background image

 

Rothbard  - Cykl Kondratiewa Fakt czy Oszustwo 

Autor: Murray N. Rothbard 
Źródło: 

www.lewrockwell.com

 

Tłumaczenie: Juliusz Jabłecki 

Człowiek zawsze pragnął poznać własną przyszłość. I, ponieważ – jak głosi prawo rynku – 
popyt kreuje podaż, zawsze istnieli guru i hochsztaplerzy wychodzący tej potrzebie naprzeciw, 
ludzie twierdzący, że mają specjalny dar poznania tego, co przyszłość trzyma w zanadrzu. 
Wróżbici, astrolodzy, ludzie czytający z dłoni i spoglądający w kryształowe kule napływali 
masowo, by wykorzystać tych naiwnych i łatwowiernych. 

Jasnowidzenie i Wró

żby 

Techniki wróżbiarstwa czy prorokowania zmieniały się w ciągu wieków, ale podstawowa 
taktyka i strategia pozostały bez zmian. W bardziej otwarcie mistycznej atmosferze 
ś

redniowiecza, regułą było pojawianie się różnych guru i przepowiadanie powtórnego 

nadejścia Chrystusa i końca świata z na pozór pierwszorzędną precyzją. Jeśli guru był 
wystarczająco przebiegły, ogłaszał datę nadejścia dni ostatecznych w na tyle bliskiej 
przyszłości, by wzbudzić powszechną ekscytację, nie na tyle jednak bliskiej, by dni te 
rzeczywiście nadeszły, demaskując jego oszustwo. Stąd, najsłynniejszy z proroków nadejścia 
Sądu Ostatecznego, żyjący u schyłku dwunastego wieku, Joachim z Fiore, przewidział z 
absolutną pewnością, że dzień ten nadejdzie pięćdziesiąt lat później. Było to data 
wystarczająco bliska by rozwinął się potężny ruch jego zwolenników, ale wystarczająco 
daleka, by nie okryć go wstydem. 

Załóżmy jednak, że przewidziany dzień nadchodzi i nic się nie dzieje. Co wtedy? Istniało 
wiele klasycznych technik radzenia sobie z tym problemem. Najbardziej oczywistym, ale i 
najbardziej nieśmiałym byłoby powiedzieć: „ojej, trochę się przeliczyłem, ale teraz już 
poprawiłem moje obliczenia i dokładny dzień końca świata nadejdzie za jedenaście lat i pięć 
miesięcy”. Jest to bezpośrednie, ale trochę desperackie, a przyznawanie się przez guru do 
jakiegokolwiek błędu jest ryzykowne, gdyż wtedy jego nader ważna aura absolutnej pewności 
siebie i nieomylności zaczyna ulegać rozproszeniu. Zdecydowanie lepiej posłużyć się 
wybiegiem, który podtrzyma atmosferę wszechwiedzy, dodając jednocześnie głębi – 
sfałszować własną przepowiednię. „Otóż nie” – guru wzniośle odpowie swym krytykom, 
„miałem całkowitą rację; koniec świata się rozpoczął, właśnie weszliśmy w okres dni 
ostatecznych.” Jeśli guru ma wystarczająco dużo szczęścia, okres ten może trwać nawet przez 
następny wiek. I któż mu zaprzeczy? Pomysł polega na tym, by zreinterpretować wierzącym 
to, co wydawało się być jasnym i niedwuznacznym językiem; „dzień” stał się wiekiem lub 
dwoma. 

Guru Stechnicyzowani 

W dzisiejszych czasach, gdy w modzie jest wszystko, co „naukowe”, ma miejsce taka sama 
działalność, lecz teraz pojawia się ona przyodziana w cudowną otoczkę najnowszych 
technologii. Przewidywania naszej nowej odmiany wróżbitów i czytających z kryształowych 
kul jasnowidzów – speców od superszybkich komputerów oraz wykresów i modeli 
gospodarki – są mniej więcej tak dokładne, jak Joachima z Fiore. Jednak fałszowanie 
przepowiedni stało się bardziej wyszukane. 

background image

 

Po pierwsze, zadanie nowoczesnych wróżbitów jest mniej imponujące. Większość z nich nie 
stara się pozyskać rzeszy wiernych wyznawców, którzy chętnie oddadzą życie za swojego 
guru. Oni po prostu starają się uzyskać Dobre Życie dla samych siebie. Jednak część taktyk 
pozostała niezmieniona. Ulubione przepowiednie to te na tyle bliskie w czasie, by wzbudzić 
zainteresowanie, ale nie na tyle bliskie, by ktokolwiek je jeszcze pamiętał, gdy nadejdzie czas 
ich spełnienia. I tak, parę lat temu wydano masę modnych książek, przewidujących z na pozór 
wielką precyzją dokładny profil ekonomiczny roku 2000 – populację, PKB, stopę bezrobocia, 
itp. Książki zostały rozreklamowane i sprzedane, ich autorzy zyskali opinię wybitnych 
futurologów, a potem… a potem co? Gdy rok 2000 wreszcie nadejdzie [1], czy kogokolwiek 
będą one obchodziły? Czy ktokolwiek zada sobie trud sprawdzenia tych najprzeróżniejszych 
prognoz? Nawet jeśli tak się stanie, to czy czytelników będzie to interesowało? Z pewnością 
nie, gdyż zajmować ich będą już inne lata i inne prognozy. 

Kilka lat temu uczestniczyłem w panelu, podczas którego jeden z dyskutantów z absolutną 
powagą i pewnością siebie ogłosił, że „jego badania wykazały”, że w lecie 2010 roku nastanie 
wojna nuklearna. Westchnienie i przyjemny dreszczyk strachu przeszedł po licznym i 
skupionym audytorium. Ale gdy przyjdzie już rok 2010, czy ktoś z nas będzie jeszcze 
pamiętał, a co dopiero, czy ktoś zada sobie trud rozliczenia tego człowieka z jego 
przepowiedni? 

