background image

 

 

 

Harry Harrison  

 

 

Planeta Przekl tych 

 

 

 

przekład : Zbigniew Królicki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 1 

 

   Pot spływał stru kami po ciele Briona, wsi kaj c w ciasn  przepask  biodrow , 

która była jego jedynym odzieniem. Lekki floret, który trzymał w r ku, ci ył jak 

sztaba ołowiu obolałym, zm czonym po miesi cu nieustannych wysiłków 

mi niom, ale nie miało to  adnego znaczenia. Rana na piersi, wci  brocz ca 

krwi , ból przem czonych oczu - nawet otaczaj ce go wysokie trybuny stadionu z 

tysi cami widzów - były drobiazgami niewartymi uwagi. W całym wszech wiecie 

istniało tylko jedno: zako czona kulk , błyszcz ca stalowa klinga migocz ca mu 

przed oczami, wi

ca ostrze jego własnej broni. Czuł ka de jej drgnienie i ka dy 

ruch, wiedział, kiedy si  poruszy, i przeciwstawiał jej swoje własne ruchy. Ilekro  

atakował, ona zawsze była we wła ciwym miejscu, by odparowa  cios.  
   Nagły ruch. Zareagował - lecz jego ostrze trafiło w pustk . Moment paniki i 

poczuł ostre ukłucie wysoko na piersi.  
   - Punkt! - rykn ły miliony oczekuj cych gło ników, a aplauz widowni 

odpowiedział im pot nym echem.  
   - Jedna minuta - rzekł głos i rozległ si  terkot zegara.  
   Brion pieczołowicie wypracował t  reakcj . Minuta to niewiele czasu, a jego 

ciało potrzebowało ka dego ułamka sekundy. Terkot brz czyka wprawił jego 

mi nie w stan całkowitego bezwładu. Tylko serce i płuca pracowały w silnym, 

miarowym rytmie. Zamkn ł oczy i tylko pod wiadomie zdawał sobie spraw  z 

tego,  e sekundanci złapali go w chwili, gdy padał, i zanie li na ławk . Gdy 

masowali jego bezwładne ciało i czy cili ran , koncentrował si  intensywnie. Był 

ju  w transie, bliski całkowitej utraty  wiadomo ci, gdy nagle wróciło natarczywe 

wspomnienie z poprzedniej nocy i znowu zaprz tn ło mu my li.  
   To co si  wydarzyło, było naprawd  niezwykłe. Zawodnicy bior cy udział w 

Twenties potrzebowali nie zakłóconego niczym wypoczynku, dlatego te  noce w 

dormitoriach były ciche i spokojne jak  mier . Oczywi cie, podczas pierwszych 

kilku dni ta zasada nie była przestrzegana zbyt  ci le - sami zawodnicy byli za 

bardzo spi ci i podekscytowani, by szybko udawa  si  na spoczynek. Jednak gdy 

stawka zacz ła rosn  i eliminacje przerzedziły ich szeregi, po zmroku zapadała 

głucha cisza, a có  dopiero tej ostatniej nocy, kiedy zaj te były ju  tylko dwa małe 

pokoiki - tysi ce innych stały otworem, ziej c pustk .  
   Gniewne głosy wyrwały Briona z gł bokiego, wywołanego zm czeniem snu. 

Słowa były wypowiadane szeptem, ale słyszał je wyra nie - dwa głosy tu  za 

cienkimi, metalowymi drzwiami. Kto  wymówił jego nazwisko.  
   - ...Brion Brandd. Jasne,  e nie. Ktokolwiek powiedział ci,  e mo esz, popełnił 

bł d, i b d  z tego kłopoty...  

background image

 

   - Nie b d  idiot ! - uci ł szorstko drugi głos, wyra nie nawykły do wydawania 

rozkazów. - Przyszedłem tu, poniewa  sprawa jest niezwykłej wagi i musz  si  

widzie  z Branddem. Zejd  mi z drogi!  
   - Twenties...  
   - Ni cholery nie obchodz  mnie wasze zawody, burzliwe oklaski i treningi. Nie 

byłoby mnie tutaj, gdybym nie miał wa nej sprawy!  
   Ten drugi - z pewno ci  jeden ze stra ników - nie odezwał si , ale zapewne 

wyci gn ł bro , bo intruz powiedział pospiesznie:  
   - Schowaj to. Jeste  głupcem!  
   - Wynocha! - padła warkliwa odpowied . Pó niej zapadła cisza i zdziwiony 

Brion znów zasn ł.  
   - Dziesi  sekund.  
   Głos uci ł wspomnienia i Brion pozwolił, by wróciła mu  wiadomo . Z 

niezadowoleniem zdał sobie spraw  z tego,  e jest zupełnie wyczerpany. Miesi c 

nieustannych zmaga  fizycznych i psychicznych wyra nie dawał mu si  we znaki. 

Trudno mu b dzie utrzyma  si  na nogach, a jeszcze trudniej zebra  siły,  eby 

walczy  dalej i zdoby  punkt.  
   - Jak stoimy? - spytał sekundanta, który mi tosił jego obolałe mi nie.  
   - Cztery-cztery.  eby wygra , potrzebujesz tylko jednego punktu.  
   - Jemu te  tylko tyle trzeba - mrukn ł, otwieraj c oczy, by spojrze  na  ylastego 

olbrzyma na drugim ko cu długiej maty. Nikt, kto doszedł do finału Zawodów, 

nie mógł by  słabym przeciwnikiem, ale ten, Irlog, był wyj tkowym okazem: 

rudowłosy wielkolud, najwidoczniej posiadaj cy niespo yty zapas sił. A teraz ju  

tylko to si  liczyło. W ostatniej rundzie szermierczego spotkania nie b dzie wiele 

finezji. Tylko sztych i zastawa, i zwyci stwo dla silniejszego.  
   Brion ponownie zamkn ł oczy i zrozumiał,  e nadeszła chwila, której cały czas 

miał nadziej  unikn .  
   Ka dy zawodnik bior cy udział w Twenties miał własne, wypracowane 

sztuczki. Brion te  miał par  takich, dotychczas skutecznych. Mimo  e był 

przeci tnym szachist , dzi ki niezwykle nieortodoksyjnej grze osi gał szybkie 

zwyci stwa w turnieju szachowym. To nie był przypadek, lecz rezultat wielu lat 

pracy. Miał stał  umow  z handlarzami z innych planet, którzy dostarczali mu 

stare ksi ki o szachach: im starsze, tym lepsze. Nauczył si  na pami  tysi cy 

otwar  i partii. To było dozwolone. Dozwolone było wszystko, co nie wi zało si  z 

u ywaniem narkotyków lub maszyn. Autohipnoza była akceptowanym 

narz dziem.  
   Brion stracił przeszło dwa lata, zanim nauczył si  wykorzystywa  zasoby siły 

histerii. Mimo i  podr czniki traktowały to zjawisko jako zupełnie zwyczajne, 

background image

 

okazało si  ono trudne do wywołania. Wydawało si ,  e jest bezpo rednio 

zwi zane ze  miertelnym szokiem, tak jakby oba te zjawiska byty nierozerwalnie 

ze sob  poł czone. Berserkerowie i juramentados walczyli i zabijali mimo 

tuzinów odniesionych ran, z których ka da powinna by   miertelna. Ludzie z 

kul  w sercu lub mózgu nadal walczyli, cho  byli ju  w stanie  mierci klinicznej. 

Jednak był inny rodzaj siły, któr  mo na było łatwo wykorzysta  w ka dym 

gł bokim transie - hipnotyczne odr twienie, siła umo liwiaj ca człowiekowi 

utrzymywanie w poziomie wypr onego ciała, podpartego tylko pi tami i głow . 

Przytomny człowiek nie jest w stanie tego dokona . Opieraj c si  na tej 

przesłance, Brion rozwin ł technik  autohipnozy, która pozwalała mu 

wykorzystywa  ten rezerwuar nieznanej mocy -  ródło "drugiego oddechu", siły 

przetrwania, stanowi cej cz sto ró nic  mi dzy  yciem a  mierci .  
   Jednak siła ta mogła te  zabi : doprowadzaj c do całkowitego wyczerpania 

ciała, tak  e nie mogło wróci  do normy, szczególnie je li posłu ono si  ni  przy 

takim stanie osłabienia, w jakim znajdował si  teraz Brion. Ale to nie miało 

znaczenia. Niejeden zawodnik umarł w trakcie Zawodów, lecz  mier  w ostatniej 

rundzie finałowego pojedynku wydawała si  pod pewnymi wzgl dami lepsza od 

pora ki.  
   Gł boko oddychaj c, Brion wymówił cicho formuły wyzwalaj ce proces 

autohipnozy. Zm czenie opadło z niego nagle, tak samo jak wra enie gor ca, 

zimna czy bólu. Czuł, słyszał, a kiedy otworzył oczy, równie  widział wszystko - z 

przejmuj c  wyrazisto ci .  
   W ka dej nast pnej sekundzie siła ta b dzie czerpała moc z podstawowych 

zasobów jego energii  yciowej, wys czaj c j  z jego ciała. Kiedy zabrz czał zegar, 

wyrwał floret z dłoni oniemiałego sekundanta i skoczył naprzód. Irlog ledwie 

zd ył chwyci  swoj  bro  i odparowa  pierwsze pchni cie. Atak był tak 

gwałtowny,  e gardy floretów zetkn ły si , a ciała przeciwników zderzyły ze sob . 

Irlog zdawał si  by  zaskoczony tym w ciekłym natarciem, lecz zaraz u miechn ł 

si . Wiedz c, jak obaj byli bliscy wyczerpania, był pewien,  e Brion wykrzesał z 

siebie resztki sił. To ju  koniec z Brionem.  
   Odskoczyli od siebie i Irlog przeszedł do szczelnej obrony. Nawet nie próbował 

atakowa , po prostu pozwalał, by przeciwnik wyczerpał si  w bezskutecznych 

akcjach. Gdy w ko cu poj ł , swój bł d, przeraził si . Brion wcale nie słabł, 

przeciwnie, w miar  upływu czasu nacierał coraz energiczniej. Irloga ogarn ła 

rozpacz. Brion wyczuł j  i wiedział ju ,  e pi ty punkt nale y do niego.  
   Pchni cie - pchni cie - i za ka dym razem bro  rudowłosego olbrzyma coraz 

wolniej wracała na pozycj . Sztych pod gard . Uderzenie kulki o ciało... i łuk stali 

mi dzy dłoni  Briona a piersi  Irloga - tu  nad jego sercem.  
    Fale d wi ków - braw i okrzyków - leniwie omywały odizolowany umysł 

Briona, który tylko niejasno u wiadamiał sobie ich istnienie. Irlog upu cił floret i 

próbował u cisn  jego r k , lecz pod nim nagle ugi ły si  nogi. Obj ło go czyje  

background image

 

rami , podtrzymuj c go i prowadz c ku biegn cym sekundantom, ale on, 

wstrzymawszy ich gestem r ki, poszedł powoli o własnych siłach.  
   Tylko  e co  było nie tak i zdawało mu si ,  e idzie przez ciepły klej. I to idzie na 

kolanach. Nie, nie idzie - spada. Nareszcie. Mógł da  sobie spokój i upa .

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 2 

 

   Ihjel dał lekarzom jeden dzie , zanim przyszedł do szpitala. Brion wy ył, 

chocia  poprzedniej nocy nie było to jeszcze pewne. Teraz, dwa dni pó niej, 

kryzys min ł, i to było wszystko, czego Ihjel chciał si  na pocz tek dowiedzie . 

U ywaj c pogró ek i łokci, przedarł si  pod pokój nowego Zwyci zcy, 

napotykaj c pierwszy powa niejszy opór przy drzwiach.  
   - Jeste  tu bezprawnie, Zwyci zco Ihjelu - rzekł lekarz. A je li dalej b dziesz si  

pchał tu, gdzie ci  nie prosz , to nie zwa aj c na twoj  pozycj , b d  musiał 

rozwali  ci łeb.  
   Ihjel wła nie zacz ł szczegółowo wyja nia  lekarzowi, jak nikłe ma on szans , 

aby tego dokona , gdy przerwał im Brion. Rozpoznał nowo przybyłego po głosie - 

to był ten, który chciał go odwiedzi  w koszarach.  
   - Pozwól mu wej , doktorze Caulry - rzekł. - Chc  pozna  człowieka, który 

uwa a,  e jest co  wa niejszego od Twenties.  
   Ihjel zr cznie wymin ł zdezorientowanego lekarza i zamkn ł mu drzwi przed 

nosem. Spojrzał na le cego w łó ku Zwyci zc . Do obu r k Briona podł czone 

były kroplówki. Jego oczy były gł boko wpadni te i podkr one, a ich gałki 

mocno przekrwione. Cicha walka, jak  stoczył ze  mierci , wycisn ła na jego 

twarzy swoje pi tno. Jego kwadratowa, wystaj ca szcz ka wydawała si  

pozbawiona ciała, tak samo jak długi nos i stercz ce ko ci policzkowe, niczym 

drogowskazy wznosz ce si  po ród wiotkiej szaro ci skóry. Tylko zje ona 

szczotka krótko przyci tych włosów pozostała nie zmieniona. Brion wygl dał jak 

po długotrwałej i wyniszczaj cej chorobie.  
   - Wygl dasz okropnie - rzekł Ihjel. - Jednak gratuluj  zwyci stwa.  
   - Sam te  nie wygl dasz zbyt dobrze... jak na Zwyci zc  odci ł si  Brion. 

Wyczerpanie oraz nagły przypływ małostkowego gniewu na tego nieznajomego 

człowieka sprawiły,  e wyrwały mu si  te obra liwe słowa. Ihjel zignorował je.  
   Były jednak prawdziwe: Zwyci zca Ihjel nie bardzo wygl dał na Zwyci zc , a 

nawet na Anvharczyka. Wzrost i budow  miał jak nale y, ale jego mi nie były 

okryte grubymi pokładami tłuszczu - mi kkiej tkanki zwisaj cej fałdami z 

ko czyn i tworz cej workowate zgrubienia na karku i pod oczami. Na Anvharze 

nie było grubasów i wydawało si  nieprawdopodobne, by taki tłu cioch mógł 

kiedykolwiek zosta  Zwyci zc . Je eli nawet pod tym tłuszczem były jakie  

mi nie, to były bardzo dobrze ukryte. Tylko jego oczy zdawały si  nadal 

posiada  sił , która niegdy  pozwoliła mu pokona  wszystkich m czyzn na 

planecie i wygra  doroczne zawody. Brion spu cił wzrok pod ich pal cym 

spojrzeniem,  ałuj c teraz,  e bez powodu obraził tego człowieka. Był jednak zbyt 

słaby, by trudzi  si  przepraszaniem.  

background image

 

   Ihjelowi wcale na tym nie zale ało. Brion spojrzał na niego jeszcze raz i odniósł 

wra enie,  e tamten ma mu do powiedzenia co  wa nego, co , przy czym on sam, 

jego obelgi, a nawet Zawody, s  równie mało istotne co pyłki kurzu w powietrzu. 

Wiedział jednocze nie,  e to tylko majaczenia jego chorego umysłu, i próbował 

otrz sn  si  z tego wra enia. Spogl dali w milczeniu na siebie.  
   Drzwi za Ihjelem otworzyły si  bezszelestnie i go  obrócił si  błyskawicznie, z 

szybko ci  mo liw  tylko u anvharskiego atlety. Dr Caulry wła nie wchodził do 

rodka. Tu  za nim szli dwaj ro li m czy ni w uniformach. Ihjel naparł na nich 

całym ciałem, a szybko  jego ruchów i ogromna masa odrzuciły ich z powrotem - 

kł bowisko bezładnie machaj cych r k i nóg. Zatrzasn ł im drzwi przed nosem i 

zamkn ł je na klucz.  
   - Musz  z tob  porozmawia  - powiedział, znowu odwracaj c si  do Briona. - W 

cztery oczy - dodał, po czym nachylił si  i jednym ruchem zerwał sznur 

komunikatora.  
   - Wyno  si  - powiedział Brion. - Gdybym tylko mógł... - No, ale nie mo esz, 

wi c musisz tu le e  i słucha . S dz ,  e mamy jakie  pi  minut, zanim 

zdecyduj  si  wyłama  drzwi, i nie chc  traci  ani chwili. Czy polecisz ze mn  na 

inn  planet ? Jest zadanie, które musi by  wykonane. To moja robota, ale b dzie 

mi potrzebna pomoc. Jeste  jedynym, który mo e mi jej udzieli . Teraz mi 

odmów - dodał, widz c,  e Brion chce odpowiedzie .  
   - Oczywi cie,  e odmawiam - rzekł Brion, czuj c si  nieco głupio i lekko 

rozzłoszczony,  e tamten wkłada mu słowa w usta. - Moj  planet  jest Anvhar. 

Dlaczego miałbym j  opuszcza ? Moje miejsce jest tu i moja praca równie . 

Mógłbym te  doda ,  e wła nie zwyci yłem w Twenties. Moim obowi zkiem jest 

zosta  tutaj.  
   - Nonsens. Ja te  jestem Zwyci zc , a opu ciłem Anvhar. Prawdziwym 

powodem jest to,  e chciałby  si  troch  nacieszy  powszechnym zachwytem, na 

który tak ci ko pracowałe . Poza Anvharem nikt nawet nie wie, kim jest 

Zwyci zca, nie mówi c ju  o szanowaniu go. B dziesz tam musiał stawi  czoła 

całej Galaktyce i nie wini  ci  za to,  e jeste  troch  przestraszony. Kto  gło no 

załomotał w drzwi.  
   - Nie mam siły si  zło ci  - powiedział chrapliwie Brion. - I nie mog  si  zmusi  

do podziwiania twoich idei, skoro pozwalaj  ci obra a  człowieka zbyt chorego, 

by mógł si  broni .  
   - Przepraszam - powiedział Ihjel bez  ladu skruchy czy współczucia w głosie. - 

Jednak chodzi o sprawy znacznie wa niejsze ni  twoje zranione uczucia. Teraz 

nie mamy zbyt wiele czasu, wi c chc  si  tylko podzieli  z tob  pewn  my l .  
   - My l , która skłoni mnie, abym poleciał z tob  do innych  wiatów? Wiele 

oczekujesz.  

background image

 

   - Nie, sama my l ci  nie przekona, ale stanie si  tak, kiedy j  sobie przetrawisz. 

Je eli naprawd  j  rozwa ysz, to stwierdzisz,  e pozbyłe  si  wielu złudze . Tak 

jak wszyscy na Anvharze, jeste  naukowym humanist  o przekonaniach opartych 

na wierze w Zawody. Akceptujesz szacowne instytucje, nie po wi caj c im nawet 

chwili refleksji. Wy wszyscy tu nie wracacie cho by jedn  my l  w przeszło , ku 

tym bezimiennym miliardom, które wiodły n dzny  ywot, nim ludzko  powoli 

osi gn ła taki przyzwoity poziom  ycia, jaki macie dzi . Czy kiedykolwiek 

my lisz o wszystkich tych ludziach, którzy cierpieli i umierali w n dzy i 

ciemnocie, nim cywilizacja d wign ła si  na kolejny stopie  rozwoju?  
   - Jasne,  e o nich nie my l  - odparł Brion. - Dlaczego miałbym to robi ? Nie 

mog  zmieni  przeszło ci.  
   - Ale mo esz zmieni  przyszło ! - odparował Ihjel. Jeste  co  winien cierpi cym 

przodkom, którzy umie cili ci  tu, gdzie si  dzi  znajdujesz. Je eli naukowy 

humanizm jest dla ciebie czym  wi cej ni  pustym hasłem, to musisz posiada  

jakie  poczucie obowi zku. Czy nie chcesz spróbowa  spłaci  odrobiny tego długu 

pomagaj c innym, którzy dzi  s  równie zacofani i dr czeni plagami jak niegdy  

nasz prapradziad troglodyta?  
   Łomotanie do drzwi stało si  gło niejsze, co poł czone z wywołanym 

lekarstwami dzwonieniem w uszach, utrudniało Brionowi my lenie.  
   - W ogólnych zarysach, oczywi cie, zgadzam si  z tym zacz ł niepewnie. - 

Jednak wiem,  e niczego nie zdziałam, je eli nie b d  emocjonalnie 

zaanga owany. Logiczne decyzje, je eli nie towarzyszy im osobiste przekonanie, 

rodz  działania nieskuteczne.  
   - Zatem dotarli my do sedna sprawy - rzekł łagodnie Ihjel. Plecami opierał si  o 

drzwi, amortyzuj c uderzenia jakiego  ci kiego przedmiotu, którym posługiwali 

si  szturmuj cy. - Pukaj , a wi c niebawem b d  musiał i . Nie mam czasu na 

szczegóły, jednak r cz  ci słowem Zwyci zcy,  e jest co , co mo esz zrobi . Tylko 

ty. Je li mi pomo esz, mo emy uratowa  siedem milionów ludzkich istnie . 

Uwierz mi.  
   Zamek p kł i drzwi zacz ły si  otwiera . Ihjel dopchn ł je z powrotem na 

jeszcze jedn  chwil .  
   - Oto idea, któr  chc  ci da  pod rozwag . Dlaczego w całej Galaktyce pełnej 

walcz cych ze sob , nienawidz cych si , zacofanych planet tylko mieszka cy 

Anvharu mieliby by  jedynymi, którzy opieraj  swoj  egzystencj  na 

skomplikowanej serii sportowych rozgrywek? 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 3

 

 

   Teraz nie było ju  mo liwo ci, aby utrzyma  drzwi, zreszt  Ihjeł nawet nie 

próbował. Odsun ł si  na bok i do pokoju wtoczyli si  dwaj m czy ni. Wymin ł 

ich bez słowa i wyszedł.  
   - Co si  stało? Co on zrobił? - pytał lekarz, wpadaj c przez rozbite drzwi.  
   Obrzucił spojrzeniem zestaw urz dze  monitoruj cych stoj cych u stóp łó ka 

Briona. Oddech, temperatura, praca serca i ci nienie krwi - wszystko było w 

normie. Pacjent le ał spokojnie. Nie odpowiadał.  
   Brion miał o czym my le  przez reszt  dnia. Przychodziło mu to z trudem. 

Zm czenie,  rodki uspokajaj ce i lekarstwa sprawiły,  e zatracał poczucie 

rzeczywisto ci. Natr tnie powracaj ce my li tłukły mu si  w obolałej głowie. Co 

Ihjel chciał przez to powiedzie ? Co to za nonsens o Anvharze? Anvhar był taki, 

poniewa ... no, po prostu taki był. To przyszło samo z siebie. A mo e nie?  
   Historia planety była bardzo prosta. Nigdy, od pocz tków swojego istnienia, 

Anvhar nie miał niczego, co miałoby jak kolwiek warto  handlow . Le ał na 

uboczu ucz szczanych mi dzygwiezdnych szlaków, pozbawiony minerałów 

wartych wydobycia i transportowania na ogromne odległo ci, oddalony od 

najbli szych zamieszkanych  wiatów. Polowanie na zwierz ta futerkowe i 

sprzedawanie ich skór, cho  zyskowne, nie wystarczało do stworzenia handlu na 

szersz  skał . Dlatego te  nigdy nie doszło do  adnej zorganizowanej próby 

skolonizowania planety. Została w ko cu zasiedlona przez przypadek. Liczne 

grupy badaczy z innych planet zało yły tu swoje stacje badawcze i obserwacyjne, 

znajduj c na maj cym niezwykły cykl roczny Anvharze niezliczone ilo ci danych 

do gromadzenia i zapisywania. Długotrwałe ekspedycje skłoniły badaczy do 

sprowadzenia rodzin i tak, wolno lecz nieustannie, kolonia zacz ła si  rozrasta . 

Pó niej sprowadzili si  tu łowcy futer, powi kszaj c niewielk  populacj . Takie 

były pocz tki.  
   Niewiele zapisów pozostało z tamtych dni i historia pierwszych sze ciu stuleci 

anvharskich dziejów pozostawała bardziej sfer  domysłów ni  faktów. Gdzie  w 

tym czasie doszło do Upadku, i w zamieszaniu, jakie ogarn ło cał  galaktyk , 

Anvhar musiał toczy  własn  walk . Kiedy Imperium Ziemi rozpadło si , był to 

koniec czego  wi cej ni  tylko epoki. Uczeni w stacjach obserwacyjnych 

stwierdzili,  e reprezentuj  instytucje, które przestały istnie . Zawodowi my liwi 

nie mieli rynku zbytu na swoje futra, poniewa  Anvhar nie posiadał własnych 

statków mi dzygwiezdnych. Szcz liwie Upadek nie poci gn ł za sob  dla 

Anvharu jakich  szczególnie dokuczliwych skutków, poniewa  planeta była 

całkowicie samowystarczalna. Gdy tylko jego mieszka cy oswoili si  z my l ,  e 

s  teraz suwerennym  wiatem, a nie zbieranin  przypadkowych osób z ró nie 

ulokowanymi miejscami odniesie  i zale no ci,  ycie zacz ło si  toczy  

normalnym trybem. Niełatwo - bo  ycie na Anvharze nigdy nie było łatwe - ale 

przynajmniej bez  adnych wi kszych wstrz sów.  

background image

 

10 

   Z upływem czasu pogl dy i mentalno  mieszka ców uległy znacznym 

przeobra eniom. Podj to wiele prób stworzenia jakiej  formy stabilnego 

społecze stwa. Z tego okresu pozostało równie  niewiele zapisów, oprócz 

odnotowania faktu,  e próby te znalazły swoj  kulminacj  w Zawodach.  
   Aby zrozumie , czym s  Zawody, trzeba zna  niezwykł  orbit , po jakiej 

Anvhar kr y wokół swego sło ca - Ophiuchi 70. W układzie tym s  i inne 

planetoidy, ka da o orbicie mniej lub bardziej zbli onej do elipsy. Anvhar jest 

niew tpliwie niezwykł  planet , by  mo e odebran  innemu sło cu. Przez 

wi ksz  cz  swego siedemsetosiemdziesi ciodniowego roku porusza si  po 

orbicie o ostrym łuku, odległym od peryhelium niczym kometa. Kiedy wraca, 

nast puje krótkie gor ce lato, trwaj ce w przybli eniu osiemdziesi t dni, a potem 

znów nastaje długa zima. Ta powa na ró nica w przebiegu zmian pór roku 

spowodowała odpowiedni  adaptacj  rodzimych form  ycia. Podczas zimy 

wi kszo  zwierz t zapada w sen, a ro liny trwaj  w stanie przetrwalników lub 

nasion. Niektórzy ciepłokrwi ci ro lino ercy pozostaj  aktywni w okrytych 

niegiem tropikach; na nich z kolei  eruj  pokryte futrem drapie niki. Chocia  

niewiarygodnie zimna, w porównaniu z latem jest zima okresem spokoju. Lato 

jest bowiem por  szale czego wzrostu. Ro liny gwałtownie budz  si  do  ycia z 

sił , która rozsadza skały, i rosn  tak szybko,  e proces ten mo na dostrzec gołym 

okiem. Płachty  niegu topniej  tworz c bagna, z których w ci gu kilku dni 

wyrasta wysoka d ungla. Wszystko ro nie, p cznieje, rozmna a si . Jedne ro liny 

wyrastaj  na drugich, walcz c o dost p do  yciodajnej energii słonecznej. 

Wszystko od ywia si  i jest zjadane, i rozkwita w ci gu tego krótkiego czasu. Gdy 

przyjd  pierwsze  niegi i znów nastanie zima, do kolejnego nadej cia lata trzeba 

b dzie czeka  a  siedemset dni.  
   Aby pozosta  przy  yciu, człowiek musiał si  przystosowa  do tego 

anvharskiego cyklu.  ywno  nale ało gromadzi  i magazynowa  w ilo ci 

wystarczaj cej na przetrwanie długiej zimy. Pokolenie za pokoleniem adaptowało 

si  do tych warunków, a  mieszka cy planety zacz li uwa a  t  zwariowan  

nierównowag  pór roku za co  zupełnie normalnego. Pierwsza odwil  niemal nie 

istniej cej wiosny wywoływała rozległe zmiany metaboliczne w ich organizmach. 

Warstwy podskórnego tłuszczu znikały, a na pół u pione gruczoły potowe budziły 

si  do  ycia. Inne zmiany były mniej widoczne, ale równie wa ne. Aktywno  

korowego o rodka snu ulegała zahamowaniu. Krótka drzemka lub jedna noc snu 

na dwa lub trzy dni była zupełnie wystarczaj ca.  ycie toczyło si  gwałtownie i 

pospiesznie, w sposób doskonale dostosowany do warunków  rodowiska. Do 

pierwszych mrozów szybko rosn ce plony były wyhodowane i zebrane, połcie 

mi sa zakonserwowane lub zamro one w ogromnych chłodniach. Dzi ki swej 

nadzwyczajnej umiej tno ci przystosowania si , człowiek stał si  cz ci  

rodowiska i zapewnił sobie spokojne przetrwanie długich zim.  

   Fizyczna egzystencja została zabezpieczona. A co z  yciem duchowym? Na 

Ziemi prymitywny Eskimos potrafił zapada  w długotrwał  drzemk  b d c  

rodzajem zimowego snu. Cywilizowani ludzie mo e te  mogliby tak zrobi , ale 

tylko przez kilka miesi cy ziemskiej zimy. W przypadku zimy trwaj cej dłu ej od 

background image

 

11 

ziemskiego roku to było niemo liwe. Gdy zagwarantowane zostało zaspokojenie 

wszystkich fizycznych potrzeb, nuda stała si  wrogiem ka dego Anvharczyka, 

który nie był my liwym. A nawet i my liwi nie mogli pozostawa  samotnie na 

szlaku przez cał  zim . Jedn  z form reakcji była ucieczka w alkohol, drug  - 

przemoc. Pija stwo i zabójstwa pospołu były postrachem zimowej pory w latach 

po Upadku.  
   Twenties poło yły temu kres. Kiedy stały si  cz ci  normalnego  ycia, lato 

traktowano ju  tylko jako przerw  mi dzy kolejnymi zawodami. Twenties były 

jednak czym  wi cej ni  zawodami - były sposobem  ycia, który skanalizował 

wszystkie potrzeby tej planety: fizyczne, intelektualne, a tak e potrzeb  

współzawodnictwa. Był to rodzaj wieloboju - a wła ciwie podwójny dziesi ciobój - 

doprowadzony do szczytów utrudnienia, w którym zwyci stwo w grze w szachy i 

układaniu poematów liczyło si  równie wysoko, co bycie najlepszym w skokach 

narciarskich i w łucznictwie. Co roku odbywały si  ogólnoplanetarne igrzyska: 

jedne dla m czyzn, a drugie dla kobiet. Ka dy mógł startowa  w zawodach 

dowoln  liczb  razy. Nie było  adnego systemu punktacji sztucznie 

wyrównuj cego szanse poszczególnych zawodników. Ten, kto zwyci ał, był 

naprawd  najlepszy. Skomplikowana seria prób i eliminacji dawała zaj cie 

zawodnikom i kibicom na pół zimy. A był to zaledwie wst p do zmaga  

finałowych, które trwały miesi c i wyłaniały zwyci zc . Takim te  tytułem go 

obdarzano. Zwyci zca. M czyzna lub kobieta, którzy pokonali wszystkich 

innych zawodników na całej planecie i pozostawali niezwyci eni a  do 

nast pnego roku.  
   Zwyci zca. To był tytuł, z którego mo na było by  dumnym. Brion lekko 

poruszył si  na łó ku i zdołał przekr ci  si  tak,  e mógł spojrze  przez okno. 

Anvharski Zwyci zca. Jego nazwisko ju  umieszczano w podr cznikach historii 

jako nazwisko jednego z bohaterów planety. Teraz dzieci w szkołach b d  uczy  

si  o nim, tak jak on uczył si  o zwyci zcach z przeszło ci. B d  snu  wokół jego 

zwyci stw marzenia, wymy laj c przygody i robi c wszystko, aby mu kiedy  

dorówna . Zosta  Zwyci zc  było najwi kszym zaszczytem we wszech wiecie.  
   Popołudniowe sło ce przebłyskiwało spomi dzy chmur, odbijaj c si  mdł , 

zimn  po wiat  od bezkresnych, za nie onych pól. Samotna posta  na nartach 

przemierzała pust  równin ; oprócz niej nic si  nie poruszało. Brion poczuł nagłe 

przygn bienie i gł bokie znu enie; wszystko wygl dało inaczej, zupełnie jakby 

spojrzał w lustro z innej, uprzednio nieznanej strony.  
   U wiadomił sobie raptem ze straszliw  jasno ci ,  e zdobycie tytułu Zwyci zcy 

nie miało absolutnie  adnego znaczenia. To tak, jak by  najlepsz  pchł  w ród 

wszystkich pcheł na jednym psie.  
   Czym e bowiem był Anvhar? Skut  lodem planetk , zamieszkan  przez kilka 

milionów ludzkich pcheł, nieznanych i nieistotnych dla reszty galaktyki. Nie było 

tu nic, o co warto byłoby walczy ; wojny po Upadku omin ły ich. Anvharczycy 

zawsze byli z tego dumni - jakby to,  e było si  tak mało wa nym, mogło stanowi  

powód do dumy. Wszystkie pozostałe ludzkie  wiaty rozwijały si , walczyły, 

background image

 

12 

wygrywały, przegrywały, zmieniały si . Tylko na Anvharze  ycie toczyło si  z 

monotonn , cykliczn  jednostajno ci , niczym p tla ta my w magnetofonie...  
   Zwilgotniały mu oczy. Zamrugał. Łzy! U wiadomiwszy sobie ten 

nieprawdopodobny fakt, przestał u ala  si  nad sob . Był przera ony. Takie 

my lenie nie le ało w jego charakterze. Litowanie si  nad sob  nie uczyniło go 

Zwyci zc  - a wi c czemu robił to teraz? Anvhar był jego wszech wiatem - jak 

mógł cho  przez chwil  my le  o nim jak o mało wa nej planetce ci gn cej si  w 

ogonie cywilizacji? Co go napadło i sk d te dziwne my li?  
   Gdy tylko postawił sobie to pytanie, natychmiast przyszła odpowied . 

Zwyci zca Ihjel. Grubas mówi cy dziwne rzeczy i zadaj cy podchwytliwe 

pytania. Rzucił na niego urok jak jaki  czarodziej... czy diabeł w "Fau cie"? Nie, 

to czysty nonsens. Jednak co  zrobił. Mo e, wykorzystuj c osłabienie Briona, co  

mu zasugerował? Albo posłu ył si  hipnoz  podd wi kow  jak ten łotr w 

"Skutym Cerebrusie"? Brion nie miał  adnych podstaw, na których mógłby 

oprze  swoje podejrzenia, lecz był gł boko przekonany,  e to Ihjel był 

odpowiedzialny za stan jego ducha.  
   Gwizdn ł do przeł cznika czasowego przy swojej poduszce i naprawiony 

komunikator o ył. Na małym ekranie pojawiła si  dy urna piel gniarka.  
   - M czyzna, który był dzi  u mnie - powiedział Zwyci zca Ihjel. Czy wiesz, 

gdzie on jest? Musz  si  z nim skontaktowa .  
   Z jakiego  powodu te słowa zburzyły jej zawodowe opanowanie. Zacz ła co  

mówi , przeprosiła i wył czyła wizj . Kiedy ekran znów si  zapalił, jej miejsce 

zaj ł człowiek w uniformie.  
   - Pytałe  - powiedział stra nik - o Zwyci zc  Ihjela. Trzymamy go tu, w 

szpitalu, ze wzgl du na karygodny sposób, w jaki wtargn ł do twojego pokoju.  
   - Nie wnosz   adnej skargi. Czy mo esz poprosi  go, aby natychmiast do mnie 

przyszedł?  
   Stra nik z trudem ukrył zdziwienie.  
   - Przykro mi, Zwyci zco, ale nie widz  mo liwo ci. Doktor Caulry zostawił 

szczegółowe zalecenia i nie wolno ci prze...  
   - Doktor nie ma władzy nad moim  yciem osobistym przerwał Brion. - Nie 

jestem zaka nie chory i nie dolega mi nic prócz kra cowego wyczerpania. Chc  

widzie  tego człowieka. Natychmiast.  
   Stra nik wzi ł gł boki oddech i podj ł szybk  decyzj .  
   - Ju  jest w drodze - rzekł i wył czył si .  
   - Co ze mn  zrobiłe ? - spytał Brion, gdy Ihjel wszedł do pokoju. - Bo nie 

zaprzeczysz,  e podsun łe  mi dziwne my li?  

background image

 

13 

   - Nie, nie zaprzecz , poniewa  głównym celem mojego pobytu tutaj było wła nie 

podsuni cie ci tych "dziwnych my li".  
   - Powiedz mi, jak tego dokonałe  - nalegał Brion. Musz  wiedzie .  
   - Powiem ci, jednak jest wiele spraw, które powiniene  najpierw zrozumie , 

zanim zdecydujesz si  opu ci  Anvhar. Musisz o nich nie tylko usłysze , musisz w 

nie uwierzy . Najwa niejsz  spraw , prowadz c  do innych, jest prawda o twoim 

yciu tutaj. Jak s dzisz, jak powstały Zawody?  

   Brion, zanim odpowiedział, za ył podwójn  dawk  łagodnego 

psychostymulatora, który mu przepisano.  
   - Ja nie s dz  - powiedział. - Wiem. Mówi  o tym przekazy historyczne. Twórc  

zawodów był Giroldi, a pierwsze igrzyska odbyły si  w roku trzysta 

siedemdziesi tym ósmym przed Upadkiem. Od tej pory Twenties odbywały si  co 

roku. Na pocz tku były  ci le lokaln  imprez , jednak szybko osi gn ły rang  

ogólnoplanetarn .  
   - W zasadzie to prawda - powiedział Ihjel. - Jednak mówisz o tym, co si  stało, a 

ja pytałem, jak do tego doszło. Jakim cudem jeden człowiek zdołał barbarzy sk  

planet , zamieszkan  przez na wpół zwariowanych my liwych i rozpijaczonych 

farmerów, zamieni  w dobrze naoliwion  maszyn  społeczn  stworzon  na bazie 

sztucznego tworu Twenties? To po prostu niemo liwe.  
   - A jednak to było mo liwe! - upierał si  Brion. - Nie mo esz temu zaprzeczy . A 

w Zawodach nie ma niczego sztucznego. To logiczny sposób  ycia na planecie 

takiej jak ta. Ihjel za miał si  krótko i ironicznie.  
   - Bardzo logiczny - rzekł - tylko jak cz sto logika ma co  wspólnego z 

organizacj  klas społecznych i rz dzeniem? Nie chcesz pomy le . Postaw si  w 

poło eniu twórcy igrzysk, Giroldiego. Wyobra  sobie,  e wpadłe  na  wietny 

pomysł stworzenia Zawodów i chcesz przekona  do niego innych. Idziesz wi c do 

najbli szego zawszonego, kłótliwego, ciemnego, przesi kni tego wódk  my liwego 

i przedstawiasz mu t  ide . Mówisz mu,  e program zło ony z zaj  takich jak 

poezja, łucznictwo i szachy mo e uczyni  jego  ycie o wiele bardziej 

interesuj cym i bogatszym. Zrób to. Tylko przez cały czas miej oczy szeroko 

otwarte i trzymaj r k  na kolbie.  
   Brion musiał si  roze mia  z absurdalno ci tego pomysłu. Oczywi cie, to nie 

mogło si  zdarzy  w taki sposób. A jednak, skoro si  zdarzyło, musiało istnie  

jakie  proste wyja nienie.  
   - Mo emy to wałkowa  przez cały dzie  - powiedział Ihjel - i nie wpadniesz na 

wła ciwe rozwi zanie, chyba  e...  
   Urwał nagłe, spojrzawszy na komunikator.  wiatło gotowo ci paliło si , chocia  

ekran pozostawał ciemny. Wyci gn ł tłuste łapsko i zerwał  wie o poło one 

przewody.  

background image

 

14 

   - Ten twój doktor jest bardzo ciekawski i niech taki pozostanie. Prawda ukryta 

za Twenties to interes nie jego, ale twój. Musisz zrozumie ,  e  ycie, jakie tu 

wiedziesz, jest całkowicie sztucznym tworem, stworzonym przez ekspertów 

socjotechniki i wcielonym w  ycie przez wyszkolonych agentów operacyjnych.  
   - Bzdura! - przerwał Brion. - Systemów społecznych nie mo na wymy li  i 

narzuca  narodom, ot tak sobie. Nie bez przelewu krwi i przemocy.  
   - Sam wygadujesz bzdury - rzekł Ihjel. - Mogło to by  prawd  u zarania 

dziejów, ale nie teraz. Czytałe  zbyt wielu klasyków ze starej Ziemi: wyobra asz 

sobie,  e nadal  yjemy w wiekach przes dów. Tylko dlatego,  e faszyzm i 

komunizm narzucono niegdy  sił  opornym społecze stwom, uwa asz, i  tak 

musi by  zawsze. Wró  my l  do swoich ksi ek. Dokładnie w tej samej epoce 

dawne kraje kolonialne, takie jak Indie i Zwi zek Pa stw Afryki Północnej 

zaadoptowały zasady demokracji oraz samorz dno ci, i jedyne akty przemocy 

miały miejsce w ród lokalnych ugrupowa  religijnych. Zmiany s  krwiobiegiem 

ludzko ci. Wszystko, co dzi  akceptujemy jako oczywiste, było kiedy  nowo ci . A 

jedn  z ostatnich nowo ci s  próby kierowania ludzkich społeczno ci ku czemu  

bardziej nastawionemu na szcz cie jednostki.  
   - To kompleks Boga - powiedział Brion. - Wpasowywanie ludzkich istnie  w 

pewn  form , oboj tnie czy tego chc , czy nie.  
   - Społecze stwa mog  tak to odczuwa  - zgodził si  Ihjel. - Tak było na 

pocz tku, i kilka prób wmuszenia społecze stwom nieodpowiednich systemów 

politycznych przyniosło katastrofalne rezultaty. Nie wszystkie były nieudane. 

Nasz Anvhar iest koronnym dowodem na to, jak skuteczna mo e by  ta technika, 

je eli j  wła ciwie zastosowa . Jednak teraz ju  si  tego tak nie robi. Podobnie 

jak w przypadku wszystkich innych nauk stwierdzili my,  e im wi cej wiemy, 

tym wi cej pozostaje do odkrycia. Dzi  ju  nie próbujemy kierowa  cywilizacji ku 

celom, które uwa amy za korzystne. Jest zbyt wiele takich celów, a brak 

obiektywizmu nie pozwala nam odró ni  dobre od złych. Jedyne, co robimy 

teraz, to próba ochrony rozwijaj cych si  cywilizacji, tchni cia  ycia w te, które 

popadły w stagnacj  i opłakiwania wymarłych. Kiedy interweniowali my po raz 

pierwszy, tu, na Anvharze, teoria nie była jeszcze tak rozwini ta. Skomplikowane 

ze zrozumiałych wzgl dów równania okre laj ce, który stopie  rozwoju w skali 

od jeden do pi  osi gn ła dana cywilizacja, nie zostały wówczas jeszcze 

wyprowadzone. Ówczesna technika polegała na opracowaniu sztucznej kultury, 

najbardziej korzystnej dla danej planety, i wpasowaniu jej w odpowiedni  form .  
   - Jak mo na tego dokona ? - zapytał Brion. - W jaki sposób zrobiono to na 

Anvharze?  
   - No, to ju  pewien post p. W ko cu pytasz si : "jak". Ta metoda kosztowała 

ycie wielu agentów i znaczne sumy pieni dzy. W celu zach cenia do pojedynków 

poło ono nacisk na poj cie honoru osobistego, a to prowadziło do zwi kszonego 

zainteresowania sztuk  walki. Kiedy osi gni to ten cel, do akcji wkroczył Giroldi 

i pokazał,  e zorganizowane igrzyska mog  by  bardziej interesuj ce ni  

background image

 

15 

przypadkowe potyczki. Wł czenie konkurencji intelektualnych do programu 

zawodów było nieco trudniejsze, ale nie niemo liwe. Szczegóły s  nieistotne; teraz 

rozpatrujemy produkt ko cowy. Mam na my li ciebie. Jeste  nam bardzo 

potrzebny.  
   - Dlaczego ja? - spytał Brion. - Dlaczego jestem taki wyj tkowy? Dlatego,  e 

wygrałem Zawody? Nie mog  w to uwierzy . Patrz c obiektywnie, nie ma 

wi kszej ró nicy mi dzy mn  a tymi, którzy zaj li dziesi  dalszych miejsc. 

Czemu nie zwrócisz si  do którego  z nich? Mog  wykona  to zadanie równie 

dobrze jak ja.  
   - Nie, nie mog . Pó niej powiem ci, dlaczego jeste  jedynym człowiekiem, 

którym mog  si  posłu y . Nasz czas si  ko czy i najpierw musz  ci  jeszcze 

przekona  co do kilku innych rzeczy. - Zerkn ł na zegarek. - Mamy mniej ni  

trzy godziny. Przez ten czas musz  ci powiedzie  tyle o naszej pracy,  eby  mógł 

sam zdecydowa , czy chcesz si  do nas przył czy .  
   - Widz ,  e masz do  napi ty plan dnia - rzekł Brion. Mo esz zacz  od 

wyja nienia, kogo masz na my li mówi c "my"  
   - Cultural Relationships Foundation. Samorz dn , prywatn  organizacj , 

której celem jest utrwalanie pokoju i zapewnianie suwerenno ci oraz dobrobytu 

niezale nym planetom, tak aby wszystkie czerpały korzy ci z kwitn cego dzi ki 

temu handlu i wzajemnych dobrych stosunków.  
   - To brzmi jak cytat - rzekł Brion. - Nikt nie zdołałby wymy li  czego  takiego 

na poczekaniu.  
   - Bo to jest cytat ze statutu naszej organizacji. Wszystko to bardzo pi knie, ale 

teraz mówmy konkretnie. O tobie. Jeste  wytworem starannie przemy lanego i 

wysoko rozwini tego społecze stwa. Twoja osobowo  ukształtowała si  w 

wyniku wychowania w społeczno ci tak nielicznej,  e wymagaj cej zaledwie 

umiarkowanej kontroli rz du. Przeci tne anvharskie wykształcenie i tak jest 

doskonałe, a dzi ki uczestnictwu w zawodach zdobyłe  zasoby wiedzy, dzi ki 

którym nie ust pujesz najt szym mózgom galaktyki. Byłaby to niepowetowana 

strata i zmarnowałby  całe swoje  ycie, gdyby  po tym długim treningu zaszył si  

na jakiej  odludnej farmie.  
   - Nisko mnie cenisz. Zamierzam uczy ...  
   - Zapomnij o Anvharze! - Ihjel przerwał mu niecierpliwym machni ciem r ki. -

Ten  wiat poradzi sobie zupełnie dobrze i bez ciebie. Musisz o nim zapomnie . 

Pomy l, jak mało jest wa ny w porównaniu z cał  galaktyk , we  pod uwag  

yj ce nie w dobrobycie, lecz w nieustannym cierpieniu rzesze ludzkich istot. 

Musisz zastanowi  si , co mo esz zrobi ,  eby im pomóc.  
   - A co ja mog  zrobi  jako jednostka? Dawno ju  min ły dni, gdy jeden 

człowiek, jak Cezar czy Aleksander, mógł wstrz sn  posadami  wiata.  

background image

 

16 

   - To prawda, a zarazem nieprawda - odpowiedział Ihjel. - W ka dym konflikcie 

s  osoby kluczowe, ludzie działaj cy jak katalizator, który, u yty w odpowiedniej 

chwili, zapocz tkowuje reakcj  chemiczn . Mo esz by  jednym z takich ludzi, ale 

musz  uczciwie wyzna ,  e na razie nie jestem w stanie ci tego udowodni . Tak 

wi c, aby oszcz dzi  czas i unikn  nie ko cz cej si  dyskusji, my l ,  e b d  

musiał odwoła  si  do twojego poczucia obowi zku.  
   - Obowi zku wzgl dem kogo?  
   - Ludzko ci, oczywi cie. Wzgl dem niezliczonych miliardów umarłych, którzy 

utrzymywali w ruchu t  machin , jaka zapewniła ci bogate, długie i szcz liwe 

ycie, jakim si  cieszysz. To, co oni ci dali, musisz zwróci  innym. To przecie  

fundamentalna zasada humanistycznej moralno ci.  
   - Zgadza si . I na dłu sz  met  jest to bardzo dobry argument. Jednak nie tak 

dobry, aby wyci gn  mnie z tego łó ka przed upływem nast pnych trzech 

godzin.  
   - To ju  jaki  sukces - powiedział Ihjel. - Zgadzasz si  z tokiem mojego 

rozumowania. Teraz zastosuj  go do twojej osoby. Oto teza, której zamierzam 

dowie . Istnieje planeta zamieszkana przez siedmiomilionowy naród. Je li nie 

uda mi si  zrealizowa  mojego planu, ta planeta zostanie całkowicie zniszczona. 

Moim zadaniem jest nie dopu ci  do tego i dlatego tu jestem. Sam nie zdołam tego 

dokona . Oprócz innych potrzebuj  ciebie. Nie kogo  takiego jak ty, ale ciebie i 

tylko ciebie.  
   - Zostało ci piekielnie mało czasu, by mi to wszystko udowodni  - wtr cił Brion 

- wi c pozwól,  e ułatwi  ci zadanie. Praca, któr  wykonujesz, ta planeta, 

niebezpiecze stwo gro ce jej mieszka com to fakty, które niew tpliwie mo esz 

udowodni . Zaryzykuj  i przyjm ,  e ta cała sprawa nie jest gigantycznym 

blefem, a wi c,  e maj c czas, mo esz wszystkiego dowie . W ten sposób 

dyskusja znów wraca do mojej osoby. Jak mo esz wykaza ,  e jestem jedyn  

osob  w Galaktyce mog c  ci pomóc?  
   - Mog  na to odpowiedzie : dzi ki twoim szczególnym zdolno ciom.  
   - Szczególnym zdolno ciom? W niczym nie ró ni  si  od innych mieszka ców 

tej planety.  
   - Mylisz si  - rzekł Ihjel. - Jeste  chodz cym dowodem pot gi ewolucji. Nieliczne 

osobniki o szczególnych cechach wyst puj  ze stał  cz stotliwo ci  w ród 

egzemplarzy ka dego gatunku, z człowiekiem wł cznie. Ostatni empata urodził 

si  na Anvharze dwa pokolenia temu i przez cały ten czas czekałem na 

nast pnego.  
   - Co, u licha, znaczy "empata" i w jaki sposób poznajesz go, gdy go napotkasz? 

- Brion zachichotał, rozmowa stawała si  wr cz niewiarygodna.  
   - Mog  go rozpozna , poniewa  sam jestem empat . Nie ma innego sposobu. A 

je eli chodzi o to, na czym polega czynna empatia, to przykład jej działania 

background image

 

17 

miałe  nieco wcze niej, kiedy naszły ci  te dziwne my li o Anvharze. Wiele czasu 

upłynie, mim si  tego nauczysz, natomiast bierna empatia jest twoj  rodzon  

umiej tno ci . To oznacza wra liwo  na stan uczu  czy te , jak kto woli, ducha 

innych ludzi. Empatia nie polega na czytaniu my li; lepiej mo na j  opisa  jako 

wyczuwanie czyich  emocji, uczu  i pragnie . Nie mo na okłama  wy wiczonego 

empaty, poniewa  wyczuje prawdziwe zamian~ za zasłon  werbalnych kłamstw. 

