background image

DIXIE BROWNING

TWARDY JAK KAMIEŃ

Harlequin Desire tom 197(8'95)

background image

PROLOG

Złapał słuchawkę, kiedy dzwonek telefonu rozbrzmiewał już po raz piąty. Zdyszany i 

zły, burknął:

- Słucham, tu McCloud!

- To ty, Johnie Stone?

Ciotka Alicja. Alicja Hardisson była jedyną osobą na tym świecie, która nazywała go 

Johnem Stone.

- Jak się masz, ciociu?

- U mnie wszystko w porządku, dziękuję. Podobno byłeś w szpitalu. Mam nadzieję, że 

już   miewasz   się   lepiej.   -   Spokojny,   starannie   modulowany   południowym   akcentem   głos 

umilkł w uprzejmym oczekiwaniu.

Skąd ona się o tym dowiedziała, do diabła? Ich kontakty od lat były bardzo luźne: 

spotkanie   na   jakimś   rodzinnym   pogrzebie,   co   roku   gwiazdkowy   koszyk   z   wytwornym 

zestawem konfitur, i tyle.

Chyba że coś jednak znalazło się prasie czy radiu?

- Dużo lepiej, ciociu, założywszy, że człowiek karmiony przez tyle czasu szpitalnym 

jedzeniem może się dobrze czuć. A co słychać u Liama? Czy nadal poluje na króliki, kiedy 

dajesz mu wolny dzień? - Liam był kamerdynerem u Hardissonów; najważniejszym, jeśli nie 

jedynym oparciem w czasach, kiedy mały Stone po śmierci rodziców znalazł się w starym 

domu swojej rodziny.

- Liam jest już na emeryturze. W zeszłym roku umarła Mellie; pomyślałam, że lepiej 

będzie, jeśli ostatnie lata pozwolę mu spędzić z wnukami.

Dla   kogo  lepiej,   ciociu,   pomyślał   Stone,   krzywiąc   twarz   w   ironicznym   uśmiechu. 

Kobiety   w   rodzaju   Alicji   Hardisson   obowiązywał   pewien   kanon   moralny   związany   z   jej 

pozycją   społeczną:   noblesse   oblige.   Nie   oznaczało   to   jednak,   żeby   angażowała   się 

kiedykolwiek w działania na czyjąkolwiek korzyść, poza własną. Własna korzyść oznaczała 

oczywiście jeszcze interes jej jedynego dziecka.

Sprawa   Stone'a   była   najlepszym   przykładem.   Jego   matka   i   ciotka   Alicja   były 

siostrami. Rodzice Stone'a zginęli w wypadku, potrąceni przez pijanego kierowcę. Miał wtedy 

sześć i pół roku. Ciotka Alicja wzięła go do siebie. Noblesse oblige. Jej własny syn, Billy, 

miał wtedy pięć lat.

Gdy ciotka udawała się na doroczne połowy łososia do Szkocji, na pokaz mody do 

Paryża, czy „do wód” w Arizonie, zabierała czasem ze sobą Billy'ego i jego niańkę. Mały 

background image

Stone zawsze pozostawał wtedy w domu, w towarzystwie Liama i Mellie.

Noblesse oblige. Należy pomóc krewnym w potrzebie, zapewnić im dach nad głową i 

przyzwoite utrzymanie. Wypada też raz czy dwa razy do roku zapytać uprzejmie, czy im 

czego nie brakuje.

Ponadto istnieje coś takiego, jak szkoła z internatem.

- Czy jesteś  w  naszym  mieście,  ciociu?  -  spytał   Stone, mając  nadzieję,   że  ciotka 

zaprzeczy.

- Nie, dzwonię od siebie, z Atlanty - wymawiała  to zawsze po swojemu,  z jakąś 

wyrafinowaną, pewną siebie niedbałością: „Atlanna”.

- Jak się miewa Billy? - ciągnął. - Czy dalej chce kandydować do senatu?

- Właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię, Johnie Stone. Pewnie słyszałeś, że jakiś 

czas temu Billy zadurzył się w pewnej okropnej kobiecie do tego stopnia, że się z nią ożenił.

Stone usiadł na kanapie, przytrzymując brodą słuchawkę.

- Chyba nawet dostałem zawiadomienie o ślubie - potwierdził.

- Poprosiłam Ellę Louise, żeby rozesłała je dla przyzwoitości, choć byłam pewna, że 

to małżeństwo długo nie potrwa. Zrobiłam, co mogłam, w interesie własnego syna, ale ta 

kobieta po prostu nie należała do naszej sfery.

Twarz Stone'a skrzywiła się w ponurym uśmiechu. Na palcach jednej ręki można było 

policzyć ludzi, których ciotka Alice zaliczała do „naszej sfery”. On też nie mieścił się na 

liście, mimo pokrewieństwa.

- Zajęłam się nią ze względu na Billy'ego. Była  dzika jak bezpański kot. Gdybyś 

widział jej włosy albo te tanie szmaty, w które się ubierała! Uczyłam ją podstawowych zasad 

dobrego wychowania.

Alicja   bała   się,   że   żona   Billy'ego   skompromituje   rodzinę   Hardissonów,   pomyślał 

Stone, odpowiadając ciotce niewyraźnym  pomrukiem.  Ta kobieta musiała być  teściową z 

piekła rodem, nawet gdyby Billy poślubił wzór damskich cnót. Był skłonny współczuć tej 

biednej dziewczynie, ale przecież sama napytała sobie biedy. Wychodzić za mąż za Billa 

Hardissona! Doprawdy można mieć więcej oleju w głowie.

Ciotka ciągnęła swój monolog:

- Słyszałam jakieś obrzydliwe plotki. Dzięki Bogu, nic jeszcze nie trafiło do gazet... 

Obawiam się, że ona będzie nas szkalować - westchnęła.

- A dlaczego Billy w ogóle się z nią ożenił? Czy była w ciąży?

- Wielkie nieba, nic z tych rzeczy! Billy miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, żeby 

się nie zaangażować do tego stopnia.

background image

-   Wspomniałaś,   ciociu,   że   się   z   nią   ożenił.   Czy   można   się   zaangażować   jeszcze 

bardziej?

- Billy jest zbyt urny i łatwowierny, by mu to wyszło na zdrowie. Biedaczek. Kiedy 

taka wyzywająca przybłęda jak ta Dooley pływa w klubowym basenie goła jak ją pan Bóg 

stworzył...

- To on spotkał ją w klubie?

-  Chyba  ci   o  tym  mówiłam,   czyż  nie?  Muszę   przyznać,   że  reprezentuje  ten   dość 

pospolity typ urody, który podoba się mężczyznom. W każdym razie mój biedny chłopiec dał 

się   na   to   złapać.   Wystarczyło   jednak   sześć   miesięcy   od   dnia   ślubu,   by   pokazała   swoją 

prawdziwą twarz. Biedny Billy,  prawie błagał ją, żeby zachowywała się przyzwoicie, ale 

kiedy zaczęła flirtować z wszystkimi dookoła... no cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał się z 

nią rozstać.

- Rozumiem więc, że są rozwiedzeni. Na czym polega problem?

-   Owszem,   Bill   się   z   nią   rozwiódł,   a   ta   kobieta   miała   na   tyle   przyzwoitości,   że 

wyniosła się z naszego miasta. Teraz jednak, kiedy mój syn zamierza kandydować do senatu, 

obawiamy się kłopotów. Ona może wrócić...

- Po co?

-   Po   pieniądze,   mój   drogi,   po   pieniądze.   Czegóż   innego   może   chcieć   osoba   tego 

pokroju?

-   Chcesz   mi   powiedzieć,   ciociu,   że   ci   wszyscy   prawnicy,   których   opłacacie,   nie 

zabezpieczyli Billa, zanim w ogóle pozwolili mu się z nią ożenić? Od czego są intercyzy?

- Byłam w tym czasie poza krajem, a ona omotała nieszczęsnego chłopaka do tego 

stopnia, że ożenił się z nią, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć okiem. Bóg jeden wie, jakich 

gróźb użyła w czasie rozwodu, ale skończyło się na tym, że Bill musiał jej płacić po dwieście 

tysięcy dolarów przez trzy kolejne lata za to, żeby trzymała się z dala od granic Georgu. 

Biedny Billy, ma zbyt miękkie serce.

Chyba mózg ma też za miękki, pomyślał Stone o kuzynie. Sześćset tysięcy dolarów to 

kupa forsy!

- Bill już wypłacił jej wszystko; obawiamy się, że ta kobieta może mieć ochotę na 

więcej.   Może   chcieć   nagadać   coś   dziennikarzom.   Jest   zdolna   do   najbardziej   perfidnych 

kłamstw. Dobrze wie, że Bill chciałby znaleźć się w Waszyngtonie po jednej czy dwóch 

kadencjach   w   Atlancie   i   nie   zawaha   się   przed   niczym.   Widziałeś   przecież   te   bezczelne 

naciągaczki,   które   pokazują   się   w   telewizji   i   grożą   przyzwoitym   ludziom   na   wysokich 

stanowiskach?

background image

- Owszem, zdarzają się takie historie, ale czemu akurat wy...

- Mówiłam ci; po mieście  krążą już jakieś plotki. Przecież nie mogą pochodzić z 

innego źródła; tu wszyscy kochają Billa. To taki dobry chłopiec!

Stone   skrzywił   się.   Billy'ego   kochają   tylko   dwie   osoby:   jego   matka   i   on   sam. 

Natomiast   reszta   świata   zna   '   go   takiego,   jakim   jest.   Zepsuty,   niedojrzały   produkt 

wychowawczych zaniedbań i klasowego uprzywilejowania. Nie po raz pierwszy Stone cieszył 

się z tego, że już jako czternastolatek został oddany do szkoły wojskowej, a potem zawsze 

pojawiały się jakieś „trudności”, które nie pozwalały na częstsze spotkania z rodziną.

- W czym mogę ci pomóc, ciociu? - zapytał.

Alicja Hardisson od razu przystąpiła do rzeczy.

- Rozumiem, że odniosłeś spore obrażenia i jeszcze trochę czasu powinieneś spędzić w 

łóżku. Myślałam, że mógłbyś...

- Myślisz, że przyjadę do Atlanty i uwiodę tę damę, żeby wam nie przeszkadzała?

- Co? Nie bądź śmieszny, Johnie Stone. Jeśli chcesz ją uwieść, to twoja sprawa, choć 

ostrzegam cię, ona nie należy do naszej sfery. Widzisz - tłumaczyła  - zaaranżowałam jej 

wakacje w miejscu, które nazywa się Coronoke. To maleńka wysepka przy brzegu Północnej 

Karoliny. Zdaje się, że nie ma tam nawet linii telefonicznej, a już na pewno nie ma żadnych 

dziennikarzy. Może zaprzyjaźni się z tobą, a ty będziesz miał na nią oko...

- Ależ, ciociu! Nawet nie znam jeszcze tej kobiety, a ty chcesz, żebym .zgodził się na 

rolę więziennego dozorcy?

-   Nie   podnoś   na   mnie   głosu,   Johnie   Stone.   Niczego   takiego   nie   powiedziałam. 

Wszystko, o co cię proszę, to żebyś pojechał tam i rozgościł się w domku, który wynajęłam 

na twoje nazwisko. Nie musisz jej mówić, kim jesteś - nawet lepiej, żebyś tego nie robił. 

Możesz natomiast przekonać ją, żeby nie robiła kłopotów Billy'emu... przynajmniej do dnia 

jego ślubu.

- Jego ślubu?!

- Och... czyżbym  naprawdę zapomniała ci powiedzieć, że Bill chce się w sierpniu 

ożenić po raz drugi? To śliczna dziewczyna... i jest wnuczką senatora Houghtona...

- Krótko mówiąc, chcesz, żebym zatrzymał tę kobietę na bezludnej wysepce, która 

nazywa się...?

- Coronoke; i wcale nie jest bezludna.

- W porządku. Mam tej kobiety pilnować, nie dopuszczać do niej dziennikarzy, a jeśli 

zrobi coś podejrzanego, nasłać na nią policję federalną, czy tak?

Zanim skończył mówić, ciotka delikatnie odłożyła słuchawkę na widełki. Czując się o 

background image

wiele   gorzej   niż   zaraz   po   wyjściu   ze   szpitala,   Stone   wykręcił   jej   numer   telefonu   i   po 

wylewnych   przeprosinach   zgodził   się   na   uwieńczenie   swej   rekonwalescencji   pobytem   na 

Coronoke.

Obiecał przy tym, iż dołoży wszelkich starań, żeby chronić Billy'ego przed intrygami 

sprytnej naciągaczki.

Miał wprawdzie nieco inne plany co do najbliższej przyszłości, ale...

- Robię to w znacznej mierze dla twego dobra, Johnie Stone - ciągnęła ciotka. - Zdaje 

się, że nie masz teraz nawet przyzwoitego mieszkania. Jeśli przystaniesz na moją propozycję, 

będziesz mógł leżeć sobie do góry brzuchem, aż poczujesz się lepiej. Na tyle lepiej, żebyś bez 

przeszkód wrócił do tego, czym się teraz zajmujesz.

