background image
background image

ROZDZIAŁ I

Dzielić swoimi uwagami, dawać rady, które nikomu nie są potrzebne.
Wreszcie przyjechało pogotowie i milicja. Lekarz pogotowia potwierdził
opinie, doktora Wasiutowicza.
Otrucie. Najprawdopodobniej cyjanek potasu.
Komendant  miejscowego  posterunku  MO  ograniczy!  się  do  postawienia  przy  drzwiach  pokoju

denata  milicjanta  i  bezzwłocznie  połączył  się  z  komendą  wojewódzką.  Przyjechali  bardzo  szybko.
Mogło się zdawać, że czekali tylko na ten telefon.

Major  Zielniak,  posiwiały  w  milicyjnej  służbie,  chętnie  dobierał  sobie  młodych

współpracowników, bezbłędnie wyczuwając najzdolniejszych.

Lubił  też  mawiać,  że  sama  rutyna  bez  inteligencji  to  jak  śledź  w  śmietanie  bez  kieliszka  czystej

wódki,  danie  niby  pożywne,  ale  czegoś  brak.  Ten  stary  wyga  cieszył  się  sympatią  zarówno
podwładnych,  jak  i  przełożonych.  Ceniono  go  nic  tylko  jako  zdolnego,  dobrego  fachow-ca,
specjalistę  od  wykrywania  różnego  rodzaju  przestępstw  i  zbrodni,  alo  także  jako  człowieka
szczerego, pogodnego, obdarzonego dużym poczuciem humoru.

Zielniakowi towarzyszył porucznik Morawski, który niedawno ukończył
wydział  prawa  i  gorąco  pragnął  zdobyć  stawę  detektywa.  Palił  się  więc  do  spraw  trudnych,

poważnych,  a  morderstwa  fascynowały  go  przede  wszystkim.  Brak  mu  było  oczywiście
doświadczenia,  z  czego  na  szczęście  zdawał  sobie  sprawę.  Lu-bił  więc  asystować  przy  robocie
Zielniakowi, licząc na te, że od starszego kolegi wiele się nauczy.

Obejrzeli zwłoki. Następnie Zielniak szybkim spojrzeniem obrzucił cały pokój.
― Denat ma ciemną plamę w okolicy warg ― powiedział Morawski.
Major skinął głową.

Zauważyłem. To dżem.
Uważniej przyjrzał się stojącej na stoliku tacy z resztkami śniadania.
Zdecydowanym ruchem ręki po-wstrzymał młodego człowieka.
― Niczego nie dotykaj. Chodźmy. Nie przeszkadzajmy ludziom w robocie.
Podczas  gdy  fachowcy  od  daktyloskopii  przystąpili  do  swej  urzędowej  działalności,  obaj

oficerowie  odwiedzili  kierowniczkę  domu  wypoczynkowego.  Przyjęła  ich  w  kancelarii.  Pozornie
wydawała  się  zupełnie  spokojna,  ale  łatwo  można  było  wyczuć,  że  z  dużym  wysiłkiem  panuje  nad
wzruszeniem. Nerwowym ruchem ręki wskazała krzesła.

Zielniak "nie od razu zaczął rozmowę. Przyjrzał się kierowniczce i stwierdził, że jest to kobieta,

która  może  się  jeszcze  podobać.  Co  prawda  trochę  zbyt  obfite  kształty,  ale  jeżeli  ktoś  ciągłe  musi
zaglądać  do  kuchni...  Wyjął  papierosy  i  przywoławszy  na  twarz  jeden  ze  swoich  pogodnych,
jowialnych uśmiechów spytał:

― Można panią poczęstować? Potrząsnęła przecząco głową.

Dziękuję. Nie palę.

Ale nam pozwoli pani zapalić?

Oczywiście. Bardzo proszę. Tu jest popielniczka.

Czy pan Mieczysław Kozielski dawno .przyjechał?

background image


Zielniak przystąpił wreszcie do rzeczy.
―Jakieś dwa tygodnie temu. Mogę oczywiście podać dokładną datę.
Zaraz sprawdzę w książce.

Nie, nie ― zaoponował major. ― Niech się pani nie fatyguje.
Sprawdzimy potem. Na razie to nieistotny szczegół. Pan Kozielski przebywał tu sam?

Przyjechał z żoną.

I pani Kozielska jest w tej chwili w pensjonacie?

Tak. Umieściłam ją w moim pokoju. Może pan sobie wyobrazić, w jakim stanie się znajduje.
Zielniak pokiwał współczująco głową.
― Oczywiście. Oczywiście. Zapewne się pani orientuje, czym zajmował
się pan Kozielski, jaki zawód reprezentował?
― Był muzykiem, kompozytorem. Komponował
piosenki.

Piosenki?
― Tak. Dlaczego pana to dziwi? Zielniak uśmiechnął się.

Nie  wiem  czemu,  ale  zdawało  mi  się,  że  piosenki  w  dzisiejszych  czasach  komponują  ludzie

młodzi.

Kierowniczka nieznacznie wzruszyła ramionami.
― No... pana Kozielskiego na pewno trudno by zaliczyć do młodzieży.
―  Właśnie.  Ale  to  przecież  nie  ma  znaczenia.  Chciałbym  się  dowiedzieć,  kto  po  raz  ostatni

widział pa-na Kozielskiego żywego?

Zmarszczyła brwi, jakby usiłując sobie przypomnieć.

Chyba Zuzia, jedna z naszych pokojówek.

Dlaczego pani sądzi, że ona była ostatnią osobą, która widziała pana Kozielskiego?

Bo przyszła tutaj z bielizną. Rozmawiałam akurat z panią Kozielską...
―Zaraz,  zaraz...  ―  przerwał  Zielniak.  ―Może  to  jakoś  sobie  uporządkujemy.  Proszę  mi

dokładnie,

spokojnie wszystko opowiedzieć tak, żebym zrozumiał, jak wyglądała sytuacja. W jakim celu pani

Kozielska  przyszła  do  pani?  Czy  ot  tak  sobie,  na  towarzyską  pogawędkę,  czy  też  miała  jakiś
konkretny interes?

―Chciała  pomówić  ze  mną  w  sprawie  zamiany  pokoju.  Skarżyła  się,  że  ich  pokój  jest  bardzo

hałaśliwy. Ja niestety nie mogłam jej dopomóc, ponieważ wszystko u nas, zajęte. Sezon w pełni.

― Czy pani Kozielska odwiedziła panią przed śniadaniem czy po śniadaniu?

Po śniadaniu, oczywiście.

background image


I podczas tej rozmowy weszła tutaj pokojówka z bielizną. Co to była za bielizna?

Wyprana przez nią bielizna państwa Kozielskich, parę koszul, skarpetki, chusteczki do nosa, zdaje

się, że i pidżama.


Dlaczego Zuzia przyniosła tutaj bieliznę? Mogła przecież zanieść ją do ich pokoju.

Myślała, że pan Kozielski może jeszcze śpi, nie chciała go budzić.
Widziała, jak pani Kozielska wchodziła do mnie i dlatego...

Rozumiem ― Zielniak wyjął nowego papierosa i
zaczął ugniatać go w palcach. ― I jak się wreszcie skończyło z tą bielizną?
―Pani Kozielska kazała odnieść ją do swojego pokoju.
―I Zuzia odniosła bieliznę do pokoju państwa Kozielskich.

Tak.

Dlatego pani sądzi, że Zuzia jest ostatnią osobą, która widziała pana Kozielskiego żywego.

Tak. Pani Kozielska nie siedziała już tu długo. Skończyła rozmowę ze mną i poszła do siebie na

górę. Wtedy zobaczyła, że jej mąż...


Czy moglibyśmy porozmawiać z Zuzią? ― spytał Zielniak.
Kierowniczka wstała.

Oczywiście. Zaraz ją tu przyślę. Czy pan chce, żebym była obecna przy tej rozmowie?

Może to niekonieczne.
Po chwili do pokoju weszła zapłakana dziewczyna.
Nie wiadomo właściwie, dlaczego tak rozpaczała po śmierci człowieka, który był dla niej jednym

z wielu gości. Najwidoczniej uważała, że lak wypada.

Zielniak zajął prezydialne miejsce pani kierowniczki.

Proszę, niech pani siada.
Usiadła na brzeżku krzesła i hałaśliwie wytarła zaczerwieniony od płaczu nos.
―O której zaniosła pani śniadanie do pokoju państwa Kozielskich?

Tak jak zwykle.
― To znaczy o której godzinie? Wzruszyła ramionami.

Bo  ja  tam  wiem.  Nie  patrzę  ciągle  na  zegarek.  Nic  było  chyba  jeszcze  dziewiątej.  Może  za

dwadzieścia dziewiąta, może za piętnaście.


Czy kiedy pani wnosiła śniadanie, oboje państwo Kozielscy byli w pokoju?

background image


Oczywiście. Jeszcze w łóżkach leżeli.

Rozmawiali z panią?
― Pan Kozielski spytał, jaka pogoda, chociaż widział przecie przezA okno, że słoneczko pięknie

świeci.

Ale on zawsze taki był rozmowny... ― znowu chlipnęła.
Zielniak pokiwał głową.
― Tak. To prawda. Słoneczko pięknie świeci. Proszę nam teraz powiedzieć, jaki dżem roznosiła

pani dzisiaj do śniadania.


Jaki dżem? ― zdziwiła się Zuzia.

Właśnie. Chcielibyśmy się dowiedzieć, jaki to był dżem: truskawkowy, agrestowi'1, śliwkowy...

No jaki?


Dzisiaj był malinowy i z czarnych porzeczek.
―Czy do każdego pokoju zaniosła pani obydwa dżemy?

Nie, skądże... Albo taki, albo taki.

Na jednej miseczce?

Oczywiście. A po cóż nosiłabym dżem na dwóch miseczkach?

A czy pani pamięta, jaki zaniosła pani do pokoju państwa Kozielskich?
Pokręciła głową.
―Nie,  proszę  pana.  Jakże  mogę  pamiętać?  Tyle  gości.  Wszystkim  trzeba  zanieść  śniadanie  do

pokoju, i ta galopem.


Zrozumiałe.  Proszę  nam  jeszcze  powiedzieć,  jak  właściwie  było  z  tą  bielizną  państwa

Kozielskich?


Zwyczajnie. Uprałam, uprasowałam i przyniosłam tutaj, bo widziałam, że pani Kozielska weszła

do pani kierowniczki i dlatego...


Co powiedziała pani Kozielska?

Kazała mi zanieść bieliznę do ich pokoju.

I zaniosła pani?

Oczywiście.

Czy rozmawiała pani wtedy z panem Kozielskim?

background image


Śmiałam się.

Z czego?

A takie tam... Starszy człowiek, a zawsze go się jakieś zbytki trzymaty.

Jakie zbytki?
―Nic takiego... Uszczypnął mnie. On w ogóle lubił mnie szczypać.

I pani na to pozwalała?

A  dlaczego  nie?  Samo  szczypanie  jeszcze  nic  takiego.  Nie  będę  przecież  o  takie  głupstwo  z

gościem się awanturować. Zresztą pan Kozielski przyjemny był człowiek. Dał się lubić. Szkoda go...

― No, no, niech pani nie płacze ― powiedział prędko Zielniak, widząc, że dziewczyna podnosi

chusteczkę do oczu.― Proszę nam wyjaśnić, czy goście po śniadaniu wystawiają tace z naczyniami?

―Tak. Na korytarz. Bo to, widzi pan, jedni się ubierają, drudzy chcą jeszcze trochę pospać. Nie

chcą,  żeby  im  przeszkadzać.  Przy  schodach  są  takie  specjalne  stoliki.  Gość  zje  śniadanie  i  tacę
wynosi z pokoju.

Każdy tak robi.

Czy pan Kozielski lubił dżemy?
―Okropnie lubił. W ogóle lubił słodycze. Zdarzało się, że desery zabierał
z innych stołów, jak ktoś nie
zjadł.
― To bywają tacy goście, którzy rezygnują z deserów?
: ― A pewnie. Na- przykład pani Gruszecka. Odrobiny dżemu nie zje, deseru nie tknie. Mówi, że

się  odchudza.  Ale  zupy  z  kluskami  to  potrafi  wtrząchnąć  trzy  talerze,  i  to  kopiate.  Jej  tam  żadne
odchudzanie nie pomoże. Waży chyba ze sto kilo.


Na którym piętrze mieszka pani Gruszecka?

Na drugim.

To znaczy na tym samym co państwo Kozielscy.

Tak. Dwa pokoje dalej, po tej samej stronie.

Dziękuję pani. Na razie to wszystko. Może pani wracać do swoich zajęć.
Zuzia wstała. Była już w drzwiach, kiedy się nagle odwróciła.
―Przypomniałam sobie, proszę pana. Państwu Kozielskim przyniosłam malinowy dżem.
Wyszła. Zielniak spojrzał na młodszego kolegę.

No i co o tym sądzisz? Zdobyliśmy już trochę
informacji dotyczących Kozielskiego.

background image

Porucznik uśmiechnął się,
—Tak. Wiemy, że komponował piosenki, lubił słodycze i młode dziewczyny.

Na początek to sporo. A co do tej kozy, trzeba przyznać, że miał
dobry gust. Bardzo apetyczna.
Weszła kierowniczka.

Zuzia powiedziała mi, że panowie skończyli z nią rozmowę. Czy będę panom jeszcze potrzebna?

Może jeszcze małą chwileczkę. Chodziłoby nam o pewne drobne informacje, dotyczące niektórych

pani gości.


Słucham?

Przede  wszystkim  chcielibyśmy  się  dowiedzieć,  którzy  spośród  pani  podopiecznych  nie  jadają

słody- czj'. Mam ha myśli pensjonariuszy zajmujących pokoje na drugim piętrze.

Była bardzo zaskoczona.

Którzy nie jadają słodyczy...
―Właśnie. Czy ma pani w tej materii jakieś
rozeznanie?
―Zaraz, zaraz... Muszę się zastanowić. No więc pan Ślewicki...

Pan Ślewicki?

Tak.  Powiedział  mi,  że  od  pewnego  czasu  cierpi  na  nadkwasotę  i  że  lekarze  zabronili  mu  jadać

słodycze.


Czy mimo to dostaje dżem na śniadanie?

Tak. No wie pan ... trudno jest w kuchni robić taką selekcję. Gość otrzymuje swoją porcję, a jeżeli

nie chce jeść dżemu, to nie je.

―Oczywiście. A kto jeszcze na drugim piętrze nic jada dżemu? Może pani Gruszecka?

O,  widzę,  że  już  pan  zdobył  pewne  informacje  ―  uśmiechnęła  się  kierowniczka.  ―  Tak.  Pani

Gruszecka  również  unika  słodyczy,  ale  nic  zawsze.  Twierdzi,  że  się  odchudza.  Ta  kuracja
odchudzająca wydaje mi się jednak nieco dziwna i, prawdę mówiąc, powątpiewam w jej rezultaty.

Teoria, że tłuszcz spala tłuszcz, jakoś nie przemawia mi do przekonania.

Najważniejsza jest wiara ― powiedział z powagą Zielniak. ―
Powiadają, iż wiara czyni cuda. Kto
jeszcze spośród gości mieszkających na drugim piętrze nie jada słodyczy?

Nikogo więcej nie przypominam sobie.
―A co mogłaby nam pani powiedzieć na temat pana Kozielskiego?

background image

Zrobiła nieokreślony ruch ręką.
―Cóż... Bardzo niewiele. Nie znałam «n bliżej. Był tylko jednym z gości.
Wiem, że komponował piosenki... To już chyba panom powiedziałam.

Tak. To już nam pani powiedziała. A teraz zadam pani pytanie, na które odpowiedź może nie być

ta-ka łatwa. Czy pani zdaniem państwo Kozielscy byli zgodnym małżeństwem?

Poruszyła się, jakby-nieco zaniepokojona.
― Na pańskie pytanie rzeczywiście trudno mi odpowiedzieć, panie majorze. Stanowczo za mało

wiem na ten temat. Państwo Kozielscy robili na mnie wrażenie niezwykle zgodnej i dobranej pary.
Nie podejrzewa pan chyba pani Kozielskiej...

―W tej chwili jeszcze nikogo nic podejrzewam ― uśmiechnął się Zielniak.
―Zresztą ― mówiła dalej kierowniczka ― jeżeli chodzi o ścisłość, pani Kozielska posiada w tej

sprawie idealne alibi.

Zuzia  zaniosła  bieliznę  ł  widziała  pana  Kozielskiego  żywego,  a  pani  Kozielska  natychmiast  po

powrocie do swojego pokoju wszczęła alarm.

Zielniak potrząsnął głową.

Nie,  nie.  Nic  rozumiemy  się.  Wcale  nie  twierdzę,  iż  podejrzewam  panią  Kozielską.  Jeżeli

zapytałem,  czy  byli  zgodnym  małżeństwem,  to  z  zupełnie  innych  przyczyn.  Nic  możemy  przecież
wykluczyć samobójstwa.


Samobójstwa?! Ależ to nieprawdopodobne!

Dlaczego pani uważa, że to nieprawdopodobne?
―  Pan  Kozielski  był  człowiekiem  niesłychanie  pogodnym,  pełnym  radości  życia.  Nie!  Takie

przypusz-czenie absolutnie nie ma sensu.


Widzi  pani...  ―  Zielniak  sięgnął  po  papierosy.  ―  W  podobnych  sytuacjach  musimy  brać  pod

uwagę wszystkie ewentualności. Ludzie potrafią się znakomicie maskować. Pozornie może ktoś być
pogodny,  we-soły,  pełen  radości  życia,  jak  to  pani  pięknie  określiła,  a  gdzieś  lam  bardzo  głęboko
może ukrywać ponure, a nawet tragiczne myśli.

―Nie, nie. Nigdy w to nie uwierzę, żeby pan
Kozielski...
Machnął ręką.

Mniejsza  z  tym  zresztą.  To  jedna  z  wielu  hipotez.  W  tej  chwili  nie  będziemy  się  nad  nią

zastanawiać.

Proszę nam łaskawie powiedzieć, czy moglibyśmy porozmawiać z panią Kozielską?
― Doznała bardzo ostrego szoku. Nie wiem doprawdy... W tej chwili lekarz jesl przy niej.

Spróbujemy. Porozumiemy się z lekarzem.
Pani Kozielska zgodziła się porozmawiać z milicjantami.
―Wiem, że tego nie uniknę ― powiedziała. ― Wolę to już mieć za sobą.
Lekarz więc wprowadził ich do pokoju, sam zaś dyskretnie wycofał się na korytarz.
Kiedy  weszli,  siedziała  w  fotelu  i  poprawiała  maquillage.  Pozornie  była  zupełnie  opanowana,

background image

tylko  le-ciutkie  drżenie  dolnej  wargi  zdradzało,  ile  wysiłku  kosztuje  ją  to  opanowanie.  Zielniak
wyrecytował wielo-krotnie powtarzane

przepraszające zdanie, następnie zaś oświadczył, jak im jest niesłychanie przykro, że...
Przerwała mu w połowie zdania.
―Może  nic  będziemy  tracili  czasu  na  te  wszystkie  grzecznościowe  formułki.  Chciałabym

ograniczyć naszą rozmowę do rzeczowych, niezbędnych pytań i takich samych odpowiedzi. Słucham
panów?

Major  z  dużym  zainteresowaniem  przyglądał  się  eleganckiej  pani  o  pięknie  osadzonej  głowic  i

arysto-kratycznych  rysach.  Robiła  wrażenie  jakiejś  wielkiej  damy  wyjętej  ze  starego  portretu.  Nie
była  już  pierwszej  młodości,  ale  pasma  siwych  włosów  jedynie  dodawały  wdzięku  jej  świeżej
jeszcze,  bardzo  pięknej  twarzy.  Ogromne,  ciemne  oczy  były  w  tej  chwili  podkrążone  i
zaczerwienione.


O której przyniesiono dzisiaj śniadanie do pokoju państwa?
―Chyba około wpół do dziewiątej. Dokładnie nie pamiętam.
―A może pani pamięta, jaki dżem podano do śniadania?
―Malinowy. Pamiętam dlatego, że to był ulubiony dżem mojego męża.
Ucieszył się.

Po śniadaniu zeszła pani do pani kierowniczki?

Tak. Chciałam porozmawiać w sprawie zamiany pokoju.
―W czasie tej rozmowy weszła pokojówka z bielizną. Kazała jej pani odnieść bieliznę na górę do

pokoju. Następnie wróciła pani do swojego pokoju i zobaczyła pani, że mąż...


Tak... tak...
―Proszę  mi  powiedzieć,  czy  mąż  pani  miewał  zwyczaj  brania  dżemu  z  tac,  które  inni  goście

wystawia-li po śniadaniu na korytarz?


To się zdarzało. Mój mąż lubił dżemy.

Dzisiaj także wziął jakiś dżem z innej tacy?

Tego nie zauważyłam.

Mogło się to stać wtedy, kiedy pani poszła do kierowniczki.

Niewykluczone.
― Czy mąż pani przeżywał ostatnio jakieś przykrości, zmartwienia?
―.Nie wiem. Nic mi nie mówił, ale chyba nie.

Miał jakichś wrogów?
―Nic nie wiem na ten temat. Nie sądzę. Mój mąż byt człowiekiem bardzo łubianym. Miał wielu

przyjaciół. O jego wrogach nigdy nie słyszałam.

background image

Na razie nie będziemy już panią dłużej męczyli ― powiedział
Zielniak i skinął na porucznika. ―
Dziękujemy za rozmowę. Dowidzenia.
Na korytarzu Zielniak wziął młodszego kolegę pod rękę.
―Słuchaj,  Kaziu,  musimy  podzielić  się  robotą.  Ja  biorę  na  siebie  tego  faceta  z  nadkwasotą  i  tę

babeczkę,  która  się  odchudza.  Ty  musisz  obskoczyć  innych  z  drugiego  piętra.  Zorientuj  się,  kto
jeszcze nie zjadł

swojego dżemu.

A jeżeli Kozielski zszedł po dżem na pierwszo piętro?
―To  oczywiście  teoretycznie  możliwe,  ale  mało  prawdopodobne.  Wątpię,  żeby  się  facetowi

chciało  chodzić  po  schodach.  Już  prędzej,  wracając  z  ubikacji,  zobaczył  dżem  stojący  na  stoliku  i
zabrał.

―Czy mamy pewność, że otruł się dżemem? ― spytał Morawski.

Wszystko na to wskazuje. Wąchałem ten dżemik. Podejrzanie pachniał. Analiza wykaże.
―To znaczy, że cyjanek potasu był przeznaczony dla kogoś innego.
―Bardzo  prawdopodobne.  Dla  kogoś,  kto  akurat  dzisiaj  nie  miał  ochoty  na  dżem  z  czarnych

porzeczek.

― Zaraz, zaraz... ―Porucznik poskrobał się za uchem. ― A może ktoś poczęstował Kozielskiego

tym  przysmakiem?  Wiedział,  że  facet  lubi  dżemy,  skorzystał  z  nieobecności  Kozielskiej,  wszedł  do
pokoju i powiedział: „Masz, bracie. Ja nie będę jadł".

Zielniak pokiwał głową.
― No cóż ... To także możliwe, chociaż mniej przekonywające. Na razie musimy się dowiedzieć,

kio na drugim piętrze dostał dżem z czarnych porzeczek i nie zjadł go. Zabieramy się do roboty. I to z
życiem!

* * *

Andrzej  Ślewicki  wyglądał  na  człowieka  cierpiącego  na  żołądek.  Na  chudej,  pociągłej  twarzy,
przypominającej pyszczek jakiegoś zabiedzonego gryzonia, błądził kwaskowaty uśmiech, wyrażający
pogardę  dla  świata  i  ludzi.  Wystające  kości  policzkowe  pokryte  były  żółtawą,  zwiotczałą  skórą,  a
pokaźnych  rozmiarów  wątrobiane  worki  podpierały  wąskie  czarne  oczy,  w  których  błyszczała
drwina.

