background image

Judith Arnold

Miłość na całe życie

Tłumaczyła Urszula Wrońska

background image

Prolog 

Wiedział,   że   nie   będzie   to   łatwe.   Wracanie   pamięcią   do   tamtych 

wydarzeń sprzed pięciu łat zawsze było dla niego trudne. Mówienie o nich 
było   jeszcze   trudniejsze.   Wprawdzie   rany   na   ciele   i   duszy   dawno   się 
zabliźniły, mógł normalnie żyć, funkcjonować, ale...

Wspomnienia wciągały go niczym rzeczny wir, kręciły nim, rzucały w 

różne strony.

Trudne to było. Trudne i bolesne.
Znajdował się w przestronnym, zalanym światłem słonecznym gabinecie 

Maggie   Tyrell,   szefowej   agencji   detektywistycznej   „Dwa   Serca”, 
specjalizującej się w odnajdywaniu zaginionych kochanków. Przyszedł tu, 
ponieważ gdy już raz zdobył się na odwagę, by cofnąć się  pamięcią  do 
swego  pobytu w San Pablo, zdał sobie  sprawę, że  wszystkie jego myśli 
koncentrują się na Erne Kenyon.

Tęsknił za nią.
Martwił się o nią.
Chciał  ją przeprosić  za  to, co  się  stało;  za  to, że  zniknął  bez  słowa. 

Chciał usłyszeć, że mu wybacza. I że jest szczęśliwa.

Rozmowa z panią detektyw, która siedziała po drugiej stronie biurka z 

ołówkiem w ręku i włączonym komputerem, stanowiła prawdziwą udrękę. 
Pocieszał się jednak tym, że może dzięki Maggie i agencji „Dwa Serca” 
zdoła odnaleźć Erne.

– Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon – zaczął – ale wszyscy mówili do 

niej Erne. To od jej inicjałów: M. E. Erne.

Maggie Tyrell uśmiechnęła się i skinęła zachęcająco głową. Jedną ścianę 

gabinetu zdobił oprawiony w ramki plakat przedstawiający elegancką parę 
tancerzy   w   wystudiowanej,   pełnej   gracji   pozie.   Właścicielka   agencji 
wydawała   się   być   ich   zaprzeczeniem;   pulchnawa,   z   burzą   poskręcanych 
włosów, ubrana w luźny, sportowy kostium, w niczym nie przypominała 
zwiewnej, obdarzonej subtelnym wdziękiem balet – nicy na plakacie.

Sprawiała wrażenie osoby rzeczowej, konkretnej, co bardzo Michaelowi 

odpowiadało.   Nie   chciał,   by   ktokolwiek   się   nad   nim   litował;   nie   chciał 
słuchać uprzejmych, nic nie znaczących słów współczucia czy otuchy.

background image

–   Poznaliśmy   się   pięć   lat   temu   –   ciągnął,   widząc   wyczekujące 

spojrzenie. – W San Pablo, niedużym miasteczku w Ameryce Łacińskiej.

Zobaczył   na   jej   twarzy   wyraz   zaciekawienia.   Przestała   się   bawić 

ołówkiem i pochyliła nieco do przodu.

– Muszę pana uczciwie ostrzec, panie Molina, że poszukiwanie osoby 

przebywającej   poza   granicami   Stanów   jest   procesem   o   wiele   bardziej 
skomplikowanym niż...

–   Nie   sądzę,   żeby   Erne   nadal   tam   przebywała   –   przerwał   jej.   – 

Przyjechała do San Pablo na rok. Uczyła w miejscowej szkole.

Maggie zapisała coś w leżącym na biurku notesie.
– Podstawowej? – zapytała. – Średniej?
– Pracowała z małymi dziećmi, więc to musiała być szkoła podstawowa.
– Co jeszcze może mi pan powiedzieć o pani Erne Kenyon?
Mógł powiedzieć, że był nią oczarowany od samego początku. W kraju 

śniadych, ciemnookich ludzi od razu zwrócił uwagę na tę długonogą istotę o 
rozwianych   jasnych   włosach,   niebieskich   oczach   i   policzkach 
zaróżowionych   od   słońca,   która   stała   na   targu   w   cienkiej   bawełnianej 
sukience i kupowała owoce. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, pragnąc ją 
poznać.

Mógł   powiedzieć,   że   pokochał   jej   cudowny   południowy   akcent, 

delikatne dłonie i dźwięczny śmiech. Mógł powiedzieć, że w jej ramionach 
czuł   się   jak   w   raju,   że   wcale   nie   trzeba   umrzeć,   aby   trafić   do   nieba; 
wystarczy   kochać   się   z   Erne.   Mógł   to   wszystko   powiedzieć,   lecz   miał 
świadomość, że tego typu informacje nie pomogą Maggie w odnalezieniu 
Erne Kenyon.

– Co jeszcze? – zadumał się. – Hm. Obecnie ma trzydzieści lat, najwyżej 

trzydzieści jeden. Pochodzi z Richmond w stanie Wirginia. Jej rodzice byli 
ludźmi dość zamożnymi.

Ołówek, który Maggie trzymała w ręce, znów poszedł w ruch. Pierwsza 

strona notesu powoli się zapełniała.

– Opuściłem San Pablo dość nieoczekiwanie – kontynuował ponuro. – 

Nie   miałem   czasu   pożegnać   się   z   Erne   ani   cokolwiek   jej   wyjaśnić.   Po 
prostu... musiałem zniknąć.

Pani detektyw pokiwała głową.
– Chciałbym ją odnaleźć,  wytłumaczyć jej, dlaczego wyjechałem bez 

słowa...

background image

Może nie tyle wytłumaczyć, dlaczego wyjechał, ile przekonać ją, że nie 

kłamał, kiedy mówił, że ją kocha. Dziś już nie kochał – minęło zbyt wiele 
czasu;   zresztą   gdyby   się   spotkali,   byliby   parą   obcych   sobie   ludzi   –   ale 
wtedy, przed pięcioma laty, darzył ją autentycznym uczuciem. I zależało 
mu, by wiedziała, że akurat w tej sprawie nie oszukiwał jej.

Odłożywszy ołówek, Maggie odchyliła się w fotelu.
–   Panie   Molina,   zanim   przyjmę   zlecenie,   muszę   pana   uprzedzić,   że 

poszukiwania nie zawsze kończą się sukcesem.

– Wiem, że mogą być trudności z odnalezieniem Erne.
– Och, nie. Z tym nie powinno być żadnych problemów. Agencja „Dwa 

Serca” działa od roku i jeszcze nie zdarzyło mi się nie znaleźć poszukiwanej 
osoby. Chodzi jednak o to, że czasem odnaleziona osoba nie jest tą, której 
klient szuka. Ludzie się zmieniają. Pani Kenyon mogła wyjść za mąż...

– Wcale by mnie to nie zdziwiło – szepnął.
Prawdę mówiąc, nie wyobrażał sobie, by taka kobieta jak Erne tyle Jat 

mogła żyć sama. W końcu nie był pierwszym mężczyzną, który się w niej 
zakochał, ani pewnie ostatnim.

– Może mieć dom, męża, dzieci – ciągnęła Maggie – i może nie mieć 

ochoty na spotkanie z dawnym ukochanym.

– Tak, wiem.
– Proszę pana, stworzyłam „Dwa Serca” z myślą o tym, żeby łączyć 

rozdzielonych   kochanków.   Moi   bracia   również   –   są   detektywami,   mają 
swoją agencję tuż obok na tym samym piętrze. Oni jednak specjalizują się w 
czym   innym,   głównie   wyszukują   „brudy”   na   zlecenie   adwokatów 
rozwodzących się par. Jestem w rodzinie największą optymistką; wierzę w 
szczęśliwe zakończenia.

Czekał w milczeniu, świadom, że Maggie ma jeszcze coś do dodania.
– W odnajdywaniu zaginionych kochanków odnoszę same sukcesy, ale, 

niestety, spotkania po latach nie zawsze kończą się szczęśliwie.

Skinął głową. Powtarzał to sobie tysiące razy, odkąd rozpoczął własne, 

nieudolne poszukiwania Erne.

– Przyjmę pańskie zlecenie, ale pod warunkiem, że nie będzie pan sobie 

robił żadnych złudnych nadziei.

Pamiętał bezsenne noce po powrocie do Stanów, kiedy bał się zamknąć 

oczy, by znów mu się nie przyśniły te straszne koszmary. Teraz zaś, ilekroć 
zamykał powieki, natychmiast stawała mu przed oczami ona –  cudowna, 

background image

czuła,   roześmiana.  Nie,   nie   zamierzał   sobie   robić   złudnych   nadziei,   po 
prostu chciał się z nią spotkać, porozmawiać.

– Nie będę – obiecał.
– W porządku. Zatem bierzmy się do pracy.

Rozdział 1 

Widok   dziecięcego   rowerku   sprawił,   że   serce   zabiło   mu   szybciej. 

Pamiętał, co mówiła Maggie Tyrell: że ludzie się zmieniają, że odnaleziona 
osoba nie zawsze jest tą, której się szukało, że nie sposób zagwarantować 
szczęśliwego   zakończenia.   Pamiętał   też   ostrzeżenie   Maggie,   że   Mary 
Elizabeth   Kenyon,  którą   znalazła,   nie  musi   być   tą  samą   Mary   Elizabeth 
Kenyon, którą on poznał pięć lat temu w San Pablo.

–   Kenyon   wcale   nie   jest   tak   rzadko   spotykanym   nazwiskiem   – 

powiedziała,   zadzwoniwszy   do   niego   tydzień   po   podpisaniu   umowy.   – 
Pańska Mary Elizabeth mogła wyjść za maż i przyjąć nazwisko męża. Mogą 
też być inne kobiety o imieniu Mary Elizabeth i nazwisku Kenyon.

– W takim razie dlaczego pani dzwoni? – spytał. – Jeśli sądzi pani, że ta 

kobieta nie jest moją Erne...

– Tego nie powiedziałam. A dzwonię, żeby podzielić się informacjami. 

Otóż   na   liście   członków   dwóch   największych   związków   nauczycielskich 
figuruje niejaka Mary Elizabeth Kenyon, która mieszka w Wilborough w 
stanie Massachusetts i w miejscowej szkole „Dębowe Wzgórze” prowadzi 
zajęcia z trzecioklasistami. Z jej akt personalnych wynika, że ma trzydzieści 
lat   i   urodziła   się   w   Richmond   w   Wirginii.   Oczywiście,   nie   mogę 
jednoznacznie stwierdzić, czy...

– To ona – oznajmił stanowczym tonem.
Gdyby   to   nie   była   Erne,   serce   nie   waliłoby   mu   tak   głośno   i   nie 

zaciskałby tak mocno ręki na słuchawce.

–   Ostrzegam   pana,   panie   Molina.   Może   być   kilka,   kilkanaście   lub 

kilkadziesiąt kobiet o tym imieniu i nazwisku.

– Ale ta ma trzydzieści lat i uczy w szkole podstawowej.
– Jeżeli pan chce, mogę szperać dalej. Dowiedzieć się, czy mieszkająca 

background image

w Wilborough Mary Elizabeth Kenyon była kiedykolwiek w San Pablo.

– Nie trzeba. To ona. Jestem o tym przekonany.
Dopiero po odłożeniu słuchawki przemknęło mu przez myśl, że może 

Maggie ma rację; może to nie jest Erne. Erne Kenyon, którą znał przed laty, 
nie mieszkałaby w Massachusetts. Nie wyobrażał jej sobie w jakiejś małej 
rybackiej wiosce, gdzie zimą sypie śnieg, a po drogach jeżdżą sanie. Erne, 
którą   znał,   kochała   słońce   i   Wirginię.   Była   szalenie   dumna   ze   swego 
pochodzenia   i   na   pewno   nie   osiedliłaby   się   w   północnej   części   Stanów 
wśród Jankesów.

Z drugiej strony, ludzie się zmieniają. Przecież sama Maggie ciągle mu 

to powtarzała; mówiła, że nawet jeśli odnajdzie właściwą Mary Elizabeth 
Kenyon,  może   ona  w  niczym nie  przypominać  dawnej   Erne.  Pięć  lat  to 
kawał czasu.

Przez opuszczoną szybę wynajętego wozu wpatrywał się przed siebie. 

Dom, w którym mieszkała odszukana przez agencję Erne Kenyon, stał przy 
czystej, cichej uliczce, porośniętej z obu stron drzewami, w szeregu innych 
skromnych   i   schludnych   domów.   Uwagę   zwracał   starannie   utrzymany 
trawnik,   kwitnące   krzaki   azalii,   świeżo   pomalowane   białe   ściany   i 
odcinające   się   od   nich   zielone   okiennice.   Drzwi   niedużego   garażu   były 
otwarte, ale w środku nie stał żaden samochód. Wnętrze wydawało się nie 
zagracone,   chociaż   ze   swego   miejsca   po   drugiej   stronie   ulicy   Michael 
niewiele widział.

W domu nie paliło się światło, ale nic dziwnego – popołudniowe słońce 

wciąż jasno świeciło.  Umieszczona  na końcu podjazdu skrzynka na listy 
miała wymalowany z boku numer, brakowało jednak tabliczki z nazwiskiem 
lokatorów. I właśnie przed tym domem, na trawniku przy podjeździe, stał 
dziecięcy rowerek na trzech kółkach.

Michael zaklął cicho pod nosem. Mimo tego, co mu mówiła Maggie, 

mimo ostrzeżeń, jakie sam sobie dawał, przyłapał się na tym, że marzy, że 
pragnie, że jednak ma nadzieję. Marzył o tym, aby po latach spędzonych na 
zesłaniu – w piekle! – mógł zastukać do drzwi Erne i ofiarować jej, niczym 
darz   dalekiej   podróży,   słowa   przeprosin   i   wyjaśnienia.   Pragnął,   by   je 
przyjęła i mu wybaczyła Pragnął ją przekonać, że uczucie, którym ją darzył 
tamtej wiosny w San Pablo, było szczere i prawdziwe, że jego koszmar się 
skończył, że może znów uda im się wzniecić dawny ogień.

Maggie   Tyrell,   szefowa   agencji   detektywistycznej   świadczącej   usługi 

background image

romantykom, optymistom i zakochanym, ostrzegła go, lecz były to słowa 
rzucane na wiatr. Michael chciał się sam przekonać, jak się Erne wiedzie w 
życiu. Nie wierzył, by mogła wyjść za maż i zatrzymać po ślubie nazwisko 
panieńskie. Jakoś mu to do niej nie pasowało.

Ale co tam nazwisko! To widok roweru przyprawił go o dreszcze. No 

cóż, jeżeli Erne jest matką i żoną, to trudno; on, Michael, wycofa się po 
cichu, wróci do Kalifornii i postara się o niej zapomnieć.

Ale... wciąż się  łudził, miał  nadzieję. Może  pomalowany  w jaskrawe 

kolory trójkołowy rowerek należy do dziecka sąsiadów? Może Erne nadal 
jest   samotna,   równie   śliczna,   wrażliwa   i   delikatna   jak   przed   laty?   Może 
nadal   ma   tak   urzekające   spojrzenie,   tak   niebieskie   oczy,   tak   cudowny   i 
szczery uśmiech? Może na jego widok jej oczy rozbłysną z podniecenia, a 
radość rozpromieni twarz?

Pomyślał sobie, że to nawet lepiej, jeśli nikogo nie ma w domu. Zanim 

się   spotkają,   przynajmniej   będzie   miał   okazję   rozejrzeć   się   trochę   po 
okolicy,   zobaczyć,   gdzie   Erne   zapuściła   korzenie,   poczuć   atmosferę 
miasteczka, w którym się osiedliła.

W   powietrzu   unosił   się   zapach   wiosny.   Gdy   wysiadł   i   zatrzasnął 

drzwiczki   samochodu,   dwie   wystraszone   jaskółki   wyfrunęły   spomiędzy 
gałęzi pobliskiego klonu. Zza zakrętu wyłoniła się furgonetka. Odczekał, aż 
go minie, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy.

Nie   mógł   oderwać   spojrzenia   od   dziecięcego   rowerku.   Przednie   koło 

było duże i miało kolor dojrzałego banana, siodełko było jaskrawozielone, a 
kierownica czerwona.

Słychać było śpiew ptaków. Z rosnącego nieopodal kwitnącego derenia 

wiatr zerwał pojedynczy biały płatek, który wirował w powietrzu. Ciekawe, 
czy   Erne   sama   dba   o   teren   wokół   domu,   czy   też   korzysta   z   pomocy 
ogrodnika? A może ma męża, który strzyże trawniki i przycina krzewy?

Kolejne ptaki przyłączyły się do ptasiego chóru. Wtem zza domu dobiegł 

wesoły śmiech dziecka. Michael zawahał się; korciło go, by sprawdzić, czy 
to w ogrodzie za domem Erne bawią się jakieś dzieci, ale nie bardzo mu 
wypadało   kręcić   się   po   czyimś   prywatnym   terenie.   Sytuacja   sama   się 
rozwiązała,   po   chwili   bowiem   dwóch   małych,   roześmianych   urwisów, 
pędząc,   ile   sił   w   nogach,   czmychnęło   obok   kwitnącego   rododendronu. 
Chłopcy biegli tak szybko, że Michaelowi jedynie mignęły przed oczami 
dwie   kolorowe   bluzy,   dwie   pary   zaplamionych   trawą   dżinsów   i   dwie 

background image

spłowiałe czapki baseballowe w kolorach drużyny Red Soxów.

Malcy byli w wieku przedszkolnym. Mogli mieć po pięć lat, co najmniej 

po pięć lat. Czyli Erne nie jest ich matką, bo pięć lat temu przebywała w San 
Pablo. Ale mogła chłopców zaadoptować albo być ich ciotką. Lub macochą. 
Tak,   chłopcy   mogą   przecież   być   synami   jej   męża   z   poprzedniego 
małżeństwa.

Mogło też być tak, że trafił pod niewłaściwy adres, że mieszkająca w 

tym domu kobieta wcale nie jest jego ukochaną Erne.

Utwierdził   się   w   tym   przekonaniu,   kiedy   zza   rogu   wyłoniła   się 

atletycznie zbudowana dziewczyna, przed którą malcy z piskiem uciekali. 
Miała   ciemne   włosy   związane   w   koński   ogon   i   ubrana   była   w   krótkie 
spodenki, bawełnianą bluzę i tenisówki. W niczym nie przypominała Erne. 
Ogarnęło go uczucie zawodu, ale i ulgi.

–   Wracajcie,   szelmy   jedne!   –   zawołała,   nieświadoma   tego,   że   na 

podjeździe   stoi   mężczyzna,   który   bacznie   się   jej   przygląda.   –   I   to 
natychmiast! Niech no tylko was dopadnę...

Mówiąc   to,   śmiała   się   do   rozpuku.   Najwyraźniej   srogi   ton   i   groźby 

stanowiły nieodłączną część zabawy. Chichocząc wesoło, chłopcy pognali 
za dom i znikli Michaelowi z oczu.

Oczywiście, dziewczyna bez trudu mogłaby ich dogonić, ale nie o to jej 

chodziło. Oparłszy ręce na biodrach, przystanęła na moment, żeby złapać 
oddech. W obszernej bluzie z napisem „Williams  College” wyglądała za 
młodo, by być matką tych dwóch urwisów. Ale kto wie? Coraz częściej 
nastolatki rodzą dzieci. Z drugiej strony może tylko wyglądała tak młodo? 
Może   już   dawno   skończyła   studia,   a   bluza   to   pamiątka   z   czasów 
studenckich?

Po chwili oddech się jej uspokoił. Odgarnęła za ucho kosmyk włosów i 

spojrzała   na   zegarek.   Chociaż   zza   domu   wciąż   dolatywał   śmiech 
rozbawionych chłopców, dziewczyna wzruszyła ramionami i odwróciła się 
w kierunku dziecięcego rowerku. Na widok obcego mężczyzny zamarła w 
pół kroku.

Nie   chcąc   wzbudzać   w   niej   lęku,   nie   ruszył   się   z   miejsca.   Jedynie 

wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że są puste, że nie trzyma w nich 
nic, co by mogło  służyć za broń. Nie wydawało mu  się, aby w jasnych 
spodniach i niebieskiej koszuli wyglądał jak bandyta. Dziewczyna jednak go 
nie znała i miała prawo się go obawiać.

background image

– Szukam pani Mary Elizabeth Kenyon – powiedział. Puściwszy rower, 

dziewczyna wyprostowała się.

– Nie ma jej – odparła krótko.
Z jej odpowiedzi wynikało jednoznacznie, że to nie ona jest tą Mary 

Elizabeth Kenyon, która mieszka pod tym adresem. Odważył się postąpić 
krok naprzód i opuścić ręce wzdłuż ciała.

– Nie orientuje się pani, kiedy wróci?
– A kim pan jest?
– Jej starym znajomym.
– Jak się pan nazywa?
Zawahał   się,   po   czym   uświadomił   sobie,   że   widząc   jego   wahanie, 

dziewczyna może nabrać podejrzliwości.

– Michael Molina – odparł.
–   Powiem,   że   pan   tu   był   –   rzekła,   ponownie   nachylając   się   nad 

rowerkiem.

Trochę się tego bał. Jeżeli kobieta, która tu mieszka, jest jego Erne i 

jeżeli dziewczyna w bluzie z Williams College powie jej, że pytał o nią 
Michael Molina, nie wiadomo, jak się Erne zachowa Może się zabarykaduje, 
a potem wystąpi do sądu o to, by zakazał Michaelowi się do niej zbliżać? 
Oczywiście, nic jej z jego strony nie groziło, ale po tym, jak postąpił pięć lat 
temu, wątpił, aby chciała się z nim widzieć. Miał zamiar rozegrać to nieco 
inaczej: po prostu pojawić się znienacka i nie dopuszczając jej do słowa, 
przeprosić ją i błagać o wybaczenie.

– Muszę się z nią zobaczyć. To ogromnie ważne – powiedział. Nie chciał 

swoim   uporem   wystraszyć   panny   z   Williams   College,   ale   pragnął   jej 
uzmysłowić, jak bardzo zależy mu na spotkaniu z Erne. – Szukam jej od 
dawna Dziewczyna zostawiła rower i przyjrzała się obcemu. Mierzyła go 
uważnie   wzrokiem,   jakby   próbowała   ocenić,   czy   coś   knuje.   Obdarzając 
dziewczę   najbardziej  ujmującym  uśmiechem,   na  jaki potrafił  się  zdobyć, 
obserwował, jak jej nieufność powoli topnieje.

– Zatrzymał się pan gdzieś w okolicy?
–   Tak   –   W   takim   razie   powiem   pani   Kenyon,   żeby   się   z   panem 

skontaktowała. W którym hotelu pan mieszka?

Zachowując kamienny wyraz twarzy, myślał nerwowo, co odpowiedzieć. 

Bo oczywiście nawet nie przyszło mu do głowy, żeby zarezerwować sobie 
pokój w hotelu. Kiedy wysiadł z samolotu, od razu na lotnisku w Bostonie 

background image

wynajął samochód i przyjechał prosto na Cullen Drive w Wilborough – pod 
adres, który otrzymał od Maggie Tyrell. Jak ostatni kretyn sądził, że kiedy 
tylko Erne go zobaczy i wysłucha, weźmie go w ramiona i zaproponuje u 
siebie gościnę.

Troszkę się pomylił, toteż teraz usiłował szybko odtworzyć w pamięci 

nazwy hoteli, które mijał po drodze.

– W „Holiday Inn” – odparł, modląc się w duchu, aby w hotelu znalazł 

się jakiś wolny pokój.

–   W   porządku.   Michael   Molina,   „Holiday   Inn”.   Na   pewno   wszystko 

przekażę.

– Proszę powiedzieć, że to bardzo ważne.
Zastanawiał się, czyjego głos zdradza napięcie, które on sam czuje. To 

było szaleństwo – uganiać się po tylu latach za kobietą, którą się kiedyś, nie 
z   własnej   winy,   skrzywdziło.   Może   należy   się   wycofać,   dalej   żyć 
wspomnieniami?   Lecz   doszedł   już   tak   daleko...   ,   –   Dobrze,   powiem   – 
obiecała znużonym tonem dziewczyna.

Ma   mnie   za   starego   nudziarza,   pomyślał,   albo   gorzej   za   intruza, 

burzyciela spokoju, może nawet przestępcę. Nie chciał dłużej narzucać się, 
upierać, prosić; by „je wystraszyć dziewczyny. Wiedział, że jeśli poczuje się 
zagrożona, on nic na tym nie zyska.

– Dziękuję. – Wsunął ręce do kieszeni spodni. – Będę bardzo wdzięczny. 

– Skinąwszy na pożegnanie głową, odwrócił się w stronę jezdni.

Już miał odejść, kiedy nagle w ogrodzie znów zabrzmiał wesoły chichot 

rozbrykanych chłopców. Na widok dziewczyny zaczęli wołać jeden przez 
drugiego:

– Widzieliśmy coś...
– Takie wielkie...
– Wielkiego potwora! – dokończyli razem, pękając ze śmiechu.
Dziewczyna   skrzyżowała   ręce   na   piersi   i   popatrzyła   sceptycznie   na 

malców. Z całej siły starała się zachować poważną minę, chociaż kąciki ust 
jej drgały.

– Potwora? Jaki był duży?
– Taki! – Jeden z chłopców rozciągnął szeroko drobne ramionka.
– Nie! Taki! – zademonstrował jego kolega.
– Nie! Taki! – zapiszczał pierwszy, usiłując rozłożyć ramiona jeszcze 

szerzej.

background image

– No dobra, już wiem – przerwała im dziewczyna. – Był bardzo, bardzo 

duży. A jakiego koloru miał włosy?

– Zielone! – zawołał pierwszy chłopiec.
– W kropki bordo! – zawołał drugi.
Jego odpowiedź tak bardzo się obu spodobała, że znów zaczęli pokładać 

się ze śmiechu.

Dziewczyna   spojrzała   porozumiewawczo   na   Michaela.   Nie   umiał 

powstrzymać   się   od   uśmiechu.   Zazwyczaj   dzieci,   nawet   te   najbardziej 
rozkoszne,   nie   robiły   na   nim   żadnego   wrażenia.   Nie   potrafił   docenić 
dziecięcej mądrości, którą wszyscy dorośli się tak zachwycali, a na widok 
uroczych szkrabów występujących w serialach telewizyjnych miał ochotę 
wyłączyć   odbiornik.   Jeżeli   sytuacja   tego   wymagała,   mógł   przez   chwilę 
podziwiać zdjęcie syna czy córki przyjaciół i nawet uczynić jakąś stosowną 
uwagę, ale to wszystko. Świat dzieci niewiele go obchodził.

Dziś jednak było inaczej. Po długim męczącym dniu, na który składała 

się pobudka w Berkeley, kilkugodzinny lot na drugi koniec kontynentu, a 
potem   jazda   samochodem   przez   ruchliwe   centrum   Bostonu   do   cichego, 
spokojnego miasteczka leżącego pół godziny dalej na północ, radosne piski 
dwóch rozbawionych chłopców podziałały na niego jak odprężający balsam.

Choć, prawdę mówiąc, trudno mu było całkiem się odprężyć. Znajdował 

się na Cullen Drive w Wilborough, ale nie miał pojęcia, co to oznacza. Czy 
spotka się z Erne? Jaka będzie jej reakcja? Czy nie zatrząśnie mu drzwi 
przed nosem?

No cóż... Mógł westchnąć głęboko, mógł zakląć siarczyście albo mógł 

uśmiechnąć   się   do   dwóch   małych   urwisów   o   bujnej   wyobraźni,   którzy 
rechotali,   trzymając   się   za   brzuchy.   Jeden,   ten   nieco   wyższy,   wreszcie 
przestał się śmiać. Zdyszany, szturchnął przyjaciela w bok i odwrócił się, 
gotów  pognać  za dom,   by  znów  zmierzyć  się  z  potworem  o włosach   w 
kropki   bordo.   W   momencie,   gdy   stanął   przodem   do   Michaela,   Michael 
ujrzał piwne oczy malca i serce podskoczyło mu do gardła.

Spod czapki baseballowej i burzy ciemnych włosów spoglądała na niego 

jego własna twarz.

– Bardzo mi przykro, pani Kenyon, ale naprawdę nie widzę możliwości 

– rzekł stanowczo urzędnik miejscowego banku County Savings and Trust 
odpowiedzialny za przyznawanie kredytów.

Erne przyjrzała  się swojemu  rozmówcy.  Był to nieopierzony młokos, 

background image

pewnie świeżo po studiach, w tanim garniturze. Podejrzewała, że studiował 
na   jakimś   kierunku,   po   którym   trudno   znaleźć   pracę,   toteż   szybko 
zrezygnował   z   marzeń   o   pasjonującym   zawodzie   i   zapisał   się   na   kurs 
bankowości. Poznawszy wszystkie prawa rządzące zasadami przyznawania 
kredytów, teraz jako urzędnik był władny zrujnować jej życie.

Wcześniej   próbowała   szczęścia   w   wielkich   bankach   o   zasięgu 

ogólnokrajowym,   które   nie   mają   żadnych   powiązań   z   Wilborough.   Ze 
wszystkich otrzymała uprzejmy list z odmową. Potem pomyślała sobie, że 
może jedyny miejscowy bank, istniejący tu od dawna i znający problemy 
tutejszej społeczności, będzie chciał jej pomóc. Przecież małym, lokalnym 
bankom powinno zależeć na tym, by klienci byli zadowoleni.

Jednakże   Ronald   Petit,   młody   urzędnik   kierujący   działem   kredytów, 

najwyraźniej   nie   podzielał   opinii,   że   zadowolenie   klientki   jest 
wystarczającym   powodem,   aby   naginać   czy   obchodzić   obowiązujące 
przepisy.

– Wynajmuję ten dom od trzech lat – powiedziała Erne. – Utrzymuję go 

w nienagannym stanie, dbam o ogród. Właściciel bardzo chętnie by mi go 
sprzedał. To byłoby najlepsze rozwiązanie dla wszystkich.

– Dla wszystkich oprócz banku County Savings and  Trust –  wyjaśnił 

Ronald Petit. – Pani Kenyon, dokładnie przestudiowałem pani podanie, ale 
nie widzę, w jaki sposób mogłaby pani spłacić pożyczkę. Mamy specjalne 
metody – oceniania tak zwanej „spłacalności” klientów i obawiam się, że 
pani nie przeszła  tego testu. Pani kontrakt ze szkołą wygasa  pod koniec 
roku...

– Tak, ale po trzech latach pracy, czyli właśnie pod koniec roku, mogę 

się starać o stały etat. Jestem przekonana, że szkoła mi go przyzna – rzekła, 
siląc się na pewność siebie, której wcale nie czuła.

– Może. Wprawdzie zarabia pani całkiem przyzwoicie...
–   w   głosie   mężczyzny   pobrzmiewał   tak   protekcjonalny   ton,   że   Erne 

miała ochotę pochylić się nad biurkiem i spoliczkować drania – ale nawet 
jeżeli   otrzyma   pani   etat,   wciąż   będzie   pani   miała   tylko   jedno   źródło 
dochodu.   Zdecydowana   większość   ludzi,   którzy   po   raz   pierwszy   kupują 
dom, ma dwa źródła.

Podniósł do oczu jej podanie. Po jakie licho? Przecież czytał je dziesiątki 

razy i pewnie za każdym razem krzywił się pod nosem, widząc liczby, które 
wpisała w odpowiednie rubryki.

background image

– Innymi słowy uważa pan, że powinnam zatrudnić się po godzinach w 

jakiejś budce z hamburgerami?

Matka   uczyła   ją,   że   sarkazm   nie   przystaje   damie,   Erne   jednak   była 

zdania, że czasem nie tylko przystaje, ale jest wręcz konieczny.

Pytanie   spłynęło   po   Ronaldzie   Peticie   jak   woda   po   gęsi.   Albo   był 

nieczuły na sarkazm, albo go nie zauważył.

–   Ma   pani   jedno   źródło  dochodu   oraz   sporo  wydatków.   Opieka   nad 

dzieckiem kosztuje...

– Za rok Jeffrey pójdzie do szkoły – wtrąciła szybko.
– Zmniejszą się wydatki na opiekunki.
– Nie o to chodzi. Główny problem polega na tym, że nie stać pani na 

wpłatę   pierwszej,   największej   raty.   Pani   oszczędności   są   znikome.   – 
Wykrzywił   się,   próbując   przywołać   na   wargi   współczujący   uśmiech.   – 
Wiele osób w pani sytuacji korzysta z pomocy bliskich. Może mogłaby pani 
poprosić rodziców o drobną pożyczkę...

– Nie – odparła zdecydowanie.
Nie mogłaby o nic poprosić rodziców. Po pierwsze, rodzice na pewno 

odmówiliby jej wszelkiej pomocy. A po drugie, wolałaby nadziać się na 
bagnet, niż zwrócić do nich o jakąkolwiek pomoc.

– Tak postępuje większość ludzi, którzy po raz pierwszy kupują dom.
– Nie jestem taka jak większość! – burknęła, po czym wzięła głęboki 

oddech,   by   się   uspokoić.   Wiedziała,   że   wykłócanie   się   z   urzędnikiem 
bankowym czy dogryzanie mu do niczego nie doprowadzi. – Nie sądzi pan, 
że  stosując  właśnie  takie zasady  przyznawania kredytów, pan, a zatem i 
pański bank, dyskryminujecie samotne matki?

Ronald Petit poderwał głowę.
– Nie bardzo rozumiem...
– Gdybym podjęła kolejną pracę, to by nie zmieniło sytuacji, prawda? 

Mówiąc o dwóch źródłach dochodów, ma pan na myśli dochody męża i jego 
pracującej żony. Zgadza się, prawda?

– Nie ukrywam, że w dzisiejszych czasach jest to jedno z ważniejszych 

kryteriów,   jakie   bierze   się   pod   uwagę   przy   przyznawaniu   kredytu   – 
przyznał.   Miał   niepewną   minę,   jakby   spodziewał   się,   że   klientka   zaraz 
postraszy go sądem.

– Powiedział pan, że jednym z powodów, dla którego mi odmówiono, 

jest to, że mam duże wydatki na dziecko.

background image

– Przykro mi, pani Kenyon. Muszę trzymać się przepisów. – Tym razem 

w jego głosie zabrzmiała autentyczna troska. – Gdybym mógł pozytywnie 
zaopiniować pani podanie, zrobiłbym to z największą przyjemnością. Ale 
nie mogę, regulamin mi zabrania. Gdyby chociaż zdołała pani zgromadzić 
więcej pieniędzy na pierwszą wpłatę, wtedy łatwiej byłoby pani spłacać raty. 
Ale   bez   tego   bank,   niestety,   nie   może   udzielić   pani   kredytu.   Takie   są 
przepisy.

– W porządku. – Nie zamierzała się płaszczyć, błagać o litość, zalewać 

się   łzami.   Chciała   wyjść   z   dumnie   uniesioną   głową,   bo   tylko   to   jej 
pozostało: poczucie godności.

Podziękowawszy urzędnikowi, wyszła z banku na zalaną słońcem ulicę. 

Próbowała się pocieszyć, że odmowa kredytu to nie najgorsza rzecz, jąkają 
w życiu spotkała. Mary Elizabeth Kenyon, prapraprawnuczka oficera armii 
konfederackiej,   który   stracił   lewą   nogę   oraz   farmę   podczas   wojny 
secesyjnej, potrafi sobie radzić z porażką. Umiejętność tę odziedziczyła po 
przodkach.   Kenyonowie   walczyli,   czasem   przegrywali,   ale   nigdy   się   nie 
załamywali  i nigdy  nie poddawali. Wstawali,  otrząsali  się  i maszerowali 
dalej.

Erne zdawała sobie jednak sprawę, że godność i duma nie zapewnią jej 

oraz Jeffreyowi dachu nad głową.

Dom na Cullen Drive idealnie się dla nich nadawał. Nie za duży i nie za 

mały,  miał  spory  trawnik,  po  którym  Jeffrey  mógł  ganiać   do  woli,  oraz 
piękny,   nasłoneczniony   ogród,   w   którym   hodowała   warzywa   i   kwiaty. 
Czynsz był średni, a właściciel miły i życzliwy. Erne najchętniej nigdzie by 
się stąd nie ruszała, dopóki Jeffrey nie dorośnie i nie wyprowadzi się do 
własnego domu, ale właściciel, który był starszym panem, upadł i złamał 
nogę   w   biodrze.   W   tej   sytuacji   postanowił   przenieść   się   do   Tempe   w 
Arizonie, żeby być bliżej syna i synowej. Nie stać go jednak było na kupno 
nowego domu w Tempe, jeżeli nie sprzeda domu w Wilborough.

–   Chciałbym,   złotko,   żebyś   w   nim   została   –   powiedział   do   Erne.   – 

Wszystkim byłoby wygodniej. Ty nie musiałabyś się przeprowadzać, a ja 
nie musiałbym korzystać z usług pośrednika od sprzedaży nieruchomości. 
Nawet obniżyłbym ci cenę o dziesięć tysięcy...

Cena była bardzo atrakcyjna. Niestety, Erne nie zarabiała tyle, by bez 

pożyczki mogła marzyć o własnym domu.

A więc czekają ją przenosiny. Musi rozejrzeć się za nowym dachem nad 

background image

głową, chociaż wiedziała, że nie znajdzie drugiego domu, który tak idealnie 
odpowiadałby   jej   potrzebom.   W   dodatku   przerażała   ją   myśl   o 
przeprowadzce   –   pakowanie   wszystkich   rzeczy   do   kartonowych   pudeł, 
wynajęcie   przewoźnika,   skrzyknięcie   paru   znajomych   do   pomocy. 
Przeprowadzka mogła być wspaniałą przygodą, jeżeli człowiek z własnej 
woli przenosi się w lepsze, ciekawsze miejsce. Ale ona nie przenosiła się z 
własnej woli; została do tego zmuszona.

Wzdychając   ciężko,   przewiesiła   torebkę   przez   ramię   i   ruszyła   przez 

parking w stronę swojego auta, ośmioletniego grata, którego kupiła przed 
trzema   laty,   kiedy   dostała   pracę   w   „Dębowym   Wzgórzu”.   Nie   szastała 
pieniędzmi,   przeciwnie,   żyła   bardzo   oszczędnie.   Za   każdym   razem,   gdy 
wkładała kluczyk do stacyjki, modliła się, aby silnik zapalił. Ubrania dla 
Jeffreya kupowała w sklepach z tanią odzieżą, a w supermarkecie zawsze 
korzystała   z   powycinanych   z   gazet   kuponów   oferujących   zniżki.   Latem 
dorabiała, udzielając dzieciom korepetycji. Na urlopy nie wyjeżdżała. W dni 
wolne   od   pracy   lub   podczas   wakacji   zabierała   synka   na   wycieczki   do 
muzeum techniki albo do pobliskiego Rockport na plażę. Jedyną rzeczą, na 
której   nie   oszczędzała,   było   przedszkole   Jeffreya.   „Słoneczny   Brzeg” 
uchodził za najlepszą tego typu placówkę w miasteczku, więc bez protestu 
wnosiła co miesiąc astronomiczne opłaty. Chciała zapewnić dziecku opiekę 
najbardziej profesjonalną z możliwych.

Kiedy się jest samotną kobietą mającą dziecko i dyplom nauczycielki, 

zaoszczędzenie   sumy   potrzebnej   do   wpłacenia   pierwszej   raty   na   kupno 
domu   to   zwykle   zadanie   ponad   siły.   Erne   robiła,   co   mogła,   ale   –   jak 
powiedział Ronald Petit – większość kobiet marzących o nabyciu domu albo 
pozostaje w związku małżeńskim, w którym obydwoje partnerzy zarabiają, 
albo zwraca się o pomoc do rodziców.

Erne   nie   mogła   zwrócić   się   do   rodziców.   Te   drzwi   były   przed   nią 

zamknięte, w dodatku na cztery spusty.

Wsiadła do samochodu. Skoro dała sobie radę, kiedy rodzina ją odtrąciła, 

da sobie radę i teraz, kiedy bank odrzucił jej podanie o kredyt. Nie miała co 
do tego żadnych wątpliwości. Mimo to, kiedy zatrzasnęła drzwi i oparła się 
na moment o kierownicę, poczuła, jak z oczu płyną jej łzy. Psiakość! Nie 
chce się przeprowadzać! Nie chce tracić domu na Cul len Drive! Nie chce 
być zdana na niczyją łaskę, zwłaszcza Ronalda Petita. Marzyła jedynie o 
małym, wygodnym gniazdku dla siebie i syna. Czy to naprawdę zbyt wiele?

background image

Zrobiło się chłodno. We wschodnim Massachusetts maj był dziwnym 

miesiącem; jednego dnia słońce przygrzewało tak jak w połowie sierpnia, 
innego zaś temperatura nie przekraczała piętnastu stopni. Dziś było w sam 
raz – na tyle ciepło, że można było otworzyć szeroko okna i, nie marznąc, 
słuchać   śpiewu   ptaków,   ale   na   tyle   rześko,   aby   wszystkich   nie   ogarnęła 
ospałość i lenistwo. Erne liczyła na to, że po pracy odbierze Jeffreya ze 
„Słonecznego Brzegu” i pojadą razem do parku, gdzie na specjalnym placu 
zabaw poustawiano mnóstwo kolorowych tub, zjeżdżalni i huśtawek. Jeffrey 
uwielbiał szaleć w tym małpim gaju, wspinać się na wieżę, udawać, że jest 
piratem. Ale kiedy o wpół do czwartej wychodziła ze szkoły, dogoniła ją 
sekretarka   Gwyn   z   wiadomością   od   Ronalda   Petita,   który   prosił,   by 
pofatygowała się do banku w sprawie kredytu.

Zamiast   więc   pojechać   po   synka,   wróciła   pędem   do   pokoju 

nauczycielskiego i zadzwoniła do Claire, która zgodziła się odebrać malca z 
przedszkola. Przed wyjazdem na studia często opiekowała się Jeffreyem. 
Erne nauczyła się na niej polegać, była więc niepocieszona, kiedy okazało 
się, że po skończeniu szkoły średniej dziewczyna zamierza studiować z dala 
od Wilborough. Na szczęście przyjechała na lato do domu, a ponieważ nie 
miała   zbyt   dużo   pieniędzy,   powiedziała,   że   chętnie   podreperuje   swój 
skromny   budżet.   Jeffrey   znał   dziewczynę   i   bardzo   ją   lubił   –   to   było 
najważniejsze.

Siedząc w samochodzie, Erne potarła sztywny kark. Gdyby musiała się 

wyprowadzić z Cullen Drive, czy  straciłaby  Claire jako opiekunkę?  Czy 
gdyby zamieszkała  z Jeffreyem na drugim końcu miasta  lub wręcz poza 
miastem, czy Claire opłacałoby się jechać taki kawał, żeby przez dwie lub 
trzy godziny pobyć z dzieckiem?

Nie miała siły o tym myśleć. Głowa pękała jej z bólu, a w sercu czuła 

nieprzyjemny   ucisk.   Kotłowały   się   w   niej   różne   emocje:   złość,   strach, 
smutek.   Jako   młoda   dziewczyna   porzuciła   wygodny,   elegancki   świat   i 
wyjechała   tysiące   kilometrów   od   domu,   by   pomagać   biednym, 
podświadomie   jednak   wierzyła,   że   w   wieku   mniej   więcej   trzydziestu   lat 
znów zakosztuje takiego życia, jakie znała dawniej. Sądziła, że wróci do 
Stanów, do ukochanej Wirginii, że dalej będzie uczyła w szkole i udzielała 
się społecznie, ale że będzie miała męża, czyli dwa źródła dochodów, że 
będzie mieszkała  w ładnym domu,  jadła na ładnych talerzach, że będzie 
wychowywała   dzieci,   nie   martwiąc   się   o   ich   potrzeby   materialne   oraz 

background image

wyjeżdżała zimą na urlop – na wyspy Bahama lub na narty do Lake Tahoe.

Nigdy, przenigdy nie przyszło jej do głowy, że wróci do Ameryki w 

ciąży, porzucona przez kochanka. Ale nie żałowała krótkiego, płomiennego 
romansu, bo dał jej coś bezcennego, coś, na co nie liczyła, a z czego nie 
zrezygnowałaby za żadne skarby świata. Może nie miała własnego domu z 
ogródkiem ani męża, który przynosi pensję, może nie spędzała zimą urlopu, 
wygrzewając się na plaży lub szalejąc na stokach, miała za to cudownego 
syna.

W godzinach szczytu spokojne i zazwyczaj puste ulice Wilborough były 

prawie zakorkowane. Wozy poruszały się w żółwim tempie. Jednakże Erne 
nie przeszkadzała powolna jazda, zwłaszcza o tej porze roku, gdy kwitły 
posadzone wzdłuż jezdni żonkile i nawłoć, a rododendrony wyglądały tak, 
jakby ktoś pomalował ich grube, mięsiste liście różową farbą. Nie miała w 
samochodzie klimatyzacji, ale to też jej nie przeszkadzało. Lubiła jeździć z 
otwartym oknem, tak by do środka wpadało świeże powietrze. Po szarej, 
ponurej   zimie,   która   w   Massachusetts   ciągnęła   się   w   nieskończoność, 
mieszkańcy Nowej Anglii zawsze z utęsknieniem oczekiwali wiosny.

Te pięć kilometrów z banku w centrum miasta do domu na Cullen Drive 

zajęło   Erne   dwadzieścia   minut,   ale   nareszcie   była   już   na   miejscu. 
Zwolniwszy,   pomachała   do   Glenna   Drinana   z   naprzeciwka,   i   nagle 
zauważyła   jakiś   obcy   samochód   przed   domem   Drinanów;   stał   w   takim 
miejscu, że musiała wjechać na własny podjazd nieco ciaśniejszym łukiem 
niż zazwyczaj. Była wdzięczna Claire, że zostawiła drzwi do garażu otwarte. 
Obiecywała sobie, że kiedyś, gdy będzie bogata, zainstaluje w garażu drzwi 
zdalnie sterowane. Oczywiście zainstaluje, gdy już kupi dom...

W garażu było ciemno, chłodno, a w powietrzu unosił się cierpki zapach 

nawozów sztucznych. To niesprawiedliwe, pomyślała, aby bank odmawiał 
kredytu komuś, kto tak pieczołowicie dba o wynajmowany przez siebie dom 
z ogrodem. Który z lokatorów użyźnia nawozem trawę? Na ogół najemca 
troskę o ogród pozostawia właścicielowi, a ten opłaca ogrodnika. Ona zaś 
obiecała właścicielowi, że wszystkim zajmie się sama. W zamian on obiecał 
nie podwyższać jej czynszu.

Kochała ten dom. Tu, na Cullen Drive, zapuściła korzenie i nie chciała 

się stąd nigdzie przenosić.

Czując, jak łzy znów podchodzą jej do gardła, szybko wzięła się w garść. 

Nie może sobie pozwolić na płacz. Jeffrey nie powinien widzieć, jak bardzo 

background image

zasmucają myśl o przeprowadzce. Nie miała jednak pojęcia, w jaki sposób 
wytłumaczyć mu „radosną” zmianę w ich życiu: że muszą porzucić swój 
dom, zamieszkać z dala od Claire i z dala od Adama Kesslera, który był 
najlepszym przyjacielem chłopca.

Po paru minutach wysiadła z samochodu, zabrała z tylnego siedzenia 

torbę i wyszła na zewnątrz, przekonana, że w tak piękne, ciepłe popołudnie 
Jeffrey nie wyleguje się przed telewizorem. Nie słyszała jednak jego głosu. 
Może razem z Adamem bawią się za domem w piratów? Często udawali, że 
stojący na werandzie stół z sekwoi to piracki okręt.

Już zamierzała skręcić za dom i sprawdzić, co się tam dzieje, kiedy nagle 

kątem oka zauważyła jakiś ruch po drugiej stronie ulicy. Obejrzawszy się, 
zobaczyła,   że   mężczyzna,   który   siedział   w   aucie   zaparkowanym   przed 
domem Drinanów, rusza w jej kierunku.

Patrzyła, jak przechodzi przez jezdnię. Miał lekki, sprężysty chód, plecy 

proste, lewą rękę opuszczoną wzdłuż ciała; w prawej trzymał przewieszoną 
przez ramię marynarkę. Ubrany był w spodnie koloru khaki i rozpiętą pod 
szyją niebieską koszulę.

Może   strój   mężczyzny   nie   rzucał   się   w   oczy,   ale   nie   sposób   było 

powiedzieć tego o nim samym. Włosy miał czarne jak heban, cerę śniadą, 
oczy   jak   dwa   węgle.   Erne   stała   jak   zahipnotyzowana.   Znała   tę   twarz   o 
wyraźnie   zaznaczonej   szczęce   i   ładnie   zarysowanych   ustach,   znała   tę 
szczupłą sylwetkę i sprężysty krok.

Michael...
Zamknęła   oczy.   Kiedy   je   ponownie   otworzyła,   mężczyzna   był   kilka 

metrów   bliżej;   jego   długie   nogi   w   błyskawicznym   tempie   pokonywały 
dzielącą ich odległość.

Michael...
Miała ochotę krzyknąć. Miała ochotę uciec, schować się. Miała ochotę 

złapać Jeffreya, zamknąć go w domu, zabarykadować drzwi. Nie miała zaś 
ochoty na spotkanie z Michaelem. Nie życzyła sobie widzieć go ani z nim 
rozmawiać. Już dawno wykreśliła go z życia.

Był na podjeździe. Sześć kroków od niej. Pięć. Cztery. Kiedy dzieliły ich 

trzy, przystanął; dzięki Bogu, bo gdyby zbliżył się jeszcze o krok lub dwa, 
nie wytrzymałaby. Albo by zemdlała, albo odwróciła się i zaczęła uciekać.

– Erne – szepnął.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Nie miała 

background image

temu   człowiekowi   nic   do   powiedzenia.   Zresztą   dobrze   wiedziała,   że 
rozmowa nic nie da.

– Szukałem cię – rzekł, podchodząc krok bliżej.
Powiedz mu, żeby zostawił cię w spokoju, rozkazała sobie w myślach. 

Powiedz, że trzeba mieć nie lada tupet, żeby pojawić się znienacka po tylu 
latach. Powiedz, że życzysz mu długiego życia obfitującego w nieszczęścia, 
a   potem   długiej,   powolnej   śmierci.   Powiedz,   żeby   się   natychmiast   stąd 
wyniósł, bo inaczej wezwiesz policję.

– Ponad rok temu  zacząłem cię szukać.  – Najwyraźniej uznał, że jej 

milczenie oznacza, iż jest gotowa go wysłuchać. – W końcu zgłosiłem się do 
agencji detektywistycznej.

– Aha.
Aha?   Nie   poznawała   samej   siebie.   Facet,   który   zniszczył   jej   życie, 

zjawia się nieoczekiwanie, oznajmiając, że znalazł ją dzięki pomocy agencji 
detektywistycznej, a ona kiwa głową i ochrypłym głosem burczy „Aha”? 
Oszalała!

– Czy moglibyśmy porozmawiać?
W przeciwieństwie do niej, nie miał problemów z doborem słów. Mówił 

normalnie, okrągłymi zdaniami, nie tak jak ona, która potrafiła się zdobyć 
tylko na jedno bezsensowne „Aha”.

Wzięła siew garść. W San Pablo nigdy język jej kołkiem nie stawał. 

Przeciwnie, od początku świetnie się dogadywali.

– Nie – odparła. – Nie moglibyśmy.
– Tęskniłem za tobą.
– Ja za tobą nie.
Łzy znów zawisły jej na rzęsach. Chciała złożyć je na karb słońca, które 

raziło   ją   w   oczy,   potem   na   karb   nieudanej   wizyty   w   banku,   gdzie 
odmówiono   jej   kredytu,   ale   wiedziała,   że   się   oszukuje.   Tamte   łzy   były 
zupełnie inne – wyrażały frustrację, żal i smutek. Te zaś były wyrazem bólu 
i głęboko skrywanej złości. Były łzami kobiety skrzywdzonej, której przed 
laty złamano serce, kobiety, która bała się, aby człowiek, który sprawił jej 
tak wielki i bolesny zawód, znów nie chciał wtargnąć w jej życie.

–   Proszę,   odejdź.   Zostaw   mnie   –   szepnęła,   żałując,   że   nie   umie   się 

zdobyć na bardziej władczy, rozkazujący ton.

Nie   chcąc   podnieść   głowy,   aby   Michael   przypadkiem   nie   dojrzał   jej 

lśniących od łez oczu, zrobiła krok w stronę domu. Zacisnął rękę na jej 

background image

nadgarstku. Palce miał ciepłe, silne. Ich dotyk sprawił, że poczuła do niego 
jeszcze większą nienawiść.

Odwróciła się. Stał blisko, zbyt blisko. Jego czarne oczy przenikały ją na 

wskroś. Nie wiedziała, gdzie się podziać, a bardzo chciała przed nimi uciec.

– Widziałem chłopca – oznajmił.

background image

Rozdział 2 

Poczuła,   jak   coś   się   w   niej   zamyka,   z   hukiem   zatrzaskuje.   Jakieś 

wewnętrzne   drzwi   broniące   dostępu   do   jej   świata.   Michael   Molina   nie 
przekroczy progu domu, w którym ona mieszka z dzieckiem. Po prostu mu 
na to nie pozwoli.

Patrząc   na   niego   w   ciepłym,   złocistym   blasku   zachodzącego   słońca, 

przypomniała sobie tamten dzień przed pięcioma laty, kiedy ujrzała go po 
raz pierwszy na rynku w San Pablo. Widok tak przystojnego mężczyzny 
sprawił, że przeszły ją ciarki. Michaelowi daleko było do ideału męskiej 
urody,  każda  rzecz   –  usta,  czoło,   broda  –  była  zupełnie   przeciętna,  lecz 
razem tworzyły niezwykle atrakcyjną całość. Erne nie mogła oderwać oczu 
od   jego   czarnych   brwi,   prostego   nosa,   lekko   zapadłych   policzków, 
oliwkowej cery i szczupłej sylwetki o pełnych wdzięku ruchach.

Nie zmienił się w ciągu tych pięciu lat. Wciąż był tak samo przystojny, o 

spojrzeniu równie tajemniczym jak dawniej; jego oczy zdawały się wszystko 
widzieć,   a   niczego   nie   zdradzać.   Znała   to   spojrzenie;   napotykała   je 
codziennie,   gdy   patrzyła   na   swojego   synka,   gdy   go   rano   budziła   i   gdy 
wieczorem układała do snu.

Ale Michael nigdy się tego nie dowie; nie dowie się, co ona widzi i 

czuje, kiedy spogląda na małego Jeffreya. Jeśli chodzi o chłopca, Michael 
nie ma do niego żadnych praw. Kiedy pięć lat temu ją porzucił, zaprzepaścił 
wszystko; szansę na wspólną przyszłość, prawo do dziecka, miejsce w jej 
sercu.

Nie potrafiła jednak powiedzieć mu tego wprost. Była zbyt wściekła, aby 

znaleźć właściwe słowa, zbyt przerażona, aby je głośno wypowiedzieć i zbyt 
świadoma bliskości Michaela, by logicznie myśleć. Od ręki, którą zacisnął 
na   jej   nadgarstku,   promieniowało   jakieś   dziwne   ciepło.   Dlaczego   jej   nie 
puszcza? Miała ochotę wyrwać mu się, uciec do domu, zatrzasnąć drzwi.

– Czy on jest mój?
– Nie – odparła zgodnie z prawdą.
Dawca spermy jest dawcą spermy. To, że mężczyzna zapłodnił kobietę, 

nie czyni go automatycznie ojcem. Jeffrey był jej synem, nie Michaela.

– Jest do mnie podobny.

background image

– Jest podobny do wielu osób.
Nie   dając   po   sobie   poznać,   jak   bardzo   przeszkadza   jej   jego   dotyk, 

próbowała uwolnić nadgarstek. Bezskutecznie.

– Jak ma na imię?
– Odejdź, proszę – rzekła cicho, patrząc mu w oczy. – Nie mamy sobie 

nic do powiedzenia. Zostaw mnie.

– Ile ma lat? – spytał, ignorując jej słowa.
– Odejdź, Michael.  Tu  nie  ma  dla ciebie miejsca.  Zniżywszy  wzrok, 

ruchem głowy wskazała na swój uwięziony nadgarstek. Michael westchnął i 
cofnął rękę. Chociaż już jej nie trzymał, nie potrafiła zrobić kroku, pożegnać 
się,   skierować   do   domu.   W   nozdrza   uderzył   ją   leśny,   korzenny   zapach 
mydła, jakiego Michael używał. Zawsze pachniał czysto i świeżo, nawet w 
najbardziej parne, gorące dni.

Próbowała wmówić w siebie, że nie cierpi tak wonnych zapachów. Że 

nie podobają się jej jego długie nogi, szczupłe biodra, czarne włosy. I czarny 
charakter.

– Chciałem cię przeprosić za San Pablo.
Brzmiało to szczerze, jakby naprawdę żałował swojego postępowania. 

Lecz Erne nie była już tą samą młodą, naiwną dziewczyną, co wtedy; nie 
wierzyła mu.

–   To   nie   ma   teraz   najmniejszego   znaczenia   –   oznajmiła,   wzruszając 

ramionami.

– Ależ ma. Właśnie dlatego cię szukałem. Szukałem cię ponad rok.
–  W  takim  razie  zmarnowałeś  rok.  –  Z   jej  głosu   przebijały   zarówno 

złość, jak i smutek. – San Pablo należy do przeszłości. Ja mam swoje życie, 
ty swoje. A teraz wybacz, ale chciałabym wrócić do domu... – do domu, z 
którego wkrótce będzie musiała się wyprowadzić – i zająć się synem.

Synem,   który   zawsze   będzie   jej   dzieckiem.   Nic   tego   nie   zmieni,   ani 

odmowna decyzja urzędnika bankowego, ani niespodziewane pojawienie się 
Michaela.

Ogromnym  wysiłkiem  woli odwróciła  się  i pomaszerowała  do  domu. 

Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi – cicho, choć miała ochotę nimi 
trzasnąć. Nie odważyła się wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy Michael 
nadal stoi na podjeździe. Nawet jeśli jeszcze nie odszedł, wolała o tym nie 
wiedzieć.

– Jeffrey! – zawołała.

background image

Z kuchni mieszczącej się na drugim końcu korytarza, który ciągnął się 

wzdłuż salonu, wyłoniła się Claire. W tenisówkach na nogach poruszała się 
niemal bezgłośnie.

– Bawi się z Adamem. Pomyślałam sobie, że możemy go zaprosić...
– Słusznie. – Erne skierowała się w jej stronę.
– Są w pokoju Jeffreya – kontynuowała dziewczyna, wchodząc za Erne 

do kuchni.

Erne rzuciła torbę na stół i oparła się bezsilnie o blat.
– Ganiali po ogrodzie, ale... Pojawił się jakiś obcy mężczyzna. ..
Erne popatrzyła wyczekująco.
– Pytał o panią. Najpierw prosił, żeby  pani do niego zadzwoniła, do 

hotelu   „Holiday   Inn”,   a   potem   chyba   postanowił   na   panią   poczekać,   bo 
wsiadł do samochodu i cały czas gapił się na dom. Więc kazałam chłopcom 
wrócić do środka.

Erne skinęła głową, wyrażając pochwałę, po czym sięgnęła do torby i 

zaczęła szukać portmonetki.

– Rozmawiałam z nim – rzekła. – Myślę, że już odjechał.
Oby, dodała w duchu. Nie chciała mieć z nim do czynienia.
–   Powiedział,   że   jest   pani   starym   przyjacielem   –   podjęła   Claire.   – 

Przystojny facet, prawda? Ale... to dziwne, trochę mi przypomina Jeffreya. 
Mają takie same oczy, takie samo spojrzenie. Aha, zapisałam jego nazwisko.

Podała Erne notes, w którym widniało imię i nazwisko Michaela oraz 

nazwa hotelu.

–   Pan   Molina   jest   moim   starym   znajomym,   ale   na   pewno   nie 

przyjacielem.   – Erne wyrwała  z notesu   zapisaną  kartkę i  wrzuciła ją  do 
kosza   na   śmieci.   Następnie   wyjęła   z   portmonetki   banknot 
dziesięciodolarowy, by zapłacić dziewczynie za dwugodzinną opiekę nad 
dzieckiem.  – Dzięki, Claire. Za to, że przyjechałaś  i za to, że zagoniłaś 
chłopców   do   domu,   kiedy   pojawił   się   ten   człowiek.   Bardzo   mądrze 
postąpiłaś.

Dziewczyna wzięła pieniądze, uśmiechając się z wdzięcznością.
– Wie pani, ja nie dlatego... On nie zachowywał się podejrzanie ani nic. 

Po prostu, sama nie wiem... Chyba wystraszyłam się jego spojrzenia. I tego, 
że nie chciał odejść.

– Rozumiem.
Erne wiedziała, dlaczego Michael ociągał się z odejściem. Dlatego, że 

background image

zobaczył  Jeffreya,   że   dostrzegł   podobieństwo   między   sobą   a  chłopcem  i 
postanowił  zbadać tę  sprawę. Niech go szlag  trafi. Jeżeli  widok chłopca 
wywołał w nim wyrzuty sumienia, tęsknotę, żal za tym, co było i co mogło 
trwać dalej, to trudno. Sam jest sobie winien. Jej to ani nie dotyczy, ani nie 
interesuje.

Interesowało   ją   zupełnie   co   innego:   znalezienie   nowego   domu,   który 

byłby   w   zasięgu   jej   możliwości   finansowych.   Na   tym   właśnie   musi   się 
skoncentrować. Michael ze swymi spóźnionymi przeprosinami do niczego 
nie jest jej potrzebny.

Claire przyglądała się jej z namysłem.
– Mogę odprowadzić Adama – zaoferowała. Erne posłała dziewczynie 

uśmiech.

– Dzięki, kochanie. Byłabym ci bardzo zobowiązana. – Nie – miała siły 

sama odprowadzać chłopca Czuła się jak przekłuty balon. Ponieważ jednak 
nie   lubiła   nikomu   pokazywać   się   w   takim   stanie,   nawet   nastoletniej 
opiekunce   do   dziecka,   starała   się   otrząsnąć   z   przygnębienia.   –   Pójdę   po 
niego – powiedziała, kierując się do pokoju syna.

Zanim jeszcze dotarła na miejsce, usłyszała wesoły chichot. Zapukała 

cicho do drzwi, po czym uchyliła je. Chłopcy toczyli walkę na dinozaury. 
Jeffrey w jednej ręce trzymał plastikowego stegozaura, w drugiej ceratopsa, 
zaś jego przyjaciel Adam uzbrojony był w pachycefalozaura i ankylozaura. 
Podłoga   zawalona   była   barwnymi   klockami   i   zrzuconymi   z   łóżka 
poduszkami. Chłopcy śmiali się do rozpuku – ilekroć na siebie spojrzeli, 
dostawali  kolejnego   ataku   śmiechu   –   toteż   wałka   przebiegała   dość 
bezkrwawo.

Przez chwilę Erne stała w progu, przyglądając się zabawie. Pokój był 

niezwykle   kolorowo   urządzony:   na   łóżku   leżała   wygnieciona   wiśniowa 
kapa,   nad   którą   wisiał   barwny   rysunek   przedstawiający   arkę   Noego   – 
zwierzęta przyczepione były na rzepy, tak by Jeffrey  mógł je odrywać i 
ustawiać na nowo. W rogu stało biurko o białym blacie i trzech szufladach: 
czerwonej,   niebieskiej   i   zielonej.   Erne   kupiła   je   za   bezcen   w   sklepie 
należącym do Armii Zbawienia, tam też kupiła regał na książki, po czym 
papierem   ściernym   starła   podrapany   lakier   i   pomalowała   oba   meble   w 
wesołe, jaskrawe kolory. Komodę, w której trzymała pościel i swetry syna, 
kupiła z kolei na targu staroci; w domu oczyściła ją, pomalowała białą farbą, 
którą następnie pokryła malunkami balonów.

background image

Stojące naprzeciw łóżka półki wypełniały aż po brzegi skarby Jeffreya: 

były   wśród   nich   plastikowe   ciężarówki,   klocki   lego,   małe   samochodziki 
różnych marek, dwa pluszowe misie – Pimpuś i Marudek – gry planszowe, z 
tuzin dinozaurów oraz dużo książek. Książki z obrazkami, książki do nauki 
alfabetu,   kilka   prostych   książeczek,   które   Jeffrey   sam   już   potrafił 
przeczytać, i książki, które ona czytała mu na dobranoc. Właśnie byli w 
połowie „Kubusia Puchatka”, który leżał na najwyższej półce, z wystającą 
spomiędzy stron zakładką. Na myśl o tym, że będzie musiała spakować do 
pudeł wszystkie rzeczy syna, po czym rozpakować je w innym pokoju i 
innym domu, Erne ogarnęła czarna rozpacz. Gdzie znajdzie drugi tak ładny, 
słoneczny pokój? Pokój narożny, o oknach w dwóch ścianach? Pokój, w 
którym Jeffrey czułby się tak dobrze?

–   Adam   musi   już   iść   do   domu   –   poinformowała   chłopców.   – 

Sprzątnijcie, proszę, bałagan.

–   A   nie   może   zostać   z   nami   na   kolację?   –   spytał   Jeffrey,   patrząc 

błagalnie na matkę.

Zacisnęła usta. Ileż to razy zwracała synowi uwagę, żeby nie zapraszał 

kolegów na kolację czy nocleg, nie pytając jej wcześniej o zgodę. Co jak co, 
ale dziś nie miała ani siły, ani ochoty na gości, nawet jeśli gościem był 
pięcioletni   chłopiec,   a   kolacja   składała   się   z   klusek   posypanych   tartym 
serem.

– Przykro mi, ale nie – odparła, siląc się na spokój. – Claire odprowadzi 

Adama do domu.

– Ojej, a myśmy już wszystko sobie zaplanowali – powiedział Jeffrey, 

wciąż ściskając w rączkach dinozaury. – Chcieliśmy urządzić piknik...

– W ogródku – dodał Adam.
– Żeby być bliżej potwora.
– Jakiego potwora? – spytała Erne.
– Tego na dworze.
– Natychmiast stanął jej przed oczami obraz Michaela. Czy to on jest 

potworem, o którym mówią? Czy ich przestraszył? Czy próbował z nimi 
rozmawiać? Rany boskie, chyba nie wyjawił Jeffreyowi, kim jest?

– Tego, który ma włosy w kropki bordo – ciągnął Jeffrey – i mieszka na 

jabłoni.

–   Chcieliśmy   go   nakarmić   –   wyjaśnił   Adam.   –   Podzielić   się   z   nim 

kolacją. Bo z biednymi trzeba się dzielić.

background image

Odetchnęła z ulgą, słysząc, że włochatym potworem w kropki bordo jest 

jakiś mieszkaniec rosnącej za domem jabłoni. Lepsze to, niż gdyby miał się 
nim okazać mężczyzna, który już raz przewrócił jej życie do góry nogami i 
który z łatwością może to zrobić po raz drugi.

–   Obawiam   się,   że   dziś   potwór   musi   pogłodować   –   rzekła   –   albo 

zadowolić się jabłkami.

– Jeszcze nie ma jabłek – zauważył Jeffrey. – Są same kwiatki.
–  To niech zje  kwiatki.  Zresztą  wiecie,  co  potwory najchętniej jedzą? 

Małych chłopców, którzy nie chcą sprzątnąć bałaganu, jaki narobili. Więc 
jak?

Przystąpili do  porządków,  więcej  już  nie marudząc.  Podejrzewała,  że 

Jeffrey od początku wiedział, że nie pozwoli Adamowi zostać na kolację – 
choćby dlatego, że wcześniej jej o to nie spytał. Schyliwszy się, zaczęła im 
pomagać.   Nie   chciała,   by   Claire   musiała   zbyt   długo   czekać,   poza   tym 
marzyła   o   tym,   żeby   wszyscy   się   wynieśli;   pragnęła   być   sama,   sama   z 
synem.

Potrzebowała spokoju i wytchnienia. Nawet po wyjściu Claire i Adama – 

machając im w drzwiach na pożegnanie, zauważyła, że Michael również 
odjechał   –   wciąż   była   zdenerwowana.   Rozmowa   w   banku,   a   potem 
spotkanie   z   Michaelem   wytrąciły   ją   z   równowagi.   Jeszcze   do   siebie   nie 
doszła.

Michael odjechał, ale nie zniknął z jej życia. Nie widząc go, czuła jego 

obecność, jego bliskość, zupełnie jakby był niewidocznym cieniem, jakby 
znajdował się poza zasięgiem jej wzroku, ale krążył gdzieś nieopodal. Na 
samą myśl o tym drętwiała z przerażenia.

Z   odmową   kredytu,   a   co   za   tym   idzie,   z   utratą   domu,   umiałaby   się 

pogodzić. Wiedziała, że kiedy nadejdzie czas, spakuje się i wyprowadzi, 
niechętnie, wbrew sobie, ale zrobi to, pocieszając się, że nie ma tego złego, 
co by na dobre nie wyszło. Może uda się jej wynająć mieszkanie na terenie 
jednego z tych niedużych osiedli z basenem? Wtedy latem Jeffrey mógłby 
codziennie pływać. Może w sąsiedztwie mieszkałoby więcej dzieci w jego 
wieku, do których sam mógłby chodzić w odwiedziny? Może czynsz byłby 
niższy? Może do sklepów byłoby bliżej?

Co z tego, że nowy dom nie miałby ogródka, w którym rosłaby dzika 

jabłoń, a na tej jabłoni mieszkałby potwór w kropki bordo? Bez ogródka i 
jabłoni można spokojnie żyć. Tak, z przeprowadzką sobie poradzi; w końcu 

background image

radziła   sobie   z   większymi   problemami.   Lecz   nie   była   w   stanie 
skoncentrować się na tym, co ją niedługo czeka, na zmianie domu, zmianie 
otoczenia. Wszystkie jej myśli krążyły wokół Michaela.

Jak ją odnalazł? I dlaczego w ogóle zaczął jej szukać? Czego od niej 

może chcieć?

Czekając, aż woda zagotuje się w garnku, a Jeffrey oskrobie marchewkę, 

Erne usiłowała przeanalizować całą sytuację. Wiedziała, że Michael nie miał 
pojęcia   o   istnieniu   chłopca,   więc   to   nie   z   jego   powodu   rozpoczął 
poszukiwania.   Na   pewno   nie   zdobył   adresu   od   jej   rodziców,   ponieważ 
nienawidzili   go   za   to,   co   zrobił   ich   ukochanej   córeczce,   ukochanej,   a 
jednocześnie przez nich pogardzanej.

Na co liczył? Że znów połączy ich płomienny romans?  Że po pięciu 

latach rozłąki Erne rzuci mu się w ramiona? Dlaczego jego spojrzenie wciąż 
miało   na  nią   tak   hipnotyczny   wpływ?   Dlaczego   jego   dotyk  sprawiał,   że 
czuła   się   zdenerwowana,   niepewna?   Dlaczego   w   jego   obecności   traciła 
panowanie nad sobą?

– Ta marchewka jest za śliska – powiedział z pretensją w głosie chłopiec. 

– Wypada mi z rąk.

Gdyby nie była tak zmęczona, tak zaaferowana niespodziewaną wizytą 

Michaela, zostawiłaby makaron – przecież nie musi go stale mieszać – i 
pomogłaby   dziecku.   Pokazałaby   mu,   jak   trzymać   marchewkę,   a   jak 
obieraczkę. Nie miała jednak siły cokolwiek demonstrować; lekcję obierania 
marchwi postanowiła odłożyć na kiedy indziej.

– Zostaw, kochanie. Sama się tym zajmę.
– To co chcesz, żebym teraz zrobił?
Odpowiedzi   udzieliła   synowi   w   myślach:   obiecaj   mi,   że   będziesz 

lepszym człowiekiem niż twój ojciec. Obiecaj, że nigdy nie znikniesz bez 
słowa. Obiecaj, że będziesz uczciwy, szlachetny, i że będziesz mnie kochał 
choć w połowie tak, jak ja kocham ciebie.

– Możesz zebrać obierki i nakarmić nimi potwora.
Uradowany   chłopiec   zgarnął   ze   stołu   cienkie   marchewkowe   skórki   i 

wybiegł na dwór. Obserwowała go przez okno – tam za domem był jego 
azyl,   miejsce,   gdzie   czuł   się   dobrze,   bezpiecznie.   Jego   własny   prywatny 
świat, otoczony gęstym żywopłotem, porośnięty trawą, drzewami. Świat, w 
którym żyły komary i barwne motyle, w którym leżał waż do polewania się 
wodą i w którym stał stół z sekwoi służący za piracki okręt.

background image

Gdzie   znajdą   drugie   takie   miejsce?   Drugi   tak   idealny   dom?   Gdzieś 

daleko, odpowiedziała sama sobie. Gdzieś, gdzie nie odnajdzie ich Michael. 
Westchnęła ciężko.

Okazało się, że „Holiday Inn” dysponuje wolnymi  pokojami,  chociaż 

teraz nie miało to większego znaczenia. Widział się już z Erne, przez chwilę 
z   nią   rozmawiał   i,   sądząc   po   jej   reakcji,   raczej   się   nie   spodziewał,   by 
próbowała się z nim skontaktować.

Wyciągnąwszy się na łóżku, zacisnął powieki. Wciąż widział ją przed 

oczami. Była równie piękna jak dawniej. Nadal chodziła wyprostowana, z 
wysoko uniesioną głową, przeszywając rozmówcę wnikliwym, badawczym 
spojrzeniem. Nadal jednak nie potrafiła ukrywać uczuć. Gdy tylko wbiła w 
niego wzrok, ujrzał w jej oczach wrogość, zaciekłość, niechęć.

Pięć lat temu zachował się wobec niej bardzo brzydko; nic dziwnego, że 

nie ucieszyła się na jego widok. Ale przyjechał z przeprosinami i Erne, którą 
znał przed pięcioma laty, dałaby mu szansę wyjaśnić, co się stało. Z drugiej 
strony tamta dawna Erne nie miała kilkuletniego dziecka...

