  - Zadziwiająco dobrze. Tęsknią za mamą, to zrozumiałe, no i 

nudzą się chyba na farmie dziadka. Nie odstępują mnie. Staram się 
poświęcać im tyle czasu, ile mogę. Kiedy są ze mną, wszystko układa 
się dobrze, ale na pewno przeżyły wstrząs.

Lekarka   kiwnęła   potakująco   głową.   Zerknęła   do   teczki   z 

dokumentami.

 - Ellen zaczęła chorować zaraz po rozstaniu z mężem, czy tak?
  - Tak. Wystarczyłoby już samo  to, że ją zostawił, ale on, na 

dodatek, rzucił ją dla innej.

 - Długo byli małżeństwem?

background image

 - Prawie czternaście lat.
 - Dawno odszedł?
George   zaczął   się   wiercić   w   fotelu.   W   ciągu   całego   swojego 

trzydziestotrzyletniego życia nigdy nie musiał ujawniać tak osobistych 
szczegółów przed kimś obcym. Nawet nie wyobrażał sobie podobnej 
sytuacji. Wskutek jednak uporczywego nalegania Joe Lindsaya, ich 
domowego lekarza, zmusił się do odwiedzenia doktor Ames. Ale z 
radością oddałby cały majątek za możliwość wstania i podziękowania 
lekarce   za   tę   chwilę   rozmowy.   Pragnął   zapomnieć   o   siostrze,   jej 
problemach, gniewie ojca i nieszczęsnych bliźniaczkach, zapomnieć o 
tym wszystkim. Sumienie mu jednak nie pozwalało.

 - W połowie listopada przyjechałem do nich w odwiedziny, a to 

stało się zaraz potem. Okazało się, że związek z tamtą kobietą trwał 
już   jakiś   czas.   Nasz   ojciec   od   dawna   coś   podejrzewał,   ale   Ellen 
stanowczo zaprzeczała. Ja byłem daleko i o niczym nie wiedziałem.

Doktor Ames zamyśliła się.
 - Czyli cztery miesiące temu. Wynika z tego, że pański szwagier 

zostawił rodzinę na krótko przed Bożym Narodzeniem, tak?

 - Zgadza się. Miło, prawda? Nie będę ukrywał, że nigdy go nie 

lubiłem. On mnie zresztą też. Ale kiedy odszedł, Ellen kompletnie się 
załamała i wszystko się tak piekielnie pop... pomieszało...

 - Jak reszta rodziny zareagowała na depresję Ellen?
  - Nasza macocha nigdy nie miała własnych dzieci i chyba nie 

bardzo   wie,   jak   się   zachować.   Ojciec   nie   jest   już   młody,   a   próba 
samobójstwa Ellen tak nim wstrząsnęła, że wpadł dosłownie w furię. 
Dziewczynki? Co takie dzieciaki mogą wiedzieć? Ni stąd, ni zowąd 
ojca po prostu nie ma, a matka bez przerwy płacze. Przyznam się, że 
miałbym ochotę moją siostrą dobrze potrząsnąć albo nawet spuścić jej 
lanie. Oszczędzę pani opisu tego, co zrobiłbym ze Steve'em.

Doktor   Ames   słuchała   tego   wszystkiego   z   nie   zmienionym 

wyrazem twarzy.

 - A pan ma żonę? - spytała.
 - Dzięki Bogu nie i nigdy w życiu nie miałem. Lekarka zamknęła 

teczkę z dokumentami i pochyliła się odrobinę do przodu.

  - Spróbuję wytłumaczyć panu - zaczęła poważnym,  ale miłym 

tonem - jak niektórzy ludzie reagują, kiedy ukochany małżonek lub 
małżonka   odejdzie,   a   już   szczególnie   wtedy,   gdy   na   horyzoncie 
pojawia się ktoś trzeci.

background image

  - Przerwała, jakby szukając właściwych słów. - To tak, jakby 

ziemia   usunęła   się   im   spod   nóg.   Solidne   podstawy,   na   których 
opierało się ich życie, nagle znikają. Ci ludzie tracą poczucie własnej 
wartości. Zamiast bezpieczeństwa pojawia się lęk. Przyszłość nie ma 
już   żadnego   sensu.   Nie   znajdują   pocieszenia   ani   we   własnych 
rozmyślaniach,   ani   w   rozmowach   z   krewnymi,   przyjaciółmi, 
duszpasterzem, czyli z tymi, do których normalnie człowiek zwraca 
się w rozpaczy. Wpadają w panikę, to właśnie słowo, moim zdaniem, 
dobrze oddaje istotę tego stanu.

George   potarł   zmęczone   oczy.   Spędził   wiele   bezsennych   nocy 

zamartwiając się całą tą sprawą i był ledwie żywy.

 - Jak długo to trwa?
  -   Kto   może   przewidzieć?   U   niektórych   taka   panika   szybko 

przeradza się w gniew, potem godzą się z losem. Inni zamykają się w 
sobie tak szczelnie, że terapia trwa latami. Zostawieni bez pomocy 
potrafią targnąć się na swoje życie. - Przerwała. - Proszę opowiedzieć 
mi o małżeństwie siostry - powiedziała.

George namyślał się chwilę.
 - Przez większość tego czasu przebywałem z dala od rodziny, ale 

kiedy wpadałem z wizytą, Steve i Ellen...

 - zawahał się. Nie wiedział, jak to wyrazić i czy w ogóle warto o 

tym wspominać. - Ona za nim szalała. Zawsze. Nigdy nie potrafiłem 
tego   zrozumieć,   ale   tak   właśnie   było.   Steve   był   Słońcem,   a   Ellen 
obracała się wokół niego.

 - Hmm. Mogłam się domyślić. Ludzie, którzy są tak uzależnieni 

od partnera, szybciej wpadają w depresję. To nie jest najszczęśliwszy 
model związku kobiety i mężczyzny.

 - Może nie, ale przez czternaście lat się sprawdzał.
 - Byli dobrymi rodzicami?
  - Nigdy nie miałem dzieci, więc trudno mi coś powiedzieć, ale 

dziewczynki są miłe. Były.

 - Pojawiły się jakieś problemy?
  - Do tej pory nic szczególnie groźnego. Fochy. Zwracanie na 

siebie uwagi, takie rzeczy. Ale mojemu ojcu mocno działają na nerwy.

 - Co z ich własnym ojcem? Nie zaproponował, że się nimi zajmie 

w tym trudnym okresie?

W odpowiedzi George prychnął drwiąco.

background image

  -   Nie   mamy   najmniejszego   pojęcia,   gdzie   facet   się   podział. 

Podobno dostał jakąś posadę w Ameryce Południowej. Z zawodu jest 
geologiem. Tamta kobieta zresztą też. Wyjechali razem. Steve nawet 
nie wie, co się stało.

 - I nie zostawił żadnych pieniędzy?
 - Bank co miesiąc przysyła pewną sumę.
 - Wobec tego może wiedzą, jak się z nim skontaktować?
  - Mnie też to przyszło do głowy, ale żaden z pracowników nie 

umie   powiedzieć,   gdzie   on   się   teraz   podziewa.   Przed   wyjazdem 
otworzył specjalne konto i zlecił im, żeby ostatniego dnia każdego 
miesiąca wysyłali rodzinie czek. Najwidoczniej nie życzy sobie, by go 
namierzono. I lepiej niech się modli, żebym go nie dostał w swoje 
ręce.

Doktor   Ames   zapisywała   coś   w   notatniku.   Potem   zamknęła 

zeszyt   i   opierając   na   nim   splecione   dłonie   dyskretnie   zerknęła   na 
George'a.

  -   Przypuszczam,  że   zna   pan   diagnozę.   Ellen   może   stanowić 

zagrożenie dla siebie i dzieci.

 - Tak, wiem. - George spuścił głowę.
  - Odwiedzałam ją wielokrotnie i oboje z doktorem Lindsayem 

uważamy, że powinna znaleźć się w szpitalu.

  -   Doktor   Lindsay   mówił   mi   o   tym.   Przyznam   się,   że   jestem 

przerażony.

 - To tylko świadczy, że jest pan normalny.
  -   Mnie   nie   chodzi   o   to,  że   Ellen   ma   iść   do   szpitala 

psychiatrycznego   -   wyjaśnił   George   pospiesznie.   -   Zdaję   sobie 
sprawę,   że   powinna   znaleźć   się   pod   opieką   ludzi,   którzy   będą 
wiedzieli,   jak   z   nią   postępować.   Boję   się   o   dzieci.   Co   się   z   nimi 
stanie? Zamartwiam się tym, ale nie widzę żadnego wyjścia.

 - Mają przecież rodzinę. Dziadka.
  -   Naprawdę   wolałbym,   żeby   ojciec   nie   brał   na   siebie   takiej 

odpowiedzialności.   Kiedy   się   urodziłem,   przekroczył   już 
czterdziestkę.   Jest   trochę   za   stary   na   opiekę   nad   dwunastoletnimi 
wnuczkami. Poza tym, z czasem zaczął odnosić się do problemów 
Ellen z coraz mniejszym zrozumieniem. Twierdzi, że ona po prostu 
chce   nas   wszystkich   unieszczęśliwić.   A   w   psychiatrię   nie   wierzy. 
Uważa, że to, za przeproszeniem, bzdury.

background image

 - Cóż, zostaje więc tylko pan. - Doktor Ames uśmiechnęła się. - 

Robi pan wrażenie zrównoważonego i widać, że los dzieci leży panu 
na sercu.

  -   Wątpię,   czy   nadaję   się   na   opiekuna.   Nie   posiadam   nawet 

własnego domu. Jestem kowbojem, często przenoszę się z miejsca na 
miejsce. Gdyby nie sprawa z Ellen, już dawno by mnie tutaj nie było.

 - Ale przyzna pan, że najważniejsze teraz jest dobro dzieci. Ojca 

nie   można   odnaleźć,   matka   będzie   poza   domem   kilka   miesięcy,   a 
może nawet dłużej. Tak się nieszczęśliwie składa, że w momentach 
kryzysowych   dzieci   przypisują   sobie   całą   winę.   Bliźniaczkom 
potrzebna   jest   teraz   troskliwa   opieka,   spokojny   dom.   Jeśli   nikt   z 
państwa   nie   potrafi   im   tego   zapewnić,   będzie   je   trzeba   po   prostu 
umieścić w rodzinie zastępczej.

George spojrzał na rozmówczynię z przerażeniem.
  -   Nie!   Wykluczone!   -   zaprotestował   wstrząśnięty   do   głębi.   - 

Stacy i Dee Ann nie mogą iść do obcych.

Lekarka westchnęła. Spojrzała z sympatią na George'a i rzekła:
  -  Życie   jest   pełne   niespodziewanych   zakrętów.   Jeśli 

umieszczenie   siostrzenic   w   rodzinie   zastępczej   nie   wchodzi   w 
rachubę, musi pan pogodzić się z faktem, że na jakiś czas przestanie 
pan być wędrownym ptakiem.

Jazda z Oklahoma  City  na farmę, gdzie spędził  większą część 

dzieciństwa, trwała dwie godziny i George miał mnóstwo czasu na 
myślenie,   zastanawianie   się   i   martwienie.   Wystarczy   moment   i 
wszystko w życiu ulega zmianie. Cztery miesiące temu miał ściśle 
określone plany: wakacje u rodziny, a potem na zachód, Montana, 
może Idaho, tam, gdzie go jeszcze nie było. Tak wyglądało całe jego 
dorosłe   życie.   Coś   go   gnało   przed   siebie.   Odkąd   w   wieku 
dziewiętnastu   lat   zrezygnował   ze   studiów   i   najął   się   do   pracy   na 
ranczo   w   Panhandle,   wciąż   wędrował.   Nie   obrósł   w   rzeczy,   nie 
wszedł w żadne trwałe związki, nie przywiązał się do miejsc. Kiedy 
życie stawało się zbyt wygodne, a jutro zbyt łatwe do przewidzenia, 
ruszał przed siebie.

Gdyby jednak chciał być wobec siebie całkiem szczery, musiałby 

przyznać,   że   z   wiekiem   coraz   trudniej   było   mu   się   żegnać.   W 
listopadzie,   gdy   po   czteroletnim   pobycie   rzucał   pracę   w   Davis 
Mountains,   odkrył,   że   wcale   nie   ma   ochoty   wyjeżdżać.   Zostawiał 
ludzi,   z   którymi   nie   chciał   się   rozstawać:   po   pierwsze   Cassie 

background image

Maitland,   bezapelacyjnie   najlepszego   szefa,   z   jakim   kiedykolwiek 
pracował, po drugie Homera „Shota" Barnesa, najlepszego kumpla do 
wypitki, jakiego w życiu znalazł, i po trzecie Laurie Tyler, najbardziej 
szykowną   dziewczynę,   jaką   na   swojej   drodze   spotkał.   I   mimo 
kłopotów   związanych   z   załamaniem   nerwowym   Ellen,   w   ciągu 
ostatnich czterech miesięcy często o nich wszystkich myślał.

George wierzył w takie rzeczy, jak małżeństwo, dom, rodzina i 

zawsze w głębi duszy wiedział, że kiedyś w końcu gdzieś osiądzie, 
choćby   po   to,   by   uniknąć   smutnego   losu   zmęczonego   kowboja 
snującego   się   po   jakimś   ranczo   i   wykonującego   rozmaite   drobne 
prace.   Wiedział,   że   osiąść   to   założyć   rodzinę.   Ale   nie   tu,   nie   w 
Oklahomie, gdzie uprawiają głównie bawełnę! I nie teraz! No, a żeby 
mieć   rodzinę,   czyli   dzieci,   trzeba   się   najpierw   ożenić.   Cholera! 
Jeszcze nie! Jeszcze nie jestem gotów!

Nagle przypomniał sobie buzie Stacy i Dee Ann i słowa doktor 

Ames:   „Dziewczynkom   potrzebna   jest   troskliwa   opieka,   spokojny 
dom". Czy zdoła im to zapewnić? Boże! Na samą myśl o wzięciu na 
siebie odpowiedzialności za dwójkę dzieci ogarnął go strach. Jeszcze 
gorsza wydała mu się perspektywa utknięcia na farmie ojca, skąd jako 
dziewiętnastolatek szczęśliwie uciekł. Nie tylko Ellen miała skłonność 
do depresji i wpadania w panikę.

George poczuł, że jakaś ręka zatrzaskuje za nim drzwi więziennej 

celi.

Zwolnił   i   skręcił   z   asfaltowej   szosy   na   ubitą   polną   drogę 

przecinającą płaskie jak stół bezkresne pola. Za kilka tygodni zacznie 
się orka. Przyjechawszy w listopadzie, George akurat zdążył pomóc 
ojcu   przy   zbiorach,   ale   nie   miał   zamiaru   zostawać   aż   do   pory 
sadzenia.   Chociaż   jedno   musiał   przyznać:   bawełna   to   jedna   z 
najpiękniejszych roślin  uprawnych, jakie znał. Ale niestety  to było 
wszystko, co miał na ten temat do powiedzenia.

George zaparkował ciężarówkę z boku drewnianego farmerskiego 

domu   i   udał   się   na   poszukiwanie   ojca.   Znalazł   go   w   szopie 
majsterkującego   przy   traktorze.   Słysząc   skrzypienie   drzwi,   Jonas 
podniósł głowę.

 - Wróciłeś! No i co ta paniusia miała ci do powiedzenia?
George   oparł   nogę   w   wysokim   kowbojskim   bucie   o   stopień 

kabiny.

background image

  -   Biorą   Ellen   do   szpitala.   Przynajmniej   na   jakiś   czas.   Jonas 

milczał. Po chwili coś mruknął jakby na znak, że usłyszał, ale nie 
powiedział ani słowa. Za to jego mina wyraźnie świadczyła, iż uważa 
całą   tę   sprawę   za   kompletny   nonsens.   George   musiał   uczciwie 
przyznać, że go trochę rozumie. Jonas i Anna byli prostymi farmerami 
żyjącymi w swoim zamkniętym kręgu i świat zewnętrzny niewiele ich 
obchodził. Całe życie borykali się z trudnościami i stwierdzenie, że 
ktoś nie potrafi sobie poradzić z własnymi problemami, brzmiało dla 
nich jak słowa z obcego języka.

  - Rzecz w tym - mówił George - skąd wziąć na to wszystko 

forsę?

  -   Od   Steve'a  -  odparł   Jonas.   -   Dowiadywałem   się  o   jego 

ubezpieczenie. Według prawa Ellen nadal jest jego żoną.

  - Dobrze. Teraz ważniejszy kłopot. Co z dzieciakami? Lekarka 

mówi, że potrzebna im jest solidna opieka.

 - Mogą zostać tutaj - powiedział Jonas.
 - Nie bardzo. Oboje z Anną macie całe gospodarstwo na głowie, 

a one są jak lokomotywa pod parą.

 - Masz jakiś lepszy pomysł?
George wziął głęboki oddech i oświadczył:
 - Ja sam się nimi zajmę.
  - Ty?! - Jonas skoczył na równe nogi. - To nie dla ciebie. W 

siodle będziesz je woził?

 - Spokojna głowa. Jakoś sobie poradzę. Widzisz inne wyjście?
 - Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar tu zostać? Tak?
  - Lekarka przebąkiwała coś o rodzinie zastępczej. Przecież ich 

nie oddamy!

  - To nie dla ciebie, synu. Za miesiąc będziesz gryzł meble ze 

złości.

 - Niewykluczone - odparł George i zacisnął usta. - Przyznam, że 

wolałbym wypasać bydło, ale zrobię, co do mnie należy. Stacy i Dee 
Ann   są   ważniejsze.   Mógłbym,   na   przykład,   zamieszkać   z   nimi   w 
domu Ellen.

 - Dom trzeba sprzedać. Kosztuje nas majątek. I gdzie znajdziesz 

robotę w mieście?

 - Nie wiem! - wrzasnął George. - Coś znajdę, jak będę musiał! 

Będę nalewał benzynę, targał ludziom zakupy w supermarkecie... - 
Gdy to mówił, słyszał szczęk zasuwy w drzwiach więzienia.

background image

 - Skąd ty się urwałeś? Teraz ludzie sami tankują benzynę, a do 

zakupów są wózki.

  -   Dobra.   Zapomnijmy   o   tym.   Chciałbym   się   po   pierwsze 

dowiedzieć,   czy   to   trzeba   gdzieś   zgłosić.   Porozumieć   się   z 
adwokatem, takie rzeczy.

 - Po co? Tatuś zwiał, mamuśka u czubków, to rodzina opiekuje 

się   dzieciakami.   Rodzina,   czyli   ty   i   ja.   Kto   może   mieć   jakieś 
pretensje?

 - Chyba masz rację.
 - Jeszcze raz ci radzę, dobrze się nad tym wszystkim zastanów.
  - Przez ostatnie dwie godziny nic innego nie robiłem. Wróciły 

już ze szkoły?

Jonas kiwnął głową i spojrzał w stronę domu.
 - Szkolny autobus przywiózł je jakiś kwadrans temu.
George   znalazł   siostrzenice   na   piętrze,   w   sypialni,   z   której 

korzystały podczas pobytów na farmie, czyli teraz praktycznie cały 
czas.   Sympatyczne   ciemnowłose   smarkule   wydawały   się   nie   do 
odróżnienia, ale kiedy poznało się dziewczynki bliżej, widać było, że 
Stacy   jest   odrobinę   wyższa,   ma   bardziej   pucołowatą   buzię   i 
zdecydowanie   przewodzi.   Słodka   i   miła   Dee   Ann   była   znacznie 
spokojniejsza   od   siostry.   Drzwi   do   pokoju   stały   otworem,   George 
jednak zapukał, chcąc zwrócić na siebie uwagę.

  - Wujek George! - zapiszczała Stacy i podskoczyła na łóżku. - 

Gdzie byłeś?

 - Miałem coś do załatwienia w mieście. A jeśli, szanowne panie, 

poświęcicie   mi   minutę   lub   dwie,   chciałbym   z   wami   chwilkę 
porozmawiać.

Usiadł  na drugim  łóżku  obok Dee Ann i  zmierzwił  jej   włosy. 

Spojrzała na niego z uwielbieniem i uśmiechnęła się.

  -   O  co   chodzi?   -   spytała   Stacy   i   usiadła   prosto.   Rozmowa   z 

bliźniaczkami nigdy nie sprawiała George'owi trudności. Sam był tym 
zaskoczony,   gdyż   nie   uważał,   by   miał   jakiś   specjalny   talent 
pedagogiczny. Zazwyczaj nie wiedział, jak się wobec nich zachować, 
rozmawiał   więc   z   nimi   jak   z   dorosłymi,   nawet   gdy   były   jeszcze 
całkiem małe, i tak niechcący nawiązywał z dziewczynkami kontakt. 
Stacy i Dee Ann, z kolei, uważały go za dzielnego romantycznego 
bohatera,   prowadzącego   żywot   nie   skrępowany   konwenansami, 
którym   podporządkowywali   się   inni   dorośli.   Wszystko,   co   ich 

background image

rodzicom spędzało sen z powiek, dla niego jakby w ogóle nie istniało. 
Jednym   słowem,   wuj   był   fajny.   George   z   miejsca   przystąpił   do 
rzeczy.'

 - Wasza mama będzie musiała iść do szpitala. Siostry wymieniły 

spojrzenia. Potem Stacy odezwała się:

 - Tyle to się same domyśliłyśmy.
 - Nie chciałybyście zamieszkać ze mną, dopóki nie wyzdrowieje?
Chwilę trwało, zanim do nich doszło, co powiedział. Nagle Stacy 

zerwała się na równe nogi i podbiegła do łóżka, na którym George 
siedział z Dee Ann.

 - Hurra! Słyszałaś? Jedziemy do Montany! - wołała sadowiąc się 

z drugiej strony wuja.

George roześmiał się.
  - Nie, nie do Montany. To nie dla was. Może zamieszkamy w 

waszym domu w mieście.

 - To zostajesz? - spytała Stacy marszcząc nos. - A mama mówiła, 

że ty nigdy długo nie siedzisz w jednym miejscu. Że od urodzenia coś 
cię gna.

 - A tata mówił, że jesteś pędziwiatr i ladaco - cichym głosikiem 

wtrąciła   Dee   Ann,   która   nigdy   nie   mówiła   wiele,   ale   kiedy   się 
odzywała, waliła prosto z mostu, nie dbając o to, czy zrobi komuś 
przykrość.

  - Tak? Tak powiedział? Może nigdy nie miałem powodu, żeby 

długo   siedzieć   w   jednym   miejscu.   Ale   kiedy   moje   ukochane 
siostrzenice mnie potrzebują, zostaję.

Nagle nastąpiło coś, czego George absolutnie się nie spodziewał. 

Stacy wychyliła się do przodu i spojrzała na siostrę, potem podniosła 
wzrok i oświadczyła:

  -   My   wcale   nie   chcemy   tutaj   zostawać.   Chcemy   wyjechać 

daleko, daleko stąd.

 - Co?!
  -   W   szkole   wszyscy   wiedzą,   co   się   stało   -   wyjaśniła   Stacy 

smutnym głosikiem.  - Wiedzą, że tata  od nas odszedł.  Wiedzą, że 
mama połknęła te pastylki. Dzieciaki szepcą za naszymi plecami, za to 
nauczyciele starają się być dla nas bardzo mili. To okropne! Chcemy 
stąd wyjechać. Zabierz nas ze sobą do Montany. Będziemy grzeczne. 
Umiemy  prasować i gotować... no, tak trochę. Lubisz zapiekanki z 
serem?

background image

 - Uwielbiam. - George doznał nagle uczucia, jakby w sercu miał 

dwudziestokilowy kamień. Przygarnął obie dziewczynki do siebie i 
pocałował w czubek głowy najpierw jedną, potem drugą.

  -   Ale   zabiłyście   mi   ćwieka.   Nie   mogę...   po   prostu   nie   mogę 

zabrać was do Montany.

 - Dlaczego? - spytała Dee Ann rzeczowo.
  -   Bo...   za   daleko.   Poza   tym,   w   Montanie   nie   mam   gdzie 

mieszkać. Chciałem nająć się do pracy na jakimś ranczo, ale wtedy 
spałbym z innymi w baraku. A wam potrzebny jest spokojny dom, nie 
barak. Teraz muszę znaleźć sobie inne zajęcie.

 - Nie spodoba ci się - prorokowała Stacy. Nagle coś jej przyszło 

do głowy i spojrzała na niego przestraszona. - Nie zostawisz nas tutaj, 
prawda? Tu jest okropnie nudno. Nie ma nic do roboty.

George'owi   nie   trzeba   było   tego   tłumaczyć.   Sam   doskonale 

wiedział.

 - Nie zostawię. Daję wam słowo honoru.
Uff! Co za dzień! Tyle rzeczy naraz się na niego zwaliło. Przyjął, 

co prawda, na siebie odpowiedzialność za dziewczynki, dopóki ich 
matka nie wyzdrowieje, ale nie miał czasu zdecydować, co z nimi 
zrobi.   Teraz,   kiedy   się   nad   tym   wszystkim   spokojnie   zastanawiał, 
uświadomił sobie ogrom całego zadania. Do tej pory, jako wędrowny 
kowboj, martwił się tylko o siebie.

  -   Nie   wiem,   co   zrobimy   -   przyznał   się   szczerze.   -   Muszę   to 

jeszcze   przemyśleć.   A   jak   coś   postanowię,   dowiecie   się   o   tym 
pierwsze. Zgoda?

Stacy i Dee Ann uszczęśliwione zgodnie kiwnęły głowami. Od 

razu poczuły się lepiej. Wujek George pospieszył im na ratunek i było 
im wszystko jedno, gdzie pojadą, byle daleko.

 - Zobaczymy się przy kolacji - rzucił George wstając.
Przeszedł   przez   pokój,   a   kiedy   był   już   przy   drzwiach,   Stacy 

zapytała:

 - Wujku?
 - Tak?
 - Może ty nam powiesz... Dlaczego tata nas zostawił? Dlaczego 

mama   połknęła   te   tabletki?   Przecież   ma   jeszcze   nas.   My   jej   nie 
wystarczymy?

George poczuł ucisk w gardle. Oczy go zapiekły.
 - Przykro mi, ale nie wiem - odparł.

background image

Wiedział za to, że będzie dla nich najlepszym opiekunem, jakiego 

w życiu miały, lepszym od rodzonego ojca...

Po kolacji bliźniaczki wróciły na górę odrabiać lekcje. George nie 

miał   ochoty   oglądać   z   ojcem   telewizji,   poszedł   więc   do   swojego 
pokoju, wyciągnął się na łóżku, poduszkę wetknął pod plecy. Panika, 
która go ogarnęła podczas powrotnej jazdy, minęła. Czas stawić czoło 
twardej rzeczywistości. Zwariował biorąc na siebie odpowiedzialność 
za   bliźniaczki?   Trudno   by   było   znaleźć   mniej   kompetentnego 
opiekuna.   Głowę   by   dał,   że   lista   spraw,   których   sobie   nawet   nie 
uświadamiał,   a   które   łączyły   się   z   wychowywaniem   dwóch 
dziewczynek, była długa. Może i lepiej, pomyślał ponuro, bo to, co 
już   wiedział,   wystarczyło,   by   skóra   mu   cierpła   ze   strachu.   Po 
pierwsze, to dziewczynki. Co ja, do diabła, wiem o dziewczynkach? 
Przecież, kiedy nabroją, nie spiorę ich po tyłkach ani nie wytargam za 
uszy.

Nagle   przypomniała   mu   się   Laurie   Tyler.   Gdyby   tu   była, 

westchnął z głębi serca. Ona przez to przeszła, sama wychowywała 
przecież   młodsze   rodzeństwo.   Mogłaby   mu   powiedzieć,   jak 
postępować. Albo przynajmniej poradzić, jak traktować i czym karmić 
takie   dwunastolatki.   Spokojna,   łagodna   Laurie   była   dla   George'a 
istnym   wzorem   doskonałości.   Miała   dobre   serce.   Szlachetna, 
zrównoważona,   dobrze   wychowana,   nawet   nie   potrafił   wyliczyć 
wszystkich   jej   zalet.   Co  prawda   George   czuł   się   przy   niej   niczym 
prostak,   ale   słuchałby   jej   wskazówek   jak   ewangelii.   I   co   z   tego? 
Laurie była setki mil stąd i nie mogła przyjść mu z pomocą.

I tak, ni stąd, ni zowąd, wpadł mu do głowy pomysł, od którego 

nie mógł się już uwolnić. Dlaczego by nie? zadawał sobie w duchu 
pytanie. Dlaczego nie? Przecież gdzieś musimy zamieszkać. Długo bił 
się   z   myślami,   a   w   końcu   gwałtownie   spuścił   nogi   na   podłogę, 
wyszedł na korytarz i skierował się do sypialni dziewczynek.

 - Macie minutę?
Stacy i Dee Ann uniosły głowy i uśmiechnęły się.
 - Pewnie.
 - A gdybyśmy tak pojechali do Teksasu? Co wy na to? Miny im 

się wyciągnęły.

 - Eeee - zaczęła Stacy. - W Teksasie byłyśmy już milion razy.
George zaśmiał się. Bez przesady, najwyżej z dziesięć.

background image

  -   Nie   miałem   na   myśli   strefy   przygranicznej.   Chciałem   się 

zapuścić znacznie dalej w głąb stanu. Jakieś pięćset mil stąd.

Pięćset mil zabrzmiało dla nich prawie jak wyprawa w kosmos.
 - Iiiii!! - zapiszczały z radości.
 - Dobrze - powiedział George i wziął głęboki oddech. - W takim 

razie jedziemy.

 - 'Kiedy?
  - Niedługo. Może za tydzień, może trochę później. Kiedy uda 

nam się wszystko tutaj załatwić. Ale chcę, żebyście mi coś obiecały. 
Jeśli   dojdziecie   do   wniosku,   że   wam   się   tam   nie   podoba,   jeśli 
poczujecie się nieszczęśliwe, macie mi o tym powiedzieć. Niczego nie 
ukrywać. Zgoda?

 - Zgoda - oświadczyła rozpromieniona Stacy. - Obiecujemy.
 - No to do zobaczenia rano.
 - Dzięki, wujku George.
Dzięki.   George   miał   nadzieję,   że   za   miesiąc   też   będą   mu 

dziękować. Z drugiej strony miał też nadzieję, że on sam nie będzie 
sobie pluł w brodę. Whittaker, rozkazał sobie w duchu, tylko spisz się 
dobrze.

background image

Rozdział 2
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
 - Jill, chyba nie mówisz poważnie! - Laurie patrzyła na siostrę z 

niedowierzaniem.

 - Jak najpoważniej.
 - Ślub? Wykluczone. Nie zgadzam się. Ty chyba rozum straciłaś! 

Ledwo od ziemi odrosłaś.

 - Za miesiąc kończę dwadzieścia lat. Nie jestem już dzieckiem, a 

ty chciałabyś - dodała Jill z ironicznym uśmieszkiem w kącikach ust - 
żebym wciąż była małą dziewczynką.

Laurie zignorowała tę ostatnią uwagę.
 - Nadal uważam, że dwadzieścia lat to za wcześnie, żeby myśleć 

o małżeństwie.

 - Chcesz, żebym czekała i w końcu została starą... - Jill ugryzła 

się w język.

  -   Panną?   -   Laurie   dokończyła   za   siostrę.   -   Co   za   oryginalne 

określenie. Starą panną jak ja, to miałaś na myśli?

  -   Nnnie...   Och...   Wiem,   co   przeszłaś.   Kiedy   rodzice   zginęli, 

musiałaś opiekować się dziadkiem, wychowywałaś Andy'ego i mnie... 
Wiem, że nie było ci łatwo. Oboje z Andym często rozmawialiśmy o 
tobie i o tym, jakie mieliśmy szczęście w nieszczęściu. Gdyby nie ty, 
wylądowalibyśmy   w   rodzinie   zastępczej   albo   w   domu   dziecka. 
Zawsze  było  nam  żal,   że  przez  nas  nawet  nie   masz  czasu  nigdzie 
pójść. - Jill podbiegła do siostry i objęła ją. - Ale kiedy Tony i ja się 
pobierzemy, nareszcie będziesz wolna! Myślałam, że się ucieszysz.

 - Ucieszę?! - wykrzyknęła Laurie. - Posłuchaj. Przez wszystkie te 

lata   uczyłam   w   szkole   i   utrzymywałam   te   żałosne   resztki   rancza, 
żebyście ty i Andy mieli dom. Jedyne, czego chciałam, to żebyście 
oboje skończyli studia. Andy już zrobił dyplom i ty, moja panno, też 
zrobisz. To moje ostatnie słowo. Nie będziemy więcej rozmawiać na 
ten temat! - oświadczyła i wymaszerowała z pokoju.

Po pięciu minutach wróciła.
  -   Jill,   kochanie,   musimy   to   jeszcze   raz   przedyskutować   - 

powiedziała.

Jill wcale się nie przejęła wybuchem Laurie. Dobrze znała swoją 

starszą siostrę. Młodsze rodzeństwo zawsze umiało owinąć ją sobie 
koło  małego  palca.  Ilekroć  czegoś   chcieli,   oczywiście   w granicach 

background image

rozsądku, Laurie zawsze zdołała to dla nich zdobyć, chociaż czasami 
jedynie ona i sam Pan Bóg wiedzieli, jakim cudem tego dokonała.

  -   Tony   kończy   uczelnię   w   maju   -   zaczęła   Jill.   -   Jego   ojciec 

otwiera   sklep   w   Albuquerque   i   chce,   żeby   Tony   go   prowadził. 
Przeniosę   się   do   tamtejszego   college'u.   Wiem,   jak   ci   na   moich 
studiach zależy. Zrobię dyplom. Obiecuję.

 - Och, Jill... - westchnęła Laurie. Ramiona jej opadły. Chociaż od 

pewnego   czasu   wiedziała,   że   Jill   i   Tony   myślą   o   sobie   poważnie, 
wiadomość o planowanym ślubie spadła na nią jak grom z jasnego 
nieba.   Przed   niecałym   kwadransem   wróciła   z   pracy   z   zamiarem 
spędzenia   spokojnego   popołudnia   i   weekendu,   a   Jill   swoimi 
rewelacjami   ścięła   ją   z   nóg.   Najgorsza   w   tym   wszystkim   była 
świadomość,  że nie może zabronić dziewczynie wyjść za mąż. Jill 
jest, jej zdaniem, jeszcze za młoda, ale w świetle prawa jest na tyle 
dorosła,   że   nie   musi   prosić   o   oficjalne   pozwolenie.   Serce   Laurie 
wypełnił głęboki żal, że coś traci. Zdumiał ją też własny upór. Ale z 
drugiej strony, tłumaczyła sobie, od wielu wielu lat całe moje życie 
kręciło się przecież wokół Andy'ego i Jill.

Każdy, kto znał Laurie, zrozumiałby jej rozterkę. Przez ostatnie 

dziewięć lat była głową rodziny, a zaledwie przekroczyła trzydziestkę. 
Gdy   oboje   rodzice   zginęli   w   wypadku   samochodowym,   Jill   miała 
dziesięć   lat,   Andy   dwanaście.   Żył  jeszcze  staruszek   dziadek,   który 
mieszkał razem z nimi. Laurie z beztroskiej młodziutkiej nauczycielki, 
szczęśliwej i planującej własny bliski ślub, w mgnieniu oka zmieniła 
się   w   żywicielkę,   matkę   i   pielęgniarkę   w   jednej   osobie.   Biorąc   te 
wszystkie obowiązki na barki, nie uświadamiała sobie jednak w pełni, 
jak radykalnie zmieni się całe jej życie.

Len   McFarland,   z   którym   była   zaręczona,   wykładowca   na 

pobliskim   uniwersytecie   stanowym   Sul   Ross,   wkrótce   zniknął   ze 
sceny.   Rozgoryczenie   z   powodu   dezercji   narzeczonego   szybko 
minęło. Laurie była przede wszystkim dziewczyną praktyczną i nie 
winiła ukochanego. Cóż, miał wówczas tylko dwadzieścia sześć lat. 
Czy będąc na jego miejscu,  chciałaby brać sobie na głowę żonę z 
dwojgiem   rodzeństwa   i   niedomagającym   staruszkiem   na   dodatek? 
Wątpiła.

Te dziewięć ostatnich lat nie było łatwe. Obowiązki, zmartwienia, 

kłopoty finansowe. Z drugiej strony jednak, Laurie prowadziła życie 
pełne i nie narzekała na brak zajęcia. Rodzeństwo kochała miłością 

background image

bardziej   macierzyńską   niż   siostrzaną,   a   szczególnie   opiekuńczo 
traktowała Jill, najmłodszą w rodzinie.

 - Wiem, że jesteś zakochana. - Westchnęła. - To normalne. Lubię 

Tony'ego. Naprawdę. Znakomity młody człowiek z głową na karku, 
ale   widzisz...   Jeśli   poślubisz   go   mając   dwadzieścia   lat,   kawał 
wspólnego życia przed wami. Przynajmniej tego należy wam życzyć. 
Mnie tylko chodzi o to, żebyś sobie wszystko dobrze przemyślała. 
Małżeństwo to nie żarty.

  - Wiem. Zastanawiałam się nad tym - odparła Jill rzeczowym 

tonem. Odwróciła na moment wzrok, ale zaraz znowu spojrzała na 
Laurie. - Kocham Tony'ego. Zainwestowałam w niego już dwa lata 
swojego życia. Nie mam zamiaru wypuścić go z rąk i pozwolić, by 
jakaś   inna   kobieta   go   pocieszyła,   bo   taki   samotny.   Nie   dam   mu 
wyjechać do Albuquerque beze mnie.

Trzeźwa dziewczyna,  stwierdziła  Laurie  w myśli.  Zawsze  taka 

była. Andy dawał się czasami namówić do zmiany zdania, ale z Jill, 
jeśli raz się na coś zdecydowała, nie było dyskusji. Klamka zapadła. 
Laurie zerknęła na siostrę i ujrzała dorosłą kobietę, której przedtem 
nie chciała w niej dostrzec. Nieukształtowaną, niedoświadczoną, ale 
jednak kobietę. Człowieka zdolnego do decydowania o sobie.

 - Rozumiem - powiedziała i ponownie westchnęła. - Wyprawię ci 

najpiękniejszy ślub, na jaki mnie będzie stać bez zaciągania długów.

Jill rozpromieniła się i mocno uścisnęła siostrę.
 - Och, Laurie! Wiedziałam, wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz. 

Jesteś wspaniała. Cudowna. Mówiłam Tony'emu. Będzie wściekły, że 
ci   powiedziałam   bez   niego,   ale   już   nie   mogłam   wytrzymać,   a   on 
właśnie dzisiaj po południu ma ćwiczenia z biologii. Wiesz, kiedy już 
się   oswoisz   z   myślą   o   moim   ślubie,   będziesz   mogła   robić   własne 
plany. Nie porozmawiałabyś znowu z tym facetem z banku, z tym, 
który pytał, czy jesteś zainteresowana sprzedażą domu?

Laurie   zupełnie   zapomniała   o   kuszącej   propozycji,   którą 

otrzymała, gdy Jill skończyła szkołę średnią. Postanowiła wówczas, 
że   przez   najbliższe   dwa   lata   sprzedaż   nie   wchodzi   w   rachubę,   ale 
teraz...

 - Kto wie. Kto wie...
 - Masz rację. Jeszcze za wcześnie o tym mówić. Chociaż forsa by 

się przydała.

background image

  -   Nie   jestem   wcale   pewna,   czy   byłoby   tego   wiele.   Nie 

traktowałam wtedy tej propozycji poważnie i nawet nie zapytałam o 
szczegóły.

 - Ile by nie było, przyda się. Mogę zaprosić Tony'ego na kolację? 

Ma dosyć stołówkowego wiktu.

 - Oczywiście.
 - Może wspólnie coś wymyślimy? Co trzy głowy to nie jedna.
 - Słusznie.
  -   Mamy   się   spotkać   o   wpół   do   piątej.   Lecę.   Taka   jestem 

podniecona!

Jill  podskakiwała po całym pokoju i tańczyła z radości. Nagle 

stanęła i przyjrzała się Laurie poważnie.

 - Zobaczysz, jaka to będzie dla ciebie ulga. Po tych wszystkich 

latach nareszcie będziesz miała czas myśleć wyłącznie o sobie, robić 
to, na co masz ochotę, a nie to, co musisz.

Dziewczyna   narzuciła   na   siebie   dżinsową   kurtkę,   porwała   ze 

stolika   portfelik   i   klucze,   wesoło   pomachała   siostrze   ręką   na 
pożegnanie i już jej nie było.

Laurie   dłuższą   chwilę   stała   na   środku   pokoju   walcząc   z 

ogarniającym   ją   przygnębieniem.   Odejście   Jill   było   nieuniknione, 
tłumaczyła sobie w duchu, naturalne, nawet jeśli następuje wcześniej 
niż się spodziewałam. Skąd więc ten smutek? Ile razy marzyłam o 
tym,   żeby   nareszcie   uwolnić   się   od   obowiązków?   Kiedy   rok   temu 
Andy   skończył   studia   i   podjął   pracę   w   San   Antonio,   potrafiłam 
rozstać się z nim bez płaczu. Ale wtedy sytuacja była inna, zostawała 
jeszcze   Jill,   która   mnie   potrzebowała.   Za   to   teraz   naprawdę   będę 
wolna i będę mogła robić, co mi się spodoba.

Sedno   sprawy   tkwiło   jednak   w   tym,   że   Laurie   nie   miała 

najmniejszego pojęcia, co chciałaby robić. Kłopoty codzienne tak ją 
absorbowały,   że   nie   zdążyła   zaplanować   własnej   przyszłości. 
Przyszłość nadeszła, a z nią... pustka i samotność.

Laurie przeszła do kuchni i nastawiła czajnik. Czekając aż woda 

się zagotuje, otworzyła szufladę i wyjęła kolorową tekturową teczkę. 
Z górą rok temu prosiła o przysłanie reklamowych broszur, ale ostatni 
raz   zaglądała   do   nich   kilka   miesięcy   temu.   Na   okładce   folderu 
widniała   przystojna   opalona   para.   Siedzieli   na   pokładzie 
wycieczkowego   statku,   uśmiechali   się   i   machali   przyjaźnie.   W 
poprzek zdjęcia biegł czerwony napis: „Południowy Pacyfik czeka na 

background image

ciebie". Laurie leniwie przerzuciła strony, które czytała już dziesiątki 
razy.   Przed   oczyma   migały   jej   nazwy   -   synonimy   romantycznej 
przygody: Hawaje, Tahiti, Samoa, Sydney, Aukland. Dwa tygodnie na 
morzu,   czyli   że   praktycznie   taka   wycieczka   zajmie   prawie   cały 
miesiąc.   Laurie   snuła   mgliste   plany   na   kwiecień,   kiedy   na   półkuli 
południowej   jest   jesień.   Miło   było   marzyć   o   wyjeździe,   chociaż 
zawsze wiedziała, że to tylko płonne nadzieje. Z trudem udałoby się 
jej   może   zaoszczędzić   na   lot   do   Los   Angeles,   ale   na  rejs   już   nie. 
Wsunęła folder z powrotem do szuflady.

Chwilę później siedziała przy dużym drewnianym stole w kuchni. 

Pijąc   kawę   patrzyła   na   kapiący   kran.   Trzeba   wymienić   uszczelkę. 
Dobrze, że chociaż z tym umie sobie poradzić sama. Prawdę mówiąc, 
Laurie wiele rzeczy potrafiła zrobić sama. Musiała. Dom był stary i 
wymagał   stałej   konserwacji,   na   co   zawsze   brakowało   czasu   i 
pieniędzy.   A   jednak   był   to   jedyny   dom,   jaki   w   życiu   miała   i,   co 
ciekawe, przy wszystkich swoich niedostatkach dawał jej ukojenie.

Już w roku 1954, kiedy wkrótce po ślubie Tylerowie go kupili, 

nie był nowy. Zbudował go, Laurie coś mgliście sobie przypominała, 
pewien człowiek, który w latach kryzysu szukał w Davis Mountains 
ucieczki   od   nędzy   panującej   w   przemysłowych   ośrodkach   na 
wschodzie.   Ojciec   Laurie   to   i   owo   poprzerabiał,   dobudował  drugą 
łazienkę   i   dodatkową   sypialnię,   do   kuchni   kupił   zlew,   nowy   piec, 
lodówkę. Na ostatku postawił na tylnym podwórzu mały bungalow. 
Ranczo   nieźle   prosperowało   i   ojciec   miał   zamiar   nająć   jakieś 
małżeństwo do pomocy  w gospodarstwie. Bungalow ten okazał się 
zresztą   istnym   błogosławieństwem   dla   Laurie.   Przez   wszystkie 
późniejsze   lata   wynajmowała   go,   chociaż   aktualnie   stał   pusty.   Za 
życia rodziców, którzy zresztą nigdy nie byli zbyt bogaci, dom zawsze 
wyglądał ładnie. Teraz robił wrażenie opuszczonego i zaniedbanego, 
mimo że wewnątrz panowała idealna czystość.

Laurie wstała i z filiżanką w ręce podeszła do zlewu. Zerknęła 

przez   okno   i   zdążyła   zobaczyć   jeszcze   koniec   rudego   ogona. 
Księżniczka,   wielka   leniwa   kocica,   która   teoretycznie   należała   do 
Millerów   mieszkających   kawałek   dalej,   czuła   się   tu   jak   u   siebie. 
Pewnie   trzeba   jej   dosypać   jedzenia,   pomyślała   Laurie   i   poszła 
sprawdzić miskę za domem. Uzupełniła pokarm, wyprostowała plecy i 
rozejrzała się dookoła. Marzec, smutno, niebo szare, ale wiosna tuż - 
tuż i podwórze znowu wyglądać będzie jak obraz nędzy i rozpaczy. A 

background image

jeszcze   cztery   miesiące   temu   snuła   plany,   że   tego   roku   wreszcie 
zajmie się jakimś remontem. George mówił...

Dość   tych   rozmyślań.   Laurie   weszła   z   powrotem   do   środka. 

George!   Jedyne   głupstwo   w   jej   wyjątkowo   rozsądnym   życiu.   Ale 
wciąż za nim tęskni. Cholera! Za kim tu tęsknić? Za mężczyzną, który 
w charakterze „złotej rączki" spędzał tutaj jeden dzień w tygodniu i to 
tylko dlatego że Cassie Maitland, jego pracodawczyni i jednocześnie 
przyjaciółka Laurie, o to prosiła, o ile mu tego nawet nie poleciła. Nie 
oszukujmy się, taka jest wymowa faktów.

Laurie prychnęła sarkastycznie. Czy w ogóle jest o czym mówić? 

Może z tuzin razy wypili z George'em Whittakerem kawę albo piwo i 
pogawędzili   trochę,   to   wszystko.   Wiedziała   o   nim   tylko   kilka 
podstawowych   rzeczy.   Nigdy   nie   uczynił   żadnej   bardziej   osobistej 
uwagi ani nie dał po sobie poznać, że widzi w niej powabną, albo 
nawet zwyczajną, kobietę. Nigdy jej nie dotknął. A potem pewnego 
pięknego dnia powiedział „Cześć" i odjechał w tak zwaną siną dal, jak 
nakazuje   uświęcony   tradycją   kodeks   wolnych   kowbojów.   Laurie 
miała   poważne   wątpliwości,   czy   od  tamtego   czasu   w  ogóle   o  niej 
pomyślał.   Dlaczego   w   takim   razie   ona   tak   uparcie   go   wspomina? 
Zauroczenie George'em było dla niej źródłem największej frustracji w 
życiu. Jestem o wiele za stara, by wzdychać do miłego uśmiechu i 
pary błękitnych oczu.

Kobieta może się nabawić cholernego kompleksu niższości, jeśli 

zbyt   długo   zaprząta   sobie   głowę   tym,   że   obydwaj   mężczyźni,   na 
których jej najbardziej w życiu zależało, odeszli bez widocznego żalu. 
Pewnego dnia, pocieszała się, spotkam tego jedynego, kochającego, 
dbałego,   który   nie   zblednie   na   myśl   o   domowym   ognisku   i 
obowiązkach,   który   z   radością   osiądzie   w   jednym   miejscu...   który 
stanie się dla mnie oparciem. Miło będzie, marzyła, wesprzeć się na 
kimś dla odmiany, zamiast samej wciąż służyć innym za podporę. A 
kiedy   znajdę   ów   ideał,   tak   go   omotam,   że   facet   kompletnie   straci 
głowę. Laurie nie miała zamiaru do końca życia być sama.

Pomyślała znów o Jill. Albuquerque! A Andy, dla odmiany, w 

San Antonio. Już pół roku go nie widziałam. Boże, jeśli Jill wyjdzie 
za mąż, naprawdę będę sama, uświadomiła sobie z przerażeniem. W 
głowie jej huczało. Wśród tylu sprzecznych emocji znalazło się, jak 
Jill   słusznie   przewidziała,   i   całkiem   ludzkie   uczucie   ulgi.   Nagle 
osaczyły ją wspomnienia ostatnich dziewięciu lat: pospieszny wyjazd 

background image

Lena,   żmudne   spłacanie   odziedziczonych   po   rodzicach   długów, 
śmierć dziadka, i wszystkie rozmowy z surowym dyrektorem szkoły, 
który   utrzymywał,   że   Andy   jest   „niesubordynowany".   Potem   noc, 
kiedy Jill dostała ataku wyrostka i trzeba ją było natychmiast odwieźć 
do szpitala na operację. Niepokój o Andy'ego, gdy robił prawo jazdy. I 
ten ustawiczny brak pieniędzy.

Ale   były   przecież   i   radosne   chwile:   kiedy   Andy,   a   potem   Jill 

kończyli szkołę, kiedy Andy zrobił dyplom. A największą satysfakcję 
Laurie czerpała ze świadomości, że to dzięki jej wysiłkom rodzina się 
nie rozleciała.

Z zadumy wyrwał ją ostry dzwonek telefonu. Laurie sięgnęła po 

słuchawkę zawieszonego na ścianie aparatu.

 - Laurie? Tu Cassie - usłyszała znajomy głos.
 - Hej! Co słychać?
 - Wszystko świetnie. Lepiej już chyba być nie może.
 - Cieszę się. Pozdrów ode mnie Scotta. - Laurie uśmiechnęła się 

do siebie. Cassie wyszła za Scotta Maitlanda niewiele ponad cztery 
miesiące temu i wciąż jeszcze bujała w obłokach.

  - Dziękuję. Przekażę. A co u ciebie nowego? - spytała Cassie 

takim tonem, jakby oczekiwała nowin, co odrobinę zdziwiło Laurie. 
Nie mogła przecież jeszcze nic wiedzieć o Jill... Skąd?

 - Jill i Tony mają zamiar się pobrać zaraz po jego dyplomie.
Z drugiej strony rozległ się przeciągły gwizd.
 - Nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Pamiętam, 

jak Jill za nim tęskniła, kiedy w zeszłym roku gdzieś wyjechał. A co 
ty na to?

 - Jestem chyba trochę... trochę rozczarowana. Nie, nie mam nic 

przeciwko Tony'emu i wiem, że potrafi zapewnić dziewczynie byt. 
Jego ojciec ma dobrze rozwijający się interes i pewnego dnia Tony 
wszystko przejmie. Dobrana z nich para, ale szczerze mówiąc miałam 
jednak nadzieję, że Jill też skończy studia.

  - Rozumiem. - Cassie zamilkła na chwilę, potem spytała: - To 

wszystko? Nic więcej się nie wydarzyło?

Laurie zachmurzyła się.
 - Więcej? To ślub Jill nie wystarczy?
 - Nie miałaś żadnych niespodziewanych wizyt?
 - Nie. A o co chodzi?

background image

 - Dzwonię nie bez powodu. Ja też mam nowiny. Zgadnij, kto dziś 

po południu u mnie był.

Laurie zaśmiała się.
 - Tom Cruise?
 - Pudło.
 - W takim razie Paul Newman.
 - Zimno.
 - Książę Karol?
  -   Cieplej.   Czy   nazwisko   Whittaker   coś   ci   mówi?   Laurie 

zesztywniała.

 - G.. .George? Wrócił? Żartujesz?
  -   Bynajmniej.   Jest   tutaj.   Taki   sam,   jak   zawsze.   Oczom   nie 

mogłam uwierzyć.

Udawanie   czegokolwiek   przed   Cassie   byłoby   stratą   czasu   i 

energii. Cassie była jedyną bratnią duszą na ziemi, która znała uczucia 
Laurie   do   George'a,   i   Laurie   pragnęła,   żeby   tak   zostało.   Wrócił! 
Ogarnęły ją sprzeczne emocje, w większości mało przyjemne.

  -   Wpadł   chyba   przejazdem   -   powiedziała   do   przyjaciółki.   - 

Mężczyźni, tacy jak George, zawsze są w drodze.

 - Nie - zaprzeczyła Cassie. - Przyjechał do mnie, bo szuka pracy. 

Spytałam,  co  go  sprowadza  z  powrotem.   Powiedział,   że  tęsknił  za 
naszymi górami.

Laurie parsknęła śmiechem.
 - Podobno wybierał się do Montany. Tam też są góry.
 - Ale to nie takie - powiedziała Cassie z naciskiem. - Poza tym 

wydaje mi się, że to nie o miejsce chodzi. Wiem, że George był tutaj 
szczęśliwy.   Kiedy   w   listopadzie   zawiadomił   mnie,   że   odchodzi, 
miałam takie dziwne wrażenie, że robi to wbrew sobie. No i wrócił. 
Może to koniec wędrówki? Może złowiła go na haczyk kobieta?

  - Nie fantazjuj, Cassie. Gdyby George się mną zainteresował, 

dałby to do zrozumienia wcześniej.

  - Może. Podejrzewam, że podobałaś mu się bardziej niż chciał 

przyznać,   albo   że   po   prostu   nie   potrafił   ci   tego   okazać.   Niektórzy 
mężczyźni usiłują zdusić w sobie uczucie, i George do nich należy.

  - Odkąd wyszłaś za mąż, stałaś się znawczynią męskiej duszy. 

Dałaś... dałaś mu pracę?

  -   Oczywiście.   To   najlepszy   zarządca,   jakiego   kiedykolwiek 

miałam, a zresztą akurat kogoś szukałam. Zaczyna w poniedziałek. 

background image

Jest   kilka   rzeczy,  które   musi   załatwić   i   właśnie   w   związku   z   tym 
dzwonię.   Nie   uwierzysz,   ale...   Przepraszam   cię   na   moment.   Nie 
odkładaj słuchawki, dobrze? Jakieś zamieszanie przed domem.

Po minucie czy dwóch Cassie podeszła do telefonu i zdyszanym 

głosem wyjaśniła:

 - Wybacz, ale nie dają sobie rady beze mnie. A George na pewno 

wkrótce się u ciebie zjawi.

Mam nadzieję, że nie, odparła Laurie w myśli. Akurat teraz mam 

głowę zajętą zupełnie czym innym i nie potrzeba mi tutaj jeszcze tych 
jego niebieskich oczu.

  -   Chciałam   cię   tylko   ostrzec   -   dodała   Cassie   jakby   czymś 

rozbawiona - że w życiu George'a nastąpiła zasadnicza zmiana.

 - Zmiana?
 - Posłuchaj, marzę o tym, żeby z tobą poplotkować, ale naprawdę 

muszę pędzić. Przygotuj się na niespodziankę. Dużą niespodziankę. 
Później pogadamy. Pa!

Laurie odwiesiła słuchawkę kompletnie oszołomiona. Boże! Ale 

tym razem będzie się trzymać z daleka. I nie będzie wiązała żadnych 
romantycznych nadziei  z George'em ani z nikim,  kto by go nawet 
tylko   słabo   przypominał.   Jeśli   zapuka   do   jej   drzwi,   cóż...   będzie 
uprzejma, ale zachowa dystans. George chyba długo nie zostanie. Ten 
dziwny   niepokój,   czy   jak   to   nazwać,   który   zawsze   gna   kowbojów 
gdzieś przed siebie, któregoś dnia znowu da o sobie znać.

Laurie zupełnie nie wiedziała, dlaczego George się jej podoba, 

pociągał ją jednak, i w związku z tym najlepsze, co może zrobić, to go 
unikać, postanowiła.

Zdawała sobie jednak sprawę z narastającego w niej dziwnego, 

niezrozumiałego napięcia, a może nawet lęku. Jeśli George zamieszka 
w   okolicy,   nie   sposób   będzie   go   nie   spotykać,   szczególnie,   że 
zatrudnił się u Cassie. Ta perspektywa nie powinna jej przerażać, a 
jednak na samą myśl o nim Laurie robiło się słabo. W życiu nie znała 
nikogo   takiego   jak   on.   Wystarczyło,   że   się   tylko   uśmiechnął,   a 
zupełnie   traciła   głowę.   Już   nawet   nie   starała   się   tego   zrozumieć. 
Jedyna rada to przejść nad tym do porządku dziennego.

Otrząsnąwszy się z myśli o wędrownym kowboju, Laurie zajęła 

się obiadem. Tony zawsze rzucał się na jedzenie niczym wygłodniały 
źrebak, a ponieważ wcale nie był wybredny, nie musiała się specjalnie 
wysilać.   Po   namyśle   wyjęła   z   zamrażalnika   dwie   paczki   filetów   z 

background image

kurczaka i położyła na blacie, żeby mięso się rozmroziło. Może trochę 
za dużo, ale to, co zostanie, zjedzą po prostu jutro. Każda gospodyni 
wie, że jeśli gość jest rodzaju męskiego i wychował się w Teksasie, 
smażony i obficie polany gęstym sosem filet z kurczaka to jest to.

Laurie pokręciła się jeszcze po kuchni przygotowując to i owo do 

posiłku i właśnie szła  na górę się przebrać, kiedy usłyszała zgrzyt 
opon na żwirowanym podjeździe. Zawróciła. Weszła do frontowego 
pokoju i zerknęła przez szpary w żaluzjach na podwórze. Nie znany 
jej czerwony pikap parkował przed domem. Wytężyła wzrok starając 
się dostrzec sylwetkę kierowcy. Mężczyzna w stetsonie odwrócił się 
właśnie   do   tyłu.   Przez   żaluzje   nie   widziała   dokładnie   twarzy,   ale 
przecież nie potrzebowała. Wystarczył jej kapelusz i rzut oka na profil 
przybysza. Laurie przysięgłaby, że na kilka sekund jej serce przestało 
bić.   Przyłożyła   dłoń   do   czoła,   zamknęła   oczy.   Dlaczego   musiał 
przyjechać akurat teraz? Ja po prostu nie jestem na to przygotowana. 
Diabli wzięli moje spokojne popołudnie!

George   zawsze   był   zdania,   że   podróżując   wielkimi 

transkontynentalnymi   autostradami,   łączącymi   poszczególne   stany, 
nie można ani niczego ciekawego zobaczyć, ani przyzwoicie zjeść, 
wszędzie to samo według jednego wzorca. I dlatego korzystał, jeśli to 
tylko było możliwe, z dróg lokalnych. Tak też zrobił i tym razem. 
Zeszłej  nocy   zatrzymał   się   z   dziewczynkami   w   małej   farmerskiej 
osadzie.   Przenocowali   w   "Loveless   Motel",   którego   nazwa   -   Bez 
miłości - rozśmieszyła go. W zajeździe było czysto, a na śniadanie 
dostali   jajka   na   szynce   i   hash   browns,   o   których   można   by   było 
napisać   poemat.   George   najadł   się   tak,   że   wystarczyłoby   mu   do 
wieczora,   nie   wziął   jednak   pod   uwagę   apetytów   bliźniaczek. 
Dokładnie   o   dwunastej   w   południe   ich   wewnętrzne   zegarki 
przypomniały   o   posiłku.   Akurat   dotarli   do   celu,   co   prawda   dwie 
godziny później niż to sobie zaplanował, chociaż nie wiedział, po co 
w ogóle układał jakiś plan.

George zgasił silnik. Samochód, kupiony zaledwie dwa dni temu, 

był   jego   pierwszym   od   wielu   lat.   Mając   jednak   pod   opieką 
dziewczynki,   uznał   pewny   środek   transportu   za   absolutną 
konieczność. Spojrzał przez ramię na swoje pasażerki.

 - Pracę już mam, więc teraz pora znaleźć jakieś lokum. Na razie 

możemy przez kilka dni mieszkać w motelu, ale chciałbym odwiedzić 
pewną panią. - Siedźcie grzecznie, a ja zobaczę, czy jest w domu.

background image

 - Jeść nam się chce - poskarżyła się Stacy. George wzniósł oczy 

ku niebu.

 - Niemożliwe! Znowu?!
 - Znowu.
 - Boże! Albo chce wam się jeść, albo siusiać. Dobrze. Niedługo 

coś przekąsimy. Czekajcie.

Wysiadł z samochodu i przez chwilę stał na udeptanej ziemi na 

podwórzu i rozglądał się. Dom przydałoby się pomalować, pomyślał. 
Szczerze mówiąc, wiele rzeczy trzeba tu zrobić. Mieć tylko trochę 
czasu, no i kupę forsy, a ranczo byłoby nie do poznania. Rudera, ale 
jeszcze do uratowania.

Wchodząc po schodach ostrożnie stuknął czubkiem buta w ostatni 

stopień.   W   październiku   sam   go   reperował   i   ucieszył   się,   że   się 
jeszcze trzyma. Przeszedł przez ganek i zapukał do drzwi.

Otworzyły się. George oniemiał z zachwytu. Laurie wciąż ubrana 

była w to, co w szkole: wąską niebieską spódniczkę i pasujący do niej 
sweterek, którego rękawy lekko podciągnęła do góry. Na szyi miała 
podwójny złoty łańcuszek, w uszach też błyszczało coś złotego. Jej 
miodowoblond,   miękko   podwinięte   włosy   sięgały   prawie   ramion. 
Laurie   zawsze   wyglądała   elegancko,   bez   względu   na   okazję,   bez 
względu na to, co włożyła. Mogła to być umiejętność nabyta przez 
lata   pracy   pod   superkrytycznym   okiem   nastolatków,   ale   George 
doszedł do wniosku, że nie. Są kobiety, które narzucą na siebie jakiś 
stary   łach   i   wyglądają   wspaniale,   i   właśnie   Laurie   do   nich   się 
zaliczała. Od samego początku go to uderzyło.

Najlepiej jednak zapamiętał jej oczy - ciepłe, brązowe, chociaż 

„brązowe"   brzmiało   może   zbyt   zwyczajnie.   Najpiękniejsze, 
najbardziej   niezwykłe   oczy,   jakie   w   życiu   widział,   rzucały   złote 
błyski. Sposób bycia Laurie, maniery prawdziwej damy, onieśmielał 
go   trochę   i   George   bał   się   przy   niej   odezwać.   Nigdy   nie   był 
szczególnie rozmowny, ale w jej obecności zupełnie tracił kontenans.

 - Cześć - bąknął na powitanie.
Laurie uśmiechnęła się nieznacznie, jej spokój jednak był tylko 

pozorny. Dobrze opanowała sztukę obserwowania George'a w sposób 
dla niego niezauważalny i teraz już przychodziło jej to bez wysiłku. 
Zauważyła,   że   pod   dżinsową   kurtką   gość   ubrany   był   jak   zawsze. 
George nie był bardzo wysoki, miał poniżej metra osiemdziesięciu, ale 
trzymał się nadzwyczaj prosto i przez to robił wrażenie wyższego. 

background image

Oczy miał tak niebieskie, że już bardziej nie można, a pod dużym, 
wciśniętym na czoło stetsonem kryły się bujne ciemne włosy, trochę 
falujące na karku i skroniach. Był schludny i krzepki, jak prawdziwy 
kowboj. W jego twarzy najbardziej zwracał uwagę uśmiech. Kiedy 
George   uśmiechnął   się   od   ucha   do   ucha,   tajał   nawet   najtwardszy 
lodowiec.   Jak   to   dobrze,   że   Cassie   mnie   uprzedziła!   Gdyby 
przyjaciółka   jej   nie   zawiadomiła,   Laurie   nie   opanowałaby   się 
ujrzawszy George'a na progu, chyba rzuciłaby się mu na szyję. Ale by 
się zdziwił! I nawet teraz, otrzymawszy przecież ostrzeżenie, czuła 
lekki zawrót głowy, lecz mimo to nie straciła zimnej krwi.

 - Cześć - odpowiedziała. - Miło cię znowu widzieć.
 - Mnie też - odpowiedział.
Chociaż   George   nie   dał   tego   po  sobie   poznać,  czuł   się   trochę 

zbity z tropu brakiem zdziwienia na twarzy Laurie. Wydawać by się 
mogło, że ostatni raz widzieli się cztery dni, a nie cztery miesiące 
temu.

 - Co cię sprowadza w te strony?
 - Nie zgadniesz. Jak leci?
 - Dobrze.
 - Co u Jill?
 - W porządku. Latem wychodzi za mąż.
 - Tak? - George uniósł brew. - Za tamtego chłopaka?
 - Za Tony'ego. Zamieszka w Albuquerque.
 - Będzie ci jej brakowało.
 - Będzie.
Rozmowa dziwnie się nie kleiła, ale Laurie jakoś nie miała ochoty 

się starać. Jej postanowienie, że nie będzie sobie zawracać głowy kimś 
takim   jak   George,   było   głębokie   i   szczere.   Używając   języka   jej 
ulubionych   zresztą   piosenek   country,   George   był   wędrownym 
ptakiem, i nawet przez chwilę się nie łudziła, że wrócił na stałe. Nic 
nie   mogła   poradzić   na   to,   że   się   jej   podoba,   ale   mogła   być  panią 
sytuacji. Jeśli została jej jeszcze odrobina zdrowego rozsądku, powie 
mu,   że właśnie  wychodzi,  że musi   gdzieś  jechać... obojętne  gdzie. 
Podziękuje mu za odwiedziny i pójdzie w swoją stronę. Tak będzie 
najlepiej. George jednak zapytał:

 - Masz wolną chwilę?
 - Tak. Chyba tak - odparła.

background image

George odwrócił się i pomachał w stronę samochodu. Laurie też 

spojrzała w tamtym kierunku. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyła, jak 
drzwi samochodu otwierają się. Z kabiny wysiadły dwie dziewczynki 
w   niebieskich   dżinsach,   podbiegły   do   George'a   i   stając   z   jednej   i 
drugiej strony uczepiły się jego rąk.

 - Moje siostrzenice - przedstawił George. - Stacy i Dee Ann.
 - Och - zdumienie Laurie nie miało granic. - Miło was poznać.
  -   A   to   jest   panna   Tyler   -   George   dokończył   prezentacji. 

Bliźniaczki dygnęły.

 - George! Jak to...?
 - To długa historia - przerwał jej George.
 - Będziemy mieszkać razem - pochwaliła się Stacy.
 - Och - Laurie zrobiła wielkie oczy. - Naprawdę?
  - Powiedziałem, że to długa historia. - George uśmiechnął się 

potulnie. - Muszę z tobą pomówić, więc jeśli masz wolną chwilę...

Laurie poświęciłaby mu nie tylko chwilę, ale nawet kilka godzin, 

gdyby zaszła potrzeba. Umierała z ciekawości. A jeszcze kilka minut 
temu szukała sposobu, żeby się go pozbyć! Teraz już nie pozwoli mu 
odejść, zanim nie wysłucha tej „długiej historii", która zapowiada się 
całkiem ciekawie. Laurie szerzej otworzyła drzwi i cofnęła się, żeby 
zrobić przejście. - Proszę. Wejdźcie - zaprosiła.

background image

Rozdział 3
W domu Laurie George zawsze czuł się swobodnie. Przypominał 

mu dom rodzinny w Oklahomie - przytulny, wygodny, czysty i taki 
całkiem   zwyczajny.   Dom,   do   którego   miło   wpaść   w   odwiedziny. 
George   uświadomił   sobie   teraz,   że   tego   domu   też   mu   bardzo 
brakowało, gdy tęsknił za tutejszymi górami. Zobaczył, że Laurie z 
zainteresowaniem przygląda się dziewczynkom i uśmiecha do nich.

 - Zrobić wam coś do picia albo do jedzenia?
  -   Dzięki   -   odparła   Stacy   bez   chwili   wahania.   -   Umieramy   z 

głodu.

 - Trzy godziny temu jedliśmy hamburgery i frytki - pospiesznie 

wyjaśnił George, na wypadek gdyby Laurie pomyślała, że źle traktuje 
swoje   podopieczne.   -   Niemożliwe,   żebyście   były   aż   tak   głodne!   - 
dodał i zwracając się do Laurie zapytał: - Czy wszystkie dzieci bez 
przerwy chcą tylko jeść? Laurie roześmiała się.

 - One rosną. Wiecie, kupiłam furę lodów. Jill je uwielbia. Macie 

ochotę?

 - Mmmm - odpowiedziały chórem.
 - Mogą? - spytał George. - Boję się, że stracą apetyt na kolację.
 - Nie stracą. Ani na kolację, ani na nic.
 - To chodźmy.
Laurie   poprowadziła   gości   przez   frontowy   pokój   i   jadalnię   do 

kuchni.   Właśnie   kuchnię   George   najlepiej   zapamiętał.   Przy   tym 
okrągłym drewnianym stole wypili z Laurie niejeden kubek kawy i 
zawsze tu tak wspaniale pachniało. Jak na kobietę pracującą, Laurie 
sporo   gotowała.   George   nigdy   nie   próbował   jej   potraw,   ale   z 
doświadczenia wiedział, że jeśli coś dobrze pachniało, to dobrze też 
potem smakowało.

Kiedy obie dziewczynki dostały już swoje lody na patyku, George 

zarządził:

  -   Idźcie   na   dwór.   Rozprostujcie   nogi,   bo   cały   dzień 

przesiedziałyście w samochodzie, a ja porozmawiam z Laurie.

Siostry nie zaprotestowały, co Laurie powitała z radością. Już nie 

mogła   dłużej   wytrzymać   z   ciekawości.   George   i   dwie   małe 
dziewczynki!   Niewiarygodne!   Kiedy   tylko   za   Stacy   i   Dee   Ann 
zatrzasnęły się drzwi, powiedziała:

 - Siadaj. Napijesz się piwa?

background image

  - Z przyjemnością. - George odsunął krzesło, usiadł, kapelusz 

położył na stole. - Uff. Miałem męczący dzień.

Laurie otworzyła dwie butelki piwa i usiadła naprzeciwko niego. 

Kompletnie zapomniała, że wcale nie chciała go u siebie przyjmować 
ani nawet oglądać z daleka. Mnóstwo pytań cisnęło się jej na usta, ale 
postanowiła poczekać, aż George sam jej wszystko opowie.

 - Są przemiłe - powiedziała jedynie.
  -   Racja.   Dobrze   się   ze   sobą   rozumiemy,   chociaż   mogłyby 

zsynchronizować pęcherze. Od granicy z Oklahomą stawaliśmy chyba 
ze trzydzieści razy.

Laurie roześmiała się.
  - Tak to jest, kiedy się podróżuje z dziećmi. George pociągnął 

potężny łyk piwa i odstawił butelkę.