A więc ciotka wie, czym się teraz zajmuję, pomyślał Stone. Właśnie dlatego uważa, że 

on poradzi sobie z tą sprawą i uratuje polityczną karierę jej syna. Sam Stone miał podstawy 

przypuszczać, że stan Georgia miałby się lepiej bez senatora Billa Hardissona ale, z drugiej 

strony, propozycja ciotki oznaczała ciekawe wakacje. Rozejrzał się po hotelowym pokoju, do 

którego   przeprowadził   się   po   wyjściu   ze   szpitala.   To,   albo   domek   na   wyspie...   dookoła 

prywatna plaża...

- Myślę, że mogę to zrobić - oznajmił ciotce, dodając jakieś podziękowania.

- Nie dziękuj mi, Johnie Stone. Cieszę się, że choć tyle mogę zrobić dla syna mojej 

rodzonej siostry.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy dzień należał tylko do Stone'a i przyrzekł sobie, że nie zmarnuje ani jednej 

przesyconej morską solą, ozłoconej słońcem minuty. Jutro ta Dooley pewnie już tu będzie. 

Zaczną się obowiązki. Dziś jednak można jeszcze pływać beztrosko na materacu, mocząc 

nogi w chłodnych falach cieśniny Pamlico. Różową bliznę na jego brzuchu przykrywała na 

wpół jeszcze pełna butelka piwa.

Coronoke. To pewnie w jakimś języku powinno znaczyć raj. Nigdy nie słyszał o tym 

miejscu. Nie było go nawet na mapie! Jeśli jednak odkrył teraz ten raj, zamierzał spędzić w 

nim trochę czasu.

No, musi jeszcze pilnować tej Lucy Dooley, która zagraża psychicznej równowadze i 

finansom ciotki Alicji. Gdyby chodziło tylko o Billa, Stone nie przejmowałby się tak bardzo, 

ale kobiety z pokolenia ciotki są za mało odporne na to, co mogliby zrobić z szanowaną 

rodziną   wścibscy   reporterzy.   Nie   przeżyłaby   szargania   nazwiska   Hardissonów   na   łamach 

jakiegoś brukowca albo w sensacjach lokalnej telewizji.

Sam był z zawodu dziennikarzem. Przez ostatnie dziewięć lat był związany z agencją 

IPA,   zajmując   się   ważnymi   konfliktami   międzynarodowymi   i   skutkami   naturalnych 

kataklizmów w różnych częściach kuli ziemskiej.

Towarzyszył   konwojowi   z   pomocą   humanitarną   we   wschodniej   Afryce,   kiedy 

zbłąkana   snajperska   kula   uderzyła   w   zbiornik   paliwa   pojazdu,   w   którym   się   właśnie 

znajdował. Kolega fotoreporter zginął na miejscu podczas eksplozji. Kierowca, wyrzucony 

siłą podmuchu, złamał tylko mały palec, natomiast Stone znalazł się w szpitalu z ciężkim 

wstrząsem   mózgu,   połamanymi   żebrami,   rozerwanym   płucem   i   całą   kolekcją   stalowych 

odłamków w różnych częściach ciała.

I tak miał niewiarygodne szczęście. Wybuch mógł go rozerwać na strzępy. Zamiast 

tego   pławił   się   teraz   w   słońcu   atlantyckiego   wybrzeża,   uzbrojony   w   tak   mało   groźne 

przedmioty, jak lornetka i album ornitologiczny. Przelatujący nad jego głową sznur ptaków 

składał się z pelikanów.

Przynajmniej jego zdaniem to były pelikany. Będzie musiał przyjrzeć się tutejszemu 

ptasiemu królestwa, żeby jako tako mógł udawać ornitologa - amatora.

Umysł wracał do normy wolniej niż ciało. Tak niedawno otarł się o śmierć. Miał 

podświadomą chęć zastanowić się nad swoim życiem.

Było puste. Żadnych więzów, żadnych przynależności, niczym nie mógł się pochwalić 

w ciągu tych trzydziestu siedmiu lat poza paroma zeszytami pożółkłych wycinków prasowych 

background image

i kilkoma dyplomami leżącymi w szafie pod starą rakietą tenisową. Wiedziony impulsem, 

wynikłym zapewne z tego stanu ducha, zadzwonił do faceta, z którym nie kontaktował się co 

najmniej od roku. Reece był bratem dziewczyny, z którą Stone omal się kiedyś nie ożenił. 

Dziewczyny,  która  okazała w  końcu dość zdrowego rozsądku, żeby wyjść  za mężczyznę 

mającego normowane godziny pracy, mogącego zapewnić przyzwoity dom jej i przyszłym 

potomkom.

Stone stracił kontakt z Shirley Stocks, ale od czasu do czasu jej brat jeszcze do niego 

dzwonił. Dla tego chłopca Stone był bohaterem, który wyjeżdżał tam, gdzie działy się rzeczy 

ważne i niebezpieczne.

Teraz   Reece   studiował   dziennikarstwo   na   Uniwersytecie   Północnej   Karoliny. 

Propozycja ciotki dotyczyła wyjazdu w tamte strony. Może się spotkają.

Jego pasją i celem pobytu na wyspie ma być obserwowanie ptaków. Pewnie ciotka 

wspomniała o tym, wynajmując dom, bo dostał pocztą od agenta pakiet broszur o ptakach 

żyjących na tej wyspie. Nadal miał trudności z odróżnieniem dzięcioła od kolibra i udawanie 

ornitologa zaczynało go męczyć.

Na razie leniwie odpychał wodę rękami, kierując się w stronę brzegu. Plecy i ramiona 

zaczynały go piec, co należało potraktować jako sygnał ostrzegawczy. Dawniej nie był tak 

wrażliwy na słońce; cóż, parę miesięcy w szpitalu zrobiło swoje.

Domek   na   wyspie   nie   był   szczytem   luksusu,   ale   panowały   tam   całkiem   znośne 

warunki. Przede wszystkim spokój. Miał mieszkać w nim przez następne dwa miesiące.

Aż dziw, że w kuchni nie było żadnej haftowanej makatki: „Wszędzie dobrze, ale w 

domu najlepiej”. Pasowałaby jak ulał. Poprzestawiał już niektóre meble. Myślał nawet o tym, 

żeby przyciągnąć z tarasu cedrowy szezlong. Pachniał tak pięknie.

Wszędzie dobrze, ale w domu... Może właśnie tu i teraz nadszedł czas, żeby pomyśleć 

o osiedleniu się gdzieś na stałe. O czymś więcej niż pokój hotelowy i skrytka na poczcie 

zamiast adresu. Ostatni prawdziwy dom, jaki miał, był z pomalowanego na biało drzewa, z 

werandą   dookoła.   Z   tyłu   rosły   trzy   pekanowe   drzewa,   w   których   mieszkała   cała   zgraja 

wiewiórek.

Decatur, w Georgii. Przeprowadzili się tam, gdy ojciec dostał awans. Stone był wtedy 

w pierwszej klasie. Nie minął nawet rok, kiedy tamten etap życia nagle się skończył.

Potem   była   rezydencja   Hardissonów,   Buckhead.   Czuł   się   tam   jak   w   domu   tylko 

wtedy, gdy ciotka wyjeżdżała i Mellie pozwalała mu jeść w kuchni ze służbą. Pamiętał, jak 

sadzano go wtedy na odwróconej brytfannie położonej na krześle, żeby mógł dosięgnąć blatu 

stołu, Zajadał ze smakiem brunszwicki gulasz i knedle z jagodami.

background image

Boże drogi, kiedy ostatnio snuł takie wspomnienia?

Zrobił sobie kanapki, wziął butelkę zimnego piwa i wyszedł na osłonięty daszkiem 

taras. Rozsiadł się wygodnie, ubrany tylko w kąpielówki, ugryzł potężny kęs kanapki i zaczął 

rozmyślać  nad  swoim  przedziwnym  zadaniem.  Pewnie  był  jeszcze  w  szpitalu,  kiedy Bill 

wygrał  pierwszą turę wyborów. W innym  przypadku pewnie by coś o tym  słyszał.  Billy 

senatorem?

Aż  się   wzdrygnął   na   samą   myśl.   Ostatni   raz   widział   swego  kuzyna   na   pogrzebie 

ciotecznego dziadka Chaunceya Stone'a w Calhoun, siedem lat temu. Billy miał czerwoną 

twarz  i pachniał  burbonem o jedenastej  przed południem.  Odprowadził  wprawdzie swoją 

matkę do kościoła, ale w jego czerwonej, zaparkowanej na. uboczu corvetcie czekała jakaś 

cizia.

Rodzina. To zabawne, w co się człowiek czasem wplątuje z powodu rodziny. Nigdy 

nie przepadał za swoim kuzynem. Nie mógł też powiedzieć, czy kiedykolwiek kochał swoją 

ciotkę, ale na pewno cenił siłę jej charakteru. Tę cechę nauczono go cenić. Siła charakteru. 

Upór w dążeniu do celu. Ciotka miała jedno i drugie.

Sącząc powoli piwo, przebiegał myślami zdarzenia swego trzydziestosiedmioletniego 

życia,   aż   butelka   wyśliznęła   mu   się   wreszcie   z   bezwładnych   palców.   Odgłos   cichego 

pochrapywania dołączył do wesołych krzyków mew, krakania wron i lekkich uderzeń fal o 

płaski brzeg.

Lucy   spojrzała   na   licznik   nad   kierownicą.   Kolejna   setka   kilometrów.   Zginała   na 

przemian   zdrętwiałe   ramiona,   przechyliła   do   tyłu   zmęczone   plecy.   Ciekawe,   jak   daleko 

jeszcze do najbliższego parkingu? Jechała już osiem bitych godzin, zatrzymując się tylko po 

paliwo i jakąś szybką przekąskę. Gdy dojechała do Kernersville, zaczęła się zastanawiać nad 

sensem   tego   wszystkiego,   ale   na   wahania   było   już   za   późno,   nawet   gdyby   rzeczywiście 

chciała   zawrócić.   W   jej   mieszkaniu   odłączono   już   gaz   na   czas   wyjazdu,   odwołała   też 

przynoszenie poczty i gazet.

Alicja Hardisson  nie  miała   w  stosunku  do niej   żadnych  zobowiązań.   Lucy  mogła 

zdobyć się choć na odrobinę ambicji i odmówić, ale trudno jest dyskutować z Hardissonami. 

Sprzeciwić się i postawić na swoim? Niemożliwe. Nauczyła się tylko przegrywać z jaką taką 

godnością. Albo przynajmniej rozpoznawać takie sytuacje., kiedy sprzeciw nie ma sensu.

Tak jak tym razem; Alicja postawiła na swoim. Poddając się, Lucy przyrzekła sobie 

cieszyć się każdą minutą tych nieoczekiwanych, darmowych wakacji, nawet jeśli ktoś uznają 

za pasożyta. Proszę bardzo, zniesie to z uśmiechem na ustach. Nie pamiętała, kiedy w ogóle 

background image

była na jakichś wakacjach. Miodowy miesiąc z Billym się nie liczył. To nie. były wakacje, to 

było odkrywanie prawdy.

Z pewnym poczuciem winy tęskniła do tego, co ją czekało u celu podróży. Cale lato 

pływania i wysypiania się. Pozwoli sobie na czytanie po nocach tych wszystkich cudownych 

książek,  na które nie miała  czasu w  ciągu roku szkolnego. Żadnych  kolacji z mrożonek. 

Żegnaj, szkolny bufecie! Będzie sobie jadła konserwową wołowinę z cebulką i keczupem na 

śniadanie albo kanapki ze smażonymi bananami na kolację. Wszystkie te kalorie zużyje bez 

trudu podczas spacerów i pływania.

Będzie sobie grała na gitarze, ile dusza zapragnie. Może nawet dostać odcisków na 

palcach,  proszę bardzo, I będzie śpiewała przy tej gitarze,  fałszując do upojenia. Zawsze 

fałszuje, ale komu to będzie tym razem przeszkadzało?

Tego   wieczoru,   kiedy   zadzwoniła   Alicja,   Lucy   czuła   się   podle.   Deszcz   zawsze 

doprowadzał ją do rozpaczy, a tym razem padało od tygodnia. Przeglądała ogłoszenia typu: 

„potrzebna pomoc domowa” z myślą o okresie wakacyjnym. To również nie poprawiało jej 

nastroju.

Zadzwonił   telefon.   Podniosła   słuchawkę,   spodziewając   się   usłyszeć   znajomy   głos 

Franka.   To   była   Alicja   Hardisson.   Zaskoczyło   ją   to   do   tego   stopnia,   że   zakrztusiła   się 

kawałkiem   prażonej   kukurydzy.   Upłynęło   trochę   czasu,   zanim   mogła   wydobyć   z   siebie 

względnie zrozumiałe dźwięki. Przyjaźniły się ze sobą w czasach, kiedy Lucy była żoną Billa, 

jeśli   w   ogóle   możliwa   jest   przyjaźń   między   kobietami   z   tak   różnych   środowisk   i   w   tak 

różnym wieku.

Alicja w głębi duszy nie znosiła żony Billa, ale dobrze to ukrywała. Była damą w 

każdym calu i nie wypowiedziała w czasie ślubu ani jednego przykrego słowa. Poleciła swej 

sekretarce   wysłać   odpowiednie   zawiadomienia   i   nakłoniła   Lucy   do   zakupienia   stosownej 

garderoby.   Taktownie   wstrzymała   się   od   komentarzy   na   temat   powiewnych   bluzek   i 

obcisłych spodni, w których Lucy zwykła chadzać do tamtej pory.