Załóżmy jednakże, że prognoza była krótkoterminowa, lub że przewidywany rok już nastał, a 
przepowiednia wyraźnie się nie sprawdza. Co wtedy? Wtedy nowocześni guru używają tych 
samych wybiegów, co dżentelmeni wróżący nadejście dni ostatnich. Guru nie straci rezonu. 
„Wydarzenie, które przewidziałem, już nastało, ale jest chwilowo przysłonięte innymi 
czynnikami”. Przepowiednia została mniej lub bardziej subtelnie dopasowana do faktów. 

I oto przez ponad dekadę spieram się z ekonomistami i analitykami inwestycyjnymi, 
przewidującymi nieuchronną deflację, to znaczy ogólny spadek cen lub wzrost wartości 
dolara w odniesieniu do dóbr i usług. Jeszcze w tym samym dziesięcioleciu prognozy te 
okazały się ewidentnie, o 180 stopni, odwrotne do tego, co stało się w rzeczywistości. Inflacja, 
czy to ostra, czy trochę mniej ostra, naznaczyła każdy rok tego okresu. Mimo to, nigdy nie 
zauważyłem śladu najmniejszej nawet niepewności w entuzjazmie czy całkowitej pewności 
siebie tych deflacyjnych proroków. Będą się uciekać do wybiegów, naciągając swoje 
przepowiednie: „Spójrzcie, ceny cynku spadły w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. 
>>Deflacja<< już się zaczęła.” Mogą też powiedzieć: „Deflacja nareszcie nastała, była tylko 
>>przysłonięta<< ekspansją kredytową.” 

W ten sam sposób astrolodzy naciągają swoje przepowiednie. Jeśli jesteś spod znaku ryb, 
powiedzą, że jesteś mistykiem lubiącym wodę. Gdy powiesz: „Macie rację”, uśmiechną się 
triumfalnie, ciesząc się z potwierdzenia ich analizy. Jeśli jednak powiesz: „Nieprawda, jestem 
sceptykiem i nie cierpię wody”, oni odpowiedzą: „Aha, to dlatego, że Jupiter się oddala, a ty 
walczysz z gwiazdami”, czy jakąś inną tego rodzaju bzdurę. Rzecz polega na tym, że 
ż

adnemu porządnemu guru nie da się udowodnić, że nie ma racji. On zawsze znajdzie wybieg, 

dzięki któremu dopasuje swą przepowiednię do rzeczywistości. Dla mądrych powinno być 
jasne, że przepowiednia, której, bez względu na to, co się stanie, nie można obalić, jest warta 
o wiele mniej, niż papier, na którym ją wydrukowano. 

Ponadto, gdy ktoś spędza mnóstwo czasu prognozując, niezależnie od tego, na jakich 
podstawach, raz na jakiś czas niektóre jego przepowiednie, zupełnym przypadkiem, mogą się 
sprawdzić. I tak, zarówno w świecie przepowiedni gospodarczych, jak astrologicznych 

background image

 

prorocy ogłaszają wszem i wobec wszystkie sukcesy („przewidziałem…!”), maskując 
cichcem pomyłki. 

Cykl koniunkturalny 

Cykle koniunkturalne zaczęły się zaledwie dwieście lat temu. Pomimo gorączkowych nadziei 
niektórych entuzjastów, twierdzących, że zaobserwowali cykle koniunkturalne jeszcze w 
czasach Matuzalema, do końca osiemnastego wieku zjawisko to nie istniało. Oczywiście, były 
stulecia, w których koniunktura się poprawiała i gospodarka rozwijała, a były też inne (wieki 
ciemne, czternasty i piętnasty wiek), w których wchodziła w okres długiego, sekularnego 
załamania. Ale, w krótszych okresach czasu, gospodarka rozwijała się rokrocznie na 
stabilnym, z grubsza równym poziomie. Koniunktura była albo dobra, albo zła, albo neutralna, 
ale raczej pozostawała taką stale przez wiele dekad. 

To prawda, że raz na jakiś czas zdarzało się coś drastycznego. Król, jak mieli w zwyczaju 
monarchowie, mógł na gwałt potrzebować pieniędzy i dlatego konfiskował całe złoto i srebro, 
które było w jego zasięgu. Rezultatem było dramatyczne załamanie gospodarcze i finansowe. 
Albo też wybuchała wojna i biznes rozkwitał, albo z powodu wojny handel pozostawał 
odcięty i koniunktura się załamywała. Sedno w tym, że w wydarzeniach tych nie było nic 
cyklicznego lub falowego, ani też nic ezoterycznego czy trudnego do pojęcia. Dla każdego 
obserwatora było oczywiste, w czym tkwił problem; przyczyna była egzogeniczna, tzn. 
pochodziła spoza systemu gospodarczego i była mu narzucona z zewnątrz. Prawie zawsze tą 
zewnętrzną i zaburzającą siłą było państwo i to państwowa interwencja, w takiej czy innej 
formie, była oczywistą przyczyną nagłego boomu, czy, co bardziej prawdopodobne, nagłego 
załamania. Nie było żadnej potrzeby, by wyczarowywać jakieś niejasne „teorie cykli 
koniunkturalnych”; przyczyna była oczywista. 

Potem, około połowy lub późniejszej części osiemnastego wieku, coś się wydarzyło. Nowe 
zjawisko wstrząsnęło światem, pojawiając się najpierw w Wielkiej Brytanii, kraju najbardziej 
zaawansowanym gospodarczo, następnie rozszerzając się na inne państwa, w miarę jak 
wstępowały do rynkowej sieci handlowej i finansowej. Tym zjawiskiem była regularna, ciągła, 
podobna falowej zmienność aktywności gospodarczej. Zamiast podążać wzdłuż prostej linii, 
biznes doświadczał regularnego wzoru euforycznych ożywień, nagłych kryzysów czy panik, 
załamań i depresji oraz stopniowej poprawy, po której natychmiast następował kolejny boom. 
W przeciwieństwie do lat wcześniejszych, obserwatorzy gospodarki nie mogli znaleźć żadnej 
jasnej, egzogenicznej przyczyny tych fluktuacji. Uznali, że koniunktura jest nacechowana 
ciągłym, niekończącym się cyklem, i że przyczyna tego stanu rzeczy, cokolwiek by nią nie 
było, pochodzi gdzieś z wnętrza gospodarki rynkowej, tzn. jest endogeniczna względem 
systemu ekonomicznego. 