Nie potrafił pogodzić się z myślą, że prawdopodobnie przed wyjazdem z 

San Pablo spłodził dziecko i przez tyle lat nic o tym nie wiedział. Żałował, 
że Erne jakoś się z nim nie skontaktowała. Chociaż nie bardzo miała jak. 
Wyjechał bez uprzedzenia, nie zostawiając adresu. Gdyby wiedział, że jest 
w ciąży, nie uchylałby się od odpowiedzialności. Ona pewnie nawet nie 
próbowała go odszukać. Pomyślała, że ktoś, kto jest takim lekkoduchem, kto 
znika bez słowa wyjaśnienia i na kim nie można polegać, weźmie nogi za 
pas, gdy tylko usłyszy o dziecku.

Dziecko. Chłopiec. Czyżby jego syn?
Może.
Powiedziała, że mały jest podobny do wielu osób. Michael widział go 

tylko przez chwilę, dosłownie przez sekundę, zanim dziewczę z Williams 
College zapędziło dwóch roześmianych smyków do domu. Może chłopiec 
faktycznie był podobny do wielu osób i może jedna z tych osób, a nie on, 
Michael, jest jego ojcem.

Zdawał   sobie   sprawę,   że   Erne   nie   zdradzi   mu   żadnych   szczegółów 

dotyczących   rodowodu   dziecka.   Emanowała   taką   wrogością,   że   nie 
zdziwiłby się, gdyby następnym razem na jego widok wezwała policję.

Nie miało to najmniejszego sensu. Przecież jeżeli on jest ojcem dziecka i 

background image

jeżeli   udowodni,   że   pragnie   nadrobić   stracony   czas,   płacić   alimenty, 
zabierać syna na wycieczki, robić to, co robią inni ojcowie, Erne powinna 
się ucieszyć. Prawda?

Nieprawda. Wiedział, że cokolwiek uczyni, jej to nie zadowoli. Ze tylko 

jedna rzecz sprawiłaby jej przyjemność, ta sama, która przed pięcioma laty 
sprawiła jej ból: gdyby odszedł i na zawsze zostawił ją w spokoju.

Gdyby miał trochę rozumu, właśnie tak by postąpił. Spakowałby rzeczy 

do torby, pojechał na lotnisko, wsiadł w następny samolot lecący na zachód. 
Znikłby z życia Erne, tym razem na jej życzenie i z jej błogosławieństwem.

Ale widocznie nie miał rozumu.
Spojrzał na zegarek; szósta, czyli w San Francisco trzecia po południu. 

Wyciągnął   z   kieszeni   portfel   i   wydobył   wizytówkę   Maggie   Tyrell.   Pani 
detektyw   prosiła,   aby   dał   jej   znać,   czy   Mary   Elizabeth   Kenyon,   którą 
odnalazła, jest tą kobietą, o którą mu chodziło.

Wykręcił numer; na drugim końcu kontynentu rozległ się jeden sygnał, 

drugi, po czym telefon odebrała właścicielka agencji.

– „Dwa Serca”. Czym mogę służyć?
– Mówi Michael Molina. Dzwonię z Wilborough, żeby powiedzieć, że to 

właściwa Mary Elizabeth Kenyon.

– Widział się pan z nią?
– Tak – odparł krótko.
Wolał nie wdawać się w szczegóły. Nie chciał obnażać przed Maggie 

swoich prawdziwych uczuć, opisywać frustracji, zawodu i żalu, tłumaczyć, 
że  Erne potraktowała  go jak trędowatego  i że ona, Maggie,  miała  rację, 
kiedy   go   ostrzegała,   iż   ludzie   się   zmieniają.   Przekonał   się   o   tym,   jakże 
boleśnie, na własnej skórze.

– To dobrze – rzekła Maggie, przerywając ciszę, jaka zaległa po jego 

odpowiedzi. – Cieszę się, że udało nam sieją odnaleźć.

Usiadł na łóżku i pochylił się do przodu, jakby liczył, że w tej pozycji 

lepiej będzie mu się myślało.

– Mam pytanie. Jak można sprawdzić ojcostwo? Maggie zawahała się.
– Chodzi panu o...
Do diabła. Maggie Tyrell jest świetnym detektywem. Może w tym także 

zdoła mu pomóc?

– Chodzi mi o to, jak można sprawdzić, czy jest się ojcem dziecka?
– No tak. – Najwyraźniej domyśliła się, o co chodzi. – Pańska Erne 

background image

Kenyon ma dziecko?

– Tak. Synka. – Michael wciągnął głęboko powietrze.
– Chłopiec ma moje oczy.
– Panie Molina... – Maggie westchnęła głośno. – Czy jest pan pewien, że 

chce to dalej ciągnąć?

– Absolutnie. I mam prośbę. Czy mogłaby mi pani mówić po imieniu?
–   W   porządku,   Michael.   Mówmy   sobie   po   imieniu.   –   Na   moment 

zamilkła. – Jeśli chodzi o sprawdzenie ojcostwa, musiałbyś dać krew do 
zbadania. Jeżeli twoje DNA pasowałoby do DNA chłopca, oznaczałoby to, 
że jesteś jego biologicznym ojcem.

– Tak,   wiem,  o  jakie testy  chodzi.  Zazwyczaj  przeprowadza  sieje  na 

prośbę matki, kiedy mężczyzna usiłuje wykręcić się od odpowiedzialności. 
Ja   natomiast   od   niczego   nie   próbuję   się   wykręcić,   przeciwnie,   bardzo 
chętnie poddam się badaniu. Nie jestem jednak przekonany, czy Erne zgodzi 
się, żeby badaniu poddano również chłopca.

–   To   znaczy,   że   pani   Kenyon,   nie   chce,   żebyś   okazał   się   ojcem   jej 

dziecka?

Nie chce mnie znać! Nie chce mnie widzieć! – miał ochotę zawołać, ale 

ugryzł się w język.

– Powiedzmy, że nie skakała z radości na mój widok – oznajmił.
Maggie na moment pogrążyła siew zadumie.
– Wiesz co? Przełączę cię do mojego brata Jacka, który też prowadzi 

agencję detektywistyczną. Często sobie pomagamy. Myślę, że w tej sprawie 
Jack   będzie   bardziej   kompetentny.   Ja   się   specjalizuję   w   problemach 
sercowych, uwielbiam szczęśliwe zakończenia, podczas gdy Jack...

Nie dokończyła zdania, ale nie musiała. I bez tego Michael domyślił się, 

o co jej chodzi: była pewna, że nic dobrego nie wyniknie z jego zamierzeń, 
że wszystko zakończy się klęską, łzami, nienawiścią.

– W porządku – powiedział, starając się nie ulec pesymizmowi. – Połącz 

mnie z bratem.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem rozległ się męski 

głos.

– Pan Molina? Tu Jack Tyrell. Moja siostra twierdzi, że chce pan ze mną 

porozmawiać...

– Owszem. Bo widzi pan, wszystko wskazuje na to, że sprawa, na której 

mi zależy, będzie miała nieszczęśliwe zakończenie. Maggie nie bardzo chce 

background image

ją kontynuować.

Mężczyzna na drugim końcu linii parsknął śmiechem.
– Tak, Maggie ma alergię na wszelkie pechy, smutki i nieszczęścia. Poza 

tym ostatnio jest dość zajęta planowaniem swojego ślubu. Potrafi myśleć 
wyłącznie o kwiatach, miłości, uśmiechach. Więc proszę mi powiedzieć, co 
się stało. Dawna ukochana nie ucieszyła się, że pan ją odnalazł?

– Gorzej – przyznał. – Nie tylko nie ucieszyła się, ale okazało się, że ma 

syna, który jest podobny do mnie.

Jack zagwizdał cicho.
–   Oj,   niedobrze.   Ciągle   tłumaczę   Maggie,   że   te   spotkania   po   latach 

rzadko   ludzi   uszczęśliwiają.   Czasem   lepiej   nie   wskrzeszać   dawnej 
znajomości. Zazwyczaj istnieją ważne powody, dla których kochankowie się 
rozstają.

– W moim wypadku też istniały ważne powody, ale nie – miały one nic 

wspólnego z dzieckiem. Związek rozpadł się z mojej winy, nie wiedziałem 
jednak,   że   Erne   jest   w   ciąży.   Chciałbym   sprawdzić,   czy   jestem   ojcem 
chłopca. Ale bez pobierania krwi, bez badania DNA. Podejrzewam, że Erne 
by się na to nie zgodziła.

– Mógłby ją pan zmusić. Wystąpić do sądu...
Potrząsnął  głową. Tylko tego brakowało, żeby zaczął ciągać  Erne po 

sądach. Tak, wtedy na pewno by mu przebaczyła!

– Czy nie ma innego sposobu? Jest pan detektywem. Błagam, niech pan 

coś wymyśli.

– Erne to matka chłopca, tak? Pana dawna kochanka?
– Tak. Nazywa się Mary Elizabeth Kenyon.
– Dobra. – Nastała chwila ciszy; prawdopodobnie Jack Tyrell notował 

imię   i   nazwisko,   które   podał   mu   klient   Maggie.   –   A   jak   ma   na   imię 
chłopiec?

– Nie wiem.
– Gdyby udało się panu dowiedzieć, pewnie mógłbym odnaleźć jego akt 

urodzenia   i   zobaczyć,   kto   figuruje   w   rubryce   „ojciec”.   Może   to   by 
wystarczyło.

Michael   zmarszczył   czoło.   Na   miłość   boską,   jak   ma   zdobyć   tę 

informację? Czy nie należy to do zadań detektywa?

–   Nie   może   pan   dotrzeć   do   aktu   urodzenia   dziecka,   znając   imię   i 

nazwisko jego matki? – spytał.

background image

– Mogę, ale imię dziecka znacznie by wszystko uprościło.
– W porządku – powiedział.
Jakoś się dowie; w końcu nie wymaga to chyba jakichś nadzwyczajnych 

talentów. Mógłby wyśledzić, gdzie chłopiec chodzi do szkoły, chociaż jeśli 
mały   jest   jego   synem,   to   jeszcze   nie   chodzi   do   szkoły.   Raczej   do 
przedszkola,   albo   przychodzi   do   mego   opiekunka.   Może   na   przykład 
dziewczyna w bluzie z Williams College? Ona jednak nie wydała się zbyt 
chętna   do   udzielania   obcym   informacji.   Nie   sądził,   aby   powiedziała   mu 
cokolwiek o swoim podopiecznym.

Może mógłby ponownie porozmawiać z Erne, użyć swojego wdzięku, 

aby wydobyć z niej informacje? Może Erne nie zdradzi mu, kto jest ojcem 
jej syna, ale może powie, jak mały ma na imię?

– Postaram się – dodał.
– Świetnie – rzekł Jack Tyrell. – A ja tymczasem sprawdzę, czy uda mi 

się coś znaleźć, dysponując danymi matki.

– Dziękuję.
–   Panie   Molina...   –   Detektyw   zniżył   głos,   jakby   zamierzał   wyjawić 

tajemnicę. – Kocham moją siostrę, ale to niepoprawna romantyczka, która 
chciałaby   zbawić   cały   świat.   Uratowała   małżeństwo   naszego   brata 
Sandy’ego,   które   było   krok   od   rozpadu,   jest   zaręczona   ze   wspaniałym 
facetem, którego kocha do szaleństwa, i po prostu nie wyobraża sobie, że 
można  żyć bez miłości.  Ale czasem strzała Kupidyna nie trafia  do celu. 
Proszę o tym pamiętać i nie robić sobie zbyt wielkich nadziei.

– Tak, oczywiście – przyznał z wahaniem Michael. – Jeśli chłopiec jest 

moim synem, chciałbym o tym wiedzieć.

– Zrobię, co w mojej mocy.
– Będę ogromnie wdzięczny.
Pożegnał się i odłożył słuchawkę, po czym opadł z powrotem na łóżko i 

wbił wzrok w sufit. Płaska biała powierzchnia była niczym ekran, po którym 
przesuwały się wspomnienia.

Syn? Czy to możliwe, że ma syna? Zawsze byli bardzo ostrożni, chociaż 

kupno   prezerwatyw   w   zacofanej   mieścinie   w   katolickim 
środkowoamerykańskim kraju stanowiło niemały problem. Tylko raz, jeden 
jedyny raz ostatniego wieczoru... Nie wiedział, że już więcej się nie zobaczą. 
Los  spłatał  im okrutnego figla.   Tak,  tylko ten  jeden  raz  kochali  się  bez 
zabezpieczenia.

background image

Westchnął przeciągle. Pamiętał jak dziś zapach egzotycznych kwiatów 

wdzierający się przez okiennice do pokoju, który wynajmowali w niedużym 
pensjonacie. Wynajmowali, ponieważ nie mogli się spotykać ani u niego 
(mieszkał   ze   swym   współpracownikiem,   Maxem   Gallardem),   ani   u   niej 
(rodzina, u której miała swój kąt, nie pozwoliłaby jej sprowadzać na noc 
kochanka).   Pamiętał   rześkie   nocne   powietrze   i   księżyc   zawieszony   na 
niebie, miękką pościel, fantazyjnie powyginane żelazne pręty u wezgłowia 
łóżka. Pamiętał koronkowy obrus na okrągłym nocnym stoliku i stojącą na 
nim miskę z wodą, w której pływały płatki róży.

Ale   najlepiej   ze   wszystkiego   pamiętał   Erne,   która   spała   w   jego 

ramionach.   Pamiętał   jej   gładką   skórę,   jedwabiste   włosy,   ciepłe   ciało. 
Obejmując   ją,   myślał   o   tym,   że   zanim   wzejdzie   słońce,   musi   się   z   nią 
jeszcze raz kochać; bał się, że jeśli tego nie zrobi, to umrze.

Oczywiście,   nie   wiedział   wówczas,   jak   bliski   był   śmierci.   Wiedział 

tylko, że ta piękna, łagodna i mądra kobieta to najwspanialsza istota, jaką 
kiedykolwiek zdarzyło mu się poznać, i że prędzej zdołałby nakazać sercu, 
aby przestało bić, niż żeby się w niej odkochało.

Zużyli   wszystkie   prezerwatywy,   nie   był   jednak   w   stanie   się 

powstrzymać.   Umierał   z   żądzy,   tęsknoty.   Pocałunkami   zbudził   śpiącą   w 
jego ramionach kobietę. Zaczęła odwzajemniać jego pieszczoty. Po chwili 
ich   ciała   poruszały   się   rytmicznie,   oddechy   stawały   coraz   bardziej 
przyspieszone. Wiedział, że nie powinni się kochać bez zabezpieczenia...

Erne nie powstrzymała go. To był ten jeden jedyny raz.
Sądził, że niedługo znów się spotkają, może nazajutrz, może za kilka dni, 

porozmawiają o przyszłości, poczynią plany, a jeśli okaże się, że są jakieś 
konsekwencje tej szalonej nocy, to poniosą je wspólnie. Następnego dnia 
rano   on   i   Gallard   mieli   wreszcie   zakończyć   swą   misję   w   San   Pablo; 
wiedział, że kiedy się ze wszystkim uporają, on wróci do Erne, wyzna jej 
prawdę   –   po   co   przyjechał   do   San   Pablo,   co   tu   robił   –   a   potem   razem 
zastanowią się, co dalej.

Nie spodziewał się, że sprawy przybiorą tak tragiczny obrót, że rozpęta 

się   piekło,   że   zostanie   wywieziony   do   Stanów,   zanim   zdąży   się   w 
czymkolwiek połapać, że obudzi się w obcym łóżku tysiące kilometrów od 
San Pablo, że będzie odczuwał ból i samotność, a w głowie miał tak wielki 
mętlik, że dopiero po upływie wielu dni zorientuje się, co mu tak bardzo 
doskwiera: brak Erne.

background image

Po prostu tego wszystkiego nie brał pod uwagę.
Nie spodziewał się, że zabije człowieka.
Potrzebował  kilku lat, by  po tych koszmarnych przeżyciach  dojść do 

siebie. I jeżeli tamtej nocy spłodził syna, to chciał o tym wiedzieć. Psiakość, 
ma prawo o tym wiedzieć.

background image

Rozdział 3

Znów   zaczęły   go   nawiedzać   złe   sny.   Nawet   się   nie   zdziwił; 

podświadomie czuł, że tak się stanie, kiedy wróci pamięcią do przeszłości.

Opisując odgłosy strzału z broni palnej, ludzie często porównują je do 

huku   sztucznych   ogni.   W   snach   Michaela   przypominały   trzask   suchych 
gałęzi podczas pożaru lasu. Sztuczne ognie kojarzą się z festynem, zabawą, 
świętem,   pożar   lasu   zaś   z   niebezpieczeństwem,   poczuciem   zagrożenia, 
strachem.

Nie   pamiętał   ich   rzeczywistego   dźwięku,   tego,   co   faktycznie   słyszał, 

kiedy wkoło latały kule. Prawda była znacznie większym koszmarem od 
snów, które nawiedzały go potem całymi latami. Była jak mgliste urojenie, 
na które składały się dziesiątki rozmytych, nieostrych obrazów. W snach 
wszystko   było   wyolbrzymione,   jaskrawe,   wyraźne   –   liście   zbyt   zielone, 
niebo przesadnie niebieskie, Gallard zbyt pewny siebie, posiłki nadmiernie 
spóźnione.

–   Zobaczysz,   to   będzie   kaszka   z   mlekiem   –   oznajmił   Max   Gallard, 

prowadząc jeepa po krętej, górzystej drodze, gdy jechali w stronę leśnej 
kryjówki Edouarda Corteza.

–   Tylko   pamiętaj,   ja   jestem   bogatym  americano,  który   nie   mówi   po 

hiszpańsku, a ty moim tłumaczem.

– Wiem – odrzekł Michael.
On także był podniecony czekającą ich misją. Niewykluczone, że też 

grzeszył   nadmierną   pewnością   siebie.   Wraz   z   Gallardem   dziesiątki   razy 
omawiali scenariusz. Gallard miał udawać amerykańskiego milionera, który 
chce   kupić   broń,   a   Michael   jego   pomocnika.   Ta   rola   całkiem   mu 
odpowiadała   –  doskonale  znał   okolice  San  Pablo,  potrafił   się   dogadać  z 
miejscową ludnością, zdobyć informacje...

W   młodości   Michael   często   tu   przyjeżdżał   –   zanim   jeszcze   jego 

dziadkowie   i  wujowie  z  rodzinami   wyemigrowali  do  Kalifornii.   Chociaż 
mieszkał w Bakersfield, ze dwie godziny na północ od Los Angeles, w San 
Pablo zawsze czuł się jak w domu, znał miejscowe zwyczaje, język, ludzi. 
Jego ojciec spędzał tu kilka miesięcy w roku, pomagając dziadkom przy 
żniwach. Niekiedy zabierał z sobą do San Pablo Michaela. Mówił o nim per 

background image

„Miguel”, co doprowadzało matkę do białej gorączki.

– Chłopak ma na imię Michael, a nie Miguel! – wołała.
– Jest Amerykaninem.
Rodzice często się kłócili.
W   każdym   razie   Michael   znał   San   Pablo.   Mówił   z   miejscowym 

akcentem, rozumiał, jak wszystko tam funkcjonuje. Kiedy więc usłyszał, że 
niejaki Max Gallard, łowca nagród specjalizujący się w łapaniu przestępców 
zbiegłych po wpłaceniu kaucji, wyrusza na południe, żeby odnaleźć Corteza, 
natychmiast zaofiarował mu pomoc.

Gallard   był   wielkim,   muskularnym   facetem   o   budowie   kulturysty   i 

kamiennym   wyrazie   twarzy.   Michael,   który   niedawno   obronił   pracę 
doktorską,   prowadził   wykłady   z   nauk   politycznych   na   uniwersytecie   w 
Northridge.   W   przeciwieństwie   do   Gallarda   nie   tylko   nie   potrafił   unieść 
stupięćdziesięciokilogramowej sztangi, ale i nigdy nie miał takich ambicji. 
Jednakże pięć lat temu w San Pablo okazało się, że jego szybkość, zwinność 
i inteligencja są równie przydatne jak siła, tężyzna i doświadczenie Gallarda. 
Całą duszą był oddany sprawie. Nie mógł się doczekać, kiedy przystąpią do 
akcji. Marzył o tym, by dopaść drania, przez którego zginął jego młodszy 
brat.

Tamtego   ranka   tryskał   energią,   czuł   wręcz   niesamowity   przypływ 

adrenaliny.   Noc   spędził   z   Erne,   kochając   się   z   nią   raz   po   raz,   i   teraz, 
nabuzowany, palił się do schwytania Corteza.

– Szybko się z tym uporamy. To będzie prosta, łatwa robota – powtarzał 

Gallard. – Ty  mnie przedstawiasz Cortezowi, ja zaczynam gadać z nim o 
interesach   i   kiedy   tylko   zdołam   uśpić   jego   czujność,   wyciągam   spluwę. 
Gdyby zrobiło się groźnie, padnij na ziemię albo schowaj się za drzewo i o 
nic się nie martw. Na pewno cię obronię.

Michael wolał nie myśleć o tym, jak groźnie mogłoby się zrobić. To że 

Cortez handlował bronią, powinno go było wystraszyć, ale nigdy niczego się 
nie bał. A raczej nie odczuwał strachu. Bo bać, to się bał – ale o innych, 
nigdy o siebie. Bał się, że kłótnie rodziców doprowadzą ich do rozwodu; bał 
się  głupich decyzji i złych wyborów dokonywanych przez brata. Lecz o 
siebie   się   nie   bał.   Zawsze   wiedział,   co   chce   w   życiu   osiągnąć,   i 
konsekwentnie dążył do celu. Na ogół jego dążenia kończyły się sukcesem, 
bez względu na to, czy pragnął zdobyć stypendium na dalszą naukę, ciekawą 
pracę czy piękną blondynkę, którą spostrzegł na targu.

background image

Tamtego ranka ze wszystkich sił starał się odsunąć od siebie myśli o 

Erne. Wiedział, że musi mieć czysty umysł, aby skupić się na zadaniu, które 
zamierzali z Gallardem wykonać. Musi myśleć o Cortezie i o tym, że ma 
paść na ziemię lub schować się za drzewo, gdyby nagle zrobiło się groźnie.

Zrobiło się bardzo groźnie i musieli zwiewać. Rzucili się pędem przez 

las,   ale   poszycie   było   gęste,   a   nisko   zawieszone   gałęzie   zdawały   się 
wyciągać   w   ich   stronę   niczym   ręce   żebraków   na   widok   bogaczy.   Może 
dlatego huk wystrzałów kojarzył mu się z suchym trzaskiem...

I nagle Max Gallard został trafiony.
Pamiętał, że podniósł Gallarda i wlókł go z sobą, że starał się unikać kul, 

że biegł zdyszany, próbując umknąć draniowi, który gonił ich przez gęsty 
las, że potykał się o pnącza i korzenie, że nie zwracał uwagi na Gallarda, 
który w kółko powtarzał: „Puść mnie! Zostaw mnie! Ratuj własny tyłek!”

Dotarli do wąwozu i słaniając się ze zmęczenia, ruszyli w dół. Cały czas 

podtrzymywał Gallarda. Nagle poczuł w ramieniu świdrujący ból i zobaczył 
krew. Gallard, przycisnąwszy rękę do rany nad biodrem, jęknął i osunął się 
na ziemię. Ktoś pędził wielkimi susami w dół zbocza. Okazało się, że to był 
Cortez,   lecz   Michael   nie   widział   jego   twarzy.   Patrzył   gdzie   indziej,   na 
pistolet, który Max Gallard miał wetknięty za zakrwawione spodnie.

Niewiele się namyślając, schylił się, chwycił broń i skierowawszy ją w 

stronę   mężczyzny   na   zboczu,   nacisnął   spust.   Wszystko   razem   trwało 
najwyżej kilka minut, ale kiedy w końcu Michael obudził się z koszmaru, 
był z powrotem w Kalifornii, a od incydentu w wąwozie minęło wiele dni. 
Leżał w łóżku, z obandażowanym ramieniem, pogrążony w jakimś dziwnym 
otępieniu.   Jak   się   wydostał   z   San   Pablo?   Dlaczego   miał   tak   mętne 
wspomnienia? Dlaczego nie potrafił sobie nic przypomnieć?

Najbardziej dręczyło go pytanie, co z Erne? Gdzie jest? Czy wie, gdzie 

on   przebywa?   Czy   wie,   czego   się   dopuścił?   Czy   wybaczy   mu,   że   ją 
okłamał? I, co gorsza, że zabił człowieka? Bo to, że kogoś zabił, wiedział 
ponad wszelką wątpliwość. Nacisnął na spust, powodując śmierć człowieka 
–   była   to   jedna   z   niewielu   rzeczy,   jakie   pamiętał   po   odzyskaniu 
przytomności.

Wątpił, czy kiedykolwiek sobie wybaczy, toteż nie wyobrażał sobie, aby 

mógł błagać Erne o wybaczenie.

Już od dłuższego czasu nie śniły mu się w nocy koszmary. Był pewien, 

background image

że   wreszcie   jego   rany   się   zagoiły.  Ale   widocznie   niektóre   nigdy   się   nie 
zabliźniają. A może to widok Erne sprawił, że rana znów zaczęła krwawić?

Kiedy   otworzył   oczy,   otaczała   go   ciemność.   W   pierwszej   chwili   nie 

wiedział,   gdzie   jest;   nie   rozpoznawał   zapachu   powietrza,   odgłosu 
klimatyzacji, dotyku pościeli. Potem, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do 
mroku,   ujrzał   przy   podłodze   cienką   białą   kreskę   –   i   wtedy   sobie 
przypomniał.

Jest w Wilborough, w „Holiday Inn”, a na korytarzu pali się światło, 

które szparą pod drzwiami sączy się do pokoju.

Usiadł na łóżku; serce waliło mu jak oszalałe, pot zrosił plecy i czoło. 

Może gdyby spędził noc z Erne, ona przegoniłaby demony? Może dlatego 
zadał   sobie   tyle   trudu,   żeby   ją   odszukać,   bo   przy   niej   zawsze   czuł   się 
bezpieczny?

Nie. Odszukał Erne, ponieważ wierzył, że jest wyleczony, że wyrwał się 

ze szponów przeszłości. Ale...

Wiedział,   że   jeżeli   posiedzi   kilka   minut   w   ciemnym   pokoju,   na 

pomiętym prześcieradle, spocony, z wilgotnymi włosami klejącymi się do 
skroni i karku, to prędzej czy później odzyska spokój i znów uwierzy, że jest 
zdrów.   Tamte   koszmarne   wydarzenia   miały   miejsce   pięć   lat   temu.   Nie 
można było im zapobiec. Niektórzy uważali go za bohatera, on sam uważał 
się za szczęściarza; cieszył się, że przeżył, że wydobyto go z wąwozu i 
odesłano   do   Stanów.   Miał   nadzieję,   że   odnalezienie   Erne   dostarczy   mu 
jeszcze jednego powodu do radości.

Wyciągnął rękę w kierunku stolika nocnego i wymacawszy prztyczek, 

zapalił   lampę.   Po  chwili   światło   przestało   go   razić  w   oczy.   Odrzucił  za 
siebie kołdrę, zeskoczył z łóżka i poczłapał boso po pokrytej wykładziną 
podłodze   do   łazienki.   Odkręcił   wodę   w   kabinie   prysznicowej,   po   czym 
wszedł do brodziku, zadarł głowę i stał tak, czekając, aż strumień  wody 
zmyje z niego zarówno pot, jak i koszmar senny.

– Tommy Cantrell! Will Simon! Joshua Key! – zawołała Erne, usiłując 

przekrzyczeć   głosy   dwudziestu   trzech   ośmiolatków.   –   Kiedy   policzę   do 
pięciu,   macie   siedzieć   w   ławkach!   W   przeciwnym   razie   każę   wam 
przeczytać pracę domową!

Większość   uczniów   siedziała   na   swoim   miejscu,   prócz   tych   trzech 

małych   urwisów.   Chociaż   Erne   uwielbiała   Tommy’ego,   Willa   i   Josha, 
musiała   trzymać   ich   krótko.   Straszne   były   z   nich   rozrabiaki   i   co   rusz 

background image

uniemożliwiali   prowadzenie   lekcji.   Na   przykład   teraz   Josh   z   Tommym 
rzucali do siebie piłkę tenisową, a Will usiłował trafić w nią linijką.

Był ciepły, słoneczny dzień. Dzieci wierciły się w ławkach. A gdyby je 

wziąć na krótki spacer po boisku? Uspokoiłyby się czy przeciwnie, dopiero 
zaczęłaby je roznosić energia? Erne lubiła prowadzać dzieciaki na tak zwane 
„wyprawy naukowe”, podczas których znajdowali fascynujące owady albo 
dziwne chwasty. W zeszłym tygodniu przekopała kawałek trawnika, żeby 
pokazać dzieciom skomplikowany system korzeniowy zwykłej trawy oraz 
mieszkające w ziemi dżdżownice.

Zazwyczaj   takie   parominutowe   wyjście   w   teren   pomagało   dzieciom 

pozbyć   się   znużenia   i   skupić   na   nauce,   czasem   jednak,   kiedy   były   na 
powietrzu, nachodziła je ochota na zabawę; wtedy nie chciały wracać do 
klasy, a gdy w końcu udawało się zagonić je do środka, wierciły się w 
ławkach jeszcze bardziej.

Dziś ona sama trochę się bała wyjścia. Bała się, że jeśli wyjdzie, już nie 

wróci do klasy. Będzie szła, szła, aż zostawi daleko za sobą wszystkie swoje 
problemy.

Z   drugiej   strony   wiedziała,   że   nie   może   odejść   –   ani   od   swoich 

problemów, ani tym bardziej od wychowanków. Byli sobie potrzebni – ona 
uczniom, oni jej. A od problemów – kupna domu i Michaela – ucieczki nie 
było; musiała stawić im czoło.

Źle   spała   tej   nocy,   a   raczej   w   ogóle   nie   spała.   Leżała   wystraszona, 

zastanawiając   się,   co   będzie,   jeżeli   Michael   zechce   odebrać   jej   Jeffreya. 
Oczywiście   nie   było   najmniejszego   powodu,   by   miał   tak   postąpić.   Nie 
wychowywał Jeffreya, do wczoraj nawet nie wiedział o jego istnieniu. Przez 
pięć lat nie wykazywał żadnego zainteresowania tym, co się z nią dzieje. Co 
jak co, ale na pewno nie przyjechał do Wilborough w poszukiwaniu syna.

Nie   potrafiła   się   jednak   pozbyć   lęku.   Było   im   razem   dobrze   –   jej   i 

Jeffreyowi. Starała się stworzyć synkowi idealny świat. Kiedy okazało się, 
że jest w ciąży, odczekała do końca roku szkolnego, po czym wyjechała z 
San Pablo i wróciła do Richmond w Wirginii. Długo nie mogła pogodzić się 
z myślą, że mężczyzna, któremu zaufała i którego pokochała, zniknął bez 
słowa. Sądziła jednak, że na rodziców będzie mogła liczyć. Wierzyła, iż 
zaakceptują   fakt,   że   ich   córka   zaszła   w   ciążę   z   niejakim   Michaelem   i 
postanowiła zatrzymać dziecko.

Pomyliła się.

background image

–   Kim   on   jest?   –   spytała   matka,   nie   posiadając   się   z   oburzenia.   – 

Miejscowym wieśniakiem, którego sobie poderwałaś?

– Nie. Amerykaninem – odparła, jakby to stanowiło jakąkolwiek różnicę. 

– Wykładowcą na uniwersytecie w Kalifornii.

–   Wykładowcą?   Raczej   draniem!   –   wściekał   się   ojciec.   –   A   ty? 

Wychowaliśmy cię na porządną dziewczynę! Pozwoliliśmy ci jechać do tej 
zapadłej dziury tylko dlatego, że wyjazd był organizowany przez parafię! A 
ty wracasz do nas w takim stanie?

Powstrzymała   się   od   uwagi,   że   już   dawno   wyrosła   z   wieku,   kiedy 

rodzice mają prawo wtrącać się do życia dzieci, zabraniać im czegoś czy na 
coś pozwalać. Miała dwadzieścia pięć lat i skończone studia, sama mogła o 
sobie decydować. Chciała jedynie, aby pogodzili się z zaistniałą sytuacją i 
ucieszyli na myśl o wnuku.

Nie pogodzili się. Erne nie usłyszała od nich ani jednego słowa wsparcia. 

Usłyszała słowa krytyki i potępienia.

Opuściła więc Wirginią i przeniosła się do Nowej Anglii. Po urodzeniu 

Jeffreya  przez  dwa  lata  pracowała   w trzech  różnych szkołach   – i trzech 
różnych miastach – na zastępstwie, aż wreszcie dostała stałą pracę w szkole 
podstawowej   „Dębowe   Wzgórze”   w   Wilborough.   Była   dobrą,   kochającą 
matką dbała o syna, uczyła go, rozpieszczała, a gdy trzeba było – lekko 
strofowała. Chociaż nienawidziła Michaela, była mu wdzięczna za te kilka 
tygodni, jakie spędzili w San Pablo – gdyby nie Michael i nie uczucie, które 
ich połączyło, nie miałaby teraz tak wspaniałego synka.

Wiedziała, że nie pozwoli, by ktokolwiek zburzył jej świat. Nawet ojciec 

Jeffreya. Zwłaszcza ojciec Jeffreya.

Joshua,   Will   i   Tommy   wciąż   grali   w   palanta.   Groźnym   tonem   Erne 

zaczęła liczyć:

– Raz... – Trójka urwisów rzuciła się pędem w stronę ławek. – Dwa...
Usiedli zadowoleni, że zdążyli. Wszyscy trzej uśmiechali się szeroko.
–   Cóż,   widzę,   że   nie   macie   ochoty   na   czytanie   prac   domowych   – 

powiedziała. – W takim razie może Julie zechce nam przeczytać wiersz, 
który wczoraj napisała?

Rumieniąc się, Julie Markowitz wstała z ławki, zachichotała, po czym 

podniosła   kartkę   do   twarzy   i   drżącym   głosem   zaczęła   czytać   uroczy 
wierszyk o psie, który chciał się wspinać po drzewach. Erne przysiadła na 
brzegu biurka i słuchała dziewczynki. Kochała te dzieci, oczywiście nie tak 

background image

jak Jeffreya, ale darzyła je prawdziwie głębokim uczuciem. Od ubiegłego 
września obserwowała, jak dojrzewają – i dojrzewała wraz z nimi.

Nauka   zawsze   sprawiała   jej   radość,   a   nauczanie   w   „Dębowym 

Wzgórzu”,   gdzie   klasy   były   stosunkowo   małe,   dzieci   syte,   łatwe   do 
opanowania i garnące się do wiedzy – radość podwójną. Pracowała w wielu 
szkołach, również w takich, gdzie nie przyszłoby jej nawet do głowy prosić 
dzieci o napisanie wiersza, ale tu wiedziała, że może więcej osiągnąć, że 
śmiało może stawiać przed uczniami wyzwania, a tym samym pobudzać ich 
wyobraźnię i poszerzać horyzonty myślowe.

Uwielbiała też dzieci w San Pablo. Chociaż często przychodziły głodne, 

łaknęły   wiedzy.   Dla   wielu   z   nich   samo   dotarcie   do   szkoły   stanowiło 
znacznie   większe   wyzwanie   niż   wszystko,   z   czym   musiały   się   zmagać 
najedzone, zadbane dzieci z Wilborough.

Julie skończyła wiersz i chichocząc, usiadła z powrotem w ławce.
– Teraz ja! – zawołał Joshua.
– Poczekaj na swoją kolej – powiedziała Erne i poprosiła o przeczytanie 

swojego wiersza Kyle’a Dantego.

Rymowany   wiersz   Kyle’a   był   dość   makabryczny,   pełen   wybuchów, 

lejącej   się   krwi   i   atakujących   potworów.   Erne   przypomniał   się 
wyimaginowany stwór, którego Jeffrey znalazł w ogrodzie. Potwór syna był 
dobry,   łagodny;   uśmiechnęła   się   w   duchu   na   myśl   o   tym,   jak   chłopiec 
wyniósł mu do ogrodu obierki marchewkowe.

Cóż   biedne   dziecko   mogło   poradzić,   że   jego   ojciec   to   bezlitosny, 

samolubny drań, który jednego dnia mówi kobiecie, że ją kocha, a drugiego 
znika   z   jej   życia?   To   nie   była   wina   Jeffreya,   że   mężczyzna,   który   go 
spłodził, okazał się kłamcą i oszustem. To nie była wina chłopca, że przez 
pięć lat Michael nie interesował się kobietą, którą darzył tak płomiennym 
uczuciem w San Pablo; że był nieobecny przy porodzie syna i w pierwszych 
tygodniach jego życia, kiedy Erne wstawała co dwie godziny, aby nakarmić 
niemowlę; że nie widział pierwszego uśmiechu malca... To ona, Erne, od 
samego   początku   troszczyła   się   o   syna,   kochała   go,   tuliła   do   siebie, 
zapewniała poczucie bezpieczeństwa. Michaela nie było, kiedy chłopiec po 
raz pierwszy złapał piłkę ani gdy zachorował na ospę. Nie było go, kiedy 
małemu wyrżnął się pierwszy ząb, kiedy zrobił pierwszy krok i gdy po raz 
pierwszy poszedł do przedszkola. W oczach Erne to wszystko przekreślało 
go jako ojca. Może przekazał synowi swoje geny, ale Erne od lat się starała, 

background image

aby to jej geny wpłynęły na charakter chłopca.

Zanim Kyle skończył czytać wiersz, rozległ się terkot telefonu.
–   Przepraszam   –   powiedziała   Erne,   podchodząc   do   zawieszonego   na 

ścianie aparatu. – Erne Kenyon. Słucham?

–   Erne,   tu   Gwyn   z   sekretariatu.   Przed   chwilą   nadeszła   dla   ciebie 

przesyłka. Podrzucić ci do klasy?

– Jasne.
Niczego   się   nie   spodziewała,   ale   może   czyjaś   matka   przyniosła   dla 

swojej pociechy drugie śniadanie albo torbę świeżo upieczonych ciasteczek 
dla pani nauczycielki? Wiersz Kyle’a zakończył się opisem krwawej rzezi. 
Chłopiec   ukłonił   się,   jego   koledzy   zaczęli   klaskać,   wołać:   „Brawo”, 
dziewczynki zaś wzdrygać się, krzywić, mówić: „Fuj, obrzydliwe”.

– Zanim zaczniemy wybrzydzać – rzekła Erne – zastanówmy się nad rolą 

poezji. Poezja powinna poruszać, wzbudzać emocje. Jeżeli wiersz Kyle’a 
wywołał w was niesmak, może to znaczy, że Kyle napisał dobry wiersz? Jak 
myślicie?

–   Jest   zbyt   obrzydliwy,   żeby   być   dobry   –   stwierdziła   autorytatywnie 

Amber Laughton.

– Ale cel został osiągnięty – wstawił się za kolegą Tommy.  – Czyli 

wiersz spełnił swoje zadanie.

Dzieci  tak głośno  zaczęły   dyskutować  o roli poezji  i o  celu,  jaki jej 

przyświeca, że prawie nie było słychać pukania do drzwi. Erne nacisnęła 
klamkę i aż cofnęła się na widok ogromnego bukietu.

– To twoja przesyłka – oświadczyła wesoło sekretarka, wystawiając zza 

kwiatów twarz. Podała Erne ogromny, ciężki wazon. – Ciekawe, kim jest 
twój tajemniczy adorator?

Erne domyśliła się, kto przysłał bukiet, i ogarnęła ją złość. W dodatku 

uczniowie stracili zainteresowanie poezją i skupili uwagę na kwiatach.

– O rany! – zawołała Amber. – Jakie piękne!
– No coś ty! – Kyle był całkiem innego zdania. – To kicz, obrzydliwy 

kicz!

– Uspokójcie się – poleciła Erne i zaciskając zęby, przeniosła kwiaty na 

parapet.   Doczepioną   do   nich   karteczkę   wsunęła   do   kieszeni   spódnicy 
dżinsowej. – A teraz wróćmy do naszej dyskusji...

–   Nie   przeczyta   pani   kartki?   –   spytała   Shawna   Sikorski,   drobna 

dziewczynka w wielkich okularach na nosie i tak błagalnym głosie, że nie 

background image

sposób było jej zignorować.

Erne obejrzała się przez ramię. Sekretarka wciąż stała w drzwiach, nie 

kryjąc zaciekawienia.

– Czy dziś są pani urodziny? – spytała Nicole Evigan. – Bo mnie na 

urodziny babcia zawsze przysyła kwiaty.

– Kwiaty na urodziny? – mruknął jeden z chłopców. – Też coś!
– Może te są od pani babci... – kontynuowała Nicole, nie zrażona uwagą 

kolegi.

Wątpię, pomyślała Erne, i wyciągnęła z kieszeni kartkę. Wyjąwszy ją z 

koperty, przeczytała: „Proszę cię, porozmawiajmy. Michael”. Niżej widniał 
numer telefonu. Miejscowy.

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z ciszy, jaka zaległa w klasie. 

Rzadko   się   zdarzało,   aby   dwudziestu   trzech   trzecioklasistów   milczało 
jednocześnie.   Ignorując   ciarki,   jakie   przebiegły   jej   po   plecach,   Erne 
przełknęła   ślinę   i   podniosła   głowę.   Uczniowie   nie   powinni   widzieć,   jak 
bardzo jest zdenerwowana. To, że ma kłopoty natury finansowej i osobistej, 
nie powinno nikogo obchodzić, zwłaszcza uczniów.

– Bukiet jest od mojego starego... przyjaciela – powiedziała, z trudem 

wymawiając   ostatnie   słowo.   –   Ładny,   prawda?   A   teraz   wracajmy   do 
waszych wierszy.

Dotrwała   do   końca   dnia,   w   miarę   umiejętnie   skrywając   emocje.   Nie 

dość, że bez przerwy myślała o Michaelu, to teraz za każdym razem, gdy 
brała   oddech,   unoszący   się   w   powietrzu   zapach   przeklętych   kwiatów 
przypominał jej o nim. W dodatku dołączona do bukietu kartka cały czas ją 
uwierała. Wsunięta do kieszeni, ocierała się ojej udo, ilekroć robiła krok. 
Przynajmniej   nie   przysłał   czerwonych   róż.   Gdyby   wybrał   kwiaty 
jednoznacznie kojarzące się z miłością, jej wściekłość nie miałaby granic. 
Wiedziała bowiem aż nadto dobrze, co znaczy pożądanie.

Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć. Odkąd się rozstali, Michael mógł, 

na przykład, poznać wiele kobiet. Mógł się kilka razy sparzyć i dojść do 
wniosku, że nie warto ryzykować, że nie warto stale szukać nowych podniet. 
Może wtedy przypomniał sobie poczciwą, ufną Erne Kenyon i uznał, że za 
drugim razem zawróci jej w głowie z równą łatwością co za pierwszym. 
Pomylił się!

O   trzeciej   po   południu   padała   ze   zmęczenia;   to   było   bardzo 

wyczerpujące psychicznie – prowadzić lekcje, a jednocześnie odpędzać od 

background image

siebie   myśli  o  Michaelu.  Głowa  pękała   jej  z  bólu,  szyję  miała   sztywną, 
mięśnie spięte. Gdy rozległ się ostatni dzwonek, wysłała dzieci do szkolnych 
autobusów, które miały je porozwozić do domów, a sama wydała długie i 
głośne westchnienie ulgi.

Zwykle   po   wyjściu   uczniów   przez   kilka   minut   kręciła   się   po   klasie. 

Ponieważ   nie   musiała   się   spieszyć   z   odebraniem  Jeffreya   z   przedszkola, 
które było czynne do czwartej, lubiła w spokoju pozbierać swoje rzeczy i 
zastanowić się nad jutrzejszym programem zajęć. Dziś jednak zamierzała 
jak najszybciej pojechać po syna. Chciała mieć go przy sobie, na wypadek 
gdyby... Nie wiedziała, na jaki wypadek, po prostu chciała i już.

Wepchnęła do torby swój notes i dyktanda uczniów, po czym wsunęła 

rękę   do   kieszeni   po   kluczyki   samochodowe.   Wyczuła   palcami   kartkę 
dołączoną do bukietu. Popatrzyła na kwiaty stojące na parapecie okiennym, 
barwną kompozycję stokrotek i goździków, malutkich różowych różyczek, 
liści paproci, irysów i lilii. Przeszył ją dreszcz. Dlaczego Michael musiał 
pojawić się akurat teraz, kiedy grozi jej... eksmisja? Tak, to rodzaj eksmisji. 
Nie mógł chyba wybrać bardziej nieodpowiedniej pory.

Z drugiej strony każda pora była nieodpowiednia. Już jej na nim nie 

zależało. Minęło zbyt wiele czasu, aby mógł naprawić krzywdę, którą jej 
wyrządził.

Wrzuciła   kartkę   do   kosza   na   śmieci   i   zostawiając   w   klasie   Kwiaty, 

ruszyła na parking przed szkołą.

Jeffrey siedział na podłodze, rozładowując – lub powiększając, nie była 

pewna – potężny zator samochodowy. Na widok matki uśmiechnął się, po 
czym   znów   skupił   uwagę   na   samochodach;   to   skręcał,   to   hamował,   to 
podjeżdżał z piskiem opon.

– Przyszłam trochę wcześniej – powiedziała do przedszkolanki.
– Nie szkodzi. Zawołać Jeffreya?
– Niech skończy zabawę.
Usiadłszy z boku na krześle, obserwowała syna i jego dwóch kolegów, 

którzy   z   zapałem   rajdowców   manewrowali   plastikowymi   pojazdami. 
Wreszcie   wszystkie   wozy   wpadły   na   siebie,   a   zderzeniu   towarzyszyły 
wydawane   przez   chłopców   dźwięki   –   trzask,   huk,   łoskot   –   naśladujące 
odgłosy   kraksy.   Wielki   karambol   na   środku   podłogi   usatysfakcjonował 
Jeffreya. Chłopiec wstał, gotów do wyjścia.

Erne   miała   ochotę   wziąć   go   w   ramiona   i   uściskać   z   całej   siły,   lecz 

background image

powstrzymała się. Nie chciała, żeby dzieci i ich opiekunki zauważyły jej 
niepokój, nie chciała też zawstydzać syna, który niedawno oświadczył, iż 
okazywanie   czułości   w   miejscach   publicznych   jest   zachowaniem   bardzo 
niestosownym. Tak powiedział, chociaż czasem sam o tym zapominał i łasił 
się do matki.

Wykazując   więc   ogromną   samokontrolę,   odczekała,   aż   Mą   w 

samochodzie.   Dopiero   wtedy,   zapinając   małemu   pasy,   obsypała   jego 
twarzyczkę pocałunkami. Chciała czuć, jak synek obejmuje ją za szyję i tuli 
się do niej, a jeszcze bardziej pragnęła usłyszeć, że jej życie nie legnie w 
gruzach. Oczywiście, wiedziała, że Jeffrey nie da jej takiego zapewnienia, 
ale figlarny uśmiech syna znaczył dla niej równie wiele.

–   Przyjechałam   wcześniej,   bo   pomyślałam   sobie,   że   moglibyśmy 

pojechać do parku i zobaczyć, co słychać na okręcie pirackim – powiedziała.

Atak naprawdę chodziło jej o to, aby opóźnić powrót do domu, gdzie 

wczoraj czekał na nią Michael.

– Fajnie – ucieszył się chłopiec.
Spędzili pół godziny na placu zabaw, po czym Erne odwlekła o kolejną 

godzinę   powrót   do   domu   i   zabrała   syna   do   pobliskiego   lokalu   na 
hamburgera. Dla siebie zamówiła kanapkę; wiedziała, że zostaną jej jego 
frytki, bo Jeffrey będzie zbyt zajęty upominkiem dołączonym do posiłku, by 
koncentrować się najedzeniu.

W końcu o wpół do siódmej ruszyła w stronę domu. Chciała Jeffreya 

wykąpać, poczytać mu, potem sprawdzić dyktanda uczniów i przygotować 
na jutro plan zajęć.

Słońce powoli zniżało się ku zachodowi. Po drodze Erne wskazywała 

Jeffrey owi różne ciekawostki.

– O, zobacz! Widziałeś tego ptaszka? To rudzik. A wiesz, dlaczego się 

tak nazywa? Bo ma na brzuszku rudawe piórka. O, popatrz na tulipany! 
Jakie śliczne.

Ale   Jeffreya   bardziej   od   rudzika   czy   tulipanów   interesowała   nowa 

zabawka.

Erne zwolniła; skręciła w Cullen Drive... i zdusiła w sobie przekleństwo. 

Przed jej domem stał zaparkowany ten sam samochód, z którego wczoraj 
wyłonił się Michael. Ogarnęła ją wściekłość.

Jeszcze   nigdy   tak   bardzo   nie   marzyła   o   automatycznie   sterowanych 

drzwiach do garażu. Wcisnęłaby przycisk w pilocie, drzwi by się otworzyły, 

background image

a  potem zamknęły   za  nią.  Nie  musiałaby  wysiadać,  z  nikim rozmawiać. 
Wzdychając   ciężko,   skręciła   łukiem   w   podjazd,   wrzuciła   jałowy   bieg, 
zaciągnęła   hamulec   ręczny   i   wysiadła.   Tak   jak   się   tego   obawiała,   z 
samochodu   przed   domem   natychmiast   wyskoczył   Michael   i   szybkim 
krokiem ruszył w jej stronę.

– Ani słowa – ostrzegła go, zanim cokolwiek powiedział.
Zaciskając usta, zajrzał do auta; sądził, że Erne nakazuje mu ciszę, aby 

przypadkiem nie zbudził śpiącego dziecka. Jeffrey jednak nie spał. Siedział 
z nosem przy szybie, spoglądając na dwór. Erne miała ochotę przysłonić 
Michaelowi wzrok, żeby tylko nie dojrzał podobieństwa. Ale było za późno; 
on już wczoraj je zobaczył.

– Nie zapraszałam cię – oznajmiła cicho; z jej głosu przebijała złość. – 

Nie życzę sobie, żebyś się tu kręcił. Jeżeli dalej będziesz mnie nachodził, 
wezwę policję. Powiem, że mnie prześladujesz...

– Nie prześladuję.
Emanował siłą i pewnością siebie. Korciło ją, by go spoliczkować. Jakim 

prawem ją niepokoi? Jakim prawem wystaje pod jej domem?

– Chcę tylko porozmawiać. Nic więcej.
Nie żądał rzeczy niemożliwych. Mówił w sposób logiczny, rozsądny. 

Wiedziała, że to ona zachowuje się jak neurotyczka. Postanowiła wziąć się 
w garść. Bądź co bądź kobieta niezależna nie powinna bać się rozmowy z 
mężczyzną.

–   Mam   w   domu   kilka   rzeczy   do   zrobienia   –   rzekła,   starając   się 

zapanować   nad   sytuacją.   –   Jeżeli   chcesz   porozmawiać,   będziesz   musiał 
zaczekać.

– W porządku, zaczekam.
– Na dworze. Nie zapraszam cię do środka.
Kąciki ust mu  zadrgały, jakby  nie mógł  się zdecydować, czy  ma  się 

uśmiechnąć, czy skrzywić.

–   Czyli   co?   Mam   sterczeć   pod   twoim   domem   do   północy,   a   potem 

zrezygnować i wrócić do hotelu?

– Bardzo by mnie to ucieszyło – burknęła – ale jakoś nie wierzę, że sobie 

pójdziesz.   Możesz   sterczeć,   możesz   przechadzać   się   tam   i   z   powrotem, 
wszystko mi jedno. O północy będę już spała. A na razie muszę wykąpać 
Jeffreya i nie życzę sobie, żebyś mi przeszkadzał.  Jak chcesz, usiądź na 
tarasie za domem. Jest tam kilka krzeseł...

background image

– Jeffrey... – powiedział cicho, spoglądając przez szybę na chłopca.
Nie podobał się jej wyraz jego oczu.
– Do wpół do dziewiątej powinnam się ze wszystkim uporać – rzekła 

tylko po to, aby zmusić go do oderwania oczu od szyby. – Może pojedź 
gdzieś na kolację, a potem wróć.

Bo nie zamierzam zaofiarować ci nic do jedzenia, dodała w myślach.
– Nie, nie jestem głodny. Poczekam na tarasie.
Zadowolony   z   siebie,   pomachał   do   siedzącego   w   wozie   chłopca,   po 

czym ruszył do ogrodu.

Erne westchnęła ciężko. Miała nadzieję, że może szczęście jej dopisze, 

że   Michaelowi   znudzi   się   czekanie.   Może   zrozumie,   jak   bardzo   go 
nienawidzi   i   że   niepotrzebnie   tracił   czas,   próbując   ją   odszukać?   Może 
zniknie,   gdy   ona   będzie   leżała   na   łóżeczku   synka,   czytając   mu   przed 
zaśnięciem kolejny rozdział „Kubusia Puchatka”?

Oczywiście, gdyby szczęście miało jej dopisać, to Michael w ogóle by 

się nie pojawił na Cul len Drive.

Nie, na szczęście raczej nie powinna liczyć. Powinna liczyć wyłącznie na 

siebie, na własny upór, odwagę, zdecydowanie. Zajmie się synkiem, ale nie 
będzie   się   spieszyć.   Wykąpie   go,   ułoży   do   snu,   poczyta   na   dobranoc, 
wszystko w normalnym tempie, a dopiero potem wyjdzie na taras i łaskawie 
zgodzi   się   wysłuchać,   co   Michael   ma   jej   do   powiedzenia.   Następnie 
spokojnie, choć stanowczo oznajmi mu, aby raz na zawsze wyniósł się z jej 
życia.

Jeffrey,   powtarzał   w   duchu.   Jeffrey   Kenyon?   Kto   wie?   Może   dała 

chłopcu   nazwisko   ojca?   Może   w   akcie   urodzenia   chłopiec   figuruje   jako 
Jeffrey Molina? A może – nie mógł tego przecież wykluczyć – Jeffrey jest 
synem innego mężczyzny?

Przynajmniej zna imię. Zdobył informację, którą może przekazać bratu 

Maggie z agencji Tyrell Investigative. Może ten drobny szczegół pozwoli 
detektywowi, czyli również i jemu, poznać prawdę o pochodzeniu małego 
Jeffreya.

Z domu na taras prowadziły drzwi kuchenne, choć Michael oczywiście z 

nich nie skorzystał – wszedł przez ogród. Nie mógł się jednak oprzeć i przez 
szybę   w   drzwiach   zajrzał   do   środka;   zobaczył   czyste,   wysprzątane 
pomieszczenie ze stołem przykrytym żółtym obrusem. Zasłony w oknie też 

background image

miały   żółty   deseń.   Na   jednej   z   szafek   leżał   plik   listów   i   reklamówek 
wyjętych   ze   skrzynki.   W   ustawionej   obok   zlewu   suszarce   stał   kolorowy 
talerz, po którym ganiały się postaci z kreskówek, oraz pasujący do niego 
plastikowy   kubek.   Sprzęt   kuchenny   nie   sprawiał   wrażenia   nowego   czy 
supernowoczesnego.   Na   drzwiach   lodówki   wisiały   barwne   magnesy   w 
kształcie owoców.

Odwróciwszy się od okna, Michael  usiadł  na krześle przy drewnianym 

stole i rozejrzał się wokół: drzewa, trawa, w kącie mały ogródek. Podobało 
mu się to, co widział.

Erne   stworzyła   dla   siebie   i   syna   prawdziwy   dom.   Skromny, 

bezpretensjonalny, przytulny. Ogród, chociaż niezbyt wielki, był po prostu 
idealny; na tyle duży, aby kilkuletnie dziecko mogło się w nim swobodnie 
bawić, a na tyle mały, by czuło się bezpiecznie.

Podejrzewał, że Erne jest świetną matką, mądrą, cierpliwą. Gotów był się 

założyć, że jeszcze przed urodzeniem Jeffreya przeczytała wszystkie książki 
na temat wychowywania dzieci. Na pewno znała najbardziej aktualne teorie, 
jak należy postępować z kilkulatkami. Była wzorem doskonałości.

Zadumał   się.   Gdyby   była   wzorem   doskonałości,   ucieszyłaby   się   z 

pojawienia ojca dziecka – zakładając oczy wiście, że on jest ojcem Jeffreya. 
A   jeśli   nie   był,   wówczas   powinna   przedstawić   mu   dziecko   i   jasno 
poinformować o sytuacji, tak by nie robił sobie żadnych nadziei. No cóż, 
może Erne nie ma tylu wad co on, ale z pewnością daleko jej do ideału.

Czekał w nerwowym podnieceniu. Wiedział, że będzie miał mało czasu, 

najwyżej   kilka   minut,   a   zatem   nie   może   zmarnować   ani   sekundy.   Tym 
bardziej że tak wiele chciał osiągnąć: przeprosić Erne, wyjaśnić jej, co się 
wydarzyło przed pięcioma laty oraz dowiedzieć się, czyim dzieckiem jest 
chłopiec, którego teraz kąpie i usypia.

Jeffrey.
Jeżeli   zdoła   wytłumaczyć   Erne   swoje   tajemnicze   zniknięcie   i 

uzmysłowić jej, jak wiele wtedy dla niego znaczyła, wówczas ona powinna 
mu chyba zdradzić, kto jest ojcem jej syna. Tym się pocieszał: jeśli będzie 
mówił   przekonująco,   Erne   po   prostu   nie   będzie   miała   wyjścia   –   powie 
prawdę.

background image

Rozdział 4

San Pablo, pięć lat wcześniej Trudno było nie zwrócić na nią uwagi. 

Promieniała radością. Była jak złocista smuga słońca w gęstym ciemnym 
lesie, jak barwny kwiat na szarej polanie.

Siedział   z   Maxem   Gallardem   przy   jednym   ze   stolików   ustawionych 

przed kawiarenką; sączył colę z cytryną, Max piwo. Jak zawsze w sobotnie 
przedpołudnia na głównej ulicy panował ożywiony ruch; samochody, fury, 
rowery walczyły o miejsce na drodze, kobiety robiły zakupy w sklepach i na 
straganach, dzieciaki biegały między przechodniami, patrząc, co by tu komu 
zwędzić.   Michael   dobrze   znał   ich   obyczaje;   spędził   w   San   Pablo 
dostatecznie   dużo   czasu,   by   wiedzieć,   ile   kłopotów   mogą   przysporzyć 
niesforne pociechy znudzone czekaniem na matkę, która gdzieś obok targuje 
się o cenę mleka czy worka ryżu.

Ona jednak nie była niczyją mądre. Wyglądała zbyt młodo i świeżo. Jej 

twarz nie nosiła śladów zmęczenia. Jasne, jedwabiste włosy opadały jej na 
plecy.   Cerę   miała   delikatną,   o   lekko   złocistym   zabarwieniu   –   jakby   do 
śmietanki dodano łyżeczkę miodu.

Gallardowi usta się nie zamykały; głównie narzekał na sprzęgło w jeepie, 

który   wynajęli   na   czas   pobytu   w   San   Pablo.   Michael   starał   się   w 
odpowiednich   momentach   kiwać   współczująco   głową,   lecz   wzrok   miał 
utkwiony   w   szczupłej   blondynce,   która   stała   przy   straganie   po   drugiej 
stronie ulicy, wybierając brzoskwinie.

– Musimy znaleźć mechanika – oznajmił Gallard. – Czy w tej zapyziałej 

mieścinie w ogóle mają warsztaty samochodowe?

Michael miał ochotę powiedzieć, że San Pablo nie jest żadną zapyziałą 

mieściną.   Owszem,   majowy   upał   za   bardzo   daje   się   we   znaki,   ulice   są 
brudne, każdy przejeżdżający samochód wzbija tumany kurzu, a gzy atakują 
ludzi niczym kamikadze na filmach o drugiej wojnie światowej, ale przecież 
miasteczko ma pewien urokliwy, niepowtarzalny klimat.

Jest   tu   mnóstwo   lokali,   w   których   serwuje   się   pyszne,   ostro 

przyprawione dania, a z otwartych okien wylewają się na zewnątrz żywe, 
rytmiczne   dźwięki   muzyki.   Wkoło   biegają   dzieci,   sprytne   małe   pędraki, 
które nie grzeszą nadmierną uczciwością, pomiędzy straganami dostojnym 

background image

krokiem krążą kobiety, zaś przy kawiarnianych stolikach siedzą mężczyźni, 
paląc papierosy i z zapałem dyskutując o polityce. Lecz czy w ten parny 
wiosenny   poranek   koniecznie   trzeba   dyskutować   o   polityce   albo   o 
zacinającym się sprzęgle? Bynajmniej. Można popijać colę z lodem i patrzeć 
rozmarzonym   wzrokiem   na   piękną   dziewczynę   po   drugiej   stronie   ulicy 
kupującą brzoskwinie.

Nie, San Pablo z całą pewnością nie jest nudną, zapyziałą mieściną.
– Tam, gdzie są samochody, są i warsztaty – skwitował Michael.
– Nie możemy ryzykować – powtórzył Gallard. – Wyobrażasz to sobie? 

Łapiemy Corteza i zanim dowozimy go do aresztu, jeep staje na drodze i 
odmawia nam posłuszeństwa.

– Znajdę warsztat – obiecał Michael.
Max Gallard miał zadanie do wykonania i o niczym innym nie myślał. 

Barczysty, ostrzyżony najeża, wyglądał jak sierżant, który uwielbia musztrę 
i   którego   najprzyjemniejsze   wspomnienia   dotyczą   najbardziej   zażartych 
walk w Wietnamie. Znacznie lepiej pasował do roli, którą grał, niż Michael.

Michael   wyglądał   na   faceta,   który   wykłada   na   wyższej   uczelni,   i 

faktycznie prowadził ze studentami zajęcia z nauk politycznych. Szczupły, o 
nieco   za   długich   włosach,   opalony,   ubrany   był   w   sprane   dżinsy,   białą 
bawełnianą koszulkę i skórzane sandały na grubych podeszwach. Nos miał 
długi, wąski, szczękę kwadratową, jednak nigdy dotąd nie przejmował się 
swoją aparycją. Dopiero teraz, obserwując atrakcyjną blondynkę kupującą 
brzoskwinie, zaczął się zastanawiać, czy ktoś taki jak on mógłby spodobać 
się komuś takiemu jak ona.

Postanowił się o tym przekonać.
–   Słuchaj,   Max,   dziś   po   południu   znajdę   mechanika,   a   na   razie 

chciałbym się zająć czymś innym.

– Czym? – spytał Gallard, po czym przekręcając się na – metalowym 

krzesełku, obejrzał się przez ramię, ciekaw, w co Michael wpatruje się tak 
intensywnie. – Ładna, ale się z nią nie zadawaj. Przyjechaliśmy tu wykonać 
ważne zadanie.

Michael dopił colę i wstał.
– Jedno drugiemu w niczym nie przeszkadza – rzekł.
– Nie powinieneś się rozpraszać...
– Spokojna głowa. Sprzęgło będzie naprawione. A teraz przepraszam...
I zanim Gallard zdążył ponownie zaprotestować, ruszył przez jezdnię w 

background image

stronę straganu z owocami.

Stanął obok dziewczyny akurat w chwili, gdy podawała handlarce torbę 

wybranych przez siebie brzoskwiń do zważenia. Niewiele się namyślając, 
wyjął portfel i zapłacił za owoce. Zaskoczona dziewczyna obróciła się do 
niego twarzą, a wtedy odkrył, że jest jeszcze piękniejsza, niż sądził. Skórę 
istotnie miała idealnie gładką i jedwabistą, kości policzkowe wysokie, oczy 
niebieskie, szeroko otwarte ze zdziwienia. Ubrana była w luźną bawełnianą 
sukienkę   bez   rękawów   o   rozkloszowanej   spódnicy,   która   przy   każdym 
najlżejszym podmuchu wiatru przylegała jej do ud.

– Habla ingles! – spytał.
Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa.
– Si – odparła, po czym uśmiechnęła się nieśmiało. – To znaczy, tak.
– Jesteś Amerykanką. – Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie. 

O   tym,   że   dziewczyna   pochodzi   ze   Stanów,   utwierdził   go   jej   akcent, 
charakterystyczny dla południowych regionów Ameryki.

– Owszem. – Trzymając w ręce torbę z brzoskwiniami, – uśmiechała się 

niepewnie. – Nie powinieneś był za mnie płacić.

– Dlaczego?
– Bo będziesz chciał czegoś w zamian. Miała rację.
– Wystarczy, jak mnie poczęstujesz owocem...
Nie odrywając oczu od twarzy mężczyzny, dziewczyna otworzyła torbę i 

wyjęła z niej soczystą brzoskwinię. Wziął owoc w lewą rękę, prawą zaś 
wyciągnął przed siebie.

– Michael Molina – przedstawił się.
Popatrzyła na jego dłoń, jakby wahając się, co zrobić, po czym podała 

mu swoją. Skórę miała miększą od brzoskwini.

– Erne Kenyon.
Nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
– Przepraszam, jak? Emily?
– Nie. Erne. Jak litery: M i E. To skrót od Mary Elizabeth.
Ucieszył   się   –   nie   dlatego,   że   zamiast   podwójnego   imienia   Mary 

Elizabeth   używała   skrótu   Erne,   ale   dlatego,   że   mu   o   tym   powiedziała. 
Gdyby chciała siego pozbyć, nie wdawałaby się w szczegóły.

– Co cię sprowadza do San Pablo? – spytał, zadowolony, że stoi koło 

niej, że widzi, jak jej włosy falują na wietrze, że wdycha delikatny zapach 
jej perfum. Ciekaw był, czy można mieć oczy tak intensywnie niebieskie. 

background image

Może   nosiła   kolorowe   szkła   kontaktowe?   A   może   ostre   słońce,   które 
świeciło mu prosto w twarz, sprawiało, że nieco inaczej postrzegał barwy?

– Uczę w tutejszej szkole.
– Serio? Ja też jestem nauczycielem.
– Naprawdę? – Oczy jej lśniły. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że 

mają odcień chabrowy. – Przyjechałeś tu z grupą parafialną?

Z grupą parafialną? Bynajmniej. Przyjechał z Maxem Gallardem, żeby 

schwytać handlarza bronią, którego wypuszczono za kaucją z aresztu i który 
zwiał z Los Angeles.  
Procedura biurokratyczna pozwalająca na ekstradycję 
przestępcy mogła ciągnąć się latami, a człowiek, który wpłacił za Corteza 
kaucję, nie chciał czekać tak długo. Zwłaszcza że Cortez bez trudu mógłby 
zdobyć   nowe   dokumenty   i   wrócić   do   swojego   dawnego   zajęcia,   czyli 
sprzedawania broni młodzieżowym gangom z Los Angeles.

Jeśli jednak Erne Kenyon przyjechała do San Pablo z grupą parafialną... 

Przestraszył się. Może jest osobą bardzo pobożną? Może nowicjuszka, zbyt 
czystą i świątobliwą, aby mieć jakiekolwiek grzeszne myśli? Takie, jakie 
nawiedzały jego, gdy patrzył w jej piękne niebieskie oczy.

–  Wykładam  na  jednej  z   kalifornijskich  uczelni.   –  Nie  tłumaczył,  że 

dopiero   od   roku   prowadzi   zajęcia   na   uniwersytecie   w   Northridge   i, 
przynajmniej na razie, ma niewielkie szanse na stały etat. – A tu zbieram 
materiały.

– Jakiego typu? – zainteresowała się.
–   Prowadzę   wykłady   z   nauk   politycznych.   Specjalizuję   siew   historii 

politycznej Ameryki Środkowej.

Roześmiała się.
– No tak, przyjechałeś we właściwe miejsce. W tej części świata polityka 

wywołuje nie mniejsze emocje niż piłka nożna.

–   Która   jest   sportem   troszkę   bardziej   krwawym   –   rzekł,   po   czym 

zdobywając   się   na   odwagę   i   lękając   odpowiedzi,   spytał:   –   A   ty? 
Przyjechałaś z grupą parafialną?

– I tak, i nie. To znaczy moja parafia w Stanach sponsoruje wyjazdy 

młodych   Amerykanów,   którzy   chcą   pomagać   ludziom   mieszkającym   w 
uboższych krajach. Oprócz mnie przyjechała tu brygada budowlana, która 
stawia nowe domy, oraz kilka pielęgniarek, które pracują w miejscowym 
szpitalu.   Ja   przyjechałam   na   rok;   uczę   dzieci,   a   przy   okazji   pomagam 
nauczycielom zorganizować dla młodzieży kursy komputerowe.

background image

Bardzo szlachetnie, pomyślał, i odzyskał dobry humor.
– W soboty chyba nie masz lekcji, co?
– Na ogół nie.
Jej uśmiech stał się bardziej promienny. Widocznie uznała, że Michael 

jest miłym, zabawnym człowiekiem, którego nie musi się obawiać. Gdyby 
znała jego myśli, kto wie, czy by nie zmieniła zdania?

– A czy dziś wieczorem jesteś wolna?
– Nie wiem – odparła, przyglądając mu się uważnie. – To zależy.
– Od czego?
– Od tego, co masz mi do zaproponowania.
Teraz on wyszczerzył zęby. Podobała mu się, nie tylko z wyglądu, ale 

również z charakteru; lubił kobiety obdarzone inteligencją i humorem, mimo 
iż były trudniejsze we współżyciu niż te grzeczne i potulne.

– Kolację. Chętnie bym cię zaprosił.
Przez   chwilę   milczała,   gładząc   ręką   papierową   torbę   z   owocami   i 

wpatrując   się   w   coś   po   drugiej   stronie   ulicy.   Obejrzał   się   za   siebie.   W 
pobliżu   kawiarenki,   przed   którą   siedział   z   Gallardem,   dwa   psy   zajadle 
szczekały.   Gallarda   nie   było   już   przy   stoliku.   Kelner   odpędził   psiska; 
zwierzęta pobiegły ulicą, zgrabnie wymijając rowerzystów i umykając spod 
kół rzężących autobusów.

Dziewczyna ponownie wbiła wzrok w twarz Michaela.
– Wynajmuję pokój u rodziny – rzekła. – Myślę, że moim gospodarzom 

nie bardzo by się spodobało, gdybyś po mnie przyszedł. Umówmy się lepiej 
w mieście.

W   San   Pablo   nie   było   eleganckich   restauracji.   Trudno   się   jednak 

spodziewać   wytwornych   lokali   w   biednej   mieścinie   leżącej   w   biednym 
kraju.  Jeśli   ktokolwiek  miał   tu  pieniądze,  zdobył  je   nielegalnie,   a  zatem 
wiedział, że nie powinien się nimi chwalić. Było za to kilka sympatycznych 
hosterias,  gdzie   podawano   smacznie   przyrządzone   mięso,   idealnie 
ugotowaną fasolę, a do picia mocny rum i piwo.

– Znasz „Casa Rosita’s”? – spytał. – Może tam byśmy się spotkali?
Zmierzyła go wzrokiem, jakby po raz ostatni chciała się upewnić, że nic 

złego jej nie zrobi.

– W porządku.
– O ósmej?
– Dobrze.

background image

Posyłając mu na pożegnanie uśmiech, tak ciepły i promienny, że śmiało 

mógłby stopić potężny sopel lodu, przeszła na drugą stronę ulicy. Poruszała 
się lekko, z wdziękiem baletnicy.

–  Do   wieczora!  –   zawołał   za  nią,   ale   nie  odwróciła   się   ani  nie   dała 

żadnego znaku, że go słyszy.

Nie szkodzi, pomyślał. Wierzył, że przyjdzie. Wbił zęby w brzoskwinię i 

poczuł na języku soczystą słodycz. Podejrzewał, że usta Erne Kenyon są o 
niebo   słodsze.   Może   dziś   wieczorem  będzie   miał   okazje   się   o   tym  prze 
konać?

Na razie jednak musiał poszukać mechanika.

Co jej strzeliło do głowy, żeby umawiać  się z obcym facetem?  Była 

mądra i rozważna, nie szukała kłopotów, nie podejmowała ryzyka. A jednak 
z jakiegoś powodu uznała, że ze strony Michaela Moliny nic złego jej nie 
grozi.

Bynajmniej  nie  był  uosobieniem  niewinności.   Miał  błysk  w  oczach  i 

charyzmę,   której   nawet   mądre,   rozważne   kobiety   z   trudem   potrafiły   się 
oprzeć.   Miał   też   szczupłą   sylwetkę   i   uśmiech,   od   którego   i   pruderyjnej 
świętoszce mogłoby zakręcić się w głowie.

Mimo   to   czuła,   że   może   mu   ufać   –   a   przynajmniej   wiedziała,   że   w 

miejscu publicznym się na nią nie rzuci. Mieszkała w San Pablo na tyle 
długo, że znała wielu tubylców, poza tym córka Rosity była jej uczennicą, 
więc gdyby zaczął ją napastować, mogłaby  krzyknąć, a Rosita i jej mąż 
natychmiast przybiegliby z pomocą.

Michael był Amerykaninem, wykładowcą uniwersyteckim. Jego uśmiech 

wydawał się szczery. Błysk w oczach zresztą też. Nie sądziła, aby musiała 
wołać dziś kogokolwiek na ratunek.

Do końca pobytu w San Pablo został jej już tylko miesiąc. W czerwcu 

wróci   do   Richmond   w   Wirginii.   Kochała   swych   uczniów,   uwielbiała 
nauczycieli,   wielką   sympatią   darzyła   skromniutki   budynek   szkolny   i 
ogromnie się cieszyła, gdy zdołano go podłączyć do Internetu, a poprzez 
Internet uzyskać połączenie z całym światem. Sprawiało jej przyjemność, że 
może mieszkać u państwa Cesare, być honorowym członkiem ich rodziny, 
że   może   pogłębiać   swoją   znajomość   języka   hiszpańskiego,   a   także 
poznawać nowe obyczaje i kulturę, która pod wieloma względami była jej 

background image

obca,   a   pod   wieloma   –   uszanowanie   tradycji,   poczucie   więzi   rodzinnej, 
lojalność – niezwykle bliska jej sercu. Już po paru dniach umiała targować 
się   na   bazarze,   posługiwać   miejscową   walutą,   poruszać   po   miasteczku 
lokalnymi autobusami, patrzeć na wszystko z całkiem innej perspektywy.

Była tu prawie rok, lecz ani razu serce nie zabiło jej gwałtowniej i ani 

jedna romantyczna myśl nie zawitała jej w głowie. Aż do dziś. Aż do chwili, 
gdy Michael Molina z tym swoim czarownym uśmiechem i zniewalającym 
spojrzeniem nie wtargnął w jej świat.