Zielniak przedstawił się i poprosiło chwilę rozmowy.
―  Jeżeli  to  konieczne,  niech  pan  siada  ―  powiedział  bez  entuzjazmu  właściciel  nadkwasoty  i

szczelniej zapiął pomarańczową pidżamę na wyschniętej, owłosionej piersi.


Jak długo przebywa pan w tym domu? ― spytał Zielniak.

Około tygodnia.

Słyszał pan zapewne o tym, że dziś rano zmarł na tym piętrze jeden z pensjonariuszy.

Podobno. No cóż... Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Na szczęście.

Dlaczego powiedział pan „na szczęście"?

background image


Niech  pan  sobie  wyobrazi,  co  by  się  działo,  gdyby  od  początku  świata  nikt  nie  umarł.  Co  za

fenomenalny tłok. I bez tego trudno się dostać do autobusu czy do tramwaju.


Zmarł niejaki Mieczysław Kozielski. Czy pan go znal?

Bardzo niechętnie zawieram nowe znajomości ― padła odpowiedź
wypowiedziana znużonym głosem.
― Obcuję z ludźmi tylko wtedy, kiedy to jest niezbędnie potrzebne, kiedy jestem zmuszony.

Czy pan znał pana Kozielskiego? ― powtórzył pytanie Zielniak.

Nie, nie znałem pana Kozielskiego. Widywałem go zapewne w jadalni.

Wszystko wskazuje na to, że pan Kozielski został otruty.

Ktoś musiał być niechętnie do niego usposobiony

stwierdzi! obojętnie Ślewicki.

Prawdopodobnie  ―  zgodził  się  Zielniak.  ―  Czy  mógłby  mi  pan  powiedzieć,  o  której  godzinie

dzisiaj rano przyniosła panu pokojówka śniadanie?

―Zapewne parę minut po ósmej, nie kontroluję pokojówek z zegarkiem w ręku.

Czy zaraz pan zjadł śniadanie? Czy może przed śniadaniem wyszedł
pan na chwilę z pokoju?

Proszę mi nie mieć tego za złe, ale zawsze przed śniadaniem idę do ubikacji.
― I dzisiaj także poszedł pan do ubikacji przed śniadaniem.
―Nie by!o żadnego powodu, dla którego miałbym akurat dzisiaj zmieniać swoje przyzwyczajenia.

I po powrocie z ubikacji zjadł pan śniadanie.

Przedtem umyłem ręce. Chętnie myję ręce przed jedzeniem.
Cierpliwość majora Zielniaka wydawała się niewyczerpana.

Czy dostał pan na śniadanie dżem? ― zapytał.

Tak. Z czarnych porzeczek. Ale nie zjadłem tego dżemu. Nie ma chyba takiego rozporządzenia, że

obywatel Polski Ludowej musi jeść dżem. Prawda, panie majorze?

―Nie ma takiego rozporządzenia ― odparł z całą powagą Zielniak. ― I po śniadaniu wystawi!

pan tacę na korytarz.


Tak jak codziennie. Zielniak wyjął papierosy.

background image

Pozwoli pan, że zapalę?
Szczurza twarz pokryła się czerwienią, która
zmieszana z żółcią skóry dawała fioletowe zabarwienie.

No wie pan, że to już lekka przesada. Nie dosyć, że zawraca mi pan głowę jakimiś idiotycznymi

pytaniami, jeszcze chce mi pan tutaj zanieczyszczać powietrze. Jakie pan pali papierosy? Na pewno
„Sporty".


Zgadł pan. Tak, palę „Sporty".
―O nie, mój panie. Na papierosa będzie pan musiał wyjść na korytarz.
Zielniak szybko wsunął paczkę „Sportów" do kieszeni.
―Przepraszam. Nie wiedziałem, że panu dym szkodzi ― powiedział
ugodowo.

Mnie wszystko szkodzi! ― zaperzył się Ślewicki.
―Rozumie pan? Wszystko! Papierosy, alkohol, słodycze, życie płciowe, tłusta szynka. Absolutnie

wszystko mi szkodzi. Panie! Ja mam nadkwasotę, owrzo-dzenie dwunastnicy, chorą wątrobę, nawala
mi  śledziona,  coś  niewyraźnie  z  trzustką,  a  ostatnio  lekarze  po-dejrzewają  u  mnie  hemofilię.  O
tarczycy  to  już  nie  będę  nawet  mówił.  Nie  warto.  Na  dobrą  sprawę  już  dawno  powinienem  był
umrzeć, ale nie umieram. A wie pan dlaczego? Dlatego, że mam

diabelnie  zdrowe  i  mocne  serce.  Powiedzieli  mi  lekarze,  że  z  takim  sercem  mogę  do  stu  lat

dociągnąć. Nie daj Boże.


A czy wolno wiedzieć, czym się pan zajmuje, jaki pan zawód uprawia? ― spytał Zielniak.
W oczach schorowanego gryzonia zamigotały wesołe błyski.

Pyta pan o mój zawód?

Tak.

Jestem alfonsem. Major stropił się.

Przepraszam, ale nie zrozumiałem.

Doskonało  pan  zrozumiał.  Spytał  się  pan  o  mój  zawód,  a  ja  panu  odpowiedziałem,  że  jestem

alfonsem, sutenerem. Stręczę do nierządu.

Chyba wyrażam się jasno.
―Nie sądzę, żeby te żarty były na miejscu ― zauważył chłodno Zielniak.
― Oczywiście nie jest pan obowiązany odpowiadać na wszystkie moje pytania, ale...
Na twarzy Ślewickiego pojawił się pełen zadowolenia uśmiech.

Proszę  się  na  mnie  nie  gniewać,  panie  majorze.  Nie  chciałem  pana  obrazić.  Broń  Boże.  To,  co

powiedziałem, jest najzupełniej zgodne z prawdą.

― Może by pan zechciał trochę dokładniej to sprecyzować ―
zaproponował Zielniak, który zaczynał

background image

mieć wątpliwości co do prawidłowego funkcjonowania szarych komórek swego rozmówcy.
Ślewicki nie przestawał się uśmiechać.
―  Całkiem  proste.  Zajmuję  się  lansowaniem  młodych  piosenkarek  i  piosenkarzy,  lokuję  teksty

piosenek,  a  także  muzykę.  Zarabiam  oczywiście  na  tej  działalności,  która  ma  wszystkie  cechy
sutenerstwa.

Stre-czę tych młodych ludzi do występowania na estradzie. Przeważnie nie mają głosu, nie umieją

śpiewać, nie posiadają żadnych zdolności.

Zdaję sobie z tego doskonale sprawę, ale z czegoś trzeba żyć. Piosenki, które lokuję, także nic nie

są  warte.  Wystarczy  chyba  przyjrzeć  się  tomu,  co  się  dzieje  na  tych.  wszystkich  festi-walach.
Przyjrzeć się i posłuchać.

Doprawdy coraz częściej czuję się jak alfons.
―Przyznaję, że jestem trochę zaskoczony tym, co pan mówi ― powiedział
Zielniak.
Szczurowata twarz schorowanego Impresaria wydłużyła się jeszcze bardziej.

A  wie  pan...  dziwne.  Nigdy  jeszcze  z  nikim  nie  rozmawiałem  równie  szczerze  o  tych  sprawach.

Dlaczego właśnie panu mówię to wszystko?

Sam nie rozumiem.
― Szczerość za szczerość ― uśmiechnął się Zielniak. ― Jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu,

także powiem coś zupełnie szczerze.

― Tego rodzaju rewanż spraw mi ogromną przyjemność.
Major odruchowo wyjął z kieszeni papierosy i zaraz je schował.
―Mniejsza z tym, niech pan pali ― skrzywił się przyzwalająco Ślewicki.
―  Prawdę  mówiąc  mnie  już  nic  nie  zaszkodzi  ani  nie  pomoże.  Czekam  na  to  szczere  wyznanie.

Zaintrygował mnie pan. Proszę mówić.

―No więc tak... ― Zielniak jednak nie zapalił. ― Nie ulega wątpliwości, że pan Kozielski został

otruty. To był kompozytor. Komponował muzykę do piosenek. Dziwne, że pan go nie znał.


Jego nie znałem, ale znam jego piosenki. Są tak złe, że nawet ja nie mogę się przemóc, żeby je
lansować. Próbował ze mną nawiązać kontakt przez pośredników, ale zawsze jakoś udało mi się z

tego wykręcić. Nie odbiegajmy jednak od tematu. Niech pan mówi dalej. Dotychczas powiedział pan,
że Kozielski został otruty.


Tak  ―  podjął  Zielniak  ―  Kozielski  został  otruty,  a  właściwie,  według  wszelkiego

prawdopodobieństwa, sam się otruł, i to zupełnie przypadkowo.


Przypadkowo?

Tak.  Lubił  dżemy.  Zabrał  z  korytarza  miseczkę  z  dżemem  z  czarnych  porzeczek,  który  ktoś

odstawił, na przykład pan.

Ślewicki z poważną miną pokiwa! głową.
―Rozumiem.  Z  tego  by  wynikało,  że  ktoś  mnie  chciał  zlikwidować.  Swoją  drogą,  jak  to  dobrze

mieć nadkwasotę i nie jadać słodyczy. Niech żyje nadkwasota! Uratowała mi życie.

―Nie możemy twierdzić, że chodziło o pana ― sprostował Zielniak. ―
Sprawa się o tyle komplikuje, że nie tylko pan nie zjadł dżemu z czarnych porzeczek. Jeszcze parę

background image

osób znajduje się w tej samej sytuacji.

Powiedziałem  panu  to  wszystko,  ponieważ  chciałbym  się  od  pana  dowiedzieć,  czy  istnieje  ktoś,

komu zależałoby na pozbyciu się pana w sposób definitywny?

Ślewicki wybuchnął niezbyt wesołym, skrzekliwym śmiechem.
―Dziesiątki  ludzi,  panie  majorze,  dziesiątki  ludzi,  jeżeli  nie  setki,  utopiłoby  mnie  z  rozkoszą  w

łyżce wody.


Aż tylu ma pan wrogów?

W moim fachu nic można nie mieć wrogów. Ma się ich na pęczki.

Czy konkretnie podejrzewa pan kogoś?

Nie.  Potrafiłbym  sporządzić  długą  listę  tych,  którzy  z  prawdziwą  przyjemnością  poszliby  na  mój

pogrzeb  i  nawet  przynieśliby  kwiaty,  ale  nie  mogę  wskazać  palcem  mordercę  czy  nawet
potencjalnego mordercę.

To  zbyt  duża  odpowiedzialność.  Nie  mam  podstaw.  Co  innego  życzyć  komuś  rychłego

przeniesienia się na tamten świat, a zupełnie co innego czynnie mu w tym dopomagać. Nie sądzi pan,
panie majorze?

―Ma pan rację. Wobec tego na razie zakończymy już chyba naszą rozmowę.
Jeszcze tylko taka prośba: niech to wszystko, cośmy tutaj powiedzieli, zostanie między nami.
― Dyskrecja zapewniona, panie majorze. Absolutnie nie zależy mi na tym, żeby rozpowszechniać

wer-sję,  jakoby  ktoś  chciał  mnie  przetransportować  do  świętego  Piotra.  To  nie  byłaby  najlepsza
reklama.

Pożegnawszy dziwnego chudzielca, Zielniak udał się na poszukiwanie swojego młodszego kolegi.

Znalazł porucznika wjadami.


No i co, Kaziu? Jak ci poszło?
―Na drugim piętrze jeszcze tylko Zewert nie zjadł dżemu z czarnych porzeczek.

Kto to jest ten Zewert?

Taki miody bęcwał. Nie mogłem się dowiedzieć, czym się zajmuje.
Śpi.  Po  wczorajszym  pijaństwie  ma  cholernego  kaca  i  niechętnym  okiem  patrzy  na  słodycze.

Interesuje go raczej kefirek.


A to dziewczę, które się odchudza? Nie wiesz, gdzie jest?

Na plaży.

Ci od daktyloskopii jeszcze są?

Są. Prosiłem, żeby zaczekali.
―Jesteś chłopak z głową. Powiedz im, żeby poszukali odcisków palców w pokojach Stawickiego

i u Gruszeckiej na drugim piętrze. Potem sprawdzi się jeszcze u tego z kacem. Chodzi mi głównie o

background image

drzwi, fu-tryny i o stoliki.

Niech  to  zrobią  możliwie  dyskretnie.  Z  zewnątrz  nie  muszą  niczego  ruszać.  Porozum  się  z

kierowniczką, a ja tymczasem poszukam tej odchudzonej.

Odnalazł ją na plaży, wiedziony swym niezawodnym instynktem.
Siedziała  pod  parasolem,  ale  na  wszelki  wypadek  zabezpieczyła  się  dodatkowo  przed

promieniami słonecznymi, wkładając na głowę ogromny kapelusz typu „sombrero". Odziana była w
barwną sukienkę w poprzeczne pasy, która uwydatniała jej potężne kształty. Wątły leżak wyginał się
niepokojąco pod tym ciężarem.


Bardzo przepraszam. Czy pani Gruszecka? ― powiedział grzecznie Zielniak.
―Nazywam się Cecylia Gruszecka ― odparła wyniośle. ― Dlaczego pan mnie o to pyta?

Ponieważ pragnąłbym panią prosić o chwilę
intymnej rozmowy.
―Nie mam zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi mężczyznami ―
oświadczyła  autorytatywnie,  ale  mimo  to  ruchem  pełnym  kokieterii  poprawiła  płową  czuprynkę

wysuwającą się niesfornie spod sombrera.

Zielniak przedstawił się w sposób raczej ceremonialny i pokazał
dyskretnie swoją legitymację służbo-wą.
―  Czegóż  może  chcieć  ode  mnie  milicja?  ―  powiedziała,  wydymając  wargi.  W  jej  głosie

wyczuwało się rozczarowanie.

Zielniak usiadł obok na piasku i od razu przystąpił do rzeczy.
―  Zapewne  pani  słyszała,  iż  w  pensjonacie,  w  którym  pani  obecnie  przebywa,  zmarł  pan

Kozielski.

Skrzywiła się niechętnie.
―Coś  mi  się  obiło  o  uszy.  Przyznam  się  panu,  że  unikam  smutnych  wiadomości.  Mój  system

nerwowy jest obecnie poważnie nadszarpnięty.


Czy znała pani pana Kozielskiego?
― Tak. Siedzieliśmy nawet przy jednym stoliku.
Zawsze zjadał mój deser. Tak się do tego przyzwycza-ił, że nawet wtedy, kiedy miałam ochotę na

coś słodkiego, nie dopuszczał mnie do deseru.

Twierdził,  że  jeżeli  ktoś  się  odchudza,  powinien  robić  to  konsekwentnie  i  nie  jadać  słodyczy. A

przecież człowiek jest tylko człowiekiem i czasami może ulec pokusie. Wczoraj na przykład był na
obiad krem cytrynowy, który ubóstwiam. Taką miałam na niego ochotę. Ale gdzie tam! Zjadł

Kozielski. I wie pan ... to ciekawe ... Tyle jadał słodyczy, a był szczupły.
Nie mam pojęcia, jak on to robił.

Pan Kozielski został otruty ― wtrącił obojętnie Zielniak.

To  także  słyszałam.  W  obecnych  czasach  ludzie  zupełnie  nie  mają  skrupułów.  Nigdy  nie

przypuszczałam, że jego żona jest zdolna do czegoś takiego... Taka elegancka i wytworna pani...


Nic nie wskazuje na to, żeby pani Kozielska otruła swego męża.
Wyraz najwyższego zdumienia ukazał się w okrągłych oczach poetki.

background image


Więc nie Kozielska go otruła?
―Nie. Dlaczego panią tak to dziwi? Wzruszyła ramionami.

Bo ja wiem... Wydawało mi się... No po prostu istnieje taka jakaś tradycja, że żona zabija męża.

Nawet i u Mickiewicza. Pamięta pan

„Lilie”? „Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana. Zabiwszy grzebie w gaju..."
―  Tak,  tak,  pamiętam  ―  przerwał  trochę  niecierpliwie  Zielniak,  który  obawiał  się,  że  będzie

musiał

wysłuchać  dość  długiego  wiersza  w  całości.  ―  Czy  mogłaby  mi  pani  powiedzieć,  o  której

godzinie pokojówka przyniosła pani dzisiaj śniadanie?


No... rano.

Ale o której godzinie?
―Nie patrzyłam na zegarek. Było pewnie parę minut po ósmej. Zwykle miedzy ósmą a wpół do

dziewiątej przynosi śniadanie.


Czy miała pani na tacy dżem?

Już dziesięć razy mówiłam, żeby mi nie dawali dżemu, a oni zawsze przynoszą! Na to nie ma rady.

I pani jadła dzisiaj ten dżem?
―Skądże! Po pierwsze odchudzam się. a po drugie nienawidzę dżemu z czarnych porzeczek.
Morelo-wy albo agrestowy czasami zjem w drodze wyjątku, ale z czarnych porzeczek nigdy.
― Czy kiedy pokojówka przyniosła tacę ze śniadaniem, pani natychmiast zabrała się do jedzenia?
―Mnie w ogóle nie było w pokoju, kiedy Zuzia wniosła śniadanie.

A gdzie pani była?
―W  toalecie.  Musiałam  nawet  zejść  na  pierwsze  piętro,  bo  na  naszym  piętrze  ubikacja  była

zajęta.


A po powrocie spostrzegła pani, że śniadanie już stoi na stole.

Tak.

Po jedzeniu wystawiła pani tacę na korytarz.
― Jak zwykle. Wszyscy tak robimy. To ułatwia służbie sprzątanie i my mamy spokój. Można się

jeszcze chwilę zdrzemnąć. Wprawdzie podobno podczas takiej drzemki zawiązuje się tłuszcz, ale ja
tam nie wierzę. Są różne teorie. Właściwie dlaczego pan mnie o to wszystko wypytuje?

Zielniak uśmiechnął się.

Chyba nietrudno odgadnąć. Pan Kozielski został otruty, a ja prowadzę śledztwo w jego sprawie.
Oczy poetki zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe.

background image

I mnie pan podejrzewa o dokonanie tej zbrodni?!

Ale skądże znowu. Ani mi to przez myśl nie przeszło.
Poruszyła się nerwowo, aż leżak zaskrzypiał złowieszczo.
―Przecież,  wszystkie  pańskie  pytania  do  tego  wyraźnie  zmierzają!  Mogę  pana  zapewnić,  że  jest

pan w błędzie. Ja nie otrułam Kozielskiego. Cóż za wręcz literacka imaginacja!


Nic podobnego nie twierdziłem ― zaoponował żywo Zielniak.

To prawda ― mówiła dalej podniecona poetka ― to prawda, że budziły się we mnie mordercze

instynkty,  kiedy  Kozielski  zjadał  mój  krem  cytrynowy,  ale  to  było  czysto  teoretyczno  uczucie.  Nie
miałam najmniejszego zamiaru naprawdę pozbawiać go życia. Jeżeli chodzi o mnie, innego motywu
tej zbrodni nie doszuka się pan... Kozielski skomponował dwie czy trzy nieudane piosenki do moich
tekstów,  ale  o  to  nie  miałam  do  niego  pretensji.  Ostatecznie  nie  każdy  może  być  człowiekiem
utalentowanym. U nas, niestety, bardzo wielu ludzi zupełnie pozbawionych talentu, a nawet zdolności
zajmuje się sztuką. Po prostu traktują ją. jako niezły interes, proszę pana. Uważają, że talent nie jest
rzeczą  najważniejszą.  Nawet  brak  jakichkolwiek  zdolności  nie  stanowi  przeszkody.  I  niech  mi  pan
wierzy:  dzisiaj  każdy  sądzi,  że  może  pisać  wiersze,  powieści,  komponować  piosenki,  malować...
Jeżeli więc pan...

Zielniak  doszedł  do  wniosku,  że  należy  przerwać  te  rozważania,  któro  zaczynały  sprowadzać

rozmowę na boczne tory.

―Pragnąłbym wyjaśnić, dlaczego postanowiłem z panią porozmawiać.
Otóż mam prawo podejrzewać, że Kozielski otruł się dżemem, który zabrał z cudzej tacy, stojącej

na korytarzu.

Okrągła twarz poetki straciła swą buraczkową barwę, pobladła.

To znaczy, że mnie przyniesiono zatruty dżem...
― Pokojówka na pewno nie przyniosła pani zatrutego dżemu. Ktoś mógł
nasypać cyjanku potasu w czasie, gdy pani przebywała w toalecie.

Jezus Maria! Prawda! Czuję, że mi się robi słabo. Chyba zemdleję.
―  Lepiej  niech  pani  tego  nie  robi  ―  poradził  Zielniak.  ―  Byłoby  to  dla  mnie  niezwykle

kłopotliwe.

Zresztą omdlenia nie są w dzisiejszych czasach modne.

To prawda ― zgodziła się łatwo pani Gruszecka.
―Kiedyś  kobiety  mdlały  przy  lada  okazji,  a  teraz...  No  cóż...  czasy  się  zmieniają.  Czasy  i

obyczaje. O tempom, o mores!


Mogę  panią  pocieszyć  ―  podjął  Zielniak,  rad,  że  jakoś  wybrnął  z  projektowanego  omdlenia  ―

mogę  panią  pocieszyć,  że  nie  mamy  żadnej  pewności,  iż  właśnie  pani  dżem  został  przez  kogoś
zatruty. Parę osób, mieszkających na drugim piętrze, wystawiło na korytarz dżem z czarnej porzeczki.


Więc może jednak nikt nie dybał na moje życie?

background image

A czy pani przypuszcza, że istnieje ktoś, komu zależy, aby rozstała się pani z tym światem?
Zamyśliła się melancholijnie.

Chyba tylko jakiś kolega albo koleżanka po fachu. Nie wyobraża pan sobie, ile zawiści istnieje w

naszym środowisku. Ale czyż jn jestem winna temu, że piszę lepsze wiersze aniżeli na przykład taki
Pawlicki albo choćby taka, z bożej łaski poetka.

Fabiańska. Ja tam nie jestem zazdrosna, jeżeli komuś uda się stworzyć coś naprawdę pięknego, coś

wspaniałego.  Mało  jest  jednak  takich  wielkodusznych  ludzi.  A  zresztą  w  dzisiejszych
zmaterializowanych czasach poezja została zepchnięta na boczny tor. Ostatnio wydałam tomik

,.U wrót Hadesu". Powiadają, że bardzo interesujące wiersze. Ale pan zapewne nie czytał...

Niestety, nie mam czasu na czytanie poezji ― przyznał Zielniak.

Ale na czytanie kryminałów to na pewno się znajdzie czas.

Zdarza się. że przeczytam coś sensacyjnego. Dla odprężenia.
Poetka pokiwała głową z wyrazem rezygnacji.

Smutny jest nasz świat, coraz smutniejszy. Bez poezji ludzie nie mogą być szczęśliwi.
Zielniak postanowił jak najszybciej wydobyć się z zalewającego go morza dygresji.

Więc nie widzi pani nikogo takiego, kto pragnąłby panią definitywnie... powiedzmy... usunąć.

Nie  wiem,  kto  chciałby  nastawać  na  moje  życic,  ale  człowiek  to  skomplikowana  istota.  Trudno

poznać  samego  siebie,  a  cóż  dopiero  bliźnich.  Natura  ludzka  jest  bardzo  złożona,  bardzo.  Nigdy
właściwie nie wiadomo, co czai się na dnie naszej podświadomości.

Nawet  najszlachetniejszy,  pozornie  najbardziej  nie-winny  człowiek  może  nosić  w  sobie  zalążek

zbrodni. Czyż nie mam racji, panie majorze?

Zielniak nic czuł się na siłach zgłębiać w danym momencie tajniki duszy ludzkiej, a doszedłszy do

wniosku, że dalsze wynurzenia nie przyniosą mu już nic konkretnego, uprzejmie pożegnał ożywioną,
chętną do pogawędki poetkę i wrócił do pensjonatu.

