background image

Rose Cafe 
by 
Janusz Głowacki 
 
Całą wiosnę pałętałem się po Los Angeles. Jakiś producent kupił ode mnie sztukę, inny 
zamówił scenariusz. Dostałem klucze do apartamentu w Santa Monica i dwuosobowej 
hondy. Szybko opisałem przygody kilku rosyjskich emigrantek. W tydzień później szef 
studia osobiście zadzwonił do mnie z gratulacjami. Zapytałem, co mam dalej robić, 
odpowiedział, że czekać. Potem wszyscy zniknęli. To znaczy, gdzieś tam byli, bo co 
tydzień znajdowałem w skrzynce czeki i zaproszenia na przyjęcia. 
Ricardo podszedł do mnie w barze przy Ocean Front. Niedawno wróciłem z Madrytu i na 
mojej koszulce pod napisem Espańa prychał ogniem dorodny byk. Był to zupełny 
przypadek, bo ani trochę nie interesowałem się corridą, ale Ricardo nie wierzył w 
przypadki. Ricardo podnosił ciężary na małym wybiegu tuż przy plaży. Bulwar Ocean 
Front ciągnie się nad Pacyfikiem od Santa Monica przez Venice w stronę Marina del Rei. 
W zwykłe dni jest tam spokojnie, tylko w weekendy zwala się całe Los Angeles. Razem z 
nim podnosiło sztangi ośmiu przerażająco rozrośniętych w ramionach kulturystów. W 
południe, kiedy słońce nabiera mocy, robili przerwę, siadali w cieniu i popijali steroidy 
sokiem grejpfrutowym. zerkając spod palm na jaskrawy błękit nieba, plotkowali o 
ciężkich czasach z wianuszkiem scenografów, projektantów mody i fryzjerów, którzy 
urywali się w czasie lunchu z Paramountu albo Warner Brothers i upychali swoje ferrari 
między francuskimi kafejkami, meksykańskimi straganami z biżuterią i łóżkami 
masażystów stóp. Kilkadziesiąt lat temu, kiedy studia zajmowały się Kaligulą, Kleopatrą i 
upadkiem Imperium Rzymskiego, ponad czterdziestu rozebranych do pasa legionistów, 
egipskich niewolników i zbuntowanych barbarzyńców miało stałe kontrakty obejmujące 
bezpłatne leczenie zębów. Ale moda zakręciła i profesja podupadła. Jedynym, który 
załapał się z hollywoodzką nową falą był Schwartzenegger, dla reszty zostawały reklamy i 
firmy porno. 
Ricardo miał długie czarne włosy zawiązane w koński ogon. Jak na kulturystę był szczupły 
i całkiem wysoki. Wyglądał na dwadzieścia lat, potem okazało się, że miał trzydzieści. Był 
tak ładny, że znany reżyser z Paramountu chciał go obsadzić w roli uczciwego przyjaciela 
gangstera Lucky Luciano. Ale Ricardo mówił zawsze takim rozwlekłym i monotonnym 
głosem, nic się na to nie dawało poradzić i reżyser zrezygnował. 
Koledzy go nie lubili, bo zaniżał ceny. Ile razy jakiś designer pytał, kto pójdzie za stówę, 
wszyscy na wybiegu pogardliwie wzruszali potężnymi ramionami, Ricardo mówił 
obojętnie: ? Ja pójdę. Koledzy mieli do niego żal i uważali, że jest wyrachowany. Nie 
mieli racji, Ricardo był marzycielem. Wszystkie gorączkowo uzbierane pieniądze dawał 
staremu Indianinowi, który uczył go rytualnego tańca Azteków. Ricardo chciał pojechać 
do Meksyku i zostać matadorem, a taniec miał odstraszyć złe duchy i zapewnić mu 
zwycięstwo. Nikt nie miał wątpliwości, że Indianin był alkoholikiem i naciągaczem, ale 
Ricardo ufał wszystkim. Ludzie nie mogli mu tego wybaczyć i oszukiwali bezlitośnie. 
Poznałem Ricarda niedługo przed jego wyjazdem do Mexico City. Na jednej kartce zapisał 
mi wszystko, co warto wiedzieć o Los Angeles. W ten sposób dowiedziałem się, jak 
rozmawiać z wyższymi ode mnie o głowę modelkami z Senegalu, które najlepiej na 
świecie potrafią udawać orgazm, i jak odróżniać przyjęcia, na których można coś 
załatwić, od tych, na których kotłuje się hollywoodzka hołota. Nauczył mnie rozpoznawać, 
kiedy będzie wiała Santa Ana, gorący wiatr pustynny, w czasie którego mężowie 
zdradzają kochanki, kraby tysiącami wypełzają z oceanu i trzaskają pod kołami 
samochodów, a meksykańscy ogrodnicy obcinają głowy kwiatom. 
Kiedy Ricardo dowiedział się, że piszę, zaprowadził mnie do Rose Cafe. Przy okrągłych 
stolikach pod parasolami popijał tam capuccino i beznadziejnie czekał na telefony od 
agentów i producentów tłum scenarzystów. Ricardo znał ich wszystkich. Czarnych i 
białych, kobiety i mężczyzn, początkujących homoseksualistów i doświadczonych 
transwestytów. 
W Rose Cafe dzień zaczynał się o 8.30. O dziewiątej rano wszyscy dostawali kawę, spory 
kawałek sera Brie, szklaneczkę soku pomarańczowego, naparstek dżemu i gorący 
croissant. Był to tak zwany zestaw specjalny i kosztował tylko trzy dolary i pięćdziesiąt 