 - Będę znowu pracował w DO - oświadczył. Laurie już miała się 

przyznać, że wie, ale w ostatniej

chwili   ugryzła   się   w   język.   Nie   chciała,   by   się   dowiedział,   iż 

Cassie uznała jego powrót za wydarzenie tej miary, że chwyciła za 
telefon i bezzwłocznie zawiadomiła przyjaciółkę.

 - Wyobrażam sobie... jak się Cassie musiała ucieszyć.
 - Przyjemnie być miło powitanym.
George szukał w twarzy Laurie znaku, że ona także cieszy się z 

jego powrotu. Nadaremnie. Nie miał, co prawda, żadnych podstaw do 
przypuszczeń, że na jego widok dziewczyna będzie skakać z radości, 
spodziewał   się   jednak,   że   przywita   go   serdecznie,   jak   starego 
znajomego.   Może   nagłą   wizytą   w   czymś   jej   przeszkodził? 
Rozczarował   się   trochę,   bo   jemu   spotkanie   z   Laurie   sprawiło 
niespodziewaną przyjemność.

 - Cieszysz się, że Jill wychodzi za mąż? - zapytał.
Ślub   wydawał   się   bezpiecznym   tematem   do   rozpoczęcia 

rozmowy.

  - Och - Laurie westchnęła i na chwilę spuściła wzrok. - Nie. 

Czuję się... rozczarowana. I smutna. Oboje są tacy młodzi.

 - Ale lubisz Tony'ego?
 - Tak. Tony jest w porządku.
 - To dobrze. Ja nigdy nie czułem szczególnej sympatii do faceta, 

za którego wyszła moja siostra, i niestety okazało się, że miałem rację. 
To   przez   niego   dzieci   są   teraz   ze   mną.   Pewnie   jesteś   ciekawa 
szczegółów?

background image

  -   Nie   przeczę   -   odparła   Laurie.   Splotła   przed   sobą   dłonie   i 

zamieniła się w słuch.

 - Planowałem, że do tej pory będę już daleko stąd - powiedział 

George kończąc swoją opowieść - ale sprawa dzieci pokrzyżowała mi 
plany. Kiedy Ellen wyzdrowieje, zawiozę je oczywiście z powrotem 
do   domu,   ale   tymczasem...   Przyznam   się,   że   jestem   w   kropce.   To 
głównie z twojego powodu zdecydowałem się przywieźć je tutaj.

 - Z mojego powodu?
  -   Jesteś   jedyną   osobą,   jaką   znam,   która   może   udzielić   mi 

wskazówek,   powiedzieć,   jak   mam   postępować.   Sama   przez   to 
przeszłaś. Nie każdemu się do tego przyznam, ale te smarkule mnie 
przerażają.

Laurie świetnie go rozumiała.
 - Wiem - powiedziała po prostu. - Wierz mi, wiem, co czujesz. 

Ile one mają lat?

 - Dwanaście.
 - Andy miał dokładnie tyle samo, kiedy nasi rodzice zginęli. To 

wdzięczny   wiek,   może   nawet   najlepszy   między   dzieciństwem   a 
dorosłością.   W   tym   wieku   dzieci  potrafią   już   zaakceptować   swoje 
braki, ponieważ odkryły, że nikt nie jest doskonały. Ale mają przed 
sobą jeszcze trudny okres.

Poza garścią podstawowych faktów George niewiele wiedział o 

przeszłości Laurie, podziwiał jednak jej samozaparcie, dzięki któremu 
zdołała utrzymać rodzinę razem. Nie mogła być dużo starsza od Jill, 
kiedy   to   wszystko   na   nią   spadło.   Przez   moment   zastanawiał   się, 
dlaczego   teraz,   na  myśl   o  ślubie   siostry,  Laurie   nie   odczuwa  ulgi. 
Dlaczego w jej oczach jest tyle smutku?

Nie   zaprzątał   sobie   jednak   długo   tym   głowy.   Zawsze   zaliczał 

Laurie do kategorii ludzi „twardych jak skała". Laurie przyzwyczaiła 
się do tego, że jest dla innych opoką, i każdy, kto nawet krótko ją znał, 
wiedział, że na punkcie rodzeństwa ma absolutnego bzika. Kiedy Jill 
wyfrunie z gniazda, Laurie może się poczuć niepotrzebna. Niektórym 
ludziom   odpowiedzialność   za   innych   jest   tak   samo   niezbędna   do 
życia,   jak   tlen,   i   Laurie   prawdopodobnie   do   nich   należała.   Czy 
słusznie   liczę,   że   ta   kobieta   zaszczepi   we   mnie   podobne   poczucie 
obowiązku? Zawsze przecież byłem wolny jak ptak.

Nagle, zupełnie niespodzianie, coś, co powiedziała przy rozstaniu, 

jak echo powróciło do niego w pamięci. Zapytał wówczas (z czystej 

background image

ciekawości, przecież to nie jego sprawa), dlaczego nigdy nie wyszła 
za mąż. Nie obraziła się, ale spojrzała mu w oczy w sposób, którego 
nie   można   zapomnieć,   i   odparła:   „Miałam   obowiązki.   Byłam 
potrzebna   innym.   Dźwigałam   to   wszystko,   od   czego   ty   uciekasz". 
George uważał, że jest niesprawiedliwa. Zawsze był samotnikiem. To 
prawda,   że   lubił   wędrowne   życie,   ale   to   przecież   nie   znaczy,   że 
ucieka, nie?

Pamiętał, że zaraz po tych słowach go pocałowała.
Może to za dużo powiedziane, musnęła jego usta wargami, ale 

tego też nie był w stanie zapomnieć.

 - Co masz zamiar zrobić? - zapytał.
 - Zrobić?
 - No, po wyjeździe Jill.
Laurie   zachmurzyła   się.   Utkwiła   wzrok   w   kubku   z   kawą   i 

powiedziała:

  - Nie wiem, ale jest kilka wyjść. W zeszłym tygodniu miałam 

telefon od Teda Weeksa z banku. Ktoś, przedstawiciel jakiejś firmy ze 
wschodniego   wybrzeża,   szuka   tutaj   w   okolicy   dwustuakrowej 
posiadłości. Pojęcia nie mam, po co. Ted pytał, czy interesuje mnie ta 
transakcja. Powiedziałam mu wtedy, że w ciągu najbliższych dwóch 
lat, to znaczy dopóki Jill nie skończy studiów, nie przewiduję żadnych 
tego typu radykalnych zmian w moim życiu. Ale teraz sytuacja się 
zmieniła. Jeśli się rzeczywiście pobiorą.

 - Jeśli? - wtrącił George.
 - Różnie się może zdarzyć.
 - Ale chyba na to nie liczysz?
 - Nie - odpowiedziała Laurie po chwili. Zgarbiła się trochę. - Jill 

jest stała w uczuciach, poza tym chodzi z Tonym od dłuższego czasu. 
W każdym razie, teraz mogę porozmawiać z Tedem poważnie.

 - Sprzedałabyś ranczo? Wyjechałabyś?
Czy w głosie George'a naprawdę zabrzmiał niepokój, czy tylko 

tak się jej zdawało? Chyba jednak to drugie.

 - Niewykluczone - powiedziała, bardziej do siebie niż do niego.
To było jak deklaracja niezależności, potwierdzenie, że jest teraz 

wolna od zobowiązań. Chciała mu dać jasno do zrozumienia, że kiedy 
ich drogi znowu się rozejdą - co w sposób nieunikniony musi przecież 
nastąpić - może to ona pierwsza powie „do widzenia". Nigdy więcej 

background image

nie   będzie   wiązała   nadziei,   nawet   najbardziej   mglistych,   z 
człowiekiem takim jak George.

  - Kiedy i Jill wyjedzie, nic już nie będzie mnie trzymać tu w 

górach - dodała.

  - Chyba nie - stwierdził George i też spuścił wzrok. Dziwne, 

nigdy   nie   przyszło   mu   do   głowy,   że   Laurie   może   pragnąć   czegoś 
innego   niż   to,   co   posiada.   Zawsze   wydawała   mu   się   całkiem 
szczęśliwa, zadowolona z losu. Ale, z drugiej strony, czy dobrze jej 
się przyjrzał?  Dopiero  po odjeździe zrozumiał,  jak dobrze się  czuł 
blisko niej.

Mimo   uprzednich   mocnych   postanowień,   Laurie   nie   potrafiła 

siedzieć   obok   George'a   obojętnie.   Widziała   jego   niebieskie   oczy, 
równe białe zęby i gęste ciemne włosy, które aż kusiły, by przeczesać 
je  palcami.   George  był  przystojny, nawet  za  bardzo.  Zatęskniła   za 
dawnymi   marzeniami.   Żałowała,   że   wrócił,   ale   zaraz   pomyślała   o 
dziewczynkach. George potrzebował pomocy i rady, a Laurie, która 
od dziesięciu już lat pracowała właśnie z dziećmi w ich wieku, miała 
słabość do dwunastolatków.

  -   George?   Dlaczego,   do   diabła,   wziąłeś   na   siebie   taką 

odpowiedzialność? - spytała.

 - Ktoś musiał. I okazało się, że jestem jedyną osobą, która może 

się tego podjąć.

 - Zdajesz sobie sprawę, co cię czeka?
  -   Chyba   nie.   Miałem   nadzieję,   że   ty   mi   powiesz.   Laurie 

zastanawiała się, od czego zacząć.

 - Nie będziesz mógł ruszyć się nawet za próg, nie zapewniwszy 

im   przedtem   opieki.   Tak   naprawdę,   zanim  coś   zrobisz,   będziesz 
musiał wpierw pomyśleć o nich. Dzieci chorują, trzeba zwalniać się z 
pracy,  żeby   je   zaprowadzić   do   lekarza.   A   jeśli   to   coś   poważnego, 
trzeba albo samemu siedzieć w domu i pielęgnować je, albo wynająć 
kogoś   do   opieki.   Kiedy   są   zdrowe,   zamieniasz   się   w   ich   szofera. 
Musisz wstawać z kurami, żeby przygotować im pożywne śniadanie 
przed szkołą, no i dać pieniądze na lunch. Dziewczynki lubią ubierać 
się tak, jak ich koleżanki, co sporo kosztuje. Jeśli już mowa o ubraniu, 
umiesz prać? Dzieci strasznie się brudzą. Co zrobisz latem, kiedy nie 
będzie szkoły? Ty pójdziesz do pracy, a co z nimi? Będziesz pracować 
w DO i podczas jesiennego spędu przez kilka dni w ogóle cię nie 
będzie. Dziewczynki nie są, co prawda, już takie małe, ale nie można 

background image

ich zostawić samych na tak długo. - Laurie przerwała i wzięła głęboki 
oddech. - Słuchaj, mogłabym tak wyliczać bez końca. I jeszcze jedno 
ci   powiem.   Kiedy   ma   się   pod   opieką   dzieci,   koniec   z   życiem 
towarzyskim. Wiem to z własnego doświadczenia.

  - Cholera - wymamrotał George i spojrzał na Laurie ponuro. - 

Dobrze, że nie porozmawiałem z tobą wcześniej, bo bym się zląkł.

 - Nie chciałam cię zniechęcać, tylko uprzedzić. Wziąłeś na siebie 

najtrudniejszą rolę na świecie.

 - Jaką?
  -   Rolę   pracującej   matki.   I   grozi   ci   jeszcze   jedno 

niebezpieczeństwo.

 - Wal.
  -   Tak   bardzo   się   do   nich   przywiążesz,   że   strasznie   ciężko   ci 

będzie się z nimi rozstać.

George   zastanowił   się   nad   tym,   co   powiedziała,   i   potrząsnął 

głową.

 - Nie, o to nie muszę się martwić. One są miłe i na razie dla nas 

trojga to w pewnym sensie przygoda. Ale... na ojca się nie nadaję.

Oczywiście, pomyślała Laurie. Nie martw się. Ty się nigdy do 

nikogo nie przywiążesz, bo po prostu nie chcesz. Mimo to jest w tobie 
coś pociągającego. Na czym to polega?

Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze, coś, o czym trudno będzie 

rozmawiać, ale o czym koniecznie trzeba mu przypomnieć.

  - Posłuchaj. Wiesz, że dziewczynki w tym wieku zaczynają. .. 

zaczynają się zmieniać.

Minęła dobra minuta, zanim George pojął, o co chodzi. Nagle z 

zażenowaniem poczuł, że jego policzki robią się czerwone.

 - Boże! - westchnął głośno.
Jeszcze nigdy z  żadną kobietą nie rozmawiał o tych sprawach. 

Owszem, spotkał w życiu dziewczyny, które chętnie gawędziłyby o 
seksie nawet całą noc, gdyby i on tego chciał, ale ten temat jakoś się 
nie pojawiał.

George był tak skonsternowany, że Laurie zrobiło się go żal.
  - Powinieneś postarać się wysondować, co one już wiedzą. To 

ważne.

George bezradnie kiwnął głową.
 - A jeśli nic nie wiedzą?
 - No to wtedy... przyślij je do mnie.

background image

  - Dzięki - powiedział George i nagle doszedł do wniosku, że 

podjęcie się tego zadania było z jego strony idiotyzmem. Gorszego 
uczucia chyba nie znał. Był bezradny jak ryba wyciągnięta z wody.

Nagle przed domem rozległ się jakiś hałas. Trzasnęły  frontowe 

drzwi, słychać było głosy i w następnej chwili do kuchni wpadła Jill, 
za nią jej narzeczony, a na końcu Stacy i Dee Ann.

  -   Zobacz,   co   znaleźliśmy   na   podwórzu   -   powiedziała   Jill 

wskazując dziewczynki. - Twierdzą, że przyjechały z wizytą, ale... - 
urwała   zdumiona   i   oczy   jej   zabłysły.   -   George!   -   wykrzyknęła 
uradowana.

Laurie   przypomniała   sobie,   że   Jill   zawsze   darzyła   George'a 

uczuciem gorącym, chociaż platonicznym.

 - Co tutaj robisz? Czyżbyś to ty był „wujkiem George'em"?
George wstał i uśmiechnął się szeroko.
 - Przyznaję się do winy.
  -   No,   no.   A   ja   myślałam,   że   porzuciłeś   nas   dla   zielonych 

pastwisk.

 - Żyć bez was nie mogłem.
  - Cudownie. Znasz Tony'ego? George wyciągnął do chłopaka 

rękę.

 - Oczywiście. Cieszę się, że cię znowu widzę. Tony zrobił krok 

naprzód i ściskając dłoń George'a powiedział:

 - Dziękuję. Ja też się cieszę.
Tony   był   wysokim,   przystojnym,   dobrze   ułożonym   młodym 

człowiekiem, który prawie cały czas wodził za Jill pełnym uwielbienia 
wzrokiem, jak szczeniak. Jill, na szczęście, myślała Laurie, nigdy nie 
starała   się   wykorzystać   owego   nie   ukrywanego   przywiązania   i 
okazywała Tony'emu akurat tyle względów, ile trzeba.

  -   Wiesz,   Laurie   -   paplała   Jill   -   Tony   ma   fantastyczną   nową 

kasetę. Muszę jej posłuchać. Nie nastawimy zbyt głośno. Obiecuję. 
Pójdziemy na górę do mojego pokoju. Chodźcie, dziewczynki, wy też 
możecie   posłuchać.   Och,   George!   Cudownie   znowu   cię   zobaczyć! 
Zostajecie na kolacji, prawda?

Zdumiona Laurie szybko rzuciła okiem na porcje mięsa wyłożone 

na   blacie   szafki.   Trzy   gęby   więcej.   Automatycznie   sięgnęła   do 
zamrażarki i wyjęła jeszcze jedną paczkę filetów.  Dzięki Bogu, że 
wymyślono   kuchenki   mikrofalowe   z   programem   do   odmrażania. 
Gdyby Laurie mogła wybierać, wolałaby, żeby George nie zostawał 

background image

na kolacji. Spędzili razem najwyżej pół godziny, a już czuła, że ulega 
jego   urokowi,   który   tak   bezwiednie,   ale   skutecznie   wokół   siebie 
roztaczał. W tej chwili szczerze żałowała, że doszło do ponownego 
spotkania.

Och, nie bądź głupia, strofował ją wewnętrzny głos. Cały czas 

trzymasz się przecież na baczności. Nic się nie dzieje. Tym razem nie 
masz się czego obawiać.

Racja.   Wytrzyma   te   kilka   godzin,   chociaż   jego   obecność   w 

kuchni czuje wszystkimi zmysłami.

  -   Tak.   Koniecznie   musicie   zostać   na   kolacji   -   powiedziała 

podtrzymując zaproszenie.

George spojrzał na nią niepewnie.
 - Nie chciałbym przeszkadzać.
 - Skądże - uspokoiła go Laurie. Wzięła głęboki oddech i dodała: - 

Zostańcie. Pomożecie nam uczcić bliskie zaślubiny. Usmażę filety z 
kurczaka. Lubisz, prawda?

 - Nie wiedziałaś - odparł George z rozbrajającym uśmiechem - że 

w   niebie   dają   same   smażone   kurczaki,   meksykańskie   potrawy   i 
barbecue?

Laurie odsunęła się z krzesłem od stołu.
  -   Zabiorę   się   lepiej   do   roboty.   Potem   przebiorę   się  w   coś 

wygodniejszego. A tymczasem, proszę, częstuj się piwem.

Najtrudniejszą   sztuką,   doszła   do   wniosku   Laurie,   jest 

powstrzymywanie się od patrzenia na osobę siedzącą vis - a - vis. 
Ilekroć zerknęła na George'a, miała wrażenie, że on się jej przygląda. 
Pewnie   tak   się   jej   tylko   zdawało...   a   może   podświadomie   tego 
pragnęła. Chyba powinno jej schlebiać, że właśnie do niej zwrócił się 
o   radę   w   sprawie   dziewczynek.   To   znaczy,   że   zrobiła   na   nim 
wrażenie. Powinna się z tego cieszyć, ale wcale nie była zadowolona.

Na  szczęście   nie   musiała   zagajać   rozmowy.   Jill   i   Tony,  oboje 

gadatliwi,   mówili   bez   przerwy.   Nie   ma   obawy,   pomyślała,   w 
małżeństwie nie grożą im milczące wieczory. Dyskutowali o ślubie. 
Przysłuchując się ich planom, Laurie stwierdziła, że mowy nie ma o 
skromnej uroczystości. Kłopot polegał na tym, że mieszkali w Da - vis 
Mountains od urodzenia i wszyscy w okolicy  ich znali. Więc albo 
tylko bliska rodzina, albo już tłum gości. Laurie nieraz widziała, jak w 
takiej sytuacji wszystko wymyka się spod kontroli. Nie po to latami 
wielu rzeczy sobie odmawiała, żeby skromne oszczędności wydać na 

background image

dwudziestominutową   uroczystość.   Jutro   odbędę   z   Jill   poważną 
rozmowę, postanowiła.

Jill   skończyła   właśnie   raczyć   towarzystwo   dykteryjkami   o 

profesorze filozofii, którego silny niemiecki akcent umiała znakomicie 
naśladować, i zwracając się do George'a powiedziała:

 - Stacy i Dee Ann opowiedziały nam już trochę o tym, jak to się 

stało,   że   postanowiłeś   się   nimi   zaopiekować.   Rozumiem,   że   przez 
jakiś czas zostaniesz w okolicy?

 - Taki mam aktualnie zamiar - odparł George. - W poniedziałek 

zaczynam   znowu   pracę   w   DO,   więc   cały   weekend   będę   szukał 
jakiegoś mieszkania. Może wiesz, jak się do tego zabrać? Musi to być 
coś odpowiedniego dla naszej trójki.

Jill zastanawiała się chwilę, nagle oczy jej zabłysły i strzelając 

palcami wykrzyknęła:

 - Mam! Nasz bungalow! Ten za domem, no wiesz! Co myślisz, 

Laurie? Chciałaś go znowu wynająć.

  -   Jest   wolny?   -   spytał   George   wyraźnie   zainteresowany   tą 

propozycją.

Laurie omal się nie udławiła.
 - Może ktoś ma ochotę na dokładkę? Stacy? Dee Ann? Zostało 

mnóstwo jedzenia - częstowała.

 - Laurie? Pytałam, co ty sądzisz o moim pomyśle? - powtórzyła 

Jill.

 - Och, George'a na pewno nie zainteresuje taki baraczek.
 - Dlaczego? - dopytywała się Jill niewinnym głosem. - Mnie się 

wydaje,   że   lepsze   to   niż   jakieś   stare   mieszkanie.   Tu   przynajmniej 
dziewczynki miałyby gdzie się bawić.

Tony podniósł głowę znad pełnego talerza i na chwilę przerwał 

jedzenie.

 - Uważam, że to świetne wyjście. Nigdy mi się nie podobało, że 

mieszkacie same na takim odludziu.

Laurie   wstała   od   stołu,   żeby   dołożyć   puree   z   kartofli. 

Zastanawiała   się,   co   zrobić,   jak   uciąć   rozmowę,   zanim   będzie   za 
późno. Zdawała sobie sprawę z tego, że siostra miała dobre intencje, i 
że   traktuje   George'a   jak   zwykłego   znajomego.   Jej   propozycja 
wydawała się więc całkiem naturalna. Ale, na Boga! myślała Laurie, 
ja wcale nie chcę, żeby on tutaj mieszkał! Nie chcę go codziennie 
oglądać. Nie mogę.

background image

 - Pamiętasz ten domek, prawda? - ciągnęła Jill zwracając się do 

George'a. - Nie ma tam żadnych luksusów, ale jest czysto i wygodnie. 
I nawet bardziej  nowocześnie niż tutaj. Wiesz, kiedy się  z Tonym 
wyprowadzimy, będę spokojniejsza wiedząc, że to ty tam mieszkasz. 
Za   każdym   razem,   kiedy   wynajmujemy   pawilon,   boimy   się,   jacy 
okażą się nowi lokatorzy. Boże! Jedni mało nie doprowadzili Laurie 
do obłędu. A ciebie już znamy.

Stojąc przy kuchence, Laurie usiłowała dyskretnie rzucić siostrze 

ostrzegawcze spojrzenie, lecz Jill patrzyła na George'a. Ani ona, ani 
Tony, nie mówiąc już o George'u, w ogóle nie zdawali sobie sprawy z 
jej rozterki.

Laurie napełniła salaterkę i wróciła do stołu. Wiedziała, że została 

pokonana.   Ale   z   drugiej   strony   może   to   wcale   nie   jest   taki   zły 
pomysł? Dobrze będzie nie mieszkać tu zupełnie samej.

  - Po kolacji cię tam zaprowadzę - powiedziała z trudem i już 

całkiem gładko spytała: - Komu jeszcze ziemniaków?

Goście   przysięgli,   że   nie   są   już   w   stanie   zjeść   ani   kęsa.   Jill 

zerwała się, żeby sprzątnąć ze stołu, panowie też wstali.

 - Stokrotne dzięki za wspaniałą kolację - powiedział Tony.
  - Ja też się do nich dołączam - dodał George. - W życiu nie 

jadłem   tak   znakomitego   kurczaka.   Masz   uszczelkę?   Widzę   tu   dla 
siebie małą robótkę.

 - Co widzisz? - spytała Laurie.
  - Cieknący kran - odparł George wskazując zlew. Ach, kran. 

Całkiem o tym zapomniała. I nic dziwnego.

 - Ostrzegałam, żebyś się za dużo nie spodziewał - mówiła Laurie 

zapalając lampy i pokazując George'owi pokoiki. - Po prostu tylko 
dach nad głową i niewiele więcej.

George   i   dziewczynki   szybko   rozejrzeli   się   po   domku.   Laurie 

przesadza,  nie   jest   tak  źle,   pomyślał  George.  Domek  jest  mały,  to 
prawda,   umeblowany   bardzo   oszczędnie,   też   prawda,   ale   dla 
człowieka,   który   większość   swojego   dorosłego   życia   mieszkał   w 
wynajmowanych   pokojach   albo   barakach,   nie   wspominając   już   o 
spaniu w szałasach czy wręcz pod gołym niebem, wydawał się niemal 
pałacem.

Bungalow   składał   się   z   dwóch   sypialni.   W   jednej   stało   duże 

podwójne łoże, w drugiej dwa osobne. Znakomicie. Oprócz tego była 
przyjemna   łazienka   i   pokój   dzienny   z   wnęką   kuchenną   ukrytą   za 

background image

harmonijkowymi   drzwiami.   Było   tu   wszystko,   co   trzeba:   łóżka, 
komody,   kanapa,   krzesła   i   stół,   a   poza   tym   wszędzie   panowała 
nieskazitelna czystość.

 - Pachnie nowością - zauważył George.
 - Kiedy ostatni lokatorzy wyprowadzili się, całość odmalowałam. 

Ich   dziecko   uwielbiało   wprost   mazać   kredkami   ściany,   ale   nie 
zauważyłam żadnych innych szkód. Te meble to nic nadzwyczajnego, 
kupowałam używane, ale na łóżka nie żałowałam. Są w najlepszym 
gatunku.

George pokiwał głową i zaśmiał się krótko.
  - Nawet nie marzyłem, że uda się nam coś podobnego znaleźć. 

No, dziewczynki, jak wam się podoba?

 - Ładnie - odezwała się Stacy, a Dee Ann milcząco przytaknęła.
  - W porządku. Bierzemy go - zadecydował George i zwracając 

się do Laurie dodał: - To teraz powinniśmy  chyba porozmawiać o 
pieniądzach.

Laurie nigdy nie miała ustalonej  ceny. Jeśli  uznała, że lokator 

może   zapłacić,   żądała   trzystu   pięćdziesięciu   dolarów,   ale   brała   też 
mniej. Pieniądze z czynszu nie były dla niej kwestią życia czy śmierci. 
Laurie   zazwyczaj   odkładała   je   na   nieprzewidziane   wydatki   dla 
Andy'ego czy Jill. Musiała też brać pod uwagę, że George ma obecnie 
pod opieką dwójkę dzieci, których utrzymanie będzie go kosztowało o 
wiele więcej, niż się spodziewał.

 - Dwieście siedemdziesiąt pięć - rzuciła bez większego namysłu. 

- Woda jest już wliczona, ale za elektryczność płacicie osobno.

 - To bardzo mało - odparł George marszcząc czoło. - Taki domek 

wart jest co najmniej trzysta piętnaście.

 - Dwieście siedemdziesiąt pięć - powtórzyła Laurie.
 - Co z kaucją?
  -  Bez  kaucji.  Gdybyś  miał  małe   dzieci,  albo  gdybym  cię  nie 

znała, to co innego, ale tak to nie trzeba.

George   roześmiał   się   i   sięgnął   do   tylnej   kieszeni   dżinsów   po 

portfel.

 - Niech będzie. Dwieście siedemdziesiąt pięć.
  - Teraz daj mi  tylko połowę, do końca miesiąca  zostały  dwa 

tygodnie.

George odliczył pieniądze i wręczył Laurie.

background image

  -   Widzę,   że   będę   miał   bardzo   zgodnego   gospodarza   i   że   się 

dogadamy. Są jakieś zakazy?

 - Zakazy?
  - Wszyscy, którzy wynajmują, ustalają jakieś reguły. A ty nie 

masz żadnego kodeksu postępowania dla nowych lokatorów?

  -   Po   pierwsze   nie   pozwalam   na   dzikie   przyjęcia   -   Laurie 

przybrała lekki ton.

George zauważył, że odprężyła się trochę, i od razu poczuł się 

lepiej. Całe popołudnie była taka spięta, ale może to z powodu ślubu 
JUL   Miał   taką   nadzieję,   bo   wolałby   nie   stawiać   jej   w   niezręcznej 
sytuacji. Dla niego samego byłaby to wątpliwa przyjemność. Zawsze 
uważał,   że   z   Laurie   łączy   go   przyjaźń,   może   niezbyt   zażyła,   ale 
jednak.

 - Nie mam zastrzeżeń. Nie będę urządzał przyjęć, hucznych ani 

w ogóle żadnych.

 - Miałam zwyczaj uprzedzać nieżonatych mężczyzn, że nie życzę 

sobie   przyjmowania   tutaj   kobiet.   Kiedy   Andy   i   Jill   wszędzie 
wściubiali nosy, nie mogłam na to pozwolić. Widzę jednak - spojrzała 
na Stacy i Dee Ann, które prawie nie odstępowały wuja - że twoje 
życie tak się skomplikowało, że problem sam się rozwiązał.

 - To prawda. - W oczach George'a pojawiły się wesołe błyski. - 

Coś jeszcze?

  - Nie, już nic. Bungalow stoi na tyle daleko od domu, że nie 

słychać radia ani innych odgłosów - powiedziała, dodając w myśli, że 
jak   na   jej   gust   odległość   jest   i   tak   niewystarczająca.   Obecność 
George'a nie będzie dla niej łatwa.

Zanim wepchnęła pieniądze do kieszeni koszuli, Laurie przyjrzała 

się im chwilę. Może teraz zacząć odkładać  na  ślub. Otrzyma cztery 
pełne wpłaty, a to nie bagatela. Niemniej przyjmując pieniądze miała 
dziwne uczucie. Gdyby tydzień temu ktoś jej powiedział, że George 
wróci   i   że   ona   wynajmie   mu   mieszkanie,   wyśmiałaby   go. 
Prawdopodobnie zrobiła największe głupstwo w życiu, ale znalazła 
się w sytuacji, z której nie widziała dla siebie wyjścia z honorem. I 
nawet teraz, gdyby udało jej się wymyślić jakiś sposób na cofnięcie 
danego słowa, nie posunęłaby się do tego. Klamka zapadła.

Co za dzień! Najpierw Jill chce brać ślub co najmniej dwa lata za 

wcześnie. Potem na progu pojawia się George, chociaż gotowa była 
założyć się o cały swój majątek, że już go nigdy w życiu nie zobaczy. 

background image

Nie dość tego! George, ten beztroski niespokojny duch, przywozi ze 
sobą dwójkę dzieci, a ona pozwala im zamieszkać tuż pod bokiem! 
Ciekawe, co powie Cassie?

Laurie przyjrzała się bliźniaczkom. Padały z nóg.
 - Chcielibyście już dziś tutaj przenocować? - spytała George'a. - 

Mogłabym   dać   wam   pościel   i   wszystko   co   potrzeba.   Dziewczynki 
zasypiają na stojąco.

 - Co wy na to? - George zwrócił się do swoich podopiecznych. - 

Macie ochotę już dziś spać w naszym nowym domu?

 - Tak - odparła Stacy. - Chce nam się spać.
 - Zdradź mi coś. Skąd zawsze wiesz, czy Dee Ann też jest śpiąca 

albo głodna?

 - Mówi mi, oczywiście.
  - No to postanowione - powiedziała Laurie raźnym głosem. - 

Zaparkuj tutaj albo od frontu, wszystko jedno. Aha, jeszcze telefon - 
wskazała aparat na stoliku w kącie. - To przedłużenie linii z domu. 
Tutaj   jest   brzęczyk.   Jeśli   będzie   do   was,   naciskam   dwa   razy,   ale 
gdybyś chciał założyć sobie oddzielną linię, zawsze można to zrobić 
później.

 - Wygląda na to, że taki układ będzie dobry. Muszę oczywiście 

być  w   stałym   kontakcie   z   ojcem,   więc   kiedy   dostaniesz   rachunek, 
powiesz mi, ile jestem winien...

  - Oczywiście. - Laurie położyła ręce na głowach bliźniaczek. - 

Powiedzcie, jak mam was odróżnić?

 - Ja jestem Stacy - odezwała się jedna z sióstr. - Jestem wyższa.
 - O półtora centymetra - uzupełnił George i uśmiechnął się.
 - Wujek mówi, że jestem bardziej pucołowata - dodała Stacy.
Laurie przyjrzała się dziewczynkom z poważną miną.
 - Wujek ma chyba rację - stwierdziła. - Postaram się zapamiętać.
  - I jak nietrudno zauważyć, to Stacy cały czas mówi  - dodał 

George   i   spojrzał   na   Dee   Ann.   -   A   tobie   kot   odgryzł   język?   - 
zażartował.

Dee Ann potrząsnęła głową i przytuliła się do wuja. Uwielbiają 

go, pomyślała Laurie oniemiała ze zdumienia. Odkrywała nowe cechy 
charakteru George'a, o których nie miała pojęcia, a które czyniły go w 
jej oczach jeszcze bardziej pociągającym.

background image

  -   Założę   się,   że   chciałybyście   się   wykąpać   -   powiedziała.   - 

Pobiegnę do domu i przyniosę ręczniki i pościel. Wątpię, czy wujek 
George wozi takie rzeczy ze sobą.

 - Nie. Zawsze wszystko dostaję na miejscu. Podróżuję z małym 

bagażem.

 - Bez balastu, rzeczy, ludzi. - Laurie potrząsnęła głową. - Tak to 

sobie urządziłeś. Boże, George - westchnęła - jak sobie dasz radę?

  - Nie pytaj. Jakoś sobie dam, bo muszę. Kto takie rzeczy wie 

lepiej od ciebie?

 - Masz rację.
Ich oczy spotkały się na moment i Laurie, po raz już nie wiadomo 

który od momentu, kiedy cztery lata temu poznała George'a, zaczęła 
się zastanawiać, czym ją tak oczarował. Jest przystojny, to prawda, ale 
przecież   zna   wielu   przystojnych   mężczyzn.   Nigdy   nie   zdołała 
zrozumieć, co ją tak w nim pociąga. Przez te wszystkie miesiące po 
jego   wyjeździe   nie   potrafiła   całkiem   usunąć   go   z   myśli,   niemniej 
zrobiła pewne postępy. Uporczywie wmawiała sobie, że nie aprobuje 
ludzi,   którzy   unikają   zobowiązań   i   w   końcu   nawet   prawie   w   to 
uwierzyła. Musiała jednak przyznać, że łatwiej jej było oceniać go 
negatywnie, kiedy go nie widziała.

  -   Zaraz   wracam   -   rzuciła   i   wybiegła   z   domu.   George   długo 

patrzył za oddalającą się postacią, aż

nagle   poczuł,   że   Dee   Ann   szarpie   go   za   rękaw.   Ocknął   się   z 

zamyślenia i rzekł:

  -   Dobrze.   Przyprowadzę   samochód   i   możemy   zacząć   się 

rozpakowywać.

 - Pójdziemy z tobą - oświadczyła Stacy.
 - Dlaczego tu nie poczekacie?
 - Tu nawet nie ma telewizora. George rozejrzał się.
  -   Nie   ma?   To   nic.   Możemy   kupić   albo   jeszcze   lepiej 

wypożyczyć.

George   nie   miał   zamiaru   gromadzić   rzeczy.   Ellen   w   końcu 

wyzdrowieje   i   nie   wiadomo,   co   się   z   nim   stanie   ani   gdzie   się 
przeniesie.

Zanim   Laurie   wróciła,   George   z   dziewczynkami   zdołali 

rozładować pikapa. Zjawili się też Jill i Tony, niosąc ogromne naręcza 
prześcieradeł,   koców,   ręczników   i   poduszek.   Wszyscy   zabrali   się 
zaraz do słania łóżek i zagospodarowywania łazienki. Kiedy dom był 

background image

gotowy   do   zamieszkania,   narzeczeni   wycofali   się.   Laurie   została 
jeszcze, żeby wręczyć George'owi klucz.

  -   Najlepiej   dołącz   go   do   kluczyków   od   samochodu,   bo   taki 

pojedynczy łatwo zgubić, nawet jeśli jest na kółku.

 - Chyba masz rację.
George   wyjął   z   kieszeni   kluczyki   do   samochodu.   Były 

nawleczone na kółko ze skórzanym rzemieniem. Dodał do nich klucz 
od   domku   i   chwilę   trzymał   je   na   dłoni.   Dziwne   uczucie   być 
posiadaczem kluczy nie tylko od auta, ale i od domu. Lekki uśmieszek 
igrał   na   jego   ustach.   Ostatni   raz   nosił   klucze   chyba   jeszcze   na 
rodzinnej farmie. Schował cały pęk do kieszeni.

  -   Przyjdźcie   na   śniadanie   -   powiedziała   Laurie   już  z   ręką   na 

klamce - bo kuchnia jest jeszcze pusta. Mam trochę naczyń, które tutaj 
przynoszę, jeśli ktoś sobie tego życzy, ale są w pudle na strychu. Rano 
je wydobędę.

  -   Posłuchaj,  Laurie.   Kupię,   co  nam   będzie   potrzeba,   a   co  do 

śniadania, możemy przecież pojechać do miasta. I tak już dużo dla nas 
zrobiłaś. Nie chciałbym sprawiać ci więcej kłopotu.

  - Ale ja chciałabym dać dzieciom śniadanie, jeśli nie masz nic 

przeciwko temu.  Ósma  wam odpowiada?  Nigdy nie udaje nam się 
spać dłużej, nawet w soboty.

 - Ósma? Tak. Dziękuję... za wszystko.
 - Cała przyjemność po mojej stronie. Dobranoc.
 - Dobranoc.
Idąc przez oświetlone księżycową poświatą podwórze, Laurie nie 

wiedziała,   że   George   zatrzymał   się   na   progu   i   odprowadza   ją 
wzrokiem   aż   do   samych   drzwi   domu.   Zbyt   była   zajęta   własnymi 
myślami. Spokojnie, mówiła do siebie w duchu, spokojnie. Powrót 
George'a to nie żadna katastrofa. Szkoda nerwów. Miewałaś gorsze 
problemy, pamiętasz? Spłata odziedziczonych po ojcu długów, ciągłe 
gimnastykowanie się, żeby jakoś związać koniec z końcem. I dałaś 
sobie z tym wszystkim radę.

Możliwe,   westchnęła,   niemniej   ile   razy   na   niego   spojrzę,   coś 

dziwnego   się   ze   mną   dzieje.   I   dlatego   jego   obecność   tutaj   w 
charakterze lokatora będzie mnie bardzo dużo kosztować. Załóżmy, że 
on, chociaż tylko przelotnie, pomyśli o mnie jak o kimś więcej niż o 
zwykłej znajomej (hej, czy nie za bardzo bujasz w obłokach?) - co 
wtedy?   George   urodził   się   wędrownym   ptakiem,   dziką   gęsią,   a 

background image

prawdziwej  natury  człowieka nie  da się zmienić.  Kiedy  tylko jego 
siostra wyzdrowieje, pewnie znowu wyruszy na szlak. A moje życie, 
rozmyślała  Laurie,  zawsze było zorganizowane i  podporządkowane 
obowiązkom. Największym, jak dotąd, moim „wyskokiem" jest ten 
rejs po południowym Pacyfiku, ale nawet gdyby jakimś cudem udało 
mi się zrealizować to marzenie, miesiącami planowałabym przedtem 
każdy krok. Bardziej różnić się od siebie niż ja i George już chyba nie 
można,  a jednak w ciągu  ostatnich  czterech  lat  straciłam  mnóstwo 
czasu śniąc o nim na jawie, pragnąc go.

Laurie pchnęła kuchenne drzwi i weszła do środka. Wewnętrzny 

głos   syczał   zniecierpliwiony:   „Nudna   jesteś.   Wyolbrzymiasz 
wszystko. George wrócił. Wielka mi rzecz! Pomyśl o tych wszystkich 
lokatorach, którym  całymi latami wynajmowałaś bungalow. Przecież 
prawie   ich   nie   widywałaś.   Dlaczego   z   George'em   miałoby   być 
inaczej?"

Może, pomyślała, chociaż inny głos mówił jej, że trzymanie się 

od George'a z daleka będzie prawie niemożliwe.

background image

Rozdział 4
George odwiesił słuchawkę i w zamyśleniu zapatrzył się przed 

siebie. Spełnił obowiązek, zadzwonił na farmę. Teraz ojciec i Anna 
wiedzieli, gdzie jest, mieli numer telefonu i Jonas obiecał zawiadomić 
go,   gdyby   w   stanie   Ellen   nastąpiła   jakakolwiek   zmiana.   Nie   robił 
jednak   George'owi   nadziei.   Według   jego   relacji,   Ellen   przyjęła 
wiadomość o wyjeździe dzieci z wyraźnym brakiem zainteresowania. 
Lekarka określiła jej reakcję jako „ucieczkę od rzeczywistości", ale 
według   Jonasa   był   to   po   prostu   dowód   osłabienia   kręgosłupa 
moralnego.

George wyciągnął nogi, splótł ręce za głową i ciężko westchnął. 

Potem   rozejrzał   się   po   małym   pokoju   w   pierwszym  domu,   jaki   w 
życiu wynajął. Prawdziwy dom z prawdziwą kuchnią. A co jeszcze 
bardziej   niewiarygodne,   obok,   za   ścianą   mocnym   snem   śpią   dwie 
małe dziewczynki, które, tak jak dom, należały na razie do niego. Czuł 
się   dziwnie   nieswojo.   Od   tamtego   pamiętnego   dnia,   w   którym 
postanowił zaopiekować się Stacy i Dee Ann, minęły dwa tygodnie, 
ale   wówczas   mieszkali   jeszcze   na   farmie   i   pozornie   nic   się   nie 
zmieniło.   Nawet   podczas   jazdy   przez   Oklahomę   nie   bardzo 
zastanawiał się nad zadaniem, które go czeka, głównie zresztą dlatego, 
że podróż była dla bliźniaczek tak podniecającą przygodą.

Ale teraz znajdowali się już na miejscu i George był zdany tylko 

na siebie. W poniedziałek „przygoda" się skończy i zacznie normalna 
praca. Będą musieli wymyślić jakiś „rozkład jazdy", program dnia, i 
trzymać   się   go.   W   życiu   nie   zawracał   sobie   głowy   żadnymi 
rozkładami zajęć, obca mu była wszelka rutyna. Dopiero teraz zaczął 
sobie w pełni uświadamiać cały ogrom zmian, jakie pociągała za sobą 
jego decyzja. Wpadł w dziwny nastrój i nie bardzo wiedział, jak to 
wrażenie nazwać. Może było to poczucie, że nie dorasta do sytuacji, a 
może zwykły strach?

Czyli że tak wygląda obowiązek. George zadumał się. Skłamałby, 

gdyby powiedział, że przyjmuje go z otwartymi ramionami.

Odsunął   od   siebie   rozterki   jako   niegodne   mężczyzny.   Od   tej 

chwili głowa do góry. Dostrzegaj tylko jasne strony - to będzie jego 
dewiza. George wstał, podszedł do okna, zapatrzył się w ciemność. Na 
wsi,   w   nocy,   człowiek   czuje   się   czasami   bardzo   mały   i   samotny. 
George   niezliczoną   ilość   razy   nocował   pod   gołym   niebem, 
sześćdziesiąt kilometrów od najbliższej osady, mając do towarzystwa 

background image

jedynie konia. Zawsze lubił taką samotność. Ale kiedy ma się pod 
opieką dwójkę dzieci, to wszystko wygląda inaczej.

Zerknął przez podwórze na duży dom. Zobaczył samotne światło 

w oknie na piętrze. U Laurie? Skąd mógł to wiedzieć? Zastanawiał 
się, czy ją też kiedyś, tak jak jego dziś, nawiedziło uczucie totalnej 
bezradności i strachu, że nie sprosta zadaniu. Czy kiedykolwiek czuła 
się   tak   ze   wszystkich   stron   osaczona,   że   chciało   się   jej   wyć?   Na 
pewno.   Przecież   jest   kobietą,   a   kiedy   stała   się   jedyną   opiekunką 
rodzeństwa, była młodsza od niego. Chwilami na pewno musiała być 
śmiertelnie przerażona.

Cholera! Jeśli jej się udało, jemu też się uda, a jeśli znajdzie się w 

kropce, zapyta po prostu, co robić. Ona będzie wiedziała i na dodatek 
go zrozumie. George'owi natychmiast poprawił się humor. Sprytnie 
postąpił, że tu wrócił. Nie miał zamiaru na nikim pasożytować, ale 
zawsze dobrze mieć sojusznika.

Poczucie niepewności i bezradności minęło. Teraz będzie mógł 

zasnąć.

Spał   jak   dziecko.   Łóżko   było   wyjątkowo   wygodne,   w   całym 

domu   panowała   cisza,   a   on   był   bardziej   zmęczony,   niż   mu   się 
wydawało.

Nagle obudził się i czując, że Stacy nim potrząsa.
 - Wujku! Mówiłeś, że mamy iść na śniadanie na ósmą, a jest już 

wpół.

George powoli dochodził do siebie. Przeciągnął się, ziewnął.
 - Dobrze, już dobrze. Ubierajcie się. Zaraz do was przyjdę.
 - My już jesteśmy ubrane.
George uniósł powiekę. Zobaczył obie siostry starannie uczesane, 

w dżinsach i czystych podkoszulkach.

 - Aha. Widzę. Pięknie. No dobrze. Wstaję.
Już   zaczął   odgarniać   koce,   ale   w  ostatniej   chwili   przypomniał 

sobie, że jest nagi jak go Pan Bóg stworzył. Psiakrew, z babami w 
domu człowiek o tylu rzeczach musi pamiętać.

 - Panie wybaczą... - powiedział.
Stacy i Dee Ann zachichotały i czmychnęły zamykając za sobą 

drzwi.

Podczas weekendu obawy Laurie,  że trudno jej będzie utrzymać 

dystans, sprawdziły się. Już od sobotniego śniadania George ciągle 
kręcił się w pobliżu. Była to zresztą głównie wina Jill. Tony pojechał 

background image

do domu zawiadomić rodziców o bliskim ślubie i dziewczyna snuła 
się po domu, nie bardzo wiedząc, co robić. Postanowiła więc, że dla 
zabicia   czasu   zajmie   się   urządzeniem   sypialni   bliźniaczek,   a   to 
pociągnęło   za   sobą   wyprawę   na   strych,   w   której   wszyscy   wzięli 
udział.   Znalazły   się   i   żółte   narzuty,   pamiątka   z   dzieciństwa   Jill,   i 
naczynia   kuchenne,   i   rozmaite   ozdobne   drobiazgi,   i,   oczywiście, 
fotografie rodzinne, których oglądanie zawsze jest dobrą okazją do 
śmiechu. Ku zdumieniu Laurie, Jill odkryła mnóstwo zapomnianych 
zdjęć starszej siostry. Jedno z nich szczególnie zaciekawiło George'a.

 - A to kto? - spytał. 
Laurie   zerknęła   przez   ramię   i   skrzywiła   się.   Dlaczego   nie 

wyrzuciła tej fotografii dawno temu?

 - Ja - odparła.
 - Widzę, że ty. Ale ten facet?
 - Nazywał się Len McFarland.
 - Ale kim był dla ciebie?
  - Kiedy robiono to zdjęcie, moim narzeczonym. George długo 

przyglądał się parze. Aha, kiedyś była

jednak zaręczona. Sympatyczny chłopak. A Laurie taka młoda i 

taka   szczęśliwa.   „Beztroska"   to   właściwe   słowo.   George   położył 
zdjęcie razem z innymi, ale później, kiedy Jill i bliźniaczki nie mogły 
go usłyszeć, zapytał:

  - Co się stało? A może to nie mój  interes? Laurie wzruszyła 

ramionami.

  -  Żadna tajemnica. Stare dzieje. Pstryknęli nas na krótko przed 

śmiercią rodziców. Niedługo potem Len... rozstaliśmy się. - Spojrzała 
pytającym wzrokiem na George'a, chcąc sprawdzić, czy rozumie, co 
miała na myśli. Chyba rozumiał.

 - Aha. Ulotnił się, kiedy go najbardziej potrzebowałaś.
 - Miał wówczas zaledwie dwadzieścia sześć lat - dodała Laurie 

jakby tytułem wyjaśnienia, chociaż doprawdy nie wiedziała, dlaczego 
chciała usprawiedliwiać postępowanie Lena.

 - Ale ty nie wypłakiwałaś sobie za nim oczu.
  - Och... miałam wtedy tyle na głowie, że nie pamiętam, jak się 

czułam. - Skłamała, oczywiście. Czuła się zdradzona i minęło wiele 
czasu, zanim doszła do siebie.

 - Myślałem o Ellen.
 - Wiem.

background image

 - Chyba nigdy nie zdołam zrozumieć, jak kobieta może dopuścić, 

by   jeden   mężczyzna   tyle   dla   niej   znaczył.   Zapomnieć   o   własnych 
dzieciach!

  - Nie sądź jej zbyt surowo. Len odszedł, bo zostając, musiałby 

wziąć na siebie więcej obowiązków niż w danej chwili pragnął. Mąż 
Ellen rzucił ją dla innej po wielu latach małżeństwa. To olbrzymia 
różnica.

 - Chyba masz rację - zgodził się George, chociaż wcale tak nie 

uważał. Podzielał zdanie ojca. Według niego, Ellen, zamiast stawić 
czoło, poddała się. Laurie natomiast ulepiona była jakby z innej gliny. 
Ona nigdy  nie ustąpiłaby  pola. George był przekonany, że nie ma 
takiej życiowej sytuacji, z którą Laurie nie umiałaby sobie poradzić. I 
należało ją za to podziwiać.

 - A w twoim życiu był ktoś... ktoś wyjątkowy? - zapytała Laurie 

nie mogąc oprzeć się pokusie.

 - Raz.
Dziwne. Laurie gotowa była się założyć, że otrzyma odpowiedź 

przeczącą.

 - Gdzie? W Oklahomie?
 - Nie. W Wyoming. Ale oficjalnie nigdy się nie zaręczyliśmy.
Laurie   miała   już   na   końcu   języka   pytanie   „dlaczego",   ale 

milczała. George zresztą sam wyjaśnił:

  -   Wyszła   za   właściciela   sklepu   z   towarami   żelaznymi.   Tryb 

życia, jaki wybrałem, nie jest zbyt... zbyt atrakcyjny dla kobiety. Wy 
lubicie mieć dom i rodzinę.

Laurie   skinęła   głową.   Dzięki   za   przypomnienie,   pomyślała   ze 

smutkiem.

W tej samej chwili podeszła do nich JUT dźwigając olbrzymie 

pudło. Za nią dreptały dziewczynki.

  - Idziemy do was - poinformowała i zwracając się do George'a 

dodała: - Zaczekaj, aż skończymy. Nie poznasz domu.

George   nigdy   nie   widział   swoich   siostrzenic   równie 

uszczęśliwionych.   Odprowadził   je   wzrokiem   i   potrząsając   głową 
powiedział do Laurie:

 - Jesteście obie nieocenione. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby się 

nagle okazało, że tęsknią za domem...

 - Dałbyś sobie jakoś radę. Człowiek zazwyczaj robi to, do czego 

zmuszają go okoliczności.

background image

 - Jakie masz plany na dzisiaj? - George zmienił temat.
 - Nadrobić wszystkie zaległości z całego tygodnia. Na początek 

zakupy.

George'owi twarz się rozpromieniła.
  - Mogę pojechać z tobą? Muszę nakupić dla nas jedzenia i nie 

mam najmniejszego pojęcia, co.

Mogła odmówić? A łudziła się, że uda się jej trzymać z daleka! 

Laurie całą siłą woli starała się wmówić sobie, że George to tylko 
zwykły znajomy, ale nie umiała traktować go tak lekko, jak on ją. 
Wszystkimi zmysłami czuła jego fizyczną bliskość. Serce nie sługa. 
Kiedy   dziś   rano   George   razem   z   dziewczynkami   ukazał   się   w 
drzwiach, serce zabiło jej mocniej. Znała już to zdradzieckie uczucie. 
Od pierwszej chwili, od momentu gdy go cztery lata temu ujrzała, w 
obecności George'a działo się z nią coś przedziwnego. A teraz, na 
dodatek, mają razem jechać do sklepu! To ponad jej siły.

Później doszła jednak do wniosku, że dobrze się stało, że z nim 

pojechała. George, trudno się zresztą dziwić, zachowywał się tak, jak 
gdyby nigdy w życiu nie był w nowoczesnym supermarkecie. Bóg 
jeden wie, co by kupił, gdyby nim nie pokierowała. Kiedy wrócili, 
pomogła mu urządzić się w kuchni. A później Jill oświadczyła, że 
przygotuje wspólny lunch dla wszystkich. I tak minął weekend. Laurie 
jak   nigdy   wyglądała   poniedziałku.   Miała   nadzieję,   że   może   praca 
odwróci jej uwagę od George'a.

George   musiał   stawić   się   w   DO   bardzo   wcześnie   rano,   więc 

Laurie sama zawiozła dziewczynki do szkoły, załatwiła formalności i 
sprawdziła,   który   autobus   odwiezie   je   po   południu   do   domu.   A 
ponieważ   George   zapomniał   dać   bliźniaczkom   pieniądze   na   lunch, 
wcisnęła im do kieszeni jakieś drobne. Biedny George, tyle będzie się 
musiał nauczyć. Zauważyła, że kiedy odjeżdżał, wyglądał na trochę 
zmęczonego,   musiał   się   pewnie   porządnie   natrudzić,   zanim 
wyszykował   dzieci   do   wyjścia.   Zobaczymy,   jak   sobie   poradzi   z 
odrabianiem   lekcji,   pomyślała   Laurie.   Tak,   czeka  go   jeszcze   wiele 
niespodzianek.

Dla George'a powrót do pracy w DO był jak ożywczy zastrzyk 

witamin. Wstąpił z kurtuazyjną wizytą do Cassie, a potem przywitał 
się ze wszystkimi znajomymi. Ostatni zjawił się Shot Barnes.

 - Patrzcie chłopaki, kto do nas wrócił! - rechotał Shot. - Żyć bez 

nas nie mogłeś?

background image

  -   Szefowa   mnie   wezwała,   żebym   zrobił   porządek   z   tą   bandą 

nierobów. Uważaj, Shot. Skończyło się obijanie. Od dzisiaj solidnie 
zagonię   was   do   roboty!   -   odpowiedział   George   takim   samym 
rubasznym tonem.

Po godzinie już czuł się tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał. Boże! 

co za wspaniałe uczucie pracować ze starą paczką, robić to, co lubił 
najbardziej.   Po   długiej   przerwie   cieszyłaby   go   praca   na   każdym 
ranczo, ale DO było wyjątkowe. W starym stylu. Dziki pofałdowany 
teren, prawie nie ogrodzone wolne przestrzenie, po których swobodnie 
można   było   jeździć   konno.   George   był   w   swoim   żywiole   i   dzień 
minął, jak z bicza trzasł.

Kiedy   kończyli   pracę,   Shot   zaprosił   kumpla,   żeby  wstąpił 

przywitać się z jego żoną, Joan, i przy okazji napił się piwa, jak to 
wielokrotnie   robił   w   przeszłości.   George   z   radością   przyjął 
zaproszenie.

Trudno   wyjaśnić,   dlaczego   Shot   Barnes   i   George   tak   się 

zaprzyjaźnili.   Oprócz   zamiłowania   do   pionierskiego   stylu   życia, 
niewiele więcej ich łączyło. Shot urodził się w górach i był tu postacią 
w pewnym sensie legendarną. Cieszył się sławą zabijaki, a poza tym 
piętnaście   lat   temu   udało   mu   się   namówić   najpiękniejszą   pannę  w 
hrabstwie Brewster, żeby za niego wyszła. Joan została kiedyś nawet 
wicemiss   Teksasu   i   wiadomość   o   tym,   że   zadaje   się   z   facetami 
pokroju Shota, wywołała małą sensację w okolicy. George miał na ten 
temat własną teorię: Joan związała się z Shotem, bo było to dla niej 
swego rodzaju wyzwanie. Wciąż miała konkursową figurę modelki i 
twarz   bogini,   ale   pod   tą   wspaniałą   powłoką   biło   serce   zagorzałej 
reformatorki. Jak dotąd jednak nie odniosła oszałamiającego sukcesu.

Joan traktowała samotnych kumpli męża z wrodzoną wszystkim 

żonom   podejrzliwością,   nie   ucieszyła   się   więc   zbytnio   powrotem 
George'a.   On   zaś   podejrzewał,   że   gdyby   miała   kolegom   męża 
wystawić stopnie, jemu dałaby raczej wysoką notę, ponieważ dbał o 
swój wygląd i miał lepsze maniery niż reszta kowbojów. Z drugiej 
strony   jednak,   nie   miał   żony   i   rodziny,   która   odciągałaby   go   od 
butelki, więc, w przekonaniu Joan, nie można mu było tak całkowicie 
ufać.   Według   niej,   wszyscy   kawalerowie   szukali   tylko   guza   i 
wywierali zgubny wpływ na żonatych kolegów. W rzeczywistości to 
raczej Shot był w tym tandemie złym duchem, a nie George.

 - Och, George! Wróciłeś? - powitała go z rezerwą.

background image

 - Nie fatyguj się, nie rozwijaj czerwonego dywanu - zażartował 

George i uśmiechnął się do niej.

  -   Znowu   będziesz   pracował   w   DO?   -   spytała   Joan,   ale   nie 

odwzajemniła uśmiechu.

 - Tak.
 - Hm - mruknęła.
 - Jak mam to rozumieć?
 - Zwyczajnie. Hm... Pewnie znowu co piątek będziecie rżnęli w 

pokera?

George spojrzał na Shota zdziwiony.
 - To co, nie graliście?
 - Eeee... To już nie to samo. Po twoim wyjeździe wszyscy jakoś 

skapcanieli. Joanie, przyniesiesz nam piwa?

Joan rzuciła mężowi miażdżące spojrzenie.
  - Czy ja wyglądam jak czyjaś służąca? - syknęła opryskliwie i 

energicznym krokiem pomaszerowała do innego pokoju.

George roześmiał się i usiadł.
 - Kochana Joanie, zawsze taka sama.
 - Ach, nie zwracaj na nią uwagi. Czasami przypomina sobie, że 

to przeze mnie wyrzucili ją ze szkoły. Sam przyniosę to piwo.

Tematów   do   rozmowy   nie   brakowało.   Miejscowe   plotki,   kto 

gdzie wyjechał i co robił. W pracy nie było czasu na takie pogawędki. 
George, zadowolony, że nie musi dużo mówić, tylko zadawał pytania, 
za to Shotowi usta się nie zamykały. Z dziesięciu minut zrobiła się 
godzina. Pili właśnie trzecią kolejkę, kiedy do pokoju weszła Joan, 
tym razem w lepszym humorze. George nigdy nie mógł zrozumieć, 
jak kobiety potrafią zmieniać nastrój niczym ubranie.

 - Mieszkasz w DO? - spytała.
 - Nie. Wynajmuję bungalow Laurie Tyler.
  -   Naprawdę?   -   Joan   ożywiła   się.   -   Laurie   uczy   naszą   córkę. 

Melissa ją uwielbia i trzeba przyznać, że Laurie dokonała z nią istnych 
cudów. Bardzo miła kobieta. Ciekawe, dlaczego nie wyszła za mąż.

  - Nie nasz interes - uciął Shot. - Niejeden oddałby całą pensję, 

żeby tylko spojrzała w jego stronę.

  - Phi - prychnęła Joan z pogardą. - Powiedz im, że to próżne 

marzenia. Laurie Tyler nigdy nie spojrzy na byle jakiego łachudrę. 
Ona poczeka na faceta z forsą i z klasą.

background image

George nie wiedział, dlaczego przy słowach Joan ścisnęło go w 

dołku. Przecież całkowicie podzielał jej zdanie.

 - No cóż - powiedziała Joan. - Dzieciaki pewnie zaraz wrócą ze 

szkoły, więc pora przygotowywać kolację. Zostaniesz?

  -   Nie,   dziękuję...   -   Nagle   coś   zaskoczyło   w   jego   mózgu. 

Przerażony spojrzał na zegarek. Dzieciaki! Zerwał się na równe nogi.

 - Psiakrew! - wykrzyknął. - Dzieciaki!
 - Dzieciaki? - Joan i Shot wymienili zdumione spojrzenia. - Jakie 

dzieciaki?

  - Moje! - George sięgnął po kapelusz, wcisnął go na głowę i 

ruszył do wyjścia. - Na śmierć o nich zapomniałem!

 - To ty masz dzieci? - spytał Shot zupełnie oszołomiony. - Hej, 

chłopie...

  - To moje siostrzenice - rzucił George przez ramię. - Jutro ci 

wszystko opowiem. Teraz lecę. Dzięki za piwo.

Serce waliło mu tak mocno, że aż rozsadzało pierś. Jechał jak 

szalony, ścinał zakręty nawet nie zwalniając, a słońce w rekordowym 
tempie znikało za horyzontem. Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew! Tatuś 
się znalazł! wymyślał sobie. Oczyma wyobraźni widział Stacy i Dee 
Ann, jak siedzą same i zamartwiają się, gdzie wujaszek się podział. 
Może się boją? Na tę myśl poczuł gwałtowny skurcz w żołądku. Jak 
mógł   tak   kompletnie   o   nich   zapomnieć?!   Nie   mógł   sobie   tego 
wybaczyć.

Żwir pryskał spod kół. George z piskiem opon zatrzymał pikapa 

przed domem. Wyskoczył z kabiny, dopadł drzwi bungalowu, ale gdy 
tylko   je   otworzył,   zobaczył,   że   chociaż   pali   się   światło,   w   środku 
nikogo nie ma.

 - Stacy! Dee Ann! - wołał.
Nikt nie odpowiadał. George pomknął do Laurie i załomotał do 

kuchennych drzwi. Na progu ukazała się Jill.

 - Hej, nie pali się. Wystarczy zapukać – powitała go.
 - Jill, szu... - urwał.
Za   plecami   dziewczyny   zobaczył   Laurie   i   bliźniaczki   siedzące 

przy  stole. Kamień  spadł mu  z serca. Oparł się  ciężko o framugę. 
Ściągnął kapelusz.

 - Zaczęliśmy bez ciebie - wyjaśniła Jill ustępując mu z drogi.
 - Hej! Wujku! - zawołała rozpromieniona Stacy. - Gdzie byłeś? 

Laurie znowu ugotowała kurczaka.

background image

Laurie wstała od stołu i biorąc talerz podeszła do kuchenki. Kiedy 

dziewczynki zjawiły się u niej z wiadomością, że George'a jeszcze nie 
ma, natychmiast odgadła, co się stało. Pierwszy dzień w pracy, starzy 
kumple, któryś proponuje piwo. Kto by w takiej chwili pamiętał o 
dzieciach?

 - Zostałeś po godzinach? - spytała z domyślnym uśmiechem.
 - Nie ... - George nie mógł złapać tchu. - Wpadłem do jednego 

kumpla i... i się zasiedziałem. Przepraszam. Naprawdę nie chciałem, 
żebyś znowu nas karmiła.

Laurie postawiła pełny talerz na stole.
 - Zjedz coś. Wyglądasz okropnie.
George usiadł. Czuł się też okropnie. Nie nadaje się na opiekuna. 

Ale   się   wygłupił.   Dziewczynki   za   to,   zupełnie   nieświadome   jego 
stanu, tryskały humorem.

 - Będziesz musiał pomóc nam odrabiać lekcje - oświadczyła Dee 

Ann.

 - Dobrze - zgodził się potulnie, chociaż nie wiedział, czy potrafi. 

-   Jak   wam   się   podobała   szkoła?   -   spytał   sądząc,   że   właśnie   takie 
pytania zadają rodzice.

 - Jak szkoła - odparła Stacy. - Musimy jeszcze umyć dziś włosy - 

dodała - ale to umiemy same.

 - Dobrze.
 - Mamy suszarkę?
 - Mamy.
 - Chcę uprasować bluzkę na jutro. Mamy żelazko?
 - Nie.
 - Ale my mamy - wtrąciła się Jill chichocząc.
 - Stacy, Dee Ann, już i tak narobiliśmy dość kłopotu - upomniał 

George.  -  Nie możecie   poczekać z  tym jeszcze jeden dzień?  Jutro 
kupię żelazko.

 - Daj spokój, George - odparła Jill. - Jeśli chcesz, kupisz żelazko, 

ale dzisiaj mogą skorzystać z naszego.

Po skończonym jedzeniu Laurie i Jill automatycznie zabrały się 

za   sprzątanie   stołu.   George   też   wstał,   spojrzał   na   siostrzenice   i 
zarządził:

 - No, zmykajcie. Same zacznijcie odrabiać lekcje.
Zaraz przyjdę. - A zwracając się do Jill dodał: - Pomogę Laurie. 

Mam do niej sprawę.

background image

 - Cała przyjemność po mojej stronie. Nie krępuj się.
Kiedy zostali sami, George zaczął się usprawiedliwiać.
  - Naprawdę przepraszam za dzisiejszy wieczór. To się już nie 

powtórzy. Obiecuję.

 - Nie przejmuj się tak. Nie ma sprawy.
 - Nie wiem, jak to się stało. Tak jakoś...
 - Wyleciało ci z głowy?
 - Hm.
Laurie zakręciła kran i spojrzała na niego ze współczuciem.
 - Nie rób sobie zbytnich wyrzutów. Coś ci opowiem. Pierwszego 

dnia   po   śmierci   rodziców   wyszłam   o   wpół   do   czwartej   z   pracy   i 
zobaczyłam Lena. Czekał na mnie. Chciał mnie zaprosić na kawę, a 
później   na   zakupy.   Zgodziłam   się.   Już   miałam   wsiąść   do   jego 
samochodu,   kiedy   coś   zaświtało   mi   w   głowie.   Przecież   nie   mogę. 
Kobieta,   która   siedziała   z   dziadkiem,   musiała   wyjść   dokładnie   o 
czwartej   piętnaście,   a   Jill   i   Andy   mniej   więcej   o   tej   samej   porze 
wracali   ze   szkoły.   Zrozumiałam,   że   nigdzie   nie   mogę   pójść,   ani 
dzisiaj, ani żadnego innego dnia w dającej się przewidzieć przyszłości. 
To był dla mnie szok, prawdziwy szok.

George zastanawiał się, czy to prawda, czy Laurie tylko starała 

się   go   pocieszyć,   żeby   nie   czuł   się   takim   kompletnym   kretynem. 
Niewykluczone, że jednak mówiła prawdę. Zmyślanie czegokolwiek 
nie było w jej stylu. No tak, obowiązki spadły na nią, ale oczywiście i 
na mężczyznę, z którym była związana. Czyli tak wyglądał początek 
końca ich romansu.

 - Jeszcze raz dzięki - powiedział George. - To się nie powtórzy.
Laurie wierzyła mu. George był naprawdę przerażony. Dzisiejszy 

wieczór dał mu  wiele do myślenia.  Zastanawiała się jednak, kiedy 
będzie   miał   tego   wszystkiego   dość.   W   towarzystwie   Laurie   i   Jill 
dziewczynki   czuły   się   na   tyle   swobodnie,   że   zaczęły   opowiadać   o 
domu. O matce powiedziały tylko, że „zachorowała". Więcej mówiły 
o wujku George'u, który w ich oczach był rycerzem - wybawicielem. 
Rozgadały się też o należącej do dziadka plantacji bawełny, której nie 
cierpiały i gdzie, gdyby nie wuj, musiałyby nadal mieszkać. Laurie 
wątpiła jednak, czy taki wolny duch jak George, zdoła przywyknąć do 
roli p.o. ojca. Bała się, że biedne dzieci niedługo zostaną wyprawione 
z   powrotem   na   tę   znienawidzoną   plantację,   i   że   spotka   je   kolejna 
krzywda, a to byłoby po prostu straszne.

background image

 - Nic się nie stało - powiedziała.
 - Spróbuję zajrzeć do ich zeszytów. Ślepy poprowadzi kulawego 

- zażartował. - Jeszcze raz ci dziękuję. Dobranoc.

 - Dobranoc.
George przebiegł przez podwórze. Wszedł do domku. Zobaczył, 

że dziewczynki, zamiast pracowicie odrabiać lekcje, siedzą w dużym 
pokoju na podłodze i bawią się z... kotem!

 - Skąd go wzięłyście? - zażądał wyjaśnień.
 - To jest Księżniczka - odparła Stacy podnosząc głowę. - Laurie 

mówi, że ona często się włóczy w pobliżu, a teraz, jak my jesteśmy, 
będzie   przychodzić   jeszcze  częściej,   bo   bardzo   lubi   dzieci.   Trzeba 
pamiętać, żeby kupić dla niej konserwy.

Cudownie, westchnął George w duchu. Tego mi tylko potrzeba. 

Mało mam bab na głowie!

background image

Rozdział 5
We wtorek po południu Jill nie miała zajęć i obiecała być już w 

domu, kiedy podjedzie szkolny autobus. Laurie natomiast, trochę z 
ciekawości,   wstąpiła   po   pracy   do   banku   porozmawiać   z   Tedem 
Weeksem. Dyrektor, którego znała od dziecka, powitał ją wylewnie.

  - Laurie, moja droga, jak miło cię znowu zobaczyć! Czy to, co 

słyszę o Jill, to prawda?

Miejscowa poczta pantoflowa działała, jak widać, niezawodnie: 

Jill powiedziała siostrze o swoich planach w piątek, a dyrektor banku 
wiedział o ślubie już we wtorek!

 - Prawda - potwierdziła Laurie. - Ślub ma się odbyć latem.
  -   Mój   Boże!   A   jeszcze   tak   niedawno   była   całkiem   małą 

dziewczynką.

  -   Wiem.   Moja   wizyta   spowodowana   jest   decyzją   Jill. 

Pomyślałam, że mogłabym sprzedać ranczo. Przyszłam porozmawiać 
o tej ofercie, którą otrzymałeś.

 - Racja. Siadaj, proszę. Gdzieś ją tu mam - Ted grzebał chwilę w 

szufladzie biurka. Wyjął tekturową teczkę, otworzył. - Zaraz, zaraz... 
hmmm - zastanawiał się. - Na tym etapie nie mam prawa ujawniać 
nazwiska  ewentualnego kupca, mogę  jedynie zdradzić, że wstępnie 
mowa jest o siedemdziesięciu pięciu tysiącach.

 - Dolarów? - spytała Laurie zdumiona.
  -   Oczywiście,   że   dolarów.   -   Ted   roześmiał   się.   -   To   dobra, 

solidna oferta - dodał.

Laurie nie potrafiła nawet wyobrazić sobie tylu pieniędzy naraz.
 - Ale dlaczego - dziwiła się - ktoś chciałby kupować ten żałosny, 

zaniedbany kawałek ziemi?

  - Przykro mi, moja droga, ale pozwolono mi jedynie ujawnić 

proponowaną cenę.

 - Czy ta osoba ma zamiar hodować bydło?
  -   Niestety,   na   to   pytanie   też   nie   mogę   odpowiedzieć.   Laurie 

zachmurzyła się. Nie lubiła tajemniczych transakcji.

 - Dziwne - stwierdziła.
 - Możliwe - przyznał Ted. - Ale niektórzy klienci wolą zachować 

pewne informacje dla siebie, szczególnie jeśli chodzi o ziemię.

 - Czy ta osoba chciałaby przejąć ranczo od razu?
 - Takie odniosłem wrażenie.

background image

Laurie   przygryzła   górną   wargę.   W   takiej   sytuacji   trzeba   się 

decydować   szybko.   Pora   jednak   na   przeprowadzkę   była   fatalna.   A 
ślub?   A   George   i   dzieci?   Wiedziała,   że   nie   powinna   się   nimi 
przejmować; za tydzień albo za miesiąc wyjadą, niemniej teraz byli i 
potrzebowali   jej.   A   może   zresztą   i   ona   także,   właśnie   w   tym 
momencie swego życia, też ich potrzebuje?