Nawet twoje słabo rozwini te zdolno ci okazały si  niezwykle u yteczne podczas 

Zawodów. Mogłe  przewidzie  zamiary przeciwnika, poniewa  wiedziałe , jaki 

wykona ruch w tej samej chwili, gdy spr ał si  do ataku. Zaakceptowałe  ten 

fakt, nigdy si  nad nim nie zastanawiaj c. - Sk d o tym wiesz?  
   Brion wiedział,  e tak było, ale nigdy nie zdradził swego sekretu.  
   Ihjel u miechn ł si .  
   - Po prostu zgadłem. Jednak pami taj,  e ja tak e wygrałem Zawody i wtedy te  

nic nie wiedziałem o empatii. Dobrze jest mie  takie umiej tno ci poza tymi, które 

zdobywa si  przez długotrwałe treningi. W ten sposób doszli my do dowodu, o 

którym mówili my przed minut , kiedy powiedziałe ,  e przekonam ci , je li 

udowodni ,  e jeste  jedyn  osob , która mo e mi pomóc. Jestem przekonany,  e 

tak jest i w tej sprawie nie mog  ci  okłama . Mo na kłama  o swoich 

przekonaniach, mo na przekonania opiera  na fałszywych przesłankach lub 

zmienia  je, jednak nie mo na si  co do nich okłamywa  samemu. I, co równie 

wa ne, nie mo na oszuka  empaty co do swoich przekona . Czy chcesz zobaczy , 

co teraz odczuwam? "Zobaczy " to nieodpowiednie słowo, ale na razie w 

słowniku nie ma odpowiednich okre le  na tego rodzaju zjawiska. Inaczej, czy 

chcesz przył czy  si  do moich uczu ? Wyczuwa  moje zamiary, wspomnienia i 

emocje. czu  to co ja?  
   Brion próbował zaprotestowa , ale było ju  za pó no. Było to tak, jak gdyby 

kto  otworzył drzwi jego zmysłów, i nie był w stanie nic na to poradzi .  
   - Dis... - powiedział gło no Ihjel. - Siedem milionów mieszka ców... bomby 

wodorowe... Brion Brandd.  
   To były tylko słowa kluczowe, drogowskazy skojarze . Przy ka dym Brion czuł 

wzbieraj c  fal  emocji tamtego.  
   Tu nie mogło by  mowy o kłamstwie - co do tego Ihjel miał racj . To było 

surowe tworzywo, z jakiego składaj  si  uczucia, podstawowe reakcje i symbole 

pami ci.  
   DIS... DIS... DIS... to było słowo to była planeta i to słowo rozbrzmiewało jak 

werbel, werbel ten d wi k jego uderze  otaczał i była pustynna planeta, planeta 

mierci gdzie  ycie było  mierci  a  mier  była lepsza ni   ycie, prymitywna 

barbarzy ska zacofana n dzna paskudna przera aj ca wroga niego cinna planeta, 

gor ca pal ca, rozpra ona , piaszczysta pustynia, gdzie piaski i piaski i piaski które 

płon  płon ły i b d  płon , a lud tej planety tak prymitywny paskudny n dzny 

barbarzy ski niby-ludzki, ludzki mniej ni  ludzki, lecz wszyscy oni b d  MARTWI i 

background image

 

18 

MARTWYCH b dzie siedem milionów poczerniałych zwłok i to stanie si  koszmarem 

wszystkich twoich snów, snów zawsze poniewa  te BOMBY WODOROWE czekaj  

by ich zabi  chyba... chyba... chyba...  e ty Ihjel powstrzymasz ich ty Ihjel ( MIER ) 

ty ( MIER ) ty ( MIER ) sam nie mo esz tego zrobi  ty ( MIER ) musisz mie  

BRIONA BRANDDA całkiem-zielonego-surowego-nie-wyszkolonego- Briona-

Brandda-do-pomocy on jest jedynym w Galaktyce który mo e tego dokona ...  
   Gdy potok wra e  przestał pły , Brion u wiadomił sobie,  e le y na plecach w 

swoim łó ku, zlany potem, wstrz sany dreszczem doznanych emocji. Naprzeciw 

niego siedział Ihjel z twarz  ukryt  w dłoniach. Kiedy podniósł głow , Brion 

ujrzał w jego oczach  lad ciemno ci, których dopiero co do wiadczył.  
   -  mier  - powiedział Brion. - To straszliwe odczucie  mierci. To nie tylko lud 

Dis ma umrze . To było co  bardziej osobistego.  
   - Ja sam - rzekł Ihjel i w słowach tych kryły si  nie milkn ce echa nocy, któr  

przed chwil  Brion poczuł dzi ki swej nowo u wiadomionej sile. - Moja  mier , w 

niezbyt odległej przyszło ci. To jest ta cudownie straszliwa cena, jak  musisz 

zapłaci  za swój talent. Angst jest nieodł czn  cz ci  empatii. To fragment całej 

niezbadanej dziedziny, jak  jest siła psi, która zdaje si  by  niezale na od czasu. 

mier  jest tak szokuj ca i ostateczna,  e powraca echem wzdłu  linii przebiegu 

czasu. Im jest bli ej, tym wyra niej j  czuj . Nie mog  wyczu  dokładnej daty, 

tylko jej przybli on  lokalizacj  w czasie. To wła nie jest okropne. Wiem,  e 

umr  wkrótce po tym, jak wyl dujemy na Dis, a na długo przed zako czeniem 

tam pracy. Wiem, co trzeba tam zrobi , i znam ludzi, którym dotychczas si  to 

nie udało. Wiem te ,  e jeste  jedyn  osob , która mo e zako czy  prac , któr  

tam rozpocz łem. Czy teraz si  zgadzasz? Polecisz ze mn ?  
    Tak, oczywi cie. Polec  z tob . 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

19 

Rozdział 4

 

 

   - Nigdy nie widziałem nikogo tak w ciekłego jak ten lekarz - powiedział Brion.  
   - Trudno go o to wini  - mrukn ł Ihjel i przemie cił swoje ogromne cielsko za 

konsol , przy której przeprowadzał zakodowan  rozmow  z pokładowym 

komputerem. Szybko stukał w klawisze i odczytywał odpowiedzi z ekranu. - 

Pozbawiłe  go jego zawodowej sławy. Ile razy w  yciu trafi mu si  szansa 

piel gnowa  i doprowadzi  do zdrowia wyczerpanego zawodami Zwyci zc  

Twenties?  
   - S dz ,  e niewiele. Dziwi  si  tylko, jak udało ci si  go przekona ,  e ty i ten 

statek mo ecie zadba  o mnie równie dobrze jak jego szpital.  
   - Nigdy by mi si  to nie udało - rzekł Ihjel. - Jednak ja i Cultural Relationships 

Foundation mamy na Anvharze paru wpływowych przyjaciół. Musz  przyzna , i  

musiałem wywrze  pewien nacisk na doktora.  
   Wyci gn ł si  w fotelu i spojrzał na ta m  z wydrukiem kursu wysuwaj c  si  z 

drukarki.  
   - Mamy mało czasu do stracenia, ale wol  sp dzi  go czekaj c na drugim ko cu 

trasy. Skoczymy, jak tylko umieszcz  ci  w polu zeroczasowym.  
   Działanie ochronnego pola zeroczasowego nie jest wyczuwalne dla  adnego 

ludzkiego zmysłu. Wewn trz nie istnieje ci ar, ci nienie czy ból - nie ma  adnych 

wra e . Z wyj tkiem bardzo ; długich okresów przebywania w polu, zniesione 

jest te  poczucie upływu czasu. Brion miał wra enie,  e Ihjel wył czył pole w tej ; 

samej chwili, gdy je wł czył. Statek był nie zmieniony, tylko przez wizjer wida  

było przetykan  czerwieni  pustk  podprzestrzeni.  
   - Jak si  czujesz? - zapytał Ihjel.  
   Najwidoczniej statek te  był tego ciekaw. Skaner, unosz cy si  niecierpliwie tu  

nad polem ochronnym,  mign ł w dół i opadł na nagie przedrami  Briona. 

Anvharski lekarz udzielił szczegółowych wskazówek sekcji medycznej 

pokładowego komputera. Szybka analiza tuzina ró nych danych - i metabolizm 

Briona porównano z oczekiwan  norm . Najwidoczniej wszystko szło dobrze, 

poniewa  jedyn  reakcj  był zastrzyk witamin i glukozy.  
   - Na razie nie mog  powiedzie ,  e czuj  si  cudownie Brion wygodniej uło ył 

si  na poduszkach. - Jednak co dzie  jest lepiej, a wi c stale mi si  polepsza.  
   - Mam nadziej . Mamy tylko dwa tygodnie, zanim dotrzemy do Dis. S dzisz,  e 

do tego czasu dojdziesz do siebie?  
   - Nie obiecuj  - odparł Brion, delikatnie ugniataj c swój biceps. -Jednak my l , 

e tyle czasu mo e mi wystarczy . Jutro zaczn   wiczy . To powinno przywróci  

mi form . A teraz powiedz mi wi cej o Dis i o tym, co mam tam robi .  

background image

 

20 

   - Nie mam zamiaru tego powtarza , a wi c na jaki  czas pohamuj swoj  

ciekawo . Udajemy si  wła nie na punkt kontaktowy,  eby zabra  jeszcze 

jednego członka ekipy. To b dzie trzyosobowy zespół: ty, ja i egzobiolog. Gdy 

tylko znajdzie si  na pokładzie, udziel  wam szczegółowych informacji. Natomiast 

na razie mo esz wło y  głow  do skrzynki lingwofonu i popracowa  nad swoim 

disa skim. Zanim wyl dujemy, powiniene  nim biegle mówi .  
   Wykorzystuj c autohipnoz , Brion bez trudu opanował disa sk  gramatyk  i 

słownictwo, jednak wymowa sprawiała mu spore trudno ci. J zyk Disa czyków 

obfitował w zwarcia gło ni, cmokni cia i chrapliwe, gardłowe d wi ki, niemal 

wszystkie ko cówki były połkni te, zduszone lub skrócone. Kiedy Brion u ywał 

lustra głosowego i analizatora wymowy, Ihjel zaszywał si  w odległej cz ci 

statku, twierdz c,  e te okropne odgłosy utrudniaj  mu trawienie.  
   Ich statek leciał wyznaczonym kursem w podprzestrzeni. Utrzymywał swój 

kruchy ludzki ładunek w odpowiedniej temperaturze,  ywił go i dostarczał mu 

wie ego powietrza. Miał rozkaz troszczy  si  o zdrowie Briona, wi c czynił to, 

wci  sprawdzaj c zapisane w pami ci instrukcje i odnotowuj c stał  popraw . 

Inna cz  pokładowego komputera z niezm conym spokojem odliczała 

mikrosekundy, a  w ko cu, gdy w jego sercu zapaliła si  podana wcze niej cyfra, 

zamkn ł si  odpowiedni obwód. Zamrugała lampka i rozległ si  łagodny, ale 

natarczywy d wi k dzwonka.  
   Ihjel ziewn ł, odło ył raport, który wła nie przegl dał, i poszedł do sterowni. 

Wzdrygn ł si  mijaj c pomieszczenie, w którym Brion przesłuchiwał nagrania 

swoich zmaga  z disa szczyzn .  
   - Wył cz tego zdychaj cego brontozaura i zapnij pasy! krzykn ł przez cienkie 

drzwi. - Niebawem osi gniemy optimum i wpadniemy z powrotem w normaln  

przestrze .  
   Umysł ludzki potrafi przeby  niewiarygodne, mi dzygwiezdne przestrzenie, lecz 

nie jest w stanie pomie ci  całej o nich wiedzy. Cal w odniesieniu do ludzkiej 

dłoni jest spor  jednostk  miary.  
   W przestrzeni kosmosu sze cian o boku długo ci stu tysi cy mil jest 

mikroskopijnie małym sektorem.  wiatło przebywa t  odległo  w ułamku 

sekundy. Dla statku poruszaj cego si  z pr dko ci  wzgl dn  daleko wi ksz  od 

szybko ci  wiatła, taki sektor jest jeszcze mniejsz  jednostk  miary. Teoretycznie, 

znalezienie konkretnego obszaru tej wielko ci wydaje si  niemo liwe. 

Technologicznie, jest to cud powtarzaj cy si  tak cz sto,  e przestał ju  nawet by  

interesuj cy.  
   Brion i Ihjel siedzieli przypi ci do foteli, gdy nap d podprzestrzenny wył czył 

si  nagle, wyrzucaj c ich z powrotem w zwykł  czasoprzestrze . Nie odpi li 

pasów, tylko siedzieli i spogl dali na niewyra ne plamki odległych gwiazd. 

Pojedyncze sło ce, zapewne pi tego rz du wielko ci, było ich jedynym s siadem 

w tym zapadłym k ciku wszech wiata. Czekali, a  komputer, mamrocz c do 

siebie elektronicznym pomrukiem i dokonuj c niezliczonych oblicze , wykona 

background image

 

21 

wystarczaj c  liczb  pomiarów, by wyznaczy  ich pozycj  w przestrzeni 

kosmosu. Zad wi czał dzwonek alarmowy; silnik wł czył si  i wył czył tak 

szybko,  e obie te czynno ci zdawały si  by  jednoczesne. Sytuacja ta powtórzyła 

si  jeszcze dwukrotnie, nim komputer uznał,  e znalazł najlepsz  mo liw  pozycj  

i zapalił napis SILNIKI WYŁ CZONE. Ihjeł odpi ł pasy, przeci gn ł si  i 

przygotował posiłek. Precyzyjnie wyliczył czas trwania podró y. Na cztery 

godziny przed momentem osi gni cia celu we wł czonym odbiorniku rozległ si  

silny sygnał. Kiedy natarczywie zamigotał ! napis SILNIKI WŁ CZONE, znów 

zapi li pasy.  
   Statek wszedł w normaln  przestrze  na wystarczaj co dług  chwil , by wysła  

sygnał wywoławczy na ustalonej długo ci fali. Odebrał sygnał pasa erskiego 

promu i natychmiast odpowiedział odpowiednim hasłem. Prom przyj ł 

potwierdzenie i z gracj  zniósł dziesi ciostopowe, metalowe jajo. Gdy tylko 

znalazło si  ono poza zasi giem pola podprzestrzennego, macierzysty statek 

znikn ł, udaj c si  do odległego o całe lata  wietlne punktu przeznaczenia.  
   Statek Ihjela pod ył za sygnałem naprowadzaj cym. Urz dzenia pokładowe 

zarejestrowały i drobiazgowo przeanalizowały sygnał. Uwzgl dniaj c zjawisko 

Dopplera: k t, nat enie i przesuni cie, komputer wyliczył kurs i odległo . Po 

kilku minutach lotu znale li si  w zasi gu o wiele słabszego nadajnika kapsuły. 

Naprowadzenie statku według jego emisji było spraw  tak prost ,  e człowiek-

pilot mógł to zrobi  nawet bez pomocy komputera. W wizjerach pojawiła si  

błyszcz ca kula i znów znikn ła, gdy statek obrócił si  do niej lukiem 

wej ciowym. Zetkn wszy si  ze sob , magnetyczne uchwyty zatrzasn ły si .  
   - Zejd  i przyprowad  tego potworologa - powiedział Ihjel. - Ja tu zostan  i na 

wszelki wypadek przypilnuj  pulpitu. - Co mam robi ?  
   - Załó  skafander i otwórz luk zewn trzny. Wi kszo  kapsuł jest wykonana z 

nadmuchiwanej metalowej folii, wi c nie trud  si  szukaniem wej cia. Po prostu 

wytnij w niej dziur  tym du ym otwieraczem do konserw, który znajdziesz w 

skrzynce z narz dziami. A kiedy doktor Morees znajdzie si  na pokładzie, 

wypchnij kapsuł  za burt . Tylko najpierw wyjmij z niej radio i radiolokator. 

B d  nam jeszcze potrzebne.  
   Narz dzie rzeczywi cie wygl dało jak wielki otwieracz do konserw. Brion 

delikatnie obmacywał elastyczn , metalow  powłok  przylegaj c  do luku, 

upewniaj c si ,  e po drugiej stronie niczego nie ma. Wtedy wbił w ni  ostrze i 

wyci ł w cienkiej folii nieregularny otwór. Doktor Morees wypadł z kabiny jak 

oparzony, odpychaj c Briona na bok.  
   - O co chodzi? - zapytał Brion.  
    Tamten nie miał radia przy skafandrze, nie mógł wi c odpowiedzie , jednak 

energicznie potrz sn ł pi ci . Wizjer hełmu był matowy i Brion nie wiedział, 

jaki wyraz twarzy i towarzyszył temu gestowi. Wzruszył ramionami i zaj ł si  

zabezpieczaniem aparatów, wypychaniem w przestrze  przedziurawionej 

background image

 

22 

kapsuły i zamykaniem luku. Kiedy ci nienie na statku wróciło do normy, zdj ł 

hełm i gestem nakazał go ciowi zrobi  to samo.  
   - Jeste cie band  n dznych, kłamliwych kundli! - wypalił doktor Morees, gdy 

tylko zdj ł hełm. Brionowi opadła szcz ka. Doktor Morees miał długie, ciemne 

włosy, wielkie oczy i delikatne usta, zaci ni te teraz gniewnie. Doktor Morees była 

kobiet .  
    - Czy to ty jeste  tym brudnym wieprzem odpowiedzialnym za to dra stwo? - 

spytała złowrogo.  
   - W sterówce - rzekł pospiesznie Brion,  wiadomy,  e niekiedy tchórzostwo jest 

lepsze od odwagi. - Facet nazywa si  Ihjel. Jest go tak du o,  e znienawidzenie go 

zajmie ci sporo czasu. Ja tylko przył czyłem si  do...  
   Ostatnie słowa mówił ju  do jej pleców, bo wypadła z pomieszczenia. Ruszył za 

ni   wawo, nie chc c traci  pierwszego interesuj cego wydarzenia tej podró y.  
   - Porwana! Oszukana i zmuszona wbrew woli! Nie ma takiego s du w całej 

Galaktyce, który nie orzekłby najwy szego wymiaru kary, a ja b d  krzycze  z 

rado ci, gdy wturlaj  twoje tłuste cielsko do pojedynczej celi i...  
   - Nie powinni byli przysyła  kobiety - powiedział Ihjel, całkowicie ignoruj c jej 

w ciekły atak. - Prosiłem o wysoko wykwalifikowanego egzobiologa do 

wykonania trudnego zadania. Kogo  młodego i silnego,  eby mógł wykona  prac  

w terenie, w niezwykle ci kich warunkach. A moje biuro zatrudnienia przysyła 

mi najmniejsz  kobiet , jak  udało si  znale , tak , która rozpu ci si  w 

pierwszym deszczu.  
   - Na pewno nie! - krzykn ła Lea. - Kobieca wytrzymało  jest dobrze znana, a 

ja jestem w lepszej formie ni  przeci tna kobieta. To zreszt  nie ma nic do rzeczy. 

Wynaj to mnie do pracy na uniwersytecie na planecie Mollera i taki podpisałam 

kontrakt. Nagle ten dra  agent mówi mi,  e kontrakt został zmieniony. Przeczytaj 

podpunkt sto osiemdziesi t dziewi  "c" czy temu podobne bzdury, i zostaj  

przeniesiona. Wpycha mnie w ten duszny p cherz i bez słowa po egnania 

wyrzucaj  mnie za burt . Je eli to nie jest pogwałcenie swobód osobistych...  
   - Wprowad  nowy kurs, Brion - przerwał jej Ihjel. Znajd  najbli sze 

zamieszkane miejsce i skieruj tam statek. Musimy zostawi  t  kobiet  i znale  do 

tej pracy m czyzn . Udajemy si  na planet , która pod k tem zainteresowa  

egzobiologa nie ma sobie równych, ale potrzebny nam m czyzna, który umie 

wypełnia  rozkazy i nie zemdleje, kiedy zrobi si  gor co.  
   Brion zgłupiał. Nie miał poj cia, jak si  do tego zabra , poniewa  cał  

nawigacj  zajmował si  Ihjel.  
   - Och nie, nie zrobicie tego - powiedziała Lea. - Nie pozb dziecie si  mnie tak 

łatwo. Zaj łam pierwsze miejsce na moim roku, a wi kszo  pozostałych 

studentów była płci m skiej. Ten wszech wiat nale y do m czyzn tylko dlatego, 

e oni tak twierdz . Jak si  nazywa ta rajska planeta, na któr  lecimy?  

background image

 

23 

   - Dis. Udziel  ci dalszych informacji, jak tylko naprowadz  statek na kurs.  
   Odwrócił si  do konsoli, a Lea  ci gn ła z siebie skafander i poszła do łazienki 

przyczesa  włosy, Brion zamkn ł usta, i u wiadamiaj c sobie,  e od dłu szej 

chwili miał je otwarte.  
   - Czy to wła nie nazywasz psychologi  stosowan ? - zapytał.  
    - Niezupełnie. I tak miała zamiar zrobi , co do niej nale y, skoro podpisała 

kontrakt, nawet je eli nie czytała tego, co było w nim napisane drobnym 

drukiem, ale najpierw chciała da  wyraz im uczuciom. Ja tylko przyspieszyłem 

spraw , odwołuj c si  do niech ci do m skiej dominacji. Wi kszo  kobiet, które 

odniosły sukces w tradycyjnie m skich dziedzinach, wykazuje tak  odruchow  

niech ; zbyt cz sto padały jej ofiarami.  
   Umie cił ta m  z danymi kursu w odpowiednim urz dzeniu i zmarszczył brwi.  
   Jednak w tym, co powiedziała, tkwi ziarno prawdy. Chciałem młodego, 

sprawnego i wysoko wykwalifikowanego biologa. Nie spodziewałem si ,  e przy l  

mi kobiet , a teraz jest ta pó no,  eby j  odesła  z powrotem. Dis to nie miejsce 

dla kobiet.  
    - Dlaczego? - zapytał Brion w chwili, gdy Lea pojawiła si  w przej ciu.  
   - Wejd  do  rodka, poka  wam obojgu - powiedział Ihjel. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

24 

Rozdział 5

 

 

   - Dis - zacz ł Ihjel przegl daj c grub  teczk  - trzecia planeta sło ca Epsilon 

Eridani. Czwart  planet  jest Nyjord. Zapami tajcie to, bo ta informacja jest 

bardzo wa na. Trzeba mie  naprawd  istotne powody,  eby odwiedzi  Dis. Zbyt 

gor ca, zbyt sucha: temperatura w strefie umiarkowanej rzadko opada poni ej 

stu stopni Fahrenheita. Na tej planecie nie ma nic prócz rozpalonych skał i 

rozpra onych piasków. Wi kszo  wód znajduje si  pod ziemi  i na ogół jest 

niedost pna. Wody powierzchniowe wyst puj  wył cznie w postaci grz skich, 

nasyconych chemikaliami bagien, i bez gruntownego oczyszczenia nie s  zdatne 

do picia. Wszystkie fakty i liczby macie tu, w tej teczce, i mo ecie przestudiowa  

je pó niej. Teraz chc ,  eby cie oswoili si  z my l ,  e ta planeta nale y do 

najpaskudniejszych i najbardziej niego cinnych. Tak samo jak jej mieszka cy. 

Oto holo Disa czyka.  
   Lea sapn ła, gdy na ekranie pojawił si  trójwymiarowy wizerunek. Nie zdziwił 

jej wygl d m czyzny. Jako biolog specjalizuj cy si  w obcych formach  ycia 

widziała dziwniejsze widoki. Jej reakcj  spowodowała poza tego człowieka i 

wyraz jego twarzy - spr ony do skoku, z ustami  ci gni tymi w okrutnym 

grymasie, ukazuj cym wszystkie z by.  
   - Wygl da, jakby chciał zabi  fotografa - powiedziała.  
   - I prawie to zrobił, w chwil  po wykonaniu zdj cia. Jak wszyscy Disa czycy 

ywi nieprawdopodobn  nienawi  i pogard  dla wszystkich przybyszów z innych 

planet. Trzeba jednak przyzna ,  e nie bez powodu. Jego planeta została 

zasiedlona zupełnie przypadkowo w czasie Upadku. Nie znam szczegółów, ale 

ogólny obraz jest do  klarowny, poniewa  ich historia stanowi podło e 

wszystkich mitów i kultów animistycznych na Dis. Najwidoczniej niegdy  

eksploatowano tam na wielk  skal  surowce mineralne. Ten  wiat jest w nie do  

zasobny i s  łatwe do wydobycia. Jednak wod  mo na uzyska  tylko w wyniku 

kosztownego oczyszczania, i podejrzewam,  e wi kszo   ywno ci sprowadzano 

spoza planety, co było dobre, dopóki o osadnikach nie zapomniano, jak stało si  z 

wieloma planetami po Upadku. Wszystkie banki informacji zostały zniszczone w 

trakcie walk, a transportowce rud wcielono do kosmicznej floty. Dis została 

pozostawiona na pastw  losu. To, co si  stało z jej mieszka cami, stanowi 

przykład zdolno ci adaptacyjnych gatunku homo sapiens. Jednostki umierały, 

zazwyczaj w okropnych cierpieniach, ale gatunek przetrwał, bardzo zmieniony, 

ale wci  humanoidalny. Kiedy sko czyła si  woda i  ywno , a urz dzenia 

oczyszczaj ce popsuły si , musieli si  przystosowa  do warunków  rodowiska, 

aby prze y . Nie mogli skorzysta  z pomocy maszyn, ale zanim zepsuła si  

ostatnia instalacja uzdatniania wody, wystarczaj ca liczba Disa czyków 

zaadaptowała si  ju  do warunków panuj cych na planecie. Ich potomkowie 

wci  tam s , całkowicie zasymilowani ze  rodowiskiem. Temperatura ich ciała 

wynosi około sto trzydzie ci stopni fahrenheita, a w okolicy l d wi maj  

wyspecjalizowan  tkank  magazynuj c  wod . To tylko drobne zmiany w 

background image

 

25 

porównaniu z bardziej zasadniczymi, jakim ulegli dostosowuj c si  do tej 

planety. Nie znam bli szych szczegółów, ale raporty mówi  w samych 

superlatywach o ich zdolno ciach symbiotycznych. Zapewniaj ,  e po raz 

pierwszy homo sapiens odgrywa aktywn , a nie biern  rol  w komensalizmie i 

pewnych formach symbiozy. - To wspaniałe! - wykrzykn ła Lea.  
   - Rzeczywi cie? - Ihjel zmarszczył brwi. - Mo e z abstrakcyjnego, naukowego 

punktu widzenia. Je eli b dziesz prowadzi  notatki, mo e kiedy  napiszesz o tym 

ksi k , jednak mnie 1 to nie interesuje. Jestem pewien,  e wszystkie te zmiany 

morfologicxne i obrzydliwe stosunki społeczne zafascynuj  doktor Morees. Mam 

tylko nadziej ,  e licz c grupy krwi i podziwiaj c swoje termometry, zdołasz 

znale  troch  czasu, by zbada  nieprzyjemn  osobowo  Disa czyka. Musimy 

dowiedzie  si , jakimi pobudkami si  kieruj , albo pozostanie nam sta  z boku i 

patrze , jak wylec  w powietrze!  
   - Co takiego?! - wyksztusiła Lea. - Kto  chce ich zniszczy ? Zniweczy  tak  

wspaniał  sposobno  prowadzenia bada  genetycznych? Dlaczego?  
   - Poniewa  s  tak nieprawdopodobnie uparci, dlatego rzekł Ihjel. - Ci 

zapalczywi aborygeni zdołali zdoby  kilka prymitywnych bomb kobaltowych. 

Chc  wywoła  awantur  i spu ci  je na s siedni  planet , na Nyjord. Nie mo emy 

w  aden sposób odwie  ich od tego.  daj  bezwarunkowej kapitulacji. Jest to 

niemo liwe z wielu powodów, a najwa niejszym z nich jest ten,  e Nyjordczycy 

chc  zatrzyma  swoj  planet  dla siebie. Próbowali wszelkich form 

kompromisowego załatwienia sytuacji, ale  aden si  nie udał. Flota Nyjordu jest 

teraz nad Dis i ostateczny termin wydania im disa skich bomb kobaltowych ju  

prawie upłyn ł. Ich statki maj  na pokładach tyle bomb wodorowych,  e mog  

zamieni  cał  Dis w chmur  radioaktywnego pyłu. Nie mo emy do tego dopu ci .  
   Brion spojrzał na przedstawiaj cy Disa czyka hologram. Bose, zrogowaciałe 

stopy, jako jedyne okrycie - obszerny, wystrz piony kawał materiału owini ty 

wokół pasa, na jednym ramieniu przyczepione co , co wygl dało jak zielony p d. 

Z plecionego pasa zwisało wiele dziwnych przedmiotów wykonanych z r cznie 

kutego metalu, przewierconych kamieni i rzemiennych p tli. Jedynym 

rozpoznawalnym narz dziem był nó  o w skim ostrzu i niezwykłym kształcie. 

Bezładnie powi zane ze sob  zwoje rurek, kielichowatych dzwonków i 

rze bionych kamyków nadawały całej tej kolekcji niesamowity wygl d. By  mo e 

przedmioty te miały jakie  znaczenie kultowe, jednak wskazuj cy na cz ste 

u ywanie wygl d wi kszo ci z nich napełniał Briona dziwnym niepokojem. Je li 

ich u ywano, to na Wszech wiat - do czego mogły słu y ?  
   - Nie wierz  własnym oczom - stwierdził w ko cu. - Je li nie bra  pod uwag  

tego egzotycznego ekwipunku, to ten pitekantrop wygl da jak  ywcem 

przeniesiony z epoki kamienia łupanego. Nie rozumiem, jak jego gatunek mo e 

stanowi  zagro enie dla innej planety.  

background image

 

26 

   - Nyjordczycy w to wierz , a to mi wystarczy - rzekł Ihjel. - Płac  naszej 

organizacji znaczne sumy,  eby my zapobiegli tej wojnie. Musimy robi  to, o co 

prosz , skoro s  naszymi pracodawcami.  
   Brion pomin ł milczeniem to gigantyczne łgarstwo, które najwyra niej 

przeznaczone było dla uszu Lei. Zanotował sobie jednak w pami ci,  e pó niej 

musi zapyta  Ihjela, jak to wszystko wygl da naprawd .  
   - Oto raporty naszych techników - Ihjel rzucił papiery na stół. - Dis oprócz 

bomb kobaltowych posiada jeszcze kilka statków kosmicznych, chocia  nie one s  

zagro eniem dla Nyjordu. Przechwycono opuszczaj cy Dis frachtowiec 

czarterowy, który dostarczył disa czykom wyrzutni  podprzestrzenn , mog c  

wystrzeli  te bomby na Nyjord z powierzchni planety. Mimo i  Nyjordczycy s  z 

natury łagodni i pokojowo nastawieni, ze zrozumiałych wzgl dów byli tym 

bardzo poruszeni i przekonali kapitana frachtowca,  eby udzielił im 

dokładniejszych informacji. Wszystko jest tutaj. Krótko mówi c, mamy tu 

podany przypuszczalny termin, w jakim wyrzutnia mo e zosta  zmontowana i 

rozpocz  ostrzał.  
   - Kiedy upływa ten termin? - zapytała Lea.  
   - Za dziesi  dni. Je eli do tej pory sytuacja radykalnie si  nie zmieni, 

Nyjordczycy zniszcz  całe  ycie na Dis. Zapewniam was,  e nie chc  tego robi , 

b d  jednak zmuszeni do zrzucenia bomb w obronie własnej.  
   - A ja jak  rol  mam do spełnienia? - spytała Lea, kartkuj c raport. - Nie mam 

poj cia o nukleonice czy podprzestrzeni. Jestem egzobiologiem, a moja 

dodatkowa specjalno  to antropologia. W czym mogłabym tam pomóc?  
   Ihjel spojrzał na ni  z namysłem, głaszcz c brod . Jego palce gin ły w fałdach 

tłuszczu.  
   - Wraca mi wiara w moich werbowników - powiedział. Oto niezwykle rzadkie 

poł czenie, nawet na Ziemi. Jeste  chuda jak niedo ywione kurcz , ale 

wystarczaj co młoda,  eby prze y , je eli b dziemy na ciebie dobrze uwa a . - 

Stanowczym gestem uci ł gwałtowne protesty Lei. - Koniec przekomarzania si . 

Nie ma na to czasu. Nyjordczycy stracili chyba ze trzydziestu agentów, próbuj c 

odnale  te bomby. Nasza fundacja straciła sze ciu ludzi, w tym mojego 

poprzednika, kieruj cego akcj . Był dobry, ale my l ,  e zabrał si  do dzieła z 

niewła ciwej strony. S dz ,  e to problem kulturowy, a nie fizyczny.  
   - Pu  to jeszcze raz, tylko podkr  głos - powiedziała Lea, marszcz c brwi. - 

Słysz  tylko trzaski.  
   - To stary problem przyczyny i skutku. Tak jak w przypadku spadaj cego 

jabłka czy histerezy w polu magnetycznym. Wszystko ma swój pocz tek. 

Gdyby my mogli odkry , dlaczego ci ludzie tak uparcie próbuj  popełni  

samobójstwo, mogliby my na nich wpłyn . Nie mówi ,  e zamierzam zaniecha  

background image

 

27 

szukania bomb i generatora podprzestrzeni. Spróbujemy wszystkiego, co mo e 

zapobiec temu masowemu morderstwu.  
    - Jeste  znacznie m drzejszy, ni  na to wygl dasz powiedziała Lea, podnosz c 

si  i starannie układaj c kartki raportu. - Mo esz liczy  na pełn  współprac  z 

mojej strony. Teraz wszystko to przestudiuj  w łó ku, je li jeden z was, 

d entelmeni z nadwag , zaprowadzi mnie do pomieszczenia, które ma mocny 

zamek od wewn trz. Nie bud cie mnie; zawołam was, kiedy zechc  zje  

niadanie.  

   Brion nie wiedział, w jakim stopniu ta zjadliwa przemowa miała charakter 

artu, wi c na wszelki wypadek nic nie powiedział. Zaprowadził Le  do wolnej 

kabiny - dziewczyna rzeczywi cie zamkn ła drzwi od wewn trz - po czym 

odszukał Ihjela. Zwyci zca był w mesie i z zapałem pochłaniał ogromn  galaretk  

z kremem z półmiska wielko ci sporej miednicy.  
   - Czy ona nie jest zbyt niska jak na Ziemiank ? - spytał go Brion. - Czubkiem 

głowy si ga mi ledwie do brody.  
   - To normalne. Ziemia jest zbiornic  zm czonych genów. Słabe krzy e, wyrostki 

robaczkowe, kiepski wzrok. Gdyby nie ich uniwersytety i wyszkolony personel, 

którego potrzebujemy, nigdy bym si  do nich nie zwrócił.  
   - Dlaczego okłamałe  j  co do fundacji?  
   - Poniewa  to tajemnica. Czy to nie wystarczaj cy powód?! -zagrzmiał ze 

zło ci  Ihjel, wyskrobuj c resztki z dna półmiska. - Lepiej zjedz co . Musisz 

nabra  sił. Fundacja musi zachowa  swoje istnienie w sekrecie, je li chce 

cokolwiek osi gn . Je eli dziewczyna wróci pó niej na Ziemi , to lepiej,  eby nic 

nie wiedziała o naszej prawdziwej roli. Je li si  do nas przył czy, to b dzie do  

czasu,  eby jej wszystko wyja ni . W tpi  jednak, czy spodobaj  si  jej nasze 

metody działania. Szczególnie  e zamierzam osobi cie zrzuci  kilka bomb 

wodorowych na Dis, je eli nie zdołamy zapobiec wojnie.  
   - Nie wierz  własnym uszom!  
   - Dobrze mnie słyszysz. Nie wytrzeszczaj oczu i nie rób głupich min. W 

ostateczno ci lepiej, abym ja zrzucił bomby, ni  pozostawił to Nyjordczykom. To 

mogłoby ich uratowa .  
   - Uratowa  ich? Przecie  wszyscy zgin ! - krzykn ł gniewnie Brion.  
   - Nie mówi  o Disa czykach. Chc  ocali  Nyjordczyków. Przesta  zaciska  

pi ci. Siadaj i zjedz troch  ciasta. Jest wspaniałe. Tylko Nyjordczycy licz  si  w 

tej rozgrywce. Los sowicie obdarował ich planet . Kiedy Dis została odci ta od 

wiata, pozostali przy  yciu zmienili si  w zgraj  pełzaj cych w błocie, 

krwio erczych bestii. Na Nyjordzie, wprost przeciwnie: tam mo na prze y  po 

prostu zrywaj c owoce z drzewa, jednak populacja, nieliczna, wykształcona, 

inteligentna, zamiast rozpocz  nie ko cz c  si  sjest , stworzyła całkowicie 

odmienne społecze stwo, cywilizacj  nie opart  na technice. Kiedy ich ponownie 

background image

 

28 

odkryto, nie znali nawet koła. Stali si  swego rodzaju ekspertami w dziedzinie 

kultury, szczegółowo zgł biaj c filozoficzne aspekty stosunków społecznych, co , 

na co cywilizacje techniczne nigdy nie miały czasu. Oczywi cie, w ten sposób 

wyr czyli Cultural Relationships Foundation. Pracowali my nad nimi od chwili, 

gdy ponownie nawi zali kontakt z innymi  wiatami. Nie tyle kierowali my tym 

procesem, ile chronili my ich przed ciosami, które mogłyby zagrozi  tej idei. 

Niestety, nie udało si . Zasadnicz  spraw  dla Nyjordczyków jest unikanie 

stosowania wszelkiej przemocy. Ich witalno  nie opiera si  na ch ci niszczenia. 

Je eli jednak zostan  zmuszeni do zniszczenia Dis w obronie własnej, co stoi w 

sprzeczno ci z wszelkimi ich zasadami, ich filozofia nie utrzyma si . Przetrwaj  

fizycznie jako Ijeszcze jedna planeta typu "człowiek człowiekowi wilkiem", z 

bomb  A naszykowan  dla ka dego, kto zostanie nieco w tyle. - To brzmi tak, 

jakby to był istny raj.  
   - Nie ironizuj. Nyjord jest zwykłym  wiatem zamieszkanym przez ludzi 

maj cych te same, odwieczne sympatie, uprzedzenia nienawi ci. Jednak oni 

powoli zmierzaj  do wytworzenia owego sposobu  ycia bez przemocy, który 

pewnego dnia mo e sta  si  kluczem do przetrwania ludzko ci. Warto si  o nich 

troszczy . Teraz id  na dół; popracuj nad swoim disa skim i przejrzyj raporty. 

Musisz mie  to wszystko w głowie, zanim wyl dujemy. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

29 

Rozdział 6

 

 

   - Prosz  poda  kod identyfikacyjny.  
   Spokojne słowa płyn ce z gło nika doskonale zgadzały si  z obrazem 

widocznym na ekranie. Kosmolot okr aj cy Dis po orbicie zbli onej do orbity 

statku Ihjela jeszcze niedawno był frachtowcem. W wyniku pospiesznej 

przeróbki dorobiono mu niezgrabn  wie yczk  ogniow , z której wyzierał czarny 

owal ogromnej lufy. Ihjel wł czył urz dzenie nadawczo-odbiorcze.  
   - Tu Ihjel. Wzór siatkówki czterysta dziewi dziesi t Bj cztery sze dziesi t 

siedem, co jest tak e hasłem maj cym utorowa  mi drog  przez wasz  blokad . 

Chcecie sprawdzi  zgodno  wzoru?  
   - Dzi ki, nie ma takiej potrzeby. Je eli wł czysz rejestrator, przeka  ci 

wiadomo  nadesłan  z Jeden-cztery.  
   - Zapisuj , koniec - powiedział Ihjel. - Do licha! Ju  s  kłopoty, a do wybuchu 

wojny jeszcze cztery dni. Jeden-cztery to nasza kwatera główna na Dis. Ten 

statek ma w ładowni towar daj cy nam pretekst do l dowania w kosmoporcie. 

Depesza zapewne oznacza zmian  planu, a to mi si  nie podoba.  
   Za mamrotaniem Ihjela kryło si  co  jeszcze i Brion mimowolnie poczuł zimne 

dotkni cie emanuj cego od niego Angst. Na znajduj cej si  pod nimi planecie 

czekały ich kłopoty. Kiedy deszyfrator wypluwał depesz , Ihjel wisiał nad nim jak 

s p, czytaj c pojawiaj ce si  na papierze słowa. Kiedy sko czył, prychn ł i zszedł 

do mesy. Brion wyci gn ł wst g  z drukarki i przeczytał.  
   IHJEL IHJEL IHJEL L DOWANIE KOSMOPORCIE  
   NIEBEZPIECZNE LEPSZE NOCNE  
   WSPÓŁRZ DNE MAPY 46 J92 MN75  
   ZOSTAW STATEK NA ZDALNYM  
   SPOTKASZ VIONA  
   KONIEC, KONIEC, KONIEC.  
   Zej cie w dół w ciemno ciach okazało si  łatwe. Statkiem kierował komputer, a 

Disa czycy prawdopodobnie nie mieli  adnych urz dze  wykrywaj cych. Kiedy 

na wy wietlaczu wysoko ciomierza zabłysła cyfra 0, odczuli łagodny wstrz s, 

który był jedynym dowodem na to,  e wyl dowali. Wszystkie  wiatła w kabinie 

były wył czone i rozja niała j  tylko fosforyzuj ca po wiata przyrz dów. Szara 

płaszczyzna ekranu noktowizora była upstrzona białymi plamkami 

promieniowania wci  gor cego piasku i kamieni. Nie wida  było  adnych 

poruszaj cych si  błysków ani charakterystycznego kształtu osłony atomowego 

silnika.  

background image

 

30 

   - Zjawili my si  pierwsi - skonstatował Ihjel, opuszczaj c osłony wizjerów i 

wł czaj c  wiatła w kabinie.  
   Mrugaj c oczami spojrzeli po sobie - twarze mieli mokre od potu.  
   - Czy na tym statku musi by  tak gor co? - spytała Lea, ocieraj c czoło mokr  

ju  chustk . Bez wierzchniego odzienia wydawała si  Brionowi jeszcze mniejsza. 

Cienka koszulka, si gaj ca zaledwie do połowy ud, skrywała bardzo niewiele. 

Dziewczyna mogła mu si  wydawa  mała, ale na pewno nie mało kobieca. Piersi 

miała wysokie i pełne, a szczupła talia podkre lała łagodny łuk bioder.  
   - Mam si  odwróci ,  eby  mógł sobie obejrze  i z tyłu? pytała zgry liwie.  
   Do wiadczenie ostatnich pi ciu dni nauczyło go,  e takie odzywki najlepiej 

ignorowa . Je li próbował co  odpowiada , było jeszcze gorzej.  
   - Na Dis jest bardziej gor co ni  w kabinie - powiedział, mieniaj c temat. - 

Podnosz c temperatur  wewn trz mo emy unikn  udaru, gdy...  
   - Znam t  teori  - przerwała mu - ale wcale si  przez to mniej nie poc .  
   - Poci  si , to najlepsze, co mo esz robi  - rzekł Ihjel. Wygl dał jak błyszcz cy 

balon w szortach. Sko czył butelk  piwa wyj ł z lodówki nast pn . - Napij si  

piwa.  
   - Nie, dzi kuj . Boj  si ,  e rozpu ci mi resztki tkanki i :ostan  bez nerek. Na 

Ziemi nigdy nie...  
   - Przynie  baga  pani doktor - zwrócił si  Ihjel do Briona. - Zbli a si  Vion, to 

jego sygnał. Ode l  statek na gór , zanim zauwa  go tubylcy.  
   Gdy otworzył luk, podmuch rozgrzanego powietrza uderzył w nich jak fala 

gor ca buchaj ca z paleniska - suchy i piek cy. W ciemno ci Brion usłyszał 

stłumiony okrzyk Lei. Zacz ła niezdarnie schodzi  po trapie, a on wolno poszedł 

za ni , ostro nie nios c paki z instrumentami. Wci  nagrzany od sło ca piach 

parzył przez podeszwy butów. Ihjel szedł ostatni, trzymaj c w r ku kontrolk  

zdalnego sterowania. Gdy tylko znale li si  w bezpiecznej odległo ci, wł czył j , i 

rampa trapu schowała si  z powrotem jak gigantyczny j zyk. Kiedy rygle luku 

zatrzasn ły si , statek bezgło nie uniósł si  w gór  i poszybował na orbit  

malej cy, czarny punkt na tle gwiazd.  
    wiatło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec rozpo cieraj c  si  wokół pustyni , 

pofałdowan  niczym skamieniałe morze. Ciemna sylwetka transportera wyłoniła 

si  zza wydmy i zatrzymała z cichym pomrukiem. Drzwi pojazdu otworzyły si , 

Ihjel ruszył ;- naprzód i... wszystko wydarzyło si  jednocze nie.  
   Ihjel zmienił si  w bł kitny gejzer trzaskaj cych płomieni. Jego skóra 

poczerniała i zw gliła si  - zgin ł w ułamku sekundy. Drugi słup ognia wykwitł 

przy poje dzie i czyj  zduszony krzyk urwał si  w tej samej chwili, w której si  

zacz ł. Brion rzucił si  na ziemi , zanim trzask wyładowa  zd ył przebrzmie  w 

background image

 

31 

powietrzu. Upuszczaj c pakunki, uderzył ciałem w Le , zbijaj c j  z nóg. Miał 

nadziej ,  e miała na tyle rozumu,  eby nie wstawa  i nie odzywa  si . To była 

jego jedyna  wiadoma my l; reszt  zrobił instynktownie. Najszybciej jak mógł, 

przetoczył si  w bok. Trzaskaj ce elektryczne płomienie rozbłysły ponownie: 

teraz nad paczkami, które porzucił. Brion czekał na to, le c przyci ni ty do 

ziemi nieco dalej. Patrz c w ciemno  w kierunku transportera dojrzał krótki, 

bł kitny błysk wystrzału z miotacza jonowego. Swoj  bro  trzymał ju  w dłoni. 

Kiedy Ihjel wr czył mu miotacz, Brion nie zadawał  adnych pyta , tylko przypi ł 

go do pasa. Nie przypuszczał,  e tak pr dko b dzie go potrzebował. Pewnie 

trzymaj c bro  w obu wyci gni tych r kach wycelował w miejsce, w którym 

dostrzegł błysk. Seria rozrywaj cych 1 pocisków przeszyła mrok nocy. Trafiły w 

cel - co  skr ciło si  w bezgło nych konwulsjach i znieruchomiało.  
    W moment po tym, jak oddał strzał, poczuł na plecach jaki  ci ar i ognista 

p tla zacisn ła si  wokół jego szyi. Zazwyczaj i walczył z chłodn  rozwag , nie 

my l c o niczym innym, tylko o zwyci stwie. Jednak przed paroma sekundami 

zgin ł Ihjel przyjaciel, mieszkaniec Anvharu - i teraz Brion powitał ból i przemoc 

z dzikim uniesieniem.  
   Mo na zrobi  wiele głupich i niebezpiecznych rzeczy, na przykład pali  w 

pobli u beczek z wysokooktanowym paliwem czy wkłada  palce do gniazdka. Tak 

samo niebezpieczne i przynosz ce równie opłakane skutki jest zaatakowanie 

Zwyci zcy anvharskich Zawodów.  
   Na Briona rzuciło si  jednocze nie dwóch ludzi, ale nie miało to wi kszego 

znaczenia. Pierwszy zgin ł natychmiast, gdy dwie twarde jak stal r ce odnalazły 

jego kark i jednym gwałtownym u ciskiem zmia d yły naczynia krwiono ne, 

które p kły przestaj c doprowadza  krew do mózgu i powoduj c w nim szereg 

mikrowylewów. Drugi m czyzna zd ył jeszcze krzykn , gdy te same dłonie 

cisn ły jego lata , i umarł równie szybko.  

   Nisko pochylony, chwilami na czworakach, Brion szybko okr ył miejsce 

wydarze , trzymaj c bro  gotow  do strzału. Nie znalazł innych napastników. 

Dopiero kiedy dotkn ł mi kkiego ciała Lei, opadła z niego fala  dzy zabijania. 

Nagle zdał sobie spraw  z bólu i zm czenia, z potu spływaj cego po plecach i 

wiszcz cego oddechu. Wło ywszy miotacz do kabury, lekko przesun ł palcami 

po głowie dziewczyny i znalazł opuchni te miejsce na skroni. Jej pier  podnosiła 

si  i opadała regularnie. Lea uderzyła si  w głow , kiedy j  popchn ł. To 

niew tpliwie uratowało jej  ycie.  
   Opadł na piasek i gł boko oddychaj c pozwolił si  rozlu ni  mi niom. 

Uspokajał si  powoli. Na bol cej szyi wymacał cienkie włókno, zako czone z obu 

stron ci arkami. Kiedy poci gn ł jeden z nich, p tla zeszła mu z szyi. Była 

zrobiona z cienkiego włókna, mocnego jak stalowy drut. Zaci ni ta wokół szyi 

przeci ła skór  i ciało jak nó , zatrzymuj c si  dopiero na le cych gł biej 

w złach mi ni. Brion odrzucił j  w mrok, z którego si  wywodziła:  

background image

 

32 

   Mógł wreszcie zebra  my li. Starał si  zapomnie  o ludziach, których zabił. 

Wiedz c,  e to na nic, podszedł jednak do zwłok Ihjela. Jedno dotkni cie 

spalonego ciała zupełnie mu wystarczyło. Za jego plecami j kn ła odzyskuj ca 

przytomno  Lea i Brion skoczył do transportera, przeskakuj c przez le ce 

obok drzwi, zw glone zwłoki. Kierowca bezwładnie zwisał w fotelu, martwy, 

zabity zapewne tak  sam  p tl , która zacisn ła si  na szyi Briona. Delikatnie 

poło ył m czyzn  na piasku i zamkn ł mu oczy, w których zastygł 

przed miertny strach. W poje dzie znalazł manierk  z wod  i zaniósł j  Lei.  
   - Moja głowa... uderzyłam si  w głow  - powiedziała nieprzytomnie.  
   - To tylko siniak - uspokoił j . - Wypij troch  wody, a zaraz poczujesz si  lepiej. 

Le  spokojnie. Ju  wszystko w porz dku. Musisz doj  do siebie.  
   - Ihjel nie  yje! - powiedziała wstrz ni ta, odzyskuj c  wiadomo . - Zabili go! 

Co si  stało?  
   Jej ciało napr yło si , próbowała wsta , wi c łagodnie przycisn ł j  do ziemi.  
   - Wszystko ci opowiem. Tylko na razie nie próbuj wstawa . To była zasadzka. 