Rozmowa  z  Henrykiem  Zewertem  była  bez  porównania  bardziej  konkretna.  Młody  człowiek

przyjął

oficerów  w  pidżamie.  Miał  podpuchnięte,  zaczerwienione  oczy  i  zmierzwioną  czuprynę.

Początkowo  zdradzał  widoczne  objawy  zdenerwowania.  Ręce  mu  drżały,  kiedy  zapalał  papierosa.
Najwidoczniej wizyta milicjantów wywarła na nim duże wrażenie. Dowiedziawszy się jednak, o co
chodzi, od razu się uspokoił i odzyskał pewność siebie.


To ta dziwka Iza ― powiedział z przekonaniem i zaraz dodał: ―
Przepraszam, że się tak niezbyt li
teracko wyrażam, ale to wyjątkowo do niej pasuje.

O kim pan mówi? ― spytał Zielniak.

O jednej mojej znajomej. Poznałem ją w zeszłym miesiącu i już sobie wyobraża diabli wiedzą co.

background image

Może jej się przywidziało, że się z nią będę żenił? Chybaby mi szajba odbiła.

Jak nazywa się ta pani?

Iza. Izabela.

A nazwisko?
―Zaraz,  zaraz...  Takie  jakieś  dziwne  nazwisko.  Machelska?  Chyba  Machelska.  A  może

Muchalska...

Dobrze nie pamiętam.

Sypiał pan z nią?

No chyba. A co miałem robić? W szachy grać?
―Jak to? Łączyły pana z dziewczyną bliższe stosunki i nawet pan nie wie dokładnie, jak ona się

nazywa?

― Nazwisko nieważne, panie majorze. W tych
sprawach imię wystarcza, a czasem to nawet i bez imie-nia można się obejść.

i twierdzi pan, że ona chciała pana otruć?
―Odgrażała  się.  Narwana  dziwa.  Mówiła,  że  mnie  zabije.  Po  takiej  wszystkiego  można  się

spodziewać.


A właściwie dlaczego miałaby pana zabić?

Bo jej powiedziałem, że mam dosyć i żeby poszła w czorty. Nie muszę przecież przez całe życie

tylko  z  jedną  dziewczyną...  A  ona  sobie  ubrdała,  że  ma  mnie  na  własność.  Zdenerwowałem  się  i
powiedziałem jej, co o tym wszystkim myślę. Urządziła mi cholerną scenę, łapała za nóż, odgrażała
się. że mi oczy wypali, że mnie otruje, że mi gardło poderżnie.

Takie tam różne głupstwa. Ale z tego widać, że faktycznie chciała mnie otruć.
Zielniak pokiwał głową.
― To niewykluczone. Długo pan dzisiaj spał. Prawda?

Tak.  Wyjątkowo  długo.  Wczoraj  mocno  popiliśmy  z  kumplami  i  potem  nie  mogłem  zasnąć.

Cholernie mnie suszyło. Jak to po wódce.

Zdrzemnąłem się dopiero nad ranem.
― I nie styszał pan wejścia pokojówki ze śniadaniem?

Absolutnie nie słyszałem.

Nie jadł go pan?

Nie.  Obudziłem  się  na  chwilę,  wypiłem  mleko  i  herbatę,  wyniosłem  tacę  na  korytarz  i  znowu

zasnąłem.  Pierońsko  byłem  zmęczony.  Jeszcze  teraz  źle  się  czuję.  Przyrzekłem  sobie,  że  już  nie
dotknę wódki. To trucizna.

background image


Czy na noc zamyka pan drzwi na klucz?

Nie. A po co? Nikt mnie nie ukradnie, a rano przychodzi Zuzia ze śniadaniem.
Zielniak zapalił papierosa i spytał:

Czym się pan zajmuje? Z czego pan żyje?
Młody człowiek nieco się zmieszał.

Z czego żyję ― powtórzył. ― No tak jakoś... jakoś sobie radzę.

Jaki jest pański zawód?

Właściwie to jeszcze nie zdecydowałem się na
wybór zawodu.

A ile pan ma lat?

Dwadzieścia osiem.
― I dotąd się pan nie zdecydował na wybór zawodu?

To nie takie proste, panie majorze. ― Zewert z zakłopotaną miną przeczesał palcami zmierzwioną

czuprynę. ― Człowiek chciałby coś odpowiedniego sobie wybrać. Trudno się zdecydować. Ojciec
radził, żebym został lekarzem. Zdałem nawet na medycynę, ale po roku rzuciłem. Lekarze tak nędznie
zarabiają, że szkoda czasu na te studia.

Sześć lat się męczyć, żeby później ― na stażu ― dostać tysiąc trzysta złotych.
Nie  ma  frajerów.  Potem  próbowałem  śpiewać  w  zespole,  ale  mi  to  nie  za  bardzo  szło.  Pisałem

teksty do piosenek. Podstawili mi nogę, wygryźli.

Nie umiałem wejść do sitwy.

A teraz co pan robi?

Teraz...? Tak sobie... Rozglądam się.

No dobrze, więc z czego się pan utrzymuje?
― Czasem coś zarobię dorywczo. Trochę mi
pomagają  rodzice.  Jakoś  trzeba  kombinować.  Właściwie  rzeczywiście  warto  by  się  gdzieś

zahaczyć na stałe...

Zielniak uważnie przyglądał się potężnie zbudowanemu młodzieńcowi, któremu pomagają rodzice.
―Wspomniał  pan  o  dorywczych  zarobkach.  Czy  mógłby  pan  bliżej  sprecyzować,  na  czym  one

polega-ją?

Zewert miał minę człowieka, którego potwornie cisną buty.

Czy muszę odpowiedzieć na to pytanie?

background image

Nie. Nie musi pan odpowiadać na żadne z moich pytań, ale nie sądzę, żeby taka taktyka była dla

pana korzystna.


Dlaczego?
―  Dlatego,  że  wtedy  automatycznie  powstaną  podejrzenia,  że  prowadzi  pan  jakąś  nielegalną

działal-ność,  że  ma  pan  coś  do  ukrycia  przed  milicją,  przed  władzami  skarbowymi.  Sądzę,  że
sytuacja człowieka podejrzanego nie jest dla pana wygodna.

― To fakt ― zgodził się amator „dorywczych" zarobków. ― Przekonał
mnie pan.
― No więc. Może nam pan wreszcie powie konkretnie, wjaki sposób zdobywa pan pieniądze?
― Różnie. To naprawdę nie jest nic takiego. Czasem pośredniczę w jakiejś transakcji...

W jakiej transakcji?
―No,  na  przykład  ktoś  chce  sprzedać  samochód.  Pomogę  mu  i  przy  tej  okazji...  Mam  trochę

znajomości...


A poza tym?
―Poza  tym...  Czasem  uda  mi  się  wygrać  w  karty,  ale  w  brydża,  nie  w  żaden  hazard.  Czasem

pilotuję jakiegoś cudzoziemca. Różnie... Jak się trafi.


Pilotuje pan cudzoziemców?

Bardzo rzadko. Znam trochę języki i dlatego...

Pracuje pan dla „Orbisu"?

Nie. Raczej tak indywidualnie... sporadycznie. Ale to naprawdę bardzo rzadko.

No  tak...  ―  Zielniak  wstał.  ―  Mielibyśmy  do  pana  następującą  prośbę.  Może  by  pan  zechciał

skon

taktować nas z tą dziewczyną, z którą pan się rozstał w sposób raczej burzliwy.

Z Izą? Mogę ją panom pokazać, ale z daleka. Nie znoszę awantur.

Gdzie ją znajdziemy?

Na plaży. Lubi się smażyć.

Wobec tego może zechce się pan ubrać, a my zaczekamy na pana w jadalni.

All right.
Zeszli do pustej o tej porze jadalni I usiedli przy stoliku.

No i co o tym sądzisz? ― spytał Zielniak. Porucznik wzruszył
ramionami.

background image

― Cóż tu można sądzić? Zebraliśmy trochę materiału. Mamy pobieżną charakterystykę osób, które

nie zjadły dżemu z czarnych porzeczek, ale właściwie nie posunęliśmy się naprzód. Wydaje mi się,
że  cała  trudność  polega  na  tym,  że  mordercą  mógł  być  zarówno  ktoś  z  pensjonatu,  jak  i  ktoś  z
zewnątrz.

―Otóż to ― podchwycił Zielniak. ― Zupełnie
słuszna  uwaga.  Bo  gdyby  wszystko  to  działo  się  w  no-cy,  mielibyśmy  określoną  liczbę

podejrzanych, ale o ósmej rano drzwi są już otwarte, ludzie, wychodzą, przychodzą, praktycznie bez
żadnej kontroli. W takiej sytuacji wystarczyło, że ktoś dobrze się orientował w tutejszych zwyczajach
i wiedział, o której godzinie pokojówki roznoszą śniadanie.

Pokręcił  się  na  drugim  piętrze  i  skorzystał  z  momentu,  kiedy  niedoszła  ofiara  poszła  do  toalety.

Można przecież błyskawicznie za-prawić dżem cyjankiem potasu. To są sekundy.


Pokojówka chybaby coś zauważyła.

Wątpliwe.  Tc  dziewczyny  mają  tyle  swojej  roboty,  że  trudno  wymagać,  żeby  jeszcze  pilnowały

trucicieli.

Wszedł  Zewert.  Białe,  płócienne  spodnie  i  szafirowa  koszula  efektownie  podkreślały

czekoladową opaleniznę. Poruszał się ze starannie wystudiowaną nonszalancją.

―  Jestem  do  dyspozycji  panów  ―  powiedział  ukazując  zdrowe,  białe  zęby  w  niezbyt  szczerym

uśmie-chu.

Na  plaży  Zewert  tak  lawirował,  żeby  w  razie  potrzeby  schronić  się  błyskawicznie  za  szerokimi

barami porucznika. W pewnym momencie wskazał grającą

w piłkę zgrabną dziewczynę.

To ona.

Nie przedstawi nas pan? ― spytał Zielniak.

O nie, nie. Na to mnie się nie namówi. Spływam.
Brnęli  więc  sami  po  piachu,  wymijając  ostrożnie  smażące  się  w  słońcu  ludzkie  ciała.

Odprowadzały  ich  ciekawe  spojrzenia.  Ci  dwaj  panowie,  przyodziani  w  eleganckie  garnitury,
wyglądali trochę dziwnie na tle rozprażonej plaży gęsto zasłanej golasami. Wreszcie dotarli do celu.

―Przepraszam, że pani przerywamy zabawę ― powiedział Zielniak.
Odrzuciła piłkę i spojrzała na niego jakby od niechcenia.

Czego pan chce?
Dowiedziawszy się, że ma do czynienia z oficerami milicji, stała się natychmiast cicha i potulna.

Robiła wrażenie spłoszonej.


Słucham...?
Zielniak wyjaśnił, że chcieliby z nią porozmawiać w pewnej ważnej sprawie.

Czy  tutaj?  ―  spytała  niepewnie.  Spojrzenie  miała  niespokojne.  Nerwowo  odgarniała  spadające

jej na oczy włosy.

―Chyba nie. Rozmowa na plaży nie jest zbyt wygodna. Może się pani ubierze.

background image

Poszli za nią i zaczekali przed szatnią. Długo nie wychodziła. Morawski zaczął się niepokoić.

Chyba nam nie prysnęła. Co...? Zielniak pokręcił głową.

Nie, skądże. Nie ma tu drugiego wyjścia, poza tym to jej się nie opłaci. Wie przecież, że bardzo

prędko ją odnajdziemy, a wtedy... Po prostu bierze się w garść i dlatego chce zyskać na czasie.


Z togo wynika, że ma coś na sumieniu.

Widziałeś jej oczy?

Oczywiście. Piękne!

A tobie tylko jedno w głowie ― uśmiechnął się Zielniak. ― Nie chodzi mi o to, czy ci się jej oczy

podobają, tylko czy dostrzegłeś niepokój w jej „pięknych" oczach?


Owszem ― przytaknął porucznik. ― Wydało mi się. że się czegoś boi.
Wyszła wreszcie. W białej sukience przepasanej szerokim, czerwonym paskiem wyglądała bardzo

efektownie. Pantofle na wysokim obcasie znacznie ją podwyższyły.

―Przepraszam, że panowie tak długo czekali ― powiedziała z czarującym uśmiechem ― ale taki

dzisiaj tłok... ― Była już zupełnie opanowana i niedawne zmieszanie zniknęło bez śladu. ― Dokąd
idziemy?

Zielniak zastanawiał się przez chwilę. Nie bardzo wiedział, jaki teren najlepiej będzie obrać na tę

rozmowę.

― Myślę, że możemy pogawędzić chwilę w pensjonacie, w którym mieszka pani znajomy.

Jaki znajomy?

Pan Zewert.
Niechętnie wzruszyła ramionami.

Ach, ten... Jaki tam znajomy...
Wrócili do jadalni. Zielniak poprosił kierowniczkę, żeby im przez pewien czas nie przeszkadzano.
Chwilę przyglądali się sobie nawzajem, jak gracze zasiadający do decydującej partii.

Czy mogę zapalić? ― spytała dziewczyna.
― Oczywiście ― Zielniak wyjął nową paczkę papierosów i wprawnym ruchem odpicczętował ją.
―Panowie mają do mnie jakieś pretensje? ― spytała, wydmuchując dym nozdrzami. Wyczuwało

się, że dokłada wszelkich starań, żeby wszystko to, co robi i co mówi, wypadło jak najswobodniej.

Major wyjął notes i długopis.
―Pani pozwoli, że przed rozpoczęciem naszej rozmowy załatwimy urzędowe formalności. Może

nam pani poda swoje personalia.


Bardzo proszę. Izabela Czernicka, urodzona 28 kwietnia 1948 roku.

background image

Gdzie pani mieszka?

W Warszawie.

Czy dawno zna pani pana Zewerta?

Och, to zupełnie nowa znajomość. Poznałam go tutaj, na wczasach.

Gdzie pani pracuje?
― W Zakładach Farmaceutycznych. Jestem
laborantką.

Na długo przyjechała pani nad morze?

Na trzy tygodnie. Został mi jeszcze tydzień.

Czy dzisiaj rano była pani w tym pensjonacie?
Zawahała  się.  Widocznie  jednak  doszła  do  przekonania,  że  nie  ma  sensu  kłamać,  ponieważ

odpowiedziała cicho:


Byłam.

O której godzinie?

Parę minut po ósmej. Może trochę później. Nie pamiętam.

A czy wolno spytać, wjakim celu pani tu przyszła?

Miałam interes do Zewerta.

O tak wczesnej porze?

Musiałam z nim pomówić.

I mówiła z nim pani?

Nie, bo spał.

Nie starała się go pani obudzić?
―Nie da rady. Jak Heniek zaśnie, nikt go nie dobudzi, a po wódce to nawet mowy nie ma.

Widzę,  że  jest  pani  znakomicie  zorientowana  w  zwyczajach  pana  Zewerta  ―  uśmiechnął  się

Zielniak.

Dziewczyna nie robiła wrażenia speszonej.

background image

A bo to raz z nim spałam.

Przecież sama pani powiedziała, że to zupełnie nowa znajomość ―
zauważył Zielniak.

A co to ma do rzeczy? ― zdziwiła się szczerze. Nie podtrzymywał
tego tematu.
―Czy pani wie, dlaczego zaprosiliśmy ją na tę rozmowę?

Nie mam pojęcia.

Ponieważ dzisiaj ktoś chciał otruć pana Zewerta.

Otruć? Henia?... Niemożliwe.

Tak. I właśnie panią o to podejrzewamy.
Zerwała się na równe nogi.

Czy pan oszalał?! Ja miałabym truć tego idiotę?!

Spokojnie, proszę. Pan Zewert twierdzi, że doszło między nim a panią do bardzo ostrej wymiany

zdań.


Więc cóż z tego? Nasobaczyłam mu i koniec. Mało to razy ludzie się pokłócą?

W afekcie czasem się robi różne rzeczy.

Niech pan da spokój. Jaki tam afekt...

Jednak przyszła tutaj pani z samego rana.
―  Chciałam  z  nim  pogadać.  Wczoraj  był  po  większej  wódce,  a  jak  sobie  popije,  to  żadna

rozmowa.

Zielniak znowu sięgnął po papierosy. Głęboko zaciągnęła się dymem.
― Pan chyba nie mówi tego poważnie, że ja chciałam otruć Heńka.

Najzupełniej poważnie.

Ale dlaczego?! Dlaczego miałabym to robić?

Pan Zewert twierdzi, że zerwał z panią i... Roześmiała się.

On zerwał ze mną? I pan w to wierzy? Przecież to ja zerwałam z nim! Miałam dosyć togo pętaka.

A zresztą zerwanie to jeszcze nie powód, żeby kogoś truć. Co drugi chłopak musiałby ginąć otruty.

― Prócz pani nie widzimy innej osoby, która mogłaby usiłować popełnić tę zbrodnię.
Dziewczyna odzyskała już zimną krew. Uśmiechnęła się.

background image

―Może pan się niezbyt uważnie rozgląda, panie majorze. Może jednak znalazłaby się inna osoba...

Kogo pani ma na myśli?

A choćby nawet tę spasioną ropuchę.

O kim pani mówi?

O tej grubej, udającej romantyczną poetkę.

O pani Gruszeckiej?

Jasne.

A dlaczegóż ona miałaby truć Zewerta?

O to niech pan ją zapyta osobiście. Ja nie mam zamiaru bawić się w podobne plotki.

Proszę  pani  ―  Zielniak  zgasił  papierosa,  pochylił  się  nad  stolikiem  i  spojrzał  dziewczynie  w

oczy.

―Obawiam  się,  że  nie  zdaje  sobie  pani  sprawy  z  powagi  sytuacji,  w  jakiej  się  znalazła.

Poinformowałem  przecież  panią,  że  jest  pani  podejrzana  o  usiłowanie  otrucia  Henryka  Zewerta.
Sądzę, że we własnym, dobrze rozumianym interesie lepiej będzie współdziałać z nami i powiedzieć
wszystko, co pani wic.


Zmusza mnie pan...?

Absolutnie nie. Mogę tylko służyć dobrą radą.

Dawała mu forsę.

Gruszecka Zewertowi?

Tak.

Był jej utrzymankiem?
―Coś w tym rodzaju. Kombinowali także razem jakieś interesy.

Jakie interesy?

Nic wiem. Chyba jakiś szmugiel.

Skąd pani wie to wszystko?

Kiedyś przypadkowo podsłuchałam ich rozmowę. Heniek miał już dosyć tego babsztyla. Nie chciał

background image

z nią sypiać. Była taka natrętna... Wtedy on zaczął się odgrażać, że jak mu nie da spokoju, doniesie
milicji o jej machlojkach.


O jakich machlojkach?
― Tego nie wiem. Dokładnie na ten temat nie mówili.
―Czy to wszystko nie jest czasem wytworem pani wyobraźni? ― spytał
Zielniak.
Wzruszyła ramionami.
―Jeśli mi pan nie wierzy, możecie spytać Heńka albo tej grubej. Wątpię, żeby chciała mówić, ale

jak ją pan przyciśnie... Zresztą nie wiem. Nigdy nie pracowałam w milicji. Nie znam się na tym.

― Wspominała pani, że jest pani laborantką w Zakładach Farmaceutycznych.
― I co z tego? Pan myśli, że jeśli pracuję w Zakładach Farmaceutycznych, to jeżdżę na wczasy z

wor-kiem cyjanku potasu?


A  dlaczego  pani  przypuszcza,  że  Zewerta  chciano  otruć  właśnie  cyjankiem  potasu?  ―  spytał

szybko

Zielniak.
Nie speszyła się.
―Dlatego, że jest to najpopularniejsza trucizna używana przez autorów powieści kryminalnych.

Widzę, że nie brak pani poczucia humoru.
― To mnie zawsze ratuje w najtrudniejszych sytuacjach życiowych.

A czy obecną swoją sytuację uważa pani za trudną?
―  Raczej  za  bardzo  głupią.  Nigdy  nic  przypuszczałam,  że  mogę  być  wplątana  w  taką  idiotyczną

historię.


Skończymy  już  naszą  rozmowę.  ―  Zielniak  wolno  schował  do  kieszeni  notes  i  długopis.  ―  Nie

jest wykluczone, że jeszcze się zobaczymy. Na razie może pani wracać do gry w piłkę.

Kiedy zostali sami. Morawski spytał:

Podejrzewasz tę dziewczynę? Major skrzywił się sceptycznie.

Diabli wiedzą. Jest dosyć cwana.

A co z naszą poetką?
―Trzeba  ją  będzie  wziąć  pod  obserwację.  Trochę  mi  trudno  sobie  wyobrazić,  żeby  ta

romantyczna góra mięsa była zamieszana w jakieś podejrzane interesy. Ale wszystko jest możliwe na
tym świecie. Nie nale-

ży się niczemu dziwić. Najgorsze w całej sprawie jest to, że nie mamy przecież żadnej pewności,

że Kozielski został otruty dżemem Zewerla.

Mógł wziąć dżem zarówno z tacy Gruszeckiej, jak i z tacy Ślewickiego.
― Mógł go także poczęstować ktoś niezwykle „uczynny" ― dodał
Morawski.
ROZDZIAŁ II

background image

Walczak tego roku żle znosił upały. Przyplątały się kłopoty z ciśnieniem
― co dziwnego zresztą, tyle lat w nieustającym młynie, a i praca niezbyt spokojna. Takie refleksje

zdarzały  mu  się  raczej  rzadko,  ponieważ  usposobienie  na  ogół  miał  pogodne,  niefrasobliwe  i
wszelkie przeciwności losu przyjmował zazwyczaj ze stoickim spokojem, a nawet z humorem.

Pułkownik Leśniewski patrzył na niego z zatroskanym wyrazem twarzy.

Poszłoby się na ryby, co. Karol? ― zagadnął.
―Oj, na ryby ― westchnął Walczak.― Odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Uduszę się chyba

w tych warszawskich spalinach.

― Może napijesz się wody sodowej? ― zaproponował Leśniewski.
Walczak leniwym ruchem wyciągnął rękę w kierunku syfonu. Przez cały czas zastanawiał się, do

czego pułkownik zmierza. Wiedział z doświadczenia, że takie długie wstępy nie wróżą nic dobrego i
'że zapewne szykuje się jakaś nowa robota.

Mógłbym od biedy przekwalifikować się na wróżkę
― pomyślał z wisielczym humorem, słysząc następne zdanie szefa:

Mam dla ciebie, Karolu, robotę.

O co chodzi? ― zapytał bez entuzjazmu. Leśniewski wyjął z teczki maszynopis.

Masz. Czytaj.
Walczak  westchnął  i  zagłębił  się  w  lekturze.  W  miarę  jednak,  jak  przebiegał  oczami  zapisane

stroni-ce, twarz jego zaczynała się ożywiać.

Skończył czytać i
gwizdnął cicho.

Ciekawe, bardzo ciekawe.

Wiedziałem,  że  cię  to  zainteresuje  ―  uśmiechnął  się  z  zadowoleniem  Leśniewski.  ―  Trzeba

będzie zebrać te informacje.


To nie takie proste, szefie. Kozielski, Slcwicki, Gruszecka, Zewert.
Izabela  Czernicka.  Pięć  osób,  nie  licząc  jakichś  drugoplanowych  postaci,  które  niewątpliwie

wypłyną nam przy robocie. Czy ci z Gdańska wyobrażają sobie, że my to możemy szybko zrobić?


Właśnie tak to sobie wyobrażają.

Nielicha harówka! Trzeba czasu i ludzi.
―Dobierz sobie kogoś do pomocy. Olszewski wrócił z urlopu. Jest w świetnej formie.

Olszewski mi pasuje ― kiwnął głową Walczak. ― Facet z ikrą i ma głowę na karku. Lubię z nim

pracować. Ale nas dwóch to mało, jeżeli robota ma być szybko wykonana.