 - Powiem ci coś, Ted - zaczęła. - Jeśli pozwolisz, wstrzymam się 

z  decyzją  do   ślubu   Jill.   Mam   teraz   po   prostu   zbyt  dużo   spraw  na 
głowie. Ale obiecuję, że jeszcze tego lata dam ci wiążącą odpowiedź. 
Tak albo nie.

  - Oczywiście. To twoja posiadłość. Pamiętaj jednak, że lepszej 

ceny nie dostaniesz.

  - Wiem. Nie dlatego zwlekam. Ale widzisz, zanim uczynię tak 

radykalny krok, muszę uporządkować kilka spraw osobistych.

Laurie   postanowiła   na   razie,   dopóki   nie   będzie   gotowa   do 

podjęcia decyzji, nie myśleć o tej ofercie, ale kiedy jechała do domu, 
pokusa,   by   trochę   pomarzyć,   okazała   się   silniejsza.   Siedemdziesiąt 
pięć   tysięcy!   Ile   mogłaby   zrobić!   Same   procenty   od   takiej   sumy 
wystarczą,   by   zacząć   prowadzić   zupełnie   inne   życie.   Rejs   po 
południowym Pacyfiku? Żaden problem.  Mogłaby przenieść  się do 
miasta,   znaleźć   się   w   centrum   wydarzeń.   Zamieszkałaby   w 
eleganckim małym mieszkaniu, w którym ustawiłaby stoliki z blatami 
ze   szkła   i   długą   beżową   kanapę.   I   hodowałaby   mnóstwo   roślin 
doniczkowych,   istną   dżunglę.   Musiałaby,   oczywiście,   w   dalszym 
ciągu   pracować   (siedemdziesiąt   pięć   tysięcy   to   znowu   nie   aż   taka 
fortuna),   wieczorami   jednak   mogłaby   chodzić   na   koncerty   i   brać 
udział   w   warsztatach   jazzowych.   Mogłaby   nareszcie   zrobić 
magisterium i zacząć  wykładać w college'u, za odpowiednio, ma się 
rozumieć, wyższą pensję. Jadałaby w modnych restauracjach, oglądała 
najnowsze filmy i kupowała kosmetyki w wyspecjalizowanym stoisku 
w domu towarowym, a nie razem z jedzeniem w samoobsługowym 
supermarkecie. I już nigdy nie spojrzałaby na przecenione rajstopy - 

Miło   pomarzyć,   w   dodatku   to   nic   nie   kosztuje.   Kiedy  jednak 

przekraczała   próg  swojego  domu   (jak  to   robiła   dosłownie   każdego 
popołudnia przez całe życie), zatrzymała się na moment i rozejrzała 
dokoła. Radio u Jill ryczało jak zwykle. Dziwne, że ta dziewczyna 
dożyła   dwudziestki   i   bębenki   w   uszach   jeszcze   jej   nie   popękały. 

background image

Chociaż,   gdyby   Jill   będąc   w   domu   nie   włączyła   radia,   Laurie 
natychmiast zmierzyłaby jej temperaturę.

Stacy   i   Dee   Ann,   wyciągnięte   na   kanapie   w   dużym   pokoju, 

oglądały   telewizję.   Spostrzegły   Laurie   i   buzie   uśmiechnęły   im   się 
szeroko.

 - Hej! - zawołała Stacy. - Jill pozwoliła nam włączyć telewizor, 

bo odrobiłyśmy już lekcje.

  -   Chciałyśmy   skończyć,   zanim   wujek   wróci   i   zechce   nam 

pomagać - rzuciła Dee Ann przez ramię. - Jest do niczego.

 - Nie sądźcie go zbyt surowo. Myślę, że wasz wujek już bardzo, 

bardzo   dawno   nie   znalazł   się   na   tyle   blisko   szkoły,   żeby   chociaż 
usłyszeć dzwonek - odpowiedziała Laurie.

Śmiejąc   się   przeszła   do   kuchni,   gdzie   powitały   ją   smakowite 

zapachy.   Och!   Jill,   która   była   całkiem   niezłą   kucharką,   zaczęła 
szykować kolację! Dom. Laurie nie mogła oprzeć się temu uczuciu. 
Dom. Marzenia są może i miłe, ale czy kogoś, a szczególnie ją, Laurie 
Tyler, ucieszyłaby tak radykalna zmiana trybu życia?

Niebawem   zjawił   się   George.   Przyszedł   po   dziewczynki,   a   na 

odchodnym rzucił:

  - Jeśli pogoda pozwoli, chciałbym już w ten weekend zacząć 

malowanie domu. Zeszłej jesieni planowałem się do tego zabrać, ale 
nie wyszło.

 - Czy to nie będzie dla ciebie zbyt duży kłopot? - sumitowała się 

Laurie.

Szczególnie,   dodała   już   w   myśli,   że   zaledwie   przed   chwilą 

rozważałam,   czy   go   nie   sprzedać.   Opłakany   stan   posiadłości   nie 
odstraszył najwidoczniej nabywcy. Z drugiej jednak strony... Akurat 
teraz wcale nie jest dobry moment na sprzedaż.

 - Żaden kłopot. Naprawdę chcę to zrobić - nalegał George.
 - No dobrze... Dzięki.
Dom! Laurie wyjątkowo silnie odczuwała dziś emocjonalną więź 

z   domem.   Ale   później   rozsądek   znowu   nieuchronnie   zaczął   swoje 
podszepty: „Teraz wszystko wydaje się cudowne i miłe, ale przecież 
oni wszyscy, Jill, George, bliźniaczki, już za kilka tygodni wyjadą. 
Nie   wolno   ci   o   tym   zapominać.   Musisz   nauczyć   się   myśleć   dla 
odmiany o sobie. Andy już się wyniósł, wkrótce to samo zrobi Jill. 
Dziewczynki   mają   swój   dom   gdzie   indziej,   a   George...   Czyś   się 

background image

jeszcze nie nauczyła, że na nim można polegać mniej więcej tak samo 
jak na pogodzie?"

Musi się przyzwyczaić do myśli, że wracając po południu z pracy 

nie   zastanie   nikogo.   Położone   na   odludziu   ranczo   nie   jest 
odpowiednim miejscem dla samotnej kobiety. Zestarzeje się tutaj - i 
co ją, czeka?  Najbardziej  ponury  ze stereotypów:  stara  panna  i  na 
dodatek nauczycielka.

Laurie doszła do wniosku, że chyba latem zdecyduje się sprzedać 

ziemię. Kiedy zostanie sama, nie będzie już tu tak jak dawniej.

„No to po co George ma się naharować malując dom?" - pytał 

wewnętrzny głos.

„Nie wiem" - odpowiedziała. - „Może nie chcę, żeby któreś z nich 

domyśliło   się,   że   ten   układ   jest   tylko   tymczasowy?   Może 
podświadomie chcę podtrzymać iluzję rodzinnej więzi tak długo, jak 
tylko się da?"

„Miałem cię za rozsądniejszą" - skarcił ją głos.
„I ja także. Ja także."
Laurie spodziewała się, że któregoś dnia Cassie wstąpi do niej po 

drodze. Podejrzewała, że przyjaciółka umiera z ciekawości i nie może 
się wprost doczekać relacji o George'u. Nie była więc zaskoczona, 
kiedy   w   czwartek   po   południu   w   swojej   przegródce   w   pokoju 
nauczycielskim znalazła krótki liścik. Było to zaproszenie na obiad: 
wpół   do   siódmej,   sami   swoi.   Laurie   ucieszyła   się.   Będę   mogła 
odetchnąć od towarzystwa George'a, pomyślała.

Za   każdym   razem,   kiedy   Laurie   odwiedzała   Cassie   i   Scotta, 

przeżywała   lekki   szok.   Rezydencja   Maitlandów   odznaczała   się   tak 
wytworną elegancją, że w porównaniu z nią dom Tylerów wyglądał 
wyjątkowo   mizernie.   Dom   mieszkalny   zbudowano   w   części 
posiadłości   DO   zwanej   Horseshoe   Ranch.   Znajdowały   się   tu 
malownicze,   soczyście   zielone   pastwiska   i   zagrody   dla   dorodnego 
bydła, zupełnie jak na jakimś kiczowatym obrazku. Tak wyobrażają 
sobie „ranczo" mieszczuchy. Laurie natomiast wiedziała, że na wsi 
niewielu ludzi żyje w takim luksusie.

 - Chodź, napijemy się czegoś i poplotkujemy, zanim przyjedzie 

reszta - zapraszała Cassie, prowadząc ją do salonu.

 - Reszta? - zdziwiła się Laurie.

background image

 - Och, po prostu Scott, ojciec i jeden z jego przyjaciół - wyjaśniła 

Cassie i zmieniając temat dodała: - Mało nie zemdlałam z wrażenia, 
kiedy George mi powiedział, gdzie zamieszkali.

 - Myślę.
 - Wydarzyło się coś... coś ciekawego?
 - Nic. Nic się nie wydarzyło. Ani ciekawego, ani nieciekawego.
  - Jak się czujesz, mając go tak blisko? - Cassie nie dawała za 

wygraną.

 - Dziwnie - przyznała Laurie szczerze.
  - Wyobrażam sobie. To kismet, czyli przeznaczenie. Pamiętaj, 

los daje ci jeszcze jedną szansę. Tym razem jej nie zmarnuj, złotko.

Laurie roześmiała się.
  - Zapomniałam już, jak się kokietuje mężczyzn, zresztą może 

nigdy tego nie umiałam? A poza tym, nie oszukujmy się. George to 
George. On nie spojrzy na kobietę, o ile sam nie zechce.

Nagle Laurie ucieszyła się, że może z kimś porozmawiać o całej 

tej sprawie, i że tym kimś jest właśnie Cassie.

Są przyjaźnie, które rozwijają się powoli, całymi latami. Ludzi 

łączą wspólne zainteresowania, zbliżają ich do siebie zmienne koleje 
losu. Przyjaźń Laurie i Cassie zrodziła się w jednej chwili, jakby jakaś 
iskra elektryczna przeskoczyła od jednej do drugiej.

Wszystko   zaczęło   się   wiele   lat   temu   na   zebraniu   związku 

hodowców bydła. Chociaż Laurie znała Cassie ze słyszenia (rodzinę 
Ferenbachów   znali   wszyscy),   nigdy   nie   została   jej   oficjalnie 
przedstawiona.   Zresztą   nigdy   przedtem   nie   brała   udziału   w 
zebraniach. Ale w pierwszych miesiącach po śmierci rodziców wciąż 
naiwnie łudziła się, że zdoła utrzymać stado. Nie wiedziała jeszcze, że 
aby spłacić długi ojca, będzie musiała sprzedać nie tylko zwierzęta, 
lecz wszystko, co przedstawiało jeszcze jakąś wartość.

Wśród   obecnych   na   sali   były   jedynymi   kobietami,   odruchowo 

więc trzymały się razem. Po skończonych obradach Cassie zaprosiła 
Laurie do DO na spóźniony posiłek. Kobieta, która opiekowała się 
dziadkiem, zgodziła się zostać tego dnia aż do dziesiątej wieczorem, 
więc Laurie z radością przyjęła zaproszenie. Przyjemnie było wyrwać 
się z domu chociaż na jeden wieczór.

Przyjemnie   było   też   pogawędzić   z   bratnią   duszą.   Siedziały   w 

dużej   kuchni   DO,   jadły   zimne   mięsa   i   sałatkę   z   ziemniaków   i 
rozmawiały, aż zrobiło się bardzo późno i Laurie naprawdę musiała 

background image

wracać   do   siebie.   Opowiedziała   Cassie   dosłownie   całą   historię 
swojego życia, a w zamian dowiedziała się, jak Cassie wyszła za mąż 
za Roberta Tate i jak owdowiała. Dowiedziała się wszystkiego o synu 
Cassie, Bobie, i trochę o historii rodziny Ferenbachów. Zaskoczyło je, 
jak   wiele   mają   z   Cassie   wspólnego.   Obie   żyły   w   regionie 
zdominowanym   przez   mężczyzn.   Obie   były   samotne.   Obie   los 
tragicznie   doświadczył,   gwałtownie   zmieniając   bieg   ich   życia.   Od 
tamtego wieczoru stały się bliskimi przyjaciółkami i opowiadały sobie 
o wszystkich wydarzeniach, zarówno ważnych, jak i błahych. Laurie 
była   świadkiem   początku   romansu   Cassie   ze   Scottem   Maitlandem, 
Cassie z kolei pierwsza dostrzegła zainteresowanie Laurie George'em.

Cofając się myślą wstecz, Laurie śmiała się w duchu z wysiłków 

przyjaciółki,   która   usilnie   (czasami   nawet   mimo   woli   osiągając 
komiczne   efekty)   starała   się   zbliżyć   ich   do   siebie.   Wzruszało   ją 
zaangażowanie   Cassie,   ale   wciąż   jej   powtarzała,   kim   George 
naprawdę jest: wędrownym ptakiem, który dobrze się pilnuje, by nie 
wpaść   w   sidła.   Cassie   nie   dawała   się   przekonać,   aż   do   owego 
listopadowego dnia, kiedy George odjechał w siną dal. Gdy wrócił, 
zaczęła ich swatać od nowa.

Laurie postanowiła stłumić jej zapędy w zarodku.
  -  Nie mam  zamiaru   doprowadzać  się  do takiego   stanu  jak  w 

listopadzie   -   oświadczyła   zdecydowanym   tonem.   -   Nigdy   więcej. 
George wrócił i skłamałabym twierdząc, że jest mi to obojętne, ale 
mam nadzieję, że w międzyczasie zmądrzałam.

Cassie  natomiast   od tak  dawna marzył  się  wielki  romans   tych 

dwojga,   że   nie   dawała   za   wygraną.   A   na   dodatek,   jako   świeżo 
upieczona   mężatka,   pragnęła,   żeby   wszyscy   na   świecie   byli 
zakochani.

 - A fakt, że byłaś pierwszą osobą, jaką odszukał po powrocie, nie 

wydaje ci się znaczący? - spytała. - Co prawda wstąpił po drodze do 
mnie, ale ja się nie liczę. Potrzebował pracy. Potem poszedł już prosto 
do ciebie.

 - Cassie, posłuchaj. Ja jestem przede wszystkim realistką. George 

odszukał   mnie   z   jednego   powodu,   z   powodu   tych   dwóch 
dziewczynek. Czuje się jak ryba wyciągnięta z wody i potrzebuje po 
prostu fachowej porady. Gdyby nie Stacy i Dee Ann, nigdy bym go 
już nie zobaczyła. Codziennie sobie to powtarzam.

background image

Co za ulga rozmawiać z kimś, kto zna całą historię od początku i 

przed kim nie trzeba udawać!

  - George, który ma pod opieką dwie dziewczynki! Trudno to 

sobie   wyobrazić.   -   Cassie   roześmiała   się   ubawiona.   -   Ale   trzeba 
przyznać, że los jest sprawiedliwy. Jak on sobie daje radę?

  -   Całkiem   nieźle.   Lepiej,   niż   można   by   się   spodziewać, 

denerwuje się i brak mu pewności siebie. Zachowuje się trochę tak, 
jak świeżo upieczona mama, ale trudno się dziwić.

 - Jakie są te bliźniaczki?
  -   Przemiłe.   Ale   nie   chcę   zbytnio   się   do   nich   przywiązywać. 

Siostra   George'a   prędzej   czy   później   poczuje   się   lepiej   i   odjadą.   - 
Laurie spuściła wzrok i dodała: - Taka jest kolej rzeczy.

 - A co ze ślubem Jill? - dopytywała się Cassie.
  -   Przyznam   ci   się,   że   niewiele   zdziałałyśmy,   ale   będziemy 

musiały ostro wziąć się do roboty. Skóra mi cierpnie na samą myśl o 
tym.

 - Mówisz o ślubie czy o jej wyjeździe?
 - O jednym i drugim.
 - Aha.
Syn Cassie z pierwszego małżeństwa, Bob, wstąpił do Akademii 

Lotniczej i też miał  we wrześniu wyjechać, Laurie  nie miała  więc 
wątpliwości,   że   przyjaciółka   dobrze   ją   rozumie.   Zamyśliły   się.   Po 
chwili Cassie przerwała milczenie, mówiąc energicznym tonem:

  -   Jest   jeszcze   pewna   ważna   sprawa,   którą   chciałam   z   tobą 

omówić. Chodzi o tę ofertę kupna twojej ziemi.

  -   Boże!   -   wykrzyknęła   Laurie   zdumiona.   -   A   ty   skąd   o   tym 

wiesz?

 - Ojciec jest przecież jednym z dyrektorów banku, zapomniałaś?
 - Racja.
  -   Wczoraj   mieli   zebranie.   Wiem,  że  Ted   Weeks  nie   może   ci 

zdradzić,   kto   jest   zainteresowany   kupnem,   aleja   nie   muszę 
zachowywać   tajemnicy.   Ofertę   złożył   pewien   prawnik,   który 
reprezentuje   dużą   firmę   budowlaną   z   Nowego   Jorku.   Chcą   tu 
zbudować   całe   osiedle   domków   jednorodzinnych   z   basenami   i 
podziemnym systemem nawadniającym. Z pięćdziesiąt willi. Potem 
sprzedadzą   je   mieszczuchom   poszukującym   świeżego   powietrza   i 
wspaniałych plenerów. - Cassie przerwała i prychnęła pogardliwie: - 
Spokojna  głowa,  zbiją  na  tym fortunę.  Tobie  dadzą  siedemdziesiąt 

background image

pięć tysięcy za ziemię, a potem zbudują pięćdziesiąt „mini - rancz" 
wartych   dwa   razy   tyle   każde.   Rozmawiałam   już   o   tym   z   kilkoma 
członkami   związku   hodowców   i   wszyscy   są   przerażeni   tą 
perspektywą.   Taka   kolonia   potrzebna   jest   tu   jak   (żebym   tylko   nie 
powiedziała   w   złą   godzinę)   siedmioletnia   susza.   Co   ci   będę 
tłumaczyć. Obniży się poziom wód gruntowych. Proszę cię, błagam, 
zaklinam, co chcesz. Nie możesz im sprzedać ziemi. Po prostu nie 
możesz!

Psiakrew! zaklęła Laurie w duchu. Powinna się była domyślić, że 

w tym wszystkim tkwi jakiś haczyk. Oferta brzmiała zbyt pięknie i 
gdyby znalazła czas, by ją spokojnie przemyśleć, sama doszłaby do 
wniosku,   że   nikt,   kto   naprawdę   chce   zagospodarować   ranczo,   nie 
dawałby za nie tyle forsy. Czuła się solidarna z sąsiadami i wiedziała, 
że   takie   osiedle   nie   przyniesie   korzyści   okolicznym   mieszkańcom. 
Zyska jedynie firma budowlana.

Wiedziała też, jak żywiołowo Cassie reaguje na takie zagrożenia. 

Cassie była tradycjonalistką w prawdziwym znaczeniu tego słowa.

Z   drugiej   strony,   pomyślała   trochę   mimo   wszystko   dotknięta 

Laurie, Cassie jest w zupełnie innej sytuacji niż ja. Jej posiadłość od 
pokoleń należała  do rodziny. Kupiono ją i spłacono bardzo dawno 
temu i na dodatek była tak ogromna, że zawsze przynosiła jakieś zyski 
i żadne wahania rynku nie były w stanie jej zagrozić. Już nikt nigdy 
nie da mi tyle pieniędzy, westchnęła Laurie. Dlaczego podejmowanie 
decyzji   zawsze   musi   być   takie   trudne?   Dlaczego   trzeba   brać   pod 
uwagę interes innych? Nie pamiętała, żeby choć raz w życiu mogła 
swobodnie zrobić to, na co miała ochotę.

 - Widzisz, Cassie - powiedziała na głos - łatwo ci mówić, żebym 

nie sprzedawała. Ale kto inny da mi tyle?

 - Tak ci zależy na pieniądzach? - Cassie spochmurniała.
 - Cóż, miło by było mieć trochę grosza, dla odmiany.
Wbrew intencjom Laurie zabrzmiało to bardzo gorzko. Czuła się 

zawiedziona, że przyjaciółka przestała ją rozumieć. Co Cassie wie o 
kłopotach finansowych? Nie dość, że odziedziczyła DO, to jeszcze 
dzięki małżeństwu ze Scottem weszła do jednego z legendarnych już 
klanów naftowych. Nie jest w stanie pojąć, ile te siedemdziesiąt pięć 
tysięcy dla mnie znaczy.

 - Poza tym, kiedy Jill się wyprowadzi, po co mi ranczo?
 - A jeśli George zostanie?

background image

 - Aleś się do niego przyczepiła! - zirytowała się Laurie. - George 

nie zostanie tu wiecznie.

Cassie wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni przyjaciółki.
  - Posłuchaj. Wierzę, że jest jakieś wyjście, jakieś rozwiązanie, 

które zadowoli nas wszystkich. Na razie więc, proszę, wstrzymaj się z 
tym, dobrze?

 - Zgoda. Zajmę się tą sprawą dopiero po ślubie.
  - Popytam. Niewykluczone,  że trafi się ktoś, może  nie jeden, 

może kilku, którzy chętnie odkupią od ciebie tę ziemię. Nie masz nic 
przeciwko rozparcelowaniu jej?

Dlaczego Cassie o to pyta? O co tym razem chodzi? Przecież to 

tylko dom i kawał ziemi, z którym jest wyłącznie kłopot.

 - Nie - westchnęła. - Chyba nie. Ja się przecież wyprowadzę. Dla 

mnie to żadna różnica.

Aha, więc to po to ją tu dziś zaproszono. A ponieważ miał przyjść 

jeszcze ojciec Cassie, Laurie podejrzewała, że zechce wtrącić swoje 
trzy grosze. J.B. Ferenbach należał do czwartej generacji ranczerów i 
był   tradycjonalistą.   Jego   przyjaciel   jest   pewnie   taki   sam.   Scott 
Maitland prawdopodobnie nie powie wiele. Sprowadził się tu i został 
hodowcą całkiem niedawno i nie przesiąkł jeszcze całą tą ideologią, że 
ziemia to „świętość". Ale J.B. i jego kumpel to co innego. Będzie 
musiała  wysłuchać ich gorących perswazji, które będą miały  jeden 
cel:   wzbudzić   w   niej   przeświadczenie,   że   przyjmując   ofertę, 
przedstawioną jej przez Teda Weeksa, popełni ciężki grzech.

Przewidywania   Laurie   sprawdziły   się   co   do   joty.   Nie   mogła 

wprost   uwierzyć,   że   pięcioro   ludzi,   zaproszonych   do   luksusowej 
rezydencji   Maitlandów,   nie   potrafi   znaleźć   ciekawszego   tematu   do 
rozmowy.   Nie.   Ich   interesował   jedynie   skrawek   ziemi   nazywany 
ranczem Tylerów, gdzie, na dodatek, od lat nie pasła się ani jedna 
krowa.   Cassie,   J.B.   i   ten   trzeci,   też   ranczer   nazwiskiem  Amos 
Thompson,   snuli   przerażające   wizje   tego,   co   się   stanie,   jeśli   „ci   z 
północy"   się   tu   sprowadzą.   Laurie   patrzyła   na   nich   obojętnym 
wzrokiem, słuchała i nie mogła zrozumieć, co za różnica? Góry są tak 
ogromne,   że   wydają   się   wprost   bezkresne,   i   tyle   hałasu   o   marne 
dwieście akrów.

Kilkakrotnie w ciągu wieczoru miała wrażenie, że Scott przygląda 

się jej tak, jakby rozumiał jej rozterki. Na początku, gdy się tylko tutaj 
sprowadził,   on   i   Cassie   stali   się   zażartymi   antagonistami.   Cassie 

background image

krytykowała każde jego posunięcie, aż.. .zakochała się w nim. Teraz 
zapanowało   między   nimi   pokojowe   współistnienie.   Scott   zarządzał 
ranczem   Horseshoe,   które   stanowiło   maleńką   część   DO,   a   Cassie 
całością. Zawarli rozejm, bo się kochali. Nie znaczyło to wcale, że 
Cassie   aprobowała   poglądy   Scotta   na   temat   nowoczesnego 
gospodarowania. Nie znaczyło także, że Scott nie potrafił zrozumieć 
problemów Laurie.

Laurie zawsze lubiła towarzystwo Cassie, niemniej ten wieczór 

nie sprawił jej  przyjemności.  Komu byłoby miło,  gdyby robiono z 
niego  zdrajcę  i  wymuszano   wyrzuty   sumienia?  Może,   myślała,  nie 
jestem   dzisiaj   w   odpowiednim   nastroju?   Może   patrzyłabym   na   to 
wszystko   inaczej,   gdybym   sama   była   właścicielką   olbrzymiego 
rancza,   które   od   wielu   pokoleń   należałoby   do   mojej   rodziny? 
Przejmowałabym się jego przyszłością.

W   swojej   sytuacji   jednak   pragnęła   jedynie   postąpić   jak 

najkorzystniej dla siebie i swoich bliskich. Tym razem postanowiła 
tylko to mieć na uwadze.

Stacy i Dee Ann podobne były do siebie jak dwie krople wody, 

usposobieniem   jednak   różniły   się   bardziej  niż   się   przy   pierwszym 
spotkaniu mogło wydawać. Obserwując je w domu i podczas lekcji 
angielskiego   w   szkole,   Laurie   stwierdziła,   że   udało   się   jej   trafnie 
rozpracować   charaktery   dziewczynek.   Stacy   była   towarzyska   i 
tryskała   energią,   Dee   Ann   natomiast   odznaczała   się   wyjątkowym 
zmysłem obserwacji. Laurie miała wrażenie, że nic nie ujdzie bacznej 
uwagi tej cichej dziewczynki. Stacy była bardzo dobrą uczennicą, Dee 
Ann zapowiadała się na nieprzeciętną. Stacy lubiła aktywne zajęcia w 
grupie, a gdy nie miała nic do roboty, zadowalała się telewizją, bo 
przynajmniej coś się ruszało na ekranie. Dee Ann za to chowała nos w 
książkę   i   zapominała   o   całym   bożym   świecie.   I   między   innymi 
dlatego,   kiedy   Laurie   szykowała   kolację,   lubiła   siedzieć   przy 
kuchennym stole i czytać, podczas gdy w tym samym czasie jej siostra 
bawiła się z Jill i Tonym przed domem. Pewnego dnia (dziewczynki 
mieszkały już u Laurie ponad tydzień) Dee Ann podniosła głowę znad 
lektury i powiedziała:

 - Zgadnij, co będę robić, jak dorosnę.
  -   Co?   -   odpowiedziała   Laurie,   odwracając   się   od   zlewu   i 

uśmiechając się do niej.

 - Będę pisać powieści.

background image

 - Cudownie. Ale po co czekać, aż dorośniesz? Zacznij już teraz.
 - Tak? Jeszcze teraz nie umiem napisać powieści.
 - No to nie powieść. Może być opowiadanie.
 - Naprawdę?
 - Spróbuj.
 - Ale o czym?
 - To zależy od ciebie. Napisz o czymś, co znasz. Na przykład o 

dwóch siostrach mieszkających na farmie dziadka.

 - Aha!
  - To był tylko taki pomysł. Wcale nie musisz. Możesz pisać, o 

czym chcesz.

Ziarno zostało zasiane. Od tej chwili, kiedy tylko dziewczynki 

miały czas na zabawy, Dee Ann zasiadała z ołówkiem i notatnikiem i 
coś zawzięcie pisała.

 - Mam nadzieję, że nie wypuściłam diabła z pudełka - zwierzyła 

się Laurie George'owi.

 - Przynajmniej ma zajęcie.
Nadszedł dzień, kiedy Dee Ann uznała, że może pokazać Laurie 

swoje   opowiadanie.   Laurie   spodziewała   się   bajki   o   królewiczu   i 
pięknej królewnie albo o nieśmiałej nastolatce zakochanej po uszy w 
najprzystojniejszym   chłopaku   z   całej   szkoły.   Nic   podobnego.   Dee 
Ann   pisała   o   dziewczynce,   której   tata   opuścił   rodzinę.   Jedno 
szczególnie zdanie natychmiast uderzyło Laurie. „Kiedy tata odszedł, 
mała dziewczynka poczuła, jakby w jej sercu wyrosły kolce."

Laurie zakryła usta dłonią, łzy nabiegły jej do oczu. Gdy tylko 

zostali   z   George'em   na   chwilę   sami,   natychmiast   pokazała   mu 
opowiadanie Dee Ann. Na to zdanie zareagował identycznie jak ona. 
Miała wrażenie, że właśnie wtedy w pełni zrozumiał i zaakceptował 
ogrom   zadania,   jakie   przyjął   na   siebie.   Był   wstrząśnięty.   Laurie 
pocieszającym gestem dotknęła jego ramienia, jak gdyby chciała go 
zapewnić, że pragnie mu ze wszystkich swoich sił pomóc.

 - Cholera - powiedział George zachrypniętym głosem. Oczy mu 

zwilgotniały. - Musimy... musimy znaleźć jakiś sposób, żeby usunąć 
te kolce.

background image

Rozdział 6
Nadszedł kwiecień. Minął szybko. Laurie przystosowała się do 

nowej sytuacji, a George i dzieci, całkiem wbrew jej woli, dyktowali 
rytm   dnia,   jak   niegdyś   Andy   i   Jill.   Jill   uroczyście   obchodziła 
dwudzieste   urodziny.   Dom   został   odmalowany   i   różnica   była 
kolosalna. Trzeba przyznać, że George większość weekendów spędzał 
krzątając się po obejściu i reperując to i owo. Laurie nieustannie mu 
powtarzała, że wcale nie musi niczego naprawiać, lecz on puszczał te 
uwagi   mimo   uszu   i   robił   swoje.   W   duchu   przyznawała,   że   para 
zręcznych, chętnych i silnych rąk potrafi zdziałać cuda. Nie mogła 
jednak pozwolić, by tylko on wkładał tyle pracy w dom. Więc kiedy 
malował, ona pełła grządki,  którymi latami nikt się nie zajmował, i 
oddzielała   poprzerastane   kępy   lilii   od   irysów.   Albo   gdy   George 
naprawiał płot, przytrzymywała deszczułki. Czasami  nie robiła nic, 
stała   tylko   obok,   podawała   narzędzia   i   wspierała   na   duchu.   W 
rezultacie   przebywali   ze   sobą   o   wiele   częściej,   niż   pierwotnie 
planowała. Każda chwila spędzona w jego towarzystwie sprawiała jej 
ogromną przyjemność i Laurie zastanawiała się, czy jego też, choćby 
w najmniejszym stopniu, cieszy jej bliskość.

Cieszyła.   Coraz   częściej   dochodził   do   wniosku,   że   Laurie   jest 

najbardziej   bezpośrednią   osobą,   z   jaką   kiedykolwiek   miał   do 
czynienia.   Z   natury   samotnik,   zazwyczaj   czuł   się   zmęczony 
przebywaniem dłuższy czas w czyimś towarzystwie, ale z Laurie było 
inaczej. Zaskoczyło go to, gdyż tak niewiele mieli ze sobą wspólnego. 
Ona była wykształcona i oczytana, podczas gdy on większość swojego 
dorosłego   życia   spędził   oglądając   krowie   ogony.   Dla   mężczyzny 
kochającego   wolność   pędzenie   bydła   jest   wspaniałym   zajęciem, 
intelektu jednak nie rozwija. Mimo to nigdy nie milczeli długo. Laurie 
zawsze potrafiła znaleźć jakiś temat do rozmowy. Może dlatego że 
jest nauczycielką, zastanawiał się George. Z drugiej strony nigdy nie 
była to tylko czcza paplanina. Kiedy Laurie się odzywała, zazwyczaj 
miała   coś   zabawnego   albo   ciekawego   do   powiedzenia.   Często 
opowiadała   mu,   jak   dawniej   wyglądało   ranczo   Tylerów.   Raz 
powiedziała:

 - W tamtej szopie, wówczas dopiero co postawionej, tata trzymał 

wielki stary traktor. Jak byłam mała, uwielbiałam siedzieć wysoko na 
jego   kolanach.   Zabierał   mnie   na   przejażdżki   po   polach.   Mieliśmy 

background image

krowy,   konie,   kurczęta   i   pszczoły.   Dawały   najlepszy   miód   z 
koniczyny, jaki w życiu jadłam.

George   zaczynał   rozumieć,   że   kiedyś   musiało   tu   być   bardzo 

pięknie, i żałował, że tego nie widział. Ale dlaczego żałował, nie miał 
pojęcia. Nigdy nie przywiązywał się do miejsc.

Z   różnych   wtrąconych   tu   i   tam   słówek   zaczynał   się   też 

orientować,   że   Laurie   ustawicznie   boryka   się   z   kłopotami 
finansowymi. Nie było jeszcze najgorzej, płaciła rachunki, ale ledwo 
wiązała   koniec   z   końcem.   George   sam   nigdy   nie   miał   zbyt   wiele 
pieniędzy,   z   drugiej   strony   jednak   nigdy   ich   tyle   nie   potrzebował, 
zawsze jakoś wystarczyło na jego skromne potrzeby. Każda, drobna 
nawet suma, byłaby dla niej darem niebios. Ciekawe, czy Laurie trwa 
w zamiarze sprzedania ziemi po ślubie Jill, zastanawiał się. Ciekawe, 
o czym ona wciąż tak myśli? George normalnie niezbyt dbał o to, co 
robią   inni,   więc   obecne   zainteresowanie   sprawami   Laurie   było   dla 
niego samego czymś nowym.

Przede wszystkim jednak był na tyle inteligentny, by docenić, jak 

bardzo Laurie pomogła mu wejść w nową rolę. Zawsze mógł liczyć na 
rzetelną radę. Dumny  był z tego, że udało mu  się nawiązać dobry 
kontakt z dziećmi, i wiedział, że zawdzięcza to właśnie Laurie. Do tej 
pory  zdarzył się tylko jeden niefortunny  incydent, ale dzięki  Bogu 
szybko   wybrnął   z   sytuacji.   Jeszcze   teraz   George   krzywił   się   na 
wspomnienie owego wieczoru, kiedy zebrał się na odwagę i zaczął 
„uświadamiającą" rozmowę. Usadził dziewczynki w dużym pokoju na 
kanapie, sam zajął miejsce naprzeciw. Patrząc na ich skupione buzie, 
usiłował przypomnieć sobie dokładnie słowa, jakich użyła Laurie.

 - Posłuchajcie. Wydaje mi się, że wchodzicie już w wiek, kiedy 

zaczynacie się... wasza fizjologia zaczyna się... zmieniać.

Stacy i Dee Ann zerknęły na siebie, potem spojrzały na wujka.
  -   Chcesz   powiedzieć   -   odezwała   się   Stacy   -   że   niedługo   już 

dostaniemy okres. Tak? - spytała.

  - Tak. Właśnie to miałem na myśli. Chciałem sprawdzić, czy 

wiecie... czy jesteście na to przygotowane.

  -   W   zeszłym   roku   pokazywali   nam   w   szkole   taki   film. 

Opowiedzieć ci?

  -   Nie!   Eeee...   ciekaw   byłem   tylko,   czy   może   wy   będziecie 

chciały o coś zapytać?

Bliźniaczki potrząsnęły głowami.

background image

 - Mamy książkę. Chcesz poczytać?
  -   Nie!   -   wzbraniał   się   George,   ale   zaraz   się   zreflektował.   - 

Dobrze. Może powinienem. W każdym razie, gdybyście miały jakieś 
pytania, zwróćcie się do... do Laurie. Zgoda?

 - Tak.
Umył od tego ręce, ale miał nadzieję, że Laurie nie będzie miała 

pretensji. Upoważniła go przecież. Nie wyobrażał sobie, co by bez 
niej zrobił.

George czuł, chociaż nie bardzo wiedział, na czym to dokładnie 

polega, że między nim a Laurie nieśmiało zawiązuje się pierwsza w 
jego dorosłym życiu prawdziwa przyjaźń. Laurie natomiast, całkiem 
wbrew własnej woli, coraz bardziej się do niego zbliżała, jak ćma do 
płomienia.

Ślubne plany Jill nabierały konkretnych kształtów. Obawy Laurie 

sprawdziły się, wszystko wskazywało na to, że uroczystość będzie ją 
kosztowała dwa razy tyle, ile wstępnie obliczyła. Chociaż jej zdaniem 
w   sklepie   dla   młodych   par   znalazłoby   się   z   pół   tuzina   ładnych   i 
tańszych   sukien,   to   widząc   rozczarowanie   na   twarzy   siostry,   jak 
zwykle uległa. Poza tym musiały zaprosić aż cztery druhny, ponieważ 
Jill   miała   właśnie   cztery   przyjaciółki   od   serca   i   każda   z   nich 
obraziłaby   się,   gdyby   ją   pominięto.   Na   szczęście   dom   został 
odnowiony   i   nie   wstyd   było   urządzić   w   nim   przyjęcie.   Zawsze 
wypadnie to odrobinę taniej.

Stacy i Dee Ann robiły wrażenie szczęśliwych i całkiem już w 

Teksasie   zadomowionych.   Dee   Ann   pisała   coraz   weselsze 
opowiadania, co, zdaniem Laurie, świadczyło, że George ma na dzieci 
zbawienny wpływ. Jeśli cierpiały z powodu rozłąki z rodzicami, nie 
dawało się tego zauważyć. W szkole znalazły sobie koleżanki, wśród 
których najbardziej lubiły Melissę Barnes, córeczkę Shota i Joan. Całe 
życie spędziły na wysuszonej słońcem równinie, więc zielone zbocza 
gór i kryształowo czyste potoki  fascynowały  je. Kiedy wracały  do 
domu,   Stacy   godzinami   buszowała   po   okolicznych   pagórkach, 
zbierała   odłamki   skał   i   polne   kwiaty.   Dee   Ann   natomiast   nie 
rozstawała się ze swoimi książkami, ołówkiem i notatnikiem.

Wieści z Oklahomy nie były dobre. Ellen raz czuła się lepiej, raz 

gorzej. George utrzymywał  stały   kontakt  z doktor   Ames.  Jonas  co 
miesiąc przysyłał czek od Steve'a i Laurie dobrze wiedziała, jak te 

background image

pieniądze się przydawały. George narzekał, iż nie miał pojęcia, ile 
kosztuje utrzymanie dzieci.

Laurie   miała   teraz   mnóstwo   spraw   na   głowie,   musiała   jednak 

przyznać,   że   generalnie   życie   biegnie   spokojnym   rytmem.   Jedynie 
obecność George'a wprowadzała w jej duszy pewien zamęt, ale to już 
była jej wina, nie jego. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego pociąga ją 
mężczyzna, który traktuje ją jak przyjaciółkę w biedzie... i na dodatek 
niezbyt   bliską   przyjaciółkę.   Odnosi   się   do   niej   zawsze   grzecznie, 
uprzejmie,   nawet   okazuje   względy,   a   ona   jest   na   to   czuła.   Nie 
spotkałam drugiego takiego faceta, myślała Laurie. Można się przy 
nim sfrustrować na śmierć.

Musiała   jednak   przyznać,   że   siostrzenicami   opiekuje   się   na 

rzymską piątkę. Wędrowny kowboj zniknął, a jego miejsce zajął dbały 
o wszystko opiekun. Od owego pierwszego wieczoru, kiedy wstąpił 
do Shota, nigdy już się nie spóźnił. Po pracy przyjeżdżał prosto do 
domu i brał dzieci pod swoje skrzydła. Jeśli coś mu nie wychodziło, to 
nie   dlatego,   że   się   nie   starał.   Laurie   miała   wrażenie,   że   George 
naprawdę   usiłuje   wejrzeć   w   umysły   dziewczynek   i   zrozumieć   ich 
mentalność. Szkoda, że dorośli zbyt rzadko podejmują taki wysiłek, 
ale   za   to   w   nagrodę   bliźniaczki   obdarzały   go   bezgranicznym 
przywiązaniem. Był dla nich wyrocznią i najwyższym autorytetem.

Laurie   podejrzewała,   że   od   czasu   do   czasu   George   ma   tego 

wszystkiego dość. Taka sytuacja każdemu dałaby się we znaki, a co 
dopiero   takiemu   niezależnemu   duchowi   jak   on.   Dzieci   potrafią 
zmęczyć nawet najczulszego rodzica. Co George porabia nocą, kiedy 
musi siedzieć tam z dziewczynkami? zastanawiała się Laurie. Czy nie 
patrzy przez okno na góry i nie marzy, by znaleźć się daleko stąd? Nie 
ma   tu   żadnego   towarzystwa,   przynajmniej   ona   nic   o   tym  nie   wie. 
Sama też, co prawda, nigdzie nie bywa, ale przyzwyczaiła się już do 
takiego   trybu   życia.   Może   mężczyźnie   jest   trudniej?   Czasami 
ogarniała ją ciekawość, ale powstrzymywała się od zadawania pytań. 
Nie jej sprawa.

Nie   zaszkodzi   jednak   zaproponować,   że   któregoś   wieczoru 

zaopiekuje   się   Stacy   i   Dee   Ann.   Będzie   mógł   odetchnąć.   Przy 
najbliższej okazji napomknęła mu o tym.

George nie ukrywał, że jest jej bardzo wdzięczny. Kiedy Shot 

dowiedział się, że kumpel ma pod opieką dwunastoletnie bliźniaczki, 
ryknął gromkim śmiechem i roztrąbił nowinę po okolicy. Od tamtej 

background image

pory   ilekroć  koledzy  go  gdzieś  zapraszali,   a on  odmawiał,   George 
musiał znosić liczne, dobroduszne zresztą, docinki o pantoflarzach. 
Trochę mu to dokuczało, więc propozycja Laurie była bardzo kusząca.

 - Na pewno? Będziesz mogła? - spytał.
  - Oczywiście. Żaden kłopot - zapewniła go. - Inaczej bym nie 

proponowała.

 - Piątek wieczorem?
 - Dobrze. W piątek.
Dlaczego właśnie w piątek? pomyślała Laurie.
  -   Dzięki.   Chyba   nigdy   nie   zdołam   ci   się   za   to   wszystko 

odwdzięczyć.

W piątek wieczorem, gdy Stacy i Dee Ann czekając na kolację 

bawiły   się   z   Jill   i   Tonym   w   dużym   pokoju,   Laurie   przez   okno 
zobaczyła,   jak   George   wsiada   do   swojego   samochodu   i   odjeżdża. 
Wmawiała sobie, że nic jej nie obchodzi, co George robi, ale to wcale 
nie   była   prawda.   Ma   randkę?   Dużo   by   dała,   żeby   się   dowiedzieć, 
gdzie pojechał i, co ważniejsze, z kim.

„Okazja"   okazała   się   być   partyjką   pokera   w   barakach   DO. 

Miejsce wybrali obarczeni rodzinami koledzy, ponieważ nie było tam 
telefonu i ich żony nie mogły zadzwonić. George nigdy nie potrafił 
zrozumieć, co to za różnica, ale najwidoczniej dla nich było to ważne. 
Podjechał pod barak równocześnie z Shotem.

  -   Widzę,   że   Joanie   spuściła   cię   dziś   wieczorem   ze   smyczy   - 

zażartował.

  -   Joanie   nie   ma   najmniejszego   pojęcia,   gdzie   jestem. 

Powiedziałem jej, że jadę do miasta na zakupy.

  -   Dlaczego   nie   powiesz   jej,   gdzie   idziesz?   -   spytał   George 

potrząsając głową.

 - Bo wtedy to nie byłaby żadna frajda. Nie rozumiesz? Takie są 

reguły gry. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

 - Nie wierzę, że Joanie zabrania ci pograć czasami z kumplami w 

pokera.

 - Nie zabrania, ale gada. To też należy do gry.
George   nigdy   nie   rozumiał,   na   jakich   zasadach   funkcjonuje 

małżeństwo Barnesów. Jego zdaniem psycholog też łamałby sobie nad 
tym głowę. Pierwszym cudem było już to, że Shot i Joanie w ogóle się 
pobrali. Następnym, że mieli trójkę dzieci i że wytrzymali ze sobą aż 
piętnaście lat. Joanie w dalszym ciągu usiłowała trzymać męża twardą 

background image

ręką, a Shot nadal brykał i robił, co chciał. George chętnie by się 
założył, że za następnych piętnaście lat wszystko między nimi będzie 
wyglądało tak samo.

Trzy   godziny   później   sześciu   mężczyzn   wciąż   siedziało   przy 

dużym drewnianym stole. George dziwił się, dlaczego kiedyś uważał, 
że coś traci, nie mogąc brać udziału w tych wieczorach. Już dawno 
rozegrał swoją ostatnią partię, przez cały wieczór wypił dwa piwa, a 
ponieważ do jedzenia mieli tylko solone orzeszki, był głodny jak wilk. 
Shot upił się jak bela i trzeba go będzie odwieźć do domu. Szczerze 
mówiąc,   George   nie   mógł   już   się   doczekać,   kiedy   wreszcie   się 
rozejdą.

W   końcu   sam   dał   hasło.   Wstał,   wcisnął   kapelusz   na   głowę   i 

potrząsnął Shotem

 - Rusz się. Odwiozę cię do domu.
 - Sam pojadę.
  -   Nie.   Nie   widziałeś   plakatów?   Straż   obywatelska   czuwa. 

Prawdziwy   przyjaciel   nie   pozwoli   pijanemu   kumplowi   usiąść   za 
kółkiem.

 - Nie jestem wcale pijany - protestował Shot zaczepnym tonem.
 - Wiem. Za to ja jestem. No, jazda. Dwadzieścia minut później 

George zatrzymał się przed domem Barnesów.

 - Uff... Dojechaliśmy. Cali i zdrowi.
  -   Wejdź   ze   mną.   Napijemy   się   jeszcze   jednego.   Na   drogę. 

Strzemiennego - zapraszał Shot, który nie znał umiaru.

George potrząsnął odmownie głową.
 - Nie chcę strzemiennego, a ty też już masz na dziś dość.
 - Chodź - Shot nie ustępował. - Nie idziesz, to ja też nie idę. Jak 

Joanie zobaczy ciebie, nie będzie krzyczeć.

Pomylił   się   jednak.   Joanie   przywitała   ich   z   miną   jak   chmura 

gradowa, jakby zaraz miała ochotę rozpętać piekło.

 - Homer? A niech cię diabli! Gdzie się szlajałeś? - ryknęła.
Shot zatoczył się.
  - Widzisz, moja droga... Znasz - zaczął Shot i uśmiechnął się 

szeroko - Russa Nolana? Parszywa historia. Przewrócił się i złamał 
nogę...   Biedaczysko,   strasznie   cierpi.   I   widzisz,   George   i   ja,   no... 
postanowiliśmy   go   odwiedzić.   Rozerwać   trochę...   Joan   patrzyła   na 
męża kilka sekund w milczeniu.

background image

 - Ty parszywy łgarzu! - wrzasnęła. - Ty gnido! Widziałam Russa 

Nolana   dziś   po   południu.   Wyglądał   jak   okaz   zdrowia.   Nie 
zauważyłam, żeby miał złamaną nogę.

 - A która to była, złotko? - Przyćmiony alkoholem umysł Shota 

analizował fakty całkiem sprawnie.

 - Koło trzeciej. Co za różnica?
 - No... bo... Russ złamał girę coś koło czwartej.
 - Słuchaj, Shot! - Oczy Joan wyglądały jak szpareczki. - Jakieś 

pięć razy na tydzień wygadujesz mi tu różne kłamstwa, ale czegoś 
podobnego jeszcze nie wymyśliłeś!

George z trudem utrzymywał powagę, tym bardziej że teraz Joan 

zwróciła   się  do  niego.  Z  wyrazu jej   twarzy  wyczytał,  że  żywi dla 
niego   tylko   odrobinę   mniejszą   pogardę   niż   do   męża.   Wbiła   w 
mężczyznę   swój   lodowaty   wzrok   i   charakterystycznym   dla   siebie 
niezgłębionym tonem wycedziła:

  -   Urządzamy   jutro   pieczenie   kiełbasek   w   ogrodzie.   Z   nim   - 

ruchem głowy wskazała Shota - albo bez niego. Nie miałam zamiaru 
zapraszać żadnych pojedynczych facetów, ale on się uparł, że ty masz 
być. Znajdź sobie jakąś dziewczynę. Nie chcę żadnego wystawania po 
kątach, zalewania się piwskiem i szukania guza.

  -   Co   za   miłe   zaproszenie!   Jak   mógłbym   odmówić?   Stroje 

wieczorowe?

 - Zamknij się, George - ucięła Joan, odwróciła się i strzepując ze 

złością ścierkę do naczyń, wyszła.

Kiedy tylko zostali z Shotem sami, George wybuchnął gromkim 

śmiechem. Potrząsając głową i wycierając łzy żartował:

 - Mam nadzieję, chłopie, że nigdy nie będziesz musiał bujaniem 

zarabiać na życie. Nie spotkałem nikogo mniej zdolnego od ciebie.

Shot uśmiechnął się szerokim pijackim uśmiechem.
 - Wiesz, George, jesteś moim najlepszym kumplem
  - wybełkotał. - Nawet jeśli Joanie poderżnie mi  dziś we śnie 

gardło, warto było, Ale ubaw, nie?

Skręcając na żwirowany podjazd, George jeszcze się zaśmiewał z 

historii o złamanej nodze Russa Nolana. Nagle stwierdził z radością, 
że znalazł się już z powrotem w domu. Zobaczył, że u Laurie we 
wszystkich   oknach   palą   się   światła,   a   na   podwórzu   stoi   samochód 
Tony  'ego, postanowił  więc wstąpić i zapytać o dziewczynki. Taki 
przynajmniej będzie miał pretekst. Cicho zapukał do drzwi.

background image

 - Strasznie wcześnie wracasz - zdziwiła się Laurie. Spodziewała 

się, że George będzie balować do świtu.

 - Dobrze się bawiłeś?
  -   Chcesz   usłyszeć   prawdę?   Wcale   nie   było   aż   tak   wesoło. 

Dziewczynki jeszcze nie śpią?

  - Jakieś pół godziny temu zapędziłam je do łóżek w dawnym 

pokoju Andy'ego. Wejdź.

Jill   i   Tony   siedzieli   na   kanapie.   Oglądali   telewizję.   George 

pomachał im ręką i poszedł za Laurie do jadalni. Na stole leżała jakaś 
nie sprzątnięta gra.

 - Jadłeś coś? - spytała Laurie.
 - Uhm. Piwo i solone orzeszki. Laurie skrzywiła się.
  - To, co zostało z obiadu, włożyłam do lodówki. Odgrzej coś 

sobie, a ja tymczasem schowam tę grę.

 - Nie trzeba. Zjem u siebie.
 - Dlaczego? Przecież jest mnóstwo jedzenia.
 - Zgoda. Umieram z głodu. Nie miałaś z nimi kłopotu?
 - Och, nigdy nie mam żadnego kłopotu ze Stacy i Dee Ann.
  -   Tak.   Miłe   z   nich   dzieciaki.   Udusiłbym   Ellen   za   to,   co   im 

zrobiła.

Regularnie,   w   każdą   niedzielę   wieczorem,   George   dzwonił   do 

ojca. Nawet gdyby nie wspominał jej o tym, Laurie i tak by wiedziała, 
gdyż skrupulatnie uiszczał należność za telefon. I w każdą niedzielę 
wieczorem   wydawało   jej   się,   że   to   właśnie   dzisiaj   George   może 
otrzymać dobrą wiadomość: Ellen czuje się lepiej i dopytuje o dzieci. 
Doznawała wówczas dziwnego kłucia w sercu. Bała się nazywać to 
uczucie strachem. Nie, bez przesady. Z uporem powtarzała sobie, że 
życzy   Ellen   powrotu   do   zdrowia.   Przecież   tak   powinno   być. 
Dziewczynkom   potrzebna   jest   matka.   Wiedziała   jednak,   że   gdy 
George i dzieci wyjadą, będzie jej ich okropnie brakowało. Zabroniła 
sobie nawet myśleć o tym, co zrobi dalej George. Z góry wiedziała, 
jak będzie.

Odłożyła   grę   na   miejsce   i   poszła   do   kuchni.   George   jadł 

łapczywie. Usiadła przy nim. Nagle uświadomiła sobie, że dawno już 
szczerze ze sobą nie rozmawiali. Co prawda George nigdy nie mówił 
wiele, ale ostatnio stał się bardziej otwarty i wyzbył się nieśmiałości. 
Tematu zazwyczaj dostarczały im dzieci. One były pomostem między 

background image

nimi. Ale George nadal nie traktował siebie i jej  jak równych i tej 
bariery Laurie wciąż nie potrafiła przełamać.

Nie szkodzi, doszła do wniosku. Przecież nie pragnie zostać jego 

przyjaciółką od serca, więc może dobrze, że pewien dystans jednak 
istnieje? Dzięki temu nie marzy jej się zbyt wiele.

 - Co robiliście? - spytał George znienacka.
 - Ja poprawiałam klasówki, a Jill i Tony grali z dziewczynkami w 

„Monopoly".

Lepszy   sposób   spędzenia   piątkowego   wieczoru   niż   granie   w 

pokera   w   barakach,   pomyślał   George.   Nagle   przyszło   mu   coś   do 
głowy. Zresztą nie po raz pierwszy miał ochotę o to zapytać.

 - Powiedz, co robisz, kiedy chcesz się trochę rozerwać?
 - Rozerwać? - powtórzyła Laurie, jakby pierwszy raz słyszała to 

słowo. - Nie wiem... o co ci chodzi?

 - No, odpocząć. Zabawić się.
 - Chyba nic.
 - To straszne.
 - Tak uważasz? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Prawda, jej  życie biegło swoim utartym torem, ale inni też tak 

żyli. Niewykluczone, że gdyby mogła kilka godzin dziennie spędzić w 
towarzystwie bliskiego mężczyzny, któremu też by na niej zależało, to 
może   nawet   zwykłe   przyziemne   czynności   stałyby   się   z   czasem 
„rozrywką"  Ale  sama?   Co  za  przyjemność  spełniać  wciąż  te   same 
obowiązki   i   płacić   rachunki?   Wątpiła,   czy   na   całym   świecie 
znalazłoby   się   z   dziesięć   osób,   których   życie   wypełniałyby 
ekscytujące wydarzenia.

  - Kiedyś jeździłam w rozmaite miejsca z Cassie, ale  teraz ona 

wyszła za mąż. Nie rozumiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu mąż 
jest dla niej bardziej atrakcyjny niż ja - zażartowała.

Milczeli. Nagle George odezwał się:
  - Nie miałabyś ochoty pojechać jutro ze mną na przyjęcie?  - 

spytał takim tonem, jakby spodziewał się, że odmówi.

 - Przyjęcie?
  - Shot i Joanie Barnes urządzają pieczenie kiełbasek w swoim 

ogrodzie. Chciałbym, żebyś ze mną poszła. Może Jill i Tony dadzą się 
namówić i zostaną z dziewczynkami?

Zaproszenie było niespodziewane i kuszące. Laurie rozpromieniła 

się na moment, ale zaraz ogarnęły ją wątpliwości.

background image

  - Dziękuję, ale widzisz... Melissa Barnes jest moją uczennicą. 

Muszę zachować pozory. Joan Barnes znam tylko z zebrań rodziców i 
nie chciałabym, żeby czuła się skrępowana.

Geoge usiłował wyobrazić sobie Joanie na zebraniu z rodzicami, 

ale   nie   mógł.   Żona   Shota   potrafiła   się   maskować.   Podejrzewał,   że 
przy  oficjalnych okazjach trzymała  swój  piekielny  temperament  na 
wodzy.

  -  Och, kto  jak kto, ale  Shot i  Joanie na pewno potraktują to 

normalnie,   że   nauczycielka   ich   córki   wypije   kufel   piwa   i   trochę 
potańczy. Proszę cię. Nigdzie przecież nie chodzisz.

 - Nie uszło to twojej uwagi.
Szkoła i dom, dom i szkoła, to było jej życie. Wieczór spędzony z 

George'em, z miłymi ludźmi... Powinna zdobyć się na odmowę, ale 
pokusa była zbyt silna.

  - Chyba mogę zapytać Jill i Tony'ego, czy mają na  jutro jakieś 

plany, z których ewentualnie mogliby zrezygnować. .. - powiedziała.

 - Wiesz, jak dawno nie umawiałem się z dziewczyną?
Laurie gotowa była się założyć, że od czasu kiedy ona ostatni raz 

umawiała   się   z   chłopakiem,   George   miał   dziesiątki   randek.   Była 
strasznie podniecona perspektywą spędzenia z nim wieczoru, ale nie 
chciała   się   z   tym   za   bardzo   zdradzić.   Jill   oczywiście   zgodziła   się 
zostać z dziećmi, zapytała jednak nie kryjąc zdziwienia:

 - Wybierasz się gdzieś?
  -   George   zaprosił   mnie   na   przyjęcie.   Pomyślałam,   że   będzie 

zabawnie - rzuciła niedbale.

 - George? Ciebie?
 - Tak.
 - No, no.
Laurie nie wiedziała, jak ten pomruk interpretować.

background image

Rozdział 7
W   sobotę   było   pięknie,   słonecznie,   wieczór   zapowiadał   się 

przyjemny   i   ciepły.   Idealna   pogoda   na   pieczenie   kiełbasek.   Kiedy 
Laurie i George przyjechali, w domu Barnesów huczało już jak w ulu. 
Ponieważ pogoda dopisała, większość gości przeniosła się na dwór i 
skupiła wokół długich stołów, które uginały się od jedzenia, na razie 
przykrytego folią. Węgiel drzewny w dwóch przenośnych piecach do 
barbecue   już   zapalono   i   czekano,   aż   się   dobrze   nagrzeje.   W 
olbrzymiej   plastykowej   wannie   pełnej   lodu   chłodziły   się   puszki   z 
piwem i innymi napojami. Laurie nie spodziewała się spotkać tylu 
ludzi, ale ucieszyła się nawet. W tłumie  łatwo się zgubić, a to jej 
właśnie odpowiadało. Rozejrzawszy się dookoła stwierdziła, że zna 
może   jedną   trzecią   zaproszonych   i   to   głównie   dzięki   temu,   że 
aktualnie uczy, albo kiedyś uczyła, ich dzieci.

Nikt nie zauważył wejścia nowej pary, ale raptem Joan dostrzegła 

George'a i głośno zawołała go po imieniu. Wszystkie głowy odwróciły 
się w ich stronę. George odruchowo przysunął się do Laurie i objął ją 
w pasie. Sam się sobie dziwił, że zdobył się na ten władczy gest, ale 
Laurie wyglądała tak cudownie, że gdy na nią patrzył, serce biło mu 
mocniej. Miała na sobie jaskraworóżową letnią sukienkę i sandałki na 
płaskim   obcasie,   a   bolerko   od   sukienki   niedbale   przewiesiła   przez 
ramię.   Spostrzegł,   że   uczesała   się   dziś   inaczej   niż   zwykłe.   Włosy 
zebrała do tyłu i splotła w niby - warkocz, który podkreślał kontur 
głowy.   George   był   kompletnym   ignorantem   w   tych   sprawach,   ale 
podejrzewał, że niewiele kobiet wyglądałoby w takiej fryzurze równie 
pięknie   jak   ona.   Do   tego,   stwierdził   w   myśli,   trzeba   mieć   tak 
pociągającą twarz jak Laurie.

George   chciał   powiedzieć   swojej   towarzyszce,   że   w   życiu   nie 

widział   piękniejszej   dziewczyny,   ale   nie   wiedział,   jak   zacząć.   W 
duchu   przeklinał   swój   brak   elokwencji.   Całe   dorosłe   życie   spędził 
pracując   niemal   wyłącznie   wśród   mężczyzn   i   po   prostu   nie   miał 
wprawy w wypowiadaniu tych gładkich frazesów, którymi inni sypali 
jak   z   rękawa.   Za   nic   na   świecie   nie   odezwałby   się   pierwszy   do 
kobiety. No, może po kilku piwach w knajpie odważyłby się zaczepić 
jakąś   wesołą   dzierlatkę,   ale   do   kobiety   pokroju   Laurie   sam   nie 
podszedłby nigdy. Za to z Joanie był za pan brat.

Żona   Shota,   ubrana   w   strój,   który   znakomicie   uwydatniał   jej 

zmysłową   figurę   -   obcisłe   białe   dżinsy   i   przylegającą   do   ciała 

background image

jaskrawoczerwoną   bluzkę,   wyglądem   zakasowała   wszystkich. 
Uśmiechała się promiennie i jasne było, że z okazji przyjęcia, niczym 
kameleon, przybrała miły wyraz twarzy i najlepsze maniery uroczej 
gospodyni. Ktoś, kto nie znał jej bliżej, myślałby, że z jej ust zawsze 
płynie tylko miód.

 - George! - wykrzyknęła. - Cudownie znowu cię widzieć!
 - Hej! - odparł George z trudem powstrzymując się od śmiechu. - 

Mam nadzieję, że wczoraj nie poderżnęłaś Shotowi gardła we Śnie.

Zauważył, że Laurie odwróciła głowę w jego stronę. Przez twarz 

Joanie przemknął cień irytacji, ale błyskawicznie się opanowała.

 - Zwariowałeś - rzuciła lekkim tonem.
 - To znaczy, że on jeszcze żyje. Zresztą złe wieści dotarłyby już 

do mnie. Wiem, że Shot chce, bym niósł jego trumnę.

Joan omal nie zabiła go wzrokiem, uśmiech jednak nie schodził z 

jej twarzy.

 - George lubi żartować - powiedziała zwracając się do Laurie.
  -   Tak?   -   Laurie   przechyliła   głowę   udając,   że   bacznie   się   mu 

przygląda. - To cecha, której jeszcze nie poznałam.

 - Joan, znasz Laurie, prawda? - wtrącił George.
 - Oczywiście. Cieszę się, że przyszłaś.
 - Dziękuję. Ja też się cieszę. Jak się bawicie?
 - Wspaniale! Nie krępujcie się, proszę. Dołączcie do nas i sami 

przedstawcie   się   tym,   których   jeszcze   nie   znacie.   Jest   mnóstwo 
jedzenia i picia, więc jeśli będziecie głodni, wasza wina.

 - Piwo? - zapytał George.
 - Z przyjemnością.
 - Poczekaj. Przyniosę.
Kiedy tylko się odwrócił, do Laurie podeszła jakaś znajoma, a 

Joan skorzystała z okazji i dogoniła George'a.

 - Jak, do diabła, udało ci się ściągnąć tu Laurie?
 - Zaprosiłem ją.
 - I ona się tak po prostu zgodziła?
 - Po prostu.
 - No, no. Muszę przyznać, że twoje akcje poszły u mnie w górę.
 - Dzięki Bogu - George udał, że oddycha z ulgą. - Martwiłem się, 

że już nie mam u ciebie żadnych szans.

 - Drań. - Joan obdarzyła go swoim najsłodszym uśmiechem.
 - Za to z ciebie anioł - odparł George robiąc do niej oko.

background image

Rozstali   się   i   George   szybkim   krokiem   poszedł   po   piwo.   Nie 

chciał długo zostawiać Laurie samej. Podejrzewał, że niewiele osób tu 
zna, a poza tym wydawało mu się, że jest jakby odrobinę stremowana.

Laurie   jednak   szybko   się   przekonała,   że   nie   można   się   nie 

odprężyć   i   źle   bawić   w   towarzystwie   Shota,   Joan   i   paczki   ich 
wesołych   przyjaciół.   Nigdy   nie   spotkała   ludzi   tak   swobodnie   się 
zachowujących i tak ze sobą zgranych. Zauważyła, że lubią sprośne 
dowcipy,   które   w   miarę   upływu   czasu   stawały   się   coraz   mniej 
wyszukane,   ale   nie   bądźmy   pruderyjni,   nie   było   w   nich   nic 
obraźliwego.   Jadąc   tu   bała   się,   że   będzie   się   czuła   obco   w   tym 
towarzystwie,   ale   wszyscy   traktowali   ją   jak   swoją   i   cudownie   się 
bawiła.

Ciekawe,  że to właśnie George czuł się skrępowany,  chociaż  z 

większością gości był przecież zaprzyjaźniony. Im dłużej obserwował 
Laurie,   tym   mocniej   utwierdzał   się   w   przekonaniu,   że 
przyprowadzenie jej tutaj wcale nie było takim dobrym pomysłem. 
Ona miała klasę, a ta cała banda nie. W jego oczach Laurie wyglądała 
jak   cieplarniana   orchidea   włożona   do   jednego   wazonu   z   polnymi 
kwiatami, i czuł się winien, że naraził ją na przebywanie z takimi 
prostakami.   Na   dodatek,   wcale   mu   nie   odpowiadał   sposób,   w   jaki 
niektórzy kumple na nią patrzyli, a szczególnie Don Hobson. Jeszcze 
mniej mu się podobał sposób, w jaki Laurie zaśmiewała się z czegoś, 
co Hobson właśnie powiedział. Don też pracował w DO i był znanym 
uwodzicielem.

Nagle   Don   wyciągnął   rękę   i   dotknął   ramienia   Laurie.   George 

poczuł, jak żółć go zalewa. Łapy przy sobie, Hobson, pomyślał. I nie 
przewracaj tak tymi gałami.

 - Coś cię ugryzło? - usłyszał za plecami.
Pytanie otrzeźwiło go. Odwrócił się i zobaczył uśmiechniętego od 

ucha do ucha Shota.

 - Taaak. Ten drań Don Hobson za dużo sobie pozwala - burknął.
Shot wyciągnął szyję, żeby lepiej zobaczyć.
 - Ma chłopak chętkę na "Hrabinę".
 - Na kogo?
 - Na tę Laurie Tyler. „Hrabinę".
 - Kto ją tak nazywa? - obruszył się George.
 - Chłopaki.

background image

  - Dla takich jak wy i cała wasza banda ona jest panną Tyler, 

zrozumiano?

 - Przepraszam. Nie wiedziałem. - Shot zrobił minę niewiniątka. - 

Myślałem,  że tylko ja mam  kaca po wczorajszym pokerze. Chodź, 
bracie. Wypij jeszcze jedno piwo. Może humor ci się poprawi.

Za dziesięć dziesiąta George miał już dosyć. Wziął Laurie pod 

rękę i odciągnął od towarzystwa, z którym rozmawiała.

 - Chcesz już iść?
  -   Iść?   -   spytała   zdziwiona   i   rozejrzała   się   po   rozbawionym 

tłumie. - Przecież jeszcze nikt nie wyszedł.

  -   Ktoś   musi   być   pierwszy.   Trzeba   wracać   i   zobaczyć,   co   z 

dzieciakami.

  -   Nonsens.   Na   pewno   wszystko   w   porządku.   Jill   wie,   gdzie 

jesteśmy. Gdyby coś się stało, zadzwoniłaby.

 - Chodźmy, dobrze?
Musiałam   coś   zrobić   nie   tak,   pomyślała   Laurie.   Nie   miała 

wprawdzie pojęcia co, ale widocznie tak było. Przez cały czas, prawie 
od samego początku, George zachowywał się jakoś dziwnie. Ilekroć 
spojrzała w jego kierunku, wydawało się jej, że nie spuszcza z niej 
wzroku. Usiłowała odgadnąć, czym zawiniła. Dobrze się bawiłam, to 
wszystko,   pomyślała.   Wypiłam   tylko   dwa   piwa.   Nie   mówiłam   ani 
zbyt głośno, ani zbyt wiele. Nic z tego nie rozumiem.

Nagle przyszło jej do głowy, że George się nudzi. Wygląda na 

znudzonego.   No,   może   nie,   ale   minę   ma   niezadowoloną.   Laurie 
posmutniała.   Przyjęcie   było   niezwykle   udane,   przyszli   sami   jego 
dobrzy znajomi, więc tylko z jej powodu mógł stracić humor. I tak oto 
się kończy nasza pierwsza i bez wątpienia ostatnia randka, pomyślała.

Usiłując nic nie dać po sobie poznać, kiwnęła głową i rzeczowym 

tonem powiedziała:

  - No dobrze, chodźmy. Poszukam tylko Joan i Shota, żeby im 

podziękować za tak miłą zabawę. Zaraz wrócę.

Milczący   i   poważni   jechali   do   domu.   Atmosfera   w   kabinie 

furgonetki   była   napięta.   W   pewnej   chwili   George   zaryzykował   i 
spojrzał na Laurie, ale ona, sztywna i zamknięta w sobie, siedziała 
wciśnięta w kąt i wyglądała przez okno. George uważał, że winien jest 
jej   jakieś   wyjaśnienie.   Zaskoczyło   go   to,   że   Laurie   tak   niechętnie 
wychodzi   z   przyjęcia.   Może   umizgi   Dona   Hobsona   sprawiały   jej 
przyjemność? Ta myśl jeszcze bardziej popsuła mu humor.

background image

Światła w dużym domu paliły się. George zajechał od tyłu, gdzie 

była  tylko  jedna  żarówka  nad  kuchennym  wejściem,   i  zaparkował. 
Laurie nie spieszyła się z wysiadaniem, więc opuścił okno i zapatrzył 
się w ciemność. Usiłował wymyślić, co mógłby powiedzieć, by zacząć 
rozmowę, ale Laurie sama się odezwała, oszczędzając mu wysiłku:

  -   Dobrze.   Może   wytłumaczysz   mi,   co   takiego   zrobiłam,   jaką 

straszną gafę popełniłam, że kazałeś mi wyjść.

 - Ty? Gafę?
 - To dlaczego uparłeś się, żebyśmy wracali?
 - Och, Laurie - westchnął George. - Nie widzisz, że ty po prostu 

do tej całej bandy nie pasujesz?

Laurie patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Usta miała lekko 

uchylone, brwi ściągnięte. W końcu przemówiła:

 - Mogę zapytać, dlaczego?
 - To chyba oczywiste.
 - Ale widocznie nie jestem aż taka bystra jak ty. Dla mnie nic nie 

jest oczywiste.

 - Bo ty... ty jesteś... jesteś inna.
Laurie nie miała najmniejszego pojęcia, o czym George mówi. 

Starała się jak mogła dostroić do towarzystwa, ale najwyraźniej się jej 
to nie udało. Może dlatego że tak dawno nigdzie nie była?

 - Na czym to polega?
 - Jesteś damą. Nie pasujesz do nich.
Dopiero po chwili zrozumiała. Kiedy doszło do niej znaczenie 

tych słów, odchyliła się na oparcie, potrząsnęła głową i roześmiała się. 
Taka opinia powinna jej pewnie schlebiać, ale było wręcz przeciwnie - 
przeraziła   ją.   Laurie   znała   swoje   miejsce   w   tutejszej   małej 
społeczności i bardzo uważała na zachowanie, ale wcale nie pragnęła, 
by uważano ją za sztywną nauczycielkę.