Alicja zawsze ubierała się w suknie. Stopniowo Lucy zdała sobie sprawę, że stroje 

teściowej zawsze wyglądały na nie całkiem nowe i nie najbardziej modne, ale jednocześnie 

nie   były   niemodne.   Ślepe   podążanie   za   modą   nie   było   w   dobrym   tonie,   a   ten   styl 

„niepodążania” kosztował niemałe pieniądze.

Wielu innych rzeczy nauczyła się jeszcze od pani Hardisson. Stopniowo czuła dla niej 

coraz większy podziw: dla jej manier, ubierania się, nawet dla sposobu, w jaki się uśmiechała.

Szeroki uśmiech był wulgarny, głośny śmiech po prostu nie uchodził.

Lucy w tym czasie nie wiedziała nawet, co to znaczy „nie uchodzi”.

background image

Zanim   jednak   nauczyła   się   okrywać   swoje   prawie   metr   osiemdziesiąt   wzrostu 

stosownymi,  nie zanadto modnymi  strojami, wkładać najskromniejsze, okrągłe kolczyki  z 

pereł   zamiast   długachnych,   pozłacanych   i   dzwoniących   świecidełek   i   pić   do   posiłków 

mrożoną herbatę zamiast coli, jej małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Billy zaczynał pić prawie od śniadania, a kiedy pił, robił się mało sympatyczny. Lucy 

próbowała namówić go na jakąś kurację, ale wtedy robił się jeszcze mniej miły. Alicja w tym 

czasie wyjeżdżała do Szkocji, potem ze Szkocji udawała się do Francji, potem z powrotem do 

Szkocji, jakby celowo nie chciała wracać do domu. Jej pomoc na pewno przydałaby się wtedy 

Lucy,   szczególnie   po   utracie   dziecka.   To   wszystko   jednak   ogromnie   zmartwiłoby   panią 

Hardisson, a tego Lucy mimo wszystko nie chciała. Alicja pozostała u przyjaciół za granicą 

aż do rozwodu syna.

Rozwód odbył się dość szybko. Bill zgodził się nawet na to, żeby ją utrzymywać w 

czasie   załatwiania   wszelkich   formalności.   Potem   Lucy   sprzedała   swój   zaręczynowy 

pierścionek   i   ślubną   obrączkę   oraz   pierścionek   z   diamentem   okolonym   szafirami,   który 

dostała od męża na pierwsze po ślubie urodziny. Miało to wystarczyć na rozpoczęcie życia 

gdzie indziej. Zamierzała wybrać Richmond, ale jadąc tam autostradą, przegapiła właściwy 

zjazd i znalazła się na międzystanowej autostradzie nr 40, która biegła przez Winston - Salem. 

Na   krańcach   miasta   jej   samochód   odmówił   posłuszeństwa.   Kiedy   wreszcie   nadawał   się 

znowu do użytku, Lucy miała już tylko tyle pieniędzy, żeby wynająć tani pokój i rozejrzeć się 

za pracą. Takie życie znała już z dawnych czasów. Jechać, gdzie oczy poniosą, zatrzymać się, 

gdzie popadnie.

Praca   okazała   się   całkiem   niezła.   Została   kelnerką   w   restauracji.   Skończyła 

wieczorowe studium dla nauczycieli i teraz już drugi rok uczyła szóstoklasistów. Całkiem 

nieźle, pomyślała z dumą.

- Lucy, kochanie - mówiła Alicja przez telefon dwa tygodnie temu. - Czemu ty nigdy 

nie piszesz? Wiesz przecież, że chciałabym wiedzieć, co u ciebie słychać.

- Przykro mi, mamo. Przepraszam. - Tylko tyle była w stanie wydusić. Przykro mi, 

myślała wtedy, że twój syn okazał się takim draniem, przykro mi, że pozbawił cię wnuka, i 

przykro mi, że ty też nie możesz się z nim rozwieść. Byłoby ci dużo lżej, wierz mi.

- Ależ, moja droga - ciągnęła Alicja - to mnie jest przykro, że nie było mnie tutaj, 

kiedy   potrzebowałaś   pomocy.   Jestem   pewna,   że   gdybym   mogła   porozmawiać   z   wami 

obojgiem, jakoś doszlibyśmy do porozumienia. Obawiam się, że teraz jest już za późno.

Za późno było już wtedy, kiedy Billy pierwszy raz ją uderzył, myślała Lucy. Było za 

późno wtedy, kiedy przyprowadził do domu jedną ze swych kochanek i Lucy zastała ich 

background image

razem w wannie, nagich, jak ich Pan Bóg stworzył.

Ich  małżeństwo  skończyło  się  wtedy,   kiedy  odkryła   jego  schowek  w  seledynowej 

wazie   na   kominku.   Wyrzuciła   zawartość   do   muszli   klozetowej   i   zagroziła,   że   powie   o 

wszystkim matce, jeśli Bill nie zmieni swego postępowania. W porywie wściekłości mąż 

uderzył ją w głowę, zrzucając ze schodów. Kilka godzin później poroniła.

Lucy nie powiedziała o tym teściowej. Nie mówi się takich rzeczy kobiecie pokroju 

Alicji Hardisson. Matka Billa zawsze była dla niej uprzejma, mimo że swego czasu przeżyła 

szok, gdy jej ukochany syn ożenił się z kobietą, która w jej mniemaniu była zerem; gdzieś 

tam studiowała, gdzieś pracowała jako ratowniczka, przybłąkała się znikąd jak bezdomny kot.

Alicja miała na tyle honoru, że nie oferowała Lucy pieniędzy za zniknięcie z życia jej 

syna. Próbowała pomóc synowej stać się damą i Lucy będzie ją za to zawsze kochała. Własny 

ojciec nie zostawił jej zbyt wiele - zniszczoną dwunastostrunną gitarę i mnóstwo cudownych 

wspomnień. Zostawił jej również w spadku poczucie godności.

Kiedy   po   upływie   trzech   lat   jej   była   teściowa   zadzwoniła,   opowiadając   o   letnim 

domku, który wynajęła na wakacje dla swojej przyjaciółki, Elli Louise, Lucy miała ochotę 

odłożyć słuchawkę.

Alicja mówiła dalej o tym, jak to Elia Louise potknęła się i złamała biodro.

- Oczywiście, w tym  stanie biedaczka nie może  tam jechać. Spędzi lato ze swoją 

siostrą,   gdzieś   na   Florydzie.   Jeśli   ty   nie   weźmiesz   tego   domku,   pieniądze   za   wynajęcie 

przepadną. Jest już za późno, żeby odwołać rezerwację.

- Ale dlaczego ja? Jestem pewna, że ktoś z twoich znajomych chętnie skorzystałby z 

okazji.

-   Moje   drogie   dziecko,   pozwól   mi   choć   trochę   uspokoić   własne   sumienie   tym 

zaproszeniem na wakacje. Dotąd nie mogę sobie wybaczyć tego, że nie było mnie przy tobie, 

kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś.

W   końcu   Lucy   dała   się   namówić.   Dlaczego   nie   miała   skorzystać   z   zaproszenia 

przyjaznej sobie osoby? Alicję z pewnością było stać na taki prezent i chciała, aby Lucy go 

przyjęła. Zadała sobie przecież trud znalezienia jej po tylu latach.

No właśnie, jak Alicja ją znalazła? Lucy była już zbyt zmęczona, żeby się teraz nad 

tym zastanawiać. Było jej gorąco i czuła, że nie odklei się od siedzenia samochodu.

Dziś   rano   Frank   specjalnie   wstał   bardzo   wcześnie   i   przyszedł,   żeby   pomóc   jej 

spakować   rzeczy.   Obiecał   podlewać   kwiaty   i   wywietrzyć   jej   mieszkanie,   kiedy   deszcz 

przestanie padać. Jeśli w ogóle przestanie. Lucy ucałowała obie jego córeczki, z których jedna 

była jej uczennicą, po czym uściskała na pożegnanie również Franka. Starała się nie widzieć 

background image

niemego pytania w jego oczach.

Nie kochała Franka Beane'a. Naprawdę bardzo go lubiła, przepadała za jego dziećmi, 

które zostały bez matki. Tęskniła  za własnym  domem,  chciała  mieć rodzinę, ale bała się 

ryzykować. Miała, jak widać, szczęście do przyjaciół, ale fatalnego pecha w wyborze mężów. 

Trzeba wyciągać jakieś wnioski z własnych błędów.

Zdjęła jedną rękę z kierownicy i poklepała pudło z gitarą taty. Umieściła je obok, na 

siedzeniu   pasażera,   i   przytroczyła   pasem   bezpieczeństwa.   Tył   samochodu   zarzucony   był 

książkami, bielizną pościelową, ubraniami i zakupami.

Tatku   kochany,   rozmyślała,   kiedyś   zagram   na   twojej   gitarze,   siedząc   na   własnej 

werandzie, a obok tej werandy będę mieć ogródek z warzywami. Może nawet w tym domu 

będzie kilka kotów. Kiedyś...

Westchnęła.   Po   co   o   tym   myśleć?   Pewnie   zapach   soli   w   powietrzu   wywołał   tę 

bezsensowną   tęsknotę.   Wiele   lat   temu   było   to   wprawdzie   inne   wybrzeże,   ale   powietrze 

pachniało tak samo.

Jej   ojciec   był   niezłym   zabijaką.   Pracował   na   polach   naftowych,   przenosząc   się   z 

miejsca   na   miejsce,   ale   nigdy   zbyt   daleko   od   Gulf   Coast.   Pamiętała   starą   przyczepę 

kempingową,   poobwijaną   drutem   i   taśmą   izolacyjną,   nazywaną   Dooley   Trolley,   w   którą 

pakowali z ojcem naprędce cały dobytek, żeby przenieść się znowu w inne miejsce, do innych 

ludzi.

Lucy prawie nie pamiętała matki, ale przez jej życie przewinęło się wiele kobiet. Jej 

śniady, przystojny tata, z ufarbowanymi na czarno włosami i szerokim uśmiechem działał na 

kobiety   jak   magnes.   Metaliczny   sapach   ropy,   którym   przesycone   były   jego   ubrania, 

zmieszany z zapachem potu, whisky albo rumu wcale im nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. 

Clarence Dooley miał jednak pewną słabość - nie lubił zbyt długo mieszkać w tym samym 

miejscu ani z tą samą kobietą. Zbliżając się do długiego, pomalowanego w spiralne wzory 

budynku latarni morskiej, gdzie autostrada skręcała na północ, Lucy zmrużyła oczy w blasku 

popołudniowego słońca. Myślała o tacie i Ollie Mae, jednej z dam jego serca. Stanął jej przed 

oczami obraz ojca siedzącego na tylnych schodkach, śpiewającego do wtóru swej gitary, i 

Ollie Mae, grającej na skrzypkach. Zwiotczała skóra jej podniesionego ramienia trzęsła się 

przy każdym pociągnięciu smyczka. Teraz ojciec nie żył już od osiemnastu lat, a Lucy na 

długo przedtem straciła kontakt z Ollie Mae, z Lillian i resztą jego kochanek.

Przez krótką chwilę poczuła się bardzo samotna. Potem jednak wzruszyła ramionami, 

mówiąc sobie, że to z powodu znalezienia się w obcym miejscu, pomiędzy obcymi ludźmi.

To minie. Wszystko przemija, i dobre, i złe.

background image

- Na pewno polubisz Maudie i Richa - powiedział Jerry, chłopak z przystani, gdzie 

Lucy musiała zostawić samochód i przeprawić się łodzią na Coronoke. - Maudie jest moją 

kuzynką   ze   strony   mamy.   Chyba   ze   strony   taty   również.   Maudie   kiedyś   zajmowała   się 

domkami na Coronoke, ale przyjechał ten facet i...

Lucy   obydwiema   rękami   przyciskała   do   siebie   gitarę,   zastanawiając   się,   czy   nie 

zmoczy jej woda. Wzięła ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, po czym jak idiotka zostawiła 

go w bagażniku samochodu.

Niepotrzebnie się przejmowała. Płynęli w takim tempie, że wpław dotarłaby na wyspę 

szybciej. Chłopak, który nie miał chyba więcej niż szesnaście lat, przyglądał się jej badawczo. 

Trochę  się  już  do  tego   przyzwyczaiła.  Górowała   wzrostem  nad  większością   otoczenia,   a 

mężczyźni aż nadto często robili jej nieprzyzwoite propozycje już na przedwstępnym etapie 

znajomości. Przeklęty los, który towarzyszył jej od dwunastego roku życia, kiedy to nagle 

urosła o kilkanaście centymetrów, a biust wyskoczył bez mała z bawełnianego, dziewczęcego 

stanika.

- Nic już z tym nie zrobisz, moje złotko, chyba że zrobiłabyś się tłusta jak parówka - 

mówiła inna przyjaciółka ojca, Lillian. - Zresztą to by i tak wiele nie pomogło. Dziewczyna, 

która wygląda tak jak ty, ma zawsze ciężki los, a jeśli na dodatek jest wysoka, to wszystko 

jeszcze lepiej widać.

Lillian była jedną z tych, które Lucy naprawdę lubiła. Ruda kobieta, która była na tyle 

miła, by przejawiać coś w rodzaju macierzyńskiego zainteresowania dziewczynką w czasie, 

gdy ciało i psychika nastolatki ulegały przerażającym dla niej przemianom.