background image

centów. Zaraz potem rozkładali przed sobą malutkie komputery i telefony komórkowe, 
jeszcze przez chwilę kartkowali "Variety", potem zaczynali czekać. W Rose Cafe 
zrozumiałem, jak ciężką pracą jest czekanie. Pisarze wyłamywali palce, jęczeli, wzdychali 
i patrząc na telefony, pocili się jak w czasie biegu. Dopiero po zachodzie słońca, kiedy 
studia pustoszały, a producenci i agenci rozjeżdżali się do domów i nie było wątpliwości, 
że nikt nie zadzwoni, w Rose Cafe robiło się przyjemnie. Pisarze wymieniali uprzejmości, 
zamawiali czerwone wino oraz talerze sałaty z owczym serem i oliwkami. Nad nimi 
zapalały się żółte lampiony, a trochę wyżej rozczapierzały swoje łapy palmy. 
Po raz ostatni zobaczyłem Ricarda w niewiarygodnie wielkim sombrerze i olśniewającym, 
lamowanym srebrem stroju matadora. Obiecał, że zaprosi mnie do Meksyku na sezon 
żółtych motyli, które, nie wiadomo dlaczego, od stu lat przylatują z północy do malutkiej 
wioski przy granicy. 
Przez następny tydzień przychodziłem do Rose i jadłem "breakfast special" z przyjacielem 
Ricarda, starym irlandzkim pisarzem, który troskliwie przechowywał w zakamarkach 
pamięci wspomnienie sukcesu sprzed dwudziestu pięciu lat. Kiedyś, podnosząc 
opuchnięte od słońca powieki, powiedział: -Hollywood to jest takie miejsce, gdzie 
przyjeżdżasz, wypijasz drinka, wchodzisz do basenu, a potem masz już osiemdziesiąt lat. 
Koło południa upewniałem się, że nikt ze studia do mnie nie dzwonił, a wieczorem 
jechałem na przyjęcie. W zatłoczonym basenie wlewałem w siebie odpowiednią ilość ginu, 
zapominając o tonicu, a jeśli nie miałem ochoty iść z nikim do łóżka, wystarczało 
powiedzieć, że z zawodu jestem scenarzystą. 
Czasami w nocy łaziłem po plaży i próbując oddychać w rytmie smutnego oddechu 
nocnego oceanu, patrzyłem na światełka migające na plaży w Venice. Rozbiła tam 
obozowisko kolonia bezdomnych Meksykanów. Miasto próbowało się ich pozbyć, ale przed 
spychaczami i oddziałami policji rozkrzyżował ramiona młody ksiądz z kolczykiem w 
uchu. Grożąc gniewem bożym, wziął w obronę naszych biednych braci szczególnie przez 
Chrystusa umiłowanych. Mówił pięknie i policja się zawahała. Tego samego dnia kilka 
kanałów telewizyjnych nadało duże fragmenty jego wystąpienia. Ksiądz zaczął robić 