  - Ależ to absurd! George, rozejrzyj się dookoła i powiedz, co 

widzisz? Pałac? Urodziłam się i wyrosłam tutaj, na tej starej obskurnej 
farmie. I taka jestem! Bardzo mi się podobało dzisiejsze przyjęcie. 
Świetnie się bawiłam z twoimi znajomymi. Nie masz pojęcia, jaka to 
była dla mnie odmiana i jaka frajda.

George   potarł   oczy.   Zachował   się   głupio   i   naprawdę   było   mu 

wstyd   przed   Laurie.   Powinien   był   zostawić   jej   inicjatywę   i   nie 
zmuszać do wyjścia.

background image

 - Przepraszam - powiedział ze skruchą. - Nie bardzo podobały mi 

się te wszystkie dowcipy i...

  -   O   Boże!   -   wykrzyknęła   Laurie.   -   Zapewniam   cię,   że   takie 

rzeczy słyszałam już przedtem.  Nie wychowałam się pod kloszem. 
Mój ojciec wyrażał się dosadnie, a poza tym miałam w domu dwoje 
nastolatków, dla których szokowanie mnie było sprawą honoru.

 - Nie podobało mi się, jak Don Hobson na ciebie patrzy.
Aha,   zauważył,   pomyślała   Laurie.   Dawno   nic   nie   sprawiło   jej 

większej przyjemności. Don poczynał sobie może trochę zbyt ostro, 
ale   ją   to   tylko   jeszcze   bardziej   ubawiło.   Zerknęła   kątem   oka   na 
George'a. Zaczęła rozumieć, dlaczego nigdy nie udało się jej zbliżyć 
do niego. Wbił sobie do głowy, że na drabinie społecznej ona stoi od 
niego   o   szczebel   wyżej.   Nie,   nie   życzy   sobie,   by   ją   sadzano   na 
piedestale. Chwyciła jego dłoń, przytrzymała chwilę w swojej, potem 
przyłożyła sobie do szyi.

  -   Dotknij.   Czujesz?   -   powiedziała.   -   Nie   jestem   porcelanową 

lalką i nie chcę, by mnie za taką uważano.

Na George'a dotknięcie jej gładkiej ciepłej skóry podziałało jak 

wstrząs   elektryczny.   Nigdy   mu   do   głowy   nie   przyszło,   że   mógłby 
dotknąć Laurie. Nawet w marzeniach nie posunął się aż tak daleko. W 
ciągu tych wszystkich lat kilka razy zastanawiał się, jak by to było, 
gdyby ją pocałował, ale zawsze odsuwał od siebie te myśli, uważając 
je za zupełnie  nierealne.  A teraz palcami  czuł, a nawet uciskał  jej 
skórę.  Wsunąwszy   kciuk  pod  brodę,  uniósł  twarz   Laurie   ku  sobie. 
Było prawie zupełnie ciemno, widział jednak jej poważne uporczywe 
spojrzenie. Przesunął wzrok niżej. Przyjrzał się jej ustom. Patrząc na 
te nieziemskie oczy i pełne wargi nie mógł uwierzyć, że do tej pory 
nie znalazł się żaden mężczyzna, który chciałby ją posiąść. Czekał na 
jakąś zachętę z jej strony... na następny ruch. Z trudem przełknął ślinę. 
Jeden niewinny pocałunek w zaparkowanym samochodzie... Czy to 
zbyt wiele? Dostrzegł, jak żyły na jej skroniach zaczynają pulsować. 
Może   ona   chce   tego   samego?   Na   samą   myśl   o   tym   ogarnęło   go 
podniecenie. Poczuł, że drży.

Laurie serce uwięzło w krtani. Wydawało się jej, że  siedzą tak 

wpatrzeni w siebie całą wieczność. Bała się, że gdy się poruszy, czar 
pryśnie. George, nieruchomy, patrzył na nią zdumionym wzrokiem 
jak   zahipnotyzowany.   Czyżby   milcząco   o   coś   pytał?   Tak,   pocałuj 
mnie, zaklinała w myśli. Ile to razy marzyła, śniła o podobnej chwili! 

background image

Czuła, że nie wytrzyma, jeśli marzenie się nie urzeczywistni, jeśli nie 
zaspokoi swojej ciekawości, jeśli się nie przekona, jak smakuje jego 
pocałunek. Instynkt podpowiadał jej, że jeśli naprawdę tego pragnie, 
sama musi zrobić pierwszy krok, bo ten głuptas może się tak gapić na 
nią przez następną godzinę.

Laurie pochyliła się odrobinę do przodu. Ręka George'a dotknęła 

jej   karku,   potem   ześliznęła   się   niżej.   Laurie   usłyszała   lekkie 
cmoknięcie, jakby przełykał ślinę. Przysunęła się do niego, położyła 
mu dłonie na piersi, potem objęła za szyję. Uniosła twarz. Ich usta 
spotkały się.

To nie był przelotny pocałunek. George z początku musnął tylko 

kontur ust Laurie, lecz jej uległość i żarliwość, z jaką zaciskała dłonie 
na jego karku, dodała mu odwagi. Rozchylił wargi i ssącym ruchem 
objął nimi jej usta. Przyciągnął Laurie do siebie i chociaż wciąż jakby 
się jej bał, całował ją coraz śmielej, pieścił jej język, kąsał. W życiu 
nie zaznał większej słodyczy.

Czyli to tak, pomyślała Laurie. Jej ciekawość nareszcie została 

zaspokojona.   Lecz   nawet   kiedy   w   jej   krtani   wzbierał   pomruk 
rozkoszy,   kiedy   na   wargach   czuła   coraz   mocniejszy   ucisk   ust 
George'a, kiedy jego język coraz głębiej wsuwał się między jej zęby, 
trzeźwy   racjonalny   umysł   Laurie   nie   przestawał   pracować.   Pod 
wpływem   ciepła   jego   ramion   łatwo   wpaść   w   euforię,   czy   coś   się 
jednak zmieniło? Kilka pocałunków w kabinie furgonetki nie odmieni 
duszy wędrowca. George jest, jaki jest. Możliwe, że teraz, ilekroć na 
niego   spojrzy,   będzie   przypominała   sobie   tę   chwilę.   A   może 
ciekawość jest bezpieczniejsza, mniej bolesna od wiedzy?

Trochę za późno na refleksje, stwierdziła w duchu. Odsunęli się 

od   siebie,   brakło   im   tchu.   Bojąc   się,   że   na   jej   twarzy   malują   się 
wszystkie   najgorętsze  uczucia,   Laurie   schowała  głowę  na  ramieniu 
George'a i mocno się do niego przytuliła. George trzymał ją w silnym 
uścisku, milczał. Zastanawiał się, co powinien zrobić, i czy w ogóle 
powinien   coś   robić.   To   się   stało   tak   nagle.   Usiłował   przypomnieć 
sobie, czy to była jego inicjatywa, lecz umysł miał tak zamglony, że 
prawie nie pamiętał, jak się nazywa.

Ale   jedno   wiedział   na   pewno.   Laurie   mu   się   nie   opierała.   Do 

diabła, była uległa, a nawet go zachęcała. Zawsze uważał, że panna 
Tyler należy do wyższych sfer, ona najwidoczniej była innego zdania. 
Musi się z tym odkryciem oswoić.

background image

Usłyszał, że Laurie westchnęła. Poruszyła się. Wydawało mu się, 

że nie mogą tak w nieskończoność siedzieć złączeni w uścisku, że 
wypada coś powiedzieć.

 - Laurie, ja... - zaczął.
 - Ciii... bo powiesz coś głupiego.
 - Obawiam się, że tak.
 - Proszę, nic nie mów.
Laurie   uniosła   głowę   i   wycisnęła   na   ustach   George'a   mocny 

pocałunek,   gorętszy   i   jeszcze   bardziej   namiętny   niż   ten   pierwszy. 
Potem jej wargi prześliznęły się po jego brodzie, aż wyczuły małe 
wgłębienie pod jabłkiem Adama. Laurie poznawała dotyk jego skóry, 
wdychała jej piżmowy zapach. Zsunęła dłonie po cienkiej bawełnianej 
koszuli i nagle zamarła w bezruchu. Pod palcami poczuła silne bicie 
męskiego serca. Jej dłoń zatrzymała się. Laurie westchnęła. Przytuliła 
policzek do nagiego, odsłoniętego w rozpiętej pod szyją koszuli torsu. 
Wyobrażała sobie, że całe ciało George'a musi być tak samo delikatne 
i gładkie. Zapragnęła rozerwać guziki i wsunąć ręce pod poły koszuli, 
sprawdzić, nasycić ciekawość. Ciało George'a było cudowne, mocne i 
ciepłe. Zawsze wiedziała, że takie właśnie jest. Boże! myślała. Ja go 
naprawdę   kocham.   I   to   nie   jest   tylko   jakieś   głupie,   chwilowe 
zauroczenie. Odkąd go poznałam, inni mężczyźni przestali dla mnie 
istnieć.

George oparł brodę o czubek głowy Laurie. Wydawała się taka 

lekka   w   jego   ramionach.   W   życiu   nie   obejmował   kobiety   o   tak 
pięknym i tak cudownie pachnącym ciele. Pachnącym nie perfumami, 
ale   czystością   i   słodyczą,   która   w   jego   wyobraźni   kojarzyła   się   z 
zapachem   niemowlęcia.   W   oczach   George'a   Laurie   była   chodzącą 
doskonałością,   i   nagle   okazało   się,   że   ma   w   sobie   tyle   kobiecego 
wdzięku   i   ciepła   i   że   odkryła   je   właśnie   jemu.   Serce   zabiło   mu 
mocniej.   Może   wyniknie   z   tego   coś   więcej?   Historia   zna   bardziej 
nieprawdopodobne   przypadki.   Oboje   jesteśmy   dorośli,   bez 
zobowiązań,   myślał.   George   nie   miałby   nic   przeciwko   intymnemu 
związkowi z kobietą, która wzbudza w nim tyle miłości i czułości.

Tylko  że   akurat   w   tej   chwili   miłość   i   czułość   ustąpiły 

zwyczajnemu   fizycznemu   pożądaniu,   które   zaczynało   w   nim 
wzbierać.   Nie   pierwszy   raz   pragnął   kobiety,   ale   teraz   chodziło   o 
Laurie. Ogarnęła go dziwna rozkosz.

background image

Laurie poruszyła się jego ramionach. Pogładził ją po plecach, na 

moment zatrzymał dłoń na jej talii, potem przesunął rękę do góry. 
Końcami   palców   musnął   jej  pierś.   Znieruchomiał.   Serce   jakby 
przestało   mu   bić,   a   ciało   ogarnęła   niemoc.   Mógłby   objąć   miękką 
wypukłość   całą   dłonią.   Ta   myśl   wydała   mu   się   niesłychanie 
podniecająca. Zapragnął pieszczotami doprowadzić Laurie do utraty 
przytomności, przycisnąć ją do siebie, przywrzeć do niej, uśmierzyć 
własny ból. Zmusił się jednak do opanowania. Podniósł dłoń i dotknął 
twarzy Laurie. Delikatnie pogładził jej policzek i brodę.

 - Laurie?
 - Hm?
 - Jesteś bardzo... bardzo miła.
Na   miłość   boską,   Whittaker!   Nie   mogłeś   zdobyć   się   na   nic 

bardziej oryginalnego?

Laurie   jednak   uniosła   głowę   i   obdarzyła   go   najsłodszym 

uśmiechem, jaki kiedykolwiek w życiu widział.

  - Ty  też - powiedziała.  - Wiesz - dodała - nie miałabym nic 

przeciwko temu, żebyś mnie jeszcze raz pocałował.

Gdyby mogła, trzymałaby go tu na podwórzu całą noc. Było to, 

oczywiście, śmieszne i niemądre, ale po tylu latach nadziei i marzeń 
nie   miała   zamiaru   psuć   sobie   tej   chwili   przyjemności   żadnymi 
rozsądnymi skrupułami, czy to wypada, czy nie.

  - To posuń się - mruknął George. - Nie można poważnie się 

całować tkwiąc za tym kółkiem.

 - To mamy zamiar się poważnie całować? - Laurie cofnęła się i 

oparła plecami o drzwi.

 - Chyba że każesz mi przestać - oświadczył George i wyśliznął 

się zza krępującej ruchy kierownicy.

 - Możesz być pewny, że nie każę - obiecała Laurie, objęła go za 

szyję i pociągnęła ku sobie. Jej usta rozchyliły się zapraszająco. Na 
jedno mgnienie błysnęły jej przed oczami odsłonięte w uśmiechu białe 
zęby George'a. Poczuła jego wargi na swoich.

W   tej   samej   chwili   rozległo   się   walenie   do   drzwi   od   strony 

kierowcy.   George   poderwał   się   i   gwałtownie   odwrócił   głowę.   W 
obramowaniu   okna   zobaczyli   uśmiechniętą   od   ucha   do   ucha   buzię 
Stacy.

 - Co tu robicie?

background image

  -   O   co   chodzi?   -   spytał   George   starając   się   oddychać 

równomiernie.

 - Zobaczyłam przez okno twoją furgonetkę, a Jill nie chce nam 

dać prażonej kukurydzy, chyba że ty pozwolisz.

George   mruknął   coś   pod   nosem.   Zastanawiał   się,   czy   Stacy 

widziała, jak obejmował Laurie. Jemu było wszystko jedno, ale może 
jej nie.

  -   Ummm...   nie   widzę   przeszkód   -   odezwał   się   sztucznie 

spokojnym tonem. - Która godzina?

 - Dziesiąta trzydzieści - odpowiedziała Stacy przechylając głowę, 

żeby za plecami wuja dojrzeć Laurie.

 - No dobrze. Możecie zjeść trochę kukurydzy. Stacy zeskoczyła 

ze stopnia i pomknęła z powrotem do domu.

 - Powiem Jill, żeby zrobiła i dla was! - zawołała.
 - Ot, uroki posiadania dzieci - zażartowała Laurie. Siedzieli obok 

siebie w milczeniu. Cokolwiek miało być, nie zdarzy się już tej nocy. 
Może nawet nigdy, pomyślała Laurie z żalem. Ale to nic. Przeżyła 
swoją chwilę rozkoszy, zachowa ją w pamięci i będzie do niej wracać, 
znowu i znowu.

Nagle George ocknął się z zadumy i sięgnął do klamki.
 - Chyba musimy wejść do środka. I tak już wszyscy wiedzą, że 

wróciliśmy.

  -   Masz   rację   -   zgodziła   się   Laurie   i   westchnęła.   -   Prażona 

kukurydza, komu, komu?

Stacy wpadła do pokoju, gdzie siedzieli Jill, Tony i Dee Ann.
  - Możemy jeść popcorn - zakomunikowała. - Wujek George i 

Laurie już wrócili.

 - Gdzie są? - spytała Jill.
 - W samochodzie, za domem. - Stacy zakryła usta dłonią, żeby 

stłumić chichot. - Całują się!

 - Wydawało ci się! - wykrzyknęła Jill ze śmiechem.
 - Wcale nie. Naprawdę się całowali! - Stacy spojrzała na siostrę. 

- Dee, naprawdę! - powiedziała i obie dziewczynki zaczęły chichotać 
jak opętane.

Jill odwróciła się do Tony'ego.
 - Laurie i George? - spytała przyciszonym głosem.
  -  Wielkie  rzeczy  - odezwał się  Tony. - Wrócili  z przyjęcia i 

pocałował ją na dobranoc. A wy robicie z tego sensację. - Spojrzał na 

background image

rozchichotane bliźniaczki. - Co was tak rozbawiło? Przecież nie raz 
widziałyście, jak całuję Jill.

 - To co innego - oświadczyła Stacy.
  - Dziwne - odezwała się Jill. - George tyle czasu mieszkał w 

pobliżu i do niczego między nimi nie doszło.

 - Skąd wiesz? - tym razem zachichotał Tony.
 - Na pewno bym się domyśliła. Laurie ma uczucia wypisane na 

twarzy.

  - Nie bądź aż taka pewna, złotko. A poza tym, pocałunek na 

dobranoc jeszcze nie dowodzi, że coś między nimi jest. - Tony wstał. - 
Chodźcie, dziewczynki, zaczniemy przyrządzać tę kukurydzę.

Kiedy Laurie i George chwilę później zjawili się w kuchni, Jill 

pilnie obserwowała starszą siostrę. Laurie robiła wrażenie speszonej, 
myślami  jakby  nieobecnej,  i  przez resztę   wieczoru unikała   wzroku 
George'a. George też wyglądał inaczej... taki jakiś nieswój. Tak już 
bywa, że ludzie, którzy usiłują na siebie nie patrzeć, zwracają uwagę 
otoczenia jeszcze bardziej niż para zapatrzona w siebie.

Mnie nie nabiorą, skomentowała w duchu Jill. Kto by pomyślał? 

Laurie i George. No, no.

W   ciągu   następnych   tygodni,   choć   to   się   może   wydawać 

niewiarygodne, Laurie ani na moment nie została z George'em sam na 
sam.  Zawsze były jakieś obiektywne przyczyny. Po pierwsze, dnie 
stawały się coraz dłuższe i w związku z tym praca w DO też trwała 
dłużej.   Mimo   że   Cassie,   wyrozumiała   dla   nowej   sytuacji,   w  jakiej 
znalazł się jej zarządca, powiedziała mu, że może kończyć o zwykłej 
porze, George był zbyt sumienny, by z tej propozycji skorzystać. Po 
drugie, zbliżał się koniec roku szkolnego i Laurie miała więcej zajęć 
niż   zwykle,   a   na   dodatek   każdą   wolną   chwilę   pochłaniały 
przygotowania do ślubu. Laurie miała  wrażenie, że jest w ciągłym 
pędzie.

Czas mijał i wspomnienie przyjęcia u Shota i Joan zbladło. Laurie 

zastanawiała się, czy namiętność, z jaką George ją całował, nie była 
przypadkiem   urojona.   Kobieta   taka   jak   ona,   pozbawiona   życia 
osobistego, łatwo może dać się ponieść fantazji i zdawkowym gestom 
przypisywać   głębsze   treści.   Dziewczynki   i   ich   wuj   często   jadali 
kolacje w dużym domu i Laurie kilkakrotnie wydawało się, że George 
wodzi za nią rozmarzonym wzrokiem.  Ale może  to też było tylko 
złudzenie? Gdyby chciał być ze mną sam na sam, myślała odrobinę 

background image

zawiedziona, znalazłby jakiś sposób. Mężczyźni rozwijają niesłychaną 
inwencję, jeśli im na czymś bardzo zależy.

Czasami rozsądek brał górę i Laurie pytała się w duchu, czego 

właściwie   oczekuje.   Nie   potrafiła   znaleźć   odpowiedzi.   Tamtego 
wieczoru poddała się po prostu biegowi wydarzeń. Podejrzewała, że 
gdyby   znowu   znaleźli   się   w   podobnej   sytuacji,   postąpiłaby 
identycznie. Podejrzewała również, że na pocałunkach mogłoby się 
nie   skończyć.   George   jest   mężczyzną,   ona   kobietą.   Oboje   mają 
skłonności heteroseksualne, żadne z nich nie jest związane uczuciowo 
z innym partnerem. Ona na pewno nie, a George? Jeśli nawet ktoś w 
jego życiu jest, to trafił na najcierpliwszą i najmniej wymagającą z 
kobiet. Nie owijając dłużej rzeczy w bawełnę, Laurie sądziła, że bez 
większych trudności mogłaby zaciągnąć go do łóżka.

I co potem? Nie należała do kobiet, które zadowoliłby przelotny 

romans. Może szkoda? Ale na trwały związek z George'em raczej nie 
mogła liczyć. Doszła do wniosku, że ponosi ją wyobraźnia.

Prawdą natomiast, nie bajką, była troskliwa opieka, jaką George 

otaczał Stacy i Dee Ann. Siostrzenice odpłacały mu za to absolutnym 
uwielbieniem.   Laurie   miała   wrażenie,   że   ją   też   polubiły.   Ona,   w 
każdym razie, przepadała wprost za nimi  i w każdą niedzielę, gdy 
George   telefonował   do   Oklahomy,   przeżywała   męki.   Nie   mogła 
znieść myśli, co będzie, kiedy wyjadą.

George'a   zaś   pragnienie   spędzenia   kilku   chwil   sam  na   sam   z 

Laurie doprowadzało do obłędu. Myślał o niej o nieprawdopodobnych 
porach. Nie wiedział, co lepsze: widywać się z nią czy nie widywać. 
Wspomnienia   owego   wieczoru   w   samochodzie   nie   zbladły. 
Zadziwiająco   dokładnie   pamiętał   każdy   szczegół.   Kiedy   jednak 
wracał pamięcią do tamtego epizodu, odczuwał dziwny lęk. Pocałował 
Laurie,   ale   to   nie   wszystko.   Najważniejsze,   że   ona   oddała   mu 
pocałunek. Na wspomnienie, jak delikatne, jak lekkie, było jej ciało, 
gdy ją trzymał w objęciach, krew zaczynała szybciej krążyć w jego 
żyłach i wydawało mu się, że oszaleje, jeśli znowu nie poczuje jej w 
swoich ramionach.

Nie miał, oczywiście, podstaw, by sądzić, że Laurie chce tego 

samego. Gdyby tego pragnęła, dałaby mu jakiś znak albo zrobiła jakąś 
aluzję. A może całe to zdarzenie nie zrobiło na niej takiego wrażenia 
jak   na   nim?   Nie   da   się   ukryć,   nie   zachował   się   wtedy   jak 
doświadczony   amant.   Miał   tremę   jak   jakiś   gołowąs   na   swojej 

background image

pierwszej randce. Smutna to prawda, ale na świecie pełno jest facetów 
bardziej szarmanckich od niego.

Życie jest dziwne. Zaledwie kilka miesięcy temu marzył o tym, 

żeby spakować trochę niezbędnych rzeczy, wsiąść na konia i uciec na 
jakieś odludzie, gdzie mógłby spędzać noce pod gwiazdami. A teraz 
myślał   tylko   o   zapewnieniu   bytu   dwóm   małym   dziewczynkom   i 
gorących pocałunkach oraz słodkim uśmiechu pięknej kobiety.

Shot   i   inni   kumple   przestali   go   już   zapraszać.   Chłopie   - 

powiedział Shot pewnego razu - jesteś jeszcze bardziej uwiązany, niż 
gdybyś miał  żonę.  George  bowiem   zazwyczaj   używał  Stacy  i  Dee 
Ann jako wymówki, chociaż dziewczynki były na tyle rozsądne, że 
mogły   zostać  same.   A   prawda   była   taka,   że   George'a   już   takie 
spotkania nie interesowały.

Może   to   sprawa   wieku?   Pod   wpływem   obowiązków   człowiek 

szybko dorasta. Rzeczy, które go kiedyś bawiły, teraz wydawały się 
dziecinadą. Nie sądził, by kiedykolwiek minęła mu miłość do koni, 
bydła i otwartych przestrzeni. To miał we krwi. Ostatnio jednak zaczął 
przemyśliwać, czy nie osiąść gdzieś w jednym miejscu. A zaledwie 
kilka   miesięcy   temu   już   sama   taka   myśl   stałaby   się   bodźcem   do 
odlotu. Spakowałby manatki i pognał do najbliższego autobusu.

George rzucał się po małych pokoikach bungalowu jak tygrys po 

klatce. Bliźniaczki z wyrazem rozanielenia na buziach oglądały jakiś 
bzdurny program w telewizji. Czy nie pozwala im zbyt długo siedzieć 
przed telewizorem? Ale przecież szkoła już się skończyła i nie muszą 
odrabiać lekcji...

George   był   w   rozterce.   Może   powinien   poradzić   się   Laurie? 

Wciąż jeszcze tylu rzeczy nie wiedział, ale z drugiej strony, w ciągu 
tych   trzech   miesięcy   mnóstwo   się   nauczył.   W   postępowaniu   z 
dziewczynkami zdał się na intuicję i pocieszał się, że skoro bardzo je 
kocha, tak bardzo, że w ich obronie gotów jest rzucić się z gołymi 
pięściami   nawet   na   rozjuszone   lwy,   to   wykluczone,   by   w   ich 
wychowaniu popełnił jakiś zasadniczy błąd. Miał jednak świadomość, 
że opieka nad siostrzenicami byłaby o wiele trudniejsza, gdyby nie 
Laurie.

Laurie!   Ilekroć   wspomniał   to   imię,   a   jeszcze   bardziej,   gdy   je 

głośno wypowiadał, czuł, że coś dziwnego się z nim dzieje. Podszedł 
do frontowego okna. Duży dom wyglądał teraz cicho i spokojnie, ale 
trochę wcześniej wrzało tam jak w ulu. Co pięć minut podjeżdżał jakiś 

background image

samochód. Do ślubu Jill zostało już tylko kilka dni i na ranczo wciąż 
coś się działo. A im bliżej ceremonii, tym będzie gorzej. George miał 
wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku tygodni zdołał zamienić z Laurie 
zaledwie kilka słów.

Za plecami usłyszał, jak dziewczynki gaszą telewizor. Wstały.
  - Uczeszemy się teraz - zakomunikowała Stacy. - Jill nauczyła 

nas pleść francuski warkocz. Poćwiczymy sobie jedna na drugiej.

  -   Boże,   potraficie   się   czesać   bez   końca   -   westchnął   George 

odwracając się. Może one wcale nie wpadają w telewizyjny nałóg? - 
Znaczy, że przez najbliższy czas będziecie zajęte?

  - Do końca świata! - odparła Dee Ann przewracając figlarnie 

oczami.

  -   W   takim   razie   ja   się...   się   przejdę.   Odetchnę   wieczornym 

powietrzem przed snem.

  -  Świetnie! - chórem zawołały bliźniaczki i odmaszerowały w 

stronę łazienki.

George wyszedł na ganek. Wsunął ręce do kieszeni, wziął głęboki 

oddech. Potem, jakby bezwiednie, skierował kroki w stronę dużego 
domu.   Za   kuchenną   szybą   dostrzegł   sylwetkę   stojącej   przy   zlewie 
Laurie.   Skupiona,   ze   spuszczoną   głową   coś   tam   robiła.   George 
wytężył słuch, ale oprócz cykania świerszczy  nie usłyszał żadnych 
odgłosów. Obszedł dom, zbliżył się do frontowego wejścia. Zobaczył 
zaparkowane samochody Laurie i Jill. Pomyślał, że Jill może siedzieć 
z Tonym w swoim. Może też być w domu.

Cholera! Co za różnica? Czy będzie w tym coś złego, jak wstąpi, 

powie   „Cześć"   i   zapyta,   co   słychać?   Od   kiedy   potrzebne   mu   jest 
specjalne zaproszenie?

Może od momentu, kiedy zapragnął spotkać się z Laurie sam na 

sam? Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Nie zastanawiając się 
dłużej,   George   odwrócił   się   na   pięcie   i   szybkim   krokiem   ruszył   z 
powrotem wokół domu. Zapukał i nie czekając aż mu otworzą, pchnął 
kuchenne drzwi.

 - Można?
Laurie podskoczyła zaskoczona. Nóż wypadł jej z ręki i stuknął o 

dno zlewu. Serce podeszło do gardła. Cały dzień myślała o George'u. 
Miała   na   głowie   przynajmniej   z   pięćdziesiąt   innych   spraw,   a   nie 
mogła przestać myśleć właśnie o nim.

 - Och... George. Proszę.

background image

George   zamknął   za   sobą   drzwi   i   stojąc   chwilę   nieruchomo, 

przyglądał się Laurie.

 - Zajęta? - zapytał.
  -   Nie   wiem,   w   co   ręce   włożyć.   Robię   paszteciki   z   ciasta 

francuskiego. Zamrożę je do wesela. George spostrzegł, że jest bardzo 
zmęczona.

 - Za dużo pracujesz - powiedział.
 - Cóż, nikt za mnie tego wszystkiego nie zrobi.
 - Chętnie pomogę, powiedz tylko, w czym.
  - Dziękuję, ale jakoś dam sobie  radę. - Laurie nie mogła  się 

zdobyć na to, by prosić go o pomoc w lepieniu pasztecików.

George podszedł bliżej i oparł się biodrem o blat.
 - Chyba się cieszysz, że już widać koniec.
  - Tak. Im prędzej, tym lepiej, bo inaczej Jill wyląduje w domu 

wariatów. Nerwy ma biedaczka napięte do ostateczności. Nie sposób 
nad wszystkim zapanować.

George   nasłuchiwał.   Z   wnętrza   domu   nie   dochodziły   żadne 

dźwięki.

 - A gdzie nasza panna młoda?
Laurie   metodycznie   ułożyła   ostatnie   paszteciki   na   blasze   do 

pieczenia i przykryła folią.

  - Pojechali z Tonym do miasta na spotkanie z jego rodzicami. 

Chcą omówić szczegóły jutrzejszej próby uroczystości. Powinni... to 
znaczy Jill powinna już niedługo być.

George poczuł, jakby nagle tchu mu w piersi zabrakło.
 - Straszny ruch tu był przedtem.
 - Tak. Znajomi przywozili prezenty. Ale już... wszyscy poszli.
Laurie   stwierdziła   w   duchu,   że   nareszcie   poznała,   co   oznacza 

określenie   „brzemienna   cisza".   Podniosła   blachę,   zrobiła   krok   w 
stronę spiżarni, lecz George zagrodził jej drogę i biorąc blachę spytał:

 - Do zamrażarki? Laurie kiwnęła głową.
  -  Środkowa półka. Tam już stoją trzy takie same. Do tej pory 

ciasto   zmroziło   się   pewnie   na   kość,   więc   po   prostu   postaw   tę   na 
wierzchu.

Podczas gdy George porał się z blachą, Laurie wypucowała zlew. 

Boże, myślała, ale ze mnie głupia gęś. Najbardziej na świecie pragnęła 
teraz zarzucić mu ręce na szyję i mocno się przytulić. Czekając, aż 
wróci   ze   spiżarni,   energicznie   polerowała   zlew,   który   już   i   tak 

background image

błyszczał jak lustro. Nagle poczuła, że George stoi za nią. Spłukała 
zlew, chwyciła ręcznik i zaczęła powoli, starannie wycierać ręce. W 
końcu jednak musiała się  odwrócić i stawić czoło sytuacji. George 
obserwował ją z namysłem.

 - Kawy?
 - Nie, dziękuję.
 - Co robią dziewczynki?
  - Układają sobie włosy - odparł George i jakby cień uśmiechu 

przemknął mu po twarzy. - Mam spokój co najmniej przez godzinę. - 
Instynktownie zerknął na zegar ścienny.

Laurie wytarła dłonie o dżinsy.
 - A propos. Jill pytała, czy nie zechcielibyście wziąć udziału w 

próbie. Nie miałbyś ochoty?

 - Chyba nie. Nie należymy przecież do rodziny ani...
 - To prawda, ale czasami mam takie dziwne wrażenie, jakbyście 

byli...

 - Rodziną?
 - Nie tyle ty, George, co raczej dziewczynki... no wiesz.
 - Taak.
Laurie spuściła wzrok, ale zaraz podniosła oczy. . - Miałeś jakieś 

wiadomości o Ellen?

 - W zeszłym tygodniu dzwoniłem nawet do niej do szpitala.
 - Tak? To coś nowego, prawda?
  -   Doktor   Ames   uznała,   że   już   pora.   Twierdzi,   że   stan   Ellen 

poprawia się.

  -  Świetnie. - Laurie z trudem przełknęła ślinę i nie patrząc na 

George'a spytała: - A ty jakie odniosłeś wrażenie?

  - Bardzo dobre. Doktor Ames powiedziała mi jednak, że Ellen 

jeszcze często popłakuje. Zbyt często...

Nagle   George   prychnął   zniecierpliwiony   i   palcami   przeczesał 

gęste ciemne włosy. Kiedy ostatni raz byli sami, Laurie owinęła się 
wokół   niego   jak   wąż.   A   teraz   zachowywali   się   tak,   jak   przy 
przypadkowym spotkaniu w supermarkecie.

 - Laurie, ja... - zaczął George i zająknął się, gdyż właśnie w tej 

samej chwili głośno trzasnęły drzwi frontowe i rozległo się wołanie.

Laurie spojrzała zaniepokojona i pobiegła do holu, George za nią. 

W przejściu natknęli się na purpurową z wściekłości Jill.

 - Jill, kochanie, co...?

background image

 - Nie będzie żadnego ślubu! Zerwaliśmy ze sobą! - wrzasnęła Jill 

i pobiegła na górę.

 - Co?!
 - Słyszałaś przecież! - ryknęła Jill.
Laurie podeszła do schodów. Aż się gotowała ze zdenerwowania.
  -   Nie   możesz   mi   tego   zrobić!   -   krzyknęła.   -   Dwa   dni   przed 

ślubem! Goście zaproszeni, suknia kupiona, frak wypożyczony, a w 
zamrażarce mamy tonę jedzenia!

 - Mało mnie to obchodzi!
 - Twój brat przyjeżdża z San Antonio! - Laurie wiedziała, że taka 

wymiana   zdań   jest   bez   sensu,   ale   kto   na   jej   miejscu   myślałby 
logicznie?

Dziewczyna zatrzymała się na górnym podeście schodów.
 - Odeślij wszystko. Nie mam zamiaru spędzić reszty życia z tym 

samolubnym, nieokrzesanym gburem.

 - Mówisz o Tonym? - spytała Laurie z niedowierzaniem.
 - Tak - odparła Jill i wybuchnęła płaczem. Pomknęła do swojego 

pokoju i zatrzasnęła drzwi.

Laurie spojrzała na George'a.
 - Nie mogę... nie mogę wprost uwierzyć. - Była tak oszołomiona, 

że nie mogła zebrać myśli.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Ponieważ Laurie nie zareagowała, 

George poszedł otworzyć. Na progu stał zmartwiony narzeczony.

  -   Muszę   porozmawiać   z   Jill   -   wybąkał   i   minąwszy   George'a 

podszedł do Laurie. - Wynikło małe nieporozumienie - wyjaśnił.

  -  O  co poszło?  -  spytała Laurie  dotykając  pulsującej   żyły  na 

skroni.

  -   Nieopatrznie   wspomniałem,   że   nasz   hotel   w   Kolorado 

organizuje polowania i że mogłoby to być zabawne. Jill wpadła w 
szał.   Powiedziała,   że   jeśli   mam   chęć   polować   podczas   naszego 
miodowego   miesiąca,   to   widocznie   się   co   do   mnie   pomyliła. 
Nienawidzi polowań, bo to takie nieromantyczne. Zrozum, rzuciłem 
tylko luźny pomysł. Jeśli Jill nie ma ochoty, to nie pojedziemy na 
polowanie. Po prostu! A ona robi z tego kwestię życia i śmierci.

Laurie spojrzała chłopakowi prosto w oczy.
 - Na pewno o nic więcej wam nie poszło?
 - Nie. Nie rozumiem, co w nią wstąpiło. Nie mogę się odezwać, 

bo zaraz jest jakaś awantura.

background image

  -   Tony,   okaż   odrobinę   cierpliwości.   Jeszcze   tylko   dwa   dni   - 

błagała Laurie.

  -   Do   diabła!   Idę   z   nią   porozmawiać!   -   oświadczył   Tony   i 

pomknął na górę.

Laurie poczuła, że kolana się pod nią ugięły.
 - Wiesz, George - wyszeptała - ten ślub mnie wykończy.
  - Nie będzie tak źle - pocieszył ją George uśmiechając się ze 

współczuciem.

 - Ja tego nie przeżyję.
  -   Jesteś   przemęczona.   Połóż   się,   wyśpij.   Rano   spojrzysz   na 

wszystko   inaczej.   No,   muszę   sprawdzić,   co   tam   moje   smarkule 
wyprawiają.

  -   Słodkie   obowiązki?   -   zażartowała   Laurie   uśmiechając   się 

melancholijnie.

George podszedł bliżej i dotykając policzka Laurie powiedział:
 - Uszy do góry. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Dobranoc.
 - Dobranoc.

background image

Rozdział 8
]  -   Słońce   szczęście   pannie   młodej   wróży!   -   zawołała   Laurie 

wchodząc do pokoju siostry.

Nareszcie nadszedł ów wielki dzień. Nareszcie ślub się odbędzie. 

Nareszcie będzie to miała z głowy, cieszyła się.

 - Och, Jill! - wykrzyknęła zatrzymując się w pół kroku.
 - Cudowna, prawda? - pytała Jill tańcząc przed lustrem.
Dziewczyna   wyglądała   jak   obrazek.   Suknia,   która   w   pracowni 

krawieckiej   nie   zrobiła   na   Laurie   wielkiego   wrażenia,   miała 
łódkowaty   dekolt,   bufiaste   rękawy,  dopasowany   stanik   wyszywany 
perełkami i spódnicę z długim, długim trenem.

 - Nie wiem, jak ci dziękować, że się na nią zgodziłaś'!
Po raz nie wiadomo który łzy napłynęły Laurie do oczu. W tym 

momencie   astronomiczna   suma,   jaką   zapłaciła,   wydała   się   bez 
znaczenia. Jej rozsądek buntował się przed wydaniem tylu pieniędzy 
na strój, który się włoży tylko raz w życiu, okazało się jednak, że w 
głębi serca też jest romantyczką. Machnęła więc ręką. W ostatecznym 
rozrachunku liczą się przecież wspomnienia.

 - Tony zemdleje, kiedy cię zobaczy. Poczekaj, zrobię ci zdjęcie. - 

Laurie sięgnęła po leżący na toaletce aparat.

 - I jeszcze jedno z Andym.
 - Przecież płacisz Gordonowi Woodsowi, żeby robił zdjęcia.
 - Do rodzinnego albumu wolę mieć własne. Gdzie Andy?
O wilku mowa, a wilk tuż. Andy zjawił się jak na dany sygnał. W 

smokingu   wyglądał   sztywno,   oficjalnie   i...   wytwornie.   Spotkanie   z 
bratem   po   długim   niewidzeniu   wzruszyło   Laurie.   Wydał   się   jej 
starszy, chociaż „dojrzalszy" byłoby właściwszym określeniem. Zrobił 
się z niego prawdziwy biznesmen. Chłopak nabrał pewności siebie i 
sprawiał   wrażenie   bardzo   zrównoważonego.   Laurie   była   tą   zmianą 
zaskoczona.   Dla   niej   wciąż   był   urwisem,   który,   gdy   dorastał, 
przynajmniej kilka razy w tygodniu przyprawiał ją o atak serca.

 - Hm, niczego sobie - powiedziała, mierząc go wzrokiem od stóp 

do głowy.

 - Dzięki Bogu, że nie muszę tego nosić zbyt często - skarżył się 

Andy,   usiłując   rozluźnić   kołnierzyk.   -   Kiedy   ja   się   będę   żenił, 
pójdziemy do urzędu. Szast - prast i po wszystkim.

  -   Zobaczymy.   Twoja   narzeczona   może   być   innego   zdania   - 

roześmiała się Laurie. - Stań obok Jill.

background image

Kiedy Laurie pstryknęła rodzeństwu kilka zdjęć, Andy wziął od 

niej aparat.

  - Chcemy mieć jedno z tobą. Wyglądasz przepięknie, prawda, 

Jill? Świetnie się trzymasz, staruszko.

 - To może we trójkę? - wtrąciła Jill.
 - Ale kto zrobi nam takie zdjęcie? - zastanawiała się Laurie.
 - George z dziewczynkami już czekają na dole - powiedział Andy 

kierując się ku drzwiom. - Poproszę go.

  - Niech Stacy i Dee Ann też przyjdą - zawołała za nim Jill. - 

Chcę zobaczyć ich sukienki!

Po  chwili  zjawił  się  Andy,  za nim  maszerowały  bliźniaczki,  a 

pochód   zamykał   George.   Na   widok   panny   młodej   dziewczynki 
wydały   z   siebie   piski,   ochy   i   achy,   a   Jill   i   Andy   z   kolei   długo 
podziwiali ich stroje, dając w ten sposób Laurie i George'owi czas na 
przyjrzenie się sobie nawzajem.

Laurie   nigdy   nie   widziała   George'a   ubranego   inaczej   niż   po 

kowbojsku. Kiedy chciał być elegancki, zamieniał niebieskie dżinsy 
na gabardynowe spodnie, ciężkie robocze buciory na lżejsze, ale też 
wysokie, a słomkowy kapelusz na filcowy. Dzisiejszego popołudnia 
jednak miał na sobie ciemny garnitur, pastelową koszulę i krawat w 
prążki.   Laurie   mogłaby   przysiąc,   że   w   życiu   nie   widziała 
przystojniejszego   mężczyzny,   w   żadnym   magazynie,   filmie   czy   w 
telewizji.

George'owi   natomiast   wprost   mowę   odjęło,   kiedy   zobaczył 

Laurie. Z obecnych w pokoju widział tylko ją.

Zawsze uważał ją za wzór naturalnej elegancji, ale teraz jej uroda 

zaparła mu  dech w piersi.  Laurie miała na sobie powiewną suknię 
koloru brzoskwini i olbrzymi przystrojony kwiatami kapelusz w tym 
samym odcieniu. Brzoskwiniowy kolor nadawał blasku cerze, a oczy 
jej błyszczały, kiedy na niego patrzyła.

  -   George   -   powiedziała   podchodząc   bliżej.   -   Wyglądasz 

cudownie.

  -   Tak?   Czuję   się   jak   karawaniarz.   Nie   wiem   -   George   wziął 

głęboki   oddech   -  czy   powinnaś   iść   na  ten   ślub,   Laurie   -   zaczął.   - 
Przyćmisz pannę młodą.

Komplement   nie   wyszedł   mu   gładko   i   George   czuł   się   głupio 

mówiąc te słowa, ale było mu wszystko jedno. Laurie wyglądała... 
oszałamiająco.

background image

Teraz   Andy   trzyma   w   wyciągniętej   dłoni   aparat   fotograficzny. 

Głosy   wypełniają   pokój,   wzajemne   zauroczenie   pryska.   George   i 
Laurie odsuwają się od siebie.

Takiego  ślubu nie było w okolicy od dobrych kilku lat. Kiedy 

Laurie   ujrzała   Jill   prowadzoną   przez   Andy'ego   środkiem   nawy   do 
ołtarza, doszła do wniosku, że chociaż ich konto bankowe znacznie się 
skurczyło,   to   ten   widok   wart   był   każdego   wydanego   centa.   Po 
uroczystości z zażenowaniem odbierała od wielu osób pochwały, że 
tak   wspaniale   wychowała   „tę   dwójkę".   Nigdy   nie   uważała,   że 
wychowywanie   młodszego   rodzeństwa   było   czynem   wyjątkowym 
albo szczególnie szlachetnym. Robiła po prostu to, co było trzeba.

Kościół pękał w szwach. Wychodząc Laurie usiłowała dostrzec w 

tłumie George'a i bliźniaczki, ale się jej nie udało. Nie mogła zresztą 
zbyt długo tam stać. Musiała się spieszyć do domu i sprawdzić, czy 
przyjęcie gotowe.

Właśnie biegła do swojego samochodu, kiedy zatrzymał ją Ted 

Weeks z banku.

 - Piękny ślub - zaczął od gratulacji. - Muszę z tobą porozmawiać, 

Laurie. I to im szybciej, tym lepiej. Najdalej w przyszłym tygodniu.

Boże! Na śmierć zapomniała o tej ofercie. Co gorsza, wciąż nie 

podjęła żadnej decyzji, a teraz chwila była zupełnie nieodpowiednia, 
żeby zawracać sobie tym głowę.

 - Dobrze... oczywiście - rzuciła. - W przyszłym tygodniu.
Ledwie Ted zdążył się pożegnać, a natychmiast u boku Laurie 

wyrosła Cassie.

 - Było fantastycznie - powiedziała.
  - Dziękuję. Cieszę się, że udało ci się przyjść - odpowiedziała 

Laurie.

 - Ślub Jill był najważniejszy. Aha. Widziałam, jak rozmawiałaś z 

Tedem   Weeksem.   Błagam,   nie   podejmuj   żadnych   kroków.   Kilku 
ranczerów   chciałoby   się   złożyć   na   wspólny   fundusz,   by   móc 
wykupywać gospodarstwa takie jak twoje i potem czekać, aż zjawi się 
odpowiedni nabywca. Skontaktuję się z tobą w najbliższych dniach.

Cudownie, pomyślała Laurie ponuro. Dziwiło ją, że niepozorny 

skrawek ziemi wzbudza takie zainteresowanie.

George nie cierpiał ślubów. Może nie tak bardzo jak pogrzebów, 

ale prawie. Całe popołudnie czuł się jak piąte koło u wozu. Osoby, 
które w tym tłumie znał, mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Parę 

background image

słów zamienił z Cassie i jej mężem, Scottem Maitlandem. Przywitał 
się też z J.B. Ferenbachem, ojcem swojej pracodawczyni. Dostrzegł 
kilku farmerów z okolicy, z którymi zetknął się w DO, lecz większość 
gości stanowili długoletni przyjaciele rodziny Tylerów, nauczyciele ze 
szkoły, w której uczyła Laurie, koledzy Jill i Tony'ego.

Za to Stacy i Dee Ann nie martwiły się, że nikogo nie znają. Z 

podniecenia   dostały   wypieków   i   wdzięczyły   się   do   wszystkich   w 
swoich   ślicznych   nowych   sukienkach.   Nagle   George   uświadomił 
sobie, że nie ma  pojęcia, skąd się te sukienki wzięły. Laurie i Jill 
musiały się tym zająć. George zanotował w pamięci, żeby koniecznie 
zwrócić   im   koszty.   Przyglądając   się   siostrzenicom,   zauważył,   że 
starają się zachowywać jak młode damy, i poczuł wyrzuty sumienia. 
Sądził, że dziewczynkom wystarczą dżinsy i bawełniane podkoszulki. 
Teraz zorientował się, że potrzebne są im też ładne sukienki. I nie 
wiadomo który raz stwierdził, że tyle się jeszcze musi nauczyć.

Obiecał, że będą mogły spróbować poczęstunku, i miał zamiar 

dotrzymać   słowa.   Ale   potem,   przy   najbliższej   nadarzającej   się 
sposobności, zabierze je do domu, zmusi do zjedzenia talerza zupy 
(nie   będą   chyba   bardzo   głodne)   i   zapędzi   do   łóżek.   Zasną.   Ich 
organizmy działały jak zegarki. Nie podejrzewał też, by ktokolwiek 
zauważył jego nieobecność. Laurie będzie cały czas zajęta, aż padnie, 
więc   już   jej   dzisiaj   nie   zobaczy.   A   właściwie   tylko   tego   jednego 
pragnął. Gdyby nie ona i nie dziewczynki, nie przyszedłby na wesele. 
Zazwyczaj unikał takich imprez jak zarazy.

Kiedy   wychodzili   z   kościoła,   dostrzegł   Laurie   na   schodach. 

Rozmawiała z jakimiś ludźmi. Nóg już pewnie nie czuła, a sprawiała 
wrażenie tak wypoczętej, jakby cały dzień nic innego nie robiła, tylko 
siedziała   na  kanapie   i   przeglądała   ilustrowane   pisma.   Ślub   był 
wspaniały   (jeśli   ktoś   lubił   tego   typu   okazje),   a   panna   młoda   była 
zdecydowanie   królową   dnia.   George   nie   bardzo   rozumiał,   po   co 
urządza się takie okazałe uroczystości. O ile dobrze pamiętał, ostatni 
raz był na ślubie Ellen, ale tamten był o wiele skromniejszy. Laurie 
czekają ciężkie chwile, kiedy to wszystko się skończy.

Nareszcie koniec. Mamy to za sobą. W jednej chwili dom tętnił 

od   tłumu   rozbawionych   gości,   ruchu,   gwaru   i   podniecenia,   w 
następnej świecił pustką. Jill i Tony odjechali. Rodzice Tony'ego też 
już byli w drodze do siebie. A Andy z paczką dawnych szkolnych 
kolegów wypuścił się gdzieś w miasto. Laurie nie miała pojęcia, gdzie 

background image

zniknął   George.   Pewnie   kładzie   dzieci   spać.   Po   dniu   tak   pełnym 
wrażeń   muszą   być   bardzo   podekscytowane   i   trudno   je   uspokoić, 
pomyślała.

Wszędzie panował, łagodnie mówiąc, bałagan, ale przyjęcie tak 

fantastycznie się udało, że warto było wywrócić dom do góry nogami. 
Gdyby nie była tak wykończona, sama wymierzyłaby sobie klapsa za 
to,   że   chodząc   z   pokoju   do   pokoju   i   oglądając   obraz   zniszczeń, 
wyliczała,   ile   czasu,   wysiłku   i   pieniędzy   wymagało   przygotowanie 
wesela, które trwało tyle co mgnienie oka.

Nagle ogarnęły ją czarne myśli. Uczucie osamotnienia nie było jej 

obce   -   nawiedzało   ją,   ilekroć   na   jej   drodze   zaczynały   się   piętrzyć 
problemy - ale to było nic w porównaniu z tym, co przeżywała teraz. 
Co pocznie ze sobą jutro, pojutrze? Nagle nie miała już nikogo, kim 
musiałaby się opiekować.

Są jeszcze Stacy i Dee Ann, szeptał znajomy wewnętrzny głos. 

Szkoła się skończyła, Jill wyjechała, możesz się nimi zajmować do 
woli.

Laurie jednak szybko odsunęła od siebie ten pomysł. Nie, nie ma 

zamiaru wpaść w zastawioną pułapkę, przywiązać się do tych dzieci i 
zaraz musieć się z nimi żegnać.

Nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu, by wziąć 

się do jakiegoś sprzątania, w ogóle ruszyć chociaż ręką. Poszła do 
kuchni i zapominając, że od śniadania nie miała nic w ustach, wyjęła z 
lodówki   wazę   z   resztą   ponczu   przyrządzonego   prawie   z   samego 
szampana.   Potem   usiadła   przy   kuchennym   stole   i   sącząc   drinka 
zaczęła rozczulać się nad sobą.

Straciła już rachubę czasu i... szklanek, kiedy usłyszała pukanie. 

Zanim zdążyła się ruszyć, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich 
George. Bez marynarki i krawata, ale wciąż w spodniach od garnituru. 
Kołnierzyk i przód koszuli miał rozpięte, rękawy zawinął po łokcie. 
Chociaż otumaniona szampanem, na widok George'a natychmiast się 
ożywiła.

 - Hej - powiedział przyglądając się jej bacznie. - Zastanawiałem 

się,   czy   zajrzeć   do   ciebie.   Chcesz   zostać   sama   czy   dotrzymać   ci 
towarzystwa?

Laurie nie pragnęła nikogo widzieć, ale George nie był przecież 

nikim.

 - Zostań. Śpią?

background image

 - Uhm. Trudno je było zapędzić do łóżek. Bawiły się wspaniale. 

Chyba jak nigdy w życiu. - George rzucił okiem dookoła - Wygląda 
jakby przeszedł tędy huragan.

 - Dalej jest jeszcze gorzej. George spojrzał na Laurie uważnie.
 - Co robisz?
 - Rozczulam się nad sobą.
 - Frustrujące zajęcie.
 - Tak? Opowiedz mi o tym. Weź sobie piwa. I wszystko, na co 

masz ochotę.

George podszedł do lodówki, potem usiadł przy stole i otworzył 

puszkę piwa. Wskazując szklankę Laurie, zapytał:

 - To ta różowa mikstura z przyjęcia?
 - Aha - mruknęła Laurie i zachichotała.
 - Nie wiem, jak ludzie mogą pić takie świństwo. Już wolałbym 

bimber niż to.

 - Piłeś kiedyś bimber?
 - Taak - roześmiał się George. - Idzie się w las, na umówionym 

pieńku kładzie dolara, wraca po pół godzinie i znajduje pełen kubek. 
Smakowało lepiej niż martini w Beverly Hilton.

 - A byłeś kiedyś w Beverly Hilton?
 - Nie. Co ja bym tam robił?
 - Miałeś ciekawe życie.
  - Nie powiedziałbym, żeby picie bimbru w lesie szczególnie o 

tym świadczyło.

 - Założę się jednak, że widziałeś dużo rozmaitych miejsc.
  -   Nie   tak   znowu   wiele   -   George   wzruszył   ramionami   -   jeśli 

pomyśleć, ile jest na świecie do zobaczenia...

 - Byłeś w Bostonie, Nowym Jorku, San Francisco albo Nowym 

Orleanie?

 - Nie. Ale byłem w Gyumon w Oklahomie, w Craig w Kolorado, 

w Douglas w Wyoming - wyliczał George śmiejąc się.

Zamiast   odpowiedzi,   Laurie   upiła  łyk  ponczu.   Wodząc   w 

zamyśleniu palcem po brzegu szklanki powiedziała:

 - Piękny ślub, prawda?
 - Pewnie, Powinnaś być z siebie dumna.
  -   Jestem.   Przynajmniej   tak   mi   się   wydaje.   Jill   wyglądała 

prześlicznie.

 - Nie mówiąc o jej siostrze.

background image

 - Dziękuję. Miło z twojej strony.
 - Gdzie Andy?
  -   Poszedł   gdzieś   z   kolegami.   Wróci   pewnie   o   świcie.   Laurie 

wlała sobie jeszcze jedną szklankę ponczu.

George zmarszczył brwi, ale się nie odezwał. Jeśli chce się zalać, 

jej prawo.

 - Mówiłam ci - spytała nagle Laurie - ile mi dają za to ranczo?
 - Nie.
 - Siedemdziesiąt pięć tysięcy. George gwizdnął.
  -   Wspaniale,   nie?   Mogłabym   nareszcie   zafundować   sobie 

wycieczkę na Hawaje, Tahiti, do Sydney i w tyle innych miejsc, o 
których   się   naczytałam.   Z   taką   forsą   stać   by   mnie   było   na   wiele 
rzeczy. Mogłabym się gdzieś przenieść, zainwestować te pieniądze... 
nie   wiem.   Nigdy   w   życiu   nie   wyjeżdżałam   ani   nie   obracałam 
gotówką.

 - Czy to jest w ogóle ważne?
 - Dla kogoś, kto wiódł tak monotonne życie jak ja, tak.
W głosie Laurie brzmiał smutek. George poczuł dziwny ucisk w 

żołądku.   Kiedy   ludzie   roztkliwiają   się   nad   sobą,   różne   rzeczy 
przychodzą im do głowy.

 - Sprzedasz?
Laurie nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili rzekła:
 - Nie wiem. Cassie jest temu przeciwna.
 - Cassie? Dlaczego?
  - Bo ci, którzy chcą to ranczo kupić, mają zamiar wybudować 

tutaj osiedle willowe. Z basenami. A związek hodowców bydła sobie 
tego   nie   życzy.  Nie   jestem   pewna,   czy   powinnam   postąpić   wbrew 
sąsiadom. Może lepiej te kolorowe prospekty z biur podróży cisnąć do 
kosza i o wszystkim zapomnieć? I tak to tylko marzenia.

Żal   w   jej   słowach   wzruszył   George'a.   Poza   tym   wzmianka   o 

sprzedaży rancza nie wiadomo dlaczego zaniepokoiła go.

 - Może się przecież trafić inny kupiec - powiedział.
  - Na to samo liczy Cassie. Ale który ranczer w okolicy da mi 

siedemdziesiąt pięć tysięcy?

George   doszedł   do   wniosku,   iż   główna   różnica   między   nimi 

polega na tym, że on przez większość życia robił dokładnie to, co 
chciał, podczas gdy Laurie robiła to, czego żądali od niej inni.

 - A jeśli nie sprzedasz? Będziesz to ciągnąć?

background image

  -   Nie   wiem.   To   niezbyt   nęcąca   perspektywa   zestarzeć   się   w 

samotności. Mogłabym wziąć sobie psa, nawet dwa. Trzymać konia. 
Kiedy byłam mała, zawsze miałam konia. - Pod wpływem wspomnień 
Laurie rozmarzyła się. - Ojciec miał takie plany i tak ciężko harował. 
A   mama   uprawiała   warzywa   w   ogródku   niedaleko   waszego 
bungalowu. Wszędzie rosło mnóstwo kwiatów i...

W   trakcie   rozmowy   George   uważnie   obserwował   Laurie.   Nie 

miał pojęcia, ile wypiła, ale nie ulegało wątpliwości, że sporo. Jeśli 
była   tylko  lekko   wstawiona,  to   w  porządku,   ale   nie   chciał,   by   się 
pochorowała, a już na pewno nie, by się upiła na smutno i rozpłakała. 
Później czułaby się tylko jeszcze bardziej zażenowana.

Laurie   jednak   wpadła   już   w   rzewny   nastrój.   George   nigdy   jej 

takiej   nie   widział,   zawsze   była   bardzo   pogodna.   Domyślał   się,   że 
czasami musiała mieć gorszy humor, jak każdy, ale zawsze udawało 
się jej tego nie okazywać.

Z   głową   opartą   na   ręku   George   słuchał   wspomnień   Laurie. 

Rozgadała się. Mówiła o szkole podstawowej, średniej, o college'u. O 
dawno zmarłych krewnych. O operacji wyrostka, jaką przeszła Jill, i o 
eskapadach   Andy'ego.   Wciąż   miała   na   sobie   tę   samą   wspaniałą 
suknię,   co  na   ślubie,   oczywiście   bez  kapelusza.   Jej   miodowoblond 
włosy   sięgały   podbródka,   a   od   czasu   do   czasu   podnosiła   dłoń   i 
zakładała   wymykający   się   kosmyk   za   ucho.   Oczy   jej   błyszczały 
(częściowo   pewnie   z   powodu   wypitego   alkoholu).   Tak   ożywionej 
jeszcze jej nigdy nie widział. Dobrze, że przyszedł. Potrzebny jej był 
ktoś, przed kim mogłaby to wszystko z siebie wyrzucić.

Nagle Laurie urwała i potulnie spojrzała na George'a.
 - Boże! Usta mi się nie zamykają.
 - Słucham z przyjemnością - odparł George. A widząc, że sięga 

po   wazę   z   ponczem,   delikatnie   dotknął   jej   ręki.   -   Lepiej   uważaj. 
Podobno kac po szampanie należy do najgorszych. Jadłaś kolację?

Potrząsnęła głową.
 - Coś ci przygotuję.
 - Nic nie będę jadła.
George uśmiechnął się i wstał. Zajrzał do lodówki.
  - Jeśli człowieka odrzuca od jedzenia, to znaczy że najwyższy 

czas coś przekąsić.

 - George?
 - Uhm?

background image

  -   Co   zrobisz,   kiedy   Ellen   wyzdrowieje   i   zabierze   dzieci   do 

siebie?

 - Nie wiem - odpowiedział. Słysząc to pytanie, poczuł skurcz w 

żołądku.

 - Montana?
  -   Boże!   Nie   pomyślałem   o   Montanie   od...   od   nie   wiem   jak 

długiego już czasu.

Znalazł wreszcie coś do kanapek. Wszystko jedno, co zje, byle 

nie   miała   pustego   żołądka.   Biodrem   zatrzasnął   drzwi   lodówki, 
postawił jedzenie na kredensie, otworzył pojemnik z pieczywem.

 - Zabierzesz mnie ze sobą? George spojrzał na nią przez ramię.
 - Co?
  -   Zabierzesz   mnie   ze   sobą   do   Montany,   kiedy   będziesz   tam 

jechał?

George'a zatkało.
 - Jutro rano przypomnę ci, o co mnie prosiłaś.
  -   Mówię   na   serio.   Dotrzymywałabym   ci   towarzystwa,   a   ty 

robiłbyś to, na co miałbyś ochotę.

 - Damie takiej jak ty mój tryb życia nie przypadłby do gustu.
  -   Może  mogłabym  się   zmienić?   Powiem  ci   coś  w  tajemnicy: 

bycie damą wcale nie jest takie zabawne.

Cholera.   Przegapił   moment,   kiedy   trzeba   było   ją   nakarmić. 

Alkohol   uderzył   jej   do   głowy.   George   przekroił   kanapkę   na   pół, 
położył na serwetce i podał Laurie.

  -   Możliwe.   Możliwe   też,   że   jutro   zobaczysz   wszystko   w 

jaśniejszych barwach. - Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa. - 
Jedz.

Laurie chwyciła głowę George'a w obie dłonie i przyciągnęła jego 

twarz do swojej. Wycisnęła na jego ustach długi, namiętny pocałunek. 
George   nie   protestował,   oddał   całusa,   ale   potem   oswobodził   się   z 
objęć Laurie.

 - Jedz.
  -   Ty   też   nie   jesteś   zabawny   -   powiedziała   i   spałaszowała 

kanapkę.  Zgniotła   serwetkę,   odsunęła   na  środek   stołu   i   zapytała:   - 
Dobrze. Co mam teraz zrobić?

 - Iść do łóżka.
  -   Pójdziesz   ze   mną?   -   spytała   uśmiechając   się   do   niego 

uwodzicielsko.

background image

George wybuchnął śmiechem.
 - Ty się naprawdę zalałaś! Nie, nie pójdę z tobą.
 - Sama nie idę.
  - Właśnie, że idziesz. - George wstał, podszedł do stołu i bez 

większego wysiłku postawił Laurie na nogi. Oparła się o niego, objęła 
w pasie.

 - Chodźmy - powiedział George łagodnie. - To był ciężki dzień. 

Padasz ze zmęczenia.

Laurie  schowała  twarz  na ramieniu  George'a,  wargami   zaczęła 

delikatnie skubać go w szyję.

 - Jest mi cudownie - szepnęła.
  -   Boże!   -   mruknął   George.   -   Widzę,   że   trzeba   zastosować 

bardziej radykalne metody. - Pochylił się i ująwszy Laurie pod kolana 
wziął ją na ręce. Laurie chichotała. Kiedy omijając sprzęt przechodził 
przez jadalnię, powiedziała:

 - Zawsze marzyłam, że zjawi się prawdziwy mężczyzna, weźmie 

mnie na ręce i zaniesie daleko, daleko stąd.

 - Tylko na górę.
 - Bez różnicy. To takie romantyczne.
 - Dla mnie nie - stwierdził George pokonując schody. - Ważysz z 

tonę.

  -   Dziękuję   za   komplement.   Widać,   że   masz   mało   poetycką 

naturę. - Laurie śmiała się i całowała go w podbródek.

Kiedy dotarli na piętro, George zapytał:
 - Gdzie jest twój pokój?
 - Tam - wskazała szerokim ruchem ręki.
Sypialnia z łóżkiem nakrytym kwiecistą narzutą wyglądała tak jak 

jej właścicielka - schludnie i bardzo kobieco. George postawił Laurie 
na   podłodze,   ona   jednak   wciąż   przytulała   się   do   niego.   Czuł   jej 
ponętne   ciało   ocierające   się   o   niego,   pieszczoty   gładzących   rąk. 
Dławiło go w gardle.

 - Laurie, kochanie, rozbieraj się. Oczy Laurie rozbłysły.
 - Powiedziałeś do mnie „kochanie".
 - Przejęzyczenie. Proszę, zdejmij sukienkę.
 - Dobrze. Rozepnij mi zamek.
 - Nie będę cię rozbierał.
 - Och, dobrze, już dobrze. Ale rozepnij mi zamek.

background image

Laurie   odsunęła   się   od   niego   i   stanęła   tyłem.   Zobaczył   długi 

zamek błyskawiczny biegnący od dekoltu aż poniżej talii. Pociągnął. 
Rozsuwający   się   ekler   odsłonił   gładkie   plecy   przecięte   beżowym 
paseczkiem biustonosza. George siłą woli powstrzymał się, żeby nie 
dotknąć ciepłej skóry Laurie. Była taka uległa. Nie. To zbyt łatwe...

Zbyt  łatwe.   Nie   wykorzysta   jej   w   takiej   chwili.   Cofnął   się   w 

obawie, by pożądanie nie zwyciężyło nad rozsądkiem.

 - Zrobione - oświadczył lekko schrypniętym głosem.
Odwróciła się twarzą do niego. Wargi miała lekko rozchylone.
 - Dziękuję. Zaraz wracam. - Z tymi słowami zniknęła w łazience.
W tym czasie George ściągnął z łóżka narzutę, odchylił błękitne, 

gładkie   jak  jedwab  prześcieradła.   Pościel   Laurie  przesiąknięta  była 
słodkim   zapachem   jej   ciała.   Sądząc   z   dochodzących   z   łazienki 
odgłosów - szumu wody, otwierania i zasuwania szuflad - można było 
wnioskować, że Laurie daje sobie jakoś radę.

Szczęknęły  drzwi. George wyprostował się  (wygładzał  właśnie 

kołdrę   w   nogach   łóżka)   i   znieruchomiał   z   zachwytu.   Do   sypialni 
weszła Laurie ubrana w długą do kolan, ściągniętą pod biustem szatę. 
W stroju tym nie było nic nieprzyzwoitego, wręcz przeciwnie, negliż 
należał do skromnych, ale w oczach George'a był to najseksowniejszy 
strój, jaki w życiu widział. Może dlatego że kojarzył się z łóżkiem.

 - Jestem, tatuśku. Grzeczna dziewczynka idzie do łóżeczka.
 - Łóżeczko już na nią czeka.
 - Pocałuj mnie na dobranoc.
 - Laurie, zlituj się... - opierał się George.
Laurie  zrobiła  krok naprzód  i  mocnym uściskiem   objęła  go  w 

pasie.   Ramiona   George'a   same   się   wyciągnęły,   a   fala   pożądania 
ogarnęła go całego. Słodka woń jej ciała, ciepło nagiej skóry, które 
przenikało przez cieniutki materiał, jej uległość, wszystko to sprawiło, 
że omal  nie stracił  panowania nad sobą. Wiedział, że w tej chwili 
Laurie bardzo potrzebuje łagodności i pieszczot. Wiedział, że jemu też 
to jest potrzebne...

Ale nie dzisiaj. Jeśli kiedykolwiek będą się kochać (George nie 

mógł wprost uwierzyć, że odważył się o tym pomyśleć), zrobią to na 
trzeźwo, z szeroko otwartymi oczami. Opuścił ramiona. Sięgnął do 
tyłu, by rozpleść złączone dłonie Laurie.

 - Chodź. Pora spać.
 - Tchórz - wymamrotała Laurie.

background image

Pozwoliła   się   jednak   zaprowadzić   do   łóżka.   Wsunęła   się   pod 

kołdrę i poprawiła poduszkę. Przymknęła powieki.

  - Lepiej? - spytała sennym głosem.  - Twoja cnota przetrwała 

jeszcze jeden dzień.

Przyglądając   się   Laurie   zwiniętej   jak   dziecko,   George   czuł 

wzbierającą w sercu czułość.

 - Och, Laurie - westchnął. - Zasłużyłem na aureolę. Poczekał, aż 

zasnęła.   Potem   wrócił   na   dół   i   wyszedł  przez   kuchnię.   Zajrzał   do 
dziewczynek. Spały tak, jak je zostawił. W nogach Stacy dostrzegł 
kulę rudego futra. Prychnął i kotka leniwie zeskoczyła.

 - Dobrze, dobrze, Księżniczko. Doskonale wiesz, że nie wolno.
Wypuścił   kota   na   dwór,   potem   nastawił   czajnik   i   zrobił   sobie 

mocnej   kawy.   Z   kubkiem   w   ręce   wrócił   do   dużego   domu.   Chciał 
sprawdzić,   czy   z   Laurie   wszystko   w   porządku.   Kursował   tam   i   z 
powrotem,   dopóki   nie   wrócił   Andy.   Chłopak   zdziwił   się   trochę 
zastawszy George'a na posterunku.

 - Pilnowałem Laurie - powiedział George tytułem wyjaśnienia.
 - Och! Dlaczego?
 - Trochę za dużo wypiła.
 - Laurie?! - wykrzyknął Andy zdumiony.
 - Ostatnie tygodnie były dla niej bardzo trudne.
 - Rozumiem. Dziękuję, że się nią zająłeś.
 - Nie ma za co. Za nic na świecie nie zostawiłbym jej samej w 

takiej chwili. Dobranoc.

George wrócił do siebie. Szykując się do spania, cały czas myślał 

o tym, że Laurie została już raz brutalnie porzucona. Zastanawiał się, 
czy jeszcze kiedyś będzie świadkiem takiej sceny jak dzisiaj... bez 
uciekania się do szampana.

Jutro będzie miała straszny dzień, pomyślał trzeźwo. Andy musi 

wracać do San Antonio i w domu zapanuje grobowa atmosfera. Może 
wyrwać   by   ją   gdzieś   stamtąd   na   kilka   godzin?   Pojechaliby   we 
czwórkę, on, Laurie, Stacy i Dee Ann. Może w góry? Urządziliby 
sobie piknik. Dobry pomysł.

Jak na kogoś, komu przez trzydzieści trzy lata życia udało się 

unikać bliższych kontaktów osobistych z kimkolwiek, bardzo szybko 
przywiązał się do trzech istot jednocześnie. Dziwne. Wcale nie czul 
się przy tym skrępowany ani osaczony. W niezrozumiały dla niego 
samego sposób troska o innych wyzwoliła go.

background image

Rozdział 9
Laurie obudziła się ze straszliwym bólem głowy. Nie pamiętała, 

jak   trafiła   do   łóżka.   Siadając   usiłowała   coś   sobie   przypomnieć. 
Siedziała w kuchni, tak, piła poncz i rozmawiała z George'em. Chyba 
trochę za dużo mówiła. Reszta zlewała się w jej pamięci w jedno. 
Przeraziło ją to całkiem nowe dla niej doznanie.

Umyła twarz i zęby. Trochę się chwiała na nogach, ale poza tym 

czuła   się   całkiem   dobrze.   Kiedy   wychodziła   z   łazienki,   poczuła 
zapach   bekonu   i   kawy.   Jak   miło,   pomyślała.   Kawalerskie   życie 
zmieniło Andy'ego nie do poznania. Mieszkając w rodzinnym domu 
nigdy palcem nie tknął gospodarstwa.

Laurie   włożyła   dżinsy   i   bawełnianą   koszulkę   i   zeszła   na   dół. 

Zamiast Andy'ego zastała w kuchni George'a i dziewczynki. Gdyby 
wiedziała, ubrałaby się staranniej.

 - Dzień dobry.
George,   który   stał   przy   kuchence,   odwrócił   się   i   uśmiechając 

krzywo odpowiedział:

 - Dzień dobry. Jak się czujesz?
 - Hmm... dobrze.
  -   Kłamczucha.   Nie   masz   nic   przeciwko   temu,   że   się   tutaj 

rządzimy?

 - Skądże. Kawa pachnie bosko.
 - Siadaj. Dostaniesz kubek.
Laurie usiadła obok Dee Ann i zmierzwiła jej włosy.
 - Prawdziwa uczta. Czemu zawdzięczam tyle troski?
 - Pomyślałem - powiedział George, stawiając przed Laurie kubek 

z kawą i uśmiechając się do niej szeroko - że dziś rano potrzebna ci 
będzie niewielka, nazwijmy to, pomoc.

Laurie miała straszliwą ochotę wypytać George'a o wczorajszy 

wieczór, zdecydowała jednak, że lepiej nie poruszać tego tematu.

 - Andy już się pokazał? - spytała.
 - Jeszcze nie.
 - Wiesz co? - odezwała się Stacy. - Wujek zabiera nas dzisiaj na 

piknik.