W miarę jak teoria ekonomii się rozwijała i pogłębiała, stało się jasne, że istnieje, biorący się 
z samych jej źródeł, konflikt pomiędzy standardową „teorią mikroekonomii”, a faktycznymi 
obserwacjami cyklu koniunkturalnego. Teoria bowiem mówi nam, że w gospodarce rynkowej 
istnieje stała tendencja do eliminowania błędu i „oczyszczania rynku”; istnieje zatem 
tendencja do minimalizowania strat. Zatem jakim cudem możliwe było okresowe 
nagromadzenie się dotkliwych strat gospodarczych, dających początek panice, kryzysowi czy 
depresji? Niestety wniosek, do jakiego doszła większość ekonomistów i obserwatorów, mówił, 
ż

e mikroekonomii nie daje się wiernie odwzorować w skali „makro”. 

background image

 

Należy dodać, że większość teorii cykli koniunkturalnych – keynesistowska, marksistowska, 
friedmanowska czy jakakolwiek inna – i remediów na nie jest oparta na założeniu, że cykl 
wywodzi się z jakichś wewnętrznych wad wolnorynkowej gospodarki. Ale jeśli teoria 
„mikro” jest poprawna, to musi się ona także obowiązywać w skali „makro”. Gospodarka nie 
jest jakimś bytem rozdzielonym między dwiema połowami: mikro i makro; to nierozerwalna 
sieć
, spleciona na stałe przy pomocy pieniędzy i systemu cenowego. A zatem, co stosuje się 
do jednej jej części, musi się także stosować do całości. Wyjaśnienie zjawiska cykli 
koniunkturalnych musi być jakoś połączone z wyjaśnianiem zjawisk mikroekonomicznych. 

Rozmno

żenie cykli 

Jedną z najgorszych rzeczy, jeśli chodzi o „cykl koniunkturalny”, jest jego nazwa. Nazwa 
„cykl” przyjęła się bowiem wraz z tym, co za sobą niesie, sugerując, że falowa zmienność 
koniunktury jest ściśle okresowa, jak cykle astronomiczne czy biologiczne. Uniknięto by 
ogromnej ilości błędów, gdyby ekonomiści używali po prostu nazwy „fluktuacje 
koniunkturalne”. Człowiek jest szalenie skłonny wierzyć, że fluktuacje gospodarcze są ściśle 
okresowe, i, co za tym idzie, że można je przewidzieć z daleko posuniętą precyzją. Jest jednak 
faktem, że fale te w żadnym wypadku nie są okresowe; trwają przez kilka lat, a to „kilka” 
może się wydłużać lub skracać od jednej fali do następnej. Pojęcie cykliczności zostało 
niestety wzmocnione faktem, że pierwsze paniki na rynkach wydawały się wybuchać w 
odstępach dziesięcioletnich: 1837, 1847, 1857. Okresowość ta jednak w miarę szybko się 
załamała. 

W tym momencie ci, którzy zyskali reputację dzięki przewidywaniu cykli, mieli dwie 
możliwości: mogli po prostu zrezygnować z koncepcji okresowości, ale to zaszkodziłoby ich 
aurze wszechwiedzy. I tak, wielu z nich wprowadziło pierwszy, duży wybieg: koncepcję, 
zgodnie z którą cykle, pomimo tego, co mogłoby się wydawać, są nadal dokładnie okresowe, 
tylko istnieje kilka tajemniczych cykli zachodzących równocześnie pod poziomem danych, i 
ż

e jeśli się tymi danymi dostatecznie długo pomanipuluje, to można odnaleźć owe 

jednoczesne, równoległe, dokładnie okresowe cykle, wszystkie zachodzące w tym samym 
czasie. Te pozornie nieokresowe dane są tylko przypadkowym rezultatem interakcji między 
dokładnie okresowymi cyklami. 

Doktryna ta jest mistyczna z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze, cykli tych, 
zupełnie, jak „epicykli” ptolemejskich astronomów walczących przeciwko kopernikańskiej 
rewolucji, nie da się w żaden sposób obalić. Jeśli cykle nie pasują do faktów, można zawsze 
wyczarować jeden czy dwa nowe cykle, tak by wszystko perfekcyjnie pasowało. Zauważmy, 
ż

e dopasowanie owo musi się stale zmieniać, aby przystosować się do nowych, nieustannie 

się pojawiających danych. Do danych dołączonych zostaje więcej epicykli. Po drugie, jak 
zauważyliśmy wyżej, rynek jest spójną siecią. Wszystkie jego aspekty są ze sobą połączone 
systemem cen i motywem zysku i straty. Ożywienia i załamania są rozprzestrzenione po 
całym systemie; to właśnie dlatego są tak istotne. Absurdem jest sądzić, że część gospodarki 
może rozwijać się w cyklu dziewięcioletnim, inna w trzyletnim, a jeszcze inna w cyklu 
dwudziestopięcioletnim, z których każdy pędzi własnym, hermetycznie zamkniętym torem, 
nie modyfikując ani nie wpływając na żaden inny. W rzeczywistości w danym czasie może w 
gospodarce istnieć tylko jeden prawdziwy cykl. 

Zauważyliśmy już, że w danym czasie może funkcjonować tylko jeden cykl koniunkturalny – 
ten rzeczywisty, jawny, uwydatniony we wszystkich danych – i że cykl ten nie jest w żadnym 
razie okresowy. Jednym z tych mistycznych „cykli”, od czasu do czasu spotykającym się z 

background image

 

wielkim zainteresowaniem, jest najbardziej nieprzekonujący z nich wszystkich: Długi Cykl 
Kondratiewa. „Kondratiew” ma być ściśle, lub przynajmniej z grubsza, okresowym, 54-
letnim cyklem, rzekomo tkwiącym u podstaw i dominującym nad prawdziwymi cyklami, 
wyrażonymi faktycznymi danymi. Mimo że, jak zobaczymy, cykl ten jest jedynie wytworem 
wyobraźni jego rozgorączkowanych stronników, to wydaje się rzeczywiście istnieć jakiś 
rodzaj cykliczności w okresach, w których „Kondratiew” przykuwa uwagę analityków 
finansowych i ekonomicznych. 

