background image

Wzorcowi rodzice 

Kasey Michaels 

Miłość ci wszystko 

wybaczy 

 

 

PARENTS BY DESIGN 

 

background image

 

 

PROLOG 

 
Nie tak dawno temu... 
 
-  Chcę mieć dziecko. 
Chip Risley wpatrywał się w ekran telewizora, nie ba- 

cząc na to, co się wokół niego dzieje. W końcu jego uko- 
chana drużyna Oakland Raiders miała szansę na objęcie 
prowadzenia w trzeciej ćwiartce meczu, a to nie byle co! 
Tylko dlatego nie zwracał uwagi na mamrotanie swego 
najlepszego przyjaciela, który towarzyszył mu w tych 
ważnych chwilach. Siedzieli na kanapie, z nogami opar- 
tymi o niski stolik, trzymając w rękach nieodzowne pu- 
szki piwa. 

Chip jęknął i złapał się za głowę, gdy zobaczył, że dru- 

żyna Philadelphia Eagles przejęła błędne podanie przeciw- 
ników na własnej dwudziestce i zwróciła na czerdziesto- 
jardową linię Raidersów. W tym momencie na ekranie uka- 
zał się anons zachęcający do podjęcia służby w armii ame- 
rykańskiej, który przesłonił sędziego Raidersów odrzucają- 
cego słuchawki za boczną linię. Chip uniósł zimną jak lód 
puszkę do ust i pociągnął łyk piwa. 

-  Mam wrażenie, że coś mi umknęło, Doug. Co 

chcesz mieć? 

-  Dziecko - powtórzył Doug Marlow, zmieniając 

R

 S

background image

 
program w poszukiwaniu innego meczu, który mogliby 
oglądać, czekając na zakończenie bloku reklamowego na 
dotychczasowym kanale. Przy właściwej synchronizacji, 
dzięki antenie satelitarnej i zręczności w posługiwaniu 
się pilotem, mogli śledzić w tym samym czasie trzy różne 
mecze, nie myląc poszczególnych gier. 

Chip zaśmiał się, chwycił poduszkę i zaczął ją 

kołysać, wykonując przy tym dziwaczny taniec. Po- 
tknął się, odrzucił poduszkę i opadając na kanapę, po- 
wiedział: 

-  Dziecko. No cóż, proszę bardzo, o ile potrafisz to 

zrobić. Będę mógł sprzedawać bilety? 

Doug zmienił program i ekran wypełniła Barbra Strei- 

sand upozowana na mostku holownika i głośno wyśpie- 
wująca, że nie chce nikogo widzieć na swojej paradzie. 
Chip aż się wzdrygnął. 

-  Wiesz, o czym mówię. Po prostu chcę mieć 

dziecko. 

-  A ja bym chciał jaskrawoczerwony, dwuosobo- 

wy, sportowy samochód. Zupełnie taki jak twój. Dzieci 
już się dorobiłem, właściwie to nawet więcej, niż bym 
potrzebował. Mam pomysł, w sam raz dla ciebie. 
Chcesz dzieciaka? Niech tam, bierz dwójkę moich, chło- 
pie. Są jeszcze całkiem małe. A teraz, do cholery, zmień 
kanał! 

Doug milczał przez dłuższy czas, tak że Barbra prze- 

stała śpiewać i zdążyła zejść na ląd, a; drużyna Eagles 
zdobyła przyłożenie i odzyskała puszczony wykop Rai- 
dersów na pięcio jardową linię, zanim zamyślony Doug 
zmienił stację. 

R

 S

background image

 
Chip właśnie przedarł na pół swoją czapeczkę kibica 

Raidersów, dając tym samym do zrozumienia, co sądzi 
o ich grze, gdy Doug klepnął go po przyjacielsku w plecy 
i oznajmił: 

- W porządku, stary. Biorę dwoje! 

R

 S

background image

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 
Poniedziałek - dzień pierwszy

 
Dochodziła siódma wieczór. Liz Somerville miała 

za sobą wyjątkowo męczący dzień. Marzyła o tym, aby 
po tygodniowym pobycie w Nowym Jorku znaleźć się 
wreszcie w domu, u kresu podróży, która na skutek róż- 
nych niesprzyjających okoliczności trwała już dwa- 
naście godzin. Mgła, pospieszna przesiadka w Detroit, 
zagubienie bagażu przez linie lotnicze, ulewa, która przy- 
witała ją na lotnisku - nie wspominając o upuszcze- 
niu kluczyków do samochodu w największą kałużę i bie- 
ganiu przez dziesięć minut w celu odnalezienia auta 
na parkingu - wszystko to sprawiło, że miała dosyć 
wszystkiego. 

Nie znaczy to wcale, że wcześniej była w szampań- 

skim humorze. Wprost przeciwnie, zwłaszcza od czasu 
tego koszmarnego porannego incydentu w hotelowej ła- 
zience. Jakby tego było mało, w samolocie żołądek kilka 
razy podchodził jej do gardła. Mimo że starała się jak 
mogła zapanować nad swymi odruchami, miała okazję 
ponownie ujrzeć swój lunch. 

Teraz z kolei, choć niedawno jeszcze była przekona- 

na, że już nigdy nic nie przełknie, naszła ją ogromna 

R

 S

background image

 
ochota na olbrzymi czekoladowy deser lodowy z czape- 
czką bitej śmietany i wisienką na czubku. 

Candie Risley, jej przyjaciółka i doświadczona mama 

dwójki dzieci, zapoznała ją z wszelkimi niedogodnościa- 
mi i kłopotami charakterystycznymi dla początkowego 
okresu ciąży. Liz jednak nie chciała uwierzyć i zupeł- 
nie nie była przygotowana na fale mdłości przedziela- 
ne nieoczekiwanymi zachciankami, po których zawsze 
uroczyście przysięgała sobie, że nigdy więcej nie tknie 
jedzenia. 

Może gdy znajdzie się już w domu i będzie miała oka- 

zję odpocząć i wyspać się porządnie we własnym, wy- 
godnym łóżku, które dzieliła z Dougiem, odzyska dobre 
samopoczucie i pozbędzie się sensaq'i żołądkowych. 

W każdym razie łudziła się taką nadzieją. Tym bar- 

dziej, że zaplanowali z Dougiem odnawianie, a przecież 
ona nigdy, nawet wtedy, gdy nie była w ciąży, nie prze- 
padała za zapachem świeżej farby. A w następny ponie- 
działek, pierwszy dzień drugiego tygodnia jej przedłuża- 
jących się wakacji, miała zaopiekować się siedmiomie- 
sięcznymi bliźniętami o imionach Charlie i Chelsea. 

Tylko że Doug nic jeszcze na ten temat nie wiedział. 
Na samą myśl o tym żołądek Liz znów rozpoczął harce. 

Gwałtownie straciła ochotę na lody, a gdy w samochodzie 
włączyła się klimatyzacja i chłodny podmuch powietrza 
owiał jej ciało, dostała dreszczy. 

Jak mogła zgłosić na ochotnika nie tylko siebie, ale 

i Douga? Z pewnością należały mu się wyjaśnienia, choć 
za żadne skarby nie powie mu, dlaczego postąpiła tak, 
a nie inaczej. 

R

 S

background image

 
Kiedy przed wyjazdem do Nowego Jorku przedstawiła 

całą sprawę Candie, wszystko wydawało się nadzwyczaj 
proste i zdecydowanie logiczne. 

-  Pasek zabarwił się na niebiesko - zwierzyła się 

przyjaciółce, gdy zasiadły na kanapie w dużym pokoju 
i zabrały się za sortowanie stosu dziecięcych ubranek. - 
A tamten, którego użyłam wczoraj, na różowo - ciąg- 
nęła. - Nawet gdybym zdecydowała się na jakiś inny test, 
badanie, wróżbę, grę w kółko i krzyżyk lub cokolwiek 
innego, czego można użyć w tym przypadku, to i tak 
klamka już zapadła. Jestem w ciąży! 

-  Hura! - Candie z radości podrzuciła zapinaną na 

zatrzaski koszulkę i serdecznie uściskała przyjaciółkę. - 
To wspaniała wiadomość! Wspaniała - powtórzyła, pod- 
nosząc koszulkę z podłogi. Sadowiąc się ponownie na 
kanapie, dodała po cichu: - Chyba że ty tego nie chcesz. 
A co na to Doug? 

-  Powiedział, że kiedy co rano spotyka w pracy 

Chipa, zastanawia się, dlaczego wygląda on na zmęczo- 
nego, jakby przebiegł pięć mil w ulewie pod wiatr - od- 
parła Liz. - Nie potrafi nawet wyobrazić sobie, jak można 
pogodzić sprawowanie opieki nad dwójką małych dzieci 
i obowiązki zawodowe. Nie mówiąc już o niemożności 
wyskoczenia do restauracji czy do teatru przez co naj- 
mniej siedem miesięcy. Dodał, że ty i Chip rozważacie 
kupno dużego samochodu, który pomieściłby foteliki dla 
dzieci, wszystkie niezbędne akcesoria i bagaże. A prze- 
cież pamięta, podkreślił, jak jeszcze niedawno Chip, na- 
bywając nowy wóz, sprawdzał przede wszystkim, czy do 
bagażnika zmieszczą się kije golfowe. - Liz już trzeci 

R

 S

background image

 
raz składała tę samą koszulkę, zresztą bez większego efe- 
ktu. - Mówiąc krótko: sądzę, że w powiększeniu rodziny 
Doug upatruje zagrożenia dla swego dotychczasowego 
stylu życia. 

Candie, niska, rudowłosa osóbka o lekko zaokrąglo- 

nych kształtach, promiennych błękitnych oczach i cie- 
płym uśmiechu, wrzuciła całe naręcze maleńkich ubranek 
do kosza stojącego u jej stóp. Podniosła niebieskiego, 
pluszowego misia i przytuliła go do piersi. 

-  Rozumiem - powiedziała współczująco. Zaraz jed- 

nak z błyskiem w oku wykrzyknęła: - Nie, do diabła! 
Nie rozumiem! Ty i Doug spotykacie się już trzy lata, 
a do tego od dwóch ze sobą mieszkacie. Podróżowaliście 
razem po Europie, spędziliście długie wakacje w Meksy- 
ku. Najwyższy czas, żeby się ustatkować, zalegalizować 
ten związek i zafundować sobie dziecko. Czy on napra- 
wdę myśli, że uda mu się rozegrać mecz i przy okazji 
nie zarobić paru siniaków?! 

-  Czy moja ciąża to właśnie taki siniak, Candie? - Liz 

czuła, że zaraz się rozpłacze. To było dla niej zupełnie 
nowe doświadczenie, gdyż raczej nie roniła łez z byle 
powodu. - Tak, to rzeczywiście zachęcające i na pewno 
doda mi odwagi. 

Candie obeszła kanapę i objęła Liz. 
-  Słuchaj, kochanie, wiesz, że nie miałam nic złego 

na myśli i że bywam przesadnie bezpośrednia. A z dru- 
giej strony, ty prawdopodobnie zaczynasz być nieco prze- 
wrażliwiona, co jest zwyczajne w tym stanie. Nie przej- 
muj się, ze mną było tak samo. Oczywiście rozmawia- 
liście wcześniej o dzieciach i małżeństwie? 

R

 S

background image

 
Liz potaknęła, pochlipując na pulchnym ramieniu 

Candie. 

-  Jasne, że rozmawialiśmy, ale to było dawno temu, 

na początku znajomości. Dni zamieniły się w miesiące, 
miesiące w lata... Doug nigdy mi się nie oświadczył, 
i tylko od czasu do czasu, gdy się kochamy, wyznaje mi 
miłość. To prawda, wiele nas łączy, czujemy się dobrze 
w swoim towarzystwie, żyjemy wygodnie, nie przeszka- 
dzamy sobie. To już jego trzeci awans w tym roku, ja 
też mam na swoim koncie spore osiągnięcia, dlatego tak 
dużo podróżuję... Och, Candie, wydaje mi się, że jeste- 
śmy jak stare małżeństwo, chociaż znamy się dopiero parę 
lat i nie mamy aktu ślubu. 

-  Czy ty go kochasz? 
-  Szczerze - odparła Liz. 
-  A czy Doug ciebie kocha? 
-  Tak myślę. Nie! Jestem tego pewna. Tylko już mi 

tego zbyt często nie mówi, wiesz, jak to jest. 

-  Wiem, ja sama muszę przypominać Chipowi, że po- 

winien od czasu do czasu zapewnić mnie o swej nie- 
ustającej miłości. My pragniemy słuchać słodkich słówek, 
a mężczyźni myślą, że dla nas liczą się tylko czyny. A te- 
raz najważniejsze. Kochanie, czy ty sama chcesz tego 
dziecka? 

-  Ja? Pragnę go bardziej niż czegokolwiek innego na 

świecie. Nigdy nie myślałam, że można aż tak czegoś 
chcieć. 

Widząc, że Liz opuścił melancholijny nastrój, Candie 

podniosła się z kanapy i podjęła spacer po pokoju, uwa- 
żając, żeby nie rozdeptać żadnej z dziecięcych zabawek 
poniewierających się na podłodze. 

R

 S

background image

 
-  Popraw mnie, jeśli się mylę. Kochasz Douga, on 

kocha ciebie. Cieszysz się, że jesteś w ciąży, i marzysz, 
żeby on podzielał twą radość. Mam rację? 

-  Tak, ale chodzi o coś jeszcze. Wiem, że czepiam się 

drobiazgów i to, co powiem, wyda ci się staromodne, ale 
chciałabym wziąć ślub, zanim maleństwo przyjdzie na 
świat 
- powiedziała nieśmiało Liz, popatrując na przyjaciółkę. - 
W żadnym wypadku nie chciałabym, aby Dougowi prze- 
szło przez myśl, że próbuję zmusić go do małżeństwa, bo, 
przysięgam, nie miałam takiego zamiaru. To stało się... 
spontanicznie. Chcieliśmy tylko uczcić jego awans w ze- 
szłym miesiącu. Poszliśmy więc na koncert Michaela 
Craw- 
forda i wracając do domu, śpiewaliśmy o magii, tajemni- 
cy, marzeniach i świecie bez zakazów, no a potem wy- 
darzenia wymknęły się nam trochę spod kontroli, wiesz, 
o czym mówię... 

Candie zatrzymała się nagle, oparła ręce na biodrach 

i spojrzała znacząco na Liz. 

-  Hm! Jak by ci to powiedzieć. Jestem matką bliźniąt, 

słoneczko, i naprawdę nie musisz mi tłumaczyć, skąd się 
biorą dzieci. A tak na marginesie, szkoda, że nie widzia- 
łam tego występu. Prawdę mówiąc, ostatnimi czasy by- 
wam głównie w sklepie spożywczym. Przyznaję, że teraz 
nawet samotna wycieczka do sklepu ma pewien urok. 
Oto jak nisko można upaść! - zawołała, wyrzucając ra- 
miona teatralnym gestem. 

Liz uśmiechnęła się przez zapłakane oczy. 
-  Dobra, a teraz wracamy do sprawy. - Candie znów 

podjęła wędrówkę po pokoju. - Jedyne, co Doug wie 
o dzieciach, to że nie pozwalają spać w nocy i że trzeba 

R

 S

background image

 
kupić duży samochód. W każdym razie tyle dowiedział 
się od Chipa, który najprawdopodobniej uważa, że jego 
męski wizerunek ucierpiałby w oczach przyjaciela, gdy- 
by zwierzył mu się z uczuć, jakie żywi dla tych małych 
terrorystów, i opowiedział o radości, jaką czerpie z ob- 
cowania z tymi kochanymi maluchami. Bo tak naprawdę 
Chip wzrusza się do łez, ilekroć któreś z dzieci wyciąga 
do niego rączki i woła „da-da". Sama widziałam. 

Liz dołączyła do Candie, skracając krok, by dostoso- 

wać się do przyjaciółki. 

-  Masz rację, na dobrą sprawę Doug nie miał nigdy 

do czynienia z dziećmi. Jest jedynakiem jak ja i nie wie, 
jak to jest mieć w domu dziecko. Gdyby tylko mógł czę- 
ściej widywać twoje dzieci! Ile razy przychodzimy was 
odwiedzić, leżą już w łóżeczkach, a jedyne, co on widzi, 
to porozrzucane wszędzie zabawki i dziecięce akcesoria. 
Ojej! Przepraszam, Candie, co ja wygaduję! 

-  Nie musisz przepraszać. Od kiedy bliźniaki potrafią 

przemieszczać się o własnych siłach, pokój, w którym 
aktualnie urzędują, wygląda jak po przejściu huraganu, 
a nawet dwóch, zważywszy, że mamy do czynienia 
z podwojoną energią i pomysłowością. Mówię ci, Liz, 
jestem gotowa uznać Pierce'a Brosnana za mało atrakcyj- 
nego nudziarza w zamian za kilka dni sam na sam z mę- 
żem, bez dzieci. Dwa pierwsze dni prześpię jak zabita, 
a potem będziemy się z Chipem poznawać na nowo. 
Wiesz, on twierdzi, że ciągle pachnę kaszkami dla dzieci. 
Ale wróćmy do twego problemu… 

-  Wiem! - Liz nie dała jej dokończyć. - Możemy 

upiec dwie pieczenie na jednym ogniu! Ty i Chip po- 

R

 S

background image

 
winniście trochę odpocząć od rodziny, a Doug będzie 
miał okazję się przekonać, jak cudowne są dzieci! 

-  Czekaj, chyba czegoś nie zrozumiałam. — Candie 

energicznie potrząsnęła głową. - Zazwyczaj myślę dość 
szybko, ale każdego może wykończyć noc nie przespana 
z powodu dwóch bolących brzuszków, wierz mi. Po- 
wtórz, co powiedziałaś? 

Liz przeszła do kuchni, jakby nie usłyszała prośby 

przyjaciółki, i sięgnęła po ekspres do kawy. 

-  Masz może mleko? Głupie pytanie! Oczywiście, że 

musisz mieć mleko. 

-  Specjalną mieszankę. Dzieciaki muszą to jeść je- 

szcze przez jakiś miesiąc lub coś koło tego. Dodaję im 
do niej odrobinę kaszki, żeby powstrzymać te potworki 
od wstawania o trzeciej nad ranem. Im się chyba zdaje, 
że prowadzę całonocny bar samoobsługowy. Ale pocze- 
kaj, gdzieś tu powinno być zwyczajne mleko. 

Liz otworzyła lodówkę, wsunęła głowę do środka 

i zaczęła mówić tak szybko, że niemal połykała sło- 
wa, szukając mleka wśród nieprzeliczonych słoiczków 
z dziecięcym pokarmem. 

-  Ty i Chip zyskacie dodatkowe wakacje, zasłużony 

drugi miesiąc, a ściślej tydzień miodowy, a ja i Doug 
osobiście przekonamy się, co to znaczy opieka nad ma- 
łym dzieckiem, a nawet dwoma. Będę miała okazję ob- 
serwować Douga, poznać jego reakcje, przyjrzeć się, jak 
radzi sobie z dziećmi, i w odpowiedniej chwili powiem 
mu o ciąży. Zaskoczę go, ale nie za bardzo, rozumiesz? 
- Liz powoli wycofywała się z lodówki. Najpierw uka- 
zały się ramiona, potem głowa i wielki karton mleka, któ- 

R

 S

background image

 

 
ry przyciskała do rozpalonego czoła. Spojrzała na przy- 
jaciółkę, czując, że zaraz znów się rozpłacze. - Powiedz, 
że to zadziała. Proszę, powiedz, że to zadziała. 

Candie nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Rzecz 

jasna, z wielką chęcią ponownie wyjechałaby w góry Po- 
cono w Pensylwanii i zatrzymała się w hoteliku dla no- 
wożeńców, w którym w każdym pokoju stało łóżko 
w kształcie serca, a tubka pasty do zębów przypominała 
kieliszek do szampana. Oto spadała na nią jak dar niebios 
propozycja, że Liz zabierze do siebie jej urocze, kochane, 
lecz niesamowicie absorbujące dzieci. Czy jednak mogła 
wykorzystywać niewiedzę i brak doświadczenia przyja- 
ciółki, która nie miała pojęcia, ile trudu i starania wy- 
maga opieka nad małymi dziećmi? 

Ostatecznie Liz postawiła na swoim i teraz... 
I teraz nie przestawała zadawać sobie w myślach te- 

go samego wciąż pytania: Jak wytłumaczyć wszystko 
Dougowi? Przecież nie powie od niechcenia: „Wiesz 
co? Bliźnięta Candie i Chipa zostają z nami na ty- 
dzień!". 

Wracała do domu, udając przed sobą, zresztą bez wię- 

kszego efektu, że wszystko jest jak dawniej, zanim pasek 
testu ciążowego zabarwił się na różowo, a następny na 
niebiesko, i zanim w sprawach służbowych musiała po- 
jechać na tydzień do Nowego Jorku. 

Po tygodniu wypełnionym oficjalnymi spotkaniami 

i niedzieli przeznaczonej początkowo na zwiedzanie, któ- 
rą jednak spędziła w hotelowym pokoju, użalając się nad 
sobą, nadal nie wiedziała, jak powiedzieć Dougowi, 
że tuż po zakończeniu remontu nie wybiorą się na wcześ- 

R

 S

background image

 
niej zaplanowaną wycieczkę do Kalifornii, ponieważ będą 
gościć Charliego i Chelsea, potomstwo zaprzyjaźnionej 
pary. 

W dodatku, jakby tego wszystkiego było mało, po- 

ranne mdłości, przed którymi lojalnie ostrzegała ją Can- 
die, nękały ją niemal przez cały czas. Na samą myśl o za- 
pachu farby zrobiło się jej niedobrze. Od niedawna od- 
czuwała też nieznośne obrzmienie piersi, które stały się 
zbyt wrażliwe na dotyk. Ogólnie rzecz biorąc, czuła się 
nie najlepiej i taki też, daleki od zadowolenia z życia, 
był jej nastrój. Co tu ukrywać, Liz była, nie wiedzieć 
czemu, zła i zarazem rozżalona. Doszła do wniosku, że 
jeśli miłość jej życia na powitanie będzie spodziewać się 
czegoś więcej niż przyjacielskiego pocałunku w policzek, 
to srodze się zawiedzie. 