Dokooptuj jeszcze kogoś. Może Pakułę?

background image

Zastanowię się. Więc oficjalnie przejmujemy tę sprawę?

Tego jeszcze nic wiem. Gdańsk zaczął. Na ich terenie to się stało...
―Ale wszystkie główne postacie mieszkają w Warszawie.
―Właśnie. Trzeba będzie stworzyć jakąś formę kooperacji. Być może, że ściągniemy Zielniaka do

Warszawy.


Chyba  tak  ―  zgodził  się  Walczak.  ―  Przyjemny  facet.  Poznałem  go  w  zeszłym  roku.  Zna  się  na

robocie.


Stary fachowiec. Ma ogromne doświadczenie.
Walczak wrócił do maszynopisu i znowu zaczął wyliczać:
―  Kozielski,  Kozielska,  Ślewicki,  Gruszecka.  Zewert,  Czernicka.  Gdyby  tak  przeszukać  ich

mieszkania...

―Oj, ty marzycielu. Kiedy wreszcie przestaniesz bujać w obłokach?
―  To  już  nawet  nie  pozwalasz  mi  trochę  pofantazjować?  ―  obruszył  się  Walczak.  ―  Fachowy

rzut oka na mieszkanie może często dać więcej informacji o człowieku aniżeli wszystkie

wywiady.
― Szczególnie jeżeli się jeszcze przejrzy korespondencję.
― Oczywiście. Korespondencja jest przecież jednym z elementów umeblowania. Przeważnie leży

w  szufladach  albo  w  szafach,  Jak  ty  sobie  w  ogóle  wyobrażasz  zbieranie  takich  informacji,  i  to  w
przyśpieszo-nym tempie?


To już twoja sprawa.
― Czy zwłoki Kozielskiego przywieziono do Warszawy?

Tak. Jutro pogrzeb. Chyba pójdziesz.
― Myślę, że powinienem. Chrześcijański obowiązek. Wprawdzie nic przepadam za cmentarnymi

na-strojami,  ale  wiem  z  doświadczenia,  że  podczas  żałobnych  uroczystości  można  poczynić  dużo
ciekawych obserwacji. Czasem nawet na pogrzebie zjawia się morderca.

―Sęk  w  tym  ―  powiedział  Leśniewski,  zapalając  papierosa  ―  że  Kozielskiego  nikt  nie

zamordował.

Otruł się przypadkowo dżemem, przeznaczonym dla kogo innego. Tak twierdzi Zielniak. Napisał to

w swoim raporcie, a także mówił mi o tym telefonicznie.

―Dżem z czarnych porzeczek ― mruknął Walczak.

Czuję, że stracę serce do tego dżemu, a tak go lubiłem. Aż szkoda...
―Nie każdy dżem jest przyprawiony cyjankiem potasu.
―Mówisz?... A czy to był rzeczywiście cyjanek potasu?

Analiza tak wykazała, analiza resztek dżemu, którym się uraczył
Kozielski.

A sekcja zwłok?

background image

To samo. Cyjanek potasu, Żadnych wątpliwości.

Usiłowanie zabójstwa.

Tak. A ofiarą padł przypadkowo Kozielski.
Walczak przegarnął palcami niesfornie zwichrzoną czuprynę.
―Ciekawe, czy morderca będzie konsekwentnie dążył do swego celu.

Musimy być na to przygotowania

W takim razie zachodzi obawa, że możemy mieć nowego trupa.

i to niewykluczone.

Należałoby dać obstawę tym trzem osobom. Leśniewski potrząsnął
głową.
―Praktycznie  niewykonalne,  a  poza  tym  to  by  nic  nie  pomogło.  Nie  sposób  przecież  śledzić

każdego kroku tych ludzi.

― Myślę, że i oni sami będą się pilnować ― powiedział Walczak.

Właściwie bardzo trudno zgadnąć, co kryje się za tym wszystkim ―
westchnął  pułkownik.  ―  Nie  możemy  przecież  wykluczyć,  że  ofiara  w  ogóle  nie  zna  swego

prześladowcy.


Czyli morderstwo na zamówienie.

Właśnie ― przytaknął Leśniewski. ― Morderstwo na zamówienie.
Zgrabny sposób- pozbywania się niewygodnego człowieka. Żadnych powiązań pomiędzy ofiarą a

mordercą.  Taka  taktyka  ogromnie  utrudnia  śledztwo.  Zresztą  to  wszystko  są  czysto  teoretyczne
rozważania, na które chyba w tej chwili szkoda czasu.

Walczak pożegnał szefa i wrócił do swojego pokoju. Zaraz leż skomunikował się z Olszewskim.
Porucznik był wspaniale opalony, tryskał zdrowiem i radością życia.
Zainteresował się sprawą. Uważnie przeczytał elaborat Zielniaka.

A może jaki maniak... ― zastanawiał się.

Maniak? ― zdziwił się Walczak.
―Nie  można  tego  wykluczyć.  Teraz  na  świecie  są  bardzo  modne  rozmaite  morderstwa

dokonywane na tle zboczeń.

Walczakowi ta hipoteza nie trafiła do przekonania.

Przestańmy wydziwiać, bracie. Traktujmy sprawę tak, jakbyśmy mieli do czynienia z najzupełniej

normalnym osobnikiem. W tej chwili chodzi o zebranie jak największej ilości informacji dotyczących
. ludzi z pensjonatu, którzy nie są amatorami dżemu z czarnych porzeczek.

― Czy można tę sprawę zakwalifikować jako morderstwo? ― spytał

background image

Olszewski. ― Bo przecież Kozielski...
―  Jeżeli  przyjmiemy,  że  Kozielski  zjadł  dżem  przeznaczony  dla  kogo  innego  ―  przerwał  mu

Walczak

―  to  oczywiście  nie  można  tego  traktować  jako  morderstwa.  Usiłowanie  zabójstwa.  Moim

zdaniem jednak nie wolno wykluczyć, że Kozielski został otruty. Mógł przecież ktoś z jego znajomych
przynieść mu ten dżem.


Tak.  Oczywiście.  I  jeżeli  nie  będzie  nowej  ofiary,  to  ta  teoria  nabierze  wszelkich  cech

prawdopodobieństwa.

Walczak skrzywił się z powątpiewaniem,
―I tak, i nie. Być może, że morderca na pewien czas zrezygnuje ze swego zamiaru.
―Nie ― zaprzeczył energicznie porucznik. ― Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Jeżeli facet

decyduje  się  likwidować  swego  wroga  w  pensjonacie,  jeżeli  zadaje  sobie  tyle  trudu,  żeby  zdobyć
gdzieś  cyjanek  potasu,  to  zagrożenie  musi  być  bardzo  duże.  Moim  zdaniem  albo  Kozielski  został
celowo otruty, albo w Bardzo krótkim czasie będziemy mieli nowe morderstwo.

― Któremu nie zdołamy zapobiec ― uzupełnił Walczak.
―Ale które niewątpliwie pomoże nam rozwikłać całą tę sprawę.

Jesteś cyniczny.
―Nie. Po prostu praca w milicji nauczyła mnie trzeźwo patrzeć na podobne sytuacje.

Jesteśmy od tego, żeby nie dopuścić do nowej zbrodni.

Sądzisz, że to takie proste?
―Nie, nie sądzę ― przyznał Walczak. ― Ale musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy.

Pięć osób do rozpracowania,..

Razem z Kozielską sześć.

Niezła robótka. Ilu ludzi daje pułkownik?

No...  Właściwie  na  razie  mówił  o  mnie,  o  tobie  i  ewentualnie  o  Pakule.  Jeżeli  chciałoby  się  to

szybko  załatwić,  należałoby  zatrudnić  pięciu  albo  sześciu  ludzi.  Każdemu  przydzielić  jedną  z  tych
osób i tego...


Urlopy ― westchnął Olszewski. ― Bardzo wątpię, żeby szef zaangażował taką ekipę.

I ja także wątpię ― zgodził się Walczak. ― Czuję, że we trzech będziemy musieli to obskoczyć.
Zresztą zobaczymy.
W każdym razie ja już nie dotknę dżemu z czarnych porzeczek.
— Ja chyba także nie ― uśmiechnął się Olszewski.
Walczak  dopełnił  chrześcijańskiego  obowiązku.  Poszedł  na  pogrzeb  Kozielskiego.  Ludzi  było

dużo.

Kozielski  miał  sporą  rodzinę,  wielu  przyjaciół,  bliższych  i  dalszych  znajomych,  którzy  uznali  za

background image

stosowne wziąć udział w żałobnej uroczystości.

Walczak  wmieszał  się  w  tłum  postępujący  za  trumną,  powoli  wysuwając  się  na  czoło  smutnego

orszaku.

Uważnie  obserwował  obleczone  w  okolicznościową  powagę  twarze,  jakby  wśród  nich

spodziewał  się  znaleźć  odpowiedź  na  dręczące  go  pytanie:  Czy  śmierć  Kozielskiego  była  dziełem
przypadku, czy też został

celowo, z premedytacją, otruty?
Nad  grobem  ksiądz  pośpiesznie  odmawiał  modlitwy,  zgromadzeni  słuchali  ich  w  pobożnym

skupieniu.

Nietrudno jednak było odgadnąć, że każdy z tych ludzi myśli o swoich sprawach i niecierpliwie
oczekuje końca cmentarnej uroczystości.
Walczak  z  ogromnym  zainteresowaniem  przyglądał  się  wdowie.  Była  bardzo  blada,  ale  ze

spokojem i godnością znosiła swój ból. Tuż przy niej stał wysoki, barczysty mężczyzna o regularnych
rysach twarzy.

Bujna  szpakowata  czupryna  zaczesaną  do  tyłu  dodawała  mu  artystycznego  wdzięku.  Delikatnie

podtrzymywał Kozielską pod rękę, pochylając się nad nią od czasu do czasu i jakby o coś pytając.

Odpowiadała  mu  ledwie  dostrzegalnym  skinieniem  głowy.  Wreszcie  ksiądz  zakończył  modły  i

zdjął komżę. Wtedy przystąpili do akcji grabarze. Na świeżą mogiłę posypały się kwiaty. Położono
wieńce  z  szarfami,  żałobnicy  poczęli  się  rozchodzić.  Każdy  żwawo  podążał  do  swoich  spraw,  do
swojego życia. Chwilowy kontakt ze śmiercią do-biegł

końca.
Wdowa  i  towarzyszący  jej  mężczyzna  wyszli  z  cmentarza  i  wsiedli  do  eleganckiego  Peugeota.

Walczak zadowolił się skromną, wysłużoną Warszawą.

Sikora  był  znakomitym  kierowcą  i  posiadał  ogromne  doświadczenie  w  ściganiu  podejrzanych

wozów.

Cały też czas utrzymywał należyty dystans i nie tracił z oczu Peugeota, tak jednak manewrując, aby

nic wzbudzać podejrzeń.

Zajechali  na  Mokotów.  Peugeot  zatrzymał  się  przed  willą,  tonącą  wśród  zieleni.  Pani  Kozielska

wysiadła wraz ze swym towarzyszem.


Co robimy? ― spytał Sikora.
―Żebym  to  ja  wiedział  ―  mruknął  Walczak.  ―  Zaparkujcie  wóz  gdzieś  tu  w  pobliżu,  a  ja  się

rozejrzę.


Rejestracja warszawska. Notujemy numer?

Jasne.
Walczak wysiadł i wolno szedł w kierunku willi. Z jednej strony byłoby ogromną niedelikatnością

zawracać  głowę  Kozielskiej  w  dniu  pogrzebu  jej  męża,  z  drugiej  jednak  strony  w  takim  właśnie
momencie  można  liczyć  na  zdobycie  jakichś  cennych  informacji.  Człowiek  pod  wpływem  emocji,
wywołanych  żałobnymi  uroczystościami,  skłonny  jest  powiedzieć  więcej  aniżeli  w  normalnych
warunkach. Poza tym Walczak miał

ogromną ochotę zapoznać się z owym reprezentacyjnym mężczyzną, który towarzyszył wdowie.
Po krótkim wahaniu wszedł na kamienny ganek i nacisnął dzwonek.
Otworzyła mu Kozielska. Spojrzała zdziwiona.

background image


Pan do kogo?

Chciałbym się widzieć z panią Kozielską.
―To ja jestem. Czego pan sobie życzy? ― Głos miała zdecydowany, energiczny. Nie wyczuwało

się w nim wzruszenia.

Przedstawił się, wyjaśniając, że jest z milicji i pokazał legitymację służbową.
―  Bardzo  przepraszam,  że  panią  niepokoję  ―  powiedział,  znakomicie  udając  zażenowanie.  ―

Chciałbym panią prosić o chwilę rozmowy. Ale może przyszedłem nie w porę?

Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.

Przed chwilą wróciłam z pogrzebu mego męża.
― Och, proszę mi wybaczyć. Nie wiedziałem. Przyjdę innym razem.
Zawahała się.

Skoro  pan  już  przyszedł,  to  proszę  wejść.  Prędzej  czy  później  będę  musiała  odbyć  z  panem  tę

rozmowę. Proszę.

Wprowadziła  go  do  dużego  pokoju,  spełniającego  zarazem  rolę  gabinetu,  biblioteki  i  saloniku.

Najbardziej  dekoracyjnym  elementem  były  tu  książki,  ustawione  na  pólkach  sięgających  nieomal
sufitu  i  ożywiających  wnętrze  kolorowymi  grzbietami.  Umeblowanie  utrzymane  było  w  ciemnej
tonacji, do której dostosowano również i dywan.

Mężczyzna o szpakowatej czuprynie podniósł się z fotela.
― Pan major Walczak, pan inżynier Waldor ― powiedziała Kozielska.
Odczekała  chwilę,  aż  obaj  mężczyźni  wymienią  uścisk  dłoni,  i  wskazała  fotel:  ―  Proszę,  niech

pan siada, panie majorze.

Walczak usiadł, ale nic w fotelu, tylko na stojącym opodal wyściełanym krześle. Był niewielkiego

wzrostu  i  niechętnie  zagłębiał  się  w  wygodne  meble,  które  odbierały  mu  pewność  siebie.  Zawsze
wolał sie-dzieć na czymś wyższym, szczególnie podczas przeprowadzania urzędowych rozmów.

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Twarz inżyniera Waldera nie wyrażała żadnych uczuć. Siedział

nieruchomo, nie patrząc na nowo przybyłego i nie siląc

się na rozmowę. Pani Kozielska przybrała wyczekującą postawę, utkwiwszy pytająco spojrzenie w

niespodziewanym  gościu.  Wreszcie  Walczak  doszedł  do  wniosku,  że  ta  niema  scena  nazbyt  się
przeciąga.

―Pozwoliłem  sobie  odwiedzić  panią,  ponieważ  pragnąłbym  wyjaśnić  jeszcze  pewne  szczegóły

związane z tragiczną śmiercią męża ―

powiedział. Podniosła brwi do góry.
― Wydawało mi się, że wszystko już zostało wyjaśnione tam, na Wybrzeżu. Pan Zielniak...
―Tak.  Wiem  ―  przerwał  Walczak.  ―  Kolega  Zielniak  przekazał  nam  dokładne  sprawozdanie.

Jestem  więc  zorientowany  w  całokształcie  sprawy.  Chciałbym  jednak  omówić  z  panią  niektóre
szczegóły, które są dla mnie niezbyt jasne.


Proszę bardzo. Słucham?

Ale czy nie męczy panią ta rozmowa? Może odłożymy ją na inny dzień?

background image

Nie, nie. Wolę już to mieć za sobą.

A  więc...  ―  podjął  Walczak  ―  z  akt  sprawy,  które  otrzymaliśmy  z  komendy  wojewódzkiej  w

Gdań

sku,  wynika,  że  mąż  pani  zmarł  na  skutek  spożycia  dżemu  z  czarnych  porzeczek,  który  był

przeznaczony dla kogo innego.

Na twarzy pani Kozielskiej pojawił się wyraz znużenia.

Czy musimy jeszcze raz powtarzać to wszystko?
―Chwileczkę ― Walczak rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Waldera, który w dalszym ciągu

siedział z kamienną, nieprzeniknioną twarzą. ―

Wiemy,  że  pani  zeszła  do  kierowniczki  pensjonatu  po  śniadaniu.  Kto  zazwyczaj  wystawiał  na

korytarz tacę z resztkami jedzenia, pani czy mąż?


Przeważnie ja.
―  Dlaczego  wobec  tego.  wychodząc  do  kierowniczki,  nie  zabrała  pani  z  pokoju  tacy.  żeby  ją

wystawić na korytarz?

Nieznacznie wzruszyła ramionami.

Nie wiem. Nie pamiętam. Być może, że mój mąż jeszcze jadł. Dziś już nie przypominam sobie...
―Uhm  ―  Walczak  przeciągnął  dłonią  po  włosach,  które  ani  rusz  nie  chciały  układać  się

posłusznie w elegancką fryzurę. ― Czy pani także jest tego

zdania, że mąż wyszedł na korytarz i z cudzej tacy wziął miseczkę z dżemem?

Nic umiem sobie inaczej wytłumaczyć tego, co się stało.

A czy nie przyszło pani na myśl, że podczas pani nieobecności ktoś mógł wejść do pokoju państwa

i poczęstować pana Kozielskiego zatrutym dżemem?


To niemożliwe! ― Zostało to powiedziane z taką gwałtowną energią, że Walczak aż się zdziwił.

Właściwie dlaczego?

Bo któż mógłby chcieć otruć mojego męża?!
―Ktoś, komu mąż przeszkadzał. Zdecydowanym ruchem potrząsnęła głową.

Nie,  nie.  To  nic  ma  najmniejszego  sensu.  Mój  mąż...  Nie  wyobrażam  sobie,  żeby...  Mój  mąż  nie

miał wrogów.

Walczak znowu rzucił błyskawiczne spojrzenie w kierunku Waldera. Nie dostrzegł jednak żadnej

zmiany na jego twarzy.


Czy dobrze znała pani swego męża?

No. ja myślę.
― Można spytać, od jak dawna byli państwo małżeństwem?

background image


Od trzech lat.
―Od trzech lat? Hm... Trzy lata to niezbyt długi okres czasu.

Mogę pana zapewnić, że mąż zwierzał mi się ze wszystkiego i gdyby mial takich niebezpiecznych

wrogów, wiedziałabym o tym.

―Nie przekonała mnie pani ― uśmiechnął się przepraszająco Walczak. ―
Nieomal każdy człowiek ma jakieś swoje tajemnice, których zazdrośnie strzeże i z których nie jest

skłonny się spowiadać. Ale mniej-sza z tym.

Chciałbym jeszcze zapytać, czy to było pani pierwsze małżeństwo?

Nie. To był mój drugi mąż.

A pierwszy?

Nie żyje.

Od dawna?

Pięć lat temu zginął w wypadku samochodowym.

Gdzie?

W Jugosławii.
Walczak ze współczuciem pokiwał głową.

A  wracając  do  tego  fatalnego  dżemu,  proszę  mi  powiedzieć,  czy  pani  mąż  wychodził  wtedy  z

pokoju przed śniadaniem?

Zastanowiła się.

Tak. Zdaje mi się, że wychodził do łazienki przed śniadaniem.
Jestem prawie pewna.
―  Czyli,  że  po  śniadaniu  raczej  nie  musiał  wychodzić  z  pokoju.  Czyżby  specjalnie  wyruszył  na

poszukiwanie nie zjedzonego dżemu?


Trudno mi na to odpowiedzieć.

No bo zastanówmy się chwilę ― ciągnął dalej Walczak, ciągle spoglądając w kierunku Waldera.

Ktoś po śniadaniu idzie do łazienki i wracając widzi na stoliku stojącym na korytarzu miseczkę z

dżemem.

Zabiera ją do swojego pokoju i pożywia się. To brzmi logicznie. Ale żeby ktoś specjalnie wstawał

z łóżka, wychodził z pokoju i szukał dżemu, to wydaje się mało prawdopodobne. Pani znalazła męża
w łóżku, w pidżamie, a taca z resztkami śniadania

stała w pokoju, na stoliku?

background image


Tak.

Ani pani nic wyniosła tacy. ani mąż? Kozielska nie odpowiedziała.
Przesunęła dłonią po czole. Robiła wrażenie bardzo zmęczonej.
Walczak postanowił zrezygnować z dalszej rozmowy. Właściwie osiągnął
swój  cel.  Poznał  wytwornego  towarzysza  pani  Kozielskiej,  a  jednocześnie  zasiał  dostateczny

niepokój w sercach tych dwojga.

Jeżeli mają coś na sumieniu, to ta pogawędka dobrze im zrobi ―
pomyślał.
Żegnając się z Walderem, powiedział:
―Ale pan się pięknie opalił, panie inżynierze. Pewnie nad morzem...

Lubię morze ― odparł obojętnie Walder. ― Do widzenia.
Porucznik  Olszewski  nie  tracił  czasu.  Już  w  trzy  dni  po  rozpoczęciu  akcji  zjawił  się  w  pokoju

Walczaka z pewnymi materiałami.

―Mam trochę informacji dotyczących Zewerta i
romantycznej poetki.

Dawaj ― zainteresował się Walczak.

A więc tak... ― Olszewski wyjął z kieszeni gruby wysłużony notes i zaczął przewracać kartki. ―
Więc  tak.  Ten  Zewert  to  nieciekawy  facet.  Karty,  wódka,  dziewczyny.  Nic  bierze  się  do  żadnej

roboty.  Han-dluje  walutą,  złotem,  pośredniczy  w  sprzedaży  samochodów,  a  ostatnio  próbował
szantażu.


Szantażu?

Tak. Podobno szantażował niejakiego Waldera, inżyniera Waldera.
Walczak aż podskoczył na krześle.

Co ty mówisz?! To cholernie interesujące. Skąd masz te wiadomości?

Z dobrego źródła, wiarygodna informacja.

Na czym polegał ten szantaż?
―Dokładnie nie wiem, ale wkrótce będę znać szczegóły.

A czy wiesz coś bliższego o Walderze?
―  Tylko  tyle,  że  jest  specjalistą  w  dziedzinie  biochemii  i  że  pracuje  w  jakimś  instytucie

doświadczal-nym. Dlaczego interesuje cię właśnie ten facet?

―Wyobraź sobie, że ma bliższe powiązania z Kozielską.

O! ― wykrzyknął Olszewski. ― Z Kozielską? Co ty powiesz?
Niezwykły zbieg okoliczności.

background image


Powiedziałbym,  że  szczęśliwy  zbieg  okoliczności.  Przynajmniej  dla  śledztwa  ―  uśmiechnął  się

Walczak.


Sądzisz, że Walder może mieć coś wspólnego ze śmiercią Kozielskiego?
―Nie wiem. W tej chwili za wcześnie na jakieś konkretne wnioski. W
każdym  razie  z  twoich  informacji  wynika,  że  ma  łatwy  dostęp  do  cyjanku  potasu,  a  ja  wiem,  że

przyjaźni się z panią Kozielską. To już jest coś, jakieś zaczepienie. Poza tym ta opalenizna.


Opalenizna...?
―  Tak.  Walder  jest  pięknie  opalony.  Odcień  opalenizny  wskazuje  na  to,  że  wrócił  znad  morza.

Jeżeli jeszcze okaże się, że mieszkał w tym samym pensjonacie co i Kozielscy...


Ryzykowałby taki numer?

A dlaczegóż by nic?
― A może chciał wykończyć Zewerta, nie Kozielskiego?

To  także  możliwe.  Ale  nie  bawmy  się  w  domysły.  Wspomniałeś,  że  masz  jakieś  informacje

dotyczące tej poetki.