 

„Kondratiew” pojawił się po raz pierwszy w połowie lat dwudziestych, jako twór 
radzieckiego ekonomisty Mikołaja D. Kondratiewa. Mimo że doczekał się wówczas 
niemieckiego tłumaczenia, nie wzbudził większego zainteresowania aż do połowy lat 
trzydziestych, gdy niemiecka wersja została, w skróconej formie, przetłumaczona na angielski. 
„Długa fala” była przelotnie w modzie pod koniec lat 30-tych, jedynie po to, by natychmiast 
zniknąć i nie pojawić się aż do lat 70-tych, zaś od tamtego czasu cieszy się ponownie, nawet 
większym jeszcze, zainteresowaniem. Wydaje się jasne, że okresy mody na Cykl 
Kondratiewa są funkcją ekonomicznego klimatu danego dnia. Ortodoksyjni, mainstreamowi 
ekonomiści nie umieli podać żadnego wyjaśnienia dla Wielkego Kryzysu lat 30-tych, i tak 
„Kondratiew” został przedstawiony jako jedno z „wyjaśnień” tego zjawiska: „Cóż, jesteśmy 
właśnie na dnie Kondratiewa, czegóż innego można się spodziewać?” 

Po II Wojnie Światowej, ekonomia keynesistowska była „w siodle” i jej zwolennicy twierdzili, 
ż

e może ona dostroić gospodarkę i wyeliminować zarówno recesję, jak inflację. Jednoczesna 

recesja i inflacja z lat 1973-75 zapoczątkowała erę takich właśnie „stagflacji”, które 
przyniosły kres keynesistowskiej dominacji. Ekonomiści i analitycy finansowi stanęli w 
obliczu konieczności znalezienia jakiegoś innego wyjaśnienia tego niepożądanego zjawiska. I 
oto – spójrzcie i ujrzyjcie! – stary, zapomniany „Kondratiew” zostaje znów wyciągnięty z 
zanadrza, bo czyż nie przechodziliśmy właśnie przez „szczyt Kondratiewa”? 

Dobrze się składa, że firma Richardson & Snyder przetłumaczyła i opublikowała niedawno, 
po raz pierwszy, pełną i nie skróconą wersję pracy Kondratiewa po angielsku, wszyscy więc 
możemy sami ocenić doktrynę i mającą ją potwierdzać dowody [2]. 

Kondratiew postulował istnienie długiego cyklu gospodarczego, który zaczął się w okolicach 
końca lat 80-tych XVIII wieku – wszystko to jest bardzo niejasne, gdyż nie ma prawie 
ż

adnych statystycznych danych z tego okresu – i powtarza się z grubsza co 54 lata. No a co z 

punktami dna? Nie ma wątpliwości, że późne lata 30-te – „dno Kondratiewa” – były dość 

background image

 

nędznym okresem. Ale co z pozostałymi trzema okresami dna? Na przykład, co było nie tak z 
latami 80-tymi XVIII wieku? Nie było wtedy żadnej szczególnej depresji. A jeśli zechcemy 
być hojni i odrzucić to “pierwsze dno” z powodu braku danych czy dlatego, że to dopiero 
początek cyklu, to co z rzekomym drugim dnem? Po pięćdziesięciu czterech latach od 1789 
roku dochodzimy do „spodziewanego” dna roku 1843, roku, w którym wszystko szło gładko. 
Bądźmy hojni i wysilmy się raz jeszcze na przyjście z pomocą zwolennikom Kondratiewa, 
przyznając im rok 1849 jako rok dna. Nawet jeśli tak, to rok 1849 był zupełnie udanym 
ekonomicznie rokiem i żadną miarą nie był porównywalny z późnymi latami 30-tymi XX 
wieku! W 1849 byliśmy w samym środku trwającej prosperity. 

Trzeci rzekomy punkt horroru, czy rok dna, miał miejsce w 1896. Lecz znów, z rokiem tym 
także nie można związać niczego przeraźliwie złego. Ze wszystkich lat, czy nawet stref, dna, 
jedyną, o której możemy powiedzieć, że wiązała się ze złym stanem rzeczy i depresją była 
strefa lat 30-tych: jedna z czwórki! 

Na jakiej zatem podstawie stronnicy Kondratiewa wnoszą o połączenie 1940 z 1896 i 1849 z 
1789, jako potwornych lat, z dnami „Kondratiewa”? Tak naprawdę, to na jednej i tylko jednej 
podstawie wszystkie te daty wiążą się ze spadkami według indeksu cen hurtowych. Wszystkie 
inne fakty rzekomo potwierdzające dna „Kondratiewa” to po prostu ceny lub, inaczej, 
zjawiska monetarne odzwierciedlone w cenach. 

Ale chwileczkę! Czy to właśnie mamy na myśli, mówiąc o fazie depresji cyklu 
koniunkturalnego? W końcu, w rzeczywistości, to nie ceny niepokoją nas jako pierwsze i 
przede wszystkim. To, co nas naprawdę niepokoi w depresji lub recesji, to nie fakt, że ceny 
zwykle spadały, ale że występowały i występują ostre cięcia produkcji, nagromadzenie 
bankructw i drastyczne wzrosty bezrobocia. 

„Depresja” Kondratiewa 

Przyjrzyjmy się zatem bliżej fazom długiego spadku czy „długiej depresji” cyklu 
Kondratiewa. By miały jakikolwiek sens, powinny one wyglądać i być odczuwalne jak 
depresje, jak ponure okresy zawieszenia aktywności gospodarczej. Pierwszą długą depresją 
Kondratiewa miał być okres 1814-1849. Jednak te 35 lat było dla Stanów Zjednoczonych, 
Anglii, Francji i trzech pozostałych państw, których Kondratiew użył do swych analiz 
statystycznych, ogólnie czasem wielkiej ekspansji, prosperity i wzrostu gospodarczego. A co 
z drugą depresją Kondratiewa, okresem 1866-96? Czy w jakimkolwiek sensie była to depresja? 
Dla Stanów Zjednoczonych, a także w dużym stopniu dla Zachodniej Europy, był to okres 
najbardziej oszałamiającego zrywu produkcji i wzrostu gospodarczego w dziejach świata. 
Produkcja i standard życia rosły w zaskakującym tempie. Jakim cudem te trzy tak wspaniałe 
dekady mogły zostać nazwane okresem sekularnego osłabienia? 