Zabili Viona i kierowc  transportera, tak samo jak Ihjela. Zrobili to trzej 

m czy ni. Wszyscy s  ju  martwi. Nie s dz ,  eby było ich tu wi cej, lecz nawet 

gdybym si  mylił, to usłysz , je li nadejd . Musimy chwil  zaczeka , a  poczujesz 

si  lepiej, a potem odjedziemy st d transporterem.  
   - Sprowad  tu statek! - w jej głosie pobrzmiewała histeria. - Nie mo emy tu 

zosta . Nie wiemy, dok d si  uda , ani co robi . Skoro Ihjel nie  yje, to wszystko 

na nic. Musimy si  st d wydosta ...  
   Pewnych informacji nie da si  przekaza  delikatnie, cho by nawet były 

wypowiedziane najbardziej uspokajaj cym tonem. To był wła nie taki 

przypadek.  
   - Przykro mi, Lea, ale na razie nie mo emy wróci  na statek. Ihjela zastrzelono 

z broni jonowej i strzał stopił sterownik. Musimy wzi  pojazd i pojecha  do 

miasta. Zrobimy to teraz. Zobacz, czy mo esz si  podnie . Pomog  ci.  
   Wstała bez słowa. Gdy szli w kierunku pojazdu, samotny czerwony ksi yc 

wyłonił si  zza chmur za ich plecami. W jego blasku Brion dostrzegł ciemn  lini  

przecinaj c  tył piaskochodu. Zatrzymał si .  
   - O co chodzi? - spytała Lea.  
   Otwarta pokrywa silnika mogła oznacza  tylko jedno. Brion podniósł j , 

wiedz c z góry, co zobaczy. Napastnicy działali szybko i dokładnie. W tym 

krótkim czasie, jaki mieli do dyspozycji, zabili nie tylko kierowc , ale i pojazd. 

Czerwonawa po wiata ukazała poprzerywane druty, zerwane ł cza. Naprawa 

była niemo liwa.  

background image

 

33 

   - My l ,  e b dziemy musieli si  przej  - powiedział do dziewczyny, staraj c si  

ukry  przygn bienie. -Jeste my mniej wi cej sto pi dziesi t kilometrów od 

Hovedstad, miasta, do którego mamy si  dosta . Powinni my tam...  
   - Zginiemy. Nigdzie nie dojdziemy. Ta planeta to  miertelna pułapka. 

Wracajmy na statek.  
   Piskliwy głos i niewyra nie wymawiane słowa  wiadczyły,  e Lea jest ju  bliska 

histerii.  
   Brion_ nie próbował jej uspokaja . Było oczywiste,  e od upadku i uderzenia 

doznała wstrz su mózgu. Niech siedzi i dochodzi do siebie, podczas gdy on 

przygotuje si  do długiej drogi najlepiej, jak zdoła.  
   Najpierw ubrania. Z ka d  chwil  robiło si  chłodniej. Lea zacz ła dygota , 

wi c Brion wyj ł kilka cieplejszych rzeczy z jej nadpalonego baga u i kazał jej 

nało y  je na cienk  koszulk . Niewiele było rzeczy wartych zabrania - kanister z 

wod  i apteczka, któr  znalazł w schowku transportera. Nie było tam  adnych 

map ani radiostacji. Podró uj c przez t  pustyni , niemal zupełnie pozbawion  

znaków orientacyjnych, posługiwano si  kompasem. Pojazd był wyposa ony w 

elektryczny  yrokompas, teraz całkiem bezu yteczny. Brion wykorzystał go do 

ustalenia kierunku, w jakim le ało Hovedstad, i stwierdził,  e pokrywa si  on ze 

ladami zostawionymi na piasku przez transporter. Pojazd prawdopodobnie 

przybył prosto z miasta. id c po jego  ladach, powinni tam dotrze .  
    Czas uciekał. Brion chciał pochowa  Ihjela i ludzi z pojazdu, ale nocne godziny 

były zbyt cenne, by je traci . Najlepsze, co mógł zrobi , to umie ci  ciała w 

transporterze, aby uchroni  je przed disa skimi zwierz tami. Zamkn ł drzwi i 

wyrzucił klucz w ciemno , najdalej jak zdołał. Lea zapadła w niespokojny sen. 

Potrz sn ł ni  delikatnie.  
    - Chod ! - powiedział. - Czeka nas mały spacer. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

34 

Rozdział 7

 

 

   Dzi ki chłodowi marsz po twardym, zbitym piasku mógł by  łatwy, ale 

utrudniała go Lea. Wstrz s najwidoczniej przej ciowo pozbawił j  zdolno ci 

logicznego rozumowania, nie odbieraj c jednocze nie mowy. Wlok c si  noga za 

nog , półprzytomnie mamrotała przez cały czas najczarniejsze prognozy co do 

ich najbli szej przyszło ci. Od czasu do czasu jej biadolenia miały jaki  zwi zek z 

rzeczywisto ci . Zgubi  drog , nigdy nie znajd  miasta, umr  z pragnienia, 

zimna, skwaru lub głodu. Tym obawom towarzyszyły inne, wracaj ce z 

przeszło ci, przechowywane w ponadczasowym oceanie jej pod wiadomo ci. 

Niektóre Brion był w stanie zrozumie , chocia  próbował jej nie słucha . L k 

przed utrat  kredytów, nieotrzymaniem najlepszych stopni, pozostaniem w tyle, 

osamotnieniem w  wiecie m czyzn, opuszczeniem szkoły, zagubieniem si , 

zatraceniem w ród anonimowych tłumów walcz cych o byt w przeludnionych 

miastach-pa stwach Ziemi.  
   Były i inne rzeczy, których si  bała, a które nic nie mówiły mieszka cowi 

Anvharu. Kim byli Alkianie, którzy tak j  niepokoili? Albo Canceri? Daydle i 

Haydle? Kim był Manstan, którego imi  wracało raz po raz, a za ka dym razem 

towarzyszył mu cichy j k.  
   Brion nachylił si  i wzi ł j  w ramiona. Z cichym westchnieniem wtuliła si  w 

jego szerok , muskularn  pier  i natychmiast zasn ła. Nawet z tym dodatkowym 

obci eniem mógł teraz i  szybciej. Ruszył  wawym, miarowym krokiem, aby 

jak najlepiej wykorzysta  chłodne godziny nocy.  
   Gdzie  w ród piar ysk i łupkowych kamieni zgubił  lad transportera. Nie tracił 

czasu na szukanie go. Uwa nie obserwuj c migocz ce gwiazdy ustalił, gdzie 

znajduje si  północ. Dis najwidoczniej nie miała swojej Gwiazdy Północy; 

przypominaj ca prostopadło cian konstelacja obracała si  wolno wokół 

niewidocznego bieguna. Staraj c si  mie  j  w linii prostej ze swoim prawym 

ramieniem, szedł kieruj c si  na zachód.  
   Kiedy r ce zacz ły mu omdlewa , delikatnie opu cił Le  na ziemi ; nie obudziła 

si . Rozprostowuj c ko ci przed ponownym podj ciem marszu, poczuł si  przez 

chwil  straszliwie samotny na otaczaj cej go pustyni. W blasku gwiazd jego 

oddech tworzył szybko znikaj cy obłok pary, wszystko wokół było ciemno ci  i 

cisz . Jak e daleko znalazł si  od domu, rodaków, od swojej planety! Nawet 

gwiazdozbiory tego nocnego nieba były mu obce. Nawykł do samotno ci, ale ta 

tutaj budziła w nim jakie  gł boko ukryte, nieprzyjemne odczucia. Dreszcz, 

którego nie wywołał chłód pustyni, przeleciał mu po krzy u i zje ył włosy na 

głowie.  
   Czas rusza  w drog . Otrz sn ł si  z niepokoj cych my li i starannie owin ł 

Le  swoj  kurtk . Zarzuciwszy j  sobie na plecy jak pakunek, mógł i  jeszcze 

szybciej.  wir ust pił miejsca sypkim wydmom, które zdawały si  ci gn  w 

background image

 

35 

niesko czono . Powolne, mozolne podej cie na kolejny wierzchołek, a potem 

równie trudne zej cie w czarn  pustk  - do stóp nast pnego.  
   Kiedy niebo na wschodzie zacz ło szarze , przystan ł, z trudem łapi c oddech, 

aby sprawdzi  kierunek, nim zgasn  gwiazdy. Jedn , nakre lon  na piachu lini  

zaznaczył północ, druga wskazywała kierunek dalszego marszu. Kiedy upewnił 

si ,  e zrobił to dobrze, przepłukał usta jednym oszcz dnym łykiem wody i usiadł 

na piasku przy le cej nieruchomo dziewczynie.  
   Złote palce ognia wyci gn ły si  ku niebu, gasz c gwiazdy. To był wspaniały 

widok i podziwiaj c go Brion zapomniał o zm czeniu. Powinno si  to da  jako  

uwieczni . Najlepszy byłby czterowiersz, krótki na tyle,  e łatwo go zapami ta , a 

jednak wymagaj cy uwagi i kunsztu, aby wszystko w nim zawrze . W trakcie 

Twenties zdobył wiele punktów za czterowiersze. Ten b dzie szczególnie dobry. 

Taind, jego nauczyciel poezji, dostanie kopi .  
   - Co tam mamroczesz? - zapytała Lea, spogl daj c na ostry kontur jego profilu 

na tle ró owiej cego nieba.  
   - Wiersz - powiedział.  
   - 

... Za chwil .  

   Tego było ju  za wiele dla Lei po prze ytych niebezpiecze stwach i napi ciu. 

Roze miała si , a kiedy popatrzył na ni  gro nie, zacz ła si   mia  jeszcze 

gło niej. Dopiero kiedy w swoim  miechu usłyszała nutki histerii, spróbowała 

opanowa  wesoło . Sło ce wyszło zza horyzontu, oblewaj c ich swym ciepłym 

blaskiem. Lea przestała si   mia .  
   - Masz poder ni te gardło! Wykrwawisz si  na  mier ! - Nic podobnego - 

powiedział, delikatnie dotykaj c czubkami palców zlepionej zakrzepł  krwi  

rany na szyi. - To tylko zadrapanie.  
   Przypomniał sobie walk  i  mier  tamtych. Lea nie zauwa yła przygn bienia na 

jego twarzy - była zbyt zaj ta grzebaniem w plecaku, który rzucił na ziemi . 

Musiał u y  palców, by rozmasowa - i zetrze  grymas bólu wykrzywiaj cy mu 

wargi. Wspomnienia bolały bardziej ni  rana. Jak e łatwo przyszło mu zabi ! 

Trzech ludzi. Jak niespodziewanie spod powłoki cywilizowanego człowieka 

wyłoniło si  prymitywne zwierz . U ywał tych chwytów w niezliczonych 

starciach, zawsze powstrzymuj c si  przed wło eniem w nie całej, morderczej 

siły. Były cz ci  gry, cz ci  Zawodów. A jednak, gdy zabito mu przyjaciela, sam 

stał si  zabójc . Wierzył w rozwi zania pokojowe i w to,  e  ycie jest  wi to ci  - 

a  do pierwszej próby, w trakcie której zabił bez wahania. Ironia losu polegała na 

tym,  e w rzeczywisto ci nie czuł si  winien, nawet teraz. Wstrz ni ty - tak. 

Jednak nic poza tym.  
   - Podnie  brod  - powiedziała Lea, przykładaj c mu dozownik antyseptyku, 

który znalazła w apteczce.  

background image

 

36 

   Posłusznie uniósł głow  i płyn otoczył jego szyj  chłodn , piek c  lini . 

Odpowiedniejsze byłyby tabletki antybiotyku, bo rana do tej pory zd yła si  ju  

zasklepi , ale nie powiedział tego Lei. Zajmuj c si  nim, na chwil  zapomniała o 

sobie. Nało ył troch  antyseptyku na jej siniak. Pisn ła, cofaj c si . Oboje 

połkn li tabletki.  
   - Sło ce ju  grzeje - powiedziała,  ci gaj c grube ubranie. - Znajd my jak  

mił , chłodn  jaskini  albo klimatyzowany salon i sp d my tam reszt  dnia.  
   - Nie s dz ,  eby tu było co  takiego. Tylko piasek. Musimy i ...  
   - Wiem,  e musimy i  - przerwała. - Nie trzeba mi tego powtarza . Jeste  tak 

przera liwie powa ny jak Bank Ziemi. Odpr  si . Policz do dziesi ciu i zacznij 

jeszcze raz.  
   Mówiła byle co, wsłuchuj c si  w echa histerii kołacz ce si  jeszcze na skraju 

wiadomo ci.  

   - Nie ma na to czasu. Musimy i .  
   Brion powoli podniósł si  z ziemi, upchn wszy wszystko w plecaku. Gdy 

spojrzał ku zachodowi, nie ujrzał niczego, co mogłoby im posłu y  za znak 

orientacyjny - nic, tylko nie ko cz ce si  szeregi wydm. Pomógł dziewczynie 

wsta  i wolno ruszył przed siebie.  
   - Zaczekaj chwil ! - zawołała. - Wydaje ci si ,  e dok d idziesz?  
   - W tym kierunku - odparł, wskazuj c palcem. - Miałem nadziej ,  e b d  tam 

jakie  punkty orientacyjne, ale nie ma. Musimy si  zda  na wyczucie. Sło ce 

pomo e nam utrzyma  kierunek. Je li nie dotrzemy tam przed noc , dalej 

poprowadz  nas gwiazdy.  
   - I to wszystko z pustym  oł dkiem? A co ze  niadaniem? Jestem głodna i chce 

mi si  pi .  
   - Mamy niewiele do picia.  
   Potrz sn ł bukłakiem, w którym cicho zachlupotało. Ju  kiedy go znalazł, nie 

był pełny.  
   - Wody jest mało i b dzie nam potrzebna pó niej.  
   - Potrzebuj  jej teraz - powiedziała stanowczo. - Mam wyschni te usta.  
   - Tylko jeden łyk - powiedział po krótkim wahaniu. - To jest wszystko, co 

mamy.  
   Lea wys czyła wod , przymykaj c oczy z rozkoszy. Brion zakr cił korek i z 

powrotem schował bukłak do w zełka, nie pij c nawet łyka. Poc c si , zacz li 

wchodzi  na pierwsz  wydm .  

background image

 

37 

   Pustynia była zupełnie pozbawiona  ycia; byli jedynymi istotami poruszaj cymi 

si  pod tym bezlitosnym niebem. Ich cienie kroczyły przed nimi, a w miar  jak 

stawały si  krótsze,  ar wzmagał si . Miał intensywno , z jak  Lea nigdy 

przedtem si  nie spotkała, niczym  ywa istota przygniatał j  gor c  dłoni  do 

ziemi. Jej ubranie było mokre, pot strugami zalewał oczy. Słoneczny blask i 

skwar niemal o lepiały i Lea raz po raz opierała si  na silnym ramieniu Briona, 

który szedł miarowym krokiem, nie zwa aj c na upał.  
   - Zastanawiam si , czy one s  jadalne, albo czy gromadz  wod  - powiedział 

schrypni tym głosem.  
    Lea zamrugała oczami i spojrzała na skórzasty obiekt na stoku wydmy. 

Ro lina czy zwierz , trudno to było okre li . Rzecz miała wielko  ludzkiej głowy, 

była pomarszczona i szara jak wysuszona skóra, a poza tym naje ona grubymi 

kolcami. Brion tr cił to czubkiem buta i przez moment widzieli białe włókno, 

podobne do błyszcz cego p du, ci gn ce si  w gł b wydmy. Po niej to co  

przybrało poprzedni  pozycj , osiadaj c gł biej w piasku. W tej samej chwili ze 

skórzastych fałdów  mign ła cienka i ostra wi , uderzyła o but Briona i 

natychmiast si  schowała. Na twardym plastiku pozostała gł boka rysa, usiana 

kropelkami zielonej cieczy.  
   - Zapewne trucizna - orzekł, ocieraj c but o piasek. - To jest zbyt niebezpieczne, 

aby z tym zaczyna , a przynajmniej bez istotnego powodu. Chod my dalej.  
   Lea upadła około południa. Naprawd  chciała i  dalej, ale ciało przestało jej 

słucha . Cienkie podeszwy butów nie chroniły przed parz cym piaskiem i jej 

stopy zmieniły si  w dwa p cherze bólu.  ar przyciskał j  do ziemi, buchał z 

piasku i przypiekał  ywym ogniem. Powietrze, które z trudem nabierała w płuca, 

było jak roztopiony metal, od którego wysychały i p kały wargi. Ka de uderzenie 

serca odzywało si  bolesnym pulsowaniem w ranie na skroni, a  wydawało jej si , 

e czaszka lada chwila rozpry nie si  z bólu na kawałki. Mimo nalega  Briona, 

aby chroniła si  przed sło cem, rozebrała si  do krótkiej koszulki, która lepiła si  

jej do ciała, mokra od potu. Szarpała j , rozpaczliwie próbuj c złapa  oddech. 

Nie było ucieczki przed bezlitosnym  arem.  
   Chocia  rozgrzany piach parzył jej kolana i dłonie, nie mogła si  podnie , cały 

wysiłek skupiaj c na utrzymaniu si  na czworakach. Przed oczami zawirowały jej 

wielkie kr gi.  
   Brion, mru c oczy przed sło cem, zobaczył, jak upadła. Podniósł j  i poniósł, 

tak jak poprzedniej nocy. Na nagich ramionach czuł jej rozgrzane ciało. Skór  

miała zaró owion  od sło ca. Rozdarta koszulka odsłaniała jedn  strom  pier , 

wznosz c  si  i opadaj c  w nierównym oddechu. Otarłszy dło  z potu i piasku, 

dotkn ł jej czoła i wyczuł złowró bn  sucho  skóry. Udar cieplny, wszystkie 

symptomy. Sucha, zaczerwieniona skóra, urywany oddech. Szybko rosn ca 

temperatura ciała, które przestało walczy  z upałem.  
   W  aden sposób nie mógł osłoni  jej od sło ca. Odmierzył sk p  porcj  

pozostałej wody i wlał mi dzy rozchylone wargi. Przełkn ła spazmatycznie. 

background image

 

38 

Cienki materiał koszuli słabo chronił przed pal cym gor cem. Brion mógł tylko 

wzi  j  na r ce i i  dalej w obranym kierunku. Stercz ca po ród piasków skała 

rzucała w skie pasmo cienia - skierował si  ku niej.  
   Ziemia u podnó a, osłoni ta przez głaz, wydawała si  niemal chłodna. Lea 

otworzyła oczy, kiedy j  tam poło ył, i spojrzała na niego zamglonymi z bólu 

oczami. Chciała go przeprosi  za swoj  słabo , ale z wyschni tego gardła nie 

wydobyło si  ani jedno słowo. Stoj ca nad ni  posta  zdawała si  przypływa  i 

odpływa  na falach gor ca, kołysz c si  jak drzewo na silnym wietrze.  
   W przypływie zdumienia szeroko otworzyła oczy i na chwil  rozja niło jej si  w 

głowie. Brion naprawd  si  chwiał. Nagle u wiadomiła sobie, jak bardzo 

przyzwyczaiła si  polega  na jego niewyczerpanej sile, która teraz zdawała si  go 

opuszcza . Wszystkie mi nie jego ciała kurczyły si  spazmatycznie, z trudem 

utrzymuj c go w pozycji stoj cej. Lea widziała szeroko otwarte usta, rozchylone 

w mimowolnym grymasie, i ten niemy, bezgło ny krzyk był straszniejszy od 

najdzikszego wrzasku. Nagle sama wrzasn ła z przera enia, gdy Brion 

zesztywniał, postawił oczy w słup, po czym run ł na wznak jak zwalone drzewo, z 

głuchym łomotem uderzaj c o piach. Nie wiedziała, czy umarł, czy tylko stracił 

przytomno . Nieporadnie poci gn ła go za nog , ale nie zdołała przyci gn  

potwornie ci kiego ciała do cienia.  
   Brion le ał na plecach, poc c si  w sło cu. Widz c to Lea zrozumiała,  e wci  

ył. Ale co si  z nim działo? Z trudem próbowała znale  jakie  wyja nienie. 

Czerwony opar zasnuwał jej umysł i nie była w stanie odszuka  tam  adnych 

wiadomo ci, które by to tłumaczyły. Gruczoły potowe na ka dym centymetrze 

kwadratowym jego ciała pracowały ze zwi kszon  intensywno ci . Ze wszystkich 

porów s czyły si  krople oleistej cieczy, o wiele grubsze od kropli zwykłego potu. 

Ramiona Briona poruszały si  nieznacznie i Lea otworzyła usta ze zgrozy widz c, 

e porastaj ce je włoski wij  si  i poruszaj , jakby były obdarzone własnym 

yciem. Mogła jedynie patrze  na ten niezwykły widok oczami ° snutymi 

czerwon  mgł  i zastanawia  si , czy przed  mierci  postradała ju  zmysły.  
    Gwałtowny kaszel wstrz sn ł oddychaj cym chrapliwie Brionem, a kiedy atak 

si  sko czył, Anvharczyk zacz ł oddycha  spokojniej. Pot wci  perlił si  na jego 

ciele, a poszczególne krople ł czyły si  w stru ki, które  ciekały i wsi kały w 

piasek.  
   Brion poruszył si  i przetoczył na bok, twarz  do Lei. Oczy miał ju  szeroko 

otwarte i przytomne; u miechn ł si .  
   - Nie chciałem ci  przestraszy . To złapało mnie niespodziewanie, przychodz c 

w niewła ciwej porze i w ogóle... Dla mnie równie  było to zaskoczenie. Dam ci 

teraz wody, jeszcze troch  zostało.  
   - Co si  stało? Kiedy upadłe , wygl dałe  tak, jakby ... - Dwa łyki, nie wi cej -

powiedział, podtykaj c jej pod usta otwart  manierk . - Zwykła letnia 

przemiana, to wszystko. Na Anvharze przechodzimy j  co roku, tylko, rzecz 

jasna, nie tak gwałtownie. W zimie nasze ciała magazynuj  pod skór  ochronn  

background image

 

39 

warstw  tłuszczu i niemal zupełnie przestajemy si  poci . Ulegamy te  wielu 

zmianom wewn trznym. Kiedy nadchodz  cieplejsze dni, ten proces zachodzi w 

odwrotnym kierunku. Tłuszcz jest metabolizowany, a gruczoły potowe 

powi kszaj  si  i zaczynaj  pracowa  ze zwi kszon  intensywno ci , gdy ciało 

przygotowuje si  do dwóch miesi cy ci kiej pracy, upałów i niedosypiania. 

S dz ,  e ten skwar spowodował u mnie przedwczesn  przemian .  
   - Chcesz powiedzie ,  e...  e jeste  przystosowany do  ycia na tej strasznej 

planecie?  
   - Prawie. Chocia  troch  tu za ciepło. Niedługo b d  potrzebował du o wody, 

wi c nie mo emy tu pozosta . Czy my lisz,  e Wytrzymasz na sło cu, je li b d  

ci  niósł?  
   - Nie, ale wcale nie poczuj  si  lepiej, je eli tu pozostaniemy - powiedziała 

beztrosko, nie bardzo zdaj c sobie spraw  z tego, co mówi. - Id my dalej. Dalej.  
   Gdy tylko wyszła z cienia, promienie sło ca uderzyły j  jak fala piek cego bólu. 

Upadła, trac c przytomno . Brion wzi ł j  na r ce i zataczaj c si  ruszył 

naprzód. Po kilku krokach poczuł nieodpart  ch  poło enia si  na piasku. 

Wiedział,  e osi gn ł granic  swojej wytrzymało ci. Szedł coraz wolniej i ka da 

wydma zdawała si  wy sza od poprzedniej. Sterczały z nich wielkie, na wpół 

przysypane przez piasek głazy, które raz po raz musiał omija . U podstawy 

najwi kszego z tych monolitów rosła mizerna k pa poskr canych ro lin. Brion 

przeszedł obok i przystan ł czuj c,  e jaka  my l usiłowała utorowa  sobie drog  

do jego ot piałego z gor ca umysłu. Co te  takiego? Jaka  ró nica. Co  z tymi 

ro linami, czego nie widział u innych, mijanych wcze niej.  
   Zawrócił i - odczuwaj c to jako pora k  - powlókł si  chwiejnie po własnych 

ladach. Stan ł i mru c oczy bezradnie patrzył na ro liny. Rzeczywi cie co  w 

nich było takiego... Niektóre były  ci te. Nie urwane czy ułamane, ale uci te 

równo i starannie no em albo innym ostrym narz dziem.  lady ci  były suche i 

stare, ale ich widok obudził w Brionie iskr  nadziei. To był pierwszy dowód na to, 

e na tej rozpalonej planecie rzeczywi cie  yj  jacy  ludzie! I w jakimkolwiek celu 

je  ci to, te ro liny mogły mu si  przyda . Oznaczały jedzenie - a mo e wod . Na 

sam  my l zadr ały mu r ce. Upu cił Le  na piasek w cieniu skały. Dziewczyna 

nie poruszyła si .  
   Nó  był ostry, ale Brion nie miał ju  siły. Chrapliwie łapi c powietrze 

wyschni tymi ustami, piłował grub  łodyg  tak długo, a  wreszcie j  przeci ł. 

Podniósłszy krzew zobaczył,  e z uci tego ko ca wycieka g sty płyn. Oparł 

grzbiet dłoni o nog ,  eby opanowa  dr enie i nie uroni  ani kropli, i odczekał, a  

nakapało do niej soku.  
   Szybko paruj cy płyn wydawał si  chłodny. Z pewno ci  w wi kszo ci składał 

si  z  yciodajnej wody. Brion podniósł dło  do ust, lecz - tkni ty nagłym 

podejrzeniem - zamiast wypi  wszystko, dotkn ł tylko cieczy ko cem j zyka.  

background image

 

40 

   Z pocz tku nie poczuł nic - a pó niej przeszył go ból,  ciskaj cy gardło i 

zapieraj cy dech.  oł dek zacz ł mu si  gwałtownie kurczy  i podje d a  do 

gardła. Kl cz c i walcz c z falami bólu, Brion zwymiotował, odwadniaj c si  

jeszcze bardziej.  
   Rozpacz była gorsza od bólu. Sok tej ro liny musiał do czego  słu y . Musiał 

istnie  jaki  sposób, aby go oczy ci  z trucizny lub neutralizowa  j . Jednak 

Brion, obcy na tej planecie, umrze du o wcze niej, nim zdoła to odkry .  
   Osłabiony wci  m cz cymi go skurczami  oł dka, próbował nie my le  o tym, 

jak bliski jest  mierci. Wydawało mu si ,  e nie zdoła podnie  dziewczyny z 

ziemi i przez moment miał ochot  j  zostawi , jednak wzi ł bezwładne ciało na 

r ce i ruszył w dalsz  drog . Z trudem stawiaj c ka dy krok, poszedł po swoich 

ladach w gór . Z wysiłkiem wszedł na szczyt wydmy i ujrzał stoj cego kilka stóp 

dalej Disa czyka.  
   Obaj byli zbyt zaskoczeni tym nagłym spotkaniem, by zareagowa  natychmiast. 

Przez krótk  chwil  spogl dali na siebie zastygli w bezruchu. Pó niej zadziałał 

identyczny, zrodzony ze strachu, instynkt Brion upu cił dziewczyn  na ziemi  i 

tym samym płynnym ruchem wyrwał bro  z kabury. Disa czyk wyszarpn ł zza 

pasa kielichowato zako czon  rurk  i przytkn ł j  do ust.  
   Brion nie wystrzelił. Nie yj cy Ihjel nauczył go wykorzystywa  talenty empaty i 

ufa  im. Mimo l ku, który skłaniał go do naci ni cia spustu, tym szóstym 

zmysłem wyczuwał emocje miotaj ce Disa czykiem. Był tam strach i nienawi , 

jednak dominowało nad nimi silne pragnienie unikni cia przemocy i ch  

porozumienia si . Brion wyczuł to i zrozumiał w ułamku sekundy. Chc c unikn  

tragedii, musiał zareagowa  natychmiast. Szybko odrzucił od siebie bro . W tej 

samej chwili po ałował tego. Ryzykował  ycie swoje i dziewczyny, zawierzaj c 

zmysłowi, którego jeszcze nie był pewien. W momencie kiedy miotacz upadł na 

piasek, Disa czyk wci  miał dmuchawk  przytkni t  do ust. Zastanawiał si . Po 

chwili wepchn ł j  z powrotem za pas.  
   - Czy masz troch  wody? - spytał Brion, z trudem wymawiaj c chrapliwe 

disa skie słowa.  
   - Mam wod  - odparł tamten, nie ruszaj c si  z miejsca. - Kim jeste cie? Co tu 

robicie?  
   - Jeste my z innej planety. Mieli my... wypadek. Chcemy si  dosta  do miasta. 

Wody.  
   Disa czyk spojrzał na nieprzytomn  dziewczyn  i podj ł decyzj . Na jednym 

ramieniu nosił jeden z przedmiotów, jakie Brion widział na hologramie. Zdj ł go 

i rzecz zacz ła si  wolno wi  w jego r kach. To co  było  ywe - zielone i długie na 

przeszło metr, podobne do kawałka segmentowej, grubej liany. Jeden jej koniec 

rozchylał si  na kształt niby-kwiatu. Disa czyk wyj ł zza pasa jaki  haczykowaty 

przedmiot i wepchn ł go w otoczony płatkami otwór. Kiedy szybkim ruchem 

obrócił hak, cała liana zadygotała i owin ła si  wokół jego ramienia. Wyj ł z niej 

background image

 

41 

co  małego, czarnego i rzuciwszy to na ziemi , podał Brionowi wij cy si , zielony 

p d.  
   - Przyłó  usta do ko ca i pij - powiedział.  
   Lea potrzebowała wody bardziej ni  on, ale napił si  pierwszy, nie dowierzaj c 

ywemu zasobnikowi wody. Pod skr caj cymi si  płatkami ujrzał słomkowego 

koloru płyn, wypełniaj cy porowate, trzciniaste wn trze. Podniósł lian  do ust i 

zacz ł pi . Woda była ciepła i miała mulisty smak. Nagły, przeszywaj cy ból 

wokół ust sprawił,  e gwałtownie oderwał lian  od warg. Spomi dzy płatków 

sterczały male kie, biało błyszcz ce kolce, o ostrych ko cach zbroczonych teraz 

jego krwi . Brion ze zło ci  spojrzał na Disa czyka. Uspokoił si , gdy ujrzał jego 

twarz. Usta tamtego były otoczone wieloma małymi, białymi bliznami.  
   - Vaede nie lubi oddawa  swej wody, ale zawsze oddaje powiedział Disa czyk.  
   Brion napił si  jeszcze raz, po czym przytkn ł vaede do ust Lei. J kn ła, nie 

odzyskuj c przytomno ci, lecz jej wargi odruchowo rozchyliły si , spijaj c 

yciodajny płyn. Kiedy si  napiła, Brion delikatnie wyj ł kolce z jej ciała i popił 

jeszcze raz. Disa czyk przykucn ł i przygl dał si  im z twarz  pozbawion  

wyrazu. Brion oddał mu vaede, po czym postawił w zełek tak,  eby rzucał na 

dziewczyn  cho  troch  cienia. Pó niej przysiadł w tej samej pozycji co tubylec i 

spojrzał na niego uwa nie.  
   Siedz c nieruchomo na pi tach, Disa czyk zdawał si  wcale nie odczuwa  

pal cych promieni sło ca. Na jego nagiej, zbr zowiałej skórze nie było  ladu 

potu. Długie włosy opadały mu na ramiona, a z gł bokich oczodołów spogl dały 

na Briona zadziwiaj co niebieskie oczy. Jedynym jego odzieniem był gruby 

sarong wokół bioder. Vaede wróciło na swoje miejsce na ramieniu, wci  wierc c 

si  ze zło ci . Krajowiec miał przy pasie tak  sam  kolekcj  przedmiotów ze 

skóry, kamieni i mosi dzu jak ten na hologramie. Przeznaczenie dwóch z nich 

przestało ju  by  dla Briona zagadk ; rurka z ustnikiem była dmuchawk , a hak 

o specjalnym kształcie słu ył do otwierania vaede. Brion zastanawiał si , czy 

pozostałe przedmioty pełniły równie po yteczne funkcje. Je eli przyj ,  e były 

narz dziami słu cymi do konkretnych celów - a nie barbarzy skimi ozdóbkami 

- to trzeba było uzna ,  e ich wła ciciel był kim  wi cej ni  zwykłym dzikusem, na 

jakiego wygl dał.  
   - Nazywam si  Brion. A ty?  
   - Nie mo esz pozna  mojego imienia. Po co tu jeste ? Zabija  moich ludzi?  
   Brion odepchn ł od siebie natr tne wspomnienie zeszłej nocy. Zabijał - oto co 

robił. Widoczne w zachowaniu tamtego oczekiwanie i nadzieja, jak  u niego 

wyczuwał, sprawiły,  e Brion wyznał prawd .  
   - Jestem tu, aby zapobiec  mierci twego ludu. Chc  powstrzyma  wojn .  
   - Udowodnij.  

background image

 

42 

   - Zaprowad  mnie do Cultural Relationships Foundation w mie cie, a 

udowodni  to. Tu, na pustyni, nie mog  zrobi  niczego. Tylko umrze .  
   Po raz pierwszy na twarzy Disa czyka pojawił si   lad jakich  uczu . 

Zmarszczył brwi i zamruczał co  do siebie. Na jego czole pojawiły si  nagle 

drobne krople potu. Wygl dał, jakby toczył wewn trzne zmagania. Podj wszy 

decyzj , wstał. Brion podniósł si  tak e.  
   - Chod  ze mn . Zaprowadz  ci  do Hovedstad. Jednak najpierw powiesz mi, 

czy jeste  z Nyjord?  
   - Nie.  
   Bezimienny Disa czyk mrukn ł co  pod nosem i odwrócił si . Brion wzi ł na 

plecy nieprzytomn  Le  i poszedł za nim. Szli w ostrym, narzuconym przez 

Disa czyka tempie dwie godziny, nim dotarli do labiryntu poszarpanych skał. 

Tubylec wskazał na najwy szy z wygładzonych przez piasek głazów.  
   - Zaczekaj przy tym - powiedział. - Kto  po was przyjedzie.  
   Poczekał, a  Brion uło y dziewczyn  w cieniu, po czym po raz ostatni podał mu 

vaede. Ju  miał odej , gdy zawahał si  i odwrócił.  
   - Nazyuvam si ... Ulv - powiedział i odszedł.  
   Brion zrobił, co mógł,  eby Lei było wygodnie, ale mógł bardzo niewiele. 

Dziewczyna umrze, je eli szybko nie znajdzie si  w szpitalu. Odwodnienie i udar 

słoneczny zabijały j .  
   Tu  przed zachodem sło ca usłyszał warkot motoru i szcz k nadje d aj cego z 

zachodu transportera. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

43 

Rozdział 8

 

 

   Z ka d  sekund  warkot narastał i przybli ał si . Piszczały g sienice, gdy 

pojazd omijał głazy, najwidoczniej szukaj c Briona i Lei. Wreszcie du y 

transporter zatrzymał si  przed nimi w chmurze pyłu i kierowca kopniakiem 

otworzył drzwi.  
   - Wchod cie szybko! - wrzasn ł. - Wpu cicie do  rodka cały  ar.  
   Podkr cił gaz, szykuj c si  do wł czenia biegu i spojrzał na nich z irytacj .  
   Ignoruj c nerwowe instrukcje kierowcy, Brion ostro nie pło ył Le  na tylnym 

siedzeniu, zanim zatrzasn ł drzwi. Pojazd natychmiast skoczył naprzód, a z 

otworów klimatyzatora popłyn ł strumie  lodowatego powietrza. W wozie nie 

było zimno, ale i tak temperatura była o dobre 40 stopni ni sza ni  na zewn trz. 

Brion okrył dziewczyn  wszystkim, co miał pod r k ,  eby ochroni  j  przed 

nowym szokiem termicznym. Kierowca, pochylony nad desk  rozdzielcz  i zaj ty 

prowadzeniem pojazdu, nie odezwał si  ani słowem, od kiedy wsiedli.  
   Brion podniósł wzrok, gdy z przedziału maszynowego w tyle pojazdu wyszedł 

drugi m czyzna. Chudy, o nerwowych ruchach, celował w Briona z miotacza.  
   - Kim pan jest? - zapytał zimno. Było to do  niezwykłe powitanie, ale Brion 

powoli zacz ł si  ju  oswaja  z my l ,  e Dis jest dziwn  planet . M czyzna 

nerwowo przygryzał warg . Brion siedział nieruchomo, zupełnie rozlu niony. Nie 

chciał jakim  nagłym ruchem sprowokowa  tamtego do naci ni cia spustu. 

Odpowiedział mu spokojnym, opanowanym głosem.  
   - Nazywam si  Brandd. Wyl dowali my na tej planecie zeszłej nocy i od tej 

pory szli my przez pustyni . Teraz nie zdenerwuj si  i nie poci gnij za spust. 

Vion i Ihjel nie  yj .  
   M czyzna z miotaczem wydał cichy okrzyk i szeroko otworzył oczy ze 

zdziwienia. Kierowca rzucił mu przez rami  krótkie, wystraszone spojrzenie, po 

czym znów zaj ł si  prowadzeniem. Brion osi gn ł swój cel. Je eli ci ludzie nie 

byli z CRF, to przynajmniej sporo o niej wiedzieli.  
   - Kiedy ich zastrzelono, mnie i dziewczynie udało si  uciec. Próbowali my 

dosta  si  do miasta i skontaktowa  z wami. Jeste cie z fundacji, prawda?  
   - Tak, oczywi cie - powiedział m czyzna, opuszczaj c bro .  
   Przez chwil  szklanym wzrokiem spogl dał w przestrze , przygryzaj c warg  

ze zdenerwowania. Przestraszony swoim roztargnieniem, znów wycelował bro  w 

Briona.  
   - Je eli pan jest Brandd, to musz  pana o co  zapyta . Poszperawszy woln  r k  

w kieszeni na piersi, wyj ł  ółty formularz telegramu.  

background image

 

44 

   - Teraz niech mi pan powie... je li pan wie, jakie s  trzy ostatnie dyscypliny...  
   Znów szybko zerkn ł na papier. - ...Twenties?  
   - Szachy, strzelanie z wolnej r ki i szermierka. Dlaczego pan pyta?  
   M czyzna mrukn ł co  pod nosem i, uspokojony; wepchn ł bro  do kabury.  
   - Jestem Faussel - powiedział i machn ł depesz  w kierunku Briona. - To 

ostatnie polecenia i testament Ihjela, przekazane nam przez nyjordzk  flot  

blokuj c  Dis. Uwa ał,  e niebawem zginie i jak wida  miał racj . Wyznaczył 

pana na swojego nast pc . Pan tu dowodzi. Ja byłem zast pc  Mennra, dopóki go 

nie zabili. Miałem pracowa  dla Ihjela, a teraz pewnie b d  pracował dla pana. 

Przynajmniej do jutra, kiedy spakujemy wszystko i wyniesiemy si  z tej 

przekl tej planety.  
   - Jak to, jutro? - spytał Brion. - Mamy jeszcze trzy dni czasu i zadanie do 

wykonania.  
   Faussel upadł na jeden z foteli i natychmiast zerwał si  na nogi, chwytaj c za 

oparcie,  eby utrzyma  równowag  w kołysz cym si  poje dzie.  
   - Trzy dni, trzy tygodnie, trzy minuty, co za ró nica? Jego głos brzmiał 

piskliwie. Z widocznym wysiłkiem starał si  nad nim zapanowa .  
   - Niech pan zrozumie. Nie ma pan o niczym poj cia. Dopiero co pan tu przybył i 

w tym pa ski pech. Mój pech polega na tym,  e zostałem tu przydzielony i musz  

by   wiadkiem wszystkich tych paskudnych, obrzydliwych rzeczy, jakie 

wyczyniaj  tubylcy. I by  dła nich miły, nawet kiedy zabijaj  moich przyjaciół, a 

Nyjordczycy kr

 tam w górze z palcami na guzikach. W ko cu jeden z ich 

bombardierów zacznie my le  o domu i tych kobaltowych bombach, i naci nie ten 

guzik, nie zwa aj c na  adne terminy.  
   - Siadaj, Faussel. Usi d  i odpocznij.  
   Brion mówił ze współczuciem, ale stanowczo. Faussel stał jeszcze przez kilka 

sekund, po czym osun ł si  na fotel. Siadł przyciskaj c policzek do szyby i 

zamkn ł oczy.  yłka na skroni pulsowała mu pod skór , a wargi poruszały si  

bezgło nie. Zbyt długo  ył w nieustannym napi ciu.  
   Nastrój takiego samego przygn bienia panował w ród wszystkich obecnych w 

budynku CRF. Rozpacz i poczucie pora ki. Lekarz, który szybko i sprawnie 

zabrał Le  do szpitala, był jedynym, który nie poddawał si  temu stanowi. 

Najwidoczniej miał tylu pacjentów,  e nie miał czasu o tym my le . U innych 

przygn bienie było wyra nie widoczne. Od chwili gdy przejechał przez 

samoczynne drzwi gara u, Brion czuł otaczaj c  go atmosfer  kl ski. Była 

wszechobecna.  
   Zaraz po posiłku poszedł z Fausselem do pomieszczenia, które było biurem 

Ihjela. Przez szklane  cianki działowe widział personel pakuj cy akta i szykuj cy 

background image

 

45 

je do wysyłki. Teraz, kiedy został zwolniony z obowi zku kierowania prac , 

Faussel wydawał si  nieco spokojniejszy. Brion zrezygnował z zamiaru 

uprzedzenia go,  e jest zupełnym nowicjuszem w sprawach fundacji. Potrzebował 

du ego autorytetu, poniewa  niew tpliwie znienawidz  go za to, co zamierzał 

zrobi .  
   - Lepiej zanotuj to, co ci teraz powiem, Fausseł. I ka  to przepisa  w kilku 

kopiach. Pó niej podpisz .  
   Słowo pisane ma zawsze wi ksz  wag .  
   - Nale y natychmiast wstrzyma  wszystkie przygotowania do ewakuacji. Akta 

maj  by  rozpakowane. Zostaniemy tu tak długo, jak długo pozwol  nam 

Nyjordczycy. Je li operacja si  nie powiedzie, odlecimy wszyscy jednocze nie 

przed upłyni ciem terminu. We miemy tylko podr czny baga  osobisty. 

Wszystko inne zostanie tutaj. By  mo e nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale 

jeste my tu po to,  eby ocali  planet , a nie skrzynie z papierami. - K tem oka 

dostrzegł,  e Faussel poczerwieniał z gniewu. - Przynie  mi to z powrotem, kiedy 

b dzie przepisane. A tak e komplet raportów o dotychczasowych wynikach tej 

operacji. To na razie wszystko.  
   Faussel wymaszerował i po chwili Brion zobaczył zaszokowane, gniewne twarze 

personelu w s siednich pomieszczeniach. Odwróciwszy si  do nich plecami, 

zajrzał do szuflad biurka. W pierwszej znalazł zaklejon  kopert . Była 

zaadresowana do Zwyci zcy Ihjela.  
   Brion popatrzył na ni  w zadumie, po czym otworzył. List w  rodku był pisany 

r cznie.  
   Ihjelu!  
   Poinformowano mnie,  e jeste  w drodze,  eby mnie zmieni , i musz  przyzna ,  e 

jestem z tego niezmiernie zadowolony. Ty masz do wiadczenie w pracy z tymi 

barbarzy skimi planetami i umiesz si  dogada  z ró nymi dziwnymi typami. Ja przez 

ostatnie dwadzie cia lat zajmowałem si  prac  naukow  i jedynym powodem, dla 

którego przydzielono mi nadzór nad Nyjordem, była umiej tno  obserwacji i 

wyci gania wniosków. Jestem naukowcem, nie urz dnikiem, i nikt nigdy nie 

twierdził,  e jest inaczej.  

   B dziesz tu miał kłopoty z personelem, wi c powiniene  wiedzie ,  e oni wszyscy s  

przymusowymi ochotnikami. Polowa z nich to urz dnicy mojej administracji. 

Pozostali to zbieranina;  ci gni ci sk d si  dało do tego, z góry skazanego na 

niepowodzenie, przedsi wzi cia. Wszystko potoczyło si  tak szybko,  e nie mogli my 

tego przewidzie . I obawiam si ,  e zrobili my niewiele albo w ogóle nic, aby temu 

zapobiec. Nie jestem w stanie nawi za  kontaktu z tubylcami, nawet lu nego. To 

przera aj ce! Oni do niczego nie pasuj ! Przeprowadziłem rozkłady Poissona 

uwzgl dniaj c tuzin ró nych czynników i  aden z nich nie daje równania. 

Ekstrapolacja Pareto te  nie wychodzi. Nasi agenci nie mog  z nimi nawet 

background image

 

46 

porozmawia  dwaj zgin li próbuj c. Klasa rz dz ca jest nieosi galna, a pozostali po 

prostu milcz  albo odchodz .  
   Zamierzam zaryzykowa  i spróbowa  pogada  z Lig-magte. Mo e uda mi si  

przemówi  mu do rozs dku. W tpi , czy mi si  powiedzie. i istnieje mo liwo ,  e 

ucieknie si  do przemocy. Arystokracja tutejsza jest niezwykle skłonna do przemocy. 

Je eli wróc  cało, nie otrzymasz tego listu. W przeciwnym razie  egnaj, Ihjelu. 

Spróbuj, mo e powiedzie ci si  lepiej ni  mnie.  
   Aston Meruu  

   P.S. Jest pewien problem z personelem. Maj  by  wybawcami; tymczasem wszyscy 

bez wyj tku nienawidz  Disa czyków. Obawiam si ,  e ja te .  
   
Brion zapami tał wszystkie istotne informacje, jakie znalazł w li cie. Musiał 

znale  jaki  sposób,  eby dowiedzie  si , co to jest ekstrapolacja Pareto, nie 

zdradzaj c si  jednocze nie ze swoj  niewiedz . Gdyby personel wiedział, jakiego 

niedo wiadczonego dyrektora im przysłano, w ci gu pi ciu minut w budynku nie 

byłoby  ywej duszy. Rozkład Poissona nie był dla niego pustym słowem. 

Stosowano go w fizyce do obliczania prawdopodobie stwa zaj cia zdarzenia, 

które zawsze było prawdziwe, na przykład liczby cz stek emitowanych w krótkim 

czasie przez kawałek radioaktywnej materii. Kontekst, w którym poj cie to 

pojawiało si  w li cie Mervva, wskazywał,  e socjologom udało si  zastosowa  ten 

wzór do bada  nad społecze stwami i populacjami. Przynajmniej na innych 

planetach. Wydawało si ,  e Dis wymyka si  wszelkim regułom. Ihjel te  tak 

mówił, a  mier  Mervva była tego dowodem. Brion zastanawiał si , kim był ten 

Lig-magte, który prawdopodobnie zabił Mervva.  
    Chrz kni cie wyrwało go z zadumy. U wiadomił sobie,  e Faussel ju  od 

dłu szej chwili stoi przed jego biurkiem. Spojrzał na niego i otarł pot z czoła.  
   - Pa ski klimatyzator chyba si  zepsuł - powiedział Faussel. - Czy mam 

powiedzie  mechanikowi,  eby go sprawdził?  
   - Aparat jest w porz dku. Przyzwyczajam si  do klimatu Dis. Czego jeszcze 

chcesz, Faussel?  
   Zast pca popatrzył na  z pow tpiewaniem, którego nie udało mu si  ukry . Z 

trudem przychodziło mu uwierzy  w prawd . Poło ył na biurku stosik papierów.  
   - Oto bie ce raporty. Jest w nich wszystko, czego do tej poty dowiedzieli my si  

o Disa czykach. Nie ma tego du o, jednak zwa ywszy na ich aspołeczne 

nastawienie, tylko tyle mogli my zrobi . - Tkni ty nagł  my l , chytrze 

przymru ył oczy. - Nic na to nie poradz , ale niektórzy gło no zastanawiaj  si  

nad tym tubylcem, który nas powiadomił. Jak si  panu udało go na to namówi ? 

My nigdy nie zdołali my nawi za  z tymi lud mi  adnego kontaktu, a pan 

zaledwie zd ył wyl dowa , a ju  jeden dla pana pracuje. Nic na to nie poradz , 

e ludzie pytaj . Mimo wszystko wydaje si  nieco dziwne,  e nowo przybyły i w 

dodatku obcy... - urwał w pół zdania.  

background image

 

47 

   - Nie mog  zabroni  ludziom o tym my le  - Brion zmierzył go w ciekłym 

spojrzeniem - ale mog  zabroni  im gada . Naszym zadaniem jest nawi zanie 

kontaktu z Disa czykami i powstrzymanie ich od samobójstwa. Ja w jeden dzie  

zrobiłem wi cej ni  wy wszyscy, od kiedy tu przybyli cie. Dokonałem tego, 

poniewa  jestem lepszym fachowcem ni  wy. To wszystko, co musicie wiedzie  o 

tej sprawie. Jeste  wolny. Pobladły ze zło ci Faussel obrócił si  na pi cie i 

odmaszerował - opowiedzie  wszem wobec, jakim tyranem jest nowy dyrektor. 

Brion wiedział,  e od teraz wszyscy b d  go zaciekle nienawidzi  - i wła nie o to 

mu chodziło. Jako tyran mógł nie obawia  si  zdemaskowania własnej niewiedzy. 

A ponadto nienawi  ka e im zapomnie  o przygn bieniu i poczuciu kl ski, a 

tak e skłoni ich do działania. Z pewno ci  nie b d  pracowa  gorzej ni  

przedtem.  
   Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialno . Mógł wreszcie pomy le , po raz 

pierwszy od chwili, gdy postawił nog  na tej barbarzy skiej planecie. Brał na 

siebie wielki obowi zek. Nie wiedział nic o tym  wiecie ani o stronach konfliktu. 

Siedział tu, udaj c,  e kieruje organizacj , o której istnieniu dowiedział si  

zaledwie kilka tygodni temu. To była przera aj ca sytuacja. Czy nie powinien si  

wycofa ?  
   Była na to tylko jedna odpowied . Brzmiała: "nie". Dopóki nie znajdzie si  

kto , kto zrobi to lepiej, Brion zdawał si  najlepszym kandydatem na to 

stanowisko. A opinia Ihjela te  si  liczyła. Nie ulegało w tpliwo ci,  e Ihjel był 

przekonany, i  Brion jest jedynym, któremu w tak trudnych warunkach mogło 

si  powie .  
   Lepiej na tym poprzesta . Je eli ma jakie  w tpliwo ci, to najlepiej b dzie, je li 

o nich zapomni. Oprócz wszystkich innych powodów, nale ało równie  wzi  pod 

uwag  wzgl dy lojalno ci. Ihjel był Anvharczykiem i Zwyci zc . Mo e to 

prowincjonalne nastawienie w tym wielkim wszech wiecie - Anvhar le ał tak 

daleko st d - lecz honor jest bardzo wa ny dla m czyzny, który musi walczy  

samotnie. Miał dług wzgl dem Ihjela i zamierzał go spłaci .  
   Kiedy wreszcie podj ł decyzj , poczuł si  lepiej. Na biurku przed nim stał 

interkom. Nacisn ł guzik oznaczony napisem "Faussel".  
   - Tak?  
   Głos zast pcy był lodowaty i zdradzał przepełniaj c  go nienawi .  
   - Kim jest Lig-magte? I czy poprzedni dyrektor wrócił ze spotkania z nim?  
   - Magte to tytuł oznaczaj cy w przybli eniu szlachcica lub lorda. Lig-magte jest 

miejscowym władc . Mieszka na skraju miasta w brzydkiej budowli podobnej do 

sterty kamieni. Wydaje si  by  tub  grupy magterów, którzy wywołali t  

idiotyczn  wojn . Co do drugiego pytania, to musz  odpowiedzie : i tak, i j nie. 