  -   Piknik?   -   Laurie   spojrzała   na   George'a   jakby   szukając 

potwierdzenia. - Prawdziwy piknik?

 - A dlaczego by nie?

background image

Talerz jajek smażonych na bekonie wyglądał tak apetycznie, że 

Laurie rzuciła się na jedzenie.

 - Powiedz, kiedy ostatni raz byłaś na pikniku?
 - Nie wiem. Bardzo, bardzo dawno.
 - I wiesz, poszukamy kamieni - mówiła Stacy pełna entuzjazmu. 

- Takich rzadkich. Wujek wie, jakie to są.

Laurie nie bardzo wierzyła w jego znawstwo, przyzwyczaiła się 

już   jednak   do   tego,   że   George   posiada   wiele   cech   charakteru,   o 
których   nie   miała   pojęcia.   Dawniej   uważała   go   za   człowieka 
nieskomplikowanego,   ot,   taki   włóczykij   i   poganiacz   krów,   który 
nigdzie miejsca nie zagrzeje i o nic w świecie nie dba. A przekonała 
się, że o George'u można było powiedzieć o wiele, wiele więcej.

 - Wygląda na to, że wszystko już zaplanowaliście. W takim razie, 

muszę się wziąć do roboty. Dom jest w opłakanym stanie.

 - Pomożemy ci - zaofiarowała się Stacy. - Prawda, Dee?
Dee Ann potakująco kiwnęła głową.
W tym samym momencie wkroczył do kuchni Andy.
 - Muszę jechać - oznajmił.
 - Już?
 - Chciałbym przed nocą dotrzeć do Uvalde.
 - Zjedz coś.
  -   Dziękuję.   Zatrzymam   się   gdzieś   po   drodze.   Rano   nie   mam 

apetytu.

Laurie zapomniała o własnym śniadaniu.
 - Dopiero przyjechałeś i już wyjeżdżasz?
 - Niestety. Czas szybko mija. Jeśli nie uda mi się odwiedzić cię 

wcześniej, obiecuję na pewno wpaść na Boże Narodzenie.

Gdzie ja będę na Boże Narodzenie, pomyślała Laurie. Na głos zaś 

powiedziała:

 - Jedź ostrożnie.
 - Dobrze.
 - I zadzwoń, jak dotrzesz do domu.
 - Tak.
Odkąd Andy  skończył  szesnaście  lat,   Laurie  powtarzała   mu   te 

same rzeczy i podejrzewała, że obecnie Andy zwraca na jej słowa tak 
samo mało uwagi, co dawniej. Trudno wyjść z roli opiekunki.

George nie spuszczał wzroku ze smutnej twarzy Laurie. Tak, ten 

piknik to dobry pomysł. Nie można jej dziś zostawić samej.

background image

Niedziela   była   przepiękna.   Dno   doliny   usłane   było   polnymi 

kwiatami,   porosłe   zielenią   zbocza   rozciągały   się   we   wszystkich 
kierunkach. Cała czwórka wcisnęła się do kabiny pikapa, a George 
podjechał   tak   wysoko,   jak   tylko   mógł   bezpiecznie   manewrować 
samochodem.   Zamierzał   dotrzeć   do   pewnego   znanego  mu   miejsca, 
gdzie w skałach było dużo agatów. Obiecał dziewczynkom, że jeżeli 
znajdą   ładne   okazy,   dadzą   je   do   oszlifowania.   Dziwne,   pomyślała 
Laurie, poszukiwacze kamieni półszlachetnych z całego kraju ściągają 
w   tutejsze   góry,   a   mnie   to   jakoś   nigdy   dotąd   nie   zainteresowało. 
Słuchała   więc   wskazówek   George'a   tak   samo   zafascynowana,   jak 
Stacy i Dee Ann.

George   z   siostrzenicami   wdrapywali   się   po   wulkanicznych 

skałach w poszukiwaniu ukrytych w nich kamieni, Laurie tymczasem 
rozpostarła   pod   drzewem   koc,   usiadła   na   nim,   skrzyżowała   nogi   i 
obserwowała całą trójkę. Jakże pragnęła odkryć jakiś sposób, by ich 
do siebie przywiązać nierozerwalnymi więzami. Nie, to oczywiście 
nie   jest   możliwe.   Żadne   z  nich   do   niej   nie   należy,  a   ona  sama   w 
najbliższej przyszłości musi podjąć decyzję w sprawie rancza. Jeśli je 
sprzeda, przetnie ostatnią nić łączącą ją z dawnym życiem.

Dzień jest tak piękny, po co psuć go sobie czarnymi myślami? 

Będzie jeszcze czas się martwić. Niech idylla trwa, najlepiej wiecznie.

George   w   końcu   zostawił   dziewczynki   same   na   skałach   i 

przysiadł się do Laurie. Zdjął nieodłącznego stetsona, położył go obok 
siebie, oparł rękę na zgiętym kolanie. Uśmiechając się (nikczemnik, 
pomyślała Laurie widząc ten uśmieszek) zapytał:

 - Dobrze się czujesz?
 - Świetnie.
 - Nie boli cię głowa ani nic w ogóle?
 - Rano mnie bolała, ale...
 - Pewnie. Szampan jest z tego znany.
 - Chyba... chyba wypiłam za dużo, prawda? Nie wiem, dlaczego 

to zrobiłam. Nie jestem przyzwyczajona do alkoholu.

 - Tego się domyśliłem.
  - Czy wczoraj... - Laurie zawahała się. - Czy wczoraj zrobiłam 

albo powiedziałam coś, czego nie powinnam? - spytała ostrożnie.

  -   Nie.   Mówiłaś,   że   może   kupisz   sobie   psa   albo   konia. 

Wspominałaś dzieciństwo. Nic nadzwyczajnego. Aha, prosiłaś mnie, 

background image

żebym cię zabrał ze sobą do Montany. - George nie mógł się oprzeć 
pokusie, żeby tego nie dodać.

 - Niemożliwe! - protestowała przerażona Laurie.
 - Powiedziałaś też, że bycie damą to żadna przyjemność.
 - Boże!
 - I że wcale nie jestem zabawny.
Laurie zamknęła oczy.
 - Go mnie sprowokowało?
 - Chciałem, żebyś przestała mnie całować i zaczęła jeść.
 - Zmyślasz.
 - Nie.
 - Żałuję, że w ogóle o to spytałam. Chyba nie chcę znać dalszych 

szczegółów.

George stłumił śmiech. Przyglądał się Laurie, która podciągnęła 

kolana pod brodę i objęła nogi ramionami. Potem, jakby zawstydzona, 
schowała   twarz.   Promienie   słońca   igrały   w   jej   włosach.   George 
zapragnął   ich   dotknąć,   tylko   dotknąć,   nic   więcej.   Włosy   Laurie 
wyglądały jak jedwab, chciał się przekonać, jakie są w dotyku. Poddał 
się   impulsowi.   W   chwili,   gdy   koniuszkami   palców   musnął   złote 
pasmo,   Laurie   podskoczyła   i   gwałtownie   obróciła   głowę.   Ich   oczy 
spotkały się. Serce George'a waliło w piersi jak pioruny w górach. 
Żałował, że nigdy się nie nauczył tych gładkich czułych słówek, które 
kobiety  tak lubią słyszeć. Chciał powiedzieć Laurie, że nie ma  się 
czego wstydzić. Chciał jej powiedzieć, że zobaczywszy ją wczoraj bez 
oficjalnej maski - i teraz też - taką opromienioną słońcem, poczuł, że 
znika dzielący ich dystans. Chciał jej powiedzieć, że dzięki poznaniu 
jej bardzo się zmienił, chociaż nie pojmując w pełni tych zmian, nie 
mógł nawet próbować jej tego wytłumaczyć. Tyle rzeczy chciał jej 
powiedzieć!   Ale   najbardziej   pragnął   objąć   Laurie,   przyciągnąć   do 
siebie i po prostu dzielić z nią tę chwilę. Żeby wiedziała, że nie jest 
taka samotna, jak myśli.

Może to będzie nie fair, zastanawiał się. Kto wie, co  przyniesie 

kolejny tydzień, miesiąc? Jeden telefon z Oklahomy wystarczy, żeby 
wszystko zburzyć.

  -  Świetnie   się   bawią   -   odezwała   się   znienacka   Laurie,   którą 

zaniepokoiła ta nagła cisza.

 - Słucham?

background image

  -   Stacy   i   Dee   Ann   -   Laurie   ruchem   głowy   wskazała   dwie 

dziecięce figurki uganiające się po zboczu góry.

  -   Aha.   One   zawsze   się   dobrze   bawią.   Niewiele   trzeba,   by   je 

rozbawić. Może dlatego że są dwie?

 - Takie miłe, nie zepsute dzieciaki. Nie zdziwiłabym się, gdyby 

po   tym,   co   stało   się   z   ich   rodzicami,   były   z   nimi   problemy,   ale 
wygląda na to, że nie ma żadnych. Kolce w sercu Dee Ann chyba 
zniknęły. Dzięki tobie.

George   spuścił   wzrok.   W   zamyśleniu   przesunął   palcem   po 

wargach. Chrząknął.

 - Zabawne, że to właśnie ja się nimi zająłem, nie? I na dodatek 

wcale nie narzekam.

 - W tym nie ma nic zabawnego. Wspaniale dajesz sobie radę.
 - Znam kupę ludzi, którzy by w to nie uwierzyli.
 - Może w twoim życiu brakowało... celu?
 - Możliwe. Nigdy go nie miałem.
Minęła dłuższa chwila, zanim Laurie zapytała:
 - Jaka była tamta dziewczyna w Wyoming?
 - Kto? - George spojrzał na Laurie nie rozumiejąc.
 - Tamta kobieta w Wyoming. Jedyna kobieta, która coś w twoim 

życiu znaczyła.

Boże! Że akurat to musiała zapamiętać!
  -   Och,   trudno   powiedzieć...   -   George   sięgnął   do   lamusa 

wspomnień. Nie miał pojęcia, od czego zacząć.

 - Jak miała na imię? - ponaglała Laurie.
 - Wanda. - Przynajmniej tyle pamiętał. - Była miła.
Zwykła wiejska dziewczyna, wychowana wśród koni. Sądziliśmy, 

że właśnie zamiłowanie do koni nas połączy, ale tak się nie stało. Ona 
oczekiwała   od   życia   o   wiele,   wiele   więcej,   niż   ja   mogłem   jej 
zapewnić.   Miałem   wówczas   zaledwie   dwadzieścia   cztery   lata, 
niespokojnego ducha i niewiele rozumu w głowie.

 - Zastanawiasz się czasem, co się z nią stało?
 - Wiem. Ze dwa lata temu jeden facet, z którym tam pracowałem, 

najął się do DO na spęd. Powiedział mi, że ona ma trójkę dzieciaków, 
a  jej   mąż  powiększył  swój  sklep.   Widać  z  tego,   że  dobrze  im   się 
powodzi.

 - To dobrze. - Laurie nie miała pojęcia, dlaczego tak powiedziała. 

Co ją obchodzi jakaś Wanda z Wyoming? Może po prostu dlatego że 

background image

lubi, kiedy ludzie się pobierają, zakładają rodzinę, prosperują. Uniosła 
wzrok.

 - Dziewczynki wracają.
Stacy   i   Dee   Ann   biegły   ku   nim   niosąc   mnóstwo   kamieni. 

Wykładając z koszyka jedzenie, Laurie przysłuchiwała się, jak George 
tłumaczył, które kawałki można zatrzymać, a które należy wyrzucić.

  -   Och!   -   wykrzyknął   nagle   podekscytowany.   -   To   może   być 

śliwkowoczerwony agat!

 - To coś specjalnego? - spytała Stacy.
 - Zobaczysz, jak go oszlifują. Są wyjątkowo piękne.
 - Można za nie dostać pieniądze? - zainteresowała się jak zawsze 

praktyczna Dee Ann.

  -   Chyba   tak.   Szczególnie   jeśli   się   zbierze   ich   dużo.   Ale   my 

naszych nie sprzedamy. Są za ładne.

Cała   czwórka   zasiadła   po   turecku   na   kocu   i   zabrała   się   do 

jedzenia. Był pieczony kurczak, fasola, chleb z masłem i lemoniada, a 
na deser śliwki i winogrona.

 - Skąd wytrzasnąłeś kurczaka? - spytała Laurie.
 - Kupiłem mrożonego. Wystarczy włożyć do pieca.
 - Znakomity.
 - Aha. Udają mi się takie potrawy, z którymi nie ma zachodu.
  -   Dobrze   sobie   radzisz.   Dziewczynki   nie   wyglądają   na 

zagłodzone. - Śmiejąc się Laurie wskazała wypięty brzuch Dee Ann.

 - Już nie mogę - skarżyła się mała.
 - Ani ja - oświadczyła Stacy.
  -   To   posprzątajcie,   a   potem   utnijcie   sobie   drzemkę   - 

zaproponował George. - Przyznam - sięgnął po kapelusz i oparł się 
wygodnie o pień drzewa - że to całkiem niegłupi pomysł.

Sprzątnęli   resztki   i   ułożyli   się   do   sjesty.   Obraz   był   iście 

sielankowy. George nakrył twarz kapeluszem, splótł ręce na piersi, 
wyciągnął nogi przed siebie i skrzyżował je w kostkach. Dee Ann 
przywarła do biodra Laurie, Stacy przytuliła się do siostry. Wyglądały 
jak dwa dopasowane do siebie kawałki puzzla. Laurie rozglądała się, 
gdzie skłonić głowę.

Kiedy George poczuł ciężar na podołku, mięśnie  jego brzucha 

napięły się, ale zaraz się odprężył. Kciukiem uniósł rondo kapelusza i 
zerknął w dół na miodowozłote włosy rozrzucone na białej koszuli. 
Laurie odwróciła twarz. Spojrzała w górę i uśmiechnęła się. George 

background image

dotknął jej policzka. Laurie uniosła rękę i wierzchem dłoni potarła 
jego szyję. George poczuł delikatne muśnięcie, jakby przeleciał motyl. 
Pod   wpływem   tego   prostego   gestu   jego   myśli   zaczęły   płynąć 
zadziwiającym torem.

Kiedy tamtej nocy po raz pierwszy pocałował Laurie w kabinie 

pikapa,   wszystko   stało   się   tak   szybko.   Może   to   był   impuls,   który 
wymknął   się   rozumowi?   A   może  zapisane   w   scenariuszu   typowe, 
banalne   zakończenie   przyjemnego   wieczoru   w   towarzystwie   miłej 
dziewczyny?

Drugi raz... nie, wczorajsza noc się nie liczy. Laurie nawet nie 

pamięta tych pocałunków.

Ale   następnym   razem...   Następnym   razem   każdy   ruch   będzie 

przemyślany, wyczekiwany, upragniony. Następnym razem pocałunki 
będą   jedynie   preludium,   czuł   to.   Wydawało   mu   się,   że   w   oczach 
Laurie   dostrzega   tęsknotę   i   pragnienie,   które   trafiło   mu   wprost   do 
serca. Odchylił głowę, oparł się o pień i westchnął. Czy przeżył kiedyś 
taki dzień jak dzisiaj? Pół roku temu nawet mu się nie śniło, że z 
piękną kobietą i dwojgiem dzieci wybierze się na piknik, że będzie 
siedział na łące poprzetykanej polnymi kwiatami, że będzie mu jak w 
siódmym niebie. Gdzie znikł wewnętrzny przymus, który kazał mu 
dosiadać konia i pędzić, pędzić przed siebie?  Co za zdumiewająca 
przemiana się w nim dokonała? Kiedy? Jak? Przypomniał sobie, że 
kilka miesięcy temu Laurie go ostrzegała. Ona przewidziała, że tak 
będzie. Wówczas jej nie wierzył.

Jakże inaczej wszystko mogło się potoczyć, rozmyślał George. 

Dzięki Laurie nie czuł się tak uwiązany przy Stacy i Dee Ann. A nade 
wszystko, stwierdził, jej towarzystwo nigdy go nie nużyło. Co więcej, 
godzinami mógł z nią przebywać i nigdy nie miał dość.

Nagle nowa myśl zaczęła kiełkować w jego głowie i nie dawała 

spokoju. Myśl, która miała powracać częściej niż się spodziewał: „Nie 
chcę się z nimi żegnać. Jesteśmy sobie we czwórkę bliżsi niż wiele 
rodzin". Uświadomienie sobie tego faktu było tak niespodziewane, tak 
dogłębne, że nim wstrząsnęło.

O czym on myśli? zastanawiała się Laurie, podczas gdy George 

pogrążony był w zadumie. Ma taki dziwny wyraz twarzy. Wyczuła, że 
jego myśli w jakiś sposób muszą być związane z siostrzenicami,  i 
miała nadzieję, że dla niej też jest tam gdzieś miejsce. Stop! Obawiała 
się,   że   poniosła   ją   fantazja.   W   marzeniach   Laurie   niejednokrotnie 

background image

widziała   siebie   i   George'a   idących   razem   przez   życie.   A   w 
rzeczywistości   dane   im   było   tylko   kilka   chwil,   tamten   wieczór   w 
kabinie samochodu i to dzisiejsze złote popołudnie.

Słońce zaczęło się zniżać. Sielanka  dobiegła końca. Spakowali 

manatki i wrócili do domu. Ledwo wkroczyli do kuchni, zadzwonił 
telefon. Laurie pobiegła odebrać.

 - Laurie? Nareszcie! Tu Joan Barnes. Dzwoniłam do ciebie przez 

całe   popołudnie.   Postanowiłam   spróbować   jeszcze   jeden   raz   i   dać 
sobie spokój.

 - Byliśmy na pikniku. Miło, że dzwonisz.
  -   Chciałam   zapytać,   czy   dziewczynki   nie   miałyby   ochoty 

przyjechać. Melissa wierciła mi dziurę w brzuchu, żeby urządzić jej 
przyjęcie. Stacy i Dee Ann mogą potem przenocować.

Laurie   serce   zamarło,   potem   zaczęło   bić   jak   szalone.   Po   raz 

pierwszy,   odkąd   u   niej   zamieszkali,   bliźniaczki   nocowałyby   poza 
domem.   Zerknęła   na   George'a,   który   wypakowywał   koszyk. 
Wzajemne podniecenie między nimi wzrastało przez całe popołudnie. 
Teraz nadarzała się okazja zostania sam na sam. Decyzja jednak nie 
należała do niej.

  -   Będziesz   musiała   spytać   George'a.   Zaraz   go   poproszę.   -   A 

oddając mu słuchawkę, uprzedziła: - Dzwoni Joan Barnes.

 - Cześć Joan. Jak leci?
George nie przerywając słuchał, co mówi Joan. Nagle podniósł 

wzrok na Laurie, która unikała jego spojrzenia.

  -   Rozumiem   -   odezwał   się.   -   Moment   -   powiedział   jakimś 

nieswoim głosem i zwrócił się do dzieci:

 - Stacy, Dee Ann... Melissa urządza przyjęcie i zaprasza was. Z 

nocowaniem. Chcecie pojechać?

 - Pewnie! - krzyknęły obie naraz.
George podniósł odłożoną na bok słuchawkę. Zwracając się do 

Joan, nie spuszczał wzroku z Laurie. Laurie wiedziała, o czym George 
myśli,   ponieważ   ona   myślała   dokładnie   o   tym   samym:   Nareszcie 
sami. Bez dzieciaków, bez Jill, bez Andy'ego, bez nikogo. Sami.

  -   W  porządku.  Za  pół  godziny   je  przywiozę.  George  odłożył 

słuchawkę   na   widełki   i   popędził  bliźniaczki.   Wciąż   patrzył   Laurie 
prosto w oczy. Nie padło ani jedno słowo. Przecież, jeśli nie liczyć 
tamtego   wieczoru   w   samochodzie   i   wczorajszej   nocy,   nigdy   nic 
między   nimi   nie   było.   A   gdyby   George   zechciał   się   głębiej 

background image

zastanowić, na co nie miał ochoty, doszedłby do wniosku, że nic nie 
wie o kobietach takich, jak Laurie. A jednak ogarnęło go przeczucie, 
że dzisiejsza noc będzie nocą jego życia.

 - Nie wychodź - odezwał się do Laurie lekko gardłowym głosem. 

- Wrócę za niecałą godzinę.

Dla Laurie była to najdłuższa godzina w życiu. W oczekiwaniu, 

co   przyniesie   noc,   to   podniecona,   to   zatrwożona,   chodziła   po 
pokojach.   Podniecona,   gdyż   jej   wygłodniałe   ciało   tęskniło   do 
pieszczot, zatrwożona, gdyż romans  z George'em nie dawał żadnej 
gwarancji stabilizacji. Kiedyś głęboko wierzyła, iż gdy znowu w jej 
życiu pojawi się miłość, będzie pełna obietnic i planów na przyszłość. 
Jak to więc możliwe, że rzuca się w ramiona mężczyzny, dla którego 
przyszłość to najdalej jutrzejsze popołudnie?

Musi się czymś zająć, by odwrócić myśli i skrócić wyczekiwanie. 

Pobiegła na górę, wzięła szybki prysznic, zaczęła się zastanawiać, w 
co się przebrać. Gdyby miała spędzić wieczór sama, włożyłaby po 
prostu podomkę. Przecież nie przywita George'a w szlafroku! Każda 
radykalna zmiana stroju będzie zbyt jednoznaczna. Laurie naciągnęła 
więc   czyste   dżinsy   i   koszulową   bluzkę   i   zszedłszy   na   dół   podjęła 
wędrówkę po pokojach.

Absolutnie nie ma powodu tak się denerwować, mówiła do siebie. 

W   kontaktach   z   mężczyznami   nie   ma,   co   prawda,   wielkiego 
doświadczenia, ale nie jest przecież całkiem zielona. Rzecz jednak w 
tym, że George różni się od mężczyzn, jakich do tej pory spotykała. 
Jest   w   nim   coś...   coś   niewinnego.   Uśmiech   przemknął   po   twarzy 
Laurie. Wyobrażała sobie, że, słysząc tę opinię, sam zainteresowany 
wybuchnąłby   gromkim   śmiechem.   Chociaż   to   prawda".   George 
wykonywał   ciężką   fizyczną   pracę   w   towarzystwie   ludzi   o 
niewyparzonych gębach, a jednak nie stracił pewnej delikatności w 
obejściu.   Nie   wyobrażała   sobie,   by   był   zdolny   do   brutalności   czy 
okrucieństwa, zwłaszcza wobec kobiet. Nie był też zarozumiały, nie 
obnosił się ze swoją męskością. W przeciwieństwie do wielu facetów, 
nie uważał, że przyszedł na ten świat po to, by zabawiać płeć piękną i 
schlebiać   jej.   Jedyną   prawdziwą   wadą   George'a   była   jego   żądza 
przygód.

Jedyną? zastanawiała się Laurie. To jego najcięższa wada! I nie 

próbuj jej bagatelizować!

background image

W zlewie wciąż stał termos i plastykowe kubki, które przywieźli z 

pikniku. Umyła je. Nagle usłyszała samochód  pod oknem. Poczuła 
gwałtowny skurcz w żołądku. Ale gdy George cicho zapukał, a potem 
pchnął drzwi i wszedł, odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła jak 
gdyby   nigdy   nic.   W   obcowaniu   z   George'em   nabrała   już   takiej 
wprawy w udawaniu pełnej swobody, że chociaż nerwy miała napięte 
do   ostateczności,   bez   specjalnego   wysiłku,   jak   aktorka   podczas 
dwusetnego spektaklu, zaczęła grać swoją rolę.

Laurie   przyjrzała   się   George'owi.   Dla   niej   trwało   to   długie 

minuty, w rzeczywistości minęło zaledwie kilka sekund. Niektórych 
mężczyzn kapelusz odmładza, szczególnie jeśli głębiej nasuną go na 
czoło, George jednak wyglądał młodziej z odkrytą głową. Chłopięco 
niemal. I był zabójczo przystojny.

 - Dojechaliście szczęśliwie? - Tylko takie pytanie przyszło jej na 

myśl.

  - Tak. Podziwiam Joan. Zwariowałbym, gdybym miał całą noc 

zajmować się tą rozchichotaną gromadą.

  - Kiedy Jill chodziła do szkoły, kinderbale z nocowaniem były 

dla mnie zmorą. Zjesz coś?

 - Nie... dziękuję.
 - Piwo? Kawa?
  - Też nie, chyba że ty będziesz piła. - George czuł się bardziej 

skrępowany niż oczekiwał.

 - Na pewno nie chcę piwa, nie po doświadczeniach wczorajszej 

nocy - odparła Laurie.

Przy wzmiance o wczorajszej nocy George odrobinę się odprężył. 

Wczoraj   to   on   zachowywał   się   rozsądnie   i   panował   nad   sytuacją, 
podczas gdy Laurie kompletnie się rozkleiła. Uśmiechnął się do niej 
przekornie i odparł:

 - To nie było piwo. Nawet nie czysty szampan, tylko doprawiony 

jakimś słodkim świństwem - podszedł bliżej - pod wpływem którego i 
ty stałaś się słodka. Laurie wzięła głęboki oddech.

 - Słuchaj, George. Nie chcę już nic więcej słyszeć o wczorajszym 

dniu. Wyprawiałam pewnie jakieś straszne...

 - Straszne? - przerwał jej George. - Nieee. - Uśmiechnął się do 

niej szerzej i dodał:

  - Chyba  że to jest dla ciebie straszne. - Pochylając się dotknął 

wargami kącika jej ust. Potem przechylił głowę i pocałował Laurie z 

background image

drugiej strony, wolno, długo, namiętnie, ale poza tym nawet jej nie 
dotknął. Gdy uniósł głowę, zobaczyła nad sobą jego oczy, błyszczące 
jak szafiry.

 - Straszne? - zapytał cicho.
Laurie oblała się rumieńcem. Miała ochotę powiedzieć mu, że to 

najcudowniejsze doznanie na świecie. Powstrzymała się jednak.

  -   Moim   zdaniem   tak,   jeśli   następnego   dnia   już   już   tego   nie 

pamięta.

  -  Możesz  mi  wierzyć. Nie zrobiłaś  nic, czego musiałabyś się 

wstydzić - zapewnił George widząc smutek w jej oczach.

 - Wierzę ci na słowo.
Nie   wiedząc,   co   robić   dalej,   George   objął   ją   i   delikatnie 

przyciągnął do siebie. Na razie to wystarczyło. Pochylił głowę i potarł 
policzek o pachnące świeżością włosy Laurie. W życiu nie trzymał w 
ramionach   kobiety,   która   by   tak   rozkosznie   pachniała   wiosną.   Siłą 
woli powstrzymywał się, by nie przytulić jej silniej. Czekał, aż Laurie 
sama da mu jakiś znak, że jest gotowa uczynić następny krok.

Laurie  czuła lekki,  uspokajający dotyk George'a. Przywarła do 

niego,   położyła   głowę   na   piersi,   pod   dłonią   czuła   silne   bicie   jego 
serca. Na moment zapomniała, że George jest wolnym człowiekiem, 
że uosabia ten rodzaj wolności, którego ona nawet nie potrafiła sobie 
wyobrazić, i że z tej wolności dla nikogo nie zrezygnuje. Ale teraz 
cała poddała się chwili. Jak dobrze mi w jego ramionach, myślała. Jej 
ciało stało się uległe. Westchnęła.

George już nie czekał. Objął Laurie mocniej i trącając ją brodą 

zmusił do uniesienia głowy. Całował jej oczy, czubek nosa, policzki, 
kąciki warg. Laurie, zniecierpliwiona, obróciła ku niemu twarz. Ich 
usta spotkały się, języki splotły.

W pewnej chwili George cofnął się. Wyczekiwanie i podniecenie 

odjęło   mu   siły.   Spojrzał   na   uniesioną   ku   niemu   twarz   Laurie.   Nie 
mógł uwierzyć, że spełnienie jest tuż - tuż.

 - Jeśli teraz - szepnął - każesz mi odejść, odejdę. Ale jeśli - głos 

mu drżał - zostanę, chcę się z tobą kochać.

Minęła wieczność, zanim Laurie odpowiedziała.
 - Pogaś światła i zamknij drzwi na zasuwkę.
 - Chcesz tego?
 - Tak.
 - Teraz?

background image

 - Tak.
George czuł dławiącą suchość w gardle. Nie mógł już wydobyć 

głosu,  ale  czy  trzeba   było więcej  słów?  Kiwnął  potakująco głową, 
wypuścił   Laurie   z   objęć,   podszedł   do   drzwi.   Laurie   sama   zgasiła 
światło nad zlewem.  Potem wzięli się  za ręce, przeszli  przez sień, 
gdzie Laurie sprawdziła frontowe wejście, i zgasili lampę w holu.

background image

Kiedy podeszli do schodów, George'owi przemknęło przez myśl, 

że mógłby zanieść Laurie na górę, lecz dzisiaj ten pomysł wydał mu 
się   strasznie   banalny.   Szedł   za   Laurie   przyglądając   się   ruchom   jej 
bioder. Pożądanie paliło mu wnętrzności.

W   sypialni   Laurie   zasunęła   zasłony   i   zapaliła   nocną   lampkę. 

George cofnął się do drzwi, ale przypomniał sobie, że nie ma potrzeby 
ich zamykać. Byli sami, z dala od wszystkich. W niebie.

Laurie pochyliła się nad łóżkiem, odwinęła prześcieradła. George 

przyglądał się jej jak w transie. Kiedy do niego podeszła, poczuł się 
strasznie   głupio.   Czy   ma   zdejmować   z   niej   ubranie,   warstwa   po 
warstwie, i szeptać czułe słówka, jakie mężczyźni mówią przy takiej 
okazji?   Jego   poprzednie   przygody   z   kobietami   były   wesołe   i 
swawolne   i   nie   zawracał   sobie   głowy   takimi   sprawami,   ale   teraz 
emanujące z obojga podniecenie wypełniało cały pokój odbijając się 
od   ścian   jak   fale   radiowe.   Kiedy   Laurie   przeciągnęła   dłonią   po 
napiętych   mięśniach   jego   brzucha   i   piersi,   George   stracił   zdolność 
racjonalnego   myślenia.   Sięgnął   do   guzików   koszuli.   Laurie 
powstrzymała go kładąc dłoń na jego ręce.

Chociaż   palce   jej   drżały,   szybko   uporała   się   z   zapięciem   i 

wyszarpnęła   poły   koszuli   ze   spodni.   Tak   jak   sobie   wyobrażała, 
George miał skórę opaloną, gładką, nieowłosioną. Przesunęła dłonie 
po   jego   torsie   w   górę,   do   ramion.   Zsunęła   rękawy   koszuli,   która 
upadła na podłogę. Rozpinając klamerkę paska, Laurie myślała: Boże! 
To się naprawdę stanie! Ta myśl poraziła ją. Straciła jakby odwagę. 
George sam rozpiął pasek. Laurie sięgnęła do błyskawicznego zamka.

 - Najpierw buty - wymamrotał George.
 - Racja - odpowiedziała z trudem przełykając ślinę.
George usiadł na brzegu łóżka i zdjął kowbojskie buty. Stuk, stuk, 

upadły   na   podłogę.   Teraz   na   mnie   kolej,   pomyślała   stremowana 
Laurie. Ale poszło łatwo. Zrzuciła pantofle, rozpięła dżinsy i razem z 
figami zsunęła z bioder. To jakby obojgu nadało przyspieszenia. Dwie 
pary dżinsów przefrunęły przez pokój, za nimi koszula i stanik Laurie. 
George wziął ją za ramiona  i delikatnie  obrócił.  Stanęli  na wprost 
siebie wpatrzeni w swoje nagie ciała.

Jaki on piękny, pomyślała Laurie.
Nie   ma   piękniejszej   kobiety   na   świecie,   pomyślał   George. 

Całował jej usta, pieścił piersi i łono. Zadrżała. Kolana się pod nią 
ugięły. George przytrzymał ją mocniej i szepnął:

background image

 - Powiedz, jak lubisz? Zrobię, co zechcesz. Dobrze jest, jak jest, 

pomyślała Laurie. W objęciach

George'a nie pragnęła już niczego więcej.
 - Kochaj mnie... Po prostu.
George posłusznie skinął głową i podprowadził Laurie do łóżka. 

Potem przysiadł na chwilę na brzegu materaca. Słyszała jakiś ruch, a 
kiedy się odwrócił, zobaczyła, co robił.

 - Zawsze jesteś taki... przygotowany? - spytała zdumiona.
 - Nie zawsze. - George wśliznął się pod prześcieradło obok niej. 

Uśmiechnął   się.   -   Wracając   wstąpiłem   do   drogerii.   Ty   przecież 
niczego nie używasz, prawda?

 - Dotąd nie było potrzeby.
Ostrożność   George'a   wzruszyła   Laurie.   Spojrzała   na   niego   z 

podziwem i pogłaskała po policzku. Namiętność  uczyniła go jeszcze 
przystojniejszym.   Błękitne   oczy   pociemniały,   przypominały   letnie 
niebo przed burzą.

Obejmowali   się,   dotykali,   całowali.   Wargi   George'a   muskały 

szyję Laurie, piersi, brzuch, biodra. Jemu te wstępne pieszczoty na 
pewno nie były potrzebne, sądził jednak, że ona ich potrzebuje. Nagle 
dotknął jej wilgotnego krocza. Laurie wydała z siebie gardłowy jęk i 
wiedział, że jest gotowa.

Laurie mocno zacisnęła powieki. George przyciągnął ją silnie do 

siebie.   Chociaż   była   niesłychanie   spięta,   rozluźniła   się   i   ulegle 
poddała jego ciału. Czuła, jak ostrożnie i delikatnie, coraz głębiej w 
nią wchodzi, a potem nagle nieruchomieje, jakby się bał poruszyć. 
Zacisnęła uda wokół jego bioder, przytrzymała, czekała.

Ich   ciała   znalazły   wspólny   naturalny   rytm.   Laurie   niezliczoną 

ilość razy śniła o tej chwili, o idealnej harmonii splecionych ramion i 
nóg, zwartych ze sobą spragnionych warg. Rzeczywistość przerosła 
jej najśmielsze marzenia. Pragnęła, by ta noc trwała wiecznie. George 
okazał się doświadczonym i czułym kochankiem, a jego nieśmiałość 
zniknęła.

Laurie   poczuła   nowy   przypływ   pożądania.   Była   nienasycona. 

Uśpiona namiętność ożyła. George szeptał jej coś do ucha, ale nie 
mogła rozróżnić słów. Czy to ważne? Słowa się przecież nie liczą, 
liczą się uczucia. Chciała, by George na zawsze zapamiętał tę noc. 
Nawet jeśli to niemożliwe, pragnęła, żeby tak było.

background image

George   znowu   zamarł   na   moment,   potem   uniósł   się   lekko. 

Zmienił rytm, dostosował się do jej ruchów. Ujął twarz Laurie w obie 
dłonie. Otworzyła oczy, jakby chcąc się przekonać, że to właśnie on.

 - George, Geooorge - jęknęła.
George zadrżał, jakby dźwięk jego imienia przyspieszył orgazm. 

Spiął   mięśnie,   parł,   a   potem   rozluźniwszy   się   opadł   przykrywając 
Laurie swoim ciałem. Poczuła eksplozję złotych fajerwerków i fala 
gorąca   ogarnęła   ja   całą.   Doznała   uczucia   nieziemskiej,   nieopisanej 
rozkoszy.

Dużo później Laurie leżała pogrążona we śnie, spokojna, zwinięta 

w kłębek, przytulona do ramienia George'a. Zasnęła natychmiast, gdy 
tylko   zwolnił   miażdżący   uścisk,   w   jakim   ją   trzymał.   George   nie 
wiedział, jak długo ją obserwuje, ale na pewno minęła już dłuższa 
chwila. Nie mógł spać. Gdyby zapadł w sen, prysnąłby cały czar tej 
cudownej nocy.

Przeżyli   nieziemskie   uniesienie.   Ale   co   teraz?   Ktoś   mniej 

wrażliwy nie zawracałby sobie pewnie głowy, ale George'a to pytanie 
zaczęło nurtować. Laurie potrzebowała czegoś więcej, nie trwającej 
jedną noc przygody. Potrzebowała mężczyzny, który by dzielił z nią 
łoże, ale też i kubek kawy na śniadanie. Potrzebowała i zasługiwała na 
towarzysza życia, na którym mogłaby polegać w każdej minucie dnia i 
nocy, z którym rozmawiałaby i śmiała się, i na którego piersi mogłaby 
się wypłakać. A właśnie te cechy George przez całe życie w sobie 
tłumił.

Czyżby   aż   tak   się   zmienił?   Czyżby   pragnął   tej   zmiany?   Nie 

wiedział i to go przerażało. Nie mógł sobie sam ze sobą poradzić. 
Wydarzenia wymknęły mu się spod kontroli.

Laurie poruszyła się, przeciągnęła, zamruczała jak kotka. Uniosła 

się na łokciu i spojrzała na George'a. Jej oczy były rozmarzone, senne.

 - Mmmm... jesteś mistrzem - szepnęła przymilnie.
  -   Myślałem,   że   umarłem   i   znalazłem   się   w   raju.   A   może 

naprawdę   jestem   w   niebie?   Jeśli   tak,   to   cieszę   się,   że   zawsze 
prowadziłem wzorowe życie. Jesteś jak dynamit, Laurie.

  - Tak? To chyba komplement. Ciekawa byłam, na jaką ocenę 

zasłużę.

 - Nie miałem wiele doświadczeń z kobietami, ale czegoś więcej 

niż to, co ty mi dałaś, chyba bym nie wytrzymał.

 - I pomyśleć, że zawsze uważałam cię za nieśmiałego!

background image

  -   Bo   tak   na   mnie   działałaś.   W   twojej   obecności   język   mi 

kołowaciał. Masz takie eleganckie, wielkopańskie maniery. Czułem, 
że stoję od ciebie o wiele niżej.

Laurie uśmiechnęła się uwodzicielsko i zaczęła delikatnie kąsać 

ucho George'a. Gładkie jak jedwab udo oparła mu o brzuch. Bawiła 
się jego płaskimi sutkami, potem jej dłonie rozpoczęły wędrówkę w 
dół. George poczuł ogarniające go pożądanie, tężenie w lędźwiach. 
Palce   Laurie   zamknęły   się   na   jego   nabrzmiałym   członku.   George 
poddał się pieszczotom, zamienił w uległego samca, z którym kobieta 
robiła, co chciała. Laurie uniosła się, dosiadła go, jej piersi kusząco 
zawisły nad jego głową. Złapał różowy koniuszek miedzy wargi.

  - Wsuń się pode mnie - szepnęła Laurie. - Zademonstruję ci te 

swoje wielkopańskie maniery.

background image

Rozdział 10
Następnego   dnia   rano   George,   po   raz   pierwszy   jak   pamięcią 

sięgnąć, spóźnił się do pracy. Nikt, co prawda, tego nie zauważył, a 
nawet gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, pomyślałby, że zarządca po 
prostu rozmawia z Cassie. Na ranczo nikt nie potrzebował poleceń z 
góry. Każdy sam wiedział, co robić.

George był w wyśmienitym nastroju, tryskał energią i dobrą wolą, 

do   wszystkich   odnosił   się   nadzwyczaj   uprzejmie.   Shot   pierwszy 
zauważył jego wyjątkowo dobre samopoczucie. Korzystając z wolnej 
chwili zbliżył się do przyjaciela i cichym głosem zapytał:

 - Co cię wprawiło w tak świetny humor, chłopie? Baba, hę?
 - Strzał jak zwykle w dziesiątkę - odparł George. - Chciałbym z 

tobą pogadać.

 - Wal.
 - Nie teraz. Powiem ci kiedy.
Około   południa   George   postanowił   zajrzeć   do   źrebaków   na 

pastwiskach położonych trochę wyżej na zboczach rozległej doliny. 
Takiego przynajmniej użył pretekstu, by się oddalić. Przywołał Shota. 
Wsiedli do ciężarówki i porytym głębokimi koleinami szlakiem udali 
się   w   góry.   W   pobliżu   wiatraka   dostrzegli   sześć   młodych   koni. 
Zagwizdali na nie i zwierzęta natychmiast przygalopowały. Oglądając 
źrebaki   George   odkrył,   że   jeden   ma   paskudnie   przeciętą   przednią 
nogę. Shot także zbadał ranę.

 - Jakiś lew tu krąży, czy co? - zastanawiał się.
  - Nie sądzę, żeby tu był jakiś drapieżnik - powiedział George 

potrząsając głową. - Musiał się skaleczyć podczas zabaw z innymi 
końmi. To nic takiego. Wrócę później i opatrzę go - zdecydował i 
prostując się dodał:

  - Powiedz mi coś, Shot. Chodzi mi o... kobiety... małżeństwo... 

Wiesz.   -   Było   mu   strasznie   głupio.   Nie   wiedział,   jak   przyjaciel 
zareaguje na takie pytania.

  - O co? - Shot parsknął śmiechem. - No, no! W końcu i tobie 

któraś zawróciła w głowie.

George zignorował rubaszne uwagi.
 - Ja naprawdę wielu rzeczy nie wiem - przyznał się.
 - Pokaż mi takiego, co twierdzi, że wszystko wie, a ja pokażę ci 

kłamcę.

background image

 - Zapytam inaczej. Gdybyś miał jeszcze raz wybierać, ożeniłbyś 

się? Z tą samą dziewczyną?

 - Pewnie!
 - Naprawdę? Przecież wy się ciągle kłócicie.
 - Nie ciągle. Kłócimy się, to prawda, ale po to, żeby nie było zbyt 

nudno.   Już   ci   kiedyś   tłumaczyłem,   takie   są   reguły   gry.   Ale   tak 
szczerze, to żyć bym bez niej nie mógł. Skóra mi cierpnie na myśl, że 
zostałbym sam.

George'owi przypomniały się te wszystkie okazje, gdy wracając z 

odwiedzin   w   domu   Shota   myślał,   że   Joanie,   kobieta,   o   której 
poślubieniu każdy facet mógłby tylko marzyć, jest straszliwą megierą. 
Podejrzewał jednak, że tę parę musi łączyć głęboka więź, inaczej nie 
wytrzymaliby ze sobą tak długo. I dlatego postanowił zwrócić się ze 
swoimi   rozterkami   właśnie   do   Shota.   Potrzebował   porozmawiać   z 
kimś, kto miał w tych sprawach dobrą zaprawę.

 - Dlaczego ona ci się tak podoba? - spytał.
  - Nie wiem. - Shot wzruszył ramionami. - A dlaczego mi się 

podoba moja prawa ręka?

George spojrzał na niego zdumiony.
 - Nie rozumiem.
  -   Widzę.   Posłuchaj.   Nasze   małżeństwo   nie   jest   idealne.   Ale 

gdybym   nie   był   żonaty,   to   przy   moim   zamiłowaniu   do   kieliszka, 
kobiet i kart dawno miałbym marskość wątroby, jakiegoś syfa i ani 
grosza przy duszy. To dzięki poczciwej Joanie jeszcze żyję.

  - Jesteście po ślubie już piętnaście lat. I wciąż macie o czym 

rozmawiać?

  -   Nie   przypominam   sobie,  żebyśmy   długo   milczeli   -   Shot 

roześmiał się. - Zawsze jest o czym rozmawiać.

George czubkiem buta kopał dziurę w ziemi. Potem spojrzał w 

niebo.

 - Nie tęsknisz za kawalerskim życiem?
 - Może na samym początku raz czy dwa zatęskniłem. Dokładnie 

nie   pamiętam,   jak   to   było.   Chcesz   znać  prawdę?   Teraz   nawet   nie 
mogę   sobie   przypomnieć,   dlaczego   kiedyś   uważałem,   że   życie 
kawalera jest takie fantastyczne.

George zastanawiał się chwilę nad tymi słowami.
 - Powiedz mi coś jeszcze. Kiedy wszędzie kręcą się dzieciaki, jak 

sobie radzicie z tymi sprawami? Wiesz, o co mi chodzi.

background image

 - Wiem.
 - Czekacie, aż wszyscy pójdą spać?
 - Zamyka się drzwi sypialni. - Shot wzruszył ramionami. - Kiedy 

dzieciaki   podrosną,   już   się   tak   ciągle   nie   interesują   tym,   co   robią 
rodzice.   Mają   swoje   zajęcia.   Przekręcasz   klucz   i   po   wszystkim. 
Szybki numer po południu, to jest to.

 - Słyszałem, że po pewnym czasie żony już tego tak bardzo nie 

lubią. Jeszcze jeden obowiązek, jak prasowanie koszul. To prawda?

  - Mam nadzieję, że nie! - wykrzyknął Shot. - Bo jeśli tak, to 

Joanie musiałaby być niezłą aktorką. Mogłaby grać w filmie. Powiem 
ci coś. Według mnie, jak babie stuknie trzydzieści pięć, czterdzieści 
lat, to lubi te rzeczy nawet bardziej od męża.

 - Bujasz.
  -   Co   ty   myślisz,   że   jestem   jakimś   seksuologiem?.   Kup   sobie 

książkę, poczytaj. - Shot spojrzał na George'a z całą powagą, na jaką 
potrafił się zdobyć. - Jakaś cię usidliła, co? Przyznaj się.

George skubał brodę.
 - Nawet się tego nie spodziewałem. Tak jakoś się stało.
Shot uśmiechnął się do przyjaciela pocieszająco.
 - Zróbmy mały eksperyment - Eksperyment?
 - Tak. - Shot wskazał przed siebie. - Co tam widzisz?
 - Góry - George zmrużył oczy - dolinę, wąwóz, niebo.
 - I nie kusi cię zajrzeć, co jest po drugiej stronie?
  -   Wiem,   co   tam   jest.   -   George   wzruszył   ramionami.   -   Mniej 

więcej to samo, co tutaj.

 - To znaczy, że już dojrzałeś, żeby gdzieś osiąść na stałe. - Shot 

klepnął   kumpla   po   plecach.   -   Głowa   do   góry.   Pamiętaj,   że   i   tak 
wytrzymałeś dłużej niż większość z nas.

George  żywił nadzieję, że rozmowa z Shotem w jakiś cudowny 

sposób pomoże mu podjąć decyzję. W życiu jednak nic nie jest takie 
proste. Gdy sobie uświadomił, że Laurie tak całkowicie zawładnęła 
jego   sercem,   doznał   wstrząsu,   z   którego   jeszcze   się   nie   otrząsnął. 
Zawsze uważał się za człowieka szczęśliwego, zadowolonego z życia, 
jakie prowadzi. Nie wtrącał się do innych i nie lubił, by się do niego 
wtrącano.   "Miłość"   zdarzała   mu   się   z   pełnymi   temperamentu 
kobietami, dla których noc z nowym mężczyzną była mało znaczącą 
przygodą. Potem „do widzenia" i nikt z tego powodu nie cierpiał.

background image

A może fakt, że nikt nie cierpiał, dowodził, że żadnej z nich tak 

bardzo na mnie nie zależało, pomyślał teraz George. Smutne, jeśli się 
nad tym głębiej zastanowić. Wiedział, że Stacy i Dee Ann są do niego 
przywiązane, cieszył się z tego. Podejrzewał, że Laurie też darzy go 
ciepłym   uczuciem,   i   serce   zabiło   mu   mocniej.   Wczorajszej   nocy 
ziemia się pod nim zatrzęsła.

Może jego życie wędrowca wcale nie było takie wspaniałe? Może 

wciąż szukał jakiejś stałej wartości,  która wskazałaby mu kierunek? 
Teraz czuł ową wartość w zasięgu ręki. Dlaczego więc jej nie chwyta?

Na   to   pytanie   nie   było   mu   łatwo   odpowiedzieć.   Po   pierwsze 

wątpił, czy Laurie zrobiłaby dobry interes wiążąc się z nim. W ciągu 
ostatnich czterech miesięcy nauczył się myśleć o innych, opiekować 
się drugimi, ale czasami jeszcze robił to jakby wbrew sobie. Trudno 
przełamać   stare   przyzwyczajenia.   Całe   życie   martwił   się   tylko   i 
wyłącznie o siebie.

Nie   chciałby   wyrządzić   Laurie   krzywdy,   wiedział   jednak,   że 

czasami, nawet nieświadomie, to zrobi. A potem będzie żałował, starał 
się   wszystko   naprawić   i   nie   zawsze   mu   się   to   uda.   Na   dodatek, 
chociaż miał trochę odłożonego grosza, było tego za mało, by ulżyć 
jej w kłopotach.

Poza tym, nie dorównywał jej intelektem. Laurie prawdopodobnie 

zlekceważyłaby ten jego kompleks niższości i nazwała śmiesznym, ale 
to prawda.

Nie   miał   ani   majątku,   ani   klasy,   a   ona   zasługiwała   na   faceta 

mogącego się wykazać i jednym, i drugim.

George   doszedł   do   wniosku,   że   wszystko,   co   mógłby   dla   niej 

zrobić, to kochać ją. Nigdy jednak nie kochał kobiety i bał się, czy 
potrafi.   Nie   wiedział   nawet,   czy   uczucie,   które   go   ogarnęło,   to 
rzeczywiście miłość. Jednego był tylko pewny: jeszcze nigdy czegoś 
podobnego nie przeżył.

Do diabła! zniecierpliwił się. Z babami tak zawsze.
Zaraz po tym, jak Laurie z bliźniaczkami zjadły lunch, zadzwonił 

telefon. To Jill telefonowała z hotelu w Kolorado. Nie powiedziała 
jeszcze nawet dwóch słów, a Laurie już zorientowała się, że coś jest 
nie w porządku.

 - Ty płaczesz, kochanie? - spytała z niedowierzaniem.
 - Och, Laurie. Tak się boję.
 - Na miłość boską, czego?

background image

 - Tęsknię za wami. I... jestem... jestem mężatką! Nie musisz mi 

tego mówić, pomyślała Laurie cierpko.

Mam na to rachunki.
 - O co chodzi? Mów.
 - Do końca życia będę musiała z nim być! - zaszlochała Jill.
 - Gdzie jest teraz Tony?
 - Na dole. Strzyże się.
 - Chyba się nie pokłóciliście?
 - Nnnnieee. Ale strasznie się boję.
Laurie   ciężko   opadła   na   krzesło   i   przez   następne   dwadzieścia 

minut najbardziej spokojnym i pełnym otuchy tonem wyjaśniała, że 
prawdopodobnie   dziewięćdziesiąt   procent   nowożeńców   przeżywa 
podobne   chwile   zwątpienia,   ale   ostatecznie   wszystko   kończy   się 
dobrze.   Jill   i   Tony'ego   czeka   wspaniała   wspólna   przyszłość. 
Dzisiejsza   chandra   to   nic   innego   jak   odreagowywanie   napięcia 
towarzyszącego   przygotowaniom   do   ślubu.   Kiedy   Jill   odpocznie, 
spojrzy na rzeczywistość innymi oczami. Laurie pocieszała siostrę tak 
długo, aż wyczerpała wszystkie pomysły, jakie jej przyszły do głowy, 
ale żegnając się, miała wrażenie, że dziewczyna uspokoiła się trochę. 
Za to ona, gdy odłożyła słuchawkę, była zupełnie roztrzęsiona.

Ledwo zdołała dojść trochę do równowagi, zabrzęczał dzwonek 

do drzwi. Laurie zdziwiła się. Rzadko  kiedy ktoś do niej wpadał ot 
tak, wczesnym popołudniem. Jeszcze bardziej się zdumiała ujrzawszy 
na progu grupę czołowych przedstawicieli miejscowej socjety. Byli 
wśród   nich   Ted   Weeks   z   banku   i   Rebeka   Spenser,   właścicielka 
największego   w   okolicy   biura   pośrednictwa   handlu 
nieruchomościami. Ich matki przyjaźniły się ze sobą, ale Laurie już 
bardzo   dawno   nie   widziała   Rebeki.   Pozostałych   dwóch   mężczyzn, 
Chestera Dobbsa, zajmującego się sprzedażą samochodów,  i Hoyta 
Bennetta, prezesa Izby Handlowej, znała tylko z widzenia. Należeli 
(wspólnie   z   czterema   czy   pięcioma   innymi)   do   elity,   która   trzęsła 
tutejszą społecznością i inicjowała najróżniejsze komitety i akcje. To 
ich zdjęcia zamieszczały niedzielne gazety. Była to, oględnie mówiąc, 
dziwna delegacja.

Hoyt Bennett, wysoki, o miłej aparycji, uprzejmy, jakby urodzony 

do pełnienia funkcji publicznych, wziął inicjatywę w swoje ręce.

background image

 - Dzień dobry, Laurie - przywitał gospodynię domu z jowialnym 

uśmiechem. - Chyba wszystkich nas znasz, prawda? Wybacz tę nie 
zapowiedzianą wizytę, ale mamy do ciebie pewien ważny interes.

Interes? Jaki ci ludzie mogą mieć do mnie interes? zastanawiała 

się Laurie wpuszczając gości do środka. Przegoniła bawiące się we 
frontowym pokoju Stacy i Dee Ann, poprosiła przybyłych, by usiedli i 
zaproponowała poczęstunek. Nie skorzystali.

Ted, który najlepiej znał Laurie, wyłożył, o co chodzi.
 - Chcieliśmy omówić z tobą - wyjaśnił przechodząc od razu do 

rzeczy - tę ofertę, o której ci już wspominałem.

 - Słucham?
  - Dowiedzieliśmy  się, że pewni farmerzy  wywierali na ciebie 

naciski w tej sprawie.

  - Naciski to może zbyt mocno powiedziane, ale zorientowałam 

się, że nie odpowiada im projekt zagospodarowania tego terenu.

 - Nie będę udawał, że rozumiem ich stanowisko - powiedział Ted 

i   chrząknął.   -   Wciąż   mówią   tylko   o   historycznej   spuściźnie   i   o 
zagrożeniu starych, tradycyjnych wartości, a tak naprawdę chcieliby, 
żeby   wszystko   wyglądało   jak   sto   lat   temu.   A   my   musimy   iść   na 
naprzód. Z postępem.

Słysząc te słowa, Laurie pomyślała, że hasło „postęp" nie zawsze 

miało znaczenie pozytywne. Uświadomiła sobie teraz, że bliższe są jej 
poglądy rodziców, ludzi związanych z ziemią. I dlatego przychylała 
się bardziej do zdania reprezentowanego przez farmerów.

 - Posłuchaj, Laurie - zaczęła Rebeka, pochylając się do przodu i 

przybierając   poważny   ton.   -   Pomyśl,   jak   takie   przedsięwzięcie 
wpłynie na gospodarkę, ile przybędzie miejsc pracy. Ile się będzie 
budować.

I   sprzedawać   ziemi,   dodała   Laurie   złośliwie   w   duchu.   Rebeka 

była agresywną, energiczną kobietą interesu. Laurie gotowa się była 
założyć,   że   to   ona   właśnie   utrzymywała   kontakt   z   ową   składającą 
ofertę firmą i że chciałaby się zająć sprzedażą mających powstać willi. 
Na handlu nieruchomościami zbiła przecież majątek.

  -   Prawdę   powiedziawszy   -   odezwała   się   Laurie   -   jeszcze   nie 

podjęłam decyzji co do sprzedaży.

Po nocy spędzonej z George'em przyszłość rysowała się przed 

Laurie   jeszcze   bardziej   mgliście.   Z   jednej   strony   zdawała   sobie 
sprawę z tego, że nie może dopuścić, by wszystkie jej marzenia o 

background image

zmianach   nagle   się   rozwiały,   jednak   z   drugiej   strony   istniała 
ewentualność, że coś się między nimi zaczęło. Cokolwiek by to nie 
było, jak długo czy krótko by nie trwało, nie zrezygnuje z tego. I 
dlatego nie chciała zakłócać ani burzyć istniejącego status quo.

Przyjrzała się swoim gościom. Zrozumiała, że każdy z nich ma w 

tej transakcji swój interes. Zysk Rebeki był ewidentny. Sześć procent 
od  kilku   milionów   tworzy   okrągłą   sumkę.   Ludzie,   których  stać   na 
kupno   takich   luksusowych   willi,   zdeponują   pokaźne   sumy   w 
miejscowym   banku   i   będą   kupować   drogie   samochody.   Czyli   to 
tłumaczy   obecność   Teda   i   Chestera.   Hoyt,   jako   prezes   Izby 
Handlowej, zwietrzył możliwość zwerbowania nowych członków. A 
farmerzy też mają na uwadze swoje korzyści. Więc teraz ona sama 
musi zdecydować, co dla niej będzie najlepsze.

Cała czwórka nie przestawała mówić, bardziej między sobą, niż 

zwracając   się   do   Laurie.   Prześcigali   się   w   argumentowaniu,   iż 
transakcja jest dla gminy  niesłychanie korzystna. W pewnej  chwili 
wszystkie  oczy  znowu skierowały  się  wyczekująco na właścicielkę 
rancza.

 - Jedyne, co mogę w tej chwili powiedzieć - oznajmiła Laurie - to 

to, że jeszcze nie podjęłam żadnej decyzji.

Ted wyciągnął ostatniego asa.
 - Słuchaj, Laurie - zaczął. - Powiedziałem naszemu klientowi, z 

którym   jestem   w   kontakcie   telefonicznym,   że   farmerzy   chcą   cię 
zniechęcić do tej transakcji. Upoważnił mnie do zaoferowania takiej 
sumy,   jaka   będzie   potrzebna.   Możliwe,   że   nawet   osiemdziesięciu 
pięciu tysięcy.

Laurie zesztywniała. Czyli że dają jej propozycję, której nie może 

się oprzeć, a, co więcej, takiej sumy farmerzy nie będą zdolni przebić.

  -   To   bardzo   hojna   oferta   -   powiedziała   -   ale   aktualnie   mam 

lokatorów   wynajmujących   bungalow.   Mężczyznę   z   dwiema 
dziewczynkami. Oni nie mogą się teraz wyprowadzić.

Ted zawahał się.
 - Niestety, nie mogę zwodzić tych ludzi w nieskończoność.
 - Rozumiem - odparła Laurie.
 - Oni chcieliby już zaraz zburzyć dom i przystąpić do robót.
 - Zburzyć?
 - No tak.

background image

Oczywiście. Dlaczego przedtem o tym nie pomyślała? Przecież 

dom pasowałby do tych eleganckich willi jak pięść do nosa. Dziwne, 
że ją to tak bardzo obeszło. Przecież jeśli go sprzeda, nie jej interes, co 
się z nim stanie.

  -   Przykro   mi,   ale   po   prostu   nie   mogę   jeszcze   dać   wiążącej 

odpowiedzi. - Laurie przyglądała się swoim dłoniom.

 - Rozumiem - odparł Ted. Chrząknął. - Nie chciałbym wywierać 

na ciebie presji, ale muszę mieć odpowiedź szybko... Umówmy się, że 
najpóźniej za trzy tygodnie. Zgoda?

 - Dobrze. W ciągu trzech tygodni dam ci znać.
Wszystko   zostało   uzgodnione.   Goście   wstali,   pożegnali   się   i 

wyszli.   Laurie   zaczęła   szukać   Stacy   i   Dee   Ann.   Znalazła   je   na 
podwórzu, skakały przez skakankę. Wróciła do siebie, zakrzątnęła się 
koło kolacji. Z góry założyła, że George i dzieci zjedzą razem z nią, 
jak również, że tej nocy ona i George znajdą chwilę dla siebie. Cały 
dzień wynajdowała dla dziewczynek zajęcia, nie tylko po to, by się 
nie nudziły, ale raczej po to, by potem dobrze spały. Dochodziła piąta. 
Laurie czuła wzbierające w niej oczekiwanie.

Nie   miała   ochoty   myśleć   teraz   o   niczym   innym,   chociaż 

wiedziała, że zachowuje się głupio. Osiemdziesiąt pięć tysięcy! Rany 
boskie!   Los   nareszcie   się   do   niej   uśmiechnął.   Gdyby   miała   trochę 
oleju w głowie, zgarnęłaby forsę i zaczęła układać sobie przyszłość.

Właśnie w tej chwili pod oknem kuchni mignął pikap George'a i 

resztki   oleju   wyparowały   z   głowy   Laurie.   To   była   przyszłość,   na 
jakiej jej zależało. W jej postanowieniu kryła się zimna kalkulacja. 
Laurie dokładnie wiedziała, czego w obecnej chwili chce.

Patrzyła, jak Stacy i Dee Ann podbiegają do samochodu. George 

wysiada, obejmuje każdą i wręcza im mały  pakunek. Dziewczynki 
siadają pod drzewem, rozpakowują go, a George kieruje się prosto ku 
kuchennym   drzwiom.   Zobaczywszy   Laurie   w   oknie   uśmiecha   się 
rozbrajająco. Otwiera drzwi, zamyka, rozkłada ramiona. A wszystko 
to dzieje się jakby jednym nieprzerwanym ciągiem.

 - Hej.
 - Hej.
 - Co im przywiozłeś?
 - Puzzle. Układanki. Wystarczy, by zająć ich dociekliwe umysły 

na kilka godzin. - Postukał się w czoło. - Główka pracuje.

background image

Laurie roześmiała się. Objęła George'a mocno w pasie i głośno 

pocałowała.   Potem   szybko   wsunęła   i   wysunęła   koniuszek   języka 
spomiędzy  jego warg. George poczuł w żyłach falę gorąca. Jęknął 
chrapliwie.

 - Cały dzień o niczym innym nie myślałem.
 - Ani ja - odparła Laurie.
 - Czujesz to samo, co wczorajszej nocy? - spytał George.
  -   Uhm.   Jak   to   możliwe,   że   wracając   z   obory   tak   bosko 

pachniesz? - zdziwiła się.

 - Wziąłem prysznic w DO. Nie chciałem tracić czasu, kiedy już 

tu dotrę.

Zdjął   kapelusz,   położył   na   najbliższej   szafce,   potem   chwycił 

Laurie za rękę i zaczął ciągnąć w stronę holu.

 - George?
 - Na górę.
 - One... - Laurie ruchem głowy wskazała drzwi.
 - Jak myślisz, po co te łamigłówki?
Ku swojemu zaskoczeniu, Laurie poczuła się jakby uskrzydlona. 

Biegła niemal w powietrzu, by nadążyć za George'em, który już w 
połowie schodów zaczął rozpinać klamrę paska. Kiedy znaleźli się na 
piętrze,   wepchnął   Laurie   do   jej   sypialni   i   błyskawicznie   zamknął 
drzwi   na   klucz.   Porwał   ją   w  ramiona   i   przytulił   tak   silnie,   że   nie 
mogła złapać tchu, potem rozluźnił żelazny uścisk i pokrył jej twarz 
gorącymi, łapczywymi pocałunkami. Jego ręce wędrowały po całym 
ciele Laurie, biodra przywierały do jej bioder, popychały ją w stronę 
łóżka. Leżąc już George rozpiął jej dżinsy, potem ściągnął je razem z 
bielizną. Laurie leżała na plecach, oczy miała zamknięte, serce omal 
nie wyskoczyło jej z piersi. Usłyszała zgrzyt rozpinanego eklera, a po 
sekundzie czy dwóch George nakrył ją swoim ciałem.

Nie było wstępnych pieszczot. Nie było na to czasu.
Ponaglało ich pożądanie, chęć spełnienia. Laurie szeptała gorące 

słowa w ucho George'a i czuła, jak on mocno, twardo w nią wchodzi. 
Prawie   nieprzytomna   z   rozkoszy   splotła   nogi   wokół   jego   bioder. 
Idealnie do siebie pasowali. Pragnęła, by ta magiczna chwila trwała 
wiecznie. Wszystko jednak skończyło się tak nagle i gwałtownie, jak 
się zaczęło, chociaż pośpiech nie wpłynął na intensywność przeżyć. 
Chwilę   leżeli   nieruchomo,   George   zsunął   się   na   bok,   ale   wciąż 
trzymał jedną nogę na łonie Laurie. Jego oddech muskał jej ucho.

background image

  - Czy to właśnie się tak miło nazywa „szybkim numerkiem"? - 

zapytała.

 - Przepraszam.
 - Nie ma za co. Było cudownie i bardzo... podniecająco.
 - To dobrze.
 - Spędzimy tę noc razem?
 - Liczyłem na to.
  -   Pozwólmy   więc   dziewczynkom   szaleć,   dopóki   nie   padną. 

Położymy je w jednym z pokoi na dole.

George mruknął na znak, że mu ten plan odpowiada.
 - Tylko, żebym się znowu nie spóźnił do pracy.
 - A propos dziewczynek. Wstań i wyjrzyj przez okno. Ciągle są 

na podwórzu?

George   podniósł   się   z   łóżka,   poprawił   ubranie.   Po   chwili 

oznajmił:

  - Są. Wygląda na to, że nie ruszały się nawet na krok. Laurie 

włożyła dżinsy, wepchnęła koszulę w pasek.

  - To dobrze. Nie chciałabym, żeby... żeby myślały  o nas coś 

niestosownego.

 - Takie dwunastolatki? - zdumiał się George.
 - Zapominasz, że w szkole mam z nimi do czynienia na co dzień. 

Niektóre dzieci wiedzą takie rzeczy, że włosy by ci stanęły dęba. To 
zależy oczywiście od wychowania. Ale zazwyczaj dwunastolatki już 
zaczynają poważnie interesować się seksem.

 - Żartujesz!
 - Wcale nie. Nasze dziewczynki są jeszcze bardzo niewinne, ale 

nie wiemy, co słyszą od rówieśników.

Nasze dziewczynki, powtarzał George w myśli, kiedy schodzili 

na dół. Nasze. To prawda. Stacy i Dee Ann pod wieloma względami 
były ich wspólnymi dziećmi. Jak cudownie by było, gdybyśmy mogli 
być   we   czwórkę!   George   miał   szczery   zamiar   porozmawiać   dziś 
wieczorem   z   Laurie,   zaproponować   zalegalizowanie   ich   związku, 
małżeństwo.   Na   dźwięk   tego   słowa   już   się   nie   wzdragał,   chociaż 
jeszcze   kilka   miesięcy   temu   bladł   z   przerażenia.   Całe   dzisiejsze 
popołudnie, pracując w kurzu i słońcu, zbierał  w myśli  argumenty 
przemawiające za związaniem się na resztę życia z Laurie.

Laurie jest piękna i przyprawia go o drżenie serca.
Jej towarzystwo nigdy go nie męczy.

background image

Jest jedyną kobietą, którą nie znudził się po pierwszej wspólnie 

spędzonej nocy, ale przeciwnie, zapragnął się z nią kochać bez końca.

Laurie nie jest humorzasta, pusta, ekstrawagancka.
Jest za to mądra.
Urodziła się po to, by być matką.
Lista zalet Laurie rosła, a na końcu, jak gdyby potrzebny mu był 

jeszcze jeden mocny argument, George dodał, że Laurie jest najlepszą 
kucharką na świecie.

Ich wspólne życie zapowiadało się wprost idealnie. To dlaczego 

się jeszcze zastanawia? Czy boi się, iż pewnego ranka otworzy oczy i 
poczuje zew krwi? Czy się  boi,  że ona go nie puści? Nie mogła tak 
dobrze udawać. Kochając się z nim odczuwała taką samą rozkosz jak 
on. Ale czy to znaczy, że zechce się z nim związać do śmierci? Czy 
któregoś dnia po przebudzeniu nie zacznie się zastanawiać, jak to się 
stało, że poślubiła parobka?

George oczu nie mógł oderwać od Laurie. Przyglądał się jej, jak 

krzątała się po kuchni szykując kolację. Nakrył do stołu, nalał wody 
do szklanek i wciąż ją obserwował. Widział, jak stojąc w drzwiach 
woła dziewczynki, potem jak pilnuje, by umyły ręce, zanim usiądą do 
stołu.   Stacy   i   Dee   Ann   rzuciły   się   na   jedzenie   niczym   zgłodniałe 
wilki. Były zdrowe i szczęśliwe. Stacy przez cały czas paplała, Dee 
Ann także wtrąciła swoje trzy grosze. Ktoś obserwujący ich z boku na 
pewno   by   stwierdził,   że   oto   ma   przed   sobą   typową   rodzinę 
przedstawicieli klasy średniej. Czyżby, sądząc po panującej w kuchni 
atmosferze - nikt zaraz po jedzeniu nigdzie się nie spieszy, nie pędzi 
do   ciekawszych   zajęć   -   aż   tak   bardzo   się   pomylił?   Laurie   miała 
cudowny wpływ na dzieci. Ellen nie może mu zarzucić, że źle się nimi 
zajmował.

Wspomnienie Ellen otrzeźwiło go trochę. Spojrzał na siostrzenice 

i serce mu się ścisnęło. Przywiązał się do nich. Polubił. Spojrzał na 
Laurie. Przywiązał się i do niej, do wszystkich. Mogliby z Laurie mieć 
własne   dzieci,   pomyślał.   Stacy   i   Dee   Ann   miałyby   cioteczne 
rodzeństwo.

Byłoby tak cudownie, po raz kolejny mówił sobie w duchu. Och, 

Laurie,   daj   mi   jakiś   znak,   co   czujesz,   jak   przyjęłaś   ten   zwrot   w 
naszych   wzajemnych   stosunkach.   Dodaj   mi   odwagi...   albo   mi   ją 
odbierz. Muszę wiedzieć, czy mam rację, czy się tylko łudzę.

 - Niewiele mówisz - zwrócił się do Laurie. - Jak miną] dzień?

background image

  -   Miałam   niespodziewaną   wizytę.   Odwiedziła   mnie   delegacja 

szacownych   obywateli   naszego   miasta.   Okazało   się,   że   bardzo   im 
zależy   na   tym,   żebym   sprzedała   ranczo.   Tak   bardzo,   jak   Cassie   i 
farmerom,   bym   tego   nie   robiła.   Podnieśli   cenę.   Teraz   dają   mi 
osiemdziesiąt pięć tysięcy. - Spojrzała na George'a, chcąc zobaczyć, 
jak zareaguje.

 - To... to kupa forsy.
 - Tak. Ale tylko za ziemię. Dom chcą zburzyć.
 - Ten dom? - George zesztywniał.
 - Ten.
George   rozejrzał   się   dookoła,   jakby   tu   był  po  raz   pierwszy   w 

życiu.   W   tych   ścianach   zaznał   wiele   szczęścia,   więcej   niż   w 
jakimkolwiek  innym miejscu.  Dla niego dom  i Laurie  to jedno. A 
teraz ktoś chce go zrównać z ziemią.

 - Co im odpowiedziałaś?
 - Że jeszcze nie wiem, czy sprzedam ranczo.
 - To prawda?
  -   Prawda...   pewne   wydarzenia   trochę   zachwiały...   -   nie 

dokończyła. Nie znajdowała słów.

George   bacznie   obserwował   Laurie.   Pewne   wydarzenia   mogą 

oznaczać   tylko   jedno:   ich.   Czy   to   jest   właśnie   ów   znak,   na   który 
czekał?

  -   Poza   tym   dzwoniła   Jill   z   Kolorado.   Zapłakana,   zagubiona, 

stęskniona. - Laurie cichutko zachichotała. - Nabrała wątpliwości, czy 
chce być mężatką. Akurat odpowiedni moment na refleksje, prawda? 
Powiedziałam jej, że wszyscy nowożeńcy miewają od czasu do czasu 
chwile zwątpienia.