karierę. Miał długie jasne włosy i niebieskie- oczy. Udzielił paru wywiadów, pokazał się w 
kilku ?talk-showach" i miasto go pokochało. 
Bezdomni z Venice stali się modni. Dookoła plaży zaczęły tłoczyć się rolls-royce'y, a kilka 
gwiazd sfotografowało się z czarnookimi dziećmi bezdomnych na rękach. Zaraz potem 
ogłoszono, że ksiądz będzie miał własny talk-show poświęcony miłości i bliźniego i 
miłosierdziu. Oczywiście bezdomnym przewróciło się, od tego w głowach. Coraz 
nachalniej zaczepiali ludzi na Ocean Boulevard i odmawiali przyjmowania drobnych 
pieniędzy. 
Ricardo pojawił się niespodziewanie. Blady jeszcze po nocy ocean wyrzucił jego elegancko 
ubrane ciało na plażę w Malibu. Bosi meksykańscy chłopcy wyciągnęli spod marynarki od 
Armaniego kilka sporych krabów. A następnego dnia o dziewiątej rano w Rose Cafe 
pojawił się Antonio, drobny łysawy prawnik specjalizujący się w rozliczeniach 
podatkowych. Antonio był starszym bratem Ricarda i miał nam coś do opowiedzenia. 
Poza mną i starym Irlandczykiem przy zestawionych stolikach zasiadło dwudziestu 
scenografów, projektantów mody i fryzjerów. Wszystkim lekko trzęsły się ręce, a twarze 
pod grubą warstwą opalenizny miały śnieżnobiały kolor. Antonio odchrząknął i popijając 
capuccino zaczął mówić. 
Wychodziło na to, że w Meksyku Ricardo był niecały tydzień. Już następnego dnia po 
przyjeździe udało mu się wystąpić w jednej z popołudniowych walk. Kiedy w swoim 
niewiarygodnym stroju wszedł na arenę i zaczął tańczyć, publiczność zamarła. Byk przez 
chwilę przyglądał mu się uważnie, potem zaszarżował. Za moment było po wszystkim. 
Kiedy Ricarda wynoszono do szatni, Indianin z resztą pieniędzy uciekał już w stronę Peru. 
Prosto ze szpitala, z ręką w gipsie, Ricardo poszedł do ambasady amerykańskiej. Chciał 
pożyczyć pieniądze na powrót, ale urzędnicy nie dali mi ani grosza. Wtedy napisał na 
kawałku tektury, że rząd amerykański nie troszczy się o swoich obywateli pochodzenia 
włoskiego, przybił to do kija i zaczął pikietować. Po dwóch dniach dostał pieniądze na 
autobus i wjechał do Kalifornii. Honor nie pozwalał mu przyznać się do przegranej i 
jechać do Santa Monica, a we Włoszech nie mógł się pokazać bez choćby 
najmarniejszego zakładu fryzjerskiego. 