Tak.  Informacje  nie  sprawdzone  jeszcze,  ale  w  każdej  plotce  kryje  się  część  prawdy.  Otóż  ta

„uduchowiona" niewiasta trudni się ponoć niezbyt legalnym handelkiem, a poza tym niewykluczone,
że  w  swoim  mieszkaniu,  któro  jest  dosyć  duże,  zorganizowała  sympatyczny  dom  schadzek.  Lubi
popić,  lubi  młodych  chłopców  i  lubi  pieniądze,  a  na  pewno  nie  zdobywa  ich  samą  twórczością
poetycką.

―  Hm,..  ―  Walczak  przeciągnął  dłonią  po  policzkach,  na  których  pozostał  granatowy  ślad  po

twardym,  ciemnym  zaroście.  ―  Sprawdźcie  to  dokładniej.  Interesujące.  Obecnie  chciałbym  się
czegoś dowiedzieć o panu Ślewickim. Należałoby także zebrać trochę więcej informacji o Walderze.


Ślewickim miał się zająć Pakuła. Myślę, że coś tam wywęszy.

Na pewno. To doświadczony fachowiec. Zna się na robocie.
Rozległo się pukanie.
―O wilku mowa ― powiedział wesoło Olszewski, zobaczywszy uśmiechniętą twarz Pakuły.
Walczak serdecznie uścisnął dłoń sierżanta.

Macie dla mnie coś ciekawego? ― spytał.

Coś niecoś mam, towarzyszu majorze, ale czy to ciekawe, nic wiem.
Zaraz...
Pakuła  zaczął  szukać  po  wszystkich  kieszeniach,  mrucząc  gniewnie  pod  nosem.  Wreszcie  wyjął

plik pomiętych kartek, położył je na biurku i rozprostował dłonią.


Nie możecie sobie sprawić porządnego notesu?

background image


spytał Walczak.
―Miałem, ale gdzieś zgubiłem. Wolę tak, bo jak zgubię notes, to za jednym zamachem wszystkie

notatki diabli biorą, a jak zapisuję luzem, to zgubię jedną, najwyżej dwie kartki, a reszta zostanie.


Czego dowiedzieliście się o Ślewickim?

Właśnie. O Ślewickim. No więc tak... ― Pakuła włożył na nos okulary: ― Urodzony dnia...
―  Dajcie  spokój  ―  powiedział  zniecierpliwiony  Walczak.  ―  W  tej  chwili  nie  interesują  mnie

jego personalia. Podajcie mi konkrety.

Pakuła poczuł się trochę dotknięty. Chciał zaprezentować cały zdobyty materiał.
―  Bardzo  proszę.  Niech  będą  konkrety.  Facet  obraca  się  w  środowisku  artystycznym.  Posiada

liczne  kontakty  z  piosenkarzami,  z  piosenkarkami,  z  muzykami.  Kręci  się  kolo  tych  wszystkich
festiwali.  Trudno  określić,  z  czego  konkretnie  żyje,  ale  powodzi  mu  się  bardzo  dobrze.  Ostatnio
nawet sporo wyjeżdża za granicę.


Z wycieczkami?

Z wycieczkami i prywatnie. Wygląda na to, że nadziany gość. Forsy ma jak lodu.

Od dawna tak mu się dobrze powodzi?

Tego dokładnie nie wiem. Chyba już ładnych parę lat. Może cztery, może pięć.

Nie wiecie czasami, dokąd wyjeżdżał za granicę?

Był w Bułgarii, w Rumunii, na Węgrzech, w NRD, w Jugosławii.

W Jugosławii także był?

Także.

Kiedy?

Musiałbym sprawdzić dokładną datę.

Sprawdźcie.  To  mnie  interesuje.  Więc  mówicie,  że  Ślewicki  w  pewnym  momencie  zaczął

wydawać dużo forsy.

― Tak. Dawniej był takim sobie bardzo skromniutkim agentem.
Podobno często pożyczał po parę złotych u znajomych. A teraz...

Może dostał jakiś spadek?

Nie dostał. Sprawdzałem.

background image

Może wygrał na loterii?

Nie wygrał.

Ciekawe. W jaki sposób można się tak nagle wzbogacić?
― Rabunek, zabór mienia społecznego, handel narkotykami, szantaż―
podsunął Pakuła.
Walczak pokiwał głową.

Tak... No, cóż... Trzeba będzie to sprawdzić.

Czy mogę się odmeldować, towarzyszu majorze?
― Tak. Dziękuję wam. Postarajcie sic jeszcze czegoś dowiedzieć o tej fortunie Ślewickiego.
Po wyjściu sierżanta Walczak zaczął cicho gwizdać arię Nadira z
„Poławiaczy pereł", co oznaczało, że jego umysł intensywnie pracuje.
Olszewski czekał cierpliwie na zakończenie tego muzykalnego nastroju.
Wreszcie Walczak nieco głośniej wykonał ostatnie tony, rozstał się z Bizetem i spytał:
― Czy wiesz, że Gdańsk przysłał już nam całą dokumentację?

I co?

Z  raportu  Zielniaka  wynika,  że  Walder  mieszkał  w  tym  samym  pensjonacie  co  Kozielscy,

Ślewicki, Gruszecka i Zewert.

― O! ― zainteresował się Olszewski. ― To rzeczywiście ciekawe.
Podejrzewasz Kozielską?
Major wzruszył ramionami.

W tej chwili trudno coś konkretnego powiedzieć. Ze wstępnego wywiadu wynika, że byli bardzo

dobrym małżeństwem. Żadnych motywów zbrodni., chyba jakieś ogromnie zakamuflowane.


No, a ten Walder?

Nie powiedziane, że jest jej kochankiem. Może po prostu łączą ich wspólne interesy handlowe, a

może stara, dawno przebrzmiała miłość?

― Niewykluczone ― przytaknął Olszewski. ― Należałoby i to sprawdzić.
Walczak pogrążył się w głębokiej zadumie.
― Pierwszy mąż Kozielskiej zginął w wypadku samochodowym... ―
mruknął po chwili, idąc za tokiem swych myśli.
Porucznik spojrzał na niego zdziwiony.

I co z tego? ― spytał.

Może nic, ale muszę ci powiedzieć w zaufaniu, że zawsze trochę niepokoją mnie kobiety, których

mężowie giną gwałtowną śmiercią.

―Czy wiesz coś bliższego o pierwszym mężu Kozielskiej?

background image

― Właśnie, że nie ― powiedział zatroskany Walczak. ― Będę musiał
zebrać o nim trochę informacji.

Czy to nie strata czasu?

Być  może. A  mimo  to  nie  należy  tego  zaniechać.  Jak  dotychczas  słabo  posuwamy  się  z  naszym

śledztwem. A nuż ten trop coś nam da?

ROZDZIAŁ III
Siedział  na  tapczanie  z  podkurczonymi  nogami  i  palił  jednego  papierosa  za  drugim.  Szare  smugi

tyto-niowego dymu wypełniały pokój. Mimo otwartego okna trudno było oddychać.

Podeszła i położyła tłustą, wilgotną dłoń na jego rozwichrzonej czuprynie.
― Henryku, błagam cię, nie przejmuj się tak strasznie.
Żachnął się.

Zostaw!

Opanuj nerwy. Uspokój się ― prosiła.
Odsunął ją od siebie energicznym, nieomal brutalnym ruchem. Zerwał
się i szybkimi krokami
zaczął
przemierzać pokój, obijając się o meble. Przewrócił krzesło. Podniósł je i z całej siły cisnął nim o

podłogę.

Przestraszyła się.

Co ty wyprawiasz? Oszalałeś? Uspokójże się. Spojrzał na nią z nienawiścią w oczach.

Łatwo ci mówić: „uspokój się", „nie przejmuj się", „opanuj nerwy".
Bo  tobie  nic  nie  grozi.  Ty  jesteś  bezpieczna  jak  zawsze.  Ty  potrafisz  się  asekurować. Ale  ja...

Mnie grozi więzienie! Rozumiesz?! Mnie grozi więzienie!!

―Jakoś to spróbujemy załatwić. Nie przejmuj się. Nie takie rzeczy się już załatwiało. Pomyślimy.
Pochylił się i przybliżył swą rozognioną twarz do jej nalanych, błyszczących od potu policzków.

Ty wrobiłaś mnie w to wszystko. Tymi naraiłaś tę cholerną sprawę.
Ty. stara kurwo!
Obruszyła się.

Tyle razy cię prosiłam, mój drogi, żebyś przy mnie nie używał
takich słów ― powiedziała, wydymając
wargi.
Zaśmiał się krótkim, niewesołym śmiechem.

Nie udawaj dystyngowanej damy, a przynajmniej nie w mojej obecności.
―Mam chyba prawo wymagać od ciebie trochę szacunku...

Szacunku? ― Znowu się roześmiał. ― Dobre sobie! Ty żądasz dla siebie szacunku? A na jakiej to

background image

podstawie, jeśli można wiedzieć? Przestań się wygłupiać! Przecież się znamy,

―Zdaje się, że już zapomniałeś, co dla ciebie zrobiłam, z czego cię wyciągnęłam...

Bo chciałaś mieć chłopaka w łóżku.

Jesteś ordynarny! Proszę cię...

Dlaczegóż to jestem ordynarny? Mówię tak, jak było. Może zaprzeczysz?
Westchnęła i ukryła twarz w dłoniach.

A ja się łudziłam, miałam nadzieję, że zaszczepię ci jakieś ideały, że wieję w duszę choć odrobinę

romantyzmu...


Przestań się wygłupiać! To cholernie nudne. Co tu obwijać w bawełnę! Ty chciałaś mieć chłopaka

w  łóżku,  ja  potrzebowałem  twojej  forsy.  W  porządku.  Nie  ma  o  czym  gadać.  Lepiej  powiedz,  co
teraz mam zrobić.

Przyjrzała mu się uważnie i wzruszyła ramionami.

A bo ja wiem.
Krew nową falą uderzyła mu do twarzy. Wydawało się. że się na nią rzuci.

To tak! To teraz mówisz: „bo ja wiem", a wtedy...

Ja ci odradzałam ― powiedziała spokojnie.

Ale najprzód mi doradzałaś! Odradzałaś, kiedy było już za późno.
Co teraz? Co teraz?! Skąd ja wezmę tyle forsy? Dasz mi?

Przecież wiesz, że nie mam. To duża suma.
Znowu  zaczął  biegać  po  pokoju  i  znowu  przewrócił  krzesło.  Tym  razem  jednak  nie  cisnął  nim  o

podłogę.

― Wymyśl coś. Błagam cię. Ratuj mnie ― powiedział łagodniej. ―
Przecież kiedyś mnie lubiłaś.
Patrzyła  na  niego  przez  przymrużone  powieki.  Doznawała  uczucia  jakiejś  na  wpół  okrutnej,  na

wpół  bo-lesnej  satysfakcji.  Przed  laty  ulokowała  w  tym  chłopaku  ogromne  uczucie  brzydkiej,
starzejącej się kobiety.

Wiedziała  przecież,  że  jej  nie  kocha,  że  jest  z  nią  tylko  i  wyłącznie  dla  jej  pieniędzy.  Ale

stworzyła  sobie  wokół  jego  osoby  własny  świat  złudzeń,  nie  mający  nic  wspólnego  z  realną
rzeczywistością.  Kiedy  przestała  mu  być  potrzebna,  odszedł.  Powinna  była  się  tego  spodziewać,  a
jednak  odczula  to  jako  ogromny  cios.  Teraz  znowu  się  pojawił.  Szuka  u  niej  jak  kiedyś  oparcia,
pomocy. A może wróci? Może znowu będzie tak jak dawniej?

―Usiądź ― powiedziała cicho, pieszczotliwie. ― Usiądź, Henryku.

Daj mi coś do picia.

background image

Jeszcze tego brakowało, żebyś się upił.

Nie  upiję  się.  Daj  mi  coś  do  picia,  bo  zwariuję.  Wstała,  podeszła  do  baru  i  wyjęła  butelkę

winiaku.


Pij powoli ― poradziła.
Jednym haustem połknął zawartość kieliszka.

Nalej jeszcze. Zawahała się, ale nalała.
―Nie śpiesz się, Henryku. Spokojnie. Wypił i odsapnął.
― Tego mi było trzeba ― mruknął i zapalił papierosa. ― Zaraz lepiej się czuję.

Musisz  odpocząć,  kochany.  Połóż  się.  Zamknij  oczy.  Zrobię  ci  herbaty.  Będzie  mocna.  Taka,  jak

lubisz.


Nie chcę herbaty. Nalej mi jeszcze winiaku.
Nie protestując, napełniła kieliszek. Wypił i sięgnął po nowego papierosa.

Skąd ja wezmę tyle forsy? Skąd ja wezmę tyle forsy?!
―Radziłam ci, żebyś się z tej historii w porę wycofał. Ja ci zawsze dobrze radzę...
―Kto mógł przewidzieć, że ta cholerna kurwa spiknie się z tym facetem.
Spojrzała na niego z wyrzutem.

Henryczku. znowu zaczynasz...?

Daj spokój. Przecież nie o tobie mówię.

Wszystko jedno, nie lubię, jak się tak wyrażasz. A poza tym zupełnie nie rozumiem, po co w ogóle

wtajemniczałeś dziewczynę?

―Zachowałem się jak idiota. Fakt. Po wódce czasem człowiek tak coś...
Ale  nie  miałem  przecież  pojęcia,  że  ta  kretynka  ma  aspiracje  artystyczne,  że  chce  zostać

piosenkarką.

―Teraz każda młoda dziewczyna chce zostać piosenkarką.

Ma swój zawód.
― To nic nie znaczy. Szuka intratniejszego i łatwiejszego. A oprócz tego sławy.
Machnął ręką.
―Gdzie tam jej do sławy? A zresztą niech ją wszyscy diabli! Nie ma co się zastanawiać nad tym,

co by było, gdyby było. Trzeba myśleć, co dalej?

Jak się z tego wygrzebać? Paskudnie wpadłem. Paskudnie wpadłem, cholera jasna. No, powiedz

coś. Nie siedź tak i nie patrz się na mnie jak sroka w kość.

―Jak będziesz niegrzeczny, to w ogóle nic nie powiem.
Złagodniał.
―No, dobra, dobra. Przepraszam. Obdarzyła go zalotnym uśmiechem.
― O, tak to lubię ― powiedziała, modelując nastrojowo głos. ― Jeżeli będziesz miły...

background image

―Postaram się ― burknął, z trudem opanowując zniecierpliwienie.
Pani Cecylia od niechcenia musnęła go pulchną dłonią po policzku.
― Kochany, żebyś ty wiedział, jak ja do ciebie tęskniłam, jak bardzo mi było ciebie brak. Zrozum,

że ju...


No  dobrze,  dobrze  ―  przerwał  te  wyznania.  ―  O  tym  wszystkim  pogadamy  później.  Na  pewno

pogadamy. Teraz nie ma na to czasu.

Trzeba coś postanowić. Co proponujesz?
Zamyśliła  się.  Wiedziała,  że  kiedy  minie  niebezpieczeństwo,  on  odejdzie,  ale  z  drugiej  strony

zdawała sobie sprawę, że jeżeli mu nie pomoże, Henryk ją znienawidzi. Musiała mu pomóc, musiała
wykorzystać  tę  jedną  jedyną,  minimalną  szansę.  A  może...?  Może  będzie  się  poczuwał  do
wdzięczności?


Dlaczego milczysz? ― pytał natarczywie.

Zastanawiam się...

Miałaś  chyba  dosyć  czasu,  żeby  się  zastanowić.  Pamiętaj,  że  jak  mnie  wezwie  prokurator,

powiem, że to tyś mnie napuściła na całą aferę.


Grozisz mi?
―Nie, nie. Przepraszam. ― Wziął ją za rękę i pocałował tłustą, wilgotną dłoń. ― Przepraszam.

Chyba z nim pomówię... ― powiedziała wolno.

Chciałabyś pójść do niego?

Tak. Pójdę do niego. Myślę, że go przekonam. Mam różne sposoby, żeby go przekonać.
Odetchnął z ulgą.
ROZDZIAŁ IV
Walczaka  dręczyły  dwa  problemy:  nagle,  a  tajemnicze  wzbogacenie  się  Stawickiego  i  tragiczna

śmierć  pierwszego  męża  pani  Kozielskiej.  Nie  potrafiłby  uzasadnić  tego  na  drodze  logicznego
rozumowania, ale wyczuwał instynktownie, że

obydwie sprawy mają ze sobą jakiś związek. Okazało się. że Stawicki przebywał w Jugosławii w

tym samym czasie, co i Kozielscy. To mógł być, oczywiście, zwykły zbieg okoliczności bez żadnego
znaczenia,  ale...  Po  dłuższym  namyśle  oraz  po  gruntownym  rozważeniu  wszystkich  za  i  przeciw
Walczak  doszedł  do  wniosku,  że  należy  pogawędzić  z  panem  Stawickim.  Chcąc  mieć  świadka  tej
rozmowy, zabrał ze sobą porucznika Olszewskiego.

Dzień  był  pogodny,  słoneczny.  Warszawa,  pozbywszy  się  młodzieży  szkolnej  oraz

„urlopowiczów", oddychała swobodniej. Na ulicach odczuwało się wyraźnie wakacyjny nastrój.

―Długo tam nam zejdzie? ― spytał Olszewski w drodze na Mokotów.
―Chyba nie. Myślę, że z pól godziny. Dlaczego pytasz?
― Bo mam jeszcze dzisiaj parę spraw do załatwienia. Właściwie mogłeś sam pojechać do faceta.
―To dosyć ważna rozmowa. Wolę. żebyś był przy niej.
Samochód zatrzymał się w Alei Niepodległości. Wysiedli.

background image


O! ― powiedział Olszewski, zniżając mimo woli glos. ― Patrz.
Walczak rozejrzał się.

Co takiego? Co się stało?

Z domu. w którym mieszka Ślewicki, wyszła ta poetka.

Gruszecka?

Właśnie.  Zobacz,  jak  zasuwa.  Jakby  ją  kto  gonił.  Kto  by  pomyślał,  że  taka  gruba  baba  może

rozwinąć podobne tempo.

Walczak pociągnął porucznika za rękaw;.

Chodźmy.
Winda  była  zepsuta.  Musieli  wdrapywać  się  na  trzecie  piętro.  Walczak  sapał.  I  on  także  nic

należał  do  najchudszych.  Wreszcie  stanęli  przed  drzwiami  ozdobionymi  mosiężną  tabliczką:
„Andrzej Ślewicki".

Dzwonek działał, ale nie wywoływał pożądanego efektu. W mieszkaniu nikt się' nic poruszył.

Nie ma go w domu ― mruknął Olszewski. ― Trzeba było umówić się telefonicznie.

Nie chciałem go przygotowywać do tej rozmowy. Wolałem działać przez zaskoczenie.

Co robimy?
― Nic. Wracamy do komendy. Przyjedziemy za godzinę albo jutro.
Major jeszcze raz zadzwonił i odruchowo nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Weszli.

Halo! ― zawołał Olszewski. ― Jest tam kto? Cisza.
W łazience paliło się światło. Zajrzeli. Nikogo.

Jest tam kto? ― powtórzył Olszewski.
Nikt nie odpowiedział. Weszli do pokoju i zatrzymali się gwałtownie.
Leżał na podłodze, zgięty w ostatnim, przedśmiertnym skurczu.
Walczak pochylił się nad zwłokami. Dotknął ręki zmarłego, wyprostował, obrzucił pokój szybkim

spojrzeniem i podszedł do telefonu stojącego na biurku.


Przyczyna zgonu, doktorze?

Cyjanek potasu. Nie ma wątpliwości.

Czas?
― To zupełnie niedawna sprawa. Chyba nie upłynęła jeszcze godzina.

Znowu ten cholerny cyjanek potasu ― mruknął Olszewski. ― Z tego wynika, że wtedy dżemik dla

background image

niego był przeznaczony.


Chyba tak ― przyznał Walczak. ― Morderca nie dał za wygraną.

Morderca albo morderczyni.

Masz rację. Trzeba zaraz odszukać tę poetkę. Chociażwtym domu nie mieszkał tylko Ślewicki...

Widziałeś, jak wiała?

To prawda ― Walczak wziął Olszewskiego pod rękę i wyprowadził
go  do  przedpokoju.  ―  Przypil-nuj,  żeby  bardzo  dokładnie  zebrali  odciski  palców.  To  dla  nas

szalenie ważne w tej sytuacji.


Zawsze wierzysz w daktyloskopię ― uśmiechnął się porucznik.

Zawsze i niezmiennie. Zostań tu, a ja pogadam z dozorcą.
„Opiekun domowy" miał usposobienie opryskliwe i mało towarzyskie:
„Ja tam nic nie wiem. Nic nie widziałem. Co mnie to obchodzi" ―
powtarzał w kółko.'
Walczak spojrzał surowo na czerwoną, obrzękłą twarz, świadczącą o tym, że jej właściciel nic był

wrogiem napojów alkoholowych.


To bardzo niedobrze, że was to nic nie obchodzi. Powinno was obchodzić, co się dzieje w domu,

w którym jesteście tzw. gospodarzem.


Nic lubię się wtrącać, panie władzo. ― Ponury drab wzruszył
ramionami.

Powiedzcie, co wiecie o panu Ślewickim.

Tyle wiem, że go ktoś załatwił.

A poza tym?

Poza tym to nic. Sympatyczny był facet.

Pił?
Dozorca roześmiał się.
―Chyba jakie ziółka. Gdzie mu tam do picia. Schorowany człowiek. Żal było na niego patrzeć. Za

życia wyglądał jak nieboszczyk.


Odwiedzał go ktoś?

Bez przerwy go odwiedzali.

background image


Kto?

Różni. Starzy, młodzi, kociaki, te pajace z długimi włosami. Grali, śpiewali. Czasem to się nawet i

lokatorzy skarżyli na ten hałas. Ale sprawiedliwie trzeba powiedzieć, że w nocy było cicho.


Często pan Ślewicki wyjeżdżał?

Ajeździł. Przeważnie za granicę. Ostatnio był nad morzem.

Kiedy wrócił?

Będzie z tydzień, jak wrócił.

Odwiedzały go jakieś kobiety?

No przecie mówię, że przychodziło tu od cholery różnych kociaków.
Niektóre nawet niczego sobie.
― Ale czy miał jedną taką, która tu stale przychodziła, sama?

Tego  nie  powiem. Ale  to,  co  pan  władza  myśli,  to  wątpię.  Za  chudy  był,  okropnie  schorowany.

Gdzie mu tam było do kobity. Na te rzeczy trzeba silnego chłopa.


Czy uważano go za bogatego człowieka?
―Forsy  mu  nie  brakowało.  To  fakt.  Ostatnio  kupił  drogi  wóz.  Te  wyjazdy  także  przecie

kosztowały.

Walczak  pożegnał  dozorcę  i  wrócił  do  mieszkania  Ślewickiego.  Olszewski  siedział  w  kuchni  i

czytał

gazetę.

No i jak? ― spytał major.
―W porządku. Pracują na medal. Nie trzeba ich pilnować. A ty czego się dowiedziałeś od ciecia?

Żadnych rewelacji. Potwierdza się tylko to, co już wiemy.
―A prawda. Przed chwilą listonosz przyniósł list polecony. Masz. Czytaj.
W  związku  z  tą  willą  w  Konstancinie,  którą  się  pan  interesomI,  komunikuje  uprzejmie,  że

właściciel jest skłonny zaakceptować pańską cenę. Sądzę wobec tego, że transakcja jest aktualna, i
oczekuje łaskawej wiadomości. Z poważaniem A. Kozłowski.

Walczak skończył czytać i spojrzał na Olszewskiego,
―Skąd, u diabła, ten facet miał tyle forsy? ― powiedział porucznik.

Właśnie.  Skąd  miał  tyle  forsy?  Podobno  ostatnio  kupił  sobie  jakiś  luksusowy  wóz.  Pieniądze  są

częstym motywem zbrodni.


Może należałoby zbadać, kto po nim dziedziczy. Walczak pokiwał

background image

głową.
―  Tak.  Ale  przede  wszystkim  chciałbym  się  dowiedzieć,  jakie  były  źródła  tych  znacznych

dochodów.