Och, Laurie. Musiałaś to powiedzieć akurat teraz?
Ostry   dzwonek   telefonu   przerwał   te   rozmyślania.   Laurie 

podniosła się, by odebrać. Kiedy odwróciła się ku niemu ze słuchawką 
w ręku, zauważył, że ma jakiś szczególny wyraz twarzy.

 - To twój ojciec - powiedziała. George palnął się w czoło.
  -   Kompletnie   zapomniałem,   że   miałem   do   niego   wczoraj 

zadzwonić! - A odbierając od Laurie słuchawkę, uśmiechnął się do 
niej porozumiewawczo i dodał:

 - Zupełnie nie wiem, jak to się stało. Laurie zaczęła sprzątać ze 

stołu.

background image

  -   Dam   wam   lody   -   zwróciła   się   do   dziewczynek   -   ale   pod 

warunkiem że zjecie na dworze.

Stacy   i   Dee   Ann   kiwnęły   skwapliwie   głowami   i   pobiegły   do 

zamrażarki.   Trzasnęły   kuchenne   drzwi.   Laurie   z   drżeniem   serca 
słuchała, co mówi George. To zawsze on dzwonił, jego ojciec nigdy. 
Oczywiście,   zaniepokoił   go   brak   wiadomości   od   syna,   tłumaczyła 
sobie, sama w to nie wierząc. Szóstym zmysłem wyczuwała, że zaszły 
jakieś zmiany. Gardło jej się ścisnęło.

  - Tato - zaczął George - przepraszam, że nie zadzwoniłem. .. - 

umilkł. Słuchał. Nagle wykrzyknął: - Co?!

Laurie   podskoczyła.   George   ściskał   słuchawkę   w   dłoni   tak 

mocno,   że   aż   zbielały   mu   kostki   palców.   Twarz   wyrażała   wpierw 
zdumienie, potem gniew. Zmrużył oczy, zacisnął wargi.

 - Skurwysyn! Pewnie, że go podam do sądu! Do Najwyższego!
Laurie skamieniała ze zdumienia. Dzięki Bogu, że dzieci są na 

dworze.   George   nie   miał   zwyczaju   kląć,   nie   był   też   człowiekiem 
wybuchowym. Teraz żyły nabrzmiały mu na skroniach z wściekłości. 
Bez   wielkiego   trudu   można   było   się   domyślić,   że   stało   się   coś 
strasznego.   W   końcu   George   ciężko   westchnął   i   przecierając   oczy 
powiedział:

  - W porządku, tato. Rozumiem. Zajmę się tym. Potem odłożył 

słuchawkę   na  widełki   tak   mocno,   że  telefon   cudem  nie   odpadł   od 
ściany.

 - Co się stało? - spytała Laurie przykładając rękę do piersi.
  - Steve wrócił z Ameryki Południowej. Awanturuje się, że ten 

pętak, czyli ja, zabrał mu jego dzieci.

 - Boże! - Laurie ze współczuciem dotknęła ramienia George'a.
 - Złożył skargę do sądu rodzinnego i jakąś godzinę temu szeryf 

zawiadomił o tym ojca. - George spojrzał Laurie prosto w oczy. Na 
jego twarzy malowała się wściekłość zmieszana ze strachem. - Mam 
cztery   dni   na   odwiezienie   Stacy   i   Dee   Ann   do   Oklahomy,   bo   w 
przeciwnym razie... Steve oskarży mnie o ich porwanie.

background image

Rozdział 11
To koniec, pomyślała Laurie. Chciało jej się płakać. To nie fair. 

Wszystko się   skończyło,  zanim  na  dobre zaczęło.  Nawet  nie  mieli 
szansy sprawdzić, do czego chcą razem dojść, jaki wspólny cel chcą 
osiągnąć. Jak tylko George odwiezie bliźniaczki do Oklahomy, wróci 
do   dawnego   wędrownego   trybu   życia.   Przyjechał   tutaj   tylko   ze 
względu na Stacy i Dee Ann, sam się przecież do tego przyznał.

 - Tak mi przykro - powiedziała słabym głosem. George uderzył 

zaciśniętą mocno pięścią o dłoń drugiej ręki.

 - Cholera! Nie dopuszczę, żeby ten łajdak je dostał!
 - Co masz zamiar zrobić?
  - Nie wiem. Coś. Jak sąd może oddać dziewczynki ojcu, który 

opuścił własne dzieci i ich matkę?

 - Posłuchaj, George. Nie znam się na tych sprawach, ale pracując 

w   szkole   zetknęłam   się   z   kilkoma   podobnymi   przypadkami. 
Sędziowie z reguły biorą stronę rodziców naturalnych, bez względu na 
to,   jak   są   nieodpowiedzialni.   O   ile   dziecko   nie   jest   fizycznie 
maltretowane,   matka   czy   ojciec,   który   chce   zachować   dzieci   przy 
sobie, dostaje je.

 - I gdzie tu sprawiedliwość? Steve wcale nie chce swoich córek! 

-   ryczał   George.   -   Jemu   chodzi   tylko  o   to,   żebym  ja   się   nimi   nie 
opiekował. Zobaczymy. Ja tego tak nie zostawię!

 - Co zrobisz?
  - Nie mam pojęcia. Porozmawiam z Ellen. Gdyby ona się już 

dobrze czuła, sprawa byłaby rozwiązana. Przecież Steve ją rzucił.

 - Nie możesz rozmawiać z Ellen bez zgody lekarza. Mógłbyś jej 

zaszkodzić, zamiast pomóc.

 - Racja. Dobrze. Zrobię... Do diabła! Nie mam pojęcia, co zrobię. 

Ale   przede   wszystkim   muszę   je   zawieźć   do   Oklahomy.   Jak   mnie 
wsadzą do więzienia, to już nic nie zdziałam.

Laurie podeszła do zlewu i zaczęła zmywać naczynia. Czuła się 

tak, jak gdyby miała w piersi nóż, który kroi jej serce na malutkie 
kawałki. Za jej plecami George chodził tam i z powrotem po kuchni 
mamrocząc coś pod nosem. Laurie miała wrażenie, że zapomniał o 
niej i o dzisiejszej nocy, o wszystkim, z wyjątkiem zagrożenia, jakie 
zawisło  nad głowami  dziewczynek. Wiedziała, że to i jej powinno 
przysłonić wszystko inne. I tak, do pewnego stopnia, było. Niemniej 

background image

dusiło   ją   uczucie   doznanego   zawodu   i   obawa   przed   bliskim 
rozstaniem.

Straszliwe przygnębienie spowiło ją niczym całun. Jak się z nimi 

pożegnać? Może zniknąć, gdy będą odjeżdżali, pójść załatwiać jakieś 
sprawunki? Ale potem i tak trzeba będzie wrócić do pustego gniazda. 
Samotność   ją   zje,   zniszczy.   Zanim   w   jej   życie   wkroczyli   George, 
Stacy i Dee Ann, nauczyła się akceptować egzystencję bez wzlotów i 
upadków, monotonny ciąg podobnych do siebie jak dwie krople wody 
dni. I nagle zjawili się oni, wypełnili dom śmiechem i gwarem, a jej 
serce uczuciem, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. Jak będzie 
istnieć, kiedy znikną z jej życia? Jak ma mieszkać w tym domu sama, 
przytłoczona wspomnieniami?

Dlatego też nie może tutaj zostać. Sprzeda ranczo temu, kto da 

najwięcej. Do diabła z farmerami, ich przywiązaniem do bezkresnych 
pastwisk, tradycją rodzinną sięgającą stu lat i kredytem w banku. Ani 
tygodnia nie zostanie tu sama.

  -   Pierwsza   rozprawa   jest   już   w   poniedziałek   -   odezwał   się 

znienacka George.

 - Co? - Laurie odwróciła się gwałtownie.
  - W poniedziałek - powtórzył George. - Rozprawa wstępna dla 

wszystkich   „zainteresowanych"  stron.   A  ponieważ  mam  dostarczyć 
dzieci   Ellen   na   farmę   dziadków   do   czwartku,   to   znaczy   że   muszę 
wyjechać w środę bardzo wcześnie rano. Boże! Jest tyle rzeczy do 
załatwienia! Muszę porozmawiać z Cassie. Jestem pewien, że mnie 
zrozumie, mam jednak nadzieję, że nie wpędzę jej w zbytnie kłopoty.

 - Nie martw się. Zrozumie - wyszeptała Laurie. Oczy miała pełne 

łez, nie chciała jednak ich wycierać.

George by to zauważył. Dlatego też stała do niego tyłem i całą 

siłą woli starała się powstrzymać łkanie.

George ujął ją za ramiona i obrócił twarzą ku sobie.
  -   Laurie?   Co   to?   Ty   płaczesz?   -   Przyciągnął   ją   do   siebie   i 

przytrzymał w objęciach. Na jego koszuli powstała mokra plama od 
łez. - Nie płacz. Nie pozwolę, by Stacy i Dee Ann stało się coś złego. 
Zrobię takie piekło, że jeszcze za dwadzieścia lat ludzie będą o tym 
gadali. Steve ich nie dostanie.

To nie o to chodzi, duży głuptasie, miała ochotę krzyknąć. Chodzi 

o   to,   że   cię   stracę.   Czuję   to.   Przesadą   by   było,   oczywiście, 
twierdzenie, iż George kiedykolwiek naprawdę do niej należał, ale dał 

background image

jej coś więcej niż inni mężczyźni. Już raz stąd odszedł i strasznie za 
nim tęskniła. A wówczas tak niewiele ich łączyło. Teraz zaś... Laurie 
doszła do wniosku, że byłaby kretynką, gdyby pozwoliła mu wyjechać 
i nie powiedziała choćby słowa, nie zrobiła żadnego gestu. Potem do 
śmierci   zastanawiałaby   się,   czy   ich   związek   miał   być   tylko 
przelotnym romansem, czy miłością, o jakiej każdy marzy.

W jednej sekundzie w jej głowie powstał cały plan. Może nie 

bardzo szczegółowy, taki raczej desperacki pomysł. Cofając się o krok 
splotła ręce na piersi i patrząc George'owi śmiało w oczy oświadczyła:

 - Jadę z wami.
 - Co?
  -   Słyszałeś.   Jadę   do   Oklahomy   z   tobą,   Stacy   i   Dee   Ann. 

Posłuchaj,   jestem   jedyną   osobą   na   świecie,   która   z   bezpośredniej 
obserwacji wie, jak troskliwie się nimi opiekowałeś. Nie dam ci iść na 
żadną rozprawę wstępną beze mnie w charakterze twojego świadka. I 
nie próbuj mnie od tego odmówić.

Twarz George'a rozjaśnił szeroki uśmiech. Dlaczego od razu o 

tym nie pomyślał? Wiedział, że Laurie robi to dla dziewczynek, ale 
przynajmniej będzie ją miał przy sobie. Łatwiej zniesie gehennę, która 
go czeka.

 - Dlaczego uważasz, że będę próbował wybić ci to z głowy?
  -   Weźmiemy   mój   samochód   i   dziewczynki   będą   się   mogły 

wygodnie rozłożyć z tyłu.

Oznacza to również, że bez względu na to, komu sąd przyzna 

opiekę nad bliźniaczkami, George będzie musiał wrócić po swojego 
pikapa. Laurie zdumiała się własną przebiegłością.

  -   I   masz   rację   -   mówiła   dalej.   -   Jest   mnóstwo   spraw   do 

załatwienia. Co powiesz dzieciom?

 - Nie jestem pewien - przyznał się George i podrapał się w czoło 

- ale coś wymyślę. Lepiej od razu z nimi pogadam.

Nie   było   go   może   z   dziesięć   minut.   Kiedy   wrócił,   Laurie 

obrzuciła go pytającym spojrzeniem.

  - Powiedziałem, że dzwonił ich dziadek i że muszę jechać na 

farmę, załatwić pewne rodzinne sprawy. Wyjaśniłem, że ty jedziesz z 
nami, bo masz ochotę się przewietrzyć, i że zrobimy sobie po prostu 
rodzinną wycieczkę.

 - One są bystre. Uwierzyły ci?

background image

  -   Nie   wiem.   -   George   rozłożył   ręce.   -   Nic   lepszego   nie 

przychodziło mi do głowy.

  - Muszę zawiadomić Andy'ego, gdzie będę - myślała na głos 

Laurie - i Jill, jeśli ją złapię. Chyba nikogo więcej.

 - Jutro z samego rana powiem Cassie i Shotowi. Ale chyba tylko 

Cassie musi wiedzieć, co mi grozi, prawda?

 - Słusznie.
 - I wolałbym, by Stacy i Dee Ann nie orientowały się, że mogą 

zapaść   decyzje...   -   umilkł   i   przełknął   ślinę,   jakby   następne   słowo 
utkwiło mu w gardle - ostateczne.

  -   Zgadzam   się   z   tobą   -   powiedziała   Laurie.   Całą   siłą   woli 

powstrzymywała łkanie. Drgał jej podbródek.

George natomiast odprężył się trochę. Nabierał pewności, iż tam 

na miejscu,  w Oklahomie,  zdoła zapanować nad sytuacją. Spojrzał 
znacząco na Laurie, jakby sobie o czymś przypomniał i spytał:

 - Wieczorem? Nadal aktualne?
  -   Tak   -   odpowiedziała   cicho.   -   Przekonałam   się,   że  lubię   się 

budzić z tobą u boku.

Twarz George'a odrobinę spoważniała.
 - Na farmie trudno nam będzie znaleźć jakieś miejsce dla siebie.
Laurie   kiwnęła   głową.   W   ciągu   zaledwie   dwudziestu   czterech 

godzin   to,   co   było   tylko   pragnieniem,   przerodziło   się   w   gorączkę 
namiętności.

 - Tym bardziej musimy spędzić tę noc wyjątkowo.
O   dziewiątej   George   zapomniał   jakby   zarządzić   spanie,   a 

dziewczynki mu  o tym nie przypominały. Dopiero około dziesiątej 
zaczęły ziewać i sennie kiwać głowami.

 - Wasz wuj chciałby obejrzeć nocny film - Laurie kłamała jak z 

nut. - Pobiegnijcie po swoje piżamy i prześpicie się tutaj, co?

Trudno   powiedzieć,   dlaczego   propozycja   spania   w   nie   swoich 

łóżkach tak im się spodobała, ale zgodziły się z ochotą. Kiedy już się 
położyły, Laurie i George usiedli na dole na kanapie obejmując się i 
całując jak nastolatki. O wpół do jedenastej Laurie wstała i pogasiła 
światła.

Potem wyciągnęła do George'a rękę i objęci poszli do jej sypialni.
 - Zajrzę do dziewczynek - szepnęła przed drzwiami.
George kiwnął głową i wszedł do sypialni. Zaczął rozpinać guziki 

koszuli.   Chwilę   później   wróciła   Laurie.   Zamknęła   drzwi   i   nie 

background image

powiedziawszy ani jednego słowa przytuliła się do niego. Nie chciała 
myśleć,   nie   chciała   mieszać   bólu   z   rozkoszą.   Co   ją   czeka? 
Niepewność jutra. Któż może przewidzieć, kiedy znowu znajdzie się 
w ramionach George'a... może już nigdy?

Wtorek   był   wypełniony   zajęciami,   ale   o   zmierzchu   samochód 

Laurie stał przygotowany do drogi. W lodówce było tylko to, co na 
śniadanie.   Wszyscy,   których   należało   zawiadomić,   zostali 
zawiadomieni. W środę rano George, Laurie i bliźniaczki mogli wstać, 
zjeść coś i ruszać.

Laurie już od bardzo bardzo dawna nie podróżowała nigdzie dalej 

samochodem, a jazda do Oklahomy - prawie siedemset pięćdziesiąt 
kilometrów,   przeważnie   dwupasmową   szosą   biegnącą   wśród   pól 
uprawnych - była żmudna i mało atrakcyjna. Po drodze napotykało się 
wiele farmerskich osiedli, gdzie musieli się zatrzymywać. Kiedy tylko 
opuścili górzyste tereny, zrobił się morderczy upał. Widać było, że w 
tych okolicach od dłuższego czasu nie spadła kropla deszczu. Im dalej 
na północ, tym bardziej wypalone słońcem pola.

George   planował,   że   prowadząc   na   zmianę   z   Laurie,   dotrą   na 

miejsce   bez   nocowania,   dziewczynki   jednak   nie   wytrzymywały 
takiego tempa. Po sześciu godzinach jazdy zaczęły marudzić i kłócić 
się ze sobą. Musiały odpocząć, a i George stwierdził, że miałby ochotę 
coś zjeść i dobrze się wyspać. Do Oklahomy musi dojechać w dobrej 
formie,   by   móc   sprawnie   myśleć   i   działać.   Zatrzymali   się   w 
farmerskim miasteczku okalającym zbudowany w stylu wiktoriańskim 
gmach   sądu.   Znaleźli   przyjemny   z   wyglądu   motel   z   restauracją   i 
basenem. Właściciel, który siedział w recepcji, naturalnie uznał ich za 
rodzinę.

  - Jest prawie komplet gości - tłumaczyła jego żona. - Jutro w 

naszej   bibliotece   ma   się   odbyć   zjazd   producentów   orzeszków 
ziemnych. Też w nim uczestniczycie?

George zbladł na myśl, że ktoś mógłby go kojarzyć z orzeszkami 

ziemnymi.

 - Nie - odpowiedział. - Jedziemy z Davis Mountains.
  - Rozumiem. Hodujecie bydło, tak? Mogę państwa umieścić w 

pokoju   117   z   podwójnym   łóżkiem.   Dla   dzieci   coś   dostawimy.   To 
będzie dwa dolary drożej.

George zerknął niepewnie na Laurie. Zakładał, że będzie wolała 

osobny pokój.

background image

 - Dobrze - Laurie zwróciła się do właścicielki. - Cokolwiek, byle 

głowę przyłożyć.

 - Chcemy popływać - oświadczyła Stacy.
 - A macie kostiumy? - spytała Laurie. Zupełnie nie wiedziała, co 

zabrały ze sobą.

Dziewczynki zgodnie kiwnęły głowami.
  - Na farmie jest staw. Dziadek pozwala nam się w nim kąpać, 

jeśli jest wystarczająco dużo wody.

Kiedy wniesiono dodatkowe posłanie, pokój hotelowy zrobił się 

strasznie ciasny, ale było tu czysto. Przecież nie zostajemy tutaj na 
zawsze, uspokajała się Laurie, tylko na jedną noc. Stacy i Dee Ann, 
wypuszczone z samochodu, poczuły nowy przypływ energii. Migiem 
przebrały się w kostiumy i pobiegły na basen. George też poszedł, 
żeby mieć je na oku. Laurie, korzystając z chwili spokoju, wyciągnęła 
się na jednym z łóżek i natychmiast mocno zasnęła.

Nagle ktoś pogładził ją po włosach. Otworzyła oczy i zobaczyła, 

że George stoi obok i przygląda się jej.

  -   Przepraszam   -   odezwał   się   cicho.   -   Chciałem   cię   tylko 

pogłaskać. Nie miałem zamiaru cię budzić.

Laurie założyła ręce za głowę i przeciągnęła się.
  -   Nie   powinnam   tak   długo   spać.   Co   będę   robić   w   nocy?   - 

Unosząc się na łokciu, rozejrzała się po pokoju i spytała:

 - Gdzie dziewczynki?
 - Na basenie. Jest tam jeszcze jedna rodzina, grają z nimi w piłkę. 

A   poza   tym   naprawdę   nie   trzeba   ich   pilnować.   W   wodzie   ryby 
mogłyby się od nich uczyć. Posuń się.

George usadowił się obok. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się 

nie odezwało. Patrzyli w sufit. Nagle George westchnął.

  -   Popatrz.  Jesteśmy   w  motelu,   w jakiejś  zakazanej   mieścinie, 

gdzie pies z kulawą nogą nas nie zna. Moglibyśmy zaciągnąć rolety, 
zamknąć się tu na kilka dni i zapomnieć o całym świecie.

Laurie uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.
 - Ale mamy dwie dziewczynki pod opieką i jutro już będziemy w 

Oklahomie, gdzie... jeden tylko Bóg wie, co nas czeka.

Milczeli.
  -   Nie   wiem,   jak   bym  sobie   przez   te   kilka   miesięcy   poradził, 

gdyby nie ty - odezwał się George.

 - Nie zrobiłam przecież nic nadzwyczajnego.

background image

 - Zrobiłaś nawet więcej, niż ci się wydaje. Niejeden raz chciałem 

spakować manatki i odwieźć dzieciaki na farmę. I wtedy zawsze coś 
takiego   zrobiłaś   albo   powiedziałaś,   że   nabierałem   nowej   wiary   w 
siebie.

Laurie nie podobał się ten ton. Taki ostateczny. Widać było, że 

nie sądzi, by udało mu się wrócić z dziewczynkami do Teksasu. Jakby 
na potwierdzenie jej obaw, George dodał:

 - Martwię się. - Jego głos brzmiał płasko, głucho.
 - Wiem. - Westchnęła. - Ja też.
W duchu dokończyła: I mam więcej powodów niż ty. Jeśli wrócą 

w góry bez Stacy i Dee Ann, co go będzie tam trzymać? Dobrze by 
było   powiedzieć:   „masz   przecież   mnie",   ale   Laurie   była   realistką. 
Wiedziała, że wiele dla George'a znaczy, że on ją lubi, że jej pragnie, 
ale nie oszukujmy się. Nie zakochał się w niej, płonne nadzieje. Słabo 
jej się robiło na myśl, że ją znowu opuści. Zaborczość to moja wielka 
wada, stwierdziła w duchu. Rozstanie z kimś bliskim kompletnie ją 
załamywało.

George   odwrócił   się   na   bok.   Jego   twarz   znalazła   się   zaledwie 

centymetr   od   twarzy   Laurie.   Żartobliwie   ugryzł   ją   leciutko   w 
koniuszek   nosa.   Laurie   ujęła   jego   dłoń   i   przytrzymała   w   swojej. 
Ogarnął ich taki spokój i takie poczucie jedności, że leżeli bez ruchu i 
nie   drgnęli   nawet   wówczas,   gdy   drzwi   z   impetem   się   otworzyły. 
Zawinięte   w   hotelowe   ręczniki   bliźniaczki   wpadły   jak   burza   do 
pokoju. Zobaczywszy Laurie i wuja leżących obok siebie, zatrzymały 
się,   ale   nawet   jeśli   zaskoczyła   je   ta   scena,  nie   dały   tego   po   sobie 
poznać. Jednym susem znalazły się w łóżku i usadowiły obok swoich 
opiekunów.   Stacy   przytuliła   się   do   pleców   George'a,   Dee   Ann 
wsunęła   pod   uniesione   w   zapraszającym   geście   ramię  Laurie. 
Dziewczynki były całe mokre, ale kto by się tym przejmował. Objęci, 
ściśnięci, zmieścili się wszyscy na wąskim pojedynczym posłaniu.

George poczuł gulę dławiącą mu gardło. To niesprawiedliwe, by 

rozdzielono   naszą   czwórkę.   Laurie   ma   taki   dobry   kontakt   z 
dziewczynkami,   uczy   je   takich   drobiazgów,   jakie   mnie   by   nigdy 
nawet nie przyszły do głowy. Wychowuje przy tym i mnie, dodał w 
myśli. George zawsze uważał, że posiadł wszystko, był wolny, mógł 
przyjeżdżać i znikać, kiedy zapragnął, żaden balast nie ciągnął go do 
ziemi.   Te   trzy   kobiety,   duża   i   dwie   małe,   wtulone   teraz   w   niego, 
pokazały mu, jak bardzo się mylił. I nagle uderzeniem sędziowskiego 

background image

młotka,   decyzją   jakiegoś   opiekuna   społecznego,   może   mu   zostać 
odebrane to, co najcenniejsze.

Próbował wyobrazić sobie życie bez nich. Perspektywa nie była 

zbytnio   zachęcająca.   Stary   tryb   życia   wydał   mu   się   ograniczony   i 
egoistyczny. Teraz już wiedział, że pełnię osobowości osiąga się tylko 
dzieląc się sobą z innymi.

Dee  Ann  zaczęła   się   wiercić   i   Laurie,   chcąc  zrobić   jej   więcej 

miejsca,   przysunęła   się   jeszcze   bliżej   George'a.   Jej   piersi   dotknęły 
jego torsu, oddech muskał podbródek. Ich błyszczące oczy spotkały 
się. George pochylił twarz odrobinę w jej stronę i długim pocałunkiem 
przywarł do jej ust. Wciąż czuł ucisk w gardle.

 - Laurie - szepnął - nie wytrzymam.
 - Wiem, wiem. Ja też nie.
George   przymknął   oczy,  wciągnął   powietrze   głęboko   w  płuca. 

Czuł bliskość Laurie. Dotknął jej brzucha. Zapadł w dziwny stan, ni to 
sen, ni to marzenie na jawie. Nie chciał się ruszać, chociaż wiedział, 
że powinni wstawać. Dziewczynki muszą się przebrać, trzeba zjeść 
kolację, wcześnie położyć się spać. Jutro zapowiada się ciężki dzień... 
Jeszcze tylko chwilkę.

W   końcu   któreś   się   poruszyło.   Chyba   Stacy.   Potem   Dee   Ann 

szeroko ziewnęła i otrząsnęła się z półsnu.

  -   To  łóżko   jest   dla   nas   wszystkich   stanowczo   za   wąskie   - 

narzekała.

  -   Chce   mi   się   jeść   -   oznajmiła   Stacy.  -   Kiedy   pójdziemy   na 

kolację?

 - Zaraz, córeczko. Wyskakujcie z tych mokrych kostiumów.
Moment błogiego spokoju minął.
Przejechawszy pierwszego dnia taki szmat drogi, dotarli na farmę 

w   czwartek   już   w   południe.   Rano,   przed   opuszczeniem   motelu, 
George zadzwonił do ojca i uprzedził go. Czekano na nich z lunchem.

Na powitanie Jonas wyszedł na ganek.
  -   Więc   to   ty   jesteś   Laurie?   Nie   przypominam   sobie,   żebym 

ostatnio o kimś słyszał tyle dobrego, co o tobie. Chciałbym bardzo ci 
podziękować   za   wszystko,   co   zrobiłaś   dla   tych   dzieciaków.   I   dla 
mojego syna. Gdyby nie ty, byłoby mu bardzo trudno.

Laurie trochę inaczej wyobrażała sobie ojca George'a. Stał przed 

nią niski szczupły mężczyzna z pomarszczoną, wiecznie opaloną od 
ciągłej   pracy   w   polu   twarzą.   Wyglądał   za   staro,   by   mieć 

background image

trzydziestoletniego syna. Ile może mieć lat? Aha, siedemdziesiąt trzy 
czy cztery, przypomniała sobie. To tłumaczy, dlaczego dwunastoletnie 
bliźniaczki go tak irytują.

Stacy i Dee Ann wbiegły do środka, a ich dziadek, korzystając z 

tego, że nie mogą usłyszeć, zapytał:

 - Wiedzą?
 - Nie - odparł George.
  - Wobec tego niech już tak zostanie. - Jonas kiwnął głową. - 

Porozmawiamy po lunchu. Chodźcie. Anna przygotowała takie żarcie, 
jak na przyjęcie księdza. Później wniesiecie bagaże.

Dom   przypominał   Laurie   jej   własny.   Zbudowano   go 

prawdopodobnie   mniej   więcej   w   tym   samym   okresie.   Rozkład 
pomieszczeń   także   był   podobny.   Lunch,   który   tutaj   nazywano 
obiadem, stanowił główny posiłek dnia. Do wspólnego stołu, razem z 
rodziną, zasiadało dwóch pracowników. Laurie umierała z ciekawości, 
jak   sprawy   stoją.   Podejrzewała,   że   George   też   ledwo   może 
wytrzymać.   Ze   względu   na   obecność   dzieci   rozmawiano   jednak   o 
sprawach   obojętnych,   a   głównie   wypytywano   o   nią,   rodziców, 
rodzeństwo.   Od   razu   zauważyła,   że   bliźniaczki   prawie   się   nie 
odzywają.   W   Teksasie   przy   jedzeniu   paplały   bez   przerwy,   tutaj 
widocznie wyznawano zasadę, że dzieci i ryby głosu nie mają. Doszła 
do wniosku, że lepiej im było w górach, i zrobiło się jej ich żal. Nie 
tylko zresztą ich... także George'a... siebie samej.

Po   lunchu   każdy   poszedł   w   swoją   stronę,   robotnicy   do   pracy, 

Stacy i Dee Ann na górę. George zamknął drzwi pomiędzy jadalnią a 
kuchnią,   żeby   głosy   nie   niosły   się   po   pustym   domu.   Od   razu 
przystąpili do rzeczy. Anna i Laurie głównie się przysłuchiwały.

  - Widziałeś się ze Steve'em? - spytał George. Jonas potrząsnął 

głową.

 - Nie. Rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Pytał, co mi do 

głowy strzeliło, żeby pozwolić ci odjechać z jego dziećmi.

 - I co mu odpowiedziałeś?
 - Prawdę. Że to ty sam chciałeś się nimi zająć. Że moim zdaniem 

jesteś na tyle młody, by temu podołać. Wbił sobie do łba, że ciągasz je 
ze sobą z miejsca na miejsce, wciąż zmieniasz pracę, i żadne moje 
tłumaczenia nie skutkowały.

George zaciął usta.
 - Jak to wygląda od strony prawnej?

background image

  -   Na   razie,   jak   twierdzi   opiekun   społeczny,   dzieci   mogą 

przebywać tutaj, do czasu podjęcia jakiejś decyzji. Z początku mówili, 
że   mają   wrócić   do   Steve'a.   Koniec   dyskusji.   Ale   kiedy   ode   mnie 
usłyszeli,   że   cacany   tatuś   uciekł   i   zostawił   rodzinę,   a   matka 
wylądowała przez to w szpitalu, trochę zmiękli. Powiedziałem im też, 
że Stacy i Dee Ann uwielbiają cię i są pod twoją opieką szczęśliwe. 
Mam nadzieję, że nie kłamałem.

Jonas   spojrzał   na   Laurie,   jakby   szukając   u   niej   potwierdzenia. 

Kiwnęła potakująco głową.

  -  Świata poza nim nie widzą, a on znakomicie daje sobie radę. 

Dziewczynki naprawdę są szczęśliwe. Może mi pan wierzyć.

 - Pani ma dzieci?
  - Nie. Jestem panną. Ale pracuję w szkole i uczę klasy w tym 

wieku. Znam dzieci. George jest dla Stacy i Dee Ann lepszym ojcem 
niż wielu rodziców, z którymi się zetknęłam.

Jonas spojrzał na syna zdumiony. George dobrym ojcem? A on 

już dawno machnął na niego ręką. Ciekawe. Ciekawe też, jaką rolę w 
tym wszystkim odegrała ta ładna kobieta. Żył jednak na tym świecie 
na tyle długo, by niczemu się już nie dziwić.

  -   Opiekunka   społeczna,   nazywa   się   Prescott,   oświadczyła   w 

końcu, że wysłucha obu stron. Stąd ta rozprawa wstępna wyznaczona 
na   poniedziałek.   Obiecała,   że   będą   obiektywni   i   sprawiedliwi, 
ostateczna decyzja jednak należy do sędziego. Uprzedziła mnie, że sąd 
zazwyczaj   sprzyja   naturalnym   rodzicom   i   że   oddanie   dziewczynek 
pod twoją opiekę to z ich punktu widzenia to samo, co oddanie ich 
rodzinie zastępczej.

  - Psiakrew! - wykrzyknął George i walnął pięścią w stół. - To 

niesprawiedliwe.

 - Cóż. Możesz za to podziękować swojej siostrze. Gdyby Ellen 

nie wyczyniała fanaberii, do niczego takiego by nie doszło. Mąż ją 
opuścił,   dzieci   przypadają   jej.   Koniec   kropka.   Będziesz   się   musiał 
pofatygować do szpitala i wlać jej trochę oleju do głowy.

  -   Nie   mogę   z   nią   rozmawiać   bez   zezwolenia   lekarza.   Jonas 

prychnął pogardliwie.

  - Może ciebie posłucha. Już zaczynała dopytywać się o córki i 

wydawało się, że się cieszy, że są z tobą. Rozmawiałem z nią wczoraj 
przez telefon. Wie, że przyjeżdżasz w ten weekend. Chce się z tobą 
zobaczyć.

background image

 - Pyta o Steve'a?
 - Nie.
 - Wie, że wrócił?
 - Nie. Jeden z tych, pożal się Boże, lekarzy, tłumaczył mi, że ona 

pogodziła się z faktem, że odjechał. Twierdzi, że lepiej tej sprawy nie 
rozdrapywać. Ellen musi nauczyć się dawać sobie radę w trudnych 
sytuacjach. Kiedy tam byłem ostatni raz, wszyscy tańczyli giga. Wiesz 
dlaczego?   Bo   poszła   z   opiekunką   do   sklepu   i   kupiła   szampon!   W 
życiu   nie   słyszałem   podobnych   bzdur.   Dają   jej   jakieś   leki   o 
kilometrowych   nazwach   i   muszę   przyznać,   że   poprawa   jest.   Ale 
podobno za każdym razem, kiedy tylko pomyśli o powrocie do domu, 
wpada   w   panikę.   Moim   zdaniem,   ona   już   za   długo   siedzi   w   tym 
szpitalu. Musi wyjść stamtąd i wziąć się do jakiejś roboty. Od razu 
będzie zdrowa.

  - To wszystko nie jest takie proste, tato - westchnął George. - 

Niestety.

Milczeli. Po dłuższej chwili Jonas wstał.
 - No, na mnie czas - oznajmił. - Przyznam ci się, że naprawdę nie 

wiem, jak to wszystko ugryźć. - I z tymi słowami wyszedł.

  - Strasznie go to załamało  - powiedziała  Anna. Od momentu 

powitania z Laurie odezwała się teraz po raz pierwszy. - Nie jest już 
młody.

  -   Wiem   -   odparł   George   -   ale   Ellen   potrzebuje   otuchy,   nie 

krytyki.

Anna w zamyśleniu przyglądała się swoim dłoniom.
  - Coś ci powiem, George. Kiedy Ellen wyjdzie ze szpitala, na 

jakiś   czas   będzie   musiała   tutaj   zamieszkać.   Lekarz   mówi,   że   z 
początku będzie zalękniona i zagubiona i nie powinna tak od razu 
mieszkać sama. Martwię się, jak to się wszystko ułoży.

Laurie   myślała   o   Stacy   i   Dee   Ann.   W   tym   układzie   też   będą 

musiały   wprowadzić   się   do   dziadka.   Doskonale   wiedziała,   jak   im 
będzie   ciężko.   Z   której   strony   by   na   to   nie   spojrzeć,   nie   było 
korzystnego wyjścia z tej całej sytuacji.

  -   No   tak   -   powiedział   George   smutno.   -   Wszyscy   musimy 

stopniowo przyzwyczajać się do myśli, że Ellen wróci i trzeba będzie 
jej pomóc.

Anna kiwnęła głową, podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu.
 - Chyba masz rację - powiedziała.

background image

 - Pomogę - zaofiarowała się Laurie. - Obiad był wyśmienity.
  -   Dziękuję   ci,   kochanie,   ale   zajmij   się   George'em.   Ja   muszę 

trochę pomyśleć w samotności.

Laurie  świetnie ją rozumiała. Czasami mający dobre chęci, ale 

odzywający   się   nie   w   porę   pomocnicy,   tylko   człowiekowi 
przeszkadzają. Przeszła  więc za George'em przez jadalnię i hol do 
dużego   frontowego   pokoju.   Mimo   upału,   dzięki   zamkniętym 
okiennicom i zawieszonemu pod sufitem wiatrakowi (dom nie miał 
klimatyzacji) panował tutaj przyjemny chłód. Powinnam zajrzeć do 
dziewczynek, pomyślała Laurie, sprawdzić, co oznacza ta podejrzana 
cisza. George jednak wyglądał tak smętnie, że postanowiła zostać z 
nim. Opadł na kanapę, zgarbił się. Uosobienie nieszczęścia. Laurie 
przysiadła się do niego.

  -   Odrobinę   się   obróć   -   poprosiła   cicho   -   pomasuję   ci   barki. 

Umiem to bardzo dobrze robić.

George obrócił się posłusznie.
 - Założę się, że to prawda. Wszystko co robisz, robisz dobrze.
Zręcznymi   palcami   zaczęła   ugniatać   napięte,   twarde   mięśnie. 

Okrężnymi   ruchami   kciuków   masowała   kark.   George   zaczął   się 
powoli, stopniowo odprężać.

 - Ty też odniosłaś wrażenie - spytał George - że Ellen mogłaby 

już wrócić do domu, gdyby nie była taka przerażona?

 - Tak.
  -   Podobno,   kiedy   matka   boi   się   o   dzieci,   zapomina   o   sobie, 

prawda?

 - Podobno.
George milczał. Po dłuższej chwili znowu się odezwał.
  -   Jutro   pojadę   zobaczyć   się   z   Ellen.   Nie   mogę   tak   siedzieć 

bezczynnie.

 - Musisz bardzo uważać na to, co jej powiesz.
 - Wiem. Porozmawiam z nią po prostu o dziewczynkach, o tym, 

co przez ten czas robiły i jakie to miłe dzieciaki. W tym stylu. Nie 
wspomnę o Stevie, chyba że sama zacznie. - George pochylił się lekko 
do przodu. - Hmmmm.  Wspaniałe uczucie. Naprawdę dobrze ci to 
wychodzi.

Laurie  nie przerwała  kojącego masażu,  dopóki nie  poczuła, że 

George'a   ogarnia   błogi   bezwład.   Objęła   go   w   pasie,   przytuliła 
policzek do jego pleców. Domyślała się, jakie rozterki go trapią. Jeśli 

background image

Ellen sprowadzi się na farmę, problem Steve'a zostanie, co prawda, 
rozwiązany, ale dziewczynki już do Teksasu nie wrócą. Laurie była z 
George'a taka dumna, dumna dlatego że sobie tak świetnie radził z 
dziećmi,   tak  się   do  nich   przywiązał,   jakby   były   jego.  Może   to   od 
początku nie było mądre z jego strony? Ale cóż, serce i rozum rzadko 
idą w parze.

George poruszył się i, aczkolwiek niechętnie, otrząsnął z półsnu.
 - Martwienie się jeszcze nigdy niczego nie rozwiązało. Dowiem 

się, który pokój dała ci Anna. Wypakujemy samochód i rozlokujemy 
się. Potem zawołamy dzieciaki i skoczymy do miasta. Wy pójdziecie 
sobie we trójkę na lody, a ja spróbuję odszukać starego kumpla.

background image

Rozdział 12
George wysadził Laurie i bliźniaczki przy centrum handlowym, a 

sam   pojechał   na   posterunek   policji.   Człowiek,   z   którym   chciał   się 
skontaktować, nazywał się Tom Sargent, był policjantem i szkolnym 
kolegą George'a. Padli sobie w ramiona, powspominali dawne czasy, a 
potem   poszli   do   najbliższego   baru   na   kawę.   Tam   George   od   razu 
opowiedział   Tomowi   całą   historię,   począwszy   od   tego,   jak   w 
listopadzie   mąż   Ellen   rzucił   rodzinę,   a   skończywszy   na 
poniedziałkowym telefonie ojca.

 - Wiem, że bardzo długo pracowałeś w wydziale dla nieletnich. 

Powiedz mi bez ogródek. Jakie mam szanse zatrzymać te dzieciaki 
przy sobie?

 - Mizerne.
 - Jesteś pewny?
 - Niestety.
 - Ale dlaczego? - wykrzyknął George. Twarz mu spurpurowiała. 

- Do cholery! Steve nie zasługuje na to, by mu je oddać!

  -   Może  nie,   ale   jest   ich   ojcem.   -   Tom   oparł   się   wygodniej   i 

obrzucił   George'a   trzeźwym   spojrzeniem.   -   Opowiem   ci   pewną 
historię.   Kilka   lat   temu   pewien   facet   stąd   został   śmiertelnie 
postrzelony   na   polowaniu.   Miał   żonę   i   synka,   pięcio   -   ,a   może 
sześcioletniego. Żona kompletnie się załamała i zaczęła brać środki 
uspokajające   jak   narkotyki.   Chodziła   do   wszystkich   lekarzy   w 
mieście, była też u kilku w Duncan. Wykupywała recepty chyba w 
każdej aptece w naszym okręgu. Zrobiła się z niej kompletna ruina 
człowieka. Kota bym jej nie powierzył nawet na godzinę. Dzieciakiem 
wcale się nie zajmowała. Praktycznie mógłby mieszkać osobno, bo i 
tak był bez opieki. Przyjechała więc ciotka, siostra matki, i zabrała 
chłopca do siebie. Minął rok. Matka zaczęła twierdzić, że nic już nie 
bierze i zażądała zwrotu syna. Ciotka odmówiła. Sprawa trafiła do 
sądu. Nietrudno zgadnąć, kto wygrał.

 - Matka, oczywiście - westchnął George.
 - Oczywiście. Kiedy ostatni raz o tej rodzinie słyszałem, matka 

znowu łykała prochy, a ciotka znowu przybyła chłopcu na ratunek. 
Całkiem   możliwe,   że   sprawa   kolejny   raz   trafiła   do   sądu,   ale   nie 
mógłbym przysiąc. Rzecz w tym, iż sąd zazwyczaj uważa, że dziecku 
lepiej jest z naturalnymi rodzicami, nawet jeśli opiekę ma żadną, niż u 
kogoś obcego. Widziałem dziesiątki podobnych przypadków.

background image

 - Ale ja nie jestem nikim obcym! - wybuchnął George. - Jestem 

rodzonym wujem Stacy i Dee Ann i kocham je!

  - Spokojnie, spokojnie. Znam cię i wiem, że mówisz szczerze. 

Sędzia jednak ciebie nie zna. Będzie się pytał, z czego żyjesz, czy 
jesteś   żonaty   i   tak   dalej.   Gdy   usłyszy,   że   jesteś   kawalerem   i 
kowbojem... Cóż, nie policzy ci tego na plus.

  -  A  Steve?  Opuścił  żonę  i  dzieci  i  pół  roku  mieszkał   z inną 

kobietą w Ameryce Południowej. To lepiej?

  - Przykro mi, przyjacielu. - Tom uśmiechnął się smutno. - Jest 

jeden   sposób,   żeby   Steve   ich   nie   dostał.   Twoja   siostra   musiałaby 
wyjść ze szpitala i sama zaopiekować się dziećmi.

 - Czyli, że nie ma szans, bym ja się nimi zajmował do momentu 

jej wyzdrowienia?

  -   Nie   twierdzę,   że   nie   ma   szans...   wszystko   jednak   za   tym 

przemawia.

 - To niesprawiedliwe.
 - Może, ale takie jest życie.
Przez   całą   drogę   powrotną   George   był   ponury   i   zamyślony. 

Laurie nie mogła go o nic pytać ze względu na dziewczynki. Kiedy 
jednak   dojechali   na   miejsce,   wysiadła   i   pochylając   przedni   fotel 
powiedziała:

  - Zmykajcie. Chcemy porozmawiać. Poczekała, aż zniknęły we 

wnętrzu domu i zwróciła się do George'a:

 - Widzę, że nic dobrego.
George oparł się o kierownicę, potrząsnął głową. Poczuł się tak, 

jakby dodano mu lat.

 - Nie dadzą mi ich, Laurie. Nie dadzą - powiedział. Laurie serce 

się ścisnęło.

  -   Musisz   próbować!   -   wykrzyknęła   zaalarmowana   jego   pełną 

rezygnacji postawą. - Musisz iść na tę rozprawę i próbować!

  -   Pójdę.   Pójdę   -   odparł   George.   -   Ten   facet,   z   którym   się 

spotkałem,   pracuje   w   policji.   Zajmuje   się   nieletnimi.   Nie   robił   mi 
wielkich nadziei. Wręcz przeciwnie, oblał mnie kubłem zimnej wody.

  -   Pójdę   z   tobą   -   zdecydowała   Laurie   i   położyła   mu   rękę   na 

ramieniu.

 - Dziękuję.
 - Jeśli mnie dopuszczą do głosu, powiem, co wiem.

background image

  - Oni! - George odwrócił głowę i prychnął pogardliwie. - Oni! 

Nie znają ani mnie, ani ciebie, ale przesądzą o naszym losie.

 - Będą się chyba starali...
 - Nie wyobrażam sobie - odezwał się George po dłuższej chwili - 

jak mógłbym się z tymi smarkulami rozstać.

Laurie oglądała swoje paznokcie.
  - Mnie też to boli - wyznała. - Ja też je kocham.  Bardzo by 

chciała dodać: i ciebie. Gdybyś przyjął moją miłość, gdybyś pozwolił, 
bym stała się częścią twojego życia, dopuścił mnie do swojego serca, 
wówczas rozstanie ze Stacy i Dee Ann nie oznaczałoby końca świata. 
Mielibyśmy   jeszcze   siebie   nawzajem.   Moglibyśmy   mieć   własne 
dzieci. Dla bliźniaczek byłabym ciocią, spędzałyby z nami wakacje...

Ale Laurie oczywiście mu tego nie powie, dopóki George nie da 

jej   jakiegoś   znaku.   Postawiłaby   go   tylko   w   kłopotliwej   sytuacji, 
zmusiła   do   wypowiedzenia   kilku   szlachetnych   słów.   Albo   jeszcze 
gorzej: do ostrożnego wycofania się. Bez względu na to, jaki obrót 
przyjmą  tutejsze  sprawy,  będą przecież  musieli   wrócić  do Teksasu 
razem i tam dopiero się okaże, jak długo George zostanie. Laurie nie 
chciałaby, żeby po prostu od niej uciekł.

George   ujął   jej   dłoń.   Był   to   gest   solidarności   dwojga   ludzi 

stojących przed wspólnym problemem.

 - Wiem, że je kochasz - powiedział. - One też cię kochają. Żałuję, 

że sędziowie i opiekun społeczny nie widzieli, jak wspaniale potrafiłaś 
nawiązać z nimi kontakt. Kto wymyślił takie przepisy? Kto ma prawo 
decydować, które rozwiązanie jest lepsze?

 - Oni - odpowiedziała Laurie ze smutnym uśmiechem.
 - Masz rację - w głosie George'a zabrzmiała nuta goryczy. - Oni.
Powietrze   w   zamkniętym   samochodzie   stało   się   aż   ciężkie   od 

frustracji. Jakby na dany sygnał oboje równocześnie otworzyli drzwi i 
wysiedli. Wchodząc na ganek, George zatrzymał się i odwrócił do 
Laurie.

 - Wiesz, coś sobie nagle uświadomiłem.
 - Co?
 - Spędzałaś z nimi całe dnie. Słyszałaś, by kiedykolwiek mówiły 

o ojcu?

Laurie zastanowiła się.
 - Nie. Chyba nie. Czasami rozmawiają o Ellen, ale o ojcu... Nie, 

nie przypominam sobie.

background image

  -   Ani   ja.   Dziwne,   prawda?   Jakby   w   ogóle   przestał   dla   nich 

istnieć.

 - Może to zbyt bolesny temat?
 - Albo już im tak na nim nie zależy.
 - Chyba posuwasz się za daleko, George.
 - Pewnie masz rację, ale muszę się czymś zająć.
Objął   Laurie,   przesunął   dłonią   po   jej   plecach   i   delikatnie 

popchnął ku drzwiom domu.

  - Zanim zobaczę się jutro z Ellen, postaram się porozmawiać z 

doktor Ames. Może ona ma jakiś wpływ na tego sędziego.

  - Miło mi pana znowu widzieć - powitała go doktor Ames. - 

Proszę usiąść.

George usiadł w jednym z foteli na wprost kominka. Trudno mu 

było uwierzyć, że od jego ostatniej bytności w tym gabinecie minęło 
zaledwie kilka miesięcy. Dla niego było to kilka lat. Tyle się w tym 
czasie  wydarzyło!  A przede  wszystkim  on sam  był wówczas  kimś 
innym. Tylko strach odczuwał taki sam, chociaż teraz z innych niż 
wówczas powodów.

 - Chciałbym podziękować, że zgodziła się pani tak od razu mnie 

przyjąć - zaczął.

  -   Ucieszyłam   się,   słysząc,   że   to   pan.   Bardzo   byłam   ciekawa 

wiadomości, jak pan i bliźniaczki dajecie sobie radę.

 - Całkiem dobrze, można nawet powiedzieć, że świetnie. Bardzo 

się do nich przywiązałem i przyznam, że właśnie dlatego przyszedłem.

 - Słucham.
 - Ojciec Stacy i Dee Ann wrócił z Ameryki Południowej i chce je 

wziąć do siebie. A raczej chodzi mu o to, by nie zostawały pod moją 
opieką.

  -   Pamiętam.   Mówił   mi   pan,   że   jesteście   ze   szwagrem   w   nie 

najlepszych stosunkach.

George przysiągł sobie, że podczas rozmowy będzie spokojny i 

opanowany,   ale   już   teraz   czuł   ogarniające   go  coraz   większe 
zdenerwowanie. Nie potrafił ukryć desperacji w głosie, gdy mówił:

  -   Stacy   i   Dee  Ann   są   ze  mną   szczęśliwe.   Staliśmy   się   jedną 

rodziną. Steve nie ma do nich żadnego prawa.

  - Jest ich ojcem - wtrąciła lekarka łagodnie. Boże! Jeszcze raz 

usłyszę to słowo, a zdemoluję ten gabinet!

 - Co z niego za ojciec, jeśli znika i zostawia rodzinę?!

background image

 - Zanim odszedł, zabezpieczył je finansowo, nie można go więc 

oskarżać o ucieczkę. Nigdy nie znęcał się fizycznie ani nad żoną, ani 
nad dziećmi. Obawiam się, że niewierność nie jest wystarczającym 
powodem   do   odbierania   władzy   rodzicielskiej.   -   Doktor   Ames 
przyjrzała się bacznie George'owi. - Proszę opowiedzieć mi o tych 
kilku miesiącach. Miał pan jakieś trudności?

  - Może na początku, ale zdążyłem o nich zapomnieć. To był 

najlepszy okres w moim życiu. - I w sposób najbardziej zwięzły, jak 
potrafił, George opowiedział o pobycie w Teksasie. Nie miał zamiaru 
wspominać o Laurie, ale gdy doktor Ames spytała, kto opiekował się 
dziećmi, podczas kiedy on był w pracy, został do tego zmuszony.

  - Laurie Tyler, u której mieszkaliśmy, znakomicie nawiązała z 

nimi   kontakt.   Uczy   w   szkole   i   lubi   dzieci.   Stacy   i   Dee   Ann   ją 
uwielbiają.

Doktor   Frances   Ames   czuła   słabość   do   George'a   Whittakera. 

Kiedy zjawił się u niej w marcu, uderzyła ją jego troska o siostrzenice. 
Uznała   za   zupełnie   wyjątkowe,   że  taki   wędrowny   ptak   postanawia 
zaopiekować się dwójką dzieci. A teraz, na dodatek, widać, że się 
bardzo  do   nich   przywiązał.   Nie   chciała   jednak   robić   mu   zbytniej 
nadziei.

 - Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie wrażenie to wywrze w 

sądzie? Naturalny ojciec występuje przeciwko nieżonatemu wujowi, 
który   o   opiekę   nad   dziewczynkami   zmuszony   jest   prosić   swoją 
gospodynię.

  -   To   wcale   nie   tak!   -   wykrzyknął   George   purpurowiejąc   na 

twarzy. - Jesteśmy sobie bardzo bliscy... jak... rodzina. A dziewczynki 
są szczęśliwe. Czy to się w ogóle nie liczy?

  -   Dobrze   by   było,   gdyby   sędzia,   na   pewno   będzie   nim   Fred 

Benson,   porozmawiał   z   dziewczynkami,   ale   ponieważ   dzieci   takie 
przesłuchania   ogromnie   przeżywają,   lepiej   się   z   tym   wstrzymać.   I 
zapomnieliśmy   -   lekarka   uśmiechnęła   się   -   że   one   mają   przecież 
matkę. Nie chce się pan dowiedzieć, jak się siostra czuje?

  -   Ależ   oczywiście.   Przepraszam.   Cała   ta   sprawa   kompletnie 

wytrąciła   mnie   z   równowagi.   Miałem   zamiar   odwiedzić   Ellen   po 
rozmowie z panią.

 - Jestem bardzo zadowolona z postępów w kuracji.
  - Ale kiedy będzie mogła wrócić do domu? - spytał George z 

natarczywością w głosie.

background image

 - Już teraz... gdyby zechciała. Musi tylko przezwyciężyć lęk.
 - Nie rozumiem. Czego się boi?
  -  Życia.   Ellen   wyszła   za   mąż   zaraz   po   szkole.   Nigdy   nie 

pracowała   poza   domem.   Jest   żoną   i   matką,   ale   we   wszystkim, 
włączając   w   to   dobrą   kondycję   psychiczną,   uzależnioną   od   męża. 
Teraz, kiedy znajdzie się wśród ludzi, będzie musiała pójść do pracy, 
podejmować decyzje, od których wcześniej była zwolniona. Trudno 
jest   wziąć   na   siebie   odpowiedzialność,   jeśli   nigdy   się   nie  zaznało 
takiego uczucia. Ellen zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Ona się 
nie boi tak zwyczajnie, ona jest sparaliżowana strachem. Na dodatek 
uważa,   że   wasz   ojciec   wykazuje   kompletne   niezrozumienie   jej 
problemów.

O Boże, westchnął George w myśli. Za dużo tego dobrego na 

moją   biedną   głowę.   Mam   teraz   tylko   jedno   marzenie:   zapakować 
Laurie i dziewczynki do samochodu i wracać do domu. Nawet nie 
zauważył,   kiedy   zaczął   myśleć   o   całej   ich   czwórce   i   o   domu   w 
Teksasie   jakby   na   jednej   fali,   ale   wydawało   mu   się   to   zupełnie 
naturalne. Stopniowo się przyzwyczaił i tak już zostało.

Płonne nadzieje. Dziewczynki nie należą do niego, wszyscy mu to 

aż do znudzenia powtarzają. Cholera, Laurie też do niego nie należy. 
Zainkasuje te osiemdziesiąt pięć tysięcy i ucieknie. Może na Hawaje, 
potem do Australii i do wszystkich tych miejsc, o których mówiła. Z 
drugiej strony najwyższy czas, by mogła robić to, na co ma ochotę. 
Zasłużyła sobie na to.

Zupełnie   podświadomie   George   starał   się   już   teraz 

przygotowywać do życia bez niej i bez bliźniaczek. Nie powinno być 
z tym trudności. Zawsze bardzo łatwo przystosowywał się do nowych 
warunków. Zamykał jeden rozdział i natychmiast otwierał nowy. Ale 
tym   razem   rozstanie   było   nie   tylko   trudne,   graniczyło   wprost   z 
niemożliwością.

 - Proszę mi powiedzieć, o czym mógłbym z Ellen porozmawiać?
 - O wszystkim.
 - Czy można jej powiedzieć o Stevie? Lekarka spoważniała.
  -   Lepiej   nie   dawać   jej   tak   z   miejsca   obuchem   w   głowę. 

Chciałabym,   żeby   pan   jej   powiedział,   jak   bardzo   pragniecie,   by 
wróciła   do   domu.   Niech   Ellen   ma   poczucie,   że   jest   kochana   i 
potrzebna.   Trzeba   jej   dodać   otuchy,   wesprzeć.   Przekonać,   że   jest 
otoczona bliskimi ludźmi. Taka wiara czyni cuda. Zobaczy pan.

background image

George podziękował doktor Ames, że poświęciła mu tyle czasu, i 

pojechał do Ellen. Kompleks nowoczesnych pawilonów z czerwonej 
cegły   przypominał   bardziej   jasny,   wesoły,   ekskluzywny   motel   niż 
szpital, a pokoje pacjentów urządzono też w stylu hotelowym.

Ellen   ucieszyła   się   z   wizyty   brata,   przytuliła   się   do   niego, 

całowała   i   nie   chciała   wypuścić   z   objęć.   George   był   ogromnie 
wzruszony. Robiła wrażenie zdrowej i zadowolonej z życia, chociaż 
jeśli się dłużej patrzyło w jej oczy... Tak, te oczy wylały zbyt wiele 
łez.   Ellen   była   cztery   lata   starsza   od   brata,   ale   zawsze   wyglądała 
bardzo   młodo   i   to   George'a   uważano   za   starszego.   Cóż,   straciła 
młodzieńczy wygląd i mocno schudła.

Gdy dorastali, mówiono im, że są bardzo do siebie podobni, ale 

George tego podobieństwa jakoś nigdy nie dostrzegał. Siebie uważał 
za przeciętnego, Ellen za to odznaczała się wybitną urodą. Trzymając 
ją   w   ramionach,   czuł,   że   to   skóra   i   kości,   a   jednak   wciąż   była 
uderzająco piękną kobietą.

  -   Och,   George,   tak   się   cieszę!   -   wykrzyknęła   Ellen   ściskając 

mocno brata. Oczy jej zwilgotniały z radości. - Chodź, niech ci się 
przyjrzę.

  - Ja też się bardzo cieszę, że cię widzę. Naprawdę. Usiedli na 

ustawionej frontem do okna kanapce. Ellen  ujęła twarz George'a w 
dłonie i powiedziała:

 - Kocham cię. Przepraszam, wiem, że nigdy nie lubiłeś, kiedy tak 

do ciebie mówiłam.

 - Ale teraz lubię. Ja też cię kocham.
 - Myślałam, że przywieziesz dzieci.
 - Dzisiaj nie mogłem. Miałem coś do załatwienia.
 - Jak wyglądają?
 - Świetnie. Znakomicie.
 - Pytają o mnie?
  -   Tak.   Ciągle.   -   Skłamał.   Stacy   i   Dee   Ann   rzadko   teraz 

wspominały matkę, chociaż na pewno odczuwały jej brak. Po prostu 
oboje   z   Laurie   starali   się   tak   je   zająć,   by   odwrócić   ich   myśli   od 
kłopotów rodzinnych. - Wszyscy chcielibyśmy, żebyś już wróciła do 
domu - dodał.

Ellen przygryzła wargę i uśmiechnęła się słabo.
  -   Każdego   ranka,   kiedy   się   budzę,   mówię   sobie,   że   już   dziś 

nadszedł ten dzień...

background image

 - Dziś albo jutro. Przyjadę, zabiorę cię do domu i zostanę, żeby ci 

pomóc.

 - Zostaniesz? Jak długo?
Ba! Czy może prosić Laurie, żeby też została? I na jak długo? 

Tutaj na farmie nie miała nic do roboty. Anna pilnie strzegła swojego 
królestwa i nie tolerowała nikogo obcego w kuchni. Wkrótce Laurie 
się tu znudzi, a prawdę mówiąc, i on też.

  -   Tak   długo,   jak   będziesz   mnie   potrzebowała   -   oświadczył 

spokojnym tonem. - Tylko wróć do domu.

 - Gdzie jest mój dom? Tam już nie wrócę.
 - Nie musisz. Mówiłem o farmie. Ellen skrzywiła się.
 - Mam wrócić na farmę i słuchać, jak ojciec krytykuje każdy mój 

krok? On mnie nie aprobuje.

  - Mylisz się. On cię tylko nie rozumie. Ojciec myśli, że cały 

świat powinien być tak prosty i nieskomplikowany, jak on sam. A 
oboje świetnie wiemy, że to nie jest możliwe ani nawet pożądane.

  -   Och,   George   -   westchnęła   Ellen.   -   Kiedy   stąd   wyjdę,   będę 

musiała zorganizować sobie i dziewczynkom całkiem nowe życie. Nie 
mam najmniejszego pojęcia, z której strony się do tego zabrać. Jedno 
jest   pewne.   Nie   mogę   zamieszkać   na   farmie.   Muszę   znaleźć   jakąś 
pracę. Pojęcia nie mam, jaką. Kiedy o. tym wszystkim myślę, czuję... 
czuję, jakby ciężki kamień przygniatał mi pierś. Ja przecież nigdy nic 
nie robiłam!

  -   W   głowie   mi   się   nie   mieści,   jak   kobieta,   która   odchowała 

dwójkę dzieci,  może  twierdzić,  że w życiu nic  nie robiła!  Nie ma 
trudniejszego zadania na świecie.

  -   Wiem,   o   co   ci   chodzi.   Chciałam   powiedzieć,   że   nigdy   nie 

pracowałam zarobkowo.

 - Na wszystko przyjdzie czas - perswadował George. - Nikt nie 

twierdzi, że już zaraz jutro musisz podbić świat. Skoncentruj się na 
dzieciach. To najcudowniejsze dziewczyny pod słońcem. Wiem, co 
mówię. Zupełnie mnie zawojowały.

Ellen spojrzała na niego z ukosa..
 - Zmieniłeś się - stwierdziła.
 - W jaki sposób?
 - Nie wiem, ale się zmieniłeś.
 - Cóż, to chyba dzięki twoim córkom. Poczułem się ojcem.

background image

 - Założę się, że Stacy i Dee Ann mają z tobą świetną zabawę. - 

Ellen uśmiechnęła się do brata serdecznie. - Zawsze byłeś ich idolem. 
Pewnie je rozpuściłeś do niemożliwości.

  - Nie ma obawy. Możesz być spokojna. Znalazł się ktoś, kto 

udzielał mi rozsądnych rad.

George   opowiedział   Ellen   o   Laurie,   starając   się   jednak,   by 

odniosła wrażenie, iż łączy ich wyłącznie przyjaźń. Sądził, że siostra 
nie będzie chciała słuchać o romansie, sam zresztą nie był pewien, czy 
to, co przeżył, to miłość.  Do tej  pory  skłonny  był tak to w myśli 
nazywać, ale Bóg raczy wiedzieć, co czuła Laurie.

Ellen, która doskonale znała swojego brata, natychmiast wyczuła, 

że za jego słowami kryje się coś więcej.

  - Zdajesz sobie sprawę z tego - spytała - że po raz pierwszy w 

życiu mówisz mi tyle o jakiejś, obojętne jakiej, kobiecie? Laurie musi 
wiele dla ciebie znaczyć.

  -   Nie   wiem,   co   bym   bez   niej   zrobił,   szczególnie   na   samym 

początku - odparł George z nadzieją, że Ellen się tym zadowoli.

Pomylił się.
 - Jaka ona jest? - siostra nie dawała za wygraną. Jakby tu opisać 

Laurie? Gdyby wyznał Ellen, jak

naprawdę widzi  swoją przyjaciółkę,  pomyślałaby, że zrobił  się 

straszliwie sentymentalny.

 - Miła - odpowiedział ogólnikowo. - Polubisz ją.
 - Mam nadzieję, że kiedyś ją poznam.
 - Poznasz. Musisz tylko przyjechać do domu. Ellen wzięła brata 

za rękę i wstała.

  -   Chodźmy   do   jadalni.   Napijemy   się   kawy.   Chcę,   żebyś   mi 

opowiedział o dzieciach i o Teksasie... o wszystkim. Tak się cieszę z 
tego spotkania, że chce mi się płakać.

Ku   zdumieniu   brata,   Ellen   objęła   go   ramionami   w   pasie   i 

przytuliła policzek do jego piersi. Zrobiło mu się jej strasznie żal, jak 
nigdy   nikogo   w   życiu.   Taka   mała   i   bezbronna.   Przypominała   mu 
Stacy i Dee Ann.

 - Zostaniesz do wieczora? Zjesz ze mną obiad? - pytała Ellen. - 

Całkiem dobrze nas tu karmią - zachęcała.

  - Chciałbym, ale mam wyrzuty sumienia, że zostawiam Laurie 

tyle czasu samą.

 - Rozumiem - westchnęła Ellen.

background image

 - Napijemy się za to kawy. Porozmawiamy. George niecierpliwie 

czekał powrotu na farmę. Chciał  uwolnić Laurie od męczącej nudy, 
ale Ellen też go potrzebowała. Postanowił więc zostać jeszcze trochę, 
aż już absolutnie będzie musiał jechać. Czasy, kiedy jak struś chował 
głowę   w   piasek,   gdy   trzeba   było   coś   z   siebie   dać,   minęły 
bezpowrotnie.

background image

Rozdział 13
Laurie   po   raz   kolejny   spojrzała   na   zegar.   Niech   George   się 

pospieszy.   Niech   już   wraca,   myślała.   Popołudnie   wlokło   się 
niemiłosiernie,   weekend   zapowiadał   się   podobnie.   Dziewczynki 
zrobiły   się   niesforne,   niecierpliwiły   się   i   wciąż   pytały,   kiedy   wuj 
skończy tutaj swoje sprawy i będą mogli wrócić do domu. Słysząc to 
Laurie   czuła,   że   serce   się   jej   kraje.   Ranczo   w   teksaskich   górach 
nazywają domem. To była ta kropla, która dopełniała miary. Laurie 
wielokrotnie   próbowała   wyobrazić   sobie   scenę   pożegnania   z 
bliźniaczkami,   nic   mądrego   jednak   nie   potrafiła   wymyślić   i   w 
rezultacie   popadała   tylko   w   jeszcze   większe   przygnębienie.   Cóż, 
stwierdziła w duchu, kiedy przyjdzie ta chwila, zachowam się pewnie 
z taką samą stoicką determinacją, jak zawsze w trudnych sytuacjach, 
których życie mi nie szczędziło.

Był zbyt duży upał, by przebywać na dworze, w domu też nie 

bardzo   miała   się   czym   zająć.   Anna   była   miła,   ale   zupełnie 
niekomunikatywna. A zresztą, czy znalazłyby jakiś wspólny temat do 
rozmowy? Laurie wątpiła. Zajrzała na górę do sypialni dziewczynek. 
Leżały na swoich łóżkach, pod sufitem obracał się wiatrak. Dee Ann 
czytała, Stacy zasnęła. Zobaczywszy Laurie, Dee Ann uśmiechnęła się 
i   schowała   nos   w   książkę.   Chcąc   się   czymkolwiek   zająć,   Laurie 
wzięła prysznic, umyła włosy i włożyła cieniutką batystową sukienkę, 
najlżejszą,   jaką   miała.   Potem   wróciła   na   dół.   W   dużym   pokoju 
spostrzegła   stos   ilustrowanych   pism.   Zaczęła   je   przeglądać.   A   nuż 
trafi na coś interesującego?

Bezruch   upalnego   popołudnia   udzielił   się   w   końcu   i   jej.   Pół 

drzemiąc usłyszała nagle dzwonek do drzwi. Czekała chwilę, pewna, 
że Anna otworzy. Kiedy jednak dzwonek odezwał się po raz drugi, 
pomyślała, że gospodyni musiała gdzieś wyjść. Wstała więc i sama 
poszła na spotkanie gościa. Na ganku stał wysoki, przystojny blondyn 
ubrany w letnie spodnie i koszulkę polo. Obrzucił Laurie zdziwionym 
spojrzeniem i oświadczył:

  -   Chciałbym   zobaczyć   się   ze   Stacy   i   Dee   Ann.   Laurie 

zesztywniała. Zupełnie niespodziewanie poczuła się zagrożona.

 - Dziewczynki śpią - powiedziała.
 - To proszę je obudzić. Jestem ich ojcem.
 - Aha. To pan nazywa się Steve?
 - Tak. Z kim mam przyjemność?

background image

 - Laurie Tyler, znajoma George'a.
W   spojrzeniu   Steve'a   pojawił   się   domyślny   błysk.   Stało   się, 

zmartwiła   się   Laurie.   Trzeba   było   powiedzieć,   że   jestem   znajomą 
rodziny.

 - Rozumiem. No cóż, Laurie, chcę się zobaczyć z dziećmi.
 - Były bardzo zmęczone... Nie chciałabym ich budzić.
  - Posłuchaj, Laurie - Steve przeszył ją lodowatym wzrokiem - 

wyrażę się jaśniej. Przyjechałem, żeby porozmawiać z córkami. Gdzie 
są Jonas i Anna?

 - Nie wiem. Gdzieś tutaj.
 - A George?
 - Również gdzieś... w pobliżu - skłamała.
 - Ale w domu ich nie ma?
 - Nnnniiiee.
 - To dobrze. Nie mam ochoty rozmawiać z nikim innym, tylko ze 

Stacy i Dee Ann.

Laurie nie wiedziała, co robić. Intruz zachowywał się obcesowo i 

bezczelnie.   Może   spodziewał   się   sprzeciwu   ze   strony   osoby,  która 
otworzy   mu   drzwi,   i   dlatego   przyjął   tak   agresywną   postawę? 
Przygotował się na to, że nie przywitają go z otwartymi ramionami. 
Laurie   doskonale   się   orientowała,   iż   pozwalając   temu   mężczyźnie 
rozmawiać z bliźniaczkami postąpi bardzo nierozsądnie, ale jak ma 
odmówić ojcu zobaczenia własnych dzieci?

Nie panowała nad sytuacją. Steve bezceremonialnie ją wyminął i 

wszedł do środka.

 - Przyprowadzę je - wybąkała Laurie.
  -   Nie   trzeba.   Znam   drogę   -   odparł   i   skierował   się   prosto   ku 

schodom.

Laurie   modliła   się   w   duchu,   by   nadjechał   George.   Tylko   on 

mógłby coś teraz zaradzić. Nie wiedziała, jak długo Steve przebywał 
na   górze.   Dwadzieścia   minut?   W   tym   czasie   sama   poszła   szukać 
Jonasa i Anny, ponieważ uważała, że ktoś jeszcze powinien wiedzieć 
o tej wizycie, nie znalazła jednak nikogo. Wróciła do domu i czekała.

Wkrótce   mąż   Ellen   pojawił   się   na   schodach.   Z   zaciśniętymi 

ustami,   bez   słowa   opuścił   dom.   Serce   Laurie   zaczęło   walić   jak 
oszalałe. Pobiegła na górę. Spojrzały na nią dwie pary zalęknionych 
oczu.

 - Laurie! Co się stało? - spytała drżącym głosem Stacy.

background image

 - O co ci chodzi, córeczko?
  -   Tata   tu   był.   Mówi,   że   zabiera   nas   do...   do   Ameryki 

Południowej, - Stacy rozpłakała się i w tej samej sekundzie Dee Ann 
też wybuchnęła płaczem.

Laurie podbiegła do nich, przysiadła na łóżku, objęła i przytuliła 

obie siostry do siebie.

  -   Nie,   nie.   Nie   płaczcie   -   uspokajała   je.   -   Nikt   nie   da   wam 

wyjechać do Ameryki Południowej. Przestańcie płakać.

 - Gdzie wujek? - chlipała Stacy.
 - Wybrał się do miasta, do mamy, zapomniałaś?
  -   Jak   wróci,   wsiądźmy   wszyscy   do   samochodu   i   jedźmy   z 

powrotem, dobrze? - błagała Dee Ann.

Boże, sama bym tak chciała, pomyślała Laurie, lecz milczała.
 - My się boimy - mówiła Stacy. - Odkąd tu jesteśmy, wujek się 

jakoś dziwnie zachowuje. Jakby się coś stało, ale nikt nam nic nie 
chce powiedzieć. Wracajmy! Prosimy!