Postawiła samochód na swoim stałym miejscu par- 

kingowym, wzięła głęboki oddech, wygramoliła się z fo- 
tela kierowcy i niechętnie powlokła do frontowych drzwi 
budynku, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powin- 
na poprosić o pomoc opatrzności. Nie potrafiła jednak 
przypomnieć sobie słów modlitwy, ponieważ w jej zmę- 
czonym mózgu kołatała tylko jedna myśl: „Boże, jak mi 
niedobrze... Z drogi!" 

 
- Ciekawe, gdzie też ona się podziewa? 
Doug zadawał sobie to pytanie już od trzech godzin, 

czyli od momentu, w którym drzwi zamknęły się za 
szczerze rozradowanym Chipem i jego uśmiechniętą mał- 
żonką. Zabawili krótko i prosto z mieszkania Douga udali 
się na lotnisko, by wyruszyć w romantyczną podróż do 

R

 S

background image

 

chłodnej, jesiennej Pensylwanii. Wszystko to byłoby bar- 
dzo miłe, gdyby nie jeden szkopuł - zostawili mu swoje 
ukochane aniołki! 

-  Gdzie, do ciężkiej cholery, ona się podziewa! - za- 

wołał Doug w chwili, gdy pojął, czego domaga się Char- 
lie - zmiany zabrudzonej pieluszki. Niestety, Doug nie 
od razu potrafił spełnić żądanie malca, który coraz głoś- 
niej okazywał swe niezadowolenie. Godzinę później 
Chelsea złapała silnymi rączkami wargę opiekuna, gdy 
się nad nią pochylił, i próbowała okręcić mu ją wokół 
głowy. Doug zaprzestał wówczas gniewnych, głośnych 
pytań i zaczął cicho szeptać, błagając, żeby Liz wróciła 
wreszcie do domu. 

Gdy miał już dzwonić po raz trzeci do linii lotniczych, 

aby dowiedzieć się, czy na pewno jej samolot nie został 
porwany, usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Wybiegł na po- 
witanie Liz, spragniony jej widoku i obecności niczym roz- 
bitek wiwatujący na cześć tych, którzy przybyli na ratunek, 
by wybawić go od niechybnej śmierci w lodowatym oce- 
anie. Radość z powrotu Liz przyćmiewała jedynie obawa 
przed głośnym okrzykiem: „Cześć kochanie! Wróciłam!", 
którym Liz zwykła częstować go już od progu. Nie żeby 
irytował go jej głos, chodziło raczej o to, że uroczy, choć 
niewątpliwie męczący duet CC. zdecydował się właśnie 
zasnąć i gdyby miał się teraz obudzić, to on, Doug, gotów 
był rozpłakać się jak dziecko. 

Dopadł drzwi i otworzył je tak gwałtownie, że Liz, 

nadal trzymając klucz w ręku, omal nie upadła. 

-  Jesteś - powiedział cicho, obejmując ją kurczowo, jak 

przysłowiowy tonący, który chwyta się brzytwy. Po chwili 

R

 S

background image

 
wzniósł oczy do góry i żarliwie wyszeptał: - Dzięki ci, 
Boże. Wróciłaś! 

Liz popatrzyła na niego badawczo, jakby był niespełna 

rozumu. 

-  Czy nie zatelefonowali do ciebie z biura z infor- 

macją, że samolot ma opóźnienie? - spytała, wyswoba- 
dzając się z ramion Douga i podchodząc do kanapy. Za- 
łożyła włosy za uszy. Ukazały się ładne, regularne rysy 
twarzy i przy okazji ciemne sińce pod oczami. - Och, 
powinnam była sama zadzwonić. Tak mi przykro, że się 
martwiłeś. 

-  E, bez przesady - powiedział Doug i ruszył w stro- 

nę kuchni, mając nadzieję, że Liz podąży za nim wzro- 
kiem i nie zauważy niebieskiego, pluszowego misia, któ- 
ry siedział jakby nigdy nic na sofie z czarnej skóry w ro- 
gu pokoju. Był pewny, że wszystko pochował. Jak mógł 
zapomnieć o tym głupim miśku! - Po prostu wiem, jak 
bardzo nie lubisz lotu w czasie burzy. Wyglądasz na wy- 
czerpaną. Bardzo rzucało? 

-  Rzucało? Hm... raczej tak. Tak, zdecydowanie tak! 

Chyba też złapałam jakiegoś wirusa. Bardzo chorowałam 
w samolocie. Czy będziesz zły, jeśli nie pojedziemy do 
miasta na kolację? 

Czy będzie miał. coś przeciwko zostaniu w domu?! 

Zupełnie nie! Opatrzność jednak nad nim czuwa. 

-  Zły? Nie żartuj. Właśnie miałem zrobić sobie ka- 

napkę. Masło orzechowe i galaretka. Pyszne masełko 
z dużą ilością chrupiących orzeszków w środku. Chcesz 
trochę? A może z masłem orzechowym i melonem? 
Wiem, że takie lubisz najbardziej. Liz? 

R

 S

background image

 
Jednak Liz już nie było przy nim. Po pierwszych sło- 

wach wypowiedzianych przez Douga zerwała się z ka- 
napy, przycisnęła dłoń do ust i pobiegła do łazienki, za- 
trzaskując za sobą drzwi. 

To zaś musiało obudzić dzieci. Nie miało zbyt duże- 

go znaczenia, które z nich przebudziło się pierwsze, po- 
nieważ po chwili zgodnie krzyczały co sił w płucach. 
Doug rzucił się do sypialni, pogodzony już z tym, że za 
moment czeka go awantura. 

-  No, dzieciaki, dajcie spokój - poprosił, podnosząc 

najpierw chłopca. Potem próbował oderwać zaciśnięte na 
krawędzi łóżeczka paluszki Chelsea, żeby ją także wziąć 
na ręce. - Trzymasz tak mocno, jak buldog, prawda, ko- 
chanie? - zagadywał dziewczynkę, przenosząc jej rączkę 
na swą koszulę. Niestety, mała wolała złapać go za włosy, 
które zwykł nosić nieco dłuższe. - Dobra - zdecydował 
po chwili zastanowienia - oto plan. Jeśli wy dwoje zde- 
cydujecie się zamknąć buzie i wyglądać anielsko i za- 
chęcająco, to może Liz nie wyrzuci naszej trójki z mie- 
szkania. Co wy na to? 

-  Doug? - Zza drzwi sypialni dobiegł słaby i lek- 

ko drżący głos Liz. - Co tu robią bliźnięta Candie? Nie 
powinno... 

-  Wiem. Wiem. Nie powinno ich tu być - wpadł jej 

w słowo Doug - ale Chip w ostatniej chwili został po- 
wiadomiony, że ma przemawiać na sympozjum w Fila- 
delfii. To zabawne, dopiero co wróciłaś ze wschodniego 
wybrzeża, a tymczasem Chip akurat tam się wybrał. 
Hm... i Candie była taka smutna, że nie może z nim 
lecieć, ponieważ zwykle mu towarzyszyła, a my oboje 

R

 S

background image

 
mamy dwa tygodnie wakacji, i nie planowaliśmy niczego 
specjalnego poza odnawianiem mieszkania i... i... 
Już sam nie wiem, tak to po prostu wyszło, Liz. Jesteś 
bardzo zła? 

-  Sympozjum? - powtórzyła Liz, biorąc od niego 

Chelsea, gdy dziewczynka wyciągnęła do niej rączki. Po- 
całowała ją w główkę i mocno przytuliła małą do siebie. 
Chelsea natychmiast zacisnęła obydwie rączki na jej wło- 
sach. - Ale ja myślałam... Aj! 

-  Wiem, wiem - wtrącił Doug, mając nadzieję, że 

jeśli wciąż będzie mówił, uda mu się wyjść cało z opresji. 
- Chciałaś odnawiać dom. Ja też chciałem - podkreślił, 
po czym zamilkł, gdy zdał sobie sprawę, że być może 
Liz przyjmie za dobrą monetę część tej bajeczki, ale na 
pewno nie uwierzy, że on naprawdę chciał malować stro- 
py czy drewniane wykończenia, albo te piekielnie wąskie, 
drewniane listwy w oknach. 

-  Malowanie nie zając, nie ucieknie - rzekła Liz, 

sprawdzając pieluszkę Chelsea. - Ma zupełnie mokro, 
biedulka. Charlie pewnie też. Słuchaj, wyjaśnienia mogą 
poczekać. Musimy teraz zmienić pieluszki. Nie wiesz, 
czy Candie jakieś zostawiła? 

-  Tam obok łóżka stoją całe trzy olbrzymie torby. 

Aha, Candie powiedziała jeszcze, że do torby z pielusz- 
kami wetknęła ci instrukcję obsługi tych bachorów. No 
dobrze, wezmę teraz Charliego do pokoju, a ty zawołaj, 
kiedy już będziesz mogła się nim zająć. 

Pomiędzy brwiami Liz pojawiła się cienka, pionowa 

zmarszczka. Doug pomyślał, że zaraz usłyszy coś, co nie 
bardzo mu się spodoba. 

R

 S

background image

 
-  Ja będę mogła? A co z tobą, Doug? Czyżbyś uwa- 

żał, że jakieś genetyczne uwarunkowanie nie pozwoli ci 
zmienić mokrej pieluchy? 

Drgnął, gdy przypomniał sobie ich nieliczne rozmowy 

na temat podziału prac domowych. Zazwyczaj kończyło 
się na dodaniu mu kolejnej domowej „robótki". Ostatnią 
był obowiązek zmieniania prześcieradeł na ich króle- 
wskich rozmiarów łożu. Doug marzył, że spotka kiedyś 
wynalazcę prześcieradeł na gumkę, które zawsze były od- 
robinę mniejsze niż potrzeba, i wygarnie mu, co sądzi 
o tym wynalazku. 

-  Później podyskutujemy, dobrze? Jestem pewien, że 

dojdziemy do jakiegoś sensownego kompromisu. 

-  Tak właśnie będzie, mój drogi - powiedziała Liz 

z naciskiem, po czym przestała okazywać mu zaintere- 
sowanie, skupiając całą uwagę na Chelsea. 

Doug natychmiast wycofał się z pokoju, trzymając 

przed sobą chłopca niczym tarczę. Zaczął zastanawiać 
się, czy nie byłoby prościej, gdyby od razu, jak tylko 
pojawiła się Liz, krzyknął: „Witaj kochanie! Mamy bliź- 
nięta!". 

 
Liz znalazła informacje od Candie, przekopując się 

przez różową torbę z dziecięcymi akcesoriami w poszu- 
kiwaniu talku i chusteczek. Wyciągnęła zaklejoną, grubą 
brązową kopertę, by po chwili odłożyć ją na bok. Uca- 
łowała dziewczynkę w nagrodę za pomyślne zakończenie 
operacji „Zmiana pierwszej pieluchy", zastanawiając się, 
co może oznaczać niepokojąca grubość koperty pozosta- 
wionej przez przyjaciółkę. Prawdę mówiąc, wolałaby, że- 

R

 S

background image

 
by instrukcje Candie były zwięzłe i zrozumiałe. Po dłu- 
giej, obfitującej w przykre niespodzianki podróży i przy 
nie najlepszym samopoczuciu możliwości percepcyjne 
Liz były mocno ograniczone. 

-  A teraz, kochanie, sama przyznasz, że nie było 

aż tak źle - zwróciła się przymilnym tonem do dziew- 
czynki, która nie raczyła zaszczycić Liz odpowiedzią, 
spróbowała natomiast pociągnąć ją za włosy. Liz wy- 
broniła się, wciskając małej do rączek pluszową przy- 
tulankę. Chelsea złapała pajacyka i grzecznie usiadła 
w łóżeczku. 

-  To powinno dać mi jakieś pięć minut na zapoznanie 

się z dziełem twojej mamy - Liz kontynuowała monolog. 
- Niech wreszcie się dowiem, co tu się, do cholery, dzie- 
je! - dokończyła zdanie, siadając na brzegu kanapy i roz- 
dzierając paznokciem kopertę. 

W środku znalazła gęsto zadrukowane kartki, na któ- 

rych Candie wyszczególniła wszelkie możliwe trudności 
i kłopoty, które mogą wyniknąć w czasie pobytu bliźniąt 
w ich domu, wskazując przy tym sposoby zaradzenia złu. 
Liz zjeżył się włos na głowie, ponieważ nie zdawała sobie 
dotąd sprawy, ile wiedzy i doświadczenia wymaga za- 
pewnienie małym dzieciom należytej opieki. Candie nie 
ograniczyła się do dobrych rad, wymieniła także upodo- 
bania i zwyczaje dzieci, pory snu i posiłków oraz przy- 
bliżone godziny i częstotliwość zmieniania pieluch, za- 
równo Charliemu, jak i Chelsea. To wreszcie rozbawiło 
Liz, bo jeśli rozkład ten był poprawny, znaczyło to, że 
Doug otrzymał swój „pieluchowy prezent" jakieś dwie 
godziny temu. Mina jej trochę zrzedła, gdy wyczytała, 

R

 S

background image

 
że dziewczynce za godzinę znów trzeba będzie zmienić 
pieluszkę. 

Pobieżnie przeglądała kartki starannie napisane na do- 

mowym komputerze Candie, gdy nagle wypadła spośród 
nich mała koperta, na której widniał napis: „Tylko dla Liz". 
Parę razy z wahaniem obróciła ją w dłoniach, zanim zde- 
cydowała się otworzyć. Z początku czytała na głos, lecz 
po chwili już tylko poruszała bezgłośnie ustami. 

 
Droga Liz
Wiem, że ze zdziwienia musiało ci odebrać mowę, ale 

jeśli chodzi o mnie, to jestem wprost zachwycona! Wła- 
ściwie sama bym tego lepiej nie wymyśliła. Chyba wy- 
jaśnię ci szczegółowo, co się zdarzyło, żebyś mogła śmiać 
się razem ze mną i Chipem. To było tak: Chip i Doug 
oglądali mecz futbolowy w zeszły poniedziałek, gdy ty by- 
łaś już w Nowym Jorku. Nagle Doug stwierdził, że chce 
mieć dziecko. Niesamowite, prawda? Może zrządzenie 
losu? 

 
Liz roześmiała się, gdyż styl pisania Candie odzwier- 

ciedlał jej sposób prowadzenia rozmowy - przyjaciółka 
przeskakiwała z tematu na temat, przerywała myśl w po- 
łowie po to, żeby opowiedzieć jakąś anegdotkę, lub za- 
czynała nagle mówić o czymś zupełnie innym - zależnie 
od kaprysu. Śmiech zamarł jednak na ustach Liz, gdy 
wyczytała, że Doug oświadczył, iż chce mieć dziecko. 
Przycisnęła rękę do brzucha, bo znów poczuła mdłości, 
po czym wróciła do lektury. 

R

 S

background image

 
Nie powiedziałam ci o tym podczas naszej rozmowy, 

ponieważ Chip i tak nie mógł wziąć wolnego pod koniec 
miesiąca. Postanowiliśmy zatem podrzucić ci dzieci 
w pierwszym tygodniu twojego urlopu, a nie w drugim. 
Kiedy Doug zaczął mówić, jak bardzo pragnie dziecka, 
Chip skorzystał z okazji i zaproponował: „Bierz dwójką 
moich, są jeszcze całkiem małe!". W domu powtórzył mi 
to kilkanaście razy i jeszcze liczył na to, że się będę śmia- 
ła. Ach, ci mężczyźni! 

W każdym razie, ty byłaś w Nowym Jorku, Chip za- 

łatwiał nam właśnie rezerwację, a ja samolubnie nie pis- 
nęłam ci ani słówka o tym, co powiedział Doug, ale, 
uwierz mi, naprawdę bardzo, ale to bardzo potrzebuję 
trochę odpoczynku od tych moich aniołków. Uważam, że 
z wami jest tak jak w tej bajce o żurawiu i czapli. Tyle 
że oni na zmianę chcieli się pobrać, a wy obydwoje chce- 
cie dziecka, tylko żadne z was o tym nie powie, bo myśli, 
że drugie będzie zdecydowanie przeciwne. Troszkę skom- 
plikowane, ale dość zabawne, prawda? 

Cała rzecz teraz w tym, Liz, że moim zdaniem to, co 

wymyślił Doug, nie jest fair. Uszczęśliwienie cię na siłę 
moim duetem CC, zmuszenie do opieki nad nim i ocze- 
kiwanie, że od razu przemienisz się w mamusię i z miej- 
sca zechcesz urodzić jego dziecko... Ale potem pomyśla- 
łam sobie, że przecież ty planowałaś podobny numer. Kie- 
dy jednak my o tym rozmawiałyśmy, wyglądało to jakoś 
ładniej, no i to Doug miał być wystrychnięty na dudka, 
a nie ty! Poza wszystkim postanowiłam jednak odbyć tę 
drugą podróż poślubną... Jestem egoistką. Przyznaję się 
bez bicia. 

R

 S

background image

 
Co zatem masz zamiar zrobić? Powiesz, że wiesz już, 

co on knuje? Powiesz, że właściwie chciałaś zrobić to 
samo i z tego samego powodu? Przyznasz się z miejsca, 
że jesteś w ciąży? 

Mam nadzieję, że nie. Poważnie, mam nadzieję, że 

się wstrzymasz. Przez te kilka dni dużo myślałam na ten 
temat i jestem zdania, że powinnaś poczekać i go poob- 
serwować. Posłuchać, jak próbuje cię przekonać do ra- 
dości macierzyństwa. Stój z boku i śmiej się, gdy on bę- 
dzie przechodził kolejne ciężkie próby i jeszcze będzie cię 
zapewniał, że w zupełności mu wystarcza te kilka godzin 
snu na dobę. Pozwól mu przewinąć raczkujące dziecko, 
niech pachnie kaszką i wmawia ci, że o tym zawsze ma- 
rzył. Łatwo mu było mówić, że pragnie dziecka, niech 
teraz dowiedzie tego w praktyce. Dopiero potem wyjaw 
mu całą prawdę. 

Powiedzmy, w piątek o trzeciej, gdy przyjedziemy 

odebrać od was bliźnięta. Możesz to zrobić, Liz. Możesz 
rzucić go na kolana, niech się przed tobą czołga, niech 
błaga, niech przestanie udawać, że wychowywanie dzieci 
to „ bułka z masłem" - bo tak nie jest! Musi się nauczyć 
akceptować zarówno dobre, jak i złe strony istnienia ro- 
dziny, prawda? 

Do tego jeszcze wciąż nie nauczył się mówić, że cię 

kocha, tak? Jest ci coś w takim razie winien, tak samo 
jak Chip mnie. Potrzymaj go trochę w niepewności, niech 
skruszeje. Kiedy ci wreszcie wyzna, że cię kocha, a nie 
będziecie w tym czasie w sypialni, możesz mu powiedzieć 
prawdę. 

No cóż, baw się dobrze. Nie będziemy dzwonić. Chip 

R

 S

background image

 
mówi, że ma to być prawdziwa druga podróż poślubna. 
Na wszelki wypadek zostawiam ci numer telefonu do na- 
szego hotelu, gdybyś go bardzo potrzebowała. 

Mam jednak nadzieję, że nie będziesz go potrzebo- 

wala! 

Całuski, 
Candie 
 
Liz zdążyła złożyć list, włożyć go na powrót do ko- 

perty i schować do kieszeni, gdy nagle otworzyły się 
drzwi. Do pokoju wszedł Doug, trzymając w ramionach 
Charliego. Liz ogarnęły wątpliwości, czy słusznie postę- 
puje, zachowując w tajemnicy fakt, że jest w ciąży. Do 
momentu przeczytania listu od Candie była przekonana, 
że Doug jest jak najdalszy od chęci założenia rodziny. 
Tymczasem okazało się, że pragnie dziecka tak samo jak 
ona. Trzymając maleństwo w objęciach wyglądał jak... 
jak prawdziwy tatuś. 

O mały włos, a ze wzruszenia powiedziałaby mu 

prawdę. 

W ostatniej chwili przypomniała sobie jednak radę 

przyjaciółki, bądź co bądź doświadczonej mężatki: „Po- 
trzymaj go trochę w niepewności, niech skruszeje". 

-  Twoja kolej, szefie - powiedziała, wskazując ster- 

tę pieluch. Z chęcią zapłaciłaby każdą cenę, żeby zoba- 
czyć, jak Doug walczy z tasiemkami jednorazowych pie- 
luszek. 

-  No cóż, będzie nam brakować naszych kobiet, ko- 

lego. - Doug westchnął, po czym położył chłopczyka na 
plastikowej ceratce, którą Liz już wcześniej rozpostarła 

R

 S

background image

 

na łóżku. Rozpiął dziecięce śpioszki i szło mu całkiem 
nieźle, dopóki malec, już z gołą pupą, nie zaczął wierzgać 
Doug zaklął cicho. Widząc jego zmagania, Liz podała 
mu pieluchę. Popatrzył niepewnie. - Chyba się nie gnie- 
wasz, kochanie? Chip i Candie naprawdę musieli odpo- 
cząć od dzieciaków. Mimo wszystko powinienem był cię 
spytać, prawda? 

-  Byłoby miło - zgodziła się Liz. Uśmiechnęła się 

jednak uspokajająco, czując się trochę winna, gdyż osta- 
tecznie ona próbowała postąpić tak samo. - Jakoś przez 
to przebrniemy. Możemy wziąć się za odnawianie mie- 
szkania za tydzień, jeśli chcesz. Albo może jeszcze 
później - dodała, czując, że na samą myśl o malowaniu 
i związanych z nim zapachach robi jej się słabo. 

-  Przyszły tydzień mi odpowiada - odparł Doug. Jed- 

ną ręką wciąż przytrzymywał wierzgającego Charliego, 
drugą zabrał brudną pieluszkę i przetarł wilgotną chuste- 
czką pupę dziecka. - Cholera, zaskoczył mnie. Nie ocze- 
kiwałem już żadnych „prezentów", a tu proszę. Ale to 
i tak małe piwo. Gdybyś widziała, co się działo za pier- 
wszym razem! 