Szła przed siebie, obojętnie mijając stragany z jedzeniem. Zatrzymała się 

dopiero   przy   stoliku,   na   którym   leżały   ręcznie   malowane   wyroby 
ceramiczne.   Chciała   przywieźć   matce   jakąś   pamiątkę   z   San   Pablo,   ale 
jeszcze   nie   znalazła   nic   odpowiedniego.   Okrągłe,   pękate   miski   w 
czarnobiałe geometryczne wzory były przepiękne, lecz Erne wiedziała, że 
nie spodobają się matce. Rodzice lubili rzeczy eleganckie, bardzo drogie i... 
najchętniej   amerykańskie.   Erne   nie   podzielała   ich   gustu,   zachwycały   ją 
miejscowe  wyroby   artystyczne.   Sobie,   na  przykład,  zaraz  po  przyjeździe 
kupiła barwny, ręcznie tkany koc oraz parę długich kolczyków z koralikami. 
Rodzice   jednak...   cóż,   byli   konserwatywni   i   mieli   bardzo   zdecydowane 
poglądy na sztukę.

Westchnąwszy   ze   smutkiem,   odeszła   od   stolika   z   miskami   i   wkrótce 

skręciła w ulicę, przy której mieszkała. Dom nie był ani duży, ani elegancki, 
ale był skanalizowany, a ona miała własny pokój. Niczego więcej nie było 
jej trzeba.

Señora Cesare zmywała w kuchni naczynia. Erne przełożyła kupione na 

targu brzoskwinie do sitka i postawiła je koło zlewu.

– Ładne. Dojrzałe – powiedziała señora Cesare.
Mówiła po hiszpańsku z silnym miejscowym akcentem, którym Erne też 

nauczyła się posługiwać niemal bezbłędnie. Dziewczynie nagle przypomniał 
się   Michael.   Oczami   wyobraźni   widziała,   jak   sięga   do  torby   po   złocisty 
owoc, jak wgryza się w niego, a potem oblizuje ze smakiem, nie zwracając 
uwagi na cieknący po brodzie sok.

– Nie będzie mnie na kolacji.
Głównym posiłkiem w domu państwa Cesare był obiad; kolacji raczej 

nie   celebrowano.   Dobre   maniery   nakazywały   jednak   powiadomić 
gospodarzy, jeżeli zamierzało się jeść poza domem.

–   Umówiłam   się   z   przyjaciółmi   –   dodała,   pocieszając   się,   że   aż   tak 

background image

bardzo nie odbiega to od prawdy. Gdyby przyznała, że ma się spotkać z 
przyjacielem,   a   nie   przyjaciółmi,  señora  Cesare   koniecznie   chciałaby 
wiedzieć,   kim   on   jest.   Zresztą   słowo   „przyjaciel”   w   odniesieniu   do 
mężczyzny, którego poznała właśnie niecałą godzinę temu, też było lekką 
przesadą, ale...

– O której wrócisz?
Czując się jak nastolatka, która wykłóca się z matką o godzinę powrotu z 

randki, Erne uśmiechnęła się dobrodusznie.

– Nie za późno. Na pewno przed północą.
– Dobrze. Więc jak cię nie będzie minutę  po północy, zaczynam się 

martwić – oznajmiła z iskierką w oczach señora Cesare.

Była niską, pulchną kobietą o siwych włosach i znużonym spojrzeniu. 

Erne   przewyższała   ją   o   głowę,   ale   traktowała   z   ogromnym   szacunkiem. 
Señora Cesare wydała za maż trzy córki; przez wiele lat trzymała je krótko, 
pilnując, by się porządnie prowadziły, dopóki nie znalazła im odpowiednich 
mężów. Kiedy Erne się wprowadziła, wszyscy razem ustalili, że jest dorosłą 
lokatorką, która wynajmuje pokój przy rodzinie, a nie członkiem rodziny, 
nie   dziewczynką   która   potrzebuje   matczynej   opieki.   Oczywiście   czasem 
señora  Cesare   nie   potrafiła   opanować   swych   naturalnych   instynktów   i 
potrzeby matkowania, lecz Erne nie miała jej tego za złe.

Najcieplejszą   część   dnia   spędziła   w   swoim   pokoju,   pijąc   szklankami 

mrożoną herbatę z cytryną i sprawdzając klasówki z matematyki. Miała z 
dziećmi  zajęcia z matematyki i przyrody; zajęcia z języka hiszpańskiego 
prowadzili  miejscowi   nauczyciele.   Chociaż  Erne   świetnie  porozumiewała 
się   po   hiszpańsku,   to   jednak   w   piśmie   robiła   równie   dużo   błędów   co 
uczniowie młodszych klas.

Skupiona   na   swojej   pracy,   nie   myślała   o   czekającej   ją   randce.   A 

przynajmniej   cały   czas   o   niej   nie   myślała.   Chwilami   jednak   Michael 
niespodziewanie   stawał   jej   przed   oczami.   Sprawdzała   słupki,   kiedy 
przyłapywała się na tym, że zamiast kolumny cyfr widzi Michaela, który – 
skąpany  w  blasku   przedpołudniowego   słońca   –  podchodzi  do  straganu  z 
owocami. Poprawiała błąd w przenoszeniu, gdy wtem słyszała jego głos, 
niski,   zmysłowy.   Zakreślała   nieczytelną   odpowiedź,   kiedy   raptem 
przypominała sobie jego cudowny uśmiech. Za każdym razem przejmował 
ją dziwny żar.

Kilka razy skarciła się w duchu. Bo żar, który ją przenikał, był całkiem 

background image

nie   na   miejscu.   Przecież   nic   nie   wiedziała   o   Michaelu;   był   obcym 
człowiekiem, tyle że przystojnym. Powinna mieć się na baczności.

Późnym   popołudniem,   gdy   słońce   chyliło   się   ku   zachodowi,   a   upał 

wreszcie nieco zelżał, Erne napełniła wannę letnią wodą, a do środka wlała 
kilka kropli perfum. Chciała ładnie pachnieć, nawet gdyby się okazało, że 
Michael nie spełnia jej oczekiwań. Ładnie pachnieć i ładnie wyglądać. Bądź 
co bądź jest młodą, atrakcyjną kobietą i ma prawo do marzeń, a marzyła o 
tym, aby wieczór spędzony w towarzystwie Michaela na zawsze zapadł jej 
w pamięć.

Studiował swoje odbicie w krzywym, popękanym lustrze nad komodą. 

W ciągu trzydziestu sześciu godzin, odkąd przybył tu z Gallardem, zdążył 
się   przyzwyczaić   do   swej   spaczonej   podobizny,   do   porysowanej, 
poszczerbionej komody, do dwóch wąskich łóżek i duchoty, jaka panowała 
w   małym   pokoiku   w   budynku   na   tyłach   apteki,   zaledwie   przecznicę   od 
rynku.   Hotel   pozostawiał   wiele   do   życzenia,   ale   ani   on,   ani   Gallard   nie 
narzekali. Po prostu cieszyli się, że mają gdzie spać. W końcu San Pablo to 
nie Nowy Jork; nikt nie wznosi tu wielkich, luksusowych hoteli.

Odbicie w lustrze, powykrzywiane, dziwnie falujące przy każdym ruchu, 

wyglądało   dość   przerażająco,   lecz   Michael   się   tym   nie   przejmował.   Za 
dziesięć   minut   miał   się   spotkać   z   cudowną   dziewczyną,   z   jasnowłosą 
pięknością   z   Południa,   która   przyjechała   do   tego   biednego   kraju   jako 
wolontariuszka, żeby uczyć dzieci w miejscowej szkole.

Podejrzewał, że Erne Kenyon pochodzi ze starej i bogatej rodziny. Może 

kto inny czułby się speszony tym faktem, ale nie Michael. Gdyby zwracał 
uwagę na takie bzdury jak różnice klasowe, nie przyszłoby mu do głowy, by 
składać   podanie   do   Berkeley,   a   on   nie   tylko   dostał   stypendium,   aby 
studiować na tej ekskluzywnej uczelni, lecz również obronił tam doktorat. 
Jak mawiał jego ojciec, emigrant z San Pablo, właśnie to jest w Ameryce 
najwspanialsze – kiedy się czegoś pragnie, można osiągnąć cel bez względu 
na pochodzenie.

Na razie Michael myślał tylko o tym, że spędzi wieczór w towarzystwie 

uroczej Mary Elizabeth Kenyon.

Rano,   po   rozstaniu   z   nią,   ruszył   na   poszukiwanie   mechanika 

samochodowego. Poszukiwania zakończyły się sukcesem. Znalazł warsztat 
w   południowej   części   miasteczka,   zamieszkanej   głównie   przez   uboższą 

background image

ludność. Malutkie podwórko przed domem zastawione było samochodami i 
ciężarówkami; gdzieś leżał wymontowany silnik, obok kilka par drzwi, dalej 
stos opon, a pomiędzy tymi Marnotami spacerowały chude kurczaki, które 
dziobały rozrzucone po ziemi ziarno. Mechanik obejrzał jeepa, powiedział, 
że sprzęgło może naprawić, ale dopiero za kilka dni, i podał cenę, która 
Michaelowi   wydała   się   śmiesznie   niska,   choć   ktoś   miejscowy   pewnie 
mógłby za taką sumę żywić siebie i rodzinę przez miesiąc.

Gdyby   byli   w   dużym   mieście,   na   przykład   w   Meksyku,   wynajęliby 

samochód u Hertza lub Avisa i nie zawracali sobie głowy jakimikolwiek 
naprawami. Ale w San Pablo nie było żadnych wypożyczalni aut. Nie mając 
wyjścia, Michael zgodził się odstawić jeep do warsztatu w środę.

Gallard nie był zachwycony.
–   W   środę?   Za   cztery   dni?!   Dlaczego   facet   nie   może   się   tym   zająć 

szybciej?

Dlaczego? Michaelowi przypomniał się mały placyk przed domem, na 

którym stały pordzewiałe ciężarówki z uniesionymi maskami, rozebrane na 
części camaro bez kół, volkswagen z wyjętym silnikiem.

– Bo ma mnóstwo innej roboty – odparł, wcale nie zmartwiony tym, że 

muszą cztery dni czekać na wóz, zanim mogą cokolwiek zaplanować. Cztery 
dni w San Pablo oznacza możliwość bliższego poznania uroczej Erne. – 
Poza tym – dodał, chcąc Maxa udobruchać – zdobyłem od mechanika pewne 
informacje.

Wyraz twarzy Gallarda nie zmienił się.
– Jakie informacje?
– Zacząłem z nim gadać...
Właśnie   po   to   go   Gallard   z   sobą   przywiózł   –   żeby   rozmawiał   z 

tubylcami, zasięgał języka. Michael czuł się w San Pablo jak ryba w wodzie, 
bez najmniejszego problemu przechodził z angielskiego na tutejszą odmianę 
hiszpańskiego, znał miejscowy slang, ludzi, ich mentalność, wiedział, jak się 
z nimi zaprzyjaźnić, jak znaleźć mechanika i jak wydobyć od niego parę 
ciekawych informacji.

Rozmawiając z mechanikiem wspomniał, niby to od niechcenia, tak jak 

tutejsi mieszkańcy mieli w zwyczaju, gdy mówili o ważnych sprawach, że 
wraz   z   przyjacielem   przyjechał   do   San   Pablo   w   interesach,   że   szukają 
biznesmena o nazwisku Cortez, Edouardo Cortez, który podobno mieszka 
gdzieś   w   okolicy,   ale   mają   trudności   ze   zlokalizowaniem   go.   Mechanik 

background image

zesztywniał i zaklął pod nosem.

–   Co   za  bastardo?  Nikt   go   tu   osobiście   nie   zna,   ale   wszyscy   go 

nienawidzą.

Po   jeszcze   kilku   minutach   zdawkowej,   z   pozoru   bezładnej   rozmowy, 

Michael dowiedział się, że Cortez ma kryjówkę w górach poza miastem, że 
tubylcy zieją do niego nienawiścią za to, że skrzywdził młodą, porządną 
dziewczynę,   która   mogłaby   uszczęśliwić   jakiegoś   uczciwego   mężczyznę, 
zostając jego żoną, ale nie uszczęśliwi właśnie z powodu Corteza. Wszyscy 
w   miasteczku   pragnęli   jego   śmierci,   ale  bastardo  dysponował   wielkim 
arsenałem   broni,   w   dodatku   miał   na   służbie   paru   oddanych   mu   zbirów, 
którzy doskonale potrafili się nią posługiwać. W tej sytuacji nawet policia 
bała się stawić mu czoło.

–   Miejscowi   tylko   nam   przyklasną,   jak   go   zaaresztujemy   –   oznajmił 

Michael.

– Nie my, tylko ja – obruszył się Max Gallard. – Ty nie masz żadnego 

doświadczenia. Lepiej skup się na zbieraniu informacji, a ja się zajmę resztą. 
Podejrzewam,   że   jak   sprowadzę   drania   z   gór,   miejscowi   ustawią   się   w 
kolejce, żeby go kopnąć w cojones. – Było to jedno z niewielu hiszpańskich 
słów, jakie utkwiło Gallardowi w pamięci.

Tego wieczoru Michael nie miał ochoty myśleć ani o Cortezie, ani o 

Gallardzie.   Gallard   zresztą   też   postanowił   nie   myśleć   o   Cortezie,   tylko 
zajrzeć do miejscowego przybytku rozkoszy, gdzie pracowały miłe młode 
sefwritas,  które wprawdzie nie mogły nikogo uszczęśliwić jako żony, ale 
mogły uszczęśliwić... inaczej. Gallard namawiał Michaela, aby się z nim 
wybrał, Michael jednak miał inne plany na ten wieczór.

Erne Kenyon. Mary Elizabeth Kenyon o oczach niebieskich jak turkusy, 

skórze   gładkiej   jak   kość   słoniowa   i   uśmiechu   jasnym   jak   słońce   na 
bezchmurnym niebie.

Wsunął portfel do kieszeni i wyszedł z pokoju. Jeepa * zacinającym się 

sprzęgłem wziął Gallard, Michael nie potrzebował transportu. Do restauracji 
„Casa Rosita’s”, która znajdowała się w centrum miasteczka, kilka przecznic 
od apteki, śmiało mógł dojść na piechotę.

Zjawił się w lokalu pięć minut przed czasem. Erne była już na miejscu. 

Powstrzymał   uśmiech,   starając   się   nie   okazywać   radości   na   myśl,   że 
dziewczyna nie mogła doczekać się chwili, kiedy go ujrzy. Przecież nic o 
niej nie wie. Może przyszła wcześniej, by mu powiedzieć, że się rozmyśliła, 

background image

że   wcale   nie   chce   zjeść   z   nim   kolacji?   Ale   pesymizm   nie   leżał   w   jego 
naturze.   Ignorując   potężnie   zbudowanego   męża   Rosity,   który   stał   w 
drzwiach małej restauracji, Michael zdecydowanym krokiem podszedł do 
okrągłego stolika przy jednym z okien wychodzących na rynek. Na stoliku 
paliła się czerwona świeczka, która rzucała ciepły, złocisty blask na twarz 
siedzącej przy nim blondynki.

Erne była najpiękniejszą kobietą, jaką Michael kiedykolwiek w życiu 

widział.

– Cześć – powiedział, wysuwając krzesło i ze zdumieniem czując, jak 

ogarnia go straszliwe onieśmielenie.

– Cześć. – Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
– Długo czekasz? Przepraszam...
– Nic nie szkodzi.
Odprężył   się.   Wiedział,   że   wieczór   będzie   udany.   Jeżeli   bogata   i 

wykształcona piękność z Południa oznajmia „nie szkodzi”, kiedy mężczyzna 
zjawia   się   na   randkę   kilka   minut   po   niej,   oznacza   to,   że   jest   cudowna, 
wielkoduszna i nie ma zwyczaju czepiać się drobiazgów.

Maż Rosity wyrósł jak spod ziemi z dwiema butelkami piwa. Czyżby 

Erne je zamówiła? Nie miało to najmniejszego znaczenia. Uśmiechając się z 
wdzięcznością, podstawiła szklankę.

Niewiele rozmawiali, dopóki nie złożyli zamówienia, dopiero gdy zostali 

sami, Michael zaproponował toast.

– Za spotkanie dwojga obcych sobie ludzi na obcej im ziemi.
– Którzy w dodatku mówią tym samym językiem – dodała z uśmiechem.
Podnieśli szklanki do ust. Michael odprężył się jeszcze bardziej. Byłby 

szczęśliwy,   siedząc   cały   wieczór   przy   stoliku,   popijając   zimne   piwo, 
wpatrując się w Erne i wyobrażają: sobie różne miłe rzeczy, jakie mogliby 
robić;   to,   że   Erne   była   obdarzona   inteligencją,   ogromnym   urokiem   i 
poczuciem humoru, wprawiało go w podwójny zachwyt.

– Patrząc na ciebie, widzę wielką plantację na Południu i ogromny dom z 

kolumnami. Zgadłem czy też wyobraźnia płata mi figla?

Odrzuciła   do   tyłu   głowę   i   parsknęła   śmiechem.   Szyję   miała   białą, 

ozdobioną cienkim złotym łańcuszkiem z maleńkim wisiorkiem w kształcie 
serca. Michael przyglądał się jej, nie kryjąc zachwytu w oczach.

– Nie jestem Scarlett O’Harą – odparła. – Owszem, dorastałam w dużym, 

ładnym domu, ale zapewniam cię, nie usługiwały mi żadne niewolnice.

background image

Zbliżyła   szklankę   do   ust,   a   on   uznał,   że   w   życiu   nie   widział 

piękniejszych   palców.   Przypomniał   sobie   ich   dotyk,   kiedy   rano   przy 
straganie   z   owocami   podała   mu   dłoń.   Były   długie,   zgrabne,   o   gładkich, 
zadbanych   paznokciach   pociągniętych   bezbarwnym   lakierem,   który 
połyskiwał w blasku świecy.

–   A   skąd   ci   przyszedł   do   głowy   pomysł   wyjazdu   do   San   Pablo? 

Podejrzewam,   że   twoja   parafia   sponsoruje   nie   tylko   wyjazdy   do   krajów 
trzeciego świata, ale również pobyty w jakichś biednych i zapomnianych 
zakątkach Stanów...

Wstrzymała   się   z   odpowiedzią,   bo   akurat   w   tym   momencie   na   stole 

pojawiły   się   zamówione   potrawy:   talerz   parujących  tortillas,  miska 
przyrządzonej   na   ostro   mielonej   wołowiny,   taca   pełna   warzyw   prosto   z 
grilla,   drobno   posiekanych,   tak   by   można   je   było   dorzucić   do   mięsa   i 
wszystko razem zawinąć w placku. Kiedy ponownie zostali sami, posłała 
Michaelowi szelmowski uśmiech.

– Rodzice chcieli, żebym znalazła pracę na miejscu, w Richmond. To był 

dostateczny argument za tym, żeby wyjechać jak najdalej.

– Aha, buntowniczka...
Z   jakiegoś   powodu   nie   spodziewał   się   tego   po   niej.   Znał   wiele 

buntowniczek,   w   tym   sporo   pięknych   blondynek.   Było   ich   mnóstwo   na 
kampusach   uniwersyteckich,   na   których   spędził   dwanaście   lat   życia, 
najpierw jako student, potem jako doktorant, a wreszcie jako wykładowca. 
Wiedział,   że   śliczne   młode   dziewczyny   często   buntują   się   przeciwko 
rodzicom, przeciwko nauczycielom, przeciwko różnym pomysłom i akcjom, 
które wydają im się bezsensowne. Ale ich bunty zwykle wynikają z nudy, ze 
zgorzknienia czy żalu i nie kończą się wyjazdem na drugi koniec świata.

– Rodzice boją się o mnie, chcą mnie chronić przed złem. Doceniam to, 

ale nie zamierzam żyć pod kloszem, w sztucznym świecie, gdzie nie ma 
zmartwień   ani   trosk.   Uważam,   że   są   ważniejsze   sprawy   w   życiu   niż 
przynależność do właściwego klubu albo kupno pantofli, które pasowałyby 
do danego stroju.

Michael   słuchał   zafrapowany;   wszystko   w   Erne   ogromnie   mu   się 

podobało, jej podejście do życia również.

–   Nie   wiedziałem,   że   jedne   kluby   są   bardziej   odpowiednie,   a   drugie 

mniej – zażartował.

–   Gdyby   nie   moi   najbliżsi,   ja   też   bym   nie   wiedziała   „rzekła   ze 

background image

śmiechem. – Niestety, moi rodzice to ludzie mało tolerancyjni. Oczywiście 
uważają   się   za   bezstronnych   liberałów   pozbawionych   jakichkolwiek 
uprzedzeń rasowych czy klasowych, ale w rzeczywistości lubią się otaczać 
wyłącznie osobami takimi samymi jak oni. Takie życie jest potwornie nudne 
i   męczące.   –   Przerzuciła   placek   kukurydziany   na   talerz   i   zaczęła   go 
napełniać mięsem. – Ty, jak sądzę, nie należysz do żadnych ekskluzywnych 
klubów?

– Raz w życiu należałem do klubu. Sportowego. Miałem wtedy kilka lat. 

Wychowawcy zaganiali nas na boisko i kazali grać w kosza, żebyśmy w 
chwilach nudy nie przystąpili do któregoś z licznych w okolicy gangów.

– I co? Zdawało to egzamin?
– Na ogół tak. – Nagle spoważniał; przypomniał mu się brat. – Choć 

pokusa wstąpienia do gangu dla niektórych okazywała się zbyt silna.

~ Gdzie się wychowywałeś? – spytała.
– W Bakersfieid. Mój ojciec, który pochodzi z San Pablo, uważał, że w 

jego wypadku spełniło się „amerykańskie marzenie”. Ożenił się z kobietą, 
Amerykanką z dziada pradziada, razem wynieśli się ze wschodniego Los 
Angeles. Ale * Bakersfieid... cóż, nie było nam łatwo. Mniejszości nigdzie 
nie mają łatwo. Dawano nam odczuć naszą inność.

– A teraz wykładasz na uniwersytecie.
Wzruszył ramionami. Nie lubił być stawiany za wzór: oto człowiek, syn 

biednego emigranta! Patrzcie, jak daleko zaszedł! Patrzcie, ile osiągnął!

– Lubiłem czytać, lubiłem myśleć. Nie chciałem paść od kuli podczas 

jakiejś strzelaniny.

Jedli,   pili,   rozmawiali.   Michael   opowiedział   Erne   o   swej   pracy 

doktorskiej,   w   której   porównywał   struktury   polityczne   trzech   państw 
Ameryki Środkowej, i o analizach, które czasem przygotowywał na prośbę 
waszyngtońskich speców od polityki zagranicznej. Opowiedział jej o swoich 
częstych wizytach w San Pablo – ostatnia  miała  miejsce  zaledwie  przed 
kilkoma laty, kiedy był na studiach doktoranckich – i o tym, jak bardzo 
kocha ten kraj.

–   Pewnie,   czasem   wszystko   mnie   tu   doprowadza   do   szału.   Brak 

podstawowych   udogodnień,   które   w   Stanach   przyjmujemy   za   oczywiste, 
inne   tempo   życia,   dużo   powolniejsze   niż   to,   do   którego   jesteśmy 
przyzwyczajeni,  fakt,   że   załatwienie   najprostszej   rzeczy   wymaga   czasu   i 
cierpliwości. – Max Gallard cierpliwością nie grzeszył. – A z drugiej strony 

background image

nigdzie   na   świecie   nie   zjesz   tak   pysznie   przyrządzonej   wołowiny.   No   i 
ludzie. Są wspaniali, prawda? Przynajmniej większość.

– Wciąż masz tu krewnych?
– Nie. Ojciec ściągnął całą rodzinę do Stanów. Najdłużej opierali się 

dziadkowie, nie chcieli zostawiać bez opieki grobu jednego z synów, który 
zmarł w wieku kilku lat, ale w końcu tacie udało się ich przekonać. Pozostali 
członkowie rodziny od dawna mieszkali w Kalifornii, więc w San Pablo nie 
było nikogo, kto mógłby się o nich troszczyć.

–   Właśnie   to   mi   się   tu   ogromnie   podoba   –   rzekła   Erne.   – 

Wielopokoleniowe rodziny. To, że starsi nie są zdani wyłącznie na siebie. 
Tego   w   Stanach   nie   ma.   W   Stanach   ludzie   ciągle   się   przemieszczają, 
przenoszą z miejsca na miejsce, dzieci są z dala od rodziców i dziadków...

– A dziadkowie nie widują wnuków. Tak, to smutne – przyznał. – A ty 

co? Po wyjeździe stąd wrócisz do Wirginii?

–   Tam   jest   mój   dom   –   odparła   –   tam   mieszkają   moi   rodzice.   Nie 

wyobrażam sobie, żebym mogła zamieszkać gdzie indziej.

I tak jak przed chwilą on opowiadał jej o swoich bliskich, tak teraz ona 

opowiedziała jemu o swym domu rodzinnym. Była jedynaczką, jej ojciec z 
matką stanowili filary miejscowej społeczności, matka działała w Córach 
Konfederacji.   Wspominając   o   tym,   Erne   miała   lekko   speszoną   minę,   a 
jeszcze bardziej speszyła się, kiedy Michael spytał ją, co to takiego.

–   Jest   to   organizacja   społeczna   zrzeszająca   kobiety,   które   wśród 

przodków mają  potomków  żołnierzy armii  konfederackiej.  Oboje rodzice 
mogą   wykazać   się   takimi   przodkami.   Czasem   mam   wrażenie,   że   im   się 
wciąż   wydaje,   że   Południe   wcale   nie   przegrało   wojny   secesyjnej,   że 
podpisało   długi   rozejm   i   po   cichu   odbudowuje   armię,   a   kiedy   będzie 
gotowe,   wtedy   ruszy   do   boju   i   pokona   tych   cholernych   Jankesów   – 
zakończyła ze śmiechem.

– Ty też tak uważasz? – spytał.
Może dlatego, że był Amerykaninem w pierwszym pokoleniu, historia 

Stanów Zjednoczonych zawsze go ogromnie fascynowała. Podręczniki do 
historii i różne opracowania historyczne czytał z zapartym tchem, w głębi 
duszy ciesząc się, ze to wszystko to dawne dzieje, które jego na szczęście 
nie dotyczą.

– Nie, ja nie. Kocham Wirginię, lecz wcale nie oglądam się za siebie i 

nie marzę o tym, żeby było tak jak dawniej. Wolę patrzeć w przyszłość.

background image

– Buntowniczka – powtórzył.
Jedzenie   już   dawno   zniknęło   ze   stołu.   Płacąc   za   kolację,   Michael 

rozpaczliwie usiłował coś wymyślić, aby jeszcze nie rozstawać się z Erne. 
W San Pablo było jedno kino, ale nie miał ochoty siedzieć w ciemnej sali w 
milczeniu,   bo   rozmowa,   nawet   prowadzona   szeptem,   przeszkadzałaby 
innym widzom. Mógł zaprosić Erne do baru na drinka, nie chciał jednak 
upijać ani jej, ani siebie.

Chciał po prostu dalej z nią rozmawiać, słuchać jej opowieści o Wirginii 

i   przodkach   wywodzących   się   z   czasów   wojny   secesyjnej,   o   szkole   i 
uczniach.   Chciał   na   nią   patrzeć,   rozkoszować   się   jej   uśmiechem.   Chciał 
wyciągnąć rękę, sprawdzić, czy skórę rzeczywiście ma tak gładką, jak mu 
się wydaje, a włosy tak miękkie i jedwabiste. Chciał zbadać wargami jej 
usta, chciał...

– Może byśmy się przeszli po rynku? – zaproponował.
– Chętnie.
Rynek był mały,  tak mały,  że można  go było obejść  w ciągu pięciu 

minut. Ale w ogródku przed jednym z lokali grał zespół, kwartet składający 
się z trębacza, dwóch gitarzystów i perkusisty. Przechodzący obok ludzie 
przystawali; jedni wybijali rytm nogą, drudzy klaskali, kilka par tańczyło.

Nigdy nie był wyśmienitym tancerzem, ale w tym momencie niczego tak 

bardzo nie pragnął, jak wziąć Erne w ramiona i zatańczyć z nią pod gołym 
niebem. Dać się porwać muzyce. Patrzeć w oczy swej partnerki, mieć twarz 
koło jej twarzy, trzymać jej rękę w dłoni.

Po prostu pragnął Erne.
W ciągu jednego wieczoru dowiedział się o niej bardzo dużo. Cały czas 

rozmawiali, słuchał jej jak urzeczony. Wszystko, co mówiła, fascynowało 
go.

Oczywiście ich znajomość nie miała szansy przerodzić się w poważny 

związek – za kilka dni wracał do Kalifornii, ona za miesiąc do Wirginii – ale 
to nie zmieniało faktu, że pożądał tej kobiety. Trzeba żyć teraźniejszością, 
pomyślał; cieszyć się dniem dzisiejszym, tym, co może nam on dać.

Stali na skraju placu, Erne lekko kołysała się w rytm muzyki. W górze 

rozpościerało   się   niebo   czarne   jak   smoła,   tu   i   ówdzie   roziskrzone 
gwiazdami. W ciepłym wieczornym powietrzu unosił się zapach róż. Nagle 
nogą w skórzanym sandałku Erne zaczęła wystukiwać rytm.

Od lat nie prosił żadnej kobiety do tańca. Ostatni raz chyba w szkole 

background image

średniej... Nie pamiętał. W okresie dorastania rzadko chodził na potańcówki; 
wydawały mu się czymś nudnym, głupim i banalnym.

Siostra   jego   najlepszego   przyjaciela   nauczyła   go   kiedyś   kilku 

podstawowych   kroków   i   to   mu   wystarczyło.   Na   szczęście   był   na   tyle 
lubiany, że dziewczęta, z którymi  zdarzyło mu  się wyjść na parkiet, nie 
narzekały na jego niezdarne ruchy i brak wyczucia rytmu.

Z   Erne   jednak   naprawdę   chciał   zatańczyć.   Chciał   ją   trzymać   w 

objęciach, tulić do siebie...

Zespól   skończył   grać   i   wszyscy,   zarówno   goście   w   lokalu,   jak   i 

przechodnie na rynku, zaczęli bić brawo. Po chwili zaczął się kolejny utwór, 
tym razem wolniejszy, bardziej romantyczny.

Michael otworzy! usta... i zamknął je. Zdziwiło go własne zachowanie. 

Nie   należał   do   ludzi   niepewnych,   zakompleksionych,   dręczonych 
wątpliwościami. Kiedy na czymś mu zależało, śmiało dążył do celu.

Więc nie poprosił Erne do tańca. Zamiast  tego wziął ją za rękę, bez 

słowa obrócił twarzą do siebie, po czym objął lekko w pasie.

background image

Rozdział 5

Zdziwił ją jego dotyk, ale tylko trochę.
Podczas   kolacji,   kiedy   siedzieli   naprzeciw   siebie,   śmiejąc   się   i 

rozmawiając, wytworzyła się pomiędzy nimi pewna bliskość, która sprawiła, 
że zachowanie Michaela – to, że zacisną! rękę na jej dłoni i przytulił do 
piersi, że drugą ręką otoczył ją w talii, że trzymając ją w objęciach, zaczął 
delikatnie kołysać się w rytm smutnej melodii granej przez zespół – już po 
chwili wydało się Erne całkiem naturalne.

Nie bardzo mogła się oswobodzić, i wcale nie chciała. Prawdę mówiąc, 

wolała, by objął ją jeszcze mocniej, pragnęła oprzeć głowę o jego ramię, 
czuć jego oddech na policzku. Nigdy dotąd nie reagowała w ten sposób na 
dotyk żadnego Mężczyzny, ale też nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego 
jak Michael.

Na pewno nie przypadłby do gustu jej rodzicom. Kręciliby nosem, że nie 

jest „biały”, jakby to robiło różnicę. Ojciec Michaela pochodził z San Pablo, 
matka   zaś   była   rodowitą   Amerykanką.   On   sam   skórę   miał   oliwkowo-
złocistą, włosy czarniejsze niż bezgwiezdne nocne niebo.  Kołysząc  się w 
jego ramionach, Erne nie myślała o pochodzeniu Michaelą; myślała o nim 
wyłącznie jako o mężczyźnie.

Przez moment zastanawiała się nad swoim zachowaniem: czy Michael 

naprawdę się jej podoba, czy może jej zauroczenie jest kolejną formą buntu. 
Nie mogła  całkiem wykluczyć, że  Michael pociągają, bo stanowi coś w 
rodzaju  
zakazanego   owocu.   Miała   pełną   świadomość,   że   rodzice   nie 
pochwalaliby jej znajomości z jakimkolwiek mężczyzną, którego nazwisko 
kończy się na samogłoskę, w dodatku z mężczyzną, którego poznała w San 
Pablo, dokąd nie chcieli jej puścić.

Ale   to   było   coś   więcej   niż   bunt,   coś   więcej   niż  zwykłe   zauroczenie 

wyjątkowo przystojnym człowiekiem o ciemnych oczach, magnetycznym 
spojrzeniu,   ciepłych   silnych   dłoniach,   szczupłej   sylwetce,   zwinnych, 
pełnych wdzięku ruchach.

Pełnych   wdzięku...   hm,   może   to   nie   jest   najwłaściwsze  określenie, 

pomyślała, gdy wziął ją w ramiona i zaczęli tańczyć. Nie, wcale nie deptał 
jej po stopach, ale w jego ruchach było coś... coś rozczulająco niezdarnego, 

background image

jakby  odnalazł  rytm,   lecz  nie bardzo  wiedział,  co z  tym fantem  począć. 
Różnił   się   od   dobrze   wychowanych,   eleganckich   młodzieńców,   którzy 
prosili ją do tańca podczas balów i wieczorków tanecznych w Richmond, od 
tych wymuskanych dżentelmenów w drogich garniturach, którzy poruszali 
się po parkiecie z taką samą beznamiętnością i wprawą, z jaką żołnierze 
ćwiczyli   musztrę.   Michael   nie   miał   wprawy,   ale   czuć   było,   że   tańczy   z 
przyjemnością.

Podobała się jej jego bliskość, dotyk jego dłoni na plecach, ciepło bijące 

z jego piersi, tak inne od ciepła wiosennego powietrza. Podobały się jej jego 
gęste, czarne włosy i złocisty poblask, jaki rzucały na nie palące się przed 
wejściem do lokalu lampiony.

Przez cały wieczór doskonale się czuła w jego towarzystwie. Słuchał jej 

uważnie,   jakby   wszystko,   co   mówiła,   było  ciekawe,   mądre   i   zabawne. 
Spoglądał na nią, jakby była 
najpiękniejszą kobietą na świecie, a trzymając 
ją teraz w ramionach, miał taką miną, jakby taniec z nią stanowił najbardziej 
cudowne, zmysłowe przeżycie.

Dookoła tańczyły również inne pary. Właśnie za to uwielbiała San Pablo 

– za swobodę, brak skrępowania i napuszoności. Ludzie robili to, na co 
mieli ochotą, nie zastanawiali 
się, czy wypada tańczyć na środku rynku do 
muzyki, którą w lokalu na świeżym powietrzu gra czteroosobowy zespół. 
Nikt też nie zwracał uwagi na parę gringos. Jakiś młodzian w przeraźliwie 
obcisłych   czarnych   dżinsach   tańczył   sam,   jakby   chciał   zademonstrować 
światu   swą   męskość.   Nieopodal   tańczyły   dwie   niewinnie   wyjadające 
nastolatki, które z całej siły starały się ignorować młodzieńca.

San   Pablo,   przemknęło   Erne   przez   myśl,   to   miejsce   magiczne,   gdzie 

ludzie tańczą pod gołym niebem, gdzie w sobotni wieczór można siedzieć w 
ogródku przed lokalem, słuchając muzyki, pijąc piwo i nie mając żadnych 
trosk   na   głowie.   Miejsce,   gdzie   obcy   mężczyzna   może   zaczepić   kobietę 
kupującą   brzoskwinie   i   sprawić,   by   poczuła   się   bardziej   atrakcyjna   niż 
kiedykolwiek przedtem.

– Jesteś piękna – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
W  pierwszym  odruchu   chciała   zaprotestować,   lecz   w  ostatniej   chwili 

przygryzła   wargę.   Jego   komplement   brzmiał   szczerze,   wcale   nie   jak 
pochlebstwo, które mówi się kobiecie, oczekując czegoś w zamian. Może to 
była magia wieczoru, może butelka piwa do kolacji i gwiaździste niebo nad 
głową wpłynęły na jego ostrość widzenia, ale Erne czuła, że słowa Michaela 

background image

płyną prosto z serca.

– Dziękuję – szepnęła nieśmiało.
Delikatnie   przesuwał   rękę   wyżej,   aż   jego   palce   zetknęły   się   z   jej 

włosami.

– Nie przyjechałem do San Pablo w poszukiwaniu romansu.
Uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Ona też nie szukała miłości, 

odkąd   mężczyzna,   którego   jej   rodzice   uznali   za   idealną   partię   –   młody 
dryblas z tak zwanej „dobrej” rodziny – zerwał zaręczyny, kiedy okazało się, 
że Erne woli spędzić rok w San Pablo, ucząc dzieci w miejscowej szkole, 
zamiast w domu na planowaniu największego, najwspanialszego wesela w 
historii Richmond. Nie chciała siać zamętu ani zawodzić niczyich nadziei, 
lecz w głębi duszy poczuła ogromną ulgę, kiedy Martin kazał jej wybierać: 
albo on i ślub, albo jej głupie pomysły i wyjazd do kraju trzeciego świata, 
gdzie   uczyłaby   dzieci   początków   algebry   i   wprowadzała   je   w   tajniki 
Internetu. Z podjęciem decyzji nie miała problemów.

Wiedziała,   że   będzie   nieszczęśliwa   jako   żona   Martina.   Rodzice   zaś 

postarali się, żeby była nieszczęśliwa, kiedy zerwał z nią zaręczyny. Nazwali 
ją   samolubną,   bujającą   w   obłokach   marzycielką,   narcystyczną,   upartą 
grymaśnicą   –   niepraktyczną   buntowniczką   i   rebeliantką.   To,   że   wśród 
przodków,   którymi   tak   bardzo   lubili   się   szczycić,   byli   żołnierze 
konfederaccy, potocznie zwani „Jasiami Rebeliantami”, jakoś umknęło ich 
uwadze.

Erne   przyjechała   więc   do   San   Pablo,   mając   dość   marne   o   sobie 

wyobrażenie.   Rodzice   wmówili   jej,   że   zaprzepaściła   szansę   na   dobre 
małżeństwo   i   że   żaden   odpowiedni   mężczyzna   już   nigdy   się   nią   nie 
zainteresuje. A jednak sposób, w jaki Michael ją obejmował, kiedy tańczyli, 
i sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy rozmawiali, zdawał się temu przeczyć. 
W   jego   obecności   i   w   jego   ramionach   nie   czuła   się   przegrana,   wręcz 
przeciwnie – czuła się tak, jakby wygrała największy los na loterii.

Może   Michael   nie   pasował   do   wyobrażeń   jej   rodziców   o 

„odpowiednim” mężczyźnie, ale ona się tym zupełnie nie przejmowała.

Melodia dobiegła końca. Erne ogarnął  strach – strach, że bez muzyki 

Michael   ją   puści,   że   nie   będzie   miał   powodu   dłużej  trzymacie,   }  
ramionach. Po chwili jednak muzyka znów wypełniła powietrze; tym razem 
był to utwór żywszy,  szybszy.  Ponownie  zaczęli tańczyć; brak  wprawy i 
doświadczenia Michaela rekompensowała radość w jego oczach i zapał w 

background image

ruchach.   W   tym  momencie   Erne   uznała,   ż,   e   woli  spontanicznych 
zapaleńców od wprawnych rutyniarzy.

– Nie jestem w tym zbyt dobry – rzekł przepraszająco, biorąc ją za drugą 

rękę.

– Nie, nie, świetnie sobie radzisz – zapewniła go. – Domyślam się, że w 

młodości nie chodziłeś do szkoły tańca?

–   Do   szkoły   tańca?   –   Prychnął   pogardliwie.   –   W   mojej   dzielnicy 

hermano uczący się tańczyć nie mógłby spokojnie przejść ulicą.

–   Tam,   gdzie   ja   mieszkałam,   chłopcy   chodzili   na   lekcje   tańca   – 

oznajmiła, po czym dodała z uśmiechem. – Rodzice ich do tego zmuszali.

–   Podejrzewam...   –   Michael   przyciągnął   ją   lekko   do   siebie   –   że 

dorastaliśmy w całkiem innych światach.

– Ale teraz przebywamy w jednym i tym samym – zauważyła.
Nawet nie chodziło jej o to, że stoją na tym samym rynku w tym samym 

miasteczku, raczej o to, że fakt, skąd pochodzą i gdzie dorastali, nie ma 
żadnego   znaczenia.   Liczy   się   to,   kim   dzisiaj   są,   czego   chcą   i   dokąd 
podążają.

Czego chcą... Nie była pewna. Różne myśli krążyły jej po głowie, były 

jednak niejasne, mało sprecyzowane. Z całą pewnością nie zależało jej na 
krótkim, kilkudniowym romansie z obcym, który akurat przejeżdża przez 
miasteczko.   Może   jedyne,   czego   chciała,   to   przez   chwilę   pobyć   w   jego 
ramionach, kołysząc się w rytm muzyki. Może po prostu chciała czuć się 
pożądana przez takiego mężczyznę jak Michael...

Tańczyli, dopóki zespół nie zrobił sobie przerwy na odpoczynek, a gdy 

muzyka ucichła, ruszyli – trzymając się za ręce – po równo ułożonej kostce 
na drugi koniec placu. Powietrze znacznie się ochłodziło, ale dopóki byli 
razem, Erne wiedziała, że nie zmarznie.

– Wiesz, co mi się najbardziej kojarzy z San Pablo? spytał. – Zapachy. 

Wonny zapach roślin, aromatyczny zapach potraw i... taki dziwny suchy 
zapach. Kiedyś wydawało mi się, że wydzielają go domy.

– Domy? – zdziwiła się. – Domy nie pachną.
–   Tak   myślisz?   A   te   budowane   z   suszonej   na   słońcu   cegły?   Muszą 

pachnieć gliną, ziemią, czymś.

– Roześmiała się i pokręciła głową. Owszem, San Pablo miało zupełnie 

inny zapach niż Richmond; powietrze, chociaż suche i gorące, przesiąknięte 
było   upajającą   wonią,   która   jednak   z   całą   pewnością   nie   pochodziła   od 

background image

materiałów budowlanych.

Nie   puszczając   jej   ręki,   Michael   przyśpieszył   kroku,   kierując   się   w 

stronę urzędu miejskiego. Był to niski, beżowy budynek pokryty czerwoną 
dachówką, z żelaznymi kratami w oknach na parterze. Stanęli w łukowato 
sklepionym przejściu prowadzącym do głównych drzwi. Michael popatrzył 
Erne w oczy.

– Powąchaj – powiedział, wskazując ścianę. Przysunęła nos i wciągnęła 

powietrze.

– Nic nie czuję.
– Chyba żartujesz! Pachnie tak intensywnie jak dym. – On też przysunął 

nos do ściany. – Inaczej niż dym, ale równie intensywnie.

Zbliżyła nos po raz drugi, lecz w dalszym ciągu nic nie czuła.
– Nabijasz się ze mnie – mruknęła, z trudem tłumiąc śmiech. – Nie ma 

żadnego zapachu.

– Wejdźmy głębiej.
Pociągnął ją dalej, w głąb pogrążonego w mroku, chłodnego przejścia. 

Jedyny zapach, jaki ją dobiegał, to zapach Michaela, jego świeżo umytych 
włosów, pachnącej mydłem skóry. Było tak ciemno, że przez moment nic 
nie widziała; obecność Michaela wyczuwała po zapachu i cieple, jakie od 
niego biło. Po chwili, kiedy jej oczy przywykły do mroku, zobaczyła, jak 
pochyla głowę i wtem poczuła na ustach lekkie muśnięcie.

Nawet gdyby znów chciała przysunąć nos do ściany, nie byłaby w stanie 

tego  zrobić. Ten  jeden  krótki pocałunek  sprawił,  że  znieruchomiała.  Nie 
mogła ruszyć ręką, nogą, głowa niczym – tylko serce jej biło szybciej niż 
zwykle, mocniej, jakby z całej siły starało się utrzymać ją przy życiu. Jeden 
przelotny   pocałunek   sprawił,   że   nogi   się   pod   nią   ugięły   i   zalała   ją   fala 
rozkoszy. Usta Michaela miały smak piwa, soli, męskości.

– W porządku? – spytał po chwili.
Zmieszana, przygryzła wargę. W porządku? Przecież ją pocałował! Co 

miałoby być nie w porządku?

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, o co Michael tak naprawdę pyta: 

czy ona nie ma mu za złe, że ją pocałował? Pokręciła przecząco głową, a 
kiedy zobaczyła, że on znów się pochyla, zwróciła w jego stronę usta. Tym 
razem to było coś więcej niż muśnięcie.

Zarzuciła mu ręce na szyję, on zaś objął ją w pasie i przytulił mocno do 

siebie.   Z   początku   wolno   i   delikatnie,   potem   nieco   szybciej   muskał   jej 

background image

wargi, badał je językiem, ona zaś nie pozostawała mu dłużna. Jej uczucie do 
Michaela nie miało nic wspólnego z buntem czy rebelią, z chęcią przeżycia 
romantycznej przygody w parnej, egzotycznej krainie. To było coś znacznie 
głębszego.   Ledwo   mogła   wytrzymać   niesamowity,   pulsujący   żar,   który 
promieniał z jej łona i serca, żar tak przenikliwy, że aż drżała z podniecenia. 
Michael wsunął rękę w jej włosy, drugą zacisnął na jej talii, a ona... Ona 
pragnęła   się   w   niego   wtopić,   połączyć   z   nim   na   zawsze,   ofiarować   mu 
wszystko i wszystko od niego wziąć, być szczodrą, bezinteresowną, hojną 
do przesady, a zarazem chciwą, zaborczą, zachłanną.

_ Gdzie możemy pójść? – spytał szeptem, na moment grywając usta od 

jej ust. Delikatnie pocałował ją w nos, w czoło, w czubek głowy. – Nie 
mogę cię zaprosić do siebie, ale wynajmuję pokój ze znajomym. Więc gdzie 
możemy pójść?

Gdyby nie była tak zauroczona Michaelem, jego bliskością dotykiem, 

zapachem, odparłaby, że nigdzie. Bądź co bądź, poznali się dopiero dziś 
rano.   Bez   względu   na   to,   co   czuła,   zbyt   mało   o   nim   wiedziała,   aby 
zapomnieć o swych dotychczasowych nawykach i zasadach.

Ale tak strasznie go pragnęła!
– Nie wiem – oznajmiła. – Mieszkam u rodziny. Tam na pewno nie 

możemy pójść.

Roześmiał się smutno.
–   Kocham   to   miasteczko,   ale   niestety,   nie   grzeszy   ono   nadmiarem 

wolnych pokoi.

–   Może...   –   Jej   głos   załamał   się.   Odetchnęła   głęboko,   starając   się 

opanować drżenie. – Może za wcześnie na cokolwiek.

W   takiej   chwili   odwoływać   się   do   rozsądku?   Zrobiła   to   niechętnie, 

niemal wbrew sobie, ale przecież miała rację. To była ich pierwsza randka!

Wpatrywał się w nią uważnie, bawiąc jej włosami. Minę miał tak smutną 

i zatroskaną,  że chciała  go pocieszyć, wyjaśnić  mu,  że choć dopiero się 
poznali,   to   pocałunków   absolutnie   nie   żałuje.   Przeciwnie,   sprawiły   jej 
radość,   rozkosz,   przyjemność.   Pragnęła,   aby   wziął   ją   w   objęcia   i   dalej 
całował. Pragnęła znaleźć jakieś zaciszne, romantyczne miejsce i kochać się 
z nim do upadłego. Mimo że znali się dopiero kilka godzin, a ona nie miała 
zwyczaju chodzić do łóżka z nieznajomymi, to w głębi duszy wiedziała, że 
kochając   się   z   nim,   nie   popełniłaby   grzechu.   I   nie   miałaby   wyrzutów 
sumienia.

background image

Byłoby im razem dobrze. Więcej niż dobrze – cudownie.
Ale   nie   potrafiła   powiedzieć   tego   na   głos.   Zamiast   więc   cokolwiek 

tłumaczyć, wspięła się na palce i delikatnie przytrzymując się jego ramion, 
aby nie stracić równowagi, pocałowała go leciutko w usta. Rozchylił wargi, 
chętny   do   dalszych   pieszczot,   po   chwili   jednak   westchnął   głęboko   i   ze 
śmiechem się odsunął.

– Nie kuś, piękna kusicielko, bo jak zacznę, to nie będę umiał przerwać.
Skinęła nieśmiało głową. Z niesłychaną czułością otoczył ją ramionami. 

Przez moment stali tak, przytuleni do siebie, próbując nieco ochłonąć.

– Co jutro porabiasz?
Pytanie   dotarło   do   niej   jakby   z   oddali.   Widziała   szyję   Michaela   i 

kawałek jego ramienia. Pragnęła podnieść rękę, wsunąć palce za rozpięty 
kołnierzyk koszuli, opuszkami dotknąć skóry, lecz się nie odważyła. „Nie 
kuś, piękna kusicielko – powiedział – bo nie będę umiał przerwać”. Wolała 
nie ryzykować.

Przetrawiła jego słowa. Co jutro porabia... To znaczy, że chce się z nią 

spotkać, że kilka skradzionych pocałunków go nie satysfakcjonuje.

– Jutro jest niedziela – odparła cicho, czując pod ustami miękki materiał 

koszuli.   –   Po   nabożeństwie   w   kościele   państwo   Cesare   przygotowują 
uroczysty obiad. Lubią, żebym była na nim obecna. Tego dnia przychodzą 
ich córki z mężami i tabuny wnuków.

– Rozumiem.
–   Ale   może   ty   byś   też   mógł   przyjść?   Jedna   osoba   więcej   nie   zrobi 

różnicy.   Myślę,   że  señora  Cesare   nie   miałaby   nic   przeciwko   temu.   – 
Odsunęła się, aby spojrzeć Michaelowi w twarz. W jego oczach wyczytała 
wahanie. – Chyba że wolałbyś inaczej spędzić popołudnie...

– Nie, nie. Chętnie przyjdę.
– Spotkajmy się w kościele. Oni chodzą na nabożeństwo o dziesiątej 

rano. A ja z nimi. W każdą niedzielę bez wyjątku.

– Czy to należy do twoich obowiązków? Bo skoro parafia sponsoruje 

twój pobyt...

Odsłaniając w uśmiechu zęby, pokręciła głową.
–   Nie.   Po   prostu   dotrzymuję   towarzystwa   moim   gospodarzom.   Sama 

jestem   metodystką,   choć   oni   pewnie   nawet   nie   słyszeli   o   Kościele 
Metodystów.   Ale   nie   szkodzi.   Lubię   stosować   się   do   miejscowych 
obyczajów. A że wszyscy tu chodzą do kościoła katolickiego, to ja też...

background image

– W takim razie spotkajmy się jutro na nabożeństwie.
Ponownie   oparła   głowę   na   jego   ramieniu.   Dobrze   się   czuła   w   jego 

objęciach,   jakby   tam   było   jej   miejsce.   Uświadomiwszy   to   sobie, 
uśmiechnęła się pod nosem. Zrobiło jej się też wesoło na myśl, że zaczęli tę 
rozmowę od rozważań, gdzie w San Pablo można znaleźć zaciszny kąt, by 
kochać się bez przeszkód, a teraz umawiają się na jutrzejsze nabożeństwo. 
Ale jedno i drugie wydawało jej się całkiem na miejscu.

Magia, pomyślała. Albo magia, albo szczęście.
A może cudowny zbieg okoliczności? Może są dwojgiem ludzi, których 

drogi skrzyżowały się jednego dnia o tej samej  porze?  A może  Michael 
wcale nie pojawi się jutro w kościele? Może rozstaną się i ona już nigdy 
więcej go nie zobaczy?

Cóż, należy być przygotowanym na każdą ewentualność.
Czary mogą zawieść, szczęście się odwrócić. Trzeba cieszyć się chwilą. 

To, co dziś wydaje nam się milą zabawą, jutro może wydać się przykrym 
wspomnieniem.

– Powinnam wracać – powiedziała, niechętnie się cofając.
Kiedy   opuścił   ramiona,   przeszył   ją   dreszcz.   Z   najwyższym   trudem 

powstrzymała się, aby nie rzucić się znów w jego objęcia. To zupełnie do 
niej   nie   pasowało;   nie   należała   ani   do   osób   odważnych,   które   podnieca 
ryzyko, ani do niecierpliwych, które wszystko chcą natychmiast mieć.

A może w ich spotkaniu i wzajemnej fascynacji nie ma żadnej magii, 

tylko zwykła proza życia? Może pragnęła Michaela dlatego, że tęskniła za 
domem, za Ameryką, a on był Amerykaninem?

– Odprowadzę cię.
Przez chwilę wędrowali w ciszy. Kiedy mijali lokal na rynku, zespół 

właśnie   zaczął   grać   miejscową   wersję   bluesa.   Spokojna,   niemal   żałośnie 
brzmiąca melodia sprawiła, że Erne zapragnęła zatańczyć ostatni raz. Ale 
nie   przystanęli,   wędrowali   dalej,   a   ona   nic   nie   powiedziała   –   stłumiła 
pragnienie.

– Może jutro po południu pokazałabyś mi swoją szkołę?
Mówił tak, jakby naprawdę zamierzał spędzić z nią jutrzejszy dzień.
– Bardzo chętnie.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, cała szkoła to była jedna sala 

lekcyjna. Sporo dzieciaków w ogóle do niej nie chodziło. Właśnie tak sobie 
wyobrażałem raj: jako miejsce, gdzie nie trzeba się uczyć.

background image

– No proszę, a teraz wykładasz na uniwersytecie. – Roześmiała się cicho.
–   Tak.   –   Wzruszył   ramionami.   –   Dorosłem   i   przemyślałem   pewne 

sprawy.

Usiłuję   do   tego   namówić   niektórych   moich   uczniów   i   ich   rodziców. 

Właśnie do przemyślenia pewnych spraw. Zwłaszcza ci, co mieszkają na 
wsi, uważają, że nie ma powodu posyłać dzieci do szkoły. Bo w końcu i tak 
będą pracować na roli, więc po co im algebra?

– I co im mówisz?
– Że bez algebry trudniej im będzie prowadzić farmy. Nie mówię, że 

jeśli dzieci zdobędą wykształcenie, to mogą zmienić coś w swoim życiu, 
wyrwać się z tej biedy, jaką klepią rodzice. Rodzice nie chcą tego słyszeć. 
Przeraża ich to, że dzieci mogłyby się okazać od nich lepsze czy mądrzejsze.

Pokiwał ze zrozumieniem głową.
–   Wszędzie   tak   jest,   nie   tylko   tu   –   powiedział.   –   Moi   rodzice,   na 

przykład,   byli   ze   mnie   niesłychanie   dumni,   kiedy   skończyłem   studia,   a 
zarazem   niepokoił   ich   mój   dyplom.   Do   dziś   przy   każdej   sposobności 
przypominają mi, żebym nie myślał, że jestem od nich mądrzejszy tylko 
dlatego, że mam doktorat.

Westchnął   głęboko,   bo   oboje,   i   on,   i   ona,   istotnie   byli   mądrzejsi   od 

swoich ojców i matek,  mądrzejsi  niekoniecznie  wiedzą nabytą w szkole, 
niekoniecznie   doświadczeniem   życiowym,   ale   mądrzejsi   sposobem 
postrzegania   świata,   otwartością   umysłu.   W   głosie   Michaela,   w   jego 
westchnieniu,  Erne słyszała  miłość  do rodziców, ale również frustrację  i 
złość, że chcą go ulepić według własnego wzoru.

Skarciła się w duchu. Może zbyt wiele próbowała wyczytać z jego słów i 

nostalgicznego   tonu?   Może   na   siłę   szuka   między   nimi   podobieństwa 
duchowego, żeby sama przed sobą usprawiedliwić swoje zachowanie – to, 
co czuła, będąc w ramionach Michaela?

–   Tu   mieszkam   –   powiedziała,   zwalniając   przed   małym,   ładnie 

utrzymanym domkiem stojącym w rzędzie podobnych mu domów.

Pnące róże oplatały ściany od frontu; z tyłu podwórze było ogrodzone 

drucianą siatką, żeby kury nie rozeszły się po okolicy. Mimo przeprowadzki 
ze wsi do miasta wielu mieszkańców San Pablo trzymało drób, aby stale 
mieć świeże jaja.

O   tej   porze   kury   już   spały.   Również   muzyka   i   głosy,   którymi   tętnił 

rynek,   wydawały   się   odległe.   W   domu   gospodarzy   Erne   nie   paliły   się 

background image

światła; wszyscy dawno poszli spać.

– A zatem do jutra – powiedział Michael, nachylając się, by pocałować 

Erne na dobranoc.

Pocałował ją leciutko, z czego bardzo się ucieszyła. Bała się, że gdyby 

przywarł ustami nieco mocniej, to mimo najlepszych chęci nie zdołałaby mu 
się oprzeć.

– Do jutra – szepnęła.
Uśmiechnął się, a wtedy dziesiątki drobniutkich zmarszczek pojawiły mu 

się w kącikach oczu. Z grzywką opadającą na czoło wyglądał bardzo młodo, 
niemal chłopięco. Cofnął się o krok i wsunął ręce do kieszeni.

– Do jutra – powtórzył, po czym obrócił się na pięcie i ruszył przed 

siebie.

Po chwili znikł jej z pola widzenia.

Ostatni raz był w kościele wiele lat temu. Kościół od zawsze stanowił 

kość niezgody pomiędzy jego rodzicami. Ojciec chciał, by synowie chodzili 
do   znajdującego   się   w   sąsiedztwie  la   iglesia   católica,  matka   zaś   wolała 
posyłać   synów   do   –   jak   go   określała   –   „kościoła   amerykańskiego”,   w 
którym mszę celebrowano po angielsku.

–   Mieszkamy   w   Stanach   Zjednoczonych   Ameryki   Północnej   – 

powtarzała z uporem. – Chłopcy są Amerykanami. Ty, Al, również jesteś 
obywatelem amerykańskim. Powinniśmy się więc modlić jak Amerykanie.

Matka   nie   miała   nic   przeciwko   Latynosom,   jednego   z   nich   nawet 

poślubiła. Co prawda, kiedyś przy jakiejś okazji Michael dowiedział się, że 
głównym powodem małżeństwa rodziców był on, nie planowany owoc ich 
namiętności.   Ale   mimo   że   zostali   poniekąd   zmuszeni   do   ślubu,   matka 
zawsze z szacunkiem odnosiła się do odmienności etnicznej i kulturowej 
męża. Nauczyła się gotować dania z ryżu i fasoli, a także starała się posiąść 
podstawy   hiszpańskiego,   aby   móc   porozumiewać   się   z   członkami   jego 
rodziny,   którzy   kolejno   emigrowali   do   Kalifornii.   Jednakże   w   sprawie 
wychowania   synów   była   nieugięta:   uważała,   że   powinni   wyrosnąć   na 
Amerykanów. Ojciec miał jej to za złe.

Ojciec   pewnie   w   ogóle   miał   jej   za   złe   ciążę,   a   co   za   tym   idzie, 

konieczność   małżeństwa.   Owszem,   całkiem   mu   się   podobała   śliczna 
rudowłosa sekretarka pracująca w biurze hurtowni, w której on obsługiwał 
jeden   z   wózków   widłowych,   ale   zawsze   zakładał,   że   kiedy   dojrzeje   do 

background image

małżeństwa, ożeni się z miłą, porządną panną z San Pablo, może z kimś, 
kogo wybiorą mu rodzice. Nie przyszło mu do głowy, że jego carina może 
zajść w ciążę.

Kościół był jedną z wielu spraw, o które rodzice się sprzeczali. To, że 

ojciec postanowił ściągnąć całą swoją rodzinę do Stanów, stanowiło kolejny 
powód do kłótni. Także pieniądze, a raczej ich ciągły brak. Kłócili się, o 
której godzinie obiad powinien być na stole i z czego powinien się składać. 
Kłócili  się  o czystość  i  porządek  w  domu,  a  także  do której wieczorem 
chłopcom   wolno   bawić   się   z   kolegami   w   parku.   Kiedy   Michael   dostał 
stypendium   za   dobre   oceny   w   szkole,   kłócili   się,   czy   powinien   dalej 
pracować w pobliskim sklepie – wieczorami pakował klientom zakupy do 
toreb – czy powinien zrezygnować z pracy i jeszcze bardziej skupić się na 
nauce.

Najwięcej   jednak   powodów   do   kłótni   dostarczał   im   młodszy   brat 

Michaela,   Johnny   –   ,   Juan”,   jak   mówił   do   niego   ojciec.   Juan   rzadko 
otrzymywał dobre oceny. Był inteligentny, ale szkoła go nudziła, zresztą nie 
chciał odstawać od swych kolegów, a ci nie grzeszyli zbytnią mądrością. 
Nienawidził   nauczycieli,   w   ogóle   nie   uznawał   żadnych   autorytetów. 
Wierzył, że – tak jak ojciec – prędzej czy później wyląduje w hurtowni, a 
ponieważ   praca   w   hurtowni   nie   była   jego   wymarzonym   zajęciem,   całą 
energię wkładał w inne rzeczy: rozbijał się po mieście sportowymi wozami, 
wałęsał   się   z   kumplami,   pił   piwo,   tequile,   pozował   na   stuprocentowego 
samca.

I nagle któregoś dnia zginął, trafiony kulą w pierś – kulą wystrzeloną z 

pistoletu, który ktoś dostał od kogoś z Los Angeles, a z kolei ten ktoś kupił 
nielegalnie od Edouarda Corteza. Wówczas Michael, który często modlił się 
o   to,   by   jego   młodszy   brat   nie   padł   ofiarą   porachunków   gangsterskich, 
przeszedł poważny kryzys wiary.

Jednakże   w   ten   niedzielny   poranek,   wiele   lat   po   śmierci   brata,   z 

przyjemnością zamierzał udać się do kościoła – ze względu na Erne Kenyon. 
Wczorajszy wieczór był wyjątkowy, bo Erne była wyjątkowa. Dzisiejszy 
dzień też taki będzie.

Kiedy o wpół do dziesiątej opuścił pokój, ubrany w czystą białą koszulę 

z kołnierzykiem, której jeszcze ani razu nie miał na sobie, Max Gallard spał 
w najlepsze. Pomimo wczesnej pory było bardzo ciepło, dlatego też Michael 
zignorował  wpajane   mu   od  dwudziestu  lat  zasady  matki,  że   do  kościoła 

background image

należy ubierać się elegancko, i zamiast butów oraz skarpet włożył skórzane 
sandały.   Zresztą   miał   świadomość,   że   miejscowi   co   innego   uważają   za 
eleganckie niż jego matka.

Nabożeństwo   go   nie   przerażało.   Trochę   bardziej   bał   się   niedzielnego 

obiadu w domu ludzi, u których Erne wynajmowała pokój. Ale wiedział, że 
ze   wszystkim   sobie   poradzi   –   byleby   pamiętał,   że   jest   wykładowcą 
akademickim, który zbiera materiały do pracy naukowej i byleby nie zaczął 
całować Erne na oczach jej opiekunów.

Catedral   de   Santa   Maria   nie   dorastała   do   swej   chlubnej   nazwy. 

Klockowaty   w   kształcie   budynek   w   niczym   nie   przypominał   katedry, 
wyglądał raczej jak barak z przyczepioną do dachu wieżą. Zbliżając się do 
budynku,   Michael   słyszał   bicie   dzwonów;   przyśpieszył   kroku.   Przez 
rzeźbione   dębowe   drzwi   do   środka   wlewał   się   strumień   parafian.   Erne 
jednak   wśród   nich   nie   było;   przypuszczalnie   siedziała   już   wewnątrz.   Z 
jednej strony korciło Michaela, aby jak najszybciej dopchać się do drzwi, z 
drugiej   strony   nie   bardzo   mu   wypadało.   Uzbroiwszy   się   w   cierpliwość, 
odczekał, aż ci, którzy byli przed nim, wejdą do domu bożego.

W   środku   było   potwornie   duszno   mimo   obracających   się   wiatraków 

zamontowanych u sufitu. Ludzie w strojach, które spotkałyby się z aprobatą 
jego   matki,   zajmowali   drewniane   ławki.   Rozejrzał   się   dokoła,   szukając 
wzrokiem   Erne,   a   przynajmniej   kawałka   pustego   miejsca,   gdzie   mógłby 
przysiąść.

Wszystkie ławki były zajęte, w końcu dojrzał jednak Erne, której jasne 

włosy odcinały się od otaczających ją czarnych głów; prawdę mówiąc, były 
czymś   równie   zaskakują,   cym   jak   szalejący   pożar   lasu   na   biegunie 
północnym. Miała na sobie białą bawełnianą bluzkę o krótkich rękawach i 
siedziała wyprostowana, zwrócona twarzą do ołtarza.

Nie był w stanie  się zorientować, czy  zarezerwowała mu  koło siebie 

miejsce,   lecz   mimo   to   ruszył   w   jej   kierunku.   Miał   nadzieję,   że   zdoła 
przyciągnąć jej uwagę, by wiedziała, że dotrzymał słowa i przyszedł. Kiedy 
był   na   wysokości   jej   ławy,   pomachał   dyskretnie   dwoma   palcami.   Nie 
zauważyła.

Ujął delikatnie za łokieć siedzącego w tym samym rzędzie grubasa w 

pomiętym   garniturze   i   krawacie.   Grubas,   cały   zlany   potem,   energicznie 
wachlował się słomkowym kapeluszem. Kiedy po chwili podniósł głowę, 
Michael wskazał na Erne.

background image

–  A,   si   –  ryknął   grubas   tak   donośnie,   jakby  ogłaszał  alarm 

przeciwlotniczy.   Jego   głos   wzniósł   się   ponad   gwar   osób   witających 
przyjaciół   i   zajmujących   miejsca.   –  Muy   belia   chica.   Es   su   novia! 
Oczywiście   nie   wszyscy   wierni   oraz   nie   wszyscy   kościelni   zapalający 
świeczki   i   przygotowujący   tace   na   datki   odwrócili   się   i   wbili   wzrok   w 
Michaela. Miał jednak wrażenie, jakby dziewięćdziesiąt procent obecnych w 
katedrze   osób   patrzyło   albo  na  niego,   albo   na   Erne.   Dziewczyna 
uśmiechnęła się nieśmiało.

Z miną pełną skruchy wyszczerzył zęby, po czym wskazał na migi, że 

znajdzie miejsce w jednym z tylnych rzędów.

Ale   ludzie   siedzący   pomiędzy   Erne   a   grubasem   szybko   zaczęli   się 

zsuwać,   robiąc   Michaelowi   miejsce   koło   jego  novia   -  narzeczonej.   Nie 
bardzo mógł zignorować ich wielkoduszność.

Powtarzając perdón, perdón, ilekroć kogoś potrącał, z trudem przeciskał 

się   w   stronę   kawałka   wolnej   przestrzeni.   Obok   Erne   siedziała   para   w 
starszym wieku: kobieta w prostej, skromnej sukni i kapeluszu z woalką 
oraz mężczyzna w garniturze przyciasnym w ramionach i wyświechtanym 
ze starości. Oboje posłali Michaelowi nieufne spojrzenie, po czym przenieśli 
wzrok na ołtarz, do którego właśnie zbliżał się ksiądz.

Michael zajął miejsce koło Erne. Uśmiechnął się, ale nie było już czasu 

na rozmowę. Rozpoczęła się msza.

Siedzieli ściśnięci, stykając się biodrami i ramionami. Erne trzymała ręce 

na kolanach. On zaś nie potrafił oderwać od nich oczu; podziwiał nie tylko 
jej długie, szczupłe palce i nadgarstki, lecz także zarysy jej nóg.

– Kyrie elejson. Chryste elej’son...
Erne potarła leciutko prawym kciukiem o lewą dłoń, przesunęła kolano o 

milimetr. Michael przełknął ślinę. Zdawał sobie sprawę, że tak nieskromne 
myśli, jakie krążą mu po głowie, nie mają racji bytu w domu bożym. Az 
drugiej   strony   skoro   Bóg   pozwala,   aby   gangi   uliczne   bez   problemu 
zdobywały nielegalną broń i za pomocą tej broni zabijały ludzi, tym bardziej 
powinien pozwolić na to, aby kobieta i mężczyzna czuli do siebie żądzę, 
wielką, silną, płomienną jak słowa żarliwej modlitwy.

Skupił   się   na   głosie   księdza,   nie   dlatego,   by   zrozumieć   sens 

wypowiadanych przez niego słów, ale po to, by wsłuchać się w znajomą 
kadencję języka. Hiszpański kojarzył mu się z dzieciństwem, z ojcem, matką 
i ich ciągłymi sprzeczkami, z bratem, który wkroczył na złą drogę i zaczął 

background image

się niepostrzeżenie od nich oddalać. Ale hiszpański to nie tylko przeszłość; 
wsłuchując  się w głos księdza,  Michael  myślał  również o tym,  dlaczego 
przyjechał z Gallardem do San Pablo i... Nagle Erne poruszyła się, usiłując – 
mimo   ciasnoty   –   nieco   zmienić   pozycję.   To   wystarczyło,   by   Michael 
zapomniał o swej wściekłości, o śmierci brata, o roli, jaką pośrednio odegrał 
w niej Edouardo Cortez.

Klękał razem ze wszystkimi, wstawał, żegnał się. Nie pamiętał, kiedy 

ostatni   raz   był   u   spowiedzi,   więc   gdy   inni   ruszyli   w   stronę   ołtarza,   by 
przyjąć   komunię,   pozostał   na   miejscu.   Erne   również;   jako   metodystce 
pewnie nawet nie wypadałoby jej przyjąć komunii w kościele katolickim. 
Wokół   nich   zrobiło   się   pusto.   Wszyscy   stali   w   nawie,   wolnym  krokiem 
przesuwając się do przodu.

Zerknął   na   nią;   uśmiechała   się.   Była   śliczna,   a   błękit   jej   oczu 

przypominał odcień wody w górskim jeziorze w bezchmurny dzień. Górskie 
jeziora widział jedynie na fotografiach, ale jej oczy miały właśnie taką samą 
zdumiewająco wyrazistą barwę co woda na zdjęciach. Ponieważ wszyscy 
obecni w kościele stali zwróceni twarzą do ołtarza, odważył się dotknąć ręki 
Erne. Palce jej drgnęły, ale nie cofnęła dłoni.

Poczuł, jak od samego dotyku budzi się w nim żądza. Nie potrafił tego 

zrozumieć. Nie chodziło o sam wygląd Erne, o jej zniewalający uśmiech ani 
błękitne oczy. W końcu znał wiele atrakcyjnych kobiet. To było szaleństwo. 
Wczoraj   wieczorem   tak   bardzo   pragnął   Erne,   że   porwał   ją   do   tańca   na 
środku rynku, a teraz gotów był się dla niej zbłaźnić w kościele.

Wierni powoli wracali na miejsca, więc chcąc nie chcąc, puścił jej dłoń. 

Dotrwał do końca mszy, modląc się, by zostało mu wybaczone to, że jego 
myśli   krążą   wyłącznie   wokół   seksu.   Niedługo   później   rozległo   się   bicie 
dzwonów.   Ludzie   zaczęli   wstawać;   starsza   para   po   lewej   ręce   Erne 
zmierzyła Michaela wzrokiem, po czym szeptem wymieniła z dziewczyną 
kilka słów. Nie słyszał, o czym mówią, ale widział, że Erne dość swobodnie 
porozumiewa się po hiszpańsku. Po krótkiej naradzie odwróciła się do niego 
z uśmiechem.

–  Señor  i  señora  Cesare   bardzo   by   się   cieszyli,   gdybyś   przyjął   ich 

zaproszenie na dzisiejszy obiad – rzekła.

Michael skłonił się.
– Byłbym zaszczycony.
Surowy wyraz twarzy starszej pani wyraźnie złagodniał. Wychodząc z 

background image

kościoła, Erne wzięła Michaela pod rękę. Szli kilka kroków za państwem 
Cesare,   okazując   w   ten   sposób   szacunek   starszym.   Babcia   Michaela 
wielokrotnie   opowiadała   mu   o   surowych   zasadach,   jakie   obowiązywały 
narzeczonych w San Pablo za czasów jej młodości, o tym, co wolno, a czego 
nie było wolno, o przyzwoitkach, które wszędzie towarzyszyły pannom, o 
małżeństwach aranżowanych głównie przez rodziców, zarówno w wyższych 
sferach, jak i w niższych. Erne, która poznała mężczyznę na targu i zaprosiła 
go   do   domu,   musiała   się   wydać   swym   gospodarzom   osobą   zuchwałą, 
przesadnie wyzwoloną. Michael obiecał sobie, że uczyni wszystko, aby nie 
przynieść jej wstydu.

Promienie słońca padały prosto na jego głowę i ramiona; miał wrażenie, 

że cała czaszka mu paruje. Tęsknił za klimatyzacją, tęsknił za zbiornikami z 
zimną   wodą   do   picia,   tęsknił   za   własnym   mieszkaniem   z   szerokim, 
wygodnym łóżkiem, mieszkaniem, do którego zawsze o każdej porze dnia i 
nocy mógłby przyprowadzić kobietę.

Cesarowie   mieli   zamontowany   w   oknie   kuchennym   wiatrak,   który 

obracał się głośno, pompując powietrze z zewnątrz do zatłoczonej kuchni. 
Michael   marzył   o   tym,   by   poczuć   na   skórze   chłodniejszy   powiew,   lecz 
wiedział, że kiedy kobiety w San Pablo szykują posiłek, mężczyznom wstęp 
do kuchni jest wzbroniony.

Stał więc w drzwiach i patrzył na Erne, która rozmawiając  wesoło z 

jakimiś młodymi kobietami, układała ciężkie porcelanowe talerze na stole w 
jadalni. Górowała wzrostem nad swymi rozmówczyniami, którym do nóg i 
spódnic ciągle czepiały się dzieci.