-   Nie   pozwól   chłopakom   dotknąć   cię   nawet   palcem,   słyszysz?   Będą   ci   wciskali 

historyjki, jak to im coś strasznie dolega i że tylko ty masz na to lekarstwo. Wtedy masz im 

powiedzieć, że dostałaś właśnie straszną ciotkę, i że tata posłał cię tu do sklepu po olej do 

czyszczenia broni, bo akurat czyści swoją strzelbę. A jak to nie pomoże, masz użyć swojego 

kolana i trafić tam, gdzie najbardziej zaboli, rozumiesz?

Lucy westchnęła. Wspomnienia. To na pewno przez ten słony zapach w powietrzu. 

Zazwyczaj nie myślała o przeszłości.

- Przed nami wielkie przygody, serdeńko - mówił tata, kiedy ładowali w środku nocy 

przyczepę i wyjeżdżali do nowego miasta, do nowej pracy. - Ta stara, dobra autostrada znów 

rozwija   się   przed   twoimi   pięknymi,   brązowymi   oczami.   A   ty  masz   patrzeć   prosto   przed 

siebie.

Wąski pas plaży mienił się koralowymi odbiciami słońca i lawendowymi cieniami, 

background image

gdy Jerry dobił do nabrzeża Coronoke. Potrząsnął zaśniedziałym dzwonkiem, umocowanym 

na ścianie szopy. Po paru minutach z nadbrzeżnego lasku wybiegła jakaś kobieta.

- Cześć! Chyba mam przyjemność z panią Dooley. Jestem Maudie Keegan.

- Nie jestem panią Dooley. Byłam zamężna, ale wróciłam do swojego panieńskiego 

nazwiska, więc...

  -   Już   wiem.   Ni   pies,   ni  wydra

1

.  Ze   mną   też   tak   było,   dopóki   nie   rozwiązałam 

problemu, zostając panią Keegan.

Lucy wywnioskowała, że Maudie Keegan była  już przedtem zamężna.  Pewnie też 

niezbyt fortunnie, skoro pozbywając się pierwszego męża, pozbyła się też jego nazwiska.

-   Widzę,   że   zabrała   pani   ze   sobą   sporo   puszek   z   jedzeniem.   Bardzo   rozsądnie.   - 

Maudie sięgnęła po pudło z żywnością, które Jerry wyciągnął z łodzi, po czym wszyscy troje 

skierowali   się   przez   pachnący,   cienisty   zagajnik   do   małego   domku,   stojącego   o   jakieś 

trzydzieści metrów od brzegu cieśniny.

- Oto koniec podróży - stwierdziła Maudie. - Najbliższym sąsiadem jest pan McCloud, 

który interesuje się ptakami. Będzie tu przez całe lato. W Blackbeard's Hole mieszka pewien 

pisarz, ale nie sądzę, abyście się mieli często widywać. Przyjeżdża tu co rok, żeby pracować 

nad   dziełem   swojego   życia   i   prawie   nie   wyściubia   nosa   z   kryjówki.   Jutro   przyjedzie   tu 

małżeństwo z Michigan, a w następny weekend dwie duże rodziny. Pewnie tak czy owak 

natknie się pani na wszystkich po kolei, ale tu nie ma obowiązku nawiązywania stosunków 

towarzyskich. Rich i ja mieszkamy w starej posiadłości po drugiej stronie wyspy.

Maudie gestykulowała swymi drobnymi dłońmi w czasie tych objaśnień. Lucy tylko 

kiwała głową, trochę oszołomiona.

- Gdyby chciała pani wysłać coś pocztą - ciągnęła Maudie - prawie co dzień któreś z 

nas będzie w pobliżu. Mamy też radio do kontaktowania się z lądem w nagłych wypadkach. 

Łatwo do nas trafić. Jeśli pójdzie pani brzegiem wokół wyspy i natrafi na coś, co wygląda jak 

miejsce zesłania, to będzie nasz dom.

Po chwili Lucy patrzyła za nią, biegnącą z powrotem pośród drzew. Odwracając się, 

napotkała   oczy  Jerry'ego.   Aż  nadto  dobrze   znała  takie  spojrzenia.  Widać,  że   chłopakowi 

podobają się wysokie blondynki z brązowymi oczami, dużymi  ustami i burzą włosów na 

głowie.

1

 W Stanach Zjednoczonych zwrotu „pani” (Mrs.) używa się wyłącznie w stosunku do mężatek, w 

połączeniu   z   nazwiskiem   męża.   Do   panny   mówi   się   „miss”,   oczywiście   z   nazwiskiem   panieńskim.   Inne 
możliwości do niedawna nie istniały, czyli rozwódka powracająca do panieńskiego nazwiska to właśnie „ni pies, 
ni wydra”. Od kilku lat coraz śmielej Amerykanie operują skrótem Ms., który oznacza „panią” bez określania 
stanu cywilnego.

background image

Westchnęła, konstatując w myśli, że niedługo będzie musiała wyjaśnić mu to i owo. 

Lepiej zawczasu uniknąć nieporozumień.

Lucy umiała pozostawać w harmonijnych stosunkach z ludźmi obu płci i w każdym 

wieku. Mężczyźni  jednak od początku otrzymywali  subtelny sygnał: nie miała zastrzeżeń 

przeciwko przyjaźni, ale lepiej, aby nie liczyli na nic więcej.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Stone  znowu zapadł   w  drzemkę,  unosząc  się  na  materacu   pośród fal.  Obudził  go 

dźwięk głosów. Wyglądało na to, że Lucy Dooley wyszła  ze swego domku. La  Dooley, 

nazywał ją w myślach. Eks - pani Williamowa Carruthersowa Hardisson. Obiekt, którego ma 

pilnować.

Przyjechała   wczoraj,   dość   późno.   Ze   swego   osłoniętego   tarasu   słyszał   odgłosy 

dobijającej  łodzi.   Kilka  minut  później   z  zagajnika  wyłoniła  się  Maudie  Keegan  w  towa-

rzystwie  chłopaka  z przystani  i wysokiej  blondynki  o rozwichrzonych  włosach. Wszyscy 

nieśli jakieś pudła, torby i inne bagaże.

Alicja mówiła mu, że jej była synowa reprezentuje dość pospolity typ urody, który 

podoba się mężczyznom. Mówiła, że ta kobieta specjalnie czekała na jej wyjazd za granicę, 

żeby zarzucić sieć na biednego Billa.

Biedny Bill! Zaczynam już używać jej słów, pomyślał.

Rozważał możliwość odwiedzenia swej sąsiadki w wieczór jej przyjazdu. W końcu 

rozmyślił  się. Przecież dopóki podopieczna zachowuje się rozsądnie, nie muszą się wcale 

spotykać.

Dziś obserwował ją z bezpiecznego dystansu. Właśnie wrócił z miłego spaceru po 

okolicy.  W nastroju błogiego rozleniwienia zastanawiał się, co kobieta tego pokroju chce 

zdziałać   w   takim   odległym   od   cywilizacji   miejscu,   jak   Coronoke.   Gdyby   rzeczywiście 

planowała szantażowanie swego byłego męża, byłaby teraz w Atlancie, jak najbliżej miejsca 

akcji. Wygląda na to, że jej zamysły są bardzo subtelnie wyreżyserowane.

A   zresztą   pies   z   nią   tańcował!   Dzięki   ciotce   Alicji   znalazł   wspaniałe   miejsce   do 

rekonwalescencji   i  dopóki   ta   blond   amazonka   nie   zwoła   tu   konferencji   prasowej,   można 

zachować spokój. Wybrał więc jakąś książkę spośród mocno sfatygowanych egzemplarzy na 

półce i czytał do upadłego, czyli do momentu, w którym głowa opadła mu na poduszkę sofy. 

Zasnął.

Obudził się tuż przed świtem po to tylko, żeby przenieść się z sofy na łóżko i spać 

dalej.

Co za spokój. To luksus, do którego tak szybko można się przyzwyczaić.

Po przebudzeniu się, o dziewiątej, zrobił sobie śniadanie. Na sąsiednim podwórku nie 

widział żadnych oznak życia. Pewnie damulka lubi się wysypiać, pomyślał. Zszedł na plażę i 

wszedł do wody.

Po pół godzinie po raz pierwszy zobaczył ją z bliska. Wiedział, że Bill lubi kobiety 

background image

„na pokaz”, więc w pewnym stopniu był przygotowany...

Cóż, była... wysoka. Szerokie ramiona, szczupła talia, bardzo kuszący biust, szerokie 

biodra. Długie, wspaniałe nogi. Wygląda jak tancerka z Las Vegas, ale taka, którą naprawdę 

widać. Jeszcze jak widać!

Jej fryzura, jeśli można to było nazwać fryzurą, składała się z potarganych jasnych 

pasm w różnych odcieniach. Wyglądała tak, jakby nie widziała grzebienia od co najmniej pół 

roku, choć równie dobrze jej uczesanie mogło być wynikiem ciężkiej pracy modnego fryzjera. 

Jeżeli rzeczywiście naciągnęła Billa na te ponad pół miliona dolców, mogła latać do Paryża 

na depilację nóg!

Widocznie przyjechała tu tylko po to, żeby nabrać sił przed czekającą ją batalią. Jej 

strój nie był zbyt wytworny. Miała na sobie workowate szorty treningowe i przeciwsłoneczne 

okulary. Gryzła jabłko. Zaśmiał się cicho. Co za zabawny symbol! Wciąż jeszcze uśmiechając 

się, wyszedł na brzeg. I tak już za bardzo się spiekł. Po matce, siostrze Alicji Hardisson, 

odziedziczył ciemne włosy i wysoki wzrost. Jego przodkowie po mieczu wywodzili się ze 

szkockich   górali.   Po   nich   miał   szare   oczy,   mocny   kręgosłup,   który   niełatwo   się   zginał, 

upodobanie do celtyckiej muzyki i jasną skórę, która bez odpowiedniego hartowania była 

wrażliwa na ostre słońce.

Niegdyś był nieźle zahartowany, ale stracił odporność razem z paroma litrami krwi i 

kilkoma kilogramami wagi. Teraz ma szansę wrócić do dawnej formy.

Przy okazji przyjrzał się swojej ofierze. Ta cała intryga niezbyt mu się podobała, ale 

skoro Alicji udało się umieścić byłą synową w miejscu, gdzie nie ma telefonów, faksów ani 

reporterów, on powinien bez problemów utrzymać swą podopieczną z dala od rynsztokowej 

prasy.

Gdy dopłynął do brzegu, La Dooley gdzieś się podziała. Może robi obchód swego 

terytorium albo poszła do Keeganów, żeby nawiązać radiową łączność ze światem. Jeśli jest 

rzeczywiście taka sprytna, jak twierdzi ciotka, najpierw sprawdzi swoje możliwości, a dopiero 

potem wykona jakiś ruch.

A może nic nie zrobi? Ciotka Alicja jest niezwykłą kobietą, ale ona może się mylić.

Lucy z ociąganiem zawróciła w kierunku domu. Mimo przeciwsłonecznych okularów 

słońce   prawie   ją   oślepiało.   Przy   drzwiach   swego   domku   ziewnęła   i   przeciągnęła   się   z 

lubością, wciąż od nowa napawając się faktem, że oto jest tutaj, zamiast siedzieć w swoim 

nagrzanym mieszkaniu, przeglądać ogłoszenia prasowe i słuchać szumu cieknącej spłuczki w 

łazience.

background image

Napiła   się   mrożonej   herbaty   i   poszła   na   werandę.   Herbata   i   jabłko   powinny 

wystarczyć jako śniadanie. Jutro rano zje sobie konserwową wołowinę z cebulką i keczupem, 

kiedyś ulubione danie taty. Takie jedzenie i bliska sercu muzyka dawały jej zawsze poczucie 

bezpieczeństwa. Może potem napisze do Lillian albo do Ollie Mae.

Albo nie napisze. Będzie po prostu leżeć do góry brzuchem i cieszyć się swobodą, bo 

to są jej wakacje. Nie wiadomo, kiedy trafią się następne.

Leżenie   do   góry   brzuchem   pozostało   na   razie   w   sferze   życzeń.   Czuła   się   zbyt 

podniecona. Wzięła prysznic, wydobyła z walizki szorty i bawełnianą koszulkę i postanowiła 

zbadać okolicę. Leśna ściółka z sosnowych igieł pieściła jej bose stopy jak surowy jedwab.

Na to, że sąsiednie domki są w ogóle zamieszkane, wskazywały tylko przeciągnięte 

między drzewami sznurki z suszącymi się ręcznikami i kostiumami kąpielowymi. Słyszała też 

odgłosy z przystani. Ktoś odpływał do Hatteras.

Lubiła   takie   miejsca.   Miała   spokój,   choć   nie   czuła   się   samotna.   Byli   przecież 

Keeganowie, był ten miłośnik ptaków w sąsiedztwie. Gdy znudzi się własnym towarzystwem, 

przyjdzie pora na odwiedziny.

Na razie  obeszła  wokół  całą  wyspę,  obserwując  ptaki,  łodzie  rybackie  w oddali  i 

jeszcze dalej na morzu paru amatorów windsurfingu. Potem studiowała ślady stóp na piasku; 

były długie, raczej wąskie. Prawdopodobnie zostawił je mężczyzna. Czuła się jak Robinson 

Crusoe.