 - Nie martw się, kochanie. Ani ty, ani Dee Ann nie musicie się 

niepokoić. Wujek George wszystkim się zajmie, jestem tego pewna. - 
Chociaż sama miała wątpliwości, Laurie starała się, by zabrzmiało to 
bardzo przekonująco.

 - Tata dopytywał się o ciebie - powiedziała Dee Ann.
 - O mnie? - zdziwiła się Laurie. - O co was pytał?
 - Och, kim ty jesteś i... tak w ogóle.
 - Co mu powiedziałyście? - spytała sztucznie swobodnym tonem.
  -  Że   bungalow,   w   którym   mieszkamy,   należy   do   ciebie   - 

relacjonowała elokwentna Stacy. - Potem pytał, gdzie ty mieszkasz, to 
powiedziałyśmy, że też tam, ale w większym domu obok. Potem pytał 
o   ciebie   i   wujka   George'a.   Czy   naprawdę   jesteście   tylko   dobrymi 
znajomymi, czy co innego.

Boże! Dlaczego musiałam wyrwać się z tym, że jestem znajomą 

George'a? wyrzucała sobie Laurie.

 - Rozumiem. Jeszcze czegoś chciał się dowiedzieć?
 - Nie mogę sobie przypomnieć... - Stacy zamyśliła się. - Aha. Już 

wiem.   Pytał,   czy   widziałyśmy,   jak   wujek   ciebie   całuje. 
Powiedziałyśmy,   że   tak,   pewnie,   ale   że   to   normalne,   bo   się 
przyjaźnicie.   -   Widząc   zmieniony   wyraz   twarzy   Laurie,   Stacy 
wykrzywiła   buzię   w   podkówkę.   -   Zrobiłyśmy   coś   złego?   - 
zaniepokoiła się. - Nie trzeba było tak mówić?

background image

 - Nie, nie, córeczko. Wiesz, że nikt nie czyni źle, mówiąc prawdę 

- uspokajała ją Laurie, chociaż sama była w ciężkiej rozterce.

Uparła   się   towarzyszyć   George'owi,   bo   pragnęła   służyć   mu 

moralnym   wsparciem.   To   prawda.   Z   drugiej   strony   jednak,   jej 
motywy nie były takie altruistyczne. Myślała także o sobie, chciała 
być blisko, pilnować, by wrócił z nią w góry. Może powinna trzymać 
się od całej tej sprawy z daleka? Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli z jej 
powodu wynikną jakieś dodatkowe kłopoty.

Z   rozkoszą   udusiłaby   Steve'a   własnymi   rękami.   Tyle   miesięcy 

oboje z George'em pracowali nad tym, by w tym trudnym dla dzieci 
okresie zapewnić im ciepło i poczucie bezpieczeństwa. A teraz nagle 
zjawia się kochany tatuś i w niecałe pół godziny doprowadza je do 
stanu takiego przerażenia, w jakim nigdy nie widziała ani Stacy, ani 
Dee Ann. I jak facet śmie wypytywać je o prywatne życie George'a?!

Gdzie on się, do cholery, podziewa? Laurie była przyzwyczajona 

sama   załatwiać   wszystkie   sprawy,   ale   teraz   nie   czuła   się 
upoważniona... nie miała prawa się wtrącać. W głębi serca uważała 
bliźniaczki za swoje córki, rozsądek jednak nakazywał ostrożność w 
działaniu.

  -   Wiecie,   Anna   upiekła   rogaliki   -   powiedziała.   -   Chodźmy, 

dobierzemy się do nich i napijemy lemoniady.

Zanim   George   wrócił,   Laurie   udało   się   uspokoić   trochę 

dziewczynki   i   wynaleźć   im   jakieś   zajęcie.   Sama   wciąż   była 
roztrzęsiona, chociaż patrząc na nią, nikt by się nie zorientował. Gdy 
tylko usłyszała, że otwierają się drzwi frontowe, kazała bliźniaczkom 
kończyć jedzenie, a sama pobiegła do holu.

 - Muszę z tobą pomówić - powiedziała na wstępie.
 - Coś się stało? - zaniepokoił się George.
Laurie pociągnęła go za sobą do dużego pokoju i szepnęła:
 - Był tutaj ich ojciec.
  -   Steve?   Tutaj?   Widział   się   z   nimi?   -   syknął   George   przez 

zaciśnięte zęby.

 - Tak.
 - Cholera! Dlaczego mu pozwoliłaś?
 - Co mogłam zrobić? - Laurie uraził jego ostry ton.
 - Pomyśl rozsądnie.
 - Przepraszam. Nie potrafię już się opanować. Czego chciał?

background image

  -   Oświadczył   im,   że   zamieszkają   razem   w...   w   Ameryce 

Południowej.

 - Po moim trupie!
  -  Doprowadził obie  do płaczu. Są przerażone.  Ja też. On nie 

może   tego   zrobić,   prawda?   Nie   może   zabrać   ich   do   Ameryki 
Południowej!

 - Nie. Przynajmniej... tak mi się wydaje. - George zawahał się. W 

głowie rozbrzmiewały liczne głosy powtarzające mu bezustannie: „On 
jest ich ojcem, ich ojcem, ich oj..."

 - To jeszcze, niestety, nie wszystko. Steve wypytywał je o nas.
 - O ciebie i mnie? Laurie kiwnęła głową.
 - To moja wina. Widzisz, przedstawiłam się jako twoja znajoma. 

On chyba też czuje, że jego pozycja nie jest zbyt mocna. Dziewczynki 
powiedziały mu, że widziały, jak się całujemy... Tak mi przykro.

 - Nie martw się. - George otoczył Laurie ramieniem.
 - Nie myśl już o tym. Żadne z nas nie oszukuje współmałżonka 

ani nie porzuca rodziny. Mówisz, że Steve

 - George skubał brodę - wraca do Ameryki Południowej. Czyli, 

że pewnie przyjechał po rozwód.

 - Biedna Ellen. Jeśli go wciąż kocha, będzie rozpaczać.
  - Posłuchaj. Według mnie, Ellen jest w całkiem dobrej formie. 

Fantastycznie   spędziliśmy   razem   czas.   Gdyby   tylko   udało   mi   się 
namówić ją do powrotu do domu! Gdyby wyzbyła się lęku, uwierzyła 
w siebie. Problem opieki nad dziećmi sam się wówczas rozwiąże.

Laurie milczała. Spuściła wzrok, przyglądała się swoim dłoniom. 

Nagle podniosła na George'a oczy pełne łez i spytała:

 - Rozwiąże się? Zostaną tutaj? Nie pojadą w góry? A wciąż się 

dopytywały, kiedy załatwisz swoje sprawy i będziemy mogli wrócić 
do domu.

George westchnął.
 - Przynajmniej będą z Ellen, a Steve nie będzie się miał do czego 

przyczepić.

 - Ty będziesz mógł je widywać, kiedy tylko zechcesz... do końca 

życia.   Jesteś   dla   nich   taki   dobry.   Dziewczynkom   potrzebny   jest 
bohater, wspaniały mężczyzna. One cię bardzo kochają.

 - Nie bardziej niż ciebie.
 - Ale ty jesteś ich rodzonym wujem, a ja tylko...

background image

  - Ich najlepszą w życiu przyjaciółką. Nie zapominaj, że Jill i 

Andy wyszli na ludzi, bo ty nimi kierowałaś.

  -   Czyżbyśmy   zakładali   Towarzystwo   Wzajemnej   Adoracji?   - 

zażartowała Laurie i uśmiechnęła się słabo.

  -   A   czy   to   nieprawda?   -   George   otoczył   Laurie   ramieniem   i 

skierował kroki do kuchni. - Wygląda na to, że do poniedziałku nic 
nowego nie zdziałamy, wymyślmy więc, jak wesoło spędzić wspólny 
weekend i trochę rozerwać nasze dzieciaki. Wszystkim nam należy się 
odpoczynek od kłopotów.

 - Wspaniale. Masz jakiś pomysł?
  -   Nie   musi   być   nic   nadzwyczajnego.   Zrobimy   domowe   lody, 

rozpalimy ognisko i upieczemy kiełbaski, może  zabierzemy Stacy i 
Dee Ann do miasta, pójdziemy do kina albo zagramy w mini - golfa? 
Trzeba odwrócić ich uwagę. Nie chcę, by się zadręczały. Bóg jeden 
wie, co jeszcze przed nami.

Po kolacji, którą na farmie spożywano stosunkowo wcześnie, całą 

czwórką   pojechali   do   miasta   na   lody,   a   kiedy   wrócili,   usiedli   na 
stopniach werandy i podziwiali zachód słońca. W górach noc zapada 
bardzo szybko, lecz tutaj, na nizinie, zachód był całym ciągnącym się 
bardzo   długo   widowiskiem.   Dom   stał   zwrócony   na   zachód,   widok 
więc był fantastyczny, zwłaszcza że nic nie zakłócało linii horyzontu. 
Zauroczona Laurie siedziała wpatrzona w znikającą złotą poświatę.

 - Boże! Mam ochotę klaskać jak w teatrze - powiedziała.
  -   Ja   też   -   przyznał   się   George.   -   Teraz   nareszcie   się   trochę 

ochłodzi.

Siedział   głaszcząc   włosy   Stacy,   która   oparła   głowę   na   jego 

kolanach.   Dee   Ann   przykleiła   się   do   boku   Laurie,   coraz   częściej 
zresztą   tak   się   mościła.   Cicha   dziewczynka   lgnęła   do   łagodnej 
opiekunki. George przesunął się nieznacznie, tak, by udem dotknąć 
uda Laurie. Żałował, że nikt nie może zrobić im takiego zdjęcia, po to, 
by mógł je pokazać w sądzie. Potem zapytałby ową „władzę", czy 
dzieciom naprawdę będzie lepiej w Ameryce Południowej pod opieką 
ojca, którego nie widziały  od ośmiu  miesięcy, i nieznanej  kobiety. 
Niech szczerze odpowiedzą.

 - Hej tam - przemówiła w końcu Laurie. - Nie macie ochoty się 

wykąpać i iść spać?

 - Ja tak - odparła Dee Ann sennym głosem. - Cała się lepię.

background image

 - Ty pierwsza - zadecydowała Stacy, tłumiąc ziewnięcie. - A ja 

zaraz przyjdę.

Dee Ann kiwnęła zgodnie głową, wstała, potem pochyliła się i 

wyściskała   Laurie   i   George'a   na   dobranoc.   Kiedy   już   zniknęła   we 
wnętrzu domu, Stacy przekręciła się, by móc spojrzeć wujowi prosto 
w twarz i oświadczyła:

  -   Jeśli   tata   spróbuje   zabrać   nas   do   Ameryki   Południowej, 

uciekniemy. Tak postanowiłyśmy.

Laurie   wstrzymała   oddech.   Wymienili   z   George'em   zdumione 

spojrzenia. Zmartwiony wuj przyglądał się siostrzenicy. Jeśli omówiły 
sprawę między sobą, znaczy, że są bardzo przestraszone.

 - To prawda? A dokąd to zamierzacie uciec?
 - Z powrotem w góry.
 - Aha. Jak się tam dostaniecie?
 - Autobusem - odparła Stacy bardzo serio.
  - Autobusem? - powtórzył George. - To kosztuje. Przyznaj się, 

dostałyście jakieś pieniądze, o których nic nie wiem?

 - Dziadek będzie musiał nam dać.
 - Przypuszczam, że możemy oszczędzić dziadkowi wydatków. - 

George uśmiechnął się do niej szeroko. - Bo nie pozwolę wam jechać 
do Ameryki Południowej.

Stacy zamyśliła się.
 - Przypuśćmy, że ktoś nam każe.
 - Kto?
 - Nie wiem. Policja albo ktoś taki. Co wtedy?
 - Hmm. Wtedy... wtedy ja z Laurie będziemy musieli pojechać za 

wami.

Serce   Laurie   przestało   na   moment   bić.   Ja   z   Laurie,   tak 

powiedział.  Ja z Laurie będziemy  musieli  pojechać. To oczywiście 
tylko po to, by podnieść dziewczynki na duchu, niemniej miło było te 
słowa usłyszeć.

Stacy natychmiast zerwała się jak wańka - wstańka.
 - Naprawdę? Pojedziecie?
  -   Nie   wyobrażam   sobie,   jak   wy   mogłybyście   pojechać   i   nas 

zostawić.

 - Hurra! Zaraz powiem Dee! - wykrzyknęła Stacy. Uścisnęła ich 

mocno oboje i pognała na górę.

Laurie odetchnęła.

background image

 - Mam nadzieję, że nie będziemy musieli dotrzymywać słowa - 

powiedziała.

 - Ja także. Nie chciałem, by się cały weekend zamartwiały.
  - Brzmiało to bardzo przekonująco. Przez moment sama w to 

wierzyłam.   -   Laurie   otarła   pot   z   karku.   -   Chciałam   już   wcześniej 
zapytać o Ellen. Twierdzisz, że jest w dobrej formie?

  -   Moim   zdaniem,   tak.   Ale   się   boi.   Przyznała,   że  czuje  jakby 

straszny ciężar na piersi.

 - Okropne.
 - Prawdę mówiąc, kiedy myślę o dzieciach, czuję się prawie tak 

samo.

 - Wiem - westchnęła Laurie.
George   oparł   się   na   założonej   do   tyłu,   za   plecy   Laurie,   ręce. 

Laurie   skłoniła   głowę   na   jego   ramieniu.   Milczeli   wpatrzeni   w 
zapadający   zmierzch.   Wieczorny   wiaterek   niósł   błogosławioną 
ochłodę, rosnący w pobliżu krzak kapryfolium roztaczał słodką woń, 
wokoło bzyczały najróżniejsze muszki i inne owady. Laurie wcale nie 
miała ochoty iść do siebie. Nie mogłaby zasnąć w dusznej sypialni. Za 
to tu było przyjemnie, a bliskość George'a działała tak krzepiąco... Po 
raz pierwszy od przyjazdu byli sami. Zamknęła oczy, rozkoszowała 
się   tą   chwilą.   Przy   odrobinie   dobrej   woli   mogłaby   uwierzyć,   że 
kłopoty podryfowały w dal.

George schował twarz w jej włosach. Zapach szamponu wypełnił 

mu nozdrza. W tym potwornym upale wcale nie było łatwo zachować 
świeżość, ale Laurie się to jakoś udawało. Podczas kolacji oczu od 
niej   nie   mógł   oderwać.   Wyglądała   tak   słodko,   że   chciało   się   ją 
schrupać.   Nigdy   jeszcze   tak   gorąco   jej   nie   pragnął.   Wraz   ze 
wspomnieniem wróciło pożądanie.

Laurie poruszyła się.
 - Zajrzę do dziewczynek - powiedziała.
 - Zaczekam tutaj.
 - Kładą się - oznajmiła Laurie wracając. - Ta wymyślona przez 

ciebie   bajeczka   chyba   poskutkowała.   Wydają   się   przekonane,   że 
uratujesz je z opresji gorszej dla nich niż śmierć. Zaraz pewnie zasną.

George nie musiał pytać, czy Jonas i Anna są jeszcze na dole. Z 

wyjątkiem zimy, rytm ich dnia dyktowało słońce. Wstawali i kładli się 
wraz z nim.

background image

Podniósł się, zanim Laurie zdążyła usiąść. Przez moment bała się, 

że i on pójdzie spać. Powiedział jednak:

 - Chodź. Przejedziemy się.
 - Przejedziemy?
 - Szare komórki ciężko popracowały - roześmiał się od ucha do 

ucha - ale w końcu wymyśliłem sposób, żebyśmy byli sami.

 - Hm. Lubię pomysłowych facetów.
 - Poczekaj. Zaraz wracam.
Kluczyki   do   przedpotopowego   samochodu,   a   raczej 

półciężarówki   Jonasa   zawsze   wisiały   na   kołku   w   kuchni.   George 
chwycił   je,   potem   poszedł   na   oszkloną   werandę,   służącą   raczej   za 
pakamerę   i   pod   stosami   nieprawdopodobnych   gratów   znalazł   to, 
czego szukał: dwa turystyczne materace. Wetknął je sobie pod pachę, 
wyszedł na dwór i wrzucił na platformę. Następnie wrócił po Laurie.

 - Pojedziemy nad staw - powiedział. - Kiedy byłem mały, zawsze 

mi się wydawało, że tam temperatura jest przynajmniej dziesięć stopni 
niższa niż tutaj. Droga, jeśli można to nazwać drogą, jest straszna, ale 
wehikuł ojca da jeszcze radę.

Półciężarówka rzeczywiście była zabytkowa, ale sprawna. Silnik 

zapalił   już   za   drugim   razem   i   wóz   ruszył   z   głośnym   warkotem, 
podskakując na wyboistej, porytej głębokimi koleinami polnej drodze.

Staw pośrodku równiny przypominał pustynną oazę. Wokół rosły 

wspaniałe   drzewa,   jedyne   na   całej   plantacji,   a   na   dobrze 
nawodnionym gruncie wybujały olbrzymie krzewy bawełny. George 
zaparkował w pobliżu jednego z nich. Wyłączył silnik. Przez otwarte 
okna wpadał do kabiny wiatr z południa.

Laurie przekonała się, że George miał rację. Tutaj nad jeziorem 

było   o   wiele   chłodniej.   Wokół   panowała   cisza,   trochę   tajemnicza, 
niesamowita. Dom majaczył w oddali, a nieliczne palące się w nim 
światła wyglądały jak żarzące się w ciemności robaczki świętojańskie. 
Laurie usiadła, wygodnie oparta o fotel, splotła ręce na piersiach i 
spojrzała na George'a. Uśmiechał się do niej. Odwzajemniła uśmiech, 
zachichotała.

  -   Co   cię   tak   rozśmieszyło?   -   spytał   przechylając   przekornie 

głowę.

  -   Przypomniało   mi   się,   jak   ostatni   raz   siedzieliśmy   w 

zaparkowanym samochodzie.

background image

 - Och. Byłem tak cholernie podniecony... bałem się, że słowa z 

siebie   nie   wykrztuszę.   -   Przysunął   się   bliżej.   -   Ale   wtedy   nie 
wiedziałem jeszcze wszystkiego, prawda? Dużo się od tamtej  nocy 
wydarzyło.

 - Uhm. Niektóre z tych rzeczy były bardzo miłe... George porwał 

ją w ramiona i pocałował. Namiętnie, przeciągle.

 - To miałaś na myśli? - zapytał.
 - Przecież wiesz - szepnęła i oparła głowę na jego piersi. - Jaki 

spokój. Jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na ziemi.

 - Wiele razy marzyłem, żeby tak było.
Laurie   przytuliła   się   mocniej   do   niego.   George   obsypał   ją 

pocałunkami,   które   ona   gorąco,   łaknąco   odwzajemniała.   Jego 
niespokojne ręce pieściły, rozpalały całe jej ciało. Nagle jedna dłoń 
zastygła na zapięciu sukienki. Palce rozpięły cztery guziczki, wsunęły 
się pod materiał. Laurie zareagowała żywiołowo. Z jękiem chwyciła 
głowę George'a  w  obie  dłonie,  pociągnęła  ku  sobie.  Zadrżała,  gdy 
poczuła, jak wargi kochanka chwytają nabrzmiały koniuszek jej piersi.

Świadomość, że wyzwolił w niej falę pożądania, podziałała na 

George'a   jeszcze   bardziej   podniecająco.   Nie   podejrzewał,   że   pod 
maską   opanowania   kryje   się   tak   wrażliwa,   żądna   seksu   kobieta. 
Oddawała mu się nie tylko ciałem. W miłosny akt wkładała duszę, 
serce, nawet rozum. Z dłonią na jednej piersi, ustami łapczywie ssąc 
drugą,   czuł,   jak   Laurie   wypręża   się   pod   nim,   słyszał   jej   pomruki. 
Wolną   rękę   wsunął   pod   sukienkę   i   zaczął   wolno   gładzić   nagie, 
jedwabiste   uda.   Dotknął   jej   łona,   usłyszał   ciche   westchnienie 
rozkoszy. Uniósł głowę i zajrzał w piękne, rozmarzone oczy.

  - Proszę... Już... Teraz... - usłyszał. Wydawało mu się, że się 

rozpłacze.

 - Tu ci nie będzie wygodnie - szepnął.
 - Nieważne.
 - Dla mnie tak. - Sięgnął do klamki, otworzył drzwiczki kabiny. - 

Chodź.

Laurie z trudem zdołała utrzymać się na nogach i wysiąść. George 

zeskoczył za nią, objął ją mocno i nie przestając całować zaprowadził 
na   tył   samochodu.   Opuścił   klapę,   uniósł   Laurie   w   górę   lekko   jak 
piórko   i   posadził   na   platformie.   Zręcznie   wskoczył   za   nią, 
błyskawicznie rozwinął materace i położył jeden na drugim.

 - Przezorny zawsze ubezpieczony - zażartowała Laurie.

background image

  - Raczej zdesperowany - odparł. - I bardzo ciebie spragniony. 

Potrzebuję cię, Laurie. Nigdy nie myślałem, że jakaś kobieta będzie 
mi kiedyś tak potrzebna jak ty.

 - Ja też cię potrzebuję. I dla mnie to także coś zupełnie nowego.
George ukląkł obok niej i chwilę milczał. Potem wsunął dłoń pod 

rozpiętą sukienkę Laurie, dotknął jej piersi, poczuł, jak tężeje pod jego 
palcami.

 - Masz bardzo wrażliwe piersi.
 - Nawet o tym nie wiedziałam - przyznała się. - I nie tylko o tym.
George położył się obok Laurie. Wsunął jej  ramię  pod głowę, 

wolną ręką nie przestawał jej pieścić. Pocałował w usta, przesunął 
wargi   na   piersi.   Laurie   cichutko   jęknęła,   jej   ciało   wyprężało   się   z 
rozkoszy. George uniósł jej sukienkę, odsłonił uda. Laurie odszukała 
klamrę jego  paska, rozpięła, wsunęła dłonie pod dżinsy. Przeszył go 
dreszcz podniecenia.

 - Szkoda, że nie mamy łóżka - szepnął jej do ucha. - Chciałbym 

cię rozebrać, kochać się z tobą całą noc.

  - Kiedy dwoje ludzi chce się kochać, łóżko wcale nie jest im 

potrzebne - odparła. - To moje kolejne odkrycie.

George   nakrył   ją   swoim   ciałem.   Laurie   zsunęła   dżinsy   z   jego 

bioder.

 - Będzie ci niewygodnie - powiedziała.
 - Nie, nie. W porządku.
Rozpięła mu koszulę, czubkami palców odnalazła sutki. Uniosła 

głowę i musnęła je wargami.

  - To nie fair,  że ty możesz mieć ze mnie więcej niż ja. George 

płonął. Nigdy jeszcze nie doznał tylu wrażeń,  ile rozbudzała w nim 
Laurie.   A   przecież   nie   należała   do   kobiet   mających   dużo 
doświadczenia z mężczyznami. Słuchała własnego instynktu. Bał się, 
że spełnienie może nastąpić zbyt szybko.

Laurie   uniosła   nogi   i   biodra   i   opasała   kochanka   miłosnym 

uściskiem. Fala rozkoszy ogarnęła ją całą. Poddała się rytmowi jego 
ruchów, wyprężała się. Chociaż tworzyli jedno ciało, chciała zespolić 
się z nim jeszcze bardziej. Przygryzła wargi, skurcz przemknął po jej 
twarzy.

  - Krzycz. Nikt cię tu nie usłyszy - mówił George, na którego 

czole wystąpiły kropelki potu. - Krzycz. Nie bój się.

background image

Nie   krzyknęła,   tylko   jego   imię   wyrwało   się   z   jej   ust.   George 

doznał szczytowego uniesienia. Ta chwila trwała w nieskończoność.

Przyspieszony   oddech   Laurie   wyrównał   się,   uniosła  powieki, 

zobaczyła pochyloną nad sobą twarz ukochanego.

 - Było cudownie - szepnęła.
  - Pomyślisz, że nie ma na świecie drugiego tak niecierpliwego 

faceta.

 - Nie... naprawdę. Wierz mi, było cudownie.
George   spojrzał   na   Laurie.   Taka   właśnie   mu   się   podobała, 

emanująca   zmysłowością,   z   rozrzuconymi   włosami,   w   pomiętej 
sukience,   z   wyrazem   przeżytej   rozkoszy   na   twarzy.   Nie   rozumiał, 
dlaczego nie otwiera ust i nie mówi, co czuje: Potrzebuję cię, Laurie. 
Potrzebuję twojego gibkiego ciepłego ciała, dobrego serca, słodyczy. 
Potrzebuję   twojej   klasy,   twojego   wsparcia.   Po   prostu   potrzebuję 
ciebie. Zaczynał myśleć, że potrzebuje jej jak powietrza, że żyć bez 
niej nie może.

To   dlaczego   jej   tego   wszystkiego   nie   powie?   Większość 

mężczyzn w jego wieku mówiła to samo dziesiątkom kobiet, których 
teraz  nawet nie  pamiętają.   Dlaczego on  nie  może?  Czego  się  boi? 
Osiadłego życia? Odmowy z jej strony? Różnic, które się między nimi 
pojawią? Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, bliźniaczki są jedynym 
ogniwem,   które   ich   łączy,   a   niebezpieczeństwo,   że   je   straci,   jest 
bardzo realne.

Z drugiej strony Laurie zasługuje na to, by zrekompensować jej te 

wszystkie lata, które powinny być beztroskie, a nie były. Doskonale 
pamiętał jej pełen goryczy ton, gdy w dniu ślubu Jill mówiła: „Nic nie 
osiągnęłam, nigdzie nie byłam". Cóż, nie miał środków na rozrywki i 
podróże. Laurie nietrudno się będzie tego domyślić. Nie miał jej nic 
do zaoferowania, tylko swoje potrzeby i gorącą namiętność. To, co 
teraz razem przeżywają, jest najpiękniejszym doświadczeniem, jakie 
go spotkało, lecz wątpił, czy na nim można budować małżeństwo. Nie 
miał najmniejszego pojęcia, jak należy dbać o kobietę taką jak Laurie. 
Przerażała go myśl, że może nadejść dzień, w którym ona pożałuje, iż 
związała swój los z nim.

Ni   stąd,   ni   zowąd   przypomnieli   mu   się   Shot   i   Joanie.   Dla 

przygodnego obserwatora była to para z piekła rodem, podczas gdy w 
rzeczywistości ich małżeństwo wcale się nie rozpadało, a na dodatek 
Shot, ten nieokrzesany  gbur Shot, przyznał, że nie wyobraża sobie 

background image

życia bez żony. Dawniej George'owi żal było Shota skazanego na tę 
sekutnicę, teraz mu zazdrościł. Czy to nie wspaniale iść przez życie z 
kimś, bez kogo człowiek nie może istnieć?

Pod   wpływem   wszystkich   tych   myśli   George   miał   w   głowie 

jeszcze większy zamęt.

 - O czym myślisz? - spytała Laurie gładząc go po policzku.
 - O tym, jaka jesteś piękna.
Szkoda, że obciągnęła sukienkę, uwielbiał patrzeć na jej nogi. Ale 

górę miała wciąż rozpiętą. Na jej piersi też uwielbiał patrzeć. Dotknął 
ich. Na rozmarzonej twarzy Laurie pojawił się uśmiech.

 - Ostrożnie. Wiesz już, jaka jestem. Moment i rzucę się na ciebie.
  - Obiecuję, że nie będę kopał ani krzyczał. Patrzyli na siebie 

rozpromienieni. Nagle Laurie spoważniała.

 - George?
 - Uhm.
 - Przytul mnie.
 - Z chęcią.
Położył się obok, objął ją, przytulił. Żadnemu z nich nie przyszło 

do głowy, że istnieje tuzin wygodniejszych miejsc niż platforma starej 
półciężarówki.   Laurie   była   u   szczytu   szczęścia.   Z   sercem 
przepojonym błogością,  wpatrzona w gwiazdy, leżała w ramionach 
George'a. Odnalazła jedną, bardzo, bardzo odległą.

 - Wenus - szepnęła.
 - I księżyc też na nas patrzy. Czuję, że cały świat się zmienia.
 - Może to prawda?
Pocałowali się, raz, drugi, słodko, miękko. Potem pocałunki stały 

się   coraz   bardziej   żarliwe   i   namiętne.   Zaczęli   się   obejmować, 
podniecać i pieścić, tym razem mniej gorączkowo, wolniej, czulej.

  - Nie będę taki niecierpliwy - powiedział George stłumionym 

głosem.

Ku zdumieniu, a także radości Laurie, zaczął jej szeptać do ucha 

niewiarygodne erotyczne zwierzenia. Co czuje, kiedy jest w niej. Co 
czuje, gdy ona przeżywa swój orgazm. Laurie nigdy by nie uwierzyła, 
że George kiedykolwiek w życiu zdobędzie się na takie słowa. Sam 
George nie pojmował, skąd płynęły. Chyba z natchnienia.

Byli jedynymi ludźmi na ziemi. Nie myśleli o poniedziałku, który 

wszystko może zniweczyć. Czas się dla nich zatrzymał. Nie było już 
jutra, ale tylko i tylko teraz.

background image

Rozdział 14
W ten weekend Laurie i George uwijali się jak mogli, by zająć 

dzieci   i   siebie.   Nie   myśleć   o   zbliżającej   się   rozprawie.   Nie 
zastanawiać   się   nad   jej   wynikiem.   Podświadomie   jednak   wciąż 
układali sobie w głowach, co powiedzą. Bliźniaczki jakimś szóstym 
zmysłem wyczuwając owo podskórne napięcie, ale ufne w wuja, po 
prostu dobrze się bawiły i cieszyły, że wszyscy są razem.

Rozprawę wyznaczono na dziesiątą rano. Laurie nie pamiętała, 

kiedy ostatni raz tak się denerwowała, chociaż cały czas powtarzała 
sobie,   że   to   dopiero   nieoficjalne   przesłuchanie   wstępne,   że   żadne 
decyzje   dzisiaj   jeszcze   nie   zapadną.   Niemniej   żadne   zebranie 
odbywające się w sądzie z udziałem sędziego nie jest przecież całkiem 
"nieoficjalne".   Oczekiwanie   na   wyjazd   było   nie   do   zniesienia   i 
dopiero gdy znaleźli się w samochodzie, trochę się odprężyła.

Podczas   jazdy   do   miasta   kilkakrotnie   zerkała   ukradkiem   na 

George'a. Jego napięcie było widoczne. Przez cały ranek trudno było 
się z nim porozumieć.  Ledwo tknął  jedzenie, chociaż zawsze lubił 
obfite śniadania. Chodził po domu z miną człowieka, który dźwiga na 
barkach cały świat. Laurie była pewna, że w nocy nie zmrużył oka. 
Ona zresztą też niewiele spała. Jeśli sprawa będzie się wlokła, oboje 
wykończą się nerwowo.

Ku   zadowoleniu   Laurie   rozprawa   miała   się   odbyć   nie   w   sali 

sądowej,   lecz   w   gabinecie   sędziego.   Usadzono   ich   w   skórzanych 
fotelach   stojących   półkolem   naprzeciwko   biurka.   Miejsca   z   jednej 
strony   zajęli   Steve   z   jakąś   dziewczyną   (prawdopodobnie   jego 
kochanką),   która   sprawiała   wrażenie,   jakby   pragnęła   uciec   stąd   na 
drugi koniec świata. Laurie oceniła jej wiek na dwadzieścia pięć lat. 
Dalej   siedziały:   pani   Prescott,   opiekunka   społeczna,   miła   starsza 
kobieta, którą George przedstawił Laurie jako doktor Ames, lekarza 
psychiatrę   zajmującego   się   Ellen,   i   oni.   George   był   dozgonnie 
wdzięczny doktor Ames za przybycie aż z Oklahoma City.

Sędzia Fred Benson stwierdził na wstępie, że dzisiejsze spotkanie 

ma na celu określenie, jakie rozwiązanie jest najbardziej korzystne z 
punktu   widzenia   dobra   dzieci.   Chciałby   dać   szansę   obu 
zainteresowanym   stronom,   by   zaprezentowały   swoje   racje,   a 
pozostałych   obecnych   zachęca   do   wyrażenia   opinii.   Następnie 
poprosił panią Prescott o krótkie zreferowanie sprawy, co uczyniła w 
sposób   suchy   i   zwięzły.   Całość   dała   się   sprowadzić   do  tego,   iż 

background image

George,   brat   matki   dzieci,   kwestionuje   prawo   ojca   do   opieki   nad 
córkami.

Sędzia, wysłuchawszy z uwagą, o co chodzi, podziękował pani 

Prescott   i   udzielił   głosu   George'owi,   uprzedzając   go,   że   może 
wypowiadać się bez ograniczeń. Serce podskoczyło Laurie do gardła, 
żołądek   zamienił   się   w   kamień.   Jak   czuł   się   George?   Mogła   się 
domyślić. Wyglądał żałośnie, zmęczony, stremowany, ale gdy zaczął 
mówić, głos miał nadspodziewanie silny i opanowany.

 - Wysoki Sądzie - zaczął. - W listopadzie zeszłego roku, gdy mój 

szwagier   rzucił   rodzinę,   Ellen   przeżyła   to   bardzo   ciężko.   Powiem 
więcej.   Kompletnie   się   załamała.   Sądziłem,   że   to   reakcja   typowa, 
zbagatelizowałem więc trochę jej stan. Myślałem, mój ojciec zresztą 
też, że rozpacza, ale z czasem, kiedy uświadomi sobie, jakiego drania 
poślubiła, wróci do równowagi.

  - Proszę, panie Whittaker - wtrącił sędzia unosząc dłoń - bez 

inwektyw.

  - Przepraszam. Dałem się ponieść. A więc, tak rzecz się miała 

przed świętami Bożego Narodzenia. Ze względu na dzieci staraliśmy 
się spędzić je jak najradośniej - przerwał i rzucił Steve'owi jadowite 
spojrzenie - i możliwe, że nie poświęciliśmy Ellen wystarczająco dużo 
uwagi. Pewnego dnia jednak stwierdziłem, że jej stan nie tylko się nie 
poprawia,   lecz   wręcz   przeciwnie,   pogarsza.   Ani   ja,   ani   ojciec   nie 
jesteśmy  przecież specjalistami,  nalegałem  więc, by  zbadał ją nasz 
domowy lekarz. Zapisał jej środki uspokajające, które skutkowały... 
aż pewnego dnia połknęła na raz pozostałe pół opakowania. Wówczas 
postawiono diagnozę, że siostra cierpi na głęboką depresję.

George przerwał dla nabrania oddechu. Chcąc mu dodać otuchy, 

Laurie dotknęła na moment jego ręki. Uważała, że znakomicie sobie 
daje radę.

 - Zetknąłem się wówczas z doktor Ames, która zakomunikowała 

mi, że Ellen musi zostać w szpitalu. Powiedziała również, że dzieci 
potrzebują   solidnej   opieki   i   spokojnego   domu.   Mogły,   oczywiście, 
mieszkać   na   farmie,   ale   one   niezbyt   dobrze   się   tam   czują.   Ojciec 
przekroczył  już  siedemdziesiątkę   i  stałe  przebywanie   z  dziećmi   go 
męczy.   Wówczas   to   powziąłem   decyzję,   że   sam   się   nimi   zajmę. 
Miałem pracę na ranczo w Teksasie, postanowiłem więc tam wrócić. 
Wszystko się  świetnie  ułożyło. Wynajmujemy  domek.  Stacy  i Dee 
Ann są szczęśliwe, niczego im nie brakuje. Są wśród ludzi, mają gdzie 

background image

się bawić. Zaprzyjaźniły się z innymi dziećmi. W szkole otrzymują 
oceny powyżej średniej. Bardzo je kocham i one mnie też. Jesteśmy 
jak jedna rodzina. Oczywiście, kiedy siostra wyzdrowieje, a zdaniem 
doktor Ames to może nastąpić już bardzo szybko, dzieci zamieszkają 
razem z nią... ale do tego czasu - głos George'a stał się jakby o ton 
wyższy - nie widzę powodu, dlaczego miałbym pozwolić im jechać do 
Ameryki   Południowej   z   ojcem,   który   je  zostawił.   Tu,   gdzie   są,   są 
szczęśliwe. Wysoki Sądzie, gdyby Sąd zapytał obie dziewczynki, z 
kim chcą teraz pojechać, na pewno odpowiedzą, że ze mną. Zagroziły 
nawet,   iż   uciekną,   jeśli   się   je  wywiezie   do  ojca.  Nie   sądzę,   by   to 
naprawdę   zrobiły,   ale   oświadczyły   mi   to,   co   uważam   za   bardzo 
znamienne.

Sędzia przysłuchiwał się z beznamiętną miną. Splecione dłonie 

oparł przed sobą i kiwnąwszy głową rzekł:

 - Dziękuję. A teraz pańska kolej, panie Greene, jeśli ma pan coś 

do dodania.

Steve przełknął ślinę.
  -   Wysoki   Sądzie,   oczywiście,   że   mam   coś   do   dodania.   Mój 

szwagier w różowych barwach odmalował obraz rodzinnej sielanki, 
ale zapomniał, że znamy się od piętnastu lat. W tym czasie nigdy nie 
pracował w jednym miejscu dłużej niż kilka lat, nigdy nie wziął na 
siebie odpowiedzialności za nic ani za nikogo. Dbał tylko o siebie. 
Nigdy się nie ożenił, nie założył domu, nawet nie kupił samochodu. O 
ile mi wiadomo, nigdy nawet nie miał żadnej kobiety...

 - Proszę pana - przerwał mu sędzia. - Bez osobistych opinii.
  - Przepraszam. To kowboj, pędziwiatr, włóczykij. Od czasu do 

czasu   zjawia   się,   zazwyczaj,   by   wziąć   udział   w   rodzinnych 
uroczystościach, potem odjeżdża w siną dal. Natura ludzka, Wysoki 
Sądzie, się nie zmienia. Chciałbym Wysokiemu Sądowi przypomnieć, 
że mój szwagier opiekuje się dziećmi zaledwie pięć miesięcy. Co się z 
nimi stanie, jeśli poczuje zew krwi? A na pewno poczuje. Włóczykij 
zawsze zostanie włóczykijem. Moja żona darzyła brata romantycznym 
sentymentem, jak gdyby jego tryb życia był godny podziwu. Ja jednak 
patrzę   na   to   wszystko   inaczej.   Kategorycznie   się   sprzeciwiam,   by 
moje córki pozostawały pod jego opieką. Jako ich ojciec, mam do 
tego prawo.

  - A moim zdaniem zrzekłeś się tego prawa, kiedy od nich w 

listopadzie uciekłeś! - wykrzyknął George z gniewem.

background image

  - Proszę pana! Nie chciałbym pana ponownie przywoływać do 

porządku - upomniał go sędzia i zwracając się do Steve'a stwierdził:

 - Ten fakt jednak nie może zostać pominięty. Pan opuścił rodzinę 

i   przez   prawie   dziewięć   miesięcy   z   nikim   się   nie   kontaktował, 
prawda?

Steve   wiercił   się   na   krześle,   jego   towarzyszka   wyglądała   na 

zażenowaną.

  -   Skąd   mogłem   wiedzieć,   że   Ellen   to   wariatka?   Codziennie 

mnóstwo   ludzi   się   rozwodzi   i   świat   się   nie   kończy.   A   moja   żona 
rozdziera szaty. Nie kontaktowałem się z nimi, bo chciałem dać jej 
czas,   by   się   trochę   uspokoiła,   zanim   zaczniemy   rozmawiać   o 
rozwodzie.

George już bardzo dawno nie miał takiej ochoty strzelić kogoś w 

mordę,   jak   teraz.   Gdyby   nie   znajdowali   się   w   gabinecie   sędziego, 
powybijałby Steve'owi zęby.

Sędzia Benson skierował następne pytanie do doktor Ames.
 - Jaki jest obecny stan pani Greene?
Lekarka powiedziała w zasadzie to samo, co George'owi. Sędzia 

słuchał z namysłem.

  - Czy istnieje niebezpieczeństwo, iż stany depresyjne powrócą? 

Przyznaję, że mało się na tym znam.

 - U pewnych ludzi stany takie wielokrotnie powracają, u innych 

zaś nie. Szczególnie jeśli depresja została wywołana jakimś jednym 
dramatycznym   wydarzeniem,   śmiercią   członka   rodziny,   czy,   jak   w 
przypadku pani Greene, rozstaniem z mężem. Nie będę twierdzić, że 
choroba   na   pewno   nie   wróci,   jednak   tego   nie   przewiduję.   A   jeśli 
Wysoki   Sąd   pozwoli,   chciałabym   podzielić   się   z   Sądem   pewnym 
osobistym spostrzeżeniem.

 - Słucham.
  - Kiedy w marcu tego roku poznałam pana Whittakera, byłam 

pod wrażeniem jego autentycznej troski nie tylko o zdrowie siostry, 
ale i o dobro dzieci. Jego decyzja, by ze względu na nie całkowicie 
zmienić swój tryb życia, jest godna najwyższego podziwu. I, trzeba 
też   dodać,   uczynił   coś,   co   inni   zaniedbali...   umożliwił   siostrze 
odpowiednie leczenie.

Laurie uderzyła jedna rzecz. Kiedy mąż Ellen mówił, ani razu nie 

wspomniał, że pragnie odzyskać córki. Dobro dzieci było jak gdyby 
na ostatnim miejscu. George miał rację: Steve nie chciał Stacy i Dee 

background image

Ann, chodziło mu wyłącznie o to, by nie przyznano opieki nad nimi 
szwagrowi. Obaj panowie darzyli się nawzajem serdeczną antypatią. 
Laurie zastanawiała się nad niektórymi słowami Steve'a i doszła do 
wniosku, że może jest on po prostu zazdrosny o miłość Ellen do brata. 
Możliwe   też,   że   zazdrości   George'owi   braku   jakichkolwiek 
obowiązków. Wszystko jest możliwe. Nie, nie może dłużej milczeć. 
Podnosząc rękę, by zwrócić uwagę sędziego, spytała:

 - Czy mogę coś powiedzieć?
 - Oczywiście.
 - Wysoki Sądzie - zaczęła nauczycielskim, mobilizującym uwagę 

słuchających głosem - chciałabym, by wszyscy tutaj zebrani wiedzieli, 
iż   obraz   pana   Whittakera   odmalowany   przez   pana   Greene'a   nie 
odpowiada prawdzie. W ciągu ostatnich kilku miesięcy miałam okazję 
obserwować, jak opiekuje się siostrzenicami. Nikt nie zrobiłby tego 
lepiej niż on, a dziewczynki go uwielbiają. Gdyby Wysoki Sąd ich 
razem   widział,   uznałby,   że   jest   nie   tylko   odpowiednim,   ale   wręcz 
nadzwyczajnym   opiekunem.   Uczę   w   szkole   i   doskonałe   potrafię 
zauważyć   anomalie   w   zachowaniu   czy   problemy   emocjonalne  u 
dzieci. Stacy i Dee Ann nie wykazują żadnych zaburzeń, a zważywszy 
na kryzys rodziny, miałyby do tego zrozumiałe prawo. To nie jest 
dzieło   przypadku.   Jedna   z   bliźniaczek,   Dee   Ann,   lubi   pisywać 
opowiadania. Pierwsze, które napisała, zaraz po przyjeździe w góry, o 
dziewczynce   rozpaczającej,   gdy   jej   rodzina   się   rozpadła,   ściskało 
wprost   za   serce.   Szkoda,   że   Wysoki   Sąd   nie   może   przeczytać 
opowiadań,   jakie   teraz   pisze.   I   jestem   głęboko   przekonana,   że   to 
wyłącznie zasługa jej wuja. Poza tym nazywanie go „włóczykijem" i 
„pędziwiatrem" jest bardzo niesprawiedliwe. Od prawie pięciu lat pan 
Whittaker pracuje u mojej serdecznej przyjaciółki, która ma o nim jak 
najlepsze   zdanie.   George   nie   zmienia   miejsca   pobytu   częściej   niż 
zawodowi wojskowi, przedstawiciele dużych firm czy... geolodzy. Nie 
wyobrażam też sobie, by George rzucił swoją rodzinę - zakończyła i 
posyłając Steve'owi pełne pogardy spojrzenie, usiadła.

  - Wysoki Sądzie - Steve ponownie zabrał głos - uważam, że 

należałoby   ustalić,   kim   jest   ta   kobieta.   Z   tego,   co   wiem,   jest   ona 
właścicielką   domu,   który   mój   szwagier   od   niej   wynajmuje,   domu, 
gdzie moje córki muszą mieszkać. Dom ten i dom tej pani stoją na 
jednej posesji. Ona i brat żony są, jak powiedziały mi córki, „dobrymi 
przyjaciółmi".   Całują   się.   Co   więcej,   gdy   George   idzie   do   pracy, 

background image

zostawia dzieci pod jej opieką. Chciałbym się dowiedzieć, co tych 
dwoje łączy.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Laurie.
 - Jestem narzeczoną pana Whittakera - oświadczyła czując, że się 

rumieni.   Za   nic   na   świecie   nie   spojrzałaby   teraz   na   George'a.   Nie 
chciała wiedzieć, jak zareagował na niespodziewaną wiadomość, że 
jest   zaręczony.   -   Mamy   zamiar   wkrótce   się   pobrać.   Mieszkam   na 
ranczo  w   Davis   Mountains   -   brnęła.   -   To   bardzo...   bardzo   piękne 
miejsce. Stacy i Dee Ann od razu je pokochały.

Boże, modliła się w duchu, żeby tylko nikomu z nich nie przyszła 

ochota tam pojechać i zobaczyć tę nędzę.

 - Wysoki Sądzie! - wybuchnął Steve. - Moje córki znalazły się w 

rękach wędrownego kowboja i jego przyjaciółki!

  -   Ale   ja   nie   rzuciłem   rodziny!   -   wrzasnął   George.   -   Swoją 

podwójną moralność zostaw dla siebie, nam jej oszczędź!

  -   Zwracam   się   do   Wysokiego   Sądu   z   prośbą,   by   opiekę   nad 

dziećmi powierzył mnie - odezwał się Steve.

  -   A   ja   zwracam   się   do   Wysokiego   Sądu   z   prośbą,   by   dzieci 

mogły zostać ze mną, dopóki ich matka nie wyzdrowieje - wypalił 
George. - Dzieci powinny być przyznane jej.

  - Nie byłbym tego aż taki pewny - zaoponował Steve. - Moja 

żona cierpi na wyraźne zaburzenia psychiczne.

 - Wysoki Sądzie - George pochylił się do przodu i zwrócił się do 

sędziego.   -   Skoro   celem   tej   rozprawy   jest   znalezienie   najlepszego 
rozwiązania dla dobra dzieci - mówił z przejęciem - stwierdzam, że 
zabranie   ich   w   tym   momencie   mnie   narusza   to   dobro.   Zbrodnią 
byłoby oddanie ich pod opiekę ojca, który je przedtem porzucił, oraz 
nieznanej   kobiety   i   pozwolenie,   by   wywieziono   je   do   Ameryki 
Południowej. A skoro mój szwagier uznał za stosowne wypytywać o 
pannę   Tyler,   chciałbym   również...   -   przerwał   i   spojrzał   na 
towarzyszkę Steve'a. - Przepraszam panią, nie dosłyszałem nazwiska.

 - Cynthia Black - bąknęła dziewczyna.
 - Rozumiem, że pani wraca do Ameryki Południowej?
 - T...tak.
  - Jest pani bardzo młoda - ciągnął George. - Czy chce się pani 

podjąć opieki nad dwunastoletnimi dziewczynkami?

 - No - Cynthia spojrzała niepewnie na Steve'a - jeśli Steve tego 

chce...

background image

George miał ochotę wrzeszczeć albo porozbijać meble. Ta kobieta 

wcale nie chciała Stacy i Dee Ann, tak samo jak ich ojciec. Zgarbił 
się, a kiedy znowu przemówił, w głosie jego słychać było znużenie i 
świadomość porażki.

 - Stacy i Dee Ann nie chcą jechać do Ameryki Południowej.
  -   Bo   dzieci   nie   lubią   zmian   -   odparł   Steve   -   ale   szybko   się 

adaptują.

  - Wyjazd do innego kraju - wtrącił sędzia - może być w tym 

wieku   bardzo   kształcący.   Miejsce,   jakie   pan   Greene   wybierze   na 
wspólne zamieszkanie, nie jest istotne dla sprawy. Cóż, usłyszałem 
już   wszystko,   co   trzeba.   Wspólnie   z   panią   Prescott   rozważymy 
argumenty i kontrargumenty i w niedługim czasie skontaktuję się z 
państwem. Dzieci, rozumiem, przebywają na farmie dziadka, czy tak?

  -   Tak   -   odparł   Steve.   -   Chciałbym   w   związku   z   tym   wnieść 

protest.

  - Tymczasem, proszę pana, zostawmy to, jak jest - zdecydował 

sędzia. - Życzę państwu dobrego dnia.

Rozprawa skończona. Jeszcze nigdy w życiu George nie czuł się 

taki bezsilny. Słyszał szuranie nóg, wszyscy wstawali. Nagle poczuł 
na ramieniu dotyk dłoni Laurie.

Ponaglała   go   do   wyjścia.   Westchnął,   podniósł   się   z   krzesła. 

Trzymając się za ręce przeszli do holu, gdzie natknęli się na doktor 
Ames, która czekała, by zamienić z George'em kilka słów.

  -   Nie   wiem,   jak   pani   dziękować   za   przyjście   -   powiedział 

George.

 - Żałuję, że tylko tyle mogłam zrobić.
 - Proszę mi uczciwie powiedzieć, jakie mam szanse?
  -   Kto  to   może  wiedzieć?   -   lekarka   uśmiechnęła   się   do   niego 

smutno. - Ja wiem tylko, co sama bym zdecydowała.

 - Co?
  -   Oddałabym   dziewczynki   pod   opiekę   panu,   oczywiście.   Pan 

Greene,   moim   zdaniem,   okazuje   mało   zrozumienia   dla   ludzi.   Jako 
osoba,   która   ma   na   co   dzień   do   czynienia   z   chorymi   psychicznie, 
silnie reaguję na określenia typu „wariat". Niech się pan odzywa. Do 
widzenia.

 - Do widzenia.
Odchodząc, lekarka zatrzymała się jeszcze.

background image

  -  Zapomniałabym - powiedziała  uśmiechając  się do obojga. - 

Gratulacje.

 - Słucham?
 - Gratulacje z powodu ślubu. Życzę dużo szczęścia.
 - Och... dziękujemy.
Kiedy lekarka zniknęła, Laurie spojrzała na George'a wzrokiem 

pełnym skruchy.

  - Przykro mi - powiedziała. - Nie miałam wcale zamiaru... tak 

jakoś   samo   wyszło.   Jesteś   kawalerem   i   to   działa   jakby   na   twoją 
niekorzyść, wydawało mi się więc, że jeśli sędzia się dowie, że masz 
się ożenić...

  -   Cóż,   przyznam,   że   wiadomość   o   zaręczynach   trochę   mnie 

zaskoczyła, ale... Och, nie rób takiej miny.

Wiem, dlaczego to powiedziałaś i doceniam twoje dobre intencje.
 - Zastanawiam się, czy to jednak nie krzywoprzysięstwo.
 - Nie byliśmy przecież zaprzysiężeni.
George wziął Laurie pod rękę i wyszli z gmachu sądu. Na ulicy 

panował nieopisany upał, wyjątkowo nieprzyjemny w porównaniu z 
chłodem wewnątrz budynku.

 - Masz ochotę coś zjeść? - zapytał George.
 - Aha. Dobry pomysł.
  -   W   barze   koło   posterunku   policji   całkiem   dobrze   karmią. 

Przynajmniej kiedyś tak było.

 - To chodźmy tam.
Gdy już usiedli i zamówili dania, Laurie powiedziała:
  - Zobacz, czy to nie dziwne? Mam takie poczucie winy, kiedy 

idziemy gdzieś bez Stacy i Dee Ann. Wiem, jak się okropnie nudzą na 
farmie,

  - Tak. Biedaczki. - George wpatrywał się w stojącą przed nim 

szklankę wody. - Nie dadzą mi ich. Czuję to. Będziemy musieli je 
tutaj zostawić.

 - Obawiam się, że możesz mieć rację - odparła Laurie.
Gorące   łzy   napłynęły   jej   do   oczu.   Wiedziała   już,   jak   będzie 

wyglądało ich życie bez dziewczynek. George nie będzie chciał zostać 
w bungalowie. Rozsądek wskazywał, by przeprowadził się do DO, a 
wówczas   widywać   się   będą   rzadko   i   tylko   z   jego   inicjatywy,   bo 
przyjazd do niej będzie łączył się z pewnym wysiłkiem z jego strony. 
Bez bliźniaczek, które stanowiły jak gdyby pomost między nimi, kto 

background image

wie,   co   będzie   chciał   dalej   robić?   Przecież   dozgonnej   miłości   nie 
deklarował.   Niewykluczone,   że   Steve   Greene   miał   odrobinę   racji, 
przyznała niechętnie, twierdząc, iż George „ustatkował się" tylko na te 
pięć miesięcy. George nie może przysiąc, że nie odezwie się w nim 
zew prerii. Natura ludzka się nie zmienia, nie aż tak.

Czyli  że teraz nadszedł czas ostatecznych rozstrzygnięć. Zostać 

czy sprzedać ranczo? Jeśli sprzedać, to komu? I gdzie ona sama potem 
pójdzie?   W   ciągu   ostatnich   miesięcy   udawało   jej   się   uniknąć 
podejmowania decyzji, ale obecnie nie może dłużej zwlekać.

George pochłonięty był własnymi myślami.
 - Muszę zrobić wszystko, by Steve ich nie zabrał.
 - Posłuchaj, to nie zależy od ciebie.
 - Wiem. Ale od Ellen tak. Ona musi wrócić do domu.
 - Obawiam się, że na to też nie masz wpływu. Sędzia zdecyduje, 

co z dziećmi, a lekarz, co z Ellen. Ty czy ja nie mamy  tu nic do 
powiedzenia.

  -   Musi   być   jakiś   sposób   -   oświadczył   George   trzęsącym   się 

głosem. - Ellen musi się o wszystkim dowiedzieć. Jestem pewny, że 
wówczas wróci.

 - Chyba nie zamierzasz rozmawiać z nią bez pozwolenia doktor 

Ames? - Laurie spojrzała na niego poważnie. - Obiecaj, że tego nie 
zrobisz.

 - Och, zadzwonię do niej jeszcze dziś po południu i powiem, co 

chcę   zrobić.   Nie   sądzę,   by   doktor   Ames   darzyła   Steve'a   większą 
sympatią niż ja.

 - A jeśli ci powie, żebyś zrezygnował? - dopytywała się Laurie.
George milczał. Wzrok wbił w talerz.
 - Tak czy inaczej to zrobię.
Laurie odłożyła widelec i przyłożyła rękę do czoła.
 - W takim razie, zdradź mi swój plan.
 - Jutro ty, Stacy, Dee Ann i ja złożymy Ellen wizytę.
Miło, na luzie. Chcę, żeby zobaczyła dzieci. Obejmą ją, przytulą 

się,   wiem,   że   to   zrobią.   Kiedy   już   się   sobą   nacieszą,   weźmiesz 
dziewczynki na dół do kawiarni. Wówczas ja powiem Ellen, że Steve 
chce   zabrać   córki   do   Ameryki   Południowej.   Jeśli   to   nie   podziała, 
sprawa stracona. Chcę obudzić w niej instynkt lwicy broniącej swoich 
małych, nie wspominając o innych, mniej pochlebnych instynktach. 
Doktor Ames powiedziała mi kiedyś, że Ellen pogodziła się z faktem 

background image

odejścia Steve'a, który, mówiąc po prostu, oszukał ją. Liczę na to, że 
minęło dość czasu i że terapia dała wyniki. Na to, że Ellen będzie i 
dobra, i szalona.

  -   Och,   George   -   westchnęła   Laurie.   -   Mam   takie   koszmarne 

przeczucie, że igramy z ogniem, pakujemy się w coś, o czym żadne z 
nas nie ma najmniejszego pojęcia.

  - Możliwe, ale nie mam innego wyjścia. Muszę tak postąpić. 

Muszę.

Laurie   grzebała   widelcem   w   talerzu.   Potem   podniosła   wzrok, 

uśmiechnęła się i powiedziała:

  - W takim razie masz moje stuprocentowe poparcie. Tylko mi 

powiedz, co mam robić.

George zadumał się nagle, jego oczy stały się jakby nieobecne.
  - To niemożliwe. Tak zupełnie szczerze, to chcę, byś wsadziła 

Stacy i Dee Ann do samochodu i zawiozła z powrotem w to miejsce, 
które nazywają domem. Ostrzegałaś mnie tamtego pierwszego dnia... 
że się do nich przywiążę, a ja byłem taki pewny, że mi to nie grozi. I 
co? Teraz jestem tutaj i czuję się jak mały chłopiec, który się zgubił na 
wiejskim jarmarku.

Laurie sięgnęła przez stół i nakryła jego dłoń swoją.
  - I tak samo wyglądasz. Już nie tak butnie jak pies myśliwski. 

Przyszło mi na myśl, George, że wszystkie te lata udawałeś.

 - Udawałem?
  -   Wcale   nie   jesteś   tym   wolnym   ptakiem,   za   jakiego   chcesz 

uchodzić. W głębi duszy należysz do tej kategorii mężczyzn, którzy w 
portfelu zamiast pieniędzy noszą zdjęcie żony i dzieci.

 - Ja? Mylisz się. Czy tacy ludzie mają mordercze instynkty?
 - Najgorsze. Nie zapominaj o lwicy z małymi.
 - Wiem jedno: Steve nie zabierze dzieci na południe. Jeśli chce 

walki, będę z nim walczył.

Gdy decyzja została podjęta, George jakby się odprężył. Teraz 

miał do spełnienia misję, cel.

Wróciwszy na farmę, Laurie poszła prosto do dzieci, a George do 

telefonu.   Dobre   pół   godziny   konferował   z   doktor   Ames,   a   kiedy 
skończył,   uśmiechał   się,   najwyraźniej   zadowolony,   że   lekarka   nie 
kazała mu zrezygnować z planu.

background image

 - Chce być przy mojej rozmowie z Ellen. Mówi, że Ellen jej ufa. 

Mamy się spotkać w szpitalu o drugiej. W ten sposób dziewczynki 
będą mogły wpierw spędzić trochę czasu z matką.

  - Wspaniale! - ucieszyła się Laurie. - Nie wiemy jeszcze, co z 

tego wyniknie, ale pierwszy krok jest już zrobiony.

 - Racja. Umówiliśmy się jednak z doktor Ames, że w momencie 

gdy da mi znak, żebym był cicho, nie powiem już ani słowa i nie będę 
zadawał   żadnych   pytań.   Ale   jestem   przekonany,   że   do   tego   nie 
dojdzie. - Westchnął. - No, a teraz najtrudniejsze.

Laurie spojrzała na niego nie rozumiejąc.
 - Muszę pogadać z ojcem. Nie po to tak się namęczyłem, żeby on 

mi wszystko zepsuł. Musi zrozumieć, że Ellen naprawdę była chora i 
że   będzie   potrzebowała   jego   pomocy.   Wierz   mi,   wcale   nie   mam 
ochoty na tę rozmowę. To tak jakbyś mówiła do tej ściany.

Znalazł Jonasa na polach. Stał zapatrzony w dal. George dziwił 

się, co może być takiego frapującego w rzędach zielonych roślin. Dla 
niego był to najbardziej monotonny widok na świecie, ojciec jednak 
potrafił przyglądać się bawełnie długie minuty. To fascynacja ziemią 
czyni z niektórych mężczyzn farmerów, pomyślał George.

 - Masz chwilę, tato? - zapytał.
 - Patrzę, jak rośnie. - Jonas uśmiechnął się do syna. - Mam tyle 

czasu, ile ci trzeba. Jak poszło?

George przysiadł na piętach, przyjmując wygodną pozycję, jakiej 

się nauczył przy niezliczonych ogniskach. Jonas nadal stał.

 - Nie najlepiej. Przynajmniej dla mnie. O tym właśnie chciałem z 

tobą porozmawiać. Jutro zabieramy dzieci do miasta, do Ellen. Jeśli 
wszystko dobrze się ułoży, stanę na głowie, by sprowadzić ją tutaj. To 
jedyny sposób, żeby Steve nie dostał Stacy i Dee Ann. Lekarka też 
tam będzie.

 - Dziwne, że on robi wokół tego tyle hałasu. Taki niby kochający 

tatuś, a nigdy go w domu nie było. Pod koniec to w ogóle dzieciaków 
nie widywał.

 - Jemu chodzi o to, żeby nie przyznano ich mnie. Jest ojcem i sąd 

patrzy na to jakby przez końskie okulary. W każdym razie, jeśli Ellen 
wróci do domu, będzie potrzebowała dużo serca. - Przerwał czekając 
na reakcję ojca. Jonas jednak milczał, więc George mówił dalej:

  -   Ona   naprawdę   była   chora.   Po   prostu   chora,   jakby   miała... 

zawał.   Depresja   to   nie   brak   silnej   woli,   przekonałem   się   o   tym.   I 

background image

będzie   potrzebowała   czasu   na   rekonwalescencję,   jak   każdy   po 
chorobie. Trzeba jej dodać otuchy, pomóc nabrać pewności siebie i 
pokonać strach przed znalezieniem pracy i usamodzielnieniem się. Ale 
o pracę nie jest łatwo i będzie musiała zamieszkać na jakiś czas tu na 
farmie. Żaden dorosły nie lubi wracać do domu na garnuszek taty. 
Duma mu nie pozwala. Liczę... liczę na ciebie, tato. Nie chodzi mi o 
to, byś udawał, Ellen od razu by się zorientowała. Ale chodzi o... o 
odrobinę dobroci.

George   pomyślał,   że   jak   na   kogoś,   kto   nigdy   nie   był   zbyt 

elokwentny, strasznie dużo mówi.

Jonas patrzył w dal, nie odzywał się. Po dłuższej chwili milczenia 

chrząknął i powiedział:

 - Wiesz co, synu? Cieszę się, że nie jestem młody. Dawniej życie 

było prostsze. Stuknięte były tylko gwiazdy filmowe i inni podobni 
wariaci. Jak umarła twoja matka, bardzo rozpaczałem, ale nie dałem 
się. Co by się wtedy stało z tobą i Ellen? Gdybym komuś powiedział, 
że jestem przygnębiony i muszę iść do lekarza, cała okolica by mnie 
wyśmiała.   Kiedy   byłem   w   twoim   wieku,   nie   znałem   żadnego 
rozwodnika ani rozwódki. Żadnego. Nam nikt nie wmawiał, że mamy 
być całe życie szczęśliwi. Jakiego to słowa wszyscy teraz używają? 
Już wiem, samorealizacja. Wszyscy teraz chcą się samorealizować. W 
młodości   nigdy   nawet   nie   słyszałem   tego   słowa.   Ludzie   byli   zbyt 
zajęci zdobywaniem chleba powszedniego. Tak, dawniej życie było o 
wiele lepsze.

George nie miał ochoty wysłuchiwać wspominek ojca. Te „dawne 

dobre czasy" wydawały mu się okropne.

 - Inne, tato, niekoniecznie lepsze - zaprotestował.
  -   Ellen   nie   jest   winna   ani   swojej   choroby,   ani   rozpadu 

małżeństwa. Mogę na ciebie liczyć?

 - Chyba tak, synu. Muszę przecież myśleć o wnuczkach.
George wstał i wyciągnął do ojca rękę.
 - Dziękuję.
Jonas wpatrywał się w dłoń syna, potem ujął ją i silnie potrząsnął.
 - Nie ma za co.
Wracając do domu George stwierdził, że chyba pierwszy raz w 

życiu rozmawiali jak ojciec z synem.

Kiedy wrócili z Teksasu na farmę, Stacy i Dee Ann błyskawicznie 

zauważyły   dziwne   napięcie   w   zachowaniu   George'a.   Teraz   równie 

background image

szybko   wyczuły   jego   odprężenie.   Gdy   wuj   poinformował   je,   że 
następnego dnia pojadą odwiedzić Ellen, uznały, że widocznie matka 
czuje   się   lepiej   i   dlatego   poprawił   mu   się   humor.   Ucieszyły   się, 
chociaż ich radość zmieszana była z żalem. Zostawszy same, zaczęły 
o tym rozmawiać.

 - Może mama wyjdzie ze szpitala? - zastanawiała się Stacy.
 - Może - odparła Dee Ann. - Jeśli tak, to odtąd będziemy z nią.
 - Hmmm - mruknęła Stacy, a po chwili zapytała:
 - Ciekawe, czy wprowadzimy się do naszego starego domu?
  -   Nie   mam   pojęcia.   -   Dee   Ann   wzruszyła   ramionami. 

Przypomniała sobie, że Laurie wciąż jej powtarzała,  by wyrażała się 
dokładniej. - Nie wiem. Słyszałam, jak dziadek mówił, że trzeba go 
sprzedać. Nie mam ochoty znowu tam mieszkać.

 - Mnie brak będzie gór - rozmarzyła się Stacy.
 - A mnie Melissy. I Laurie nie będzie nas już uczyć.
  -   Głupia   -   zirytowała   się   Stacy.   -   I   tak   by   nas   nie   uczyła. 

Zdałyśmy do siódmej, a ona uczy tylko szóste klasy.

 - Tak. Zapomniałam. I już nigdy nie zobaczymy Księżniczki.
  - I tak, odkąd do Millerów przyjechały ich wnuki, rzadko się 

pojawiała.   Słuchaj,   Dee,   uważam,   że   nie   powinnyśmy   tego 
wszystkiego mówić ani wujkowi, ani Laurie. Tylko by się zmartwili. 
A jeśli będziemy za bardzo żałować Laurie, mamie zrobi się przykro.

 - Dobrze. Nic nie powiem - obiecała Dee Ann.
 - A wiesz, jak by było najlepiej? - spytała Stacy.
 - Wiem.
 - No jak?
  -  Żebyśmy   wszyscy,   mama,   my,   wujek   George   i   Laurie, 

mieszkali razem.

 - Aha. Najbardziej żal mi Laurie - stwierdziła Stacy. - Teraz już 

nie będzie miała przy sobie nikogo.

 - Może wujek z nią zostanie? - zastanawiała się Dee Ann.
  - Nie - zaprzeczyła Stacy. - Wiesz, jaki on jest. Lubi przenosić 

się z miejsca na miejsce. To tylko ze względu na nas tam siedział.

 - A gdybyśmy go poprosiły, może by z nią został? Powiemy mu, 

że Laurie będzie całkiem sama i że powinien.

 - Zapomniałaś, że mamy nic takiego nie mówić? - zdenerwowała 

się   Stacy.   Oparła   brodę   na   dłoni   i   zamyśliła   się.   -   Moja   kolekcja 
kamieni już się nie powiększy. Skąd tutaj kamienie? Czy tu w ogóle 

background image

może coś być? Dziadek pół dnia zrzędzi, a Anna jest ciągle zajęta. Ta 
farma   jest   strasznie...   -   przerwała   szukając   odpowiedniego   słowa   - 
strasznie ponura. Wiesz, Dee, któregoś dnia słyszałam, jak dziadek i 
wujek mówili, że mama musi iść do pracy.

 - To chyba znaczy, że tata już do nas nie wróci - powiedziała Dee 

Ann.

 - Zależy ci? - spytała siostra.
 - Tak naprawdę to nie. - Dee Ann wzdrygnęła się.
 - Śmieszne, prawda? Kiedy odjechał, czułam się tak okropnie, a 

teraz jest mi wszystko jedno.

  -   Dziwnie   będzie,   jak   mama   zacznie   pracować.   Oj,   chyba 

sprzykrzy się nam ta farma.

 - No. Bez wujka i Laurie... - Dee Ann zagryzła wargi. - Chociaż 

dobrze, że nie jest w Ameryce Południowej.

Przyszła pisarka miała dar dostrzegania istoty rzeczy.

background image

Rozdział 15
Ellen rozpłakała się na widok córeczek. Jej łzy jednak nikogo nie 

zmartwiły ani nie zaniepokoiły, były to łzy radości. Stacy i Dee Ann 
sprawiały wrażenie troszeczkę speszonych, chociaż ucieszyły się ze 
spotkania z matką. Rano Laurie zrobiła okropnie dużo zamieszania 
wokół ich strojów i dziewczynki wyglądały prześlicznie. Bliźniaczki 
nigdy   nie   ubierały   się   jednakowo,   ale   dzisiaj   bez   umawiania   się 
zrezygnowały z szortów, w których biegały całe lato, i włożyły lekkie 
bawełniane  sukienki, Stacy niebieską,  Dee Ann koralową. Kręcone 
włosy   Stacy   lokami   otaczały   jej   dziecinną   buzię,   Dee   Ann   zaś 
uczesała się tak jak lubiła, schludnie i nie krępująco: we francuski 
warkocz. Laurie siłą powstrzymywała się, by ich nie zacałować na 
śmierć. Cały czas nie mogła przestać myśleć o tym, że krok po kroku 
ona i George zwracają dzieci matce. Z pustką emocjonalną, która po 
ich odejściu zostanie,  będzie musiała  sobie jakoś poradzić później, 
sama.

 - Musicie mi wybaczyć - przepraszała Ellen wciąż pochlipując. - 

Nie sądziłam, że się tak wzruszę. To spotkanie zupełnie mnie ścięło z 
nóg. - Obejmowała córki, to przytulając je do siebie, to patrząc na nie 
ze   strachem.   Dotykając   włosów   Dee   Ann   zauważyła:   -   Co   za 
skomplikowana fryzura!

  - Ja ją uczesałam - pochwaliła się rozpromieniona Stacy. - Jill 

mnie nauczyła.

 - Jill?
  - Moja młodsza siostra - wtrąciła się Laurie. - Bardzo polubiła 

pani córki.

  - Jill wyszła za mąż - powiedziała Stacy. - Miałyśmy na ślub 

nowe sukienki. Zobaczysz. Są prze - prze - przecudne!

 - Wyobrażam sobie. - Ellen w końcu oderwała wzrok od dzieci i 

spojrzała   najpierw   na   George'a,   potem   na   Laurie.   -   Winna   jestem 
wam... wam obojgu stokrotne, tysiąckrotne dzięki.

 - Nic nam nie jesteś winna - zaprotestował George. - Wiem, że 

Laurie myśli tak samo. Każda chwila spędzona z twoimi smarkulami 
była dla nas wyłącznie radością.

Stacy wywinęła się z objęć matki i powiedziała:
 - Musisz zobaczyć moje kamienie. Gdzie twoja torebka, Laurie?
Laurie   ruchem   głowy   wskazała   torebkę.   Obserwowała,   jak 

dziewczynka z dumą pokazuje swoje cenne agaty  i objaśnia, co jest 

background image

co. Przyglądając się Ellen, Laurie nie zauważyła widocznych oznak 
przebytej choroby, może z wyjątkiem pewnego wyrazu znużenia w 
oczach. Co prawda nie znała tej kobiety wcześniej, nie mogła więc 
stwierdzić, czy się bardzo zmieniła.