background image

Właśnie wtedy zatelefonował do Antonia po pieniądze. Kupił za nie używany mikrobus i 
zaparkował go pod latarnią, w alejce nad oceanem, w połowie drogi miedzy Malibu i 
Santa Barbara. Wieczorami wynajmował go parom na godziny. Siadał wtedy w stroju 
matadora na składanym krzesełku twarzą do oceanu, czytał wyrwaną z gazety stronę z 
opisem swojej walki i pokrzykując ?ole" opędzał się przed pikującymi z góry 
nietoperzami. Jednej nocy latarnia się przepaliła i Ricardo wysłał do burmistrza skargę, że 
nie może czytać. Jakiś urzędnik przeczytał ją z niedowierzaniem i zadzwonił na policję. 
Radiowóz przyjechał w chwili, kiedy cały mikrobus dygotał od odchodzącej w środku 
fachowej roboty. Policjanci w Los Angeles nie żartowali i Ricardo został aresztowany za 
uporczywe parkowanie w niedozwolonym miejscu. Brat wykupił go za kaucją i wtedy 
Ricardo zniknął na dobre. Ostatnio ktoś widział go z ludźmi, którzy rozprowadzali w 
Hollywood heroinę. 
Antonio skończył i wytarł nos. Był wzruszony i trochę zdziwiony. Nie spodziewał się, że 
dwudziestu właścicieli ferrari będzie przez pół godziny słuchało z zapartym tchem 
opowieści o smutnych kretynizmach jego młodszego brata. Może tam coś w nim jednak 
było, zamyślił się. 
Nie wiedział, że po Hollywood rozeszła się plotka, że Ricardo od dawna miał AIDS, i 
jednej mglistej nocy wypił sześć butelek najdroższego szampana, popatrzył na wlokący 
się po niebie sinawy księżyc i z jachtu przyjaciela skoczył do oceanu. 
Antonio skończył, ale jego opowieść nie wyjaśniła najważniejszego. Dlatego dwudziestu 
słuchaczy znajdowało się na granicy omdlenia, a na ich twarzach malował się 
niezrozumiały dla Antonia wyraz przerażenia i udręki. Po długiej chwili najodważniejszy z 
designerów zadał ostateczne pytanie. Niewiarygodne westchnienie ulgi uderzyło w niebo 
nad Rose Cafe, kiedy Antonio zapewnił, że nie ma żadnych wątpliwości, jego brat w chwili 
śmierci był zdrów jak ryba i został z całą pewnością najzwyczajniej w świecie 
zamordowany. 
Śmierć Ricarda narobiła sporo zamieszana. Miała być nawet wspomniana w 
najważniejszym wydaniu wiadomości, ale huragan, który od kilku dni plątał się nad 
Pacyfikiem, uderzył w zachodnie wybrzeże. Po rozmokniętej skarpie osunął się taras willi 
zbudowanej dla Rity Hayworth przez Agę Khana i z programu spadły wszystkie 
wiadomości, które nie miały czegoś wspólnego ze sztormem. Siedmiometrowe fale 
zmiotły też do oceanu obozowisko bezdomnych. A kilku śpiących najmocniej nie zdążyło 
uciec. 
Kiedy ocean się uspokoił, bezdomni zaczęli ściągać na plażę, tyle że policja nie pozwoliła 
im wrócić. Na pomoc przyjechał mercedesem benz jasnowłosy ksiądz, ale tym razem 
wszyscy słuchali go bez przekonania. Ludzie zerkali na wymytą do czysta plażę, kręcili 
głowami i rozchodzili się. Parę dni później CBS odwołało talk-show o miłosierdziu i miłości 
bliźniego. 
Niedługo potem ksiądz pojawił się w Rose Cafe. Po śniadaniu oznajmił, że zaczyna pisać 
serial telewizyjny. W sześciu odcinkach postanowił udowodnić, że tajemnicza spirala 
boskich intencji wymyka się płytkim interpretacjom. Po tygodniu zniknął. 
Któregoś dnia po śniadaniu, kiedy czekając na telefon ze studia kartkowałem ?Variety", 
zobaczyłem jego zdjęcie. Znany reżyser z Paramountu obsadził go w roli uczciwego 
przyjaciela Lucky Luciano. Tej samej, której o mały włos nie dostał Ricardo. 
 
The End