Minęło już południe i żołądek upomniał się o swoje. Wciągnęła jeszcze raz z lubością 

zapach ogrzanych słońcem cedrów i morskiej soli, po czym zawróciła. Rozmyślała znowu o 

swoich niespodziewanych wakacjach. To dziwne, że spędza je tu dzięki pani Hardisson!

Czuła   niechęć   do   Billa   Hardissona,   po   części   dlatego,   że   w   ogóle   był   osobą   nie 

budzącą   miłych   wspomnień.   Drugim   powodem   było   to,   że   kiedyś   swoim   szarmanckim 

traktowaniem i powierzchownym polorem sprawił, że poczuła się damą. Fałszywy drań!

Jego   matka   była   damą.   Billy   był   zerem   udającym   interesującego   człowieka,   choć 

przez krótki czas dzięki niemu czuła się piękna, pożądana i akceptowana jako ktoś, kto oprócz 

ciała ma jeszcze i duszę.

Oczywiście, wyczuwała również jego cielesne pożądanie, ale kiedy odmówiła pójścia 

z nim do łóżka, nie zwymyślał jej od ostatnich, tylko zrobił się jeszcze | bardziej czarujący.

Aż jej skóra ścierpła, kiedy pomyślała o tym teraz.

Matka Billa była szlachetną osobą i Lucy prawie współczuła tej kobiecie. Łobuzowaty 

tata   Dooley   uważał   za   damę   kobietę,   która   podawała   mu   piwo   w   szklance.   Od   Alicji 

Hardisson nauczyła się, że słowo „dama” oznacza znacznie więcej, może nawet więcej niż to, 

background image

że   kiedy   wyjechała   po   cichu   z   miasta   trzy   lata   temu,   nie   mówiła   nikomu,   w   jakich 

okolicznościach straciła swoje dziecko.

Kiedyś Bill złamie serce swej biednej matce, ale Lucy nie będzie miała z tym nic 

wspólnego.

Ziewając, odsunęła od siebie przykre wspomnienia. W nocy czytała jakiś romans, ale 

teraz, w słońcu, pośród śpiewu ptaków...

„Czas na nową przygodę, serdeńko”, jak mawiał jej tata. Nie było tu starej przyczepy 

ani autostrady, ale była woda. Może wynająć łódkę? Jeśli się wygłupi, to przynajmniej nikt 

tego nie zobaczy.

Zjadła   kanapkę   i   zeszła   do   przystani.   Przy   sterze   czerwonej   motorówki   siedział 

wysoki mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Pozdrowił ją i przedstawił się jako mąż Maudie 

Keegan, Rich. Odpływał właśnie do Hatteras.

-  Gdyby  chciała  pani   popływać  łódką,   to  zaraz  się  tym  zajmę.  Po  to   tu  jestem  - 

powiedział.   Przyciągnął   jedną   z   mniejszych   motorówek   do   swojej   i   zaczął   udzielać   jej 

instrukcji.

Miał   na   sobie   poplamione   farbą   szorty   w   kolorze   khaki   i   nic   więcej.   Był 

niezaprzeczalnie bardzo męski i Lucy zjeżyła się instynktownie. W jasnoniebieskich oczach 

Richa   nie   zobaczyła   jednak   ani   cienia   natarczywości,   z   którą   łowca   spogląda   na   swoją 

potencjalną zdobycz.

Odrzuciwszy obawy, skupiła się na jego instrukcjach. Kiedy Keegan upewnił się, że 

uczennica opanowała rutynowe czynności związane z obsługą silnika, pokazał jej kołyszące 

się w oddali oznakowania toru wodnego.

- Te czerwone boje powinna pani mieć z prawej burty w drodze do Hatteras, z lewej w 

drodze powrotnej. Proszę uważać na podwodne skały i mielizny. Prąd jest teraz bardzo słaby, 

ale za pół godziny się zmieni. Proszę nie odpływać daleko od lądu, jeśli pogoda zacznie się 

pogarszać. Słyszałem, że ma pani licencję ratownika, proszę jednak zrobić mi tę uprzejmość i 

włożyć to... - sięgnął poza jej plecy i Lucy gwałtownie się uchyliła. Łódka zakolebała się i 

dziewczyna wypadłaby za burtę, gdyby jej Keegan nie przytrzymał.

- Och, przepraszam! - powiedziała zduszonym głosem, kiedy Rich puścił jej ramiona i 

podał pomarańczową kamizelkę ratunkową. - Niezbyt pewnie się czuję na tym pokładzie.

- Niedługo się pani wszystkiego nauczy. Te aluminiowe łodzie są bardzo mocne, ale 

mają okrągłe dno. Trzeba się przyzwyczaić. Na szczęście woda tu jest dość płytka. Pomimo to 

proszę pływać w kamizelce, dobrze?

- Słowo harcerza - uśmiechnęła się Lucy i Rich odpowiedział jej uśmiechem. Teraz 

background image

była zadowolona, że zaczęła tę rozmowę. Rich Keegan ma szanse podreperować jej fatalne 

mniemanie o mężczyznach.

Pomachała  mu  ręką na pożegnanie,  po czym  zaczęła  głośno powtarzać  instrukcje, 

których udzielił jej Rich. Przypomniała sobie, jak tata uczył ją prowadzić samochód, gdy 

miała dwanaście lat.

- Ten interes trzeba wysunąć do połowy - mruczała - potem ustawić to coś i nacisnąć 

tamto. Na końcu wepchnąć tę wajchę z powrotem o jedną trzecią i modlić się. - Marszcząc 

nos w największym skupieniu, powtórzyła to wszystko jak czarownik zaklęcia, wykonując 

właściwe ruchy i, o dziwo, łódź ruszyła.

Odpływała   od   mola   z   prędkością   trzech   węzłów.   Gdybyż   widzieli   ją   teraz   jej 

uczniowie!   Nieraz   naśmiewali   się   niemiłosiernie   ze   starego   gruchota,   którym   jeździła   do 

pracy. Odpowiadała z wyższością, że znacznie trudniej jest prowadzić prawdziwy samochód 

niż któryś z tych zautomatyzowanych wynalazków, które roboty stworzyły dla robotów.

Po   dwukrotnym   okrążeniu   wyspy   była   przekonana   o   swoich   nadzwyczajnych 

zdolnościach. Uznała, że pora skierować się na tor wodny biegnący wzdłuż cieśniny. Płynęła 

skrajem   rozległej   mielizny   wzdłuż   południowo   -   zachodniego   krańca   wyspy   Hatteras, 

skupiona na obserwowaniu poziomu wody pod swoją łodzią. W pewnej chwili uświadomiła 

sobie, że słońce nie piecze jej w kark, jak dotąd. Podniosła głowę. Jak może piec, skoro już 

ledwie   je   widać!   Kiedy   uczyła   się   nawigacji,   gruba   warstwa   czarnych   chmur   przykryła 

ostatnie   skrawki   błękitu.   Niespokojnie   spoglądając   w   niebo,   sterowała   wzdłuż   kanału, 

podziwiając   powiększone   przez   warstwę   wody   muszle   skorupiaków.   Uczepione   dna 

pogrzebki były wielkie jak talerze. Muszla ostrygi wyglądała tak, jakby miała co najmniej 

trzydzieści centymetrów długości...

Wtedy zobaczyła  piękną muszlę w kształcie konchy.  Całkiem blisko, ogromną jak 

piłka koszykowa. Zdawała sobie sprawę z iluzji powiększenia, ale pokusa była tak wielka... 

Jeszcze tylko pół minuty i będzie mogła włączyć ją do szkolnej kolekcji.

Poczuła się w pełni usprawiedliwiona. Ustawiła zawór przepustnicy i zbliżyła się do 

burty, pilnując, żeby przez cały czas motorówka znajdowała się na głębokiej wodzie. Kiedy 

koncha   znalazła   się   tuż   obok   łodzi,   Lucy   sięgnęła   po   wiosło.   Zamierzała   wetknąć   je   w 

szczelinę   między   dwiema   połówkami   muszli.   Ostrożnie   wychyliła   się   za   burtę   swego 

chybotliwego statku.

Niebo rozdarło światło błyskawicy. W chwilę później rozległ się łoskot grzmotu. Lucy 

gwałtownie obejrzała się za siebie i aż krzyknęła, widząc grozę nadciągającej burzy. Potem 

zdarzyło się wiele rzeczy naraz. Pióro wiosła zagłębiło się w wodzie i łódź skręciła w stronę 

background image

mielizny. Zanim Lucy zdążyła się odepchnąć, silnik zakaszlał i zgasł.

- O, nie! - krzyknęła, gwałtownie rzucając się do zaworu. Za późno. - A niech to 

wszyscy diabli! - jęknęła. Następna błyskawica rozświetliła pociemniałe niebo.

Pierwsze krople deszczu spadły jej na kark i popłynęły strumykiem pod koszulę; pot 

łaskotał ciało pod kamizelką ratunkową.

- Spokojnie, Lucindo - mruczała do siebie - opanuj się. Najpierw trzeba wyciągnąć ten 

interes do połowy, potem nacisnąć to... O, szlag by to trafił!

Bliska paniki, kilka razy wyciągała ssanie, naciskając jednocześnie guzik zapłonu. Bez 

skutku.

Znowu   błysnęło.   Grzmoty   przetaczały   się   po   niebie   praktycznie   bez   przerwy. 

Opalizująca poświata otoczyła ster łodzi. Lucy patrzyła na to wszystko z rezygnacją.

Pewnie zalała ten przeklęty silnik. Jeśli tak, musi długo poczekać, zanim w ogóle 

będzie można go uruchomić. Co oznaczało, że będzie przemoczona do suchej nitki. Albo 

nawet porazi ją piorun.

Oparła głowę na ramionach i powtarzała na głos najgorsze przekleństwa, jakie mogła 

sobie   przypomnieć.   Pewnie   istnieje   coś   takiego,   jak   gen   zdrowego   rozsądku,   myślała. 

Wygląda jednak na to, że w rodzinie Dooleyów nikt go nie posiada...

Stone widział przez lornetkę, jak jego sąsiadka poszła ścieżką w kierunku przystani. 

Nogi miała całkiem niezłe. O takich nogach może sobie mężczyzna pomarzyć w środku nocy. 

Długie,   pokryte   złotą,   jedwabistą   skórą,   szczupłe   w   kostkach,   o   pięknie   uformowanych 

łydkach.

A jakie uda...

Powoli opuścił lornetkę i gwizdnął cicho. A więc tak wyglądała La Dooley. Jeżeli 

reszta jej ciała była podobnej klasy jak nogi, to trudno się Billowi dziwić, że stracił dla niej 

głowę. Owinęła sobie wokół palca i jego, i tych nieszczęsnych prawników. Gdyby Alice nie 

siedziała bez przerwy za granicą, to by się pewnie nie zdarzyło. Myszy tańcują, kiedy kota nie 

czują.

Teraz, jak twierdzi ciotka, ta kobieta chce im wykręcić jakiś numer i wyłudzić od 

Hardissonów sporo forsy. Stąpając cicho w swoich znoszonych mokasynach, podążył za nią 

w stronę przystani. Ciekawe, czego ona chce od Keegana?

Radziła sobie świetnie, nie można zaprzeczyć. Najpierw promienny uśmiech. Wól by 

się przewrócił ze szczęścia. Musiała kiedyś długo ćwiczyć to podkurczanie dużych palców u 

nóg   w   rozkosznym   naśladowaniu   bosego   dziecka.   Drapanie   się   po   udzie   miało   z   kolei 

background image

zwrócić uwagę na to, na co naprawdę warto było popatrzeć. W jej wykonaniu te sztuczki 

mogły pozbawić człowieka przytomności.

Biedny Billy, od początku nie miał żadnych szans!

Teraz znów udaje, że straciła równowagę, żeby Keegan złapał ją za ramiona. Numer 

stary jak świat, ale Keegan chyba nie miał nic przeciwko temu.

Stone czuł, jak wzbiera w nim złość. Znał w swoim życiu kobiety,  które usidlały 

mężczyzn   bez   problemów.   On   sam  był   za   sprytny,   żeby   wpaść   w   podobną   pułapkę,   ale 

niejednego z przyjaciół zniszczyła taka modliszka w ludzkiej skórze.

Miał kiedyś możliwość ułożenia sobie życia z porządną dziewczyną i sam tę szansę 

zniszczył. Nie zamierza jednak biernie przypatrywać się, jak jakaś aferzystka usiłuje rozbić 

taką przyzwoitą parę jak Maudie i Rich. Jeszcze jedna zagrywka w tym stylu, a powie tej 

intrygantce parę słów do słuchu.

Prawie już tęsknił za taką okazją.

Motorówka Keegana odpłynęła pierwsza, kierując się na Hatteras. La Dooley ruszyła 

po chwili, płynąc w zupełnie innym kierunku. Napięcie spadło. Nie mając nic lepszego do 

roboty, Stone przyniósł z domku podręczny album ptaków i lornetkę, po czym położył się pod 

rozłożystym dębem.

Dooley parę razy okrążyła wyspę; poznawał dźwięk silnika jej łodzi. Potem opłynęła 

zarośnięty drzewami południowo - zachodni cypel wyspy i skierowała się do Zatoki Hatteras. 

Słońce schowało się za chmury i upał nieco zelżał, choć wilgotność utrzymywała się wciąż w 

granicach stu procent. Stone odłożył książkę i poszedł na chwilę do swego domku. Po chwili 

wrócił ze schłodzonym piwem i kawałkiem sera.