Zastanówmy się. na czym ludzie w naszym kraju zarabiają dużo pieniędzy.
― Na kantach ― powiedział z przekonaniem Olszewski.

Jakiego rodzaju kanty mógł robić Ślewicki? Nie zajmował
eksponowanego stanowiska. Nie był
ani żadnym dyrektorem, ani prezesem. Nie miał dostępu do większej gotówki. Łapówki także nikt

mu nie dal, bo za co? W karty nie grał. Kręcił

się koło
tych piosenkarzy, ale na tym przecież nic mógł zarabiać aż takiej forsy.

Może waluta? ― zaproponował Olszewski. Walczak skrzywił się.

Wątpliwe.  Nie  mamy  na  to  żadnych  dowodów.  Dowiadywałem  się:  nasi  nigdy  nie  zetknęli  się  z

takim nazwiskiem, jeśli chodzi o środowisko warszawskich waluciarzy. Chyba że...


Chyba że co?

Chyba że jakiś maleńki szantażyk... To zazwyczaj bywa niezłe źródło dochodu.

Ale kogo Ślewicki mógł szantażować? Walczak bezradnym ruchem rozłożył ręce.

Ba, żebym to ja wiedział. Czy nie za dużo ode mnie wymagasz? Po pierwsze nie znam osobistego

życia pana Ślewickiego, a po drugie nie mam przecież żadnej pewności, że chodzi o szantaż. Faktem
jest, że facet był w dosyć ciężkich warunkach materialnych, a od paru lat zaczął

szastać forsą. Kupił nowy wóz, jeździł na zagraniczne wycieczki, chciał
nabyć  willę  w  Konstancinie.  Jeżeli  nie  spadek,  nie  wygrana  na  loterii,  nie  skok  na  bank,  nie

wygrana w kasynie, to co?

―Tajemnicza historia ― przyznał Olszewski. ― Szantaż rzeczywiście pasowałby nie najgorzej.

Ale czy są u nas tacy bogaci ludzie, z których można ciągnąć podobne sumy?

―  Są,  są  ―  zapewnił  go  Walczak.  ―  Nie  wyobrażasz  sobie  nawet,  ile  ludzie  mają  forsy.

Wystarczyło-by zajrzeć do PKO.


A może Ślewicki pracował dla obcego wywiadu?
―powiedział Olszewski. ― To także jest dosyć intratne zajęcie.

Głupstwa gadasz ― zgromił go Walczak. ― Jaki szpieg będzie się w ten sposób afiszował swoim

bogactwem? A poza tym lokowałby kapitał

raczej  w  zagranicznych  bankach.  To  nie  ma  żadnego  sensu.  Nie  warto  zresztą  gubić  się  w

domysłach.  Musimy  zbadać  dokładnie  przeszłość  Ślewickiego.  jego  powiązania,  kontakty,  stosunki
rodzinne.

―Więc zakładamy, że wtedy nad morzem ktoś chciał otruć właśnie Ślewickiego? ― upewnił się

Olszewski.

background image


To się nasuwa samo przez się. Nie możemy mieć oczywiście stuprocentowej pewności, ale chyba

tak  było.  Mordercy  nie  udało  się  wtedy  zgładzić  swej  ofiary  i  przeniósł  swą  działalność  na  teren
Warszawy. Nie dał za wygraną.


Z tego by wynikało, że morderca czuł się bardzo zagrożony.
Fachowcy  od  daktyloskopii  zakończyli  swoją  działalność.  Walczak  podziękował  im  i  wraz  z

Olszewskim  zabrali  się  do  przeszukiwania  mieszkania  Ślewickiego.  Zajęcie  to  zabrało  im  sporo
czasu.  Bogata  kore-spondencja,  nuty,  teksty  piosenek,  stosy  czasopism  krajowych  i  zagranicznych,
fotografie, płyty, najrozma-itsze notatki, prospekty. W

skorowidzu  znaleźli  adres  Kozielskich  oraz  numer  ich  telefonu,  a  pośród  kolorowych  fotografii

piękne zdjęcia z Jugosławii.


Co nam to daje? ― spytał Olszewski, wzruszając ramionami.
―Chciałbym się czegoś bliższego dowiedzieć o pierwszym mężu pani Kozielskiej ― powiedział

Walczak.

― A ty swoje... Chyba przede wszystkim przesłuchamy Gruszecką?

Oczywiście. To na pierwszym planie.

* * *

Walczak przez dłuższą chwilę uważnie przyglądał się poetce, której krwista twarz z wolna zaczynała
nabierać lekko fioletowego odcienia.


Czy pani się orientuje, dlaczego zaprosiliśmy ją tutaj, do komendy?
Energicznie potrząsnęła głową.

Nie mam pojęcia, proszę pana. To chyba jakaś pomyłka.

Bardzo żałuję, ale to nie jest pomyłka.

Nie rozumiem.

Sądzę,  że  pani  doskonale  rozumie  ―  uśmiechnął  się  Walczak.  ― A  jeżeli  nie  wszystko  jest  dla

pani dostatecznie jasne, spróbuję to wytłumaczyć w najbardziej przystępny sposób. Przede wszystkim
pragnę panią poinformować, że jest pani zatrzymana.

― Zatrzymana? Ja? To znaczy, że jestem aresztowana?

Można i tak określić. Jest pani aresztowana.

Ależ to bezprawie! Co ja zrobiłam? Czego wy chcecie ode mnie?
Walczak doskonale zdawał sobie sprawę, że
prowadzi  bardzo  ryzykowną  grę,  ale  postanowił  zabluffo-wać. A  nuż  się  uda.  Jeżeli  nie,  trudno.

Będzie musiał ponieść konsekwencje.


Jest pani podejrzana o zamordowanie Andrzeja Ślewickiego ―

background image

powiedział z naciskiem, nie spuszczając oczu z twarzy Gruszeckiej.
― O zamordowanie Ślewickiego? Ależ...! To nieprawda! To...

Przecież była pani wczoraj u niego w mieszkaniu, w Alei Niepodległości.

Ależ nic... Ja nie mam z tym nic wspólnego... To...
― Niech się pani nie wypiera. Mamy odciski palców.

Ale tylko na drzwiach... tylko na drzwiach! ― wykrzyknęła pośpiesznie.
―Więc  przyznaje  pani,  że  wczoraj  o  godzinie  siedemnastej  dziesięć  odwiedzała  pani  pana

Ślewickiego.

Zamrugała oczami.

Tylko weszłam. Tylko weszłam i zaraz uciekłam.

Dlaczego pani uciekła?
― Zobaczyłam, że leży i strasznie się przestraszyłam. Bałam się, że ktoś może pomyśleć...
―I nikogo pani nie zawiadomiła? Ani milicji, ani pogotowia, ani nawet sąsiadów czy dozorcy?

Bałam się. Okropnie się bałam.

Jak to? Zobaczyła pani leżącego na podłodze człowieka i nie przyszło pani na myśl, że może jest

ciężko chory, może potrzebuje pomocy?


Nie żył― powiedziała cicho.

A skąd pani była taka pewna, że nie żył? To ciekawe.

No... no... wyglądał na nieżywego.

I uciekła pani, bojąc się, że ktoś może posądzić panią o tę zbrodnię.
A skąd pani wiedziała, że Ślewicki został zamordowany? Ludzie umierają z różnych powodów―

na przykład na atak serca.


Ma  pan  rację.  Oczywiście.  Przestraszyłam  się.  Po  prostu  nie  zdawałam  sobie  sprawy  z  tego,  co

robię.

Przestraszyłam się.

To wszystko jest dla mnie bardzo niejasne ― powiedział Walczak ―
a pani ucieczka co najmniej
dziwna, bo przecież uciekała pani w popłochu.

Skąd pan wie?

Widzieliśmy panią. Ja oraz obecny tu porucznik.

background image


To prawda ― odezwał się Olszewski. ― Miała pani rzeczywiście wyczynowe tempo.
Gruszecka milczała. Zawzięcie gryzła dolną wargę.

Czy mogłaby nam pani powiedzieć, w jakim celu odwiedziła pani pana Ślewickiego?

Poszłam do niego z wizytą.

Z wizytą? Ejże! A może miała pani do niego jakiś konkretny interes?

Nic, nie, nie miałam żadnego interesu.
Walczak skrzywił się z niesmakiem.

Proszę  pani  ―  powiedział  stanowczym  tonem.  ―  Chyba  nic  wyglądam  na  praktykanta

początkującego w pracy milicyjnej. Niech pani spojrzy na moje włosy. Posiwiałem w tej robocie i
mogę  panią  zapewnić,  że  niejedno  już  widziałem.  Takie  głupie  i  naiwne  wykręty  na  nic  się  nic
zdadzą. Tc wszystkie kłamstwa nie mają najmniejszego sensu. Musi pani zdać sobie jasno sprawę z
tego, że sytuacja pani nie jest dobra i jedynie szczera, ale to zupełnie szczera rozmowa z nami może
tę sytuację trochę poprawić.


Czego pan chce ode mnie?

Chcę,  żeby  pani  powiedziała,  w  jakim  celu  poszła  pani  do  Ślewickiego.  Nic  ulega  chyba

wątpliwości,  że  nie  była  to  taka  sobie  towarzyska  wizyta.  Jeżeli  pani,  zobaczywszy  leżącego
człowieka,  rzuciła  się  do  panicznej  ucieczki,  to  znaczy,  że  albo  sama  go  pani  zamordowała,  albo
stosunek pani do tego człowieka był

taki, że bała się pani, iż zostanie posądzona o tę zbrodnię. Inaczej nic można sobie wytłumaczyć

tego  postępowania.  A  teraz  proszę  nam  zupełnie  spokojnie  i  dokładnie  opowiedzieć,  co  panią
skłoniło do odwiedzenia Ślewickiego?


Ja go nic zabiłam!

Zgoda  ―  kiwnął  głową  Walczak.  ―  Zakładamy,  że  pani  nie  ma  nic  wspólnego  z  tym

morderstwem.

Ale w jakim celu poszła pani do tego człowieka?

Miałam do niego interes.

No, nareszcie. Więc jednak miała pani do niego interes. A teraz jedźmy dalej. Jaki to był interes?
Poruszyła się niespokojnie.

To są takie drażliwe sprawy, panie majorze...
―  Nic  nie  szkodzi.  Możemy  porozmawiać  i  o  drażliwych  sprawach.  My  tutaj  przeważnie

rozmawiamy o drażliwych sprawach. Taki już nasz los.

background image

Nie wiem... jak to wszystko... Sama nie wiem.

Śmiało, śmiało ― zachęcał ją Walczak. ― Niech się pani nie krępuje.
―Widzi pan... Bo jest tak... ― Nagle dostała chrypki. Odchrząknęła i mówiła dalej: ― Bo ja mam

bardzo dobre serce...


Wcale w to nie wątpię ― uśmiechnął się życzliwie Walczak. ― I cóż pani podyktowało „bardzo

dobre serce"?

―Zaopiekowałam się pewnym młodym, trochę może wykolejonym chłopcem. Żal mi go było, a że

mam dobre serce...

― Rozumiem. Mówi pani zapewne o Henryku
Zewercie.

Skąd pan wie?

O, my wiemy dużo różnych rzeczy. Proszę, niech pani opowiada dalej.
― No więc... zaopiekowałam się tym młodym człowiekiem...

I co?

I starałam się mu pomóc.

A jaki to ma związek z pani wizytą u Ślewickiego?
―No właśnie... Bo wynikła taka przykra sprawa, że...

Że Zewert... ― podpowiedział Walczak.
―Otóż to. Ten lekkomyślny chłopiec zaplątał się w jakieś interesy z pewnym inżynierem i...
―Jak brzmi nazwisko tego inżyniera? Zawahała się, ale wykrztusiła:

Walder.

A co miał do tego Ślewicki?
― Ślewicki kazał Henryczkowi... to znaczy
Zewertowi oddać te pieniądze.

Jakie pieniądze?

Te, które Henryk otrzymał od pana Waldora.

Za co mu Walder zapłacił?
Gruszecka,  bardzo  zdenerwowana,  kręciła  się  niespokojnie  na  krześle,  nerwowo  szarpiąc  rożek

zmiętej chusteczki.

― To taka bardzo delikatna sprawa, panie majorze....
― Nie szkodzi. Niech pani mówi. Musimy ją wyjaśnić.
Znowu odchrząknęła.

background image


Otóż... Zewert wiedział... wiedział coś takiego o panu Walderze...
Coś bardzo kompromitującego.
Jakieś nadużycia w tym instytucie... Dobrze nie wiem. I ten lekkomyślny Henryczek poprosił pana

Waldera o pewną kwotę pieniężną... za... za zachowanie dyskrecji...


Czyli szantaż.
Uśmiechnęła się zażenowana i spuściła oczy. Grała rolę zawstydzonej pensjonarki.
―Ja się nie znam na fachowej nomenklaturze, panie majorze.
― Zapewniam panią, że nomenklatura jest najzupełniej prawidłowa.
Szantaż. Zewert szantażował Waldera. Czy duże sumy od niego otrzymywał?

Chyba dosyć duże.

A w jaki sposób Zewert dowiedział się o tych nadużyciach dokonywanych przez Waldera?

Od pewnej dziewczyny.

Zna pani nazwisko tej dziewczyny?

Tak. Izabela Czernicka. Ona kiedyś pracowała w tym samym instytucie co Walder.
Walczak pokiwał głową.

Rozumiem. Ale wciąż jeszcze nie widzę powiązań ze Ślewickim.
Dlaczego Ślewicki kazał Zewertowi zwrócić te pieniądze?
Wzruszyła ramionami.

Ja także tego nie wiem, panie majorze.

Czy Zewert bał się Ślewickiego?

Tak. Był zrozpaczony. Ślewicki mu groził.

Groził? Na czym polegały te groźby?

Mówił, że go odda w ręce prokuratora. Wiedział o nim oprócz tego pewne rzeczy...

Od kogo wiedział? Skąd miał te informacje?

Od tej dziewczyny. Od Izy.

A co ona miała ze Ślewickim?
―  Chciała  robić  karierę  jako  piosenkarka,  a  Ślewicki  zajmował  się  tymi  artystycznymi

sprawami...

background image

Dobrane  grono  szantażystów  ―  uśmiechnął  się  Walczak.  ―  O  ile  mi  wiadomo,  pomiędzy

Zewertem a tą panienką doszło do jakichś przykrych starć.


To prawda, panie majorze. Rozeszli się raczej burzliwie. No cóż...
Henryczkowi znudziła się ta dziewczyna i...
― I zrezygnował z jej towarzystwa ― uzupełnił Walczak. ― Więc pani poszła do Ślewickiego,

aby...

― Aby go prosić, żeby zostawił w spokoju Henryczka... To w gruncie rzeczy bardzo dobry
chłopiec, tylko trochę lekkomyślny. Nie zdaje sobie jeszcze dokładnie sprawy z różnych rzeczy.
Walczak bawił się znakomicie.

Nie wiadomo, czy sobie kiedykolwiek zda sprawę z pewnych rzeczy...
― Trzeba być dla niego bardzo wyrozumiałym, panie majorze.

Jednego tylko nie mogę zrozumieć ― powiedział Walczak i zamyślił
się. ― Dlaczego Ślewicki tak dbał o kieszeń Waldera?

* * *

Materiał daktyloskopijny okazał się bardzo bogaty. Walczak starannie porównywał go z materiałem
przywiezionym z Gdańska przez Zielniaka.

Było rzeczą bezsporną, że ta sama osoba, która odwiedziła Ślewickiego w jego mieszkaniu w Alei

Niepodległości, pozostawiła odciski swych palców na drzwiach pokoju w pensjonacie nad morzem.
To już coś. Nie wiele, ale w każdym razie pewna poszlaka.

Wszedł Olszewski.

Chcesz z nim mówić?

Z kim?

No jak to z kim? Z braciszkiem.

Przyszedł?

Tak. Czeka.

Dawaj go.
Roman Ślewicki niczym nie przypominał swego brata. Wysoki, tęgi, tryskający zdrowiem. Twarz

miał

okrągłą, rumianą, oczy duże, niebieskie, spoglądające pogodnie na świat i ludzi. Na pierwszy rzut

oka można było stwierdzić, że jest to człowiek lubiący dobrze zjeść, zabawić się i używać życia.

Walczak uprzejmie przywitał gościa i wskazał mu krzesło.

Poprosiliśmy pana w związku z tym tragicznym zdarzeniem ―
wyjaśnił na wstępie.

Domyśliłem się ― westchnął grubas.

background image


Czy pan jest rodzonym bratem zmarłego?

Andrzej był moim przyrodnim bratem. Mieliśmy
inne matki.

Co mógłby nam pan powiedzieć na temat swego brata?
―No  cóż...  ―  Ślewicki  wytarł  chustką  spocone  czoło  i  odchrząknął.  ―  Nie  wiem,  co  panów

może interesować.

― Absolutnie wszystko. Jak żył? Jakich miał przyjaciół? Jakich miał
wrogów?

Andrzej był bardzo słaby, chorowity. Dużo pracował...

Czy miał wrogów?

Tego  nie  wiem,  ale  przypuszczam,  że  przy  tego  rodzaju  pracy  można  mieć  wrogów.  Zawsze  się

człowiek komuś narazi.


Czy utrzymywał pan z bratem ścisły kontakt?

Nie za bardzo. Wie pan, jak to wżyciujest. Każdy ma swoje sprawy, swoje kłopoty. Nie za wiele

czasu można poświęcać na kontakty rodzinne.

― Czy pańskiemu bratu dobrze powodziło się materialnie?
Ślewicki jakby się trochę zawahał.
― Materialnie? No... tak... chyba nieźle. Sporo zarabiał.
―A czy pan może zauważył, że w pewnym momencie pański brat zaczął
wyjątkowo dobrze zarabiać, że miał dużo pieniędzy?

Tego specjalnie nie zauważyłem.

Jak  to?  ―  zdziwił  się  Walczak.  ―  Często  jeździł  na  wycieczki  zagraniczne,  nabył  nowy  wóz,

pertraktował w sprawie kupna willi w Konstancinie...

Ślewicki wzruszył ramionami i znowu otarł pot z czoła.

Brat mi się nigdy nie zwierzał ze stanu swoich interesów. Wiem, że wyjeżdża! za granicę. Często

nawet  prosił  mnie,  żebym  popilnował  jego  mieszkania. Ale  żeby  chciał  kupować  willę...  Tego  nie
wiedziałem.


A czy pan może pamięta, w którym roku pański brat pojechał na wycieczkę do Jugosławii?
― Tak. Pamiętam. To był rok sześćdziesiąty siódmy, wrzesień. Pamiętam dlatego, że akurat w tym

roku rozszedłem się z żoną. Andrzej nawet namawiał mnie, żebym z nim się wybrał, ale jakoś mi nie
wyszło...

―I  pan  dokładnie  pamięta,  że  brat  pański  był  w  Jugosławii  we  wrześniu  sześćdziesiątego

siódmego ro-ku?

background image


Tak.

Pojechał wozem czy pociągiem, a może poleciał samolotem?

Pojechał swoim wozem, taką starą Skodą.
―Czy po powrocie z Jugosławii widział się z panem?

Oczywiście.

Czy coś panu opowiadał o tej podróży?
― Tak. Jak zwykle. Zawsze z tych wycieczek przywoził dużo wrażeń. Mój brat miał artystyczną

duszę.

Chciał zostać pianistą, ale nie wyszło. Nie wszystko wżyciu wychodzi.

To prawda. Nie wszystko w życiu wychodzi ― powtórzył Walczak.
― No cóż... Dziękujemy panu bardzo za te informacje. W razie potrzeby jeszcze
się do pana zwrócimy.
―  Proszę  uprzejmie.  Zawsze  chętnie  przyjdę.  Chciałbym  i  ja,  żeby  panowie  wyświetlili  tę

okropną historię. Do widzenia panom.

Ślewicki już był w drzwiach, kiedy Walczak spytał:

Gdzie pan spędzał urlop w tym roku, że jest pan tak znakomicie opalony?
―Byłem nad morzem. Nawet udany pobyt, tylko wszędzie straszny tłok: na plaży, w restauracjach,

w kawiarniach...


Dawno pan wrócił?

Parę dni temu. W zeszłym tygodniu. Czemu pan pyta?
Walczak uśmiechnął się,.
―Przez zwykłą ciekawość. U nas dopiero od tygodnia takie upały.
Przedtem wciąż lało. Dziękujemy panu.
Po wyjściu Ślewickiego. Walczak spojrzał na porucznika.

No i co sądzisz o facecie?
― Cwaniak. Nie mam żadnych wątpliwości, że doskonale się orientował
w sytuacji materialnej braci sz-ka.

Myślisz, że dziedziczy?
― Bardzo prawdopodobne. Z informacji, które dotychczas zebrałem, wynika, że świętej pamięci

Andrzej  Ślewicki  nie  miał  żadnego  krewnego  poza  tym  braciszkiem,  którego  poznaliśmy  przed
chwilą.

―Hm... ― Walczak zasępił się. ― To wszystko - zaczyna być coraz bardziej skomplikowane.
―Nie  zgodziłbym  się  z  tobą  ―  zaprzeczył  żywo  Olszewski.  ―  Początkowo  mieliśmy  do

rozpracowania pięć osób, a w tej chwili na tapecie jest tylko Ślewicki. Bo jeżeli...

background image

―Chwileczkę... ― przerwał mu Walczak. ― Nie sugerujmy się. Nie możemy z góry zakładać, że

nad morzem i w Warszawie działała jedna i ta sama osoba. A jeżeli Kozielskiego otruł zupełnie ktoś
inny? Jeżeli morderca Ślewickiego nie ma nic wspólnego z tamtą zbrodnią? To co?

Olszewski poczuł się nieco zbity z tropu.
―Właściwie masz rację, ale... W obu wypadkach cyjanek potasu...
Walczak roześmiał się.

Nie bądź dziecinny. Ileż już ludzi zostało otrutych cyjankiem potasu. Szybki i niezawodny sposób

wysyłania bliźnich na tamten świat.

Zadzwonił telefon. Odebrał Olszewski, który siedział bliżej aparatu.

Szef cię wzywa ― powiedział. Leśniewski był w nie najlepszym humorze. Wskazał krzesło.

Siadaj. Zakład Kryminalistyki przysłał mi przed chwilą wyniki badań.

Coś ciekawego?

Sam ocenisz.
Walczak otworzył teczkę, którą pułkownik podał mu przez biurko.

Popiół  z  papierosa  ―  mruknął  ―  analiza  śliny  pozostawionej  na  łyżeczce,  szminka  na  szklance,

pa-znokcie, siwy włos i nitka z fioletowego moherowego swetra. O, to może być interesujące.


Co może być interesujące? ― spytał Leśniewski.

Nitka z tego swetra. To może być nawet bardzo interesujące.

Masz już jakąś koncepcję?

Coś  mi  się  tam  zaczyna  kocić.  Wszystko  jeszcze  zupełnie  luźne  hipotezy,  ale...  Powiem  ci

dokładniej, jak zbiorę trochę więcej materiału.

― Radziłbym ci jednak, żebyś nieco żwawiej prowadził to śledztwo ―
zauważył cierpko szef. ― Jak tak dalej pójdzie, kto wic, może doczekamy się trzeciego trupa. Nie

sądzisz, że to by już była lekka przesada?


W zupełności podzielam twoje zda-nie. Obiecuję ci jednak, że teraz już -zwiększę tempo. Cześć.
Olszewski wysłuchał relacji Walczaka z - zaciekawieniem.
― Fioletowa nitka z moherowego swetra, powiadasz... Zdaje się, że Zielniak...
Walczak pokiwał głową.

Właśnie. Tam nad morzem także znaleziono taką nitkę w pokoju Ślewickiego.
― Facet znał wiele rozmaitych dziewczyn. Odwiedzały go. Któraś z nich mogła nosić taki sweter.