– Moje córki – oznajmił señor Cesare, wskazując na trzy młode kobiety. 

– Elena, Lourdes i Maria. Jeśli poślubisz Erne, postaraj się o synów.

Uśmiechając   się   do   gospodarza,   Michael   dał   się   zaprowadzić   do 

niedużego pokoju, w którym było znacznie cieplej niż w kuchni. Siedzieli 
tam mężowie Eleny, Marii i Lourdes, pijąc mocny cydr i paląc papierosy. 
Michael przyjął kieliszek i pozwolił, aby znajomy zapach dymu wypełnił 
mu płuca. Jego ojciec palił całe życie. W San Pablo wszyscy mężczyźni 
palili. Gdyby nie to, że dwa lata podczas studiów poświęcił na zażartą walkę 
z nałogiem,  z przyjemnością poczęstowałby się papierosem z drewnianej 
skrzyneczki na stoliku przy drzwiach. Czasem brakowało mu tego pieczenia 
w   gardle,   które   palacz   odczuwa,   gdy   zaciąga   się   dymem   i   tego   miłego 
odprężenia,   jakie   daje  papieros.   Ale   wiedząc,   ile   wysiłku   kosztowało   go 

background image

odzwyczajenie  się,   nie  zamierzał  dopuścić   do  sytuacji,   by   musiał  rzucać 
palenie po raz drugi.

Mężczyźni   nie   prowadzili   ożywionej   rozmowy.   Któryś   bąknął   coś   o 

pogodzie, dwóch innych wymieniło parę zdań na temat mniejszych obrotów 
w sklepie spożywczym zarządzanym przez jednego z nich, głównie jednak 
zajmowali się uważną obserwacją gościa. Michael też milczał, wychodząc z 
założenia, że im mniej się będzie odzywał, tym mniejsze ryzyko, że kogoś 
niechcący urazi.

Po paru minutach poproszono wszystkich do jadalni. Na środku stołu 

stała wielka misa wypełniona po brzegi przyrządzonym na ostro gulaszem, 
w   skład   którego   wchodziły   kawałki   duszonej   wieprzowiny,   pomidory   i 
papryka. Druga miska wypełniona była ryżem. Obok stał oszroniony dzban 
lemoniady.  Señor  Cesare   zajął   miejsce   u   szczytu   stołu   i   zmówił   krótką 
modlitwę. Dopiero wtedy wszyscy usiedli.

Erne siedziała po drugiej stronie stołu, w dodatku prawie po przekątnej. 

Nawet   nie   mógł   na   nią   dyskretnie   zerkać.   Mając   po   jednej   ręce   córkę 
gospodarzy,   po   drugiej   któregoś   z   ich   zięciów,   doszedł   do   wniosku,   że 
bardziej   od   klimatyzacji   i   zbiorników   z   wodą   pitną   brakuje   mu 
amerykańskiego podejścia do spraw męsko-damskich. Czy  seriom  Cesare 
musiała posadzić go tak daleko od Erne? O czym, na Boga, miał rozmawiać 
z tyloma obcymi sobie ludźmi? Ile razy można chwalić smak potraw?

Erne musiała wyczuć jego skrępowanie, bo przyszła mu na ratunek.
–   Michael   wykłada   na   uniwersytecie   –   poinformowała   wszystkich.   – 

Przyjechał tutaj w celach badawczych. Zbiera materiały do pracy naukowej.

Siedzącej   po   jego   prawej   ręce   córce   gospodarzy   oczy   rozbłysły   z 

zaciekawienia.

– Jakie materiały? – zapytał señor Cesare.
Michael  wziął głęboki oddech, błyskawicznie odtwarzając  w myślach 

wersję, którą na użytek pytających przygotował razem z Gallardem.

– Mój ojciec urodził się w San Pablo – wyjaśnił. – Zajmuję się analizą 

zmian społeczno-ekonomicznych, jakie zaszły w tym rejonie na przestrzeni 
ostatnich kilkunastu czy kilkudziesięciu lat.

–   Jakich   zmian?   –   mruknął   jeden   z   zięciów.   –   Tu   nic   się   nigdy   nie 

zmienia.

– Zmienia się, zmienia – sprzeciwił się łagodnym tonem Michael. – Na 

przykład tutejsza szkoła ma dostęp do Internetu. – Uśmiechnął się do Erne, 

background image

ciesząc siew duchu, że wreszcie ma okazję na nią spojrzeć. – W porównaniu 
z tym, co było dwadzieścia lat temu, poprawiła się sytuacja ekonomiczna. ..

Jego słowa wywołały gorzki śmiech.
– Może sytuacja ekonomiczna skorumpowanych polityków – rzekł señor 

Cesare – ale nikogo poza tym. Reszta społeczeństwa cierpi taką samą biedę 
jak sto lat temu.

Michael   wiedział,   że   powinien   milczeć,   nie   mógł   się   jednak 

powstrzymać.   Nie   po   tym,   jak   przesiedział   półtorej   godziny   w   kościele, 
dumając, dlaczego od ponad siedmiu lat jego noga ani razu nie postała w 
domu bożym.

– Pewnie przestępcom też się lepiej żyje – mruknął.
– Jakim przestępcom? – spytała jedna z córek. – Nie...
– Bandyci! Zbiry! – przerwał jej w pół słowa ojciec. – Są jeszcze gorsi 

od polityków!

– Kto? Jacy bandyci? – Erne popatrzyła pytająco na Michaela.
–   Rozmawiałem   wczoraj   z   mechanikiem   samochodowym   –   odparł, 

starając się przybrać obojętny ton. – Powiedział, że w górach za miastem 
żyje znany handlarz bronią.

Przy stole zapadła cisza.
– W moim domu proszę nawet nie wspominać tego potwora! – warknęła 

señora  Cesare, wykonując na piersi znak krzyża. – Nie obchodzi mnie, że 
jest bogaty ani to, że pozbawianie kogoś życia jest grzechem. Powinno się 
drania zabić i tyle!

Erne uniosła zdziwiona brwi.
– Dlaczego?
–   Za   to,   co   zrobił   pewnej   dziewczynie   z   miasteczka.   Koszmar!   Nie 

potrafię   o   tym   mówić.   –  Señora  Cesare   potrząsnęła   głową   i   znów   się 
przeżegnała.

– Podobno facet boi się pojawić w miasteczku – wtrącił jeden z zięciów. 

– Wie, że ludzie rozerwaliby go na strzępy. Dlatego większość swoich spraw 
załatwia w Aranal, gdzie nikt go nie zna.

Michael   natychmiast   zapisał   sobie   tę   informację   w   pamięci.   Aranal 

znajduje się ze trzydzieści pięć kilometrów na zachód od San Pablo. Jeżeli 
Cortez   faktycznie   ukrywa   się   w   górach,   przypuszczalnie   ma   kryjówkę 
gdzieś między Aranal a San Pablo.

– Nie będziemy rozmawiać przy stole o bandytach – powiedziała señora 

background image

Cesare. – Porozmawiajmy lepiej o tym, jak pięknie ojciec Esteban odprawił 
dziś nabożeństwo.

Wszyscy przychylili się do prośby gospodyni i rozmowa zeszła na temat 

niedzielnej mszy. Michael jadł w milczeniu gulasz, pił cydr, a od czasu do 
czasu  zdobywał się na odwagę  i rzucał Erne ciepłe spojrzenie.  Oczy  jej 
lśniły. Miał wrażenie, że widzi w nich ciekawość, rozbawienie i... bardzo 
chciał w to wierzyć... pożądanie.

Pożądanie, a może nawet coś więcej.

background image

Rozdział 6

– Nie było tak strasznie, co? – spytała.
Szli spacerkiem do hotelu, w którym wynajmował z Gallardem pokój, bo 

tam przed wejściem stał zaparkowany jego jeep. Lojalnie uprzedził Erne, że 
czasem sprzęgło nawala, ale ona się tym zbytnio nie przejęła. Uznała, że 
gdyby   miał   zamiar   zatrzymać   się   na   pustkowiu,   twierdząc,   że   wóz   się 
zepsuł, po czym ją podstępnie uwieść, nie wspominałby o zacinającym się 
sprzęgle.

Uznała też, że po wczorajszej kolacji i tańcu na rynku, po dzisiejszym 

poranku   w   kościele,   po   świątecznym   obiedzie,   po   każdej   minucie,   jaką 
wspólnie spędzili, Michael powinien widzieć, że nie musi uciekać się do 
żadnych sztuczek, jeśli jej Pragnie.

Podobał się jej jako mężczyzna i jako człowiek, a jego wizyta w domu 

państwa   Cesare   jedynie   utwierdziła   ją   w   przekonaniu,   że   jest   nie   tylko 
przystojny, lecz i niezwykle sympatyczny. Z przyjemnością obserwowała 
jego zachowanie. Był miły, uprzejmy, do wszystkich przy stole odnosił się 
ciepło i serdecznie. Z przyjemnością go też słuchała; mówi} po hiszpańsku z 
tym   samym   akcentem  co  miejscowi.   Z   jednej   strony   sprawiał   wrażenie 
rodowitego   Amerykanina,   a   z   drugiej   strony   wyglądało   na   to,   że   wśród 
mieszkańców   San   Pablo   czuje   się   jak   w   domu.   Wiedział,   jak   ożywić 
rozmowę, jak pochwalić gospodynię i jej umiejętności kulinarne; gdyby był 
zbyt   oszczędny   w   słowach,  señora  Cesare   mogłaby   się   poczuć   urażona, 
gdyby   zaś   rozpływał   się   w   komplementach,   mogłaby   potraktować   jego 
słowa sceptycznie. Uśmiechał się przyjaźnie do córek gospodarzy, tak by 
czuły się dowartościowane. Nawet wobec wnuków gospodarzy wykazywał 
ogromną cierpliwość. Wprawdzie nie usiadł na podłodze i nie zaczął się z 
nimi bawić, ale traktował je z humorem.

O wpół do drugiej wreszcie udało im się odzyskać wolność. Kiedy Erne 

oznajmiła,   że   chcieliby   wyjść   na   spacer,  señora  Cesare   skinęła 
przyzwalająco głową.

– Twój znajomy to dobry człowiek – powiedziała cicho.
–   Moglibyśmy   się   wybrać   na   przejażdżkę   –   zaproponował   Michael, 

kiedy opuścili gościnny dom – o ile mój współlokator nie korzysta z jeepa. 

background image

Ale pewnie nie. Za bardzo go denerwuje sprzęgło.

– A kim on jest? Ten współlokator?
– Pomaga mi zbierać materiały – odparł tonem, z którego wynikało, że 

nie chce mówić na temat swojej pracy.

Minęli   kościół,   w   którym   rano   byli   na   mszy.   Kiedy   Michael   zadarł 

głowę, by popatrzeć na rysującą się na tle nieba białą wieżę, Erne miała 
wrażenie, że widzi na jego twarzy dziwny wyraz smutku i zadumy. Gdy 
tylko kościół pozostał w tyle, Michael wyraźnie się rozpogodził.

–   Odkąd   tu   przyjechałem,   jadam   w   knajpach.   Dziś   po   raz   pierwszy 

jadłem domowy obiad. Był naprawdę wyśmienity.

– A twoja mama przyrządza czasem miejscowe potrawy? – spytała Erne, 

po czym wzniosła oczy do nieba. – Zapomniałam! Przecież twoja mama jest 
Amerykanką.

– Tak, ale babcia nauczyła ją kilku tutejszych dań.
Rynek był zatłoczony, więc wziął Erne za rękę, by nikt ich nie rozdzielił. 

W   ciepłe   niedzielne   popołudnie   mieszkańcom   San   Pablo   nie   chciało   się 
siedzieć w domu. Dzieci jeździły na rowerach, młodzi pchali przed sobą 
wózki, starsi odpoczywali na ławkach, obserwując, co się wokół dzieje.

Ściskając rękę Erne, Michael energicznym krokiem przemierzał  rojny 

plac. Po chwili znaleźli się na wprost lokalu, przed którym wczorajszego 
wieczoru grał czteroosobowy zespół muzyków, i zwolnili. Przy jednym ze 
stolików   ustawionych   na   świeżym   powietrzu   siedział   nad   butelką   piwa 
mężczyzna w bawełnianej koszulce ciasno opinającej jego potężny tors i 
ramiona. Krótko przystrzyżone włosy i masywna, wysportowana sylwetka 
sprawiały, że na pierwszy rzut oka wyglądał jak komandos. Z kolei  kolor 
włosów – ryżawo-blond – i jasna, piegowata cera świadczyły o tym, że nie 
jest tubylcem.

– To mój asystent – oznajmił Michael.
Erne   zmarszczyła   czoło.   Facet   był   sporo   starszy   od   Michaela;   nie 

wyglądał   ani   na   jego   asystenta,   ani   tym   bardziej   na   pracownika 
uniwersytetu. Potężne ręce o krótkich, grubych palcach jakoś nie pasowały 
do   obrazu   człowieka,   który   większość   czasu   spędza   w   bibliotekach, 
przeglądając książki i robiąc notatki. Starając się ukryć zdziwienie, Erne 
zganiła się w duchu: nie powinno osądzać się człowieka na podstawie jego 
powierzchowności. Tylko dlatego, że ktoś ćwiczył mięśnie, nie znaczy, że 
nie ćwiczył umysłu.

background image

Puściwszy rękę Erne, Michael zaczął przeciskać się między stolikami, aż 

doszedł do tego, przy którym siedział jego przyjaciel.

– Cześć – powiedział cicho.
Mężczyzna podniósł wzrok znad butelki i wyszczerzy! zęby; uśmiech 

trochę mu przygasł, kiedy spostrzegł stojącą koło Michaela dziewczynę.

– Cześć. Co słychać?
– Erne, przedstawiam ci mojego asystenta, Maxa Gallarda. Max, poznaj 

moją przyjaciółkę, Mary Elizabeth Kenyon.

Max powiódł po niej wzrokiem. Oczy miał szare i zimne jak stal.
– Miło mi – powiedział, wyciągając na powitanie rękę.
Erne uścisnęła ją, ponownie starając się nie zdradzić żadnych emocji. 

Mężczyzna miał dłoń twardą jak podeszwa, pokrytą odciskami, w dotyku 
szorstką niczym panierowany kotlet, a palce tak silne, że gdyby zacisnął je 
na szyi węża, bez trudu pozbawiłby go życia.

– Mnie także – rzekła, zdobywając się na uśmiech.
– Chcielibyśmy wziąć wóz. W porządku? Max pokręcił głową.
– Chyba nie powinniście. To cholerne sprzęgło...
–   Ja   sobie   z   nim   świetnie   radzę   –   zapewnił   go   Michael   po   czym 

błyskając   zębami,   dodał:   –   Tobie,   jak   podejrzewani   brakuje   wyczucia   i 
delikatności.

Max wybuchnął śmiechem. Erne miała wrażenie, że co jej umyka, że 

czegoś nie rozumie, ale nie wtrącała się do rozmowy.

– Słuchaj, czeka nas sporo pracy. Wydaje mi się, że...
– Co się odwlecze, to nie uciecze – rzekł Michael. – Zresztą nie przejmuj 

się. Wrócimy za jakieś dwie godziny. Chyba że sprzęgło faktycznie odmówi 
posłuszeństwa.

Zanim Max zdążył zaprotestować, ujął Erne pod łokieć i odwrócił się na 

pięcie.   Odczekała,   aż   dojdą   na   koniec   rynku,   dłużej   jednak   nie   umiała 
poskromić ciekawości.

–   Nie   rozumiem...   Skoro   Max   jest   twoim   asystentem,   to   dlaczego 

próbuje wydawać ci polecenia?

– Po prostu taki ma sposób bycia. – Michael wzruszył ramionami. – Lubi 

myśleć, że to on wszystkim rządzi.

Obejrzała się  za siebie.  Max Gallard siedział  pochylony  nad butelką; 

ramiona miał potężne niczym kulturysta.

– Nie wygląda na naukowca.

background image

– Dostał się na studia po odbyciu służby wojskowej – wyjaśnił Michael.
Doszli   do   kwartału   poprzecinanego   wąskimi   uliczkami,   pizy   których 

ciągnęły się malutkie sklepiki. Skręcili w ulicę za apteką. Stał tam niski, 
podłużny budynek. Michael otworzył ostatnie drzwi.

W pokoju panował półmrok; nic dziwnego, bo żaluzje były do połowy 

opuszczone.   Mimo   ciemności   Erne   ze   zdumieniem   zwróciła   uwagę   na 
porządek;   nie   spodziewała   się,   że   w   pokoju   zajmowanym   przez   dwóch 
facetów będzie tak czysto. Jedno z dwóch metalowych łóżek było posłane – 
miała nadzieję, że jest to łóżko Michaela. Na komodzie leżały kosmetyki i 
kilka   drobiazgów:   dwie   drewniane   szczotki   do   włosów,   dwa   płyny   po 
goleniu, chustka do nosa, zestaw kluczyków. Michael zgarnął kluczyki i 
cofną} się do drzwi.

Erne   stała   w   progu,   zagradzając   mu   drogę.   Mogła   się   odsunąć, 

przepuścić go, ale najpierw chciała do końca zaspo, koić ciekawość. Pod 
drugim   łóżkiem,   tym   nie   posłanym,   leżała   ciemnoczerwona   brezentowa 
torba zamknięta na suwak. Obok niej stała para zabłoconych skórzanych 
butów na grubych podeszwach.

– Często urządzasz piesze wycieczki?
Powiódł wzrokiem tam, gdzie patrzyła, po czym pokręcił głową.
– To nie moje. To Maxa.
Otworzyła usta, po czym zamknęła je i cofnęła się na chodnik. Chciała 

wierzyć, że Max jest asystentem Michaela i pomaga mu zbierać materiały do 
pracy   naukowej,   ale   miała   z   tym   pewne   trudności.   Bo   jeżeli   nie   jest 
asystentem   Michaela,   to   znaczy,   że   Michael   ją   okłamuje.   Ta   myśl   nie 
dawała jej spokoju.

Jeszcze wczoraj ufała mu bezgranicznie. Tak bardzo, że prawie gotowa 

była   iść   z   nim   do   łóżka.   Tak   bardzo,   że   zaprosiła   go   do   domu   swoich 
gospodarzy na uroczysty obiad. Z całego serca pragnęła nadal mu ufać... ale 
Max Gallard wzbudzał jej podejrzenia.

Po paru krokach przystanęła. Od nagrzanych przez słońce kamiennych 

murów po obu stronach wąskiej uliczki bił żar, powietrze jednak było tak 
suche,   że   człowiek   się   nawet   nie   pocił.   Michael   również   przystanął; 
wpatrywał się w Erne zaskoczony, nie wiedząc, o co jej chodzi.

– Nie wierzę, że Max  jest twoim asystentem naukowym – oznajmiła 

wprost. Nie miała ochoty bawić się w jakieś aluzje i niedomówienia, po 
prostu chciała, aby Michael rozproszył jej wątpliwości.

background image

Michael nie zaprotestował, nie oburzył się. Wyraz jego twarzy pozostał 

nie zmieniony: wciąż malowało się na niej zdumienie.

– Dlaczego? – spytał po chwili.
–   Bo...   –   Zdała   sobie   sprawę,   że   mówiąc   prawdę,   wyjdzie   na   osobę 

małostkową i nietolerancyjną. Z drugiej strony, skoro już zaczęła mówić bez 
ogródek,   nie   było   sensu   nagle   zmieniać   taktyki.   –   Bo   nie   wygląda   jak 
asystent. Ani nie mówi jak asystent – rzekła.

Leciutki uśmiech wykrzywił usta Michaela.
– A jak powinien mówić asystent?
Wiedziała, że zachowuje się niepoważnie, ale mimo to nie umiała się 

powstrzymać.

– Jak naukowiec. Jak erudyta...
– Innymi słowy powinien być nadęty, tak? Napuszony i pretensjonalny? 

Taki   jak   ja?   –   Uśmiechnął   się   od   ucha   do   ucha.   –   Uprzedź   mnie,   jak 
będziesz   chciała,   żebym   wzbogacił   swoje   słownictwo.   Znam   mnóstwo 
skomplikowanych słów, musiałem się ich nauczyć, zanim zatrudnili mnie na 
uniwersytecie, ale na co dzień ich nie używam...

– Przepraszam. – Roześmiała się z zażenowaniem. – Wiem, że to głupie, 

ale kiedy słyszę, że ktoś jest w jakiś sposób związany z wyższą uczelnią, 
natychmiast   stają   mi   przed   oczami   bladzi   chudzielcy   z   podkrążonymi 
oczami, którzy przesiadują godzinami w bibliotekach i cały czas myślą tylko 
o pracy. Mówię to jako była studentka – dodała.

I faktycznie. Kiedy studiowała na uniwersytecie stanowym w Wirginii, 

to   dopóki   nie   zdobyła   dyplomu   magistra,   była   chuda,   blada,   miała 
podkrążone oczy i prawie nie wychodziła z biblioteki.

– Max też cały czas myśli tylko o pracy – rzekł Michael – Ręczę ci, że 

wolałby być teraz ze mną, niż siedzieć samotnie nad piwem, podczas gdy ja 
spędzam czas w towarzystwie uroczej pani nauczycielki.

Brzmiało   to   nawet   logicznie.   Erne   postanowiła   zapomnieć   o   swych 

podejrzeniach. Wysuwanie dziwnych hipotez nie ma najmniejszego sensu. 
Podważając prawdomówność Michaela, sama naraża się na śmieszność.

Jeep stał zaparkowany na końcu uliczki. W przeciwieństwie do drogich 

luksusowych wozów terenowych, jakie widywała przed klubem, do którego 
należeli jej rodzice i ich dobrze urodzeni przyjaciele, ten był w stylu jeepów 
używanych przez wojsko – stary, pordzewiały, ze składanym brezentowym 
dachem.   Otworzywszy   drzwi,   Michael   pomógł   jej   wsiąść   do   środka   – 

background image

siedzenie było w wielu miejscach popękane i posklejane taśmą – następnie 
sam zajął miejsce za kierownicą. Gdy przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik 
zawarczał.

– Chciałbym zobaczyć szkołę, w której uczysz...
Erne   podała   mu   adres.   Skinął   głową,   po   czym   skręcił   w   zatłoczoną 

boczną   drogę.   Wzdłuż   jezdni   stały   zaparkowane   pod   różnym   kątem   do 
krawężnika samochody i fury. Michael zręcznie je wymijał, podobnie jak 
rowery, pieszych oraz bezdomne psy i koty, które łaziły gdzie popadnie, 
szukając   jedzenia.   Przez   moment   korciło   ją,   by   podać   mu   dokładniejsze 
wskazówki, lecz Michael najwyraźniej doskonale znał trasę.

Kiedy   podjechali   pod   szary,   ponury   budynek,   Michael   z   sykiem 

wypuścił z płuc powietrze. Erne siedziała spięta, gała się, że za moment 
Michael powie coś przykrego, skrytykuje jej miejsce pracy. Bo faktycznie, 
budynek   przypominał   więzienie:   niski,   o   szarych   kamiennych   ścianach, 
płaskim metalowym dachu, wysoko umieszczonych oknach. Był brzydki, 
wręcz   ohydny,   ale   miał   sprawnie   działającą   kanalizację,   centralne 
ogrzewanie   oraz   dostateczną   liczbę   linii   telefonicznych,   aby   bez   trudu 
można się było łączyć z Internetem.

Szykowała się do odparcia ataku, kiedy Michael wreszcie przemówił.
–   Rany   boskie,   nie   wierzę   własnym   oczom!   To   wygląda   prawie   jak 

prawdziwa szkoła!

– Nie rozumiem...
Roześmiał się i potrząsnął głową.
– Kiedy przyjeżdżałem tu w dzieciństwie, szkoła mieściła się w starej, 

drewnianej   szopie.   Była   tam   jedna   sala   lekcyjna,   zawsze   doskonale 
wywietrzona   dzięki   szparom   w   ścianach.   Na   zewnątrz   znajdowała   się 
wygódka.   Część   lekcji...   widzisz   tamto   drzewo?   –   Wskazał   pojedyncze 
drzewo palmowe rosnące na końcu zakurzonego boiska. – Czasem, kiedy 
pogoda na to pozwalała, lekcje odbywały się pod tą palmą. W jednej sali 
lekcyjnej było uczniom za ciasno, wiec wychodzili na dwór, siadali na ziemi 
i próbowali się skupić na nauce. Nie było żadnych tablic, żadnych map, no i 
oczywiście żadnych komputerów.

– A więc... ta szkoła ci się podoba?
–   No   jasne.   W   porównaniu   z   poprzednią   jest   fantastyczna!   –   Znów 

potrząsnął głową. – Pewnie nawet przyjeżdżają ta dzieciaki spoza miasta?

–   Tak,   chociaż   zdarza   się,   zwłaszcza   podczas   żniw,   że   rodzice 

background image

zatrzymują je w domu, żeby pomagały w pracy na polu.

– Zatrzymują, bo nie chcą, żeby ich przerosły – oznajmił Michael.
W jego głosie pojawiła się nuta goryczy. Erne przypomniała sobie, co 

mówił wczoraj, kiedy odprowadzał ją po kolacji do domu: jego rodzice byli 
dumni   z   syna,   który   zdobył   wyższe   wykształcenie   i   pracował   na 
uniwersytecie,   a   zarazem   czuli   z   tego   powodu   niepokój   i   strach.   Miała 
ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, ale się bała. Niewiele 
brakowało, by go uraziła swą dociekliwością, kiedy wcześniej wypytywała o 
Maxa. Nie chciała teraz zrazić go pytaniami o ojca i matkę.

Zmierzył ją uważnie wzrokiem. Może wyczytał  w jej  oczach pytania, 

które w sobie skrywała, bo rzekł:

– Pokażę ci, skąd pochodzę. Włączył się z powrotem w ruch.
– Myślałam, że urodziłeś siew Stanach? Uśmiechnął się, ale spojrzenie 

miał poważne, zamyślone.

– Tak, w Stanach. Pochodzę jednak stąd.
Skierował się na północ, pozostawiając za sobą gwar i zgiełk miasta. 

Droga wiła się pod górę. Z dala od ruchliwego centrum domy nie przylegały 
tak   ciasno   do   siebie   –   gospodarstwa   były   większe,   choć   mniej   zadbane, 
miały   ogródki   warzywne,   podwórka,   po   których   biegały   kaczki   i   kury, 
chlewy,   skąd   dochodziły   pochrząkiwania   świń,   i   pola,   na   których   rosła 
kukurydza.   Przed   niektórymi   domami   stały   rozebrane   na   części   wraki 
samochodów,   przed  innymi  nie  było nic  poza  pustym,   brudnym  placem. 
Gdzieniegdzie chude dzieciaki ganiały za chudymi psami albo nosiły wiadra 
z wodą.

Silnik   warczał,   ilekroć   Michael   wrzucał   niższy   bieg.   Wznosząca   się 

stromo droga powoli zamieniała się w coraz węższy pas rozsypującego się 
asfaltu.

–   Chyba   jeep   nie   odmówi   nam   posłuszeństwa?   –   spytała   z   lekkim 

zaniepokojeniem.

Czy są bezpieczni tak daleko od miasta? Zwłaszcza gdy wkoło ludzie 

żyją w tak dużym ubóstwie? Nie miała na sobie zbyt wielu rzeczy, na które 
ktoś mógłby się połasić – tylko zegarek, medalionik i proste złote kolczyki. 
Ale skoro Michael pochodzi z tych stron... Może, gdyby do czegoś doszło, 
potrafiłby wybawić ich z opresji?

– Nie odważy się – odparł, delikatnie wciskając nogą sprzęgło i biorąc 

kolejny zakręt.

background image

Zwolnił, wjeżdżając na szczyt wzniesienia, a potem zatrzymał wóz na 

poboczu. Znajdowali się przy ruinach, które może miałyby jakąś wartość 
historyczną, gdyby były choć odrobinę bardziej okazałe.

Kiedyś stał tu dom, teraz smętne resztki czegoś, co w najlepszym razie 

przypominało szałas; dach z falistej blachy w wielu miejscach prześwitywał, 
ściany – z suszonych cegieł mocowanych do drewnianych belek – kruszyły 
się,   brakowało   drzwi,   framuga   gniła.   Na   podwórzu   rosły   kępki   trawy, 
krótkiej i żółtej w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś było kamienne palenisko, 
dłuższej i bardziej zielonej w pobliżu pompy wodnej. Widok był żałosny.

Po   drugiej   stronie   drogi   stała   kolejna   rudera,   w   minimalnie   lepszym 

stanie. Przy kamiennym palenisku kręciła się kobieta; od czasu do czasu 
mieszała patykiem w ogromnym garze, znad którego buchały kłęby pary.

– Gotuje? – spytała Erne, trochę zdziwiona, na co kobiecie tak wielki gar 

jedzenia, chyba że zamierzała wykarmić pułk wojska.

– Tak, ale pościel albo ręczniki.
Zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył silnik.
– Poczekaj tu – szepnął, wysiadając z jeepa.
Patrzyła   z   niepokojem,   jak   Michael   energicznym   krokiem   przechodzi 

przez drogę i zbliża się do kobiety. Zaczęli rozmawiać. Nie słyszała słów, 
ale wiele mogła się domyślić, obserwując gesty i ruchy. Michael schylił się, 
jakby   chciał   zmniejszyć   dystans   pomiędzy   sobą   a   wieśniaczką.   Słuchał, 
marszczył czoło, kiwał współczująco głową. Po minucie czy dwóch ruszył z 
powrotem do jeepa; za nim biegł rozjuszony brązowy kogut, który – sądząc 
po   tym,   jak   machał   z   oburzeniem   skrzydłami,   gdakał   i   skrzeczał   – 
najwyraźniej potraktował go jako wroga.

Michael obszedł wóz i otworzywszy drzwi od strony Erne, pomógł jej 

wysiąść.

– Tu – rzekł, wskazując na zniszczony, porzucony szałas – mieszkali moi 

dziadkowie. I tu wychowywał się mój ojciec, Erne z trudem przełknęła ślinę. 
Widywała   ubogich   ludzi   mieszkających   w   opłakanych   warunkach   w 
Wirginii, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie zetknęła. Zmrużyła oczy, 
w myślach  naprawiła dach, pozatykała szpary  w ścianach,  dodała drzwi, 
mimo to szałas wyglądał żałośnie. Wolnym krokiem zbliżyła się do ruiny; 
po prostu nie potrafiła sobie wyobrazić rodziny z dzieckiem żyjącej w tak 
skandalicznych warunkach.

– Powiedziała mi – ciągnął, ruchem głowy wskazując na zajętą praniem 

background image

kobietę – że nikt tu nie mieszka od pięciu lat Podobno z ludźmi, którzy 
wprowadzili   się   po   wyjeździe   moich   dziadków,   były   same   kłopoty. 
Wreszcie żona uciekła z jakimś bogatym gogusiem, który tędy przejeżdżał, a 
maż przez jakiś czas urządzał pijackie burdy, a potem zniknął. Od tamtej 
pory miejsce stoi puste. – Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął smutno. – 
Myślę, że brakujące kawałki dachu są na dachu tamtego domu, a gdybym 
rozejrzał się uważniej, pewnie znalazłbym również brakujące drzwi.

– Bardzo ci to przeszkadza? – spytała Erne. – No bo w pewnym sensie to 

profanacja domu twojego ojca...

Michael odrzucił w tył głowę i ryknął śmiechem, po czym poklepał ręką 

jedną z belek podtrzymującą pozostałości ściany.

– Niech sobie bidulka bierze, co chce i co tylko może się jej przydać. Tu 

nie ma  nic  do ocalenia. Zresztą,  powiedziałem jej, że  resztę ścian  może 
zużyć na podpałkę.

Erne obeszła szałas. Boczna ściana zbudowana była z cieniutkiej dykty i 

tektury. Wewnątrz znajdowało się... hm, chyba jedno pomieszczenie.

– Dwa – rzekł Michael, jakby odpowiadając na jej pytanie. Wszedł do 

środka   przez   ziejącą   w   ścianie   dziurę   i   podał   Erne   rękę,   pomagając   jej 
również wejść. – Tu od frontu była kuchnia, a od tyłu sypialnia. Mój ojciec, 
jego bracia i siostry spali w sypialni, a dziadkowie w kuchni.

Łzy napłynęły Erne do oczu; jakie to niesprawiedliwe, pomyślała,  że 

jedni, wśród nich i ona, dorastają otoczeni przepychem, a inni, których jest 
większość, żyją w tak straszliwej biedzie. Było jej żal ojca Michaela, który 
całe dzieciństwo i młodość mieszkał w nędznej, ciasnej ruderze. I było jej 
żal Michaela, który wprawdzie urodził się w Stanach, ale ~ jak sam twierdził 
– pochodził stąd, z San Pablo. Na szczęście był jednym z tych dzieci, które 
chciały się uczyć i coś w życiu osiągnąć. Przerósł swych rodziców, zdobył 
wykształcenie, wykładał na uniwersytecie – ale wywodził się stąd.

Rozglądała się po wnętrzu. Przez dziury w suficie wpadały do środka 

promienie   słońca,   które   oświetlały   walające   się   po   podłodze   fragmenty 
dawnych ścian. Zrobiło jej się wstyd. Jakim prawem powątpiewała w słowa 
Michaela   dotyczące   Maxa?   Bo   Max   nie   wygląda   na   pracownika 
naukowego?  Michael  też nie wygląda na  człowieka, którego przodkowie 
żyli w tak prymitywnych warunkach. Jest wysoki, silny, zdrowy, o jasnym, 
bystrym spojrzeniu i jeszcze bystrzejszym umyśle. Zdała sobie sprawę, że 
nie powinno się nikogo oceniać ani na podstawie wyglądu, ani na podstawie 

background image

pochodzenia.   Mogła   jedynie   przyklasnąć   ojcu   Michaela,   że   postanowił 
wyjechać z San Pablo, by swoim dzieciom stworzyć lepsze warunki do życia 
i nauki w Kalifornii.

Usłyszała  kroki  Michaela.   Po  chwili  objął  ją  od  tyłu,  przyciągnął  do 

siebie i oparł brodę na jej głowie.

– Nie po to cię tu przywiozłem, żebyś się smuciła – powiedział szeptem.
– A po co? Serio. Po co?
Na moment zadumał się.
– Z pobytów u dziadków mam wspaniałe wspomnienia – rzekł bez cienia 

ironii   w   głosie.   –   Przyjeżdżałem   tu   z   ojcem   prawie   każdego   lata.   Tata 
próbował namówić rodzinę, żeby się przeniosła do Ameryki, a ja w tym 
czasie odkrywałem swoje korzenie. Tak to ojciec nazywał: odkrywaniem 
korzeni, poznawaniem ziemi przodków. Dobre mam stąd wspomnienia...

Przywiózł ją, aby się nimi podzielić. Nie bardzo rozumiała, jak miejsce 

tak smutne i ponure może pozostawiać miłe, wesołe wspomnienia, ale dzięki 
temu,   że   tu   była,   że   widziała   ziemię   jego   przodków,   czuła   się   bliższa 
Michaelowi. Czuła mu się znacznie bliższa teraz, w tej ruderze, niż wczoraj 
kiedy tańczyli, kiedy się obejmowali i całowali, kiedy pragnęli się aż do 
bólu.

Stali w ciszy przez minutę, która wydawała się wiecznością – Cząsteczki 

kurzu   tańczyły   w   blasku   wdzierających   się   przez   szpary   promieni 
słonecznych.   Michael,   skupiony   i   milczący,   myślał   o   przeszłości,   Erne, 
skupiona i milcząca, myślała o teraźniejszości. Oboje, nic nie mówiąc, nie 
patrząc na siebie, w tym samym momencie ruszyli do wyjścia.

W   milczeniu   wsiedli   do   jeepa.   Potem   silnik   zawarczał,   pies   leżący 

nieopodal pod furą zaskomlał, a kogut z tak wściekłym skrzekiem rzucił się 
w ich stronę, że Michael musiał skręcić ostro kierownicą, by nie rozjechać 
walecznego   ptaszyska.   Erne   obejrzała   się   przez   ramię   na   nędzne   resztki 
domu należącego kiedyś do dziadków Michaela. Spowite tumanami kurzu 
miejsce wydawało się jeszcze bardziej posępne.

Zerknęła   na   Michaela.   Siedział   za   kierownicą   spokojny,   opanowany, 

zadowolony z powrotu w rodzinne strony. Uśmiech miał nieco tajemniczy, 
spojrzenie   dumne,   głowę   trzymał   wysoko   uniesioną.   Umiejętnie   omijał 
koleiny, dziury i kamienie znaczące krętą drogę.

Poczuła dziwny ucisk w sercu. Ten dzielny, dumny człowiek budził w 

niej szacunek. Szacunek zabarwiony sympatią, może nawet miłością.

background image

Zjeżdżali   w   dół   wąską,   krętą   drogą.   Z   każdym   mijanym   kilometrem 

domy były coraz większe i stały coraz bliżej siebie. Teren wokół domów 
ogrodzony był płotem; żadne zadziorne koguty nie straszyły przechodniów. 
Michael   jechał   przeraźliwie   wolno,   a   jeep   wydawał   jakieś   podejrzane 
odgłosy.

Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że coś jest nie tak. Silnik 

nie pracował normalnie; warczał, charczał, wył. Uświadomiła sobie również, 
że Michael od dobrych kilku minut nie zmienił biegu.

– Coś się stało? – spytała.
Prychnął lekceważąco.
– Nic takiego. Po prostu nie mogę przejść na wyższy bieg.
– Silnik dziwnie rzęzi.
– Na szczęście jedziemy z górki. Większość drogi możemy się toczyć. 

jak nabierzemy prędkości, może uda mi się wrzucić dwójkę.

Ulice w tej części miasta  były jednak zbyt zatłoczone, by wóz mógł 

nabrać odpowiedniej prędkości. Dzieci wyległy z domów – zamiast dzień 
święty święcić, bawiły się w berka, grały w piłkę, jeździły na rowerach, na 
desce,   a   te,   których   rodziców   nie   stać   było   na   deskę   z   prawdziwego 
zdarzenia – na desce domowej roboty, wykonanej z kawałka dykty i kółek 
od starych wrotek. Gdyby Michael nie trzymał nogi na hamulcu, mógłby 
kogoś potrącić.

Erne skierowała wzrok na pedały i przez moment patrzyła, jak Michael 

to któryś naciska, to znów zwalnia. Może sprzęgło nawaliło, może resztę 
drogi   będą   musieli   pokonać   na   pierwszym   biegu,   wierzyła   jednak,   że 
Michael bezpiecznie dowiezie ich z powrotem do domu. Jej wiara trochę się 
zachwiała, kiedy zobaczyła pierwszą smugę dymu wydobywającą się spod 
maski.

– Michael, chyba jeep się pali – powiedziała cicho, usiłując zachować 

spokój.

On też zauważył białe kłęby. Przeklinając pod nosem, skręcił ostrożnie 

w   najbliższą   boczną   ulicę,   którą   po   obu   stronach   porastały   drzewa,   i 
zahamował.

– Nie, nie pali się – rzekł. – Po prostu silnik się przegrzał. To para 

wodna, nie dym.

– Aha – mruknęła uspokojona.
Wiedziała, że przegrzany silnik to nie katastrofa, lecz wypadek, który 

background image

każdemu   może   się   przytrafić,   choć   jej   akurat   nie   przytrafił   się   nigdy. 
Rodzice zawsze kupowali nowe samochody, które po trzech latach, zanim 
jeszcze cokolwiek zaczęło się psuć czy przegrzewać, wymieniali na nowsze 
modele.

– Co robimy? – spytała, kiedy zgasił silnik.
Oparł   się   na   siedzeniu,   westchnął,   po   czym   uśmiechnął   się   z 

zażenowaniem.

– Czekamy, aż ostygnie, potem dolewamy wody do chłodnicy i modlimy 

się. Powinienem był dziś rano zmówić pacierz za tego gruchota.

– Bez przesady. – Przypomniała sobie wyraz ni to smutku, ni zadumy, 

który   pojawił   się   na   jego   twarzy,   kiedy   po   obiedzie   przechodzili   koło 
kościoła. – Nie bardzo ci się podobała msza, prawda?

– Nie o to chodzi – odparł, przyglądając się jej uważnie. – Po prostu 

dawno nie byłem w kościele. Będąc tam dziś rano, przypomniałem sobie 
powód, dla którego unikam przybytków wiary.

– Była zdumiona, z jaką łatwością i swobodą zadaje mu pytania na tak 

osobiste tematy. Ale ten brak skrępowania wydawał się jej naturalny. Jakoś 
pasował do sytuacji.

– Kto ci się naraził? Pan Bóg czy kościół?
– Kilka lat temu straciłem brata – wyjaśnił. – Ani kościół, ani Bóg nie 

przyszli mi z pomocą, kiedy tego najbardziej potrzebowałem.

– Tak mi przykro, Michael. – Delikatnie pogładziła go po nadgarstku.
Zacisnął rękę na jej dłoni i podniósł głowę. Był poważny, zamyślony. 

Gałęzie   starego   wiązu   rzucały   cień   na   jego   twarz,   ale   oczy   miał   jasne, 
błyszczące.   Wpatrywały   się   w   Erne   intensywnie,   jakby   usiłowały   ją 
przejrzeć na wylot.

Czy widziały, jak ogromnie poruszyła ją wyprawa do domu dziadków? 

Czy widziały, jakie wrażenie wywarły na niej słowa o śmierci brata? I czy 
widziały, jak bardzo ją cieszy szczerość i otwartość Michaela, to, że jest 
gotów   obnażyć   przed   nią   duszę,   powierzyć   najskrytsze   tajemnice?   Czy 
widziały, że ona, Mary Elizabeth Kenyon, jest nim zafascynowana? Że coraz 
silniej   ulega   jego   urokowi?   Ze   uważa   go   za   najbardziej   interesującego, 
najdzielniejszego   i   najbardziej   skomplikowanego   mężczyznę,   jakiego 
kiedykolwiek znała?

Po chwili przekonała się, że Michael wpatruje się nie w nią, lecz w coś 

za nią. Obejrzała się. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła dom, który – sądząc 

background image

po tabliczce nad drzwiami: Posada – właściciele przekształcili w pensjonat.

–   Może   masz   ochotę   się   czegoś   napić?   –   spytał,   wskazując   głową 

budynek. – Musimy poczekać, aż ten gruchot ostygnie.

– Dobrze.
– Całe szczęście, że nie zawsze czytał w jej myślach. Powinna bardziej 

uważać. To, że się w nim zakochała, wcale jeszcze nie oznacza, że chce, aby 
on o tym wiedział.

Wysiedli z jeepa. Michael podszedł do maski i ostrożnie ją uniósł. W 

powietrze buchnęły kłęby gorącej pary. Michael cofnął się, po czym oparł 
maskę na stalowym pręcie.

– Dostałem nauczkę – mruknął pod nosem. – Nie wolno jechać z górki 

pięć kilometrów na godzinę, w dodatku na pierwszym biegu.

– Chodźmy, ja funduję – powiedziała. – Tak będzie sprawiedliwiej. Ty 

się zajmiesz naprawą, a ja kupnem czegoś zimnego do picia.

– Mowy nie ma.
Wziął ją pod rękę i podprowadził do otwartych drzwi. W progu stanęła 

pomarszczona staruszka, która trajkocząc szybko po hiszpańsku, spytała, co 
się stało z samochodem. Michael wyjaśnił jej w dwóch słowach, po czym 
zwrócił się do Erne.

–   Usiądź   tutaj   –   rzekł,   wskazując   dwa   krzesła,   które   stały   na   końcu 

niedużego tarasu – i miej wóz na oku. Ja pójdę zamówić coś do picia. Na co 
masz ochotę?

– Na szklankę lemoniady.
Skinął głową i ruszył za staruszką. Erne obserwowała białe kłęby pary 

wznoszące się znad silnika. Przynajmniej znajdują się stosunkowo blisko 
centrum   miasteczka.   W   najgorszym   razie,   gdyby   jeepa   nie   dało   się 
uruchomić, mogą wrócić do domu na piechotę.

Michael wyłonił się z, oszronioną  szklanką zimnej lemoniady i butelką 

piwa. Podał Erne lemoniadę, po czym usiadł obok na drugim krzesełku i 
zerknął   na   stojącego   po   drugiej   stronie   ulicy   jeepa.   Zawieszona   nad 
silnikiem mleczna chmura mówiła sama za siebie. Wzruszywszy ramionami, 
przeniósł   spojrzenie   na   dziewczynę   i   uśmiechnął   się,   nieświadom,   że   na 
widok jego uśmiechu serce bije jej szybciej.

Pociągnęła łyk lemoniady, zimnej, cierpkiej, o wyraźnie orzeźwiającym 

smaku.   Po   chwili   od   trzymania   szklanki   palce   miała   lodowate,   gardło 
również, ale sama czuła się nieomal rozpalona.

background image

– Ma pokój.
Erne zmarszczyła czoło.
– Słucham?
Skinął głową w stronę drzwi, w których kilka minut temu stała staruszka 

o pooranej bruzdami twarzy.

– Gospodyni. Ma pokój. – Zamilkł, po czym dodał: Wynająłem go.
Na twarzy Erne odmalowało się zdziwienie.
– Wynająłeś tu pokój?
– Tak. – Przyglądał się jej bacznie. – Dla nas.
– Na teraz?
–   Na   tydzień.   –   Jej   zdziwienie   odczytał   jako   dezaprobatę,   niechęć. 

Odwrócił wzrok. Przez chwilę wpatrywał się w jeepa. Kłęby pary były już 
zdecydowanie mniejsze, nie tak gęste. – Nie musimy z niego skorzystać... 
Przepraszam,   pewnie  nie  powinienem  był  go  wynajmować,   ale  dużo  nie 
kosztował i pomyślałem sobie, że gdybyśmy kiedykolwiek chcieli...

Wreszcie do niej dotarło, co Michael zrobił i w jakim celu. Mają pokój. 

Mają   dokąd   pójść.   Mogą   z   niego   skorzystać   dziś,   mogą   jutro,   mogą   za 
tydzień.   Mogą   tu   przyjść   i   być   sami,   we   dwoje,   bez   gospodarzy 
obserwujących   ich   spod   oka,   z   dala   od   atletycznie   zbudowanego   Maxa 
Gallarda, z którym Michael dzielił pokój przy rynku.

Mają własny kąt, do którego nikt poza nimi przez tydzień nie ma prawa 

wstępu.   Jeżeli   zechcą,   mogą   się   w   nim   spotykać.   Wystarczy   poprosić 
gospodynię o klucz, potem zamknąć za sobą drzwi i...

Przez moment Erne siedziała bez słowa; musiała odbyć rozmowę sama z 

sobą, zastanowić się, czego pragnie, czego potrzebuje, o czym marzy i co 
czuje do Michaela.

– Dobrze zrobiłeś – szepnęła po chwili.

background image

Rozdział 7

Leżeli w dużym, szerokim łożu, nadzy, przytuleni.
Michael   zapłacił   za   pokój,   nie   oglądając   go   wcześniej,   ale   pokój   na 

szczęście okazał się ładny i czysty, o ciemnej dębowej podłodze, dębowych 
belkach   pod   sufitem   i   ścianach   pomalowanych   na   jasny   brzoskwiniowy 
odcień.   W   oknach   zamontowano   fantazyjne   kraty   z   kutego   żelaza.   W 
jednym rogu stał wieszak na ubrania, w drugim nieduża komoda, nad którą 
wisiało lustro w owalnej ramie. Na komodzie leżał haftowany bieżnik, na 
którym stał gliniany dzban oraz miednica. Ozdobę stolika nocnego stanowił 
koronkowy obrus i miska, w której pływały płatki róży. Łóżko było świeżo 
posłane.

Teraz   pościel   była   nieco   pomięta.   Co   Michaelowi   zupełnie   nie 

przeszkadzało.   Całą   uwagę   miał   skupioną   na   tej   cudownej   istocie,   którą 
trzymał w ramionach.

Nie planował tego, co się stało. Kiedy pod wpływem impulsu wynajął 

pokój, do głowy mu nie przyszło, że Erne zgodzi się, by od razu z niego 
skorzystali.   I   chociaż   nie   miał   przy   sobie   prezerwatywy   –   nawet   nie 
wiedział,   gdzie  w  tej  części  świata   kupuje  się  coś  takiego  –  kochali  się 
namiętnie.

Zamknąwszy   oczy,   zaczął   sobie   wszystko   po   kolei   przypominać. 

Speszenie Erne, kiedy powoli rozpinał jej bluzkę, rumieniec na policzkach, 
kiedy całował jej piersi, cichy jęk, kiedy delikatnie przesuwał rękę po jej 
szyi,   plecach,   biodrach,   udach.   Rano   w   kościele   mógł   na   nie   patrzeć, 
domyślać się ich kształtu; teraz mógł je dotykać, gładzić, całować.

Leżała obok niego, zaspokojona, zdyszana, z przymkniętymi powiekami 

i lekko rozchylonymi ustami. Przysunął rękę do jej wzgórka łonowego. Na 
moment   wstrzymała   oddech,   po   czym   przytuliła   się   mocniej.   Wkrótce, 
jęcząc   cicho,   zatraciła   się   w   rozkoszy.   Mógłby   ją   tak   pieścić   w 
nieskończoność, patrząc, jak przeżywa jeden orgazm po drugim.

– Michael... – szepnęła, unosząc powieki.
Wsparłszy się na łokciu, pocałował ją w usta. To mu tylko zaostrzyło 

apetyt. Zniżył głowę do jej piersi. Były pełniejsze, niż sądził, jasne, miękkie, 
o brodawkach w tym odcieniu różu co pływające w misce płatki.

background image

– Nie – jęknęła bez przekonania. – Już nie mogę...
– Czego nie możesz? – spytał, spoglądając jej w oczy. Uśmiechnęła się 

błogo, nieco bezradnie, – Tak mi dobrze. Jeszcze chwila, a umrę.

–   Od   tego   się   nie   umiera,   moja   śliczna   –   zapewnił   ją,   ponownie 

wsuwając rękę pomiędzy jej uda. Wsłuchiwał się w jęki rozkoszy, a potem 
odczekał, aż jej oddech się wyrówna – No widzisz? Wciąż żyjesz.

– Ledwo. Powiedz, dlaczego nie mam wyrzutów sumie, nie? Dlaczego 

to, co robimy, wydaje mi się takie naturalne?

– A dlaczego miałabyś mieć wyrzuty?
–   Bo   poznaliśmy   się   zaledwie   wczoraj.   Właściwie   jesteśmy   parą 

nieznajomych.

Cofnął rękę. Tak łatwo znów mógłby sprawić jej rozkosz, ale wolał nie 

ryzykować. Teraz, gdy dręczyło ją uczucie niepokoju, nie chciał dokładać jej 
zmartwień.

–   Nie   masz   racji   –   sprzeciwił   się.   –   Wcale   nie   jesteśmy   parą 

nieznajomych. Wiesz o mnie wszystko.

Wszystko   prócz   prawdy,   dodał   w   myślach.   Wiedziała   jednak 

najważniejsze rzeczy: kim jest, skąd pochodzi, jak daleką przebył drogę od 
miejsca, w którym urodził się jego ojciec i jak wiele go wciąż łączy z tą 
ziemią.   Wiedziała,   że   miał   brata,   którego   stracił,   znała   jego   mieszane 
uczucia   wobec   spraw   kościoła   i   religii,   wiedziała,   gdzie   mieszka   w 
miasteczku i z kim dzieli pokój.

Nie wiedziała jedynie, w jakim celu tak naprawdę przyjechał do San 

Pablo – nie po to, by zbierać materiały do pracy naukowej, ale po to, by 
pomóc   Maxowi  aresztować  przestępcę,   handlarza bronią,  który  uciekł za 
granicę, kiedy po wpłaceniu kaucji wypuszczono go na wolność. W tym 
momencie Cortez wydał mu się najmniej ważny.

– Gdybyśmy byli parą obcych ludzi, nie czulibyśmy tego, co czujemy – 

oznajmił.

– Czyli czego?
– Tego. – Położył się na niej. – Zaraz ci pokażę.
Chciał ją czuć całym ciałem, powoli zaczęło go ogarniać podniecenie. 

Wiedział, że musi zdobyć prezerwatywy. I że zdobędzie je, choćby miał po 
nie   lecieć   do   Panamy,   Erne   gładziła   go   po   piecach,   po   pośladkach. 
Zacisnąwszy mocno wokół niego ramiona, poruszała zmysłowo biodrami, 
podparł   się   na   łokciach   i   zamierzał   zsunąć   obok   na   łóżko,   ale   mu   nie 

background image

pozwoliła. Zamknął oczy. Wstrzymywał się najdłużej jak mógł, ale potem 
oddał się fizycznej rozkoszy. Omywany falą cudownych doznań, zrozumiał, 
że kocha Erne do szaleństwa. •

– Nie jesteśmy parą nieznajomych – szepnął, lekko muskając wargami 

jej usta. – Nieznajomym nie byłoby tak dobrze.

Delikatnym   ruchem   odgarnęła   mu   z   czoła   kosmyk   włosów.   Potem 

patrzyła w milczeniu, jak Michael wstaje i kieruje się w stronę dzbanka oraz 
miednicy. Obok na komodzie leżały dwa czyste ręczniki. Polawszy jeden 
wodą, przyniósł go z powrotem do łóżka i powoli, z niezwykłą czułością, 
zaczął przecierać jej brzuch. Kiedy uniósł głowę, zobaczył, że oczy Erne 
lśnią – lśnią z podniecenia, ale i od łez, które wezbrały jej pod powiekami.

– Co ci jest? – spytał zaniepokojony.
– Nic.
– Masz taką smutną minę.
–   Naprawdę   nic   mi   nie   jest.   Po   prostu...   po   prostu   nigdy   dotąd   nie 

spotkałam kogoś takiego jak ty. I nie spodziewałam się, że spotkam. Trochę 
mnie to wszystko przeraża...

– Za szybkie narzuciłem tempo – powiedział przepraszającym tonem. I 

faktycznie, pomyślał, ma prawo czuć się zagubiona. Wylądowali w łóżku 
zaledwie dwadzieścia  cztery godziny po tym,  jak zaczepił ją wczoraj na 
targu.  Wprawdzie  nie  zaciągnął   jej  tu  na  siłę  i  do  niczego   nie  zmuszał; 
mogła najzwyczajniej w świecie odmówić, ale...

–   Chyba...   –   Westchnęła   głęboko.   Oczy   wciąż   jej   lśniły   od   łez,   ale 

spojrzenie miała spokojne, przenikliwe. – Chyba się w tobie zakochałam.

Uśmiechnął się.
– To nie powód to strachu.
– Tak myślisz? – spytała, odwzajemniając uśmiech.
Podszedł do komody po drugi ręcznik. Osuszył nim jej brzuch, po czym 

sam wytarł się do sucha.

– Nie  skrzywdzę  cię,  Erne  – powiedział.  –  Przysięgam na  wszystko. 

Nigdy cię nie skrzywdzę.

– W takim razie nie mam się czego bać.
Ubierali się w milczeniu. Michael zastanawiał się, czy zdoła dotrzymać 

słowa.   Czy   uda   mu   się   załatwić   sprawy   z   Gallardem,   doprowadzić   do 
aresztowania Corteza, a potem wrócić do Erne? Zastanawiał się, co by o nim 
pomyślała, gdyby znała prawdziwy powód jego przyjazdu do San Pablo. 

background image

Czy uznałaby go za bohatera czy za głupca? A może za jedno i drugie?

W każdym bądź razie obiecał, że jej nie skrzywdzi i cokolwiek by się 

działo, zamierzał dotrzymać słowa.

Kiedy opuścili pokój i wyszli na dwór, znad silnika nie unosiły się już 

kłęby pary. Silnik był letni w dotyku, a z chłodnicy, kiedy Michael odkręcił 
korek,   rozległ   się   ledwo   słyszalny   syk.   Zostawiwszy   Erne   na   chodniku, 
wrócił do pensjonatu po dzbanek zimnej wody; wlał ją do chłodnicy, po 
czym pomógł Erne wsiąść i oddał dzban staruszce.

– Trzymaj kciuki – powiedział do Erne, zajmując miejsce za kierownicą.
Przekręcił kluczyk. Silnik zawarczał cichutko. Wszystkie biegi działały 

sprawnie.   Uśmiechając   się   krzywo   pod   nosem.   Michael   włączył   się   do 
ruchu.

– Będziesz umiała trafić do pensjonatu? – spytał, skręcając w ulicę, przy 

której mieszkali Cesarowie.

Roześmiała się; jej policzki przybrały różową barwę.
– Jutro pracuję.
– Ja też mam parę rzeczy do zrobienia. – Zatrzymał jeepa przed domem. 

– Ale może byśmy się spotkali po pracy?

– To znaczy przed kolacją czy po?
–  Wszystko  jedno.  Przed,  w  trakcie,   po,  jak  wolisz.   Po  prostu  podaj 

godzinę, a będę na ciebie czekał.

– Boże, nie kuś. – Zadrżała.
– A zatem przed, w trakcie i po – oznajmił ze śmiechem.
– Nie. – Popatrzyła mu w oczy. – Mogę przyjść po szkole, o czwartej. 

Ale na kolację powinnam raczej wrócić do domu.

– Jak sobie życzysz. Od czwartej będę na ciebie czekał.
Nie robiło mu różnicy, czy Gallard ma coś zaplanowane na jutrzejsze 

popołudnie,   czy   nie.   Skoro   Erne   zgodziła   się   przyjść   o   czwartej   do   ich 
pensjonatu,   zamierzał   godzinę   wcześniej   przerwać   wszystko   i   być   tam, 
kiedy ona się zjawi. Jeśli to oznacza, że się zakochał, w porządku. Ta myśl 
go wcale nie przerażała. Raczej napawała radością.

–   Nie   wygłupiaj   się,   Mike   –   warknął   Gallard,   nabierając   na   widelec 

jajecznicę z boczkiem. Jedli śniadanie w pobliskiej restauracji, siedząc przy 
jednym   z   ustawionych   na   dworze   stolików.   –   Tylko   marnujesz   czas, 
zabawiając   się   z   tą   cizią   Przyjechaliśmy   tu,   żeby   wykonać   konkretne 
zadanie. Staraj się o tym pamiętać.

background image

–   Erne   nie   jest   żadną   cizią   –   sprzeciwił   się   Michael,   po   czym 

wyszczerzył w uśmiechu zęby, gdyż uświadomił sobie, – że tłumaczenie 
czegokolwiek Maxowi nie ma najmniejszego sensu. Prawdę mówiąc, opinia 
Maxa na temat Erne nic go nie obchodziła. – Poza tym nie możemy ruszyć 
na poszukiwanie Corteza, dopóki nie naprawimy sprzęgła.

– Ale i tak pełno rzeczy trzeba zrobić, zdobyć sporo informacji.
–   Wiem,   dlatego   wczoraj   miałem   oczy   i   uszy   otwarte.   –   Nabrał   na 

widelec porcję smażonych bananów i na moment zamilkł, aby je spokojnie 
zjeść. – Dowiedziałem się, że Cortez mieszka w górach na zachód od miasta. 
Jeździ do Aranal po sprawunki. Gdyby mieszkał na wschód lub północ od 
miasta, jeździłby do Puerto Bianca. A skoro jeździ do Aranal, to znaczy, że 
ukrywa   się   na   zachód   stąd.   Do   San   Pablo   raczej   nie   zagląda.   Podobno 
napadł tu jakąś dziewczynę...

Gallard przestał żuć. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy.
– Skąd to wszystko wiesz?
–   Wbrew   pozorom,   wcale   się   nie   lenię   –   odparł   Michael,   nabierając 

kolejną porcję smażonych bananów. – A ty co wczoraj porabiałeś?

Gallard wciąż wpatrywał się w niego osłupiałym wzrokiem.
– Napadł dziewczynę, tak? To znaczy co? Zgwałcił ją?
– Chyba tak, ale  nie  wiem. Nikt  tego nie powiedział wprost. Po prostu 

cały czas pomstowali na niego, złorzeczyli mu...

Gallard dorzucił własne przekleństwo, po czym ponownie zbliżył do ust 

widelec.

– Niedobrze, Michael.
– Dlaczego?
– Jeśli facet popełnił przestępstwo, mogą być kłopoty – z wywiezieniem 

go do Stanów. Miejscowa policja, jeśli prowadzi dochodzenie, może chcieć 
go mieć pod ręką.

– Gdyby zamierzali go aresztować, dawno by to zrobili.
–   Może   boją   się   bezpośredniej   konfrontacji?   Może   dostali   łapówkę? 

Diabli wiedzą. Póki Cortez żyje sobie w górach, mogą twierdzić, że wciąż 
im umyka. A kiedy będziemy chcieli go przewieźć przez granicę, mogą czuć 
się   w   obowiązku   zająć   stanowisko   i   aresztować   go   albo,   jeśli   im 
dostatecznie   dużo   zapłacił,   chronić   przed   amerykańskim   wymiarem 
sprawiedliwości. Sprawy mogą się mocno skomplikować, Mike.

Skinął głową, przyznając Maxowi rację.

background image

– Jakie mamy wyjście?
–   Możemy   wybrać   się   z   nieformalną   wizytą   do   miejscowego 

komisariatu,   pogadać,   sprawdzić,   jaki   jest   status   prawny   Corteza, 
powiedzieć, po co przyjechaliśmy, zobaczyć, jaka będzie reakcja. Miejscowi 
gliniarze są z pewnością przekupni, prawda?

Michael wybuchnął śmiechem.
– Na całym świecie są przekupni.
– W takim razie pójdziemy odpowiednio przygotowani.
Śniadanie dokończyli w milczeniu. Michael odsuwał od siebie myśli o 

Erne.   Nie   pozwalały   mu   się   skoncentrować,   powodowały,   że   energia 
odpływała mu z głowy i gromadziła się w innej części ciała. Na razie musi 
się   skupić   na   sprawach   bardziej   przyziemnych.   Wiedział,   że   będzie 
potrzebny Gallardowi jako tłumacz, kiedy pójdą na komisariat. Nie mógł 
sobie pozwolić na to, aby w takiej chwili snuć romantyczne  marzenia  o 
jasnowłosej i niebieskookiej nauczycielce, która wczoraj wpatrywała się w 
niego z taką ufnością.

Unosząc   filiżankę,   wypił   do   dna   kawę   i   aż   się   skrzywił;   tak   mocna 

rzadko się w Stanach trafia. Po chwili odsunął krzesło od stolika i wyszedł 
za Gallardem z restauracji.

Komisariat  mieścił  się   przy  tym samym  rynku,  na którym w  sobotni 

wieczór   grał   zespół   muzyczny,   i   tylko   w   odrobinę   mniejszym   stopniu 
przypominał twierdzę niż sąsiedni budynek banku. Idąc przez plac, Michael 
starał   się   nie   myśleć   o   tym,   jak   z   Erne   w   ramionach   tańczył   tu   pod 
rozgwieżdżonym   niebem.   Po   chwili   obaj   weszli   do   pokoju   dyżurnego   – 
właśnie tak, pomyślał Michael, musiały wyglądać komisariaty w Stanach 
pięćdziesiąt   lat   temu:   brzęczące   telefony,   stosy   papierów   na   wielkich, 
drewnianych   biurkach,   nadmiar   kręcących   się   wokół   ludzi,   brak 
komputerów.

Gallard   szturchnął   go   pod   żebro   i   podeszli   do   wysokiego   kontuaru. 

Młoda funkcjonariuszka o dużych ciemnych oczach wbiła w nich wzrok i 
uśmiechnęła się zalotnie. Michael wyjaśnił jej po hiszpańsku, że on i jego 
przyjaciel   chcieliby   mówić   z  el   caption.  Kobieta,   wciąż   uśmiechając   się 
zalotnie, wstała i ruszyła na drugi koniec sali. Spódnica ciasno opinała jej 
biodra, którymi zmysłowo kołysała.

Na   Michaelu   nie   zrobiło   to   wrażenia.   Spojrzał   na   Gallarda.   Ten, 

marszcząc z niezadowoleniem czoło, odprowadzał kobietę wzrokiem.

background image

– Powiedziałem, że chcemy się widzieć z kapitanem – wyjaśnił szeptem 

Michael.   – Boję  się,  że  zwykły  policjant może  wziąć  łapówkę,  a  potem 
palcem nie kiwnąć.

– Masz rację – zgodził się Gallard. – Zwłaszcza jeśli czeka nas rozmowa 

w urzędzie imigracyjnym, to z kapitanem będą się bardziej liczyć.

Ponętna  funkcjonariuszka  wróciła  po  chwili  w  towarzystwie   krępego, 

łysiejącego   faceta.  Miał   na   sobie   beżowy   mundur   policjanta,   lśniącą 
metalową odznakę policyjną przypiętą do kieszeni na piersi, a w kaburze 
wiszącej na ramieniu wielki, groźnie wyglądający rewolwer. Mężczyzna nie 
był młodzieniaszkiem, pewnie najlepsze lata kariery miał już za sobą nadal 
jednak sprawiał wrażenie człowieka, z którym trzeba się liczyć.

Michael uścisnął wyciągniętą dłoń kapitana, przedstawił się, następnie 

przedstawił Gallarda i spytał, czy mogliby porozmawiać na osobności.

– Ustedes cimericcinosl – Si.
Kapitan   skinął   głową   i   ruszył   przodem   przez   gwarną   salę   do 

mieszczącego   się   na   końcu   holu   gabinetu.   Gdy   znaleźli   się   w   środku, 
zamknął   drzwi;   kakofonia   dźwięków   natychmiast   ucichła.   Wskazując 
gościom krzesła, obszedł biurko, zajął miejsce w skórzanym fotelu i spojrzał 
na nich wyczekująco.

–   Powiedz   mu,   że   szukamy   Edouarda   Corteza   –   polecił   Michaelowi 

Gallard. – Zobaczymy, jak zareaguje.

Gdy Michael zadał to pytanie, kapitan wyprostował się.
– Dlaczego panowie szukają Corteza? Jesteście jego przyjaciółmi?
Michael przetłumaczył Maxowi słowa kapitana.
– Powiedz mu prawdę – polecił Gallard.
– Corteza aresztowano w Kalifornii. Po wpłaceniu kaucji wypuszczono 

go z aresztu, żeby mógł odpowiadać z wolnej stopy – rzekł Michael. – I co 
zrobił Cortez? Czym prędzej zwiał za granicę. Słyszeliśmy, że ukrywa się w 
tych stronach. Chcielibyśmy go złapać i zabrać z powrotem do Stanów.

• Odchyliwszy się w fotelu, kapitan zmrużył oczy, splótł ręce i siedział 

zamyślony,   jakby   usiłował   zdecydować,   czy   można   wierzyć   tym   dwóm 
Amerykanom.

–   Został   aresztowany   za   nielegalny   handel   bronią   –   kontynuował 

Michael. – Kaucję wyznaczono na milion dolarów Chcemy go ściągnąć z 
powrotem do Stanów, żeby staną} przed ławą przysięgłych.

– Nie chcecie go zabić? – spytał kapitan. Michael pokręcił przecząco 

background image

głową.

– Nie. Tylko dowieźć do aresztu.
–   Szkoda   –   mruknął   kapitan.   –   Wszyscy   tu   woleliby   go   widzieć 

martwego.

Michael przetłumaczył Maxowi wypowiedź kapitana. Gallard wybuchnął 

śmiechem. Michaelowi pragnienie kapitana i mieszkańców San Pablo wcale 
nie wydawało się takie śmieszne.

–   Dlaczego?   –   spytał   siedzącego   na   wprost   siebie   przedstawiciela 

miejscowej policji.

– Bo to potwór. Wyrządził wiele zła. Zastawiliśmy na niego zasadzkę, 

ale   nam   uciekł.   Moi   ludzie   nie   są   tak   odważni   jak   wy   dwaj.   Boją   się 
Corteza. Wiedzą, że ma mnóstwo broni i nie zawaha się przed jej użyciem.

Słowa kapitana powinny były napędzić Michaelowi stracha. W końcu 

nie przyjechał do San Pablo, by wdać się w strzelaninę z uzbrojonym po 
zęby potworem,  ale z całego serca pragnął pomścić  brata i doprowadzić 
Corteza przed oblicze sprawiedliwości; pragnienie zemsty było silniejsze od 
lęku przed śmiercią.

–   Chcielibyśmy   uzyskać   od   pana   informację,   czy   jeśli   pojmiemy 

Corteza,   pańscy   ludzie   nie   będą   próbowali   nas   powstrzymać   przed 
wywiezieniem go z kraju.

Kapitan parsknął gardłowym śmiechem.
–   Jeśli   tylko   go   stąd   zabierzecie,   urządzimy   na   waszą   cześć   wielką 

paradę.     Będziecie   bohaterami!   –   Pochylił   się   do   przodu   i   ponownie 
zmierzył wzrokiem swoich gości. Tym razem w jego oczach malował się 
głęboki szacunek.  – Potrzebujecie  pomocy?  Może  uda mi  się znaleźć  ze 
dwóch ludzi na tyle odważnych, żeby wsparli was w akcji...

Michael przekazał wiadomość Gallardowi.
– Powiedz mu, że wszelka pomoc będzie mile widziana – oznajmił Max. 

– Damy mu znać, zanim przystąpimy do działania. A im większe wsparcie 
może nam zapewnić, tym lepiej.

Świadomość, że dwóch dzielnych gliniarzy będzie ich osłaniać, kiedy 

ruszą w pościg za Cortezem, dodała Michaelowi otuchy. Cieszył się też z 
faktu, że nie muszą przekupywać przedstawicieli miejscowej władzy. Był 
przekonany,   że   wszystko   pójdzie   gładko.   Schwytają   groźnego   bandytę   i 
odstawią   go   do   Kalifornii.   A   potem   z   czystym   sumieniem   będzie   mógł 
myśleć wyłącznie o Erne.

background image

Zycie Erne po raz pierwszy uległo zmianie w dniu, kiedy poinformowała 

rodziców o swym wyjeździe do San Pablo. Po raz drugi uległo zmianie, 
kiedy Martin oświadczył jej, że chyba jednak nie powinni się pobierać.

Były   to   wielkie   zmiany,   które   miały   wpływ   na   jej   los   „   które 

ukształtowały jej osobowość. Z początku czuła się tak, jakby straciła grunt 
pod nogami, lecz szybko przekonała się, że nowy grunt, po którym stąpa, 
jest równie trwały i stabilny, i że w nowym otoczeniu, wśród nowych ludzi, 
doskonale sobie poradzi.

Nie   tylko   sobie   poradziła,   ale   wydoroślała   i   stała   się   lepszym 

człowiekiem.

Teraz, kiedy poznała Michaela, jej życie uległo zmianie po raz trzeci. W 

ciągu  zaledwie  jednego  dnia odkryła,  czym  jest  miłość,  jak  się  objawia; 
odkryła, że miłość ją ożywia, uskrzydla, rozpromienia, że rozjaśnia swym 
cudownym   blaskiem   cały   świat.   Tak,   zakochała   się   –   zakochała   się   w 
Michaelu – i to ją odmieniło; już nigdy nie będzie tą samą kobietą co przed 
paroma dniami.

Spotykali się codziennie o czwartej w pensjonacie. Michael zawsze tam 

na nią czekał i zawsze miał dla niej jakąś małą niespodziankę, a to butelkę 
wina, a to torebkę śliwek, a to różę z łodygą owiniętą papierem, żeby nie 
pokłuła się o kolce. Zawsze też przynosił z sobą prezerwatywy. Niełatwo je 
było   zdobyć,   powiedział,   uśmiechając   się   przebiegle,   dlatego   powinni   je 
cenić; byłoby grzechem zmarnować choć jedną.

Potrafił   z   humorem   rozmawiać   o   zapobieganiu   ciąży,   a   kilka   minut 

później z powagą opowiadać o Kalifornii, o pięknym, urwistym wybrzeżu, o 
potężnych   sztormach   na   Pacyfiku   i   zapierających   dech   falach,   o   cichej, 
spokojnej dolinie, w której dorastał, o pustyniach, lasach, niezwykłym uroku 
San Francisco. Wprost nie mógł się nadziwić, że Erne nigdy nie była w 
Kalifornii.

– Zabiorę cię tam – obiecał.
Kochali   się,   czasami   powoli,   leniwie,   rozkoszując   się   każdym 

muśnięciem, każdym dotykiem, a czasami szybko, ledwo nad sobą panując. 
Erne poznała każdy centymetr ciała Michaela. Wiedziała, które miejsca ma 
szczególnie   wrażliwe   i  co   mu   sprawia   największą   przyjemność.   Odkryła 
wszystkie jego blizny: niedużą pod brodą (pamiątka po upadku z roweru w 
dzieciństwie)   i   nieco   większą   na   kciuku   (pierwszym   scyzorykiem,   jaki 

background image

dostał,   próbował   wystrugać   z   patyka   wykałaczkę.   Odkryła   też   blizny 
niewidoczne gołym okiem,  które nosił w sercu; spowodowały je: śmierć 
brata,   burzliwe   małżeństwo   rodziców,   głęboko   tłumiona   gorycz   ojca, 
któremu jednego syna odebrała ulica, a drugiego uniwersytet.

Erne nadal uwielbiała swą pracę, uczniowie nadal byli dla niej ogromnie 

ważni, ale teraz żyła nie tylko szkołą – żyła także miłością.

–   Chciałbym   spędzić   z   tobą   całą   noc   –   powiedział   w   piątkowe 

popołudnie. – Chciałbym słyszeć, czy chrapiesz...

– Oczywiście, że nie chrapię – odparła, szturchając go żartobliwie w 

żebro.

– Udowodnij. Zostań ze mną na noc.
– Dzisiaj?
Skinął głową.
Ona też tego chciała.  Chciała  przez  całą noc czuć  wokół siebie jego 

ramiona,   chciała   stykać   się   z   nim   biodrami,   chciała   czuć   na   karku   jego 
oddech,   równomierny,   delikatny   jak   kołysanka.   Chciała   zobaczyć,   jak 
wygląda oblany srebrzystym blaskiem księżyca. Chciała śnić z nim wspólne 
sny.