-  Było aż tak źle? - Liz miała ochotę się roześmiać, 

gdy wyobraziła sobie, jaką Doug musiał mieć minę, gdy 
po raz pierwszy w swoim życiu nachylał się nad nie- 
mowlęcą kupką, Jednak się powstrzymała. - Czy jesteś 
pewien co do malowania? Wydawało mi się, że zapla- 
nowałeś wyjazd do Kalifornii. Mówiłeś, że odpoczynek 
by się nam przydał. 

-  Możliwe, ale w zeszłym tygodniu wziąłem dzień 

wolny i pojechałem za miasto. Oglądałem nowe domy. 

R

 S

background image

 
Spodobały mi się, a co ważniejsze są w zasięgu naszych 

możliwości, nawet jeśli bralibyśmy pod uwagę tylko moją 
nową pensję jako wiceprezydenta firmy. Wspominałaś, 
że chciałabyś mieć własną pracownię. Wiem, że nie lubisz 
być skrępowana godzinami pracy, że męczą cię dojazdy. 
Mogłabyś pomyśleć o uniezależnieniu się. W zawodzie 
grafika komputerowego to nic nadzwyczajnego. Praco- 
wałabyś w domu zamiast w biurze... 
Liz nie wierzyła własnym uszom. 

-  Chcesz kupić dom? Żartujesz, prawda? 
Wprowadziła się do Douga i od początku płaciła po- 

łowę czynszu, uważała jednak, że to jego mieszkanie, 
a nie ich wspólne. A teraz mówił o kupnie domu! I, jak 
napisała Candie, chciał dziecka. 

Dom. Dziecko. Czy słowo „żona" nie istnieje w słow- 

niku tego mężczyzny? Najwyraźniej nie. 

Tymczasem Doug pomyślnie zakończył operację 

zmiany pieluszki, zapinając śpioszki. Podniósł malca 
i ucałował jego zaciśniętą piąstkę. 

-  Jesteś zmęczona, kochanie. Wrócimy do sprawy 

innym razem, dobrze? A teraz, jeśli dobrze pamiętam 
plan zajęć naszych gości, będziemy zabawiać ich przez 
jakąś godzinę, po czym zabierzemy się za kąpiel. Candie 
twierdzi, że po kąpieli jej pupilki stają się senne. Potem 
więc będzie butelka z kaszką i na koniec - w okolicach 
dziewiątej - łóżeczko. I właśnie to mi się najbardziej po- 
doba. To był długi tydzień. Nie sądzisz, Liz, że już naj- 
wyższy czas pójść do łóżka? 

O tak! Candie miała rację. Niech on się pomęczy przez 

jakiś czas. Przez dłuższy czas. 

R

 S

background image

 
Liz nie odpowiedziała na pytanie, uśmiechnęła się ta- 

jemniczo, wzięła na ręce Chelsea i poszła za Dougiem 
do dużego pokoju, gdzie mieli pobawić się z dziećmi. 

I jeśli miała cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii, 

to w tym tygodniu Doug Marlow będzie mógł liczyć tyl- 
ko na taką zabawę! 

R

 S

background image

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

 
Wtorek — to jeszcze nie piątek? 
 
Doug przysiadł na wpół przytomny na blacie kuchen- 

nym, opierając nogi o stołek, żeby uchronić się przed 
ześlizgnięciem. Głowę podtrzymywał rękami, na wypa- 
dek gdyby zasnął na siedząco, co nie było takie niepra- 
wdopodobne, zważywszy, że dopiero co minęła szósta 
rano, a on wstał już godzinę temu. Nie pamiętał, kiedy 
ostatni raz, jeśli kiedykolwiek, był na nogach przed do- 
starczeniem porannej gazety. 

Co prawda w liczącej kilka kartek, szczegółowej in- 

strukcji Candie informowała, że niedawno bliźnięta na- 
uczyły się stawać w łóżeczkach, ale niestety zapomniała 
dodać, że nie nauczyły się jeszcze same układać do snu. 

Doug z przykrością stwierdził, że ten istotny element 

umknął jego uwagi. O północy zaczął doceniać jego zna- 
czenie, o drugiej nad ranem zapadł mu on w pamięć, 
a około piątej zrozumiał go w pełni. Za każdym razem, 
gdy jedno z dzieci przebudziło się, stawało na nóżki, 
przytrzymując się szczebli łóżeczka, po czym już za chwi- 
lę zaczynało żałośnie zawodzić, kiedy nie umiało z po- 
wrotem się położyć. Płacz alarmował bliźniaka, który gra- 
molił się ze swego miejsca, stawał, nie potrafił się na 

R

 S

background image

 
powrót ułożyć i płakał tak głośno, jakby chciał przekrzy- 
czeć towarzysza niedoli. 

liz nawet się nie poruszyła. Ani razu. Chociaż nie. 

Kiedy 
za trzecim razem dzieci się przebudziły, odwróciła się, wy- 
ciągnęła mu poduszkę spod głowy i nakrywając się nią, za- 
mruczała niewyraźnie: „No, idź i zrób coś. Nie słyszysz, 
jak płaczą?" A potem znów zasnęła. Jak mogła?! 

Gdy czajnik zagwizdał, Doug podskoczył jak oparzo- 

ny. Wykazał się całkiem niezłym refleksem jak na kogoś, 
kto praktycznie nie spał całą noc. W panice złapał stołek, 
zanim ten zdążył się przewrócić i narobić hałasu, a jed- 
nocześnie zgasił gaz, żeby uciszyć czajnik. Oby tylko 
urocze maleństwa się nie obudziły! 

Wrzucił torebkę herbaty do kubka, zalał wrzątkiem - on, 

który nigdy nie pił herbaty - i wsypał aż trzy łyżeczki 
cukru. 
Miało to dodać mu energii na przetrwanie nadchodzącego, 
niewątpliwie trudnego dnia. Wyjrzał przez okno. Na hory- 
zoncie majaczyły góry, stanowiły tylko nieco ciemniejszy 
kontur na tle czarnego nieba. Było cicho, spokojnie, nawet 
błogo. I póki ten stan trwał, Doug postanowił nie robić ni- 
czego, co mogłoby go zakłócić. 

Wyciągnął się wygodnie w fotelu, pozwalając, by go- 

rący kubek, który oparł o własną nagą klatkę piersiową, 
sparzył go. Przynajmniej w ten sposób udowodnił sobie, 
że jeszcze żyje. Skoro czuje, to musi jeszcze żyć, prawda? 
Był jednak śmiertelnie zmęczony. Nic to, jakoś wytrzyma, 
a już za trzy noce przybędzie jego najlepszy przyjaciel, 
Chip, żeby wybawić go z opresji. 

Teraz miał już pewność, że Liz nie zamierza przyjść 

mu z pomocą podczas nocnych zmagań z bliźniętami. 

R

 S

background image

 
- Ta część planu, niestety, spaliła na panewce, mój 

drogi - powiedział do siebie niezbyt głośno i pociągnął 
łyk herbaty, parząc się przy tym w język. 

Liz uniosła głowę nie więcej niż milimetr nad podu- 

szkę, ostrożnie sprawdzając reakqe żołądka na zmianę 
pozycji. Spojrzała na budzik, który stał na nocnej szafce 
obok łóżka. Kwadrans po szóstej. Ziewając, ułożyła się 
z powrotem na poduszce. Żołądkowi najwyraźniej nie 
spodobał się ten ruch, jak zresztą i wszystkie poprzednie 
podczas minionej nocy. Za każdym razem, gdy tylko któ- 
reś z dzieci się obudziło, Doug wstawał, a ona czuła fa- 
lowanie tego cholernego materaca. Im częściej wstawał, 
tym gwałtowniej to robił, w związku z czym przykre do- 
znania Liz były coraz bardziej dotkliwie. 

Najwyższym wysiłkiem woli wytrzymała całą noc. 

Męczyły ją wyrzuty sumienia - powinna przecież poma- 
gać Dougowi, który nie miał żadnego doświadczenia 
w postępowaniu z dziećmi. Nie była jednak w stanie. 
Pozostało jeszcze tylko przetrwać ranek. Jak ma to jednak 
zrobić, jeśli nawet lekki ruch głową uruchamia tak dobrze 
znane i zdecydowanie nieprzyjemne reakcje? 

Wciąż leżąc na brzuchu, opuściła rękę na podłogę 

w poszukiwaniu herbatników. Ukryła je wczoraj pod łóż- 
kiem, podczas gdy Doug oglądał wieczorne wiadomości. 
Pokojówka z hotelu w Nowym Jorku przyniosła jej te 
herbatniki w niedzielę, zapewniając, że wmuszenie 
w siebie dwóch lub trzech przed wstaniem z łóżka ochro- 
ni ją skutecznie przed porannymi mdłościami. 

Liz jak dotąd nie odczuwała zbawiennych skutków 

R

 S

background image

 
ich spożywania. Przyszło jej więc do głowy, że dziew- 
czyna po prostu sobie z niej zażartowała albo miała na- 
dzieję, że herbatniki spełnią rolę placebo. 

Postanowiła dać tej kuracji jeszcze jedną szansę. Co 

mam do stracenia? - zadała sobie w duchu pytanie. Zde- 
cydowała, że zje najwyżej trzy herbatniki. Odgryzła mały 
kawałek pierwszego i przekręciła się na plecy. Podłożyła 
rękę pod głowę, zawzięcie żując resztę tego wątpliwego 
antidotum na uciążliwości wczesnego okresu ciąży. 

Doug musi uważać, że jestem bez serca, pomyślała, 

ostrożnie przesuwając nogę na drugą stronę łóżka, a na- 
stępnie opuszczając ją delikatnie na podłogę. Pewnie my- 
śli sobie: „Jak ona może tak spokojnie słuchać płaczu 
tych małych aniołków? Co z niej za kobieta? Czy ona 
w ogóle nie ma instynktu macierzyńskiego?" 

Powoli uniosła się do pozycji siedzącej, a mimo 

to poczuła zawrót głowy i natychmiast żołądek podszedł 
jej do gardła. Przestała się przejmować, co Doug o niej 
myśli. 

Zaraz potem zerwała się i pobiegła do łazienki, głośno 

zatrzaskując za sobą drzwi. Parę sekund później, potę- 
gując jej nieszczęście, dotarł do niej głośny krzyk wy- 
rwanych ze snu dzieci. 

 
Dzięki Bogu, zarówno Charlie, jak i Chelsea potrafili 

utrzymać w rączkach buteleczki z poranną porq'a mie- 
szanki. Doug mógł więc spokojnie, po zmianie pieluszek, 
położyć dzieci w łóżeczkach i zacząć przekopywać się 
przez całą górę bagażu w poszukiwaniu stosownych 
ubranek. 

R

 S

background image

 
Uważał, że spisał się zaskakująco dobrze. Przemawiał 

do Chelsea, ubierając Charliego, do niego zaś robił za- 
bawne, jego zdaniem, miny, kiedy nadeszła kolej na zmia- 
nę pieluszki u dziewczynki. Pilnował podgrzewacza do 
butelek, nie wypuszczając z ramion Chelsea, i przy tym 
nie dał sobie urwać nosa, choć mała miała w rączkach 
niezwykłą siłę. Jednocześnie uważał na Charliego, który 
raczkował na dywanie w poszukiwaniu mikroskopijnych 
nitek, które z upodobaniem wpychał sobie do buzi. 

W pewnym momencie, mimo że maksymalnie skupił 

uwagę na dzieciach, usłyszał szum prysznica. Gdy spoj- 
rzał na zegarek, stwierdził, że jest prawie wpół do ósmej. 
Niektórzy mogą się wyspać, pomyślał z zawiścią, a jego 
usta wykrzywił drwiący grymas. Z radością dał upust 
mściwym instynktom i odkręcił kurek gorącej wody 
w kuchni, co, o czym wiedział z doświadczenia, musiało 
spowodować, że na kąpiącą się w łazience Liz popłynął 
lodowaty strumień. 

Cóż, zasługiwała na to, skoro nie raczyła pomóc mu 

ułożyć w nocy bliźniąt do snu. Doug doskonale pamiętał, 
że Chip zapewniał go, iż on i Candie na zmianę wstają 
do dzieci. To jest ogólnie przyjęte, czyż nie? Czy Liz 
nie zna takich podstawowych zasad? Będzie musiał kupić 
jej jakiś poradnik dla młodych matek. 

Jak dotąd jego pomysł okazał się jedną wielką po- 

myłką. Co prawda, wydawało się, że zeszłego wieczoru 
Liz zdała egzamin. Podczas kąpieli dzieci zachowała spo- 
kój i pogodę ducha, nie zważając na to, że zanim prze- 
stały chlapać, wszystko wokół było mokre, podłoga w ła- 
zience przypominała małe jezioro, a on sam czuł się jak 

R

 S

background image

 
po pięciomilowym biegu na kolanach. Nieustraszona Liz 
rozścielała kolejne ręczniki po podłodze, następnie sma- 
rowała oliwką i pudrowała każdą najmniejszą fałdkę 
drobnych ciałek, potem zaś ubrała bliźnięta w piżamki, 
przytulając mocno i zapewniając, że są urocze i ślicznie 
pachną. 

Tak. Kąpiel się udała. 
Wieczorna kaszka za to już gorzej. Okazało się, że 

Charlie lubi, żeby jego była cienka, prawie płynna, Chel- 
sea z kolei woli, by jej kaszka dawała się niemal kroić. 
Liz, niestety, pomyliła się, skutkiem czego część płynnej 
zupki, którą podała Chelsea, znalazła się na jej włosach. 
Skołowana Liz musiała odszukać instrukcję Candie, że- 
by dowiedzieć się, co przeoczyła. Do tego czasu Chel- 
sea dojrzała do ponownej kąpieli, która, siłą rzeczy, nie 
upłynęła w równie beztroskim i radosnym nastroju jak 
pierwsza. 

A potem była ta cholerna poduszeczka. 
Doug zmarszczył brwi. Tak, ta poduszeczka przewa- 

żyła szalę i dopełniła goryczy. Doug kupił ją w zeszłym 
roku podczas wakacji w Meksyku. Uważał, że to świetny 
dowcip. Może kiedyś był zabawny... Ale nie teraz. 

Ciemnozieloną poduszeczkę z jednej strony zdobił 

żółty napis „Dziś w nocy", a z drugiej „Raczej nie dziś". 
On i Liz śmiali się z tej poduszeczki, a potem odłożyli 
ją do szafy. 

Aż do zeszłego wieczora. 
Kiedy dzieci już spały, Doug poszedł do łazienki, aby 

wziąć prysznic. Gdy wrócił z ręcznikiem owiniętym wo- 
kół bioder, przekonany, że po tygodniowym rozstaniu Liz 

R

 S

background image

 
niecierpliwie na niego czeka, w łóżku zastał tylko tę cho- 
lerną poduszeczkę leżącą na samym środku kapy. 

W dodatku była ułożona napisem „Raczej nie dziś" 

do góry! 

Otworzył drzwi do dużego pokoju, zajrzał do środka 

i zobaczył Liz zwiniętą na kanapie z książką na kola- 
nach. Przez chwilę rozważał, czy nie wślizgnąć się do 
środka, nie stanąć za nią, nie pochylić się i pocałować 
w kark, a potem porozmawiać serdecznie i szczerze 
o tym, co ją dręczy. Nie zdecydował się jednak na to. 
Wrócił do sypialni i wielkiego pustego łoża, w którym 
przez cały ubiegły tydzień był taki samotny i w którym 
marzył o sam na sam z Liz. Ze złością rzucił przez całą 
długość pokoju poduszką. Wylądowała na samym szczy- 
cie góry jego własnych rzeczy, których nie zdążył zanieść 
do pralni. 

Gdy obudził się w nocy, a ściślej został obudzony 

przez urocze, zawodzące maleństwa, spostrzegł obok sie- 
bie Liz, która najwyraźniej odczekała, aż on zasnął, i do- 
piero wtedy położyła się do wspólnie zajmowanego łóżka. 
Czego to mogło dowodzić? Wkrótce przestał o tym my- 
śleć, ponieważ miał na głowie sprawy wymagające sku- 
pienia i przytomności umysłu - płaczące bliźnięta. Na 
szczęście jakoś sobie poradził. 

W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Doug 

doszedł do wniosku, że dzieci potrzebują sporej prze- 
strzeni. Chip wniósł do jego mieszkania kolejno: cho- 
dziki, wysokie krzesełka, przenośne łóżeczka, foteliki do 
samochodu, składane stoliki, zabawki, torby z ubraniami 
i pieluchami i różne inne rzeczy, które, jak twierdził, są 

R

 S

background image

 
absolutnie niezbędne. Jego niegdyś przestronny aparta- 
ment miał teraz tyle wolnej przestrzeni co budka telefo- 
niczna. Doug, widząc dziecięce mebelki, zabawki, ubran- 
ka, stosy pieluch, kartony mleka i kaszki, podgrzewacze 
do butelek, smoczki i kocyki, uznał, że nabycie akcji fir- 
my produkującej rzeczy dla dzieci byłoby wspaniałą i tra- 
fioną inwestycją. 

Niezłym pomysłem wydawało się też kupno domu. 

Takiego domu, w którym oprócz dziecka zmieściliby się 
również jego rodzice. Trzeba bowiem pamiętać, że dzieci 
rosną. Chcą rowerków, deskorolek i wrotek. Oczywiście 
także koszy do koszykówki, które mają zwyczaj pojawiać 
się dokładnie na podjeździe do garażu. Nie mówiąc o gol- 
fie. Jego dzieciak będzie wprost kochał golf, Doug był 
tego pewien. Będą potrzebowali garażu przynajmniej na 
dwa samochody. Trochę miejsca na wóz sportowy i dużo 
przestrzeni na minivan. Teraz już wiedział, że taki sa- 
mochód to bardziej konieczność niż zaspokojenie snobi- 
zmu. Niech to szlag, jego sportowy wóz nie ma nawet 
tylnego siedzenia, gdzie mógłby umieścić fotelik dla dzie- 
cka! Nic prostszego, jak zamienić sportowy wóz na bez- 
piecznego, solidnego, czterodrzwiowego sedana. Żaden 
problem. 

Żaden problem? Żaden problem! Doug przestał wy- 

wracać na właściwą stronę dziecięcy sweterek, zupełnie 
zaskoczony swoimi myślami. Zrezygnować ze sporto- 
wych wozów? Czyżby zwariował? 

Nieświadomie pocierał sweterkiem swój zarośnięty 

pod- 
bródek. Chociaż była już ósma, nie miał do tej pory czasu 
się ogolić. Potrząsnął głową, śmiejąc się z samego siebie. 

R

 S

background image

 
-  Nic ci już nie pomoże, chłopie - mruknął pod no- 

sem, wpychając zmiętoszony sweterek do kosza na brud- 
ną bieliznę. Odwrócił się, by wziąć na ręce Charliego, 
który właśnie skończył swoją butelkę i głośno beknął. 
- Zupełnie nic - dodał, spoglądając w głąb sypialni. 

Chelsea wykorzystała tę chwilę, żeby dźwignąć się na 

nogi. Trzymała się jedną rączką ramy łóżka, drugą zaś 
rzuciła swoją pustą butelką tak, że ta trafiła Douga prosto 
w piszczel. 

-  Posłuchajcie, dzieciaki - zaczął ugodowo Doug, 

klękając na wprost łóżeczka Chelsea. - Musimy pogadać. 
Czy wiecie, co znaczy wyraz „uroczy"? Jeśli mamy ra- 
zem przetrwać jakoś ten tydzień, to musicie być urocze. 
Popracujcie nad tym, dobrze? 

W odpowiedzi Chelsea sięgnęła ponad poręczą swego 

łóżeczka i chwyciła nos Douga, po raz kolejny udowad- 
niając, że silna z niej dziewczynka. 

-  Dobrze, już dobrze - powiedział pojednawczym 

tonem Doug. - Popracujemy nad tym razem. Może 
zaczniemy od obcięcia twoich paznokci. W porządku, 
kluseczko? 

 
Bliźniętom dopisywały humory. Nie płakały za mamą 

i tatą, być może dlatego, że znały Liz i Douga, którzy 
często wpadali do domu ich rodziców. Grzecznie bawiły 
się ze sobą przez dobre dwadzieścia minut, a zaraz potem 
ucięły sobie długą popołudniową drzemkę. A to znaczy- 
ło, że właśnie pomału dobiegał końca pierwszy dzień 
opieki nad dziećmi. 

Liz odetchnęła z niezmierną ulgą. Nie mając wsparcia 

R

 S

background image

 
Candie, czuła się niezbyt pewnie, a przecież nie dyspo- 

nowała jej doświadczeniem, a właściwie żadnym do- 
świadczeniem. Czy to przy zmianie pieluchy, czy w tra- 
kcie karmienia, czy przygotowując kaszkę, wciąż oba- 
wiała się, że popełni błąd, który odbije się na dzieciach. 

Za to Doug okazał się wspaniały w tych niecodzien- 

nych okolicznościach. Wspaniały i bardzo pomocny; 
cierpliwy nad wyraz, gdy tak leżał na podłodze i pozwa- 
lał Chelsea ciągnąć się za włosy; troskliwy i uważny, kie- 
dy Charlie podnosił się na nóżki, używając jako podpórki 
krzeseł w dużym pokoju, lub gdy chwiejnie szedł przy 
krawędzi niskiego stolika; wyczerpany, ale nie okazujący 
złości czy zniechęcenia, gdy dzieci poszły spać, a on sam 
mógł wreszcie wyciągnąć się na kanapie i zdrzemnąć. 

Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Liz szyb- 

ko podniosła słuchawkę w obawie, że błogi spokój, jaki 
zapanował w uśpionym domu, zakłóci płacz obudzonych 
dzieci. 

- To ty, Liz? Tu Candie - usłyszała głos przyjaciółki. 