To niczego nie dowodzi.


Oczywiście, że to jeszcze niczego nie dowodzi ― zgodzi! się Walczak. ―Ale zawsze to już jest

background image

jakieś zaczepienie. Jeżeli na przykład znajdziemy babeczkę w takim właśnie fioletowym swetrze...


Czyżbyś już taką znalazł? ― spyta! Olszewski.

Może...

Nie bądź taki tajemniczy.
―Nie  jestem  tajemniczy.  Tylko  nie  lubię  mówić,  dopóki  nie  mam  mocnych  argumentów  w  ręku.

Ostatecznie jakaś dama w fioletowym sweterku mogła odwiedzić Ślewickiego i w pensjonacie nad
morzem, i w jego warszawskim mieszkaniu. Wcale nie jest powiedziane, że to właśnie ona go otruła.


Co dalej robimy?
―Najistotniejsze, żeby dowiedzieć się, jakie były motywy zbrodni. Uda nam się odpowiedzieć na

to pytanie, jeżeli poznamy dokładnie źródła dochodów Ślewickiego. Bez tego nie ruszymy z miejsca.
Pogadaj z prokuratorem. Niech da pozwolenie na przejrzenie rachunku bankowego Ślewickiego.


A czy on w ogóle miał rachunek?
― Przecież znaleźliśmy w jego mieszkaniu książeczkę czekową.

Prawda. Zapomniałem.
Okazało się, że pierwszy mąż pani Kozielskiej, Ryszard Gondar, był
chirurgiem.
Po  dłuższych  poszukiwaniach  Walczak  znalazł  wreszcie  szpital,  o  który  mu  chodziło.  Ordynator

kliniki,  sympatyczny,  siwy  pan  około  sześćdziesiątki  bardzo  uprzejmie  przyjął  przedstawiciela
władzy.

―  Czym  mogę  panu  służyć,  panie  majorze?  Wygląda  pan  tak  kwitnąco,  że  chyba  nie  jakieś

dolegliwości sprowadzają pana do mnie.


Nie, nie ― uśmiechnął się Walczak. ― Czuję się znakomicie.
Chciałbym pana profesora prosić o pewne informacje.

O informacje?
― Tak. Czy pan przypomina sobie nijakiego Ryszarda Gondara?
Pracował przed paroma laty w tej kli-nice.
Ordynator zmarszczył brwi.
― Gondar... Gondar... Ależ tak, oczywiście. Pracował u nas. Doskonale go pamiętam. Był kiedyś

dobrze  zapowiadającym  się  chirurgiem.  O  ile  wiem,  zginął  w  jakimś  wypadku,  chyli  gdzieś  za
granicą.


Tak. W Jugosławii. Co pan profesor mógłby mi powiedzieć na jego temat?
―No cóż... Jak już wspomniałem, to był zdolny chirurg. Niestety...

Niestety co?
―Niestety zaczął pić. I zabrnął w ten nałóg tak daleko, że nie mógł
operować. Musiał zrezygnować z pracy. Zresztą już wtedy nie bardzo mu na niej zależało. Dostał

background image

spadek. Stał się zupełnie niezależny materialnie...


Spadek?

Tak. Jakiś krewny mieszkający w Anglii czy we Francji zapisał mu ogromny majątek.- Mówiono,

że ponad milion dolarów. Dokładnie oczywiście nie wiem. Nie interesowałem się tym.


Kiedy to mogło być?

Dawno. Pięć, sześć lat temu.

Czy pan profesor nie orientuje się przypadkiem, dlaczego Gondar zaczął pić? Chodzi mi o to, czy

może miał jakieś powody na przykład do depresji?

Chirurg pokiwał głową.

Tak. Było tam coś... Mówiono o jakichś kłopotach z żoną, którą bardzo kochał. Podobno zdradzała

go. Oczywiście to jeszcze nie powód, żeby się rozpijać, ale różnie ludzie reagują. Gondar był raczej
słabym człowiekiem.

Walczak podziękował za rozmowę i chciał się pożegnać, ale ordynator zatrzymał go ruchem ręki.

Coś panu poradzę, panie majorze ― powiedział zniżając głos. ―
Jeżeli  pana  interesują  te  wszystkie  sercowe  perypetie  Gondara,  niech  pan  porozmawia  z  panią

Krzesińską. Ona jest najlepiej w tym zorientowana.

Bo  ja  tak  tylko  piąte  przez  dziesiąte...  Nie  mam  ani  czasu,  ani  ochoty  zajmować  się  takimi

sprawami.


Kto to jest pani Krzesińską?

To lekarka. Pracuje u, nas.

Mógłbym z nią zaraz pomówić?

Oczywiście. Myślę, że znajdzie ją pan w pokoju lekarzy. Już po obchodzie.
Doktor  Krzesińską  byta  wysoka,  szczupła,  miała  ostre  rysy  i  bardzo  energiczny  wyraz  twarzy.

Włosy ufarbowane na rudo podkreślały bladą, nieomal przezroczystą cerę.

Przeprowadzenie tego rodzaju rozmowy na terenie szpitala nie należało do rzeczy łatwych. Ciągle

ktoś  wchodził,  ktoś  wychodził.  Co  chwila  któraś  z  pielęgniarek  miała  interes  do  pani  doktor.
Walczak zaproponował

spotkanie w kawiarni. Zgodziła się.
― Mieszkam na Nowym Mieście. Czy „Bombonierka" odpowiada panu?

Oczywiście. Gdzie pani każe.

Więc o osiemnastej w „Bombonierce". Dobrze?

background image

Doskonale. Bardzo dziękuję.
Przyszedł za dziesięć szósta, a pani doktor spóźniła się tylko pięć minut.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
To pan profesor skierował pana do mnie?
―Tak.  Pan  profesor  twierdzi,  że  pani  mogłaby  mi  udzielić  pewnych  informacji,  które  mi  są

potrzebne w mojej pracy.

―Słucham. Chętnie pomogę, jeżeli tylko będę w stanie.
Walczak osłodził kawę i powoli mieszał cukier w szklance.
―Chodzi  mi  o  Ryszarda  Gondara  ―  powiedział  cicho,  nie  patrząc  na  siedzącą  obok  kobietę.

Mimo to zauważył, jak drgnęła.

― Przecież on nie żyje. Dlaczego pan się nim interesuje?
―Ten  człowiek  wiąże  się  w  pewien  sposób  ze  sprawą,  którą  obecnie  prowadzę.  Pan  profesor

wspomniał, że pani mogłaby mi coś powiedzieć na jego temat i dlatego pozwoliłem sobie...


Ale konkretnie o co panu chodzi? Walczak nie odpowiedział
bezpośrednio na to pytanie.
―Widzi  pani...  Jest  taka  historia,  że  żona  pana  Gondara  wyszła  powtórnie  za  mąż  za  pana

Kozielskiego i...


Słyszałam, że Kozielski został otruty.

Właśnie.

Czy pan prowadzi śledztwo w tej sprawie?

Można by to tak określić.
― I jest pan przekonany, że to ona otruta Kozielskiego.
―  Tego  nie  powiedziałem.  Wręcz  przeciwnie.  Nawet  nie  podejrzewam  pani  Kozielskiej.  Ma

doskonałe alibi.


O, ona ma zawsze znakomite alibi. To baba kuta na cztery nogi.

Zna ją pani?

Miałam nieprzyjemność ją poznać jeszcze wtedy, kiedy była żoną Ryszarda.

I nie ma pani o niej najlepszej opinii.

Mam o niej jak najgorszą opinię, panie majorze. Dziwię się, że pan jej jeszcze nie zaaresztował.
― A dlaczegóż miałbym zaaresztować panią Kozielską? ― spytał z naiwną miną Walczak.
Żachnęła się.

Dziwny pan jest. Wykończyła już drugiego męża.

Absolutnie nic na to nie wskazuje. O ile mi wiadomo, pan Gondar zginął w wypadku

background image

samochodowym.
―  Ciekawe,  dlaczego  ona  wtedy  nie  zginęła?  Jechali  przecież  razem.  Wóz  stoczył  się  do

przepaści.


To się zdarzyło w Jugosławii.
―Tak.  To  się  zdarzyło  w  Jugosławii.  Oni  mają  przerażające  serpentyny  biegnące  nad

przepaściami.


To prawda ― pokiwał głową Walczak. ― Byłem tam kiedyś z kolegą. Przyznaję się ze wstydem,

że w pewnych momentach zamykałem oczy i żegnałem się z tym światem. Czy mógłbym zadać pani
pewne, może trochę niedyskretne, pytanie?


Proszę.

Czy łączyła panią jakaś bliższa przyjaźń z panem Gondarem?
―  Pytanie  istotnie  nie  należy  do  tych  najdelikatniejszych.  Ale  muszę  pana  rozczarować.  Z

Ryszardem nie łączyło mnie nic poza zwykłą koleżeńską sympatią. Zresztą nie miałam najmniejszego
zamiaru wchodzić w drogę mojej siostrze.


Tak. Małgorzata miała wyjść za mąż za Ryszarda.
Walczak nie dał poznać po sobie, jak bardzo zainteresowała go ta wiadomość.
―Może w takim razie porozmawiałbym z pani siostrą? ― zaproponował
obojętnie.
Energicznie potrząsnęła głową.
―Bardzo  proszę,  niech  pan  tego  nie  robi.  Moja  siostra  ogromnie  przeżyła  tragiczną  śmierć

Gondara.

Była w nim mocno zakochana. Nie chciałabym, żeby wróciła do tamtych wspomnień. Poza tym ja

jestem tak dobrze poinformowana o tych wszystkich sprawach, że mogę panu odpowiedzieć na każde
pytanie.

Proszę, niech pan mówi, co pana interesuje.
—Więc pan Gondar miał zamiar rozejść się ze swoją żoną i ożenić się z pani siostrą?

Tak.

A mimo to wybrał się z żoną na wycieczkę do Jugosławii?

To miała być ich pożegnalna wycieczka.

Pożegnalna...?

Tak. Podobno poznali się kiedyś w Jugosławii i obecna pani Kozielska uprosiła męża, żeby przed

rozstaniem odbyli wspólną wycieczkę po tym kraju. Zgodził się. Nie mógł oczywiście przewidzieć,
że nie wróci z tej eskapady.


Czy pan Gondar w tym okresie już pił?

background image


Niestety. Wpadł w ten nałóg.
― I siostra pani zdecydowała się wyjść za alkoholika?
―Była  pewna,  że  go  z  tego  wyciągnie.  Zresztą  Ryszard  nie  był  jeszcze  takim  zdecydowanym

alkoholi-kiem. Zaczął pić. ale to były dopiero początki.


Czy miał jakieś konkretne powody, żeby szukać zapomnienia w alkoholu?
―Mówiono powszechnie, że to z powodu żony. Podobno zdradzała go.
Ale rozwodu nie chciała dać.
Ciągłe awantury. A Ryszard nie należał do tak zwanych mocnych ludzi.
Nie potrafił sobie jakoś zdecydo-wanie poradzić z tym wszystkim.

Ale chciał się żenić z pani siostrą?

Oczywiście. To byta wielka miłość.
― Czy pani wiadomo, że pan Gondar byt człowiekiem bardzo bogatym?
― Tak. Otrzymał jakiś ogromny spadek przed samym wyjazdem do Jugosławii. Mówił mi nawet,

że  rzuci  klinikę  i  że  będzie  mógł  oddać  się  pracy  naukowej,  o  której  zawsze  marzył.  Bardzo  dużo
obiecywał

sobie po małżeństwie z Małgorzatą.

Czy pani może słyszała coś o panu Ślewickim?

Nic.  Po  raz  pierwszy  słyszę  to  nazwisko.  Mógł  być  oczywiście  naszym  pacjentem,  ale  nie

przypominam sobie. Dlaczego pan pyta?


Nic... nic ważnego. Tak mi się coś przypomniało. Więc uważa pani, że rozmowa z pani siostrą nie

wniesie nic nowego?


Powiedziałam wszystko, co wiem. Małgorzata nie doda nic więcej.
Zupełnie niepotrzebnie zdenerwowałby ją pan.
Walczak podziękował za rozmowę, zapłacił za kawę i odprowadził lekarkę do domu. Wracał tak

zamy

ślony, że o mało nie wpadł pod taksówkę. W głowie kłębiły mu się najprzeróżniejsze koncepcje.

Żeby to wszystko jakoś sobie posegregować, poszedł piechotą na swój Muranów.

ROZDZIAŁ V
Pułkownik  Leśniewski  z  ogromną  uwagą  wysłuchał  opowiadania  Walczaka,  w  trakcie  relacji

notując coś na kawałku papieru. Wreszcie powiedział:

―  No  cóż...  To,  co  mówisz,  brzmi  dosyć  fantastycznie,  ale  doświadczenie  nas  uczy,  że  nie  ma

rzeczy niemożliwych. Nie wykluczam, że twoje rozumowanie idzie po właściwej linii. Powiedz mi
teraz, czego konkretnie spodziewasz się po mnie? W czym mogę ci pomóc?


W  obecnej  sytuacji  potrzebne  mi  są  dwie  rzeczy.  Po  pierwsze  chciałbym  otrzymać  od  władz

jugosłowiańskich  dokładne  informacje  dotyczące  wypadku,  a  po  drugie  muszę  mieć  zezwolenie
prokuratora na zajrzenie do konta pani Kozielskiej.

background image


Sądzisz,  że  Jugosłowianie  zechcą  się  grzebać  w  takich  starych  aktach,  że  w  ogóle  odnajdą  tę

sprawę?

―  Nie  taka  to  znowu  drobnostka  ―  powiedział  Walczak.  ―  Turysta,  cudzoziemiec  wali  się  z

szosy

do przepaści razem z wozem. Wcale niebagatelna sprawa.

Może i masz rację ― zgodził się Leśniewski. ― No dobrze.
Spróbujemy się z nimi porozumieć. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Jeżeli chodzi o prokuratora, oczywiście sprawa jest do załatwienia.
Radziłbym ci jednak, żebyś był bardzo ostrożny. Te wszystkie twoje podejrzenia mogą się okazać

zupełnie bez-podstawne. Walczak uśmiechnął się.

―Bądź  spokojny.  Znasz  mnie  chyba  na  tyle,  że  wiesz:  nie  zrobię  żadnego  nie  przemyślanego

posunięcia.

Po wyjściu od szefa Walczak wrócił do siebie. Czekał już na niego Olszewski.

No i co? ― zapytał w progu major. Porucznik skrzywił się.

Nic specjalnego. Żadnych sensacji.

Załatwiłeś z prokuratorem?
― Tak. Przyniosłem ci nawet wyciąg z konta Ślewickiego. Proszę.
Walczak żywo sięgnął po
papier.
― Wpłaty raczej w regularnych, miesięcznych odstępach...

Duże wpłaty― uzupełnił Olszewski.
―  Tak.  Sporo  forsy.  Pięćdziesiąt  tysięcy...  osiemdziesiąt  tysięcy...  sto  dwadzieścia  tysięcy...  sto

sześćdziesiąt  tysięcy.  Wcale  nieźle.  Nie  dowiedziałeś  się  przypadkiem,  kto  wpłacał  na  jego
rachunek?


O ile mogłem się zorientować, Ślewicki osobiście dokonywał wpłat.
Walczak raz jeszcze dokładnie przestudiował wyciąg i spojrzał na Olszewskiego.

Cóżeś taki przegrany?

Ja? Nie. Zdaje ci się.

Przecież widzę.
Porucznik ruchem pełnym zniechęcenia machnął ręką.
―Niech to diabli wezmą! Jakoś kręcimy się w kółko. Czy my w ogóle znajdziemy mordercę
Ślewickiego? Żadnych poszlak.
― Może są jednak jakieś nikłe poszlaki ― uśmiechnął się Walczak.

Coś nowego? ― ożywił się Olszewski.

background image


Ślewicki byłw Jugosławii.

No był. I co z tego wynika?

Może nic, a może... bardzo dużo.
W tym momencie zapukano do drzwi. Wszedł Pakuła.

Towarzyszu majorze ― powiedział od progu ― nareszcie mi się udało. Zdobyłem odciski palców

tego  Waldera!  Miałem  to  załatwić  dyskretnie,  no  to  załatwiłem.  Bardzo  delikatnie.  W  kawiarni.
Zamieniłem szklankę. Nikt nic nie spostrzegł.


I co?
―  Pasuje,  towarzyszu  majorze.  Walder  był  u  Ślewickiego  i  w  pensjonacie  nad  morzem,  i  w

Warszawie w jego mieszkaniu. Linie papilarne bardzo wyraźne.

Walczak aż gwizdnął z wrażenia.
― Do diabła! To wszystko zmienia. Jesteście pewni? ―
Nie
mam
wątpliwości. Dokładnie sprawdzałem z całym materiałem daktyloskopii nym, który otrzymałem od

szefa. Pasuje.


Jeszcze ja sam sprawdzę ― powiedział Walczak.
― Jeżeli jest tak, jak mówicie, trzeba będzie porozmawiać z panem inżynierem Walderem.

I ja tak myślę ― uśmiechnął, się Pakuła.

* * *

Inżynier Tomasz Walder od wielu lat był wdowcem. Nie ożenił się powtórnie, pędząc samotny żywot
w wygodnym dwu-pokojowym mieszkaniu na Saskiej Kępie.

Walczak  nie  zapowiedział  swojej  wizyty.  Postanowił  działać  przez  zaskoczenie,  nie  dając

przeciwniko-wi czasu na przygotowanie obrony.

Telefonicznie  upewnił  się,  że  inżynier  jest  w  domu,  wsiadł  do  służbo-wego  wozu  i  pojechał  na

Saską Kępę.

Otworzył  mu  Walder.  Miał  na  sobie  ciemnowiśniową  bonżurkę,  popielate,  znakomicie

odprasowane spodnie i miękkie, domowe pantofle.


Pan do kogo?
―Zdaje  się,  że  mnie  pan  nie  poznaje,  panie  inżynierze  ―  uśmiechnął  się  pogodnie  Walczak,  ―

Miałem przyjemność spotkać pana u pani Kozielskiej. Twarz Waldera przybrała kamienny wyraz.


Ach  tak,  przypominam  sobie  ―  powiedział  bez  cienia  tego  nieszczerego  entuzjazmu,  z  którym

zazwyczaj  wita  się  niespodziewanych  gości.  ―  Proszę,  niech  pan  wejdzie,  panie  majorze.  Czemu
zawdzięczam pańskie nie zapowiedziane odwiedziny? ― Na słowie „nie zapowiedziane"

został położony specjalny nacisk.
Walczak nie przestawał się uśmiechać.

background image


Proszę  mi  wybaczyć  to  niespodziewane  najście,  ale  byłem  właśnie  w  tych  stronach,  a  ponieważ

mam do pana pewną sprawę...


Sprawę? ― zdziwił się Walder. ― Nie bardzo rozumiem.
― Zaraz to panu postaram się wyjaśnić. Czy możemy chwilę porozmawiać?
Z  przedpokoju  przeszli  do  gabinetu  pana  inżyniera.  Półki  z  książkami,  sięgające  niemal  sufitu,

ogromne  biurko  zarzucone  papierami  i  długopisami,  dwa  duże,  klubowe  fotele,  pokryte  mocno  już
sfatygowaną skórą, i wygodna kanapa, należąca niewątpliwie do kompletu.


Proszę, niech pan siada, panie majorze.
Zaraz  mi  zaproponuje  koniak  i  kawę  ―  pomyślał  Walczak,  zagłębiając  się  w  potężnym  meblu.

Walder nie kwapił się jednak z podobnymi propozycjami. Spytał krótko:


Czym zatem mogę panu służyć?

Czy znał pan niejakiego Andrzeja Ślewickiego?

odpowiedział pytaniem Walczak.
―Nie przypominam sobie, żebym znał takiego człowieka.

Może pan jednak spróbuje się zastanowić... ― poprosił przymilnie Walczak.
Walder energicznie potrząsnął głową.

Nie przypominam sobie.
―  Pan  Ślewicki  przebywał  nad  morzem  w  tym  samym  pensjonacie,  co  i  pan  inżynier;  w  tym

samym pensjonacie i w tym samym mniej więcej czasie.

―Proszę  pana  ―  w  głosie  Waldera  zabrzmiało  zniecierpliwienie.  ―  Nie  może  pan  wymagać,

żebym znał nazwiska wszystkich ludzi mieszkających w pensjonacie. W ogóle nie bardzo rozumiem,
po co pan do mnie przyszedł i czego pan chce ode mnie?

Walczak  wyprostował  się,  jak  mógł  najbardziej,  co  nie  było  rzeczą  łatwą  ze  względu  na

zdezelowane sprężyny fotela, odchrząknął i powiedział

poważnie:

Przyszedłem do pana na rozmowę, ponieważ pan Ślewicki został
zamordowany.

A cóż ja mam z tym wspólnego? ― żachnął się Walder.

Nie wiem. Właśnie chciałbym się od pana czegoś dowiedzieć o tej sprawie.
Walder z zimną krwią wytrzymał natarczywe spojrzenie swego gościa.
―Powiedziałem już, że nigdy nie znałem żadnego Ślewickiego. Nic nie wiem o jego śmierci i w

ogóle  uważam  całą  naszą  rozmowę  za  bezprzedmiotową.  Będę  panu  niesłychanie  wdzięczny,  jeżeli
pan mnie uwolni od swojego towarzystwa. Mam pilną pracę.

Walczak wstał.

background image

―Wobec tego zmuszony jestem przysłać panu oficjalne wezwanie do komendy.

Oficjalne wezwanie? A to w jakim celu? ― Głos Waldera ciągle był
jeszcze dosyć agresywny, ale wyczuwało się już w nim pewien niepokój.
― Zostanie pan wezwany do komendy na przesłuchanie ― powiedział
spokojnie Walczak. ― Chciałem, żeby nasza rozmowa miała charakter półoficjalny, ale ponieważ

wyprasza mnie pan ze swego domu...

Walder poruszył się zakłopotany.
― Proszę mi wybaczyć, panie majorze. Rzeczywiście zachowałem się niezbyt uprzejmie, ale...

Niech się pan nie usprawiedliwia. ― Walczak niecierpliwie machnął ręką. ― To nie ma sensu.

No więc jak? Będziemy rozmawiać tutaj, u pana, czy w komendzie?


Wolę oczywiście tutaj. Proszę siadać i jeszcze raz bardzo pana przepraszam. Walczak z powrotem
zagłębił się w fotelu.

A  więc  wróćmy  do  naszej  rozmowy.  Przed  chwilą  powiedział  pan,  że Andrzej  Ślewicki  był  dla

pana człowiekiem zupełnie nieznanym.


To prawda.

Nie jestem przekonany, czy to prawda.
Walder znowu się najeżył.
―  Nie  rozumiem,  dlaczego  podaje  pan  w  wątpliwość  moje  słowa,  panie  majorze.  Ostatecznie

chyba ja wiem najlepiej, kogo znam, a kogo nie.

― Hm... Tak by się mogło wydawać. Jednakże dostrzegam w pańskich słowach pewną zasadniczą

nieścisłość.  Jak  bowiem  można  sobie  wytłumaczyć  fakt,  że  zupełnie  nieznajomego  człowieka
odwiedzał  pan  zarówno  w  pensjonacie  nad  morzem,  jak  i  w  jego  prywatnym  mieszkaniu  w
Warszawie?


Kto to panu powiedział?
―Pańskie linie papilarne. W obu tych miejscach znaleziono odciski pańskich palców, i to bardzo

wyraźne odciski. Nie ma wątpliwości.

―Jakieś nieporozumienie... Walczak uśmiechnął się dobrotliwie.
― Panie inżynierze ― powiedział z łagodną perswazją w głosie. ― Po co to wszystko? Przecież

pan  doskonale  wie,  że  nie  ma  na  świecie  dwóch  ludzi  posiadających  identyczne  linie  papilarne.
Jeżeli  zdecydowałem  się  na  tę  rozmowę,  to  chyba  pan  nie  wątpi,  że  jestem  do  niej  odpowiednio
przygotowany. Nie przyszedłbym tutaj, nie mając w ręku konkretnych danych.