Ale   co   sobie   pomyślą   Cesarowie?   Czy   będą   zdziwieni,   czy   raczej 

zgorszeni? Czy wyrzucają z domu, każą gdzie indziej szukać pokoju? Dla 
Michaela była gotowa narazić się na ich dezaprobatę.

–   Muszę   uprzedzić   moich   gospodarzy   –   powiedziała,   zdając   sobie 

sprawę, że señora Cesare umarłaby ze zmarnienia, gdyby nie pojawiła się do 
rana. – I wziąć ubranie na jutro.

– W porządku, to nie problem.
Nie problem? Dla niego na pewno nie. A dla niej? Właściwie też nie. Już 

dawno nauczyła się dawać sobie radę w życiu. Miała dwadzieścia pięć lat, 
była   dorosła,   niezależna;   chociaż   darzyła   gospodarzy   ogromnym 
szacunkiem, nie mogła ignorować głosu serca.

Odprowadził ją pod drzwi i tam zostawił, sam zaś wrócił do hotelu w 

uliczce za apteką, do pokoju, który dzielił swoim „asystentem”. Umówili 
się, że spotkają się w pensjonacie za godzinę.

Erne weszła ostrożnie do domu, modląc się w duchu, aby señora Cesare 

nie zaczęła suszyć jej głowy. Oczywiście wiedziała, że potrafi stawić czoło 
srogiej matronie, wolała jednak uniknąć awantury.

– Michael i ja wybieramy się na małą wycieczkę – rzekła, w ten sposób 

background image

tłumacząc swój zamiar spędzenia nocy poza domem. – Wrócę dopiero jutro 
po południu.

Małą wycieczkę? Od biedy można to i tak nazwać, pomyślała. Kochanie 

się   z   Michaelem   było   swojego   rodzaju   wyprawą   w   krainę   rozkoszy. 
Wycieczką w świat zmysłów.

– Kochasz Miguela, co? –  Señora  Cesare pokiwała głową. – To chyba 

porządny człowiek, ale kobieta zawsze ryzykuje, kiedy kocha mężczyznę.

– Życie bez ryzyka niewiele jest warte – zauważyła Erne.
Señora Cesare zmarszczyła czoło.
– Sama, Ernelito, najlepiej wiesz, ile możesz zaryzykować. I sama wiesz, 

ile bólu potrafisz znieść. Idź, ale bądź ostrożna.

– Będę, na pewno – przyrzekła Erne, po czym schyliła się i cmoknęła 

gospodynię w policzek.

Spakowawszy kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wróciła do pensjonatu, 

gdzie Michael już na nią czekał. Kochali się, śmieli – W pewnym momencie 
położyła głowę na jego piersi i wsłuchiwała się w bicie jego serca.

– Jutro rano jestem umówiony z Maxem – powiedział ale noc mamy dla 

siebie. Tylko to się liczy.

Tak, tylko to się liczyło. Cudowna, wspaniała noc, którą mieli wyłącznie 

dla siebie.  Kiedy bladoróżowy  świt zaczął wyłaniać się zza widnokręgu, 
Michael   znów   wziął   ją   w   objęcia.   Zużyli   wszystkie   prezerwatywy,   ale 
zupełnie się tym nie przejmowała. Byli razem, ona i on. Kochali się.

A potem on zniknął i więcej się już nie zobaczyli.

background image

Rozdział 8 

Świerszcze cykały, było ciemno, a od tamtego pamiętnego dnia, kiedy 

Michael nieoczekiwanie zniknął z jej życia, minęło pięć lat. Erne wstała z 
krzesła Przez godzinę czy dwie cierpliwie słuchała wszystkiego, co mówił; 
słowa   wpływały   jej   do   uszu,   ale   rozum   nie   potrafił   ich   zaakceptować, 
przetrawić. Przyszło jej do głowy, że może, jeśli zrobi parę kroków... jeśli 
kilka razy odetchnie głęboko... jeśli odrobinę zwiększy dystans pomiędzy 
sobą a mężczyzną, którego kiedyś tak bardzo kochała, a który siedział teraz 
na ławie przy stole na tarasie jej domu w cichym, sennym Wilborough w 
stanie Massachusetts, siedział spięty, uważnie w nią wpatrzony, uderzając 
palcami oblat...

Może   jeśli   przejdzie   do   końca   tarasu,   potem   trochę   dalej   do   końca 

ogrodu, i jeszcze dalej, do końca świata, to może wtedy będzie umiała na 
chłodno,   całkiem   obiektywnie,   spojrzeć   na   wszystko,   co   jej   Michael 
usiłował powiedzieć.

– Zabiłeś człowieka.
Nie była pewna, czy zadaje pytanie, czy stwierdza fakt, chociaż przed 

chwilą podobne stwierdzenie padło z jego ust.

– Nie mieliśmy takiego zamiaru – wyjaśnił. Mówił tak cicho, że gdyby 

nie to, iż była wyczulona na każde jego słowo, gest i ruch, przypuszczalnie 
by go nie usłyszała. – Mieliśmy zamiar pojechać w góry, złapać Corteza i 
odstawić   go  żywego   do   Kalifornii.  Chcieliśmy   go  zwabić   podstępem  do 
jeepa,   a   potem   dać   gaz   do   dechy.   Gdyby   zaczął   stawiać   opór,   dwóch 
miejscowych   gliniarzy   miało   nam   służyć   pomocą   Ale   ta   pomoc   nie 
nadeszła. Musieliśmy liczyć tylko na siebie.

– I wpakowaliście się w kłopoty.
Niemal   parsknęła   śmiechem.   W   kłopoty?   Ładne   kłopoty!   W   kłopoty 

wpadał   Jeffrey,   kiedy   o   wyznaczonej   porze   nie   wracał   od   swojego 
przyjaciela Adama. Kłopoty mieli jej uczniowie, którzy zapominali odrobić 
lekcji albo przynieść od rodziców usprawiedliwienia z powodu nieobecności 
w szkole. Okłamywanie ludzi, narażanie się na śmierć i zabijanie nie miało 
nic wspólnego z, kłopotami, przynajmniej w jej rozumieniu tego słowa.

– Gallard wiedział, co robi – ciągnął po chwili Michael. – Dla niego 

background image

łapanie   zbiegłych   przestępców   to   nie   pierwszyzna.   Na   tym   polegał   jego 
zawód;   na   odnajdywaniu   bandytów,   często   tak   groźnych   jak   Cortez,   i 
wsadzaniu   z   powrotem   za   kratki.   Sądził,   że   tym   razem   pójdzie   równie 
gładko,   ale...   Po   prostu   mieliśmy   pecha.   –   Rozłożył   bezradnie   ręce.   – 
Sprawy się pokomplikowały. Czasem szczęście nie dopisuje.

Erne, która odeszła na koniec tarasu, odwróciła się gwałtownie.
– Czasem szczęście nie dopisuje? Mieliśmy pecha? Na miłość boską, o 

czym   ty   mówisz?   Twój   przyjaciel...   twój   „asystent”   –   nienawidziła 
sarkazmu,   który   słyszała   we   własnym   głosie   –   został   postrzelony.   Ty 
również zostałeś ranny. A potem ty strzeliłeś. Strzeliłeś i zabiłeś. Zabiłeś 
człowieka, Michael.

Opuścił ręce na kolana, ale wzroku nie zniżył; nadal wpatrywał się w 

Erne.   Zapadła   noc;   niebo   było   czarne,   jednak   w   świetle   żółtej   żarówki 
palącej się nad drzwiami kuchennymi Erne dokładnie widziała jego twarz, 
każdą   bruzdę,   każdą   zmarszczkę.   Zmarszczek   miał   więcej   niż   przed 
pięcioma laty, bruzdy zaś były głębsze.

– Nie chciałem go zabić. Gdybym miał odrobinę więcej czasu, gdybym 

mógł pomyśleć... – Potrząsnął głową. – Okłamuję się. Pewnie postąpiłbym 
identycznie. – Na zmianę  to zaciskał  pięść,  to prostował palce,  zupełnie 
jakby całe napięcie skupiło mu się w rękach. – Nie jestem mordercą, Erne. 
Przemoc nigdy mnie nie pociągała. To mój brat należał do gangu ulicznego, 
nie ja. Ja zawsze byłem molem książkowym, inteligentem. – Roześmiał się 
ironicznie. – Człowiek nie wie, jak się zachowa w danych okolicznościach, 
dopóki się w nich nie znajdzie. Nawet po tym, gdy nacisnąłem spust, nie 
mogłem uwierzyć, że zabiłem drania. Że byłem zdolny zabić człowieka.

–   Najwyraźniej   byłeś   –   powiedziała   chłodno,   starając   się   nie   okazać 

współczucia. Bo oczywiście miał rację. Człowiek nie wie, jak się zachowa, 
dopóki... Ona też sądziła, że nie potrafiłaby nikogo skrzywdzić, ale gdyby 
ktokolwiek groził Jeffreyowi, w obronie syna nie zawahałaby się użyć broni.

–   Kiedy   później...   dużo   później...   dotarło   do   mnie,   co   zrobiłem, 

przestraszyłem się. Niemal popadłem w obłęd Przez długi czas nadawałem 
się do czubków, a nie do życia w normalnym społeczeństwie. Zamknąłem 
się w sobie...

Nie chciała słuchać o jego żalu i wyrzutach sumienia. Chciała odczuwać 

wściekłość. Bała się wybaczyć mu to, że zniknął bez słowa, bała się, że 
wtedy znów może mu ulec, dopuścić do siebie. Bała się tego, że on znów 

background image

może   odejść   i   tym   razem   wyrządzić   krzywdę   nie   tylko   jej,   ale   również 
Jeffreyowi. Dlatego musiała być silna, niewrażliwa na jego słowa i urok.

– Wszystko toczyło się zgodnie z planem – ciągnął swą opowieść. – 

Doszliśmy   z   Cortezem   niemal   do   samego   jeepa.   Przekonaliśmy   go,   że 
chcemy kupić broń, ale wolimy omówić warunki w wozie, poza zasięgiem 
słuchu jego współpracowników. – Zaciskał pięść i prostował ją, zaciskał i 
prostował. – Gallard specjalnie zostawił kluczyki w stacyjce, żeby ruszyć 
natychmiast, kiedy tylko Cortez wsiądzie. Ale Cortez dostrzegł je i wyjął. 
Zaczęli się z Maxem szamotać. Usiłowałem pomóc Maxowi, a wtedy jeden 
z drabów Corteza zaczął do nas strzelać.

Chciała   mu   przerwać,   obojgu   im   zaoszczędzić   bólu.   Powiedział   już 

wystarczająco dużo. Nie musiała znać szczegółów. Szczegóły nie sprawią, 
że zmieni zdanie i spojrzy na niego przychylnym okiem.

Michael jednak postanowił wszystko z siebie wyrzucić.
– Gallard puścił Corteza. Ten rzucił się pędem do swojego szałasu w 

górach. Pomyśleliśmy, że biegnie po broń. Miał kluczyki do jeepa, więc nie 
mogliśmy odjechać. Max uznał, że powinniśmy się ukryć w lesie, dopóki nie 
przybędą posiłki. Gliniarze zjawili się, jak już było po wszystkim.

– To znaczy, kiedy zabiłeś Corteza – powiedziała, by ani na moment nie 

zapomnieć, co Michael zrobił i dlaczego nie powinna okazać mu litości.

Wstał i postąpił krok w jej stronę. Widząc, jak Erne cofa się, stanął w 

miejscu.

– Jakiś wewnętrzny głos mówi mi, że Cortez zasłużył na śmierć. Trochę 

się tego wstydzę, a z drugiej strony... Gallard został ranny. Strzelił do niego 
albo Cortez, albo jeden z jego kumpli. Poza tym Cortez był winien śmierci 
Johnny’ego. Może spotkała go zasłużona kara.

–   Cortez   nie   zabił   twojego   brata   –   oznajmiła   tonem   dużo   bardziej 

łagodnym, niż chciała.

– Może nie własnymi rękami, ale Johnny zginął, ponieważ tacy ludzie 

jak   Cortez   zaopatrują   gangi   uliczne   w   broń.   –   W   słowach   Michaela 
wyczuwało się hardość i gorycz. – Możesz powtarzać do znudzenia, że źle 
postąpiłem, strzelając do Corteza, źle, bezdusznie, niemoralnie, sam o tym 
dobrze wiem, ale mimo to cieszę się, że ten drań nie żyje.

Erne   zamknęła   oczy.   Wyznanie   Michaela   powinno   było   sprawić   jej 

radość,   ponieważ   ujawniło   brzydką   stronę   jego   charakteru.   Słysząc   je, 
powinna była się wzdrygnąć, zareagować oburzeniem, ale... rozumiała go. 

background image

Tak, doskonale rozumiała jego chęć zemsty.

Wolałaby   jednak,   żeby   chęć   pozostała   w   sferze   chęci,   a   nie   została 

przemieniona w czyn. Niech inni dokonują aktów przemocy, a potem się 
usprawiedliwiają. Inni, nie Michael. Michael był człowiekiem, któremu z 
miłości oddała swe ciało i duszę. Był ojcem jej syna.

Istnieje   kilku   Michaelów   –   ciągnął   po   chwili.   –   Jeden   z   nich   zabił 

Corteza. Nie chciałem, żebyś znała Michaela zabójcę – dlatego trzymałem 
się z dala od ciebie.

Miała   trudności   z   oddychaniem,   zupełnie   jakby   nadmiar  emocji,  

dodatku sprzecznych z sobą, ściskał ją mocno za gardło. Czuła wściekłość, 
smutek i żal. A także strach, wstręt i zdziwienie.

–   Nie   jestem   przekonana,   czy   niedawanie   mi   znaku   życia   stanowiło 

najlepsze rozwiązanie.

– Nie było najlepszych rozwiązań – oznajmił cicho. – Ja przynajmniej 

ich nie znałem. To był koszmar, Erne. Gallard był ciężko ranny, mnie w 
którymś momencie kula dosięgła w ramię, a Cortez leżał martwy. Sytuacja 
mnie   przerosła.   Nie   wiedziałem,   co   robić.   Jako   pracownik   uniwersytetu 
raczej nie stykam się z bandytami. W każdym razie nie sprzeciwiłam się, 
kiedy miejscowa policja wywiozła nas do Kalifornii. Gliniarze cieszyli się, 
że   Cortez   wyzionął   ducha,   i   byli   nam   niesamowicie   wdzięczni,   że 
zrobiliśmy coś, czego oni nie mieli odwagi zrobić.

Bacznie wpatrywał się w Erne, usiłując wyczytać coś z jej oczu Czuła się 

niezręcznie pod naporem jego spojrzenia, więc odwróciła się i wbiła wzrok 
w   dziką   jabłoń,   na   której   mieszkał   wyimaginowany   potwór   Jeffreya. 
Pragnęła,   by   jej   syn   żył   w   świecie,   w   którym   są   tylko   wyimaginowane 
potwory, a nie w świecie, w którym okropnych aktów przemocy dopuszcza 
się między innymi jego ojciec.

– Ale  oprócz złego  Michaela   jest  również  dobry  Michael   – rzekł po 

chwili, zwracając się do jej pleców. – Michael, który był przerażony tym, co 
się stało. Michael, który nie mógł sobie wybaczyć tego, co zrobił.

– Wolę tego dobrego – szepnęła. – Tego, który nie cieszyć się z zabicia 

bandyty.

– Nie dziwię ci się. Ja też go wolę. – Westchnął. Za brzmiało to niemal 

jak jęk boleści. – Spójrz na mnie, Erne Nie każ mi mówić do twoich pleców.

Odwróciła   się   bardzo   niechętnie.   Stał   tam,   gdzie   przedtem,   a   jednak 

wydawało się bliżej. W dodatku patrzył na nią, jakoś dziwnie, jakby nie było 

background image

między nimi tych pięciu lat przerwy, jakby ona, Erne Kenyon, była tą samą 
ufną, naiwną zakochaną dziewczyną, którą znał w San Pablo, – O czym 
myślisz? Powiedz – poprosił.

– Myślę... – Wolno wypuściła z płuc powietrze, usiłując zyskać choćby 

kilka   sekund   na   zastanowienie   się.   –   Myślę,   że   opowiedziałeś   mi   dość 
szokującą historię. I albo teraz mnie okłamujesz, albo okłamywałeś mnie w 
San Pablo.

– Nie okłamuję cię, Erne. Ani teraz nie kłamię, ani wtedy nie kłamałem. 

Naprawdę prowadziłem badania. Nad Cortezem.

– Jasne, prowadziłeś badania.
Uznała, że nie ma sensu się sprzeczać; po co przedłużać rozmowę? Nic 

dobrego z niej nie wyniknie. Albo zacznie współczuć Michaelowi, rozczulać 
się nad nim, albo ogarnie ją jeszcze większa wściekłość, że pięć lat temu tak 
haniebnie   ją   oszukał.   Najrozsądniej   będzie   pożegnać   się,   pozbyć   się 
Michaela – ze swojego tarasu, z pola widzenia, z życia.

A jednak nie umiała się powstrzymać.
– Za kogo mnie uważasz, Michael? Nie jestem idiotka! Przyjechałeś do 

San Pablo ze swoim umięśnionym compadre wyłącznie z jednego powodu: 
żeby schwytać przestępcę, wrócić z nim do Kalifornii i zgarnąć wyznaczoną 
za niego nagrodę!

_   Owszem,   Gallard   robił   to   dla   pieniędzy,   ale   nie   ja.   Dla   mnie 

wystarczającą   nagrodą   była   świadomość,   że   Cortez   nie   umknie 
sprawiedliwości.

– Jakiś ty szlachetny!
Boże,  jak  strasznie  nienawidziła  tej goryczy, którą słyszała  w  swoim 

głosie. Nigdy dotąd nie była osobą zgryźliwą, pełną pretensji i żalu, nawet 
wtedy gdy dowiedziała się, że jest w ciąży i może liczyć tylko na siebie. 
Teraz zaś... teraz czuła się tak, jakby Michael samą swoją obecnością przebił 
w   niej   potężny   ropień,   który   sączył   się,   zatruwając   ją   swoim   jadem.   Z 
każdym słowem, jakie Michael wypowiadał, ba, z każdą sylabą rana coraz 
bardziej   się   jątrzyła,   a   ona,   Erne,   była   coraz   mniej   pewna   siebie,   coraz 
słabsza.

– Okłamałeś mnie, Michael. Zakochałam się w kłamcy, w oszuście. Nie 

wiem, na co liczyłeś, przychodząc tu po pięciu latach. Jeśli na to, że ci 
wybaczę, to się grubo pomyliłeś. Nie lubię ludzi, którzy mnie oszukują, a w 
dodatku pozują na bohaterów!

background image

– Ten facet był winien śmierci mojego brata – oznajmił cicho. Głos drżał 

mu z przejęcia, z nadmiaru tłumionych emocji. – Mimo to żałuję, że go 
zabiłem. Zrozum, Erne, nie jestem mordercą. – Przysiadł z powrotem na 
ławie, jakby opowiadanie o tym, co się wydarzyło w lasach za San Pablo, 
całkiem   pozbawiło   go   siły   i   energii.   –   Nie   chciałem   zabijać   Corteza. 
Naprawdę nie miałem takiego zamiaru. Ale Gallard potwornie krwawił, był 
bliski śmierci, a ja... ja byłem w szoku Spanikowałem. Wiedziałem, że jeśli 
ja nie zabiję Corteza, on zabije nas obu. I mnie, i Maxa. Wolałbym, żeby 
wszystko zakończyło się inaczej. I co jak co, ale na pewno nie pozuję na 
żadnego bohatera.

– Erne westchnęła ciężko. Gdzie miała szukać odpowiedzi? W jabłoni, 

na której mieszkał wymyślony przez Jeffreya potwór? W ciemności nocy? 
W cykaniu świerszczy? W blasku gwiazd, które powoli rozjaśniały czerń 
nieba?

–   Powinieneś   był   mi   powiedzieć   –   rzekła   już   bez   goryczy.   Miejsce 

goryczy zajął smutek. Uświadomiła sobie, że ona też była w szoku. Teraz 
szok powoli ustępował i przejmował ją coraz bardziej przenikliwy ból.

–   Chciałem,   ale   uzgodniliśmy   z   Gallardem,   że   nikomu   słowem   nie 

zdradzimy   prawdziwego   celu   naszego   przyjazdu   do   San   Pablo.   Ze 
względów bezpieczeństwa.

– Mnie jednak mogłeś. – Usiadła po drugiej stronie stołu, jak najdalej od 

Michaela. – Nie byłam jakąś przypadkową osobą, byłam zakochaną w tobie 
kobietą.

– Zamierzałem ci o tym opowiedzieć, kiedy będzie już po wszystkim, 

kiedy   sytuacja   się   unormuje.   Słowo   honoru.   Chciałem   wyekspediować 
Gallarda   z   Cortezem   do   Kalifornii,   a   samemu   zostać   i   o   wszystkim   ci 
opowiedzieć.

– I co? Trwało pięć lat, zanim sytuacja się wreszcie unormowała?
– Nie wiem, czy ten koszmar kiedykolwiek się tak naprawdę skończy...
Przez moment bębnił palcami w stół, po czym utkwił w nich wzrok, 

jakby widział je po raz pierwszy w życiu. Erne odetchnęła z ulgą; cieszyła 
się, że nie patrzy na nią. Nie miała pojęcia, ile potrafi wyczytać z jej twarzy, 
ale bała się, że znacznie więcej, niżby chciała.

–  Ramię  bardzo  długo  mi  się   goiło.  Kula   narobiła  więcej   szkód,  niż 

początkowo sądzono. W dodatku niemal każdej nocy budziły mnie potworne 
koszmary.   Chodziłem   nieprzytomny.   Myślałem,  że...  Wierz   mi,   byłem 

background image

wrakiem człowieka. W takim stanie nie chciałem ci się pokazywać na oczy, 
przysparzać   kłopotów,   cierpień.   –   Przez   chwilę   milczał,   dumając   nad 
przeszłością. – Kiedy w końcu koszmary minęły, uznałem, że wykreśliłaś 
mnie ze swojego życia, że doszłaś do wniosku, że z takim egoistycznym 
draniem nie chcesz mieć więcej do czynienia. Że pogodziłaś się z losem, 
zapomniałaś o mnie...

– Masz rację.
Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się.
– Jednak z każdym mijającym miesiącem coraz bardziej uświadamiałem 

sobie, że bez względu na to, co robisz i gdzie mieszkasz, nie chcę, żebyś 
myślała   o   mnie   jak   o   wrednym,   samolubnym   draniu.   Postanowiłem   cię 
odszukać. Wysłałem list do twoich gospodarzy w San Pablo, ale odpisali, że 
wyjechałaś   kilka   lat   temu   i   od   tamtej   pory   nie   dajesz   znaku   życia. 
Skontaktowałem   się   z   miejscową   szkołą;   otrzymałem   mniej   więcej   taką 
samą odpowiedź. Próbowałem cię znaleźć w Richmond, ale tam mieszka 
wielu   Kenyonów.   Nie   wiedziałem,   od   czego   zacząć,   więc   wynająłem 
detektywa.

– Detektywa? – Na samą myśl o tym, że Michael zapłacił komuś, aby ją 

szpiegował   i   grzebał   w   jej   prywatnych   sprawach,   wzdrygnęła   się   z 
niesmakiem.

–   Jest   taka   agencja   detektywistyczna   o   nazwie   .   ,   Dwa   Serca”. 

Specjalizuje się w odnajdywaniu rozdzielonych kochanków.

Chciała zawołać, że nie są żadnymi kochankami, ale ugryzła się w język. 

Nie są ale byli, a potem zostali rozdzieleni przez los, więc może pomysł 
pójścia do „Dwóch Serc” nie był tak pozbawiony sensu, jak by się mogło 
wydawać.

– Bardzo mi zależało na tym, żeby cię odnaleźć, wyjaśnić, co się stało, 

dlaczego zniknąłem bez słowa. Miałem nadzieję, że może potem uda mi się 
wreszcie   zapomnieć   o   Cortezie   i   rozpocząć   nowe   życie.   Tak   jak   ty   to 
zrobiłaś.

– W porządku. – Próbowała dotrzeć do pokładów goryczy, które wciąż w 

niej tkwiły, ale nie zdołała. – Odnalazłeś mnie. Wyjaśniłeś sytuację. Chyba 
ci   nawet   wybaczam.   Nie   mamy   sobie   już   nic   więcej   do   powiedzenia, 
prawda?

– Nieprawda. – Uśmiech na jego twarzy zgasł. – Jest jeszcze Jeffrey.
Na moment serce jej zamarło, po czym zaczęło walić jak opętane. Zanim 

background image

wyszła   na   taras,   by   posłuchać   wyjaśnień   Michaela,   spędziła   godzinę   z 
synkiem; patrzyła, jak mały myje zęby, potem pomogła mu się przebrać w 
piżamę   i,   jak   każdego   wieczoru,   przeczytała   mu   rozdział   z   „Kubusia 
Puchatka”.   Czytając,   zmieniała   intonację,   to   używała   grubego   głosu,   to 
piskliwego, tak aby wszystkie postaci mówiły inaczej. Chłopczyk leżał do 
niej   przytulony,   a   ona   cieszyła   się   jego   bliskością,   dotykiem,   słodkim 
dziecięcym zapachem. Nawet świadomość, że na tarasie za domem czeka 
Michael, nie odebrała jej przyjemności bycia z synem.

Nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek zepsuło ten szczególny rodzaj 

więzi, jaki łączył ją z Jeffreyem Ani kłopoty mieszkaniowe, ani dezaprobata 
jej rodziców, ani Michael Molina ze swoimi kłamstwami i opowieściami o 
broni, zasadzkach, strzelaninie.

– Jeffrey nie ma z tobą nic wspólnego – oświadczyła twardo.
Otworzył usta, po czym je zamknął. Ciekawa była, co chciał powiedzieć. 

Że jej wierzy, przeprasza i nie będzie się więcej narzucał? Czy przeciwnie – 
że nie wierzy, a ona jest jeszcze większym kłamcą niż on? Jej ciekawość nie 
została jednak zaspokojona. Michael ponownie wstał od stołu.

–   Zająłem   ci   już   dość   czasu   –   rzekł.   –   Nie   jestem   pewien,   czy 

powiedziałem wszystko, co chciałem, ale przynajmniej to jakiś początek.

Nie!   –   chciała   zaprotestować.   To   nie   początek,   to   koniec!   Koniec! 

Odejdź i więcej nie wracaj!

Ale kiedy zobaczyła skruchę w jego oczach, skruchę, smutek i pustkę, 

pomyślała sobie – wprawdzie niechętnie i z dużym wewnętrznym oporem – 
że może w ciągu tych pięciu lat Michael cierpiał nie mniej od niej.

Ona  przynajmniej   zdołała  przezwyciężyć  swój   ból.  Miała  cudownego 

syna,   którego   ubóstwiała   nade   wszystko.   Razem   cieszyli   się   życiem.   A 
Michael? Cóż on miał?

Dokuczała   mu   samotność.   Dokuczały   gorzkie,   ponure   wspomnienia. 

Koszmary   nocne.   I   potworna   świadomość,   że   może   nigdy   nie   uzyska 
przebaczenia, którego tak rozpaczliwie pragnął.

No i nie miał Jeffreya.
– Pójdę już.
Przez moment patrzył na nią, dziwnym, tęsknym wzrokiem, jakby miał 

ochotę okrążyć stół, wziąć ją w ramiona i mocno przytulić do piersi. A może 
wcale tego nie pragnął, może tylko jej się tak wydawało, może widziała w 
jego spojrzeniu własne pragnienia? Była gotowa mu przebaczyć, ale zanim 

background image

zdążyła cokolwiek powiedzieć, zszedł z oświetlonego tarasu w mrok ogrodu, 
po czym skręcił za domem i zniknął jej z oczu.

Przydałaby mu się kuchnia.
Nie, psiakość. Sama kuchnia nie wystarczy.
Siedząc nad drugą filiżanką kawy w niedużej kawiarence naprzeciwko 

„Holiday Inn” i rozmyślając nad swym losem, doszedł do wniosku, że nie 
cierpi jedzenia śniadań poza domem. Chciał mieć kuchnię, w której mógłby 
zaparzyć   dzbanek   mocnej,   aromatycznej   kawy   i   po   wypiciu   pierwszej 
filiżanki   nalać   sobie   drugą   albo   trzecią,   nie   musząc   rozglądać   się   po 
zatłoczonej sali w poszukiwaniu przepracowanej kelnerki. Chciał mieć toster 
oraz świeże owoce ze sklepu, kupione po normalnej cenie. Oburzało go, że 
za cenę, jakiej żądano w kawiarence za plaster melona, w sklepie na rogu 
mógł kupić cały owoc.

Nie chodziło mu jednak o pieniądze, raczej o to, że mieszkając w hotelu i 

stołując się na mieście, czuł się jak gość, jak turysta będący w Wilborough 
przejazdem.   A   będąc   przejazdem,   nie   miał   szansy   naprawić   swoich 
stosunków z Erne ani stać się ojcem dla Jeffreya – zakładając oczywiście, że 
chłopiec jest jego synem.

W   Kalifornii   była   dopiero   szósta   rano,   a   zatem  jeszcze   przynajmniej 

dwie godziny musi się wstrzymać z telefonem do Maggie Tyrell lub jej brata 
Jacka. Nie mając co z sobą zrobić, uznał, że równie dobrze może posiedzieć 
w kawiarni, czekając, aż ludzie na zachodnim wybrzeżu zwloką się z łóżek.

Na stoliku leżała lokalna gazeta otwarta na stronie z ogłoszeniami. Już 

raz ją przejrzał, ale dość pobieżnie. Teraz musi się zastanowić – jeżeli uzna, 
że warto zostać tu na dłużej, przejrzy ją ponownie, zakreślając długopisem 
ciekawsze oferty mieszkaniowe.

Życie było znacznie prostsze, kiedy nie targały nim żadne wątpliwości i 

gdy wiedział, co jest dobre, a co złe. Pięć lat temu wierzył w to, że trzeba 
postawić Corteza przed obliczem sprawiedliwości i że wolno zastosować 
każdą metodę zmierzającą do tego celu. Wierzył też, że postępuje słusznie, 
ukrywając przed Erne prawdziwy powód swojego przyjazdu do San Pablo. 
Ale wczoraj, gdy nazwała go kłamcą, stracił pewność siebie.

Czy wtedy, przed laty, mógł jej wyznać prawdę? Dał słowo Gallardowi, 

że nikomu nie wspomni o ich planach, nikomu poza miejscową policją, ale 
co by było, gdyby niczego mu nie obiecał? Co by było, gdyby zdradził Erne, 
kim jest Max Gallard i po co on mu towarzyszy?

background image

Podejrzewał,   że   odrzuciłaby   go,   że   nie   chciałaby   mieć   z   nim   nic 

wspólnego. Była porządną dziewczyną z dobrego domu, a takie nie zadają 
się   z   pomocnikami   facetów,   którzy   zawodowo   ścigają   uciekinierów.  Nie 
zgodziłaby się pójść z nim na kolację, nie mógłby jej wziąć w ramiona i 
tańczyć z nią nocą na rynku, nie zaprosiłaby go do kościoła, a potem na 
obiad do swoich gospodarzy, nie weszłaby do rozpadającego się domu, w 
którym przed laty mieszkali jego dziadkowie, i nigdy, przenigdy by się z 
nim nie kochała.

Może warto było ją okłamać, żeby móc cieszyć się jej towarzystwem, jej 

bliskością? Nawet nie był pewien, czy rzeczywiście ją oszukał, czy jedynie 
przemilczał  niektóre fakty. Ale jeśli okłamał,  to wcale tego nie żałował. 
Znając   prawdę,   Erne   unikałaby   go   jak   ognia,   a   dzięki   kłamstwu 
przynajmniej go pokochała.

I z powodu kłamstwa teraz go nienawidziła. Po wczorajszej rozmowie 

nie miał co do tego cienia wątpliwości.

Tyle czasu upłynęło pomiędzy miłością a nienawiścią  pomiędzy tym, 

kiedy Erne czule go obejmowała, a tym, gdy wczoraj patrzyła na niego z 
furią. Mimo ostrzeżeń Maggie że ludzie się zmieniają, uparł się, by odnaleźć 
Erne. Był przygotowany psychicznie na to. że kobieta, którą porzucił, nie 
musi przyjąć go z otwartymi ramionami. Nie o to mu chodziło. Po prostu 
chciał się z nią spotkać i porozmawiać; w żaden sposób nie chciał się jej 
naprzykrzać. Miał nadzieję, że go wysłucha, że da sobie wytłumaczyć, co się 
stało. Na nic więcej nie liczył i niczego więcej nie oczekiwał.

Ale to było zanim zobaczył tego chłopca.
Teraz miał inne plany, inne zamierzenia. Teraz przeglądał gazety, czytał 

oferty   mieszkaniowe,   zastanawiał   się,  czy   nie  powinien  się   przenieść  do 
Wilborough choćby na kilka lat.

Równie dobrze mógł pracować tu, jak i w Kalifornii. Nic go nie trzymało 

na   zachodnim   wybrzeżu.   Po   rzuceniu   pracy   na   uniwersytecie   otworzył 
własne biuro doradcze; wkrótce przekonał się, że biznesmeni, którzy chcą 
robić   interesy   w   Ameryce   Łacińskiej,   gotowi   są   płacić   ogromne   sumy 
ludziom takim jak on, którzy znają nie tylko miejscowy język, ale także 
kulturę i zwyczaje. Czasem pomagał agencjom rządowym w prowadzeniu 
badań rynku, niekiedy służył za konsultanta w ministerstwach rolnictwa i 
handlu, ale największe pieniądze zarabiał od prywatnych firm.

Zanim wyszedł z pokoju hotelowego, sprawdził swoją pocztę głosową. 

background image

W dzisiejszych czasach, żeby prowadzić biuro doradcze, wystarczy mieć 
komputer z dostępem do Internetu, faks, telefon, odpowiednią wiedzę oraz 
kogoś, kto by załatwiał bilety i rezerwacje lotnicze.

Laptopa z wbudowanym modemem umożliwiającym przesyłanie faksów 

i podłączenie do Internetu przywiózł z sobą z Kalifornii. Telefon miał w 
hotelu, a jeśli chodzi o rezerwacje biletów, to w Wilborough na pewno jest 
kilka biur podróży, które świadczą takie usługi.

Brakowało mu tylko kuchni... Tak, marzył o tym,  aby samemu  robić 

sobie śniadania.

Opróżnił filiżankę i postanowił nie wzywać kelnerki. Zostawiwszy na 

stoliku banknot, złożył gazetę na pół i ruszył przez jezdnię do hotelu. W 
powietrzu wisiała mgła.  Świat wyglądał ponuro, kontury były zamazane, 
jakby widziane przez zaparowane okulary.

Nigdy z Erne nie rozmawiał o mgle czy o deszczu. Wiosną w San Pablo 

tak  rzadko  padało,   że  ani  razu  nie  złapała  ich   ulewa.   Ani  razu  nie  stali 
skuleni razem pod parasolem, czując, jak zacinający deszcz przykleja im 
włosy do policzków. Ani razu podczas ich krótkiego szalonego romansu nie 
poruszyli tematu pogody.

Czy  naprawdę   myślał,  że  on  i  Erne   zdołają  wrócić  do  tego,  co  było 

kiedyś,   i   odbudować   dawny   związek?   To,   że   z   taką   łatwością   potrafili 
rozmawiać o trudnych sprawach – o śmierci Johnny’ego, o lęku, jaki w ojcu 
Michaela wzbudzał doktorat jego syna – nie znaczyło, że z równą łatwością 
będą umieli rozmawiać o sprawach zwykłych, codziennych, takich jak: czy 
po południu spadnie deszcz, czy może wyjdzie słońce?

Skarcił się w duchu; przecież nie po to szukał Erne, aby znów przeżyć z 

nią miłość. Przyjechał do Wilborough tylko w jednym celu: żeby prosić ją o 
wybaczenie. Na razie nawet tego nie udało mu się osiągnąć, więc dlaczego, 
na miłość boską w ogóle zastanawia się nad wyprowadzeniem z hotelu i 
Wynajęciem mieszkania?

Dlaczego? Z powodu chłopca.
Rozłożył   gazetę   na   łóżku,   obok   niej   położył   mapę   i   zaczaj   kolejno 

zakreślać wszystkie miejsca w Wilborough i okolicy które mu odpowiadały. 
Kiedy skończył, w San Francisco dochodziła siódma trzydzieści. Wciąż było 
trochę   za   wcześnie,   by   dzwonić   do   Tyrellów,   ale   nie   mógł   już   dłużej 
wytrzymać.

Najpierw wykręcił numer Maggie. Po dwóch dzwonkach odezwała się 

background image

sekretarka automatyczna. „Dzień dobry. Dodzwonili się państwo do agencji 
detektywistycznej   Dwa   Serca».   Agencja   czynna   jest   w   godzinach   od 
dziewiątej   rano   do   piątej   po   południu.   Jeżeli   chcą   państwo   zostawić 
wiadomość, proszę poczekać na długi sygnał. Dziękuję”.

Zgodnie   z   instrukcją   poczekał   na   sygnał,   następnie   zaczął   nagrywać 

wiadomość:

–   Mówi   Michael   Molina.   Dzwonię   z   Massachusetts.   Maggie,   czy 

mogłabyś przekazać swojemu bratu, że chłopiec ma na imię Jeffrey? Chyba 
nazywa się Jeffrey Kenyon, ale nie jestem pewien. Może Jeffrey Molina? 
Mała   szansa,   ale   kto   wie?   W   każdym   razie   przekaż   to   Jackowi.   Jeśli 
chłopiec jest moim synem, to w lutym powinien był skończyć cztery lata. 
Powiedz bratu, że zadzwonię do niego trochę później albo niech on się ze 
mną skontaktuje.

Przedyktował numer hotelu „Holiday Inn”, po czym odłożył słuchawkę i 

zaklął cicho pod nosem. Prawdopodobieństwo, że chłopiec ma na nazwisko 
Molina   było   zerowe.   Przez   chwilę   wpatrywał   się   w   milczący   aparat 
telefoniczny. Wiedział, że musi wyjść z pokoju, bo inaczej zwariuje.

Wyjął z gazety stronę z ogłoszeniami, wsunął do kieszeni klucz i zszedł 

na dół. Miał świadomość, że szukając czegoś do wynajęcia, nie powinien 
kierować się tym, czy będzie miał blisko do Erne, z drugiej strony nie znał 
Wilborough; jedyna dzielnica, po jakiej się trochę kręcił, to ta, w której 
mieszkała jego dawna kochanka. Trudno; uznał, że równie dobrze może tam 
zacząć.   Wsiadł   do   samochodu.   Jechał   wolno,   mijając   stacje   benzynowe, 
restauracje,   sklepy;   potem   na   światłach   skręcił   w   lewo,   w   stronę   części 
mieszkalnej. Po kilku minutach był na Cullen Drive.

Mgła zwisała z gałęzi niczym kawałki zwiewnej, półprzezroczystej gazy. 

Szosa   lśniła   w   blasku   reflektorów.   Domy   o   jaskrawo   pomalowanych 
ścianach i barwnych okiennicach odcinały się od otaczającej je szarości.

Zbliżając   się   do   domu   Erne,   Michael   ujrzał   obok   podjazdu   jakiś 

zamazany prostokątny kształt. Zwolnił i zmrużył oczy, usiłując zobaczyć, co 
to takiego. Po chwili zdał sobie sprawę, że to wetknięta w ziemię tabliczka z 
napisem. Podjechał jeszcze bliżej. Z odległości dwóch, trzech metrów udało 
mu   sieją   wreszcie   odczytać:   u   góry   widniała   nazwa   znanej   agencji 
nieruchomości, niżej zaś duże drukowane litery informowały, że dom jest na 
sprzedaż.

Z   całej   siły   nacisnął   na   hamulec,   ale   ponieważ   ostatnie   kilkanaście 

background image

metrów i tak jechał w żółwim tempie, nie rozległ się pisk opon. Po szybie 
spływały pojedyncze krople wody. Włączył wycieraczki, jakby liczył na to, 
że usuną mu sprzed oczu nie tylko wilgoć, ale również majaczącą nieopodal 
tabliczkę. Woda znikła, tabliczka pozostała. NA SPRZEDAŻ.

Dlaczego Erne nie wspomniała o tym, że się przeprowadza? Czy była 

wczoraj aż tak bardzo zdenerwowana, że ten jeden drobny szczegół uleciał 
jej z pamięci? A może uważała, że jej życie nie powinno go obchodzić? 
Może   chciała   uciec   niepostrzeżenie   z   miasta?   Wyjechać   daleko,   nie 
zostawiając adresu? Może już jej nie ma? Może w nocy spakowała rzeczy 
i...

Wyłączył silnik i nie zważając na łomot serca, ruszył w stronę drzwi. 

Tyle czasu zbierał się na odwagę, aby ją odszukać – i tyle czasu jej szukał! 
Wprost nie mógł uwierzyć, że znikła w okamgnieniu, choć wczoraj jeszcze z 
nią rozmawiał.

Jeśli   faktycznie   wyjechała,   co   –   wtedy?   Czy   ma   od   nowa   podjąć 

poszukiwania,   czy   zachować   się   jak   rozsądny   człowiek,   machnąć   na 
wszystko ręką i wrócić do domu?

Mrużąc oczy, usiłował zajrzeć do środka. Salon się chyba nie zmienił; 

był nie tylko umeblowany, ale pełno w nim było oznak życia: na stoliku 
leżała gazeta, dwa pluszowe zwierzaki odpoczywały na kanapie, w otwartej 
szafie wisiały płaszcze i kurtki w rozmiarze dorosłym i dziecięcym. Gdyby 
Erne wyjechała w pośpiechu, to może zostawiłaby meble i pisma, ale nie 
zapomniałaby zabrać cieplejszych okryć.

A   zatem   jeszcze   się   nie   wyprowadziła.   Wbita   w   ziemię   tabliczka   z 

napisem   NA   SPRZEDAŻ   zdawała   się   z   niego   szydzić.   Wołała:   Erne 
wyjeżdża. Nie chce cię, nie potrzebuje. Nie jesteś częścią jej życia. Nic was 
nie łączy.

A  jednak   łączy.  Stał  przed   jej  domem.   Odnalazł   ją,  wyznał  grzechy, 

które miał na sumieniu, próbował wytłumaczyć, dlaczego zachował się tak, 
jak się zachował. Przeprosił ją. Błagał o przebaczenie. Modlił się, by go 
zrozumiała.

Poza tym widział tego chłopca, syna Erne, który był do niego łudząco 

podobny. Psiakrew! Mnóstwo ich łączy.

background image

Rozdział 9

– Co to? – spytał Jeffrey, wskazując palcem na tabliczkę sterczącą na 

końcu podjazdu.

Erne przygryzła wargi. Właściwie od kilku dni spodziewała się czegoś 

takiego. Ale co innego spodziewać się, a co innego zobaczyć wetkniętą w 
ziemię tabliczkę oznajmiającą światu, że Mary Elizabeth Kenyon i jej syn 
Jeffrey wkrótce stracą swój dom. Poczuła bolesny skurcz w sercu, suchość w 
gardle.

Przełknęła ślinę, starając się ukryć lęk i  zdenerwowanie. Smak strachu 

był obrzydliwy.

–   Nic   takiego,   kochanie.   Po   prostu   tabliczka   z   napisem   –   odparła, 

próbując   wszystko   zbagatelizować.   Tabliczka   z   napisem   świadczącym   o 
tym, że niedługo gniazdo, które tak pieczołowicie sobie wiła, zostanie jej 
odebrane.

Miała   dwa   wyjścia:   może   użalać   się   nad   sobą,   rozpaczać   nad   swym 

losem, albo wpaść we wściekłość. Wybrała to drugie wyjście. Właściciel 
powinien był się z nią skontaktować, uprzedzić, że zgłosił dom w biurze 
nieruchomości   i   ustalić,   kiedy   osoby   zainteresowane   kupnem   mogą 
przychodzić na oględziny. Bądź co bądź, jej umowa najmu wygasa dopiero 
pod koniec czerwca, a teraz jest dopiero połowa maja. Przecież mógł jeszcze 
chwilę poczekać.

Czuła, jak złość ją rozpłomienia, jak dodaje jej sił. Niestety, pieniactwo 

nie leżało w jej naturze, nie umiała sztucznie podsycać w sobie gniewu. 
Szara   wilgoć   poranka   szybko   zdusiła   w   niej   iskrę   namiętności.   Erne 
ogarnęło znużenie, uczucie beznadziei.

Na szczęście żaden obcy samochód nie stał przed domem. Może Michael 

uznał, że wczoraj wieczorem spełnił swą misję,  że wykonał to, co sobie 
założył. Opowiedział jej, co mu się przydarzyło, po czym wstał, pożegnał 
się   i   wyszedł.   Jeśli   liczył   na   przebaczenie,   to   się   przeliczył.   Chyba   nie 
potrafi mu wybaczyć, że ją oszukał, no i oczywiście nie jest zachwycona 
faktem, że zabił człowieka.

Ale   jeżeli   strzelał   w   samoobronie   i   jeżeli   facet,   którego   zabił,   był 

odpowiedzialny za śmierć jego brata...

background image

Cholera. Jak ma myśleć o tabliczce przed domem, kiedy cały czas myśli 

o Michaelu?

A   może   się   myli?   Może   jednak   umie   mu   wybaczyć,   a   przynajmniej 

zrozumieć, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej? Może czasem człowiek musi 
pociągnąć za spust, by stanąć w obronie przyjaciela albo pomścić śmierć 
brata?  Może  musi  trzymać  język za zębami,  jeżeli dał słowo honoru, że 
nikomu nie zdradzi tajemnicy?

I może wczoraj nie dała mu przebaczenia, którego tak bardzo pragnął, 

nie dlatego, że nie potrafiła mu przebaczyć, nie dlatego, że się bała. Bała się, 
że Michael zburzy spokój, który budowała latami, i wedrze się w jej życie, 
w którym nie było dla niego miejsca.

–   A   co   na   niej   jest   napisane?   –   spytał   Jeffrey,   przerywając   jej 

rozmyślania.

Chłopiec, chociaż jeszcze nie chodził do szkoły, często rozpoznawał na 

szyldach różne słowa, na szczęście tych na tabliczce nie rozpoznał.

– Nie jestem pewna, synku. Ale kiedy wejdziemy do domu, postaram się 

wszystkiego dowiedzieć.

Na   tablicy   widniała   nazwa   agencji   nieruchomości.   Erne   postanowiła 

zadzwonić   tam   i   spróbować   uzyskać   jakieś   informacje.   Miała   żal   do 
właściciela, pana Arnetta – postąpił nie fair. Przecież mógł ją uprzedzić, 
zanim ogłosi światu, że dom jest na sprzedaż.

Wysiadła   z   samochodu,   żeby   otworzyć   drzwi   do   garażu,   po   czym 

wsiadła z powrotem i wjechała do środka. W małej zamkniętej przestrzeni 
warkot silnika odbijał się od ścian, wypełniając pomieszczenie echem. Erne 
ogarnął smutek; wiedziała, że będzie tęskniła nie tylko za domem, w którym 
mieszkała   kilka   lat,   ale   nawet   za   garażem,   w   którym   każdy   najcichszy 
dźwięk rozbrzmiewał echem, za unoszącym się w powietrzu zapachem oleju 
silnikowego i nawozów sztucznych, za cieniutkimi rysami widocznymi w 
betonowej podłodze.

Gdy   tylko   wyjęła   kluczyki   ze   stacyjki,   Jeffrey   odpiął   pas,   chwycił   z 

podłogi   kolorowy   pojemnik   na   drugie   śniadanie   wyskoczył   z   auta, 
nieświadom rozterek, jakie nękały matkę.

– Co będzie na kolację? – spytał.
Niecierpliwie przestępując  z nogi na nogę, patrzył, jak Erne sięga na 

tylne siedzenie po torebkę, a potem szuka w niej klucza.

– Nie wiem.

background image

Westchnęła smętnie. Po długiej bezsennej nocy, kiedy przewracała się na 

łóżku,   wspominając   San   Pablo,   spędziła   cały   dzień   w   szkole,   potem   po 
lekcjach   przez   godzinę   sprawdzała   klasówki,   następnie   pojechała   do 
przedszkola, żeby odebrać Jeffreya, wróciła do domu i pierwsza rzecz, jaką 
ujrzała,   była   wetknięta   w   trawnik,   nieszczęsna   tabliczka...   Czuła   się 
zmęczona,   przybita,   i   nie   miała   najmniejszej   ochoty   zastanawiać   się,   co 
przygotować na kolację.

Jeffrey chyba wyczuł jej nastrój, bo kiedy otworzyła drzwi i weszli do 

środka, bez słowa wniósł pojemnik na drugie śniadanie do kuchni, opłukał 
pod  kranem  termos,  z  przegródek  na  kanapki  wysypał  okruchy,  pomiętą 
folię i serwetki wrzucił do kosza na śmieci. Wszystko to robił w ciszy, z 
powagą i skupieniem, które zupełnie do niego nie pasowały.

Ogarnęły ją wyrzuty sumienia: nie powinna psuć chłopcu humoru.
– A co ty na to, żebyśmy na kolację zjedli śniadanie? – zaproponowała.
Jeffrey  uwielbiał jeść na  kolację płatki śniadaniowe,  rogaliki, popijać 

wszystko świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym – nawet nie dlatego, 
że tak bardzo smakowały mu płatki i rogaliki, chociaż to też, ale dlatego, że 
jedzenie   późnym   popołudniem   lub   wieczorem   rzeczy   typowo 
śniadaniowych wydawało mu się dziwne i śmieszne. Ponieważ ona sama nie 
miała apetytu, uznała, że sprawi synkowi przyjemność i nie będzie w niego 
wmuszać żadnych gotowanych warzyw.

– Śniadanie? Fajnie. – Uśmiechając się wesoło, zaczął klaskać w dłonie.
– Tylko najpierw muszę gdzieś zadzwonić – uprzedziła go.
– Dobrze. – Obietnica płatków na kolację wystarczyła, aby przez kilka 

minut nie wchodził jej w drogę.

Podskakując   radośnie,   pobiegł   do   swojego   pokoju.   Erne   ponownie 

westchnęła. Tak łatwo jest poprawić małemu humor! Pomyślała sobie, że 
kiedy   się   przeprowadzą,   może   przekupi   go   paroma   miskami   płatków 
kukurydzianych   z   rodzynkami   i   orzechami.   Może   chłopiec   bez   protestu 
zaakceptuje ciasne, niewygodne mieszkanie, jeżeli przez kilka dni nie będzie 
musiał jeść na kolację mięsa i warzyw.

Niestety, sobie znacznie trudniej jest poprawić humor. Przecież to na jej 

głowie   spoczywa   odpowiedzialność   za   syna;   pragnęła   zapewnić   mu   jak 
najlepsze warunki do życia. Jeżeli zostaną zmuszeni do opuszczenia domu 
na Cullen Drive, będzie to oznaczało, że poniosła klęskę.

Próbując   się   otrząsnąć   z   ponurych   myśli,   zdjęła   z   półki   książkę 

background image

telefoniczną, odnalazła numer pośrednika, którego nazwisko figurowało na 
tabliczce przed domem, i zadzwoniła.

Trzymając   słuchawkę   przy   uchu,   rozglądała   się   po   kuchni.   Drzwi 

lodówki   zdobiło   jedno   z   wielu   arcydzieł   Jeffreya,   wykonany   kredkami 
rysunek   przedstawiający...   nie,   nie   kolorowe   lizaki,   chociaż   tak   to 
wyglądało, lecz kwiaty. Chciała wierzyć, że właśnie takie rzeczy stwarzają 
przytulną, prawdziwie domową atmosferę i że wystarczy przewiesić rysunki 
na   drzwi   innej   lodówki,   by   nowe   mieszkanie   jak   za   dotknięciem 
czarodziejskiej różdżki stało się ukochanym, wymarzonym domem. Miała 
bowiem świadomość, że to nie ściany, podłogi i okna, nawet nie ogród ani 
potwór koczujący na jabłoni sprawiają, że tu, na Cullen Drive, ona z małym 
czuli się tak dobrze. Sprawiała to jej miłość do syna oraz jego pogoda ducha.

Kiedy na drugim końcu linii odebrano telefon, Erne przystąpiła do ataku. 

Głos   miała   chłodny,   opanowany,   sama   jednak   była   zdenerwowana,   bo 
niektóre słowa wymawiała z wyraźnym południowym akcentem.

– Mamusiu! – zawołał ze swego pokoju Jeffrey.
Zignorowała   go.   Od   roku   usiłowała   nauczyć   syna,   że   kiedy   ona 

rozmawia przez telefon, on ma jej w tym czasie nie przeszkadzać, a już 
zwłaszcza nie krzyczeć z drugiego końca domu. Chyba że coś go boli albo 
dzieje się coś bardzo ważnego; wówczas powinien zawołać „Pomocy!”. W 
przeciwnym   razie   ma   zaczekać,   aż   matka   zakończy   rozmowę   i   odłoży 
słuchawkę.

Chłopiec   nie   grzeszył   nadmiarem   cierpliwości.   Brak   natychmiastowej 

reakcji ze strony matki pobudził go jedynie do głośniejszego krzyku:

– Mamusiu! Ktoś jest za drzwiami!
Wzdychając głęboko, przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.
– Pan Arnett obiecał, że uprzedzi mnie, zanim pozwoli agencji wystawić 

dom   na   sprzedaż   –   powiedziała   do   kobiety   z   agencji.   –   Nie   rozumiem, 
dlaczego tak bardzo się pospieszył. Moja umowa z nim wygasa dopiero pod 
koniec czerwca. Zawsze dotąd dotrzymywał słowa...

– Pani zapewne ma na myśli pana Arnetta seniora, prawda? – spytała 

pośredniczka.   –   Z   nami   kontaktował   się   jego   syn.   To   pan   Arnett   junior 
prosił,   żebyśmy   jak   najszybciej   dali   ogłoszenie   i   zaczęli   zbierać   oferty. 
Przykro mi, jeśli państwo się między sobą nie do końca porozumieli, ale to 
syn pana Arnetta o wszystkim decyduje.

– Mamusiu! – Jeffrey wszedł do pokoju i wbił w nią lśniące oczy, w 

background image

których   malowało   się   coś   pomiędzy   irytacją   a   podnieceniem.   –   Nie 
słyszałaś, jak cię wołam? Za drzwiami stoi jakiś pan i trzyma w ręku wielką 
torbę z KFC!

Erne   zacisnęła   usta,   nerwowo   zastanawiając   się   nad   tym,   jakie   ma 

wyjście. Skoro syn pana Arnetta zajmuje się sprzedażą domu, tablica pewnie 
pozostanie tam, gdzie ją wetknięto. To syn nalegał, żeby ojciec przeniósł się 
do Arizony i sprzedał dom w Massachusetts. Póki on wszystkim zawiaduje, 
Erne niewiele może zrobić, aby opóźnić transakcję.

Jakby   tego   było   mało,   za   drzwiami   stał   jakiś   człowiek   z   torbą   od 

Kentucky   Fried  Chicken,   ulubionego   lokalu  Jeffreya,   do  którego   czasem 
zabierała syna na kurczaka.

– Skontaktuję się z panią za kilka dni – rzekła do pośredniczki. – A na 

razie   bardzo   proszę   odnotować,   że   nie   życzę   sobie,   aby   kogokolwiek 
oprowadzano po domu pod moją nieobecność. Nie zgadzam się, żeby jacyś 
obcy ludzie zaglądali do każdego kąta, kiedy mnie nie ma.

– Będę o tym pamiętać – obiecała pośredniczka.
– Dziękuję i do widzenia.
Erne   odłożyła   słuchawkę.   Czuła   się   całkiem   wyzuta   z   energii.   Może 

Jeffrey   wierzył,   że   nie   ma   takiego   problemu,   o   którym   nie   można   by 
zapomnieć dzięki chrupiącym kurzym udkom, ale ona wiedziała, że tak nie 
jest.   Poza   tym   nie   miała   apetytu   –   ani   na   kurczaka,   ani   na   płatki 
kukurydziane i rogaliki.

Pomijając jednak apetyt – lub raczej jego brak – musiała sprawdzić, kto 

wpadł do niej z tak miłym poczęstunkiem.  Pewnie jakiś uczynny sąsiad. 
Przypuszczalnie   Glenn Drinan  z domu   naprzeciwko.  Może   żona  Glenna, 
zaintrygowana   tabliczką,   wysłała   męża   po   kurczaka,   a   potem   kazała   mu 
przyjść na przeszpiegi?

Jeffrey chwycił matkę za rękę i zaczął ciągnąć do holu. Przez okienko w 

drzwiach   Erne   ujrzała   stojącego   na   ganku   mężczyznę   z   torbą,   na   której 
widniał charakterystyczny znak restauracji KFC. Jednakże tym mężczyzną 
nie był mieszkający naprzeciw Glenn Drinan ani żaden uczynny sąsiad.

Michael Molina uśmiechnął się szeroko i podniósł torbę do okna, jakby 

chciał pokazać, że nie przyszedł z pustymi rękami.

– KFC! KFC! – powtarzał radośnie chłopiec.
Różne obrazy przebiegały Erne przez głowę: widziała Michaela, który 

siedzi na tarasie za domem i wyznaje jej prawdę o sobie, widziała siebie i 

background image

Michaela w łóżku w małym, uroczym pensjonacie, w którym mieli wynajęty 
na tydzień pokój. Widziała Michaela z pistoletem w dłoni, strzelającego i 
zabijającego   człowieka.   Widziała   tabliczkę   wetkniętą   w   trawnik   przed 
domem   i   siebie   podającą   dziecku   śniadanie   na   kolację,   bo   nie   ma   siły 
przygotować mu ciepłego posiłku.

Była wyczerpana – fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Brakowało jej 

energii, by walczyć i z uparcie nachodzącym ją Michaelem,  i ze swoim 
synem,   który   wprost   nie   posiadał   się   ze   szczęścia   na   widok   torby   z 
Kentucky Fried Chicken.

Uchyliła drzwi na szerokość dłoni.
– Pomyślałem, że to będzie lepsze od kwiatów – powiedział, wskazując 

na torbę.

Psiakość, czy musi być taki przystojny? Nie zmienił się w ciągu tych 

pięciu lat, prawie się nie postarzał, nie przytył. Wciąż był wysoki i szczupły, 
śniady, wysportowany i piekielnie seksowny. W dżinsach i białej koszuli z 
podwiniętymi rękawami sprawiał wrażenie człowieka pewnego siebie. Który 
nad wszystkim panuje. W przeciwieństwie do niej, której życie się wali.

A do diabła! – pomyślała. Niech wejdzie i niech poczęstuje dzieciaka 

kurczakiem. Naprawdę nie ma siły wykłócać się ani z nim, ani z Jeffreyem.

Otworzyła drzwi na oścież.
– Nie jestem dziś w najlepszym humorze – ostrzegła go, cofając się o 

krok, aby mógł wejść.

Przyjrzał się jej uważnie.
– Coś mi się zdaje, że od wielu dni nie jesteś w najlepszym humorze – 

powiedział cicho.

Zirytowała ją jego spostrzegawczość.
– Może byście zjedli ze mną kolację, co?
Po całym domu rozszedł się aromatyczny zapach. Jeffrey, pokrzykując 

wesoło,   odtańczył   taniec   zwycięstwa   wokół   kanapy.   Gdyby   w   tym 
momencie   kazała   Michaelowi   wyjść   i   zabrać   torbę   zjedzeniem,   Jeffrey 
przypuszczalnie oskarżyłby ją o znęcanie się nad dziećmi. I miałby rację.

Zrobiło się jej żal synka; na razie cieszył się i skakał, ale wiadomość o 

przeprowadzce na pewno zepsuje mu humor.

– Jeffrey, przestań krzyczeć – powiedziała, chwytając go za rękę, kiedy 

robił kolejną zwycięską rundę wokół pokoju.

– Ten pan jest... starym znajomym mamusi. – Zawahała się przy słowie 

background image

„znajomy”,   ale   uznała,   że   lepiej   przedstawić   Michaela   jako   starego 
znajomego   niż   dawnego   kochanka   czy   kłamcę   i   oszusta.   –   Nazywa   się 
Michael Molina.

– Możesz do mnie mówić Michael. – Przełożył torbę z prawej ręki do 

lewej, a prawą wyciągnął w stronę Jeffreya.

Jeffrey potrząsnął nią energicznie.
– Lubię kurczaki z KFC – oznajmił z przejęciem.
– W takim razie dobrze, że wstąpiłem tam po drodze.
–   Michael   uśmiechnął   się   do   chłopca,   po   czym   ponownie   skierował 

wzrok na Erne, jakby oczekiwał od niej takiego samego entuzjazmu, jaki 
wykazywał jej syn.

Czekaj   tatka   latka,   pomyślała   kwaśno,   i   odwróciwszy   się   na   pięcie, 

ruszyła przez hol do kuchni.

Nagle przyszło jej do głowy, że wpuszczając Michaela do domu, zdobyła 

się na poważny krok. Zaledwie dwa dni temu, kiedy go po raz pierwszy 
ujrzała, zrobiło jej się słabo. Wczoraj wieczorem zgodziła się go wysłuchać. 
Z początku słuchała niechętnie, potem z przerażeniem, ale słuchała.

Nie wybaczyła mu, że pięć lat temu ją okłamał i zostawił bez słowa. 

Wciąż gotowa była bronić przed nim Jeffreya; nie zasłużył na to, aby być 
ojcem chłopca. A jednak... jednak wpuściła go do domu. Powoli, małymi 
kroczkami, torował sobie drogę do jej życia.

Wcale jej się to nie podobało, ale nie miała siły walczyć.
– A ja umiem nakrywać do stołu – pochwalił się chłopiec, tańcząc po 

kuchni.

Widać   było,   że   cieszą   go   nie   tylko   kurczaki,   lecz   również   obecność 

Michaela.   Erne   rzadko   zapraszała   do   domu   gości,   a   jeszcze   rzadziej 
mężczyzn,   których   przedstawiała   synowi   jak   o   starych   znajomych.   Nie 
chodziła na randki; nie miała na nie czasu ani ochoty. Kilka razy zaprosiła 
na   kieliszek   wina   przekąski   innych   nauczycieli,   ale   ciało   pedagogiczne 
składało się głównie z kobiet, a dwóch pracujących w szkole mężczyzn było 
żonatych   i   przyprowadziło   swoje   połowice.   Jeffrey   który   oczywiście   nie 
uczestniczył w przyjęciach, czasem podglądał dorosłych, dopóki Erne nie 
zagoniła  go spać; z  jego obserwacji nie wynikało, że  mama  darzy  jakaś 
szczególną sympatią Petera lub Franka, zresztą on też za nimi nie przepadał, 
może dlatego, że nie zwracali na niego najmniejszej uwagi.

Tego jednak nie można  było powiedzieć o Michaelu. Wprawdzie nie 

background image

próbował z rozhasanym chłopcem nawiązać rozmowy, lecz cały czas pilnie 
mu   się   przyglądał.   Po   prostu   oczu   z   niego   nie   spuszczał.   Trochę   to 
zaniepokoiło Erne. Czy wie? Czy domyśla się prawdy?

Właściwie   nie   interesowały   jej   jakiekolwiek   podejrzenia   Michaela 

dotyczące   Jeffreya.   Stracił   wszelkie   prawa   do   syna,   kiedy   bez   słowa 
pożegnania   wyjechał   z   San   Pablo.   Było   jej  wszystko   jedno,   dlaczego   to 
zrobił. Grunt, że wyjechał, że została sama. I dlatego w życiu chłopca nie 
było miejsca dla Michaela.

– Skoro umiesz, to nakryj – powiedziała do syna. – Bo nam wszystko 

wystygnie.

– Lepiej wsadźmy to na chwilę do piekarnika – zaproponował Michael, 

wyjmując z torby sporych rozmiarów wiaderko pełne kurzych udek i piersi. 
– Kupiłem też puree ziemniaczane, surówkę, marynaty...

Wyciągał   z   torby   różne   tacki   oraz   pojemniki   i   układał   na   stole.   W 

przeciwieństwie do Jeffreya, który swą energię wydatkował na biegi wokół 
stołu   i   pełne   zachwytu   okrzyki   Michael   był   użyteczny.   Nie   czekając   na 
instrukcje od Erne, nastawił piekarnik i umieścił w nim drób.

Powoli   przejmował   kontrolę   nad   kuchnią.   To   także   się   Erne   nie 

podobało.

– Trzymaj, Jeffrey. – Podała dziecku talerze, żeby mieć poczucie, że ona 

też coś robi, że wnosi choćby minimalny wkład w przygotowanie posiłku. – 
Postaw je, proszę, na stole. .. Michael, czego się napijesz?

– Masz piwo?
Od razu przypomniała sobie hiszpańskie słowo na piwo –  cerveza –  

przecież   nie   używała   go   od   lat.   Każdego   roku   uczyła   pierwszoklasistów 
podstaw hiszpańskiego, lecz oczywiście cerveza nie wchodziło w zakres ich 
słownictwa.

Kilka schłodzonych butelek stało w lodówce. Podała Mchaelowi jedną, a 

sobie nalała kieliszek chablis; uznała, że jej nie zaszkodzi, a może nawet 
dobrze zrobi. Wolała mieć zmysły lekko przytępione, niż trwać w napięciu, 
zachowując czujność. Była czujna, a mimo to wpuściła Michaela do domu. 
Była trzeźwa, a mimo to zgodziła się, by wszedł do kuchni i zjadł z nimi 
zakupiony   przez   siebie  posiłek.   Od  jednego  kieliszka   wina  świat   się  nie 
zawali.

Kątem oka obserwowała Michaela, który śledził wzrokiem chłopca, gdy 

ten wyciągał z pomalowanego na żółto, drewnianego pojemnika papierowe 

background image

serwetki i starannie układał je na stole. Nie sprawiał wrażenia człowieka, 
któremu wzruszenie odebrało głos. I nie wyglądał tak, jakby miał ochotę 
porwać w ramiona dziecko, które sam spłodził – ale może nie wpadł na to, 
że jest jego ojcem.

Byłoby to bardzo dziwne. Albowiem ona, za każdym razem gdy patrzyła 

na syna, widziała niesamowite podobieństwo pomiędzy nim a Michaelem. 
Mieli identyczne spojrzenie, taki sam kolor włosów, oczu, skóry, taki sam 
rozbrajający   uśmiech.   Przyszło   jej   do   głowy,   że   chyba   bez   drugiego 
kieliszka wina się nie obejdzie.

Michael,   włożywszy   rękawice   kuchenne,   otworzył   piekarnik   i   wyjął 

kurczaki. Po chwili zebrali się przy stole: Jeffrey z kubkiem mleka, Michael 
z butelką piwa i szklanką, Erne z winem. Odstawiwszy kieliszek, wetknęła 
łyżkę do pojemnika z puree ziemniaczanym, drugą do pojemnika z surówką, 
po czym pomogła Jeffreyowi usiąść i przysunęła jego krzesło do stołu. Sama 
usiadła na lewo od syna, Michael zaś naprzeciwko. Potem położyła rękę na 
lewej rączce chłopca, a ten zacisnął prawą na ręce Michaela.

–   Zawsze   zmawiamy   krótką   modlitwę   przed   jedzeniem   –   wyjaśniła, 

widząc pytające spojrzenie Michaela.

Skinął   głową   i   wyciągnąwszy   rękę,   ujął   jej   lewą   dłoń.   Rzadko   się 

zdarzało, by gościła w domu przystojnego mężczyznę, jeszcze rzadziej, by 
gościła   przystojnego   mężczyznę,   który   trzymałby   ją   za   rękę.   Tym   sobie 
tłumaczyła swoją reakcję. Bo przecież to nie był znajomy dotyk. Po tylu 
latach nie pamiętała kształtu jego rąk, długości palców, ich siły, ciepła. Nie 
pamiętała, co czuła, kiedy błądziły po jej ciele, kiedy gładziły jej biodra, 
pieściły brzuch. Niczego nie pamiętała; dreszczu, który ją teraz przebiegł, 
nie zrodziły wspomnienia.

– Dziękujemy Ci, wszechmogący Boże, za ten pokarm na naszym stole – 

powiedziała szeptem.  – Dziękujemy  za Twoją szczodrobliwość,  dobroć i 
łaskawość.

– Tobie, Michael, też dziękujemy – wtrącił chłopiec.
– Erne uśmiechnęła się nieznacznie.
– Tak, Michael, tobie również dziękujemy.
Popatrzył na nią, po czym przeniósł spojrzenie na chłop.
ca, który nabrał na talerz kopiastą łyżkę ziemniaków.
– Uwielbiam takie rozgniecione kartofle – oznajmił  Jeffrey. – Są jak 

glina. Można z nich lepić różne rzeczy...

background image

– Ale ty oczywiście nie będziesz lepił, bo wiesz, że jedzeniem nie należy 

się bawić – rzekła ostrzegawczym tonem Erne. – Co ci podać? Udko?

– Mniam, mniam! Uwielbiam udka!
Michael   spoglądał   lekko   zmieszany   to   na   Erne,   to   na   Jeffreya. 

Przypuszczalnie   nie   bardzo   wiedział,   jak   reagować   na   pełne   zachwytu 
okrzyki chłopca. Było wyraźnie widać, że nie zna się na dzieciach. Gdyby 
spytał o to Erne, wyjaśniłaby mu,  że czteroipółletni chłopcy nie potrafią 
różnicować emocji – albo coś gorąco uwielbiają, albo czegoś nie znoszą. 
Stąd   Jeffrey   takim   samym   gorącym   uwielbieniem   darzy   swoją   mamę, 
pluszowe   misie,   Marudka   i   Pimpusia,   swojego   najlepszego   przyjaciela 
Adama oraz kurze udka.

Nie   zamierzała   jednak   nic   tłumaczyć.   Nie   chciała   zdradzać   żadnych 

szczegółów dotyczących syna.

– Mamusia nie za często robi taką packę kartoflaną ciągnął chłopiec. – 

Mówi, że pieczone kartofle są zdrowsze. Że w skórce jest mnóstwo witamin 
i że trzeba jeść witaminy, jeśli się chce urosnąć. Ty pewnie jadłeś dużo 
witamin, jak byłeś w moim wieku, no nie?

Michael uśmiechnął się łagodnie.
– Chyba tak.
– Więc jak będę jadł dużo skórek i innych witamin, będę tak duży jak 

Michael, co, mamusiu?

– Gdyby to od niej zależało, w niczym by nie przypominał Michaela, ale 

oczywiście   nie   była   w   stanie   temu   przeszkodzić.   Zresztą,   już   teraz   był 
bardzo do niego podobny. Za bardzo.

– Wyprowadzasz się? – spytał ni stąd, ni zowąd jej gość.
Poczuła narastającą panikę. Przejęta tym, czy Michael przypadkiem nie 

dostrzeże   podobieństwa   między   sobą   a  Jeffreyem   i   nie   skojarzy   wieku 
chłopca ze swym krótkim pobytem w San Pablo, zapomniała o ustawionej 
przy podjeździe tabliczce. Nie chciała teraz o tym rozmawiać, zwłaszcza w 
obecności dziecka.

Jeffrey wytrzeszczył szeroko oczy.
– Wyprowadzamy się, mamusiu?
Zacisnęła zęby. Miała ochotę kopnąć Michaela pod stołem; wprawdzie 

na ostrzeżenie, by nie poruszał tematu przeprowadzki, było już za późno, ale 
mimo to mocny kopniak w goleń sprawiłby jej niekłamaną przyjemność.

–   Nie   wiem,   kochanie   –   odparła,   posyłając   Michaelowi   mordercze 

background image

spojrzenie. – Jeszcze nie podjęłam decyzji.

– Gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, moglibyśmy codziennie chodzić 

do Disney Worldu. Jedźmy na Florydę, mamusiu!

–   Nie,   złotko.   Mamusia   pracuje   w   Wilborough,   więc   musimy   tutaj 

zostać.

– Ale i tak możemy jechać do Disney Worldu, prawda?
Erne jęknęła w duchu. Wielkie dzięki, Michael! Tak, to wszystko przez 

niego. Powinien był się zastanowić, zanim zadał przy dziecku pytanie.

– Kiedyś, syneczku. Nie teraz. To bardzo długa i kosztowna podróż.
– No tak, ale gdybyśmy zamieszkali na Florydzie, podróż byłaby krótka i 

tania – rozumował logicznie chłopiec.

– Masz rację, kochanie, ale to nie takie proste.
Westchnęła   głęboko.   Byłaby   zachwycona,   mogąc   zabrać   syna   do 

Disneya,   ale   najpierw   musiała   znaleźć   odpowiednie,   czyli   nie   za   drogie 
mieszkanie, i wyprowadzić się z domu na Cullen Drive. Ponownie wbiła 
oskarżycielski wzrok w Michaela, który siedział  skonfundowany, z miną 
pełną skruchy, jakby czuł, że postąpił niewłaściwie, ale nie wiedział, czym 
naraził się na jej gniew.

– Todd był w Disney Worldzie. – Jeffrey trajkotał jak najęty, całkiem 

nieświadom napięcia między  dorosłymi.  – To mój  kolega z przedszkola. 
Znasz go? – zwrócił się do Michaela.

– No, nie... Nie znam – wydukał Michael.
Na   jego   twarzy   odmalowało   się   jeszcze   większe   zakłopotanie.   Erne 

uśmiechnęła się pod nosem.  Bardzo dobrze, pomyślała, niech się plącze, 
niech się gubi, niech nie wie, co powiedzieć. Niech zobaczy, że nie zna się 
na dzieciach i nie ma z nimi żadnego kontaktu.

–   Todd   mówił,   że   są   tam  różne   fajne   kolejki   górskie,   ale   mama   nie 

pozwoliła mu się na żadnej przejechać, bo one są dla większych dzieci – 
ciągnął z poważną miną Jeffrey. – Może za rok będę już duży i wtedy się 
tam wybierzemy, co?

– Może – rzekła Erne, uradowana, że chłopiec, przynajmniej chwilowo, 

zapomniał o przeprowadzce.

Modliła się w duchu, żeby Michael miał na tyle rozumu, aby nie wracać 

do tego tematu.