- Obiecałam Chipowi, że nie będę telefonować, ale tak 
bardzo tęsknię za dziećmi - powiedziała szybko i wy- 
jaśniła, że korzysta z nieobecnoście Chipa, który zszedł 
do recepcji, żeby poprosić o jeszcze jedną poduszkę 
w kształcie serca, i w każdej sekundzie może wrócić. - 
No, w każdym razie tak naprawdę pewnie będę tęsknić 
za jakieś dwadzieścia cztery godziny, ale pomyślałam, 
że dobra matka powinna to powiedzieć. Tu jest już szósta 
i Chip zamierza zabrać mnie do pobliskiej knajpki na 
kolację i tańce. Tańce, Liz! Nie tańczyłam z nikim, odkąd 
bliźnięta się urodziły, bo chyba podrygiwanie z nimi 

R

 S

background image

 
w ramionach do rytmu piosenek z Ulicy Sezamkowej się 
nie liczy, jak sądzisz? No dobra, powiedz lepiej, jak ci 
idzie. Czy wygadałaś się przed Dougiem? Proszę, po- 
wiedz, że nie! 

Liz przysiadła na krawędzi nie posłanego łóżka. 
-  Nie, jeszcze nic mu nie powiedziałam. Powinnam 

była, ale tego nie zrobiłam. Nawet nie wiesz, jak bardzo 
czuję się winna z tego powodu. Och, Candie, on jest taki 
wspaniały! O wiele lepszy niż ja, jeśli mam być szczera. 
Do tej pory nie wiedziałam, że poranne mdłości mogą 
trwać cały dzień, a żołądek bez przerwy podchodzić do 
gardła. Jak długo może to potrwać? Nie pamiętam, żebyś 
ty tak chorowała. 

-  To dlatego, że nie bywałaś u nas rankami. Nie umó- 

wiłaś się jeszcze na wizytę lekarską? Naprawdę powinnaś 
pójść do lekarza. 

-  Wybiorę się jutro rano - wyjaśniła Liz - o ile będę 

mogła zostawić Douga samego z bliźniętami. Powiem 
mu, że to zwykłe, choć nieco wcześniejsze badania okre- 
sowe, i że nie można ich przełożyć. Czuje się winny, że 
bez mojej wiedzy zgodził się zaopiekować waszymi 
dziećmi, więc prawdopodobnie da mi wychodne. A tak 
przy okazji, Candie, czy Chelsea przypadkiem nie ząb- 
kuje? Próbowała ugryźć mnie, Douga, Charliego i poręcz 
kanapy, a nawet stolik do kawy, tak że w końcu Doug 
musiał go schować w garderobie, ale to już inna historia. 

-  Zuch dziewczyna. - Candie zachichotała. - Fakt. 

Zauważyłam, że ostatnio zaczęła się ślinić. Pod niektó- 
rymi względami rozwija się szybciej niż Charlie, chociaż 
to chyba on pierwszy zacznie chodzić. Nie wiem, co zro- 

R

 S

background image

 
bię, kiedy obydwoje będą mogli o własnych siłach kręcić 
się po domu. Chyba nie zdołam ich dopilnować, są tacy 
ciekawscy! Wiesz co, Liz? Kup jej może gryzaczek. Moja 
mama mówiła, że się przydaje. I zacznij używać plasti- 
kowego śliniaczka. Nie pozwól jej gryźć nic, co mogłaby 
połknąć. Ten gryzak powinien jej zrobić dobrze na dziąs- 
ła. O rany, to chyba Chip! Muszę kończyć. Zadzwonię 
niedługo. Cześć! 

Liz nadal siedziała na łóżku, trzymając kabel telefonu 

jak linę ratunkową, i gorąco pragnęła znowu usłyszeć 
głos Candie zamiast przeciągłego sygnału. 

-  Kto to był? - zapytał Doug, stając na progu i prze- 

ciągając się z zadowoleniem. 

-  Kto to był? - powtórzyła bezmyślnie Liz, odkła- 

dając słuchawkę - A, z kim rozmawiałam? Hm... to re- 
cepq'onistka z gabinetu doktora Wilberta. Przypominała 
mi o jutrzejszej wizycie w związku z obowiązkowymi 
badaniami okresowymi. Muszę tam być rano. Udało mi 
się załatwić termin tak, żebym nie traciła dnia pracy. Przy- 
kro mi. 

-  Nie martw się. Znakomicie dam sobie radę ze wszy- 

stkim. Podczas twojej nieobecności przewiduję nie więcej 
niż dwie małe katastrofy. Chodź tu do mnie, kochanie, 
może wreszcie uda się nam razem położyć do łóżka. Je- 
stem pewien, że wymyślimy coś ciekawego, co zapełni 
nam czas, póki dzieci śpią. Obiecałem im, że jeśli będą 
spać przez przynajmniej dwie godziny, to później pój- 
dziemy do parku. 

-  Nie teraz, Doug. Może wieczorem... 
-  Wieczorem? - W oczach Douga zabłysła nadzieja. 

R

 S

background image

 
- Czyli ta przeklęta poduszeczka znów wraca do szafy, 

tak? Jak to miło, że już się na mnie nie gniewasz. 

-  Tak naprawdę to nigdy się na ciebie nie gniewa- 

łam. W każdym razie nie bardzo. Myślę, że postąpi- 
łeś szlachetnie, pozwalając, aby twój przyjaciel i jego żo- 
na wyjechali na krótki urlop tylko we dwoje, bez dzieci. 
Należał im się. Zaimponowałeś mi. I tylko żałuję, że to 
nie ja wpadłam pierwsza na ten pomysł. Przykro mi też, 
że mój żołądek stale jeszcze daje o sobie znać, chociaż 
już czuję się trochę lepiej, naprawdę. Musiałam chyba 
coś zjeść w samolocie. 

-  Całkiem możliwe. Hej! A to co? - spytał, siadając 

na łóżku i dotykając ręką prześcieradła. - Okruszki?! 
Jadłaś w łóżku, Liz? 

-  Wiesz, że dostarczono moją walizkę, kiedy prze- 

wijałeś Charliego? - odparła, zmieniając temat. - Muszę 
się rozpakować, dopóki dzieci śpią - dodała i szybko 
podniosła się z łóżka. - Czy możesz mi przynieść tę wa- 
lizkę? 

Jednak Doug nie dał się tak łatwo zwieść. Nie ruszył 

się z miejsca, tylko przypatrywał się Liz badawczo, jakby 
nie dawał wiary jej słowom i zastanawiał się, co się za 
nimi kryje. 

-  O co chodzi, Liz? Ukrywasz coś? Nie powinienem 

o tym wiedzieć? Kto to jest doktor Wilbert? To tylko 
zwykłe, coroczne badanie, czy tak? 

-  Jasne, że tak. Coroczne badanie. Chyba że umieram 

na jakąś tajemniczą chorobę i po prostu zapomniałam ci 
o tym powiedzieć! 

-  Daj spokój. Coś taka drażliwa? To pewnie dlatego, 

R

 S

background image

 
że nie przestawiłaś się jeszcze z nowojorskiego czasu. 
Jasne, powinienem był to przewidzieć. - Doug zrobił 
skruszoną minę. - W porządku, kochanie, przepraszam. 
Wspomniałaś przecież, że masz kłopoty z żołądkiem. 
Dam ci na razie odetchnąć, żebyś mogła sobie spokojnie 
pochorować. 

-  Doceniam to - powiedziała Liz. Odwróciła się, że- 

by Doug nie mógł zauważyć łez, które potoczyły się po 
jej policzkach. Mrugnęła szybko raz czy dwa i spojrzała 
na bardzo zaskoczonego Douga. Nigdy się nie kłócili i te- 
raz nie miał pojęcia, co się dzieje. 

Położył się na łóżku z rękami pod głową i zamknię- 

tymi oczami. Biedaczek, przez całą noc wstawał do dzieci 
i musiał być kompletnie wyczerpany. Postanowiła zadać 
mu pytanie, z którym nosiła się od dłuższego czasu. Po 
prostu musiała to teraz zrobić. 

-  Czy ty mnie kochasz? 
Doug nie poruszył się, nie otworzył nawet oczu. 
-  Znasz odpowiedź na to pytanie, Liz - odparł po 

chwili, ziewając. 

Jej usta ułożyły się w podkówkę, a dolna warga za- 

częła drżeć. 

-  Nie. Nie znam. Wiem tylko, że zawsze mówisz: 

„Ja ciebie też". I tylko tyle. Nigdy jeszcze pierwszy sam 
mi tego nie powiedziałeś. Wiesz o tym? 

Tym razem Dog usiadł na łóżku. 
-  Czy w tym samolocie rozdali wam magazyny 

z jakimś cholernym testem z serii: „On cię kocha, je- 
śli...". Czy wiesz, że po lekturze tych pism dla kobiet 
ty i Candie potraficie doprowadzić mnie i Chipa do sza- 

R

 S

background image

 
łu? Co jest, Liz? Ty też chcesz drugiego miesiąca mio- 
dowego? 

-  Nie mieliśmy nawet pierwszego! Czyżbyś zapo- 

mniał? 

Doug uśmiechnął się tak nieśmiało, że gniew Liz ulot- 

nił się natychmiast. Dobrze, tym razem mu daruje. 

-  Nie. Rzeczywiście nie mieliśmy - powiedział, po 

czym wstał z łóżka i podszedł, żeby ją objąć. - Czy cho- 
dzi ci o miesiąc miodowy, Liz? Jeśli tak, to nic nie stoi 
na przeszkodzie... 

Oparła się o jego klatkę piersiową. 
-  To są oświadczyny? - spytała, czując, że jej oczy 

znów zachodzą mgiełką. 

-  Czemu nie? - mruknął z ustami w jej włosach. 

- Mieszkamy razem od dwóch lat. Równie dobrze mo- 
żemy to jakoś zalegalizować, co nam szkodzi. W Las Ve- 
gas nie sposób zrobić trzech kroków, żeby nie natknąć 
się na jakiś przybytek, gdzie można w pięć minut wziąć 
ślub. Idziemy? 

Zesztywniała w jego ramionach. Może trzy miesiące 

temu dopatrzyłaby się humoru w tej wypowiedzi, ale nie 
teraz, gdy początek ciąży powodował huśtawkę nastro- 
jów. Jak nowo mianowany wiceprezydent największego 
banku inwestycyjnego w południowo-wschodnich sta- 
nach mógł być tak tępy i pozbawiony intuicji? 

-  Och, po prostu o wszystkim zapomnij! - wykrzyk- 

nęła, po czym uwolniła się z jego uścisku, pobiegła do 
dużego pokoju i zatrzasnęła za sobą obie pary drzwi. 

Co nieuchronnie obudziło bliźnięta. 

R

 S

background image

 
Doug czuł się zupełnie zagubiony. Kobieta, która wró- 

ciła poprzedniego wieczoru z podróży służbowej, z pew- 
nością wyglądała jak Liz Somerville, którą pocałował na 
pożegnanie tydzień temu, ale gdzieś pomiędzy Nowym 
Jorkiem a Las Vegas musiała nastąpić jakaś fatalna za- 
miana tożsamości. Nie rozpoznawał tej humorzastej, pła- 
czliwej baby, która siedziała w tej chwili (a dochodziła 
już dwunasta w nocy) w ciemnym pokoju i kołysała 
Charliego na kolanach, słuchając w kółko swej ulubionej 
piosenki. 

Już trzy razy, za każdym razem z innego powodu, 

wchodził tam do niej i niezmiennie napotykał na niechęć 
z jej strony. Za pierwszym obrzuciła go niechętnym 
i rozżalonym wzrokiem, za drugim został zlekceważony, 
za trzecim usłyszał niegrzeczne: „Idź sobie". W końcu 
poddał się i poszedł wziąć drugi prysznic tego dnia. Ka- 
szka Chelsea, która zastygała niczym klej, była bardzo 
trudna do usunięcia - zwłaszcza z włosów. 

Gdy wrócił z łazienki, zrozumiał, że Liz postanowiła 

definitywnie przenieść się na kanapę i na niej spędzić 
resztę nocy. Powiedziała mu o tym ta cholerna, zielona 
poduszeczka, którą kupił na swoją zgubę i która znów 
leżała do góry znienawidzonym napisem „Raczej nie 
dziś". 

Chociaż, może to i dobrze. I tak nie był w nastroju. 

Czułby, że kocha się z jakąś obcą, nie znaną sobie ko- 
bietą. Z kimś, kto w jednej chwili potrafił zawojować go 
ciepłym, zmysłowym uśmiechem, a zaraz potem zwalić 
z nóg kilkoma celnie dobranymi słowami. 

- Coś tu się dzieje, do diabła - powiedział do siebie 

R

 S

background image

 
i rzucił tym małym, zielonym paskudztwem przez cały 
pokój. - Ale co? 

Przebrał się w luźne szorty, w których sypiał, odkąd 

przestał być nastolatkiem. Usiadł na szerokim łóżku po 
stronie zwykle zajmowanej przez Liz i wpatrywał się tę- 
pym wzrokiem przed siebie, starając się zrozumieć, co, 
do cholery, się stało. W końcu jego wzrok spoczął na 
telefonie, przy którym leżała książka telefoniczna. 

- Jak on się nazywał? Silbert? Nie, chyba jakoś na F... 

Filbert? Nie, to nie to. Wilbert! Tak! Dokładnie tak - wy- 
mruczał, przerzucając strony w poszukiwaniu spisu 
lekarzy. 

W końcu znalazł. 
Wilbert, Michael A., lekarz, specjalizacje: położnic- 

two, ginekologia, badania prenatalne i porody. 

Wilbert Michael A. zajmował się też, jak wynikało 

z anonsu, badaniami USG i menopauzą. Doug nie zwró- 
cił jednak na to uwagi. Był zbyt przejęty słowami „ba- 
dania prenatalne i porody". 

A więc to tak! 
Teraz wszystko zaczynało mieć sens. 
Zmiany nastrojów. 
Problemy z żołądkiem,, które znikały po śniadaniu 

i ponownie pojawiały się w okolicach kolacji. 

Poduszeczka z napisem „Raczej nie dziś". 
Okruszki w pościeli. 
Doug opadł na czworaki i sięgnął pod łóżko. Szybko 

wydostał pudełko herbatników. No tak! Chip kiedyś mu 
o tym wspominał. Podobno każdego ranka Candie leżała 
bez najmniejszego ruchu, póki nie nakarmił jej sucharami 
albo herbatnikami. 

R

 S

background image

 
Chip! 
Chip wiedział! Musiał wiedzieć! To dlatego szczerzył 

się głupio i zanim poleciał z Candie do Pensylwanii, pod- 
rzucił mu na biurko reklamówkę wychwalającą zalety naj- 
nowszego minivana. Musiał wiedzieć, ponieważ Liz za- 
wsze wszystko mówiła Candie, a ta nie miała tajemnic 
przed mężem. 

Liz była w ciąży! 
Doug wepchnął pudełko z powrotem pod łóżko 

i wstał, niezdecydowany, jak w tej sytuacji powinien się 
zachować. 

Chciał krzyczeć z radości. Podskakiwać jak pajac. 

Dopadł do drzwi dużego pokoju, mając zamiar chwycić 
Liz i pokryć ją całą pocałunkami. Opanował się jednak. 

Przecież tylko zgadywał, czy tak? Nie! Ona była 

w ciąży. Nosiła pod sercem dziecko. Jego dziecko! 
Uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową, próbując od- 
zyskać jasność umysłu. On i Liz będą mieli dziecko! 

Nagle uśmiech zamarł mu na ustach. 
Trzymała to przed nim w tajemnicy. 
Dlaczego? 
Sięgnął po instrukcje dotyczące opieki nad 

bliźniętami, pozostawione przez Candie, i zaczął je kar- 
tkować w poszukiwaniu numeru telefonu do hotelu dla 
nowożeńców w Pocono. Złapał za słuchawkę, zanim zdał 
sobie sprawę, że w Pensylwanii musi być trzecia nad 
ranem. 

No i co z tego? - Doug samolubnie posłuchał pod- 

szeptu gorszej strony swojego ja. Co z tego? Ten facet 
wiedział, że Liz jest w ciąży, i nic ci nie powiedział. I to 

R

 S

background image

 
pewnie od dnia, gdy wspólnie oglądaliście mecz pomię- 
dzy Raidersami a Eagles. Ale trzymał gębę na kłódkę, 
pozwolił ci wziąć swoje dzieci na pięć dni, a sam poje- 
chał z żoną w drugą podróż poślubną. A ty uważałeś go 
za przyjaciela. Ha! Zadzwoń do niego o trzeciej w nocy. 
Zadzwoń o każdej cholernej godzinie, o której będziesz 
miał ochotę. On nie zasługuje na nic więcej. 

- Nie, nie mogę tego zrobić - powiedział jednak do 

siebie i poszedł do łazienki, żeby napić się wody. - Jeśli 
Chip dowie się, że ja wiem, to powie o tym Candie. Ona 
zaś zadzwoni natychmiast do Liz i poinformuje ją, jak 
się sprawy mają. Może Liz była troszkę nieznośna przez 
ostatnie kilka dni, ale z pewnością to ona chciałaby zako- 
munikować mi, że zostanę ojcem. - Spojrzał na swoje 
odbicie w lustrze i znów się rozpromienił. - Zostanę ta- 
tusiem! Ja! - zawołał do lustra. - Liz pewnie czeka tylko 
na potwierdzenie od tego doktora Wilberta i potem sama 
mi wszystko powie. - Jego uśmiech nieco przygasł, 
zmarszczył brwi. Zaaferowany wyszedł z łazienki, za- 
pominając napić się wody. - Przecież chyba mi powie, 
no nie? 

Delikatnie otworzył drzwi do dużego pokoju. Liz na- 

dal siedziała w ciemnościach na kanapie, tuląc w ramio- 
nach Gharliego, który posapywał przez sen. Z głośników 
zaś dobiegał głęboki głos Michaela Crawforda, który 
śpiewał o „liczeniu do dwudziestu". 

Doug pamiętał, że piosenka ta była czymś w rodzaju 

hymnu na cześć nadziei. Mówiła, że życie w dwudzie- 
stym wieku wymaga wysiłku. Obiecywała jednak, że jeśli 
rodzaj ludzki potrafił dotrwać do tego wieku i godnie 

R

 S

background image

 
go przeżyć, to na pewno znajdzie drogę przez dwudziesty 
pierwszy. Zgodnie z piosenką wszystko będzie dobrze, 
jeśli ludzie przeleją swoją wiarę na dzieci. 

Wszedł na palcach do pokoju i obszedł kanapę, żeby 

móc spojrzeć na Liz i małego chłopczyka. Przytulała go 
mocno, głaszcząc jego plecki wierzchem dłoni. 

I płakała. Cichutko. Wielkie, błyszczące łzy toczyły 

się po jej policzkach i skapywały z brody. 

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się przez łzy. 

Najwyraźniej znów objawiła się huśtawka nastrojów. Mu- 
siał teraz postępować ostrożnie, żeby nie pogorszyć stanu 
Liz. Ukląkł i wyciągnął ramiona, aby wziąć od niej śpią- 
ce dziecko. Charlie natychmiast przywarł swym ciepłym 
ciałkiem do jego szyi. Doug wstał i zaniósł chłopczyka 
do łóżeczka. Wróciwszy, usiadł przy Liz i objął ją ra- 
mieniem. 

-  Wszystko w porządku, kochanie. Już dobrze. 
-  Świat jest taki przerażający, Doug - wymamrotała 

w jego koszulę - i dzieci są takie bezradne, takie ma- 
leńkie. 

-  Ale jest tak, jak mówi piosenka - powiedział i po- 

sadził ją sobie na kolanach. - Musimy dla nich żyć, żeby 
je prowadzić, żeby pomóc im liczyć do dwudziestu, żeby 
potem same mogły policzyć do dwudziestu jeden. Świat 
toczy się dalej, a my powinniśmy iść przez życie, jak 
najlepiej potrafimy. 

-  Wiem - powiedziała Liz, pociągnęła nosem i ci- 

chutko się zaśmiała. - Jestem głupia, prawda? Mała, głu- 
pia wariatka. 

Pocałował ją w czoło, nagle boleśnie świadomy, jak 

R

 S

background image

 
bardzo kobieca jest Liz, jak krucha i delikatna, a zarazem 
silna i wrażliwa. 

-  Nie jesteś głupią wariatką. Może i jesteś troszkę 

szalona, ale bardziej chyba zmęczona, to wszystko. 

Przytaknęła tylko, jakby zmuszenie się do powiedze- 

nia choćby jednego jeszcze słowa było dla niej zbyt du- 
żym wysiłkiem. Potem uniosła nieco głowę. 

-  Jest jednak coś, o czym muszę ci powiedzieć. Coś, 

co powinnam była powiedzieć jeszcze przed moim wyjaz- 
dem do Nowego Jorku. To dotyczy bliźniąt. Widzisz, ja... 

-  Ciii! Słyszę, że jedno z nich właśnie się rusza. 

Nie wiedział czemu, ale czuł, że to nie jest właściwy 

moment, żeby Liz powiedziała mu o dziecku. Chciał, 

że- 
by wpierw poszła do lekarza i upewniła się, że jest w cią- 
ży i że z maleństwem wszystko w porządku. Wtedy mu 
powie, tak jak pewnie to sobie zaplanowała. Odczekał 
jeszcze chwilę, zanim orzekł: 

-  Nie, chyba się przesłyszałem. 
Po czym wstał i wziął Liz na ręce jak małe dziecko. 

Wyłączyła muzykę i pozwoliła mu zanieść się do sypial- 
ni. Była już przebrana do snu w długą, miękką, baweł- 
nianą koszulę bez rękawów. Wystarczyło więc położyć 
ją na łóżku i ułożyć wygodnie jej stopy. Przeszedł na 
drugą stronę posłania i wśliznął się pod kołdrę. Przysunął 
się, żeby być bliżej niej, i ciasno przylgnął do jej pleców. 
Delikatnie, nieśmiało objął ją w talii, walcząc z silną po- 
kusą ułożenia dłoni z rozsuniętymi palcami na jej wciąż 
jeszcze płaskim brzuchu. 

-  Wystarczy już dzisiaj tych rozmów - powiedział, 

całując jej kark. 