W   niewielkiej   odległości   od   brzegu   gromadka   czarno   -   biało   -   pomarańczowych 

ptaków dziobała zawzięcie coś, co musiało znajdować się tuż pod wodą. To łapacze ostryg, 

orzekł Stone. Coś już przecież wiedział jako świeżo upieczony ornitolog - amator!

Definitywnie   zbierało   się   na   burzę.   Gdy   ołowiane   niebo   przecięła   pierwsza 

błyskawica, ruszył biegiem w kierunku przystani. Poprzez nienaturalnie gęstniejącą ciemność 

ledwie   już   było   widać   aluminiowy   kadłub   łódki   z   samotną   żeglarką.   Znajdowała   się   w 

odległości co najmniej jednej mili; motorówka trwała w bezruchu.

Czy ona zwariowała? Jak na samobójstwo, to dość wyrafinowana metoda... Być może 

zostawienie Dooley na pastwę losu rozwiązałoby parę problemów rodziny Hardissonów... 

Nie, uznał w końcu, chyba ciotką Alicja nie chciałaby mieć byłej synowej na sumieniu.

Lucy dorobiła się już drugiego bąbla na dłoni. Była  przemoczona i zmarznięta na 

background image

kość. Nie pamiętała już, jak dawno temu posługiwała się w łodzi wiosłami. Tak czy owak, 

wtedy była to porządna łódź z drewna, a nie ta przeklęta aluminiowa huśtawka!

Zdaje się, że metal jest najlepszym przewodnikiem elektryczności. O Boże...

Niebo jarzyło się ciągłym blaskiem błyskawic, deszcz lał jak z cebra. Może nawet nie 

było   aż   tak   zimno,   ale   Lucy   nie   przestawała   dygotać.   Ktokolwiek   wynalazł   ten   model 

kamizelki   ratunkowej,   powinien   być   skazany   na   odtańczenie   w   niej   partii   z   „Jeziora 

Łabędziego” Czajkowskiego! Lucy wcale nie bała się wpaść do wody; czuła natomiast, że 

oplątana sznurkami udusi się zaraz na śmierć!

- Jasny piorun... Żeby przeżyć na tym padole trzydzieści cztery lata... i nie wiedzieć, 

jak wygrzebać się z takiej...

Wsadzając   wiosło   między   łokieć   i  kolano,   odgarnęła   spadające   do  oczu   kosmyki. 

Deszcz i słona woda sprawiły, że naturalnie kręcone włosy przypominały skupioną masę. 

Nieraz próbowała zapuścić włosy na tyle, żeby móc je zaplatać czy upinać, osiągając w ten 

sposób stan jakiej  takiej  schludności, ale  niestety - jedyna  rzecz,  którą  mogła  zrobić  dla 

osiągnięcia wrażenia schludności, to ogolić głowę na zero!

Deszcz szumiał na powierzchni wody, uderzał z łoskotem o metalowe dno łódki. Lucy 

nawet nie usłyszała silnika nadpływającej motorówki.

- Hej tam, na łodzi! Ahoj!

Znowu odgarnęła przesłaniającą oczy,  przemoczoną gęstwinę. Mężczyzna schwycił 

burtę jej łodzi.

- Pan mówi do mnie? - W spojrzeniu jego zimnych, szarych oczu na pewno nie było 

pożądania. Lepiej nawet nie myśleć, co było. - Przepraszam, nie dosłyszałam.

- Nie dosłyszała pani również, jak podpływałem? No dobrze - nie był pewny, kto tu z 

kogo żartuje - jeśli chce pani jeszcze trochę pożyć, proszę zostawić wiosła, przechylić łódź i 

rzucić mi cumę.

W   końcu   sam   musiał   wszystko   zrobić.   Mózg   tej   kobiety   zatrzymał   się   chyba   na 

jałowym biegu. Nogi miała pokryte gęsią skórką; z pewnym niesmakiem stwierdził, że nie 

wyglądają z tego powodu dużo gorzej. Miał chęć złapać ją za tę splątaną, wielokolorową 

grzywę i potrząsnąć. To czasem niezły sposób, żeby zmusić człowieka do myślenia. Od tej 

kuszącej wizji oderwała go kolejna błyskawica i ogłuszający grzmot.

- Proszę przejść do mojej łodzi. Pani cuma jest za cienka i może nie wytrzymać. No, 

rusz się, szanowna damo. Nie mam najmniejszego zamiaru dla pani ryzykować życia.

Wcale nie chciała się z nim kłócić i zmusiła swe oporne mięśnie do jeszcze jednego 

wysiłku. Potem siedziała skulona w jego łodzi, dygocząc cały czas.

background image

Deszcz lał bez przerwy.

Żadne z nich nie odzywało się. Nawet gdyby Stone przekrzyczał szum deszczu i hałas 

silnika, jego towarzyszka nie byłaby zachwycona tym, co miał jej do powiedzenia. Gdyby 

natomiast wystraszył ją na tyle, że wyjechałaby z wyspy, musiałby pojechać za nią.

Dobili do brzegu. Stone sprawnie zabezpieczył obie łodzie przy kei i wyciągnął rękę w 

stronę Lucy. Krzyknęła cicho, czując uchwyt jego dłoni.

- Ma pani jakiś problem? - zapytał, mierząc ją lodowatym spojrzeniem swych szarych 

oczu.

Potrząsnęła   głową.   Pewnie,   że   miała   problemy,   ale   on   nie   wyglądał   na   chętnego 

słuchacza.

- Nie. Dziękuję za pomoc. Obawiam się, że zalałam gaźnik.

Stone wygiął w dół kąciki swych szerokich ust. Po co mu jej podziękowania? Nie 

chciał mieć z nią nic wspólnego, a w szczególności nie zamierzał litować się nad nią dlatego, 

że była przemoczona i zziębnięta. Wyglądała w tej chwili jak nadmiernie wyrośnięte dziecko, 

patrzące   na   świat   dużymi,   jeszcze   trochę   przestraszonymi   oczami;   na   pewno   nie   jak 

pożeraczka męskich serc i majątków. Mimo przestróg ciotki, miał ochotę wziąć ją w ramiona 

i trzymać tak długo, aż przestałaby dzwonić zębami.

Chyba podczas wypadku straciłem sporo szarych komórek, pomyślał.

- Proszę zdjąć te mokre rzeczy. Potem najlepiej będzie wziąć gorącą kąpiel i napić się 

czegoś mocnego.

W milczeniu skinęła głową. W jej oczach wciąż malował się lęk. Stone lubił drobne 

kobiety, miłe i uległe. Ta nie miała żadnej z tych cech. Teraz włosy znowu opadły jej na 

twarz, wyglądała jak uosobienie nieszczęścia, ale Stone nie mógł przestać na nią patrzeć. Co 

się z nim dzieje?

- No, jazda! - warknął. Odwróciła się i z trudem szła w górę, ku przystani, brodząc w 

kałużach bosymi stopami. Jej stopy też go irytowały. Były inne, niż lubił. Damskie stopy 

powinny   być   wypieszczone,   kształtne,   z   polakierowanymi   paznokciami.   Jej   były   krótkie, 

szerokie,   o   ruchliwych   palcach.   Widywał   takie   stopy   u   dzieci,   które   nie   mają   butów, 

przeważnie również nie mają rodziców ani normalnego jedzenia.

Powtarzając   pod   nosem   różne,   niekoniecznie   przyzwoite,   wyrazy   zabrał   swój 

przemoczony katalog ptaków, lornetkę, którą zapomniał włożyć do pokrowca, i ruszył pod 

górę, coraz mniej zadowolony z zadania, które wyznaczyła mu ciotka Hardisson.

- A sioooo!

background image

- O Jezu, kobieto! O co ci chodzi?

Lucy mrugała zaczerwienionymi oczami, patrząc na wychudłą postać, opartą o pień 

dereniowego   drzewa.   Obudziła   się   z   drapiącym   gardłem,   łzawiącymi   oczami   i   jakimiś 

zwałami żużlu w płucach, których nie dało się wykaszleć.

- To moje drzewo. Niech się pan idzie opierać o swoje - mruknęła ze złością. Wczoraj 

ją uratował, ona mu podziękowała. Są kwita.

Kichnęła.   Stone   oderwał   się   od   pnia,   przy   którym   obserwował   dużego   ptaka 

budującego sobie gniazdo.

- Spłoszyła pani mojego jastrzębia - powiedział oskarżycielskim tonem.

- Przepraszam, ale jeśli to moje drzewo, to był to mój jastrząb.

- Okropnie pani wygląda.

-   Nie   mogę   stwierdzić,   że   jest   pan   uprzejmy   -   odcięła   się,   spoglądając   na   niego 

wilkiem.

Stone nachmurzył  się jeszcze bardziej. Problem polegał na tym,  że ona wcale nie 

wyglądała tak okropnie. Owszem, była rozczochrana i miała czerwony nos, takiego szlafroka 

nie włożyłaby nawet zawodowa żebraczka, ale wyglądała... niezwykle podniecająco.

- A sio!

- Marsz do łóżka! - mruknął.

- A pan niech idzie do diabła! - fuknęła w odpowiedzi.

- Chodźmy razem - odpalił, obrzucając wzrokiem rozchylający się szlafrok. Chyba nie 

miała niczego pod Spodem. Widział pod tkaniną kształt jej piersi i wystające sutki. Jego 

lędźwie napięły się w odpowiedzi; zaklął w duchu.

Razem do łóżka czy do diabła, chciała zapytać Lucy,  ale rozsądek ją przestrzegał 

przed zadawaniem tego pytania. Odwróciła się bez słowa i weszła do swego domku.

Niech to szlag trafi! Zamierzała poleżeć trochę na plaży i wygrzać obolałe ciało, a 

teraz,   przez   tego   wścibskiego   choleryka   z   fiołem   na   punkcie   ptaków,   nie   może   nawet 

spokojnie wyjść z domu!

Poza tym podobno ci faceci od ptaków są w średnim wieku, noszą podkolanówki, 

tropikalne hełmy i mają łagodne usposobienie, no nie? Kto to widział, żeby taki facet miał 

obcisłe dżinsy, lodowate, szare oczy i szczupłą, zmysłową twarz?

Lucy wiedziała co nieco o mężczyznach. Walczyła z nimi od czasu swej dziewczęcej 

dojrzałości, z różnym skutkiem. Lillian mówiła, że jeśli dziewczyna tak wygląda... Lucy nie 

miała   wrażenia,   żeby   wyglądała   inaczej   niż   tysiące   innych   kobiet.   Była   tylko   wyższa. 

Naturalnie   kręcone   włosy   składały   się   z   różnokolorowych   pasm,   bo   była.   zawodową 

background image

ratowniczką i spędzała dużo czasu na słońcu.

Brwi i rzęsy miała prawie tak ciemne jak oczy. Na szczęście, bo była uczulona na 

większość kosmetyków. Nie mogła używać tuszu, perfum ani kremów z filtrem. Jej skóra 

bardzo łatwo przyjmowała opaleniznę i nie traciła jej do późnej jesieni.

Nawet nie ubierała się w sposób zwracający uwagę. Prawdę mówiąc, miała fatalny 

gust do czasu, kiedy ciotka Alicja zaleciła jej zmienić rzucające się w oczy ubrania na stroje 

skromne i klasyczne.

Billy zobaczył  ją po raz pierwszy w  starym,  błękitnym  kostiumie  kąpielowym  na 

klubowym basenie. Od tego momentu nie odstępował jej na krok. Patrzył, jak uczyła dzieci 

pływać, przynosił jej drinki, nacierał plecy olejkiem, który potem musiała cichcem spłukiwać 

pod prysznicem.

Był   zabawny;   na   pewno   też   był   przystojny.   Czuła   się   dowartościowana.   Kiedy 

dowiedział się, że chodzi do szkoły wieczorowej, zaczął przyjeżdżać po nią po zakończeniu 

zajęć. Kupował jej kwiaty i słodycze, a potem złoty zegarek z brylancikami. Zegarka nie 

przyjęła; Lillian mówiła jej, że prawdziwa dama nie przyjmuje biżuterii od mężczyzny, chyba 

że jest zdecydowana pójść z nim do łóżka.

Gdy oddała mu ten zegarek, próbując wyjaśnić, dlaczego nie będzie z nim sypiała, 

Billy odkrył jej słabość. Tym, czego Lucy naprawdę chciała w życiu, był dom i rodzina. Nie 

miała przesadnych wymagań: jakiś zwykły, mały domek z ogródkiem, a po jakimś czasie 

dwoje czy troje maluchów.

Wtedy Billy zaoferował jej to, czemu nie mogła się oprzeć. Wzięli ślub i pojechali na 

miodowy miesiąc do St.Thomas. Przez krótki czas myślała, że oto spełniają się jej marzenia. 

Luksus domu,  w którym  się znalazła,  zaskoczył  ją, ale  nie czuła się w nim dobrze. Był 

urządzony bardziej na pokaz niż dla prawdziwej wygody domowników. Nie chciała urazić 

męża, więc o tym nie mówiła. Zamiast podwórka i ogródka był przy domu basen, a także 

klomby i trawniki. Miała nadzieję założyć tu kiedyś warzywnik. Była pełna nadziei...

Mężczyźni! Znowu kichnęła parę razy z rzędu i poszła do kuchni, żeby zaparzyć sobie 

gorącej herbaty. Gdyby tu jeszcze był cynamon! Kiedy była mała, Ollie Mae łagodziła jej 

letnie przeziębienia herbatą z cynamonem. To zawsze pomagało.