Na drugi dzie  znale li my pod drzwiami obdart  ze skóry czaszk . 

Dowiedzieli my si ,  e to głowa Mervva, poniewa  : lekarz zidentyfikował mostek 

w górnej szcz ce. Rozumie pan?!  

background image

 

48 

   Faussel stracił panowanie nad sob  i prawie wykrzyczał ostatnie słowa. Po jego 

zachowaniu mo na było s dzi ,  e wszyscy tu byli bliscy załamania nerwowego. 

Brion przerwał mu szybko:  
   - Wystarczy, Faussel. Powiedz doktorowi,  e chc  si  z nim jak najszybciej 

zobaczy .  
   Rozł czył si  i otworzył pierwsz  teczk . Przed wyj ciem do gabinetu lekarza 

zd ył przerzuci  raporty i ponownie przeczyta  najwa niejsze z nich. Nało ył 

ciepły płaszcz i wyszedł z biura. Nieliczni pozostali jeszcze w pracy urz dnicy 

odwracali si  do niego plecami.  
   Doktor Stine miał ró ow  i błyszcz c  łysin  oraz g st  czarn  brod . Podobał 

si  Brionowi. Ka dy, kto miał tyle samozaparcia, aby w tym klimacie nosi  brod , 

stanowił mił  odmian  w porównaniu z dotychczas spotkanymi lud mi.  
   - Jak tam nowa pacjentka, doktorze?  
   Stine przygładził brod  grubymi paluchami i odpowiedział:  
   - Diagnoza: udar słoneczny. Rokowanie: całkowity powrót do zdrowia. Stan 

obecny dobry, je eli wzi  pod uwag  odwodnienie i rozległe oparzenia. 

Opatrzyłem j  i podaj  jej roztwór soli fizjologicznej. Niewiele brakowało, a 

sko czyłoby si  gorzej. Teraz  pi po  rodkach nasennych.  
   - Chciałbym,  eby jutro rano była na nogach, zdolna do pracy. Czy b dzie w 

stanie, skoro otrzymała jakie   rodki psychotropowe?  
   - B dzie, ale to mi si  nie podoba. Mog  wyst pi  jakie  uboczne skutki, na 

przykład długotrwałe ot pienie. To ryzykowne.  
   - Ryzyko, które musimy podj . Za niecałe siedemdziesi t godzin ta planeta ma 

zosta  zniszczona. Wobec nadrz dnego celu, jakim jest zapobie enie temu, nie 

licz  si  ani ja, ani nikt z personelu. Czy to jasne?  
   Doktor mrukn ł co  w g szcz swojej brody i zmierzył Briona wzrokiem.  
   - Jasne - odparł niemal ucieszony. - To prawdziwa przyjemno  spotka  

wreszcie kogo , kto nie poddaje si  rozpaczy. Jestem z panem!  
   - No, to mo e mi pan w czym  pomóc. Sprawdziłem list  personelu i 

stwierdziłem,  e w ród dwudziestu o miu pracowników, oprócz pana nie ma 

innego specjalisty od nauk biologicznych.  
   - Ta n dzna banda teoretyków i naciskaczy guzików!  aden z nich nie nadaje 

si  do pracy w terenie.  
   Doktor czubkiem buta przycisn ł pedał pojemnika na  mieci i demonstracyjnie 

splun ł do  rodka.  

background image

 

49 

   - Zatem zamierzam pana prosi  o odpowied  na par  prostych pyta  - 

powiedział Brion. - To do  niezwykła sytuacja i standardowe działania nie maj  

tu sensu. Nawet rozkład Poissona i ekstrapolacja Pareto nie daj  si  tu 

zastosowa .  
   Stine kiwn ł głow  i Brion odetchn ł w duchu. Wła nie wykorzystał cały swój 

zasób wiedzy o socjologii i nie został zdemaskowany.  
   - Im dłu ej o tym my l , tym bardziej upewniam si ,  e to problem biologiczny, 

maj cy co  wspólnego z rozległymi zmianami adaptacyjnymi, jakim ulegli w tym 

piekielnym  rodowisku Disa czycy. Czy mógłby pan to w jaki  sposób powi za  z 

ich zdecydowanie samobójczym stosunkiem do bomb kobaltowych?  
   - Czy mógłbym? Czy mógłbym? - Stine nerwowo kr ył po pokoju na swych 

grubych nó kach. R ce zało ył na plecy. Ma pan cholern  racj ,  e mógłbym. W 

ko cu znalazł si  tu kto , kto my li, a nie tylko wtłukuje cholerne kolumny cyfr w 

klawiatur  i siedzi, drapi c si  po tyłku i czekaj c, a  na ekranie uka e si  

odpowied . Czy pan wie, jak  yj  Disa czycy?  
   Brion potrz sn ł głow .  
   - Ci głupcy tutaj uwa aj ,  e obrzydliwie, ale ja twierdz ,  e to fascynuj ce. 

Tubylcy znale li sposoby nawi zywania wi zi symbiotycznych z tutejszymi 

formami  ycia. Mog  nawet na nich paso ytowa . Musi pan zda  sobie spraw  z 

tego,  e  ywy organizm zrobi wszystko, aby przetrwa . Rozbitkowie na morzu 

pij  własny mocz, gdy nie maj  słodkiej wody. Budzi to obrzydzenie tylko tych 

szcz liwców, którzy nigdy nie zaznali pragnienia czy głodu. No, a tu, na Dis, 

mamy cał  planet  rozbitków.  
   Stine otworzył drzwi apteczki.  
   - Od gadania o pragnieniu zaschło mi w gardle. Oszcz dnymi, precyzyjnymi 

ruchami wlał wysokoprocentowy alkohol do shakera, rozcie czył wod  

destylowan  i doprawił jakimi  kryształkami ze słoja. Rozlał napój do dwóch 

szklaneczek i podał jedn  Brionowi. Drink był całkiem niezły.  
   - Co ma pan na my li mówi c o paso ytowaniu, doktorze? Czy my wszyscy nie 

paso ytujemy na ni szych formach  ycia? Na zwierz tach rze nych, warzywach i 

tak dalej?  
   - Nie, nie, nie zrozumiał pan! Mówiłem o paso ytnictwie w dosłownym 

znaczeniu tego słowa. Musi pan zrozumie ,  e biolog na tej planecie nie jest w 

stanie wyra nie odgraniczy  paso ytnictwa od symbiozy, komensalizmu, 

mutualizmu...  
   - Do , do ! -przerwał Brion. -To dla mnie tylko puste d wi ki. Je eli na tym 

opiera si   ycie tej planety, to zaczynam rozumie , dlaczego reszta personelu si  

w tym pogubiła.  

background image

 

50 

   - To tylko ró ne stadia zaawansowania tego samego procesu. Niech pan 

posłucha. We my na przykład pewien rodzaj skorupiaka  yj cego tu w jeziorach, 

bardzo podobnego do zwykłego kraba. Ma du e szczypce, którymi przytrzymuje 

anemony, wiciowate zwierz ta morskie pozbawione zdolno ci poruszania si . 

Skorupiak wymachuje nimi wokół, by gromadzi   ywno  i zjada kawałki, które 

s  dla nich zbyt wielkie. To jest wła nie mutualizm: dwa stworzenia  yj ce i 

działaj ce razem, chocia  zdolne do  ycia samodzielnego. Dalej, ten e skorupiak 

na paso yta bytuj cego w jego skorupie, zdegenerowan  form  mał a, który 

zatracił wszelk  zdolno  ruchu. To rzeczywisty paso yt, czerpi cy z niego 

po ywienie i nie daj cy niczego w zamian. We wn trzno ciach tego mał a  yje z 

kolei pierwotniak od ywiaj cy si  tym, co wchłania jego gospodarz. A jednak ten 

mikroorganizm nie jest paso ytem, jak mo na by przypuszcza , lecz symbiontem. 

Odbiera pokarm mał owi, ale jednocze nie wydziela pewien zwi zek 

wspomagaj cy jego trawienie. Rozumie pan? Wszystkie te formy  ycia egzystuj  

w skomplikowanej współzale no ci.  
   Brion w zadumie zmarszczył brwi, s cz c trunek.  
   - Teraz to zaczyna mie  jaki  sens. Symbioza, paso ytnictwo i cała ta reszta s  

jedynie terminami okre laj cymi odmiany tego samego procesu koegzystencji. I 

zapewne ich stopnie zaawansowania i zło ono ci czyni  te stosunki tak trudnymi 

do zdefiniowania.  
   - Otó  wła nie. Na tej planecie  ycie jest tak trudne,  e gatunki konkurencyjne 

niemal wygin ły. Pozostało tylko kilka takich, które  eruj  na innych. W tym 

wy cigu do przetrwania zwyci yły współpracuj ce ze sob  i współzale ne formy 

ycia. Celowo u yłem okre lenia "formy  ycia".  ywe istoty s  tu zazwyczaj 

skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, co  jak porosty, które rosn  wsz dzie. 

Disa czycy maj  stworzenie, nazywaj  je "vaede", które wykorzystuj  jako 

ródło wody w czasie podró y. Stwór ten posiada pewn  zdolno  poruszania si , 

jak zwierz , a jednocze nie prowadzi fotosyntez  i magazynuje wod  jak ro lina. 

Kiedy Disa czyk pije z niego, on w tym czasie  ywi si  jego krwi .  
   - Wiem - rzekł kwa no Brion. - Piłem z takiego. Tu mo e pan obejrze   lady 

skalecze . Zaczynam rozumie , jak Disa czycy dostosowali si  do warunków tej 

planety, i dochodz  do wniosku,  e musiało to zmieni  ich psychik . Czy s dzi 

pan, i  miało to jaki  wpływ na struktur  tutejszego społecze stwa?  
   - I to powa ny. Jednak mo e wysuwam zbyt daleko id ce wnioski. Zapewne 

pa scy naukowcy na górze potrafi  wyja ni  o lepiej, mimo wszystko to ich 

działka.  
   Brion przestudiował raporty o strukturze społecznej i nie rozumiał z nich ani 

słowa. Stanowiły kompletnie niepoj t  gmatwanin  nieznanych symboli i 

zagadkowych wykresów.  
   - Prosz  mówi  dalej, doktorze - nalegał. - Jak do tej pory raporty socjologów s  

bezwarto ciowe. Brakuje w nich istotnych wniosków. Na razie jest pan jedynym, 

który był w tanie udzieli  mi sensownych informacji.  

background image

 

51 

   - No, wi c dobrze, zwal  to panu na głow . Tak jak ja to widz , nie mamy tu 

adnego społecze stwa, tylko band  zdeklarowanych indywidualistów: ka dy 

sobie, od ywiaj c si  innymi formami  ycia. Je li maj  jak  społeczno , to jest 

ona zorientowana na odmienne formy  ycia na tej planecie, a nie na innych ludzi. 

Mo e to dlatego pa skie obliczenia si  nie zgadzaj . S  przystosowane do 

społecze stw ludzkich, a ci udzie we wzajemnych stosunkach zachowuj  si  

zupełnie inaczej.  
   - A co z tutejsz  arystokracj , czyli magterami, którzy buduj  warownie i s  

powodem całego zamieszania?  
   - Tego nie potrafi  wyja ni  - przyznał dr Stine. - Do tego miejsca moje teorie 

wydaj  si  trzyma  kupy i mie  sens. Jednak magterowie do nich nie pasuj  i nie 

mam poj cia dlaczego. S  całkowicie odmienni od reszty Disa czyków. Swarliwi, 

dni krwi i mi dzyplanetarnych podbojów. Nie rz dz  Dis; nie w  cisłym 

znaczeniu tego słowa. Maj  władz , poniewa  nikt inny jej nie chce. Wydaj  

przybyszom z innych  wiatów licencje na eksploatacj  złó , dlatego  e inni wcale 

nie wykazuj  ch ci posiadania. Mo e to  lepa uliczka, ale gdyby pan odkrył 

przyczyn  tej odmienno ci, mogłoby to stanowi  rozwi zanie naszych obecnych 

problemów.  
   Po raz pierwszy od chwili przybycia na Dis Brion poczuł Przypływ entuzjazmu. 

Wreszcie za witała słaba nadzieja na to,  e w ogóle istnieje jakie  wyj cie z tej 

trudnej sytuacji. Opró nił szklaneczk  i wstał.  
   - Mam nadziej ,  e jutro wcze nie obudzi pan pacjentk , doktorze. Mo e 

rozmowa z ni  oka e si  równie interesuj ca dla pana, jak i dla mnie. Je eli to, co 

mi pan powiedział, jest prawd , to ona mo e znale  nam klucz do zagadki. To 

profesor Lea Morees, prosto z Ziemi, maj ca dyplomy z egzobiologii i 

antropologii oraz głow  nabit  du  wiedz .  
   - Cudownie! - wykrzykn ł Stine. - B d  dobrze opiekował si  t  główk , nie 

tylko dlatego,  e jest taka ładna, ale i ze wzgl du na jej m dro . Mimo  e stoimy 

na skraju atomowej przepa ci, odczuwam dziwny przypływ optymizmu - po raz 

pierwszy, od kiedy wyl dowałem na tej planecie. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

52 

Rozdział 9

 

 

   Słysz c ogłuszaj cy huk, stra nik, pilnuj cy frontowego wej cia do budynku 

fundacji, podskoczył i chwycił za bro . Zbaraniały, natychmiast pu cił kolb  

miotacza u wiadamiaj c sobie,  e było to tylko kichni cie - chocia  istotnie 

gargantuiczne. Nadchodził Brion, poci gaj cy nosem i szczelnie opatulony 

grubym płaszczem.  
    - Wychodz , zanim złapi  zapalenie płuc - powiedział. Zdziwiony stra nik 

zasalutował i sprawdziwszy ekrany czujnika zbli eniowego wypu cił Briona na 

zewn trz. Ci kie drzwi zamkn ły si  z łoskotem za Anvharczykiem. Ulica była 

jeszcze rozgrzana od sło ca i Brion odetchn ł z ulg , rozpinaj c płaszcz.  
   Miał zamiar odby  rekonesans, po cz ci poł czony z ch ci  rozgrzania si . W 

budynku nie miał ju  nic do roboty: personel dawno zako czył prac  i udał si  na 

spoczynek. Brion po półgodzinnej drzemce zbudził si  wypocz ty i gotowy do 

działania. Przeczytał kilkakrotnie raporty, notuj c w pami ci wszystkie 

zrozumiałe fragmenty. Teraz, gdy reszta pracowników fundacji spała, mógł lepiej 

pozna  główne miasto Dis.  
   Krocz c ciemnymi ulicami, zdał sobie spraw  z tego, jak odmienny od tego, jaki 

znał, był disa ski styl  ycia. Nazwa miasta - Hovedstad - w j zyku tubylców 

oznaczała "główne miejsce". I rzeczywi cie, nie było ono niczym ponadto. Tylko 

obecno  przybyszów z innych  wiatów czyniła je miastem. Na opuszczonych 

budynkach, które mijał, widniały nazwy kompanii górniczych, handlowych lub 

transportowych.  aden nie był teraz zamieszkany. W niektórych nadal paliły si  

wiatła, zapalane automatycznie, okna innych były ciemne. Tubylczych 

budynków nie było tu wiele i wydawały si  nie na swoim miejscu w ród 

wzniesionych przez przybyszów konstrukcji ze sprasowanego i stopionego piasku. 

Brion przyjrzał si  jednemu z domów, sk po o wietlonemu blaskiem padaj cym z 

pobliskiego neonu "VEGAN SMELTERS, LTD".  
   Dom składał si  z jednej du ej izby, wzniesionej bez fundamentów. Był 

pozbawiony okien, a budulec wygl dał na rodzaj plecionki oblepionej tward  jak 

kamie  glin . Otwór wej ciowy nie był niczym zamkni ty i Brion zacz ł si  ju  

zastanawia , czy nie wej  do  rodka, gdy stwierdził,  e jest  ledzony.  
   D wi k był bardzo cichy, niemal niedosłyszalny. W normalnych okoliczno ciach 

Brion nie zwróciłby na  uwagi, ale teraz cały zamienił si  w słuch. Kto  za nim 

szedł, kryj c si  w mroku. Brion przycisn ł si  do muru. Niemal na pewno był to 

jaki  Disa czyk. Brionowi przypomniała si  uci ta głowa Mervva, któr  

znaleziono pod drzwiami fundacji.  
   Ihjel nauczył go wykorzystywa  zdolno ci empatyczne. Posłu ył si  nimi teraz. 

To było trudne: w tych ciemno ciach niczego nie mógł by  pewien. Wyczuł jakie  

emocje - czy tylko mu si  zdawało? I dlaczego wydawały mu si  dziwnie 

znajome...? Nagle przyszło mu co  do głowy.  

background image

 

53 

    - Ulv - powiedział szeptem. - To ja, Brion. Skulił si , gotów odparowa  cios.  
    - Wiem - odpowiedział cichy szept z ciemno ci. - Nic nie mów. Id  dalej w tym 

samym kierunku.  
   Zadawanie pyta  nie miało teraz sensu. Brion natychmiast odwrócił si  i 

wykonał polecenie. Zabudowa stawała si  coraz rzadsza. Spojrzawszy w ko cu na 

piasek pod nogami stwierdził,  e znów znalazł si  na pustyni. To mogła by  

pułapka - nie rozpoznał szepcz cego głosu - ale musiał zaryzykowa . Z mroku 

wyłoniła si  jaka  posta  i gor ca dło  lekko dotkn ła ramienia Briona.  
    - Pójd  przodem. Trzymaj si  blisko mnie.  
   Tym razem słowa wypowiedziane były ju  nie tak cicho i Brion poznał głos 

Ulva. Nie czekaj c na odpowied , Ulv odwrócił si  i wtopił w mrok. Brion 

po pieszył za nim i ju  po chwili szli obok siebie przez pagórki nie ko cz cych si  

wydm. Piach zmienił si  w spalon  ziemi , sp kan  i poprzecinan  kamienistymi 

parowami. Zeszli do jednego z nich, stopniowo przechodz cego w szeroki w wóz. 

Min li załom  ciany i Brion dostrzegł przy miony,  ółty blask dobywaj cy si  z 

nisko umieszczonego otworu.  
   Ulv opadł na czworaki i znikn ł w w skiej dziurze. Brion ruszył za nim, 

próbuj c nie zwraca  uwagi na rosn ce napi cie i niepokój. Czołgaj c si  z 

opuszczon  głow , był praktycznie bezbronny. Usiłował pozby  si  tej my li, 

składaj c j  na karb obawy wywołanej niezwykło ci  sytuacji.  
   Tunel był krótki i prowadził do wi kszej komory. Brion usłyszał szuranie stóp i 

jednocze nie poczuł emanacj  gwałtownej nienawi ci. Zanim wydostał si  z 

tunelu - pułapki i przetoczył po ziemi wyci gaj c bro , min ły niesko czenie 

długie sekundy. W tym czasie mógł zgin . Stoj cy nad nim Disa czyk trzymał w 

r ku kamienny topór o krótkim trzonku, szykuj c si  do zadania  miertelnego 

ciosu. Ulv trzymał go za rami  dzier ce toporek, nie pozwalaj c ostrzu opa . 

aden ze zmagaj cych si  nie powiedział ani słowa, a jedynym d wi kiem było 

szuranie stwardniałych podeszew ich stóp na piasku. Brion cofn ł si  ostro nie, 

celuj c w nieznajomego Disa czyka. Ten wpatrywał si  we  pal cym spojrzeniem 

i wypu cił bro  z r ki dopiero wtedy, gdy stwierdził,  e atak si  nie powiódł.  
    - Po co  go tu przyprowadził? - warkn ł do Ulva. Czemu go nie zabiłe ?  
    - On jest tu po to,  eby my mogli go wysłucha , Gebk. To ten, o którym ci 

mówiłem,  e znalazłem go na pustyni.  
    - Wysłuchamy, co ma do powiedzenia, a potem go zabijemy - Gebk wyszczerzył 

z by.  
   To nie był  art - było to powiedziane zupełnie serio. Brion wyczuwał to, ale 

wiedział,  e przynajmniej w tej chwili nic mu nie grozi. Wepchn ł bro  do 

kabury i po raz pierwszy rozejrzał si  wokół.  

background image

 

54 

   Kopulasta izba była wci  nagrzana od upału. Ulv zdj ł z ramion okrycie, 

którym chronił si  od chłodu i zło ywszy je, owin ł sobie wokół bioder jak sarong 

i wepchn ł pod pas z przyborami. Mrukn ł co  niezrozumiałego i gdy otrzymał 

mrukliw  odpowied , Brion dostrzegł kobiet  i dziewczynk . Siedziały pod 

przeciwległ   cian  jaskini, przy stercie włóknistych ro lin. Były nagie, okryte 

tylko zmierzwionymi włosami si gaj cymi im do połowy pleców, bo pasa z 

dziwnymi przyrz dami nie mo na było uzna  za odzienie. Dziecko te  nosiło mał  

kopi  takiego pasa. Odło ywszy kawałek ro liny, któr  prze uwała, kobieta 

poczłapała do ogniska o wietlaj cego pomieszczenie. Na palenisku stał gliniany 

garnek, z którego nabrała trzy miski jedzenia i podała m czyznom. Strawa 

miała okropn  wo  i Brion jedz c starał si  nie zwraca  uwagi ani na smak, ani 

zapach tej mdłej papki. Jadł palcami tak jak tamci i nie odzywał si . Trudno 

powiedzie , czy to milczenie nale ało do rytuału, czy te  było nawykiem. W 

ka dym razie miał teraz okazj  pozna  bli ej disa ski styl  ycia.  
   Jaskinia była niew tpliwie sztucznym tworem, bo w twardej glinie . wida  było 

wyra ne  lady narz dzi - z wyj tkiem fragmentu  ciany znajduj cego si  

naprzeciw wej cia, pokrytego pl tanin  korzeni, wyrastaj cych z podłogi i 

znikaj cych w glinianym sklepieniu. Były one zapewne powodem powstania tej 

jaskini. Cienkie korzenie były starannie poskr cane i splecione ze sob , tak  e na 

rodku tworzyły jeden korze  grubo ci m skiego ramienia. Zwisały z niego cztery 

vaede: Ulv umie cił tam swoje, zanim usiadł. Stworzenie musiało natychmiast 

wbi  z by w korze , bo wisiało samo - nast pne ogniwo disa skiego cyklu 

yciowego. Najwyra niej korzenie były  ródłem wody dla vaede, a tym samym 

dla ludzi.  
   Brion zdawał sobie spraw  z utkwionych w nim spojrze  obrócił si  i 

u miechn ł do dziewczynki. Nie mogła mie  wi cej ni  sze  lat, lecz była ju  

Disank  w ka dym calu. Nie odpowiedziała u miechem ani nie zmieniła wyrazu 

twarzy, całkiem nie dziecinnej przez sw  nieruchomo . Jej r ce i szcz ki ani na 

chwil  nie przerywały pracy nad kawałkami włóknistej ro liny, które kładła 

przed ni  matka. Dziewczynka rozszczepiała je małym no ykiem i wydobywała 

nasiona. Nast pnie obierała je - cz ciowo skrobi c innym narz dziem, a 

cz ciowo rozgniataj c z bami. Usuni cie grubej łupiny zabierało długie minuty; 

rezultat nie wydawał si  tego warty: w ko cu ukazywało si  co  małego i wij cego 

si  - dziewczynka natychmiast to połykała i brała si  za nast pny str k.  
   Ulv odstawił glinian  misk  i czkn ł.  
    - Zaprowadziłem ci  do miasta, tak jak powiedziałem rzekł. - Czy ty zrobiłe  to, 

co powiedziałe ?  
    - A co obiecał? - zapytał Gebk.  
    -  e powstrzyma wojn . Zrobiłe  to?  
    - Próbuj  jej zapobiec - rzekł Brion. - Jednak to nie jest takie proste. B d  

potrzebował pomocy. To wasze  ycie chc  uratowa  - wasze i waszych rodzin. 

Gdyby cie mi pomogli...  

background image

 

55 

    - Gdzie le y prawda? - przerwał mu gwałtownie Ulv. Wszystko co słysz , brzmi 

dziwnie i w  aden sposób nie mo na odró ni  prawdy od kłamstwa. Od tak 

dawna,  e niemal od zawsze, robili my to, co nam mówili magterowie. 

Przynosili my im  ywno , a oni dawali nam metal, a czasem wod , kiedy jej 

potrzebowali my. Jak długo robili my, co ka , nie zabijali nas. Ich  ycie jest złe, 

ale dostałem od nich br z na moje narz dzia. Powiedzieli,  e zabior  dla nas 

wiat ludziom z nieba, a to jest dobre.  

    - Zawsze wiedzieli my,  e ludzie z nieba s   li i jedyn  dobr  rzecz  jest 

zabijanie ich - powiedział Gebk.  
   Brion ujrzał wyra nie widoczn  na twarzach obu Disa czyków nienawi .  
    - Czemu zatem nie zabiłe  mnie, Ulv? - zapytał. - Wtedy, na pustyni, albo dzi  

wieczorem, gdy powstrzymałe  Gebka? - Mogłem. Jest jednak co  wa niejszego. 

Gdzie jest prawda? Czy mamy wierzy  w to, w co zawsze wierzyli my? Czy te  

słucha  tego?  
   Rzucił Brionowi mały kawałek plastiku, nie wi kszy od dłoni. W jednym rogu 

cienkiej jak opłatek płytki był metalowy przycisk, a obok - wytłoczony prosty 

obrazek. Brion przysun ł go do ognia i zobaczył rysunek człowieka naciskaj cego 

guzik kciukiem i wskazuj cym palcem. To był miniaturowy odtwarzacz: 

przyci ni cie mechanizmu dostarczało energii wystarczaj cej do odtworzenia 

zapisanej informacji. Plastikowa płytka drgała, działaj c jak gło nik.  
   Chocia  głos był cichy i piskliwy, słowa były całkowicie zrozumiałe. Był to apel 

do Disa czyków,  eby nie słuchali magterów. Głos wyja niał,  e magterowie 

rozp tali wojn , która mo e zako czy  si  tylko jednym - zniszczeniem Dis. Tylko 

je li przestan  słucha  magterów i wydadz  ich bro , mog  mie  nadziej .  
    - Czy te słowa s  prawd ? - spytał Ulv.  
    - Tak - odparł Brion. - Mo e i s  prawd  - rzekł Gebk - ale my nic nie mo emy 

zrobi . Byłem z moim bratem, kiedy ta mówi ca rzecz spadła z nieba, a on 

wysłuchał jej i zaniósł j  do magterów,  eby ich o to zapyta . Zabili go. Powinien 

był si  tego spodziewa . Magterowie zabij  nas, je li si  dowiedz ,  e słuchamy 

tych słów.  
   - A te słowa mówi  nam,  e umrzemy, je li b dziemy słucha  magterów! - 

krzykn ł Ulv łami cym si  głosem.. Nie bał si  - był rozgniewany niemo no ci  

wyboru którego  z przeciwstawnych punktów widzenia. Dotychczas jego  wiat 

był czarno - biały, z niewielk  liczb  po rednich odcieni.  
    - S  rzeczy, które mo ecie zrobi ,  eby zapobiec wojnie, nie robi c krzywdy 

sobie ani magterom - powiedział Brion, szukaj c sposobu przekonania ich.  
   - Powiedz jakie - mrukn ł Ulv.  

background image

 

56 

   - Nie byłoby wojny, gdyby mo na porozumie  si  z magterami, sprawi , aby 

wysłuchali głosu rozs dku. Oni zabij  was wszystkich. Mo esz powiedzie  mi, jak 

rozmawia  z magterami, tak  eby zrozumieli...  
   - Nikt nie mo e przekona  magterów - wtr ciła si  kobieta. - Je li powiesz im 

co  innego, zabij  ci , tak jak zabili brata Gebka. Tak wi c łatwo ich zrozumie . 

Tacy s . Oni si  nie zmieniaj .  
   Wło yła z powrotem do ust kawałek ro liny, któr  zmi kczała dla dziecka. Jej 

usta były gł boko pop kane i poznaczone bliznami, a z by starte niemal do 

dzi seł.  
   - Mor ma racj  - powiedział Ulv. - Z magterami si  nie rozmawia. Co jeszcze 

mo na zrobi ?  
   Brion spojrzał na obu m czyzn i, zanim odpowiedział, przeniósł ci ar ciała z 

nogi na nog . W ten sposób palce jego prawej dłoni znalazły si  tu  przy kolbie 

miotacza.  
   - Magterowie maj  bomby, które zniszcz  Nyjord - to s siednia planeta, 

gwiazda na waszym niebie. Gdybym wiedział, gdzie s  te bomby, zabrałbym je i 

nie byłoby wojny.  
   - Chcesz,  eby my pomagali demonom z nieba przeciw naszemu ludowi! - 

wykrzykn ł Gebk, zrywaj c si  z ziemi. Ulv powstrzymał go, ale gdy si  odezwał, 

jego głos był zimny. -  dasz zbyt wiele. Teraz odejd .  
   - Czy pomo ecie mi? Czy pomo ecie mi powstrzyma  wojn ? - pytał Brion, 

wiedz c,  e posun ł si  za daleko, ale nie mógł si  ju  wycofa .  
   Gniew sprawił,  e zapomnieli, po co tu przyszedł:  
   -  dasz zbyt wiele - powtórzył Ulv. - Teraz id . Porozmawiamy o tym.  
   - Czy zobaczymy si  znowu? Jak mog  was znale ?  
   - Sami ci  znajdziemy, je li zechcemy z tob  porozmawia  - odpowiedział Ulv.  
   Je eli dojd  do wniosku,  e kłamie, to ju  ich wi cej nie zobaczy. Nic na to nie 

mógł poradzi .  
   - Ja ju  zdecydowałem - rzekł Gebk, wstaj c i zarzucaj c sobie okrycie na 

ramiona. - Kłamiesz i ludzie z nieba te  kłami . Je eli ci  znów zobacz , zabij  

ci .  
   Wszedł do tunelu i znikn ł.  
   Wszystko zostało ju  powiedziane. Brion wyszedł za nim, ostro nie upewniwszy 

si ,  e Gebk naprawd  odszedł. Ulv odprowadził go do miejsca, sk d było ju  

wida   wiatła Hovedstad. Tubylec przez cały czas milczał jak zakl ty i wreszcie 

background image

 

57 

znikn ł bez słowa. Brion zadr ał z zimna i szczelniej owin ł si  płaszczem. 

Przygn biony, poszedł z powrotem ku cieplejszym ulicom miasta.  
   Nadchodził  wit, gdy dotarł do siedziby fundacji; przy głównym wej ciu był ju  

inny stra nik.  adne pro by czy gro by nie były w stanie przekona  go,  eby 

otworzył drzwi, dopóki nie zjawił si  Faussel, ziewaj cy i mrugaj cy zaspanymi 

oczyma. Zacz ł utyskiwa , lecz Brion przerwał mu i kazał natychmiast ubra  si  i 

stawi  do pracy. Wci  czuj c dziwne uniesienie, pospieszył do swego biura, gdzie 

przekl ł nadgorliwca, który znów nastawił klimatyzator na chłodzenie. Wył czył 

urz dzenie i usun ł ze  rodka ró ne cz ci. Na pewno pozostanie na dłu ej 

zepsute.  
   Przyszedł Faussel, wci  jeszcze ziewaj c - najwidoczniej nie zaliczał si  do 

rannych ptaszków.  
   - Id  i przynie  kawy, zanim upadniesz na nos - polecił Brion. - Dwie fili anki. 

Ja te  si  napij .  
   W przypływie entuzjazmu zapomniał o kampanii budzenia nienawi ci do siebie, 

jak  wcze niej rozpocz ł.  
   - To nie b dzie konieczne - odparł niech tnie Faussel. Je eli pan chce, mog  

zamówi  jedn  w kantynie. - Powiedział to w najbardziej odpychaj cy sposób, na 

jaki mógł si  zdoby  tak wcze nie rano.  
   - Jak chcesz - odparł Brion krótko, znów wchodz c w rol . - Ale je eli ziewniesz 

jeszcze raz, to wpisz  ci nagan  do akt. Czy to jasne? Teraz mo esz mi zreferowa  

stan dotychczasowych kontaktów organizacji z Disa czykami. Jak si  do nas 

odnosz ?  
   Faussel stłumił ziewni cie, omal si  przy tym nie dusz c. - S dz ,  e patrz  na 

ludzi z CRF jak na głupków, prosz  pana. Oni nienawidz  wszystkich 

przybyszów: histori  opuszczenia ich i pozostawienia samym sobie przekazywano 

z pokolenia na pokolenie. Tak wi c, zgodnie z ich logik , my te  powinni my ich 

nienawidzi  albo zostawi  samym sobie. Zamiast tego zostali my tu i dajemy im 

ywno , wod , lekarstwa oraz narz dzia. Dlatego pozwalaj  nam tu by . My l , 

e uwa aj  nas za dobrodusznych idiotów i pozwol  nam zosta  tak długo, jak 

długo nie b dziemy im sprawia   adnych kłopotów.  
   Bezskutecznie usiłował ukry  ziewni cie, wi c Brion odwrócił wzrok  
    - A co z Nyjordczykami? Co oni wiedz  o naszej pracy? Brion spojrzał za okno, 

na zakurzone budynki ostro rysuj ce si  na tle purpurowego sło ca 

wschodz cego nad pustyni .  
   - Nyjord współpracuje z nami i dysponuje pełnymi informacjami o wszystkich 

fazach tej operacji. W ramach swoich mo liwo ci udzielaj  nam pełnej pomocy.  
   - No, to teraz przyszła pora,  eby udzielili wi kszej. Czy mog  si  skontaktowa  

z dowódc  ich floty?  

background image

 

58 

    - Mamy z nim bezpo rednie poł czenie przez scrambler. Załatwi  to.  
   Faussel pochylił si  nad biurkiem i przyciskami interkomu wybrał jaki  numer. 

Na ekranie pojawiły si  czarno - białe wzory: zgłosił si  program szyfruj cy.  
    - To wszystko, Faussel - powiedział Brion. - Chc  przeprowadzi  t  rozmow  w 

cztery oczy. Jak nazywa si  dowódca?  
   - Profesor Krafft. Jest fizykiem. Oni w ogóle nie maj  tam wojskowych, wi c 

zlecili mu konstrukcj  bomb i broni energetycznej. Nadal tam dowodzi.  
   Faussel wyszedł, bezwstydnie ziewaj c.  
   Profesor Krafft był bardzo stary. Miał rzadkie, siwe włosy i oczy otoczone 

paj czyn  zmarszczek. Jego obraz zadrgał, a potem wygładził si , gdy zadziałał 

scrambler.  
   - Pan musi by  Brionem Branddem - powiedział starzec. - Musz  panu 

powiedzie ,  e wszystkim nam tu jest bardzo przykro słysze , i  pa ski przyjaciel 

Ihjel i dwaj jego koledzy zgin li, przybywszy z tak daleka,  eby nam pomóc. 

Jestem pewien,  e jest pan bardzo szcz liwy mog c nazywa  go swoim 

przyjacielem.  
   - No... tak, oczywi cie - rzekł Brion, z trudem zbieraj c my li. Teraz, kiedy 

troskał si  o przyszło  całej planety, niemal zapomniał o nocnej zasadzce. - To 

miło z pa skiej strony,  e pan tak uwa a. Jednak, je li mo na, chciałbym 

dowiedzie  si  od pana kilku rzeczy.  
   - Wszystko, co b dziemy w stanie zrobi . Jeste my do pa skiej dyspozycji. 

Jednak zanim zaczniemy, przeka  panu podzi kowania naszej Rady za pa sk  

pomoc i przył czenie si  do nas. Nawet je eli w ko cu b dziemy zmuszeni zrzuci  

bomby, nigdy nie zapomnimy,  e pa ska organizacja zrobiła wszystko co 

mo liwe,  eby unikn  nieszcz cia.  
   To ponownie zbiło Briona z tropu. Przez moment zastanawiał si , czy Krafft 

jest z nim szczery, pó niej zorientował si ,  e tamten mówi w dobrej wierze. Uj ło 

go to za serce. Przyszło mu do głowy,  e teraz ma dodatkowe powody, by 

pragn ,  eby wojna zako czyła si  bez  adnych strat po obu stronach. Miał 

wielk  ochot  odwiedzi  Nyjord i pozna  jego mieszka ców.  
   Profesor Krafft czekał spokojnie i cierpliwie, a  Brion zebrał my li i odparł:  
   - Wci  mam nadziej ,  e zd ymy. Wła nie o tym chciałem z panem 

porozmawia . Chc  si  spotka  z Lig - magte i s dz ,  e b dzie lepiej, je li b d  

miał do tego jaki  pretekst. Czy ma pan z nim kontakt?  
   Krafft potrz sn ł głow .  
   - Trudno to nazwa  kontaktem. Kiedy zacz ły si  te kłopoty, wysłałem im 

radionadajnik,  eby my mogli porozmawia  bezpo rednio. Jednak on tylko 

przekazał mi ultimatum w imieniu wszystkich magterów. Nie chce słysze  o 

background image

 

59 

niczym innym, tylko o naszej bezwarunkowej kapitulacji. Nadajnik jest 

wł czony, ale powiedział,  e to jedyna wiadomo , na jak  odpowie.  
   - Szanse na to,  e kiedykolwiek do tego dojdzie, s  raczej niewielkie - zauwa ył 

Brion.  
   - Była taka mo liwo , w pewnej chwili. Mam nadziej ,  e zdaje pan sobie 

spraw ,  e decyzja zbombardowania Dis nie została podj ta pochopnie. Bardzo 

wielu ludzi, w tym i ja, głosowało za bezwarunkowym poddaniem si . Zostali my 

przegłosowani niewielk  liczb  głosów.  
   Brion zacz ł si  ju  przyzwyczaja  do takich nieoczekiwanych wypowiedzi i 

przyj ł to stwierdzenie bez mrugni cia okiem. - Czy na Dis s  jeszcze jacy  wasi 

ludzie? A mo e jakie  oddziały, które mógłbym wezwa  na pomoc? Istnieje 

mo liwo , chocia  to mało prawdopodobne,  e odkryj , gdzie s  bomby atomowe 

i wtedy mogliby my je zniszczy  niespodziewanym atakiem.  
   - W Hovedstad nie ma ani jednego naszego człowieka. Wszyscy, którzy nie 

zostali ewakuowani, nie  yj . Mamy tu jednak przygotowane do l dowania 

oddziały desantowe, na wypadek gdyby odkryto miejsce, gdzie s  ukryte bomby. 

Disa czycy musz  utrzymywa  miejsce ich ukrycia w tajemnicy, gdy  mamy 

ludzi i sprz t, którym mo emy zniszczy  ka dy obiekt. Mamy te  agentów i 

innych ochotników szukaj cych tego ukrytego arsenału. Jak do tej pory nie 

powiodło im si , a wi kszo  zgin ła zaraz po wyl dowaniu. - Krafft zawahał si . - 

Jest jeszcze jedna grupa, o której powinien pan wiedzie . Powinien pan 

dysponowa  pełnymi informacjami. Kilku naszych ludzi jest na pustyni koło 

Hovedstad. Nie maj  na to oflcjalnej zgody, chocia  w ród naszego społecze stwa 

ciesz  si  znaczn  popularno ci . To przewa nie młodzi ludzie, działaj cy po 

partyzancku, bez wi kszych skrupułów siej cy  mier  i zniszczenie. Próbuj  

zlokalizowa  bro  przy u yciu siły.  
   To była, jak na razie, najlepsza wiadomo . Brion opanował podniecenie i z 

kamiennym wyrazem twarzy powiedział:  
   - Nie wiem, jak daleko mo e si ga  nasza współpraca, ale mo e mógłby mi pan 

powiedzie , jak si  z nimi skontaktowa ? Krafft pozwolił sobie na nikły u miech.  
    - Podam panu długo  fali, na jakiej mo e ich pan złapa . Nazywaj  siebie 

"Armi  Nyjordu". A kiedy b dzie pan z nimi rozmawiał, mo e wy wiadczy mi 

pan grzeczno . Prosz  przekaza  im wiadomo  ode mnie. Chc ,  eby wiedzieli, 

e sprawy nie stoj   le. Stoj  beznadziejnie. Jeden z naszych techników wykrył 

transmisj  energii podprzestrzennej w atmosferze planety. Widocznie Disa czycy 

wypróbowywali swój generator wcze niej ni  oczekiwali my. Wobec tego 

ostateczny termin upływa o jeden dzie  wcze niej. Obawiam si ,  e zostały wam 

tylko dwa dni.  
   W jego oczach malowało si  współczucie.  
   - Przykro mi. Wiem,  e to czyni pa skie zadanie jeszcze trudniejszym.  

background image

 

60 

   Brion nawet nie chciał my le  o tym, co oznacza dla niego utrata całego dnia.  
   - Czy zawiadomili cie ju  o tym Disa czyków?  
   - Nie - odparł Krafft. - Dopiero par  minut temu poinformowano nas o tej 

decyzji. Wła nie przekazujemy j  Lig - magte.  
   - Czy mo ecie przerwa  nadawanie i pozwoli , abym przekazał mu t  

wiadomo  osobi cie?  
   - Mog  to zrobi . - Krafft zamy lił si  i po chwili dodał: Jednak to oznaczałoby 

pa sk  pewn   mier . Bez wahania zabijali naszych ludzi. Wolałbym przekaza  

im to przez radio.  
   - Je li pan to zrobi, pokrzy uje mi pan plany, a mo e nawet całkowicie je 

przekre li pod pozorem ratowania mi  ycia. Czy moje  ycie nie nale y do mnie? 

Czy nie mog  z nim robi , co chc ?  
   Po raz pierwszy Krafft zdradził oznaki gniewu.  
   - Przykro mi, ogromnie mi przykro. Pozwoliłem, aby współczucie i troska 

wzi ły gór  nad sprawami publicznymi. Oczywi cie, mo e pan robi , co pan chce. 

Nie miałem zamiaru pana powstrzymywa .  
   Odwrócił si  i rzekł co  do kogo  niewidocznego na ekranie. - Rozmowa została 

odwołana. Ma pan woln  r k . I szczerze  yczymy panu sukcesu. Koniec 

transmisji.  
   - Koniec transmisji - potwierdził Brion i ekran zgasł. Faussel! - krzykn ł do 

interkomu. - Przygotuj mi najlepszy i najszybszy pojazd, jaki mamy, kierowc , 

który zna teren, oraz dwóch ludzi umiej cych obchodzi  si  z broni  i 

wykonywa  rozkazy. W ko cu zaczynamy robi  co  konkretnego. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

61 

Rozdział 10

 

 

   - To samobójstwo - mamrotał wy szy stra nik.  
   - Moje, nie wasze, wi c nie martwcie si  o to - warkn ł Brion. - Wasze zadanie 

to zapami ta  rozkazy i dokładnie je wykona . A teraz chc  to usłysze  jeszcze 

raz.  
   Stra nik wywrócił oczami w niemym sprzeciwie i wyrecytował bezbarwnym 

głosem:  
    - Mamy zosta  tu, w poje dzie, i trzyma  silnik na chodzie, kiedy pan wejdzie w 

to rumowisko. Nie dopu ci  nikogo do transportera i trzyma  ich z daleka, ale 

strzela  tylko w razie konieczno ci. Nie wchodzi  do  rodka, oboj tnie co si  

wydarzy, tylko czeka  tu na pana. Chyba  e wezwie nas pan przez radio: w takim 

wypadku wkraczamy tam z automatami i rozwalamy wszystko, nie patrz c, kogo 

trafimy. To tylko w ostateczno ci.  
   - Zobaczy pan,  e potrafimy to robi  - powiedział drugi stra nik, gładz c ci k  

luf  karabinu.  
   - Powiedziałem: w ostateczno ci - powiedział ze zło ci  Brion. - Je eli który  z 

was wystrzeli, zanim wydam rozkaz, zapłaci za to, i to zapłaci głow . Chc ,  eby 

to było jasne. Jeste cie tu jako moja tylna stra  i odwód, je li b d  go 

potrzebował. To moja akcja, i tylko moja, chyba  e was wezw . Zrozumiano?  
   Zaczekał, a  wszyscy trzej m czy ni skin  głowami, po czym sprawdził swoj  

bro  - była naładowana. Głupio było i  tam bez broni, ale musiał tak zrobi . 

Jeden miotacz i tak go nie ocali. Odło ył bro  na bok. Komunikator przy 

kołnierzu działał i dawał sygnał wystarczaj co silny, by mógł by  słyszany nawet 

przez najgrubsze mury. Brion zdj ł płaszcz, otworzył drzwi i wyszedł w 

o lepiaj cy blask disa skiego ksi yca.  
   Wokół panowała gł boka cisza, przerywana tylko rytmicznym pomrukiem 

silnika transportera. Wokół, a  po horyzont, rozci gała si  pustynia. Opodal 

wznosiła si  forteca - samotny kopiec czarnych głazów. Brion podszedł bli ej, 

wypatruj c jakiego  ruchu na murach. Nic si  nie poruszało. Pocił si  

intensywnie, tylko po cz ci z gor ca.  
   Okr ał fort, bezskutecznie szukaj c bramy. Bez trudu mógł wej  na gór  

w sk  szczelin , lecz wydawało mu si  niemo liwe, aby była ona jedynym 

wej ciem. Obszedłszy fortec  dokoła przekonał si  jednak,  e jest wła nie tak. 

Spojrzał niepewnie na zw aj c  si  i pop kan  ramp , po czym przyło ył 

zło one dłonie do ust i zawołał:  
   - Id  na gór . Wasze radio nie działa. Przynosz  wam wiadomo , na któr  

czekacie.  

background image

 

62 

   W ten sposób tylko o włos mijał si  z prawd . Nie usłyszał  adnej odpowiedzi - 

tylko szelest piasku osypuj cego si  po skale i pomruk transportera za plecami. 

Zacz ł si  wspina .  
   Skała była krucha i musiał uwa a , gdzie stawia stopy, walcz c jednocze nie z 

l kiem nakazuj cym mu co chwila podnosi  głow  i sprawdza , czy co  na niego 

nie spada. Kiedy dotarł na gór , był nie le zdyszany, a całe ciało miał mokre od 

potu. Nadal nie widział nikogo. Stał na nieforemnym murze, który zdawał si  

otacza  wewn trzn  cz  budynku, jednak poniewa  budowla nie miała 

dziedzi ca, mur ten był jego  cian  zewn trzn , na której opierał si  kopulasty 

dach. Widniało w nim kilka czarnych otworów, prowadz cych do wn trza. Brion 

obejrzał si  transporter był ju  tylko ledwie widoczn  niewyra n  plamk .  
   Pochyliwszy si , wszedł w najbli szy otwór. W  rodku tak e nie było nikogo. 

Pomieszczenie wygl dało, jakby stworzyła je wyobra nia szale ca. Wysokie, o 

nieregularnym kształcie, bardziej przypominało hol ni  komnat . W drugim 

ko cu podłoga nachylała si , przechodz c w stopnie, które prowadziły do otworu 

w przeciwległej  cianie i znikały w panuj cych za nim ciemno ciach. Przez 

szczeliny i otwory wywiercone w grubym, kamiennym murze s czyło si   wiatło. 

Budulcem były wsz dzie takie same, łupkowate, lecz twarde głazy. Brion zszedł 

po schodach. Napotkał kilka  lepo ko cz cych si  korytarzy, a  wreszcie ujrzał 

przed sob  błysk  wiatła. Ruszył w tym kierunku. W mijanych komnatach 

widział  ywno , metale, a nawet disa skie wyroby o dziwnym kształcie, ale 

nigdzie nie napotkał  ywej duszy. Po wiata stawała si  coraz ja niejsza, a 

korytarz wolno rozszerzał si , a  doprowadził go do ogromnej sali.  
   Pomieszczenie musiało by  sercem tej przedziwnej budowli. Wszystkie te 

pokoje, przej cia i przedsionki stworzono tylko po to, aby nada  kształt tej 

olbrzymiej komnacie. Jej  ciany wznosiły si  łukowato; pomieszczenie było 

owalne, zw aj ce si  ku górze. Pozbawione stropu, miało kształt  ci tego sto ka - 

przez okr gły otwór wida  było niebo.  
   Na  rodku sali stała grupka ludzi. Patrzyli na Briona. K tem oka zarejestrował 

inne szczegóły. beczki, skrzynie, maszyny, radiostacj , ró ne pakunki i w zełki, 

które w pierwszej chwili wydawały si  porozrzucane bez ładu i składu. Nie miał 

czasu, aby przyjrze  im si  dokładniej. Cał  uwag  skupił na zakutanych w togi, 

zakapturzonych postaciach.  
   Odnalazł nieprzyjaciół.  
   Wszystko, co dotychczas przytrafiło mu si  na Dis, prowadziło do tej sali. 

Napad na pustyni, ucieczka, straszliwy  ar sło ca i piasku. Wszystko to było 

zaledwie przygrywk . Było niczym. Dopiero teraz czekała go prawdziwa 

przeprawa.  
   Nie zaprz tał .sobie głowy takimi my lami. Wy wiczony odruch kazał mu ugi  

kolana i lekko napi  mi nie ramion. Szedł, ostro nie stawiaj c kroki, w ka dej 

chwili gotowy uskoczy  przed atakiem, jednak te  rodki ostro no ci okazały si  

zb dne. Jak do tej pory, niebezpiecze stwo nie wi zało si  z bezpo rednim 

background image

 

63 

zagro eniem. Przystan ł zdumiony, kiedy zdał sobie z tego spraw .  aden z 

tamtych nie poruszył si  ani nie odezwał. Sk d wi c wiedział,  e byli lud mi? Byli 

tak okutani i poowijani w swoje szaty,  e wida  im było tylko oczy. Nie miał 

jednak  adnych w tpliwo ci. Wiedział, kim s . Ich oczy, pozbawione wyrazu i 

nieruchome, były tak samo puste jak  lepia drapie nego ptaka. Z takim samym 

brakiem zainteresowania i współczucia spogl dały na  ycie,  mier  i 

rozszarpywanie ofiar. Brion u wiadomił sobie to wszystko w ułamku sekundy, nie 

zamieniwszy z wrogami ani jednego słowa. Nim jeszcze postawił nog  na 

podłodze sali, wiedział, czemu musi stawi  czoła.  
   Z grupy nieruchomych postaci emanowała lodowata fala braku emocji. Empata 

dzieli uczucia z innymi. Swoj  wiedz  o ich reakcjach czerpie wyczuwaj c ich 

emocje: przypływy zainteresowania, nienawi ci, miło ci, strachu, po dania, 

porywy wielkich i małych uczu , które towarzysz  wszelkim my lom i czynom. 