R

 S

background image

 
Poczuł, jak się rozpręża. Wsunął swoje kolano pomię- 

dzy jej zaciśnięte uda i leżeli tak splątani ze sobą w cie- 
mności. Jasno świecący księżyc układał na nich swe pro- 
mienie w bliźniacze, fantastyczne wzory. Klimatyzacja 
szumiała cicho, poruszając powietrze i dając złudzenie 
łagodnej wieczornej bryzy. 

-  Kocham cię, Doug - sennie wyszeptała. 
-  Ja ciebie też - zapewnił. Wyrzucał sobie w my- 

ślach, że to znów nie on jako pierwszy powiedział te 
słowa. Będzie musiał nad tym popracować. Tak samo 
jak nad tym, w jaki sposób wyjaśnić Liz, że podejmując 
się opieki nad bliźniętami, chciał oswoić ją z pomysłem, 
że sami mogliby mieć dziecko. Które ona i tak już nosiła. 

Cóż, poczeka chyba na jej dobry nastrój. Bardzo, bar- 

dzo dobry nastrój. W końcu chciał żyć na tyle długo, by 
móc nacieszyć się ojcostwem. 

R

 S

background image

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI 

 
Środa - pomału, ale wciąż do przodu. 
 
Liz obudziła się dość wcześnie, ostrożnie przekręciła 

się na drugi bok i natrafiła na tors Douga, który pach- 
niał... pudrem dla dzieci. W ułamku sekundy odeszła ją 
senność. Przypomniała sobie przebieg wydarzeń w ciągu 
ostatnich kilkudziesięciu godzin - Doug podjął się opieki 
nad bliźniętami zaprzyjaźnionej z nimi pary, a ona ukryła 
przed nim fakt, że zaszła w ciążę i spodziewa się ich 
dziecka. 

Przypomniała sobie także o porannych nudnościach 

i nadwrażliwym żołądku, który, o dziwo, pozostawał na 
razie na swoim miejscu i nie podjeżdżał jej do gardła. 
Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, uniosła odrobinę 
głowę i czekała na atak nudności. Nic z tego. Wszystko 
w porządku. Jedyne, co odczuwała, to lekki głód. A to 
już zupełnie co innego. Ku swemu ogromnemu zdziwie- 
niu, miała ochotę na bekon, a ściślej mówiąc - na jajka 
na bekonie, i to takie, jakie tylko Doug potrafił usmażyć. 

Co więcej, miała ochotę na miłość. 
Ostatni raz kochali się przed jej wyjazdem do Nowego 

Jorku. Po powrocie z podróży unikała zbliżenia, ponie- 
waż fatalnie się czuła. Doug nie powiedział ani słowa 

R

 S

background image

 
na ten temat, a przecież musiał spostrzec w sypialni zie- 
loną poduszeczkę, odwróconą jednoznacznie brzmiącym 
napisem „Raczej nie dziś". 

Liz powoli przeciągnęła dłonią po piersi Douga, po 

czym pozwoliła swym palcom zabłądzić niżej. Jednocześ- 
nie pocałowała go w usta i wyszeptała: 

-  Obudź się, leniuszku. 
Jej prośba nie pozostała bez odpowiedzi. W ułamku 

sekundy znalazła się w ramionach Douga, który najwy- 
raźniej miał dość przymusowego celibatu i zaczął cało- 
wać ją jak szalony. Nagle gwałtownie się odsunął. 

-  Doug? 
-  Co? - Jego pierś gwałtownie wznosiła się i opadała 

jak po długim biegu. 

-  Co? - powtórzyła, czując że zaraz się rozpłacze. 

- Jak to, co? Sądziłam, że zaraz będziemy się kochać, 
zawsze lubiłeś te nasze poranki. Czy coś się zmieniło? 
A może obraziłeś się na mnie z powodu tej zielonej po- 
duszki? 

-  Nie, skądże - zapewnił - ale nie powinniśmy... to 

znaczy musimy... Hm... oj, chyba dzieci się obudziły. 
Tak, to bliźnięta. Lepiej pójdę do nich, zanim zaczną pła- 
kać. Zaraz wrócę. 

Wyskoczył z łóżka i popędził do drzwi, jakby go ktoś 

gonił. Liz została sama, bliska płaczu, rozżalona, pełna 
pretensji do świata. Oto najlepszy dowód, że Doug jej 
nie kocha. Dał jej kosza. Ważniejsze są dla niego bliź- 
nięta, ot co. Niepotrzebnie uknuła podstęp, żeby oswoić 
Douga z dziećmi, zanim powie mu o ciąży. I pomyśleć, 
że martwiła się, iż Doug nie polubi dzieci. Lubił je o wie- 

R

 S

background image

 
le bardziej niż ją, a w dodatku nie były to jego własne 
dzieci! 

Gdy po chwili wrócił do pokoju, trzymając w ramio- 

nach bliźnięta, Liz już się opanowała i nawet zdołała się 
lekko uśmiechnąć. Starając się unikać jego wzroku, sięg- 
nęła po zaróżowioną od snu Chelsea. 

-  Dzień dobry, moja śliczna. Dobrze spałaś, aniołku? 
-  Nie chce mi się wierzyć, że w nocy budziły się tyl- 

ko dwa razy. - Doug usiadł na łóżku z chłopcem w ob- 
jęciach. - I za każdym razem tylko Chelsea płakała. 
Charlie był zbyt zajęty, ponieważ ćwiczył samodzielne 
kładzenie się do snu. Spędziłem z nim wczoraj z godzinę, 
pokazując mu, jak ma to robić. To przebój, Liz. Celuje 
pupką w materac, trzyma się rozpaczliwie ramy łóżeczka, 
powoli ugina kolana, nagle puszcza się i - gotowe! Chel- 
sea próbuje go naśladować, więc myślę, że już jutro bę- 
dziemy mogli przespać spokojnie całą noc. 

Liz wpatrywała się w Douga pełna podziwu. Ona nie 

usłyszała w nocy płaczącej, a on nie tylko słyszał, ale 
i wstał, uspokoił dzieci, utulił je do snu i jeszcze wy- 
glądał na zadowolonego! 

-  Doug, jesteś cudowny. Urodzony ojciec z ciebie! 

- Liz zaczęła drżeć broda, a oczy podejrzanie zwilgot- 
niały. - Spałam jak zabita, nie słyszałam, żeby maleństwa 
płakały! 

Chelsea wyciągnęła obie rączki i złapała Liz za włosy. 
-  Da-da-da - gaworzyła, pociągając za każdym ra- 

zem coraz mocniej. - Da-da-da! 

-  Byłaś chora, to dlatego - zapewnił Doug i rozpiął 

zatrzaski bawełnianych śpioszków Charliego. - Zjadłaś 

R

 S

background image

 
coś w samolocie, nie pamiętasz? A jak się dziś czujesz? 
Pomyślałem, że jak tylko ubierzemy i nakarmimy te małe 
potworki, moglibyśmy zjeść jajka na bekonie. Oczywi- 
ście, jeśli masz ochotę. 

Liz otarła oczy rąbkiem koszulki Chelsea, mając na- 

dzieję, że Doug uzna łzy za efekt bezceremonialnego 
ciągnięcia za włosy. 

-  Jeśli mam ochotę? - powtórzyła, patrząc na niego 

uważnie. - Co chciałeś przez to powiedzieć? 

Doug wstał i kierując się do drzwi sypialni, rzucił 

przez ramię: 

-  Nic szczególnego, tylko tyle, że dokuczał ci żołądek. 
-  A, tak, masz rację - powiedziała pospiesznie, pod- 

nosząc się, żeby pójść za Dougiem. - O! Cokolwiek to 
było, już mi przeszło. Bliźnięta naprawdę dziś długo spa- 
ły. Już prawie wpół do ósmej. Muszę się ruszyć, jeśli 
chcę zdążyć ubrać się i wziąć prysznic przed wyjściem. 

-  Jasne - zgodził się Doug i rzucił w jej kierunku 

paczkę pieluch. - Nie chcemy, żebyś przegapiła wizytę 
u doktora Filberta. 

Przyjrzała się z uznaniem, jak z wprawą zakłada 

Charliemu świeżą pieluszkę. Zrobił postępy, nie ma co, 
pomyślała. Nieźle daje sobie radę. 

-  Wilbert - poprawiła go. Zastanowiła się, czemu na- 

gle Doug stał się taki nieuważny. Do tej pory miał zna- 
komitą pamięć do nazwisk. 

-  Wszystko jedno - zgodził się Doug, jakby nie ro- 

biło mu to żadnej różnicy. Wziął na ręce Charliego. - 
Chodź tu, łobuzie. Czas karmienia. 

Liz zrobiła minę do Chelsea i połaskotała jej stopki. 

R

 S

background image

-  Ach, ci mężczyźni! Nie można żyć z nimi, ale bez 

nich byłoby jeszcze gorzej. Ale ty masz jeszcze na to 
czas, prawda, kochanie? 

 
Różowy pasek był po prostu piękny. A niebieski je- 

szcze ładniejszy. Liz zdała sobie z tego sprawę jakieś pół 
godziny temu. Nie było też nic milszego niż zapewnienie 
doktora Wilberta: „Tak, nie ulega wątpliwości, Liz, bę- 
dziesz miała dziecko. Moje gratulacje!" Siedziała teraz 
za kierownicą, a sąsiedni fotel pasażera zarzucony był 
tuzinem różnych broszurek i podręczników, pełnych za- 
leceń i wskazówek co do witamin i odżywiania się 
w czasie ciąży. 

Uśmiechała się tak szeroko i radośnie, że - była tego 

pewna na sto procent - inni kierowcy musieli myśleć, 
iż jest pijana. Zresztą naprawdę czuła się tak, jakby szam- 
pan uderzył jej do głowy. Świat wokół wydał jej się nagle 
piękny i wspaniały, a życie cudowne. 

Będzie miała dziecko! Dziecko Douga, 
Zmarszczyła brwi, wracając do rzeczywistości. Doktor 

Wilbert zapowiedział, że za cztery tygodnie chciałby zro- 
bić badanie USG. Nie ma się czym niepokoić, zapewnił, 
tyle że macica jest nieco zbyt powiększona jak na ten 
etap ciąży. 

-  To czasami się zdarza - powiedział uspokajającym 

tonem. - Możemy mylić się co do momentu zajścia 
w ciążę lub... 

-  Lub...? - Liz ze zdenerwowania aż podniosła głos 

i obronnym gestem osłoniła brzuch. - Czy coś jest nie 
tak? 

R

 S

background image

 
-  Nie, Liz, z pewnością wszystko jest w porządku. 

Wolałbym jednak przeprowadzić to badanie. Niewyklu- 
czone, że źle zapamiętałaś datę ostatniej miesiączki. Bez 
USG nie mogę wyrokować o twoim stanie zdrowia ani 
o tym, czy mamy do czynienia z ciążą mnogą. 

-  Ciążą mnogą? 
-  Nie myśl na razie o tym, Liz. Wracaj do domu 

i uczcij szczęśliwą wiadomość. Sądzę po prostu, że ciąża 
jest bardziej zaawansowana, niż przypuszczasz. Do zo- 
baczenia za cztery tygodnie. 

Ciąża mnoga. Z zadumy wyrwał Liz odgłos klaksonu. 

To jakiś niezadowolony kierowca zatrąbił, że przegapiła 
zielone światło. Postanowiła skupić się na prowadzeniu 
samochodu, ale nie było to łatwe w tych nadzwyczajnych 
okolicznościach. Uświadomiła sobie, że jej własna matka 
była jednym z bliźniąt, a i wujek Douga także. Sko- 
ro więc w obu rodzinach przyszły na świat bliźnięta, by- 
ło bardzo prawdopodobne, że i ona urodzi dwoje dzieci 
naraz. 

Czy to nie byłoby wspaniale? Bliźniaki! Chip pewnie 

będzie żartował, że to dlatego, iż ona i Doug pozazdro- 
ścili im potomstwa. A Doug z pewnością będzie musiał 
rozstać się ze swoim ślicznym, czerwonym, sportowym 
samochodem. Parsknęła śmiechem. Bliźniaki! Niech tyl- 
ko Doug się dowie! Będzie cieszył się jak wariat! 

Może nawet tak bardzo, że wybaczy jej ukrywanie 

faktu, iż jest w ciąży, a także ów podstępny plan, któ- 
rego, co prawda, nie zdążyła zrealizować, ale który prze- 
cież zrodził się w jej głowie. Bo ona na pewno mu prze- 
baczy, że chciał się przekonać, jak jego ukochana zacho- 

R

 S

background image

 
wa się, gdy przyjdzie jej matkować siedmiomiesięcznym 
maluchom. 

Och! Żeby tylko każde z nich wiedziało, o czym prze- 

myśliwa drugie, i żeby tylko któreś z nich miało odwagę 
przełamać się i wyznać wszystko jak na spowiedzi, zanim 
na dobre utkną w zamęcie sekretów, konspiracji i pół- 
prawd. 

Cóż, wstrzyma się do powrotu Chipa i Candie. Od- 

dadzą im dzieci, a wtedy usiądą z Dougiem i odbędą po- 
ważną rozmowę, po czym wyznają sobie prawdę i wiel- 
kodusznie wybaczą sobie nawzajem. 

I nie piśnie nawet słówka na temat „mnogiej ciąży", do- 

póki za cztery tygodnie nie pójdzie na badanie i nie dowie 
się więcej od doktora Wilberta. Doug mógł szczerze chcieć 
dziecka, lepiej go jednak zawczasu nie straszyć. 

*** 
Doug odczekał, aż Liz pojedzie do lekarza. Później 

zmitrężył jeszcze godzinę, ponieważ Chelsea wyciągnęła 
smoczek ze swojej butelki i oblała się świeżym sokiem 
jabłkowym od stóp do głów. Pociągało to za sobą ko- 
nieczność natychmiastowej kąpieli, przy czym Doug zde- 
cydował, że wsadzi do wanny oboje, by pozostawiony 
sobie Charlie nie wpadł na jakiś szatański pomysł. 

Następnie włożył bliźnięta do kojca, a sam w tym 

czasie wysprzątał łóżeczko Chelsea. 

Kiedy już ze wszystkim się uporał - a poszło mu to 

całkiem sprawnie - wziął butelkę zimnego piwa z lodówr 
ki. Opadł na kanapę, starając się utrzymać i piwo, i te- 
lefon na kolanach w czasie wykręcania numeru do hotelu 
w Pensylwanii. 

R

 S

background image

-  Chip? Czy to ty? Nie denerwuj się, nic się nie stało, 

po prostu muszę z tobą pogadać. 

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem 

Chip wykrzyczał: 

-  Halo? Halo! Nic nie słyszę! Same trzaski! Proszę 

zadzwonić później, do widzenia! 

-  Charlesie Alexandrze Risley, nie waż się nawet od- 

kładać słuchawki! - Doug razem z telefonem klęknął 
i zaczął robić miny do Chelsea. Dziewczynka, przestra- 
szona jego krzykiem, wykrzywiła usteczka, najwyraźniej 
mając zamiar się rozpłakać. 

-  Chcesz, żebyśmy wracali, tak? - W głosie Chipa 

było słychać rezygnację. - Co te dwa małe diabły zma- 
lowały? Wepchnęły swoje śniadania do twojego wideo? 

-  Tak daleko się nie posunęły. - Doug roześmiał się. 

- Chociaż nawet nie wiesz, co te dzieciaki potrafią zrobić 
z gryzakiem. Słuchaj, ta rozmowa musi zostać między 
nami. Czy jest koło ciebie Candie? 

-  Nie. Poszła do głównego budynku na masaż. Doug, 

chłopcze, jeśli dotąd ci nie podziękowałem, pozwól mi 
zrobić to teraz. Prawie już zapomniałem, że moja żona 
jest tak bardzo seksowna! Bawimy się jak nigdy w życiu, 
a ona tylko od czasu do czasu wspomina dzieci. Czło- 
wieku, druga podróż poślubna to jest to, wierz mi. Mówię 
ci, niemal padam z wyczerpania. Wyglądam jak swój 
własny cień, wcale mnie nie poznasz. A teraz krótko - 
o co chodzi? 

-  Cieszy mnie, że dobrze się bawisz - odparł Doug. 
-  Chip, czy Liz jest w ciąży? Jest, prawda? 
Nagle w słuchawce dały się słyszeć dziwne trzaski. 

R

 S

background image

 
Doug był jednak pewien, że to wcale nie zakłócenia na 

łączach, a jedynie kartka papieru, którą Chip drze tuż 
przy słuchawce. 

-  Doug? - usłyszał głos przyjaciela. - Szlag by to 

trafił! Ale fatalne połączenie! Doug? Mówiłeś coś? 
W ogóle cię nie słyszę! Słuchaj, zadzwoń później, co? 
To na razie! 

-  Odłóż tę słuchawkę, a nauczę Charliego pluć 

i przeklinać! - zagroził Doug, na dobre poirytowany. - 
Rozmowa ma zostać między nami, rozumiesz? Chyba że 
wolisz, żeby Candie dowiedziała się o naszym studenc- 
kim wypadzie do Meksyku. Czy imię Lupe coś ci mówi, 
stary kumplu? Lupe, butla tequili i tamta całonocna za- 
bawa? 

Trzaski gwałtownie ustały. 
-  Nawet nie znałem wtedy Candie - wymamrotał za- 

kłopotany Chip. 

-  Czy myślisz, że zrobi jej to jakąś różnicę? Oj, chyba 

nie! - powiedział Doug i uśmiechnął się zadowolony. 
Wiedział już, że wygrał. - Liz nie odzywała się do mnie 
tygodniami, gdy dowiedziała się, że kiedyś chciałem, a to 
był tylko pomysł, wytatuować sobie „Melissa" na zadku. 

-  Pojąłem. - Chip westchnął przeciągle. - Byliśmy 

wtedy tacy młodzi... No dobra. Skąd wiesz? Sądząc 
z twego tonu, nie od Liz. 

-  Domyśliłem się. Skojarzyłem ze sobą parę spraw. 

Herbatniki pod łóżkiem, Liz chorująca na żołądek, co 
chwilę popłakująca, poduszeczka z napisem „Raczej nie 
dziś", nagłe badania, rzekomo coroczne, u gościa nazwi- 
skiem Wilbert... Sprawdziłem w książce telefonicznej. 

R

 S

background image

 
To lekarz położnik. Nawiasem mówiąc, dziś się do 

niego 
wybrała. - Teraz z kolei Doug westchnął. - To tyle. Ona 
się zorientowała i powiedziała Candie, a Candie tobie. 
Liz z całą pewnością jest w ciąży. 

-  A ty co? Zdziwiony? Przerażony? Ryczysz niczym 

ranny niedźwiedź? Gotów do obejrzenia tego nowego do- 
mu w mojej dzielnicy? A może bliźnięta tak cię zmę- 
czyły, że tylko czekasz na najbliższy samolot i zmykasz 
na Bali? 

-  Ja się zastanawiam, czemu Liz nie poinformowała 

mnie, że jest w ciąży. Dlaczego nie sprzeciwiłeś się, gdy 
zaproponowałem, że wezmę do siebie bliźnięta? Chciałeś 
pozbyć się choć na trochę konkurencji i mieć Candie tyl- 
ko dla siebie? 

-  Nie powiem, żebym nie marzył o kilku dniach i no- 

cach sam na sam z własną żoną. Skłamię, jeśli zaprzeczę. 
Ale nie tylko to. Serio. Nie zdradziłeś się przed Liz, jak 
sądzę, czemu wziąłeś bliźnięta? 

Doug popatrzył groźnie na słuchawkę. Wstał. Pod- 

szedł do kojca Charliego i zaczął wkładać z powrotem 
zabawki, które malec powyrzucał. 

-  Skąd możesz wiedzieć? Nie, rzeczywiście jeszcze 

jej nie powiedziałem. 

-  Dobra, a czy ona może ci powiedziała... zresztą 

nieważne. 

Doug podał Charliemu jedną z kolorowych, plastiko- 

wych zabawek. Chłopczyk natychmiast spróbował wło- 
żyć ją sobie do buzi. Zmieściła się tylko do połowy. Wy- 
gląda na to, że nie tylko Chelsea ząbkuje, pomyślał, za- 
stanawiając się w duchu, ile mają w domu gryzaków. 

R

 S

background image

 
-  Jak to nieważne? O nie, Chip. Ty coś wiesz. Co 

jest grane, wyduś to wreszcie! 

Zanim Chip zaczął mówić, znów upłynęła dłuższa 

chwila. 

-  Będę się streszczał, bo Candie może wrócić lada 

moment. Nawiasem mówiąc, kazała mi przyszykować ką- 
piel z bąbelkami. Dobra, no więc tak. Pamiętasz, jak oz- 
najmiłeś, że chciałbyś mieć dziecko, a ja ci powiedzia- 
łem, żebyś wziął dwójkę moich, póki są jeszcze małe? 

-  Tak - potwierdził Doug i ułożył się wygodnie na 

kanapie. 

-  Cóż, może jestem genialny i w ogóle, ale ten po- 

mysł nie do końca był mój. Liz pierwsza na to wpadła. 
Jakieś cztery dni wcześniej pytała, czy może wziąć bliź- 
niaki. Chciała zobaczyć, jak reagujesz na dzieci. Tylko 
że mieliście je wziąć w drugim tygodniu waszego urlopu, 
a nie w pierwszym. Powiedz, czy Liz wyglądała na za- 
skoczoną, gdy po powrocie do domu ujrzała dzieciaki? 
Założę się o każde pieniądze, że Candie zostawiła jej li- 
ścik, w którym wyjaśniła, że ty wpadłeś na ten sam po- 
mysł, tyle że wcześniej go zrealizowałeś. Liz wszystko 
wiedziała, nawet jeśli nie chciała się do tego głośno przy- 
znać. Udawała, że jest zła na ciebie? To właśnie kazała 
jej zrobić Candie. 

Doug usiadł tak gwałtownie, że piwo upadło mu na 

podłogę. 

-  Co?! 
-  Z tego, co powiedziała mi Candie, wynika, że Liz 

już od jakiegoś czasu była przekonana, iż jest w ciąży. Bar- 
dzo się ucieszyła, nie wiedziała tylko, jak ty zareagujesz. 