Czego pan chce ode mnie?
―  Chcę,  aby  pan  powiedział,  w  jakim  celu  odwiedzał  pan  Ślewickiego  nad  morzem  i  w  jego

mieszkaniu w Warszawie.

― To są moje prywatne sprawy. Walczak z zafrasowaniem pokręcił
głową.
―Mam  wrażenie,  że  pan  nic  uświadamia  sobie  powagi  sytuacji.  Andrzej  Ślewicki  został

background image

zamordowany,  ściśle  mówiąc,  otruty.  Pan  z  całą  stanowczością  wypierał  się  znajomości  z  nim,
twierdząc,  że  nigdy  pan  nie  słyszał  takiego  nazwiska.  U  Ślewickiego  znaleziono  jednak  odciski
pańskich palców, co świadczy nie-zbicie, że nie tylko pan go znal, ale nawet dość często odwiedzał.
Musi pan przyznać, że sprawa nie wygląda dobrze.


Podejrzewacie mnie, że to ja go otrułem?
―  Nietrudno  chyba  nabrać  takiego  podejrzenia.  Musi  się  ono  nasunąć  samo  przez  się  nawet

początkującemu funkcjonariuszowi. Powiem panu więcej. Ślewicki został otruty cyjankiem potasu, a
pan prowadzi prace badawcze w zakresie biologii. Ma pan więc łatwy dostęp do tej trucizny.

Na twarzy Waldera nie drgnął ani jeden mięsień.
―Ja go nie otrułem ― powiedział stanowczo. Był zupełnie opanowany.
―Przykro mi, panie inżynierze... Bardzo chciałbym panu wierzyć, ale...
Mimo  najszczerszych  chęci  nic  jestem  w  stanie  zaliczyć  pana  do  osób  stojących  poza  wszelkimi

podejrzeniami w tej sprawie. Czy wobec tej sytuacji- nie byłby pan skłonny wyjaśnić mi jednak, w
jakim celu odwiedzał pan Ślewickiego?


Bez specjalnego celu. Tak sobie...

Dlaczego wobec tego usiłował pan ukryć przede mną tę znajomość?
― To była bardzo przelotna znajomość, bez żadnego znaczenia...

A jednak nie chciał się pan do niej przyznać. Walder poruszył się niecierpliwie.
―To  przecież  proste.  Wiedziałem,  że  Ślewicki  został  otruty.  Nie  chciałem  być  zamieszany  w  tę

sprawę.


Ach  tak...  ―  Walczak  pochylił  się  do  przodu.  ―  Więc  pan  wiedział,  że  Ślewicki  został  otruty.

Ciekawe.


To  znaczy...  Może  źle  się  wyraziłem...  Słyszałem,  że  nie  żyje,  że  został  zamordowany.  O  otruciu

dowiedziałem się od pana.

― Wszystko zaczyna się bardzo komplikować, panie inżynierze ―
powiedział zatroskany Walczak.
Czy pan nie jest skłonny porozmawiać ze mną zupełnie szczerze?

Nie mam nic więcej do powiedzenia.

Szkoda.

Co pan zamierza?

A jak pan sądzi?

Aresztuje mnie pan?

Jest  pan  zatrzymany  aż  do  wyjaśnienia  sprawy.  Być  może,  że  zastanowiwszy  się  w  samotności  i

background image

spokoju nad wszystkim, zdecyduje się pan powiedzieć mi prawdę.


Ja go nie zabiłem. To właśnie jest prawda.
―Jeżeli nawet taka jest prawda, musi ją pan opatrzyć odpowiednimi komentarzami, aby była do

stra-wienia. Nikt przecież nie może uwierzyć, że w celach towarzyskich odwiedzał pan Ślewickiego,
wypierając się następnie tej znajomości.

Waldera  opuściła  nagle  cala  energia  i  pewność  siebie.  Przypominał  teraz  gumową  zabawkę,  z

której  ktoś  wypuścił  powietrze.  Jakby  zmniejszył  się  i  zwiotczał.  Twarz  mu  poszarzała,  nabierając
wyrazu całko-witej rezygnacji.

― Jestem do pańskiej dyspozycji, majorze ― powiedział cicho.

* * *

Jugosłowianie nadspodziewanie szybko przysłali kopie protokołów oraz dodatkowo wyjaśnienia w
sprawie tragicznej śmierci Ryszarda Gondara.

Pułkownik Leśniewski natychmiast kazał przetłumaczyć te materiały i wręczył je Walczakowi.

Wydaje mi się, że powinna cię zainteresować ta lektura ―
powiedział zadowolony. ―Aha... jeszcze jedna sprawa. Otrzymałem z prokuratury pozwolenie na

wgląd do konta pani Kozielskiej. Chciałbym, żebyś możliwie szybko zakończył tę cholerną sprawę.
Nie możemy zbyt długo przetrzymywać Waldera. Mamy za mało materiału dowodowego przeciwko
niemu.

Walczak pokiwał głową.
―Tak, wiem. Postaram się nadać śledztwu jak najszybsze tempo, jeżeli oczywiście...

Jeżeli co? ― zaniepokoił się pułkownik.

Jeżeli moja hipoteza się sprawdzi ― uśmiechnął się Walczak.

Masz wątpliwości?

Coraz większe.

O, do diabla! Więc przypuszczasz, że to wszystko mogło być zupełnie inaczej?
― Oczywiście. Przecież to tylko hipoteza, nie pozbawiona cech prawdopodobieństwa, ale jednak

hipoteza. A jak ci wiadomo, każda hipoteza może w rezultacie okazać się fałszywa.


Niepokoisz mnie. Długo się to ciągnie...
―Mogę  cię  pocieszyć,  że  ja  sam  jestem  bardzo  zaniepokojony.  Bo  jeżeli  mi  to  wszystko  nie

wyjdzie...


Jeżeli nie wyjdzie... ― powtórzył Leśniewski.

... trzeba będzie zaczynać od początku.

Masz jakąś inną koncepcję?

background image

Żadnej. Ale nie przesądzajmy sprawy. Sądzę, że jednak trafiłem.
Jeżeli nie, będziemy mieli dosyć czasu, żeby się martwić. Cześć.
Wracając do swojego pokoju, Walczak spotka! na korytarzu Olszewskiego.

Wyobraź sobie, Jugosłowianie już odpowiedzieli.

Tak szybko? ― zdziwi! się porucznik.
―Błyskawicznie. Wpadnij do mnie. Przejrzymy te materiały.
Lektura była istotnie bardzo interesująca. Kiedy skończyli czytać, Olszewski spojrzał na Walczaka

i powiedział:


Wygląda na to, że twoja teoria ma ręce i nogi.
―Teraz  chodzi  tylko  o  to,  żeby  wszystko  zgrabnie  rozegrać  ―  odezwa!  się  major  po  dłuższej

chwili milczenia.


Chcesz przeprowadzić tę rozmowę w komendzie czy w mieszkaniu?
― spyta! Olszewski.
―Właśnie  się  nad  tym  zastanawiam.  Rozmowa  w  komendzie  ma  oczywiście  charakter  bardziej

oficjalny.


Ja ci radzę mieszkanie prywatne.

Pojedziesz ze mną?

Oczywiście. Bardzo chętnie.
ROZDZIAŁ VI
Pani  Kozielska  przyjęła  swych  gości  z  niezmąconym  spokojem.  Nic  nie  wskazywało  na  to,  że

wizyta oficerów milicji przyprawia ją o zdenerwowanie. Jak zwykle była bardzo elegancka i pełna
godności.

Miała  na  sobie  ciemnopopielatą  sukienkę,  zapiętą  pod  szyję,  a  jedyną  ozdobę  stanowił  sznur

grubych bursztynów.

Włosy  upięte  w  wysoki  kok  podkreślały  jeszcze  wygląd  wielkiej  damy,  wyjętej  ze  starego

portretu.

Weszli do tego samego pokoju, w którym Walczak został przyjęty podczas swej pierwszej wizyty.

Na małym, stylowym stoliczku stała srebrna taca, a na niej maszynka z kawą, filiżanki, cukiernica z
epoki Księstwa Warszawskiego, butelka koniaku i kieliszki.

Mimo najszczerszych chęci nie mogli wymigać się od poczęstunku. Pani Kozielska nalała kawę i

koniak,  nie  pytając  nikogo  o  zgodę,  a  zrobiła  to  z  takim  pełnym  prostoty  wdziękiem,  że  nie  sposób
było odmówić.

Walczak stwierdził, że kawa jest znakomita i przeklinał w duchu Olszewskiego, który namówił go

na rozmowę w prywatnym mieszkaniu.

W komendzie byli panami sytuacji i nikt nie mógł im narzucić kawy ani koniaku. Ten towarzyski

nastrój w obecnej chwili wcale mu nie odpowiadał, a wprost przeciwnie, stawał

się  czymś  niezwykle  krępującym.  Nie  było  jednak  rady.  Tak  czy  inaczej  należało  sprawę

doprowadzić do końca. Pierwsza odezwała się pani Kozielska.

background image

―  Rozumiem,  że  panowie  odwiedzili  mnie  w  związku  z  tragiczną  śmiercią  mego  męża  ―

powiedziała równym, poważnym głosem.

Walczak skinął głową.

Tak.  Ta  sprawa  jest  istotnie  tematem  rozmowy,  którą  pragniemy  z  panią  przeprowadzić,  ale  nie

tylko ona.

Spojrzała na niego zdziwiona.
― Nie rozumiem. Może mi to pan jaśniej wytłumaczy?
―  Oczywiście.  Interesujemy  się  również  pani  pierwszym  mężem,  Ryszardem  Gondarem,  który

także zginął tragiczną śmiercią.

― Mój pierwszy mąż zginął w wypadku samochodowym.

Tak. Wiem. W Jugosławii. Wóz stoczył się do przepaści.

Tak.
―Czy byłaby pani skłonna opowiedzieć nam to zdarzenie.
―Nie wiem, co to może mieć wspólnego ze śmiercią mojego drugiego męża, ale jeżeli to panom

do czegoś potrzebne...


Bardzo będziemy zobowiązani. Słuchamy. Powtórnie napełniła filiżanki kawą i zapaliła
papierosa.
― Pojechaliśmy z mężem na wycieczkę do Jugosławii.

Na pożegnalną wycieczkę ― wtrącił Walczak..

Co pan ma na myśli?
―Mieli się przecież państwo rozchodzić, a ta wycieczka miała być końcowym akordem waszego

małżeństwa.


Widzę, że pan jest znakomicie poinformowany.

Mój zawód polega głównie na zbieraniu informacji

uśmiechnął się Walczak. ― Ale nie odbiegajmy od tematu. Więc podczas tej wycieczki zdarzyło

się, że...


Tak. Samochód stoczył się do przepaści.

Jak to się stało, że pani uszła z życiem?
―Po prostu w tym momencie nie było mnie w wozie.

Czyżby mąż pani odjechał, zostawiając panią na szosie?

Tak. Posprzeczaliśmy się. Ja wysiadłam, a mój mąż pojechał dalej.

background image

Podobno był doskonałym kierowcą.
―  Owszem,  dobrze  prowadził,  ale  najlepszym  kierowcom  zdarzają  się  przecież  nieszczęśliwe

wypadki.

―Czy w momencie, kiedy wóz stoczył się do przepaści, mąż pani by! w takim stanie, że mógł go

prowadzić?


Oczywiście. Nie rozumiem pytania.
―  Zaraz  to.  wyjaśnię  ―  powiedział  Walczak  cierpliwym  tonem.  ―  Otóż  sekcja  zwłok,

przeprowadzo-na  przez  władze  jugosłowiańskie,  wykazała,  że  pani  małżonek  był  tak  pijany,  iż  w
żaden sposób nie byłby w stanic prowadzić wozu. Czyżby pani tego wtedy nie zauważyła?

Końcem języka zwilżyła wyschnięte wargi: pierwszy objaw zdenerwowania.

Tak... rzeczywiście... mój mąż wypił wtedy trochę, ale żeby był aż tak pijany...

Pijany do nieprzytomności, proszę pani. ― Głos Walczaka stracił
nagle swój łagodny i uprzejmy
timbre. ― Do nieprzytomności! Czy pani ma prawo jazdy?

Oczywiście.
― i podczas wycieczki do Jugosławii prowadziła pani wóz?

Tak. Na zmianę z mężem.
―A wtedy pozwoliła pani siąść za kierownicą zupełnie nieprzytomnemu człowiekowi?
Pani Kozielska poruszyła się niecierpliwie. Zaczynała tracić pewność siebie. Nerwowym ruchem

zgasiła papierosa w popielniczce.


Nie pamiętam wszystkiego tak dokładnie. To było bardzo dawno.

Ale przypomina pani sobie z pewnością, że mąż przed tą podróżą do Jugosławii otrzymał bardzo

duży spadek w dolarach?


Co to ma wspólnego? Walczak uśmiechnął się.
―Tak  się  jakoś  składa,  proszę  pani,  że  często  zachodzi  ścisły  związek  pomiędzy  dolarami  a

śmiertel-nymi wypadkami.


Co pan chce sugerować?
―Nic specjalnego. Wygłosiłem tylko powszechnie znaną prawdę.
Pieniądze  zawsze  były,  są  i  chyba  do  końca  świata  będą  jednym  z  najgłówniejszych  motywów

zbrodni.  Nic  tak  łatwo  jest  pogodzić  się  z  myślą,  że  ogromny  spadek  przypadnie  w  udziale  innej
kobiecie. Pan Ryszard Gondar postanowił rozejść się z panią i wstąpić w nowy związek małżeński.
Milion dolarów diabli by wzięli, a właściwie nie diabli, tylko nowa pani Gondarowa.

Kozielska zbladła gwałtownie.

Pan mnie oskarża...? Walczak nie odpowiedział. Spytał;

background image

Czy znała pani niejakiego Andrzeja Ślewickiego?
Kozielska  chciała  zapalić  nowego  papierosa,  ale  nie  mogła.  Ręce  tak  jej  drżały,  że  nie  była  w

stanie utrzymać zapałki. Walczak pomógł jej uprzejmie.

―Czy pani znała pana Andrzeja Ślewickiego? ― powtórzył pytanie.
. ― Tak... To znaczy... Poznałam go kiedyś przypadkowo przez męża.
Widziałam  go  chyba  ze  dwa  razy  w  życiu.  Trudno  to  w  ogóle  nazwać  znajomością.  Przelotnie

poznaje się przecież bardzo wiele osób.

―  Hm...  ―  Walczak  wyglądał  na  ogromnie  zatroskanego.  ―  Trzeba  przyznać,  że  to  wszystko

poważnie  się  komplikuje.  Więc  pani  twierdzi,  że  tylko  przelotnie  poznała  pani  kiedyś  pana
Ślewickiego?


Zupełnie przelotnie. Rozmawiałam z nim najwyżej dwa razy w życiu.

To dosyć dziwne, co pani mówi. Bo jak wobec tego można sobie wytłumaczyć fakt, że odwiedzała

go pani w jego pokoju w pensjonacie nad morzem?


To kłamstwo!

Mocne  słowo  ―  uśmiechnął  się  Walczak.  ―  Nie  spodziewałem  się  po  pani  takich

zdecydowanych określeń. Muszę jednak zapewnić, że to, co powiedziałem, nie mija się z prawdą. W
pokoju  Ślewickiego  nasi  fachowcy  znaleźli  na  drzwiach  odciski  pani  palców. A  propos,  czy  pani
wie, że Ślewicki nie żyje, że został otruty?


Słyszałam coś o tym.

A kto pani to powiedział? Od kogo pani słyszała?

Nie pamiętam.

To  są  przedziwne  zbiegi  okoliczności.  Niech  pani  sobie  wyobrazi,  że  w  mieszkaniu  pana

Ślewickiego,  w  Alei  Niepodległości,  również  znaleziono  odciski  pani  paluszków.  Jak  na  taką
zupełnie przelotną znajomość dosyć często odwiedzała pani tego człowieka. Zaskakujące.


To jakieś nieporozumienie. Ja...
―  Nie  żadne  nieporozumienie  ―  przerwał  jej  Walczak.  ―  Czy  pani  pozwoli,  że  zajrzę  do  jej

szafy?

I  nie  czekając  na  odpowiedź  poszedł  do  drugiego  pokoju.  Po  chwili  wrócił,  niosąc  moherowy

sweter fioletowego koloru.


Co to znaczy?! ― krzyknęła.
―  Niech  pani  sobie  wyobrazi,  że  zarówno  w  nadmorskim  pensjonacie,  jak  i  w  warszawskim

mieszkaniu  pana  Ślewickiego  znaleziono  nitki  z  tego  pięknego  sweterka.  Zbadamy  to  jeszcze  w
naszym laborato-rium, ale nie ulega chyba wątpliwości, że chodzi o ten właśnie sweter.

Milczała. Twarz jej była trupio blada.
― A teraz jeszcze jedna sprawa ― ciągnął bezlitośnie Walczak. ― Chodzi mianowicie o pewne

background image

opera-cje finansowe. Proszę nam powiedzieć, z jakiego tytułu wypłacała pani Ślewickiemu znaczne
sumy?


Nie rozumiem, o czym pan mówi.

A  ja  sądzę,  że  pani  doskonale  rozumie.  Mówię  o  tych  kwotach,  które  podejmowała  pani  ze

swojego  konta  w  PKO  i  które  następnie  wypłacała  pani  Ślewickiemu,  Ślewicki  zaś  wpłacał  te
pieniądze  na  swoje  konto.  Nie  ma  co  do  tego  żadnych  wątpliwości.  Wystarczy  porównać  obydwa
konta, nie mówiąc już o ze-znaniach urzędniczek PKO. Pytam więc, z jakiego tytułu wypłacała pani
Ślewickiemu te kwoty?

Kozielska jednym haustem wypiła kieliszek koniaku.
― Miałam względem tego człowieka pewne zobowiązania.

To  zdumiewające  ―  zdziwił  się  Walczak.  ―  Nie  tak  dawno  twierdziła  pani,  że  absolutnie  nic

panią  nie  łączyło  z  Andrzejem  Ślewickim,  że  to  była  zupełnie  przelotna  znajomość,  bez  żadnego
znaczenia,  teraz  zaś  słyszymy,  że  miała  pani  w  stosunku  do  tego  człowieka  ogromne  zobowiązania
finansowe. Bardzo dziwne.

Kozielska chciała ponownie napełnić swój kieliszek, ale Walczak stanowczym ruchem odsunął od

niej

butelkę.
―Pani wybaczy, ale nie będziemy się upijać. Chciałbym na trzeźwo zakończyć naszą rozmowę.
Przestała panować nad sobą. Zaczęła dygotać jak podczas ataku febry.

Czego...? Czego chcecie ode mnie...?
―Chcemy, żeby się pani przyznała do otrucia Andrzeja Ślewickiego. Jak pani widzi, posiadamy

dość znaczny materiał dowodowy. Szantażował

panią, prawda?

Tak.

* * *

Walder  był  zupełnie  zrezygnowany.  Szklanymi  oczami  wpatrywał  się  w  oficerów  i  trudno  było
odgadnąć, czy ich w ogóle dostrzega. Całkowicie stracił swą pełną godności dumną postawę.


Może pan się napije wody, panie inżynierze ― zaproponował
uprzejmie Walczak. Napełnił szklankę i posunął ją po blacie biurka.
Walder wypił i odetchnął głęboko. Mogło się wydawać, że przyszedł
trochę do siebie. Oczy pozbyły się szklistej zasłony, policzki nabrały barwy żywego człowieka.
Walczak uśmiechnął się życzliwie i współczująco.
― Proponuję, panie inżynierze, żebyśmy sobie porozmawiali tak szczerze, od serca. Zaoszczędzi

to  pa-nu  dużo  czasu  i  przykrości.  Żeby  zaś  sprawa  była  zupełnie  jasna  i  żeby  nie  stwarzać  między
nami żadnych niedomówień, pragnę panu zakomunikować, że pani Kozielska przyznała się do otrucia
Andrzeja Ślewickiego.


Niemożliwe!

background image

Ależ  tak,  zupełnie  możliwe.  Złożyła  zeznanie  na  piśmie.  Jeżeli  pan  sobie  życzy,  może  je  pan

przeczytać.

Walder ukrył twarz w dłoniach.

Boże... Boże...

Jak więc pan widzi ― mówił dalej Walczak ― nic ma sensu dłużej grać tej komedii. Nie musi pan

już kryć pani Kozielskiej. I będzie chyba lepiej, jeżeli pan się przyzna do udziału w tej zbrodni.


Ja nie mam z tym nic wspólnego!...
―A  w  jaki  sposób  można  sobie  wytłumaczyć  pańskie  odwiedziny  u  Ślewickiego?  Bo  przecież

paro-krotnie był pan u niego.

―Chciałem  zapobiec...  chciałem  zapobiec  temu,  co  się  stało.  Chciałem  zmusić  tego  łotra,  żeby

przestał

ją szantażować.

Więc pan wiedział o tym, że Ślewicki szantażował panią Kozielską?

Wiedziałem.
―I orientował się pan także, co było przedmiotem tego szantażu?

Tak.
―Ślewicki był przypadkowym świadkiem zbrodni, której Kozielska dokonała na osobie swojego

pierwszego męża, Ryszarda Gondara.


Tak.

Czy pan się orientuje, jak to wszystko się odbyło tam w Jugosławii?

Gondar był pijany, bardzo pijany... No i...

A Kozielska wysiadła z wozu i wepchnęła męża za kierownicę ―
pomógł mu Walczak.

Tak.
― Potem to już byta tylko kwestia zwolnienia hamulca i wóz sam stoczył
się do przepaści. Czy tak. panie inżynierze?
Walder z ogromnym wysiłkiem przełknął ślinę.

Tak ― powiedział cicho.

Jak to się właściwie stało, że pan, wiedząc o tym wszystkim, nie zawiadomił władz?
Walder uśmiechnął się smutnie.

Czy pan nigdy nie kochał, majorze?

background image

―Niech pan nam jeszcze powie, czy Kozielska mogła zaopatrzyć się w cyjanek potasu u pana w

instytucie?


Mogła. Niestety.

Z tego wszystkiego wynika, że Kozielski otruł się dżemem przeznaczonym dla Ślewickiego. Pani

Kozielska nie wiedziała, że Ślewicki cierpi na nadkwasotę i nie jada dżemów.


Nie wiedziała ― powtórzył jak echo Walder.
―Dziękuję panu, panie inżynierze. To byłoby na razie chyba wszystko.

Jestem wolny?
― O tym zadecyduje prokurator. Musi pan się uzbroić w cierpliwość.
Tymczasem do widzenia.
Po  wyjściu  Waldera  w  pokoju  zapanowała  cisza.  Napięcie  nerwowe  poczęło  ustępować.

Pierwszy odezwał się Olszewski:

―Teraz rozumiem, dlaczego Ślewicki tak dbał o kieszeń Waldera.
Przecież  to  Kozielska  musiała  opła-cać  obydwu  szantażystów.  Mimo  swojego  bogactwa  mogła

wreszcie nie dać rady, żeby bulić tyle forsy i Ślewickiemu, i temu szczeniakowi, który szantażował
jej kochanka.

―Oczywiście  ―  przytaknął  Walczak.  ―  Ślewicki  postanowił  zlikwidować  Zewerta  jako

nieuczciwą konkurencję i zagroził mu prokuratorem.

Olszewski wstał i otworzył okno. Odetchnął głęboko.
―  No,  odwaliliśmy  kawał  ładnej  roboty.  Teraz  jeszcze  trzeba  będzie  odfajkować  sprawozdanie

dla starego. Ucieszy się. Jak nazwiemy tę sprawę?

― Chyba „Dżem z czarnych porzeczek" ― uśmiechnął się Walczak.

background image

KONIEC