Empata ma zawsze  wiadomo  naporu tej nieustannej, bezd wi cznej fali, czy 

stara si  j  zrozumie , czy nie. Jest jak człowiek prze lizguj cy si  spojrzeniem po 

otwartych stronach tuzina ksi ek naraz. Widzi czcionk , słowa, rozdziały i 

zawarte w nich my li, nawet nie staraj c si  ich poj .  
   Co poczułby taki człowiek, gdyby spojrzał w te ksi ki i zobaczył tylko puste 

strony? Ksi ki s  - ale nie ma słów. Przewraca kartki jednej, drugiej, kartkuje, 

szukaj c jakiej  tre ci. Nie ma  adnej. Wszystkie strony s  puste.  
   Tacy wła nie byli magterowie - pozbawieni wszelkich uczu . Brion wyczuwał 

tylko bardzo słabe pulsowanie, które musiało by  wywołane podstawowymi 

impulsami neuronów - automatyczn  reakcj  nerwów i mi ni utrzymuj cych 

organizm przy  yciu. Nic wi cej. Daremnie szukał innych emocji. Nie był w stanie 

orzec, czy ci ludzie byli całkiem pozbawieni uczu , czy te  potrafili je przed nim 

ukrywa .  
   Od chwili gdy dokonał tego odkrycia, upłyn ło niewiele czasu. Grupka 

stoj cych nieruchomo magterów spogl dała na niego w milczeniu. Na nic nie 

czekali; ich nastawienia nie mo na było w  adnym wypadku nazwa  

zainteresowaniem. Jednak Brion pojawił si  w ich wie y i chcieli wiedzie  

dlaczego. Ka de ewentualne pytanie czy stwierdzenie byłoby zb dne, tak wi c nie 

odzywali si . Czekali, co powie.  
   - Przyszedłem porozmawia  z Lig - magte. Który to? Brionowi nie podobał si  

d wi k własnego głosu, w tłego wobec ogromu komnaty.  
   Jeden z nich poruszył si ,  eby zwróci  na siebie uwag . Pozostali nawet nie 

drgn li. Nadal czekali.  
   - Mam dla ciebie wiadomo  - rzekł Brion powoli, tak aby wypełni  cisz  w 

komnacie i pustk , jak  miał w głowie. Ta rozmowa musiała by  odpowiednio 

poprowadzona. Tylko jak? - Niew tpliwie wiesz,  e jestem z CRF, z miasta. 

Rozmawiałem z lud mi z Nyjordu. Przekazali mi wiadomo  dla ciebie.  

background image

 

64 

   Milczenie przedłu ało si . Brion nie chciał, aby był to jedynie monolog. 

Potrzebował faktów,  eby sformułowa  jak  opini  i zacz  działa . Ogl danie 

milcz cych postaci nic mu nie dawało. Czas płyn ł, a  w ko cu Lig - magte 

przemówił:  
   - Nyjordczycy poddaj  si .  
   Było to niezwykle dziwne stwierdzenie. Brion nigdy nie zdawał sobie sprawy z 

tego, w jak znacznym stopniu mowa jest pochodn  emocji. Gdyby ten człowiek 

powiedział to z naciskiem lub entuzjazmem, oznaczałoby to: "Sukces! Wróg si  

poddaje!" Jednak słowa tamtego nie miały takiego znaczenia. Gdyby 

powiedziano je ze wznosz c  si  modulacj  głosu, byłyby pytaniem: "Czy oni si  

poddaj ?" Jednak tak te  ich nie wypowiedziano. Zdanie nie niosło  adnej innej 

informacji poza t , któr  była zawarta w znaczeniu poszczególnych słów. Miały 

one z pewno ci  jaki  zwi zek ze sposobem kojarzenia, lecz to mo na byłoby 

stwierdzi  tylko maj c dodatkowe informacje, a nie opieraj c si  jedynie na ich 

brzmieniu. To była jedyna wiadomo  od Nyjordczyków, jakiej oczekiwali. 

Zatem Brion przynosił t  wie . Je eli nie, to nie byli zainteresowani tym, co miał 

im do powiedzenia.  
   To był istotny fakt. Je eli nie byli zainteresowani, był dla nich bezwarto ciowy. 

A skoro przychodził od wrogów, on równie  był wrogiem. Tak wi c zostanie 

zabity. Udało mu si  przewidzie  tok ich rozumowania, tak istotnego dla jego 

dalszej egzystencji. Takie zachowanie magterów było logiczne - a logika była 

wszystkim, na czym mógł teraz polega . Je eli chodzi o reakcje emocjonalne, to 

równie dobrze mógł rozmawia  z robotami albo Obcymi z kosmosu.  
   - Nie mo ecie wygra  tej wojny. Przy pieszenie waszej  mierci b dzie jedynym, 

co osi gniecie.  
   Powiedział to z najgł bszym przekonaniem, na jakie mógł si  zdoby , w tym 

samym momencie u wiadamiaj c sobie,  e to daremny trud. Jego słowa nie 

wywołały  adnej reakcji.  
   - Nyjordczycy wiedz ,  e macie bomby kobaltowe i uykryli wasz generator 

podprzestrzeni. Nie mog  ryzykowa . Skrócili termin ultimatum o jeden dzie . 

Zostało wam półtora dnia, zanim ich bomby spadn  i wszyscy zginiecie. Czy 

wiecie,  e... - Czy to ta wiadomo ? - zapytał Lig - magte.  
   - Tak - odpowiedział Brion.  
   Dwie okoliczno ci ocaliły mu  ycie. Odgadł, co si  stanie, gdy przeka e im 

wiadomo . Mimo  e nie miał co do tego pewno ci i opierał si  jedynie na 

podejrzeniach, miał si  na baczno ci. Pomógł mu te  błyskawiczny refleks 

Zwyci zcy.  
   Ze stanu kompletnego bezruchu Lig - magte przeszedł do nagłego ataku. 

Skoczył, wyci gaj c z fałdów togi zakrzywione, obosieczne ostrze. Sztylet przeci ł 

powietrze w miejscu, gdzie przed chwil  stał Brion. Anvharczyk nie miał czasu, 

background image

 

65 

by spr y  si  i odskoczy , lecz w ułamku sekundy rozlu nił mi nie i upadł na 

bok. Padaj c na ziemi , wł czył do walki swój umysł. Lig - magte przeleciał obok 

i odwrócił si , jednocze nie wymierzaj c pchni cie skierowane w dół. Brion 

odpowiedział mu błyskawicznym kopni ciem, powalaj c go na ziemi .  
   Wstali prawie jednocze nie, mierz c si  wzrokiem. Brion zasłonił si , krzy uj c 

r ce i przyjmuj c pozycj  najlepsz  do obrony przed ciosem no a: chroni c 

ramionami korpus, mógł dło mi pochwyci  uzbrojon  r k  tamtego, niezale nie, 

z którego kierunku padłby cios. Disa czyk przygarbił si , szybko przerzucił nó  z 

r ki do r ki i d gn ł nim jeszcze raz, mierz c w brzuch Briona. Tym razem 

Brionowi ledwo udało si  unikn   miertelnego trafienia. Lig - magte był 

niebezpiecznym przeciwnikiem. Ka dy jego atak był przemy lany, niezwykle 

gro ny i dokładnie przeprowadzony. Je eli Brion dalej b dzie si  tylko bronił, to 

nierówna walka zako czy si  wynikiem łatwym do przewidzenia - człowiek z 

no em musi wygra .  
   Przy nast pnym ataku Brion zmienił taktyk . Uprzedził cios i skoczył, łapi c 

przeciwnika za uniesione rami . Poczuł przeszywaj cy ból, lecz jego palce 

zacisn ły si  na  ylastym przegubie tamtego. Ich ciała zderzyły si  i naparły na 

siebie.  
   Brion mógł uczyni  tylko tyle. Nie było w tym  adnej sztuki, tylko przewaga siły 

nabytej dzi ki nieustannym  wiczeniom i  yciu na planecie o wi kszym ci eniu. 

Cał  t  sił  wło ył w u cisk palców trzymaj cych r k  przeciwnika, poniewa  od 

tego zale ało jego  ycie, którego tamten chciał go pozbawi . Nic poza tym nie 

miało znaczenia - ani straszliwe uderzenia, jakie wróg zadawał mu kolanem, ani 

zakrzywione jak szpony palce wyci gaj ce si  do jego oczu. Osłonił twarz - czuł, 

jak paznokcie tamtego rozorały mu policzek. Z rany w ramieniu obficie płyn ła 

krew. Jego  ycie zale ało od siły palców prawej dłoni.  
   Obaj znieruchomieli, gdy Brionowi udało si  uchwyci  drugie rami  Lig - 

magte. Chwyt był pewny i unieruchomił przeciwnika. Zamarli w bezruchu, stoj c 

pier  w pier , z twarzami oddalonymi od siebie tylko o kilka cali. W trakcie walki 

Disa czykowi spadł z głowy kaptur. Kamiennych rysów jego twarzy nie 

poruszyło  adne uczucie. Długa, biała i wypukła blizna przecinała mu jeden 

policzek i  ci gała k cik ust, wykrzywiaj c je w pozbawionym wesoło ci 

u miechu. To było złudzenie - jego twarz nie wyra ała niczego, nawet kiedy ból 

musiał sta  si  nie do zniesienia.  
   Brion wiedział,  e zwyci y, je eli  aden z widzów nie wmiesza si  do walki. 

Przewaga siły i wagi robiła swoje. Disa czyk musi wypu ci  nó , zanim Brion 

wyłamie mu rami  w barku. Jednak magter nie robił tego. Z nagł  zgroz  Brion 

u wiadomił sobie,  e niezale nie od tego, co si  stanie, magter nie wypu ci no a.  
   Głuchy, ohydny trzask wstrz sn ł ciałem Disa czyka i jedna r ka zwisła mu 

bezwładnie. Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Wci   ciskał nó  w palcach 

pozbawionej czucia dłoni. Drug  usiłował wyj  sztylet z zaci ni tych palców, 

zdecydowany kontynuowa  walk . Brion celnym kopniakiem wytr cił mu nó , 

background image

 

66 

który przeleciał przez cał  sal . Lig - magte zacisn ł zdrow  r k  w pi  i 

uderzył go w pachwin . Walczył dalej, tak jakby nic si  nie stało. Brion cofn ł si  

o krok.  
   - Do  - powiedział. - Nie mo esz wygra . To niemo liwe.  
   Zawołał to samo do innych magterów, w milczeniu przygl daj cych si  

pojedynkowi.  aden nie zareagował.  
   Z nagł  zgroz  Brion zdał sobie spraw  z tego, co nast pi i co b dzie musiał 

zrobi . Lig - magta nie dbał o swoje  ycie, tak samo jak nie dbał o  ycie innych 

mieszka ców swojej planety. B dzie atakował dalej, nie zwa aj c na rany. Przez 

moment Brion miał przera aj c  wizj : oto łamie przeciwnikowi drug  r k , obie 

nogi, a kadłub o bezwładnych ko czynach wci  go atakuje. Pełzaj c, tocz c si  i 

szczerz c z by, które b d  wtedy jedyn  pozostał  mu broni .  
   Mógł sko czy  z tym tylko w jeden sposób. Zamarkował atak i Lig - magte 

odruchowo zasłonił si  ramieniem. Materiał jego szaty był cienki i Brion dostrzegł 

pod nim zarys brzucha i  eber oraz wgł bienie splotu słonecznego. Wymierzył 

miertelny cios karate.  

   Nigdy dotychczas nie u ył tej techniki przeciw człowiekowi.  
   Na treningach rozbijał grube deski, łami c je krótkimi, precyzyjnymi 

uderzeniami. Wkładaj c w cios wszystkie siły, wykonał błyskawiczne pchni cie 

usztywnion  i wyprostowan  r k . Ko ce palców wbiły si  gł boko w ciało 

magtera.  
   Zabił - nie przypadkowo czy w przypływie gniewu. Zabił, poniewa  był to 

jedyny sposób, aby zako czy  t  walk . Disa czyk zachwiał si  i run ł na ziemi  

jak ra ony gromem.  
   Zakrwiawiony, zdyszany Brion stał nad ciałem Lig - magte i spogl dał na 

pozostałych nieprzyjaciół. W komnacie powiało chłodem  mierci. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

67 

Rozdział 11

 

 

   Spogl daj c na milcz cych Disa czyków, Brion gor czkowo zastanawiał si , co 

robi . Miał zaledwie krótk  chwil , nim magterowie dokonaj  na nim krwawej 

zemsty. Poczuł przelotny  al do siebie o pozostawienie broni w transporterze, ale 

zaraz odegnał od siebie t  my l. Nie miał czasu do stracenia - ale co powinien 

teraz zrobi ?  
   Milcz cy widzowie nie zaatakowali natychmiast i Brion zrozumiał, i  nie mieli 

pewno ci, czy Lig - magte nie  yje. Tylko Anvharczyk wiedział,  e cios był 

miertelny.  

   - Lig - magte jest nieprzytomny, ale szybko dojdzie do siebie - powiedział, 

wskazuj c na nieruchome ciało. Gdy ich oczy odruchowo skierowały si  za 

ruchem jego palca, zacz ł si  nieznacznie cofa  w stron  wyj cia. - Nie chciałem 

tego, ale zmusił mnie, bo niczego nie przyjmował do wiadomo ci. Teraz chc  wam 

pokaza  jeszcze co , co , czego miałem nadziej  wam nie ujawnia .  
   Plótł, co mu  lina przyniosła na j zyk, próbuj c odwróci  ich uwag . Musiał 

udawa ,  e chodzi sobie po sali ot, tak sobie. Zatrzymał si  nawet na sekund , by 

przygładzi  pogniecione ubranie i otrze  pot z czoła. Mówi c byle co, powoli 

przesuwał si  w kierunku tunelu.  
   Był zaledwie w połowie drogi, kiedy magterowie si  poruszyli.  
   Jeden z nich kl kn ł, dotkn ł trupa i wykrzykn ł  
   tylko jedno słowo:  
    - Martwy!  
   Brion nie czekał. Jednym susem wpadł do tunelu. Usłyszał grzechot małych 

pocisków uderzaj cych w  cian  za jego plecami i, zanim skrył si  za załomem 

muru, w ułamku sekundy dostrzegł wymierzone w siebie dmuchawki. Wbiegł na 

schody, przeskakuj c po trzy stopnie naraz.  
   Horda deptała mu po pi tach, bezgło nie i zaciekle. Nie był w stanie odsadzi  si  

od nich i dziel ca ich odległo  zaczynała si  zmniejsza , cho  usiłował wykrzesa  

ze zm czonego ciała ostatnie siły. Teraz nie mógł u y   adnego podst pu czy 

fortelu - mógł tylko zmyka  ile sił w nogach t  sam  drog , któr  tu przyszedł. 

Jedno po lizgni cie na nieregularnych stopniach i b dzie po wszystkim.  
   Kto  był przed nim, w g stym mroku. Dostrzegł ciemn  sylwetk . Gdyby 

kobieta zaczekała jeszcze kilka sekund, zgin łby z pewno ci , lecz zamiast d gn  

go w chwili, gdy b dzie mijał drzwi, popełniła bł d - wybiegła na schody 

nastawiaj c nó , by przebi  go, gdy si  zbli y. Nawet nie zwalniaj c kroku, 

zr cznie uchylił si  przed ciosem. Znalazłszy si  za plecami kobiety odwrócił si  i 

chwyciwszy j  w pasie, podniósł nad głow .  

background image

 

68 

   Uniesiona w powietrze, wrzasn ła. Była to pierwsza ludzka reakcja, jak  

zauwa ył u tych niesamowitych istot. Prze ladowcy byli tu , tu , wi c z całej siły 

cisn ł w nich - kobiet . Z łoskotem potoczyli si  po schodach, a on, korzystaj c z 

tych kilku bezcennych sekund, wydostał si  na dach budowli.  
   Musiały istnie  jeszcze inne schody i wyj cia, poniewa  jeden z magterów stał 

ju  mi dzy Brionem a zej ciem z murów uzbrojony i gotowy zabi  go, gdy si  

zbli y. Biegn c w kierunku przeciwnika, Brion wł czył komunikator przy 

kołnierzu i krzykn ł:  
    - Mam tu kłopoty! Czy mo ecie...  
   Stra nicy w poje dzie musieli niecierpliwie czeka  na t  wiadomo . Zanim 

zd ył sko czy  zdanie, usłyszał głuche uderzenie wystrzelonego z daleka 

pocisku. Disa czyk okr cił si  i upadł. Na jego plecach szybko rozlewała si  

czerwona plama. Brion przeskoczył przez niego i pobiegł ku rampie.  
    - Nast pny to ja, wstrzyma  ogie ! - wrzasn ł.  
   Obaj stra nicy zapewne ju  wcze niej nastawili celowniki teleskopowe swoich 

karabinów. Przepu cili Briona, po czym zasypali przej cie gradem pocisków, 

które wyrywały kamienie i rykoszetowały z wizgiem. Brion nie zamierzał 

sprawdza , czy kto  próbował si  przedrze  przez zasłon  ognia; starał si  jak 

najszybciej znale  na dole, w miar  mo liwo ci nie wystawiaj c si  na cel. Przez 

huk wystrzałów przebił si  ryk silnika transporter skoczył naprzód. Nie mog c 

ju  dokładnie celowa , strzelcy przestawili bro  na ogie  ci gły i zasypali dach 

wie y gradem ołowiu.  
    - Przerwa ... ogie ...! - wysapał Brion, biegn c ile sił w nogach.  
   Kierowca te  działał precyzyjnie - dokładnie wyliczył moment przybycia na 

miejsce. Pojazd dotarł do podnó a fortecy w tej samej chwili, kiedy znalazł si  

tam Brion. W biegu wskoczył do  rodka. Nie musiał wydawa   adnego rozkazu. 

Upadł na fotel, gdy pojazd skr cił wzbijaj c chmur  pyłu i pomkn ł z powrotem 

w kierunku miasta.  
   Ostro nie si gn wszy r k , wysoki stra nik delikatnie wyj ł z fałdy spodni 

Briona ostry kawałek drewna. Uchylił drzwi pojazdu i równie ostro nie wyrzucił 

kolec z pojazdu.  
    - Wiem,  e pana nie zadrasn ł - powiedział - bo nadal pan  yje. Oni maczaj  te 

strzałki w truci nie, która działa po dwunastu sekundach. Szcz ciarz z pana!  
   Szcz ciarz! Brion wła nie zacz ł sobie u wiadamia , jakie miał szcz cie,  e 

udało mu si  uj  z pułapki z  yciem. I z informacjami. Teraz, kiedy wiedział 

nieco wi cej o magterach, zadr ał na my l o beztrosce, jak  okazał wchodz c do 

wie y bez obstawy i bez broni. Udało mu si  prze y  dzi ki sile i zr czno ci - ale 

tak e dzi ki nieprawdopodobnemu szcz ciu. Dzi ki tupetowi i szybkim nogom 

wyszedł cało z opresji, w jak  wpadł przez swoj  beztrosk . Był zm czony, 

poobijany i pokrwawiony, ale niezwykle zadowolony. Informacje o magterach, 

background image

 

69 

które zebrał, zaczynały si  układa  w teori , mog c  wyja ni  ich działania 

prowadz ce do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Potrzeba tylko troch  

czasu, a elementy łamigłówki uło  si  w logiczn  cało .  
   Drgn ł, przestraszony, czuj c ostry ból w ramieniu i gubi c w tek rozwa a . 

Strzelec otworzył apteczk  i wła nie przemywał mu ran   rodkiem aseptycznym. 

Ci cie było długie, ale płytkie. Gdy stra nik banda ował mu r k , Brion 

zadygotał z zimna. Zało ył ciepły płaszcz. Klimatyzator skowyczał, pracowicie 

obni aj c temperatur .  
   Nikt ich nie  cigał. Kiedy czarna wie a znikn ła za horyzontem, stra nicy 

odpr yli si  i zaj li czyszczeniem broni oraz porównywaniem celno ci swych 

strzałów. Cała ich niech  do Briona znikn ła; zacz li si  nawet do niego 

u miecha . Od kiedy znale li si  na tej planecie, po raz pierwszy mieli okazj  

odpowiedzie  wrogom strzałami.  
   Jazda zako czyła si  bez niespodzianek. Brion był zaprz tni ty zupełnie now  

teori .  miała i zdumiewaj ca, zdawała si  jednak jedynym pasuj cym do faktów 

wyja nieniem. Obracał j  w my lach na wszystkie strony, ale nawet je li w tym 

rozumowaniu były jakie  luki, to nie mógł ich znale . Potrzebował obiektywnej 

opinii, a na Dis była tylko jedna osoba, która miała niezb dne do tego 

kwalifikacje.  
   Kiedy wszedł do laboratorium, Lea, pochylona nad binokularem 

niskorozdzielczego mikroskopu, była zaj ta prac . Na szkiełku podstawowym 

le ało co  małego, pozbawionego odnó y i drgaj cego. Słysz c kroki, podniosła 

głow  i u miechn ła si  ciepło. Jej twarz,  wiec ca od ma ci przeciw oparzeniom, 

była  ci gni ta ze zm czenia i bólu.  
    - Musz  wygl da  okropnie - rzekła, dotykaj c policzka grzbietem dłoni. - Jak 

dobrze podlany tłuszczem i lekko przypieczony kawałek wołowiny.  
   Nagle opu ciła r k  i obur cz  cisn ła jego dło . R ce miała ciepłe i lekko 

wilgotne.  
    - Dzi kuj , Brion - wykrztusiła.  
   Towarzystwo, w jakim si  obracała na Ziemi, było bardzo cywilizowane, 

potrafi ce dyskutowa  na ka dy temat bez emocji czy za enowania. Zazwyczaj 

ten styl pomagał jej i  przez  ycie, ale trudno w taki sposób dzi kowa  komu  za 

uratowanie  ycia. Jakkolwiek próbowała to wyrazi , brzmiało jak przemowa z 

ostatniego aktu jakiej  historycznej sztuki. Jednak nie ulegało w tpliwo ci, co 

chciała powiedzie . Oczy miała wielkie i czarne, o  renicach rozszerzonych po 

lekach, jakie jej podano. Te oczy nie mogły kłama , tak samo jak emocje, które u 

niej wyczuwał. Nic nie odpowiedział, tylko odrobin  dłu ej przytrzymał jej dłonie 

w swoich.  
    - Jak si  czujesz? - zapytał ze szczerym zainteresowaniem. - Powinnam czu  si  

okropnie - powiedziała, niedbale machn wszy r k . - A tymczasem wydaje mi si , 

background image

 

70 

e głow  mam w chmurach. Jestem tak nafaszerowana  rodkami 

przeciwbólowymi i pobudzaj cymi,  e zaraz odlec . Wydaje mi si ,  e kto  

znieczulił mi wszystkie nerwy w stopach i chodz  jak na dwóch kulach z waty. 

Dzi ki,  e wyrwałe  mnie z tego okropnego szpitala i dałe  co  do roboty.  
   Brionowi nagle zrobiło si  przykro,  e wyci gn ł j  chor  z łó ka.  
   - Niech ci nie b dzie przykro! - powiedziała Lea, zdaj c si  czyta  mu w 

my lach, na widok zawstydzenia maluj cego si  na jego twarzy. - Nic mnie nie 

boli. Naprawd . Tylko czasami lekko szumi mi w głowie i jestem troch  

oszołomiona, nic poza tym. Przecie  przyleciałam tu wła nie po to,  eby to robi . 

Prawd  mówi c... Nie, to nie do opisania! Jakie to fascynuj ce zaj cie! Niemal 

warto było zosta  upieczon  i ugotowan .  
   Znów zaj ła si  mikroskopem. Kr c c  rub  stolika umie ciła okaz w polu 

widzenia.  
   - Biedny Ihjel miał racj , kiedy mówił,  e ta planeta jest rajem dla egzobiologa. 

Oto głowonóg, bardzo podobny do Odostomia, lecz morfologicznie bardzo 

zmieniony w rezultacie paso ytniczego trybu...  
   - Mo e przypominasz sobie - Brion przerwał entuzjastyczny wykład, z którego 

rozumiał co drugie słowo -  e Ihjel miał nadziej ,  e zajmiesz si  nie tylko 

rodowiskiem, ale i  yj cymi w nim tubylcami? Mamy tu problem z 

Disa czykami, a nie z miejscow  faun .  
    - Ale ja wła nie si  nimi zajmuj  - upierała si  Lea. Disa czycy wytworzyli 

niezwykle zaawansowan  form  komensalizmu. Ich egzystencja jest tak 

nierozdzielnie zwi zana i poł czona z innymi formami  ycia,  e trzeba j  

rozpatrywa  ł cznie z całym  rodowiskiem. W tpi , czy ulegli tak daleko id cym 

zmianom zewn trznym jak ta mała Odostomia na szkiełku, ale z pewno ci  

znajdziemy wiele zmian i przystosowa  psychologicznych. Które  z nich mo e 

stanowi  wyja nienie ich p du do zbiorowego samobójstwa.  
    - To mo e by  prawda, chocia  nie s dz  - powiedział Brion. - Dzi  rano 

udałem si  na mał  wypraw  i odkryłem co ; co mo e mie  naprawd  istotne 

znaczenie.  
   Lea dopiero teraz zauwa yła,  e jest ranny. Jej ot piały od  rodków 

psychotropowych umysł był w stanie zajmowa  si  tylko jedn  my l  naraz, tak 

wi c pocz tkowo nie poj ła, co oznacza banda  na ramieniu Briona i brud na 

jego twarzy.  
   - Byłem z wizyt  - rzekł, uprzedzaj c jej pytanie. - Za wszystkie nasze kłopoty 

odpowiedzialni s  magterowie, wi c musiałem obejrze  ich sobie przed podj ciem 

jakiejkolwiek decyzji. Nie było to zbyt przyjemne, ale dowiedziałem si  tego, co 

chciałem wiedzie . Oni radykalnie ró ni  si  od innych Disa czyków. Miałem 

porównanie. Rozmawiałem z Ulvem, tubylcem, który ocalił nas na pustyni, i mog  

go zrozumie . Pod wieloma wzgl dami jest do nas zupełnie niepodobny, bo nie 

background image

 

71 

mo e by  inaczej, skoro  yje w takim piekarniku, ale bezsprzecznie pozostał 

ludzk  istot . Dał nam wod , kiedy jej potrzebowali my, i sprowadził pomoc. 

Magterowie, arystokracja Dis, s  jego całkowitym przeciwie stwem. To zgraja 

najbardziej bezwzgl dnych i krwio erczych morderców, jakich mo esz sobie 

wyobrazi . Kiedy si  z nimi spotkałem, próbowali mnie zabi , zupełnie bez 

powodu. Ubiorem, zwyczajami i zachowaniem zdecydowanie ró ni  si  od 

zwykłych Disa czyków. Co wa niejsze, magterowie s  zimni, pozbawieni 

wszelkich ludzkich uczu , jak gady. Nie wiedz , co to miło , nienawi , gniew czy 

strach. Ka dy z nich jest przera aj c , pozbawion  wszelkich emocji maszyn  do 

my lenia i działania.  
   - Czy nie przesadzasz? - spytała Lea. - Mimo wszystko, nie mo esz by  tego 

pewien. Mo e nieokazywanie własnych uczu  le y w ich zwyczaju. Przecie  ka dy 

musi mie  jakie  uczucia, czy mu si  to podoba, czy nie.  
   - Wła nie o to mi chodzi. Ka dy oprócz magterów. Nie mog  si  teraz wdawa  w 

szczegóły, wi c po prostu musisz mi wierzy  na słowo. Oni nawet w obliczu 

mierci nie czuj  strachu czy nienawi ci. To brzmi nieprawdopodobnie, ale to 

prawda.  
   Lea starała si  otrz sn  z ot pienia wywołanego  rodkami uspokajaj cymi.  
   - Słabo dzi  kojarz  - powiedziała. - Musisz mi wybaczy . Je eli ci władcy s  

pozbawieni emocji, to mogłoby to tłumaczy  ich samobójcze skłonno ci. Jednak 

takie wyja nienie rodzi wi cej nowych pyta  ni  dostarcza odpowiedzi. W jaki 

sposób stali si  tacy? Wydaje si ,  e człowiek nie mo e nie mie   adnych uczu !  
   - O to chodzi. Człowiek nie mo e. My l ,  e ci tutejsi arystokraci, w 

przeciwie stwie do reszty Disa czyków, wcale nie s  lud mi. My l ,  e to jakie  

inne istoty, na przykład roboty albo androidy. S dz ,  e  yj  tu, udaj c 

normalnych ludzi.  
   Lea najpierw zacz ła si  u miecha , ale przestała, gdy zobaczyła wyraz jego 

twarzy.  
    - Mówisz powa nie? - spytała.  
    - Nigdy nie mówiłem bardziej serio. Rozumiem,  e podejrzewasz, i  dzi  rano 

uderzono mnie w głow  o jeden raz za du o. A jednak to jedyna koncepcja, jaka 

wydaje mi si  rozs dna i pasuj ca do wszystkich faktów. Najwa niejszy jest jeden 

problem, który trzeba przemy le , je eli chcemy wysun  jak kolwiek teori . 

Chodzi o całkowit  oboj tno  magterów wobec  mierci, zarówno swojej jak 

cudzej. Czy to normalne dla ludzkich istot?  
    - Nie, ale mog  zaproponowa  kilka mo liwych wyja nie , które lepiej wzi  

pod uwag  przed przyj ciem wersji o obcej formie  ycia. Mo e to jaka  mutacja 

albo dziedziczna choroba, która zdeformowała lub zdegenerowała ich umysły.  
   - Czy  nie byłaby to samoeliminacja stoj ca w sprzeczno ci z wszelkimi 

prawami przyrody? - zapytał Brion. - Ludziom, którzy umieraj  przed 

background image

 

72 

osi gni ciem dojrzało ci, trudno byłoby przekaza  mutacj  potomstwu. Jednak 

nie nadu ywajmy argumentu o samoeliminacji. Uwa am,  e ich w ogóle trudno 

zaakceptowa  jako cało . Ka d  ich pojedyncz  cech  mo na by wyja ni , ale 

nie cały ich zbiór. A co z kompletnym brakiem emocji? Lub ich sposobem 

ubierania si  i zamiłowaniem do tajemniczo ci? Zwykły Disa czyk nosi 

spódniczk , natomiast magterowie zakrywaj  niemal całe ciało. Mieszkaj  w 

swoich czarnych wie ach, których nigdy nie opuszczaj  inaczej jak grupowo. 

Zawsze usuwaj  gdzie  zwłoki swoich zmarłych, tak aby nie mo na było ich 

zbada . Pod ka dym wzgl dem zachowuj  si , jakby byli obc  ras  i my l ,  e s .  
    - Załó my przez chwil ,  e ta teoria o Obcych jest prawdziwa. Jak si  tu 

dostali? I dlaczego nikt prócz nich o tym nie wie?  
    - To do  łatwo wytłumaczy  - upierał si  Brion. - Na tej planecie nie zachowały 

si   adne  ródła historyczne. Po Upadku, kiedy garstka pozostałych przy  yciu 

osadników próbowała tu przetrwa , Obcy mogli wyl dowa  i przej  władz . 

Mogli stłumi  wszelki opór. Kiedy liczebno  populacji zacz ła rosn , naje d cy 

stwierdzili,  e s  w stanie wszystko kontrolowa , trzymaj c si  na uboczu, tak aby 

nikt nie zauwa ył, jak bardzo s  odmienni.  
    - A czemu mieliby si  tym martwi ? - pytała Lea. - Je eli s  tak oboj tni wobec 

mierci, to nie powinni si  przejmowa  opini  publiczn  czy niech ci  do obcych. 

Czemu mieliby si  trudzi  i stosowa  tak skomplikowany kamufla ? A je eli 

przybyli z innej planety, to co si  stało z poziomem nauki, który im to umo liwił?  
   - Spokojnie - powiedział Brion. - Wiem zbyt mało, by próbowa  cho by 

odgadn  odpowiedzi na połow  tych pyta . Po prostu próbuj  dopasowa  jak  

logiczn  teori  do faktów. A fakty s  bezsporne. Magterowie s  tak 

odczłowieczeni,  e  niliby mi si  po nocach, gdybym miał teraz czas na spanie. 

Potrzebujemy wi cej dowodów.  
    - A wi c zdob d  je - podsumowała Lea. - Nie ka  ci popełnia  morderstwa, 

ale mógłby  zabawi  si  w grabarza. Daj mi skalpel do r ki i jednego z tych 

twoich przyjemniaczków na stół, a zaraz powiem ci, kim on jest i czym nie jest.  
   Znów zaj ła si  mikroskopem i nachyliła nad okularem. Brion pomy lał,  e Lea 

ma racj . Dis pozostało tylko trzydzie ci sze  godzin  ycia, wi c  mier  jednostek 

nie powinna nikogo obchodzi . Musiał znale  martwego magtera, a je li oka e 

si  to niemo liwe, zdob dzie zwłoki u ywaj c przemocy. Jak na zbawc  planety, 

miał wykaza  do  szczególn  form  troski o tutejsze prawa obywatelskie. Stał za 

pochłoni t  prac  dziewczyn , przygl daj c si  jej w zadumie. Lekko kr cone 

włosy zakrywały jej kark. Nieoczekiwanie, w sposób typowy dla ludzkiego 

umysłu, przeskoczył my l  od  mierci do spraw  ycia i poczuł nieprzepart  

ochot , by delikatnie popie ci  t  szyj , poczu  mi kko  kobiecego ciała... 

Wepchn wszy r ce do kieszeni, szybko podszedł do drzwi.  
    - Odpocznij troch  - zawołał na odchodnym. - W tpi , czy to robactwo 

dostarczy ci jakiej  odpowiedzi. Zobacz , czy uda mi si  znale  dla ciebie 

jakiego  dorosłego osobnika.  

background image

 

73 

   - Prawda mo e kry  si  wsz dzie. Dopóki nie wrócisz, zajm  si  tym tutaj - 

odpowiedziała, nie podnosz c głowy znad mikroskopu.  
   Na górze, na poddaszu, był dobrze wyposa ony pokój ł czno ci. Brion zauwa ył 

go, kiedy po raz pierwszy robił obchód budynku. Dy urny operator miał na 

głowie słuchawki - chocia  tylko jedna z nich zakrywała mu ucho - i prowadził 

nasłuch na ró nych długo ciach fal. Zdj wszy buty, oparł nogi o kant stołu, a w 

wolnej r ce trzymał ogromn  kanapk . Na widok Briona wybałuszył oczy i 

zerwał si  z fotela.  
    - Sied  - uspokoił go Brion. - To mi nie przeszkadza. A wykonuj c gwałtowne 

ruchy mo esz wyrwa  przewód, porazi  si  pr dem albo udławi . Zobacz, czy 

mo esz nastawi  radiostacj  na t  cz stotliwo .  
   Skre lił w notesie kilka cyfr i podsun ł je radiotelegrafi cie. Była to podana mu 

przez profesora Kraffta cz stotliwo , na jakiej mo na si  było porozumie  z 

terrorystami z Armii Nyjordu.  
   Operator podł czył mikrotelefon i podał go Brionowi.  
   - Jeste my na linii - wymamrotał ustami zapchanymi jeszcze kanapk .  
    - Tu Brandd, dyrektor CRF, odbiór.  
   Powtarzał to przez nast pne dziesi  minut, zanim wreszcie otrzymał 

odpowied .  
   - Czego pan chce?  
   - Mam dla was niezwykle wa n  wiadomo , a ponadto potrzebuj  waszej 

pomocy. Czy mam podawa  dalsze informacje?  
    - Nie. Niech pan rzeka. Skontaktujemy si  po zmroku. Głos umilkł.  
   Trzydzie ci pi  godzin do ko ca  wiata. Brion mógł tylko czeka . 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

74 

Rozdział 12

 

 

   Kiedy wszedł do biura, zastał na biurku dwie równe . sterty papierów. Usiadł, 

si gn ł po nie i wtedy poczuł podmuch arktycznie zimnego, lodowatego 

powietrza. Płyn ło z otworu klimatyzatora, obudowanego teraz przyspawanymi 

stalowymi pr tami. Pulpit sterowniczy był zamkni ty na klucz. Kto  albo stroił 

sobie  arty, albo był niezwykle sumiennym pracownikiem. Tak czy owak, było 

zimno. Brion kopn ł par  razy w pokryw  urz dzenia, a  si  wygi ła, po czym 

odgi ł j  zupełnie i zajrzał do  rodka. Odł czył jeden przewód i dotkn ł nim 

drugiego. Seria gło nych trzasków i chmura dymu wynagrodziły mu te wysiłki. 

Spr arka st kn ła i umilkła.  
   W drzwiach stal Faussel z plikiem papierów i spogl dał na to z 

niedowierzaniem.  
   - Co tam masz? - spytał Brion.  
   Faussel zdołał zapanowa  nad swoj  twarz . Poło ył akta na biurku, układaj c 

je na stosach innych dokumentów.  
   - To raporty o wynikach bada , o które pan prosił. Szczegółowe dane ze 

wszystkich działów, konkluzje, sugestie i tak dalej.  
   - A ta druga sterta? - wskazał palcem Brion.  
   - To korespondencja pozaplanetarna: faktury z kantyny, zapotrzebowania... - 

odpowiadaj c wyrównywał brzegi stert. - Dzienne raporty, wykaz chorych...  
   Urwał, gdy Brion starannie zgarn ł raporty do kosza.  
    - Innymi słowy, biurokracja - rzekł Anvharczyk. - No, to wszystko mamy ju  z 

głowy.  
   Jeden po drugim, raporty o post pach bada  szły do kosza w  lad za pierwsz  

stert  papierów, a  blat biurka został pusty. Nic. Brion spodziewał si  tego. 

Jednak zawsze była jaka  szansa,  e który  ze specjalistów mógł wpa  na jaki  

trop. Nie wpadli zbyt byli zaj ci specjalizowaniem si .  
   Niebo na zewn trz  ciemniało. Stra nik przy frontowych drzwiach dostał 

rozkaz wpuszczenia ka dego, kto zapyta o dyrektora. Czekaj c na kontakt z 

nyjordzkimi rebeliantami, Brion nie miał nic do roboty. Był poirytowany. Lea 

przynajmniej robiła co  konkretnego. Postanowił do niej zajrze .  
   Otworzył drzwi laboratorium, szykuj c si  na miłe spotkanie. Opu cił go dobry 

humor: mikroskop był nakryty pokrowcem, a dziewczyny nie było. "Jest na 

obiedzie - pomy lał - albo w szpitalu". Skierował si  do szpitala, który znajdował 

si  pi tro ni ej.  

background image

 

75 

   - Oczywi cie,  e tu jest! - mrukn ł dr Stine. - A gdzie indziej miałaby by  

dziewczyna w jej stanie? Dzi  ju  wystarczaj co długo była na nogach. Jutro 

ostatni dzie  i je li chce pan,  eby zrobiła dla pana co  jeszcze, nim upłynie 

termin ultimatum, powinien pan da  jej dzi  odpocz . Najlepiej  eby cały 

personel odpocz ł. Przez cały dzisiejszy dzie  rozdawałem  rodki uspokajaj ce 

jak aspiryn . Wszyscy s  wyko czeni.  
    - Temu  wiatu te  ju  niewiele brakuje. Co z Le ?  
   - Zwa ywszy na to, co przeszła, jest dobrze. Niech pan wejdzie i sam sprawdzi, 

je eli nie wierzy mi pan na słowo. Mam innych pacjentów, którymi musz  si  

zajmowa .  
    - Tak bardzo si  pan niepokoi, doktorze?  
   - Oczywi cie! Jestem tak samo podatny na słabo ci ciała jak wy wszyscy. 

Siedzimy tu na tykaj cej bombie i to mi si  nie podoba. B d  wykonywał swoje 

obowi zki tak długo, jak zajdzie potrzeba, ale b d  tak e cholernie zadowolony, 

gdy wyl duj  tu statki,  eby nas st d zabra . Jedyna skóra, o której cało  si  

teraz martwi , to moja własna. A je li chce pan pozna  publiczn  tajemnic , to 

reszta personelu my li to samo. Niech wi c pan nie oczekuje zbyt wielkiej 

efektywno ci.  
    - Wcale nie oczekiwałem - powiedział Brion do pleców odchodz cego lekarza.  
   W pokoju Lei panował mrok, rozja niany tylko blaskiem zagl daj cego przez 

okno disa skiego ksi yca. Brion wszedł i zamkn ł za sob  drzwi. Cicho podszedł 

do łó ka. Lea mocno spała, oddychała spokojnie i regularnie. Całonocny sen 

zrobi jej równie dobrze jak najlepsze lekarstwa.  
   Wiedział,  e powinien odej , lecz usiadł na krze le stoj cym u wezgłowia łó ka. 

Stra nicy wiedzieli, dok d poszedł - tutaj mógł czeka  równie dobrze jak gdzie 

indziej.  
   To była krótka, skradziona chwila spokoju w tym  wiecie stoj cym na kraw dzi 

przepa ci. Był za ni  wdzi czny losowi. W blasku ksi yca wszystko wygl dało 

łagodniej. Przetarł oczy. Czuł, jak opuszcza go napi cie. Delikatne  wiatło 

wygładzało twarz Lei, młod  i pi kn , uderzaj co kontrastuj c  z tym 

wszystkim, co widział na tej okropnej planecie. R ka wystawała jej spod po cieli. 

Wiedziony dziwnym odruchem, wzi ł j  w dłonie. Spogl daj c przez okno na 

rozpo cieraj c  si  w oddali pustyni , pozwolił sobie na chwil  odpr enia, na 

moment zapominaj c,  e za niecałe dwa dni zniknie tu wszelkie  ycie.  
   Spojrzawszy na Le  dostrzegł,  e ma otwarte oczy. Od jak dawna nie spała? Z 

nagłym poczuciem winy szybko pu cił jej dło .  
   - Szef troszczy si  o zdrowie swojego personelu, dbaj c,  eby do porannego 

kieratu przyst pił w dobrej formie? zapytała.  

background image

 

76 

   Uwaga była z rodzaju tych, jakie cz sto wypowiadała na statku, chocia  teraz 

nie brzmiała tak szorstko. U miechn ła si . To jednak przypomniało mu o jej 

poczuciu wy szo ci wzgl dem wie niaków z zapadłych k tów galaktyki. Tutaj 

mógł sobie by  dyrektorem, lecz na prastarej Ziemi byłby tylko jeszcze jednym 

gapiowatym kmiotkiem.  
   - Jak si  czujesz? - zapytał, zdaj c sobie spraw  z trywialno ci tych słów, zanim 

jeszcze sko czył je wypowiada .  
   - Strasznie. Do rana umr . Podaj mi jaki  owoc z tej tacy, dobrze? 

Zastanawiam si , sk d si  tu wzi ły  wie e owoce. To zapewne dar dla klasy 

pracuj cej od u miechni tych, planetarnych morderców z Nyjordu.  
   Wzi ła podane przez Briona jabłko i ugryzła z apetytem.  
   - Czy my lałe  kiedy  o tym,  eby polecie  na Ziemi ? Brion drgn ł. Trafiła 

zbyt blisko tego, o czym wła nie my lał, ale to z pewno ci  był przypadek.  
    - Nigdy - odparł. - Jeszcze kilka miesi cy temu nawet nie brałem pod uwag  

mo liwo ci opuszczenia Anvharu. Zawody tak absorbuj ,  e kiedy bierze si  w 

nich udział, to trudno sobie wyobrazi , i  w ogóle istnieje co  poza nimi.  
   - Oszcz d  mi przemowy o Zawodach - poprosiła. Nasłuchawszy si  Ihjela i 

ciebie, wiem o nich wi cej ni  bym chciała. A co z samym Anvharem? Czy macie 

tam wielkie miasta - pa stwa jak na Ziemi?  
    - Nic podobnego. Jak na swoje rozmiary, Anvhar ma bardzo mał  populacj . 

adnych wielkich miast. My l ,  e najg ciej zaludnionymi terenami s  te wokół 

szkół i zakładów przetwórczych.  
   - Macie jakich  egzobiologów? - spytała Lea z odwieczn  kobiec  zdolno ci  do 

kierowania ka dej rozmowy na tematy osobiste.  
   - Na uniwersytetach zapewne tak, chocia  nic o tym nie wiem. I musisz 

zrozumie ,  e kiedy mówi : " adnych du ych miast", to oznacza to równie : 

" adnych małych miast". Nie mamy czego  takiego. S dz ,  e podstawowym 

tworem społecznym jest rodzina i kr g jej znajomych. Znajomi s  niezwykle 

wa ni, gdy  rodzina szybko si  rozpada, jeszcze kiedy dzieci s  stosunkowo małe. 

Zapewne to co  w genach, wszyscy lubimy samotno . My l ,  e mo na to nazwa  

naszym przyzwyczajeniem.  
   - Pewnie tak - powiedziała ostro nie, gryz c jabłko. - Je li posuniecie si  w tym 

odrobin  za daleko, to b dziecie mieli zerow  populacj . We wszystkim potrzebny 

jest umiar.  
    - Jasne,  e tak. Potrzebna jest te  jaka  uznana forma zwi zku mi dzy 

m czyzn  a kobiet  albo całkowita swoboda seksualna. My, na Anvharze, 

kładziemy nacisk na odpowiedzialno  osobist  i to wydaje si  rozwi zaniem tego 

problemu. Gdyby my nie potrafili traktowa ... tych spraw w sposób dojrzały, nie 

background image

 

77 

mogliby my  y  tak, jak  yjemy. Jednostki ł cz  si  ze sob  przypadkowo lub w 

sposób zaplanowany, a wobec tego umiar musi by  wypadkow  emocji i...  
    - Gubi  si  w tym - przerwała Lea. - Albo jestem jeszcze ot piała po lekach, 

albo nagle zacz łe  mówi  szyfrem. Wiesz co, za ka dym razem, kiedy tak 

mówisz, mam wra enie,  e próbujesz co  ukry . Na Occama, wyra aj si  jasno! 

Poł cz dwie takie hipotetyczne jednostki i powiedz, co si  stanie.  
   Brion wzi ł gł boki oddech. Znalazł si  na niebezpiecznych wodach, i to daleko 

od brzegu.  
    - No... we my na przykład kawalera, takiego jak ja. Lubi  narciarstwo 

biegowe, mieszkam w wielkim domu, który nasza rodzina postawiła na skraju 

Broken Hills. Latem pilnuj  stada drumtumów, ale po uboju mam cał  zim  dla 

siebie. Du o je dziłem na nartach, gdy trenowałem do Twenties. Czasem bywam 

u znajomych. Oni wpadaj  do mnie. Na Anvharze domów jest niewiele i s  

bardzo oddalone od siebie. Nie mamy nawet zamków w drzwiach. Okazujemy i 

przyjmujemy go cinno  bez  adnych zobowi za . Ktokolwiek przyb dzie, 

m czyzna... kobieta... w grupie czy samotnie...  
   - Zaczynam rozumie . Na tej twojej lodowej planecie  ycie musi by  piekielnie 

nudne dla samotnej dziewczyny. Pewnie musi ci gle siedzie  w domu.  
   - Tylko je li sama tego chce. W przeciwnym razie mo e i  gdziekolwiek i 

b dzie wsz dzie mile widziana. My l ,  e w innych cz ciach galaktyki to ju  

wyszło z mody - a na Ziemi budziłoby  miech, ale na Anvharze platoniczna, 

bezinteresowna przyja  mi dzy m czyzn  a kobiet  jest rzecz  powszechnie 

akceptowan .  
   - To wydaje si  przera liwie nudne. Je eli jeste cie takimi chłodnymi, 

utrzymuj cymi dystans przyjaciółmi, to jak robicie dzieci?  
   Brion poczuł,  e si  czerwieni. Nie wiedział, czy Lea z niego nie kpi.  
    - W ten sam cholerny sposób jak wsz dzie! Jednak nie jest to tylko czynno  

instynktowna jak u pary królików, które przypadkiem spotkały si  pod jednym 

krzakiem. To kobieta okazuje m czy nie, czy interesuje j  mał e stwo.  
   - Czy wasze kobiety interesuje wył cznie mał e stwo? - Mał e stwo... czy co  

innego. To zale y od dziewczyny. Na Anvharze mamy szczególne problemy. 

Zapewne zdarza si  to na ka dej planecie, na której ludzka rasa uległa 

znaczniejszym zmianom. Nie wszystkie zwi zki s  płodne i liczba poronie  jest 

znaczna. Wiele dzieci rodzi si  w wyniku sztucznego zapłodnienia. To w 

porz dku, je eli nie mo na mie  dziecka w zwykły sposób. Jednak wi kszo  

kobiet odczuwa emocjonaln  potrzeb  urodzenia dziecka swojemu m owi. I jest 

tylko jeden sposób, aby sprawdzi , czy to mo liwe.  
   Lea szeroko otworzyła oczy.  

background image

 

78 

   - Sugerujesz,  e wasze dziewczyny sprawdzaj , czy m czyzna mo e zosta  

ojcem, zanim rozwa  mo liwo  mał e stwa?  
    - Oczywi cie. Inaczej Anvhar wyludniłby si  ju  przed wiekami. Tak wi c to 

kobieta dokonuje wyboru. Je eli interesuje si  m czyzn , mówi mu to. Je li nie 

jest zainteresowana, m czy nie nawet nie przyjdzie do głowy, by co  sugerowa . 

To zupełnie inaczej ni  na innych planetach, ale u nas, na Anvharae, tak wła nie 

jest. I dobrze si  to sprawdza, a to dla nas najwa niejsze.  
   - To odwrotnie ni  na Ziemi - powiedziała Lea, upuszczaj c ogryzek jabłka do 

popielniczki i starannie oblizuj c ko ce palców. - Podejrzewam,  e wy, 

Anvharczycy, uznaliby cie Ziemi  za siedlisko galaktycznej rozpusty. Kra cowe 

przeciwie stwo waszego systemu i te  si  sprawdza. Jest nas zbyt wielu,  eby 

mogło by  dobrze. Kontrola urodze  przyszła zbyt pó no i do dzi  ma 

przeciwników, je eli mo esz to sobie wyobrazi . Jest tam po prostu zbyt wiele 

archaicznych religii i poronionych idei od dawna u wi conych zwyczajem. Nasz 

wiat jest przeludniony. M czy ni, kobiety, dzieci... Gdziekolwiek spojrzysz, 

kł bi si  tłum. I wszyscy dojrzali fizycznie zdaj  si  by  pochłoni ci "wielk  gr  w 

miło ". M czyzna jest zawsze stron  aktywn , ale nie fizycznie, przynajmniej 

nie zawsze, a kobiety przyjmuj  najbezwstydniejsze pochlebstwa za rzecz 

normaln . Na przyj ciach zawsze czujesz na szyi kilka gor cych, nami tnych 

oddechów. Dziewczyna musi mie  dobrze naostrzone obcasy szpilek.  
   - Musi mie  co?  
   - To takie wyra enie, Brion. Oznacza,  e przez cały czas musisz walczy , je eli 

nie chcesz,  eby porwał ci  pr d.  
   - Brzmi to do ... - Brion szukał odpowiedniejszego słowa, ale nie znalazł - 

...odstr czaj co.  
    - Z twojego punktu widzenia. Obawiam si ,  e my tak si  do tego 

przyzwyczaiły my,  e uwa amy to za rzecz oczywist . Socjologicznie bior c...  
   Urwała i spojrzała na sztywno wyprostowanego Briona. Nagłe szeroko 

otworzyła oczy, a jej usta uło yły si  do nie wypowiedzianego: och.  
    - Jestem głupia - stwierdziła. - Wcale nie mówiłe  ogólnikowo! Miałe  na my li 

co  konkretnego. Mnie!  
    - Prosz , Lea, musisz zrozumie ...  
   - Przecie  rozumiem! - roze miała si . - Przez cały ten czas, kiedy my lałam,  e 

jeste  zimn  i pozbawion  serca brył  lodu, ty starałe  si  by  miły. Po prostu 

zachowywałe  si  w dobrym, anvharskim stylu, czekaj c na jaki  znak z mojej 

strony.  
   Gdyby nie to,  e maj c wi cej rozs dku ode mnie u wiadomiłe  sobie,  e co  jest 

nie tak, nadal graliby my według ró nych reguł. A ja s dziłam,  e jeste  

zimnokrwistym zwolennikiem celibatu.  

background image

 

79 

   Wyci gn ła r k  i pogładziła jego włosy. Od bardzo dawna miała na to ochot .  
    - Musiałem - rzekł, próbuj c nie zwraca  uwagi na lekki dotyk jej dłoni. - 

Poniewa  jeste  mi tak droga, nie mogłem zrobi  niczego, co mogłoby ci  obrazi . 