Na szczęście siedział bez słowa, z lekko rozbawionym uśmiechem na 

twarzy,   obserwując   Jeffrey   a,   który   z   apetytem   pochłaniał   jedzenie   i 

background image

szczebiotał – o kolizji, którą z Toddem spowodowali rano w przedszkolu, o 
paskudnej kanapce („Fuj! Z różową wędliną, co ma po wtykane do środka 
zielone oliwki!”), którą Adam przyniósł na drugie śniadanie, o rozegranym 
na   boisku   meczu,   który   wygrał,   bo   najdłużej   ze   wszystkich   nie   dał   się 
uderzyć piłką.

–   Szykujemy   coś   na   Dzień   Matki,   ale...   Ojej,   to   niespodzianka!   – 

zawołał. – Miałem o tym nie mówić.

Erne potargała go czule po włosach.
– Będę udawała, że nic nie słyszałam.
– Niektóre dzieci obchodzą też Dzień Ojca – kontynuował chłopiec. – 

Ale nie wszystkie. Ja, na przykład, nie – oznajmił ze wzruszeniem ramion, 
po   czym,   pomagając   sobie   palcami,   nałożył  na   widelec   resztkę  puree,  
widelec szybko podniósł do ust. – Mamusiu, mogę dostać kilka ciastek na 
deser? Mamy jeszcze te pyszne z kawałkami czekolady? To moje ulubione – 
poinformował Michaela. – A ty jakie najbardziej lubisz?

– Jakie najbardziej lubię ciastka?
W   głosie   Michaela   Erne   wyczuła   dziwne   drżenie.   Może   myślał   o 

biednym malcu, który nie obchodzi Dnia Ojca, bo ma tylko matkę?

– Tak. Boja czekoladowe. Powiedzieć wam coś obrzydliwego? – Jeffrey 

zachichotał wesoło. – Adam najbardziej lubi batony figowe!

– Och, to faktycznie... obrzydliwe – przyznał niepewnie Michael. – Ja 

zdecydowanie wolę ciastka czekoladowe.

– Ja też, ja też! Mogę, mamusiu, dostać kilka na deser?
– Za chwilę, kochanie. Na razie odstaw swój talerz do zlewu i idź się 

pobawić.

– Dobra!
Chłopiec zeskoczył z krzesła, posłusznie zaniósł talerz i kubeczek do 

zlewu, po czym wybiegł z kuchni, szczęśliwy, że nie musi siedzieć przy 
stole i nudzić się jak mops, podczas gdy dorośli guzdrzą się przy posiłku.

Erne istotnie bawiła się jedzeniem, jadła wolno i niewiele, ale to dlatego, 

że nie miała  apetytu. Prawdę mówiąc,  nie miała  apetytu, odkąd Michael 
pojawił się w Wilborough.

Michael obejrzał się przez ramię, jakby sprawdzał, czy dziecko nie czai 

się   gdzieś   za   drzwiami,   nie   podsłuchuje,   Upewniwszy   się,   że   są   sami, 
pochylił się w stronę Erne.

– Mały nie wie o wyprowadzce? – spytał cicho.

background image

– Jeszcze mu nie mówiłam – przyznała. Oczywiście, nie czuła się w 

obowiązku cokolwiek Michaelowi tłumaczyć, ale uznała, że nie ma powodu 
trzymać   wszystkiego   w   tajemnicy.   Temat   był   dość   neutralny,   a   więc 
bezpieczny. A co ważniejsze, nie miał bezpośredniego związku z Jeffreyem.

– Skąd wziął się ten pomysł przeprowadzki? Chcesz wrócić do domu?
Roześmiała się gorzko.
– Do domu? Tu jest mój dom.
– A Richmond?
– W Richmond nie mam czego szukać – oznajmiła krótko.
Może jednak się myliła, może temat wcale nie jest tak bezpieczny, jak 

sądziła. Michael dalej drążył.

– Twoi rodzice już tam nie mieszkają?
– Moi rodzice i ja nie najlepiej się dogadujemy.
– Dlaczego? Z powodu Jeffreya?
Atak bardzo chciała uniknąć rozmowy o chłopcu!
– Stosunki łączące mnie z rodzicami to nie twój interes „oświadczyła, 

siląc się na spokój.

Nie zdołała go oszukać. Wiedział, że trafił w dziesiątkę. Ma szczęście 

domyślił   się,   że   temat   jest   dla   niej   bolesny,   bo   wrócił   do   kwestii 
przeprowadzki.

– Więc co? Sprzedajesz dom i... dokąd się przenosisz?
– Niczego nie sprzedaję. Dom nie jest moją własnością. Wynajmowałam 

go,   płaciłam   czynsz,   ale   teraz   właściciel   chce...   –   Przypomniała   sobie 
rozmowę, jaką odbyła z pośredniczką od nieruchomości. – Nawet nie tyle 
właściciel, co syn właściciela postanowił dom sprzedać. Nie mam wyboru, 
muszę się wyprowadzić.

– Możesz go kupić.
– Nie stać mnie. Przyjrzał się jej uważnie.
– To nie pałac, Erne. Ile facet żąda?
Zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo brakuje jej kogoś bliskiego, 

komu mogłaby się zwierzyć, wypłakać na ramieniu. Jej życie wypełnione 
było   pracą   i   opieką   nad   dzieckiem.   Wprawdzie   w   szkole   miała   sporo 
znajomych,   ale   brakowało   jej   przyjaciółki   od   serca,   której   mogłaby 
opowiedzieć o trapiących ją kłopotach.

– Więcej, niż mogę mu dać – odparła, z ulgą zrzucając ciężar z serca. – 

Byłoby   mnie   stać   na   miesięczne   raty,   gdybym   dostała   z   banku   kredyt 

background image

hipoteczny, ale kredytu nie dostanę, bo nie mam dość pieniędzy na pierwszą 
wpłatę. Więc muszę znaleźć inne mieszkanie, a stąd się wyprowadzić.

Podobnie jak wczoraj wieczorem, kiedy siedzieli na tarasie, zaczął lekko 

bębnić palcami w stół.

– Popatrz, jak dziwnie – powiedział cicho. – Ty się wyprowadzasz, a ja 

właśnie zamierzałem się tu osiedlić.

– Tu? – spytała, wciągając gwałtownie powietrze. – Tu, w Wilborough?
– Tak, chociaż oferta nie jest zbyt bogata ani ciekawa. Kilka mieszkań, i 

to   właściwie   wszystko...   Może   w   sąsiednich   miasteczkach   mają   większy 
wybór?   Prawdę   mówiąc,   nie   myślałem   o   kupnie   domu,   jednak   może 
powinienem...

–   O   kupnie   domu?   –   Wypiła   łyk   wina,   bo   w   gardle   czuła   potworną 

suchość. – Dlaczego miałbyś się przenieść do Wilborough?

– Przecież wiesz, Erne. – Utkwił wzrok w jej twarzy – Michael... – Z 

trudem dobyła głos. – Michael, nie chcę, żebyś mieszkał koło mnie. Wczoraj 
wieczorem opowiedziałeś mi tę swoją straszną historię, i doceniam to. Ale ta 
historia to historia, przeszłość. Nie można się kurczowo trzymać tego, co 
było. Trzeba patrzeć w przyszłość. Po powrocie z San Pablo rozpoczęłam 
nowe życie i tobie radzę postąpić tak samo.

Rób, co chcesz, dodała w myślach, tylko nie wtrącaj się do mnie i do 

mojego syna.

– Ja też rozpocząłem nowe życie. Nie pracuję już na uniwersytecie. Mam 

własne   biuro   konsultingowe   i   doradzam   różnym  firmom   rządowym  oraz 
prywatnym,   które   prowadzą   działalność   w   Ameryce   Łacińskiej.   Dobrze 
zarabiam.   Mogę   mieszkać,   gdzie   chcę,   nawet   w   Wilborough.   –   Powiódł 
wzrokiem po kuchni. – Nawet w tym domu.

Po plecach przebiegł ją lodowaty dreszcz.
– W porządku – warknęła. – Kup go sobie. Moja umowa najmu wygasa 

pod koniec czerwca. Wtedy będziesz się mógł wprowadzić. Rzeczywiście, 
co za ironia losu – dodała pod nosem.

Westchnął. Miał taką samą poważną minę jak Jeffrey, kiedy mówił o 

tym, że kolejki górskie w Disney Worldzie nie są dla małych dzieci.

– Wcale nie chcę ci tego domu odbierać, Erne – powiedział cicho. – Po 

prostu uważam, że mylisz się, twierdząc, że nic nas nie łączy. Że to, co było, 
to historia. Pięć lat temu mnóstwo rzeczy sobie obiecywaliśmy...

– A ty złamałeś swoje obietnice.

background image

– Wiesz dlaczego. Próbowałem ci to wczoraj wytłumaczyć.
– Powiedziałeś, że chcesz mojego przebaczenia. W porządku. Czy jeśli 

ci wybaczę, to wyjedziesz, zostawisz mnie w spokoju?

Nie chcę dzielić z tobą Jeffreya, kontynuowała w myślach. Mam tylko 

jego. On jeden daje mi radość, sprawia, że to, co robię, ma sens. Nie każ mi 
naszego życia wywracać do góry nogami.

Michael pokręcił przecząco głową.
– Rozmyśliłem się. Chcę czegoś więcej niż przebaczenia Zrozum, Erne. 

To, co nas łączyło pięć lat temu, to nie była przelotna znajomość. To było 
naprawdę coś ważnego.

– Ważne było pięć lat temu. Dziś już nie istnieje.
– Mylisz się.
Sięgnął przez stół i ujął jej rękę. Nie po to, by zmówić modlitwę, ale po 

to, by lepiej uzmysłowić Erne swą obecność. Skoro nie potrafił przekonać 
jej   słowami,   może   zdoła   przekonać   ją   dotykiem.   Jej   ciało   natychmiast 
zareagowało na ciepło promieniujące z jego palców. Serce zaczęło jej bić 
przyspieszonym rytmem. Nie reagowałaby w ten sposób na lekki, niewinny 
dotyk   innego   mężczyzny.   Ale   mężczyzną,   który   ściskał   jej   dłoń,   był, 
Michael, i wbrew sobie poczuła, jak wzbiera w niej żądza.

Miała ochotę wyrwać rękę.
–   Erne.   –   Potarł   delikatnie   kciukiem   o   jej   kciuk   i   patrzył   na   nią 

hipnotyzującym   wzrokiem.   –   To,   co   nas   łączyło   pięć   lat   temu,   wciąż 
istnieje. Ma na imię Jeffrey i jest moim synem.

background image

Rozdział 10

Michael spędził bardzo ciekawe popołudnie. Obejrzał kilka mieszkań, z 

których żadne go nie zachwyciło, po czym wrócił do hotelu, by sprawdzić, 
czy nie ma dla niego jakichś wiadomości. Czerwone światełko na aparacie 
telefonicznym mrugało, a to znaczyło, że ktoś się nagrał na sekretarce.

Była jedna krótka wiadomość – od Jacka Tyrella. Michael odsłuchał ją 

pięć razy. „Cześć, Michael, mówi brat Maggie, Jack Tyrell. Zadzwoń do 
mnie. Mam coś dla ciebie”.

Mam coś dla ciebie – powtórzone pięć razy.
Bał się; nie chciał wiedzieć, co odkrył Jack, a z drugiej strony pożerała 

go ciekawość. Po kilkakrotnym odsłuchaniu wiadomości skasował nagranie, 
po czym wyszedł z pokoju.

Było chłodno, choć duszno, jakby wkrótce miał spaść deszcz. Michael 

żałował, że rzucił palenie. Właśnie w takiej chwili człowiek z przyjemnością 
sięga po papierosa.

Minąwszy parking, doszedł do ulicy i przez moment wpatrywał się w 

przejeżdżające samochody. Naprzeciwko znajdowała się podrzędna knajpka, 
w  której  rano  zjadł  śniadanie.   Nie  miał   najmniejszej   ochoty   wracać  tam 
wieczorem   na   kolację.   Nie,   raczej   wybierze   się   do   porządnego   lokalu   – 
chociaż, prawdę mówiąc, wolałby mieć towarzystwo.

Tak, chętnie zaprosiłby Erne. Mogliby spokojnie porozmawiać, a gdyby 

to nic nie dało... potrząsnąłby ją wtedy za ramiona i spytał wprost, dlaczego 
mu nic nie powiedziała...

Zakładając oczywiście, że miała mu co powiedzieć.
Jasne,   że   miała!   Przecież   z   wiadomości   pozostawionej   przez   Jacka 

Tyrella wyraźnie wynikało, że detektyw właśnie coś odkrył.

Zbierając się na odwagę, Michael pomaszerował z powrotem do pokoju 

hotelowego   i   wykręcił   numer   agencji   „Dwa   Serca”.   Telefon   odebrała 
Maggie.

– Mówi Michael Molina. Właśnie odebrałem wiadomość od Jacka. Jest 

już w biurze?

– A, cześć... Poczekaj chwilę, zaraz cię przełączę.
Usiłował   wyczytać   coś   z   głosu   Maggie.   Zdziwienie,   rozczarowanie, 

background image

podniecenie, cokolwiek. Bezskutecznie.

Usłyszał jakieś pyknięcie, jedno, drugie, potem głos Jacka Tyrella.
– Cześć, Michael. Wszystko w porządku?
– Sam nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – Może ty mi to powiesz?
– No dobra, więc w akcie urodzenia dziecka widnieje twoje nazwisko.
– Michael nie odezwał się. Wyraźnie czuł kształt i ciężar trzymanej w 

dłoni   słuchawki   –   była   z   gładkiego   plastiku,   chłodna   w   dotyku,   twarda. 
Widział, jak popołudniowe promienie słońca przedzierają się przez szarawe, 
przesycone   wilgocią  powietrze   i  wpadają   przez   okno  do   pokoju.  Słyszał 
głośne   bicie   swojego   serca,   niemal   czuł,   jak   krew   przechodzi   z 
przedsionków do komór, a potem do naczyń tętniczych.

– Figurujesz jako ojciec dziecka – powtórzył Jack, jakby nie był pewien, 

czy   za   pierwszym   razem   wiadomość   dotarła   do   Michaela.   –   Chłopiec 
przyszedł na świat czternastego lutego, to Dzień Zakochanych, w szpitalu 
Beth Israel w Bostonie.

Michael czuł, jak tlen, który wdycha, dociera do pęcherzyków płucnych i 

dalej, do naczyń krwionośnych. Wprost nie mógł uwierzyć, że krew, która 
krąży w jego żyłach, krąży również w żyłach małego chłopca, o którego 
istnieniu jeszcze trzy dni temu nic nie wiedział.

– Halo! Jesteś tam? – spytał Jack.
– Tak, jestem.
– Dobrze. Wiem,  że to dla ciebie duży szok. Powinienem był prosić 

Maggie o przekazanie ci tej wiadomości. Ona lepiej sobie radzi w takich 
sprawach.

– Lepiej czy gorzej, to nie ma znaczenia. Liczą się fakty. Prawda?
– No tak – przyznał Jack i zamilkł. Dopiero po dłuższej chwili spytał: – 

Czy mogę ci jakoś pomóc?

–   Na   razie   nie,   dziękuję   –   odparł   Michael.   Czuł   każdą   brodawkę   na 

języku, każdy włosek na karku. Po raz pierwszy w życiu wszystkie zmysły 
miał niesamowicie wyostrzone. ~ Odezwę się za kilka dni – mruknął, po 
czym odłożył słuchawkę.

–  Jeffrey   Kenyon  jest  moim  synem.   Ta   myśl  krążyła  mu  po  głowie, 

przemieszczała   się   wraz   z   tlenem,   docierając   kolejno   do   wszystkich 
komórek, do serca, do płuc, do ust. Jeffrey Kenyon jest moim synem.

Kilka   godzin   przed   zabiciem   człowieka   dał   początek   nowemu   życiu. 

Tamtego ranka w San Pablo, gdy rozstał się z Erne, ona była już w ciąży. 

background image

On,   nic   o   tym   nie   wiedząc,   wyruszył   z   Maxem   Gallardem   do   kryjówki 
Corteza, którego później zastrzelił.

Co za dziwny zbieg okoliczności. Koniec i początek. Śmierć i życie. 

Ponura symetria.

Mniej więcej  godzinę trwało,  zanim zdołał dojść  do siebie, jakoś  się 

uspokoić. Nie mógł udać się do Erne świeżo po telefonie do Jacka, wiedział 
bowiem, że czekająca ich rozmowa będzie znacznie trudniejsza od tej, którą 
odbyli wczoraj. Dlatego musiał być skupiony, zwarty psychicznie.

Pomyślał   sobie,   że   może   jedzenie   jakoś   pomoże.   Dlaczego   wybrał 

kurczaka   zamiast   pizzy?   Diabli   wiedzą.   Teraz,   gdy   siedział   przy   stole, 
przyszło mu do głowy, że może podświadomie wyczuł, że chłopiec uwielbia 
kurczaki i puree ziemniaczane. Przecież między ojcem a synem może istnieć 
jakieś porozumienie duchowe.

Z drugiej strony nie miał najmniejszego pojęcia, jak się zachowywać 

przy chłopcu. Kiedy podczas kolacji Jeffrey opowiadał o tysiącach rzeczy, 
które jemu były całkowicie obce, kilka razy zastanawiał się nerwowo, czy w 
ogóle poruszać z Erne temat ojcostwa. No bo cóż tak naprawdę, poza DNA 
oraz upodobaniem do kurczaków, łączy go z Jeffreyem? Nie miał żadnego 
doświadczenia jako rodzic; jedyne, co wiedział na ten temat, pochodziło z 
obserwacji własnego ojca. Ale to zupełnie co innego. Jego ojciec znał go od 
narodzin, był stale obecny w życiu swojego syna.

Kim był Michael dla Jeffreya? Obcym człowiekiem.
A zarazem ojcem. Erne podała jego nazwisko w akcie urodzenia dziecka. 

Skoro ona była gotowa uznać jego ojcostwo, on również je uzna.

Siedzieli przy stole w jasnej, żółtej kuchni, zwróceni twarzą do siebie. 

Erne była niemal trupio blada, oczy miała szeroko otwarte. I nagle, jakby 
ktoś odkręcił kurek, z oczu popłynęły jej łzy. Przysłoniwszy rękami twarz, 
pochyliła   głowę.   Jej   ciałem   wstrząsnął   dreszcz.   Kuchnia   wypełniła   się 
przejmującym szlochem.

Nie   spodziewał   się,   że   Erne   podskoczy   z   radości,   kiedy   da   jej   do 

zrozumienia, iż odkrył jej tajemnicę. Była zirytowana, a nawet wściekła, że 
ją odnalazł. Sądził, że jego wyznanie – o tym, iż zna prawdę – po prostu 
jeszcze bardziej ją rozwścieczy.

Z gniewem umiał sobie radzić. Z głuchym, rozdzierającym smutkiem – 

nie.

background image

– Erne...
Nie   mógł   patrzeć   na   dreszcze,   które   wstrząsały   jej   ramionami   ani 

spokojnie słuchać cichych, rozpaczliwych jęków, których nie była w stanie 
stłumić.   Dzieliła   ich   odległość   metra,   najwyżej   półtora,   lecz   odniósł 
wrażenie, jakby rozwarła się pomiędzy nimi niezgłębiona przepaść.

Dziś   po   południu,   kiedy   oddzwonił   do   Jacka,   wykazał   olbrzymią 

odwagę.   Jeszcze   większą   zademonstrował   wtedy,   kiedy   wstał   od   stołu   i 
podszedł do płaczącej kobiety. Delikatnie, nie chcąc jej przestraszyć, ujął ją 
za łokcie i podniósł na nogi, po czym wziął w ramiona i przytulił.

Nie   protestowała;   stała   w   jego   objęciach,   łkając   spazmatycznie.   Po 

chwili całą koszulę miał mokrą.

Nie zastanawiał się nad tym, jakiej reakcji powinien był oczekiwać. Nie 

zdziwiłby   go   gniew   i   wrogość,   nie   zdziwiłby   okrzyk   sprzeciwu   czy 
oburzenia, nie zdziwiłby wymierzony z całej siły policzek – albo pójście w 
zaparte,   zaprzeczenie,   stanowcze   stwierdzenie,   że   on,   Michael,   nie   jest 
ojcem jej syna.

Chociaż   było   to   raczej   mało   prawdopodobne,   nie   wykluczał   też 

możliwości, że Erne uśmiechnie się i powie: „Tak, Michael, to twój syn. 
Zastanówmy się teraz, co zrobić, żeby wszystko się jak najlepiej ułożyło”.

Albo że zawoła: „Tak się cieszę, że nas znalazłeś! Wreszcie możemy być 

rodziną!”   Wiedział,   że   szansa   na   taką   reakcję   jest   znikoma,   ale   czy 
człowiekowi nie wolno pomarzyć?

Po raz nie wiadomo który przemknęło mu przez myśl, że zupełnie nie 

zna   się   na   dzieciach.   Co   ma   robić   jako   ojciec,   jak   się   zachować?   Czy 
powinien uczyć chłopca gry w piłkę nożną? Jeździć z nim na ryby? A może 
prowadzić rozmowy? Ale o czym? O czym można rozmawiać z czteroletnim 
brzdącem?

Z drugiej strony, jeżeli będą rodziną, to właśnie za sprawą tego brzdąca. 

Gdyby nie Jeffrey, mogliby się spotkać lub nie. Nie miałoby to większego 
znaczenia. Byliby po prostu dwojgiem ludzi, których kiedyś coś łączyło, a 
którzy potem zostali rozdzieleni przez los.

Pamiętał,   kiedy   pierwszy   raz   się   kochali;   używali   tylko   rąk   i   ust,   a 

rozkosz, którą przeżyli, nie dawała się porównać z żadną inną. Później takiej 
samej rozkoszy doświadczyli jeszcze kilka razy. Byli idealnie zgrani.

Nie dlatego szukał Erne, że tak dobrze było im w łóżku. W ogóle o tym 

nie myślał. Teraz jednak, kiedy stała tak blisko, pragnął wziąć ją na ręce i 

background image

zanieść do sypialni, pragnął zedrzeć z niej ubranie i sprawić, by płakała z 
rozkoszy, a nie ze smutku. Podniecił się na samą myśl o jej ciepłym ciele. 
Chociaż wstrząsana szlochem pewnie i tak by nie zauważyła, jaki wpływ 
wywiera   na   niego   jej   bliskość,   na   wszelki   wypadek   odsunął   się   kilka 
centymetrów.

Wtedy, w San Pablo, kochał ją do obłędu. To była cudowna, zwariowana 

miłość   od   pierwszego   wejrzenia.   Wierzył,   że   ten   magiczny   poryw   serca 
przekształci się w piękne, trwałe uczucie, które z każdym dniem będzie coraz 
głębsze i 
silniejsze. Że po pewnym czasie on i Erne nie będą w stanie bez 
siebie żyć.

Tyle lat jednak minęło! Tyle lat żyli na dwóch krańcach kontynentu! 

Nawet bez ostrzeżenia, którego Maggie czuła się w obowiązku mu udzielić, 
wiedział,   że   sam   fakt   odnalezienia   Erne   niewiele   znaczy   i   nie   musi 
pociągnąć za sobą żadnych konsekwencji.

Czy potrafiłby być ojcem? Czy potrafiłby zajmować się Jeffreyem, nie 

zwracając   uwagi   na   wrogość   Erne?   Czy   razem   umieliby   być   dobrymi 
rodzicami? Nie mógł jej o to spytać, bo płakała.

– Erne – szepnął. Czuł przy ustach jej miękkie, jedwabiste włosy. Tak 

bardzo chciał je pocałować.

– Nie chcę – wymamrotała pod nosem. Ledwo ją było słychać. – Nie 

chcę cię tutaj, Michael.

Mimo   to   stała   w   jego   ramionach.   Nie   cofnęła   się,   nie   opuściła   rąk, 

którymi obejmowała go w pasie, nie podniosła głowy, którą opierała o jego 
klatkę piersiową.

– Wiem, malutka. Wiem.
Wcale nic nie wiedział, lecz uznał, że może słowa ją uspokoją. Jeżeli 

Erne przestanie zanosić się szlochem, może zdołają porozmawiać. Chciał 
zrozumieć, co się stało, co wywołało jej atak płaczu: to, że odkrył prawdę o 
Jeffreyu, czy to, że jest ojcem chłopca? To, że zabił Edouarda Corteza, czy 
to, że ją okłamał w San Pablo? A może to, że wpuściła go do kuchni i 
pozwoliła się objąć? A może wszystko naraz.

Gładził   ją   po   ramionach,   po   plecach.   Przez   cienki   materiał   bluzki 

wyczuwał   kręgosłup.   Miał   ochotę   zsunąć   Erne   bluzkę   z   ramion,   wtulić 
głowę   w   jej   piersi.   Miał   ochotę   zacisnąć   dłonie   na   jej   biodrach.   Miał 
ochotę...

Nagle wydała z siebie ciche westchnienie, oparła ręce na jego klatce 

background image

piersiowej i delikatnie go odepchnęła. Spojrzał w dół na jej twarz. Policzki 
miała   zaczerwienione,   oczy   lśniące,   rzęsy   wilgotne.   W   takiej   sytuacji 
dżentelmen   podałby   damie   czystą   bawełnianą   chusteczkę.   Michael,   nie 
mając chusteczki bawełnianej, sięgnął do stołu po papierową.

Erne   przetarła   oczy   i   policzki,   lecz   łzy   wciąż   wzbierały   jej   pod 

powiekami.   Ilekroć   osuszała   twarz,   kolejna   kropla   spływała   w   kierunku 
brody.

– Mamusiu! – zawołał za plecami Michaela chłopiec. – Mogę już dostać 

ciastko?

Michael   instynktownie   ustawił   się   tak,   by   zasłonić   sobą   Erne. 

Podejrzewał, że nie chciałaby, by dziecko widziało ją zapłakaną.

– Za chwilkę – odparła drżącym głosem.
– Co ci jest, mamusiu? Źle się czujesz?
Michael   usłyszał   kroki   Jeffreya.   I   znów,   odruchowo,   otoczył   Erne 

ramieniem i przytulił do siebie, tak by mogła ukryć twarz.

– Mama cię zawoła, jak będzie pora na deser – powiedział do chłopca.
– Dlaczego płacze?
– Coś jej wpadło do oka – odparł, pocieszając się, że wcale nie okłamuje 

chłopca. Erne rzeczywiście miała coś w oczach: morze łez. – I trocheja to 
zabolało – dodał zgodnie z prawdą.

– Ale będzie zdrowa? Mamusiu, będziesz zdrowa?
Erne odchyliła głowę i siląc się na uśmiech, popatrzyła na syna.
– Tak, kochanie, nie martw się – rzekła ochryple. – Jak chcesz, weź 

sobie trzy ciasteczka i pooglądaj telewizję.

– Mogę? Hura! – Tak bardzo ucieszył się z możliwości zjedzenia deseru 

przed telewizorem, że całkiem zapomniał o łzach matki.

Michael puścił Erne. Przez chwilę obserwowali w milczeniu Jeffreya, 

który z glinianego dzbanka w kształcie głowy klauna wyjmuje trzy ciastka, 
kładzie je na talerzyku, po czym wybiega radośnie z kuchni.

Kiedy zostali sami, zmierzył ją uważnie wzrokiem. Erne podeszła do 

zlewu i odkręciła kran. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej opanowanej 
niż przed paroma minutami; oczy wciąż miała wilgotne, ale łzy już jej nie 
płynęły po policzku, dolna warga nie drżała. Ochlapała twarz zimną wodą, 
po czym wytarła ją papierowym ręcznikiem.

– Od pięciu lat nie uroniłam ani jednej łzy – rzekła.
– Dlaczego?

background image

Cierpki uśmiech wykrzywił jej usta.
– Z braku czasu. Byłam zajęta zarabianiem na życie i wychowywaniem 

syna.

– Jak człowiek ma powód czy chęć do płaczu, to nawet w największym 

nawale obowiązków znajdzie wolną chwilę.

– Może nie miałam powodów – oznajmiła, choć sarkazm w jej głosie 

raczej wskazywał na to, że powodów było mnóstwo.

– Aż do dzisiaj?
–  Tak,   aż  do  dzisiaj.  Ale   chyba  twoja  obecność  tutaj  nie  ma  nic  do 

rzeczy, prawda? – spytała ironicznie.

Wzruszył ramionami.
– Wiem, że mój przyjazd do Wilborough cię nie cieszy...
– Uśmiechnął się pod nosem, świadom, że nie tylko nie cieszy, ale wręcz 

napawa przerażeniem. – Ale na razie nie zamierzam wyjeżdżać. Musimy 
jakoś rozwikłać tę sytuację.

–   Wcale   nie   musimy   –   odparła   ostro.   –   Jestem   matką   Jeffreya. 

Wychowuję go od dnia jego narodzin. Kocham go, troszczę się o niego, uczę 
różnicy   między   dobrem   a   złem,   doskonale   sobie   radzę.   Ty   jedynie 
ofiarowałeś swoją spermę, a to bynajmniej nie czyni cię ojcem.

Skinął głową, przyznając jej rację. Prawda bolała znacznie bardziej niż 

ironia czy obelga.

– Nie byłem ojcem, bo nie wiedziałem, że nim jestem – wyjaśnił. – Nie 

przyszło ci do głowy, żeby mnie powiadomić?

– Porzuciłeś mnie bez słowa – przypomniała mu. – Nie odezwałeś się, 

nie przysłałeś żadnego listu. Co miałam zrobić? Wynająć detektywa, żeby 
cię odszukał?

– Nie chciałaś alimentów?
– Niczego od ciebie nie chciałam – odparła stanowczo.
– A może ja chętnie łożyłbym na swojego syna? Nie pomyślałaś o tym?
–   Tego,   czego   ty   byś   pragnął,   w   ogóle   nie   brałam   pod   uwagę.   – 

Wzdychając, wróciła do stołu. Kieliszek miała prawie pusty, więc podeszła z 
nim do lodówki, gdzie stała napoczęta butelka wina. – Podać ci piwo?

Może   alkohol   przyćmiłby   mu   zmysły   i   rozmowa   byłaby   łatwiejsza. 

Michael   jednak   wolał   cierpieć,   czuć   smutek   i   ból,   niż   nie   odczuwać 
absolutnie nic.

Pokręcił przecząco głową i wrócił na miejsce. Śledząc Erne wzrokiem, 

background image

czekał,   aż   napełni   kieliszek   i   usiądzie   przy   stole.   Po   chwili   usiadła   i 
pociągnęła łyk. Była spokojna, opanowana, policzki miała suche, spojrzenie 
chłodne, nieufne. Nie było po niej widać śladu emocji, którym tak niedawno 
dawała wyraz: gniewu, frustracji, załamania, bezradności.

– Może przedtem niczego ode mnie nie chciałaś, ale teraz przyda ci się 

moja pomoc.

– Wcale nie.
– Erne, musisz się wyprowadzić z tego domu, ponieważ cię na niego nie 

stać.

Jej oczy zapłonęły furią. Poczytał to sobie za triumf. Tak, zdecydowanie 

lepiej, żeby była wściekła, niż żeby siedziała chłodna i milcząca.

– Coś wymyślimy – stwierdziła krótko.
–   My?   To   znaczy   ty   i   Jeffrey?   Chyba   nie   planujesz   okraść   jego 

skarbonki, co?

Spiorunowała go wzrokiem. Michael z trudem powstrzymał uśmiech.
– Nie miałabym najmniejszych problemów  z kupnem domu,  gdybym 

udała się do rodziców i poprosiła ich o pożyczkę. Albo gdybym zaczęła 
wcześniej pracować, albo gdybym znalazła drugie źródło dochodów, albo 
gdybym... sama nie wiem. – Ogień się wypalił. Ogarnął ją smutek. – Nie 
szukałam drugiej pracy, bo chciałam jak najwięcej czasu spędzać z synem. 
Dzieci   potrzebują   obecności   matki,   a   matki   potrzebują   miłości   swoich 
dzieci. Tak bardzo kocham Jeffreya... – Głos uwiązł jej w gardle i Michael 
nastawił się na kolejny atak płaczu.

Ale łzy się nie pojawiły. Erne odetchnęła głęboko, pociągnęła łyk wina i 

zdobyła się na uśmiech. Była taka dzielna, taka wzruszająca! Miał ochotę 
objąć ją czule i zapewnić, że nie musi nic udowadniać. Już i tak był pod 
wrażeniem, widział, jak świetnie daje sobie radę.

– Co byś musiała zrobić, żeby pozostać w tym domu?
–   Wpłacić   pierwszą   największą   ratę.   Na   dalsze   bank   daje   kredyt.   – 

Odprężyła się, tak minimalnie, że pewnie by tego nie zauważył, gdyby się 
jej   uważnie   nie  przyglądał.   –  Przed   urodzeniem  Jeffreya   pracowałam  na 
zastępstwie. Niestety, nie ma się wtedy ubezpieczenia zdrowotnego. Poród i 
związany z tym pobyt w szpitalu pochłonął wszystkie moje oszczędności. 
Póki Jeffrey był za mały, żeby go oddać do przedszkola, dalej brałam różne 
zastępstwa   i   zlecenia.   Wreszcie   dyrekcja   szkoły   w   Wilborough 
zaproponowała   mi   stałą   pracę.   Udało   mi   się   trochę   zaoszczędzić,   ale 

background image

niewiele. Nie dość, żeby starczyło na kupno domu. Właściciel chciał mi go 
sprzedać i stać by mnie było na spłatę rat, ale nie stać na tę pierwszą...

– Mógłbym ją za ciebie wpłacić. Oczy znów rozbłysły jej gniewem.
– Wykluczone.
– Dlaczego?
–   Chcesz   się   wkupić   w   moje   życie,   Michael?   A   może   kierują   tobą 

wyrzuty sumienia?

– Potraktuj to jako zaległe alimenty – oświadczył, podejmując w tym 

momencie nieodwołalną decyzję, że choćby się góry, mury waliły, pomoże 
jej kupić dom.

Przynajmniej   tyle   może   zrobić   dla   niej   i   dziecka.   Gdyby   wiedział   o 

istnieniu syna, od lat płaciłby Erne alimenty. Nie był bezdusznym draniem. 
Co   miesiąc   przysyłałby   taką   kwotę,   że   nie   musiałaby   pracować;   gdyby 
chciała,   mogłaby   po   prostu   zajmować   się   dzieckiem.   Pokryłby   koszty 
pobytu w szpitalu. Zrobiłby to wszystko, co powinien zrobić ojciec.

Zamierzała   coś   powiedzieć,   ale   po   chwili   zamknęła   usta.   Podniosła 

kieliszek, przez kilka sekund w milczeniu przyglądała się Michaelowi, po 
czym wypiła łyk. Najwyraźniej doszła do wniosku, że warto zastanowić się 
nad jego ofertą.

– To duża suma – rzekła.
– Nie szkodzi.
–   Gdybym   się   zgodziła,   czego   byś   oczekiwał   w   zamian?   –   spytała, 

patrząc mu prosto w oczy.

Zaklął pod nosem. Cały czas trzymał nerwy na wodzy, pozwalając Erne 

dać  upust  emocjom.   Ale, do  diabła, on  też  coś  czuje! Dziś   po południu 
dowiedział   się,  że   jest  ojcem,  że   trochę  ponad   cztery   lata  temu,   w  dniu 
świętego Walentego, kobieta, którą kiedyś kochał, urodziła mu syna. Od 
ponad  czterech  lat żyło  na  tym świecie  jego  dziecko,  a  on nie  był tego 
świadom. Chyba też miał prawo się zdenerwować, oburzyć?

– Jestem ojcem Jeffreya – warknął, czując, jak wzbiera w nim złość. – 

Jeżeli chcę płacić na utrzymanie syna, to chyba mi wolno, co?

– Nawet go nie znasz.
Zamilkł. Miała oczywiście rację. Przez chwilę bębnił palcami  w stół, 

usiłując zebrać myśli.

–   No   dobrze,   Erne,   powiedz   mi,   jakie   byłoby   dla   ciebie   najbardziej 

optymalne rozwiązanie? Mieć dom, a mnie więcej nie oglądać na oczy?

background image

– Zgadłeś. – Uśmiech złagodził nieco jej wypowiedź.
– Dlaczego koniecznie chcesz się mnie pozbyć? Czy po tylu latach wciąż 

czujesz do mnie nienawiść?

Pokręciła przecząco głową.
– Nie o to chodzi, Michael. – Mówiła wolno, z wahaniem, jakby nigdy 

wcześniej   się  nad  tym nie  zastanawiała.  –  Po prostu  to jest  moje   życie. 
Stworzyłam je od podstaw, sama, bez pomocy moich rodziców czy ciebie. 
Zważywszy na wszystko, uważam, że odniosłam sukces. Kosztowało mnie 
to   mnóstwo   wyrzeczeń   i   wysiłku.   Nie   chcę,   żebyś   cokolwiek   zniszczył, 
żebyś zburzył tę delikatną równowagę, jaką udało mi się osiągnąć.

Przypomniał sobie, że Erne pochodzi z wyższych sfer; wychowała się w 

bogatej,   konserwatywnej   rodzinie,   lubiła   porządek,   stabilizację.   Pierwsze 
szaleństwo, na jakie się w życiu zdobyła, to był wyjazd do San Pablo, a 
przecież wszystko odbyło się pod patronatem kościoła. Podczas pobytu w 
San Pablo zdobyła się na jeszcze większe szaleństwo: zakochała się w nim. I 
źle na tym wyszła.

Nie chciała więc podejmować kolejnego ryzyka. Bała się, że znów ją 

zawiedzie, oszuka, sprawi jej ból. Chciała chronić przed nim swój świat.

On stanowił jej przeciwieństwo: ryzyko go nie przerażało, może dlatego, 

że niewiele miał do stracenia. Nie bał się nowych wyzwań, nie lękał się 
zmian. Gdyby unikał ryzyka, pracowałby w hurtowni w Bakersfield u boku 
ojca, zamiast prowadzić własną firmę konsultingową.

– Nie mogę ci obiecać, że jeśli pozostanę w Wilborough, życie twoje i 

Jeffreya nie ulegnie zmianie. Pewnie ulegnie, ale jestem jego ojcem. Nie 
możesz mi zabronić kontaktów z synem.

– Co ty w ogóle wiesz o byciu ojcem?
– Nic. Ale nauczę się.
– Wiesz, jak całuje się stłuczone kolanko, żeby nie bolało? Wiesz, jak się 

zbija gorączkę? Wiesz, co robić, żeby ospa nie swędziała? I jak sprawdzić, 
czy   buciki   nie   uwierają?   Czy   umiesz   naśladować   głos   Kłapouchego   z 
„Kubusia   Puchatka”?   I   czy   wiesz,   czym   się   karmi   wyimaginowanego 
potwora, który mieszka na drzewie?

Przygarbił ramiona,  starał się jednak nie poddawać. Może nie potrafi 

naśladować   głosu   Kłapouchego   i  nie   wie,   co  je   mieszkający   na   drzewie 
potwór, parę rzeczy jednak wie.

– Wiem, że mój syn lubi kurczaka z KFC i  puree –  oznajmił cicho. – 

background image

Reszty się stopniowo będę uczył.

– To nie takie proste ani łatwe, jak ci się wydaje.
– Łatwizna nigdy mnie nie interesowała.
Przyjrzała   mu   się   z   namysłem.   Po   chwili   jej   oczy   znów   zrobiły   się 

lśniące, wilgotne, ale łzy się nie pokazały.

– Nie kocham cię, Michael – rzekła głośno i wyraźnie, tak aby nie miał 

najmniejszych złudzeń. – Kochałam przed laty, ale teraz już nie kocham. To 
się na pewno nie zmieni.

– Wiem też – ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa – że wszelkie 

próby odgadnięcia tego, co się może zdarzyć w przyszłości, to strata czasu. 
Nie przyjechałem tu po to żeby rozkochać cię w sobie, Erne. Przyjechałem... 
– urwał.

Przyjechał   do   Wilborough,   ponieważ   w   swym   ogłoszeniu   Maggie 

napisała,   że   agencja   „Dwa   Serca”   specjalizuje   się   w   odnajdywaniu 
zaginionych kochanków; ponieważ znikną bez słowa z San Pablo; ponieważ 
nie   lubił   nie   dokończonych   spraw;   ponieważ   nie   chciał   do   końca   życia 
dumać nad tym, co się z Erne dzieje, jak sobie radzi, czy kiedykolwiek o 
nim myśli i czy to, co ich łączyło, dla niej również ma tak duże znaczenie.

Przyjechał   do   Mary   Elizabeth,   ponieważ   seks   z   nią   był   cudownym 

przeżyciem i pragnął go znów doświadczyć; ponieważ uwielbiał nie tylko 
się   z   nią   kochać,   ale   również   rozmawiać;   ponieważ   stawała   mu   przed 
oczami, ilekroć brał do ręki brzoskwinię; ponieważ myślał o niej za każdym 
razem,   kiedy   jadł   przygotowany   przez   swą   babcię   ostry   gulasz   i   kiedy 
wspominał swojego brata. Dlatego postanowił ją odszukać.

Może nie przyjechał po to, aby ją na nowo w sobie rozkochać, ale po to, 

żeby przekonać się, czy sam nie mógłby się od nowa w niej zakochać.

Po wyjściu Michaela  ułożyła dziecko do snu, po czym z kieliszkiem 

schłodzonego wina jeszcze długo siedziała na tarasie. Księżyc świecił jasno; 
wyglądał   jak   srebrny   rożek   albo   jak   wielki   uśmiech   przylepiony   do 
niewidzialnej w ciemności twarzy. Świerszcze i piewiki cykały, a nieopodal 
przy żywopłocie migotały robaczki świętojańskie.

Potwór mieszkający na drzewie najchętniej jada obierki marchewkowe. 

Akurat   tego   bez   trudu   zdoła   się   nauczyć.   Ona   nie   musi   się   nigdzie 
wyprowadzać, Jeffrey dalej może  się bawić z nie istniejącym potworem. 
Uległa mu; zgodziła się przyjąć jego pomoc finansową.

background image

I wcale nie czyniła sobie z tego powodu wyrzutów. Michael ma rację: 

jest ojcem Jeffreya, nie płacił dotąd alimentów, więc może najwyższy czas, 
aby zaczął łożyć na dziecko.

Jeżeli przyjęcie pieniędzy od Michaela oznacza, że jego też musi przyjąć, 

dopuścić go do swojego życia, w porządku – ze względu na Jeffreya gotowa 
jest na to przystać. Malec kilka razy w ciągu ostatnich dwóch lat pytał ją o 
swego ojca. Me okłamywała dziecka. Mówiła mu, że dawno temu mamusia 
kochała   jednego   pana,   ale   ten   pan   nie   umiał   odwzajemnić   jej   uczucia   i 
wyjechał. Ona mimo to była mu dozgonnie wdzięczna za to, że dał jej jego, 
Jeffreya.

I rzeczywiście, była Michaelowi wdzięczna. Jeżeli miała mu coś za złe, 

to   nie   tyle   jego   niespodziewane   zniknięcie,   co   fakt,   iż   ją   okłamał   –   że 
ukrywając prawdziwy cel swojej wizyty w San Pablo, którym była chęć 
pomszczenia   śmierci   brata,   udawał   miłego,   wrażliwego   wykładowcę 
uniwersyteckiego.   Jednak   z   drugiej   strony   może   chęć   zemsty   była 
zrozumiała?   I   może   zastrzelenie   bandyty,   który   zamierzał   zabić   jego   i 
Gallarda, też było zrozumiałe i uzasadnione?

Znienawidziła Michaela, kiedy ją porzucił. Znienawidziła dlatego, że go 

kochała   i   mu   ufała,   a   on   ją  zawiódł.   Ale   uczucie   nienawiści   już   dawno 
wygasło.

Będzie   musiała   jakoś   wpasować   go   w   swoje   i   Jeffreya   życie. 

Oczywiście, nie zamierza mu ufać; w końcu nigdzie nie jest powiedziane, że 
znów   jej   nie   zostawi,   jak   wtedy   Przed   laty.   I   nie   zamierzała   zdradzać 
chłopcu jego tożsamości, przynajmniej nie od razu. Nie chciała, by Jeffrey 
przywiązywał się do człowieka, który był jego ojcem, gdy ona sama nie 
miała   pewności,   czy   ten   człowiek   długo   zabawi   w   Wilborough.   Jedna 
skrzywdzona przez Michaela osoba w rodzinie w zupełności wystarczy.

Zamierzała jednak przyjąć jego pomoc. Tak – postanowiła, że weźmie 

proponowane przez niego pieniądze, aby móc zatrzymać dom. A potem... 
potem   zaś   bardzo   uważnie   będzie   pilnowała,   żeby   swoją   obecnością   i 
zachowaniem nie zakłócił harmonii i spokoju, które z takim trudem zdołała 
wreszcie osiągnąć.

background image

Rozdział 11

Co za paradoks: rano miał szukać jakiegoś mieszkania dla siebie, a po 

południu wybrać się z Erne do agencji nieruchomości, by wpłacić zaliczkę 
na   dom   przy   Cullen   Drive.   Nie   znał   rozkładu   domu,   widział   tylko 
przedpokój, salon i kuchnię, gdzieś w głębi mieściła się jadalnia i korytarz, z 
którego wchodziło się do sypialni... Ile ich było? Tego nie wiedział; sądząc 
po metrażu, chyba trzy.

Toteż nawet gdyby Erne nie chciała z nim dzielić łoża, miejsca dla niego 

spokojnie by starczyło.

Rzecz jasna, nie miał odwagi pytać jej, czy nie przyjęłaby go pod swój 

dach. I tak niemal graniczyło z cudem, że zgodziła się zaakceptować jego 
pomoc finansową. Jednak co innego pieniądze, a co innego on sam. Zdawał 
sobie sprawę, że mysz bardziej ufa wężowi niż Erne jemu.

Umówili się o trzeciej po południu przed jej szkołą.
Stamtąd mieli razem pojechać do banku, w którym już raz odprawiono ją 

z   kwitkiem.   Chciała   wytłumaczyć   urzędnikowi   z   działu   kredytów,   że 
sytuacja   się   zmieniła,   że   Michael   Molina   wpłaci   wymaganą   przez   bank 
pokaźną zaliczkę.

Na myśl o tym, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie musiał wypisać 

czek   na   znaczną   kwotę,   Michael   bynajmniej   nie   odczuwał   niepokoju. 
Wprost przeciwnie, nie mógł się doczekać tej chwili. Kiedy wyobraził sobie, 
jak ciężko Erne musiała pracować, aby zapewnić Jeffreyowi to wszystko, 
czego dziecko potrzebuje – jedzenie, ubranie, książki, zabawki – marzył o 
tym, aby jej choć trochę ulżyć.

Nie   starał   się   kupić   sobie   jej   sympatii   ani   tym   bardziej   prawa   do 

widywania się z synem. Dzięki pomocy finansowej chciał zyskać spokój 
sumienia,   poczucie,   że   chociaż   pięć   lat   temu   oszukał   Erne,   to   jednak  w 
gruncie rzeczy jest porządnym facetem.

Wszystkie   mieszkania,   które   obejrzał,   były   przygnębiające.   Pierwsze 

było duże, ale ciemne; drzewa i otaczające budynki zdawały się pochłaniać 
całe światło, zanim miało szansę dosięgnąć okien. Drugie było tak małe, że 
chodząc   po   ciasnych   pokoikach,   Michael   odruchowo   zgarbił   ramiona   i 
plecy,   jakby   w   obawie,   że   zaraz   otrze   się   o   ścianę.   Trzecie   miało   okna 

background image

wychodzące  chyba na najbardziej  ruchliwą ulicę w całym stanie. W ciągu 
niespełna   minuty   policzy!   aż   jedenaście   osiemnastokołowych   ciężarówek 
przejeżdżających z warkotem przez widoczne z okna salonu skrzyżowanie.

Chciał mieszkać w domu Erne.
Z Erne.
I z Jeffreyem, chociaż myśl, że miałby spędzać każdy dzień z chłopcem, 

którego   nie   znał,   a   który   był   jego   synem,   napawała   go   śmiertelnym 
przerażeniem.

Wrócił do hotelu trochę zdenerwowany, ale i podniecony. Jego życie 

nigdy   nie   było   zbyt   ustabilizowane,   wiele   rzeczy   miało   na   to   wpływ: 
burzliwe   małżeństwo   rodziców,   ich   chwiejna   sytuacja   finansowa,   spięcia 
wywołane   odmiennością   kultur   latynoskiej   i   amerykańskiej,   nierozsądne 
decyzje podejmowane przez brata, niezadowolenie ojca, kiedy on, Michael, 
postanowił zapuścić się tam, gdzie nikt z rodziny wcześniej nigdy nie był, w 
świat nauki i wiedzy. Parę dni więcej w niepewności nie powinno mu robić 
różnicy. A jednak...

Starał się  skupić  na raporcie dla klienta, który  chciał wprowadzić  na 

rynek środkowoamerykański produkowane przez siebie krakersy. Pracował 
intensywnie   przez   dwie   godziny,   ale   dłużej   nie   wytrzymał:   myśli   znów 
zaczęły   mu   błądzić.   Niemyślenie   o   Erne   i   Jeffreyu   wymagało   ogromnej 
koncentracji umysłowej. Był w stanie uwolnić się od nich tylko na krótki 
czas, potem jednak znów stawali mu przed oczami.

Wpół do trzeciej. Odrobinę za wcześnie, żeby iść na spotkanie z Erne, 

ale nie zamierzał siedzieć dłużej w ponurym pokoju hotelowym i wpatrywać 
się tępo w ekran komputera. Chwycił klucze i skierował się do drzwi.

Wzdłuż   głównej   ulicy   ciągnęły   się   sklepy   należące   do   wielkich 

ogólnokrajowych   sieci,   ale   było   też   sporo   małych   sklepików,   często 
prowadzonych   przez   samych   właścicieli.   Wysiadł   z   samochodu,   wrzucił 
monetę do parkomatu, po czym ruszył przed siebie, zastanawiając się, jak by 
się czuł, gdyby mieszkał w ładnym niedużym miasteczku w Nowej Anglii. 
Wiosną było tu nieco chłodniej niż w południowej Kalifornii, ale o wiele 
bardziej   zielono.   Gałęzie   drzew   niemal   uginały   się   pod   ciężarem   liści. 
Kwiaty ledwo mieściły się w donicach i skrzynkach na oknach.

Nagle spostrzegł sklep sportowy. Wszedł do środka i uśmiechnął się w 

duchu na widok kijów hokejowych i ochraniaczy na kolana. Napis obok 
głosił:   Wiosenna   przecena   sprzętu   hokejowego.   Na   co   komu   sprzęt 

background image

hokejowy wiosną czy latem, pomyślał. Z drugiej strony w Kalifornii byłby 
nieprzydatny nawet zimą.

Przez chwilę krążył między stoiskami, aż doszedł do półek ze sprzętem 

baseballowym.   Hokej   nigdy   go   nie   interesował,   co   innego   baseball.   W 
dzieciństwie podczas letnich wakacji grali z Johnnym non stop – wystarczył 
im kij, piłka, pusty plac.

Ciekaw   był,   czy   Jeffrey   ma   rękawicę   baseballową.   Erne,   naśladując 

głosy   różnych   postaci,   czytała   synkowi   „Kubusia   Puchatka”,   ale   czy 
kiedykolwiek   kupiła   mu   sprzęt   do   tej   najbardziej   ukochanej   przez 
Amerykanów gry?

Rękawicę   baseballową   i   kij   powinien   mieć   każdy   dorastający 

amerykański   chłopiec   –   dziewczynki   też,   ale   na   razie   Michael   myślał   o 
jednym   konkretnym   chłopcu.   A   także   o   ojcu   tego   chłopca.   O   tym,   że 
mógłby nauczyć syna gry w baseball.

Mógłby. Jeśli Erne mu pozwoli.
Rozejrzał   się   po   sklepie,   szukając   sprzedawcy.   Po   chwili   skinął   na 

chłopaka,   który   układał   towar   na   stoisku   w   sąsiednim   rzędzie,   i   spytał, 
jakiego rozmiaru kij nadaje się do czteroipółletniego dziecka.

Sprzedawca powiódł wzrokiem po drewnianych i aluminiowych kijach. 

Pokręcił głową.

_   Najlepszy   byłby   lekki,   plastikowy,   pusty   w   środku,   ale   takich   nie 

mamy. Prawdziwym kijem czteroipołlatek mógłby zrobić sobie albo koledze 
krzywdę.

– Ma pan rację – przyznał Michael. Mimo to nie chciał odejść z pustymi 

rękami. – A rękawice?

–   A,   to   co   innego.   –   Sprzedawca   wskazał   ścianę,   która   była   nimi 

zawieszona. – Mamy je we wszystkich możliwych rozmiarach. Chłopiec jest 
prawo – czy leworęczny?

Michael   zadumał   się.   Nie   miał   pojęcia,   ale   skoro   on   sam   był 

praworęczny, Erne też, to Jeffrey chyba nie powinien być mańkutem?

– Prawo – odparł.
– To dobrze. Dla praworęcznych mam znacznie większy wybór.
Zdjął ze ściany kilka małych skórzanych rękawic i podał je Michaelowi. 

Były   za   małe,   by   mógł   je   przymierzyć,   w   dodatku   wydawały   mu   się 
strasznie sztywne. Wiedział jednak, że takie powinny być, że dopiero potem 
układają się do ręki. Zastanawiał się, czy nie kupić też specjalnego oleju do 

background image

natłuszczania.

Wyszedł ze sklepu, dźwigając torbę, w której znajdowała się rękawica, 

butelka oleju oraz pojemnik z piłkami do tenisa. Jeffrey jest za mały, aby 
grać twardymi piłkami, jakich używa się podczas meczów baseballowych. 
Może   jest   również   za   mały,   żeby   grać   piłeczkami   tenisowymi?   Michael 
zupełnie   się   nie   orientował,   po   prostu   nie   miał   doświadczenia   w   takich 
sprawach, ale teraz przynajmniej będzie czuł się bardziej jak ojciec.

Wrócił   do   samochodu   i   podjechał   pod   szkołę,   w   której   Erne   uczyła. 

Szkoła mieściła się w ładnym, jednopiętrowym budynku z czerwonej cegły. 
Budynek miał  płaski dach,  duże szerokie  okna. Na okrągłym podjeździe 
przed   głównym   wejściem   stały   jaskrawożółte   autobusy;   przez   drzwi 
wybiegały grupki roześmianych dzieci.

Michael podjechał kilka metrów dalej na parking i wysiadł. Zbliżając się 

do wejścia, mijał nie kończący się strumień dzieci w różnym wieku; część 
sięgała mu do ramion, a inne, nawet gdyby stanęły na palcach, ledwo by mu 
sięgały do pasa. Śmiały się, popychały, trajkotały, krzyczały, używały słów, 
za   które   on   w   dzieciństwie   byłby   karany.   Obserwując   to   rozkrzyczane 
towarzystwo nagle przestał się czuć jak ojciec.

Po raz kolejny uświadomił sobie, że nie ma o dzieciach, ich zwyczajach, 

potrzebach i zachowaniu najmniejszego pojęcia. Z mieszanymi uczuciami 
patrzył na ich jaskrawe ubrania, wielkie plecaki, rozwiązane sznurowadła. 
Dlaczego upierał się wczoraj, że koniecznie chce przejąć na siebie część 
obowiązków rodzicielskich? Dlaczego nie machnął na wszystko ręką?

Dlatego – przynajmniej tak to sobie tłumaczył – że w głębi duszy był 

uczciwym, odpowiedzialnym człowiekiem. Ale pewnie również dlatego, że 
pragnął   Erne.   I   wiedział,   że   tylko   w   ten   sposób,   pokazując   jej   swoją 
szlachetną naturę, zdołają do siebie przekonać.

Wierzył, że mu się uda, że nauczy się radzić sobie z dziećmi. Wczoraj 

trafił w dziesiątkę, kupując kurczaka. Dziś pokaże Jeffreyowi, jak się gra w 
baseball. Powoli, z czasem, nabierze doświadczenia.

Czując się tak, jakby płynął pod prąd, przedarł się przez napierający tłum 

młodzieży i wszedł do budynku szkoły. Na wprost wejścia w oszklonym 
pokoiku mieścił się sekretariat; w środku, przy biurku, siedziała sekretarka. 
Zajęta rozmową przez telefon nie zauważyła Michaela, on zaś postanowił jej 
nie przeszkadzać; skręciwszy w korytarz, ruszył na poszukiwanie Erne.

Ściany   zdobiły   wykonane   przez   dzieci   rysunki   i   malowidła   oaz 

background image

wystukane na maszynie wiersze i opowiadania. Urządzenia z wodą do picia 
sięgały   Michaelowi   do   pępka,   podłogi   pokryte   były   grubym,   solidnym 
linoleum. Większość drzwi prowadzących do sal lekcyjnych była otwarta. 
Zaglądał do wszystkich mijanych po drodze pomieszczeń. Krzesełka stały 
ustawione na ławkach, tablice były umyte, ściany pozawieszane kolorowymi 
kartkami. Szkoła nie różniła się tak bardzo od tej, do której sam chodził jako 
dziecko, mimo to czuł się tak, jakby znalazł siew obcym świecie. Na innej 
planecie.

Za kolejnym zakrętem, zaglądając przez otwarte drzwi do pierwszej z 

brzegu   sali,   wreszcie   dostrzegł   Erne.   Ubrana   w   kwiecistą,   marszczoną 
spódnicę oraz białą bluzkę, siedziała na brzegu biurka, rozmawiając z jakimś 
chłopcem.

Nie chcąc przeszkadzać, Michael cofnął się nie zauważony na korytarz. 

Słyszał   głos   Erne,   niski,   o   kojącym   brzmieniu,   oraz   przytłumiony   głos 
chłopca. Nie wiedział, o czym rozmawiają ale widząc, jak Erne przechyla na 
bok głowę, jak się uśmiecha i poklepuje chłopca po ramieniu, domyślił się, 
że   rozmowa   dotyczy   czegoś   poważnego,   ale   nie   jest   dla   nikogo   zbyt 
bolesna. Wreszcie chłopiec podniósł z ziemi wypchany książkami plecak, 
przerzucił go przez ramię i tupiąc głośno, wybiegł z sali. Odprowadzając 
chłopca   wzrokiem,   Erne   dostrzegła   czekającego   w   drzwiach   Michaela. 
Popatrzyła na niego zdziwiona, po czym zeskoczyła z biurka.

Tak, chciał nie tylko być ojcem małego Jeffreya, ale również wkraść się 

w łaski jego pięknej mamy. Promieniowała taką łagodnością, kiedy przed 
chwilą rozmawiała ze swoim uczniem. Obserwując jej pełne wdzięku ruchy, 
Michael   czuł   się   tak   samo   jak   pięć   lat   temu,   kiedy   ujrzał   ją   kupującą 
brzoskwinie na targu w San Pablo. Tamtego dnia też miała na sobie luźną, 
rozkloszowaną spódnicę, która w miarę skrzętnie zakrywała jej nogi. Była 
trochę bardziej opalona niż teraz, tropikalne słońce nadało jej skórze ciepły 
oliwkowy odcień, spojrzenie miała zdecydowanie weselsze, ale poza tym 
niewiele   się   zmieniła.   Dziś   była   równie   pociągająca   co   wtedy.   Tamtego 
sobotniego poranka w San Pablo od razu wiedział, że pragnie tej ślicznej 
blondynki o smukłych dłoniach i zgrabnej, wiotkiej sylwetce. Dziś pragnął 
jej równie gorąco.

– Sądziłam, że poczekasz na mnie na dworze lub przed sekretariatem – 

powiedziała.

– Sekretarka rozmawiała przez telefon, więc...

background image

Wzruszył ramionami. Przez chwilę milczał; bał się, czy nieopatrznie się 

nie wygada, co do niej czuje. Bał się też, czy zdoła utrzymać ręce przy 
sobie, bo z całej siły pragnął wziąć ją w objęcia, przywrzeć wargami do jej 
ust.

– Masz z nim kłopoty? – spytał, wskazując głową kierunek, w którym 

podążył uczeń Erne. Może poruszając temat szkoły i uczniów, zapomni o 
tym, co mu chodzi po głowie?

–  To  bystry   chłopak,  ale  leniwy  –  odparła.  Spakowała  do  torby   stos 

luźnych kartek, które zamierzała w domu przeczytać. – Opuścił siew nauce. 
Jest naprawdę zdolny, ale brak mu dyscypliny wewnętrznej.

– Nie wyglądało na to, że robisz mu straszne wyrzuty.
– Bo wcale nie chciałam go przestraszyć, zirytować czy zniechęcić do 

nauki. Próbowałam perswazją skłonić go do trochę większego wysiłku, żeby 
robił to, co do niego należy. Zamknęła szufladę biurka na klucz i ruszyła w 
stronę   drzwi   –   No   dobrze,   pora   złożyć   wizytę   mojemu   przyjacielowi   w 
banku – rzekła, wychodząc na korytarz.

Michael zadumał się nad tym, co powiedziała. W jej ustach to brzmiało 

tak   prosto:   człowiek   powinien   robić,   co   do   niego   należy.   Czy   jeżeli   on 
nauczy   Jeffreya   rzucać   piłkę   baseballową   i   łapać   ją   w   rękawicę,   jeżeli 
wpłaci zaliczkę na dom przy Cullen Drive i pomoże Erne uzyskać kredyt, 
czy to wystarczy? Czy wtedy Erne przestanie go wyganiać, czy przestanie 
się   na   niego   złościć,   czy   wreszcie   przejrzy   na   oczy   i   zobaczy,   jakim 
naprawdę jest człowiekiem?

Tylko w jeden sposób mógł się o tym przekonać: robiąc to, co do niego 

należy.

Spotkanie z Ronaldem Petitem w banku County Savings and Trust miało 

dziś   całkiem   inny   przebieg   niż   przed   paroma   dniami.   Podczas   przerwy 
obiadowej Erne wstąpiła do agencji nieruchomości  i podpisała umowę  o 
kupno domu. Wiedziała, że pan Arnett senior będzie zachwycony, kiedy się 
dowie, że to ona zostanie nowym właścicielem, natomiast zdanie jego syna 
zupełnie jej nie obchodziło. Pośredniczka także była zachwycona; zarobiła 
prowizję, mimo że nie kiwnęła palcem. Jedynym jej wkładem w sprzedaż 
domu było wbicie tablicy w trawnik przy podjeździe.

Uzbrojona w umowę kupna i wspierana przez Michaela, Erne bez trudu 

przeszła przez rozmowę  wstępną i dostała kredyt. Najwyraźniej znacznie 

background image

łatwiej było otrzymać od banku pieniądze, jeżeli występując o nie, miało się 
odpowiednio   dużą   sumę   na   koncie.   Co   za   ironia,   pomyślała,   ale   nie 
podzieliła się swoim spostrzeżeniem z Ronaldem Petitem, który aż kipiał z 
radości, że Mary Elizabeth Kenyon może wreszcie uzyskać kredyt.

O czwartej wyszła z Michaelem z banku; ruszyli przez placyk w stronę 

zaparkowanych koło siebie samochodów. Jasne promienie słoneczne jeszcze 
bardziej podkreślały czerń włosów Michaela.

Nie sposób było nie zauważyć, jak jest przystojny. Wprawdzie Erne już 

dawno temu postarała się wyrzucić ta fakt ze swej pamięci, zostawić w niej 
same   negatywne   wspomnienia,   albowiem   myślenie   o   cnotach   i   zaletach 
Michaela   za   bardzo   bolało.   Lecz   dziś,   widząc   jego   szczodrość   i 
szlachetność, powoli zaczęła zmieniać swe nastawienie.

Stali w wąskim przejściu między dwoma zaparkowanymi samochodami. 

Nie   była   pewna,   jak   powinna   się   zachować:   przed   chwilą   Michael 
podarował jej ogromną sumę pieniędzy, zatem cokolwiek ona powie – że 
zaprasza go na kolację albo że prosi, by zostawił ją i chłopca w spokoju – 
będzie tym faktem zabarwione. Niedostatek pieniędzy stanowi problem, ale 
ich nadmiar z pewnością też nie ułatwia życia.

– Dziękuję – powiedziała.
Poruszony   wiatrem   kosmyk   włosów   opadł   jej   na   twarz.   Michael 

delikatnie przysunął rękę i odgarnął go z jej policzka. Wpatrywał się w nią 
intensywnie; oczy miał czarne, roziskrzone, spojrzenie płomienne.

– Czy to znaczy, że mam odejść?
Nie wiedziała, czego chce. Mówiąc „dziękuję”, nie zastanawiała się nad 

tym.   Ale   chyba   nie   chciała   się   go   pozbyć,   chociaż   może   powinna, 
zważywszy na dreszcz, który ją przebiegł, kiedy poczuła rękę Michaela na 
policzku.

– Muszę odebrać Jeffreya z przedszkola...
– Chętnie bym zobaczył, gdzie przebywa całymi dniami, jeśli nie masz 

nic przeciwko temu...

Otrząsnęła się. Tęskny nastrój, któremu zaczynała ulegać, raptem prysł. 

Prośba Michaela, by zobaczyć „Słoneczny Brzeg”, trochę ją wystraszyła. 
Kilka minut  temu  wyłożył pieniądze  na dom;  w pewnym sensie  była  to 
jednak transakcja wiązana. Bo dom kupił nie dla niej, tylko dla swojego 
syna, i teraz domagał się prawa do uczestnictwa w życiu dziecka.

Od początku podejrzewała, że tak będzie, a mimo to przyjęła od niego 

background image

pieniądze.   Cóż,   musi   dzielnie   stawić   temu   czoło   i   zaakceptować   stan 
faktyczny; kto wie, może nawet zdoła przekonać samą siebie, że bywają 
gorsze rzeczy na świecie niż ojciec pragnący lepiej poznać syna. Z drugiej 
strony...

– Jeffrey nic nie wie – ostrzegła go.
– O tym, że jestem jego ojcem?
Skinęła głową.
– Tak. I jeszcze nie jestem gotowa go o tym poinformować.
Chociaż   w   wąskim   przejściu   między   samochodami   nie   było   dużo 

miejsca,   odniosła   wrażenie,   że   dystans   pomiędzy   mną   a   Michaelem 
wyraźnie się powiększył.

– A kiedy będziesz? – spytał.
Pytanie ją zezłościło; co on sobie wyobraża?
– Nie zamierzam działać pochopnie – odparła chłodno.
– Skąd mogę mieć pewność, że nagle znów nie znikniesz? nie wręczysz 

mi  czeku i nie wrócisz  do Kalifornii? Co miała,  bym wtedy  powiedzieć 
małemu? „Pamiętasz, kochanie, tego pana, który przetoczył się jak burza 
przez nasze życie? To właśnie był twój tatuś”.

– Nie zamierzam się przetoczyć przez wasze życie i zniknąć – odparł z 

powagą. – Jeffrey jest moim synem.

– Już ci to mówiłam, ale może powtórzę: nie wiesz, na czym polega 

bycie ojcem.

– Nie wiem, ale nauczę się.
Westchnęła. Byłoby to niewątpliwie z korzyścią i dla Michaela, i dla 

Jeffreya.   Miała   tego   pełną   świadomość,   ale   widziała   też,   że   im  bardziej 
Michael będzie się starał, tym mniej Jeffrey będzie należał tylko do niej.

Był   jednak   dzieckiem,   dzieci   zaś   potrzebują   obojga   rodziców.   Jeżeli 

Michael   naprawdę   czul   się   odpowiedzialny   za   syna,   nie   miała   prawa 
pozbawiać Jeffreya ojca.

– W porządku – mruknęła Erne, z trudem pokonując wewnętrzny opór. – 

Jeśli chcesz zobaczyć przedszkole, jedź za mną.

Przez  całą drogę pilnowała się,  aby  patrzeć prosto przed siebie  i nie 

zerkać   co   rusz   w   lusterko   wsteczne   na   Michaela,   który   jechał   za   nią   w 
wynajętym aucie. Raz po raz powtarzała w myślach, że Jeffrey zasługuje na 
to, by mieć ojca, a jeśli tym ojcem może być akurat jego biologiczny ojciec, 
to   tym   lepiej.   Tłumaczyła   sobie,   że   to,   co   się   wydarzyło   pięć   lat   temu, 

background image

należy   do   przeszłości,   że   chociaż   Michael   zachował   się   brutalnie, 
agresywnie,   miał   ku   temu   ważny   powód.   Zabił   człowieka   –   bandytę; 
intelektualnie potrafiła zrozumieć, co nim kierowało, emocjonalnie zaś... z 
tym było gorzej. Ab starała się go nie potępiać, próbowała wczuć się w 
sytuację, dokonać sprawiedliwej oceny.

Poza tym i tak wiedziała, że Jeffrey wcale do niej nie należy. Dziecko 

nie jest niczyją własnością. Jest małą istotą ludzką, którą rodzice powinni 
kochać   i   o   którą   powinni   dbać,   potem   jednak   ta   mała   istota   dorasta   i 
usamodzielnia się. Nawiązuje przyjaźnie, ulega wpływom, zakochuje się, 
prowadzi dorosłe życie. Bez względu na to, czy ona dopuści Michaela do 
syna, czy nie, Jeffrey i tak kiedyś osiągnie dojrzałość, wyprowadzi się z 
domu, założy własną rodzinę.

Zajechawszy pod „Słoneczny Brzeg”, wysiedli z samochodów i ruszyli 

w stronę budynku. Michael szedł  zdecydowanym krokiem,  chociaż minę 
miał niepewną. Po chwili Erne pchnęła drzwi i znaleźli się w środku. Aż 
wzdrygnął się, słysząc potworny hałas dobiegający z dużej sali zabaw, w 
której   przypuszczalnie   przebywał   także   Jeffrey.   Małe   dzieci   nie   mają 
kontroli   nad   strunami   głosowymi:   wszystko   jedno,   czy   są   radosne, 
podniecone,   nieszczęśliwe,   tryskające   energią   czy   słaniające   się   ze 
zmęczenia, zawsze wydają z siebie przeraźliwe piski.

Erne była przyzwyczajona do tej ogłuszającej wrzawy, Michael nie. No 

cóż, mój drogi, pomyślała, uśmiechając się z wyższością, jeżeli chcesz być 
ojcem, musisz przywyknąć.

Po paru sekundach,  gdy minął  pierwszy szok, ruszył za Erne do sali 

zabaw.   Dla   osoby  nie  wtajemniczonej   panował   tu   chaos   wprost   nie   do 
opisania.   Michael   zmarszczył   czoło   zasznurował   usta;   patrząc   pod   nogi, 
wymijał bawiące się na Podłodze dzieci. W pewnym momencie stanął w pół 
kroku, ty uniknąć kolizji z trzylatkiem, który pędził przez salę, trzymając w 
ręce statek kosmiczny. W jednym rogu grupa małych dziewczynek okropnie 
fałszowała, śpiewając piosenkę o abecadle. Erne rozejrzała się dookoła i po 
chwili dojrzała Jeffreya, Adama i Todda, którzy jak zwykle improwizował; 
kraksy samochodowe. Pomachała do syna, dając mu znak żeby się zbierał. 
Uśmiechnąwszy się szeroko, chłopiec wstał z podłogi, odniósł na miejsce 
swój samochód i przybiegł do matki.

–   Cześć,   mamuś.   –   Wyszczerzył   ząbki   do   Michaela.   –   A   to   twój 

przyjaciel...

background image

– Tak, jeszcze nie wyjechał – powiedziała Erne.
Zastanawiała się, co bardziej pobrzmiewa w jej głosie:
ulga czy irytacja. Bo czuła jedno i drugie.
Trwało kilka minut, zanim Jeffrey spakował swoje rzeczy – pojemnik na 

drugie śniadanie i zrobione na zajęciach z plastyki „dzieło sztuki” składające 
się z papierowego talerza, piór, kolorowej krepiny i skrawków materiału. W 
tym   czasie   Erne   odbyła   krótką   naradę   z   wychowawczynią.   Wreszcie, 
trzymając   syna   za   rękę,   ruszyła   do   drzwi;   Michael   niemal   deptał   im  po 
piętach, jakby nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się na zewnątrz.

– Mogę się pobawić w pirata? – spytał chłopiec, zniżając trochę głos. 

Dobrze wiedział, że krzykiem i piskiem nie z matką nie wskóra.

– Czyja wiem? – Erne zawahała się, szybko jednak podjęła decyzję. – 

Dobrze,   zgoda.   –   Nie   chciała   zapraszać   Michaela   do   domu,   a   z   drugiej 
strony nie chciała być wobec niego niegrzeczna. – W parku, który mijamy 
po drodze, jest wspaniały małpi gaj. Jeffrey lubi bawić się tam w pirata – 
wyjaśniła, kiedy szli przez parking. – Jeśli masz ochotę się z nami wybrać...

–   Bardzo   chętnie.   –   Z   dala   od   wrzawy   i   harmidru   Michael   powoli 

odzyskiwał równowagę. – Pojadę za tobą.

Spojrzał na Jeffreya, który podniecony wycieczką do parku pognał przed 

siebie,   nie   czekając   na   dorosłych.   Erne   ciekawa   była,  co   Michael   czuje, 
kiedy patrzy na chłopca. Sympatię? Wzruszenie? Miłość? I na co liczy? Że 
mały pokocha go jak ojca?

Wszystko jedno, na co liczy, ona nie zamierza pozwolić, aby narzucał się 

dziecku. Przezwyciężając swe opory, zgodziła się, by poznał syna, ale to ona 
jest matką, to ona od początku troszczy się o malca, to ona jak lwica broni 
go przed każdym, kto próbowałby wyrządzić mu najmniejszą krzywdę.

Pokonując   niedużą   odległość   dzielącą   przedszkole   od   parku,   znów 

spoglądała   w   lusterko   i   widziała   Michaela   za   kierownicą.   Kiedy   tylko 
stanęła   przy   krawężniku,   Jeffrey   odpiął   pas   bezpieczeństwa,   pragnąc   jak 
najszybciej przemienić się w groźnego władcę mórz. Wysiedli. Chłopiec, nie 
czekając   na   matkę,   ruszył   pędem   na   plac   zabaw.   Erne   rozejrzała   się, 
szukając wzrokiem Michaela.

Zaparkował kilkanaście metrów dalej i właśnie zamykał drzwi. Trzymał 

pod pachą jakąś wypchaną torbę.