Chociaż   być   może   najbardziej   pomagało   to,   że   Ollie   Mae   po   prostu   się   o   nią 

troszczyła.

Stone czekał ponad godzinę, licząc, że Lucy wyjdzie z domu. Nie wyszła. Odczuł to 

jak zesłany przez los czas wytchnienia. Chyba podopieczna nie nabroi nic do jutra. Wyglądała 

background image

okropnie, była przeziębiona.

Moment; poprawka: powinna wyglądać okropnie. Na jej obraz, który wciąż trwał w 

jego   pamięci,   składała   się   para   nóg,   którymi   można   zachwycać   się   przez   cały   rok, 

zniewalające zapowiedzi ukrytych skarbów, które czekały na odkrycie, duże, pełne usta oraz 

sennie przymknięte powieki, które mówiły o seksie w każdym języku tego świata.

Do tej pory przypuszczał, że zgodził się na bezpłatne wakacje w zamian za drobną 

przysługę. Teraz ta przysługa nie wydawała się ani drobna, ani łatwa.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez dwa dni po prostu spała. W łóżku, na tarasie albo na białym piasku 

plaży. Jadła niewiele. Po pierwsze dlatego, że nie pamiętała zbyt dobrze, co jej 

kiedyś mówiono: głodzić przeziębienie a żywić gorączkę, czy odwrotnie. Po 

drugie: bo nie chciało jej się niczego pichcić.

Trzeciego dnia wyciągnęła się na werandowym szezlongu z rozstrojoną gitarą w ręku.

Sama   też   czuła   się   rozstrojona.   Między   innymi   widokiem   swego   humorzastego 

sąsiada, który tułał się w pobliżu z tym swoim idiotycznym ptasim katalogiem, kiedy tylko 

próbowała wyjrzeć poza furtkę.

Czy, do pioruna, wszystkie ptaki pojawiają się obok jej domu? Musi się tu kręcić?

Czwartego dnia poczuła się prawie dobrze. Stała pod prysznicem, skłaniając głowę i 

ramiona pod letni strumień czystej  wody,  która pochodziła z podziemnych  źródeł. Potem 

zjadła dwie kanapki z masłem kakaowym i upewniwszy się, że sąsiada nie ma w pobliżu, 

pobiegła do posiadłości Keeganów.

- Dzień dobry! Czy ktoś jest w domu? - pytała, stukając w siatkowe drzwi.

Po chwili ukazała się Maudie z pędzlem w jednej ręce i brudną szmatą w drugiej.

- Stone mówił, że się przeziębiłaś. Miałam dziś zrobić rosół z kurczaka i zanieść ci, ale 

zabrałam się do malowania i straciłam poczucie czasu.

- Otworzyłam sobie puszkę z zupą.

- Domowa jest smaczniejsza. Ale chyba lepiej się już czujesz?

- O wiele. Spanie zawsze dobrze mi robi - odparła Lucy. - Czy ten Stone naprawdę 

zajmuje się ptakami? - zapytała. - Pewnie wam mówił, że przyholował mnie do brzegu w 

czasie burzy. Zalałam silnik w mojej... to znaczy w waszej motorówce.

- Rich was widział - odparła Maudie. - Mówił, że byłaś całkiem przemoczona. No cóż, 

pogoda tutaj bywa zmienna.

Poczęstowała Lucy mrożoną herbatą i pokazała swój ogródek. Pogrążyły się obie w 

rozmowie o warzywach. Lucy wspomniała dawne czasy i ogród jednej z przyjaciółek ojca, co 

skłoniło ją do dalszych opowieści. Miała wrażenie, że znalazła w Maudie bliską sercu osobę.

Gdy kierowały się z powrotem do domu, Maudie zwierzyła się, że jest w czwartym 

miesiącu ciąży. Lucy poczuła, jakby za chwilę miała się rozpłakać. To pewnie dlatego, że 

niedawno byłam chora, pomyślała.

- Mam nadzieję, że będzie to chłopak - mówiła mała kobietka. - Córkę już mam. 

background image

Spodziewa się pierwszego dziecka mniej więcej w rym samym czasie co ja.

Lucy spojrzała na nią zaskoczona. Maudie roześmiała się.

- Skończę czterdzieści lat, kiedy ono się urodzi. Rich pasie mnie witaminami i każe mi 

się kłaść po obiedzie. Ciekawe, jaki będzie z niego tatuś? Pewnie rozpieści malucha. Żebyś 

wiedziała, jak się zachowywał, kiedy się dowiedział, że zostanie ojcem. Zrobił się biały jak 

kreda, ale potem skakał w górę i krzyczał z radości - uśmiechnęła się na to wspomnienie. - 

Nadwerężył sobie kręgosłup i musiałam go niańczyć przez tydzień.

W drodze do domku Lucy znowu próbowała zrzucić swój dziwny nastrój na karb 

przeziębienia, ale łzy w jej oczach pojawiały się razem z myślą o wysokim mężczyźnie o 

wyglądzie wojskowego i jego słodkiej, małej Maudie, która miała mu dać syna. Pociągając 

nosem i wycierając ręką mokre oczy, prawie wpadła na człowieka, który nagle wyłonił się zza 

drzewa.

- Hop, hop, uwaga! - krzyknął.

- Czy to nie pan powinien uważać? - Cofnęła się i skrzyżowała ramiona na piersiach. - 

Nie ma pan nic lepszego do roboty, tylko chować się za drzewami i straszyć ludzi?

- Czasami ratuję z topieli nierozsądne damulki, które nie widzą, że nadciąga burza.

- Kiedy wypływałam, jeszcze nie padało. Na niebie nie było nawet jednej chmurki.

- I nie grzmiało?

- Naprawdę, mógłby mi pan... - przerwała, potrząsając głową. - Po co ja w ogóle się 

tłumaczę?

- No właśnie, po co? - powtórzył Stone w zadumie. Patrzył na nią, zastanawiając się 

czy nie śni. Z bliska była zupełnie niezwykła. Przecież żadna naturalna blondynka nie ma tak 

ciemnych brwi i rzęs. Jej usta były pełne, jakby spuchnięte. Podobno to się teraz robi za 

pomocą   silikonu.   Ale   kiedy   ten   silikon   zaniknie,   co   stanie   się   z   jej   lekko   wystającym 

podbródkiem? Czy nadal będzie wyglądał tak pociągająco?

Przechodzili bez sensu z jednej strony ścieżki na drugą, zagradzając sobie drogę. W 

końcu   Stone   desperackim   gestem   schwycił   ją   za   różowy   podkoszulek   i   pociągnął   w 

przeciwną stronę. Potem ukłonił się i patrzył, jak się oddala. Jej wspaniałe nogi błyskały w 

słońcu złocistym refleksem opalonej skóry.

O Boże, co za kobieta!

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Lucy chyba płakała. Wzruszył ramionami. 

Pewnie pośród poczty był wyciąg z banku, a w nim zawiadomienie o debecie. Cóż innego 

mogłoby ją naprawdę obchodzić?

background image

Przez   następnie   dwa   dni   unikali   się   wzajemnie.   Lucy   włóczyła   się   po   okolicy, 

szukając sensownego sposobu na spędzanie dnia. W ciągu roku szkolnego działała według 

ustalonego schematu. Wstawała o szóstej rano: pranie, sprzątanie, praca w szkole przez cały 

dzień,   potem   powrót   do   domu,   poprawianie   klasówek,   przygotowanie   się   do   lekcji   na 

następny   dzień.   W   weekendy   pracowała   w   restauracji.   Co   dzień   szybko,   co   dzień   w 

pośpiechu. Teraz musiała się przestawić”.

Wolałaby pływać przed śniadaniem, ale wtedy właśnie właził do wody jej wścibski 

sąsiad.   Brodziła   więc   bez   sensu   po   płyciźnie   w   pobliżu   swego   domu   z   głębokim 

przeświadczeniem, że i tak jest obserwowana. Jej sąsiad nie rozstawał się z lornetką.

Chyba   mam   obsesję,   konstatowała   ponuro.   Sąsiad   obserwował   ptaki,   a   one   są 

wszędzie. Nie mogła jednak przestać o nim myśleć, i to ją trochę niepokoiło. Nie był w końcu 

aż taki przystojny, w każdym razie nie tak przystojny jak Billy z jego pięknymi zębami i 

klasycznymi   rysami,   z   tą   równiutką   opalenizną   z   solarium   i   włosami   ułożonymi   przez 

fryzjera.

Stone McCloud nie dbał o wygląd. Jego garderoba musiała składać się wyłącznie ze 

spranych   dżinsów   i   tanich   koszul   w   kolorze   khaki   albo   nie   zmieniał   ubrania,   odkąd   tu 

przyjechał. Przeważnie był nie ogolony, a manierami przypominał wodza Hunów. Na miłość 

boską, nawet gdy był daleko, psuł jej humor. Ba, żeby tylko humor. W ogóle psuł jej wakacje 

na tej wyspie.

Zaczęła obgryzać paznokcie. Normalnie nigdy tego nie robiła, chyba że coś naprawdę 

dawało jej w kość. Ostatni raz wyglądały tak okropnie... trzy lata temu.

Dokładnie trzy lata temu.

Grała przez jakiś czas na gitarze, śpiewając przy tym swoim niskim, schrypniętym 

głosem. W końcu postanowiła nie myśleć o przeszłości; przebrała się w kostium kąpielowy i 

pobiegła poprzez wyspę tam, gdzie woda przy brzegu sięgała piersi i dno nie było kamieniste. 

Nawet nie obejrzała się w stronę brzegu. Pewnie sąsiad znów obserwuje ją przez lornetkę.

Przepłynęła   między   rzędami   ręcznie   zrobionych   boi,   po   czym   wyszła   na   brzeg 

zmęczona   i  gotowa  stawić   czoło   przeciwnikowi.   Niestety,   a  może   raczej  na  szczęście   w 

drodze powrotnej nie spotkała żywej duszy.

Następnego dnia pływała znowu, po czym ułożyła się na plaży do drzemki. Jej skóra 

stawała się coraz ciemniejsza. To źle. Opalenizna powoduje zmarszczki i inne przypadłości, 

ale przecież nie mogła pływać w spodniach i słomkowym kapeluszu!

Jakiś czas później, po lekkim posiłku, Lucy wylegiwała się na tarasie z książką w 

ręku. Nagle w drzwiach ukazał się McCloud.

background image

- Zamierzam jechać do Hatteras. Nie potrzebuje pani czegoś?

- Czy czegoś nie potrzebuję?

- No, może potrzebuje pani prowiantu lub zechce wysłać list?

- Popłynie pan tam łodzią? - Było gorąco i umysł Lucy działał zbyt wolno.

- Nie, szanowna pani, chodzę po wodzie.

- A czy panu wolno opuszczać wyspę?

- O co pani chodzi? - zapytał podejrzliwie.

Lucy ziewnęła. Płynnym ruchem wstała, zbliżyła się do siatkowych drzwi i spojrzała 

na szczupłą postać na progu.

- Bo może jest pan tu na wygnaniu... Chociaż wygnańcy też muszą coś jeść.

Stone bez słowa odwrócił się i odszedł. Patrzyła za nim, jak zbliżał się do przystani. 

Potem pod wpływem niezrozumiałego impulsu schwyciła torebkę i ruszyła w tę samą stronę.

Odpłynął ledwie kilkanaście metrów od brzegu, gdy Lucy odcumowała drugą łódź i 

włączyła silnik. Stone obejrzał się i obrzucił ją niechętnym  spojrzeniem. Uśmiechnęła się 

słodko. Płynęli w ten sposób, w odległości kilkunastu metrów od siebie, aż do przystani w 

Hatteras. Gdy Stone dobił do brzegu i obserwował ją stamtąd wzrokiem polującego jastrzębia, 

dopływała już do kei. Wyciągnął rękę, ale Lucy rzuciła mu tylko cumę, marząc w duchu, żeby 

móc   go   nią   udusić.   Nie   lubiła   go,   nie   wierzyła   mu   -   nie   wierzyła   zresztą   żadnemu 

mężczyźnie. To, że on traktował ją równie nieprzyjaźnie bez żadnej oczywistej przyczyny, za-

czynało działać jej na nerwy.

Jego samochód  był  jednym  z tych  agresywnie  „męskich” modeli, który kosztował 

więcej   niż   ona   zarabiała   przez   rok.   Oczywiście,   musiał   zaparkować   tuż   przy   jej   starym, 

beżowym gruchocie na placyku przeznaczonym dla gości Coronoke.

- Podwieźć panią? - zapytał, gdy wyjęła już swoje kluczyki.

-  Dziękuję,   nie   skorzystam   -  uśmiechnęła   się  z   przesadną   słodyczą,   żywiąc   cichą 

nadzieję, że to jego cudo nie zapali.

Jedno za drugim, pojechali do delikatesów, a potem do dużego supermarketu. W obu 

sklepach udawali, że się nie dostrzegają. Lucy wyszła pierwsza z supermarketu, dźwigając 

dwie torby zakupów. Na głowie miała nowy słomkowy kapelusz w kolorze wściekłego różu. 

Rondo   otaczała   pomarańczowo   -   zielona   wstążka   ozdobiona   błękitnymi   plastikowymi 

rybkami.