R

 S

background image

 
Obawiała się, że nie będziesz zachwycony. Nie chciała 

cię zmuszać do małżeństwa - to słowa Candie, stary, nie 
moje - tylko spowodować, żebyś sam zapragnął rodziny 
i dziecka. Potem, jak sądzę, miałeś odwalić cały ten cyrk 
z padaniem na kolana i proszeniem o rękę. Dopiero wte- 
dy miała powiedzieć ci o dziecku. Chyba myślała, że to 
będzie romantyczne. Kobiety, kto je zrozumie? Na pewno 
nie my. Prawda, Doug? Halo, jesteś tam jeszcze? 

Doug przetrawiał w myśli rewelacje Chipa, próbując 

złożyć je w jakąś logiczną całość. 

-  Nie chce mi się wierzyć - wymamrotał w słucha- 

wkę i przeciągnął ręką po włosach. - Nie mogę w to 
uwierzyć, do cholery! 

-  Lepiej uwierz, mój drogi. Obydwoje wpadliście na 

ten sam pomysł. Co zdecydowanie potwierdza, że jeste- 
ście dla siebie stworzeni. Muszę już kończyć, bo Candie 
będzie za sekundę, a ja nie mogę znaleźć tego płynu do 
kąpieli. Cóż, do zobaczenia w piątek. I obiecuję ci, że 
będę trzymał buzię na kłódkę. Candie niczego się ode 
mnie nie dowie. Trzymaj się, cześć. 

Doug nie wiedział, jak długo wpatrywał się w telefon 

po tym, jak Chip się rozłączył. W końcu wrócił do rze- 
czywistością gdy Chelsea zaczęła gaworzyć. Gubił się 
w labiryncie: „powinienem był", „trzeba było", „ona 
mogła". Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że 
już najwyższa pora nakarmić dzieci. 

Liz jeszcze nie pojawiła się w domu. Nawet się z tego 

cieszył. Zyska trochę czasu na zastanowienie się, kto tu 
zawinił i jak, na litość boską, zmusić Liz, żeby wyznała 
mu, że jest w ciąży. 

R

 S

background image

 
Dopiero gdy już wszystko sobie wyjaśnią i odzyskają 

do siebie zaufanie, poprosi Liz o rękę. Powinien był zrobić 
to już dawno temu. Może wtedy jego matka nie 
dzwoniłaby 
z Phoenix co drugi tydzień, pytając, czy już się oświadczył. 

 
Przez całe popołudnie Doug obrzucał ją ukradkowymi, 

badawczymi spojrzeniami. Sądził zapewne, że ona nicze- 
go nie dostrzega, ale był w błędzie. Liz była teraz szcze- 
gólnie wyczulona na wszelkie objawy zainteresowania, 
wydawało się jej, że każdy bez trudu pozna jej błogo- 
sławiony stan. A co dopiero bliski człowiek, który znał 
ją na co dzień. Liz zaczynały już męczyć i drażnić te 
wszystkie spojrzenia, nie wspominając o podejrzanym 
dopytywaniu się, czy może miałaby ochotę na drzemkę, 
a może na spacer, a może na lody... W lodówce, mówił, 
jest całe pudełko czekoladowych, jej ulubionych. A może 
jednak chce trochę? 

Prawdę powiedziawszy, Liz zaczynała poważnie się 

martwić, czy Doug przypadkiem nie zorientował się lub 
nie dowiedział, że ona jest w ciąży. A kto mógłby go 
oświecić? Tylko dobry przyjaciel Chip Risley. 

-  Były dziś jakieś telefony? - zapytała od niechcenia, 

gdy zasiedli do późnej kolacji. Popołudnie wypełnił im 
Charlie, który marudził jak nigdy dotąd. Popłakiwał, nie 
chciał się bawić, był wyraźnie nie w humorze. Zorien- 
towali się, że to z powodu wyrzynających się ząbków. 
W końcu Liz udało się przekonać malca do gryzaczka. 

-  Telefony? - powtórzył Doug, trzymając w ręku 

właśnie dostarczoną pizzę. Wprost pożerał ją wzrokiem, 
zupełnie jakby od dawna nie miał nic w ustach. - Hm, 

R

 S

background image

 
niech pomyślę. Nie. Ani jednego. A, byłbym zapomniał. 
Jakiś gość chciał nam sprzedać nowe okna. Możesz w to 
uwierzyć? Tylko tyle. Czemu pytasz, czekasz na jakiś 
telefon? 

Niech sobie gada, co chce. Na pewno dzwonił Chip 

i wszystko mu wypaplał. Czy nawet o tym nie mogła 
mu sama powiedzieć? To ona była w ciąży. To było 
dziecko jej i Douga. Skoro Chip Risley powiedział Do- 
ugowi o ciąży, nie omieszkał zapewne dodać, że to ona 
pierwsza wpadła na pomysł zaopiekowania się bliź- 
niętami. 

Skoro więc Doug już wiedział - a była o tym prze- 

konana - to dlaczego się z tym nie zdradził? Dlaczego 
nie zaprzestał tej głupiej gry? 

Nagle Liz ogarnęła złość, która skrupiła się oczywiście 

na Dougu. Już ona mu pokaże! Nieważne, jak bardzo 
go kochała. W tym stanie ducha pożądała jedynie zemsty. 

-  Nie, nie czekam na telefon. Chociaż muszę przy- 

znać, że jestem zdziwiona milczeniem Candie i Chipa. 
Dotąd nie sprawdzili, czy z dziećmi wszystko w porząd- 
ku, a zdawałoby się, że tacy z nich troskliwi rodzice. 

Doug próbował zyskać na czasie. Posłał Liz przepra- 

szający, wymuszony uśmiech. 

-  Jak mogłem zapomnieć! Dzwoniła Candie. Potwor- 

nie tęsknią za tą potworną dwójką - chyba właśnie tak 
się wyraziła. Musiało mi to wylecieć z głowy. 

Kłamie, kłamie jak najęty! Wiedziała już, co zrobi. 

Przez następne dwa dni uczyni życie Douga istnym pie- 
kłem na ziemi i nie będzie myślała, które z nich bardziej 
zawiniło. 

R

 S

background image

 
-  Potworna dwójka? Muszą być niewiarygodnie 

szczęśliwi, że udało im się pozbyć dzieciaków na kilka 
dni, nie sądzisz? Nie można ich za to winić. 

Doug znieruchomiał z widelcem w ręku. 
-  Nie można ich winić? 
-  No pewnie - kontynuowała spokojnie. Spomiędzy 

poduszek kanapy, na której zasiedli do posiłku, wyjęła 
butelkę ze smoczkiem, która dziwnym trafem tam utk- 
nęła. Popatrzyła na nią, jakby była pełna węży, a nie styg- 
nącej szybko dziecięcej kaszki. 

-  Charlie i Chelsea są kochani, ale wymagają zbyt 

dużo opieki. - Wciąż trzymała butelkę, gdy gwałtownym 
gestem wskazała na pokój. - Spójrz, od ściany do ściany 
poniewierają się sprzęty, ubranka, zabawki. Dam ci pięć 
dolarów, jeśli znajdziesz pilota do telewizora. Założę się 
o następne pięć, że nie miałeś czasu przejrzeć nawet na- 
główków gazet, które kupiliśmy. 

-  No, tak. Może jesteśmy zbyt zabiegani. - Doug ob- 

rzucił pokój niespokojnym wzrokiem. 

-  A widziałeś figurę Candie? Musi zrzucić przynaj- 

mniej dziesięć kilo. Mówi, że nie potrafi przejść na dietę, 
bo kiedy tylko maluchy śpią albo bawią się w kojcu, 
biegnie prosto do lodówki i zjada, co się da. Po prostu 
nie może sobie odmówić. To daje dużo do myślenia, czyż 
nie? 

-  Ale mimo to Candie i Chip są szczęśliwi. - Doug 

wyglądał, jakby za chwilę miał się obrazić. 

-  Jasne. Wprost wariują ze szczęścia. Ja też uwiel- 

biam ich bliźnięta, są słodkie, zgoda, ale trzeba wziąć 
pod uwagę, ile trudu będzie kosztowało ich wychowanie 

R

 S

background image

 
- upierała się Liz. - Nie mówiąc o pieniądzach, o fun- 
duszu na naukę - dodała, patrząc z sadystyczną satysfa- 
kcją, jak jej prowokacyjne wypowiedzi pogrążają Douga 
w coraz wyraźniej widocznej w jego oczach rozpaczy. 
Zabrała swój talerz i skierowała się do kuchni. Nie 
była w stanie dłużej zachować powagi. Biedny, kochany 
Doug. Naprawdę się przestraszył. Nie na tyle jednak, by 
się przełamać i wyznać, że wszystko wie. 

-  Tak - powiedziała, wzdychając teatralnie - to po- 

ważna decyzja, wymaga długiego namysłu. Zrobiłeś do- 
bry uczynek, Doug, uwalniając ich na tydzień od dzieci. 
Bardzo dobry uczynek. 

-  Tak. Jasne - mruknął Doug. Poszedł za Liz do ku- 

chni z własnym talerzem, na którym wciąż leżały dwa 
nie tknięte kawałki pizzy. - Jestem po prostu genialny. 
Prawdziwy Einstein. 

R

 S

background image

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 
Czwartek - ani w prawo, ani w lewo. 
 
Pierwszą rzeczą, jaką Doug ujrzał rano, tuż po otwar- 

ciu oczu, była znienawidzona poduszeczka, w dodat- 
ku ostentacyjnie zwrócona do niego napisem „Raczej 
nie dziś". Nie ma co, miłe przebudzenie! Doug wyła- 
dował złość na poduszeczce, ciskając nią z całej siły 
o ścianę. Dopiero gdy się opanował, do jego uszu do- 
tarły domowe odgłosy - Liz krzątała się po kuchni, za- 
pewne szykując butelki dla maluchów, a Chelsea popła- 
kiwała. 

Czy to nie zabawne? Nawet z pewnego oddalenia 

orientował się bez trudu, które z bliźniąt płacze, a prze- 
cież gościły w jego domu od niedawna. Wczoraj wie- 
czorem Chelsea zawołała do niego „Da", łapiąc go jed- 
nocześnie za nos, co pewnie miało wyrażać entuzjazm. 
„Da-da" - powtórzyła po chwili i chociaż wołała tak też 
do Charliego i do pluszowego misia, a także do prezen- 
tera zapowiadającego pogodę na kanale siódmym, to Do- 
ug autentycznie się wzruszył. 

Da-da. Tatuś. Ojciec. Przez całe życie dziecko tak 

zwraca się do rodzica... 

Da-da... Tatusiu! Rzuć mi piłkę! Tato? Mogę wziąć 

R

 S

background image

 
samochód? Cześć, tatku! Przywieźliśmy ci w odwiedziny 
wnuka... 

Wnuka?! Doug usiadł na łóżku z głupim wyrazem 

twarzy. Zwolnij trochę, stary! - upomniał go głos roz- 
sądku. Najpierw warto byłoby upewnić się, czy Liz rze- 
czywiście jest w ciąży. 

- Masz rację - mruknął pod nosem Doug, odrzucając 

kołdrę. Poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic i w ten 
sposób przywrócić jasność umysłu i trzeźwość sądu. 

Konwersacja z jego drugim ja trwała jednak dalej. 

Musisz z nią poważnie porozmawiać, kochasiu. Tak, dłu- 
go, poważnie porozmawiać, a na początek nie zaszko- 
dziłoby wyznać: „Liz, kocham cię" i zaraz potem zapy- 
tać: „Czy zostaniesz moją żoną?". 

-  Tak, jasne. To nie wydaje się szczególnie skompli- 

kowane. Zaraz, chwileczkę. A jeśli powie „nie"? - za- 
strzegł się Doug na głos i jeszcze raz wszedł pod pry- 
sznic. - Nie bądź głupcem - mruknął pod nosem. - Nie 
ma siły, nie może odmówić. Przecież mnie kocha. Na 
pewno mnie kocha! - powtórzył, jakby chciał przekonać 
głos rozsądku lub może nawet samego siebie. 

Słowa te nie zrobiły specjalnego wrażenia na jego alter 

ego. Zgoda, ta kobieta cię kocha, przytakiwał mu jakiś 
wewnętrzny głos, zresztą Bóg jeden wie, dlaczego. Ale 
pomyśl, co będzie, jeśli okaże się, że Liz jednak nie jest 
w poważnym stanie. Rozważyłeś taką możliwość? Pew- 
nie nie. A może Liz nie chce mieć dziecka? Może tylko 
sądziła, że jest w ciąży, i wydawało jej się, że pragnie 
dziecka, tymczasem badanie lekarskie wykazało, że się 
pomyliła, i teraz nawet się z tego cieszy. Co wtedy? Liz 

R

 S

background image

 
zależy na karierze zawodowej, czyż nie? Ty chciałbyś 
mieć potomka, ale nikt od ciebie nie wymaga, żebyś 
w związku z tym rzucał pracę. Nikt ci nie każe chodzić 
z brzuchem, o rodzeniu nie wspominając. 

Doug pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości 

tych sugestii. 

-  Na pewno jest w ciąży. Herbatniki... Wyścigi do 

łazienki... Te ciągłe zmiany nastrojów, skłonność do pła- 
czu... Czego trzeba więcej? - spytał na głos. 

Faktycznie, przyznało zgodnie jego drugie ja. A teraz 

przez chwilę pomyśl, bo to dość skomplikowane. Skoro 
ty zdołałeś skłonić Chipa, żeby wszystko ci wyśpiewał, 
to co stało na przeszkodzie, by Candie wygadała się przed 
Liz? Ona zamierzała sprowadzić do waszego domu bliź- 
nięta, ty też tego chciałeś, i ona wie, że chciałeś. A jeśli 
wie, że chciałeś, to zapewne także wie, że ty wiesz o 
jej ciąży. Wie, a mimo to... 

-  Nabiera mnie! — wykrzyknął Doug. Nigdy przed- 

tem nie zdawał sobie sprawy, że pod prysznicem może 
być takie echo. - No tak! Ona się zorientowała, że ja 
wiem, jest zła jak osa i dlatego chce mnie ukarać, ser- 
wując mi uwagi, ile to trudu i pieniędzy wymaga wy- 
chowanie dziecka. A to baba! 

Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. 
-  Ale ja nie dam się tak łatwo zbić z tropu. Może 

myśli, że mnie sprowokuje? Nigdy! Najważniejsze to re- 
alizować konsekwentnie swój plan. Muszę przekonać Liz, 
że ją kocham i zaproponować małżeństwo - postanowił 
i gwałtownie zakręcił wodę. - I pomyśleć, że nigdy na- 
wet o tym nie wspomniałem! Nic dziwnego, że ukryła 

R

 S

background image

 
przede mną fakt, że spodziewa się dziecka, i wpadła na 
pomysł wypożyczenia bliźniąt od Candie i Chipa. Chcia- 
ła zobaczyć mnie w akcji, przekonać się, jak zareaguję 
na obecność dzieci w domu. Biedna Liz - nagle ogarnęła 
go czułość - musiała mieć wątpliwości... Pewnie się za- 
martwiała, głowiła, jak postąpić w tej sytuacji, a w do- 
datku miała sensacje żołądkowe. Moja biedna, kochana 
Liz... 

 
-  Gdzie chcesz się wybrać?! 
-  Do wesołego miasteczka, a konkretnie na Wyspę 

Skarbów - powtórzył cierpliwie Doug. - Dzieciakom do- 
brze zrobi wyjście na dwór. Zgódź się, Liz, będzie za- 
bawnie. Potem pojedziemy na lody. 

-  Zabawnie? - Popatrzyła na niego zdumiona. Był 

ubrany w koszulkę, którą mu kupiła, gdy po raz pierwszy 
byli na Wyspie Skarbów. Cały przód T-shirta zadruko- 
wany był słowami: „plądruj, plądruj, plądruj, grab, łup, 
plądruj, plądruj, plądruj". Doug wyglądał w niej komi- 
cznie. Wyciągnęła rękę i dotknęła koszulki. - Jesteś nie- 
mądry, wiesz o tym? 

-  Ale i tak mnie kochasz - odpowiedział i schylił 

się, żeby ją pocałować. - Pamiętasz, jak pierwszy raz 
się tam wybraliśmy? Zmusiłaś mnie, żebyśmy przyjechali 
godzinę przed czasem. Koniecznie chciałaś zająć stolik 
przy oknie z widokiem na lagunę. I popierałaś piratów, 
nawet gdy zobaczyłaś brytyjski statek. 

-  Cóż... kapitan piratów był bardzo przystojny, przy- 

pominał Antonia Banderasa. - Liz uśmiechnęła się do 
swoich wspomnień. Dobrze pamiętała ten wieczór i swo- 

R

 S

background image

 
je pierwsze wrażenie, gdy zobaczyła bajkową zatokę, któ- 
ra choć sztuczna, do złudzenia przypominała prawdziwą. 

Wcześniej tego wieczoru, przed kolacją, spacerowali 

po drewnianych pomostach przecinających sztuczną la- 
gunę, komentując każdy detal starannie zaprojektowanej 
dekoracji: prawdziwie wyglądające wodorosty, jak żywe 
małże, przyczepione do słupów na molo, piasek na plaży, 
a nawet sztuczny muł. 

Ale najciekawsze było specjalnie przygotowane dla 

zwiedzających widowisko. Statek piratów stał zacumo- 
wany w zatoce, jakby w macierzystym porcie. Brytyjscy 
żołnierze wpływali cicho do laguny, a gdy wypatrzył ich 
pirat z bocianiego gniazda, zaczęła się symulowana wal- 
ka. Od tej chwili wszyscy zapomnieli o rzeczywistości. 
Hum zachwyconych widzów wkraczał chętnie w świat 
fantazji, w którym kapitan coraz głośniej pokrzykiwał na 
załogę, szczękały szable, strzelały muszkiety, a niby-ran- 
ni marynarze wpadali z teatralnym okrzykiem do wody. 
Było więcej fajerwerków niż na czwartego lipca w Świę- 
to Niepodległości. Ostatecznie piraci wygrali, zatapiając 
brytyjski okręt, a Liz z resztą zebranych urządziła owaq'e 
na stojąco wszystkim, którzy wzięli udział w tym impo- 
nującym przedstawieniu. 

- To naprawdę było coś, prawda? - odezwała się te- 

raz. - Tylko my, Amerykanie, możemy być tak wspania- 
le, cudownie, niepoprawnie niemądrzy i bawić się jak 
dzieci. Och, Doug, masz rację, jedźmy tam! To będzie 
pyszna zabawa. Pomóż mi tylko spakować rzeczy dla 
bliźniąt. 

Zaraz potem butelki, pieluchy, zapasowe ubranka, śli- 

R

 S

background image

 
niaczki, gryzaki, zabawki i inne drobiazgi powędrowały 
do toreb. W samochodzie trzeba było zainstalować spe- 
cjalne foteliki, a podwójny wózek zmieścić w bagażniku. 
Zajęło to Dougowi dobre dwadzieścia minut; 

Opłaciło się jednak Kiedy już byli w drodze, Charlie 

i Chelsea z zachwytem wyglądali przez okna. Wciąż ga- 
worzyli i szczebiotali w sobie tylko znanym języku, 
najwyraźniej bardzo zadowoleni tą nagła odmianą sytuacji. 

 
Liz nie pamiętała, kiedy ostatnio jechała Las Vegas 

Boulevard. Bardzo rzadko zapuszczała się na północ od 
lotniska, więc teraz ze zdziwieniem wpatrywała się w no- 
we budowle, które wyrosły po obu stronach bulwaru, 
a których nie widziała tu nigdy wcześniej. 

-  O rany! Prawdziwy Nowy Jork! -zawołała, patrząc 

przez okno na skrzący się światłami hotel z kasynem. - 
Och, a to zupełnie jak w Monte Carlo! - wykrzyknęła 
kilka minut później na widok kolejnego. Była w szam- 
pańskim humorze, co ją samą mile zaskoczyło. - Czy 
myślisz, że po spektaklu moglibyśmy pójść do wesołego 
miasteczka? Chciałabym obejrzeć nową kolejkę górską, 
jeśli jest już dostępna dla publiczności. 

-  Może wolałabyś Kosmiczny Strzał? Skaczesz uwie- 

szona na gumowej linie z dachu budynku... 

-  Nigdy w życiu! Chyba że piekło pokryje się lodem, 

a na Alasce wyrosną palmy. Nie skoczyłabym, nawet 
gdybym nie była... - urwała nagle i ugryzła się w język. 
Cholera, o mało się nie wygadała. I tak zresztą chyba 
powiedziała za dużo, Doug bowiem natychmiast obrzucił 
ją znaczącym triumfującym spojrzeniem. 

R

 S

background image

 
-  Gdybyś nie była... ? 
Nie zamierzała dać się złapać za słówko. O, nie. Je- 

szcze za wcześnie na kapitulację. 

-  Gdybym nie była tak bojaźliwa. Myślałeś, że chodzi 

o coś innego? 

Uśmiechnął się nieznacznie, ale natychmiast spo- 

ważniał. 

-  Kto wie? Wiesz, Liz - zmienił nagle ton - w tym 

roku wybudowano jeszcze wiele innych kasyn. - Włączył 
kierunkowskaz i skręcił w lewo, żeby wjechać na par- 
king przy Wyspie Skarbów. - Kasyna, hotele, restauraq'e. 
A my byliśmy ledwie w kilku z nich. 

-  Mhm. Mieszkamy tu tyle czasu i nie widzieliśmy 

nawet połowy. 

-  Pamiętam, jak mama mi opowiadała, że kiedy oj- 

ciec starał się o jej rękę, zaprosił ją na zwiedzanie Empire 
State Building. To była dla niej prawdziwa atrakcja, nor- 
malnie nie ruszała sie poza Brooklyn. Wiesz co, Liz? 
Mam pomysł. Co tydzień będziemy chodzić na kolację 
do innego lokalu, co ty na to? Zaczniemy od „Złotego 
Orzeszka" na Fremont. 

-  Świetnie! To będzie miła odmiana po spacerach 

z dzieciakami. Obydwoje jesteśmy tak zajęci. Szczegól- 
nie teraz... 