Jest oczywiście absurdem nazywać te okresy długofalowymi depresjami. Sedno leży w tym, 
ż

e gdy chodzi o prawdziwe wskaźniki – produkcję, aktywność, wzrost, zatrudnienie – te 

„depresje Kondratiewa” były wszystkie okresami gigantycznego wzrostu i prosperity. 
Jedynym powodem, dla którego te dwa dziewiętnastowieczne “spadki Kondratiewa” były w 
ogóle osłabieniami, jest to, że w dekadach tych ceny ogólnie rzecz biorąc spadały. I to by było 
na tyle. 

Ale jeśli tylko ceny spadały, podczas gdy pozostałe realne i fizyczne jednostki rosły, to 
oznacza to, że osłabienia Kondratiewa mogą być uważane za depresje tylko jeśli zdefiniujemy 

background image

 

okresy spadków cen jako depresje lub obniżenia dobrobytu ekonomicznego. I tu właśnie 
mamy jeden z fundamentalnych błędów doktryny Kondratiewa. 

Ceny spadały w przeważającej części dziewiętnastego wieku, gdyż ceny na wolnym rynku 
zawsze wykazują tendencję do obniżania się. Naturalny bieg wydarzeń w wolnorynkowym 
kapitalizmie polega na wylewaniu się na rynek stale rosnącej ilości dóbr i usług, stale rosnącej 
produkcji i stale rosnącym poziomie życia wszystkich ludzi. Jeśli państwo i jego system 
bankowy nie zwiększają za bardzo podaży pieniądza, to ceny zawsze będą dążyć do spadków. 
To jednak w żadnym razie nie oznacza depresji, ponieważ koszty także spadają, a 
produktywność i produkcja rosną, zatem zyski gospodarcze w żaden sposób nie zostają 
dotknięte spadającymi cenami. Wystarczy pomyśleć o przemyśle komputerowym i 
kalkulatorowym w ostatnich latach, z ich ogromnym wzrostem produktywności i spadkiem 
cen oraz towarzyszącym im wzrostem i zyskami, by zdać sobie sprawę jak może to działać w 
wolnorynkowym kapitalizmie przez wiele lat i epok. 

Jednak, jeśli ceny wykazują ogólną tendencję spadkową, to należałoby wyjaśnić, dlaczego 
ceny czasem rosną? W dziewiętnastym wieku ceny rzeczywiście rosły w podczas ożywień 
Kondratiewa. Ale datowanie cykli Kondratiewa tylko w szczycie i na dnie całkowicie 
zniekształca rzeczywisty przebieg procesu, gdyż ceny nie wzrastały stale od, powiedzmy, 
1789 do 1814, czy od 1849 do 1866. Wręcz przeciwnie, ceny zdecydowanie spadały, na 
przykład w okresie od 1800 do 1812. Jedyny „boom Kondratiewa” miał miejsce w krótkim 
okresie 1812-1814, tzn. dokładnie w latach wojny z 1812 roku i w końcowych latach wojen 
napoleońskich. To były czasy, w których Stany Zjednoczone i państwa zachodnie ogromnie 
zwiększyły podaż pieniądza, by sfinansować potężne wydatki wojenne. Stąd wzrost cen. Gdy 
skończyła się wojna, a zatem i potrzeba jej finansowania, boom monetarny i cenowy się 
załamał. 

Podobnie, nie było żadnego większego ożywienia począwszy od 1849. W USA ceny trzymały 
się na mniej więcej stałym poziomie od 1849 do 1861; boom cenowy trwał tylko podczas 
kilku lat wojny secesyjnej. Znów nie było w tym żadnej tajemnicy ani działania Długiego 
Cyklu Kondratiewa. Wojna była krótka i wyniszczająca, więc rząd Stanów Zjednoczonych 
wściekle zwiększał dodruk pieniądza, by unieść potężny ciężar wydatków wojennych. 
Inflacja monetarna doprowadziła do ogromnego wzrostu cen i, gdy nadszedł kres wydatków 
wojennych, pieniądze i ceny się załamały. 

Zauważmy, że z zarówno pierwszego, jak drugiego okresu boomu Kondratiewa, płyną dla nas 
istotne wnioski. Po pierwsze, „boom” przypadał zaledwie na parę lat, a nie na dwie czy trzy 
dekady. Datowanie nastawione jedynie na szczyt i dno cyklu przysłania prawdziwą 
rzeczywistość ekonomiczną. Ożywienia były krótkie i intensywne, w żadnym wypadku nie 
były „długimi wzrostami Kondratiewa”. Po drugie, przyczyna ożywień i następujących po 
niech zapaści jest aż nazbyt jasna. Jest nią mianowicie inflacja monetarna, wywołana 
finansowaniem wojen. Tak zwany „Kondratiew” jest jedynie opisem wojny i 
pokoju.Torturowanie danych 

A co o długich depresjach mówi sam Kondratiew? Czy sam przyznaje, że są one tylko 
zjawiskiem cenowym i monetarnym? Nie, bo wtedy raczej nie nazwałby ich „depresjami”. 
Kondratiew, posługując się czymś, co statystycy trafnie nazywają „torturowaniem danych”, 
utrzymuje, że okresy 1814-49 i 1866-96 były depresjami w sensie „fizycznym”. W swoim 
klasycznym już teraz dziele, przetłumaczonym i opublikowanym przez wydawnictwo 
Richardson & Snyder, Kondratiew raczy nas kilkoma fizycznymi szeregami czasowymi, jak: 

background image

 

wydobycie węgla w Anglii, zużycie paliw kopalnych we Francji oraz produkcja ołowiu i 
surówki żelaza w Anglii. Udało mu się zbliżyć do dna (ale nigdy w istocie osiągnąć), 
powiedzmy roku 1896 w porównaniu z latami 1860-tymi i 70-tymi, przez prosty mechanizm 
wyłączenia trendu z szeregu czasowego