– Co masz? – spytała, podchodząc bliżej. Uśmiechnął się nieśmiało:
– Drobiazg dla Jeffreya.

background image

– Jaki?
Natychmiast   stalą   się   podejrzliwa.   Co   on   sobie   wyobraża?   Że   może 

przekupić jej syna? Mało mu, że ofiarując pieniądze na dom, zaskarbił sobie 
jej względy? Czy musi teraz podlizywać się chłopcu? Starać się prezentami 
zjednać jego sympatię?

– Rękawica baseballowa. – Wyciągnął ją z torby. – Dziecięcy rozmiar. 

Mam nadzieję, że nie okaże się za duża.

– Rękawica baseballowa?
Poczuła, jak targają nią mieszane uczucia, ale nie było wśród nich złości 

czy  pretensji.  Wzruszyła  ją dobroć Michaela,  a  jednocześnie  zdała sobie 
sprawę   z   własnych   ograniczeń.   Sama   powinna   była   kupić   Jeffreyowi 
rękawicę baseballową. Wszyscy chłopcy je mają. Lecz jej to nie przyszło do 
głowy, bo była matką, rękawice zaś... no cóż, to rzecz, jaką synom kupują 
ojcowie.

Miała ochotę się rozpłakać – z powodu wspaniałomyślności Michaela i 

własnych niedociągnięć – ale już dość wylała łez wczorajszego wieczoru. 
Otarła dyskretnie oczy i popatrzyła na położony wśród zieleni małpi gaj.

Wdrapawszy się na wieżę, Jeffrey pomachał do niej.
– Ahoj! – zawołał. – Wyspa od zawietrznej!
Nie wiedział, co to znaczy, ale kiedyś oglądał kreskówkę o piratach i 

jedna z postaci wypowiedziała właśnie te słowa.

Nagle Erne uzmysłowiła sobie, że stoi sama przy samochodzie. Michael 

sadził susami po trawie, kierując siew stronę drabinek, huśtawek, zjeżdżalni. 
W   przedszkolu   potrzebował   jej   wsparcia,   tu   najwyraźniej   nie   było   mu 
potrzebne.

Ruszyła za nim wolnym krokiem, znów targana sprzecznymi emocjami. 

Chciała, żeby Jeffrey ucieszył się z rękawicy, a jednocześnie wolałaby, żeby 
Michael   nie   od   razu   został   przez   niego   zaakceptowany.   Wiedziała   z 
doświadczenia, jak łatwo zakochać się w Michaelu, ale wszystko się w niej 
buntowało   na   myśl,   że   Jeffrey   mógłby   go   pokochać   zaledwie   po   paru 
minutach gry.

Gdyby   jednak   chłopiec   skrzywił   się   i   odmówił   przyjęcia   prezentu, 

Michaelowi byłoby przykro, a na tym wcale jej nie zależało. Nie chciała, by 
spotkała go jakaś krzywda.

Uświadomiwszy to sobie, zdziwiła się. Przecież zranił ją, porzucił, kiedy 

była w ciąży. Niemal pięć lat dochodziła do siebie. A teraz, gdy wrócił, ona 

background image

pragnie   zaoszczędzić   mu   bólu?   Tak   jak   pragnie   oszczędzić   go   swemu 
dziecku?

To absurd. Jeffrey był mały, bezbronny, poza tym go kocha. A Michael? 

Kiedyś   przed   laty   też   go   kochała.   Teraz   starał   się,   robił   co   mógł,   żeby 
naprawić dawne błędy. Próbował być ojcem. Jeżeli zdobędzie sympatię i 
zaufanie Jeffreya, nic złego się przecież nie stanie. Synek nie przestanie jej 
kochać czy potrzebować, nadal będzie jej najdroższym skarbem. Ale oprócz 
matki będzie miał ojca, na którego zasługuje. A Michael będzie miał syna, 
którym mógłby się cieszyć prawie od pięciu lat, gdyby los nie spłatał mu tak 
okrutnego figla.

Stał przy drabinkach i mówił coś do chłopca, lecz z tej odległości Erne 

nie była w stanie usłyszeć słów. Jeffrey pochylił się, Michael pokazał mu 
rękawicę. Chłopiec wyciągnął rękę, lecz Michael pokręcił głową. Jeszcze 
chwilę   porozmawiali,   po   czym   chłopiec   zaczął   schodzić.   Dopiero   gdy 
dwiema   nogami   stał   na   ziemi,   Michael   wręczył   mu   prezent.   Sam 
przyklęknął obok na jednym kolanie.

To była pierwsza wyprawa Michaela w świat ojcostwa: pomógł chłopcu 

włożyć rękawicę. Erne chciała podejść bliżej, by usłyszeć, o czym mówią, 
ale nie śmiała im przeszkadzać. Bała się, że rozproszy uwagę dziecka, że 
Jeffrey   przybiegnie   do   niej,   chcąc   się   pochwalić   wspaniałym  prezentem. 
Nie, jeżeli ojciec z synem mają nawiązać kontakt, niech to zrobią sami, bez 
jej pośrednictwa.

Po chwili Michael wyprostował się. Chłopiec wpatrywał się w olbrzymią 

rękawicę, która zakrywała mu całą dłoń i chichotał – Erne widziała to po 
jego   ruchach,   chociaż   staj   zwrócony   do   niej   tyłem.   Znając   syna, 
podejrzewała,   że   jest   lekko   speszony   i   nie   bardzo   wie,   co   ma   robić. 
Wymachiwał rękawicą to w przód, to w bok, potem przysunął ją do twarzy i 
znów zaczął chichotać.

Michael wydobył z torby pojemnik z piłkami tenisowy, mi. Otworzył go, 

wyjął jedną i rzucił do chłopca. Odbiła się o czubek rękawicy i spadła na 
ziemię. Michael podniósł ją i ponownie rzucił. Tym razem odbiła się bliżej 
środka.

Nie odrywając oczu od mężczyzny i chłopca, Erne podeszła do ławki i 

usiadła. Michael ustawił rękę Jeffreya pod odpowiednim kątem, włożył do 
niej   piłkę,   po   czym   zacisnął   wokół   niej   rękawicę.   Następnie   stanął   za 
chłopcem, lewą ręką ujął rączkę w rękawicy, prawą z niedużej wysokości 

background image

rzucił piłkę i znów szybko zacisnął rękawicę.

Jeffrey zadarł głowę i popatrzy]  na Michaela trochę zdziwiony, bardzo 

zaintrygowany i bez cienia strachu. Człowiek, którego wczoraj spotkał” po 
raz pierwszy w życiu, niemal go obejmował, a on na tyle mu ufał, że nawet 
nie próbował mu się wyrwać.

– No, śmiało – szepnęła Erne, wiedząc, że Michael jej nie usłyszy. – 

Możesz go objąć, przytulić. Jesteś przecież jego ojcem.

Wczoraj   wieczorem   na   pewno   by   czegoś   takiego   nie   powiedziała. 

Wczoraj wieczorem bała się wpuścić Michaela do domu, bała się, że zburzy 
jej świat, zakłóci panujący w nim ład i harmonię. Ale przyglądając mu się 
dzisiaj, widząc, jak rzuca piłkę do Jeffreya, jak ją podnosi z ziemi i znów 
rzuca, musiała przyznać, że chyba się myliła. Chyba jednak Michael ma w 
sobie to coś, co powinien mieć ojciec: wytrwałość, cierpliwość, dobre chęci.

Ucieszyło   ją   to.   Postanowiła,   że   nie   będzie   stawiała   mu   przeszkód. 

Pozwoli mu być ojcem Jeffreya.

background image

Rozdział 12

Na kolacje przygotowała kurczaka z rusztu, ryż z dodatkiem szafranu i 

sałatkę. Prawdziwy posiłek, a nie byle danie z baru szybkiej obsługi, które 
kupuje   się   –   z   zabawką   niespodzianką   w   środku   –   w   przemoczonych 
tekturowych pudełkach lub papierowych torbach.

Jeffrey nie narzekał; był zbyt zajęty rozmową o baseballu, aby zwracać 

uwagę najedzenie.

–   Jak   myślisz,   kto   jest   największym   graczem   w   baseballa?   –   spytał 

Michaela pomiędzy jednym kęsem a drugim. – Mój przyjaciel Adam mówi, 
że Mo Vaughn, bo on jest dobry dla dzieci. Jeździ do nich na spotkania, 
czasem zabiera gdzieś z sobą całą grupę, no i w ogóle.

–   W   takim   razie   ja   bym   go   też   umieścił   wysoko   na   liście   moich 

faworytów – rzekł Michael, upijając łyk wina.

Erne żałowała, że nie ma lepszego rocznika, by uczcić okazję – Może 

nawet należałoby otworzyć butelkę szampana? Jeffrey wyczuwał, że kolacja 
ma bardziej uroczysty charakter niż zwykle. Oczywiście nic nie wiedział o 
tym, jak niewiele brakowało, by musiał wyprowadzić się z domu na Cullen 
Drive. Dla niego rękawica baseballowa czyniła wieczór wyjątkowym.

– A ja bym chyba najwyżej stawiał Babe’a Rutha – ciągnął chłopiec. – 

Tylko że Babe to śmieszne imię dla faceta.

– To prawda.
– Byłeś kiedyś na prawdziwym meczu? Na przykład w Fenway Park? – 

spytał, podając nazwę stadionu, na którym zawsze grała drużyna Red Soxów 
z Bostonu.

– Nie, w Fenway Park nigdy nie byłem, ale widziałem kilka meczów 

Dodgersów w Los Angeles.

– Nie znam Dodgersów – oświadczył chłopiec. – Znam Red Soxów.
Erne słuchała, zdumiona  zapałem w głosie syna. Nigdy pizy  niej nie 

mówił o baseballu. Gdyby wiedziała, że baseball tak bardzo go interesuje, 
wybrałaby się z nim do Fenway Park, a gdyby bilety okazały się za drogie, 
przynajmniej wzięłaby go na jeden z meczów ligi amatorskiej rozgrywanych 
na miejscu w Wilborough. Wielu jej uczniów występowało w drużynach 
Małej Ligi. Tak, Jeffrey na pewno z przyjemnością obejrzałby mecz grany 

background image

przez zawodników, którzy są tylko parę lat starsi od niego.

Dlaczego nie wiedziała, że jej syn jest fanem baseballu? Czy dlatego nie 

rozmawiał z nią na ten temat, ponieważ jest jego matką, a z kobietami nie 
prowadzi się rozmów o sporcie? A może próbował, może dawał jej jakieś 
sygnały, a ona nie reagowała?

Kiedy indziej czułaby się nieszczęśliwa, że zawiodła syna, ale teraz z 

zafascynowaniem   obserwowała   relację   między   chłopcem   a   mężczyzną. 
Michael   nie   sprawiał   wrażenia   człowieka   całkiem   odprężonego.   Chętnie 
odpowiadał na pytania, ale miał kłopoty z zadawaniem pytań. Gdyby nie 
entuzjazm dziecka, przypuszczalnie rozmowa wkrótce by się urwała.

– Kogo bardziej lubisz? – dopytywał się Jeffrey. – Sammy’ego Sosę czy 

Marka McGwire’a?

– Obaj są świetni.
– Potrafią tak daleko odbić piłkę, żeby za jednym razem obiec wszystkie 

bazy. Ja też chcę tak odbijać. Nauczysz mnie?

– Dobrze, ale jak będziesz starszy – obiecał Michael i popatrzył na Erne.
W jego oczach wyczytała prośbę: Pozwolisz mi? Pozwolisz mi nauczyć 

naszego syna odbijania piłki? Pozwolisz mi uczestniczyć w jego życiu?

Instynktownie skinęła  głową. Nie chciała, żeby  Michael  wywrócił jej 

świat do góry nogami, ale bardziej niż na własnym spokoju zależało jej na 
szczęściu dziecka. Zdawała sobie sprawę, że Jeffrey potrzebuje w swoim 
życiu obecności mężczyzny, kogoś, kto by go uczył, jak się łapie piłkę w 
rękawicę   i   kto   by   z   nim   omawiał,   który   zawodnik   zdobywa   najwięcej 
punktów.

Jedząc kurczaka, obserwowała Michaela, który cierpliwie odpowiadał na 

nie   kończący   się   strumień   pytań   chłopca,   i   zastanawiała   się,   czy 
przypadkiem   ona   też   nie   potrzebuje   mężczyzny.   Hm...   Był   jedynym 
mężczyzną, którego kochała. Odkąd ją zostawił, z żadnym innym się nie 
związała.   Mieszkała   razem   z   synem,   miała   satysfakcjonującą   pracę,   ze 
wszystkim   sobie   doskonale   radziła.   Nie,   nie   potrzebowała   mężczyzny, 
chociaż miło było siedzieć z Michaelem przy stole. Pasował do tego domu, 
zupełnie jakby tu było jego miejsce.

Skarciła   się   w   duchu:   nawet   nie   powinna   tak   myśleć!   Co   innego 

udzielenie   mu   zgody   na   to,   by   poznał   własnego   syna,   a   co   innego 
angażowanie się od nowa w związek z człowiekiem, który raz ją skrzywdził, 
i komplikowanie sobie życia.

background image

– Na deser są ciastka i owoce – rzekła, widząc, że Michael z Jeffreyem 

zjedli wszystko, co było na talerzach. – Przepraszam za tak skromny posiłek, 
ale...

–   Skromny?   Nie   żartuj!   –   zawołał   Michael,   odsuwając   krzesło.   –   W 

dodatku przygotowałaś go po całym dniu pracy. Ja po pracy nie mam siły na 
gotowanie.   Albo   wrzucam   coś   na   chwilę   do   mikrofalówki,   albo   kupuję 
hamburgera z frytkami.

– Ja też często idę na łatwiznę – przyznała z uśmiechem.
Przypomniała sobie płatki śniadaniowe, które zamierzała podać wczoraj 

na kolację Jeffreyowi.

– Rezygnuję z deseru. Jestem pełen – oznajmił Michael.
Wstał od stołu i zaczął zbierać brudne naczynia.
– Ja nie! – oburzył się chłopiec. – Muszę mnóstwo jeść, żebym urósł tak 

duży jak Mo Vaughn. Zresztą, kto by rezygnował z ciastek? – Popatrzył na 
Michaela z niedowierzaniem, jakby nie mieściło mu się w głowie, że można 
nie chcieć deseru.

– Ciastka i owoce – dodała z emfazą Erne. – Jeśli chcesz być tak duży i 

silny jak Mo Vaughn, musisz jeść zdrowe posiłki.

Jeffrey   wywrócił   oczy   do   nieba   i   spojrzał   na   swojego   nowego 

przyjaciela, szukając u niego wsparcia. Michael z trudem powstrzymał się 
od uśmiechu.

– Twoja mama ma rację – rzekł. – Weź jabłko albo banana.
Razem   sprzątali   ze   stołu,   ustawiali   talerze   w   zlewie.   Jak   prawdziwa 

rodzina,   pomyślała   Erne,   po   czym   znów   zganiła   się   w   duchu.   To   jest 
kuszące, zbyt kuszące. Wiedziała jednak, że musi się mieć na baczności; 
tylko dlatego, że pragnęła zaufać Michaelowi, nie znaczy, że powinna.

Nalała  do zlewu  wody,  żeby   resztki  jedzenia  rozmiękły,  Michael  zaś 

napełnił kieliszki. Ponownie usiedli przy stole; popijali wino, Jeffrey zaś, 
trajkocząc wesoło, z apetytem zjadał ciastka – z trochę mniejszym apetytem 
obierał banana.

– Jak dorosnę, chcę być miotaczem. Czy Mo Vaughn jest miotaczem? 

Chyba nie, prawda? Chcę rzucać tak jak Babe Ruth, ale nie wiem, czy on był 
miotaczem. Nauczysz mnie, Michael? Rzucać jak Babe Ruth?

– Nauczę cię rzucać jak Jeffrey Kenyon.
Jeffrey Kenyon, nie Jeffrey Molina – Erne od razu zwróciła na to uwagę. 

Była wdzięczna   Michaelowi,  że  szanuje  jej  życzenia  i  nie  narzuca  się  z 

background image

ojcostwem.   Uśmiechnęła   się   przyjaźnie,   dając   mu   znać,   że   docenia   jego 
dyskrecję.

Gdy odwzajemnił uśmiech, przyszło jej do głowy, że może niepotrzebnie 

się   boi.   Jeżeli   Michael   jest   gotów   wpasować   się   w   jej   świat,   w   świat 
Kenyonów, dlaczego miałaby przeciwko temu protestować? Może powinna 
zaufać swym instynktom, tak jak pięć lat temu? Lecz rozum podpowiadał 
jej, że lepiej tego nie robić, że nie powinna kierować się emocjami. Nie 
wolno działać pochopnie.

– Mamusiu, czy Michael i ja możemy wyjść na dwór i trochę porzucać? 

– spytał Jeffrey. Wreszcie skończył banana. – Jeszcze jest widno...

– Nie, kochanie. Jest późno. Zresztą powoli już zmierzcha. Musisz się 

jeszcze wykąpać, a potem poczytam ci na dobranoc.

– Muszę też umyć zęby – oznajmił chłopiec, wzdychając ze znużeniem i 

znów patrząc w sufit. – Założę się, że twoja mama nie każe ci myć zębów.

– Ale jak byłem w twoim wieku, to kazała – odparł Michael, ledwo 

tłumiąc śmiech.

–   Pozmywam   naczynia.   –   Erne   wstała   od   stołu.   –   A   potem,   młody 

człowieku, czas na kąpiel. Jeśli przez te kilka minut chcesz z Michaelem 
porzucać, to...

– Nie – przerwał jej Michael. – Pomogę ci zmywać.
Trochę   ją   to   zaskoczyło.   Po   pierwsze   sądziła,   że   zależy   mu   na 

nawiązaniu   z   dzieckiem   przyjacielskiego   kontaktu,   a   po   drugie   jaki 
mężczyzna przy zdrowych zmysłach woli sprzątanie od gry w piłkę? Po 
chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie: taki, który próbuje również 
nawiązać przyjacielski kontakt z matką dziecka.

– W porządku.
– Aleja chcę porzucać! – zawołał płaczliwie Jeffrey.
–   Twoja   mamusia   potrzebuje   teraz   pomocy   –   oznajmił   stanowczo 

Michael.

Chłopiec   popatrzył   na   niego   z   pretensją   w   oczach,   jakby   nie   mógł 

uwierzyć,   że   jego   nowy   kumpel   i   sprzymierzeniec   zmienił   nagle   front. 
Michael  pozostał niewzruszony. Po chwili malec  z kwaśną  miną  opuścił 
kuchnię.

– Mogłeś z nim wyjść przed dom – powiedziała cicho.
–   Nie   miałem   ochoty.   Nie   jestem...   –   Urwał;   przez   moment   szukał 

właściwych   słów.   –   Nie   jestem   przyzwyczajony   do   towarzystwa   małych 

background image

dzieci. Czuję się trochę wypompowany.

Przynajmniej jest szczery; potrafiła to docenić.
– Dobrze. Ja będę zmywać, ty wycieraj.
Dopili wino, po czym Erne wręczyła Michaelowi ściereczkę i zanurzyła 

ręce w ciepłej, pieniącej się wodzie.

– Nigdy nie myślałaś o kupnie zmywarki?
Skrzywiła się.
– Do domu, o którym nigdy nie sądziłam, że będzie mój? – Zaczęła 

szorować gąbką talerz. – Zresztą nawet gdyby był mój...

– Już jest – wtrącił Michael. – Jeszcze nie spłacony, ale już twój.
– Zmywarki są potwornie drogie, a ja muszę zaciskać pasa. Nic z tego! – 

sprzeciwiła się, widząc, że Michael otwiera usta. – Nie pozwolę ci kupić mi 
zmywarki!

– Dlaczego nie?
– Bo już i tak jestem twoją dłużniczką. Wziął od niej umyty talerz i 

zaczął go wycierać.

–   Mylisz   się,   Erne.   To   ja   jestem   twoim   dłużnikiem.   Na   jej   twarzy 

odmalowało się zdumienie.

– Przez cztery i pół roku wychowywałaś mojego syna. Choćby za to 

jestem ci wiele winien.

Te proste słowa, wypowiedziane z głębi serca, ogromnie ją wzruszyły. 

Starając się nie rozpłakać, wyjęła z dna zlewu nóż i przetarła go gąbką. Cały 
czas nerwowo zastanawiała się, dlaczego tak bardzo boi się Michaela. Nie 
umiała na to odpowiedzieć.

– Żałuję... – rzekła cicho, wciąż szorując nóż. – Żałuję, ze pięć lat temu 

sprawy   potoczyły   się   tak,   a   nie   inaczej.   Żałuję,   że   los   spłatał   nam   tak 
okrutnego figla.

– Nawet nie wiesz, jak ja tego żałuję.
Podała mu lśniący od czystości nóż.
– Ale nie żałuję, że spotkałam ciebie. Nie żałuję, że cię pokochałam i że 

razem daliśmy początek nowemu życiu.

– Tak. Jeffrey to świetny chłopak.
– Czasami  jest uparciuchem,  często trajkotką i urwipołciem,  niekiedy 

małą, rozpuszczoną szelmą. – Sięgając po kolejny talerz, uśmiechnęła się do 
swego   pomocnika.   –   Ale   to   najwspanialszy,   najukochańszy   malec   na 
świecie.

background image

– Erne... – Wziął od niej talerz, lecz zamiast go wytrzeć, położył na 

blacie.   –   Chciałbym,   żeby   nam   wyszło.   Żeby   udało   nam   się   stworzyć 
rodzinę.

Wyczuwała w jego głosie szczerość; miała niemal wrażenie, że słowa 

pochodzą z głębi jego duszy.

Dwa dni temu, a nawet jeszcze wczoraj, nie była pewna, czego sama 

chce, ale dziś już wiedziała. Pragnęła tego samego co on: żeby im wyszło. 
To   nie   rękawica   baseballowa   przeważyła   szalę.   Sprawiła   to   postawa 
Michaela,   jego   dobre   chęci   i   samozaparcie,   a   także   to,   że   ilekroć   Erne 
kierowała na niego wzrok, przenikało ją cudowne ciepło.

– To będzie wymagało czasu – rzekła cicho, próbując zapanować nad 

uczuciami, jakie nią miotały. – Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie, 
pochopnie.

Skłamała. Pragnęła odrzucić rozsądek, kierować się instynktem, słuchać 

głosu serca, tak jak przed laty w San Pablo. Ale jest starsza i – chyba! oby! – 
mądrzejsza. Poza tym ma obowiązki, których przedtem nie miała. Nie może 
ryzykować, stawiać wszystkiego na jedną kartę, tak jak wtedy, gdy była 
młoda, za nikogo nie odpowiadała i mogła czerpać życie pełnymi garściami.

– Czasu mamy co niemiara, nie będę cię ponaglał – obiecał Michael. – 

Po prostu chcę, żebyś wiedziała, co cię czeka. Skorzystałem z usług agencji 
detektywistycznej   z   jednego   powodu:   żeby   cię   odszukać,   wyjaśnić   ci, 
dlaczego   zniknąłem   i   prosić   cię   o   przebaczenie.   Myślałem   tylko   o 
przeszłości. Nie sądziłem, że w twoim obecnym życiu mogłoby się dla mnie 
znaleźć miejsce. Ale ono się znajdzie, musi się znaleźć, więc nie licz na to, 
że kiedykolwiek się mnie pozbędziesz.

Odwróciła się do niego tyłem, by nie zobaczył łez, które napłynęły jej do 

oczu. Nie chciała znów się rozkleić, zanieść żałosnym szlochem. Jeden atak 
płaczu na pięć lat w zupełności wystarcza.

Tak czy owak, dzisiejsze łzy różniły się od wczorajszych. Wczorajsze 

były wywołane zmęczeniem, strachem, niepokojem. Dzisiejsze – nadzieją. 
Nadzieją, że tym razem Michael dotrzyma obietnicy. Nadzieją, że po tylu 
latach jej życie znów nabierze blasku, że będzie harmonijne i szczęśliwe. 
Nadzieją, że to właśnie Michael takim je uczyni.

Obecność   Michaela   nie   przeszkadzała   jej.   Kiedy   po   umyciu   naczyń 

poszła wykąpać dziecko, nie wiedziała, gdzie Michael jest ani co porabia: 

background image

czy   odpoczywa   w   salonie,   przeglądając   jakieś   pismo,   czy   grzebie   w 
papierach schowanych w biurku, czy może siedzi na tarasie, sącząc ostatni 
kieliszek   wina.   Gdyby   nie   miała   do   niego   zaufania,   zapewne   by   się 
denerwowała,   cały   czas   by   o   nim   myślała   i   nie   mogłaby   się   skupić   na 
wieczornej   toalecie   synka.   A   nie   była   zdenerwowana,   i   na   synku   też 
potrafiła się skupić. To chyba znaczy, że ufa Michaelowi.

Jeffreyowi   buzia   się   nie   zamykała.   Siedział   w   wannie,   bawiąc   się 

plastikowym holownikiem i trajkocząc o baseballu.

– Adam mówi, że Red Soksi to najlepsza drużyna na ciecie. Ale wisi nad 

nimi klątwa.

– Klątwa?
– Tak. Klątwa banana czy czegoś takiego.
– Nie banana, tylko Bambina  – sprostowała Erne. Słyszała, jak kilka 

osób   rozmawiało   na   ten   temat   w   pokoju   nauczycielskim.   –   Niektórzy 
twierdzą,   że   Red   Soksi   nigdy   nie   zdobędą   mistrzostwa,   bo   sprzedali 
nowojorskim Jankesom Babe’a Rutha. Od tej pory wisi nad nimi klątwa. 
Przynajmniej tak ludzie mówią.

– Ale co banany mają z tym wspólnego?
–   Nie   banany.   To   nie   jest   klątwa   banana,   tylko   klątwa   Bambina   – 

powtórzyła Erne. – Takie Babe Ruth miał przezwisko. Bambino.

– Miał na imię Babe, a wszyscy wołali na niego Bambino?
Ta wiadomość potwornie chłopca rozbawiła. Śmiał się do rozpuku. Z 

uciechy przewrócił na bok holownik, nabrał pełną garść wody i chlusnął 
sobie na głowę. Po chwili, wciąż chichocząc, popatrzył zdumiony na matkę.

– A skąd to wiesz? – spytał.
– No bo parę rzeczy wiem.
– O baseballu?
– Tak.
O baseballu wiedziała bardzo niewiele, ale najwyraźniej kilka faktów i 

anegdot, które znała, wystarczyło, by zaimponować chłopcu. Oczy lśniły mu 
z przejęcia. Erne postanowią wykorzystać swą mocną pozycję; sięgnęła po 
myjkę i szybko przetarła golasowi szyję, usuwając z niej brudne pierścienie 
Jeffrey z piskiem zaczął się bronić.

– Oj, nie, nie! Przestań! To łaskocze!
– Dobra, jesteś czysty. Wyskakuj, bo się przeziębisz. Zazwyczaj lubiła, 

żeby długo moczył się w wannie, ale dziś się jej spieszyło. Wiedziała, że 

background image

czeka na nią Michael.

Gdy chłopiec wyszedł z wody, owinęła do grubym, miękkim ręcznikiem. 

W ten sposób mogła go jednocześnie wycierać i tulić do siebie.

– To co? Podobało ci się rzucanie i łapanie piłki w parku? – spytała, 

przysiadając na piętach i pocierając energicznie plecy dziecka.

– No pewnie! Jak dorosnę, będę grał w baseball, wiesz? Na stadionie w 

Fenway Park. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek mówił do mnie „Babe”.

– Widzę, że przyszłość masz już zaplanowaną.
Podała synowi piżamę, sama zaś wyciągnęła korek, wypuściła wodę z 

wanny, a jej brzegi starannie opłukała. Gdy wyszła z zaparowanej łazienki, 
w salonie na końcu holu ujrzała Michaela. Stał przy oknie, wpatrując się w 
świat   na   zewnątrz.   Ponieważ   wydawał   się   pogrążony   w   myślach, 
postanowiła mu nie przeszkadzać. Ciekawa jednak była, o czym myśli i co 
czuje. Czy naprawdę chce zostać w Wilborough? Czy faktycznie zależy mu 
na 
rodzinie, na byciu ojcem? A może nagle zdał sobie sprawę, że poczynił 
zbyt wiele obietnic i nie podoła?

Wniósł zaliczkę na kupno domu. Może teraz zastanawia się – czy to nie 

wystarczy? Czy nie powinien wyjechać, zanim za bardzo się zaangażuje? A 
może myśli o przeszłości i teraźniejszości? O tym, że w końcu uwolnił się 
od koszmaru, który przeżył pięć lat temu? Że nareszcie jest zdrowy i może z 
optymizmem patrzeć w przyszłość? I może patrząc w przyszłość, widział 
siebie u boku Erne i ich syna?

–   Poczytasz   mi   głosem   Kłapcia?   –   spytał   Jeffrey,   wyrywając   ją   z 

zadumy.

– Oczywiście. I Kłapcia, i Prosiaczka, i Królika.
I zostawiając Michaela przy oknie, za którym zapadał mrok, skierowała 

się za synkiem do sypialni.

Przez   kilka   minut   czytała   mu   „Kubusia   Puchatka”,   a   potem 

przypilnowawszy,   by   prawidłowo   umył   zęby,   przykryła   go   kołdrą   i 
pocałowała na dobranoc w miękki, gładki policzek. Kiedy tak stała nad jego 
łóżeczkiem, zrozumiała, że Michael nigdy nie odbierze jej syna. Jeżeli już, 
to raczej umocni istniejącą pomiędzy nimi więź.

Zgasiła światło, zapaliła małą lampkę nocną i wyszła z pokoju. Przez 

cały   ten  czas   Michael   nie   ruszył  się  z   miejsca;  nadal   stał  przy   oknie  w 
salonie, obserwując świat na zewnątrz.

– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedziała, uświadomiwszy 

background image

sobie, że wieczorny rytuał z Jeffreyem zabrał jej niemal godzinę.

Odwrócił  się  od  okna  i  uśmiechnął,   w  jego  oczach   czaiła  się   jednak 

powaga.

– Nic nie szkodzi.
– Wychowanie dziecka wymaga sporo pracy. Zabrzmiało to niemal jak 

ostrzeżenie. Zresztą pewnie i nim było. Zależało jej na tym, aby Michael 
dobrze wiedział, co go czeka. Inaczej to nie ma sensu.

Sprawiał wrażenie, jakby rozumiał, o co jej chodzi.
– Pracy się nie boję, a uczę się szybko i chętnie. – Wciąż z tym samym 

enigmatycznym uśmiechem na twarzy przeszedł przez salon. – Podoba mi 
się ten dom. Cieszę się, że w nim zostajesz.

– Ja też się cieszę. I dziękuję, że mi to umożliwiłeś.
Roześmiał się.
– Co się z tobą dzieje, Erne? Najpierw przepraszasz, teraz dziękujesz. 

Nie jesteśmy u cioci na imieninach.

Ona również miała ochotę się roześmiać, ale jakoś tę ochotę stłumiła; 

zbyt wiele kłębiło się w niej emocji.

–   Nie   mogę   się   przyzwyczaić   do   twojej   obecności   –   przyznała.   –   A 

mama zawsze mi mówiła, że kiedy człowiek jest spięty albo ma kłopoty, 
powinien pamiętać o dobrych manierach.

–   Widzę,   że   wciąż   jesteś   kulturalną   panną   z   Południa   –   zażartował. 

Podszedł kilka kroków bliżej i położył ręce na jej ramionach. – Nie czuj się 
spięta, Erne. Nie mamy kłopotów.

– Tak uważasz? – Była świadoma jego bliskości. Wczoraj też stał blisko, 

nawet trzymał ją w ramionach, ale to było co innego, bo wczoraj płakała, a 
on ją pocieszał. Natomiast dzisiaj ta bliskość była niebezpieczna, on zaś nie 
występował w roli pocieszyciela. – A co mamy?

– Siebie – odparł i pocałował ją w usta.
Próbowała sobie przypomnieć ich pierwszy pocałunek w San Pablo: czy 

też sprawił, że po plecach przebiegły jej dreszcze, że nogi się pod nią ugięły, 
że zakręciło się jej w głowie, że poczuła się jednocześnie słaba i silna?

Zresztą, tamten pocałunek sprzed pięciu lat nie ma teraz znaczenia. Pięć 

lat temu byli inni – młodsi, bez zobowiązań, żądni wrażeń, nie bojący się 
nowych wyzwań i ryzyka. Ku własnemu zdumieniu nagle poczuła się tak jak 
wtedy w San Pablo – wolna od strachu, gotowa podjąć nowe wyzwanie.

Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Ręce, które przed chwilą 

background image

spoczywały   na   jej   ramionach,   przesuwały   się   po   jej   plecach,   po   talii   i 
biodrach, błądziły, badały, dotykały. Dawno nikt jej tak nie dotykał. Od 
powrotu z San Pablo poznała paru sympatycznych mężczyzn, ale żaden jej 
tak nie całował. Żaden nie był Michaelem.

Pragnęła   Michaela   –   jego   ciała,   miłości,   obietnic.   Chciała   czuć   się 

kobietą, bo przy Jeffreyu była jedynie mamą. W głębi duszy zdawała sobie 
sprawę, że od pięciu lat czegoś jej brakuje, że jej życie jest niekompletne.

Nie chcę się spieszyć, działać bezmyślnie, pochopnie – własne słowa 

wciąż dźwięczały jej w głowie. Tak wiele chciała, a jednocześnie miała tyle 
wewnętrznych   oporów;   bała   się   nowych   cierpień,   nowego   bólu,   bała   się 
niepewności i zmian. Z całego serca chciała ufać Michaelowi, ale jeszcze nie 
zasłużył sobie na jej zaufanie.

– Michael...
Westchnął głośno, jakby z> rezygnacją. Ręce, które trzymał na biodrach 

Erne, oparł ponownie na jej ramionach, ale nie odsunął się; nadal stał blisko, 
z policzkiem przyciśniętym do jej czoła.

–   Chcesz,   żebym   poszedł?   –   spytał,   lekko   kłując   ją   w   skroń 

jednodniowym zarostem.

– Nie chcę – odparła szeptem. – Ale myślę, że powinieneś.
– Dobrze. – Nie puszczał jej; dopiero po dłuższej chwili zabrał ręce i 

cofnął się o krok.

Odważyła się podnieść wzrok i spojrzeć mu w twarz. Zaskoczył ją wyraz 

pożądania,   jaki   zobaczyła   w   jego   oczach.   Dojrzała   w   nich   również   coś 
innego:   pytanie.   Wiedziała,   o   co   Michael   pyta.   I   wiedziała,   że   zna 
odpowiedź. Tak, pragnęła go równie mocno jak on jej, lecz jeszcze nie była 
gotowa.   Jeszcze   mu   nie   ufała.   I   nie   zamierzała   powtórzyć   błędu   sprzed 
pięciu lat.

Wyczytawszy   z  jej   oczu   odpowiedź,   skinął   głową  i   ruszył  do   drzwi. 

Szedł wolno, ciężkim krokiem, jakby walczył sam z sobą, jakby miał ochotę 
zawrócić, porwać ją w ramiona, ale czuł, że powinien uszanować jej wolę. 
Przystanął z ręką na klamce.

– Pożegnaj ode mnie Jeffreya – powiedział, po czym otworzył drzwi i 

zniknął w mroku.

Cały   czas   wstrzymywała   oddech;   teraz   wreszcie   wypuściła   z   płuc 

powietrze i roześmiała się nerwowo. Jeffrey na pewno już śpi, ale liczy się 
to, że Michael pomyślał o dziecku. Co prawda nie pomyślał o tym, żeby jej 

background image

także powiedzieć „dobranoc” albo „śpij dobrze”. Ale może wiedział, że z 
dala od siebie żadne z nich nie będzie dobrze spało.

Przestań, kretynko! – skarciła się w duchu. Przez pięć lat dawała sobie 

radę bez Michaela, nie usychała za nim z tęsknoty. Ma zacząć wzdychać za 
nim teraz? Nie. Teraz pozamiata w kuchni, przygotuje się do jutrzejszych 
lekcji, potem weźmie prysznic i pójdzie spać.

Pozamiatała, przejrzała notatki, potem weszła na palcach do pokoju syna 

i   pocałowała   go   w   czubek   głowy.   Chłopiec   spał   kamiennym   snem, 
pochrapując cichutko i tuląc do siebie Marudka oraz Pimpusia. Po chwili 
udała się do własnej sypialni, rozebrała się i stanąwszy pod prysznicem, 
odkręciła kran z gorącą wodą.

Może zimny prysznic lepiej by jej zrobił, może ostudziłby emocje, które 

pocałunek   i   dotyk   Michaela   w   niej   wznieciły.   Ale   potrzebowała   ciepła; 
miała nadzieję, że gorący strumień zrelaksuje ją, uspokoi nerwy, ukoi serce. 
Czując,  jak piana spływa jej delikatnie po ramionach,  plecach, biodrach, 
przypomniała sobie ręce, które pieściły ją w podobny sposób.

Nie była już beztroską, lekkomyślną dziewczyną. Była mądrą, dojrzałą 

kobietą.   Pragnęła   Michaela,   ponieważ   od   dawna   nie   dotykał   jej   żaden 
mężczyzna. I ponieważ wiedziała, że jest cudownym kochankiem, czułym, a 
zarazem namiętnym, wrażliwym, a jednocześnie pełnym fantazji. Pragnęła 
go, chociaż złamał jej serce.

Więcej   jednak   tego   nie   zrobi.   Była   za   mądra,   aby   na   to   pozwolić. 

Zakręciła   kran   i   wyciągnęła   dłoń   po   ręcznik.   Jak   przystało   na   mądrą, 
dojrzałą   kobietę,   wzięła   się   w   garść.   Rozczesała   włosy,   wysuszyła   je,   z 
wieszaka na drzwiach zdjęła koszulę nocną i włożyła ją. Umyła zęby, wtarła 
w ręce krem, po czym wróciła do sypialni.

Zegar   na   stoliku   nocnym   wskazywał   wpół   do   jedenastej.   Zmęczona, 

weszła do łóżka, nastawiła budzik i zgasiła lampę.

Zapadł   mrok.   Przez   uchylone   okno   dolatywał   szelest   poruszanych 

wiatrem liści. A może to nie liście? Może to mieszkający na drzewie potwór 
budzi się do życia?

Zamknęła oczy i czekała, aż zmorzy ją sen. Po chwili zaczęła się wiercić 

z   boku   na   bok,   to   poprawiała   koszulę,   to   wygładzała   prześcieradło   – 
wszystko jej przeszkadzało.

W dodatku poduszka była twarda, grudkowata, jakby ją wypełniały setki 

małych kamyków. Erne potrząsnęła nią energicznie, nadając jej odpowiedni 

background image

kształt. O, znacznie lepiej! Moment później uniosła biodra i znów zaczęła 
poprawiać koszulę, która nie wiedzieć czemu ciągle podjeżdżała wyżej.

Jakby tego było mało, palce u nóg też miała zimne! Jęknęła cicho. Czuła, 

że   nie   zaśnie.   Poduszka   wcale   nie   była   za   twarda,   koszula   natomiast 
podjeżdżała jej każdej nocy i nigdy na to nie zwracała uwagi. Nie w tym 
rzecz. Po prostu tęskniła za Michaelem. Tęskniło jej ciało, tęskniło i serce.

Ale nawet gdyby chciała się z nim skontaktować, nie wiedziałaby, gdzie 

go szukać. Zdaje się, że zatrzymał się w jakimś hotelu... Tak powiedziała 
Claire, która tego dnia, kiedy pojawił się w miasteczku, przez kilka godzin 
opiekowała się Jeffreyem i Adamem. Na widok obcego mężczyzny przed 
domem   dziewczyna   zagnała   chłopców   do   środka.   Jednakże   na   wszelki 
wypadek   zapisała   nazwę   hotelu   –   w   notesie   leżącym   w   kuchni   przy 
telefonie. Po przyjściu do domu Erne wyrwała kartkę i wyrzuciła do śmieci.

Nie mogąc się powstrzymać, zwlokła się z łóżka i podreptała boso do 

kuchni.   Zapaliła   światło   i   aż   zmrużyła   oczy   przed   ostrym   blaskiem.   Po 
chwili przywykła do jasności. Chwyciła notes. Dobrze pamiętała: kartki z 
nazwą   hotelu   faktycznie   już  nie   było,  ale   pismo   Claire   odcisnęło   się   na 
czystej stronie.

Przechyliła notes do światła i bez trudu odcyfrowała słowa – „Holiday 

Inn”. Zdawała sobie sprawę, że to szaleństwo. Powinna wrócić do łóżka. 
Nawet   jeżeli   nie   zdoła   zasnąć,   powinna   spróbować   odpocząć. 
Lekkomyślność   i   pośpiech   nie   są   wskazane.   Jeżeli   na   gruzach   starego 
związku mają budować nowy, nie powinni się spieszyć. Należy uzbroić się 
w cierpliwość i powolutku zacząć poznawać się od nowa.

Udzielając   sobie   rozsądnych   rad,   sięgnęła   po   książkę   telefoniczną   i 

zaczęła   ją   nerwowo   wertować.   Nareszcie!   „Holiday   Inn”.   Cały   czas 
prowadziła z sobą rozmowę. Nie bądź głupia, Erne. Nie działaj pochopnie. 
Dobrze wiesz, że tylko wynikną z tego kłopoty. Wykręciła numer.

Odłóż   słuchawkę,   Erne!   Nie   spiesz   się.   Najpierw   lepiej   go   poznaj. 

Upewnij się, czy naprawdę tego chcesz.

Telefon odebrała recepcjonistka.
– Proszę mnie połączyć z pokojem Michaela Moliny.
Niemądra ty, niemądra! On wywróci twoje życie do góry nogami. Już 

raz   to  zrobił  i   zrobi   ponownie.  Ale   tym  razem  będzie   ci   trudniej.   Masz 
dziecko. Pomyśl o dziecku. Musisz być dzielna i silna, właśnie ze względu 
na Jeffreya.

background image

– Halo?
Głos,   który   tak   uporczywie   dźwięczał   jej   w   głowie,   nagle   zamilkł. 

Ujrzała przed oczami pustkę, którą po chwili zapełnił obraz Michaela.

– Przyjedź – szepnęła.

background image

Rozdział 13

Wcześniej mówiła, że nie chce się spieszyć, że lepiej, by poczekali, nie 

działali pochopnie, a teraz zmieniła zdanie. Czuł się jak nastolatek przed 
wielką   randką,   podniecony,   przejęty   i   zdenerwowany.   Czy   przypadkiem, 
zanim dotrze na miejsce, ona się nie rozmyśli?

Przyjedź, powiedziała. Tylko to jedno słowo.
Wiedział jednak, że Erne się nie rozmyśli. Z trudem się powstrzymywał, 

by   nie   gnać   na   złamanie   karku,   łamiąc  wszystkie  możliwe   przepisy   i 
przekraczając   wszystkie   dozwolone   prędkości.   Tu   nie   chodziło   o   seks, 
chodziło o zaufanie. Obiecał sobie, że nigdy więcej jej nie zawiedzie.

Nigdy, przenigdy.  Bez  względu  na  to,  co  się  stanie,  bez  względu  na 

przeszkody, jakie może napotkać po drodze, już nigdy więcej nie porzuci 
Erne. Gdyby ją zostawił, zniszczyłby sam siebie.

Nad   drzwiami   paliło   się   pojedyncze   światło   niczym   boja   świetlna 

wskazująca drogę. Zaparkował samochód na podjeździe przed domem, po 
czym zmuszając się do zachowania spokoju, wolnym krokiem skierował się 
w stronę wejścia. Kiedy doszedł do schodków, drzwi się otworzyły.

Stała w holu, ubrana w cienką, zwiewną koszulę nocną. Widział zarys jej 

długich nóg, szczupłej talii, jędrnych piersi. Oczy miała szeroko otwarte, 
jakby wystraszone. Pchnęła drzwi na oścież, zapraszając go do środka.

– Jesteś pewna? – spytał.
Słyszał   jej   przyśpieszony   oddech,   a   także   własny,   lekko   urywany. 

Słyszał bicie swojego serca. Podejrzewał, że gdyby się uważnie wsłuchał, 
usłyszałby też jej stukot.

Skinęła głową. Tak, była pewna.
To   mu   wystarczyło.   Zamknąwszy   nogą   drzwi,   wziął   Erne   na   ręce   i 

przywarł do niej ustami, ona zaś, nie przerywając pocałunku, objęła go za 
szyję. W całym domu było ciemno; paliło się jedynie przyćmione światełko 
w sypialni Jeffreya.

Zastanawiał się, czy powinni przymknąć drzwi. Nigdy nie kochał się z 

kobietą, która była matką.

Przemknęło mu przez myśl, że Erne sama by je zamknęła, gdyby uznała 

to za konieczne. Minąwszy pokój chłopca, skierował się do sypialni Erne.

background image

Podobnie jak w całym domu, tu też panował mrok. Po chwili dostrzegł 

czerwone, fosforyzujące wskazówki budzika oraz zarys mebli widoczny we 
wpadającym   przez   okno   srebrzystym   blasku   księżyca.   Kiedy   oczy 
przywykły mu do ciemności, przekonał się, że łóżko Erne wygląda podobnie 
jak jego łóżko w hotelu: pościel była pomięta, poduszka ciśnięta w róg.

Umieścił Erne na materacu i położył się obok niej. „Nie chcę, żebyśmy 

się spieszyli”, tak powiedziała kilka godzin temu w kuchni. A on z coraz 
większym trudem nad sobą panował. Chciał się spieszyć, chciał zerwać z 
niej koszulę, ujrzeć ją nagą. Jego marzenie się spełniło; po chwili oboje byli 
nadzy. W blasku księżyca widział jej szyję, ramiona; piersi miała pełniejsze 
niż pamiętał; pewnie z powodu dziecka.

– Michael... – szepnęła. Było to pierwsze słowo, jakie wypowiedziała, 

odkąd przekroczył próg jej domu.

Objął ją mocno. Czuł się jak w raju. Gładził jej ramiona, brzuch, nogi. 

Nie   mógł   wyjść   z   podziwu,   że   ma   tak   cudownie   miękkie   ciało.   Była 
szczupła, lecz jednocześnie ponętnie zaokrąglona. Odwróciła się do niego 
twarzą. Ujrzał w jej oczach nieme błaganie.

– Michael...
Wyruszył   z   hotelu   przygotowany.   Dziś   rano,   pomiędzy   obejrzeniem 

drugiego a trzeciego mieszkania, w przypływie optymizmu wstąpił do apteki 
i   kupił   paczuszkę   prezerwatyw.   Ściągając   spodnie,   wyjął   je   z   kieszeni   i 
położył na stoliku nocnym. Teraz sięgnął za siebie i rozerwał opakowanie.

Z początku ruchy mieli powolne, leniwe, potem coraz szybsze, coraz 

bardziej   gwałtowne.   Ich   miłość   była   jak   taniec,   namiętna   jak   tango, 
porywcza jak samba. Kiedy było po wszystkim, przez kilka minut leżeli bez 
słowa, spleceni w uścisku, każde z mocno bijącym sercem i przyśpieszonym 
oddechem. Ręce Erne błądziły po ciele Michaela; on natomiast się nie ruszał 
– był zbyt zmęczony i zbyt szczęśliwy, aby choćby drgnąć.

Wreszcie Erne przerwała ciszę.
– Michael...
Przestraszył się, że może sprawia jej ból.
– Wszystko w porządku? – spytał, podpierając się na łokciach.
Oczy jej lśniły.
– Chciałabym, żeby nam się udało – szepnęła ochryple.
– Uda się. Zobaczysz.
– Boję się.

background image

– Niepotrzebnie.
Skąd miał tę pewność? Przecież w gruncie rzeczy bardzo słabo się znali. 

Normalni ludzie rozmawiają, spotykają się, powoli budują swój związek. 
Natomiast   ich,   jego   i   Erne,   łączył   krótki,   szalony   romans   w   San   Pablo, 
potem   nastąpiło   rozstanie   –   pięcioletni   okres   cierpień,   smutku, 
zawiedzionych   nadziei   –   a   teraz   to:   jedna   wspólnie   spędzona   noc   w 
uroczym,   przytulnym   domku   na   przedmieściach.   W   pokoju   obok   spało 
dziecko. Ich syn.

Więc   skąd   miał   tę   pewność?  Dlaczego  czynił   obietnice?   I   dlaczego 

wierzył, że się spełnią? Dlatego, że na samą myśl o utracie Erne przejmował 
go ból wręcz nie do opisania.

– Zrobię wszystko, żeby nam się udało – przyrzekł.
Wyciągnął się na łóżku i ponownie wziął Erne w ramiona. Jej włosy 

pachniały lawendą, ciało zaś... ciało miało  lekko słonawy zapach piżma, 
zmysłowy zapach kobiety, który działał na niego podniecająco.

Mieli przed sobą całą noc. Nie zamierzał się spieszyć, już nigdy więcej. 

Jeżeli chciał, żeby im się udało, wiedział, że powinien postępować ostrożnie, 
delikatnie, powoli. Że musi być nie tylko partnerem i kochankiem Erne, lecz 
również dobrym ojcem dla ich dziecka.

Dwa dni później wprowadził się do domu na Cullen Drive.
Szukał jakiegoś mieszkania, ale Erne uznała, że to nie ma najmniejszego 

sensu. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. Ponieważ ona też tego chciała, 
zaproponowała,   żeby   z   nimi   zamieszkał   –   w   pokoju   gościnnym.   Więc 
wprowadził się dwa dni później. Nie była to żadna wielka przeprowadzka – 
miał tylko jedną walizkę, mały komputer i kilka skoroszytów z notatkami. 
Następnego dnia kupił faks. Widząc zdziwione spojrzenie Erne, wyjaśnił, że 
w ten sposób będzie mógł z Wilborough prowadzić swoje interesy.

Zdumiała   się,   jak   mało   rzeczy   Michael   potrzebuje:   trochę   ubrań, 

kosmetyków, komputer i to wszystko. Ale po zastanowieniu się doszła do 
wniosku, że rzeczy najbardziej potrzebnych nie mógł zapakować do walizki 
i przywieźć z sobą. Bo to, czego potrzebował – ciepło, rodzina – było tu, na 
miejscu.

– Wciąż czuję się przy Jeffreyu... bo ja wiem... lekko spięty – poskarżył 

się któregoś wieczoru, kiedy położyła dziecko spać i wyszła na taras, gdzie 
siedział, popijając lemoniadę.

– Musicie do siebie przywyknąć, a to wymaga czasu – powiedziała.

background image

Wieczór   był   ciepły,   w   powietrzu   unosił   się   zapach   lata.   Liście   w 

soczystym odcieniu zieleni coraz gęstszą pierzyną okrywały gałęzie drzew. 
Za kilka tygodni skończy się rok szkolny i zaczną letnie wakacje. Przyszło 
jej do głowy, że może w tym roku, kiedy Michael dokładał się finansowo do 
ich codziennego życia, nie będzie musiała udzielać latem korepetycji. Może 
wystarczy, jak poprowadzi jeden z letnich kursów organizowanych przez 
szkołę.

Niepokoiło ją to, że staje się coraz bardziej zależna od niego – finansowo 

i   psychicznie.   Dał   jej   zaliczkę   na   dom,   dokładał   się   do   życia,   po   raz 
pierwszy   w   życiu   miała   z   kim   rozmawiać   po   powrocie   do   domu,   a 
wieczorem   do   kogo   się   przytulić.   Zanim   pojawił   się   w   Wilborough,   jej 
największym   zmartwieniem   były   finanse;   teraz   nie   musiała   się   o   nie 
troszczyć, ale nie to było najważniejsze. I nawet nie wspaniały seks, który 
zajmował ich całymi wieczorami.

Najważniejsze były rozmowy. Uwielbiała rozmawiać z Michaelem. Nie 

zdawała   sobie   wcześniej   sprawy,   jak   bardzo   brakowało   jej   towarzystwa 
osoby   dorosłej.   Cały   jej   świat   nadal   obracał   się   wokół   Jeffreya   – 
wychowywanie syna dawało jej mnóstwo radości i satysfakcji – ale po jego 
długich,   zawiłych   opisach   kraks   samochodowych,   jakie   inscenizowali   w 
przedszkolu, po opisach „ohydztw”, jakie Adam jadał na drugie śniadanie 
oraz po wywodach na temat znaczenia dla świata i ludzkości drużyny Red 
Soxów, miło było usiąść później z Michaelem, nalać sobie kieliszek wina 
lub szklankę soku, zrelaksować się, porozmawiać o wydarzeniach w kraju, o 
jakimś   uczniu,   który   opuścił   się   w   nauce,   o   najnowszych   pomysłach 
dyrektora szkoły.

Albo o pracy Michaela, Niewiele o niej mówił, ale to, co zdołała z niego 

wyciągnąć,   ogromnie   ją   fascynowało.   Przygotowywał   strategię   dla 
kalifornijskiej firmy, która chciała wprowadzić kilka produktów na rynki 
środkowo – i południowoamerykańskie. W napisanym przez siebie raporcie 
Michael podawał wskazówki i uwagi: które rynki wydają mu się najbardziej 
rozwojowe, a które lepiej omijać z daleka, z kim należy rozmawiać w tej 
sprawie   i   w   jaki   sposób,   że   warto   zwrócić   się   o   pomoc   do   placówek 
amerykańskich w danych krajach. I tak dalej, i tak dalej.

– Tu chodzi o wielkie pieniądze – wyjaśnił. – Moja praca między innymi 

polega na tym,  żeby te pieniądze trafiły we właściwe  ręce, żeby się nie 
zmarnowały.

background image

To było niesamowite – rozmawiać z dorosłym o dorosłych sprawach! 

Niesamowite   i   podniecające.   Erne   czuła   się   tak,   jakby   w   jej   głowie 
otworzyły się drzwi do pokoju, który od pięciu lat pozostawał zamknięty. 
Do pokoju, w którym od pięciu lat panował mrok i zaduch. Michael wdarł 
się   tam   siłą,   pchnął   drzwi   na   oścież,   otworzył   okna,   wpuścił   do   środka 
powiew świeżego powietrza.

O ile jednak „dorosłe” rozmowy ją cieszyły, o tyle „dziecięce” rozmowy, 

jakie Michael zmuszony był od czasu do czasu prowadzić z Jeffreyem... no, 
może go nie męczyły, ale na pewno nie były dla niego w żaden sposób 
stymulujące.

– Chce mówić tylko i wyłącznie o baseballu. Mam wrażenie, jakbym 

nieopatrznie uchylił wrota i wypuścił jakiegoś groźnego potwora...

Siedzieli na tarasie za domem. Erne roześmiała się wesoło i oparła bose 

stopy o drewnianą ławę.

–   Kiedyś   przyjaźnił   się   z   niewidzialnym   potworem   zamieszkującym 

tamto   drzewo.   –   Wskazała   ręką   na   jabłoń.   –   Ale   teraz   faktycznie   żyje 
wyłącznie baseballem.

–   To   przeze   mnie,   prawda?   Jak   myślisz,   czy   gdybym   wyjechał, 

zmieniłby zainteresowania?

Zerknęła na niego spod oka. Czy naprawdę chciał wyjechać? Czy uważał 

obsesję Jeffreya na punkcie baseballu za coś nienormalnego?

– , Nie przejmuj się, to minie. Zdarza się, że dzieci przez tydzień za 

czymś szaleją, a potem całkiem o tym zapominają.

Przejechał palcem po lekko oszronionej szklance, kreśląc na niej wzory.
– Chciałbym porozmawiać z nim o innych rzeczach, lepiej go poznać, 

ale wydaje mi się, że cały czas stoimy w miejscu. Może... – Przyjrzał się jej 
badawczo. – Może gdybym mu powiedział, że jestem jego ojcem...

– Nie – zaprotestowała.
Zmarszczył czoło.
– Nie rozumiem, dlaczego jesteś temu tak bardzo przeciwna. Przecież on 

stale mnie tu widzi; widzi mnie rano przy śniadaniu, widzi wieczorem przy 
kolacji, wie, że trzymam rzeczy w pokoju gościnnym. Pewnie domyśla się, 
że spędzam tu również noce.

– Tak, ale nie wie, że śpisz w jednym łóżku z jego mamusią – odparła.
Westchnęła   głęboko.   Uważała,   że   jest   stanowczo   za   wcześnie,   aby 

informować o wszystkim Jeffreya. Nie wiedziała, dlaczego tak uważa, po 

background image

prostu czuła to intuicyjnie.

Na pewno nie chodziło o brak zaufania do Michaela – bo chyba już mu 

ufała. Tak, zdecydowanie mu ufała. W innym wypadku nie pozwoliłaby, mu 
zamieszkać z sobą i Jeffreyem pod jednym dachem.

Ufała mu,  ponieważ okazał się tego godzien, ponieważ wniósł do jej 

życia tyle uśmiechu i radości, ponieważ nie miała powodu mu nie ufać. A 
jeżeli znów złamie jej serce? Trudno. Gotowa była zaryzykować. Jednak 
serca Jeffreya nie zamierzała narażać na smutek i rozczarowanie.

–   Proszę   cię,   Michael,   poczekajmy   jeszcze   trochę.   –   Upiła   łyk 

lemoniady. – Nie spieszmy się. Wszystko w swoim czasie...

– Martwisz się o niego? I dlatego boisz się wyznać mu prawdę?
Był to strzał w dziesiątkę. Chcąc zyskać chwilę do namysłu, Erne znów 

podniosła szklankę do ust.

– Martwię się o nas wszystkich – powiedziała w końcu. – Pięć lat temu 

przeżyłeś koszmar...

Przypomniała sobie szramę na jego ramieniu. Kiedy kochali się po raz 

pierwszy,   wyczuła   ją   po   ciemku   palcami.   Nazajutrz   rano   zobaczyła   ją. 
Blizna   nie   była   wielka   ani   obrzydliwa,   po   prostu   była   –   trwały   ślad, 
pamiątka   po   krwawym,   brutalnym   epizodzie,   który   rozdzielił   ją   z 
Michaelem, a jego zniszczył psychicznie.

–   Myślisz,   że   coś   takiego   się   powtórzy?   –   spytał.   –   Myślisz,   że 

sprowadzam na siebie i innych nieszczęścia?

–   Nie   wiem,   czy   sprowadzasz.   Wtedy   dokonałeś   wyboru.   Nie   byłeś 

niewinną ofiarą przypadkowej strzelaniny. Dokonałeś świadomego wyboru, 
ruszyłeś na poszukiwanie bandyty. To, co się stało, było wynikiem twojej 
decyzji.

– Teraz dokonuję całkiem innego wyboru.
Westchnęła zrezygnowana.
–   Wiem.   I   jeżeli   okaże   się,   że   słusznego,   powiemy   o   wszystkim 

Jeffreyowi. Ale błagam cię, daj mi jeszcze trochę czasu.

– Dobrze – zgodził się.
Wiedziała, że ustępuje niechętnie, z szacunku dla niej... lub z niechęci do 

kłótni. Tak czy owak, obiecał zaczekać, aż ona będzie gotowa. Okrążył stół, 
stanął za krzesłem Erne i położył ręce na jej ramionach.

– Powiedz mi, o czym mam z nim rozmawiać? – spytał, rozmasowując 

jej spięte mięśnie. – Co go interesuje? O czym...

background image

– O baseballu. Jeffrey będzie zachwycony.
–   O   baseballu!   –   Michael   prychnął   zniecierpliwiony.   –   Ale   o   czym 

jeszcze? O czym rozmawia z tobą?

Pochyliła głowę, nadstawiając do masażu kark.
– O różnych rzeczach, takich, o których z tobą by nie mógł. – Czując, jak 

jej   ciało   ogarnia   cudowna   błogość,   z   trudem   koncentrowała   się   na 
rozmowie.

– Na przykład?
– Na przykład o tym, czego się boi. Albo o koledze z przedszkola; który 

mu dokucza.

– Dlaczego ze mną by nie mógł?
– Bo prawie cię nie zna. Poza tym jesteś mężczyzną. Jeffrey patrzy w 

ciebie jak w obrazek. Przecież nie powie ci, że boi się burzy.

– Naprawdę boi się burzy?
–   Tak.   Ale   nie   mów   mu,   że   ci   o   tym   wspomniałam.   Mocnymi, 

wprawnymi ruchami usuwał z niej napięcie.

– Jak byłem mały, też się bałem piorunów.
– Serio?
– Poskarżyłem się ojcu.
– I co on na to?
Ręce masujące  jej szyję na moment  znieruchomiały, a głos Michaela 

zabrzmiał dziwnie, jakoś obco, chłodno.

–   Powiedział   mi,   że   jestem   dużym   chłopcem,   więc   powinienem 

zachowywać   się   jak   duży   chłopiec.   Że   tylko   maluchy   boją   się   burzy   z 
piorunami. – Teraz masował delikatniej, jakby wspomnienie z dzieciństwa 
absorbowało jego uwagę. – Ja bym nigdy tak z własnym synem nie postąpił.

– Ale on tego nie wie. Za słabo cię zna, żeby opowiadać ci o własnych 

Jękach.

– I o to mi chodzi. Co mam zrobić, żeby wzbudzić jego zaufanie?
–   Uzbroić   się   w   cierpliwość   –   odparła,   po   czym   wstała   z   krzesła   i 

odwróciła się do niego twarzą. – Chcesz zbyt wiele, Michael.

– To prawda – przyznał, przytulając ją do siebie. – Chcę dużo, bardzo 

dużo – szepnął jej do ucha.

W sobotę i niedzielę mieli przedsmak lata – zrobiło się duszno i gorąco, 

powietrze było ciężkie, niebo zasnuwały gęste, skłębione chmury. Michael 
spędził oba dni z Erne i Jeffreyem; z zazdrością obserwował ich swobodny 

background image

sposób  bycia, rozmowy, śmiech.  Oczywiście Erne miała  całkowitą rację; 
nawiązanie prawdziwej bliskości z chłopcem wymaga czasu, tym bardziej że 
on tak mało wie o dzieciach.

Ale chce się wszystkiego nauczyć.
W   sobotę   rano   wybrali   się   razem   do   supermarketu.   Erne   ostrzegła 

Michaela, że to nie będzie miła wycieczka, więc może lepiej, aby został w 
domu, lecz on – w ramach uczenia się wszystkiego o dzieciach – postanowił 
im towarzyszyć. Nauczył się jednego: że ulubioną rozrywką Jeffreya jest 
bieganie po zatłoczonych przejściach, ściąganie z półek różnych ciastek oraz 
batonów i wrzucanie ich do wózka. Co Jeffrey wrzucił, Erne najspokojniej w 
świecie wyjmowała i odstawiała z powrotem na miejsce.

– Dlaczego nie posadzisz go w wózku? – spytał Michael, widząc, że inni 

rodzice wożą swoje pociechy.

– Bo tego nienawidzi. Zresztą jest za duży i nie jest mu wygodnie.
– Nie powinien tak biegać. Albo sobie, albo komuś zrobi krzywdę.
Posłała mu zirytowane spojrzenie.
– Dzięki za dobrą radę – warknęła. – Może byś go złapał i potrzymał za 

rękę, a ja w tym czasie dokończę zakupy?

Michael znalazł chłopca w dziale garmażeryjnym. Na końcu przejścia, 

pod ścianą, stał zbiornik z wodą; po dnie chodziły żywe homary.

–   Spójrz,   Jeffrey.   –   Uznał,   że   ohydne   niebieskawe   stwory   powinny 

zainteresować chłopca. – Zobacz, ile tu homarów.

Homary bynajmniej Jeffreya nie zaciekawiły.
– Wolę zobaczyć mecz Red Soxów.
– Mecz? Przecież jesteśmy w supermarkecie.
– Chcę jechać do Fenway Park.
Na   szczęście   Erne   szybko   się   uporała   z   resztą   zakupów,   chociaż 

wszystko razem zajęło im ponad godzinę.

– Sobota to najgorszy dzień – powiedziała, kiedy czekali w przeraźliwie 

długiej   kolejce   do   kasy.   –   Wszyscy,   którzy   pracują   w   ciągu   tygodnia, 
zakupy robią w sobotę.

Michael skinął głową. W sklepie byli nie tylko ci, którzy pracowali w 

ciągu  tygodnia,  były  również  ich rozkapryszone  maleństwa.  Przypomniał 
sobie   swoje   zaskoczenie,   kiedy  po  raz  pierwszy   poszedł  z  Erne  odebrać 
Jeffreya   ze   „Słonecznego   Brzegu”.   Dlaczego   dzieci   zawsze   robią   tyle 
hałasu? Dlaczego krzyczą, piszczą, wydzierają się, kiedy to samo można 

background image

powiedzieć normalnym głosem, a skutek na pewno byłby lepszy? Gdy on 
był mały, dzieci nie wrzeszczały. Może dlatego, że grały w baseball i w 
koszykówkę, a te gry nie wymagały zdzierania strun głosowych. Nastolatki 
też  nie  krzyczały, wolały  mówić  cicho, nie  rzucać  się starszym w oczy, 
zwłaszcza   wtedy,   gdy   na   drugim   końcu   boiska   popalały   papierosy. 
Natomiast starsza młodzież... No cóż, silniki ich samochodów były sporo 
głośniejsze od nich samych.

Pragnął nawiązać serdeczny kontakt z Jeffreyem. Pragnął też nauczyć 

chłopca mówić ciszej, a gdyby mu się nie udało, to nauczyć się ignorować 
decybele.   Spoglądając   na   Erne,   która   zgrabnie   lawirowała   wózkiem   po 
zatłoczonym parkingu, a jednocześnie bacznie śledziła każdy ruch dziecka, 
Michael   zrozumiał,   że   czeka   go   jeszcze   długa   droga,   zanim   zdobędzie 
ojcowskie   szlify.   Może   Erne   ma   rację,   twierdząc,   że   lepiej   na   razie   nie 
zdradzać Jeffreyowi prawdy – nie dlatego, broń Boże, aby on, Michael, miał 
zamiar   porzucić   ją   i   malca;   po   prostu   może   chłopcu   łatwiej   będzie 
zaakceptować go jako ojca, kiedy on sam bardziej wczuje się w rolę.

Po południu poszli na film, który wyświetlano w miejskiej bibliotece, a 

wieczorem na pizzę do restauracji, w której był specjalnie wydzielony kąt z 
różnymi atrakcjami dla dzieci. Pizza okazała się marna, a hałas był nie do 
wytrzymania.   W   pewnym   momencie   przyszło   Michaelowi   na   myśl,   że 
chyba Erne wszystko tak zaplanowała, by w dniu dzisiejszym ogłuchł.

Dzielnie robił dobrą minę do złej gry. Uśmiechał się, jadł to, co miał na 

talerzu i obserwował Jeffreya, który szalał  w labiryncie tub, zjeżdżalni i 
drabinek. W głębi duszy zaś wzdychał do buteleczki z aspiryną stojącej w 
łazience na półce z kosmetykami; wyobraził sobie, jak łyka dwie tabletki, 
nie,   lepiej   cztery,   a   może   nawet   i   dziesięć,   w   każdym   razie   tyle,   by 
uśmierzyć potworny ból głowy.

–   Czy   to   jakiś   sprawdzian?   Próba?   –   spytał,   przekrzykując   wrzaski 

dzieci.

– Próba? – Erne podniosła do ust kawałek mozzarelli. – Nie rozumiem...
– Próba ogniowa. Wrzucenie na głęboką wodę. Najpierw ciągniesz mnie 

po zakupy do supermarketu, potem każesz mi oglądać „Mary Poppins”, a 
teraz to: ohydna pizza i wrzaski, od których głowa puchnie. Więc pytam, czy 
to próba? Sprawdzian, czy wytrzymam?

Uśmiechnęła się niepewnie.
– Tak wygląda życie z Jeffreyem – odparła cicho, lecz mimo to słyszał ją 

background image

doskonale. – A co? Sądzisz, że nie wytrzymasz?

– Ten hałas mnie dobija.
Trochę się odprężyła.
– Tak, dzieci potrafią być głośne. – Sięgnąwszy nad stołem, poklepała 

Michaela po dłoni. – Pamiętaj, nic się nie dzieje od razu. Do wszystkiego 
natomiast   można   przywyknąć,   jeżeli   oczywiście   się   chce.   A   jak   nie...   – 
cofnęła rękę zaledwie o centymetr czy dwa, lecz miała wrażenie, jakby ją i 
Michaela   rozdzieliła   wielka   przepaść   –   a   jak   się   nie   chce,   to   się   nie 
przywyknie, choćby nie wiem co.

– Chcę, naprawdę chcę – zapewnił ją, próbując jednocześnie przekonać o 

tym samego siebie. Przecież chciał być z nią i Jeffreyem. – Może gdybym 
mógł pobyć z nim sam na sam, z dala od takich miejsc... – Wskazał głową 
wydzielony kąt w rogu sali, gdzie rozbawione dzieci skakały, huśtały się – i 
wisiały   do   góry   nogami.   –   Wciąż   rozmawia   ze   mną   o   baseballu.   Może 
mógłbym go zabrać na mecz?

Erne przyjrzała mu się zaintrygowana. W jej oczach kryło się jednak 

wahanie.

– Ty i on, we dwóch, tak?
– Zgadza się. Żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków.
–   Tylko   sami   rozwrzeszczani   dorośli   –   zażartowała.   Nie   była 

przekonana, czy Michael sobie poradzi. W końcu wzruszyła ramionami. – W 
porządku. Jak chcesz.

Kupił dwa bilety  na środowy mecz  Red Soxów. Jeden dla siebie, drugi 

dla syna. Wcześniej spytał Erne, czy nie miałaby ochoty się z nimi wybrać, 
ale podziękowała.

– Po pierwsze, jest strasznie gorąco...
Faktycznie, fala upałów, jaka nawiedziła północny zachód, sprawiała, że 

pogoda bardziej przypominała sierpniową niż majową.

– Po drugie, nie jestem zagorzałą wielbicielką baseballu. A po trzecie, 

przekonaj się, jak sobie radzicie we dwóch.

Bardzo   się   tego   bał.   O   czym,   poza   baseballem,   ma   z   Jeffreyem 

rozmawiać? Czy będzie musiał słuchać jednego z tych nie kończących się 
monologów   chłopca   o   najnowszym   karambolu   samochodowym,   jaki 
spowodował z kolegami w przedszkolu? A co będzie, jeżeli mały zacznie 
płakać? Jeżeli zacznie wołać mamę?

Erne najwyraźniej ufała mu na tyle, że nie bała się puścić z nim dziecka. 

background image

A może ufała Jeffreyowi, może wiedziała, że chłopiec będzie grzeczny. Tak 
czy owak, Michael był jej wdzięczny, co nie zmieniało faktu, że przez całą 
środę chodził zdenerwowany, niepewny, jak sobie poradzi wieczorem.

Erne   wydawała   się   zupełnie   spokojna,   kiedy   o   piątej   po   południu 

wyprawiła   ich   w   drogę.   Wręczywszy   Michaelowi   mapę   oraz   ręcznie 
napisane wskazówki, którędy najlepiej dojechać do Fenway Park, życzyła 
im pasjonującego meczu i nie czekając, aż Michael wycofa auto z podjazdu, 
raźnym   krokiem   ruszyła   w   stronę   drzwi.   Pewnie,   przemknęło   mu   przez 
myśl, zaciera ręce z uciechy, że w domu wreszcie panuje cisza, że w ciszy i 
spokoju   zje   kolację,   potem   wyciągnie   się   z   książką   albo   obejrzy   coś   w 
telewizji i ani razu nie pomyśli o nim.

No   trudno.   Sam   tego   chciałeś,   stary.   Gdybyś   wykazał   trochę   więcej 

cierpliwości...   Zerknął   przez   ramię   na   chłopca,   który   siedział   zapięty   w 
foteliku; na głowie miał czapkę z nazwą Red Soxów, w ręce zaś ściskał 
nową rękawicę baseballową.

– Zobaczymy Mo Vaughna?
– Może – odparł Michael.
Któż to, u licha, mógł wiedzieć? Może zobaczą, a może nie. Ze względu 

na   chłopca   miał   nadzieję,   że   zobaczą.   Przez   moment   nerwowo   się 
zastanawiał, o co małego spytać.

– Lubisz hot dogi?
– Nie.
Świetnie. W takim razić co ma mu kupić do jedzenia?
– Nie jest ci za ciepło?
Mimo dusznej, parnej pogody, Erne nalegała, by Jeffrey włożył długie 

spodnie. Podejrzewała, że po zachodzie słońca może zrobić się chłodno.

– Nie.
– Wrócimy późno, później, niż zwykle chodzisz spać – ciągnął Michael. 

– Pewnie będziesz śpiący, nie?

– Nie.
– Hm... – Wreszcie Michael się poddał. – To co, myślisz, że zobaczymy 

Mo Vaughna?

To wystarczyło. Chłopiec otworzył usta i nie zamknął ich, dopóki nie 

dojechali na miejsce. Przez całą drogę trajkotał, to o Mo Vaughnie, to o 
drużynie Red Soxów, to o jakiejś klątwie banana, o której Michael w życiu 
nie słyszał.

background image

Stadion był w miarę pełen, choć nie tak jak w weekendy. Michaelowi 

całkiem to odpowiadało. Wolał, żeby Jeffrey nie siedział otoczony przez 
zapalonych kibiców, którzy popijają piwo i wydzierają się wniebogłosy.

Od przechodzącego obok sprzedawcy kupił pudełko popcornu i butelkę 

wody dla chłopca. Jeffrey szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w jasno 
oświetlone boisko.

–   Który   z   nich   to   Mo   Vaughn?   Jak   myślisz,   Michael,   czy   któryś   z 

zawodników odbije piłkę w naszą stronę? Mógłbym ją wtedy złapać. Po to 
wziąłem rękawicę.

Michael   oparł   się   wygodnie   i   nastawił   psychicznie   na   długi   wieczór. 

Jeffrey trajkotał bez ustanku. Od czasu do czasu Michael odpowiadał na 
pytania dotyczące tego, co się dzieje na boisku, głównie jednak oddawał się 
rozważaniom na temat ojcostwa. Od początku wiedział, że to nie jest prosta 
sprawa, lecz sądził – nie mając w tej dziedzinie żadnego doświadczenia – że 
kiedy człowiek zostaje ojcem, poniekąd automatycznie nabywa niezbędnych 
umiejętności. Nie przyszło mu do głowy, że te umiejętności trzeba żmudnie 
w sobie rozwijać, że bycie ojcem wymaga ogromnego wysiłku.