-  Och, wiem, kochanie - wpadł jej w słowo. - Stale 

się mijamy, prawda? Ale to się zmieni. Musimy trochę 
zwolnić tempo i zacząć cieszyć się życiem. Zgoda? 

Oho, pomyślała, mój luby wyraźnie się stara. Robi 

wszystko, żeby zmiękczyć moje serce. Nie wiedziała, czy 
gdyby Doug nie domyślał się, że ona, Liz, jest w ciąży, 

R

 S

background image

 
to też byłby taki wspaniały, ale na razie wolała o tym 
nie myśleć. Taki Doug coraz bardziej zaczynał jej się 
podobać. 

-  Tak - potaknęła i rozpięła pas bezpieczeństwa, pod- 

czas gdy Doug wyjmował Chelsea z fotelika. - Zaczynamy 
od dziś! 

-  Od zaraz! 
Cóż, kilka miłych słówek i zupełnie zapomniała, że 

ma się gniewać na Douga i doprowadzać go do szału 
swymi humorami. Cała ona! Boże, jak łatwo ją kupić! 

Nagle przestała żałować, że Charlie i Chelsea stali się 

na pięć dni częścią ich życia. Poszedł w zapomnienie 
przewrotny plan, zgodnie z którym miała udawać, iż na 
tym etapie życia dzieci kompletnie jej nie interesują. 
A zamiast odczuwać złośliwą satysfakcję na widok nie- 
poradnego w kontakcie z dziećmi Douga, widziała, jak 
jej mężczyzna ostrożnie, lecz pewnie i z wprawą popycha 
przed sobą wózek. 

Czy mogła jednak się sobie dziwić? Przecież nigdy 

nie była zdolna do intryg. 

W czasie pokazu trzymali dzieci na kolanach, śmiali 

się i krzyczeli wraz z innymi. Powietrze było chłodne 
i przyjemne, zupełnie jakby na zewnątrz nie panował 
upał. Potem zaś bliźnięta, zmęczone i syte wrażeń, za- 
snęły w wózku, a Liz i Doug usiedli na ławce i zaczęli 
się ścigać, które z nich pierwsze zje topniejącego loda. 

Do domu wrócili wczesnym wieczorem. Zjedli kola- 

cję, wykąpali maleństwa i położyli je do łóżeczek. Zbyt- 
nio nie protestowały, a gdy wkrótce usnęły po pełnym 
niezwykłych przeżyć dniu, oni przeszli do sypialni. Do- 

R

 S

background image

 
piero wtedy Liz przypomniała sobie, że powinna przecież 
odgrywać rolę niezadowolonej z życia i nastawionej 
wrogo do pomysłu założenia rodziny. 

Powinna? A może nie? Czyż nie spędzili uroczego 

dnia? Czy Doug nie okazał się po raz kolejny wspaniały? 
Może nie warto mu dokuczać? W każdym razie nie przez 
najbliższą godzinę. 

-  Zmęczona czy raczej głodna? - spytał, obrzucając ją 

troskliwym wzrokiem. - Połóż się, zrobię coś do jedzenia. 

Boże, był dla niej taki dobry. Nagle zapragnęła znaleźć 

się w jego ramionach; w ramionach mężczyzny, którego 
kochała i który był ojcem jej dziecka. Pal diabli intrygi 
i zagrywki! Do udanego dnia trzeba dodać równie udany 
wieczór! 

Patrząc mu prosto w oczy, zaczęła rozpinać bluzkę. 

Doug patrzył jak zahipnotyzowany w jej dekolt. Wiedzia- 
ła, dlaczego patrzy. Była co prawda w początkowym 
okresie ciąży, ale w jej ciele zaszły już pewne zmiany. 
Pełniejsze piersi były jedną z nich. 

-  Pytałeś mnie o coś? - spytała Liz, nie zaprzestając 

rozpinać bluzki. - A, tak, jedzenie. Zjadłabym nawet kil- 
ka grzanek. 

-  Teraz? - Doug wyglądał na rozczarowanego. 

To dodało jej skrzydeł. 

-  Tak, mam ochotę na coś wyjątkowo smacznego - 

powiedziała, zsuwając bluzkę z ramion. Pozwoliła, by 
materiał swobodnie opadł na podłogę. - Na przykład na 
grzaneczkę z gorącym, stopionym masłem na wierzchu 
- dodała, widząc, że Doug nie może oderwać oczu od 
jej przysłoniętych koronką piersi. 

R

 S

background image

 
Jak cudownie być pożądaną przez mężczyznę, którego 

się kocha! 

-  Z masłem, z topiącym się masłem - mamrotał za- 

kłopotany, podczas gdy ona rozpięła szorty i pozwoliła 
im opaść na dywan w ślad za bluzką. Kierując się ka- 
prysem, kupiła u Bloomingdale'a nie tylko śliczny, ko- 
ronkowy stanik, ale także wycięte koronkowe majteczki. 
Teraz gratulowała sobie w duchu dobrego pomysłu. 

-  Mhm, z masłem - powtórzyła i odwróciła się do 

niego plecami. Sięgnęła po krótką nocną koszulkę, która 
była schowana pod poduszką, a potem wolno rozpięła 
stanik. Doprowadzała go do szału i dobrze o tym wie- 
działa. - I może jeszcze kubek herbaty? Takiej mocnej, 
aromatycznej. Tak. I nie zapomnij o cytrynie. 

-  O cytrynie? - powtórzył głupawo. 
Mogłaby się założyć, że zna jego myśli. Doug na pew- 

no nie myślał o herbacie. 

-  Doug? - Zsunęła wreszcie stanik, odsłaniając 

piersi. - Wyglądasz, jakbyś był trochę spięty. Nic ci nie 
jest? 

-  Bardzo śmieszne - odparł, gwałtownym ruchem 

przyciągając ją do siebie. - Naprawdę masz ochotę na 
herbatę i grzankę? Bo mi się zdaje, że to tylko ja umieram 
tu z głodu i pragnienia. 

-  No... myślę, że mogłabym... hm... poczekać je- 

szcze chwilę. 

Położył ręce na jej ramionach i przyciągnął ją do sie- 

bie bliżej. Teraz ona była w defensywie. 

-  Nie powinniśmy kochać się rankami, Liz - szepnął 

jej do ucha. - Szkoda energii. Wieczorem jesteś jeszcze 

R

 S

background image

 
bardziej ekscytująca. Nie musimy się spieszyć. Mamy 
przed sobą całą noc. Chodź... 

Poczuła, jak jego dłonie ześlizgują się z jej ramion i za- 

trzymują się na talii. Delikatnie uniósł palcami brzeg maj- 
teczek. Westchnęła, całym ciężarem oparła się o niego. 

-Doug, ja... 
-  Ciii... -wyszeptał jej do ucha. Trzymał ją teraz blisko 

siebie i powoli układał na łóżku. - Zostaw wszystko mnie. 
Och, pragnę cię, maleńka. Tak bardzo pragnę się z tobą 
kochać... Pozwól mi. Pozwól, moja droga, słodka Liz. 

Całował jej czoło, włosy, zamknięte oczy i czubek no- 

sa, wodził ustami po szyi i piersiach, szeptał czułe słowa. 
Nie spieszył się, zupełnie jakby na nowo musiał nauczyć 
się każdego centymetra jej ciała; jakby to był ich pierwszy 
raz. Wprost wielbił jej ciało. I doprowadzał ją do sza- 
leństwa! 

Jeszcze nigdy nie była taka rozogniona, tak nieprzy- 

tomna z ogarniającej ją namiętności. 

-  Doug... och, Doug! - błagała. Próbowała przesu- 

nąć niżej jego dłonie, które uparcie gładziły jej biodra 
i zataczały kółeczka na brzuchu. - Jeśli mnie kochasz, 
nie pozwól mi czekać... 

Spełnił jej życzenie, a ona westchnęła głęboko 

i otworzyła się, by go przyjąć. 

-  Dobrze, Liz? - szepnął. - Uwielbiam cię. 
-  O, tak! - wyrwało się z jej zaciśniętych ust. - Pro- 

szę, Doug. O, tak! 

Jej ciało śpiewało słodką pieśń, gdy tak tulił ją i pie- 

ścił. Była harfą w jego dłoniach. Dawał jej rozkosz. Nie- 
wyobrażalną rozkosz. 

R

 S

background image

 
-  Tak bardzo cię kocham, Doug - jęknęła. 
-  Ja ciebie też, Liz - wyszeptał. 
 
Dużo później rozsiedli się razem na kanapie w dużym 

pokoju, karmili nawzajem grzankami i popijali herbatę. 
Rozmawiali, rozpakowywali zakupy, które Doug zro- 
bił podczas wyprawy do wesołego miasteczka, i po raz 
pierwszy od kilku ostatnich dni czuli się naprawdę szczę- 
śliwi. 

-  Kiedy to kupiłeś? - spytała Liz, gdy Doug położył 

jej na kolanach szpady i pirackie przepaski na oczy. 

- Kiedy przewijałaś Chelsea w publicznej toalecie - 

odparł i uśmiechnął się szeroko, gdy ona potrząsnęła gło- 
wą, dziwiąc się jego szaleństwu. - Pomyślałem, że bliź- 
niaki będą wyglądały w nich milutko. No i pasują do 
tych ich koszulek, nie sądzisz? 

-  O tak, w rzeczy samej, tylko muszą jeszcze trochę 

urosnąć. Myślę, Doug, że jesteś idealnym klientem. Ku- 
pisz wszystko, co zechcą ci sprzedać. Co masz jeszcze 
w tej torbie? 

-  Sam nie jestem do końca pewien. Wiesz, Charlie 

to wspaniały dzieciak, ale nie sądziłem, że tak bardzo 
lubi zakupy. Próbowałem przejść z tym cholernym wóz- 
kiem pomiędzy rzędami półek w sklepie, a on po wszy- 
stko wyciągał ręce. Wiem, że jest jeszcze za mały, ale 
ostatecznie nie zostało nam już zbyt wiele czasu ze sobą. 
Zresztą i tak mamy szczęście. Mało brakowało, a wró- 
cilibyśmy do domu z nadmuchiwanym dinozaurem. 

Liz roześmiała się w głos i opadła na poduszki. 
-  Będziesz wspaniałym tatusiem, kochanie - powie- 

R

 S

background image

 
działa i w tym samym momencie przypomniała sobie 
o idiotycznej sytuacji, w jakiej oboje się znaleźli. On wie, 
że ona wie, że on wie... Ech, szkoda gadać. - To zna- 
czy... jeśli kiedyś zdecydujesz się nim zostać - dodała. 

- To znaczy, jeśli przyjdzie dzień, w którym... Och, do 

diabła, Doug, już nie mogę! - Złapała go za rękę. - Jest 
coś, co muszę ci powiedzieć... 

Nie dokończyła, gdyż z pokoju obok dobiegły ich ja- 

kieś podejrzane dźwięki, a po nich świdrujący uszy krzyk. 
Oboje natychmiast zerwali się na nogi i pobiegli do po- 
koju, w którym spały dzieci. Gdy tylko weszli, zobaczyli, 
że Charlie - ten wspaniały, inteligentny, żądny przygód 
chłopiec - odkrył właśnie, jak można samodzielnie wy- 
dostać się z łóżeczka. 

Niestety, po drodze przytrafiło mu się twarde lądo- 

wanie. Spadł, utknął pomiędzy łóżeczkiem a kredensem 
i ryczał teraz, ile sił w małych płuckach. Liz patrzyła na 
to z przerażeniem, tymczasem Doug zapalił lampkę, pod- 
niósł łóżeczko i odsunął je ostrożnie, by wydostać wy- 
straszonego malca. 

Chelsea oczywiście również zdążyła się już obudzić 

i płakała teraz nie mniej głośno niż braciszek. Liz pode- 
szła więc, żeby wziąć ją na ręce. Tuliła ją i kołysała, 
przyglądając się z niepokojem, jak Doug sprawdza, czy 
Charlie nie zrobił sobie krzywdy. 

- Chyba nic mu nie jest, poza lekkim skaleczeniem 
- powiedział wreszcie, biorąc od Liz chusteczkę i przy- 

kładając do zranionego ucha dziecka. Charlie darł się 
wniebogłosy na dowód, że jeszcze żyje. Trochę to ją po- 
cieszyło. 

R

 S

background image

 
 
-  Przyjrzałeś się temu skaleczeniu? Myślisz, że trzeba 

je zszyć? Och, Boże! Mam nadzieję, że nie trzeba będzie 
zakładać szwów. 

Doug odsunął zakrwawioną chusteczkę, spojrzał na 

ranę i jęknął. 

-  Niestety, Liz. Może jeden lub dwa. Biedny dzieciak! 

Poczekaj, Chip zostawił gdzieś wskazówki, co robić, gdy- 
by któreś z dzieci potrzebowało lekarza. 

Nie musiał jej tego mówić. Liz już od jakiegoś czasu 

przeglądała instrukcje od Candie. 

-  Mam! - wykrzyknęła wreszcie, biegnąc do drzwi. 
- Jedziemy! Zaraz, muszę się przebrać! Pół minuty... 
Doug pobiegł za nią do pokoju. Chłopczyk, którego 

niósł na rękach, nie płakał już, lecz wciąż próbował ode- 
rwać sobie chusteczkę od ucha. 

-  Jesteś pewna, że chcesz jechać z nami? - zapytał. 
- Charlie i tak musi siedzieć w swoim foteliku. 
Liz ułożyła Chelsea na łóżku i zaczęła zakładać ten 

sam strój, który miała na sobie w wesołym miasteczku. 

-  A kto przytrzyma chusteczkę? Nie, Doug. Ja i Chel- 

sea jedziemy z wami. 

Po pięciu minutach byli już za drzwiami. 
-  Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało 

im się to wszystko przetrwać? - westchnął Doug, uru- 
chamiając silnik. 

R

 S

background image

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 
Piątek - na wszystko przyjdzie pora. 
 
„Zaczynam podziwiać naszych rodziców. Jak udało 

im się to wszystko przetrwać?". Doug przypomniał sobie 
swoje słowa, które wypowiedział poprzedniego dnia, kie- 
dy to obładowani torbami pędzili z dwójką bliźniąt do 
szpitala. Miał cichą nadzieję, że Liz nie dosłyszała tej 
nie przemyślanej uwagi. Może nie? Była przecież tak sku- 
piona na Charliem i jego cierpieniu... 

Uśmiechnął się na wspomnienie wczorajszych wyda- 

rzeń. Liz wkroczyła do szpitala energicznym krokiem 
i tonem nie znoszącym sprzeciwu zażądała lekarza. I słu- 
sznie, bo niemal natychmiast się nimi zajęto. 

Gdy zaś okazało się, że Charliemu trzeba założyć aż 

trzy szwy, wcale nie straciła głowy, tylko sprawnie wy- 
pełniła wszystkie wymagane dokumenty, po czym usiadła 
na kozetce, tuląc chłopczyka w ramionach. Trzymała go 
też podczas znieczulania i później w czasie zabiegu. 

Nie wahała się. Nie straciła zimnej krwi. Nie płakała 

ani nie prosiła Douga, żeby to on został z Charliem. Była 
niczym lwica, chroniąca swoje małe. 

Do domu wrócili późno - około drugiej w nocy. Uło- 

żyli bliźnięta w łóżeczkach, poczekali, aż zasną, a potem 

R

 S

background image

 
z ulgą opadli na kanapę w dużym pokoju. Dopiero wtedy 
Liz puściły nerwy. 

-  Biedne maleństwo - powiedziała głosem nabrzmia- 

łym łzami. - Był taki przerażony! 

-  Nic podobnego. Twoja bliskość dodała mu odwagi 

- pocieszył ją Doug i objął ramieniem. - Czuł, że cały 
czas jesteś z nim. Byłaś wspaniała. 

Liz pociągnęła nosem i oparła głowę o jego pierś. 
-  Nie. To ty byłeś wspaniały. Bliźnięta są takie słod- 

kie, takie kochane. Naprawdę bardzo je polubiłam i zdą- 
żyłam się do nich przywiązać. To dlatego byłam taka 
przerażona. A poza tym czuję się za nie podwójnie od- 
powiedzialna, to w końcu dzieci przyjaciół, a nie nasze 
własne. 

-  Ze mną jest podobnie - zapewnił Doug. - Bliźnięta 

to podwójny kłopot i podwójna troska. Ale też podwójna 
radość, przyznaj. 

-  Uhm - mruknęła Liz. - Dużo miłości. Dużo... 

dużo... 

Była tak zmęczona, że oczy same jej się zamykały. 

Przytulona do niego, zupełnie jak któreś z bliźniąt, to 
budziła się, rozmawiała z nim, to znów usypiała. Wre- 
szcie wsunął rękę pod jej plecy, drugą pod kolana i za- 
niósł Liz do łóżka. Poruszyła się, zamruczała, zakopała 
głębiej w pościel, a potem słyszał już tylko jej równy 
oddech. Usnęła. 

Tak, miniony dzień i miniona noc były pełne wrażeń. 

Czy jednak Liz rzeczywiście nie zwróciła uwagi na jego 
niefortunne słowa? „Jak udało im się to wszystko prze- 
trwać?" Czy musiał to powiedzieć? Zabrzmiało to tak, 

R

 S

background image

 
jakby opieka nad dziećmi była dla niego niczym krzyż 
pański, a przecież wcale tak nie myślał. Cholera, napra- 
wdę nie chciał, żeby Liz tak to zinterpretowała, nie chciał 
jej martwić. Zwłaszcza że z samego rana zerwała się na 
nogi, gdy tylko Charlie zaczął popłakiwać, a potem mu- 
siała pobiec do łazienki, gdzie spędziła, jak można się 
domyślać, niezbyt przyjemne chwile. 

-  Chyba za bardzo się przejęłam - bąknęła, gdy wre- 

szcie dołączyła do Douga w kuchni. 

Wzięła od niego Charliego i podała małemu butelkę. 

Chelsea okazała zrozumienie dla sytuacji i poradziła so- 
bie sama. 

Po posiłku przebrali dzieci, Doug przygotował wózek 

i postanowił wyruszyć na mały spacer. Pchając przed so- 
bą podwójną spacerówkę, zastanawiał się, kiedy wreszcie 
Liz wyzna mu, że spodziewa się dziecka. Zeszłego wie- 
czoru omal do tego nie doszło - przeszkodził jej wypadek 
Charliego. 

Mam już tego dosyć, myślał. Gdy tylko Chip i Can- 

die zabiorą bliźnięta, musimy porozmawiać i wreszcie 
wszystko sobie wyjaśnić. Jeśli poczekamy jeszcze trochę, 
to moje dziecko samo będzie mi mogło o sobie powie- 
dzieć! 

A może powinien wyznać jej, że wie o wszystkim? 
Tak, powie jej. A żeby nie była zła i zawiedziona, 

będzie ją musiał czymś udobruchać. Nie tylko udobru- 
chać. Olśnić! Na cokolwiek się zdecyduje, musi to być 
olśniewające i romantyczne! 

-  Dzieciaki, już mam! Pojedziemy na długi spacer 

do samego centrum. Spodoba się wam, prawda? 

R

 S

background image

 
Gdy zepchnął wózek z krawężnika, Chelsea zaczęła 

chichotać. Postanowił wziąć ten chichot za zgodę i po- 
szedł w kierunku wozu Liz. Całe szczęście, że wciąż miał 
kluczyki do jej samochodu. 

 
Cholera, jak im to powiedzieć? 
„Cześć, Chip! Cześć, Candie! Siadajcie i mówcie, jak 

minęła podróż." 

Liz potrząsnęła głową z niezadowoleniem. Nie, to 

brzmiało zbyt beztrosko. 

„Candie? Chip? Czyżby samolot wystartował wcześ- 

niej? Nie spodziewaliśmy się was tak szybko! Dzieci śpią. 
Przyjedźcie po nie później." 

Nie, tak też niedobrze. Na pewno zechcą je zobaczyć. 
„Witajcie, kochani! Wyglądacie na wykończonych. 

Wchodźcie, siadajcie, czy mówiłam wam już, że Doug 
zniknął gdzieś wraz z waszymi bliźniętami? Nie?" 

Tak, to byłoby najbliższe prawdy, ale... 
Liz westchnęła. Zegar z kukułką wybił właśnie go- 

dzinę trzecią. Zgodnie z umową Chip i Candie powinni 
pojawić się za godzinę, a tymczasem Doug ulotnił się, 
zabierając ze sobą wózek z bliźniętami. A jakby nie dość 
było tego jednego nieszczęścia, na prawym uszku Char- 
liego tkwił spory opatrunek. Jak ona wytłumaczy się 
przed Candie? Zobowiązała się przecież dopilnować jej 
dzieci. 

Opadła bezsilnie na kanapę. 
- Tylko spokojnie, bez paniki - zaczęła mówić do 

siebie na głos. - Wiesz, że bliźniaki są z Dougiem. 
Wiesz, że nie ma wózka. Wiesz, że nie ma twojego sa- 

R

 S

background image

 
mochodu. Wniosek jest prosty: wszyscy wsiedli do auta 
i dokądś pojechali... Tylko dokąd? - Przeciągnęła ręką 
po włosach, próbując się uspokoić. - Spokojnie - powtu- 
rzyła. - Dzieciaki są z Dougiem. A skoro są z nim, to 
są bezpieczne. Byle tylko nie przyszło mu do głowy, żeby 
nakarmić je lodami jagodowymi, to będzie dobrze. 

Żeby zapełnić czas i uspokoić nerwy, zaczęła zbie- 

rać porozrzucane zabawki, grzechotki, pudełka nawilża- 
nych chusteczek, gryzaczki, dziecięce kosmetyki i wszel- 
kie inne przedmioty niezbędne do pielęgnacji maluchów. 
Gdy wszystko było już poukładane i gotowe na przyjazd 
Candie i Chipa, usłyszała dzwonek do drzwi. Zamarła 
w bezruchu, serce podeszło jej do gardła. A więc stało 
się. Za chwilę będzie musiała odegrać jakąś komedię, 
a potem uspokajać rozgorączkowanych rodziców i tłu- 
maczyć im, dlaczego nie mogą natychmiast zobaczyć 
swoich pociech. 