Uzasadnieniem takiego postępowania ma być fakt, że niesamowicie zwyżkowy trend 
produkcji obecny w całym dziewiętnastym wieku był niejako zjawiskiem całkowicie 
odizolowanym od cyklu koniunkturalnego. Zatem, aby dostać się do „prawdziwego” cyklu, 
przysłoniętego owym trendem, Kondratiew tak manipulował danymi, by wyłączyć go z 
szeregu czasowego. Co więcej, podzielił on także dane fizyczne przez liczność populacji, tak, 
by jeszcze bardziej wyeliminować trend zwyżkowy, ściągając go w dół przy pomocy 
potężnego wzrostu populacji – wzrostu w dużej mierze spowodowanego ekspansją 
przemysłową i postępem ekonomicznym. Następnie, wyeliminowawszy najmniejsze oznaki 
trendu, wziął dziewięcioletnią średnią kroczącą z pozostałych danych, tak, by wyeliminować 
wszystkie „niekondratiewowe” cykle, które mogły jeszcze zostać. 

Jak podsumował to sam Kondratiew: fizyczne statystyki produkcji i konsumpcji, „wzięte jako 
surowe dane, nie odsłaniają cyklu z dostateczną przejrzystością.” Dlatego, „by uwidocznić 
obecność lub nieobecność długich cykli, koniecznym było użycie bardziej złożonych metod 
przy operowaniu szeregami statystycznymi” (p. 33-34). W skrócie, „cykl Kondratiewa” nie 
istnieje i nie może zaistnieć na tak znaczącym polu fizycznych szeregów produkcji i 
standardów życiowych; to artefakt, produkt błędnych manipulacji statystycznych, 
zastosowanych przez Kondratiewa dla otrzymania zamierzonych przez niego wyników. 

O dziwo, Kondratiew przyznaje, że jego manipulacje są oparte na fałszywych przesłankach, 
ż

e rozbijanie gospodarki rynkowej na hermetycznie zamknięte „trendy” i różne rodzaje cykli 

z nadzieją otrzymania ważnych wniosków jest faktycznie niepoprawne. Kondratiew przyznaje, 
ż

e „wszystkie elementy gospodarki kapitalistycznej są organicznie połączone” (s. 33) i, 

dlatego, będzie musiał w końcu zestawić to wszystko z powrotem. W międzyczasie jednak, 
wszystko co potrafił zrobić, to odizolować, a zatem sfałszować. Zintegrowany ideał został 
rzecz jasna z miejsca zapomniany. 

Podsumowując naszą dotychczasową analizę: w dziewiętnastym wieku – w pierwszych 
dwóch „Kondratiewach” – nie było wedle naszej wiedzy żadnego załamania: ani w produkcji, 
ani w standardzie życia. Zjawisko „Depresji Kondratiewa” jest oparte na (a) fałszywych 
rozumowaniach statystycznych, graniczących z nieuczciwością, i na (b) błędnym przekonaniu, 
ż

e spadek cen musi oznaczać depresję. Wręcz przeciwnie, ceny w gospodarce kapitalistycznej 

wykazują naturalną tendencję spadkową. Ponadto, „ożywienia Kondratiewa” nie były wcale 
długimi ożywieniami, ale krótkimi zrywami inflacyjnymi, spowodowanymi dodrukowaniem 
ogromnej ilości pieniędzy dla sfinansowania dużych wojen. 

Kondratiew w XX wieku 

Mikołaj Kondratiew został przez swych obecnych adeptów okrzyknięty zarówno prorokiem 
przyszłości, jak i analitykiem przeszłości. Czy cykl ma się zatem lepiej w dwudziestym wieku, 
niż przed i po jego śmierci? Wprost przeciwnie, choć wydaje się to niemożliwe, „cykl” jest w 
naszym wieku w jeszcze gorszej formie. Zgadza się, że rzekomy boom Kondratiewa z lat 
1896-1920 po raz pierwszy zdaje się pasować do modelu, gdyż ceny rzeczywiście rosły w 
całym tym okresie. Tu jednak znowu musimy rozproszyć uwagę i nie poświęcać jej 
krótkowzrocznie jedynie latom szczytu i dna. Okres 1896-1914 był jedynym okresem pokoju 

background image

 

przed rokiem 1945, kiedy ceny rzeczywiście miarowo rosły. Jednak przyczyną tego stanu 
rzeczy nie była jakaś tajemnicza siła „Kondratiewa”, popychająca je ku górze. Powód był o 
wiele prostszy: seria ostatnich wielkich odkryć złota na Alasce i w Południowej Afryce, 
popychająca ceny światowe w górę w pierwszych dwóch dekadach XX wieku. Ale mimo to 
wzrost był duży, jak rzadko kiedy, osiągając średnią 2,5% rocznie, co dziś uznalibyśmy 
niemal za ideał. Prawdziwie potężna inflacja miała miejsce tylko w latach 1914-18, w latach I 
Wojny Światowej, kiedy to inflacyjne finanse wojenne kolejny raz podwyższyły światową 
podaż pieniądza i ceny. I znów boom zatrzymał się, odwracając swe działanie pod koniec 
wojny. 

Następnie mamy do czynienia z rzekomą trzecią długą depresją „Kondratiewa”. Na pierwszy 
rzut oka, znów wydaje się to pasować do modelu, gdyż lata 30-te były z pewnością depresją 
w każdym sensie, łącznie z danymi fizycznymi. Co jednak z okresem 1920-29, dekadzie 
największego ożywienia w historii Ameryki? Jakim cudem ten okres może być nazywany 
częścią długiej depresji? Jeśli lata 20-te nie były okresem ożywienia, to czym innym? 