Na przykład narzuca  si  ze swoimi zalotami. W ko cu zacz łem si  zastanawia , 

co mo e tu by  zniewag , poniewa  nic nie wiedziałem o zasadach 

obowi zuj cych na twojej planecie.  
    - No, teraz ju  wiesz - powiedziała bardzo cicho. M czyzna jest stron  

aktywn . Teraz, kiedy to zrozumiałam, my l ,  e wasze zwyczaje podobaj  mi si  

znacznie bardziej. Jednak nadal nie jestem pewna reguł. Wyja niam,  e tak, 

Brion, bardzo ci  lubi . Jeste  najwspanialszym, jakiego spotkałam w  yciu, 

m czyzn  w kształcie wielkiej, barczystej bryły lodu. To nie czas i miejsce, aby 

dyskutowa  o mał e stwie, ale z pewno ci  chciałabym...  
   Wzi ł j  w ramiona i przytulił. Jej r ce obj ły go, a wargi odszukały w 

ciemno ciach jego usta.  
   - Delikatnie... - szepn ła. - Łatwo mnie posiniaczy ... 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

80 

Rozdział 13

 

 

    - Nie chciał wej , prosz  pana. Tylko załomotał do drzwi i zawołał: "Jestem, 

powiedzcie Branddowi".  
   - Dobrze - rzekł Brion, wkładaj c bro  do kabury, a zapasowe magazynki do 

kieszeni. - Teraz wychodz . Powinienem wróci  przed  witem.  ci gnijcie jeden 

wózek ze szpitala. Chc ,  eby tu czekał, kiedy wróc .  
   Na ulicy było ciemniej ni  w poprzednie noce. Brion zmarszczył brwi i 

przesun ł r k  bli ej kolby miotacza. Kto  wył czył wszystkie  wiatła w okolicy. 

W nikłym  wietle gwiazd dostrzegł czarny kształt transportera.  
    - Brion Brandd? - z wn trza pojazdu dobiegł ochrypły głos. - Wsiadaj.  
   Silnik rykn ł, gdy tylko Brion zamkn ł drzwi. Transporter z wył czonymi 

wiatłami przemkn ł przez miasto i skierował si  ku pustyni. Mimo zwi kszonej 

pr dko ci kierowca nadal prowadził po ciemku, odnajduj c drog  lekkimi 

ruchami kierownicy. Wjechał po stromym zboczu i znalazłszy si  na płaskim 

szczycie, wył czył silnik. Ani kierowca, ani Brion przez cały czas nie odezwali si  

słowem.  
   Pstrykn ł przeł cznik i zapaliły si   wiatła deski rozdzielczej. W ich słabym 

blasku rysował si  orli profil kierowcy. Gdy Nyjordczyk si  poruszył, Brion 

zobaczył,  e ma do czynienia z garbusem. Wypadek lub skaza genetyczna wygi ły 

mu kr gosłup, pochylaj c go w wiecznym, niskim ukłonie. Zniekształcone ciała 

były rzadko ci  - to było pierwszym, jakie Brion ujrzał w  yciu. Zastanawiał si , 

jaka przedziwna seria przypadków uniemo liwiła Nyjordczykowi skorzystanie z 

pomocy medycznej. By  mo e to wła nie tłumaczyło gorycz i ból w głosie 

m czyzny.  
   - Czy t gie głowy z Nyjordu pofatygowały si  i poinformowały was,  e skrócili 

termin o jeszcze jeden dzie ? - zapytał. - I  e nadchodzi koniec tego  wiata?  
    - Tak, wiem o tym - odparł Brion. - Wła nie dlatego zwróciłem si  o pomoc do 

waszej grupy. Nasz czas upływa zbyt szybko.  
   M czyzna nie odpowiedział; mrukn ł co  pod nosem, cał  uwag  skupiaj c na 

piskach radaru i jarz cych si  ekranach. Elektroniczne zmysły pojazdu badały 

okolic , gdy przeszukiwał wszystkie zakresy, sprawdzaj c, czy nie s   ledzeni.  
   - Dok d jedziemy? - zapytał Brion.  
   - Na pustyni  - kierowca zrobił nieokre lony gest r k . Do naszej kwatery 

głównej. Poniewa  jutro i tak wszystko diabli wezm , s dz ,  e mog  ci 

powiedzie ,  e to nasz jedyny obóz. S  tam nasze pojazdy, nasi ludzie i cała nasza 

bro . Hys te  tam jest. On nami dowodzi. Jutro wszystko przepadnie, razem z t  

przekl t  planet . Czego od nas chcesz?  

background image

 

81 

   - Czy nie powinienem tego powiedzie  Hysowi?  
   - Jak uwa asz.  
   Zadowolony z wyniku poszukiwa , kierowca ponownie zapu cił silnik i 

pomkn ł przez pustyni .  
   - My jeste my armi  ochotników i nie mamy tajemnic przed sob , tylko przed 

tymi głupcami tam, w domu, którzy zamierzaj  zniszczy  ten  wiat.  
   W jego słowach była gorycz, której nawet nie starał si  ukry . - Spierali si  i 

zwlekali z decyzj  tak długo,  e teraz musz  popełni  masowe morderstwo.  
    - Z tego co słyszałem, my lałem,  e jest akurat na odwrót. Oni nazywaj  Armi  

Nyjordu terrorystami.  
   - Jeste my nimi, poniewa  jeste my armi  i toczymy wojn . Ideali ci w domu 

poj li to, kiedy było ju  za pó no. Gdyby popierali nas od pocz tku, 

rozwaliliby my i przeszukali ka d  czarn  fortec  na Dis, a  znale liby my 

bomby. Jednak to oznaczałoby niepotrzebne zniszczenia i ofiary. Do tego nie 

mogli dopu ci . Teraz zabij  wszystkich i zniszcz  wszystko.  
   Wł czył  wiatła na desce rozdzielczej na krótk  chwil , wystarczaj c , by 

odczyta  kierunek na kompasie, i Brion dostrzegł maluj c  si  na jego twarzy 

udr k .  
    - To jeszcze nie koniec - powiedział Brion. - Został nam jeszcze jeden dzie  i 

my l ,  e wpadłem na co , co mo e zapobiec wojnie i konieczno ci zrzucania 

jakichkolwiek bomb.  
    - Ty kierujesz tu Fundacj  Rozdawaczy Darmowego Chleba i Koców, tak? Na 

co zda si  wasza banda, gdy dojdzie do strzelaniny?  
   - Na nic. Jednak mo e uda nam si  do niej nie dopu ci . Je eli próbujesz mnie 

zdenerwowa , to nie trud  si . Mam bardzo wysoki próg irytacji.  
   Kierowca skwitował to niewyra nym pomrukiem, zmniejszaj c szybko , gdy  

pojazd przeje d ał wła nie przez skalne rumowisko.  
   - Czego chcesz? - zapytał.  
   - Chcemy szczegółowo zbada  jakiego  magtera.  ywego lub martwego, to bez 

ró nicy. Nie macie przypadkiem jednego na zbyciu?  
   - Nie. Walczyli my z nimi do  cz sto, ale zawsze na ich terenie. Zostawali tam 

ich zabici, cz sto i nasi. Zreszt , na co to wam? Trup nie powie, gdzie s  bomby 

albo generator podprzestrzeni.  
   - Nie widz  powodu, aby ci to tłumaczy , chyba  e ty tu dowodzisz. Ty jeste  

Hys, prawda?  

background image

 

82 

   Kierowca mrukn ł co  gniewnie i przez chwil  w milczeniu prowadził pojazd. 

W ko cu zapytał:  
   - Dlaczego tak my lisz?  
   - Nazwij to przeczuciem. Po pierwsze, nie zachowujesz si  jak kierowca. 

Oczywi cie, wasza armia mo e si  składa  z samych generałów, ale w tpi , aby 

tak było. Wiem te , jak mało czasu nam pozostało. To długa jazda i byłaby to 

lekkomy lno , gdyby  siedział tam, na pustyni, i czekał, a  przyjad . Prowadz c 

transporter, mo esz podj  decyzj  w trakcie jazdy. Musisz zadecydowa , czy mi 

pomo esz, czy nie. Prawda?  
   - Tak, ja jestem Hys. Jednak nie odpowiedziałe  jeszcze na moje pytanie. Po co 

wam ciało?  
   - Zamierzamy je pokroi  i dobrze sobie obejrze . S dz ,  e magterowie nie s  

lud mi. S  czym , co  yje w ród ludzi i ma ludzk  posta , ale człowiekiem nie 

jest.  
   - Przybysze z kosmosu?  
   W głosie Hysa wyczuwało si  mieszanin  zaskoczenia i pogardy.  
    - By  mo e. Oka e si  po sekcji.  
   - Jeste  głupi albo niekompetentny - rzekł Hys ze zło ci . - Upał rozmi kczył ci 

mózg. Nie wezm  udziału w takim absurdalnym przedsi wzi ciu.  
   - Musisz - powiedział Brion zdziwiony swoim spokojem. Za obra liwymi 

słowami tamtego wyczuwał  ywe zainteresowanie. - Nie musz  ci nawet wyja nia  

dlaczego. Za dwadzie cia cztery godziny nast pi koniec tego  wiata, a ty nie 

mo esz temu zapobiec. By  mo e mój plan si  powiedzie, wi c nie mo esz go 

zlekcewa y , je li mówiłe  szczerze. Albo jeste  morderc  zabijaj cym 

Disa czyków dla przyjemno ci, albo naprawd  chcesz zapobiec wojnie. Jak jest?  
   - B dziesz miał swoje zwłoki - zgrzytn ł Hys, ostrym skr tem omijaj c skał . - 

Nie dlatego,  e wierz , by miało to co  da , ale dlatego,  e nie widz  nic złego w 

zabiciu jeszcze jednego magtera. Bez problemu mo emy wł czy  twój plan w 

nasz  operacj . To ostatnia noc, wi c rzucam wszystkie nasze oddziały do akcji. 

Przed  witem rozbijemy tyle wie  magterów, ile si  da. Jest nikła szansa,  e 

mo emy co  odkry . Działamy na o lep, ale tylko tyle mo emy zrobi . Moja 

grupa czeka. Mo esz jecha  z nami. Inni wyruszyli wcze niej. Uderzymy na wie  

znajduj c  si  po tej stronie miasta. Ju  kiedy  j  zaatakowali my i 

przechwycili my wiele lekkiej broni, któr  tam zmagazynowali. S  spore szanse 

na to,  e mogli by  na tyle głupi,  eby znów co  tam trzyma . Czasami 

magterowie zdaj  si  by  zupełnie pozbawieni wyobra ni.  
   - Nie masz poj cia, jak bliski jeste  prawdy - powiedział Brion.  

background image

 

83 

   Pojazd zwolnił. Dotarli wła nie do wyniosłej góry o płaskim szczycie, 

wznosz cej si  stromo w ród piasków. Z chrz stem przejechali po kamieniach, 

nie zostawiaj c  ladów. Na tablicy kontrolnej błysn ło  wiatełko. Hys 

natychmiast zatrzymał transporter i wył czył silnik. Wygramolili si  na 

zewn trz, przeci gaj c si  i trz s c w zimnym, nocnym powietrzu.  
   W cieniu urwiska panowała ciemno , tak  e szli wymacuj c drog  w ród 

spi trzonych głazów. Brion skrzywił si  i osłonił oczy, gdy o lepił go nagły błysk 

wiatła. Opodal dostrzegł zarys mrucz cego cicho projektora maskuj cego, 

wytwarzaj cego wachlarzowat  kurtyn  drga  absorbuj cych całe 

promieniowanie  wietlne, jakie na ni  padło. Ten niewiarygodnie g sty mrok 

tworzył  wiatłoszczeln   cian  zasłaniaj c  niewielk  kotlin  u stóp urwiska. W 

jej zagł bieniu, pod skalnym nawisem stały trzy otwarte transportery. Du e, 

opancerzone wozy, pomalowane w szare plamy. Wokół nich le eli m czy ni, 

rozmawiaj c i czyszcz c bro . Na widok Hysa i Briona rozmowy urwały si .  
   - Przygotowa  si  do wymarszu! - zawołał Hys. Zaatakujemy teraz, według 

wcze niej ustalonego planu. Dajcie mi tu Telta.  
   Kiedy mówił do swoich ludzi, jego głos stał si  nieco mniej szorstki. Ro li 

ołnierze Nyjordu natychmiast wykonali polecenie dowódcy. Ka dy z nich 

przewy szał go o głow , a niektórzy o dwie, lecz bez wahania wypełniali jego 

rozkazy. Oni byli sił  uderzeniow  Nyjordu - on był mózgiem.  
   Kr py, silnie zbudowany m czyzna podbiegł do Hysa i zasałutował mu 

niedbałym ruchem r ki. Uginał si  pod ci arem ładownic i elektronicznych 

urz dze , którymi był obwieszony. Kieszenie miał powypychane ró nymi 

narz dziami i cz ciami zapasowymi.  
   - To jest Telt - powiedział Brionowi Hys. - Zajmie si  tob . Telt to mój oddział 

obsługi technicznej. Bierze udział we wszystkich akcjach i bada swoimi 

przyrz dami wn trza disa skich fortów. Jak do tej pory nie znalazł  ladu 

generatora podprzestrzeni czy nadmiernej radioaktywno ci mog cej wskazywa  

na obecno  bomb. Poniewa  obaj jeste cie bezu yteczni, zaopiekujecie si  sob . 

We miecie wóz, którym przyjechali my.  
   Szeroka twarz Telta rozci gn ła si  w  abim u miechu. Głos miał ochrypły i 

gardłowy.  
   - Czekaj no. Tylko czekaj! Pewnego dnia te igły wychyl  si  i sko cz  si  

wszystkie nasze kłopoty. Co mam robi  z tym obcym?  
   - Dostarczysz mu trupa magtera - powiedział Hys. Zawie  to, dok d zechce, a 

potem zamelduj si  tutaj. Zmarszczył brwi. - Pewnego dnia twoje igły wychyl  

si ! Ty głupcze, to ostatni dzie .  
   Odwrócił si  i machni ciem r ki nakazał swoim ludziom wsi

 do 

transporterów.  

background image

 

84 

   - Lubi mnie - powiedział Telt, dopinaj c ostatnie elementy swojego ekwipunku. 

- Pozna  to po tym,  e mi wymy la. On jest wielkim człowiekiem, ten Hys, ale 

przekonali si  o tym, kiedy ju  było za pó no. Podaj mi ten miernik, dobrze?  
   Brion poszedł za technikiem i pomógł mu załadowa  sprz t do transportera. 

Gdy wi ksze wozy wyłoniły si  z ciemno ci, Telt zawrócił i ruszył za nimi. 

Kolumna mozolnie posuwała si  w ród porozrzucanych głazów, a  wyjechali na 

pustyni  i jej nie ko cz ce si  szeregi wydm. Wozy rozwin ły si  w tyralier  i 

pop dzili do celu.  
   Telt mruczał co  do siebie pod nosem, prowadz c pojazd. Nagłe przestał i 

spojrzał na Briona.  
    Po co wam martwy Disa czyk?  
   - Jest taka teoria - odparł sennie Brion. Podrzemywał w fotelu, korzystaj c z 

okazji, by wypocz  przed atakiem. Nadal szukam sposobu unikni cia 

ostateczno ci.  
    - Ty i Hys - powiedział z satysfakcj  Telt. - Para idealistów. Próbujecie 

zapobiec wojnie, której nie wszczynali cie. Nie chcieli go słucha . Od pocz tku 

przewidział, czym si  to sko czy, i miał racj . Zawsze uwa ali,  e jego pomysły s  

takie jak jego wygl d. Dorastał samotnie w górskim obozowisku, a kiedy w ko cu 

zszedł z gór, jego krzy  był zbyt skrzywiony,  eby go wyprostowa . Tak samo 

jego idee. Stał si  autorytetem w sprawach wojny. Ha! Wojna na Nyjordzie! To 

jak by  w piekle specjalist  od robienia lodu. Jednak Hys wiedział o tym 

wszystko, chocia  nigdy nie pozwolili mu wykorzysta  jego wiedzy. Zamiast niego 

zrobili dowódc  dziadziusia Kraffta.  
    - Ale Hys dowodzi teraz Armi  Nyjordu?  
   - Sami ochotnicy: było nas zbyt mało i zbyt mało mieli my pieni dzy. Za mało i 

cholernie za pó no, aby co  zdziała . Powiem ci,  e starali my si  najlepiej, jak 

umieli my, ale to nie mogło wystarczy . I za to nazwali nas rze nikami. - W głosie 

Telta zabrzmiała gł boka uraza, której nie potrafił ukry . - W domu my l ,  e 

lubimy zabija . Uwa aj  nas za wariatów. Nie s  w stanie zrozumie ,  e robimy 

jedyn  rzecz, jak  mo na...  
   Urwał, szybko naciskaj c na hamulce i wył czaj c silnik. Wszystkie 

transportery zatrzymały si . Przed nimi, ledwie widoczna za wydmami, wznosiła 

si  sylwetka czarnej wie y.  
   - Dalej idziemy pieszo - rzekł Telt, wstaj c i prostuj c si . - Mo emy si  nie 

spieszy , bo inni chłopcy pójd  przodem i utoruj  nam drog . Pó niej ty i ja 

wejdziemy do podziemi sprawdzi  radiacj  i znale  ci przystojnego 

nieboszczyka.  
   Najpierw id c, a potem - kiedy wydmy przestały dawa  jak kolwiek osłon  - 

pełzn c, podeszli pod disa sk  fortec . Przed nimi posuwał si  rz d ciemnych 

postaci, który zatrzymał si  dopiero wtedy, gdy dotarli pod krusz ce si , czarne 

background image

 

85 

mury. Nie skorzystali z wiod cej w gór  rampy, lecz wprost po pionowej  cianie 

wspi li si  na blanki.  
    - Wyrzutniki lin - szepn ł Telt. - Pocisk zakotwicza si  w  cianie, kiedy w ni  

uderza. To jaki  szybko schn cy klej. Wtedy nasi ruszaj  w gór  na wci garkach. 

Hys to wymy lił.  
    - Czy my te  wejdziemy w ten sposób? - zapytał Brion. - Nie, my si  nie 

wspinamy. Mówiłem ci,  e ju  raz atakowali my ten fort. Znam rozkład 

pomieszcze .  
   Mówi c szedł wzdłu  muru, dokładnie licz c kroki. - To powinno by  tutaj.  
   W powietrzu rozległ si  przenikliwy  wist i ze szczytu budowli magterów 

wytrysn ł pióropusz ognia. W górze rozległy si  serie z broni automatycznej. Co  

przeleciało przez g sty mrok i z t pym łoskotem uderzyło o ziemi .  
   - Zaatakowali! - krzykn ł Telt. - Musimy si  przebi  teraz, kiedy wszystkie te 

wiry s  zaj te na górze.  

   Z jednej ze swych licznych ładownic wyj ł talerzowaty przedmiot i mocno 

przytwierdził go do  ciany. Przekr cił co  i poci gn ł, po czym gestem kazał 

Brionowi przypa  do ziemi.  
   - Ładunek kierunkowy. Powinien wybuchn  do  rodka, ale nigdy nie mo na 

mie  pewno ci.  
   Ziemia pod nimi zadr ała i gigantyczna pi  z głuchym łomotem wywaliła 

dziur  w murze. Kiedy chmura kurzu i dymu rozwiała si , dostrzegli ciemny 

otwór w skale: przej cie wybite przez ukierunkowany podmuch eksplozji. Telt 

po wiecił do  rodka, ukazuj c zasypan  gruzem komnat .  
   - Je eli który  opierał si  o t   cian , to z jego strony nic ju  nam nie grozi. 

Jednak lepiej wejd my do tego gniazda czarnych os i wyjd my z niego, zanim ci z 

góry zejd  sprawdzi , co si  tu stało.  
   Podłoga była g sto usłana gruzem, o który potykali si  id c. Telt wskazał 

latark  dalsz  drog  - ostro schodz c  w dół ramp .  
    - Podziemne komory wydr one w skale. Zawsze chowaj  w nich...  
   Dymi ca, czarna kula wyleciała łukiem z gł bi tunelu i upadła u ich stóp. Telt 

rozdziawił usta, ale pocisk nie zd ył jeszcze spa  na ziemi , gdy Brion ju  

skoczył naprzód. Jednym celnym kopni ciem odesłał kul  w czarny otwór 

korytarza. Telt run ł na ziemi  id c w  lady Briona, za  ni ej wykwitł 

pomara czowy błysk eksplozji. Po  cianach i suficie zagrzechotały odłamki.  
   - Granaty! - j kn ł Telt. - Dotychczas u yli ich tylko raz. Nie mog  ich mie  

wiele. Musz  ostrzec Hysa.  

background image

 

86 

   Wepchn ł wtyk laryngofonu w gniazdko radiostacji, któr  miał na plecach i 

zacz ł szybko mówi . W dole co  si  poruszyło i Brion zasypał otwór tunelu 

gradem pocisków.  
   - Nasi na górze te  maj  problemy! Musimy si  wycofa . Id  naprzód, ja b d  

ci  osłaniał.  
   - Przyszedłem tu po mojego Disa czyka i nie odejd , póki go nie dostan .  
   - Jeste  szalony! Zginiesz, je li tu zostaniesz!  
   Mówi c to, Telt gramolił si  w kierunku wywalonego w  cianie otworu. Był 

odwrócony plecami, gdy Brion strzelił. Magterowie pojawili si  cicho jak duchy. 

Zaatakowali nie wydawszy d wi ku, z twarzami pozbawionymi wyrazu wpadaj c 

w strumie  kul. Dwaj, przeci ci seri  na pół, zgin li od razu, trzeci upadł u stóp 

Briona, ranny, przeszyty dwoma pociskami, umieraj cy, ale wci   ywy. 

Zostawiaj c za sob   lady krwi, chwiejnie nacierał na Briona, unosz c r k  

uzbrojon  w nó . Brion stał bez ruchu. Ile razy mo na mordowa  jednego 

człowieka? I czy to był człowiek? Ciało i umysł Anvharczyka buntowały si  

przeciw zabijaniu: niemal wolał umrze  sam ni  zabi  jeszcze raz.  
   Kule z broni Telta przeszyły magtera, który upadł i nie poruszył si  ju  wi cej.  
   - Masz swego trupa, a teraz wyno my si  st d! - wrzasn ł Nyjordczyk.  
   Razem przeci gn li ci kie ciało magtera przez dziur , czuj c mrowienie w 

plecach wystawionych na  miertelny cios. Jednak nikt ich nie atakował, gdy 

uciekali z wie y, je li nie liczy  jeszcze jednego granatu, który wybuchł zbyt 

daleko, by wyrz dzi  im krzywd .  
   Jeden z opancerzonych transporterów na wył czonych  wiatłach okr ał 

fortec , prowadz c ci gły ogie  z ci kiej broni. Wycofuj cy si  Nyjordczycy 

wskakiwali do niego w biegu. Telt i Brion wlekli Disa czyka, bm c przez sypki 

piach w kierunku kr

cego pojazdu. Telt obejrzał si  przez rami  i spróbował 

przyspieszy  kroku.  
   - Goni  nas! - wysapał. - Po raz Pierwszy  cigaj  nas po napadzie!  
   - Musz  wiedzie ,  e mamy ciało - powiedział Brion.  
   - Zostaw je - wykrztusił Telt. - I tak jest... zbyt ci kie,  eby je nie !  
   - Pr dzej zostawiłbym ciebie - uci ł Brion. - Daj, ponios .  
   Odebrał zwłoki nie stawiaj cemu oporu Teltowi i zarzucił je sobie na rami ..  
    - Teraz zrób u ytek ze swej broni i osłaniaj nas!  
   Telt posłał dług  seri  w kierunku  cigaj cych ich, czarnych postaci. Kierowca 

transportera musiał dostrzec błysk strzałów, bo wóz skr cił i ruszył ku nim. Po 

background image

 

87 

chwili zahamował przy nich w chmurze pyłu i silne r ce pomogły im wspi  si  do 

rodka. Brion najpierw wepchn ł trupa a potem wdrapał si  sam.  

   Warkn ł silnik i pojazd pomkn ł w mrok, zostawiaj c za sob  zrujnowan  

wie .  
    - Wiesz, to był tylko taki  art, kiedy powiedziałem,  e zostawiłbym te zwłoki - 

powiedział Brionowi Telt. - Chyba mi nie uwierzyłe , co?  
    - Tak - odparł Brion, przyciskaj c ciało zabitego magtera do burty 

transportera. - My lałem,  e naprawd  zamierzasz to zrobi .  
    - Ach - zaprotestował Telt - jeste  taki sam jak Hys. Obaj bierzecie wszystko 

zbyt powa nie.  
   Brion nagle u wiadomił sobie,  e jest mokry od krwi magtera, która 

przesi kn ła mu przez ubranie. Na my l o tym jego  oł dek zbuntował si , a 

palce zacisn ły na burcie pojazdu. Zabijanie było zbyt osobist  spraw . Czym 

innym było mówienie o jakich  abstrakcyjnych zwłokach, a czym innym zabicie 

człowieka, niesienie jego trupa i odczuwanie na własnym ciele jego ciepłej kiwi. 

Mimo  e magter nie był człowiekiem - Brion był tego pewien - ta my l uspokajała 

go tylko w niewielkim stopniu.  
   Kiedy dotarli do pozostałych transporterów, oddział si  rozdzielił.  
    - Ka dy wóz jedzie w inn  stron  - powiedział Telt - tak  eby nie trafili za nami 

do bazy.  
   Umocował skrawek papieru koło kompasu i uruchomił silnik. - Zatoczymy 

wielki łuk i dojedziemy do Hovedstad. Tutaj mam wytyczony kurs. Pó niej 

zostawi  ci  z twoim przyjacielem i wróc  do naszego obozu. Chyba nie w ciekasz 

si  na mnie za to, co powiedziałem? Co?  
   Brion nie odpowiedział. Intensywnie wpatrywał si  w ciemno .  
   - Co si  dzieje? - spytał Telt. Brion wskazał palcem.  
   - Tam - rzekł, pokazuj c mu rosn c  na horyzoncie łun .  
   -  wita - rzekł Telt.  
   - Jeste  z deszczowej planety? Nigdy jeszcze nie widziałe  wschodu sło ca?  
   - Nie w dniu ko ca  wiata.  
   - Daj spokój - mrukn ł Telt. - Ciarki chodz  mi po plecach. Wiem,  e ich 

rozwal . Jednak wiem te ,  e przynajmniej robiłem, co mogłem,  eby do tego nie 

dopu ci . Jak my lisz, jak od jutra b d  si  czuli nasi na Nyjordzie?  
   - Mo e jeszcze uda si  nam temu zapobiec - rzekł Brion, otrz saj c si  z 

przygn bienia.  

background image

 

88 

   Jedyn  odpowiedzi  Telta było pogardliwe pchni cie. Zanim zatoczyli na 

pustyni wielk  p tl , sło ce było ju  wysoko na niebie i zacz ł si  poranny skwar. 

Ich trasa wiodła przez ła cuch niskich, kamienistych wzgórz, które ograniczały 

pr dko  jazdy. Pełzli naprzód na niskim biegu. Telt pocił si  i kl ł, walcz c z 

kierownic . Wreszcie znale li si  na twardym piasku i zwi kszywszy szybko , 

skierowali si  do miasta.  
   Gdy tylko Brion ujrzał Hovedstad, poczuł ukłucie l ku. Gdzie  wzbijał si  w 

niebo czarny słup dymu. Mógł to by  co prawda jeden z opuszczonych 

budynków, jednak im bardziej si  zbli ali, tym wi kszy czuł niepokój. Nie 

odwa ył si  uj  go w słowa; to Telt wyraził t  my l:  
    - Po ar, czy co  takiego. Gdzie  koło was, blisko waszego budynku.  
   W mie cie zobaczyli pierwsze oznaki nieszcz cia. Gruz na ulicach. Odór 

tłustego dymu w nozdrzach. Pojawiało si  coraz wi cej ludzi, zmierzaj cych w 

tym samym co oni kierunku. Wyludnione zazwyczaj ulice Hovedstad wydawały 

si  teraz niemal zatłoczone. Wyró niaj cy si  nagimi torsami Disa czycy 

zmieszali si  z nielicznymi pozostałymi w mie cie przybyszami z innych planet.  
   Brion upewnił si ,  e ciało jest dobrze przykryte plandek , zanim ich 

transporter zacz ł si  powoli przeciska  przez coraz liczniejszy tłum.  
   - Nie podoba mi si  to zbiegowisko - rzekł Telt, rozgl daj c si  wokół. - Gdyby 

nie to,  e to ostatni dzie , zawróciłbym. Oni znaj  nasze pojazdy, atakowali my 

ich wystarczaj co cz sto.  
   Min wszy zakr t, gwałtownie zahamował i zamarł w bezruchu.  
   Rozci gał si  przed nim: obraz zniszczenia. Czarne, wypalone do fundamentów 

gruzy jeszcze dymiły, a tu i ówdzie ró owe j zyki płomieni lizały resztki murów. 

Z ogłuszaj cym łoskotem run ł fragment ocalałej  ciany.  
   - To wasz budynek, budynek CRF! - wykrzykn ł Telt. Byli tu przed nami. 

Musieli u y  radia,  eby zorganizowa  napad. Posłu yli si  jakim  materiałem 

wybuchowym.  
   Nadzieja zgasła. Dis było skazane na zagład . W tych ruinach, pod gruzami, 

le ały ciała wszystkich tych, którzy mu ufali. Lea... Pi kna, okrutnie 

zamordowana Lea. Doktor Stine, jego pacjenci, Faussel, wszyscy. Zatrzymał ich 

na tej planecie, a teraz byli martwi. Wszyscy. Martwi.  
   Morderca! 

 

 

 

 

 

 

background image

 

89 

Rozdział 14

 

 

   To był koniec. W duszy Briona nie było miejsca na nic prócz rozpaczy i bólu. 

Gdyby umysł rz dził ciałem, to umarłby natychmiast, bo w tej jednej chwili 

stracił wszelk  ch  do  ycia. Nie wiadome tego serce wci  biło, a regularnie 

kurcz ce si  płuca nadal wci gały przesycone woni  spalenizny powietrze. Ciało 

Briona  yło własnym  yciem.  
   - Co masz teraz zamiar zrobi ? - spytał Telt, straciwszy swoj  zwykł  radosn  

ywotno .  

   Brion tylko potrz sn ł głow , gdy zrozumiał sens jego słów. Co mógł zrobi ? Co 

w ogóle mo na było zrobi ?  
    - Jed cie za mn  - przez szpar  w tylnych drzwiach pojazdu dobiegł ich głos 

szepcz cy gardłow  disa szczyzn . Zanim zd yli si  odwróci , wła ciciel głosu 

znikn ł ju  w tłumie. Oprzytomniawszy, Brion dostrzegł tubylca wychodz cego z 

ci by, odchodz cego na bok i spogl daj cego w ich stron . To był Ulv.  
    - Skr  t dy! - Brion szturchn ł Telta i wskazał mu kierunek. - Zrób to powoli, 

eby nie zwróci  na nas uwagi.  

   Przez moment poczuł nadziej , ale nie chciał jej podsyca . Budynek był 

zniszczony, a wszyscy ludzie zabici. Trzeba pogodzi  si  z faktami.  
    - Co si  dzieje? - pytał Telt. - Kto to powiedział?  
   - Tubylec, ten przed nami. Uratował mi  ycie na pustyni i my l ,  e jest po 

naszej stronie. Mimo  e jest rodowitym Disa czykiem, rozumie fakty, których nie 

mog  poj  magterowie. Wie, co czeka t  planet .  
   Brion mówił byle co,  eby zaj  czym  umysł i nie pozwoli  doj  do głosu 

szale czej nadziei. Nie było  adnej nadziei.  
   Ulv szedł powoli i swobodnie ulicami, nie ogl daj c si  za siebie. Jechali za nim, 

trzymaj c si  najdalej jak mogli, ani na chwil  nie trac c go z oczu. Przy 

opuszczonych magazynach pozaplanetarnych korporacji kr ciło si  niewielu 

przechodniów. Ulv znikn ł w jednym z budynków, w drzwiach, nad którymi 

widniał napis "LIGHT METALS TRUST LTD". Telt zwolnił.  
   - Nie stawaj tutaj - powiedział Brion. - Przejed  za róg i tam si  zatrzymaj.  
   Brion zwinnie wyskoczył z wozu. Wokół nie było  ywej duszy. Wolno wrócił do 

rogu i spojrzał na ulic , któr  przyjechali. Była nagrzana sło cem, cicha i pusta.  
   Z bramy magazynu wychyn ł nagle czarny prostok t i machaj ca do Briona 

r ka. Anvharczyk gestem kazał Teltowi rusza  i wskoczył w biegu do 

transportera.  

background image

 

90 

    - W te otwarte drzwi, szybko, zanim kto  nas zobaczy! Wóz  mign ł ramp  w 

dół, do mrocznego wn trza i brama zamkn ła si  za nimi bezszelestnie.  
   - Ulv! Co jest? Gdzie jeste ? - zawołał Brion, wyt aj c wzrok  
   Obok pojawiła si  nievyra na sylwetka.  
   - Jestem tu.  
   - Czy... - Brion nie był w stanie doko czy  zdania.  
   - Słyszałem o napadzie. Magterowie wezwali wszystkich, których mogli zwoła , 

eby pomogli im nie  materiały wybuchowe. Poszedłem z mmi. Nie mogłem ich 

powstrzyma , a me było czasu, aby ostrzec tych w budynku.  
    - A wi c oni wszyscy nie  yj ?  
   - Tak - skin ł głow  Ulv. - Z jednym wyj tkiem. Mogłem uratowa  tylko jedn  

osob , wi c wzi łem kobiet , z któr  byłem na pustyni. Ona jest teraz tutaj. Kiedy 

j  wynosiłem, była ranna, ale niezbyt ci ko.  
   Brion poczuł niewyobra aln  ulg , której towarzyszyło poczucie winy. Nie 

powinien si  cieszy , skoro miał  wie o w pami ci  mier  wszystkich 

pracowników fundacji. A jednak był szcz liwy  
    - Zaprowad  mnie do niej - powiedział.  
   Nagle poczuł l k. Mo e to była pomyłka? Mo e Ulv uratował jak  inn  

kobiet ?  
   Ulv prowadził ich przez pust  hal , Brion szedł tu  za nim, z trudem 

powstrzymuj c si  od poganiania go. Kiedy zobaczył,  e Disa czyk kieruje si  w 

stron  biura po przeciwnej stronie, wyprzedził go i ruszył biegiem.  
   To była Lea. Le ała nieprzytomna na kanapie, pot perlił jej si  na twarzy, 

j czała i rzucała si , nie otwieraj c oczu.  
   - Dałem jej sover, a potem owin łem płaszczem, tak  eby nikt nie widział - rzekł 

Ulv.  
   Telt był tu  za nimi, zagl daj c przez otwarte drzwi.  
   - Sover to narkotyk, który uzyskuj  z jednej ze swoich ro lin - wyja nił. - 

Znamy go a  za dobrze. W małych dawkach jest dobrym  rodkiem 

znieczulaj cym, ale w wi kszych to silna trucizna. W wozie mam antidotum, 

zaczekaj, zaraz przynios .  
   Brion usiadł obok Lei i otarł jej twarz z brudu i potu. Obwódki pod jej oczyma 

były niemal czarne, a delikatna twarzyczka wydawała si  jeszcze mniejsza. 

Jednak  yta - i tylko to wydawało si  wa ne.  

background image

 

91 

   Napi cie troch  zel ało i Brion zacz ł znowu my le  gor czkowo. Nadal miał do 

wykonania zadanie. Po tych ostatnich przej ciach Lea powinna le e  w szpitalu, 

ale to było niemo liwe. B dzie musiał postawi  j  na nogi i zap dzi  z powrotem 

do pracy. Wci  jeszcze mo na było znale  odpowied . Z ka d  sekund  z Dis 

uchodziło  ycie.  
   - Za chwil  b dzie jak nowa - powiedział Telt, z trzaskiem stawiaj c ci k  

apteczk . Spojrzał czujnie na opuszczaj cego pokój Ulva. - Hys powinien 

wiedzie  o tym renegacie. Mo e si  przyda  jako szpieg lub informator, chocia , 

oczywi cie, jest ju  za pó no,  eby co  zrobi , wi c do diabła z tym.  
   Wyj ł z apteczki automatyczn  strzykawk  podobn  do pistoletu i wybrał 

numer na jej tarczy.  
   - Teraz podwi  jej r kaw, a ja przywróc  j  do  ycia. Przycisn ł do ramienia 

Lei kielichowat  luf  sterylizatora i nacisn ł spust. Iniektor cicho zamruczał, 

ko cz c prac  gło nym brz kni ciem.  
   - Czy  rodek działa szybko? - spytał Brion.  
   - Po paru minutach. Daj jej pole e  spokojnie, a dojdzie do siebie.  
   W przej ciu pojawił si  Ulv.  
   - Morderca! - sykn ł.  
   W r ce miał dmuchawk , uniesion  w pół drogi do ust.  
   - Był w wozie, widział..! - krzykn ł Telt i chwycił za bro .  
   Brion skoczył mi dzy nich, podnosz c r ce.  
   - Stójcie! Do  zabijania! - krzykn ł po disa sku i pogroził pi ci  Teltowi. - 

Je li strzelisz, wepchn  ci t  bro  do gardła.  
   Odwrócił si  i spojrzał na Ulva, który nadal nie przytkn ł dmuchawki do ust. 

To był dobry znak - Disa czyk był nadal niezdecydowany.  
   - Widziałe  ciało w poje dzie, Ulv. Zatem wiesz,  e nale y do magtera. Ja go 

zabiłem, poniewa  wol  zabi  jednego, dziesi ciu albo stu ludzi, ni  pozwoli , by 

zgin li wszyscy na tej planecie. Zabiłem go w uczciwej walce, a teraz chc  zbada  

jego ciało. W magterach jest co  bardzo dziwnego i obcego, sam o tym wiesz. 

Je eli dowiem si , co to takiego, mo e uda nam si  zapobiec wojnie i 

zbombardowaniu Nyjordu.  
   Ulv - wci  był nieufny, ale opu cił dmuchawk .  
   - Chciałbym,  eby nie było ludzi z nieba - powiedział. Chciałbym,  eby  aden z 

was nigdy tu nie przybył. Wszystko było dobrze, dopóki si  nie zjawili cie. 

Magterowie byli najsilniejsi i oni zabijali, ale te  pomagali. Teraz chc  toczy  

background image

 

92 

wojn  wasz  broni , a wy za to chcecie zabi  mój  wiat. I chcesz,  ebym ci 

pomagał!  
    - Nie mnie. Sobie - powiedział ze znu eniem Brion. Nie ma powrotu do 

przeszło ci. Mo e na Dis byłoby lepiej bez kontaktu z obcymi planetami. Mo e 

nie. W ka dym razie musicie o tym zapomnie . Macie teraz kontakt z reszt  

galaktyki, na dobre czy złe. Macie te  problem do rozwi zania, a ja jestem tu po 

to,  eby wam w tym pomóc.  
   Mijały sekundy. Ulv stał nieruchomo, próbuj c si  oswoi  z tymi zupełnie dla 

niego nowymi my lami. Czy zabijanie mo e powstrzyma   mier . Czy mógł 

pomóc swemu ludowi pomagaj c przybyszom walczy  i zabija ? Jego  wiat 

zmienił si  i Ulvowi nie podobało si  to. Musiał si  zdoby  na gigantyczny wysiłek, 

by zmieni  si  razem z nim.  
   Gwałtownym ruchem wepchn ł dmuchawk  za rzemienny pas, odwrócił si  i 

wyszedł.  
    - To zbyt wiele jak na moje nerwy - rzekł Telt, wpychaj c bro  do kabury. - 

Nie masz poj cia, jaki b d  szcz liwy, kiedy to cholerstwo wreszcie si  sko czy. 

Wszystko mi jedno, niech nawet rozwal  t  planet . Mam do .  
   Poszedł do transportera, nie spuszczaj c z oka siedz cego pod  cian  

Disa czyka.  
   Brion ponownie odwrócił si  do Lei, która wpatrywała si  w sufit szeroko 

otwartymi oczami.  
   - Biegiem - powiedziała bezbarwnym głosem, który zdawał mu si  gło niejszy 

od krzyku. - Przebiegli obok otwartych drzwi mojego pokoju i widziałam, jak 

zabili doktora Stine'a. Po prostu zar n li go jak zwierz  i posiekali na kawałki. 

Pó niej jeden wszedł do mojego pokoju i tylko tyle pami tam.  
   Powoli obróciła głow  i spojrzała na Briona.  
   - Co si  stało? Jak si  tu znalazłam?  
    - Oni... oni nie  yj  - powiedział. - Wszyscy. Po napadzie Disa czycy wysadzili 

budynek w powietrze. Ocalała  tylko ty. To Ulv wszedł do twego pokoju, ten sam, 

którego spotkali my na pustyni. Zabrał ci  stamt d i ukrył tu, w mie cie.  
    - Kiedy odlatujemy? - spytała tym samym pustym głosem, odwracaj c si  

twarz  do  ciany. - Kiedy startujemy?  
   - Dzi  jest ostatni dzie . Termin upływa o północy. Krafft przy le po nas statek, 

kiedy b dziemy gotowi. Jednak wci  mamy tu zadanie do wykonania. Mam te 

zwłoki. Zbadasz je. Musimy dowiedzie  si , czy magterowie...  
    - Nic ju  nie mo na zrobi , jedynie opu ci  t  planet  mówiła bezbarwnym, 

monotonnym głosem. - S  granice ludzkich mo liwo ci. Ja zrobiłam, co w mojej 

mocy. Prosz , ka  im przysła  statek Chc  zaraz odlecie .  

background image

 

93 

   Brion przygryzł warg  w bezsilnej zło ci. Nic nie było w stanie wyrwa  jej z 

apatii, w jakiej si  pogr yła. Za du o wstrz sów, za wiele strachu w zbyt 

krótkim czasie. Uj ł j  pod brod  i obrócił twarz  ku sobie. Nie opierała si , ale 

oczy miała błyszcz ce od łez, grube krople spływały jej po policzkach.  
    - Zabierz mnie do domu, Brion. Prosz , zabierz mnie do domu.  
   Odgarn ł jej z czoła wilgotne kosmyki włosów i u miechn ł si  z wysiłkiem. 

Cenny czas uciekał coraz szybciej, a on nie wiedział, co robi . Sekcja musiała 

zosta  przeprowadzona - ale nie mógł zmusi  do tego Lei. Rozejrzał si  za 

apteczk  i stwierdził,  e Telt zaniósł j  z powrotem do wozu. Mo e znajdzie si  w 

niej co , co pomo e Lei - jaki   rodek uspokajaj cy.  
   Telt poustawiał kilka swoich przyrz dów na pulpicie nawigacyjnym i przez 

kieszonkow  lup  ogl dał jak  ta m . Podskoczył nerwowo i schował j  za 

siebie, gdy usłyszał hałas, lecz uspokoił na widok Briona.  
   - My lałem,  e to tamten czubek przychodzi si  rozejrze  szepn ł. - Mo e ty mu 

ufasz, ale ja nie. Nie mog  nawet u y  radia. Wynosz  si  st d. Musz  to 

powiedzie  Hysowi!  
   - Co chcesz mu powiedzie ?! - spytał ostro Brion. - Co to za tajemnica?  
   Telt podał mu lup  i ta m .  
    - Spójrz na t  ta m  zapisu z mojego licznika promieniowania. Czerwone, 

pionowe kreski to - pi ciominutowe przedziały czasu, a ta faluj ca, czarna linia 

oznacza poziom radioaktywno ci. Tu linia idzie w gór  i w dół, to wtedy 

zaatakowali my fort. Ró nica temperatury piasku i skały.  
    - A co oznacza ten wielki znak na  rodku?  
   - Wypada dokładnie w czasie naszej wizyty w tym gabinecie grozy! Kiedy 

weszli my przez otwór do wie y! - Telt nie potrafił ukry  podniecenia.  
    - Czy to oznacza,  e...  
   - Nie wiem. Nie jestem pewny. Musz  porówna  to z innymi ta mami, jakie 

mam w bazie. Mo e to  ciany samej wie y. Niektóre z tutejszych skał maj  

wysoki poziom naturalnej promieniotwórczo ci. Mo e stała tam skrzynia 

przyrz dów z fosforyzuj cymi tarczami. Albo jedna z tych taktycznych bomb 

atomowych, jakie ju  na nas rzucali. Jaki  handlarz sprzedał im kilka sztuk.  
    - Lub te  mog  to by  bomby kobaltowe?  
   - Mog  - rzekł Telt, pospiesznie pakuj c instrumenty.  le zabezpieczona albo 

stara bomba z p kni t  osłon  mogłaby pozostawi  wła nie taki  lad. Mały 

wyciek radonu wystarczyłby w zupełno ci.  
   - Czemu nie wezwiesz Hysa przez radio?  

background image

 

94 

   - Nie chc ,  eby usłyszały to nasłuchuj ce jednostki dziadziusia Kraffta. To 

nasza sprawa, je eli mam racj . I musz  sprawdzi  swoje stare ta my,  eby si  

upewni . Jednak czuj  w ko ciach,  e to b dzie warte ataku. Teraz wyładujmy 

twojego trupa.  
   Pomógł Brionowi wytaszczy  niezgrabny, owini ty brezentem pakunek, po 

czym wskoczył za kierownic .  
   - Zaczekaj - powiedział Brion. - Czy masz w apteczce co , co mógłbym da  Lei? 

Wygl da na załaman . Nie histeryzuje, ale zoboj tniała na wszystko. Nie chce 

niczego wiedzie , niczego robi , tylko le y i prosi,  ebym j  zabrał do domu.  
    - Tak, tak - odparł Telt, otwieraj c apteczk . - Nasz lekarz nazywa to 

syndromem masakry. Wielu naszych chłopców to miało. Przez całe  ycie 

nienawidzili nawet my li o przemocy, a tu nagle musieli zacz  zabija  ludzi. 

Faceci załamywali si , w ciekali, p kali na ró ne sposoby. T  mieszank  

sporz dził nasz lekarz. Nie wiem, co to jest, prawdopodobnie  rodki uspokajaj ce 

i troch  psychostymulantów. Ta mieszanka wywołuje łagodn  amnezj . Usuwa 

wspomnienia z ostatnich dziesi ciu, mo e dwunastu godzin. Nie mo esz si  

denerwowa  czym , czego nie pami tasz. - Wyj ł mały, zapiecz towany pakiecik. 

- Instrukcja u ycia na pudełku. Powodzenia.  
   - Powodzenia - rzekł Brion i u cisn ł stwardniał  dło  tech ika. - Daj mi zna , 

je li te  lady s  na tyle silne, by mogły pochodzi  od bomb.  
   Wyjrzał na ulic  upewniaj c si ,  e jest pusta, po czym nacisn ł przycisk 

mechanizmu otwieraj cego drzwi. Transporter wypadł w o lepiaj ce  wiatło dnia 

i znikn ł, warkot silnika szybko  cichł w oddali. Brion zamkn ł drzwi i wrócił do 

Lei. Ulv nadal siedział pod  cian .  
   W pudełku była jednorazowa strzykawka. Lea nie protestowała, gdy złamał 

piecz  i przycisn ł igł  do jej ramienia. Westchn ła tylko i znów zamkn ła oczy. 

Kiedy stwierdził,  e zapadła w gł boki sen, przeniósł owini te w brezent zwłoki 

magtera do biura. Pod jedn  ze  cian stał długi stół warsztatowy, na którym 

umie cił ciało. Kiedy odwin ł brezent, niewidz ce oczy spojrzały na  

oskar ycielsko. Posługuj c si  no em, rozci ł lu ne, zakrwawione szaty, pod 

którymi znalazł zestaw disa skich przyborów zawieszonych na pasie owini tym 

wokół bioder. To jeszcze o niczym nie  wiadczyło. Czy istota ta była człowiekiem, 

czy nie, musiała jako   y  na Dis. Brion odrzucił przybory razem z ubraniem. 

Miał przed sob  nagie, podziurawione kulami, zakrwawione ciało.  
   Le ca przed nim istota była człowiekiem. Teoria Briona stawała si  coraz 

mniej prawdopodobna. Je eli magterowie nie byli Obcymi, to jak wytłumaczy  

całkowity brak u nich wszelkich uczu ? Jaki  rodzaj mutacji? Nie wierzył, aby 

było to mo liwe. Ten martwy człowiek musiał mie  w sobie co , co czyniło go 

Obcym. Przyszło  tego  wiata opierała si  na tej w tłej nadziei. Je eli odkryty 

przez Telta  lad bomby oka e si  fałszywym tropem, nie b dzie ju   adnej szansy.  

background image

 

95 

   Kiedy znów spojrzał na Le , była wci  nieprzytomna. Nie miał poj cia, jak 

długo jeszcze b dzie pozostawała w tym stanie. Prawdopodobnie mógłby j  

obudzi , ale nie chciał tego robi  zbyt wcze nie. Z trudem hamował swoj  

niecierpliwo . W ko cu postanowił odrzeka  co najmniej godzin , zanim 

spróbuje j  obudzi . To b dzie ju  południe - tylko dwana cie godzin do ko ca 

tego  wiata.  
   To co na pewno powinien zrobi , to skontaktowa  si  z profesorem Krafftem. 

Musiał upewni  si ,  e zdołaj  wydosta  si  z Dis, je li ich misja si  nie powiedzie. 