Raz kozie śmierć, pomyślała, po czym otrząsnęła się, 

wzięła głęboki oddech i otworzyła szeroko drzwi... 

-  Pani Liz Somerville? - Na progu stał młody czło- 

wiek w brązowym uniformie i wyglądał niepewnie zza 
olbrzymiego bukietu czerwonych róż. 

-  Ta-ak. - Liz wpatrywała się bezmyślnie w róże, 

próbując odzyskać głos. - Tak - odchrząknęła - Liz So- 
merville. 

-  Znakomicie. - Młody człowiek wszedł do środka. 

- Przyniosłem ze sobą tylko to, bo najpierw musiałem 
się upewnić, czy to właściwy adres, zanim rozładuję re- 
sztę. - Zlustrował pobieżnie pokój i ułożył róże w wa- 
zonie stojącym na stoliku do kawy. - Bliźnięta, co? Wiem 

R

 S

background image

 
coś o tym. Siostra mojej szwagierki też urodziła bliźniaki. 
Zaraz będę z powrotem z następną partią. 

-  O-czywiście - zgodziła się oszołomiona Liz i za- 

częła szukać bileciku, który wyjaśniłby jej, kto jest na- 
dawcą tej niecodziennej przesyłki. Nie znalazła go jed- 
nak. Może będzie przy następnej partii? - pomyślała. Na- 
stępnej partii? A więc będzie tego więcej? 

Nagle zakryła ręką usta, żeby nie wybuchnąć śmie- 

chem. 

Doug Marlow! 
Doug Marlow jest szalony! 
To na pewno on, nikt inny. Och, kocham go, kocham. 
Jako następna przybyła wielka bostońska paproć. Po- 

tem była palma w olbrzymiej donicy i miniaturowe drze- 
wko pomarańczowe. Posłaniec wypakował wszystkie 
kwiaty, a pokój przekształcił się w oranżerię, o której Liz 
zawsze marzyła. 

Boże, myślała z zachwytem, to takie niepraktyczne, 

takie szalone, takie romantyczne! Doug jest cudowny! 

Jako ostatnie zostało przyniesione małe pudełko. Za- 

wierało bukiecik kremowych róż, przybrany delikatną 
wstążką i przeznaczony do założenia na przegub w cha- 
rakterze bransoletki. 

-  W pudełku jest jeszcze koperta - wyjaśnił młody 

człowiek, po czym odmówił przyjęcia napiwku, twier- 
dząc, że klient już za wszystko zapłacił, i w okamgnieniu 
się ulotnił. 

Liz niecierpliwie rozerwała kopertę i wyjęła ozdobny 

kartonik. Skreślone były na nim tylko dwa zdania: 

R

 S

background image

 
Znasz tę piosenką? 
„ Teraz nadszedł nasz czas, zaczęła się nasza podróż". 
 
Uśmiechnęła się do siebie. To nie było dokładnie tak. 

Słowa tej piosenki brzmiały inaczej: „Teraz nadszedł 
czas, twa podróż się zaczyna". Liz przez chwilę śpiewała 
sobie po cichii, a potem podbiegła do odtwarzacza, żeby 
nastawić swoją ulubioną płytę z piosenką Michaela 
Crawforda. Tą o liczeniu do dwudziestu. 

-  Ach, ty wariacie! - westchnęła. Czy znała tę pio- 

senkę? To była jej ulubiona piosenka! Mówiła o miłości, 
która będzie trwać wiecznie i nigdy nie zgaśnie; o mi- 
łości, która tylko czeka, żeby ją odkryć. 

„Nadszedł czas, twa podróż się zaczyna..." 
Doug napisał: „nasza podróż". 
Już miała się rozpłakać, kiedy znów usłyszała dzwonek. 
-  Przesyłka dla Liz Somerville! - oznajmił raźno ko- 

lejny młodzieniec, tym razem w niebieskim uniformie. 

Liz pokiwała tylko głową, zbyt zaskoczona, by się ode- 

zwać. Wręczono jej białą kopertę, którą niecierpliwie roze- 
rwała, ciekawa jak dziecko odpakowujące prezenty w 
świę- 
ta Bożego Narodzenia. W środku znalazła dwa bilety pier- 
wszej klasy na Hawaje oraz folder luksusowego hotelu. 

Hawaje? Zawsze chciała się tam znaleźć! 
-  I kto powiedział, że Doug nie jest romantyczny? 

- zapytała siebie ze śmiechem. 

Gdy ponownie u drzwi wejściowych rozległ się dzwo- 

nek, Liz nawet przez chwilę nie przyszło do głowy, że 
może to być Candie i Chip. 

-  Pani Liz Somerville? - spytała młoda, modnie ubra- 

R

 S

background image

 
na kobieta. Przez ramię przerzucony miała plastikowy po- 
krowiec z jakimś ubraniem w środku, u jej stóp stała 
spora torba. - Oto pani strój na dzisiejszy wieczór. A to 
liścik, który ma pani przeczytać, zanim otworzy pani tor- 
bę - wyjaśniła i podała jej kopertę. 

Liz pospiesznie wsunęła w garść kobiety pięciodola- 

rówkę, po czym zamknęła drzwi, ułożyła pokrowiec na 
kanapie i zajrzała do koperty. 

Jak mogła się spodziewać, zdania zostały skreślone 

ręką Douga. 

 
Tylko bez podglądania, kochanie! 

Bądź gotowa o szóstej. Przyjedzie po ciebie Candie. 
Troszkę ci pomoże. Czy już się dobrze bawisz? 

 
Nie zdążyła jeszcze ochłonąć, gdy rozdzwonił się te- 

lefon. 

- Cześć, Liz! - Chip Risley zagadał prosto do jej 

ucha. - Nie spodziewaliśmy się, że Doug wraz z bliź- 
niakami powita nas na lotnisku. Zabieramy dzieci do do- 
mu, więc o nic się nie martw. Doug to urodzony ojciec. 
A tak przy okazji, Charlie wygląda bardzo męsko z tym 
bandażem. Doug mówi, że mały był bardzo dzielny. 
W każdym razie, Candie będzie u ciebie koło szóstej, 
albo wcześniej, jeśli nie będę mógł jej utrzymać w domu. 
Zobaczymy się później! Cześć! 

Liz stała z głupią miną i wciąż trzymała słuchawkę, 

do której nie zdążyła powiedzieć nic więcej poza po- 
czątkowym: „Tak, słucham?" 

R

 S

background image

 
Candie przyjechała o wpół do szóstej. Zdążyła się już 

odświeżyć po podróży i wyglądała teraz młodo i pięknie, 
jakby przez te parę dni ubyło jej lat, a przybyło urody. 

-  Zrobiłaś już sobie makijaż? To świetnie! - ucieszyła 

się zaraz po serdecznym powitaniu. - Wiesz, co się dzieje? 

-  Wydaje mi się, że tak, ale nawet boję się zgadywać. 
-  Nie masz się czego bać. Ten facet po prostu zwa- 

riował na twoim punkcie! Złapał nas na lotnisku, oczy- 
wiście z bliźniakami w objęciach, a potem ciągał ze so- 
bą, wciąż gdzieś dzwonił, zamawiał jakieś kwiaty, bilety 
na samolot... - zawiesiła głos, a po chwili dodała: - no 
i takie tam różności. Przyniesiono ci już suknię? No i co? 
Powiedz, czy nie jest wspaniała? Zaglądałaś do torby, 
prawda? 

-  Podejrzewam, że to raczej zwykła sukienka... albo 

garsonka. Nie, oczywiście, że jeszcze nie zajrzałam. 

Przyjaciółka pokiwała głową z uznaniem. 
-  Cóż za silna wola. Gdybym miała tyle samozaparcia 

co ty, mogłabym się teraz wcisnąć w moje ubrania sprzed 
ciąży. Ach, tutaj jest! Zdejmuj szybko ten szlafrok i za- 
czynaj się ubierać! Zaraz będzie limuzyna! 

-  Limuzyna? - powtórzyła bezmyślnie Liz. - A czy 

nie potrzebuję czasem walizek? Czy nie powinnam spa- 
kować siebie i Douga? Hawaje, Candie! Możesz w to 
uwierzyć? 

Kiedy Candie rozpięła plastikowy pokrowiec i ostroż- 

nie wyjęła suknię ślubną z najdelikatniejszego jedwabiu, 
Liz nie powiedziała ani słowa. Przez chwilę wpatrywała 
się w śnieżnobiały stanik sukni wyszywany perełkami, 
a potem usiadła na brzegu kanapy i się rozpłakała. 

R

 S

background image

 
-  Wiedziałam, że tak zareagujesz - powiedziała Candie. 

- Czy już mam ci pokazać welon i buty, czy też chcesz 
jeszcze sobie popłakać? Wiesz co? Doug to geniusz! Bez 
wyjaśnień, żadnych wyznań, po prostu poślubić kobietę, 
a reszta niech sama się ułoży. Genialne, a jakie proste! Zo- 
bacz, ilu głupich gadek wam oszczędził. Pewnie zostanie 
kiedyś właścicielem tego banku, w którym pracuje... No 
dobrze, kochanie, dobrze, popłacz sobie. Masz jeszcze 
jakieś 
dziesięć minut, ale nie więcej. Potem musimy poprawić ci 
makijaż i założyć tę suknię. Czas leci. 

 
Doug przechadzał się nerwowo po South Third Street. 

Co chwila spoglądał na zegarek, stawał na krawężniku 
i wśród sunących jezdnią samochodów wypatrywał białej 
limuzyny. 

-  Może uciekła z tym chłopakiem z kwiaciarni? - 

Chip miał świadomość, że to kiepski dowcip, ale nie po- 
trafił sobie go odmówić. - A może po trzech latach do- 
szła do wniosku, że nigdy tak naprawdę cię nie kochała? 
Jeśli zawsze jesteś taki drażliwy, to nawet się jej nie dzi- 
wię. O mało nie urwałeś mi głowy, gdy po raz kolejny 
spytałeś, czy mam obrączki, a ja udałem, że nie mogę 
ich znaleźć. 

-  Musisz tak głupio gadać, Chip? Daj już spokój. - 

Doug nigdy w życiu nie był aż tak zdenerwowany. Po- 
mysł, na który wpadł rankiem, wydał mu się znakomity; 
szalony jak diabli, ale znakomity. Miał już serdecznie 
dość tej pełnej niedomówień i niepewności sytuacji, po- 
stanowił więc postawić wszystko na jedną kartę. Później 
wpadł w gorączkę zakupów, zamówień i przygotowań. 

R

 S

background image

 
Ale teraz, kiedy Liz spóźniała się już piętnaście minut, 

opadły go wątpliwości. Nie wspomniał jej, iż wie o ciąży, 
nawet nie zapytał, czy chce za niego wyjść. Może ma- 
rzyła o romantycznych oświadczynach na kolanach? 
Cholera ją wie... 

-  Schrzaniłem to chyba, stary! Po prostu schrzaniłem! 

- wykrzyknął i z morderczym błyskiem w oku odwrócił 
się do Chipa. - Mówiłeś, że limuzyna będzie tu o szóstej, 
tak? 

Chip pokręcił głową. 
-  O szóstej u ciebie, a tu około wpół do siódmej. 

W kaplicy na Wyspie Skarbów macie być na siódmą trzy- 
dzieści - wyliczał na palcach Chip. - Najpierw ceremo- 
nia, potem miła kolacyjka, a potem bitwa morska u wy- 
brzeży wyspy. Odpręż się, na litość boską. Dobrze ci 
w tym smokingu, ale chyba zamiast niego powinienem 
przywieźć kaftan bezpieczeństwa. No proszę! - zawołał, 
widząc nadjeżdżającą limuzynę. - Oto i nasza panna 
młoda! Po co było się tak martwić? 

Doug spojrzał w kierunku, który wskazał mu Chip, 

i spróbował zrobić krok do przodu. Nie dał rady. Nogi 
odmówiły mu posłuszeństwa. Nie mógł też złapać odde- 
chu. Co będzie, jeśli w środku zastaną tylko Candie? Jeśli 
Liz tylko się zdawało, że oczekuje romantycznych 
oświadczyn i kwiatów? Jeśli wolała spokojną, poważną 
rozmowę o tym, co działo się przez ostatnie pięć dni? 
A jeśli w ogóle nie zamierzała go poślubić? A jeśli 
chciała, ale właśnie utknęła w łazience i choruje? 

Przestań! - nakazał sobie w duchu. Przecież ona cię 

kocha, to jest najważniejsze. Czyżbyś o tym zapomniał? 

R

 S

background image

 
-  Kocha mnie, kocha, kocha... - powtarzał te słowa 

jak modlitwę, gdy limuzyna zwalniała, zatrzymywała sie 
przy krawężniku, otwierały się drzwi. 

-  Aleś ty przystojny! - zawołała Candie, wysiadając 

na chodnik. - Przepraszamy za spóźnienie, ale w ostat- 
niej chwili zadzwoniła nasza niania. Chciała wiedzieć, 
gdzie są zapasowe pieluchy... 

-  Przepraszam cię, Candie - Doug nie pozwolił jej do- 

kończyć, popchnął przyjaciółkę w ramiona Chipa, a sam 
wsiadł czym prędzej do limuzyny i zamknął za sobą drzwi. 

Odetchnął z ulgą. 
Przyjechała. Siedziała w środku, a jej welon i suknia 

układały się miękkimi fałdami na skórzanej kanapie wo- 
zu. Nie patrzyła na niego. Wzrok miała skierowany na 
przypięty do prawej ręki bukiecik. Zawstydzona skubała 
wstążkę. 

-  Cześć - powiedział, ponieważ ona się nie odezwała. 
-  Witaj - wyszeptała łamiącym się głosem, wciąż nie 

podnosząc oczu. 

Usiadł naprzeciw niej i podziwiał swą ukochaną. Nic 

nie mówił. Czekał. 

-  Chciałam - odezwała się w końcu - żeby bliźniaki 

pobyły z nami trochę. Żebyś zakochał się w nich, a po- 
tem zapragnął mieć własne dzieci. 

-  Wiem. 
-  Ty też chciałeś, żeby z nami zamieszkały. Miałam 

się w nich zakochać, a potem zapragnąć urodzić ci dziec- 
ko, prawda? 

-  Właśnie tak było, Liz. Pomyśleliśmy jednocześnie 

o tym samym. 

R

 S

background image

 
W limuzynie na chwilę znów zapadła cisza. 
-  Chcę, żebyśmy mieli dzieci, Liz - teraz Doug ode- 

zwał się pierwszy. Wziął dłonie ukochanej w swoje, schy- 
lił głowę i zajrzał w jej rozświetlone łzami oczy. - 
Chciałbym mieć całe mnóstwo dzieci. Ale jeszcze bar- 
dziej pragnę spędzić z tobą resztę mojego życia, kochać 
cię i być przez ciebie kochanym. Ja... po prostu pomy- 
ślałem, że powinnaś to wiedzieć. 

Zauważył, że pojedyncza łza stoczyła się po jej po- 

liczku i rozprysła na grzbiecie jego dłoni. 

-  Doug, tak bardzo cię kocham. Powinnam była 

wcześniej ci powiedzieć, ostrzec, że... 

-  Że jesteś w ciąży? - wpadł jej w słowo. - Nie mu- 

sisz mówić. Wiem już wszystko o naszym małym cudzie. 
Przecież wiesz o tym, że wiem. 

-  Ale co wiesz? Rozmawiałeś może z doktorem Wil- 

bertem? Nie sądzę, żebyś mógł wiedzieć wszystko. Na- 
wet ja... 

-  Nieważne, Liz. Najważniejsze, że się kochamy. Jeśli 

nawet były jakieś głupstwa między nami, to miłość nam 
wszystko wybaczy. A ta ciąża to będzie ślubny prezent, 
który damy sobie nawzajem, zgoda? Oczywiście, jeśli 
mnie zechcesz. 

-  Jeśli cię zechcę? Och, Doug, jak możesz wątpić? 
-  A czy ty we mnie nie wątpiłaś? - spytał i sięgnął 

ręką do wewnętrznej kieszeni. Wyjął małe, wyściełane 
aksamitem pudełeczko, w którym połyskiwał zaręczyno- 
wy pierścionek. Wkrótce miała dołączyć do niego odpo- 
wiednio dobrana ślubna obrączka. - Widzisz, zajęło nam 
to chwilę, ale myślę, że i tak nasza podróż dopiero się 

R

 S

background image

 
zaczyna. Podróż do kaplicy na Wyspie Skarbów, na Ha- 
waje, a potem przez całe nasze życie. Kocham cię, Liz, 
kocham z całego serca i przyrzekam powtarzać ci to każ- 
dego dnia tej naszej podróży. Czy wyjdziesz za mnie? 

Zakryła ręką drżące usta. A potem uśmiechnęła się 

przez łzy i powiedziała: 

- Czemu nie? Skoro już mam na sobie suknię... 

R

 S

background image

 

 

EPILOG 

 
Licząc do dwudziestu jeden... 
 
-  Liz? 
-  Tak, Doug? 
-  Następnym razem, gdy będziesz próbowała mi coś 

wyznać na tylnym siedzeniu limuzyny, pozwolę ci do- 
kończyć. 

-  Ależ kochanie - Liz wyciągnęła do niego ręce ze 

szpitalnego łóżka - próbowałam ci to powiedzieć. Prze- 
rwałeś mi, twierdząc, że wszystko wiesz i że najważniej- 
sze jest to, że się kochamy. Nie miałam pojęcia, skąd 
mógłbyś mieć te informacje, lecz jako kandydatka na do- 
brą żonę posłuchałam cię bez zastrzeżeń. No a przecież 
potem lekarz uprzedzał nas, że urodzi się więcej niż jedno 
dziecko. 

-  Dwoje, Liz. Doktor Filbert mówił, że urodzi się 

dwoje. Przyznasz, że trzy to trochę więcej niż dwa. Jak, 
do cholery, ten facet mógł przegapić jedno dziecko?! 

-  Doug, przestań wreszcie nazywać tego biednego 

człowieka doktorem Filbertem. W końcu się obrazi. Trze- 
cie maleństwo ukryło się po prostu za pozostałą dwójką. 

-  Trojaczki... - Doug nadal nie mógł dojść do siebie. 

- Pokój dziecinny przygotowaliśmy tylko dla dwojga. 

R

 S

background image

 
Trzeba zamówić dodatkową kołyskę, jeszcze jedno 

łóże- 
czko i nowe krzesełko - wyliczał. - Trzeba też zwrócić 
wózek i wymienić na większy, o ile w ogóle wchodzi 
to w rachubę. Dzięki Bogu, kupiliśmy ten dom w sąsie- 
dztwie Chipa. Ma cztery sypialnie. Ale chyba trzeba bę- 
dzie zatrudnić kogoś do pomocy, bo ja nie wiem, jak... 

-  Jesteś na mnie zły? - przerwała mu, a jej dolna 

warga zaczęła niebezpiecznie drżeć. 

-  Nie. Absolutnie nie jestem - zapewnił pospiesz- 

nie. Rzeczywiście nie był. Wprost przeciwnie. Był za- 
chwycony. Dumny. Szalał ze szczęścia. Był ojcem trójki 
dzieci - dwóch chłopców i dziewczynki. Niemowlęta 
urodziły się silne, zdrowe, a teraz leżały zawinięte w be- 
ciki w sali dla noworodków na końcu korytarza. Wszy- 
stkie pielęgniarki zachwycały się nimi i szczerze gratu- 
lowały Dougowi najpiękniejszych, jakie dotąd widziały, 
dzieci. 

-  Musimy wybrać jeszcze jedno imię dla chłopca - 

przypomniała uspokojona Liz. - Mamy już Elizę i Gar- 
retta. Może Fred? Mielibyśmy E, F i G. 

-  Prawdę mówiąc, chciałbym nazwać go Wiliam, jeśli 

nie masz nic przeciwko temu. Wiliam Marlow albo nawet 
Wiliam Wilbert Marlow. Może być? 

-  Chcesz nazwać naszego syna na cześć doktora Wil- 

berta? - spytała Liz i w tej samej chwili do pokoju 
wszedł Chip Risley. - Może masz rację? Był wspaniały 
w trakcie porodu, prawda? 

-  Nie, króliczku. To ty byłaś cudowna - powiedział 

Doug i schylił się, żeby pocałować żonę. - I jeśli nie 
wspomniałem o tym w ciągu ostatnich pięciu minut, to 

R

 S

background image

 
mówię to teraz: kocham cię, Elizabeth Marlow. Teraz na- 
wet dwa - co tam dwa - trzy razy mocniej niż przedtem! 

-  Och, to było urocze - spoza pleców Douga odezwał 

się Chip. - Candie też to słyszała. A to oznacza, że przez 
całą drogę do domu będę musiał wysłuchiwać, jaki to ty 
jesteś romantyczny w przeciwieństwie do mnie. Wielkie 
dzięki, Doug, najdroższy przyjacielu. Wielkie dzięki. 

-  Zamknij się wreszcie, Chip, i przesuń się, żebym 

mogła przywitać się z Liz - zarządziła Candie, która też 
zjawiła sie w szpitalnej sali. Przepchnęła się obok męża, 
objęła mocno przyjaciółkę i powiedziała: - Musiałaś nas 
prześcignąć, co? A czy wyobrażasz sobie, jaki oni stwo- 
rzą zespół, gdy trochę podrosną? Nasza dwójka i wasza 
trójka, Boże! Właśnie widzieliśmy te twoje maleństwa, 
są przeurocze. Dwa mają kręcone blond włoski, a trzecie 
jest ciemne, jak Doug. Wszyscy będą się za wami oglą- 
dać, zobaczycie. 

Doug, szczęśliwy jak nigdy w życiu, stał w rogu po- 

koju. Obserwował, jak Liz przekomarza się z gośćmi, jak 
odpowiada uprzejmie na ich pytania, i jak co chwilę od- 
wraca głowę w jego stronę i bezgłośnie, poruszając tylko 
wargami, powtarza mu, że go kocha. 

Miał więc kochającą żonę i od razu trójkę cudownych 

bobasów. Czy potrzebował czegoś więcej? 

 

R

 S


Document Outline