To prowadzi nas do jednego z wielu problemów zwolenników Kondratiewa. Datowanie 
szczytu i dna bazuje na indeksie cen hurtowych, najdłuższym ciągłym szeregu czasowym, 
jaki istnieje. Problemem jest jednak datowanie szczytu z czasu wojny secesyjnej. W miarę 
obniżania się cen z ich wojennych poziomów, miał definitywnie miejsce inny ekonomiczny 
boom do roku 1873, gdy ceny znów poszybowały w górę, a Panika 1873 roku dała początek 
recesji. Podobnie, szczyt po wojnie z 1812 r. przypada na rok 1814 lub 1815, a mimo to, do 
1818 w USA panował gwałtowny rozkwit, zakończony drastycznym załamaniem po Panice 
roku 1819. Piszącemu w połowie lat 20-tych XX wieku Kondratiewowi niezwykle łatwo 
przyszło zamazanie dat szczytów, co osiągnął przez napisanie, że jego pierwszy szczyt 
przypadał „na okres 1810-17”, a drugi „na okres 1870-75”. Po dodaniu kilku lat na szczęście 
po jednej i drugiej stronie, anomalie datowania szczytów mogą przejść kompletnie 
niezauważenie. 

Kondratiew miał jednak szczęście, publikując swoją pracę przed kataklizmem szczytu roku 
1929. I co teraz? Mamrotanie o szczycie z okresu „1920-30” byłoby już nazbyt ewidentnym 
mataczeniem. Zamiast tego, późniejsi zwolennicy Rosjanina, dodali inną krytyczną część 
obecnej doktryny, sposób na „uratowanie” zjawiska. Otóż widzicie, nie ma jednego szczytu 
Kondratiewa, ale dwa, a pomiędzy nimi ma miejsce okres względnego uspokojenia, 
poprzedzający „drugą”, naprawdę dużą depresję. Wygląda na to, że mamy dzięki temu 
„względny okres uspokojenia” lat 20-tych. Trochę trudno nazwać ten oszalały boom okresem 
„względnego uspokojenia”, ale odłóżmy to na bok na w celu kontynuacji dyskusji. Możemy 
więc także załatać okres 1866-73, jako kolejny „okres względnego spokoju” przed rzekomą 
katastrofą. A co z okresem 1814-18? Trzy czy cztery lata to przecież nie majestatyczny „okres 
spokoju” lat 20-tych, ale znów pomińmy i to. Jeśli zamierzamy posłużyć się wybiegiem dla 
dobra naszej teorii, wpychając kilka „okresów spokoju”, to możemy teraz spróbować 
wchłonąć niszczący okres lat 20-tych do naszej doktryny. Po cóż miałoby to „względne 
uspokojenie”, wyglądające czasem jak szalejący boom, mieć miejsce po minięciu rzekomego 
szczytu? I w jakim w takim razie sensie szczyt już minął? Raz jeszcze, próżno się zastanawiać. 
Kto wie? Być może Moc, czy czymkolwiek jest to, co napędza ten tajemniczy, leżący u 
fundamentów cykl, potrzebuje kilku lat lub nawet dekady by zebrać siły, zanim nas naprawdę 
dopadnie. 

Lecz problemy stronników Kondratiewa dopiero się zaczęły. Ich prawdziwe trudności 
pojawiają się po rzekomym dnie Kondratiewa z roku 1940 – ostatnim jak do tej pory. Cały 

background image

 

10 

Długi Cykl Kondratiewa ma mniej więcej 54 lata, uwzględniając kilka lat tu czy tam. Ale 
jednak: od ostatniego dna Kondratiewa minęły już 44 lata. 44-letni boom! Więc gdzie jest 
szczyt? Ma on już spore spóźnienie. Większość zwolenników Kondratiewa pewnie 
przewidywała, że szczyt nadejdzie w 1974, dokładnie 54 lata po poprzednim szczycie. 
Wcześniejsze odległości między szczytami wynosiły 52 (w okresie 1814-1866) i 54 (w 
okresie 1866-1920) lata. Gdzie zatem podziewa się szczyt? Mamy teraz rok 1984, a lata wciąż 
lecą. Jesteśmy już 10 lat po niezachwianych prognozach i wciąż mamy inflację. Zwolennicy 
Kondratiewa przewidywali nieuniknioną deflację niezmiennie od magicznego roku 1974, lecz 
wciąż… nic! 

Dotkliwa recesja z lat 1973-75 napełniła serca zwolenników Kondratiewa radością: szczyt 
nastał zgodnie z planem! Ale inflacja wciąż trwała. Następna duża recesja nadeszła wkrótce 
potem, ale wciąż odnowa zdawała się zawsze następować, a inflacja trwała nieprzerwanie. 
Więc ile wart jest Kondratiew? 

Ale, tak jak w przypadku Joachima z Fiore i innych mistyków, guru bynajmniej się nie 
poddali – zamiast tego, pospieszyli zmienić datę, czy raczej ogłosić: szczyt już był! Recesja 
1973-75 była szczytem. Bo teraz już jesteśmy w fazie „uspokojenia”, fałszywego boomu, a 
niebawem, już bardzo niedługo, doświadczymy kolejnej depresji, Wielkiego Wybuchu. 
Bardzo niedługo nastanie nasz 1819, nasz 1873, nasz wspaniały 1929. 

I cóż, jesteśmy już 10 lat po „pierwszym szczycie”, więc z pewnością czas na Wielki Wybuch 
jest właśnie Teraz. A jednak, zamiast tego, gospodarka zdaje się kipieć, dobrze się 
odtwarzając. Inflacja trwa nadal, pomimo całej propagandy sugerującej, że problem mamy już 
za sobą. 