Naturalnie, zanim odnalazł Erne, to były tylko hipotetyczne rozważania.
Jeffrey   jednak   nie   był   hipotetycznym   stworzeniem.   Był   żywą   istotą, 

osobą z krwi i kości, czującą, mówiącą, wiercącą się na sąsiednim krześle, 
pachnącą popcornem, mającą palce lepkie od lodów, rozgrzaną, spoconą, 
przejętą   tym,   co   się   dzieje   na   boisku.   Kiedy   raz   na   jakiś   czas   Michael 
przerywał rozmyślania nad istotą ojcostwa i patrzył na Jeffreya, ogarniała go 
duma, tak, duma, że w jakimś stopniu przyczynił się do stworzenia tego 
cudownego   chłopca.   Chłopca   wesołego,   piekielnie   hałaśliwego,   o   wręcz 
niespożytej energii.

– Jak się nazywa ten zawodnik? A tamten? O, i jeszcze ten? – Jeffrey 

wskazywał   palcem   to   tu,   to   tam;   wszystko   go   interesowało.   –   Który   to 
miotacz? Jak będę duży, chcę być miotaczem.

Mecz wygrała drużyna Red Soxów. Opuszczając stadion, chłopiec niósł 

proporczyk, pudełko z resztką popcornu, butelkę po wodzie, pamiątkowy 
program oraz swoją rękawicę. Chociaż minęła już dziesiąta, nie chciało mu 
się   spać,   przeciwnie,   był   ożywiony,   podniecony   meczem.   W   powietrzu 
unosił się smród spalin, woń miejskiego brudu oraz zapach nadciągającego 
deszczu.

– Było super! – wołał, podskakując radośnie, bo najwyraźniej wciąż miał 

background image

zbyt   wiele   energii,   by   iść   spokojnym   krokiem.   –   Naprawdę   bomba.   A 
najbardziej mi się podobało, kiedy taki jeden wszedł ślizgiem na drugą bazę. 
Ja też chcę wchodzić takim ślizgiem. Nauczysz mnie, Michael?

– Kiedy będziesz trochę starszy – obiecał mężczyzna.
W   przeciwieństwie   do   chłopca   był   zmęczony.   Żałował,   że   od   domu 

dzieli go pół godziny jazdy. Nie, nie bał się, że zaśnie za kierownicą, po 
prostu wiedział, że przez całą drogę małemu buzia się nie zamknie, a nie 
miał ochoty słuchać nieustającej paplaniny. Doszedł do wniosku, że można 
być dumnym ze swojego dziecka, a jednocześnie chcieć od niego chwilę 
odpocząć.

Zanim   włożył   kluczyk   do   drzwi   samochodu,   powietrze   przecięła 

błyskawica.   Słysząc   odgłos   grzmotu,   Jeffrey,   który   akurat   z   przejęciem 
perorował o ślizgach, dosłownie zamarł bez ruchu.

– Do samochodu! – polecił Michael.
Kiedy   otworzył   drzwi,   pierwsze   wielkie   krople   deszczu   spadły   na 

ziemię. Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko wskoczył do 
środka. Michael pomógł mu zapiąć się w foteliku, po czym obiegł samochód 
i usiadł za kierownicą. Chwilę później lunął gwałtowny deszcz.

– O rany! Ale nam się udało!
Wycieraczki ledwo radziły sobie ze strugami wody.
Jeffrey milczał jak zaklęty. Michael włączył silnik oraz reflektory. Jasny 

snop światła przeciął strugi deszczu, które w blasku reflektorów wyglądały 
jak zwisające z nieba grube, srebrzyste nici. Michael jechał przez zatłoczony 
parking,   kierując   się   w   stronę   ulicy,   kiedy   niebo   rozdarła   następna 
błyskawica. Po niej nastąpił kolejny łoskot piorunu.

– Całe szczęście, że nie zaczęło padać w trakcie meczu – powiedział 

Michael, przełączając wycieraczki na najszybsze obroty. – Ogłoszono by 
przerwę w grze. Wiesz, co to znaczy, prawda?

Na tylnym siedzeniu panowała grobowa cisza. Przystając na czerwonym 

świetle, Michael obejrzał się przez ramię.

Chłopiec   znów   miał   wielkie   oczy,   ale   tym  razem  nie   lśniły   z 

podniecenia; wyzierał z nich paniczny strach. Nagle Michael przypomniał 
sobie, co mu mówiła Erne: że mały boi się burzy z piorunami.

– Kiedy byłem w twoim wieku, potwornie się bałem błyskawic...
Jeffrey nie odezwał się.
–  Ile  sił   w   nogach   pędziłem  do   sypialni,   którą   dzieliłem  z  bratem,   i 

background image

chowałem się pod kołdrę.

Słychać było tylko szum silnika i stukot wycieraczek.
– Nie chciałem wyjść, dopóki burza się nie skończy. Wreszcie z tylnego 

siedzenia rozległ się cichutki głosik:

– Czy twój brat też się bał?
Michael   poczuł   bolesne   kłucie,   jakby   ktoś   wbił   mu   w   serce   ostry, 

rozgrzany do czerwoności szpikulec.

– Nie, mój brat się nie bał. On w ogóle nie znał uczucia strachu, a to źle. 

Czasem należy się bać. Czasem dobrze jest, jak się człowiek boi.

– I dobrze się bać błyskawic? – spytał chłopiec.
Michael musiał wytężać słuch, albowiem deszcz dudniący o dach wozu 

prawie całkiem zagłuszał słowa przerażonego dziecka.

– Lepiej się bać błyskawic, niż nie bać się niczego – odparł.
– No właśnie – szepnął Jeffrey.
Na następnych światłach Michael ponownie się odwrócił; odetchnął z 

ulgą, widząc, że przerażenie zniknęło z roziskrzonych oczu chłopca. Kilka 
minut później, kiedy znów zerknął przez ramię, zobaczył, że Jeffrey śpi.

Ani mecz, ani godziny rozmów o baseballu nie dokonały tego, co jedna 

burza z piorunami. Michael uświadomił sobie, że dzięki błyskawicom udało 
mu   się   osiągnąć   cel,   do   którego   dążył   od   dłuższego   czasu:   zbliżyć   do 
chłopca, nawiązać z nim prawdziwą więź.

Na  tym  polega  bycie  ojcem –  na wytłumaczeniu  dziecku,  że  czasem 

wolno się bać.

background image

Rozdział 14

– Max Gallard jest w mieście – rzucił od niechcenia.
Powiedział to  tak spokojnie,  że  Erne  nie  była pewna,  czy  go  dobrze 

usłyszała. Siedział pochylony nad stołem w jadalni, pracowicie pomagając 
Jeffreyowi   ułożyć   układankę   z   siedemdziesięciu   pięciu   kawałków. 
Właściwie to Jeffrey tworzył obrazek, a rola Michaela ograniczała się do 
podawania mu kolejnych kawałków.

Z obrazka na firmowym opakowaniu wynikało, że gotowa układanka 

będzie   przedstawiała   dwa   dinozaury   pijące   wodę   ze   stawu   malowniczo 
położonego   wśród   palm   i   paproci.   Ale   gotowa   układanka   jeszcze   nie 
istniała; na razie w jednym rogu widać było fragment nogi, w innym długą 
wygiętą   szyję,   z   brzegu   jaskrawozielony   liść   palmy,   a   pośrodku   lśniący 
drewniany blat stołu.

Erne, która przed chwilą skończyła sprawdzać klasówki z matematyki, 

stała w drzwiach kuchni. Była wdzięczna Michaelowi, że zajął się po kolacji 
Jeffreyem, dając jej czas na pracę. Bez jego pomocy musiałaby sama przez 
godzinę  czy  dwie bawić się  z synkiem,  potem umyć  go, położyć spać  i 
dopiero   wtedy   –   będąc   zmęczona   i   marząc   o   odpoczynku   –   zasiąść   do 
klasówek.

A tak klasówki miała już sprawdzone i mogła wyręczyć Michaela przy 

dziecku. Właśnie szła w ich stronę, kiedy Michael przekazał jej wiadomość 
o Gallardzie.

– Max Galiard?
– Tak. Jest w Bostonie.
Wzięła głęboki oddech. Na miłość  boską, czego tu szuka  ten duch z 

przeszłości,   facet,   który   dawno   temu   sprowadził   na   nią   i   Michaela   tyle 
smutku oraz cierpień? I skąd Michael wie o jego obecności w Bostonie? Co 
go Galiard w ogóle obchodzi?

Jej własne wspomnienia o Gallardzie były zdumiewająco żywe. Mimo że 

widzieli   się   zaledwie   raz,   w   dodatku   pięć   lat   temu,   przypuszczalnie 
rozpoznałaby   go,  gdyby   minęli   się  na  ruchliwej  ulicy.  Bardzo  dokładnie 
pamiętała niedzielne popołudnie, kiedy Michael przedstawił ich sobie. Max 
Galiard   siedział   przy   stoliku   w   kawiarence   na   rynku,   popijając   piwo; 

background image

sprawiał   wrażenie   człowieka   silnego,   upartego,   niebezpiecznego. 
Oczywiście wtedy nic o nim nie wiedziała, dopiero później okazało się, że 
niewiele się pomyliła.

Jego   przyjazd   do   Bostonu   i   fakt,   że   nie   jest   to   dla   Michaela 

niespodzianką, zdenerwowały ją. Oparła dłonie o framugę drzwi, starając się 
opanować; nie mogła sobie pozwolić na to, aby w obecności Jeffreya wpaść 
z krzykiem do jadalni i zażądać od Michaela wyjaśnień. Wszystko się w niej 
kotłowało, ale trzymała nerwy na wodzy. Miała nadzieję, że wzmianka o 
Gallardzie nic nie znaczy; że Michael wspomniał o nim bez powodu, ot tak, 
żeby pokazać, jaki ten świat jest mały.

– Chciałby się z tobą zobaczyć – dodał po chwili, brutalnie burząc jej 

nadzieję, że pobyt w Bostonie jego dawnego „asystenta” nic nie znaczy.

Tak   dobrze   nam   się   wszystko   układało,   pomyślała   smętnie.   Odkąd 

Michael   wprowadził   się   do   niej,   minęły   zaledwie   trzy   tygodnie,   a   ona 
prawie już nie pamiętała, jak to było, kiedy mieszkała sama z dzieckiem. 
Michael po prostu idealnie wpasował się w jej świat. Dzięki niemu życie 
miało bardziej intensywne barwy. Wspierał ją, gdy potrzebowała wsparcia, 
zostawiał samą, kiedy chciała być sama, i kochał ją, kochał tak mocno, że 
uwierzyła w prawdziwość jego uczuć. Wątpliwości, które ją trapiły, topniały 
niczym kra, na którą padają gorące promienie słońca. Wreszcie zniknęły. A 
ona z radością  przyznała Michaelowi  rację, że ich wznowiony po latach 
związek istotnie ma szansę powodzenia.

Michael poczynił też znaczne postępy z Jeffreyem. Już nie był tak spięty 

przy chłopcu, nie oczekiwał natychmiastowych rezultatów ani zmian w jego 
zachowaniu; wiedział, że wszystko trwa, że dzieje się stopniowo. W dodatku 
poszerzał się zakres spraw, na temat których rozmawiali  – tylko połowa 
dotyczyła baseballu. Erne powoli zaczęła się przyzwyczajać do myśli, że 
kiedyś, w niezbyt odległej przyszłości, ona i Michael pobiorą się i wspólnie 
poinformują Jeffreya, że Michael jest jego ojcem.

Przyszłość zapowiadała się wspaniale... nagle jednak ten piękny obraz 

zburzyło pojawienie się w Bostonie Maxa Gallarda. Gallard był jak mroczne 
przypomnienie najbardziej ponurej przeszłości, jak wściekły pies, który po 
zapachu odnajduje swą ofiarę i rzuca się za nią w pogoń, obnażając kły...

– Brakuje mi głowy – oznajmił Jeffrey, odsuwając rękę Michaela, która 

zasłaniała mu leżące na stole kawałki puzzla. – Michael, nie widzisz nigdzie 
głowy? Jest wielka, warcząca i ma ogromne wyszczerzone zębiska.

background image

– Wielka warcząca głowa z wyszczerzonymi zębiskami, powiadasz? – 

Michael uważnie rozejrzał się po stole.

Korzystając z tego, że Michael z zaaferowaniem szuka brakującego łba, 

Erne wycofała się na palcach do kuchni. Może jeśli uda, że  nie słyszała 
wzmianki o Maksie, temat zniknie i nie powróci?

Z kuchennego stołu zgarnęła klasówki i schowała do torby. Jeszcze tylko 

dwa tygodnie do końca roku szkolnego. Jeffrey nigdy nie miał prawdziwych 
wakacji, co najwyżej zabierała go na dzień do Rockport i tam pluskał się w 
morzu. Może tego lata wyjadą gdzieś w trójkę. Mogliby na przykład wybrać 
się   do   Maine,   a   tam   pozwiedzać   przybrzeżne   wyspy.   Albo   pojechać   na 
zachód   w   rejon   Berkshires   i   udać   się   na   koncert   Bostońskiej   Orkiestry 
Symfonicznej w Tanglewood. Albo spędzić długi, czterodniowy weekend w 
Cape Cod. Byliby razem we troje, jak prawdziwa rodzina, z dala od szkoły, 
przedszkola, komputera, obowiązków.

Niech tylko Max Gallard zniknie, niech wyjedzie z Bostonu...
Zerknęła   na   zegar   ścienny,   po   czym   nie   wychylając   nosa   z   kuchni, 

zawołała do syna:

– Jeffrey, pora na kąpiel!
Bała się przekroczyć próg jadalni; bała się, że jeśli tam wejdzie, Michael 

znów wymówi to znienawidzone przez nią nazwisko.

– Oj, mamusiu, jeszcze nie skończyłem! Brakuje mi warczącej głowy.
Oparła   ręce   na   biodrach,   jakby   polecenia   wydawane   w   tej   pozycji 

odnosiły lepszy skutek.

– Jutro dokończysz układankę. A teraz pora na kąpiel.
– To znaczy, że nie muszę sprzątać tego ze stołu?
– Nie musisz. A teraz do łazienki!
– Dobra.
Uradowany, że może zostawić wszystkie kawałki rozrzucone po stole, 

chłopiec   wpadł   do   kuchni,   obiegł   matkę   wokół,   po   czym   podskakując 
wesoło, pobiegł do swojego pokoju.

Mniej więcej godzinę trwał wieczorny rytuał, na który składała się kąpiel 

oraz czytanie przed snem. Michael nie wyrażał chęci, by uczestniczyć w 
którejkolwiek z tych czynności. Bardzo to Erne odpowiadało. Chociaż był 
ojcem Jeffreya i zajmował ważne miejsce w ich życiu, nie chciała dzielić się 
z nim tymi obowiązkami; kąpiel i czytanie to było coś, co robili tylko we 
dwoje, ona i Jeffrey.

background image

Zabiegi   toaletowe   wreszcie   dobiegły   końca;   Jeffrey   był   wykąpany, 

wysuszony,   ubrany   w   piżamkę,   ząbki   miał   umyte,   pęcherz   opróżniony. 
Wskoczył do łóżka i przez kilka minut z zapartym tchem śledził losy swych 
ulubionych   bohaterów.   Dojechawszy   do   końca   rozdziału,   Erne   zamknęła 
książkę, przykryła synka kołdrą, pocałowała go w policzek i szepnęła mu do 
ucha, że go kocha.

Nie mogła siedzieć przy łóżku dziecka do białego rana;
prędzej czy później musiała wyjść i stawić Michaelowi czoło.
Zapaliwszy   lampkę   na   stoliku   nocnym,   wyszła   z   pokoju.   Michael 

siedział na kanapie, otoczony kilkoma pluszowymi zwierzakami, czytając w 
gazecie wiadomości sportowe. Na widok Erne uśmiechnął się i wstał.

– Hej, moja śliczna – powiedział niskim, zmysłowym głosem. Patrzył na 

nią z zachwytem w oczach, jakby nie dowierzał własnemu szczęściu, że ją 
odzyskał i znów są razem.

Czasem ona też nie mogła się nadziwić, czym sobie zasłużyła na tak 

wielkie   szczęście.   Jednakże   w   tym   momencie   czuła   się   tak,   jakby   los 
postanowił spłatać jej figla.

Michael rzucił gazetę na podłogę i podszedł bliżej, rozkładając szeroko 

ramiona. Po chwili tulił Erne do siebie, a ona pragnęła zamknąć oczy i o 
wszystkim zapomnieć.

Dzień rozpoczął się tak cudownie... Obudziła się pierwsza, delikatnie 

uwolniła z objęć Michaela, po czym wsparła na łokciu, by przyjrzeć się jego 
twarzy. Uśmiechał się we śnie, błogo, z rozmarzeniem, tak jak przed minutą, 
kiedy weszła do salonu. Rano, leżąc przy nim, zastanawiała się, co mu się 
śni   –   czy   wczorajsze   miłosne   igraszki?   Na   samo   wspomnienie   tamtego 
uśmiechu   sama   się   teraz   uśmiechnęła.   Boże,   jest   im   z   sobą   tak   dobrze. 
Równie dobrze jak w San Pablo, może nawet lepiej.

Kiedy   Michael   się   obudził,  zjedli   razem   śniadanie   –  płatki,   owoce   – 

potem ona wyszła do pracy, odwożąc po drodze Jeffreya do przedszkola. 
Uczniowie nie sprawiali jej żadnych kłopotów, byli wyjątkowo grzeczni. 
Nawet   trzej  najwięksi   rozrabiacy,   Josh,   Will   i  Tommy,   zachowywali  się 
spokojnie, co niemal graniczyło z cudem. O czwartej po południu odebrała 
Jeffreya ze „Słonecznego Brzegu”. W drodze do domu wstąpili do cukierni. 
Po prostu dzień był tak udany, że chciała to jakoś uczcić. Zamierzała kupić 
kawałek ciasta, ale Jeffrey uparł się, żeby wzięła babeczki śmietankowe.

– Trzy; dla ciebie, dla mnie i dla Michaela. – Powiedział to takim tonem, 

background image

jakby nie ulegało wątpliwości, że Michael jest pełnoprawnym członkiem 
rodziny.

Podczas kolacji panowała miła, pogodna atmosfera. Michael opowiedział 

o   tym,   co   robił   w   ciągu   dnia;   w   sumie   czas   spędził   bardzo   pracowicie. 
Potem Jeffrey opisał przedmiot, który wykonał w przedszkolu na zajęciach z 
plastyki.

– To kij baseballowy z gliny, ale przypomina hot doga, a ja nie lubię hot 

dogów, więc pewnie go podaruję Adamowi.

Dlaczego dzień, który rozpoczął się tak pięknie, nie mógł się równie 

pięknie zakończyć? Czy to naprawdę zbyt wygórowane żądanie?

– Możemy o tym porozmawiać? – spytał Michael, muskając wargami jej 

włosy.

– O czym?
Tylko nie o Gallardzie, błagała w skrytości ducha.
– O Gallardzie. – Rozluźnił nieco uścisk, tak by móc spojrzeć Erne w 

twarz. – Chciałby się z tobą zobaczyć.

– Nie mam ochoty – oznajmiła wprost.
Michael skinął ze zrozumieniem głową, po czym podprowadził Erne do 

kanapy. Usiadła. Odsunął na bok Pana Królika oraz Słonia i usiadł obok, 
obejmując ją ramieniem.

– Wiem, że nie masz ochoty – rzekł. – Twoja mina mówi sama za siebie. 

Ale zastanów się. Facet przyleciał z drugiego krańca kontynentu specjalnie 
po to, żeby się z tobą spotkać.

Zdumiały ją słowa Michaela. Dotąd zakładała, że Gallard ma w Bostonie 

coś   do   załatwienia,   jakieś   interesy,   i   wpadł   na   pomysł,   że   przy   okazji 
mógłby odwiedzić swojego starego kumpla i jego dawną miłość.

– Serio? A skąd wiedział, że tu mieszkam?
– Ode mnie. Utrzymujemy kontakt – odparł Michael.
– Naprawdę? Po co? Teraz z kolei on się zdziwił.
–   Jak   to   po   co?   A   dlaczego   mielibyśmy   się   do   siebie   nie   odzywać? 

Przeżyliśmy   razem   coś...   bardzo   ważnego.   Coś,   co   wywarło   na   nas   obu 
ogromny wpływ. Max uważa, że zawdzięcza mi życie...

– Ja też tak uważam. Nie wiem natomiast, co ty jemu zawdzięczasz.
– Dał mi szansę wyrównania rachunków za brata.
Głos   miał   cichy,   spokojny,   ale   Erne   z   doświadczenia   wiedziała,   że 

właśnie   wtedy,   gdy   Michael   na   zewnątrz   wydawał   się   najspokojniejszy, 

background image

wewnątrz kipiały w nim emocje.

Przez moment siedział zamyślony, bawiąc się jej włosami.
– Wspomniałem mu, że chcę cię odnaleźć – powiedział w końcu – że 

postanowiłem skorzystać z agencji detektywistycznej „Dwa Serca”. Kiedy 
cię odszukałem i kiedy zamieszkaliśmy razem, wysłałem do niego e-mail. 
Wiedziałem, że będzie ciekaw. A on uznał, że musi przyjechać do Bostonu...

Wszystko,   co   Michael   mówił,   miało   sens   i   układało   się   w   logiczną 

całość. Wszystko aż do ostatniego zdania.

– Właśnie tego nie rozumiem – rzekła Erne. – Dlaczego uznał, że musi tu 

przyjechać?

Michael wzruszył ramionami.
–   Chce   cię   przeprosić.   Ma   wyrzuty   sumienia,   że   to   z   jego   winy 

rozdzieliliśmy się wtedy przed laty...

– Owszem, z jego.
–   Więc   chce   cię   przeprosić.   Za   to,   że   wszystko   się   tak   koszmarnie 

pogmatwało.   I   powiedzieć   ci,   jak   bardzo   się   cieszy,   że   nie   żyjemy 
przeszłością,   że   udało   nam   się   zacząć   od   nowa...   –   Wciąż   bawił   się   jej 
włosami, okręcając je sobie wokół palców. – Bo nie żyjemy przeszłością, 
prawda?

Zamierzała przyznać mu rację, lecz nagle się zawahała. Gdyby pogodziła 

się z tym, co było, i puściła wszystko w niepamięć, to czy czułaby tak silną 
niechęć na myśl o wizycie Maxa Gallarda?

Michael chyba rozumiał jej wątpliwości.
– Erne? – spytał cicho.
– Nie, Michael, nie żyjemy przeszłością.
Kochała   go.   Z   każdym   dniem   coraz   bardziej   na   nim   polegała,   coraz 

bardziej go potrzebowała, coraz bardziej pragnęła. Uważała go za członka 
swej   rodziny   i   nie   chciała,   by   cokolwiek   zakłóciło   spokój,   szczęście   i 
harmonię, jakie osiągnęli w ciągu ostatnich kilku tygodni.

Jeżeli jedna wizyta Maxa może zburzyć ten spokój, cóż on jest wart?
–   W   porządku.   –   Westchnęła   głęboko   i   zamknęła   oczy,   przysięgając 

sobie, że nie pozwoli, by ta wizyta wytrąciła ją z równowagi. – Skoro mu na 
tym zależy, niech wpadnie z przeprosinami.

Michael przytulił ją mocno.
– Kocham cię, Erne.
Kochał   ją.   Świadomość   tego   dawała   jej   siłę   i   odwagę   stawić   czoło 

background image

wszystkiemu:   przeszłości,   bólowi   i   cierpieniu,   odkrywaniu   Michaela   na 
nowo,   miłości,   budowaniu   zaufania.   A   nawet   spotkaniu   z   Maxem 
Gallardem.

Dwa   dni   później   Michael   wyjechał   po   Maxa   na   dworzec.   Pociąg   z 

Bostonu zatrzymał się w sąsiednim miasteczku. Od powrotu z San Pablo 
mężczyźni widzieli się kilka razy w Kalifornii, chociaż Max mieszkał w Los 
Angeles, a Michael przeprowadził się na północ w okolicę San Francisco. 
Dawny łowca zbiegłych przestępców nie był już tym samym umięśnionym 
twardzielem co przed laty. Rana, jaką odniósł podczas tamtej strzelaniny, 
odcisnęła na nim piętno. Obecnie był sporo chudszy, twarz miał bardziej 
pooraną bruzdami, ale wydawał się spokojniejszy, jakby wyciszony. Włosy 
miał   dłuższe,   poprzetykane   siwizną,   oraz   kozią   bródkę,   także   mocno 
szpakowatą.

Podali sobie ręce na peronie, po czym Max wyciągnął ramiona i trochę 

niezdarnie, trochę nieśmiało uściskał przyjaciela.

– Świetnie wyglądasz – oznajmił. – Czyli wszystko gra?
– Tak, wszystko gra – potwierdził Michael. Mógłby powiedzieć, że nie 

tylko gra, ale że jest bajecznie; mógłby powiedzieć, że on z Erne po prostu 
są   dla   siebie   stworzeni   i   codziennie   dziękuje   losowi,   że   dane   im   było 
odnaleźć się po latach; mógłby powiedzieć wiele rzeczy, ale miał wrażenie, 
że mówiąc o uczuciach, w jakiś sposób się je trywializuje. – Wszystko gra.

–   A   dzieciak?   –   spytał   Max,   kiedy   schodzili   po   schodach   w   stronę 

parkingu. – Nie było większych problemów? Zaakceptował cię jako ojca?

– Mały o niczym jeszcze nie wie – odparł Michael.
– Kilka razy wspomniał Jeffreya w swych listach do Maxa. Otwarcie 

przyznawał,   że   bycie   ojcem   jest   znacznie   trudniejsze,   niż   sądził.   Max 
próbował go pocieszyć; pisał, że z czasem na pewno będzie mu łatwiej.

– Chyba nie ma sensu się spieszyć – ciągnął Michael.
– Wszyscy powoli przyzwyczajamy się do nowej sytuacji i do siebie. 

Oczywiście, zamierzamy powiedzieć chłopcu prawdę... – Przekręcił kluczyk 
w zamku i otworzył drzwi.

– Erne jednak uważa, że lepiej poczekać.
– Dlaczego?
Michael westchnął.
– Skrzywdziłem ją, Max. Nic dziwnego, że woli dmuchać na zimne.

background image

Usiadł za kierownicą i pogrążył się w zadumie. Przyszło mu do głowy, 

że   dzisiejsze   spotkanie   z   Maxem   będzie   swojego   rodzaju   próbą.   Jeżeli 
wypadnie dobrze, może wtedy Erne zdoła raz na zawsze wymazać z pamięci 
wydarzenia sprzed pięciu lat i wreszcie poinformuje Jeffreya, kto jest jego 
ojcem. Jeżeli natomiast Erne spojrzy na Maxa i natychmiast się zjeży, bo 
przeszłość  na  nowo odżyje w jej pamięci,  wtedy... Diabli wiedzą. Może 
wpadnie w złość? Może uzna, że jej syn...

Nasz syn, poprawił się w myślach. Jeffrey jest ich wspólnym dzieckiem.
Podczas   drogi   do   Wilborough   Max   opowiadał   o   swojej   pracy   w 

prywatnej agencji ochrony, o locie do Bostonu, o tym, że mimo  różnicy 
czasu między wschodnim a zachodnim wybrzeżem nie odczuwa typowego 
dla podróżnych zmęczenia.

– Istnieje pewna sztuczka, którą trzeba zastosować. Właściwie nie tyle 

sztuczka, co metoda na błyskawiczne pozbycie się zmęczenia – oznajmił, 
nie wdając się jednak w szczegóły.

Piętnaście   kilogramów   chudszy,   pięć   lat   starszy   i   znacznie   bardziej 

zniszczony   niż   w   San   Pablo,   Max   wciąż   lubił   odrywać   rolę   twardziela, 
któremu   obce   są   różne   fizyczne   dolegliwości,   jakie   trapią   zwykłych 
śmiertelników.

– Całkiem ładna mieścina – powiedział, kiedy Michael powoli zbliżał się 

do dzielnicy, w której stał dom Erne. – Zupełnie tu inaczej niż w naszych 
stronach, nie? Chryste, tylko spójrz na tę zieleń!

Michael   uśmiechnął   się.   W   Kalifornii   panował   klimat   suchy,   niemal 

półpustynny.   Rzadko   można   tam   było   ujrzeć   trawniki   o   soczystym, 
szmaragdowym odcieniu i drzewa o tak gęstym listowiu.

Teraz jednak jego dom był tu, w Massachusetts, nie w Kalifornii. W 

Massachusetts   zapuściła   korzenie   kobieta,   którą   kochał,   postanowił   więc 
uczynić to samo.

Wahał się, czy uprzedzić Maxa o tym, że Erne niechętnie odniosła się do 

pomysłu jego wizyty. Wiedział, że Max nie obrazi się, nie uniesie honorem i 
nie każe zawieźć z powrotem na dworzec, ale może zrobić mu się przykro. 
Albo, co gorsza, może stać się drażliwy, nieprzyjemny i zamiast przeprosić 
Erne, zacznie szukać z nią zwady.

Na wszelki wypadek postanowił trzymać język za zębami.
– Tylko pamiętaj – poprosił przyjaciela – nie wygadaj się przy Jeffrey u.
– Spokojna głowa.

background image

Michael   skręcił   w   Cullen   Drive,   a   po   chwili   w   podjazd   prowadzący 

przed dom Erne. Wszystko na pewno świetnie wypadnie, powtarzał sobie w 
myślach. On i Erne zaszli już tak daleko, są tacy szczęśliwi; przecież w 
ciągu kilku godzin Max nie zdoła zburzyć tego, co stworzyli.

Czekała na progu; przyglądała im się przez drzwi z siatki, kiedy wolnym 

krokiem   zbliżali   się   do   werandy   przed   domem.   Miała   na   sobie   prostą 
bawełnianą sukienkę bez rękawów, a pod nią białą bluzkę, ten sam strój, w 
którym   wyszła   rano   do   pracy.   Zawsze   Michaela   dziwiło,   że   po   tylu 
godzinach spędzonych w szkole, w klasie pełnej dzieci, potrafi wyglądać tak 
świeżo. On po kilku minutach spędzonych w towarzystwie jednego małego 
chłopczyka ubranie miał pomięte i słaniał się ze zmęczenia.

Uważnie zmierzyła Maxa wzrokiem, kiedy Michael wprowadził go do 

środka. Max natychmiast chwycił jej rękę i potrząsnął nią energicznie.

–   Jest   tak   samo   piękna   jak   dawniej   –   powiedział   do   Michaela.   – 

Doskonale   rozumiem,   dlaczego   pięć   lat   temu   oszalałeś   na   jej   punkcie   i 
dlaczego   teraz   oszalałeś   ponownie.   –   Uśmiechnąwszy   się   do   gospodyni, 
puścił jej dłoń. – Nie wiem, Erne, czy mnie pamiętasz, ale...

– Pamiętam, Max – rzekła cicho, z lekkim południowym akcentem, który 

świadczył o jej zdenerwowaniu. – Ty też świetnie wyglądasz.

–   Miła   jesteś,   ale   dobrze   wiem,   jak   wyglądam.   Jakby   mnie 

przepuszczono   przez   wyżymaczkę.   Mniejsza   z   tym.   Cieszę   się,   że 
pozwoliłaś mi przyjechać.

– Nie ma o czym mówić.
Była spięta. Michael doskonale wiedział, ile kosztuje ją wizyta Maxa.
–   Pójdę   przygotować   hamburgery.   –   Obróciła   się   na   pięcie   i   ruszyła 

przez hol w stronę kuchni. – Michael, zaproponuj Maxowi coś do picia.

– A gdzie Jeffrey? – Michael podążył jej śladem, dając Maxowi znać, 

żeby im towarzyszył.

– U Adama. Kazałam mu wrócić o szóstej.
Odetchnął   z   ulgą.   Zważywszy   na   zdenerwowanie   Erne   oraz   na 

determinację Maxa, by spotkanie wypadło jak najlepiej, po prostu nie miał 
siły koncentrować się jeszcze na pełnym życia, hałaśliwym dziecku.

Erne wyjęła z lodówki składniki na sałatę. Michael miał ochotę przytulić 

ją, pocałować, a przynajmniej pogładzić jej ramię i podziękować za to, że 
zgodziła się na przyjazd Maxa, ale czuł się trochę niezręcznie, wiedząc, że 
Max stoi w progu i się im przygląda. Zamiast tego spytał:

background image

– Pomóc ci?
–   Nie,   dziękuję.   Poradzę   sobie   –   odparła,   nagradzając   Michaela 

uśmiechem.

– No dobra, w takim razie nie wchodzimy ci w drogę... Napijesz się 

piwa, Max?

– Z przyjemnością.
Wyjął z lodówki dwie butelki i wyszli przez drzwi kuchenne na taras za 

domem.   Siedząc   w   promieniach   popołudniowego   słońca,   pili   piwo   i 
podziwiali gęstą, soczystą zieleń, tak typową dla Nowej Anglii. Max chwalił 
niewyszukany urok małych miasteczek („panujący tu spokój i ciszę w pełni 
potrafi docenić jedynie cynik przyzwyczajony do gwaru wielkich miast”), 
Michael  zaś rozmyślał  o kobiecie w kuchni, która nałożywszy na głowę 
opaskę,  żeby  włosy  nie wpadały jej do oczu, rwała liście sałaty  i kroiła 
pomidory.

Rozmyślał o jej łagodności, o zaufaniu, jakim go darzyła, o tym, jak 

bardzo ją kochał i jaki cudowny wydawał się świat, gdy była w pobliżu.

– Erne nie cieszy się z mojej wizyty, prawda? – spytał nagle Max.
Michael pociągnął łyk piwa.
– Nie dziw się. Przypominasz pewien smutny okres jej życia.
– Sam sobie też go przypominam. – Max westchnął.
Słońce,   przed   godziną   jeszcze   złociste,   powoli   przybierało   bardziej 

intensywny odcień czerwieni.

– Pamiętam,  kiedy ją po raz pierwszy  zobaczyłeś. Byłem pewien, że 

przez nią nasze plany wezmą w łeb.

– I bez niej wzięły w łeb. – W głosie Michaela pojawiła się nuta goryczy.
–   Jesteś   w   czepku   urodzony,   stary.   Mało   komu   zdarza   się   okazja 

naprawić błędy przeszłości. Pomyśl tylko, wspaniała kobieta, dom, rodzina. 
Naprawdę ci zazdroszczę. Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście.

– Wiem.
Nagle ciszę przeszył dziecięcy głosik, ostry, przenikliwy, roześmiany. 

Zza rogu domu wyłonił się Jeffrey, pędząc ile sił w nogach; na głowie miał 
czapkę baseballową z logo Red Soxów, a na kolanach dwie wielkie zielone 
plamy po trawie.

–   Michael!   –   zawołał,   nie   zwracając   uwagi   na   siedzącego   przy   stole 

obcego mężczyznę. – Mamusia powiedziała, że jemy kolację na dworze!

Wyciągnął rączkę i Michael przybił piątkę. Chłopiec uwielbiał jadać na 

background image

tarasie. Wtedy nikomu nie przeszkadzało, jeśli okruchy spadały nie na talerz, 
tylko na ziemię. Poza tym zawsze to była jakaś odmiana.

Zanim   Michael   zdążył   przedstawić   chłopca   Maxowi,   Erne   otworzyła 

drzwi i wystawiła głowę na zewnątrz.

– Jeffrey! Chodź, umyj rączki. Potem pomożesz mamusi.
Michael   zerknął   na   swojego   gościa,   lecz   Max   nie   wydawał   się   zbyt 

stropiony. Cóż, skoro potrafił sobie radzić z groźnymi zbirami, skoro nie bał 
się Corteza i podobnych mu  bandytów, dlaczego miał  się bać troskliwej 
matki, od której wiało arktycznym chłodem?

Erne   ponownie   odrzuciła   ofertę   pomocy.   Mówiąc,   że   wystarczy   jej 

pomoc Jeffreya, poprosiła chłopca, by nakrył stół kolorowym plastikowym 
obrusem,   potem ustawił  talerze,  a  przy  każdym  położył serwetkę.   Kiedy 
chłopiec   się   z   tym   uporał,   wyniosła   z   kuchni   jedzenie.   Michael   rozpalił 
ogień. Kiedy żar był odpowiedni, Erne wrzuciła hamburgery na ruszt.

Usiądź,   miał   ochotę   powiedzieć;   usiądź,   odpocznij,   napij   się   piwa,   a 

mięso   zostaw   mnie.   Nie   mógł   jednak   jej   tego   zrobić.   Potrzebowała 
pretekstu, by jak najdłużej unikać kontaktu z Maxem.

Po kilku minutach hamburgery, ułożone na miękkich, okrągłych bułkach, 

były gotowe. Na środku stołu, w wielkiej drewnianej misie, stała apetycznie 
wyglądająca sałatka polana winegretem,  a poza tym musztarda, keczup i 
kilka sosów.

Max uśmiechnął się przyjaźnie do Erne.
– Podobno uczysz w szkole?
– Owszem.
– Tak samo jak w San Pablo?
– Co to jest sampablo? – spytał Jeffrey.
– To miasto w Ameryce Łacińskiej – wyjaśnił chłopcu Max. – Właśnie 

tam Michael i ja poznaliśmy twoją mamusię. Zanim jeszcze ty się urodziłeś.

Michael   spojrzał   na   Erne.   Siedziała   wyprostowana,   spięta,   gotowa   w 

każdej chwili chwycić dziecko i uciec z nim w bezpieczne miejsce.

– Zanim ja się urodziłem? – powtórzył chłopiec. Jakoś nie mógł sobie 

wyobrazić, że cokolwiek mogło istnieć, zanim on pojawił się na świecie.

–   Tak.   –   Max,   chociaż   mówił   do   dziecka,   wpatrywał   się   w   Erne.   – 

Wpadłem tam w poważne tarapaty i niechcący sprawiłem dużo bólu twojej 
mamie. Przyjechałem tu, żeby ją za to przeprosić.

Michael   przesunął   krzesło,   tak   by   móc   w   sposób   bardziej   naturalny, 

background image

mniej ostentacyjny, spoglądać na Erne. Troszkę się odprężyła, nie miała już 
tak napiętych mięśni i nie siedziała już tak sztywno wyprostowana.

–   Swoim   zachowaniem   sprawiłem   także   wiele   bólu   Michaelowi   – 

ciągnął Max, nie zważając na to, że Jeffrey całkiem stracił zainteresowanie. 
– Michael i twoja mamusia  nie rozstaliby  się, gdyby nie to, że Michael 
zajęty był ratowaniem mi życia.

Chłopiec poderwał głowę.
– To prawdziwy bohater. Przeze mnie jednak dwoje zakochanych ludzi 

straciło z sobą kontakt. Od tamtej pory gryzły mnie wyrzuty sumienia.

– Michael uratował ci życie? Jak?
– Och, to strasznie nudne – wtrącił szybko Michael. – Chodzi o to, że 

Max i ja się przyjaźniliśmy, potem spotkałem – twoją mamusię i z nią się też 
zaprzyjaźniłem. Ale niestety nasze drogi się rozeszły.

–   Z   mojego   powodu   –   oświadczył   Max.   –   Dlatego   byłem 

najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, kiedy Michael powiedział mi, 
że udało mu się odszukać twoją mamę.

Jeffrey   przeżuwał   jedzenie,   wpatrując   się   w   Erne   swoimi   wielkimi 

ciemnymi oczami.

– Naprawdę znałaś wcześniej Michaela? – spytał po chwili.
– Tak, kochanie. – Erne podniosła z talerza liść sałaty i uśmiechnęła się 

do gościa. – Nie musiałeś jechać taki kawał drogi, żeby mnie przeprosić, 
Max.

–   Musiałem,   Erne.   Musiałem   to   zrobić,   choćby   dla   samego   siebie. 

Michael   tyle   czasu   cię   szukał,   tak   bardzo   za   tobą   tęsknił...   A   wszystko 
przeze mnie.

– No dobrze. – W jej uśmiechu nie było cienia fałszu. – Wybaczam ci.
Michael wypuścił z płuc powietrze. Świetnie. Co było, minęło. Nareszcie 

mogą   zapomnieć   o  tamtych   wydarzeniach,   żyć   teraźniejszością.   On  miał 
Erne, Max miał rozgrzeszenie, na którym tak bardzo mu zależało, a Erne... 
Erne siedziała uśmiechnięta.

Jeffrey,   jakby   wyczuwając,   że   dorośli   zakończyli   rozmowę,   przejął 

pałeczkę. Opisał w szczegółach zabawę, którą wymyślili z Adamem, a w 
której   udział   brali   niewidzialni   policjanci   i   groźny   pirat   o   nazwisku   Mo 
Vaughn. Potem opowiedział o kraksie samochodowej, jaką we trzech – on, 
Adam i Todd – urządzili rano w przedszkolu, a następnie, krzywiąc się i 
wybrzydzając, zdradził, co paru kolegów przyniosło na drugie śniadanie. 

background image

Nie   przerywając   mówienia,   wyciągał   z   sałatki   pokrojone   w   słupki 
marchewki.

– Mamusiu, mogę iść nakarmić potwora?
– Wolałabym, żebyś sam zjadł marchewkę.
– Ale potwór jest głodny. Od kilku dni nie dawałem mu nic do jedzenia.
– Cóż to za potwór? – spytał z przyjaznym uśmiechem Max.
– Ogromny! Ma włosy w kropki bordo i mieszka na tamtym drzewie. – 

Jeffrey wskazał widelcem na koniec ogrodu, gdzie rosła jabłoń. – Jeśli go 
nie nakarmię, kto wie, czy nie umrze z głodu?

– W takim razie koniecznie trzeba potwora nakarmić – powiedział Max. 

– Chodź, pomogę ci.

Z swojej sałatki wydłubał kilka marchewek i dorzucił je do stosu na 

talerzu chłopca.

Erne   obserwowała   tę   scenę   z   uśmiechem,   wzruszona   zachowaniem 

Maxa.   Michael   również.   Świetnie   rozumiał,   dlaczego   Max   chciał 
przyjechać.   Przecież   on   sam   też   czuł   potrzebę,   żeby   odnaleźć   Erne, 
porozmawiać z nią, prosić o przebaczenie.

Jeffrey wstał od stołu i z poważną miną poprowadził Maxa na koniec 

ogrodu; tam,  na gałęzi jabłoni, starannie ułożył jedzenie dla potwora. W 
powietrzu niósł się podniecony głos chłopca, który trajkotał niestrudzenie. 
Michael przez chwilę śledził go wzrokiem, po czym skierował spojrzenie na 
Erne. Wyciągnąwszy rękę, uścisnął jej dłoń.

– No, jak się trzymasz?
– Dobrze – odparła.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
–   Widziałeś   kiedyś   prawdziwego   potwora,   Max?   –   spytał   chłopiec, 

prowadząc gościa z powrotem na taras.

– I to niejednego. Ale potwory, z którymi ja się stykam, nie mieszkają na 

drzewach i nie mają włosów w kropki bordo.

– A jakie są?
– Bardzo niedobre. Robią straszne rzeczy.
Michael posłał Maxowi ostrzegawcze spojrzenie, którego ten nawet nie 

zauważył.   Całą   uwagę   miał   skupioną   na   chłopcu,   który   szedł   obok, 
podskakując wesoło. Erne cofnęła rękę; uśmiech na jej twarzy powoli gasł.

– Max... – zaczęła. – Nie sądzę, żeby...

background image

– Jakie straszne rzeczy? – dopytywał Jeffrey.
– Wiesz, kto to są przestępcy?
– To tacy źli ludzie w telewizji – odparł chłopiec.
– Nie tylko w telewizji. Także w prawdziwym życiu.
– Nie strasz dzieciaka, Max – rzekł Michael, kiedy jego stary przyjaciel 

znów nie zareagował na ostrzegawcze spojrzenie.

– Nie straszę. – Max usiadł na drewnianej ławie i patrząc na Jeffrey a, 

poklepał   puste   miejsce   koło   siebie.   –   Chłopak   zadaje   mi   pytania,   więc 
odpowiadam mu zgodnie z prawdą. Nie widzę powodu, żeby go oszukiwać. 
Są na świecie niedobrzy ludzie, a część z nich to potwory. Spotkałem kilku 
w swoim życiu. I ty też.

Michael potrząsnął głową, oczami prosząc Maxa, by zamilkł, lecz było 

już za późno. Jeffrey uniósł się na kolana, żeby miska z sałatą nie zasłaniała 
mu Michaela.

– Ojej, Michael, widziałeś potwora?
Nie chciał okłamywać chłopca, lecz wychodząc z założenia, że czasem 

kłamstwo jest lepsze od prawdy, odrzekł:

– Nie, Jeffrey, nie widziałem.
– Widział, widział – rzekł Max tonem prawie chełpliwym. – Zabijając 

potwora, Michael uratował mi życie.

–   O   rety,   Michael!   Zabiłeś   potwora?   –   Chłopiec   był   czerwony   z 

podniecenia.   –  Prawdziwego   potwora?   Jak?  Gołymi  rękami?  Czy   wielką 
szpadą, taką, jaką mają piraci?

Erne słuchała coraz bardziej zaniepokojona.
– Jeffrey, kochanie...
– Nie chcę o tym mówić – oznajmił Michael.
Chłopiec jednak nie zamierzał się poddać.
– Jak go zabiłeś? Może wysadziłeś go w powietrze? Albo...
– Użył pistoletu – wyjaśnił spokojnie Max. Sam od lat używał w pracy 

broni palnej, więc był do niej przyzwyczajony. – Zastrzelił skur... pardon, 
zastrzelił potwora. To był bardzo zły człowiek i Michael go zastrzelił.

– Dużo było krwi? – spytał Jeffrey. Oczy miał wybałuszone z przejęcia. 

–   Co?   Dużo?   A   on,   ten   człowiek,   czy   krzyczał?   O   rety!   No   powiedz, 
Michael. Fajnie było? Na pewno było super! – Podniósł rączkę i wycelował 
przed siebie palce. – Tra-ta-ta-ta-ta! Krew bryzga, ludzie krzyczą...

– Starczy! Dosyć tego! – zawołał Michael.

background image

Czując,   jak   robi   mu   się   niedobrze,   odsunął   krzesło   od   stołu.   Tak, 

powietrzem wstrząsały huki, tak, lała się krew, tak, rozlegał się straszliwy 
krzyk. Najpierw tam, na zalesionym wzgórzu, a potem w głowie Michaela. 
Przez wiele miesięcy dręczyły go w nocy koszmary, słyszał we śnie krzyk i 
sam budził się z krzykiem. Wrzask, morze krwi, śmierć... i tak noc po nocy. 
Wyczerpany fizycznie i psychicznie sądził, że już zawsze będzie skażony, że 
nigdy nie zmyje z siebie winy, nie zasłuży na miłość osoby tak dobrej i 
czystej jak Erne. Jeffrey zdawał się go nie słyszeć.

– Ja też chcę być bohaterem! – Zeskoczył z ławy i zaczął biegać po 

tarasie. – Tak jak Michael! Chcę tak jak on zabijać potwory i ratować ludzi! 
Chcę strzelać tak jak on! Chcę...

– Nie – przerwał mu Michael. Miał wrażenie, że krzyczy, ale to nie była 

prawda; ledwo mógł wydobyć z siebie głos. – Nie chcesz. Pamiętaj o tym, 
Jeffrey. Nie wolno ci być takim jak ja i robić tego, co ja zrobiłem. Nigdy, 
przenigdy.

Czuł, że powinien powiedzieć coś do Erne, a także do Maxa, ale nie był 

w   stanie   spojrzeć   im   w   oczy.   Zaczęły   go   od   nowa   nawiedzać   obrazy   z 
przeszłości, szarpały nim, targały, wdzierały mu się do duszy.

Nie, nie zgadzał się! Nie pozwoli na to, aby jego syn w czymkolwiek go 

przypominał!

Odwrócił się i zdecydowanym krokiem wszedł do domu. Mógł uciec od 

Jeffreya,   od   Erne   i   Maxa,   nie   potrafił   jednak   uciec   od   wydarzeń   z 
przeszłości ani od wspomnień, które były z nimi związane.

Zrozumiał to w pełni dopiero teraz. I wiedział, że Erne również to pojęła.

background image

Rozdział 15

– Mamo, wpadniemy do wody! – zawołał Jeffrey.
Erne pochyliła się nad synkiem i wyjrzała przez małe okrągłe okienko. 

Schodząc do lądowania w San Francisco, samolot faktycznie leciał tuż nad 
samą wodą.

–   Nie   wpadniemy   –   powiedziała,   poklepując   dziecko   po   rączce.   – 

Lecimy na lotnisko. Pamiętasz, co ci mówiłam? Że samolot zawsze startuje 
z pasa i tam również ląduje?

Wcale   się   nie  dziwiła,   że   jest   taki  podniecony,  bądź   co   bądź   po  raz 

pierwszy w życiu leciał samolotem. Podczas trwającego pięć i pół godziny 
lotu   Jeffrey   z   dziesięć   razy   przemaszerował   tam   i   z   powrotem   wąskim 
przejściem,   dokładnie   zwiedził   kabiny   toaletowe,   zaprzyjaźnił   się   ze 
stewardesami   i   nawet   zdrzemnął   się   godzinę.   Erne   starała   się   śledzić 
wszystkie   jego   poczynania   i   ani   na   moment   nie   spuszczać   go   z   oczu. 
Pilnowała go dość uważnie, ale ciągle przyłapywała się na tym, że myślami 
błądzi daleko.

Kiedy Michael zaczął się pakować, Erne nie nalegała zbyt usilnie, by 

zmienił zdanie i został. Po tamtym wieczorze nie była pewna, czy nadal chce 
go mieć w swym życiu. Wiedziała, że bez względu na to, ile się wydarzyło 
w ciągu tych pięciu lat, gdy nie mieli kontaktu, i bez względu na miłość, 
która   na   nowo   odżyła   w   ich   sercach,   Michael   nigdy   nie   uwolni   się   od 
koszmarnych   wspomnień,   ponieważ   przemoc,   jakiej   doświadczył   w   San 
Pablo, odcisnęła na nim trwałe piętno.

Wydawało się Erne, że pogodziła się z przeszłością. Sądziła, że Michael 

również się pogodził z tym, co było, że doszedł do siebie, odzyskał spokój i 
równowagę   psychiczną.   Ale   tamtego   wieczoru,   kiedy   zobaczyła   swojego 
syna   –   syna   Michaela!   –   tak   zafascynowanego   przemocą,   strzelaniną, 
krwią... kiedy zobaczyła, jak Jeffrey z morderczym błyskiem w oku gania po 
tarasie, wykrzykując, że chce być taki jak Michael, że też chce strzelać i 
zbijać...

W   każdym   bądź   razie   gdy   Michael   oznajmił,   że   musi   wyjechać,   nie 

zaprotestowała.

Niemal od razu zaczęła tego żałować.

background image

Rok szkolny zakończył się w połowie czerwca. Trzy dni później Erne 

kupiła   dwa   bilety   na   samolot   do   San   Francisco.   Dzięki   Bogu   za   karty 
kredytowe i zniżki dla dzieci, pomyślała, płacąc w kasie.

Samolot miękko wylądował. Prawie nie było czuć, kiedy koła zetknęły 

się   z   ziemią.   Jeffrey   zapiszczał   z   radości.   –   Bomba!   Chcę   znów   lecieć 
samolotem.

– Polecisz.
Za   kilka   dni,   dodała   w   myślach.   Miała   powrotne   bilety,   zamierzała 

bowiem wrócić do Massachusetts, kiedy tylko porozmawia z Michaelem – 
oczywiście, jeśli zdoła go odnaleźć. I jeśli Michael jej uwierzy, że go kocha.

Bo kochała go mimo wszystko, mimo tego, co zrobił. A może właśnie 

dlatego. Sama nie wiedziała. Wiedziała tylko, że go kocha.

Max   Gallard   odchodził   od   zmysłów.   Zadzwonił   do   Erne   zaraz   po 

przylocie do Los Angeles.

–   Nigdy   sobie   tego   nie   wybaczę.   Do   końca   życia   będę   cię   błagał   o 

wybaczenie...

– Niepotrzebnie – przerwała mu.
– Już raz przeze  mnie  się rozstaliście.  Teraz  znów was  rozdzieliłem. 

Psiakrew, tylko wam przynoszę pecha...

– Może nie było nam pisane być razem – rzekła Erne, przełykając łzy. 

Jak mogła zaprosić do swojego domu człowieka, który miał ręce splamione 
krwią?

A jednak mogła.
–   Powiedziałem   Jeffreyowi   o   Michaelu,   bo   on   uratował  mi   życie. 

Uratował nas obu. Naprawdę jest bohaterem.

Korciło ją, aby przycisnąć ręce do uszu i nie słyszeć głosu Maxa.
– Zdaję sobie sprawę, Max, że masz powód do radości, ale...
–   Michael   zachował   się   odważnie.   Postąpił   rozsądnie   i   słusznie.   Jak 

mogłaś pozwolić mu odejść?

– Sam chciał. To była jego decyzja.
– Ale ty mu pozwoliłaś.
Bo   sądziłam,   że   nie   potrafię   zaakceptować  jego   przeszłości!   Bo   nie 

chciałam, żeby mój syn wpatrywał się jak w obrazek w człowieka, który ma 
na   sumieniu   zabójstwo!   Miała   ochotę   wykrzyczeć   to   do   słuchawki,   ale 
milczała.

–   Cortez   był   odpowiedzialny   za   śmierć   jego   brata   –   ciągnął   Max.   – 

background image

Zabijając go, Michael uratował nie tylko mnie. Myślę, że wielu młodych 
ludzi w Los Angeles zawdzięcza mu życie. Gdyby nie on, Cortez znów by 
zarzucił miasto nielegalną bronią.

Wiem!  – pomyślała,  tłumiąc  szloch. Wiem,  ale nie umiem  się z tym 

pogodzić.

– Zrozum, Erne. Michael postawił wszystko na jedną szalę. Ryzykował 

własne   życie,   żeby   doprowadzić   bandytę   przed   oblicze   sprawiedliwości. 
Ryzykował utratę twojej miłości. Jak mogłaś pozwolić mu odejść?

– To była jego decyzja – odparła cicho. – Sam wybrał.
Jeszcze długo po tym, kiedy się rozłączyli, słowa te rozbrzmiewały jej w 

głowie. Sam dokonał wyboru. Lecz czy miał inny? Odszukał ją, ponieważ 
pragnął jej przebaczenia, ale tamtego wieczoru na tarasie przekonał się, że 
chociaż go kocha, to jednak nie potrafi mu wybaczyć. Nic dziwnego, że 
wyjechał.

Kochała go z całego serca i w głębi duszy czuła, że postąpił odważnie i 

szlachetnie. Mimo to nie zatrzymała go, kiedy skierował się do wyjścia. Nie 
umiała dać mu tego, czego potrzebował – i być może straciła go na zawsze.

Wiedziała, że zanim pojawił się w Wilborough, mieszkał w okolicach 

San Francisco, nie znała jednak jego adresu. Nie znała nawet telefonu Maxa, 
by do niego zadzwonić i spytać o Michaela. Ale dzięki Michaelowi zdobyła 
jedną cenną informację, mianowicie, co należy zrobić, żeby odnaleźć dawną 
miłość.

– Tu na zachodnim wybrzeżu jest jeszcze dość wcześnie – powiedziała 

do syna, nie wchodząc w szczegóły na temat stref czasu. – Więc zaraz po 
wyjściu z lotniska wybierzemy się do pewnego biura.

– Jakiego biura?
– Agencji detektywistycznej „Dwa Serca”.

Z lotniska wzięli taksówkę. Jeffrey nie posiadał się z radości. Wcześniej 

jego   „podróże”   ograniczały   się   do   krótkich   wycieczek   poza   miasto, 
natomiast   dziś   w   ciągu   sześciu   godzin   najpierw   pokonał   samolotem 
odległość niemal pięciu tysięcy kilometrów dzielącą wschodnie wybrzeże od 
zachodniego, a teraz jechał taksówką przez miasto, które było tak niezwykłe, 
że nawet Erne rozglądała się zafascynowana.

–   Ojej!   Jeszcze   jedna   górka!   –   wołał   z   zachwytem   chłopiec,   kiedy 

taksówka mijała kolejne wzniesienia, tak charakterystyczne dla tego miasta.

background image

Z okien pojazdu kilka razy widzieli brzegi Zatoki San Francisco; Erne, 

która   była   przyzwyczajona   do   zielonoszarej   wody   Atlantyku,   przejrzysta 
turkusowa   barwa   wody   w   zatoce   wydawała   się   prawie   nienaturalna. 
Podziwiali   ozdobione   sztukaterią   wspaniałe   budowle   oraz   stare 
wiktoriańskie   domy   stojące   wzdłuż   pochyłych   chodników.   Erne 
zastanawiała się, czy gdyby lekko pchnąć pierwszy u samej góry, zawaliłyby 
się kolejno wszystkie, jak kostki domina?

Aleja Van Ness biegła po stosunkowo płaskim terenie, a budynek, w 

którym   mieściła   się   agencja   „Dwa   Serca”,   prawie   nie   różnił   się   od 
budynków w centrum Bostonu.

Erne i Jeffrey wysiedli z taksówki i wjechali na górę windą. Na wprost 

windy znajdowały się drzwi z napisem Tyrell Investigative Services; Erne 
domyśliła   się,   że   należąca   do   Maggie   agencja   „Dwa   Serca”   jest   częścią 
większej agencji prowadzonej przez członków jej rodziny.

Przepuszczając Jeffreya przodem, Erne weszła do środka i zbliżywszy 

się do biurka, powiedziała siedzącej przy nim sekretarce, że chciałaby się 
widzieć z szefową „Dwóch Serc”. Ta nie spytała Erne, czy jest umówiona, 
nie kazała jej usiąść i poczekać. Po prostu wstała i rzekła:

– Proszę za mną.
Była   to   młoda   kobieta,   pulchna,   z   burzą   opadających   na   twarz 

kasztanowatych loków. W porównaniu z nią Erne czuła się jak chudzielec o 
chorobliwie   bladej   cerze.   Jak   chudzielec   w   pogniecionej   sukience, 
pomyślała kwaśno, bo idąca obok młoda kobieta miała na sobie idealnie 
wyprasowane ubranie. Ale cóż, nie odbyła w nim transkontynentalnego lotu.

– Gdzie idziemy? – spytał scenicznym szeptem Jeffrey.
– Porozmawiać z pewną panią detektyw – odparła szeptem Erne, biorąc 

syna za rękę, żeby przypadkiem nie udał się na samodzielne zwiedzanie 
piętra.

Minęli dwa gabinety i weszli do trzeciego o białych ścianach i dużym 

oknie wychodzącym na Van Ness. Naprzeciwko biurka wisiał oprawiony w 
ramki plakat przedstawiający parę tancerzy.

– Proszę, niech pani usiądzie – rzekła kobieta, wskazując dwa wygodne 

fotele. Sama usiadła przy biurku. – Jestem Maggie Tyrell. Akurat dziś mamy 
mały ruch, więc... Czym mogę pani służyć?

Erne   zamrugała   nerwowo   powiekami.   Ta   młoda,   energiczna   osóbka 

miałaby wybawić ją z kłopotów? Pomóc jej odnaleźć radość życia? Cóż, 

background image

skoro pomogła Michaelowi odnaleźć ją w Wilborough, może jej i Jeffreyowi 
pomoże odnaleźć Michaela w San Francisco.

– Podobno pomaga pani odnaleźć się kochankom?
– Tak, to prawda.
– No więc ja... szukam kogoś.
– Kogo, mamusiu? Michaela? – spytał Jeffrey, wiercąc się w ogromnym 

fotelu. – Ja też chcę, żeby wrócił. Nauczył mnie wszystkiego o baseballu. 
Możesz mi zadać jakiekolwiek pytanie... – zwrócił się do Maggie. – Wiem 
wszystko.

– No dobrze. – Maggie uśmiechnęła się. – Myślisz, że drużyna Giants 

ma szansę zwyciężyć w tym roku?

– Nie wiem. Znam się tylko na Red Soxach.
– Czyli jesteś z Bostonu?
Jeffrey skinął głową. Erne również.
– Tak, jesteśmy z Bostonu i szukamy Michaela rzekła. – Nie tak dawno 

temu korzystał z usług tej agencji. Chciał odnaleźć mnie* i odnalazł. Dzięki 
pani pomocy.  A teraz  ja... teraz  my  szukamy  jego. Nazywa się  Michael 
Molina.

Na   twarzy   Maggie   pojawił   się   wyraz   zaciekawienia.   Przeniosła 

spojrzenie z kobiety na chłopca i z powrotem na kobietę.

– A pani nazywa się Mary Elizabeth Kenyon, jest nauczycielką i matką 

małego Jeffreya, prawda?

Zdumiało ją, że Maggie nie tylko zapamiętała  jej  imię i nazwisko, ale 

również zawód oraz imię jej syna.

– Zgadza się. – Pogładziła chłopca po głowie. – To właśnie jest Jeffrey.
Maggie oparła się wygodniej w fotelu i przyjrzała uważnie swojej nowej 

klientce.

– To nie moja sprawa, dlaczego Michael od pani odszedł. Wiem jednak, 

że zadał sobie wiele trudu, żeby panią odnaleźć. A kiedy ostatni raz ze mną 
rozmawiał,   odniosłam   wrażenie,   że   wszystko   jest   w   jak   najlepszym 
porządku. Proszę pani, wierzę w miłość do grobowej deski, ale czasem z 
bólem serca muszę przyznać, że nie każdemu jest pisana.

– Nam jest. Mnie i Michaelowi – oznajmiła stanowczo Erne. Nie miała 

co   do   tego   cienia   wątpliwości.   –   Kocham   go.   Ale   sądziłam...   oboje 
sądziliśmy,   że   na   naszej   drodze   do   szczęścia   stoi   przeszkoda   nie   do 
pokonania. Jednak możemy ją pokonać. Muszę tylko odnaleźć Michaela i go 

background image

o tym przekonać.

Maggie wzruszyła ramionami.
–  Chce   pani  odnaleźć   Michaela?   Cóż,   jest   to  tak   banalnie   proste,   że 

nawet nic pani za to nie policzę. Zaraz do niego zadzwonię i...

– Nie. – Erne pochyliła się, gotowa zakryć ręką telefon. – Proszę nie 

dzwonić. Bo co będzie, jeśli powie, że nie chce się ze mną widzieć? Gdyby 
podała mi pani jego adres, mogłabym... Bo on mieszka gdzieś niedaleko, 
prawda?

–   Po   drugiej   stronie   zatoki.   W   Berkeley.   –   Przez   chwilę   bez   słowa 

wpatrywała   się   w   Erne.   –   Trochę   dziwnie   się   z   tym   –   czuję.   Bo   skoro 
Michael   odszedł   od   pani,   może   faktycznie   nie   chce   mieć   z   parną   do 
czynienia...

– Ja też nie chciałam mieć z nim do czynienia, kiedy sześć tygodni temu 

pojawił się w Wilborough.

Maggie skinieniem głowy przyznała jej rację.
–  Dobrze.   –  Obróciła   się   w  stronę   stolika,   na   którym  stał   komputer. 

Odszukawszy   adres,   przepisała   go,   a   kartkę   wręczyła   Erne.   –   To   mniej 
więcej dwadzieścia minut jazdy stąd. Ma pani samochód?

– Nie – odparła Erne. – Pojedziemy taksówką.
Wolała   nie   myśleć   o   tym,   ile   ta   cała   wyprawa   będzie   ją   kosztować. 

Zresztą, nie miało to znaczenia. Gotowa była żyć w długach, byleby tylko 
mogła naprawić błąd.

– Proszę mi jedno obiecać – powiedziała Maggie.
– Co takiego?
– Że poinformuje mnie pani, jak się sprawa zakończy.
– Oczywiście. – Wstała z fotela, zbierając się do wyjścia. Jeffrey siedział 

wyjątkowo   cicho,   jakby   kompletnie   pozbawiony   energii;   przypuszczalnie 
zmęczyła   go   długa   podróż,   a   mieli   jeszcze   tyle   do   zrobienia.   –   Chodź, 
syneczku. Poszukamy Michaela.

– Dobrze.
– Uroczy brzdąc – rzekła Maggie, kiedy Erne, biorąc go za rękę, ruszyła 

do   drzwi.   –   Nie   dziwię   się,   że   Michael...   Niech   pani   go   znajdzie. 
Powodzenia.

Jeffrey spał przez całą drogę. Erne potrząsnęła go delikatnie za ramię, 

kiedy taksówka zatrzymała się przy niedużym placyku, przy którym stały 

background image

ładnie ukwiecone domy. Zbudowane w stylu hiszpańskim – białe ściany, 
czerwone dachówki, łukowate drzwi, fantazyjnie wygięte kraty w oknach, 
po których pięły się kwitnące winoroślą – przypominały domy w San Pablo.

Często myślała o San Pablo. Tam była szczęśliwa. Tam przyszłość stała 

przed nią otworem. Tam słuchała głosu serca.

Dziś też słuchała głosu serca.
Trzymając Jeffreya za rękę, podeszła do drzwi, na których widniał numer 

podany jej przez Maggie Tyrell, i nacisnęła dzwonek. Nagle wystraszyła się, 
że może Michaela nie ma w domu – albo gorzej, że jest, ale nie sam. Za 
późno. Przebyła taki kawał drogi, że nie zamierzała się wycofywać. Skoro 
on   mógł   przylecieć   do   Wilborough,   nie   wiedząc   nic   o   niej,   ona   mogła 
przylecieć do San Francisco, zadzwonić do jego drzwi i...

Mniej   więcej   po   minucie   drzwi   się   otworzyły.   Nareszcie!   Stał   w 

dżinsach i pomiętej białej koszuli z podwiniętymi  rękawami, włosy miał 
potargane, oczy czarne jak onyks. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. 
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Erne oznajmiła:

– Musimy powiadomić o czymś Jeffreya.
–   Tak?   –   Opuściwszy   wzrok,   spojrzał   na   zaspanego   chłopca,   który 

kurczowo trzymał się nogi matki, po czym schylił się i uśmiechnął do niego. 
– Hej, przyjacielu. Co u ciebie słychać?

– Jestem zmęczony. Stęskniliśmy się za tobą.
Przez chwilę Michael wpatrywał się w dziecko, potem wbił wzrok w 

podłogę, następnie w ścianę. Wyraźnie unikał oczu Erne.

– Stęskniliśmy się za tobą – powtórzyła za synem. Maggie Tyrell dała 

nam twój adres. Możemy wejść?

Wyprostował się. Widziała, że jest zdenerwowany.
– Oczywiście. – Odsunął się na bok, wpuszczając ich do środka.
Erne rozglądała się zdumiona. Wewnątrz panował idealny porządek. Co 

prawda   nie   zostawiał   po   sobie   bałaganu,   kiedy   mieszkał   u   niej   w 
Wilborough...   W   każdym   razie   wnętrze   było   przestronne,   gustownie 
urządzone, podłogi lśniące, dywany bez śladów błota czy trawy, poduszki 
równo ułożone na kanapie, stoliki starannie dobrane do reszty mebli.

– To twój dom? – spytała zdziwiona, po czym zawstydziła się własnego 

zdziwienia.

– Chyba tak – odparł enigmatycznie.
– Jak to: chyba tak?

background image

Nie odpowiedział. Spoglądał na Jeffreya. Chłopiec puścił rękę Erne, po 

czym wdrapał się na skórzany fotel i zwinął w kłębek; oczy miał otwarte, ale 
czerwone ze zmęczenia.

– Naprawdę chcesz mu powiedzieć?
Skinęła   głową,   świadoma   tego,   że   ujawnienie   chłopcu   prawdy   to 

najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek musiała wykonać.

– Tak, zamierzałam to zrobić sama, ale... – zniżyła wzrok – nie miałam 

odwagi. Zresztą, uznałam, że powinniśmy razem...

Michael ujął ją za brodę i delikatnie obrócił do siebie, tak by ich oczy się 

spotkały.

– Erne, czy jesteś absolutnie pewna? – spytał cicho. – Skoro mały wie, 

czego się dopuściłem, co mam na sumieniu...

– No właśnie – przerwała mu. – O tym też trzeba z nim – porozmawiać. 

Nauczyć go, co jest dobrem, a co złem. Jesteś mi potrzebny, Michael. Bez 
twojej pomocy sama sobie nie poradzę.

Przez chwilę uważnie badał jej twarz.
– Nie chcę, żeby Jeffrey wyrósł na kogoś takiego jak ja.
– A ja chcę.
Jego palce, wciąż zaciśnięte na jej brodzie, zadrżały lekko. Opuściwszy 

rękę,   przeszedł   na   drugi   koniec   salonu   i   przysiadł   na   podłodze   przed 
fotelem, na którym siedział senny malec.

– Hej, przyjacielu, śpisz? Chłopiec pokręcił głową.
– O czym tak szepczecie? – spytał. – To tajemnica?
– Już nie – odparł Michael. Spojrzał na Erne, a kiedy ona podeszła bliżej 

i kucnęła obok na podłodze, wyciągnął ręce, jedną do chłopca, drugą do 
kobiety. – Jestem twoim ojcem, Jeffrey.

Chłopiec otworzył szerzej oczy.
–   Dawno   temu   kochałem   twoją   mamusię   –   ciągnął   Michael   pełnym 

napięcia   głosem   –   ale   musiałem   wyjechać   i   ją   zostawić.   Potem   ty   się 
urodziłeś, a ja nic o tym nie wiedziałem. Całymi latami was szukałem i 
dopiero niedawno udało mi się was odnaleźć.

Chłopiec popatrzył pytająco na Erne.
– To ja mam tatusia?
– Zawsze miałeś, kochanie. Pamiętasz? Kiedyś o tym rozmawialiśmy. 

Powiedziałam   ci,   że   twoim   tatusiem   jest   pewien   pan,   którego   bardzo 
kochałam.   I   że   ten   pan   musiał   odejść,   ale   zanim   odszedł,   dał   mi 

background image

najwspanialszy podarunek na świecie. Ciebie.

– Jeffrey przeniósł wzrok na Michaela, potem z powrotem na Erne. Przez 

chwilę nic nie mówił, jakby zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

– Michael zabił człowieka – oznajmił wreszcie.
Michael z trudem przełknął ślinę.
– To była straszna rzecz i bardzo żałuję, że tak się stało. Nie miałem 

jednak wyjścia.

– A tamten, którego zabiłeś, to był zły człowiek?
– Bardzo zły.
– Więc jesteś bohaterem.
– Nie, Jeffrey, jestem normalnym człowiekiem.
– Bohaterem i moim tatusiem – stwierdził autorytatywnie chłopiec, po 

czym uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zamknął oczy i pogrążył się we 
śnie.

Przez kilka minut Michael z Erne siedzieli na podłodze, wpatrując się w 

śpiącego syna. Wreszcie wstali. Erne zdała sobie sprawę, że najtrudniejsze 
mają za sobą. Była zmęczona podróżą, chętnie poszłaby w ślady dziecka i 
też   zamknęła   oczy,   lecz   wiedziała,   że   czeka   ją   jeszcze   jedna   rozmowa, 
prawie równie trudna jak ta pierwsza.

Postanowiła nie zwlekać.
– Kocham cię, Michael.
– Ja ciebie też, ale... – Uśmiechnął się smutno.
– Chciałeś mojego wybaczenia. – Zacisnęła ręce na jego dłoniach, jakby 

czerpiąc   z   nich   siłę.   –   Przeszłości   się   nie   zmieni.   Wtedy   w   San   Pablo 
skrzywdziłeś   mnie   swoim   zniknięciem.   Kiedy   jednak   mnie   odnalazłeś   i 
wyjaśniłeś,   co   się   stało,   przebaczyłam   ci.   Uzmysłowiłam   sobie,   że   nie 
mogłeś postąpić inaczej.

– Tak, ale...
–   Reszta...   Zrozum,   Michael,   to   nie   ja   mam   ci   wybaczyć   zabójstwo 

Corteza.   Twój   przyjaciel   Max   przekonał   mnie,   że   zachowałeś   się   jak 
bohater. Nawet nie musiał zbyt usilnie przekonywać, bo w głębi serca sama 
to wiem. – Łzy powoli napływały jej do oczu, ale mówiła dalej. – To ty 
musisz   sobie   wybaczyć.   Pozwoliłam   ci   wyjechać   z   Wilborough. 
Niesłusznie. Wyjechałeś jednak dlatego, że gryzły cię wyrzuty sumienia.

Westchnął głośno.
– Wiesz. Erne, długo po powrocie z San Pablo nie mogłem dojść do 

background image

siebie,   ale   z   czasem   koszmary,   które   budziły   mnie   po   nocach,   ustały. 
Sądziłem,   że   wreszcie   odzyskałem   spokój...   Myliłem   się.   Wydarzenia   z 
przeszłości nadal we mnie tkwią. Nie umiem się z nimi pogodzić.

– Śmierć brata też wciąż w tobie tkwi, prawda?
– Tak...
– Widzisz, Michael, pewnych rzeczy nie sposób zapomnieć. Pozostają w 

nas na zawsze. Jedyne, co możemy zrobić, to wybaczyć sobie i starać się żyć 
najlepiej, jak umiemy.

Kolejne westchnienie.
–   Och,   Erne.   –   Przycisnął   usta   do   jej   czoła.   –   Tak   strasznie   mi   cię 

brakowało. Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłem.

– Dlaczego kiedy spytałam, czy to twój dom, odpowiedziałeś „chyba 

tak”?

Zerknął   na   zwiniętego   w   fotelu   syna,   po   czym   uśmiechnął   się 

szelmowsko.

– Bo marzy mi się inny dom. Z tobą. W Wilborough.
– Więc wróć z nami – powiedziała szeptem. – Wróć z nami do naszego 

domu.

– Do naszego domu – powtórzył rozmarzonym tonem. Wziął Erne w 

ramiona i przytulił mocno do siebie. – Dobrze, najdroższa. Dobrze.

Stali objęci w zapadającym zmroku dosłownie dwa kroki od swojego 

śpiącego   syna.   Nareszcie   się   odnaleźli.   Nareszcie   byli   razem.   Ona,   on   i 
dziecko. I oboje wiedzieli, że ich miłość będzie trwała wiecznie.