Krafft zainstalował gdzie  przeka nik, który prze le dalej sygnał z komunikatora 

Briona. Je eli ten przeka nik znajdował si  w budynku fundacji, to kontakt 

został przerwany. Brion musiał to sprawdzi , zanim b dzie za pó no. Wł czył 

nadawanie i wywołał profesora. Odpowied  nadeszła natychmiast.  
    - Tu ł czno  floty. Czy zechce pan pozosta  na linii? Komandor Krafft czeka 

na t  rozmow . Ł czymy pana bezpo rednio z nim.  
   Krafft odezwał si , zanim głos operatora umilkł.  
    - Kto mówi? Czy kto  z fundacji? - jego głos dr ał z emocji. - Tu Brandd. Jest 

ze mn  Lea Morees...  
   - Nikt wi cej? Czy nikt oprócz was nie ocalał?  
   - Tak jest, wszyscy pozostali s ... straceni. Budynek wraz z cał  aparatur  

został zniszczony i nie mog  skontaktowa  si  z naszym statkiem na orbicie. Czy 

w razie konieczno ci b dzie nas pan mógł st d wydosta ?  
    - Podajcie mi wasz  pozycj . Statek ju  leci...  
   - Na razie nie potrzebuj  statku - przerwał mu Brion. Nie wysyłajcie go, dopóki 

was nie zawiadomi . Je eli istnieje jeszcze jaki  sposób, aby unikn  wojny, to 

znajd  go. Tak wi c zostaj , je eli b dzie potrzeba, to do ostatniej minuty.  
   Krafft milczał. Słycha  było tylko trzaski i odgłos jego oddechu.  
   - Decyzja nale y do pana - rzekł w ko cu. - Statek b dzie czekał w pogotowiu. 

Czy pozwoli nam pan zabra  teraz pann  Morees?  
   - Nie. Jest mi tu potrzebna. Nadal pracujemy, szukaj c... - Có  musiałby pan 

teraz odkty ,  eby mogło to odwróci  bieg wydarze ? - w głosie Nyjordczyka była 

nadzieja i rozpacz. Brion nie mógł go pocieszy .  
   - Dowie si  pan, je li mi si  uda. W przeciwnym wypadku nic z tego. Koniec.  
   Wył czył nadajnik.  
   Kiedy spojrzał na dziewczyn , spała spokojnie. Co jeszcze mógł zrobi , zanim j  

obudzi? Do sekcji zwłok b d  potrzebne narz dzia, jakie  instrumenty, a tu z 

pewno ci  nie było niczego. Mo e uda mu si  co  znale  w gruzach budynku 

fundacji. My l c o tym, poczuł nagłe pragnienie bli szego obejrzenia ruin. Mo e 

background image

 

96 

jeszcze kto  ocalał. Musiał to sprawdzi . Gdyby mógł porozmawia  z lud mi, 

którzy tam pracowali...  
   Ulv nadal siedział pod  cian . Skulony, spojrzał ze zło ci  na nadchodz cego 

Briona, ale nic nie powiedział.  
    - Czy pomo esz mi jeszcze raz? - zapytał Brion. - Zosta  i pilnuj dziewczyny, 

kiedy mnie nie b dzie. Wróc  w południe. Ulv nie odpowiedział.  
    - Wci  szukam sposobu, aby uratowa  Dis - dodał Brion.  
   - Id . Przypilnuj  dziewczyny! - rzucił Ulv z bezsiln  w ciekło ci . - Nie wiem co 

robi . Mo esz mie  racj . Id . Ze mn  b dzie bezpieczna.  
   Brion wy lizgn ł si  na wyludnion  ulic  i pół biegn c, pół id c ruszył w 

kierunku sterty gruzów, która była kiedy  siedzib  Cultural Relationships 

Foundation. Szedł inn  drog  ni  ta, któr  przyjechali, zmierzaj c najpierw ku 

obrze u miasta. Kiedy tam dotrze, skr ci i podejdzie do ruin z innej strony, tak 

by nie zdradzi , sk d przybył. Magterowie mogli obserwowa  budynek, a nie 

chciał naprowadzi  ich na  lad Lei i wykradzionego ciała.  
   Min wszy róg, ujrzał stoj cy na ulicy transporter. Wóz wygl dał dziwnie 

znajomo. Mógł to by  ten, którego u ywali z Teltem, chocia  nie był tego pewien. 

Trzymaj c si  w cieniu muru i rozgl daj c na boki, ostro nie ruszył w stron  

transportera. Kiedy podszedł bli ej, stwierdził,  e był to ten sam pojazd, którym 

podró ował w nocy.  
   Na ulicy było cicho i upalnie. Okna i drzwi były puste: nic si  nie poruszało w 

ich cieniu. Postawiwszy nog  na błotniku, Brion si gn ł r k  i złapał za gor c , 

metalow  kraw d  otwartego okna. Podci gn ł si  i spojrzał w u miechni t  

twarz Telta.  
   U miechni t  w  miertelnym grymasie.  ci gni te wargi odsłaniały 

wyszczerzone z by, oczy zdawały si  wychodzi  na wierzch, a twarz była 

spuchni ta i zniekształcona od zabójczej trucizny. W jego szyi tkwiła male ka, 

drewniana strzałka. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

97 

Rozdział 15

 

 

   Brion rzucił si  na ziemi , w pył i kurz ulicy. Nie  mign ła ku niemu  adna 

zatruta strzałka - wokół wci  panowała cisza. Morderczy Telta znikn li tak, jak 

si  pojawili. Otworzył drzwi i wskoczył do  rodka.  
   Dokonali gruntownego zniszczenia. Wszystkie tablice kontrolne były 

doszcz tnie rozbite, podłoga zasłana potrzaskanym sprz tem i kł bami ta m, 

przypominaj cymi wyprute wn trzno ci. Wybebeszona maszyna była martwa 

jak jej kierowca.  
   Łatwo było odtworzy  przebieg wypadków. Kto  rozpoznał wje d aj cy do 

miasta transporter - zapewne który  z magterów bior cych udział w zniszczeniu 

budynku fundacji. Nie wiedzieli, gdzie si  podział - inaczej Brion te  ju  by nie 

ył. Jednak musieli zauwa y  go, gdy Telt próbował opu ci  miasto, i zatrzymali 

go w najbardziej skuteczny sposób - strzałk , która przez otwarte okno trafiła w 

kark niczego nie podejrzewaj cego kierowcy.  
   Telt zabity! Nagły szok, jakim była jego  mier , sprawił,  e Brion na chwil  

zapomniał o wszystkich konsekwencjach tego faktu. Teraz zacz ł je sobie 

u wiadamia . Tek nie zd ył przekaza  Armii Nyjordu wiadomo ci o odkryciu 

ladu radioaktywno ci. Nie chciał posłu y  si  radiem; zamierzał osobi cie 

powiadomi  Hysa i wr czy  mu ta m . Teraz ta ma była podarta i zmieszana z 

innymi, a człowiek, który umiał j  zinterpretowa , nie  ył.  
   Brion spojrzał na przewody zwisaj ce z rozbitej radiostacji i wyskoczył na 

zewn trz. Biegn c zygzakiem, szybko oddalił si  od transportera. Jego własne 

ycie i  ycie Dis zale ało od tego, czy kto  go zauwa y przy poje dzie. Musiał 

porozumie  si  z Hysem i przekaza  mu t  informacj . Dopóki tego nie zrobi, 

b dzie jedynym przybyszem wiedz cym, w której wie y magterowie mogli 

przechowywa   mierciono ne bomby.  
   Kiedy oddalił si  od transportera tak,  e stracił go z oczu, zwolnił i otarł pot z 

czoła. Opu cił pojazd nie zauwa ony i nikt go nie  ledził. Znalazł si  w nie znanej 

mu cz ci miasta, ale kieruj c si  według sło ca poszedł miarowym krokiem w 

stron  zburzonego budynku. Na ulicach było teraz wi cej Disa czyków. 

Niektórzy przystawali i spogl dali na niego gniewnie, marszcz c brwi. 

Empatycznym zmysłem wyczuwał ich zło  i nienawi . Z grupki m czyzn 

emanowało zagro enie i mijaj c ich poło ył dło  na kolbie miotacza. Dwaj z nich 

trzymali dmuchawki w pogotowiu, ale nie u yli ich. Zanim skrył si  za nast pnym 

rogiem, plecy miał mokre od potu.  
   Przed sob  ujrzał ruiny siedziby fundacji. Opodal sterczał  ci ty sto ek 

kosmolotu. Z otwartego luku wyszli dwaj m czy ni i stan li na skraju 

pogorzeliska. Kiedy podeszwy butów Briona zachrz ciły na gruzowisku, 

m czy ni odwrócili si  błyskawicznie, z wycelowan  w niego broni . Obaj mieli 

karabiny jonowe. Odpr yli si , widz c jego ubiór.  

background image

 

98 

    - Przekl te dzikusy! - warkn ł jeden.  
   Był mieszka cem jednej z ci kich planet: przysadzistej budowy, wygl dał jak 

bryła  ci gien i mi ni, chocia  czubkiem głowy ledwie si gał Brionowi do brody. 

Na zsuni tej w tył czapce miał dwie skrzy owane linijki - odznak  pokładowego 

informatyka.  
    - My l ,  e trudno ich wini  - rzekł drugi.  
   Nosił insygnia intendenta. Rysami twarzy ró nił si  od pierwszego, ale z 

powodu kr pej budowy ciała wydawał si  jego bli niakiem. Zapewne z tego 

samego  wiata.  
    - Dzi  w nocy rozwal  ich planet . Wygl da na to,  e te biedne dranie na 

ulicach w ko cu zrozumiały, co si  dzieje. Mam nadziej ,  e my b dziemy wtedy 

w podprzestrzeni. Widziałem, jak oberwał  wiat Estrada, i nie mam ochoty 

ogl da  tego po raz drugi. Nigdy wi cej!  
   Informatyk spojrzał uwa nie na Briona, lekko odchylaj c głow ,  eby zajrze  

mu w oczy.  
   - Potrzebny panu transport? - zapytał. - Jeste my ostatnim statkiem w porcie i 

damy st d dyla, jak tylko reszta ładunku znajdzie si  na pokładzie. Zabierzemy 

pana, je li pan chce.  
   Brion najwy szym wysiłkiem woli zdołał zapanowa  nad obezwładniaj cym 

przygn bieniem, jakie ogarn ło go na widok rumowiska - grobowca tylu ludzi.  
    - Nie - powiedział. - To nie b dzie potrzebne. Jestem w kontakcie z flot  

blokady. Zabior  mnie st d przed północ . - Jest pan z Nyjordu? - burkn ł 

intendent.  
    - Nie - odparł Brion, zaabsorbowany swoimi my lami. Ale mam kłopoty z 

moim statkiem.  
   U wiadomił sobie,  e bacznie mu si  przygl daj  i  e jest im winien jakie  

wyja nienie.  
   - My lałem,  e uda mi si  znale  sposób, by zapobiec wojnie. Teraz... nie jestem 

ju  tego taki pewien.  
   Nie zamierzał zwierza  si  kosmonautom, ale te słowa, tłuk ce si  wci  w jego 

mózgu, wyrwały mu si  bezwiednie. Informatyk zacz ł co  mówi , ale jego 

towarzysz szturchn ł go łokciem w bok.  
   - Zaraz odlatujemy. Nie podoba mi si  sposób, w jaki patrz  na nas ci 

Disa czycy. Kapitan kazał nam sprawdzi , co było przyczyn  po aru, a potem 

zabiera  si  do diabła. Chod my wi c.  

background image

 

99 

    - Niech si  pan nie spó ni na swój statek - powiedział do Briona informatyk i 

ruszył w stron  statku. Nagle zawahał si  i odwrócił. - Jest pan pewny,  e w 

niczym nie mo emy pomóc?  
   Rozpacz nic nie da. Brion z trudem otrz sn ł si  z przygn bienia.  
   - Mo ecie mi pomóc - rzekł. - Przydałby mi si  skalpel albo jakie  inne 

narz dzia chirurgiczne.  
   B d  potrzebne Lei. Pó niej przypomniał sobie wiadomo , której nie zd ył 

przekaza  Telt.  
    - Czy macie przeno n  radiostacj ? Zapłac .  
   Informatyk znikn ł we wn trzu rakiety i minut  pó niej pojawił si  ponownie, z 

mał  paczk  w r ku.  
    - Tu jest skalpel i magnetyczne szczypce. To wszystko, co udało mi si  znale  

w apteczce. Mam nadziej ,  e si  przydadz . - Si gn ł do wn trza statku i wyj ł 

metalow  skrzynk  przeno nej radiostacji. - Prosz  to wzi , ma spory zasi g, 

nawet na długich falach.  
   Machn ł r k , gdy Brion chciał mu zapłaci .  
   - To mój wkład - powiedział. - Je eli zdoła pan uratowa  t  planet , to dodam 

panu cały ten statek. Powiemy kapitanowi,  e stracili my to radio uciekaj c przed 

tubylcami. Prawda, liczykrupo? - d gn ł intendenta w pier  palcem, którym bez 

trudu mógłby wybi  dziur  w kim  mizerniejszej postury.  
   - Słysz  ci  wyra nie - powiedział intendent. - Po powrocie na statek napisz  tak 

w zapotrzebowaniu.  
   Weszli do rakiety i Brion musiał si  szybko odsun  na bezpieczn  odległo .  
   Poczucie obowi zku - kosmonauci te  je mieli. U wiadomiwszy to sobie, Brion 

troch  podniósł si  na duchu i zacz ł grzeba  w gruzach, szukaj c czego , co 

mogłoby si  przyda . We fragmencie ocalałej  ciany rozpoznał naro nik 

laboratorium.  
   Przeszukuj c rumowisko, wydobył ró ne popsute przyrz dy oraz jeden pogi ty 

pojemnik, który cudem unikn ł zniszczenia. W  rodku był binokular z 

pop kanymi i zabrudzonymi szkłami oraz zgi tym tubusem. Lewa cz  

instrumentu wydawała si  sprawna. Brion ostro nie schował mikroskop z 

powrotem do pojemnika.  
   Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. To skromne wyposa enie b dzie 

musiało wystarczy . Odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami Disa czyków, 

ruszył z powrotem do magazynu. Nie chc c zdradzi  poło enia kryjówki, musiał 

solidnie nadło y  drogi. Dopiero kiedy był pewny,  e nikt go nie  ledzi, w lizgn ł 

si  do budynku, zamykaj c za sob  drzwi.  

background image

 

100 

   Kiedy wszedł do biura, powitało go przestraszone spojrzenie Lei.  
   - Przyjazna twarz w ród tłumu kanibali - powiedziała. Maluj ce si  na jej 

twarzy napi cie przeczyło  artobliwym słowom. - Co si  stało? Od kiedy si  

obudziłam, Wielka Kamienna Twarz - wskazała palcem na Uhra - nie odezwał si  

do mnie słowem.  
    - Co pami tasz z ostatnich wydarze ? - spytał ostroinie Brion. Nie chciał 

powiedzie  jej zbyt wiele,  eby znów nie wywoła  szoku. Ulv wykazał ogromn  

przytomno  umysłu, nie próbuj c z ni  rozmawia .  
    - Je eli musisz wiedzie  - powiedziała Lea - to pami tam bardzo du o, Brionie 

Brandd. Nie b d  si  wdawa  w szczegóły, bo lepiej nie zdradza  takich rzeczy 

tubylcom. Powiem tylko,  e zasn łam zaraz po tym, jak odszedłe . Oprócz tego 

niczego nie pami tam. To niesamowite. Zasn łam w tym skotłowanym, 

szpitalnym łó ku, a obudziłam si  na tej kanapie, z okropnym bólem głowy. A on 

po prostu siedział tam i marszczył si  gro nie. Czy nie mógłby  powiedzie  mi, co 

si  tu dzieje?  
   Najlepiej powiedzie  jej prawd , zostawiaj c na pó niej wszystkie drastyczne 

szczegóły.  
    - Magterowie zaatakowali budynek fundacji - powiedział. - S  teraz w ciekli na 

wszystkich przybyszów. Była  pod wpływem  rodka usypiaj cego i Ulv musiał 

przynie  ci  tutaj. Teraz jest ju  dwunasta...  
   - To ostatni dzie ? - w jej głosie było przera enie. Zbli a si  koniec  wiata, a ja 

odgrywam  pi c  królewn ! Czy kto  został ranny podczas napadu? Albo zabity?  
    - Było wiele zamieszania i wiele ofiar - rzekł Brion. Musiał jako  odwróci  jej 

uwag . Podszedł do trupa i odchylił brezent, odsłaniaj c jego twarz. - Jednak 

teraz jest co  wa niejszego. To jeden z magterów. Mam tu skalpel i par  innych 

rzeczy. Czy przeprowadzisz sekcj  zwłok?  
   Lea skuliła si  na kanapie. Mimo panuj cego upału wygl dała na zzi bni t .  
    - Co si  stało z lud mi w budynku? - zapytała cichutko. Zastrzyk usun ł 

pami  o tragedii, ale gdzie  w pod wiadomo ci kołatało si  echo prze ytego 

szoku i napi cia. - Jestem taka... wyczerpana. Prosz , powiedz mi, co si  stało. 

Mam wra enie,  e co  ukrywasz.  
   Brion usiadł przy niej i wzi ł j  za r ce. Nie zdziwiło go,  e były zimne. 

Spojrzawszy jej w oczy, próbował doda  jej otuchy. - To nie było zbyt przyjemne 

- powiedział w ko cu.  
   Była  w szoku i pewnie dlatego tak si  teraz czujesz. Jednak... Lea, musisz mi 

uwierzy  na słowo. Nie zadawaj  adnych pyta . Nic ju  na to nie mo emy 

poradzi . Mo emy jednak jeszcze odkry  prawd  o magterach. Czy zbadasz 

ciało?  

background image

 

101 

   Zamierzała o co  zapyta , lecz zrezygnowała. Kiedy spu ciła głow , Brion 

poczuł, jak lekki dreszcz wstrz sn ł jej ciałem.  
   - Stało si  co  bardzo złego - powiedziała. - Wiem. S dz ,  e b d  musiała 

uwierzy  ci na słowo,  e lepiej nie zadawa   adnych pyta . Pomó  mi wsta , 

dobrze, kochany? Nogi mam jak z waty.  
   Opieraj c si  o Briona niemal całym ci arem ciała, wolno podeszła do trupa. 

Spojrzała na  i zadygotała.  
    - Trudno to nazwa  naturaln   mierci  - powiedziała. Ulv przygl dał jej si  

uwa nie, gdy wyjmowała skalpel z futerału.  
   - Nie musisz na to patrze , je li nie chcesz - powiedziała mu niewprawn  

disa szczyzn .  
   - Chc  - odparł, nie odrywaj c oczu od ciała. - Nigdy przedtem nie widziałem 

magtera martwego albo bez ubrania, jak kogo  zwyczajnego.  
   Nie przestawał intensywnie przygl da  si  zabitemu.  
   - Znajd  mi troch  wody do picia, dobrze, Brion? powiedziała Lea. - I rozłó  

brezent pod ciałem. To do  brudna robota.  
   Napiwszy si  wody, zdała si  nabra  sił - mogła sta  nie przytrzymuj c si  stołu 

obiema r kami. Przyło ywszy koniec skalpela tu  pod mostkiem magtera, 

wykonała długie ci cie a  do spojenia łonowego. Długa, biegn ca niemal przez 

cały tułów rana rozchyliła si  szeroko jak czerwone usta. Ulv zadr ał, ale nie 

odwrócił oczu.  
   Lea usuwała organy wewn trzne jeden po drugim. Raz zerkn ła na Briona, ale 

zaraz wróciła do pracy. Cisza przedłu ała si , a  przerwał j  Brion.  
   - Powiedz mi, dobrze? Znalazła  co ?  
   Osłabiła j  nadzieja wyczuwalna w jego pytaniu, zachwiała si  i osun ła na 

le ank . Bezsilnie opu ciła zakrwawione r ce, makabrycznie kontrastuj ce z jej 

pobladł  twarz .  
    - Przykro mi, Brion - powiedziała. - Nic tu nie ma, zupełnie nic. S  niewielkie 

ró nice, zmiany organiczne, jakich nigdy jeszcze nie widziałam, na przykład 

olbrzymia w troba. Jednak takie zmiany mog  by  typowe dla homo sapiens 

przystosowanego do  ycia na innej planecie. To człowiek. Zmieniony, 

zaadaptowany, zmodyfikowany, ale człowiek, taki sam jak ty czy ja.  
   - Sk d mo esz by  tego pewna? - przerwał jej Brion. Jeszcze nie zbadała  

wszystkiego, prawda?  
   Potrz sn ła głow .  

background image

 

102 

   - Wi c krój dalej. Inne organy. Mózg. Badania mikroskopowe. Masz! - rzucił, 

podsuwaj c jej pojemnik z mikroskopem.  
   Ukryła twarz w dłoniach i załkała.  
   - Czy nie mo esz zostawi  mnie w spokoju! Jestem zm czona i chora, i mam 

do  tej okropnej planety. Dajmy im zgin . Nic mnie nie obchodz . Twoja teoria 

jest bł dna, bezwarto ciowa. Przyznaj to! I pozwól mi umy  r ce...  
   Reszta słów uton ła w gło nym szlochu. Brion stan ł nad ni  i wzi ł gł boki 

oddech. Czy by si  mylił? Nawet nie wa ył si  o tym my le . Spogl daj c na 

drobne ramiona Lei, na małe wybrzuszenia kr gosłupa widoczne pod cienkim 

materiałem, czuł gł bok  lito , której nie mógł si  podda . Ta drobna, bezradna, 

przestraszona kobieta była jego jedyn  szans . Musiała zabra  si  do roboty. 

Musiał j  do tego nakłoni .  
   Ihjelowi udało si  to - posłu ył si  czynn  empati , aby przekaza  swoje uczucia 

Brionowi. Teraz Brion musiał zrobi  to samo z Le . Otrzymał kilka lekcji tej 

sztuki, ale daleko mu było do biegło ci. Pomimo to musiał spróbowa . Siła była 

tym, czego Lea potrzebowała najbardziej. Powiedział po prostu:  
   - Mo esz to zrobi . Masz wol  i sił ,  eby doko czy  dzieła. A jego umysł 

milcz co nakazywał jej słucha : teraz, kiedy jej siły si  wyczerpały, udzielał jej 

cz ci sił Briona.  
   Dopiero kiedy uniosła głow  i zobaczył łzy wysychaj ce na jej twarzy, 

zrozumiał,  e mu si  powiodło.  
    - We miesz si  do roboty? - spytał cicho.  
   Lea tylko skin ła głow  i podniosła si  z le anki. Powtórzyła nogami jak lalka 

poci gana za niewidoczne sznurki. Ta siła nie była jej własn  sił  i Brion z 

przykro ci  przypomniał sobie ostatni  rund  Twenties, gdy sam do wiadczył 

takiego samego uczucia kra cowego wyczerpania. Otarła r ce o ubranie i 

otworzyła pojemnik z mikroskopem.  
    - Wszystkie szkiełka s  potłuczone - powiedziała.  
   - U yj tego - odparł Brion, kopi c w szklane przepierzenie.  
   Kawałki szkła z brz kiem posypały si  na podłog . Podniósł kilka najwi kszych 

odłamków i połamał je na prostok ty mieszcz ce si  w uchwytach stolika. Lea 

wzi ła je bez słowa. Rozmazawszy na szkiełku kropl  krwi magtera, pochyliła si  

nad mikroskopem. Dr cymi r kami nastawiała ostro . Badała preparat pod 

małym powi kszeniem. Raz odrobin  obróciła lusterko,  eby złapa   wiatło 

wpadaj ce przez okno. Brion stał nad ni , zaciskaj c pi ci i z trudem 

opanowuj c niepokój.  
    - Co tam widzisz? - nie wytrzymał.  
    - Fagocyty, płytki krwi... leukocyty... wszystko wygl da normalnie.  

background image

 

103 

   Jej głos był matowy, znu ony; mrugała oczami zm czonymi od wpatrywania si  

w preparat.  
   Brion poczuł gniew wywołany poczuciem kl ski. Nawet w obliczu pora ki nie 

przyjmował jej do wiadomo ci. Si gn ł Lei przez rami  i obrócił rewolwer 

mikroskopu, ustawiaj c go na du e powi kszenie.  
   - Je li niczego nie widzisz, to spróbuj pod du ym powi kszeniem! To tam jest, 

wiem o tym! Zrobi  ci preparat tkankowy. Obrócił si  do wypatroszonego trupa. 

Nie widział,  e Lea nagle zesztywniała i z po piechem nastawiła ostro , jednak 

poczuł bij c  od niej fal  emocji, oddziaływuj c  na jego empatyczne zmysły.  
   - Co to? - zawołał, jakby powiedziała co  na głos.  
   - Co ... Co  tu jest - mrukn ła. - W tym leukocycie. To nie jest normalna 

komórka, ale wygl da znajomo. Widziałam ju  kiedy  co  takiego, ale nie 

przypominam sobie gdzie.  
   Wyprostowała si  znad mikroskopu i bezwiednie przycisn ła zakrwawione r ce 

do czoła.  
   - Wiem,  e ju  to widziałam.  
   Brion zerkn ł w okular mikroskopu i ujrzał niewyra ny obiekt. Kiedy nastawił 

ostro , zobaczył wyra nie - biały, amebowaty kształt jednokomórkowego 

leukocytu. Jego niewprawne oko nie dostrzegało w nim nic niezwykłego. Nie był 

w stanie stwierdzi , co dziwnego dostrzegła w tym Lea, poniewa  nie miał poj cia, 

jak powinien wygl da  leukocyt normalny.  
    - Czy widzisz te okr głe, zielone grudki skupione blisko siebie? - zapytała Lea. 

Zanim zd ył odpowiedzie , wykrzykn ła: - Ju  wiem!  
   Podekscytowana, zapomniała o zm czeniu.  
   - Icerya purchasi, tak si  nazywa albo podobnie. To Coccus, mały owad z rz du 

łuskoskrzydłych. Miał takie same twory zebrane razem w swoich komórkach.  
   - Co to oznacza? Jaki ma zwi zek z Dis?  
   - Nie wiem - odparła. - Tyle  e wygl da tak podobnie. I jeszcze nigdy nie 

widziałam czego  takiego w ludzkiej komórce. U Coccusa te zielone ciałka 

przekształcaj  si  w rodzaj dro d y  yj cych w jego organizmie. Nie paso yt, ale 

rzeczywisty symbiont...  
   Szeroko otworzyła oczy, gdy dotarło do niej znaczenie własnych słów. Symbiont 

- a Dis była planet , na której symbioza i paso ytnictwo osi gn ło bardziej 

zaawansowane i skomplikowane formy ni  gdziekolwiek indziej. My li Lei 

kr yły wokół tego faktu i rozwa ały jego logiczne konsekwencje. Brion 

wyczuwał jej skupienie i podniecenie. Nie zrobił niczego, co mogłoby j  wyrwa  z 

transu. Pogr ona w my lach, stała zaciskaj c pi ci i niewidz cym spojrzeniem 

wpatruj c si  w dal.  

background image

 

104 

   Brion i Ulv spogl dali na ni  w milczeniu, czekaj c co powie. W ko cu kawałki 

łamigłówki poukładały si  we wła ciwych miejscach. Rozwarła zaci ni te dłonie i 

przygładziła nimi wilgotn  spódnic . Zamrugała i obróciła si  do Briona.  
   - Czy jest tu jaka  skrzynka z narz dziami? - zapytała. Pytanie było tak 

zaskakuj ce,  e Brion przez chwil  nie potrafił na nie odpowiedzie . Zanim zdołał 

zebra  my li, odezwała si  ponownie.  
   - Nie chodzi mi o r czne narz dzia, to trwałoby zbyt długo. Mogliby cie znale  

mi co  takiego jak piła mechaniczna? Byłaby najlepsza.  
   Znów zaj ła si  mikroskopem i Brion nie próbował jej ju  o nic wypytywa . Ulv 

wci  przygl dał si  ciału magtera, nie rozumiej c, o czym mówili.  
   Brion poszedł do hali ładunkowej. Na parterze nie znalazł niczego, mogłoby by  

przydatne, wi c wszedł schodami na gór . Długi korytarz prowadził do licznych 

pomieszcze . Wszystkie drzwi były zamkni te, wł cznie z tymi, na których 

widniał obiecuj cy napis "NARZ DZIOWNIA". Kilkakrotnie uderzył barkiem 

w metal, nie wyginaj c go nawet na cal. Cofn ł si , szukaj c innego sposobu i 

zerkn ł na zegarek.  
   Druga! Za dziesi  godzin bomby spadn  na Dis.  
   Ten fakt zmuszał do po piechu. Jednak nie mógł robi  hałasu - mógłby go kto  

usłysze . Szybko zdj ł koszul  i lu no owin ł ni  miotacz, tak  e tworzyła 

lejkowate przedłu enie lufy. Przytrzymuj c materiał lew  r k , przytkn ł bro  

do drzwi, wylotem do zamka. Strzał odbił si  głuchym echem, niesłyszalnym na 

zewn trz budynku. Kawałki rozbitego mechanizmu zagrzechotały wewn trz 

zamka i drzwi stan ły otworem.  
   Kiedy wrócił, Lea stała nad ciałem. Podał jej mał  pilark  z obrotowym 

ostrzem.  
    - Czy to si  nada? - spytał. - Zasilana bateryjnie, naładowana niemal do pełna.  
   - Doskonale - odparła. - B dziecie musieli mi pomóc. Przeszła na disa ski.  
   - Ulv, czy mógłby  znale  jakie  miejsce, sk d mógłby  nie zauwa ony 

obserwowa  ulic ? Daj mi znak, kiedy b dzie pusta. Obawiam si ,  e piła narobi 

sporo hałasu.  
   Ulv skin ł głow  i poszedł do hali, gdzie wspi ł si  na stert  skrzy , sk d mógł 

wyjrze  na zewn trz przez małe okienko umieszczone wysoko nad podłog . 

Ostro nie rozejrzał si  na boki, po czym machni ciem r ki kazał Lei zaczyna .  
    - Brion, sta  obok i trzymaj trupa za brod  - poleciła. Trzymaj mocno,  eby 

głowa nie latała, kiedy b d  ci ła. To b dzie niezbyt przyjemne. Przykro mi. 

Jednak to najszybszy sposób na przeci cie ko ci.  
   Piła wgryzła si  w czaszk .  

background image

 

105 

   W pewnej chwili Ulv gestem nakazał im cisz  i sam skrył si  w cieniu. Czekali 

niecierpliwie, a  da im sygnał do podj cia pracy. Brion mocno trzymał głow  

magtera, a  piła zatoczyła kr g wokół czaszki trupa.  
   - Sko czone - powiedziała Lea, wypuszczaj c pilark  ze zdr twiałych palców. 

Rozmasowała dłonie, przywracaj c im  ycie, nim doko czyła dzieła. Ostro nie i 

delikatnie usun ła wierzchołek czaszki magtera, odsłaniaj c mózg widoczny w 

strudze  wiatła padaj cego przez okno.  
   - Od pocz tku miałe  racj , Brion - powiedziała. - Oto twój Obcy. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

106 

Rozdział 16

 

 

   Gdy spogl dali na odsłoni ty mózg magtera, doł czył do nich Ulv. Sprawa była 

tak oczywista,  e i on to zauwa ył.  
    - Widziałem zabite zwierz ta i martwych ludzi z otwartymi głowami, ale 

jeszcze nigdy nie widziałem czego  takiego - rzekł.  
   - Co to jest? - zapytał Brion.  
   - Naje d ca. Obcy, którego szukałe  - powiedziała Lea.  
   Mózg magtera zajmował tylko dwie trzecie obj to ci. Zamiast całkowicie j  

wypełnia , dzielił j  z zielonym, amorficznym tworem. Naro l była pomarszczona 

podobnie jak kora mózgowa, lecz zawierała ciemne grudki i wyrostki. Lea wzi ła 

skalpel i delikatnie dotkn ła ciemnej, wilgotnej masy.  
   - To jest bardzo podobne do czego , co kiedy  widziałam na Ziemi - 

powiedziała. - Zielona mucha, Drepanosiphum planatoides, i jej niezwykły organ, 

zwany pseudoikr . Teraz, kiedy zobaczyłam ten twór w czaszce magtera, 

przypomniałam sobie. Organ muchy Drepanosiphum tak e jest wielki i zielony, 

ale wypełnia połow  jamy tułowia, a nie głowy. Jego przeznaczenie przez wiele lat 

pozostawało zagadk  dla biologów i stworzono kilka zawiłych teorii, które to 

wyja niały. W ko cu komu  udało si  dokona  sekcji i zbada  pseudoikr . 

Okazało si ,  e to ro lina ni sza, dro d akowaty twór, który pomaga zielonej 

musze trawi . Wytwarza enzymy umo liwiaj ce musze wchłanianie ogromnych 

ilo ci cukru, spo ywanego z sokiem ro lin.  
    - To nic niezwykłego - rzekł zdumiony Brion. - Termitom i ludziom flora 

równie  pomaga w trawieniu. Na czym polega ró nica u zielonej muchy?  
   - Głównie na rozmna aniu. Wszystkie inne ro liny  yj ce w trzewiach musz  

wnikn  do ciała gospodarza i usadowi  si  tam jako obce twory, mog ce 

pozostawa  tam tak długo, jak długo s  u yteczne. Zielona mucha i jej 

dro d akowata ro lina pozostaj  w stałym, symbiotycznym zwi zku, b d cym 

podstaw  ich egzystencji. Zarodniki ro liny pojawiaj  si  w licznych cz ciach 

ciała muchy, ale zawsze s  obecne w komórkach rozrodczych. Ka da komórka 

jajowa zawiera ich kilka i ka de jajo, z którego wyl ga si  mucha, jest 

zainfekowane zarodnikami ro liny. Ten sposób gwarantuje ci gło  symbiozy.  
    - Czy my lisz,  e te zielone kulki w komórkach krwi magtera mog  by  czym  

takim? - pytał Brion.  
    - Jestem tego pewna - odparła Lea. - To musi by  taki sam proces. 

Prawdopodobnie całe ciało magtera zawiera takie zielone kuleczki, zarodniki czy 

te  potomstwo tego tworu. Do komórek rozrodczych wniknie wystarczaj ca ich 

ilo , by zapewni  zainfekowanie ka dego nowo narodzonego magtera. Kiedy 

dziecko ro nie, symbiont ro nie razem z nim, zapewne zreszt  o wiele szybciej, 

background image

 

107 

poniewa  zdaje si  by  prostszym organizmem. Podejrzewam,  e w ci gu 

pierwszych sze ciu miesi cy  ycia noworodka twór na dobre zadomawia si  w 

jego czaszce.  
    - Ale po co? - zapytał Brion. - Jaka jest jego rola? - Mog  tylko zgadywa , ale 

wiele faktów wskazuje na to, jak  pełni funkcj . Jestem skłonna zało y  si ,  e 

jest prawdopodobnie skrzy owaniem ro liny i zwierz cia, jak wi kszo  innych 

form  ycia na Dis. Ten organizm jest po prostu zbyt zło ony, by mógł powsta  w 

ci gu tak krótkiego czasu, jaki upłyn ł od chwili, gdy na planecie pojawili si  

ludzie. Magterowie musieli zarazi  si  tym symbiontem, spo ywaj c jakie  

disa skie zwierz . Symbiont prze ył i doskonale si  zadomowił w nowym 

rodowisku, dobrze chroniony przez ko ci czaszki długowiecznego gospodarza. W 

zamian za  ywno , tlen i wygod  symbiont zapewne wytwarza hormony i 

enzymy ułatwiaj ce magterowi przetrwanie. Jedne z nich mog  wspomaga  

trawienie, pozwalaj c magterowi je  ka d  ro lin  czy zwierz , jakie wpadnie 

mu w r ce. Symbiont mo e produkowa  cukry, oczyszcza  krew z toksyn... Jest 

wiele funkcji, które mo e pełni . I pełni je, poniewa  magterowie najwyra niej s  

dominuj c  form   ycia na tej planecie. Zapłacili wysok  cen  za t  symbioz , ale 

a  do tej pory nie miało to  adnego znaczenia. Czy zauwa yłe ,  e mózg magtera 

nie jest wcale mniejszy od normalnego?  
    - Ale  musi tak by , jak e inaczej symbiont mógłby si  zmie ci  w czaszce?  
   - Gdyby mózg magtera był mniejszy od normalnego, twór mógłby wypełni  

powstał , pust  przestrze . Jednak ten mózg jest w pełni rozwini ty, tyle  e 

brakuje jego cz ci wchłoni tej przez symbionta.  
   - Płaty czołowe - rzekł Brion, nagle zrozumiawszy, o co jej chodzi.  
   - Ta piekielna rzecz dokonała lobotomii.  
   - Zrobiła nawet wi cej - rzekła Lea, odsuwaj c tkank  mózgow  i odsłaniaj c 

le ce pod ni  zielone strz pki. - Te wyrostki si gaj  gł biej, ale zawsze pozostaj  

w mózgu. Mó d ek wydaje si  nie naruszony. Najwidoczniej w ten sposób 

symbiont wpływa wybiórczo na uczucia wy sze gospodarza. Zniszczenie płatów 

czołowych uczyniło magterów istotami bez emocji i zdolno ci do prawdziwie 

abstrakcyjnego my lenia. Wydaje si ,  e bez nich łatwiej było im przetrwa . 

Musiało doj  do straszliwych w skutkach niepowodze , zanim ustaliła si  

odpowiednia proporcja mi dzy ro lin  a człowiekiem. Ostatecznym produktem 

jest człeko - ro lino - zwierz cy symbiont, który jest w podziwu godnym stopniu 

przystosowany do przetrwania na tym nieszcz snym  wiecie.  adnych 

powoduj cych komplikacje uczu  czy pragnie , które mogłyby przeszkadza  w 

prze yciu. Całkowity brak skrupułów. Ludzko  zawsze była w tym dobra, wi c 

nie trzeba było wiele modyfikowa .  
   - Przecie  inni Disa czycy, cho by Ulv, zdołali prze y  nie zmieniaj c si  w 

takie istoty. Dlaczego wi c magterowie.. ?  

background image

 

108 

   - W procesie ewolucji nic nie jest konieczno ci , wiesz o tym - powiedziała Lea. - 

Mo liwe s  ró ne warianty, a najlepsze rozwijaj  si  dalej. Mo na powiedzie ,  e 

lud Ulva przetrwał, ale magterowie przetrwali lepiej. Gdyby inne planety nie 

nawi zały ponownie kontaktu z Dis, podejrzewam,  e magterowie powoli staliby 

si  tu ras  dominuj c . Tylko  e teraz nie maj  na to szans. Wygl da na to,  e ich 

samobójcze ci goty doprowadziły do zagłady obu ras.  
   - I to wła nie nie ma  adnego sensu - powiedział Brion. - Magterowie przetrwali 

i wspi li si  na szczyt tutejszej drabiny ewolucyjnej. A przecie  maj  samobójcze 

skłonno ci. Jak to si  stało,  e nie wygin li wcze niej?  
   - Indywidualnie, ka dy z nich jest agresywny w sposób granicz cy z 

samobójstwem. Zaatakuj  wszystko i wszystkich z tym samym całkowitym 

brakiem emocji. Na szcz cie na tej planecie nie ma wi kszych zwierz t. Tak 

wi c, mimo  e jednostki gin ły, kra cowa bezwzgl dno  zapewniała magterom 

przetrwanie. Teraz stan li w obliczu problemu, który jest zbyt zło ony dla ich 

uszkodzonych umysłów. Co było dobre dla nich, było dobre dla planety, a takie 

my lenie zawsze si   le ko czy. S  jak ludzie z no ami, którzy zabijali wszystkich 

uzbrojonych w kamienie. Teraz stan li przed lud mi z karabinami, lecz mimo to 

b d  atakowa  i walczy , a  wszyscy zgin . To idealny przykład bezstronno ci 

ewolucji. Ludzie zainfekowani t  disa sk  form   ycia byli dominuj cymi 

stworzeniami na tej planecie. Twór w mózgu magtera był wtedy prawdziwym 

symbiontem, daj cym co  i otrzymuj cym co  w zamian, tworz cym zwi zek 

osobników, w którym wszyscy razem byli silniejsi ni  ka dy z osobna. Teraz to si  

zmieniło. Mózg magtera nie mo e zrozumie  poj cia zbiorowego samobójstwa w 

sytuacji, w której musi to zrozumie , aby prze y . Tak wi c ten twór nie jest ju  

symbiontem, lecz paso ytem.  
   - I jako paso yt musi zosta  zniszczony! - wtr cił si  Brion. - Teraz nie 

walczymy ju  z cieniami! - triumfował. Znale li my wroga i wcale nie jest nim 

magter. Po prostu rodzaj nieco bardziej rozwini tego tasiemca, zbyt głupiego, by 

wiedzie ,  e sam siebie zabija. Czy to ma mózg, czy potrafi my le ?  
   - Bardzo w tpi  - odparła Lea. - Mózg nie był mu do niczego potrzebny. Tak 

wi c, nawet je li pierwotne posiadał zdolno  rozumowania, to do tej pory ju  j  

utracił. Symbionty i paso yty  yj ce wewn trz organizmu zawsze przybieraj  

posta  zapewniaj c  spełnianie jedynie podstawowych funkcji  yciowych.  
   - Powiedzcie mi o tym. Co to jest? - przerwał im Ulv, tr caj c mi kk , zielon  

mas . Z napi ciem przysłuchiwał si  ich rozmowie, ale nie zrozumiał z niej ani 

słowa.  
    - Wyja nij mu to najlepiej, jak potrafisz, dobrze, Lea? powiedział Brion i 

spojrzawszy na ni , u wiadomił sobie, jak bardzo była zm czona. - I zrób to na 

siedz co, ju  dawno nale y ci si  odpoczynek. Ja spróbuj ...  
   Zerkn ł na zegarek i urwał. Było ju  po czwartej - zostało mniej ni  osiem 

godzin. Co miał robi ? Gdy u wiadomił sobie,  e uporał si  dopiero z połow  

problemu, jego entuzjazm przygasł. Bomby spadn  zgodnie z planem, chyba  e 

background image

 

109 

Nyjordczycy zdołaj  poj  wag  tego odkrycia. A nawet je li zrozumiej , jakie to 

b dzie miało znaczenie? Zagro enie ich planety przez bomby kobaltowe wcale si  

przez to nie zmniejszy.  
   Wraz z t  my l  przyszło poczucie winy, z jakim u wiadomił sobie,  e zupełnie 

zapomniał o  mierci Telta. Zanim skontaktuje si  z flot  Nyjordu, musi 

powiedzie  Hysowi i jego armii buntowników, co stało si  z Teltem i kierowanym 

przez niego pojazdem. A tak e o  ladach radioaktywno ci. Teraz ju  nie da si  ich 

porówna  z poprzednim zapisem, aby sprawdzi , czy s  wa nym odkryciem, ale 

opieraj c si  na uzasadnionych podejrzeniach Hys mógłby przeprowadzi  

kolejny atak. Ta rozmowa nie potrwa długo, a potem b dzie miał czas, by upora  

si  z profesorem Krafftem.  
   Starannie nastawiwszy nadajnik na cz stotliwo  Armii Nyjordu, wywołał 

Hysa. Nikt si  nie zgłosił. Kiedy przeł czył radiostacj  na odbiór, usłyszał tylko 

trzaski.  
   Zawsze istniała mo liwo ,  e aparat jest zepsuty. Szybko przestroił go na 

zakres swojego komunikatora i gwizdn ł do mikrofonu. Odebrany sygnał był tak 

gło ny,  e zabolały go uszy. Ponownie spróbował wywoła  Hysa i z ulg  usłyszał 

odpowied .  
    - Tu Brion Brandd. Słyszycie mnie? Chc  natychmiast mówi  z Hysem.  
   Oniemiał, gdy odpowiedział mu profesor Krafft.  
   - Przykro mi, ale nie mo e pan mówi  z Hysem. Prowadzimy nasłuch na tej 

cz stotliwo ci i dlatego poł czono pana ze mn . Hys i jego buntownicy odlecieli 

około pół godziny temu i s  ju  w drodze na Nyjord. Czy jest pan ju  gotów 

wraca ? Niebawem wszelkie l dowania stan  si  niebezpieczne. Nawet teraz b d  

musiał zebra  ochotników,  eby was stamt d wyci gn .  
   Nie ma Hysa i jego armii! Brion przetrawiał t  my l. Wytr cony z równowagi, 

nagle usłyszał swój głos:  
   - Je li odlecieli... no, nic na to nie poradz . I tak miałem zamiar z panem 

porozmawia , wi c mog  to zrobi  teraz. Prosz  słucha  i próbowa  zrozumie . 

Musicie odwoła  bombardowanie. Odlayłem prawd  o magterach, dowiedziałem 

si , co jest przyczyn  ich umysłowych aberracji. Je eli zdołamy to usun , 

mo emy powstrzyma  ich od atakowania Nyjordu...  
    - Czy mo na tego dokona  przed północ ? - przerwał mu Krafft. Mówił 

mywanym, niemal gniewnym głosem. Nawet  wi ci czasem trac  cierpliwo .  
    - Nie, oczywi cie,  e nie - Brion zmarszczył brwi nad mikrofonem, widz c,  e 

rozmowa przebiega zupełnie inaczej ni  powinna, ale nie maj c poj cia, jak temu 

zapobiec. - Jednak to nie zajmie wam zbyt wiele czasu. Mam tu dowód, który 

przekona was,  e mówi  prawd .  

background image

 

110 

   - Wierz  ci na słowo, Brion - w głosie Kraffta nie było ju  gniewu, tylko 

zm czenie i  wiadomo  kl ski. - I przyznaj ,  e pewnie masz racj . Niedawno 

przyznałem te ,  e i Hys miał chyba racj  w swojej ocenie prawidłowego sposobu 

rozwi zania problemu Dis. Popełnili my wiele bł dów i popełniaj c je, stracili my 

czas. Obawiam si ,  e tylko to si  teraz liczy. Bomby spadn  na Dis o dwunastej i 

nawet wtedy mo e ju  by  za pó no. Z Nyjordu leci ju  statek, którym przylatuje 

mój zmiennik. Przekroczyłem swoje uprawnienia, przedłu aj c o jeden dzie  

termin podany mi przez techników. Teraz wiem,  e ryzykowałem istnieniem 

mojego  wiata, łudz c si  nadziej ,  e zdołam ocali  Dis. Ich nie mo na uratowa . 

S  martwi. Nie chc  ju  o tym słysze .  
    - Musisz...  
   - Musz  zniszczy  t  planet  w dole, to musz . Tego faktu nie zmieni nic, co 

mo esz mi powiedzie . Wszyscy przybysze z innych planet, poza wami, odlecieli. 

Zaraz wysyłam statek, który was zabierze. Kiedy tylko wystartujecie z Dis, zrzuc  

pierwsze bomby. Teraz powiedz mi, gdzie jeste cie,  eby my mogli was zabra .  
    - Nie gro  mi, Krafft! - w przypływie gniewu Brion potrz sn ł pi ci  nad 

radiostacj . - Jeste  morderc  i zabójc   wiata, i nie próbuj udawa  kogo  innego. 

Wiem o czym , co mogłoby zapobiec tej rzezi, a ty nie chcesz mnie wysłucha . 

Wiem, gdzie s  bomby kobaltowe: w wie y magterów, któr  Hys zaatakował 

zeszłej nocy. Przejmijcie te bomby, a nie b dziecie musieli zrzuca  waszych!  
   - Przykro mi, Brion. Doceniam to, co próbujesz zrobi , ale to pró ny trud. Nie 

zamierzam zarzuca  ci kłamstwa, ale czy zdajesz sobie spraw , jak nikłe, z 

naszego punktu widzenia, s  twoje dowody? Najpierw, dramatyczne odkrycie 

przyczyny niekomunikatywno ci magterów. Pó niej, kiedy to nie odniosło skutku, 

nagle przypominasz sobie,  e wiesz, gdzie s  bomby. Przecie  to najpilniej 

strze ona tajemnica magterów.  
    - Nie wiem na pewno, ale jest to bardzo prawdopodobne - rzekł Brion, 

przechodz c do obrony. - Telt zrobił pomiary, miał te  inne zapisy poziomu 

radioaktywno ci w tej fortecy, czyli dowód,  e co  tam jest. Jednak Telt nie  yje, a 

zapisy s  zniszczone. Czy nie rozumiecie,  e...  
   Zamilkł, u wiadamiaj c sobie, jak nieprawdopodobne i w tłe były te 

argumenty. Przegrał.  
   Radio milczało, słycha  było tylko cichy szum. Krafft czekał, a  rozmówca 

sko czy. Kiedy Brion odezwał si  znowu, w jego głosie nie było  adnej nadziei.  
   - Przy lij tu swój statek - powiedział zm czonym głosem. - Jeste my w budynku 

nale cym do "Light Metals Trust". To taki du y magazyn. Nie znam 

dokładnego adresu, ale jestem pewien,  e masz tam kogo , kto go zna. B dziemy 

na was czeka . Wygrałe , Krafft.  
   Wył czył radiostacj . 

background image

 

111 

Rozdział 17

 

 

    - Czy naprawd  chcesz to zrobi ? Zrezygnowa ? - zapytała Lea.  
   Brion zauwa ył,  e jaki  czas temu przestała rozmawia  z Ulvem i zacz ła 

przysłuchiwa  si  jego rozmowie z Krafftem. Wzruszył ramionami, szukaj c 

słów,  eby wyrazi  swoje uczucia.  
   - Próbowali my i prawie nam si  udało. Jednak co mamy zrobi , je li nie chc  

nas słucha ? Co mo e zrobi  jeden człowiek przeciw flocie uzbrojonej w bomby 

wodorowe?  
   Jakby w odpowiedzi na to pytanie usłyszeli głos Ulva.  
   - Zabij  ci , wrogu! - powiedział. - Zabij  ci , umeduirk! Ostatnie słowo 

wykrzyczał, a jego r ka  mign ła do pasa. Jednym płynnym ruchem chwycił 

dmuchawk  i przyło ył j  sobie do ust. Male ka strzałka wbiła si  w martwe ju  

ciało stworzenia zamieszkuj cego czaszk  magtera. Ten czyn był równie 

symboliczny jak złamanie włóczni u Indian - oznaczał wypowiedzenie wojny.  
   - Ulv rozumie to o wiele lepiej, ni by mo na si  spodziewa  - rzekła Lea. - Wie o 

symbiozie i mutualizmie tyle,  e z powodzeniem mógłby zosta  wykładowc  na 

ka dym ziemskim uniwersytecie. Dobrze wie, czym jest ten twór i co powoduje. 

Maj  tu nawet na to odpowiednie okre lenie, z jakim nie spotkali my si  podczas 

naszych lekcji disa skiego. Forma  ycia, z jak  mo na współ y  lub 

współpracowa , jest nazywana meduirk. Ta, jaka ci  zabija, nazywa si  

umeduirk. On wie równie ,  e formy  ycia mog  si  zmienia  i czasem by  

meduirk, a czasem umeduirk. Wła nie doszedł do wniosku,  e symbiont jest 

umeduirk i ma zamiar go zabija . Reszta Disa czyków przył czy si  do niego, 

gdy tylko poka e im dowód i wyja ni jego znaczenie.  
    - Jeste  tego pewna? - zapytał z mimowolnym zainteresowaniem.  
   - Jak najbardziej. Disa czycy s  całkowicie ukierunkowani na prze ycie, 

powiniene  to wiedzie . Nieco inaczej ni  magterowie, ale ostateczny rezultat jest 

bardzo podobny. Zabij  symbionta, nawet je li b dzie to oznaczało  mier  

wszystkich zara onych nim magterów.  
   - W takim razie nie mo emy ich teraz opu ci  - powiedział Brion. Mówi c to, 

zrozumiał nagle, co powinien zrobi . Statek nyjordzkiej floty wła nie tu leci. 