Czas zwolenników Kondratiewa nieubłaganie ucieka. Nie będzie bowiem żadnego Wielkiego 
Wybuchu, żadnej powtórki z 1929. Wskazywanie na problemy gospodarcze, na stagnację, 
stagflację, spadek cen towarów, długotrwałe wzrosty stopy bezrobocia, mimo że jest 
interesujące i ważne, to nie jest wystarczające. To wcale nie demonstruje „Kondratiewa”. 
Przecież problemy ekonomiczne występują zawsze. Chodzi o to, że nie ma stałej depresji i nie 
ma i nie będzie żadnej deflacji. Pomysł, że właśnie teraz jesteśmy w samym środku depresji 
Kondratiewa, ale depresja ta jest przysłonięta inflacyjnym kredytem bankowym, nie może być 
rozwiązaniem, bo to są właśnie wybiegi mistyków naciągające teorię i służące temu, by nigdy 
nie dało się jej obalić, niezależnie od jakichkolwiek dowodów. Nie, Kondratiew jest martwy, 
a pytanie brzmi teraz tylko, ile zajmie jego zwolennikom pochylenie głów, przyznanie się do 
porażki i usunięcie w cień. Ile lat upłynie jeszcze zanim ludzie zrozumieją, że nie było i nie 
będzie „czwartego szczytu”? A bez tego szczytu nie może być i cyklu. 

Cykle Wojny? 

Na krytykę mówiącą, że “szczyty Kondratiewa” są po prostu wynikiem wojennej inflacji, 
zwolennicy Kondratiewa mają odpowiedź: „Ach, lecz przecież ta analiza jest sztuczna, gdyż 
wojny same w sobie są spowodowane nadejściem szczytu Kondratiewa!” Cóż, w pewnym 
sensie: wojna napoleońska z 1812, wojna secesyjna, I Wojna Światowa, wszystkie 
poważniejsze wojny nadeszły w czasie (tj. doprowadziły do) szczytów Kondratiewa. Czy 
możemy więc powiedzieć, co było przyczyną, a co skutkiem? Cykl czy wojna? Pomijając fakt, 
ż

e znów musielibyśmy postulować istnienie jakiejś tajemniczej siły, wywołującej u ludzi 

szaleństwo i prowadzącej ich na wojnę w czasie szczytów Kondratiewa, to jest jeden potężny 
kontrprzykład, całkowicie niszczący tę teorię: II Wojna Światowa, która nadeszła nie pod 

background image

 

11 

koniec boomu Kondratiewa, ale raczej – zupełnie przeciwnie – pod koniec depresji 
Kondratiewa. 

Przykład ten pokazuje kolejny rażący błąd w analizie Kondratiewa. Tam, gdzie istnieją 
prawdziwe cykle, w fizyce, astronomii czy biologii, naukowcy konkludują ich istnienie po 
setkach, jeśli nie tysiącach, wzajemnie się potwierdzających obserwacji. Jednakże w 
rzekomym „Kondratiewie” są, w najlepszym przypadku, trzy i pół cykle. Jaka analiza buduje 
teorię cykli na podstawie jedynie trzech i pół obserwacji? 

Cykle koniunkturalne – dlaczego? 

Jeśli „cykl Kondratiewa” jest tylko mitem i chimerą, to czemu w ogóle istnieją cykle 
koniunkturalne? Nie ma tu miejsca na przedstawienie pozytywnego wyjaśnienia zjawiska 
cykli koniunkturalnych. Widzieliśmy już jednak wcześniej, że (1) ponieważ rynek jest 
połączoną i jednorodną siecią, to nie może w nim być kilku nakładających się i 
oddziałujących na siebie cykli; istnieje tylko jeden cykl koniunkturalny i (2) nie jest on w 
ż

adnym razie okresowy, jest raczej ciągłym, podobnym do fali ruchem, w istotny sposób 

zmieniającym swą długość i intensywność. 

Możemy jedynie podsumować poprawne rozwiązanie problemu cyklu koniunkturalnego. 
Widzieliśmy już podpowiedź do rozwiązania: że inflacja i boom inflacyjny są spowodowane 
przez ekspansję kredytu bankowego, generowaną przez rządy. W rzeczywistości, rządowy 
system banków centralnych jest dostarczycielem kluczowego efektu, wywołującego 
wszystkie cykle koniunkturalne, przyczyny egzogenicznej dla gospodarki rynkowej. Ciągła 
interwencja rządowa wprawia w ruch cykle koniunkturalne, tworząc boomy inflacyjne. 
Ponieważ ożywienia te zniekształcają rynkowe sygnały w stopach procentowych i 
relatywnych cenach, to tym samym wywołują poważne zaburzenia produkcji i cen, które z 
kolei, muszą być skorygowane recesjami i depresjami. 

W skrócie, każda interwencja rządowa kaleczy gospodarkę rynkową, a recesja lub depresja to 
bolesne, ale konieczne dostosowanie się, przez które rynek ponownie się utwierdza i 
likwiduje nieprawidłowości wywołane przez rządowy boom inflacyjny. Po każdej depresji, 
rząd ponownie wytwarza inflację, gdyż tendencja do zwiększania podaży pieniądza jest dla 
niego naturalna. Dlaczego? Po prostu, jeśli komukolwiek przyzna się monopol na drukowanie 
pieniędzy (np. Fedowi czy Narodowemu Bankowi Anglii), to będzie on wykorzystywał swój 
monopol i drukował je – by sfinansować deficyty lub subsydiować faworyzowane grupy 
interesu. Władza zawsze pragnie, by jej użyto, a władza kreowania pieniędzy wprost z 
powietrza nie jest żadnym wyjątkiem od tej reguły. 

I tak widzimy – a jest to ważkie spostrzeżenie austriackiej teorii cykli koniunkturalnych – że 
mikro i makro ekonomia są ze sobą mimo wszystko w harmonii. Wolny rynek rzeczywiście 
wykazuje tendencję do harmonijnego regulowania się, bez boomów i depresji, bez 
doświadczania skupisk strat gospodarczych. To rządowa interwencja w rynek tworzy cykl 
koniunkturalny i niestety sprawia, że niezbędne stają się korekcyjne recesje. Przyczyną cyklu 
boomów i depresji nie jest jakaś mistyczna, okresowa Moc, której człowiek musi się 
podporządkować; naszej podrzędności, drogi Brutusie, winne są nie gwiazdy, ale my sami

 

[1] Artykuł Rothbarda ukazał się w 1984 r. – przyp. tłum. 
[2] Polskiemu czytelnikowi niestety nie dano tej szansy. 

background image

 

12