Jedno   nie   ulegało   wątpliwości,   Ellen   była   uszczęśliwiona 

spotkaniem z córkami, a to należało uznać za objaw zdecydowanie 
pozytywny.   Laurie   zerknęła   na   George'a,   nabrał   otuchy.   Sytuacja 
rozwijała   się   w   zawrotnym   tempie,   więc   była   nadzieja   na   rychłe 
zakończenie. Można przystępować do rzeczy, a spraw do omówienia 
było bez liku.

Punktualnie   z   wybiciem   drugiej   Laurie,   zgodnie   z   ustalonym 

planem, wstała i zaproponowała:

  -   Stacy,   Dee   Ann.   Chodźmy   się   czegoś   napić   do   kawiarni, 

dobrze?   Umieram   z   pragnienia.   A   wasza   mama   będzie   mogła 
spokojnie zamienić kilka słów z wujkiem.

Gdyby pobyt w kawiarni nie wystarczył, w rezerwie miała jeszcze 

zimowy  ogród i sklep  z upominkami,  które po drodze spostrzegła. 
Jakoś sobie poradzi, by George miał tyle czasu, ile potrzebuje.

Bliźniaczki   tak   się   już   przyzwyczaiły   do   słuchania   poleceń 

Laurie, że bez protestów dały się wyprowadzić.

 - Urocza - powiedziała Ellen do George'a. - Nie dziwię się, że tak 

ci przypadła do serca. Niewielu ludzi potrafi nawiązać bliski kontakt z 
obcymi dziećmi.

 - Jest nauczycielką. Poza tym po śmierci rodziców samodzielnie 

wychowywała rodzeństwo. Dzieciaki jej nie przerażają.

George wstał i podszedł do okna. Nagle poczuł ogarniającą go 

tremę: Pragnął, by doktor Ames jak najszybciej przyszła i żeby miał to 
już   za   sobą.   Udział   psychiatry   w   zaplanowanej   rozmowie   był   dla 
niego błogosławieństwem. Przypomniał sobie wszystkie ostrzeżenia 
Laurie. Mało wiedział o tych sprawach. Miał wrażenie, że stąpa po 
cienkim   lodzie,   i   wierzył,   iż   obecność   lekarki   uchroni   go   przed 
utonięciem.

 - Jesteś zdenerwowany - zauważyła Ellen. - Coś się stało?
 - Nie, nic. Jak znalazłaś dziewczynki?
 - Och, wyglądają cudownie.
 - Prawda? Zdrowe i szczęśliwe. Dobrze nam było razem.
Ellen splotła ręce na kolanach i uśmiechnęła się do brata.

background image

  -   Kiedy   ojciec   powiedział   mi,   że   zabrałeś   je   ze   sobą, 

pomyślałam, że z nimi zwariujesz! Widzę, że się myliłam.

 - Przyznam, że na początku... - George roześmiał się.
 - Wyobrażam sobie. Zadziwiasz mnie.
 - Och, one są takie zabawne.
 - Czasami ludzie, po których najmniej się czegoś spodziewasz...
 - Co?
  -   Nic.   Przyznaj   się.   Jaki   jest   udział   Laurie   w   tej   twojej 

zadziwiającej przemianie?

 - Ogromny - przyznał George szczerze.
 - Może niedługo założysz własną rodzinę? Dziwne. Nigdy bym 

się tego po tobie nie spodziewała, ale widzę, że byłbyś wspaniałym 
ojcem. Zastanawiałeś się nad tym?

 - Tak. Czasami.
  - Wiesz, dawniej martwiłam się, że jeśli w ogóle kiedykolwiek 

zjawisz się u nas z dziewczyną, będzie to jakaś wysztafirowana lala 
albo córka farmera wyglądająca jakby przed chwilą zsiadła z konia. I 
oto   przywozisz   piękną,   kulturalną   kobietę,   która   sprawia   wrażenie 
salonowej damy.

  -  Ja też z  początku  tak  uważałem,   ale gdy  ją  bliżej   poznasz, 

przekonasz się, że zna życie.

 - Czyli, że poważnie myślisz o małżeństwie. - Ellen potrząsała z 

niedowierzaniem głową.

  -   Powiedzmy,  że   świta   mi   taki   pomysł,   ale   jeszcze   nie 

wspomniałem o tym Laurie.

 - Co cię powstrzymuje?
 - Nie mam pojęcia, jak ona to przyjmie. To jedno. Druga sprawa 

to to, że Laurie straciła swoje beztroskie lata i nie miałbym jej za złe, 
gdyby chciała to teraz odrobić. Po trzecie, nie wiem, jakim byłbym 
mężem. Co ja mogę ofiarować takiej kobiecie jak ona?

 - Miłość? - spytała Ellen rozsądnie.
George   nie   zamierzał   wcale   poruszać   tematu   miłości   i 

małżeństwa.   Nie   sądził,   by   to   był   dobry   pomysł.   Gorączkowo 
próbował wymyślić jakiś sposób, by skierować rozmowę na inne tory, 
gdy   nagle   rozległo   się   pukanie   do   drzwi.   Na   widok   doktor   Ames 
poczuł niewysłowioną ulgę.

Wymieniwszy   między   sobą   zwyczajowe   grzeczności,   od   razu 

przeszli do sedna sprawy.

background image

  - Słuchaj, Ellen - powiedziała lekarka - twój brat ma do ciebie 

bardzo ważną sprawę.

Cień   przemknął   przez   twarz   Ellen.   Odwróciła   się   do   brata   i 

spojrzała na niego z uwagą.

 - Tak. - George sądził, że uda mu się jakoś dawkować nowiny, 

gdy przyszedł jednak ten moment, nie znajdował słów. - Steve wrócił 
- oświadczył zwięźle.

Ellen jakby zesztywniała, ale jej reakcja nie była tak dramatyczna, 

jak   się   obawiał.   Zacięła   usta,   gryzła   wargi.   Zauważył   jej 
przyspieszony oddech.

 - Czy ta kobieta jest z nim? - spytała.
 - Tak. - George zerknął na doktor Ames, która gestem dała mu 

znak,   by   mówił   dalej.   -   Właśnie   dlatego   przywiozłem   dzieci   z 
powrotem. Steve groził, że oskarży mnie o ich porwanie.

 - To absurd! Śmieszne! - wybuchnęła Ellen. - On to robi z czystej 

nienawiści.

 - Wiesz, jakie zawsze miał o mnie zdanie.
Ellen   spojrzała   w   bok.   Ze   wzrokiem   utkwionym   w   donicy   z 

rośliną,   którą   ofiarował   jej   ojciec   na   początku   pobytu   w   szpitalu, 
powiedziała:

 - Wydaje mi się, że on zawsze był o ciebie zazdrosny.
Dla George'a była to rewelacja. Zawsze sądził, że szwagier go po 

prostu nie lubi, że istnieje między nimi konflikt osobowości.

  -   O   mnie?   A   dlaczego,   do   licha,   miałby   się   czuć   o   mnie 

zazdrosny?

 - Złościło go to, że i ja, i dziewczynki tak bardzo cię lubimy.
 - Ale na miłość boską! Przecież jestem twoim bratem! Miałabyś 

mnie nienawidzić?

  -   Steve   czuje   się   pod   wieloma   względami   zagrożony.   On 

potrzebuje   ustawicznych   zapewnień,   że   jest   najinteligentniejszy, 
najprzystojniejszy, najbardziej kochany i tak dalej. Myślę, że jednym 
z powodów, dla których się ze mną ożenił, było moje bezgraniczne 
oddanie. Karmił nim swoje ego. Smutne w tym wszystkim jest tylko 
to,  że ja się na to do tego stopnia godziłam, że zatraciłam zupełnie 
własną indywidualność.

Serce   George'a   wezbrało   nadzieją.   Skoro   Ellen   tak   głęboko 

potrafiła zanalizować swoje małżeństwo, wiele zostało już osiągnięte. 
Posunął się więc o krok dalej.

background image

  -   Wczoraj  odbyła   się  w  sądzie   rodzinnym  rozprawa  wstępna. 

Wystąpiłem o przyznanie mi opieki nad Stacy i Dee Ann, dopóki nie 
wyzdrowiejesz.   Steve   wniósł   protest.   Obawiam   się...   -   George 
przeszedł szybko przez pokój i usiadł obok siostry. Ujął ją za ręce i 
ciągnął:  -  Obawiam  się,   że  w  tej  sytuacji  sąd  mi  ich   nie  przyzna. 
Szanse są połowiczne, a nawet jeszcze mniejsze. Sąd trzyma stronę 
naturalnych   rodziców,   a   przeciwko   mnie   przemawiają   dwa 
argumenty: zawód i stan cywilny.

W   głosie   George'a   zabrzmiała   nuta   jakby   histerii,   chociaż 

przysięgał   sobie,   że   zachowa   spokój.   Wpatrywał   się   badawczo   w 
twarz siostry z nadzieją, że dostrzeże znak, iż to, co mówi, do niej 
dociera. Twarz Ellen nie wyrażała jednak niczego. George zląkł się, że 
teraz doktor Ames w każdej chwili może nakazać mu, by przestał.

  - Musisz wrócić do domu i zająć się dziećmi. Inaczej Steve i 

tamta kobieta wywiozą je do Ameryki Południowej.

Ellen   z   trudem   chwytała   ustami   powietrze.   Odepchnęła   rękę 

George'a, zerwała się gwałtownie z miejsca i podeszła do okna. Przez 
dłuższą chwilę stała nie odzywając się. George spojrzał bezradnie na 
doktor Ames. Czyżby posunął się za daleko? Reakcja Ellen nie zrobiła 
jednak na lekarce żadnego wrażenia. Przecież teraz ona zna ją lepiej 
niż ja, pomyślał.

W końcu Ellen odwróciła się od okna i zaczęła mówić:
  - A więc mój kochany mężulek chce odzyskać dzieci. Dziwne, 

dawniej nigdy nie miał dla nich czasu. Wiesz, George, jaki efekt ma 
psychoterapia? Powiem ci. Sprawia, że wnikasz głęboko w siebie i 
dobrze   się   sobie   przyglądasz.   Wierz   mi,   to   co   zobaczyłam,   nie 
wprawiło   mnie   w   euforię.   Mogłabym   wyliczyć   wszystkie   te   razy, 
kiedy   udawałam,   że   nic   się   nie   dzieje,   podczas   gdy   każda 
rozsądniejsza   kobieta   wywęszyłaby   flirt.   Ta   dziewczyna   nie   jest 
pierwszą, co do tego nie mam wątpliwości. Tylko że ten romans jest 
najpoważniejszy ze wszystkich. Przyjęłam zasadę, że jak długo Steve 
będzie   przy   mnie,   przymknę   oczy,   wytrzymam,   byle   nasze 
małżeństwo trwało. Och, to było dla mnie najważniejsze. Wszystko, 
tylko nie powrót do domu i przyznanie się przed ojcem do porażki.

 - Zbyt surowo siebie osądzasz - przerwał jej George.
  - Przeciwnie, ta surowa ocena okazała się błogosławieństwem. 

Spojrzenie jakby przez mikroskop na własną głupotę wyzwoliło mnie. 
Pozwoliłam, by Steve stał się pępkiem świata, a on wyssał ze mnie 

background image

całą krew. Nie wiem, dlaczego lękam się być sama. Przecież zawsze 
byłam sama. Sama wychowywałam dzieci, bo on był „zajęty", a ja 
bałam   się   dowiedzieć,   co   robił.   Ale   koniec.   Tym   razem   przebrał 
miarkę.   Chce   zabrać   mi   dzieci,   by   zamieszkały   z   obcą   kobietą,   w 
obcym kraju! O nie! Po moim trupie! Czy pani może mnie wypisać? - 
Ellen zwróciła się do lekarki.

 - Oczywiście, moja droga - odparła spokojnie doktor Ames. - Z 

tym   że   wpierw   odbędziemy   jeszcze   jedną   długą   rozmowę.   Chcę 
zyskać   pewność,   że   jesteś   zupełnie   przygotowana   do   wyjścia   ze 
szpitala.

  - A ty, kochany bracie, możesz mi załatwić dobrego adwokata, 

doświadczonego w prowadzeniu spraw rozwodowych?

Ellen drżała, znowu bliska łez. George wstał, podszedł do siostry i 

otoczył ją ramionami. Wiedział, że dalej nie pójdzie tak gładko. Teraz 
Ellen   była   wściekła,   jej   organizm   wytwarzał   zwiększoną   ilość 
adrenaliny, ale potem, gdy się uspokoi, paraliżujący strach powróci. 
Ale zrobiła już krok, ba! gigantyczny skok naprzód.

 - Może to nie będzie konieczne? - pocieszał ją. - Kiedy Steve się 

dowie, że wróciłaś do domu, może  sam się zgodzi na rozwód bez 
orzekania   o   winie   i   na   przyznanie   dzieci   tobie?   Obejdzie   się   bez 
szumu i kosztów.

  -  Dobrze, zrobię, jak mówisz  -  szepnęła. -  Ale pomożesz  mi 

przez to wszystko przejść?

  - Tak - obiecał po chwili milczenia. - Jeśli mnie potrzebujesz, 

pomogę.

  - Dzięki. Jeśli istnieje krzyż zasługi dla braci, mianuję cię jego 

kawalerem.

W życiu żaden komplement tak go nie ucieszył. George nie został 

u   Ellen   już   zbyt   długo.   Zostawił   ją   z   doktor   Ames.   Lekarka 
odprowadziła go na korytarz.

  -   Pańska   siostra   bardzo  dobrze   się   trzyma.   Teraz   ma   coś,   co 

odwróciło   jej   myśli   od   ciągłego   analizowania   siebie.   Zagrożenie 
dzieci   i   konieczność   ich   ratowania   może   okazać   się   tym,   czego 
potrzebowała. Porozmawiam z nią i jeśli rezultaty będą takie, jak się 
spodziewam, Ellen bardzo szybko znajdzie się z powrotem w domu.

 - Dziękuję pani. Mam nadzieję, że ona zdaje sobie sprawę z tego, 

jakie miała szczęście dostając się pod pani opiekę.

background image

  - Ellen ma szczęście, że ma pana - odparła lekarka. - I ona też 

chyba o tym wie.

George żałował, że nie znajduje w sobie więcej optymizmu. Nie 

ulegało wątpliwości, że Ellen pomiesza Steve'owi szyki i storpeduje 
jego   plan   wywiezienia   dzieci   do   Ameryki   Południowej,   niemniej 
Stacy i Dee Ann będą musiały zamieszkać z matką na farmie, a to już 
go mniej cieszyło. Tym bardziej że już wkrótce będzie im musiał o 
tym powiedzieć.

Laurie   i   dziewczynki   znalazł   w   zimowym   ogrodzie.   Siedziały 

koło fontanny.

  - Biegnijcie na górę pożegnać się z mamą - powiedział. - My 

tutaj na was zaczekamy.

 - Mama wraca do domu? - spytała Stacy.
 - Raczej tak. W najbliższym czasie.
Kiedy bliźniaczki się oddaliły, George usiadł obok Laurie.
 - To prawda? - spytała.
 - Na to wygląda. Ellen zarzeka się, że nie odda dzieci. Ma rację. 

Steve ich nie dostanie, jeśli ona będzie na tyle silna, by z nim walczyć. 
Instynkt lwicy dał o sobie znać.

 - To... to wspaniale. - Laurie spojrzała w bok, nie chcąc zdradzić 

się z najgłębszymi obawami, że to wspaniale jednak tylko do pewnego 
stopnia. Bo odtąd już nie będzie tak jak przedtem.

 - Posłuchaj, Laurie... - zaczął George z wahaniem w głosie. - Tak 

jakby obiecałem Ellen, że zostanę, dopóki będzie mnie potrzebowała.

 - A co z twoją pracą?
  - Chciałbym ją utrzymać, ale jeśli Cassie będzie musiała mnie 

zwolnić, to cóż... Zresztą nie będę się martwił na zapas. Chodzi mi 
teraz   o   co   innego.   O   ciebie.   Zdaję   sobie   sprawę   z   tego,   jak   się 
niepokoisz. Nie mogę prosić cię, byś tutaj siedziała w nieskończoność.

Szkoda,   pomyślała   Laurie   ze  smutkiem.   Tak   bym  chciała,   byś 

mnie   błagał,   żebym   została   przy   tobie.   Byś   przysiągł,   że   nawet 
kwadransa nie możesz beze mnie przeżyć. Na głos zaś powiedziała:

  - W domu nie mam teraz nic specjalnie pilnego do roboty. A 

wiesz, że nie spieszę się do rozstania z dziewczynkami.

George   poczuł,   że   kamień   spadł   mu   z   serca.   Gdyby   Laurie 

powiedziała, że musi wracać, nie wyobrażał sobie, co by wówczas 
zrobił. Z nią jakoś przetrzyma.

background image

  -   Zgoda.   Ale   obiecaj,  że   mi   powiesz,   kiedy   będziesz   chciała 

wyjechać,   dobrze?   Zawiozę   cię.   Niewykluczone,   a   nawet   bardzo 
prawdopodobne, że potem będę musiał tu wrócić, ale i tak pojadę z 
tobą. Przecież muszę zabrać swojego pikapa.

To był odpowiedni moment. Powinna skłamać, że musi jechać. 

Powinna teraz skończyć z tym wszystkim. Później wcale nie będzie 
jej łatwiej.

 - Zgoda.
W tym samej chwili zjawiły się Stacy i Dee Ann i całą czwórką 

pojechali na farmę. Bliźniaczki, zazwyczaj rozgadane i paplające o 
niczym,   dzisiaj   były   bardzo   zamyślone.   Kiedy   zjeżdżali   z   głównej 
szosy, George przerwał milczenie:

 - Zbiera się na burzę.
Laurie dopiero wtedy spostrzegła groźne chmury.
 - Boże! - wykrzyknęła. - Tuż nad naszymi głowami.
 - Spokojnie. Mamy jeszcze z godzinę. Trudno się przyzwyczaić 

do płaskiej równiny.

Burza rozpętała się tuż przed kolacją. Tutaj na nizinie oznaczało 

to   siekące   ściany   deszczu,   wicher   wiejący   z   szybkością 
sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i grzmoty tak silne, że dom 
trząsł się w posadach.

 - Może powinniśmy zejść do piwnicy? - zaniepokoiła się Anna.
  - Zaryzykuję i zostanę - burknął Jonas. - Nie mam ochoty na 

towarzystwo tego całego pełzającego paskudztwa, od którego się tam 
aż roi.

Stacy   i   Dee   Ann   wymieniły   przerażone   spojrzenia,   a   Laurie 

pomyślała,   że   ewentualnie   może   tylko   sama   Gwardia   Narodowa 
zaciągnęłaby ją na dół.

 - To tylko letnia burza. Zaraz przejdzie - uspokajał ich George.
I miał rację. Burza zlała wszystko do cna i przemieściła się na 

wschód. Powietrze się odświeżyło, ziemia napiła, temperatura spadła.

  -   Dobrze   będzie   się   spało   -   stwierdził   Jonas.   -   Czujecie   ten 

wiaterek?

Wieczór   nie   różnił   się   od   innych   na   farmie.   Gdy   tylko   zjedli, 

Anna wypędziła wszystkich z kuchni. Laurie przestała już odczuwać 
wyrzuty sumienia, że jej nie pomaga, jasne było, że gospodyni nie 
lubi, jak ktoś się przy niej  kręci. Jonas zasiadł przed telewizorem. 
Programy   wybierał   według   swojego   gustu   i   nie   znosił,   jeśli   ktoś 

background image

hałasował.   Dlatego   George   i   Laurie   starali   się   zająć   czymś 
dziewczynki, aż przyjdzie pora spać. Jeśli nie jechali do miasta, siadali 
na werandzie, rozmawiali, oglądali zapadający zmierzch. Kładli się 
wcześnie. Rutyna, monotonia, dławiąca nuda. W domu Laurie miała 
zawsze wieczorami tyle zajęć, był gwar, śmiech, ruch.

Oczywiście, gdy dom był pełen, pomyślała. Za to kto się będzie 

śmiał teraz?

Tego wieczoru chłodniejsze powietrze sprawiło, że na werandzie 

było   bardzo   przyjemnie.   Bawili   się   w   zgadywanki   (do   czego   nie 
potrzeba żadnych rekwizytów, prócz wyobraźni), aż w końcu Stacy i 
Dee Ann zaczęły ziewać.

 - Jazda do łóżek - zarządził George, a bliźniaczki posłuchały bez 

słowa protestu.

Dorośli rozmawiali jeszcze trochę o tym i owym, ale w pewnej 

chwili Laurie przyznała, że też jest śpiąca.

 - Kiedy słońce wzejdzie, nici ze snu - skarżyła się. - To ten upał.
 - Może jutro nie będzie tak źle - pocieszał ją George patrząc na 

nią z tęsknotą. - Dobranoc.

W maleńkiej sypialni dziś wyjątkowo panował przyjemny chłód. 

Mimo   to   Laurie   nie   mogła   zasnąć.   Tęskniła   za   własnym   łóżkiem, 
własnym domem, własną kuchnią. Czuła się wewnętrznie rozdarta. I 
chciała wracać, i jakiś głos przypominał, że przecież to już nie będzie 
to samo. Dlaczego by więc nie miała zostać w Oklahomie tak długo 
jak tylko się da?

Leżąc z szeroko otwartymi oczyma usłyszała, że drzwi jej pokoju 

otwierają  się.   Uniosła   się   na  łokciu   i   zobaczyła   George'a.   Wszedł, 
zamknął   drzwi.   Teraz   dobiegł   ją   charakterystyczny   szczęk   zamka. 
Serce w niej załomotało, całe ciało ogarnęła fala ciepła docierająca do 
każdego naczynia, każdej komórki. George był bosy, na wpół ubrany. 
Miał   na   sobie   dżinsy   i   rozpiętą,   wyciągniętą   ze   spodni   koszulę. 
Zbliżył   się   do   łóżka,   usiadł   na   brzegu   i   wierzchem   dłoni   dotknął 
policzka Laurie.

 - Hej - szepnął.
  -   Hej   -   odpowiedziała.   -  Naprawdę  sądzisz,   że...  możesz   być 

tutaj?

 - Nie wiem. Może i nie - George wzruszył ramionami - ale nie 

mogłem bez ciebie wytrzymać. A na jazdę nad staw za duże błoto.

background image

Laurie uśmiechnęła się odrobinę niepewnie. Zarzuciła mu ręce na 

szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej.

 - Bardzo się cieszę, że jesteś.
Całowali   się   żarliwie   głodnymi   ustami.   Nagle   George   zrzucił 

koszulę i dżinsy. Bielizny na sobie nie miał. Zanim wśliznął się obok 
niej   pod   prześcieradło,   Laurie   przesunęła   palcem   po   jego   nagim 
biodrze.

 - Wiesz, że jesteś pięknym mężczyzną?
 - Różne mnie w życiu spotkały komplementy, ale jeszcze nikt mi 

nigdy nie powiedział, że jestem piękny.

 - Kobiety, z którymi miałeś do czynienia, musiały w takim razie 

być ślepe - skomentowała ten fakt Laurie.

George   przygarnął   ją   do   siebie,   wtulił   twarz   w   jej   szyję. 

Obsypywał Laurie pocałunkami, pieścił jej piersi. Kochali się gorąco i 
namiętnie, delikatnie i powoli. Laurie przywarła ustami do jego ciała 
tłumiąc  okrzyki  rozkoszy.  George  wypełniał  ją  sobą,  dostarczał  sił 
witalnych.

Co zrobię bez niego? Zwiędnę i umrę? Spędzę resztę życia jako 

stara panna? Będę dalej uczyć? Przeniosę się w jakieś nowe miejsce i 
zacznę wszystko od nowa, tak jak sobie kiedyś planowałam?

To   niekoniecznie   musi   się   tak   skończyć,   cichutko  szeptał 

wewnętrzny   głos.   Wiesz,   że   dla   niego   jesteś   kimś   wyjątkowym. 
Niewykluczone, że z tobą zostanie.

Nie   potrafiła   się   jednak   z   tym   podszeptem   zgodzić.   Nawet   w 

najśmielszych   marzeniach   nie   potrafiła   wyobrazić   sobie   ich   razem 
pędzących   wspólny   żywot   tam,   w   górach.   A   Bóg   świadkiem,   że 
bardzo   się   starała.   Niemniej   George   ze   swoim   wrodzonym 
charakterem po prostu nie pasował do tego obrazu.

Laurie przypomniała sobie pewną rozmowę z Cassie. Powiedziała 

wówczas przyjaciółce, że widzi George'a, jak samotnie  idzie  przez 
życie. Od tej wizji nawet teraz nie mogła się uwolnić. Serce jej się 
ścisnęło   z   żalu.   Pamiętała,   co   rzucił   na   pożegnanie:   „   No   to...   do 
zobaczenia!" Co powie tym razem? Podziękuje za miłe wspomnienia?

 - Jak sądzisz, kiedy Ellen wyjdzie ze szpitala? - spytała.
 - Wydaje mi się, że prędko. To nie więzienie. Lekarz stwierdza, 

że   można   chorego   wypisać   i   już.   Rozmowa   doktor   Ames   z   Ellen 
chyba przebiegła pomyślnie, bo gdyby wynikły jakieś trudności, na 
pewno by mnie zawiadomiła.

background image

 - Z początku będzie jej trudno.
 - Wiem. Mam nadzieję, że ojciec zachowa się przyzwoicie.
Laurie   poczuła   rosnącą   gulę   w   gardle.   Jakże   pragnęła   zapytać 

George'a o jego własne plany! Ale nie. I tym razem schowa głowę w 
piasek. To już jej weszło w krew.

  -   Dziewczynki   zostawiły   u   mnie   dużo   swoich   rzeczy   - 

powiedziała.

  - Trzeba je będzie spakować i przesłać - odparł George trochę 

niepewnym głosem.

 - Słusznie.
Laurie   przytuliła   się   do   George'a.   W   jego   ramionach   zawsze 

odczuwała taki spokój i zadowolenie. Dziś jednak magiczne działanie 
prysło. Zastanawiała się, co powiedzieć, ale milczała. W głębi duszy 
pragnęła mu wyznać, że go kocha i potrzebuje, nie tylko ciałem, ale i 
duszą, że odczuwa te tysiące, tysiące pragnień, jak każda kobieta. Ale 
teraz nie był moment  na tego typu rozmowy. Czy taki moment  w 
ogóle   kiedykolwiek   nadejdzie?   zastanawiała   się.   W   ciągu   tych 
wszystkich miesięcy, jakie spędzili razem, nie dostrzegła z jego strony 
ani   jednego   najdrobniejszego   znaku,   że   chciałby   te   słowa   od   niej 
usłyszeć. Co poza tym zostało do powiedzenia? O Stacy, Dee Ann, 
Ellen? Wszystko już zostało powiedziane.

George poruszył się.
 - Powinienem wracać do siebie.
 - Szkoda - westchnęła. Podejrzewała, że George wie, co czuła.
 - Wolałbym zostać.
Minęło jeszcze trochę czasu, zanim George zmusił się do wstania. 

Od drzwi posłał jej dłonią pocałunek, potem wyszedł i bezszelestnie 
przekradł   się  do  swojej  sypialni.   Po  jego  odejściu  Laurie   ogarnęło 
straszne przygnębienie. Tak źle chyba nigdy w życiu jej jeszcze nie 
było. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie, myślała, tak się do 
niego   przywiązałam?   Dotknęła   wgłębienia   w   poduszce,   w   miejscu 
gdzie jeszcze przed chwilą George opierał głowę. Poczuła jego ciepło. 
Wtuliła twarz w zagłębienie i w końcu nareszcie zasnęła.

background image

Rozdział 16
Dalej wypadki potoczyły się już szybko. W ciągu trzech dni Ellen 

wróciła do domu. Zalecenia doktor Ames były proste: przyjmować 
nadal leki i co miesiąc, a w razie potrzeby częściej, zgłaszać się na 
kontrolną   wizytę.   Steve   zaprotestował   przeciwko   takiemu 
rozwiązaniu, ale jakby jedynie pro forma, utwierdzając George'a w 
przekonaniu,   że   nigdy   tak   naprawdę   nie   pragnął   odzyskać   dzieci. 
Zgodził   się   również   na   rozwód   oraz   alimenty.   Zdawał   się   być 
usatysfakcjonowany, osiągnął to, co chciał, znienawidzony szwagier 
nie będzie sprawował opieki nad jego córkami.

Tego   ranka,   gdy   George   pojechał   po   Ellen,   Laurie   została   z 

dziewczynkami. W domu na farmie, chociaż dużym, miejsc do spania 
było niewiele. Zdecydowano więc, że Laurie zajmie wspólną sypialnię 
z   jedną   z   bliźniaczek,   Ellen   z   drugą   wprowadzi   się   do   pokoju 
George'a,   a  on  przeniesie   się   do  małego  pomieszczenia,   w którym 
dotychczas mieszkała Laurie. W praktyce oznaczało to, że będą mieli 
jeszcze mniej prywatności niż dotychczas, co George od razu sobie 
uświadomił, a o czym Laurie starała się nie myśleć. Jego nieobecność 
wykorzystała   na   przeprowadzkę   i   „poważną"   rozmowę   z 
pomagającymi jej Stacy i Dee Ann. Chciała im dodać otuchy.

  -   Zdajecie   sobie   sprawę   z   tego,   że   waszą   mamę   trzeba   teraz 

otoczyć miłością i opieką? - zaczęła.

Siostry niepewnie kiwnęły głowami.
 - Taki długi pobyt w szpitalu dla nikogo nie jest łatwy. Traci się 

jakby kontakt ze światem zewnętrznym. Rozumiecie, prawda? Wujek 
i   ja   liczymy,   że   pomożecie   mamie   przyzwyczaić   się   do   nowych 
warunków.   Pokażcie   jej,   jak   się   cieszycie,   że   jest   z   powrotem   w 
domu.

W   odpowiedzi   dziewczynki   znowu   jednocześnie   kiwnęły 

głowami.

  -   Przyzwyczaiłyście   się   do   tego,   że   wujek   George   albo   ja 

mówimy, co macie zrobić. Ale odtąd musicie pytać się o wszystko 
mamusię.

 - A ty jak długo z nami zostaniesz? - spytała Stacy.
  -   Nie   wiem,   kochanie   -   odparła   Laurie,   starannie   składając 

narzutę. - Raczej niezbyt długo. Dawno nie byłam w domu, a tam na 
mnie czekają pewne sprawy.... pewne sprawy do załatwienia.

background image

 - Jakie? - zainteresowała się Dee Ann. - Co masz tam do roboty? 

Przecież nikogo nie ma.

 - Och. To i owo.
 - To chyba musisz wracać, prawda?
 - Oczywiście, córeczko. To mój dom. Tam mieszkam.
 - Założę się, że będzie ci nudno bez nas - stwierdziła Dee Ann.
 Laurie nie patrzyła na dziecko.
 - Ja też tak myślę.
 - Napiszesz do nas?
 - Oczywiście. Ale musicie mi obiecać, że odpiszecie.
 - Na pewno. I powiedz Jill, że jeśli napisze, jej też odpiszemy.
Laurie czuła ołowiany ciężar w sercu. I kolce, jak w opowiadaniu 

Dee   Ann.   Była   pewna,   że   gdy   nadejdzie   moment   ostatecznego 
rozstania, nie uda jej się nad sobą zapanować.

Z ulgą przyjęła przyjazd George'a i Ellen. Dziewczynki pognały 

na dół przywitać się z matką, Laurie jednak została chwilę na górze, 
by się uspokoić. Dopiero potem zeszła.

Pierwszy dzień minął łatwo, drugi też. Stacy i Dee Ann miały 

matce tyle do opowiedzenia, że od śniadania do kolacji buzie im się 
nie zamykały. Wieczorem zaś Ellen długo rozmawiała z bratem, aż w 
końcu wszyscy padali ze zmęczenia.

Jonas   z   początku   okazywał   córce   nadmierną   troskę,   co   tylko 

krępowało Ellen, ale ponieważ takie zachowanie nie leżało w jego 
charakterze,   szybko   z   niego   zrezygnował.   Najczęściej   on   i   Anna 
schodzili młodym z drogi.

Tylko   dwukrotnie   dziewczynki   zapomniały   się   i   z   pytaniem   o 

pozwolenie   zwróciły   się   do   Laurie.   Wówczas   spokojnie 
odpowiedziała:

 - Musicie spytać o to waszą mamę.
W sumie powrót Ellen należało uznać za udany.
Trzeciego   dnia   George   po   raz   pierwszy   wspomniał   o   jakiejś 

posadzie dla siostry. Wzmianka  ta jednak zaniepokoiła  Ellen, więc 
szybko zmienił temat, ale w tym samym momencie uświadomił sobie, 
że Ellen będzie potrzebowała więcej czasu, by dojść do równowagi, 
niż z początku sądził.

Czwartego dnia Laurie otrzymała telefon i wszystkie jej obawy 

urzeczywistniły się. Odebrał George.

background image

  - Do ciebie. Jill - zakomunikował krótko. Laurie wyrwała mu 

słuchawkę z ręki.

 - Jill? Coś się stało? Gdzie jesteś? - pytała zaniepokojona.
 - Dlaczego sądzisz, że jak telefon, to od razu coś złego musiało 

się stać? - roześmiała się Jill. - Wszystko w porządku. Jesteśmy u 
rodziców Tony'ego. Kiedy wracasz?

 - Hmm... Nie wiem. Dlaczego pytasz?
  - Spójrz w kalendarz. W przyszłym tygodniu wyjeżdżamy  do 

Albuquerque i muszę przetransportować nasze prezenty ślubne. Poza 
tym są jeszcze inne moje rzeczy do zabrania, a nie mam klucza od 
domu. Może u kogoś zostawiłaś?

 - Nie, nie zostawiłam. - Laurie zagryzła wargi. - Głupio zrobiłam, 

ale był taki pośpiech.

  -   Trudno.   Muszę   zabrać   stamtąd   wszystkie   te   rzeczy   i   kilka 

drobiazgów z pokoju. Poza tym miałam nadzieję, że się zobaczymy. 
Nie mam pojęcia, kiedy nadarzy się następna okazja.

 - Ja też chcę się z tobą zobaczyć.
Jak   mogłaby   nie   zobaczyć   się   z   Jill   przed   jej   wyjazdem   do 

Albuquerque!

  - Nie miałam pojęcia, że będziesz siedziała w Oklahomie tak 

długo - dziwiła się Jill.

  - Ja też nie, ale sprawy George'a zabrały więcej czasu niż się 

spodziewaliśmy. Poczekaj... porozmawiam z nim.

George stał krok czy dwa od telefonu i uważnie przysłuchiwał się 

rozmowie.   Był   omal   że   pewny,   co   się   stanie   dalej.   Gdy   Laurie 
wyjaśniła mu, w czym rzecz, westchnął i powiedział: - W porządku. 
Zawiozę cię.

 - Kiedy? - spytała.
 - Chyba jutro. - Czuł się strasznie. - Po co to odwlekać?
 - Racja. Po co?
  -   Bez   dzieciaków,   prowadząc   na   zmianę,   dojedziemy   jednym 

ciągiem. A z powrotem wezmę... wezmę swoje rzeczy.

Laurie podniosła słuchawkę do ucha.
  - Wyruszymy jutro. Nie będziemy zatrzymywać się po drodze, 

więc możesz przyjeżdżać już pojutrze.

 - W porządku. Jak dziewczynki?
 - Dziewczynki?... Dobrze.
 - A George?

background image

 - Też dobrze
 - To pozdrów wszystkich i powiedz, że za nimi tęsknię. .. No, tak 

jakby - dodała Jill chichocząc.

 - Rozumiem, że polubiłaś małżeństwo.
 - Polubiłam.
 - To dobrze. Ucałuj ode mnie Tony'ego i do zobaczenia za kilka 

dni.

Laurie położyła słuchawkę na widełki i dobrą chwilę wpatrywała 

się   w   aparat.   Nie   ma   tego   złego,   co   by   na  dobre   nie   wyszło, 
przypomniała sobie starą maksymę. Co za sens opóźniać wyjazd?

Poszła   do   jadalni,   gdzie   Ellen   i   George   tak   byli   pochłonięci 

rozmową, że nawet nie zauważyli jej wejścia.

 - Wyjeżdżasz? - Ellen pytała brata z paniką w głosie. - Przecież 

obiecałeś.

  - To tylko na kilka dni - uspokajał ją George, kładąc dłonie na 

ramionach siostry. - Zawożę Laurie, zabieram samochód i wracam. 
Wiesz, że cię nie zostawię. Wrócę i zostanę tak długo, jak będę ci 
potrzebny.

A to, dodała Laurie w duchu, potrwa bardzo, bardzo długo. Tak 

długo,   że   George   prawdopodobnie   straci   posadę   u   Cassie,   a   tym 
samym kolejny powód, by wracać w góry. Tak długo, że wspomnienia 
wspólnie   przeżytych   chwil   zbledną.   Jutrzejszy   dzień   można   więc 
uznać za początek końca.

Laurie nie pamiętała, jak przebrnęła przez kolację. Smaczne dania 

przygotowane przez Annę nie przechodziły jej przez gardło i tylko z 
największym wysiłkiem udało jej się coś przełknąć. Ilekroć spojrzała 
na Stacy i Dee Ann, miała uczucie, że zaraz wybuchnie płaczem. W 
końcu   nadszedł   błogosławiony   koniec.   Laurie   poszła   na   górę 
spakować   rzeczy.   Modliła   się   w   duchu,   by   bliźniaczki   zajęły   się 
telewizją i zostawiły ją samą. Nie mogła przecież rozkleić się w ich 
obecności.

Modliła   się   oczywiście   na   próżno.   Dziewczynki   doskonale 

wiedziały, że to ich ostatni wieczór z Laurie i nie odstępowały jej ani 
na krok. Zazwyczaj tryskające radością, teraz nieśmiało wsunęły się 
za nią do sypialni.

 - Hej - powiedziały chórem. - Hej.
 - Pakujesz się? - spytała Stacy.
 - Uhm.

background image

  -   Wujek   George   powiedział,   że   jak   trochę   podrośniemy, 

będziemy mogły cię odwiedzić. O ile zostaniesz w górach - dodała 
niepewnie. - A gdzie indziej mogłabyś mieszkać?

Dobre pytanie, pomyślała Laurie.
 - Wiesz, jest ktoś, kto chce kupić ode mnie ziemię i zastanawiam 

się, czy mu nie sprzedać rancza. Ale jeszcze nic nie postanowiłam.

 - Gdzie byś pojechała?
 - Nie wiem, słoneczko.
 - Ale zawiadomisz nas, gdzie jesteś, prawda?
  -   Oczywiście.   Zawsze   będziecie   wiedziały,   gdzie   jestem   - 

obiecała, głęboko wzruszona ich pragnieniem pozostania w kontakcie.

Ale   to   się   zmieni,   pomyślała.   Z   czasem   zdobędą   nowe 

zainteresowania i któregoś dnia będą ją tylko pamiętać (jeśli w ogóle 
nie   zniknie   z   ich   wspomnień)   jako   kogoś   miłego,   u   kogo   w 
dzieciństwie spędziły kilka miesięcy.

Bliźniaczki   usadowiły   się   na   drugim   łóżku.   Uważnie 

obserwowały   Laurie,   która   nagle   zorientowała   się,   że   kolejny   raz 
składa i rozkłada tę samą bluzkę. Cisnęła ją do walizki i sięgnęła po 
następną.

 - Wiesz co, Stacy? Może poszukam ci więcej kamieni do twojej 

kolekcji?   Nie   znam   się   na   tym   tak   dobrze,   jak   ty   i   George,   ale 
spróbuję. Potem oddam je do oszlifowania i przyślę. Chcesz?

 - Naprawdę to zrobisz?
  - Naprawdę. Teraz nie będę już taka zajęta... A jeśli chodzi o 

ciebie, Dee Ann, obiecaj, że zapiszesz się do kółka literackiego, jak 
tylko będzie okazja. Dobrze?

Mała rozpromieniła się i skwapliwie kiwnęła głową.
 - Przyślę ci więcej opowiadań - przyrzekła.
 - Świetnie. Ucieszę się.
  -   Powiesz   Melissie,  że   jest   nam   przykro,   że   się   z   nią   nie 

pożegnałyśmy?

 - Oczywiście.
 - I uściskasz od nas Księżniczkę?
  -   Uściskam   -   obiecała   Laurie,   starając   się   mówić   normalnym 

głosem.

Niech już sobie idą do swoich zabaw! Jeszcze nigdy w życiu nie 

było jej tak źle. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad uczuciami.

background image

Zaległo teraz uciążliwe milczenie. Laurie udawała, że pochłonięta 

jest pakowaniem, chociaż prawie nie widziała, co wpycha do walizki, 
tak miała oczy zasnute łzami. Cholera! W końcu usłyszała szuranie. 
Bliźniaczki wstały i kierując się do drzwi powiedziały:

 - Chyba pójdziemy się już myć.
 - Dobrze.
 - Zobaczymy się później? I rano przed twoim wyjazdem?
  -   Kochane   -   Laurie   podniosła   głowę.   -   George   mówi,   że 

wyruszymy bardzo rano i...

  -   Ale   przecież   musimy   -   zaprotestowała   Dee   Ann   żałosnym 

głosikiem.

 - Dobrze - zgodziła się Laurie.
Czyli  że dziś jeszcze nie  koniec. Pożegnanie odbędzie  się  bez 

taryfy ulgowej.

Gdy tylko dziewczynki opuściły sypialnię, Laurie otarła dłonią 

łzy, prawie zła na siebie, że stała się taka płaczliwa. Boże, jak będzie 
za nimi tęsknić! Jak długo będzie musiała czekać, aż ból stępieje i 
ogarnie   ją   zobojętnienie?   Jeśli   naprawdę   wyruszą   z   George'em   o 
świcie,  jutro   o   tej   porze   będzie   już   w   domu.   Co   teraz   przerwie 
monotonię dni? Nigdy już nie zobaczy Stacy i Dee Ann, taka jest 
kolej   rzeczy.   George   wypocznie   i   zaraz   ruszy   z   powrotem. 
Niewykluczone, że jego też już więcej nie spotka. Potem Jill wpadnie 
na dzień czy dwa, pogna do Albuquerque i odwiedzać ją będzie dwa, 
trzy razy w roku. Każde spojrzenie na bungalow w ogrodzie obudzi 
wspomnienia.   Nie   zdobędzie   się,   by   go   komuś   innemu   wynająć. 
Ogarnęło ją uczucie totalnej samotności. Wzdrygnęła się.

Sprzedam   to   przeklęte   ranczo!   Przedtem   było   potrzebne   Jill   i 

Andy'emu, jak macierzysty port. Teraz przenieśli się gdzie indziej, a 
dom nawiedzają wspomnienia,  które muszę ze swojej świadomości 
wymazać. Zgarnę forsę i ucieknę!

Stanowcza decyzja powinna przynieść jej ulgę, Laurie jednak nie 

poczuła różnicy. Właśnie zastanawiała się, czy nie zejść na dół, gdy 
do pokoju weszła Ellen.

 - Przeszkadzam? - spytała cicho.
 - Nie. Akurat skończyłam pakowanie.
  -   Zauważyłam,   że   cały   wieczór   zbierało   ci   się   na   płacz   - 

powiedziała Ellen ze współczuciem. - Wiem, jak to jest.

 - Przywiązałam się do twoich córek.

background image

 - Przyszłam ci podziękować.
 - Nie dziękuj, proszę.
 - Nawet bym nie wiedziała jak - przyznała Ellen z rozbrajającym 

uśmiechem.

  -  Stacy  i  Dee Ann  obiecały   do mnie   napisać.  Zachęcaj  je. Z 

czasem   kontakt   osłabnie,   ale   na   początku...   Będzie   mi   miło. 
Chciałabym wiedzieć, co u nich słychać.

 - Oczywiście.
 - Uważaj na siebie. Pamiętaj, nie wszystko osiąga się od razu.
  - Czasami przeraża mnie myśl o spotkaniu starych przyjaciół. 

Zastanawiam się, czy może mają mnie za wariatkę albo...

 - Ci, co tak uważają, nie są twoimi przyjaciółmi.
 - Mam wyrzuty sumienia, że zabieram ci George'a. Co za dziwne 

stwierdzenie, wzdrygnęła się Laurie.

  - Posłuchaj, Ellen. Co do jednego nie mam absolutnie żadnych 

wątpliwości: George zrobi, co będzie chciał.

 - Żałuję, że nie miałyśmy czasu lepiej się poznać i zaprzyjaźnić 

ze sobą.

 - Ja też - odparła Laurie.
Czy aby naprawdę? zastanawiała się w duchu. Zaprzyjaźnianie się 

z niektórymi członkami tej rodziny smutno się dla mnie skończyło, 
dodała ze szczyptą sarkazmu.

Noc była ciężka, ale ranek okazał się dla Laurie istną gehenną. 

Wstała o świcie i poszła do łazienki zmyć z siebie zmęczenie. Potem 
po cichu ubrała się i wepchnęła nocną bieliznę do walizki. Cały czas 
starała  się  nie patrzeć  na śpiącą  na drugim  łóżku Dee Ann. Miała 
nadzieję,   że   George   też   już   wstał   i   będą   mogli   zaraz   wyruszyć. 
Dopiero po opuszczeniu tego miejsca zacznie dochodzić do siebie.

George   istotnie   był   już   na   nogach.   Zanim   wyjechali,   Anna 

wmusiła w nich olbrzymie śniadanie i chociaż Laurie nie była wcale 
głodna, starała się zjeść w miarę przyzwoity posiłek. W pewnej chwili 
dołączyła do nich Ellen. Wyglądała lepiej niż kiedykolwiek.

W końcu George nareszcie dał sygnał do drogi. Laurie odetchnęła 

z   ulgą.   Pożegnanie   z   dziewczynkami   zostanie   jej   oszczędzone, 
pomyślała, wdzięczna za to zrządzenie losu.

Pomyliła się jednak. Gdy wszyscy razem wyszli do holu, gdzie 

George   postawił   walizkę   Laurie,   ujrzeli   dwie   zaspane   figurki   w 
przykrótkich   piżamach,   siedzące   na   najniższym   stopniu   schodów. 

background image

Stacy i Dee Ann wyglądały żałośnie. Zobaczywszy Laurie, zerwały 
się,   podbiegły   i   uczepiły   kurczowo   jej   boków,   jakby   nie   chciały 
puścić.   Któraś,   a   może   obie,   cicho   pochlipywała.   Laurie   zamknęła 
oczy, głosu nie mogła z siebie wydobyć. Po chwili spojrzała błagalnie 
na George'a. Pomóż mi! wołały jej oczy.

George   zrozumiał   i   serce   mu   się   ścisnęło   ze   współczucia. 

Podszedł szybko do dzieci i obejmując je uwolnił Laurie z ich uścisku.

 - Przecież niedługo zobaczycie się z Laurie - tłumaczył.
 - Kkkk...kiedy?
Laurie   nie   wiedziała,   która   z   dziewczynek   zadała   to   pytanie. 

Wybiegła z domu i nie oglądając się za siebie wsiadła do samochodu. 
Kolejne rozstanie było ponad jej siły. Gdy po chwili George wrzucił 
jej walizkę do tyłu i usiadł za kierownicą, zalewała się łzami.

George nie mógł patrzeć na jej płacz.
 - Laurie, najdroższa, nie płacz - prosił. - One do nas przyjadą.
 - To już nie będzie to samo - chlipała.
George'a ogarnęło uczucie bezradności, czego nie znosił.
  -   Wiesz   -   powiedział   -   zostanę   z   tobą   kilka   dni   dłużej.   Do 

przyjazdu Jill,  chcesz? A potem znowu wrócimy tu razem. Co ty na 
to?

 - To tylko przedłużanie agonii.
 - Przykro mi. Bardzo chciałbym coś zrobić.
 - Nie możesz. Jedźmy już, proszę.
George włączył silnik  i ruszył w stronę głównej  szosy. Laurie 

odchyliła się na oparcie fotela i głęboko westchnęła. Teraz, gdy już to 
miała za sobą, przychodziły jej do głowy rozmaite sposoby uniknięcia 
tego żałosnego zakończenia.

I   co?   -   dręczył   ją   wewnętrzny   szept.   Już   od   pierwszego   dnia 

wszystko było przesądzone. Angażując się w sprawy George'a i jego 
siostrzenic popełniłaś największy błąd.

Wiem, wiem o tym, kontynuowała dialog ze sobą, ale co mogłam 

zrobić?

Przecież to wszystko działo się poza tobą: rozwód, choroba Ellen, 

niechęć Steve'a do George'a. Stało się to, co się stać musiało. Już nic 
nie da się zrobić.

Nieprawda,   próbowała   się   pocieszyć.   Musi   być   jakieś 

rozwiązanie.

Marzenia ściętej głowy...

background image

W tym momencie  Laurie popełniła  kolejny błąd. Powodowana 

jakimś masochistycznym impulsem, by przedłużać własne cierpienia, 
wykręciła się w fotelu i obejrzała do tyłu na dom. Stacy i Dee Ann 
wyszły na ganek i usiadły na górnym stopniu frontowych schodków. 
Wyglądały   jak   porzucone   psiaki.   Laurie   przypomniały   się   te 
wszystkie wieczory, kiedy we czwórkę siedzieli na tym samym ganku 
podziwiając   zachód   słońca   i   bawiąc   się   w   zgadywanki.   Kto   teraz 
będzie się z nimi przekomarzał?

Nagle   doznała   olśnienia.   Serce   zaczęło   jej   walić   jak   młotem. 

Odwróciła   się   do   George'a   i   widząc   szosę   zaledwie   kilkanaście 
metrów przed nimi wykrzyknęła:

 - Zatrzymaj się!
 - Co?
 - Zatrzymaj! Zjedź na bok! Chcę... chcę ci coś powiedzieć.
 - Mamy cały dzień na rozmowy - powiedział niezadowolony, ale 

stanął.

 - Zastanawiałam się... - zaczęła Laurie.
  - Nie moglibyśmy o tym porozmawiać podczas jazdy? Mamy 

osiem czy dziewięć godzin do dyspozycji.

 - Nie.
 - No dobrze. Więc się zastanawiałaś. Nad czym? Problem tkwił 

w tym, że wcale się nie zastanowiła. To był impuls, nagłe olśnienie, 
różne myśli kłębiły jej się teraz w głowie. Trudno. Mówiąc spróbuje 
je jakoś uporządkować.

 - Ellen czuje się już dobrze. Dostanie rozwód i jakby się z tym 

pogodziła, prawda? - zaczęła.

  -   Tak.   -   George   sięgnął   do   kluczyków.   -   Posłuchaj,   Laurie   - 

powiedział tonem łagodnej perswazji. - Naprawdę nie palę się jechać 
taki   szmat   drogi   tam   i   z   powrotem   w   ciągu   kilku   dni.   Będziemy 
roztrząsać stare dzieje jadąc, dobrze?

 - Nie! Posłuchaj.
George   oparł   się   wygodnie   i   trochę   jakby   ubawiony,   trochę 

zaintrygowany powiedział:

 - Zaczynaj.
 - Wydaje mi się, że Ellen ma teraz jeden problem: spotkanie ze 

starymi   znajomymi   i   znalezienie   pracy,   czyli   trapi   ją   pytanie,   jak 
urządzić życie na nowo dla  siebie i dzieci. Wcale jej nie winię, że 
ucieka   w   chorobę.   Dla   kobiety   po   trzydziestce   szukanie   pierwszej 

background image

posady w życiu, konkurencja młodych dziewczyn świeżo po szkole... 
Z drugiej strony, jej koleżanki na pewno mają mężów... Wszystko to 
razem nie jest dla niej korzystne.

  - Racja, ale będzie musiała poradzić sobie również z wieloma 

innymi sprawami. Na tym polega jej rekonwalescencja. - George nie 
miał pojęcia, do czego zmierza cały ten przydługi  wstęp.

Laurie   sama   nie   bardzo   wiedziała.   Po   prostu   myślała   na   głos. 

Chciała   jednak,   by   to,   co   mówi,   brzmiało   w   miarę   rozsądnie   i 
przekonująco.

 - Na początku otrzyma jakąś marnie płatną posadkę. Dom będzie 

musiała sprzedać i szukać jakiegoś mieszkania, a przyzwoite lokum 
dla niej i dzieci będzie sporo kosztować. Do jej powrotu z pracy Stacy 
i Dee Ann będą się pętać po ulicy z kluczami na szyi.

 - Wiem o tych problemach - George znużony potarł oczy. - Ona 

też wie.

 - Problemów jest mnóstwo. Zbyt wiele, jak dla kogoś usiłującego 

stanąć na nogach po przebytej depresji. I dlatego... - Laurie zawiesiła 
głos i z nadzieją w głosie spojrzała na George'a. Oczy jej błyszczały. - 
Posłuchaj. U mnie na ranczo jest przecież mnóstwo miejsca, cały duży 
dom i bungalow, i tylko ja jedna.

 - Laurie, ja...
Ale Laurie nie dała mu dojść do słowa. Nie pozwoli, by oblał ją 

kubłem zimnej wody i zniszczył jej marzenia.

  -   Dziewczynki   uwielbiają   góry.   Mają   koleżanki.   Lubią   tamtą 

szkołę. Znam trochę ludzi i w Alpine, i w Fort Davis, i w Marfie. 
Niektórzy mają nawet wobec mnie pewne zobowiązania. Wiem, że 
pomogliby Ellen znaleźć pracę. Tam Ellen naprawdę mogłaby zacząć 
od nowa. Dzieci zawsze byłyby pod czyjąś opieką i... - przerwała, bo 
tchu jej zabrakło.

George uśmiechnął się do Laurie serdecznie. Wyciągnął rękę i 

odgarnął kosmyk włosów z jej czoła.

 - A ty nie chcesz zacząć od nowa? Co z tymi osiemdziesięcioma 

pięcioma tysiącami? Taka kupa forsy.

  -   Wiem.   O   tym   też   pomyślałam.   Bank   wie,   ile   mi 

zaproponowano, tak? Dlaczego nie mieliby pożyczyć mi tej sumy na 
zakup   bydła,   paszy   i   rozkręcenie   hodowli   od   nowa?   Jeśli   się   nie 
zgodzą, pójdę do banku federalnego. Oni udzielą mi kredytu. Nikt nie 
ma tak dobrej opinii jak ja. Wiedzą, że wywiążę się ze spłat. Może ci 

background image

nie   mówiłam,   ale   gdy   moi   rodzice   zginęli,   została   po   nich   fura 
długów. Spłaciłam wszystko. Trwało to latami, ale spłaciłam co do 
grosza i wszyscy o tym pamiętają. Przysięgłam sobie, że nigdy nie 
pożyczę od nikogo nawet dolara, ale to śmieszne. Wszyscy ranczerzy 
od   czasu   do   czasu   muszą   zaciągać   kredyty.   Cassie   udzieli   mi 
wszelkich porad, pokieruje mną. Czy nie będzie cudownie zobaczyć 
znowu ranczo Tylerów tętniące życiem? A dla dziewczynek to istny 
raj. Tyle zwierząt dookoła. Pomyśl, ile się nauczą.

George przyglądał się Laurie trzeźwym okiem. Nareszcie doszło 

do niego, co proponuje. Ogarnęło go radosne podniecenie.

  -   Zadziwiasz   mnie.   A   co   z   Hawajami,   Tahiti,   Sydney   i 

wszystkimi podróżami, na które miałaś ochotę?

  - Nie uciekną. Poczekają, aż... - umilkła i uśmiechnęła się do 

siebie. Uświadomiła sobie nagle, że to, co przed chwilą wydawało się 
wariactwem,   staje   się   zupełnie   realne.   -   Aż   będę   potentatem 
hodowlanym.

George przysunął się do niej i wziął ją w ramiona. Oparł brodę o 

czubek jej głowy.

  -   Będziesz   potrzebowała   kogoś   do   pomocy.   Cassie   tobą 

pokieruje, ale kto będzie robił czarną robotę? - spytał.

  - A nie znasz przypadkiem jakiegoś kowboja, który nie boi się 

ciężkiej pracy od świtu do nocy za marne grosze, a może i to nie?

  -   Hmm.   Miewałem   już   takie   posady.   Mógłbym   się   podjąć. 

Naprawdę chciałabyś, żebym z tobą został?

 - Oczywiście.
 - Tak po prostu?
 - Tak po prostu.
George   odsunął   się   odrobinę   i   spojrzał   na   zaróżowioną, 

rozradowaną twarz Laurie.

 - Powiedz mi coś. Co by było, gdyby sędzia odkrył, że blefujesz i 

oświadczył,   że   mogę   sprawować   opiekę   nad   Stacy   i   Dee   Ann 
wyłącznie   pod   warunkiem,   że   się   natychmiast   ożenię?   Nie 
wycofałabyś się?

 - Nie.
 - Ze względu na mnie i na dzieci?
  - Och, George! - Laurie westchnęła i uniosła oczy ku niebu. - 

Zadziwiasz mnie czasami. Nie, zakuta pało! Zrobiłabym to dla siebie! 

background image

Gdybyś miał rozum na swoim miejscu, wiedziałbyś, że od lat jestem 
w tobie zakochana.

 - Laurie!
 - Wydaje mi się, że ostentacyjnie dawałam ci to do zrozumienia. 

Wychodziłam z siebie, by być inteligentna, miła i atrakcyjna. Robiłam 
wszystko, byś mnie zauważył, ale na próżno.

 - Teraz ty mnie zadziwiasz. Nigdy ani słowa, ani jednej aluzji...
 - Przecież nie byłam u siebie!
  - Na miłość boską, czy masz na myśli wszystkie te lata, kiedy 

pracowałem w DO? Wydawało mi się wtedy, że prawie nie wiesz o 
moim istnieniu.

  - To wprost niewiarygodne,  że facet w twoim wieku nie widzi 

tego, co samo ciśnie się w oczy. Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego 
tak często wpadałam do DO?

 - Nie. Przecież Cassie jest twoją przyjaciółką.
 - To prawda - Laurie roześmiała się i potrząsnęła głową. - Cassie 

jest   moją   przyjaciółką   i   lubię   ją,   ale   bez   przesady.   Myślisz,   że 
wzajemne towarzystwo jest dla nas takie podniecające? I nigdy się nie 
zastanawiałeś, dlaczego Cassie prosiła cię, albo nawet poleciła, byś 
raz w tygodniu pracował u mnie? W ten sposób chciała dać mi okazję 
wywarcia na tobie piorunującego wrażenia.

George uniósł kapelusz, przeczesał palcami czuprynę.
 - Nie wierzę ani w jedno słowo z tego, co powiedziałaś.
  -   Tak   pragnęłam   miłości!   A   kiedy   w   listopadzie   odjechałeś, 

miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Rozpaczałam po miłości, której 
nawet   nie   zaznałam.   Może   to   nie   była   miłość?   Jak   można   być 
zakochanym w kimś, kto poza „dzień dobry" prawie się nie odzywa? 
Ale intrygowałeś mnie i pragnęłam, byś się mną zainteresował. Na 
próżno.   Mówiłam   sobie,   że   lepiej   się   zająć   czymś   prostszym, 
rozwiązać na przykład problem głodu na świecie albo doprowadzić do 
zakończenia   którejś   z   wojen.   A   ty  byłeś   dla   mnie   zawsze   taki 
uprzejmy, że wyć mi się chciało.

  - Tłumaczyłem ci już... Jesteś taką damą. Nie miałem odwagi. 

Wyobrażasz sobie faceta, który do królowej matki zwraca się mniej 
więcej w ten sposób: „Cześć, laluniu, jak leci?" Tak się przy tobie 
czułem.

  - Ale teraz wiesz - Laurie dotknęła jego policzka  -  że jestem 

zwyczajną kobietą z krwi i kości.

background image

 - Nie jesteś zwyczajną kobietą i nigdy nie będziesz.
 - George objął ją i przytulił do siebie. - Och, Laurie! - westchnął. 

- Zupełnie nie mam pojęcia, jak być mężem.

  - Tego nikt nie wie z góry. Czy mam to traktować jak... jak 

oświadczyny? - Laurie myślała, że serce wyskoczy jej z piersi.

 - Chyba tak.
  -   Lepiej   się   dobrze   zastanów,  bo   nigdy   cię   już   od  siebie   nie 

puszczę. Nie będziesz mógł usiedzieć w miejscu? Trudno. Będziesz 
uwiązany,   spętany,   ocechowany.   Nie   odczepisz   się   ode   mnie   do 
śmierci. Wydaje ci się, że poznałeś, co to obowiązki, ale naprawdę 
pojęcia nie masz o tym, co to znaczy. Będziesz miał na głowie ranczo, 
żonę i, mam nadzieję, co najmniej dwójkę dzieciaków. Nigdy się nie 
wzbogacimy,   może   nawet   trudno   nam   będzie   związać   koniec   z 
końcem.   Jeszcze   przez   rok   czy   dwa   popracuję   w   szkole,   dopóki 
hodowla   się   nie   rozwinie,   a   potem   już   będziemy   zdani   na   siebie. 
Obawiam się, że nigdy nie zobaczysz Montany, tak jak ja nigdy nie 
zobaczę Sydney. Więc lepiej dobrze to sobie przemyśl.

 - Jakoś nic z tego, co powiedziałaś, mnie nie odstrasza.
Odsunął   ją   od   siebie.   W   jego   oczach   była   miłość   i   dobroć,   i 

radość.

  - Kocham cię, Laurie. Nie wiem, dlaczego tak trudno mi było 

powiedzieć to słowo, ale w moich myślach tkwiło już od miesięcy. W 
tym czasie, dzięki tobie, nauczyłem się więcej niż przez trzydzieści 
trzy lata. Oglądając się wstecz na swoje wędrowne życie, myślę, że 
wciąż   szukałem   czegoś   lub   kogoś.   Kogoś,   do   kogo   mógłbym   się 
przywiązać.   Sądziłem,   że   jestem   szczęśliwy,   a   w   rzeczywistości 
nigdzie nie zaznałem spokoju. I dopiero ten czas spędzony z tobą i 
dziećmi... dopiero to był szczęśliwy okres. Miałem po co wstawać 
rano z łóżka i do kogo wracać po pracy. Nawet niesione przez wiatr 
nasiona   padają   pod   jakimś   płotem   i   zapuszczają   korzenie.   Ja 
zapuszczam korzenie przy tobie i jest mi z tym cholernie dobrze.

Oczy Laurie wypełniły się łzami.
 - Och, Geoge - szepnęła drżącym głosem. - Ile razy byłam taka 

samotna. Po śmierci rodziców miałam tyle kłopotów, nie wiedziałam, 
w którą stronę się zwrócić. Ale nauczyłam się żyć z tą samotnością. 
Później   zjawiłeś   się   ty   i   dziewczynki   i   wypełniliście   moje   życie 
ogromną radością. Nie pozbierałabym się po waszej stracie.

 - Utrata mnie ci nie groziła.

background image

 - Skąd mogłam wiedzieć? Bałam się, że bez Stacy i Dee Ann nie 

będziesz miał powodu zostawać.

 - Powinienem był ci powiedzieć od razu.
 - Teraz będę miała was wszystkich z powrotem. Bo - że! Chyba 

umrę ze szczęścia.

Nagle George coś sobie przypomniał.
  -   A   Ellen?   Ma   co   miesiąc   zgłaszać   się   do   doktor   Ames   - 

powiedział zmartwiony.

  -   Proszę,   z   każdej   sytuacji   jest   jakieś   wyjście,   wystarczy   się 

zastanowić. Znajdziemy dla niej dobrego terapeutę. I raz w miesiącu 
pojedziemy do San Angelo albo El Paso. Nie ma sprawy. Przy okazji i 
dla nas będzie to jakaś rozrywka. Zrobimy  dla Ellen wszystko, co 
będzie trzeba. Prawda?

 - Ja tu tylko pracuję. To ty rządzisz.
  -   Cieszę   się,   że   to   spostrzegłeś.   Posłuchaj,   to   jest   taki   tylko 

ogólny   plan.   Trzeba   dać   Ellen   trochę   czasu,   by   się   pozbierała, 
zawiadomiła doktor Ames, zmusiła Steve'a do podpisania wszystkich 
papierów potrzebnych do rozwodu i tak dalej. Powiedzmy  tydzień. 
Potem przyjedzie do nas i już zostanie. Zgoda?

 - Zgoda.
  - Ale dziewczynki chciałabym zabrać od razu. George pocierał 

brodę w zamyśleniu.

 - Rozumiem, ale lepiej nie. To mogłoby tylko rozdrażnić Steve'a. 

Poza  tym  muszą  się   przyzwyczaić,  że  teraz   o  wszystkim  decyduje 
matka. Wiem, że nie będzie nam łatwo, ale my też musimy wejść w 
nowe role wujka i ciotki.

 - Tak. - Laurie odprężyła się. - Chodźmy im o tym powiedzieć. 

Chyba nie zaprotestują?

 - Żartujesz! Stacy i Dee Ann będą skakać z radości, a dla Ellen 

takie rozwiązanie to dar z nieba.

George   uścisnął   i   pocałował   Laurie,   raz,   drugi,   trzeci.   Potem 

włączył silnik, zakręcił i pojechał z powrotem.

Bliźniaczki   wciąż   siedziały   na   ganku.   Widząc   zawracający 

samochód, otarły łzy z oczu i wymieniły pytające spojrzenia.

 - Zapomnieli o czymś? - odezwała się Dee Ann.
  - Tak - odpowiedziała Stacy i buzia jej się rozpromieniła. - O 

nas!

background image

Dziewczynki   zerwały   się   z   miejsca.   Wymachując   rękami   i 

wznosząc okrzyki radości pobiegły na spotkanie wuja i Laurie.

background image

Rozdział 17
Zburzyć ten dom! Akurat! Laurie chodziła po pokojach jedynego 

domu, jaki mogła nazwać swoim, patrząc nań jakby nowymi oczyma. 
Wiedziała   teraz,   że   będzie   tu   mieszkać   do   śmierci,   ale   to   jej   nie 
przeszkadzało.   Prawdopodobnie   nigdy   nie   ujrzy   tych   wszystkich 
wspaniałych   miast,   o   których   marzyła,   ale   to   też   nie   było   ważne. 
Kiedyś była całkowicie pewna, że spędzi życie gdzie indziej, a teraz 
nie mogła sobie tego wyobrazić. To jest jedyne miejsce dla niej.

Było   już   późno.   Po   długiej   jeździe   George   i   Laurie   dotarli 

bezpiecznie na miejsce, oboje śmiertelnie zmęczeni, oboje podnieceni 
planami. Laurie rozpakowała walizkę, a segregując ubranie - to do 
szafy,   tamto   do  prania   -   uśmiechała   się   na   wspomnienie   dzikich 
okrzyków   radości,   jakimi   bliźniaczki   powitały   nowiny.   Ellen   z 
początku odniosła się do propozycji Laurie i George'a z rezerwą, ale 
bardzo   szybko   zrozumiała,   że   staje   przed   niezwykłą   szansą   i   że 
naprawdę   może   zacząć   wszystko   od   nowa.   Tak   więc,   za   tydzień, 
dziesięć dni, rodzina się połączy. Laurie już dawno nie czuła się taka 
beztroska i bezpieczna.

Wziąwszy kosmetyczkę z przyborami do makijażu, zaniosła ją do 

łazienki   i   postawiła   obok   maszynki   do   golenia   George'a.   Widok 
maszynki przypomniał jej o potrzebie uporządkowania szuflad i szaf, 
by miał gdzie włożyć swoje rzeczy. Co za dziwne i cudowne uczucie 
dzielić dom z mężczyzną!

Laurie   wyszła   z   łazienki   i   wyjrzała   przez   okno   sypialni.   W 

bungalowie świeciły się światła. George sprawdzał, czy wszystko w 
porządku.   Teraz   zamieszkają   tam   Ellen   i   dzieci.   Z   pewnością   nie 
znalazłyby   lepszego   domu,   a   powrót   tutaj   da   Stacy   i   Dee   Ann 
poczucie stabilizacji. Laurie miała nadzieję, że gdy dorosną i wyfruną 
w świat, zechcą wracać na ranczo Tylerów.

Światła w domku kolejno gasły i zaraz potem George wyszedł na 

podwórze. Laurie zbiegła na dół. Weszła do kuchni jednocześnie z 
nim. George przyniósł naręcze ubrań, które na razie rzucił po prostu 
na stół. - Dzwoniłem do Ellen - powiedział. Minę miał zadowoloną.

 - I co?
  -   Chciałem   się   upewnić,   czy   zaczęła   już   załatwiać   wszystkie 

sprawy.   Miała   dla   mnie   niezwykle   interesujące   nowiny.   -   George 
roześmiał się, potrząsając jakby z niedowierzaniem głową.

 - Och! Co to za nowiny?

background image

  - Po południu długo rozmawiała przez telefon z doktor Ames, 

która uważa nasz plan za fantastyczny. Powiedziała, że wie, iż otoczę 
Ellen   dobrą   opieką.   Zostawiła   też   dla   mnie   wiadomość.   -   George 
zrobił efektowną przerwę i zachichotał. - Kontaktowała się z sędzią 
Bensonem, który ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Zdradził, że 
zamierzał   oddać   dziewczynki   pod   moją   opiekę.   Uznał   mnie   za 
odpowiedzialnego   faceta.   Doktor   Ames   wiedziała,   że   mnie   to 
podbuduje.

 - George! - wykrzyknęła Laurie uradowana. - Nie mówiłam? Nie 

mówiłam, że w głębi duszy jesteś... jesteś domatorem i potrzebujesz 
rodziny? Sędziemu wystarczyło pół godziny, żeby cię przejrzeć.

 - Ja! Pomyśleć tylko!
Laurie podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyje.
 - Jestem z ciebie dumna - oświadczyła i ucałowała go. - Z ciebie i 

z tego, jak się cały czas dzielnie trzymałeś. Jesteś jak... jak... - urwała 
szukając właściwego określenia - jak port w czasie sztormu.

  - Tyle pochwał, jeszcze woda sodowa uderzy mi do głowy. - 

George uśmiechnął się. - Boże! Jak cudownie być w domu, prawda?

 - Prawda - przyznała Laurie cicho.
  -   Chyba   już   nigdy   nie   będę   miał   ochoty   jechać   dalej   niż   do 

granicy stanu - roześmiał się i dodał:

 - I mamy cały tydzień dla siebie.
 - Nie cały - westchnęła Laurie. - Jutro albo pojutrze przyjeżdża 

Jill, zapomniałeś?

 - Nie. Cóż, mając przed sobą całe życie, możemy poświęcić jej 

kilka dni, prawda?

  - Całe życie - szepnęła. - Jeśli chcemy  wykonać to, co sobie 

zaplanowaliśmy,   nie   wolno   nam   zmarnować   ani   sekundy.   -   Ujęła 
George'a za rękę i powiedziała:

 - Pogaś światła, kochany. Kładźmy się.
 - Wedle rozkazu.