Wsi dziesz do niego i we miesz ciało magtera. Ja nie polec .  
   - Co chcesz zrobi ? - zapytała wstrz ni ta.  
   - Walczy  z magterami. Moja obecno  na planecie sprawi,  e Krafft nie spełni 

swojej gro by zrzucenia bomb przed upływem terminu ultimatum. W ten sposób 

popełniłby na mnie morderstwo z premedytacj . W tpi , czy moja obecno  tutaj 

po północy powstrzyma go, ale przynajmniej powinien zaczeka  do ostatniej 

chwili z rozpocz ciem bombardowania.  

background image

 

112 

    - I co osi gniesz prócz tego,  e popełnisz samobójstwo? błagała Lea. - Dopiero 

co powiedziałe ,  e jeden człowiek nie powstrzyma floty. Co si  z tob  stanie po 

północy?  
   - Zgin , lecz mimo to nie mog  uciec. Nie teraz. Do ostatniej chwili musz  robi  

wszystko, co mo liwe. Razem z Ulvem udamy si  do wie y magterów i 

spróbujemy dowiedzie  si , czy s  tam bomby. On b dzie teraz walczył po naszej 

stronie. Mo e nawet wie co  o tym arsenale, co , czego przedtem nie chciał mi 

powiedzie . Mo e pomog  mi jego ziomkowie. Kto  z nich musi wiedzie , gdzie s  

bomby.  
   Lea chciała mu przerwa , ale Brion pospiesznie mówił dalej, nie dopuszczaj c 

jej do głosu.  
   - Twoje zadanie jest równie ci kie. Poka  magtera Krafftowi i wyja nij mu 

znaczenie tego odkrycia. Spróbuj namówi  go,  eby porozmawiał z Hysem o 

ostatnim wypadzie. Mo e uda ci si  zapobiec zbombardowaniu Dis. Wezm  ze 

sob  radiostacj  i je li tylko dowiem si  czego , zgłosz  si . To ostatnia deska 

ratunku, ale to wszystko, co mo emy zrobi . Je li nie zrobimy nic, b dzie to 

oznacza  koniec Dis.  
   Lea próbowała si  spiera , ale nie słuchał jej. Pocałował j  tylko i z udawan  

beztrosk  zapewnił,  e wszystko b dzie dobrze. W gł bi duszy oboje wiedzieli,  e 

to nieprawda.  
   Gło ny huk l duj cego na ulicy statku wstrz sn ł budynkiem. Nyjordzka 

załoga wyszła z broni  przyszykowan  do strzału, gotowa na wszystko. Po 

krótkiej dyskusji zabrali Le  i trupa i odlecieli. Brion patrzył, jak kosmolot 

zmienia si  w male ki punkcik na niebie i znika. Próbował odepchn  od siebie 

natr tn  my l,  e oto widział dziewczyn  po raz ostatni.  
   - Szybko, wyno my si  st d - powiedział do Ulva, podnosz c radiostacj  - zanim 

kto  si  zjawi,  eby sprawdzi , po co wyl dował statek  
   - Co zrobisz? - zapytał Disa czyk, gdy szli ulic  w kierunku pustyni. - Co 

mo emy zrobi  w ci gu tych paru godzin, jakie nam zostały?  
   Wskazał na sło ce powoli chowaj ce si  za horyzont. Brion przeło ył ci k  

radiostacj  do drugiej r ki, po czym powiedział:  
    - Musimy dosta  si  do wie y magterów, któr  zaatakowali my zeszłej nocy. To 

nasza jedyna szansa. Mo e s  tam bomby... Chyba  e wiesz gdzie one s ?  
   Ulv potrz sn ł głow .  
    - Nie wiem, ale mo e wie kto  z mojego ludu. Złapiemy magtera, a potem 

zabijemy go, tak  eby wszyscy zobaczyli umeduirk. Wtedy wszystko nam 

powiedz .  

background image

 

113 

   - Zatem najpierw do wie y, po bomby i magtera. Jak mo emy si  tam 

najszybciej dosta ?  
   Ulv zmarszczył brwi w namy le.  
   - Je eli umiesz prowadzi  taki pojazd, jakim je d  przybysze z gwiazd, to 

wiem, gdzie mo na je znale . Nikt z naszych nie wie, jak je poruszy .  
   - Ja wiem. Chod my.  
   Tym razem los im sprzyjał. Pierwszy transporter, jaki znale li, miał kluczyki w 

stacyjce. Był zasilany akumulatorem, na szcz cie naładowanym do pełna. O 

wiele cichszy od ci kich wozów z nap dem atomowym, mkn ł jak wicher przez 

miasto i piaski pustyni. Była szósta. Do wie y dotarli o siódmej.  
   Planowanie ataku na wie  przyniosło Brionowi upragnion  ulg . Było to 

przynajmniej jakie  działanie, pozwalaj ce bodaj na chwil  zapomnie  o 

wisz cych nad głow  bombach.  
   Akcja przyniosła nieoczekiwany wynik. Weszli głównym wej ciem. Ulv 

bezszelestnie szedł przodem. Nikogo nie napotkali. Kiedy znale li si  w  rodku, 

zacz li si  skrada  w kierunku ni ej poło onych pomieszcze , w których Telt 

wykrył  lady promieniowania. W ko cu zrozumieli,  e forteca magterów była 

opuszczona.  
   Nikogo nie ma mrukn ł Ulv, w sz cy jak pies w ka dym mijanym pokoju. - 

Wcze niej było tu wielu magterów, ale teraz ich nie ma.  
    - Czy oni cz sto opuszczaj  swoje wie e? - spytał Brion. - Nigdy. Jeszcze nigdy 

nie słyszałem o takim wypadku. Nie mam poj cia, dlaczego mieliby zrobi  co  

takiego.  
    - No, ja mam - powiedział Brion. - Opu ciliby swój dom, gdyby zabrali ze sob  

co  cennego. Bomby. Je eli ich arsenał był ukryty tutaj, to zapewne po naszym 

ataku przenie li go gdzie indziej.  
   Nagle ogarn ł go l k.  
   - Albo zabrali je, poniewa  nadszedł czas, by umie ci  je na wyrzutni! 

Zabierajmy si  st d i to najszybciej jak si  da!  
   - Czuj   wie e powietrze - powiedział Ulv - płyn ce stamt d. To niemo liwe, bo 

wie e magterów maj  tylko jedno wyj cie.  
   - Wczoraj wybili my otwór w murze, mo e dlatego. Znajdziesz go?  
   Kiedy min li zakr t korytarza, ujrzeli przed sob  ksi yc i gwiazdy, widoczne 

przez wielk  dziur  w  cianie.  
   - Otwór wygl da na wi kszy ni  przedtem - orzekł Brion - zupełnie jakby 

magterowie go powi kszyli.  

background image

 

114 

   Wyjrzał na zewn trz i zobaczył  lady na piasku.  
   - Powi kszyli go,  eby wynie  st d co  du ego i zabra  to pojazdem, który 

zostawił te  lady!  
   Skorzystali z gotowego przej cia i wrócili biegiem do transportera. Brion 

szybko obrócił pojazd i skierował reflektory w stron  otworu. Zobaczył  lady 

g sienic transportera, na pół zatarte przez w skie koleiny pozostawione przez 

gładkie koła. Wył czył  wiatła i opanowuj c niepokój, zmusił si  do 

zastanowienia.  
   Zerkn wszy na zegarek stwierdził, ze pozostały im jeszcze cztery godziny. W 

blasku ksi yca  lad był wystarczaj co dobrze widoczny. Prowadz c jedn  r k , 

drug  wł czył radionadajnik, uprzednio nastawiony na długo  fali Kraffta.  
   Kiedy zgłosił si  operator, Brion opowiedział, co odkryli oraz przekazał swoje 

wnioski.  
   - Natychmiast powiadomcie o tym Kraffta. Nie mog  czeka , a  mnie z nim 

poł czycie. Jad  ich  ladem.  
   Przerwał nadawanie i przycisn ł mocniej pedał gazu. Transporter kołysz c si  

pomkn ł przez pustyni .  
    - Udaj  si  w góry - rzekł nieco pó niej Ulv. - Tam s  jaskinie, przy których 

widziano wielu magterów. Tak słyszałem. Odgadł trafnie. Po jakim  czasie trafili 

na ła cuch wzgórz, za którymi było wida  ciemniejsze kontury gór wznosz cych 

si  wysoko, ku gwiazdom.  
    - Zatrzymaj tu wóz - powiedział Ulv. - Jaskinie zaczynaj  si  niedaleko st d. 

Magterowie mog  patrze  lub nasłuchiwa , wi c musimy i  cicho.  
   Brion poszedł  ladami gł bokich kolein, nios c radiostacj . Ulv pojawiał si  i 

znikał cicho jak cie , raz z jednej, raz z drugiej strony, szukaj c ukrytych stra y. 

Nie napotkał nikogo.  
   Około dziewi tej trzydzie ci Brion zrozumiał,  e zbyt wcze nie zostawili 

tmnsporter.  lady biegły dalej i dalej, zdaj c si  nie mie  ko ca. Ulv wskazał mu 

kilka mijanych jaskini, ale  lad prowadził obok nich. Czas płyn ł i wydawało si , 

e ta koszmarna w drówka przez ciemno  nigdy si  nie sko czy.  

   - Przed nami inne jaskinie - rzucil Ulv. - Id  cicho.  
   Ostro nie weszli na szczyt kolejnego pagórka i spojrzeli na mroczn  dolink  po 

jego drugiej stronie. Jej dno było piaszczyste i  wiatło zachodz cego ksi yca 

padało pod ostrym k tem na koleiny, wyra nie widoczne, jak dwie linie cienia. 

Biegły prosto przez dolink  i znikały w czarnym otworze po jej przeciwnej 

stronie.  
   Ukrywszy si  za szczytem pagórka, Brion zakrył dłoni  lampk  kontroln  i 

wł czył nadajnik. Ulv czekał opodal, obserwuj c wylot jaskini.  

background image

 

115 

    - To wa na wiadomo  - Brion szeptał do mikrofonu. Prosz  notowa .  
   Powtarzał to przez trzydzie ci sekund, spogl daj c na zegarek, by kontrolowa  

czas, gdy  sekundy oczekiwania wydawały si  wydłu a  w godziny. Pó niej, 

najwyra niej jak mógł, szeptem opowiedział o odkryciu  ladów i jaskini.  
   - Bomby mog  tam by  lub nie, ale zamierzamy to sprawdzi . Zostawi  tu mój 

komunikator nastawiony na nadawanie, tak  e mo ecie kierowa  si  na jego 

sygnał. W ten sposób b dziecie mogli ustali  poło enie jaskini. Zabieram drugi 

nadajnik, ma wi kszy zasi g. Je li nie uda nam si  wróci  do wylotu jaskini, 

spróbuj  wysła  sygnał z jej wn trza. W tpi , czy odbierzecie go przez skał , ale 

b d  próbował. Koniec transmisji. Nie odpowiadajcie, bo wył czyłem odbiór. Ten 

aparat nie ma słuchawek, a gło nik byłoby słycha  na kilometr.  
   Wył czył si , przez moment przytrzymał kciukiem przycisk, po czym znów go 

wcisn ł.  
   -  egnaj, Lea - powiedział.  
   Okr ywszy pagórek, znale li si  u stóp urwiska. Trzymaj c si  w jego cieniu, 

podkradli si  do ciemnego otworu jaskini. Nic si  nie poruszyło i  aden d wi k 

nie przerwał panuj cej wokół ciszy. Brion zerkn ł na zegarek i zdr twiał. 

Dziesi ta trzydzie ci.  
   Ostatni załom skały, za którym mogli si  ukry , znajdował si  pi  metrów od 

jaskini. Byli ju  przygotowani do pokonania tego dystansu kilkoma skokami, gdy 

nagle Ulv gestem nakazał Brionowi przypa  do ziemi. Wskazał swój nos, a 

potem jaskini . Czuł zapach magtera. Z g stego mroku zalegaj cego u stóp 

urwiska wyłoniła si  czarna sylwetka. Ulv zareagował błyskawicznie. Przytkn ł 

r k  do ust. Cicho sykn ło wydmuchiwane powietrze. Magter zgi ł si  wpół i 

osun ł na ziemi , nie wydawszy nawet westchnienia. Nim jego ciało zd yło upa  

na piach, Ulv pochylił si  i wpadł do jaskini. Po odgłosie gwałtownej szamotaniny 

znów zapadła cisza.  
   Brion wszedł do jaskini, trzymaj c bro  gotow  do strzału, nie wiedz c, co tam 

zastanie. Jego noga natrafiła na le ce na ziemi ciało. W mroku rozległ si  głos 

Ulva:  
   - Było tylko dwóch. Teraz mo emy ju  i .  
   Szukanie drogi po omacku było udr k . Nie mieli latarki, a nawet gdyby mieli, 

nie o mieliliby si  jej u y . Na skalistym dnie jaskini nie było  ladów opon, po 

których mogliby i . Gdyby nie wyczulony w ch Ulva, z pewno ci  zgubiliby 

drog . Jaskinia rozgał ziała si  i ponownie ł czyła, tak  e szybko stracili 

orientacj .  
   Marsz był bardzo utrudniony. Musieli wymacywa  sobie drog  jak  lepcy. 

Potykali si  i obijali o głazy, a ich otarte o chropowat  skał  palce niebawem 

zacz ły bole  i krwawi . Ulv szedł za zapachem pozostawionym w powietrzu 

przez przechodz cych tamt dy magterów. Kiedy wo  słabła, wiedział,  e opu cili 

background image

 

116 

cz sto u ywane tunele i znale li si  w mniej ucz szczanych przej ciach. Wtedy 

musieli cofa  si  i próbowa  jeszcze raz, w innym kierunku.  
   Jeszcze bardziej denerwuj ce było to,  e czas płyn ł tak szybko.  wiec ce 

wskazówki bezlito nie pełzły po tarczy zegarka, a  w ko cu pokazały za 

kwadrans dwunast .  
    - Przed nami wida   wiatło - szepn ł Ulv i Brion prawie westchn ł z ulg .  
   Zatrzymali si  ukryci w mroku, spogl daj c na pieczar  o kopulastym 

sklepieniu, jasno o wietlon  blaskiem jarzeniówek. - Co to jest? - spytał Ulv, 

mru c oczy przed strumieniem  wiatła.  
   Brion z trudem powstrzymał okrzyk triumfu.  
   - Ta klatka z metalowych sztab to generator podprzestrzeni. Te sto kowate, 

srebrne przedmioty obok niego to jakie  bomby, zapewne kobaltowe. Znale li my 

je!  
   W pierwszej chwili chciał natychmiast wysła  wiadomo , aby zatrzyma  

szykuj c  si  do ataku flot . Jednak nieprzekonuj ca wiadomo  byłaby gorsza 

od jej braku. Musiał dokładnie opisa , co tu widzi,  eby Nyjordczycy wiedzieli,  e 

nie kłamie. To co im powie, musi zgadza  si  z informacjami, jakie ju  o wyrzutni 

i bombach posiadali.  
   Wyrzutnia była podł czona do pokładowego generatora podprzestrzeni, to było 

oczywiste. Generator oraz jego urz dzenia steruj ce były dokładnie obudowane i 

umocowane. Biegły od nich kable do niestarannie skleconej klatki, splecionej z 

r cznie kutych i poprzycinanych pasów metalu. Przy urz dzeniach krz tali si  

trzej technicy. Brion zastanawiał si , sk d magterowie wytrzasn li takich 

krwio erczych drani, którzy zgodzili si  zrzuci  bomby na Nyjord. Dopiero po 

chwili dostrzegł ła cuchy, którymi byli skuci, i krwawe rany na ich plecach. 

Mimo to nie był w stanie wzbudzi  w sobie nawet odrobiny lito ci. Z pewno ci  

zamierzali zarobi  na zniszczeniu innej planety - inaczej nie byłoby ich tutaj. A 

zbuntowali si  zapewne dopiero wtedy, gdy dowiedzieli si ,  e b dzie to atak 

samobójczy.  
   Za trzyna cie minut północ.  
   Przyciskaj c radiostacj  do piersi, podniósł si  z ziemi. Teraz lepiej widział 

bomby. Było ich dwana cie, podobnych do siebie jak jaja zniesione przez jakiego  

potwora. Sto kowate, o t po  ci tym ko cu, ka de miało dobre dwa metry 

długo ci. Najwidoczniej były to głowice rakiet bojowych. Jedna z nich była 

obrócona podstaw  do Briona; zobaczył sze  stercz cych zaczepów, które mogły 

słu y  do przył czenia brakuj cego członu no nego. W płaskim dnie bomby było 

wida  owalny otwór luku kontrolnego.  
   To wystarczy. Maj c taki opis, Nyjordczycy b d  wiedzieli,  e nie kłamie 

mówi c o znalezieniu disa skiego arsenału. Kiedy to zrozumiej , nie powinni 

zniszczy  Dis, nie próbuj c najpierw odebra  bomb magterom.  

background image

 

117 

   Starannie odliczył pi dziesi t kroków i zatrzymał si . Był tak daleko od 

magterów,  e nie powinni go usłysze , a załom skalnej  ciany zasłaniał go przed 

ich widokiem. Precyzyjnymi ruchami wł czył zasilanie, przeł czył aparat na 

nadawanie i sprawdził cz stotliwo . Wszystko w porz dku. Pó niej, powoli i 

wyra nie, opisał wszystko, co widział w jaskini. Mówił głosem wypranym z 

emocji, podaj c suche fakty, opuszczaj c wszystko, co mogłoby zosta  uznane za 

prywatn  opini .  
   Kiedy sko czył, była za sze  dwunasta. Przeł czył si  na odbiór i czekał. 

Odpowiedziała mu cisza. Znaczenie tego faktu powoli dotarło do jego ot piałego 

umysłu. Nie słyszał  adnych trzasków,  adnych wyładowa  atmosferycznych, 

adnego szumu, nawet kiedy ustawił odbiór na pełn  moc. Masa wisz cej nad 

głow  ziemi i skały działała jak idealny ekran, absorbuj c nawet najsilniejsze 

sygnały.  
   Nie usłyszeli go. Flota Nyjordu nie wiedziała,  e bomby kobaltowe zostały 

znalezione. Atak odb dzie si  zgodnie z planem. Ju  w tej chwili otwieraj  si  

drzwi ładowni i bomby wodorowe wisz  nad planet , przytrzymywane tylko 

pazurami zaczepów. Za kilka minut Krafft wyda rozkaz i zaczepy si  zwolni , 

bomby polec ...  
   - Mordercy! - krzykn ł Brion do mikrofonu. - Nie chcieli cie słucha  głosu 

rozs dku, nie chcieli cie słucha  Hysa ani mnie, ani nikogo, kto wiedział, jak 

temu zapobiec. Zniszczycie Dis, a to nie jest konieczne! Mogli cie tego unikn  na 

wiele sposobów. Nie skorzystali cie z  adnego, a teraz jest za pó no. Zniszczycie 

Dis, a przez to i Nyjord. Tak mówił Ihjel i teraz mu wierz . Jeste cie jeszcze 

jednym cholernym niepowodzeniem w tej nieudanej galaktyce!  
   Podniósł radiostacj  nad głow  i z trzaskiem spu cił j  na kamienie. Pó niej 

pobiegł z powrotem, próbuj c uciec przed my l ,  e wszystkie jego wysiłki 

okazały si  daremne. Mieszka com Dis pozostały jeszcze dwie minuty  ycia.  
   - Nie odebrali mojej wiadomo ci - powiedział do Uhra. Radio nie działa tak 

gł boko pod ziemi .  
   - A wi c bomby spadn ? - zapytał Ulv, badawczo spogl daj c Brionowi w twarz 

o wiecon  słabym, odbitym od  cian blaskiem  wietlówek  
    - Je eli nie zdarzy si  co  nieprzewidzianego, bomby spadn  Nie powiedzieli ju  

nic wi cej - po prostu czekali. Trzej technicy w jaskini takie zdawali sobie spraw  

z tego,  e nie pozostało im ju  wiele czasu. Wołali co  do siebie i próbowali co  

tłumaczy  magterom, których wyprane z uczu , opanowane przez paso yta mózgi 

nie pojmowały, dlaczego mieliby przerwa  prac . Próbowali biciem zap dzi  

wi niów do roboty. Ci, mimo ciosów, nie reagowali, tylko patrzyli z 

przera eniem, jak wskazówki zegara bezlito nie zbli ały si  do dwunastej. Teraz i 

do magterów dotarło znaczenie tego faktu. Równie  i oni zastygli w oczekiwaniu.  

background image

 

118 

   Na zegarku Briona najpierw mała, a pó niej du a wskazówka dotkn ła 

dwunastki. Ta druga zamkn ła szczelin  i przez jedn  dziesi t  sekundy obie 

wskazówki wydawały si  jedn . Pó niej wi ksza przesun ła si  dalej.  
   Przez moment Brion poczuł ulg , ale natychmiast przypomniał sobie,  e 

znajduj  si  gł boko pod ziemi . Fale d wi kowe i sejsmiczne rozchodz  si  

wolno, a błysk atomowych eksplozji b dzie tu niewidoczny. Je li bomby zostały 

zrzucone o dwunastej, to nie dowiedz  si  o tym od razu.  
   Do ich uszu dobiegł stłumiony huk odległej eksplozji. W chwil  pó niej ziemia 

zakołysała im si  pod stopami i  wiatła w jaskini zamigotały. Ze sklepienia 

posypał si  drobny pył.  
   Ulv spojrzał na niego, lecz Brion odwrócił głow . Nie był w stanie znie  

oskar ycielskiego wzroku Disa czyka. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

119 

Rozdział 18

 

 

   Jeden z techników biegał w kółko i wrzeszczał. Magterowie przewrócili go na 

ziemi  i uciszyli kilkoma uderzeniami. Widz c to, pozostali dwaj, trz s c si  ze 

strachu wrócili do pracy. Nawet całkowite zniszczenie  ycia na Dis nie wywarło 

adnego wra enia na magterach. Zamierzali dalej realizowa  swój plan, 

pozbawieni uczu  i wyobra ni, które kazałyby im od niego odst pi .  
   Technicy zabrali si  do pracy. Zapomnieli o tym, co to dobro czy zło. Zostan  

zabici - bo niewidzialna  mier  w postaci promieniowania musiała ju  dotrze  do 

jaskini - ale mieli jeszcze szans  zemsty. Szybko ko czyli robot , z dokładno ci  i 

ochot , jakiej przedtem nie zdradzali.  
    - Co robi  ci ludzie z nieba? - zapytał Ulv.  
   Brion otrz sn ł si  z letargu i spojrzał w gł b pieczary. Tamci wła nie wtoczyli 

na wózek na kółkach jedn  z głowic i zacz li go przesuwa  w kierunku 

generatora.  
    - Chc  zrzuci  bomby na Nyjordczyków, tak samo jak oni zbombardowali Dis. 

Ta maszyna w specjalny sposób przeniesie głowice na inn  planet .  
    - Powstrzymasz ich? - zapytał Ulv.  
   Trzymał w r ku sw   mierciono n  dmuchawk , a jego twarz była pozbawion  

wyrazu mask .  
   Brion niemal si  roze miał. Pomimo wszystkiego, co zrobił, aby temu zapobiec, 

Nyjordczycy zrzucili bomby. I przez to, by  mo e, zniszczyli równie  swoj  

planet . Brion mógł teraz unieszkodliwi  arsenał ukryty w jaskini. Czy powinien? 

Czy powinien darowa   ycie swoim zabójcom? Czy te  zachowa  si  zgodnie z 

odwiecznym prawem, które ze straszliwymi skutkami stosowano przez wieki: oko 

za oko, z b za z b? To było takie proste. Nie musiał niczego robi . Rachunek 

zostanie wyrównany, a  mier  jego i Disa czyków b dzie pomszczona.  
   Czy Ulv szykował dmuchawk ,  eby zabi  Briona, je li ten zechce udaremni  

bombardowanie Nyjordu? A mo e kra cowo si  myli w ocenie Disa czyka?  
   - A czy ty chcesz ich powstrzyma , Ulv? - zapytał.  
   Jak gł bokie było ludzkie poczucie obowi zku? Jaskiniowiec najpierw odczuwał 

je wobec swojej towarzyszki, a pó niej wzgl dem całej swojej rodziny. Utrwalało 

si  ono w miar , jak ludzie walczyli i umierali za abstrakcyjne idee, za miasta i 

pa stwa, a pó niej za całe planety. Czy kiedykolwiek nadejdzie taki czas,  e 

człowiek u wiadomi sobie, i  najbardziej zobowi zany powinien si  czu  

wzgl dem ludzko ci? A tak e wobec innych form  ycia?  

background image

 

120 

   Brion pojmował t  ide  nie jako słowa, lecz jako rzeczywisto . Kiedy zadał 

sobie to pytanie, stwierdził,  e odpowied  na nie mo e by  tylko jedna. 

Zastanawiaj c si , jaka b dzie odpowied  Ulva, si gn ł po bro .  
   - Nyjord jest meduirk - stwierdził Ulv, podnosz c dmuchawk  i posyłaj c 

stnałk  w gł b jaskini. Kolec trafił jednego z techników, który upadł na ziemi , 

spazmatycznie łapi c ustami powietrze.  
   Strzały Briona trafiły w pulpit sterowniczy generatora, topi c go i niszcz c, na 

zawsze likwiduj c zagro enie dla Nyjordu.  
   Medvirk, powiedział Ulv. Forma  ycia współpracuj ca i pomagaj ca innym 

ywym istotom. Mo e zabi  w samoobronie, ale zasadniczo nie morduje i nie 

niszczy. Ulv przez całe  ycie stykał si  ze współzale no ci  ró nych form  ycia. 

Rozumiał zasad  koegzystencji, ignoruj c wszelkie werbalne komplikacje i 

zawiło ci. Zabił magterów, swoich ziomków, poniewa  byli umeduirk - przeciw 

yciu. I ocalił swoich wrogów, byli bowiem meduirk. Wraz z t  my l  przyszła 

bolesna  wiadomo  tego,  e ta planeta i ci ludzie, tak w gruncie rzeczy rozumni, 

s  martwi.  
   Magterowie w jaskini zrozumieli,  e ich plany obracaj  si  wniwecz i widz c, 

sk d padły strzały, buchaj c fal  skoncentrowanej w ciekło ci, run li na nich w 

milczeniu. Brion i Ulv stawili im czoła. Nawet wiedz c,  e niezale nie od obrotu 

wydarze  i tak jest ju  martwy, Brion nie miał zamiaru gin  z r k magterów. 

Dla Ulva decyzja była znacznie łatwiejsza. On po prostu zabijał umeduirk. 

Wierz c w  ycie, zabijał anty ycie.  
   Osłaniaj c si  nawzajem, wycofali si  w ciemno . Magterowie deptali im po 

pi tach. Znaj c jaskini  lepiej ni  ludzie, których  cigali, wzi li ich w kleszcze. 

Brion spostrzegł przed sob  błysk  wiatła i chwycił Ulva za rami :  
    - Oni znaj  rozkład jaskini, a my nie - rzekł. - Zastrzel  nas, je li spróbujemy 

uciec. Znajd my miejsce, gdzie b dziemy mogli si  broni .  
    - Tam, z tyłu - Ulv poci gn ł go za r k  - jest komora maj ca tylko jedno 

wej cie, i to bardzo ciasne.  
    - Chod my!  
   Biegn c w ciemno ciach najszybciej jak mogli, nie zauwa eni dotarli do  lepo 

ko cz cej si  odnogi jaskini. Tupot nóg odbijaj cy si  echem w podziemiach 

zagłuszał ich kroki. Wszedłszy do  rodka, skryli si  za załomem  ciany i czekali. 

Koniec był łatwy do przewidzenia.  
   Pierwszy magter wpadł do jaskini, o wietlaj c latark  jej zakamarki. Snop 

wiatła musn ł obu m czyzn i w tej e chwili Brion strzelił. Huk odbił si  

gło nym echem i magter upadł lecz inni niew tpliwie usłyszeli odgłos strzału.  
   Zanim do komnaty wpadł nast pny, Brion skoczył i podniósł latark . 

Poło ywszy j  na głazach tak,  e o wietlała wej cie, pospiesznie wrócił do Ulva. 

background image

 

121 

Nie czekali długo. Duraj magterowie równocze nie pojawili si  w przej ciu i 

jednocze nie umarli. Brion wiedział,  e na zewn trz było ich wi cej, i zastanawiał 

si , jak szybko który  z nich przypomni sobie o granatach i wrzuci jeden do 

rodka.  

   W oddali rozległ si  jaki  słaby pomruk i dono ny huk eksplozji. Brion i Ulv 

kulili si  za osłon  głazów i zastanawiali, dlaczego atak nie nadchodzi. W 

przej ciu pojawił si  nast pny napastnik, ale Brion zawahał si  i nie strzelił.  
   Magter cofał si , strzelaj c w przeciwnym kierunku, w gł b jaskini.  
   Ulv nie wahał si , lecz jego strzałki nie były w stanie przebi  grubego ubrania 

magtera. Dopiero gdy ten odwrócił si , dmuchawka westchn ła jeszcze raz i 

mier  uk siła go w grzbiet dłoni. Upadł jak zmi ty łachman.  

    - Nie strzela ! - zawołał kto  na zewn trz, po czym z kł bów kurzu i dymu 

wyłonił si  jaki  człowiek i stan ł w  wietle latarki.  
   Brion błyskawicznie chwycił Ulva za rami , odrywaj c dmuchawk  od jego 

warg. Człowiek stoj cy w przej ciu nosił hełm, wysokie buty i mundur z 

naszywanymi kieszeniami. Chocia  trudno było w to uwierzy , był 

Nyjordczykiem. Przecie  Brion sam słyszał huk spadaj cych bomb - a jednak był 

tu nyjordzki  ołnierz... Te dwa fakty kłóciły si  ze sob .  
    - Czy zechciałby go pan przytrzyma  za rami , sir, tak na wszelki wypadek? - 

powiedział  ołnierz, spogl daj c z respektem na dmuchawk  Ulva. - Wiem, co 

mog  te małe strzałki.  
   Wyj ł z kieszeni mikrofon i zacz ł co  do niego mówi . Do jaskini wcisn li si  

nast pni  ołnierze, a za nimi profesor Krafft. W zakurzonym, polowym 

mundurze wygl dał co najmniej dziwnie. Jeszcze bardziej niezwykły był widok 

pistoletu w jego pokrytej pl tanin  niebieskich  yłek dłoni. Z wyra n  ulg  oddał 

bro  najbli szemu  ołnierzowi, po czym szybko podskoczył do Briona i u cisn ł 

mu r k .  
    - To prawdziwy zaszczyt spotka  si  z panem osobi cie rzekł. - Tak samo jak z 

pa skim przyjacielem Ulvem.  
    - Czy mógłby mi pan łaskawie wyja ni , co si  tu dzieje? spytał ochrypłym 

głosem Brion. Miał wra enie,  e  ni,  e to wszystko nie mo e si  dzia  naprawd .  
   - Zawsze b dziemy pana pami ta  jako tego, który ocalił nas przed nami 

samymi - rzekł Krafft, staj c si  znów profesorem, a nie dowódc  floty.  
   - Brion chce faktów, dziadku, a nie przemowy - przerwał im Hys. Garbaty 

przywódca nyjordzkich buntowników przeciskał si  przez tłum rosłych  ołnierzy, 

a  stan ł u boku Kraffta. Krótko mówi c, Brion, twój plan si  powiódł. Krafft 

przekazał mi twoj  wiadomo  i gdy tylko j  otrzymałem, zawróciłem i spotkałem 

si  z nim na jego statku. Przykro mi,  e Telt nie  yje... Jednak znalazł to, czego 

szukali my. Nie mogłem zignorowa  odkrytych przez niego  ladów 

background image

 

122 

radioaktywno ci. Twoja dziewczyna przyleciała z tym pochlastanym truposzem w 

tym samym czasie, co ja, i wszyscy dobrze sobie obejrzeli my t  zielon  pijawk  w 

jego czaszce. Wyja nienia dziewczyny były niezwykle istotne. Wła nie 

l dowali my, kiedy odebrali my twój meldunek o tym,  e w wie y magterów było 

co  ukryte. Potem wystarczyło tylko i  po  ladach i kierowa  si  na nadajnik, 

który zostawiłe .  
   - A wybuchy o północy? - przerwał mu Brian. - Przecie  słyszałem...!  
    - Bo miałe  słysze  - za miał si  Hys. - Nie tylko ty, ale i magterowie w jaskini. 

Wiedzieli my,  e b d  uzbrojeni, a arsenał dobrze strze ony. Tak wi c o północy 

zrzucili my przy wej ciu par  zwykłych bomb odłamkowych. Tyle,  eby zabi  

stra ników i nie zasypa  wej cia. Mieli my te  nadziej ,  e magterowie w  rodku 

opuszcz  posterunki i wycofaj  si  przed przypuszczalnym promieniowaniem. 

Tak te  si  stało. Plan wypalił idealnie. Podeszli my po cichu i zaskoczyli my ich. 

Zgarn li my wszystkich, a ci, których nie mogli my uj , zostali zabici.  
    - Jeden z renegatów, technik od podprzestrzeni, jeszcze  ył - wtr cił Krafft. - 

Opowiedział nam, jak we dwóch zapobiegli cie wystrzeleniu bomb na Nyjord.  
    aden z Nyjordczyków nie był w stanie powiedzie  nic wi cej, ucichł nawet 

cynik Hys. Jednak Brion wyczuwał ich emocje, ciepło ogromnej ulgi i szcz cia. 

To było niezapomniane uczucie.  
   - Koniec wojny - powiedział Ulvowi, wiedz c,  e Disa czyk nie zrozumiał ani 

słowa z tych wyja nie . Mówi c to, u wiadomił sobie,  e w tych relacjach jest 

jeszcze istotna luka.  
    - Przecie  to niemo liwe - rzekł. - Wyl dowali cie na Dis, zanim otrzymali cie 

moj  wiadomo  o fortecy. To oznacza,  e nadal spodziewali cie si ,  e 

magterowie zrzuc  swoje bomby na Nyjord, a mimo to wyl dowali cie.  
   Oczywi cie powiedział profesor Krafft, zdumiony jego w tpliwo ciami. - A co 

mieli my zrobi ? Przecie  magterowie s  chorzy!  
   Hys roze miał si , widz c oszołomienie Anvharczyka.  
   - Musisz zrozumie  psychik  Nyjordczyków - powiedział. - Gdy w gr  wchodziła 

wojna i zabijanie, moja planeta nie była w stanie przyj   adnej rozs dnej linii 

post powania. Wojna jest rzecz  tak obc  naszej filozofii,  e nie potrafimy nawet 

my le  o niej rozs dnie. Na tym polega problem, gdy jest si  jaroszem w 

galaktyce drapie ników. Jeste  łatw  zdobycz  dla pierwszego, który skoczy ci na 

kark. Ka da inna planeta złapałaby magterów za gardło i wydusiła z nich te 

bomby. My guzdrali my si  z tym tak długo,  e omal e doprowadzili my do 

zagłady obu  wiatów. Twój symbiont zawrócił nas znad kraw dzi przepa ci.  
    - Nie rozumiem.  
   - To kwestia definicji. Zanim si  tu pojawiłe , nie wiedzieli my, jak 

ustosunkowa  si  do magterów. Byli dla nas obcymi istotami. Nie widzieli my 

background image

 

123 

sensu w tym, co robili, a to, co my robili my, w najmniejszym stopniu nie 

wpływało na ich post powanie. Ty odkryłe ,  e oni s  chorzy, a to jest co , z czym 

umiemy sobie radzi . Znów jeste my zjednoczeni; moja armia, za obopóln  

zgod , została wł czona do floty Nyjordu. Lekarze i piel gniarki ju  s  w drodze. 

Opracowano plany ewakuacji mo liwie najwi kszej cz ci ludno ci, do chwili 

odnalezienia arsenału magterów. Nasza planeta znów działa jednomy lnie.  
   - Dlatego  e magterowie s  chorzy, zara eni obc  form   ycia? - nie dowierzał 

Brion.  
    - Wła nie - wtr cił Krafft. - Mimo wszystko, jeste my cyuilizowani. Chyba nikt 

si  nie spodziewa,  e b dziemy prowadzi  wojn  z chorymi s siadami, bo nie 

s dzi pan,  e mogliby my zostawi  ich bez pomocy?  
    - Nie... Pewnie,  e nie - rzekł Brion, ci ko siadaj c na ziemi.  
   Spojrzał na nadal nic nie rozumiej cego Ulva, za którym stał Hys, z ironicznym 

grymasem rozmy laj cy o słabostkach swoich ziomków.  
   - Hys - powiedział mu Brion - przetłumacz to wszystko na disa ski i wyja nij 

Ulvowi. Ja si  nie odwa . 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

124 

Rozdział 19

 

 

   Dis była unosz c  si  w przestrzeni złot  kul , wygl daj c  jak szkolny globus. 

adne chmury nie przysłaniały jej powierzchni i z tej odległo ci zawieszona w 

zimnej pustce planeta wydawała si  ciepła i przyjazna. Trz s cy si  w grubym 

płaszczu Brion niemal zapragn ł. tam wróci . Zastanawiał si , ile upłynie czasu, 

zanim układ nerwowy reguluj cy ciepłot  jego ciała zdecyduje si  wył czy  tryb 

letni. Miał nadziej ,  e ta zmiana nie b dzie tak gwałtowna i drastyczna jak 

poprzednio.  
   Obok planety pojawiło si , nierealne jak sen, odbicie Lei. Cichutko podeszła 

korytarzem kosmolotu i tylko szmer oddechu oraz odbicie twarzy w szybie 

zdradzały jej obecno . Brion odwrócił si  i chwycił j  za r ce.  
    - Wygl dasz znacznie lepiej - powiedział.  
   - No, chyba powinnam - rzekła, mimowolnie poprawiaj c włosy. - Przez cały 

tydzie  nie robiłam nic poza wylegiwaniem si  w szpitalu, podczas gdy ty  wietnie 

si  bawiłe  ganiaj c po planecie i strzelaj c do magterów.  
    - Tylko usypiaj cymi pociskami - powiedział. - Nyjordczycy nie mog  si  

przemóc i nie chc  ich zabija , chocia  z tego powodu ponosz  straty w ludziach. 

Prawd  mówi c, maj  trudno ci z powstrzymywaniem Disa czyków, którzy pod 

wodz   
   Ulva rado nie zabijaj  ka dego magtera, jakiego zobacz , jako zupełnie 

umeduirk.  
    - I co zrobi , kiedy wyłapi  ju  wszystkich?  
   - Jeszcze nie wiedz  - odparł. - I nie b d  wiedzie , dopóki nie zobacz , co si  

dzieje z dorosłym magterem po usuni ciu paso yta. U magtera w odpowiednio 

młodym wieku paso yta mo na zniszczy , zanim jeszcze wyrz dzi zbyt wielkie 

szkody.  
   Lea wzdrygn ła si  i przytuliła do Briona.  
    - Jeszcze nie jestem taka silna. Usi d my i porozmawiajmy.  
   Naprzeciw luku obserwacyjnego była sofa, na której mogli usi

, nie trac c z 

oczu Dis.  
    - Nie mog  znie  my li o magterach pozbawionych symbionta - powiedziała. - 

Je li nawet organizm zniesie ten szok, to s dz ,  e w efekcie zostanie tylko 

bezmózgie stworzenie. Nie chciałabym ogl da  tych eksperymentów. Zadowol  

si  przekonaniem,  e Nyjordczycy znajd  najbardziej humanitarne rozwi zanie.  
   - Jestem tego pewien - powiedział Brion.  

background image

 

125 

   - No, a co z nami? - spytała niespodziewanie, znów tul c si  do niego. - Musz  

powiedzie ,  e masz najwy sz  temperatur  ciała, jak  kiedykolwiek udało mi si  

zmierzy . To naprawd  podniecaj ce.  
   Jej słowa jeszcze bardziej zbiły go z tropu. Nie posiadał jej umiej tno ci 

zapominania o minionych okropno ciach przez oddawanie si  przyjemno ciom.  
   - A co ma by ? - zapytał z rekordowym brakiem taktu.  
   U miechn ła si  i przywarła do niego jeszcze silniej.  
    - Tamtej nocy w szpitalu nie byłe  taki enigmatyczny. Zdaje mi si ,  e 

przypominam sobie par  rzeczy, które wtedy powiedziałe . I zrobiłe . Nie mo esz 

twierdzi ,  e jestem ci zupełnie oboj tna, Brionie Brandd. Tak wi c pytam ci  o 

to, o co zapytałaby ka da gadatliwa anvharska dziewczyna. Co teraz zrobimy? 

Pobierzemy si ?  
   Dotyk jej gibkiego ciała i mi kkich włosów sprawiał mu ogromn  przyjemno . 

Oboje wiedzieli o tym i dlatego jego odpowied  zabrzmiała jeszcze bardziej 

brutalnie.  
   - Lea, kochanie. Wiesz, ile dla mnie znaczysz, ale z pewno ci  rozumiesz,  e nie 

mo emy si  pobra . Zesztywniała i wyrwała si  z jego obj .  
    - Dlaczego, ty wielka, tłusta, egoistyczna bryło mi ni? Co to ma znaczy ?  
   Lubi  ci , Lea,  wietnie si  bawili my, ale z pewno ci  rozumiesz,  e nie jeste  

dziewczyn , któr  mo na zabra  do domu i pokaza  mamusi?!  
    - Lea, zaczekaj - powiedział. - Wiesz,  e nie o to chodzi. To co powiedziałem, nie 

ma nic wspólnego z tym, co do ciebie czuj . Jednak mał e stwo oznacza dzieci, a 

jako biolog musisz przecie  wiedzie ,  e geny Ziemianki...  
   - Kołtu ski kmiotek! - wykrzykn ła, wymierzaj c mu policzek. Nie próbował 

si  uchyli  ani osłoni . - Spodziewałam si  po tobie czego  lepszego, po tym całym 

udawanym zrozumieniu. Jednak ty potrafisz my le  tylko o tych okropnych 

historiach o zu ytych, ziemskich genach. Jeste  taki sam jak wszyscy ci wielcy, 

zatwardziali bigoci z pogranicznych planet. Wiem, z jak  pogard  patrzycie na 

nasz niewielki wzrost, nasze alergie i hemofilie, i inne choroby, b d ce 

dziedzictwem naszej rasy. Nienawidzicie...  
    - Ale  wcale nie to miałem na my li - przerwał jej gwałtownie, wstrz ni ty. - 

Twoje geny s  silne i zdrowe, to moje s   mierciono ne. Moje dziecko zabiłoby 

ciebie i siebie przy porodzie, gdyby do niego do yło. Zapominasz  e jeste  

oryginalnym homo sapiens. Ja za  jestem now  mutacj .  
   Lea zastygła. Jego słowa obna yły prawd , któr  znała, chocia  nigdy nie 

chciała przyj  do wiadomo ci.  
   - Ziemia to dom, planeta, na której powstała ludzko  mówił Brion. - Przez 

ostatnie kilka milionów lat mo e troch  osłabili cie wasz garnitur genów, ale to 

background image

 

126 

niewiele w porównaniu z setkami milionów, jakie musiały upłyn , nim powstał 

człowiek. Ile noworodków urodzonych na Ziemi do ywa pierwszego roku  ycia?  
   - No... prawie wszystkie. Rocznie umiera ułamek procenta. Nie pami tam 

dokładnie ile.  
   - Ziemia to dom - powtórzył łagodnie. - Kiedy człowiek opuszcza dom, mo e si  

przystosowa  do  ycia gdzie indziej, ale musi za to zapłaci . Tak  straszliw  cen  

jest  miertelno  noworodków. Udane mutacje prze ywaj , nieudane gin . Dobór 

naturalny to brutalnie prosta sprawa. Kiedy na mnie patrzysz, widzisz udany 

egzemplarz. Mam siostr , te  udan . Ale moja matka miała jeszcze sze cioro 

dzieci, które umarły wkrótce po urodzeniu. Wiesz o tym, prawda, Lea?  
    - Wiem... wiem... - powiedziała, ze szlochem kryj c twarz w dłoniach. Obj ł j  

ramieniem; nie wyrywała si . - Wiem o tym jako biolog, ale nie chc  by  ju  

biologiem, najlepsz  w swoim fachu kobiet  dorównuj c  intelektualnie ka demu 

m czy nie. Kiedy my l  o tobie, my l  jako kobieta, i nic wi cej nie jest mi 

potrzebne. Potrzebuj  ciebie, Brion, i to bardzo, poniewa  ci  kocham.  
   Umilkła i otarła łzy.  
   - Wracasz do domu, prawda? Z powrotem na Anvhar. Kiedy?  
   - Nie mog  zwleka  zbyt długo - rzekł z  alem. - Niezale nie od moich osobistych 

pragnie  stwierdziłem, ze jestem cz ci  Anvharu. Kiedy pomy l  o ludziach, 

którzy cierpieli i umierali lub przystosowywali si , abym mógł tu teraz siedzie ... 

no, to troch  przera aj ce. My l ,  e logicznie rzecz bior c, nie powinienem czu  

si  wzgl dem nich zobowi zany. Jednak jest inaczej. Cokolwiek uczyni  teraz czy 

w ci gu kilku nast pnych lat, najwa niejszy b dzie powrót na Anvhar.  
    - A ja nie wróc  tam z tob  - bardziej stwierdziła ni  zapytała Lea.  
   - Nie, nie wrócisz. Anvhar to nie jest miejsce dla ciebie. Lea spojrzała na 

oddalaj c  si  Dis. Oczy miała ju  suche. - Pod wiadomie wiedziałam,  e to si  

tak sko czy powiedziała. - Je eli s dzisz,  e twój wykład o pochodzeniu człowieka 

był dla mnie czym  nowym, to si  mylisz. Po prostu przypomniał mi o paru 

sprawach, o których kazała mi zapomnie  moja kobieco . W pewien sposób 

zazdroszcz  ci twojej przyszłej, muskularnej  ony i szcz liwych dzieciaków. Ale 

nie bardzo. Ju  dawno pogodziłam si  z my l ,  e na Ziemi nie ma m czyzny, 

którego chciałabym po lubi . Zawsze hołubiłam te dziewcz ce marzenia o 

bohaterze z kosmosu, który zabierze mnie ze sob , i chyba nie wiadomie 

uto samiłam z nim ciebie. Jestem ju  wystarczaj co du a, by spojrze  w oczy 

faktom: wol  moj  prac  od banalnego mał e stwa - i zapewne sko cz  jako 

ozi bła i szacowna stara panna, maj ca na koncie wi cej tytułów i stopni 

naukowych ni  ty celnych trafie .  
   Spogl dali na powoli malej c  Dis. Statek oddalał si  od niej, kieruj c si  na 

Nyjord. Siedzieli obok siebie nie dotykaj c si . Opuszczenie Dis oznaczało dla 

background image

 

127 

nich koniec czego , co ich ł czyło. Tam, na tej dziwnej planecie, oboje byli 

przybyszami. Na krótki czas ich  cie ki zbiegły si  ze sob . Teraz si  rozchodziły.  
    - Czy  nie wygl damy jak szcz liwa para? - rzekł Hys, człapi c w ich 

kierunku.  
   - Padnij trupem, a b d  jeszcze szcz liwsza - warkn ła w ciekle Lea.  
   Hys zignorował kwa n  uwag  i usiadł obok nich na kanapie. Od czasu gdy 

oddał dowództwo nad swoj  armi  nyjordzkich buntowników, znacznie 

złagodniał.  
    - Zamierzasz nadal pracowa  dla Cultural Relationships Foundation, Brion? - 

zapytał. - Potrzebujemy takich jak ty. Brion szeroko otworzył oczy ze zdumienia, 

gdy dotarł do niego pełny sens wypowiedzi Hysa.  
   - Czy ty nale ysz do CRF?  
   - Agent operacyjny na Nyjord - odparł Hys. - Mam nadziej ,  e nie uwa asz, i  

takie beznadziejne urz dasy jak Faussel czy Mervv były naszymi rzeczywistymi 

przedstawicielami na Dis? Oni tylko robili notatki i stanowili przykrywk  dla 

naszej organizacji. Nyjord to niezła planeta, ale potrzebuje r ki, która delikatnie 

pokieruje ni  zza kulis i pomo e znale  miejsce w galaktyce, zanim kto  zamieni 

j  w obłok pary.  
    - Co to za brudne sztuczki, Hys? - zapytała Lea, marszcz c brwi. - Od dawna 

podejrzewałam,  e pod płaszczykiem CRF kryje si  co  wi cej ni  tylko sama 

słodycz. Jeste cie band   dnych władzy maniaków, tak?  
    - To byłby zapewne główny zarzut, jaki by nam postawiono, gdyby nasza 

działalno  stała si  publiczn  tajemnic  odpowiedział jej Hys. - Wła nie dlatego 

wi kszo  naszych akcji jest tajna. Najlepszym argumentem, jaki mog  wytoczy  

na odparcie tego zarzutu, s  pieni dze. Jak my licie, sk d bierzemy fundusze na 

przeprowadzanie tak wielkich operacji? - U miechn ł si . - Pó niej przejrzycie 

sobie dane,  eby cie nie mieli w tpliwo ci. Prawda jest taka,  e wszystkie nasze 

fundusze otrzymujemy od planet, którym pomogli my. Nawet male ki procent 

dochodów jakiej  planety jest ogromn  sum . Dodaj je do siebie i masz do  

pieni dzy, by móc pomaga  innym  wiatom. Dobrowolne datki s  wspaniałym 

dowodem wdzi czno ci, je eli si  nad tym zastanowi . Nie mo na namówi  ludzi, 

eby podobało im si  to, co zostało zrobione. Sami musz  by  o tym przekonani. 

Na wszystkich planetach CRF zawsze s  jacy  ludzie, którzy o nas wiedz  i 

popieraj  na tyle,  eby wesprze  nas finansowo.  
   - I po co opowiadasz mi te wszystkie supertajne historie? pytała Lea.  
   - Czy to nie oczywiste? Chc ,  eby  nadal dla nas pracowała. Wymie , jak  

chcesz sum . Jak powiedziałem, nie cierpimy na brak gotówki - zerkn ł na nich 

spod oka i wytoczył najci szy argument. - Mam nadziej ,  e Brion równie  

b dzie dla nas pracował. On jest wła nie takim agentem operacyjnym, jakich 

rozpaczliwie potrzebujemy i jakich znajdujemy niezwykle rzadko.  

background image

 

128 

    - Poka  mi tylko, gdzie mam podpisa  - powiedziała Lea głosem, który znów 

nabrał  ycia.  
   - Mo e i nie jest to szanta  - roze miał si  Brion - ale s dz ,  e skoro potraficie 

sterowa  całymi populacjami, to musieli cie te  nauczy  si  posługiwa  lud mi 

jak figurkami szachowymi. Jednak powiniene  wiedzie ,  e tym razem nie musisz 

nikogo popycha .  
    - Podpiszesz deklaracj ? - pytał Hys.  
   - Musz  wróci  na Anvhar - rzekł Brion - ale tak naprawd  to wcale mi si  tam 

nie spieszy.  
   - Ziemia - powiedziała Lea - i tak jest ju  przeludniona.