Weszła   do   biura   agencji   nieruchomości,   gdzie   wydawano   również   pocztę.   Wzięła 

swoje listy i podeszła do automatu telefonicznego. Zamierzała zadzwonić do Franka, żeby 

przypomnieć o nawozie do jej afrykańskich fiołków.

background image

Szukała właśnie drobnych, gdy Stone zjawił się przy następnym aparacie.

- Ładny kapelusik - powiedział z ironicznym uśmieszkiem. Pochylił się w jej stronę i 

wyszeptał wprost do ucha:

- Brakuje pani drobnych?

Od   muśnięcia   jego   warg   poczuła   dreszcz   na   całym   ciele.   Szarpnęła   się   do   tyłu   i 

wytarła ręką policzek.

- Nie potrzebuję pańskich drobnych. W ogóle niczego od pana nie potrzebuję poza 

jednym: żeby mnie pan zostawił w spokoju!

- Mam na imię Stone.

- Co za niezwykle pasujące imię! - zadrwiła. Takie przekomarzania nie były w jej 

stylu, ale uczyła się i tego.

Uniósł brwi. Jego uśmiech był coraz bardziej ironiczny.

- Zauważyłaś?

Zignorowała tę dwuznaczność. Czy wszyscy mężczyźni musieli być tacy napastliwi? 

Czy   tylko   w   stosunku   do   niej?   Lillian   miała   chyba   rację,   ostrzegając   dorastającą   Lucy: 

„Chłopakowi wystarczy raz na ciebie spojrzeć i będzie miał w głowie tylko jedno...”

- Lucy, co się stało? Czy dobrze się czujesz?

Zacisnęła   usta,   żeby   nie   drżały,   i   spojrzała   na   niego.   Jej   oczy   były   wielkie   i 

pociemniałe z urazy. Patrzył na nią, niczego nie rozumiejąc.

- Lucy? - powtórzył.

Odwróciła się do niego plecami.

Stał za nią przez długą chwilę, zastanawiając się, o co jej chodzi. Wyraźnie czuł, że ją 

zranił. Dokuczał jej trochę, to prawda, no, może nawet więcej niż trochę... Pozwolił sobie na 

dość dwuznaczną uwagę... Czy naprawdę miała się o co obrażać? Przecież kobieta jej pokroju 

powinna być do tego przyzwyczajona.

Odszedł od telefonu. Niech sobie dzwoni, do kogo chce. Poszedł po swoją pocztę i 

celowo   spędził   tam   trochę   czasu.   Nie   chciał   się   przyznać   sam   przed   sobą,   ale   sumienie 

dokuczało mu coraz bardziej. Może dostaję bzika, bo mam za dużo wolnego czasu, myślał. 

Przez całe życie pędził tam, gdzie coś się działo lub miało się dziać, śpiąc w transportowym 

samolocie, w schronie przeciwlotniczym, w namiocie czy hałaśliwym hotelu. To rajskie życie 

na Coronoke w dziwny sposób dawało mu się we znaki i chyba miał już tego dość. Tych 

cholernych ptaków też miał już po czubek głowy. Jedyny ptak, jakiego chciałby obserwować 

w najbliższej przyszłości, to kurczak. Najlepiej upieczony.

background image

Tej nocy usiadł przy maleńkiej lampce na tarasie i wsłuchiwał się w dźwięki nocy. 

Pośród nich brzmiała cicho gitara. Gdyby pomyślał o zabraniu swojej drewnianej fujarki, 

może stworzyliby duet. Grał nie lepiej niż ona, ale jeśli się chce po prostu grać... Kupił w 

Hatteras   trochę   gazet.   Przejrzał   je   pobieżnie.   Najnowsze   wieści   z   Bałkanów,   kłopoty 

członków kongresu i angielskiej rodziny królewskiej. Jak zwykle. Sięgnął po leżący obok 

prasy list od Reece'a, który już raz przeczytał. Mógłby odwołać tę wizytę; trzeba by jechać z 

powrotem do Hatteras albo udać się do Keeganów...Tylko dlaczego? Przez ostatni tydzień 

miotał się sam bez sensu. Czemu chłopak nie miałby tu przyjechać? Biorąc pod uwagę swój 

obecny nastrój, pragnął porozmawiać z kimś życzliwym.

Lucy widziała światło w domku sąsiada. Zatem już wrócił. Ciekawe, co ten facet teraz 

robi? Tak bardzo chciała  z kimś  porozmawiać.  Nawet z kimś  takim jak ten zwariowany 

ornitolog.

Chodziła   tam   i   z   powrotem   po   kilku   pomieszczeniach   swego   domku.   W   końcu 

rozsiadła   się   wygodnie   na   starym   fotelu   i   gryząc   czekoladowy   batonik,   zaczęła   czytać 

odnaleziony w domu romans. Jego bohaterka była silna, niezwykle inteligentna i miała dość 

odwagi, żeby zdobyć ukochanego. Dzięki niej ów człowiek wzniósł się na wyżyny swych 

możliwości, po czym  oboje osiągnęli pełnię szczęścia. Tytuł powieści brzmiał „Cudowne 

jutro”. Ba, pomyślała Lucy, pisząc o mnie, autor zatytułowałby ją: „Mizerne widoki”.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jerry   przywiózł   nowych   gości   około   piątej   po   południu.   Lucy   słyszała   ich   głosy, 

zanim jeszcze znaleźli się na przystani. Dwoje dorosłych i czworo albo pięcioro dzieci, które 

biegały   tak   szybko,   że   nie   sposób   było   je   policzyć.   Potem   pojawiła   się   Maudie,   która 

zaprowadziła przybyszów do ich domku i spędziła tam jakiś czas. Lucy czekała na nią na 

swoim tarasie z mrożoną herbatą.

- Chyba ci to dobrze zrobi - powiedziała, podając Maudie chłodny napój.

- To zabawne - mówiła pani Keegan - nie przypominam sobie dzieci, które robiłyby 

tyle hałasu. Moja Ann Mary była bardzo spokojna. Chociaż może jest to coś, o czym się 

szybko zapomina, tak jak o bólach porodowych?

- Jako nauczycielka mogę cię zapewnić, że dzieci są przeważnie dość hałaśliwe. Ten, 

kto powiedział, że one powinny być  widziane, ale nie słyszane,  najwidoczniej  zapomniał 

zmienić baterię w swoim aparacie słuchowym.

Roześmiały  się, po  czym  umilkły.  To  była  miła,   kojąca  cisza.   Po  dłuższej  chwili 

przerwała ją Maudie:

- Connerowie są jedyną rodziną z małymi dziećmi, która spędzi tu urlop przed końcem 

lipca.   To   miejsce   przyciąga   raczej   ludzi   samotnych   albo   zakochane   pary.   Mam   jednak 

nadzieję, że nowi sąsiedzi nie będą ci przeszkadzali.

Następnego ranka Lucy spotkała Wielkiego Amerykańskiego Pisarza. Akurat wyszedł 

ze swego ukrycia, aby poskarżyć się na hałas. Pewnie klan Connerów, udając się nad wodę, 

przemaszerował koło jego domku.

- Czy pani też jest od nich? - indagował ją ostro.

Lucy przyjrzała mu się uważnie. Miał około sześćdziesiątki. Nie powinien jeszcze być 

takim strasznym dziaduniem. Widocznie bardzo się o to starał.

- Przed chwilą jakiś chuligan z tej bandy przebiegł tędy z dzikim wrzaskiem - oznajmił 

z pretensją w głosie.

- Coś podobnego! Mówi pan, że tu są chuligani! Na Coronoke? Wracam zaraz do 

domu i zamykam wszystkie okna i drzwi. Myślałam, że tu jest spokojnie! - mówiła Lucy z 

udawanym niepokojem.

- No, no, panienko, nie strugaj ze mnie wariata. Wiesz przecież, o kim mówię. Ta 

banda wrzeszczących smarkaczy dopiero co harcowała pod moimi oknami!

- Ach, pewnie ma pan na myśli dzieci Connerów? - Lucy spróbowała się uśmiechnąć. 

- Przyjechali tu wczoraj aż z Indiany. Malcy muszą wyładować gdzieś nadmiar energii. Ale 

background image

porozmawiam z rodzicami, jeśli pan tego chce...

Mężczyzna odwrócił się, trąc swą zmierzwioną brodę.

- Nie... to nie jest takie ważne. A kim pani jest?

- Nazywam się Lucy Dooley. Pochodzę z Winston - Salem. Jestem nauczycielką. A 

pan?

Starszy pan chrząknął i uciekł znowu spojrzeniem gdzieś w bok.

- Jestem Seymore, z Filadelfii.

- Miło mi pana poznać, panie Seymore. Słyszałam, że jest pan pisarzem?

- Pisarzem? - Jej rozmówca zmarszczył brwi.

Pewnie jest po prostu nieśmiały, pomyślała Lucy.

- Pewnie się pomyliłam. Byłam taka zmęczona po przyjeździe. Jechałam tu cały dzień.

Stone przystanął gwałtownie na skraju lasku. Zamierzał właśnie wejść do wody, żeby 

zdążyć trochę popływać, zanim La Dooley zacznie pławić się w zatoczce. Wyglądało na to, że 

się jednak spóźnił.

Ten brodaty facet o wyglądzie Hemingwaya to pewnie pisarz, o którym wspominała 

Maudie. La Dooley już się do niego przykleiła. A zaczynał mieć o niej trochę lepsze zdanie!

Lucy tymczasem, nie mając świadomości, że jest obserwowana, próbowała wyciągnąć 

Seymore'a  z jego skorupy.  Wiedziała od Maudie, że kiedyś  przyjeżdżał tu Z żoną, która 

umarła  trzy lata  temu.  Teraz  wracał  w  to miejsce  sam.  Dla Lucy było  to takie  piękne  i 

romantyczne.   Przyrzekła   sobie,   że   zanim   stąd   odjedzie,   wydobędzie   z   niego   choć   jeden 

prawdziwy uśmiech. Ten człowiek był taki samotny!

Uśmiechnęła   się   do   pisarza   raz   jeszcze   i   pobiegła   w   kierunku   wody.   Na   miejscu 

stwierdziła, że rzeczywiście lepiej by było, żeby mali Connerowie znaleźli sobie inne miejsce 

do zabawy. O pływaniu nie było nawet mowy. Dookoła słychać było pluski, piski i śmiechy. 

Zrezygnowana Lucy dołączyła do zabawy w piłkę, w czasie której poznała całą czwórkę: 

jedenastoletnią Becky, dziesięcioletniego Steve'a, siedmioletnią Sarę i sześcioletnią Mary.

Państwo Connerowie przyszli na plażę jakiś czas później. Okazali się całkiem miłymi 

ludźmi i Lucy spędziła z nimi i dziećmi resztę dnia na plaży. Uczyła je pływać i bawić się w 

wodzie.

Często   uświadamiała   sobie,   że   rozgląda   się   za   McCloudem.   Zirytowana   tym 

odkryciem, śmiała się jeszcze głośniej, bawiła się jeszcze intensywniej i pozwalała dzieciom 

wchodzić sobie na głowę, aż poczuła się zupełnie wyczerpana.

Ojciec gromadki, Paul, przyniósł kamerę wideo i filmował dzieci w wodzie i na plaży. 

background image

W końcu Lucy zarządziła ewakuację.

- Wychodzimy, kochani, bo jutro nikt nie będzie miał siły do zabawy.

Wybiegały po kolei  z wody na ciepły piasek, śmiejąc  się i przekrzykując.  Tata z 

uśmiechem filmował swoje pociechy.

- Byłaś wspaniała - powiedział do Lucy, podając jej ręcznik. - Tak świetnie radzisz 

sobie z dziećmi. Powinnaś mieć kilkoro, inaczej ten naturalny talent się zmarnuje.

Lucy pochyliła się w dół, żeby wykręcić włosy. Na chwilę ukryła pod nimi twarz. Już 

prawie nie czuła tamtego bólu, dojmującego uczucia straty, ale blizny zostały na całe życie. 

Przez długi jeszcze czas po utracie dziecka patrzyła na każde niemowlę, myśląc, „To mogłoby 

być   moje”.   Potem   patrzyła   tak   na   dzieci,   które   zaczynały   chodzić.   Nawet   teraz,   kiedy 

zobaczyła malca mniej więcej trzyletniego, nie mogła przestać się zastanawiać...

Stone   stał   oparty   o   pokrzywiony   pień   grabu   z   lornetką   w   ręku.   Patrzył   na   Lucy 

przemykającą się między drzewami. Przyglądał się jej przez całe popołudnie i zastanawiał się, 

co o tym wszystkim myśleć. Wiedział, że Paul Conner pracuje na dość wysokim stanowisku 

w sztabie kongresmena z Indiany. Czy to ma coś wspólnego z planami Lucy? Billy przecież 

dopiero zamierza kandydować w wyborach, i to w innym stanie. Do Waszyngtonu jeszcze 

droga daleka, chociaż pewnie drogi kuzynek ma takie marzenia.

Patrzył dalej na Lucy, krzywiąc się z satysfakcją, kiedy nadepnęła na kłujący liść. 

Była mokra, zmęczona i rozczochrana, miała oczy zaczerwienione od morskiej wody, ale 

nawet w tym stanie mogła doprowadzić męskie zmysły do stanu wrzenia.

Do diabła, dlaczego nie muszę pilnować jakiejś grubej i pryszczatej baby, złorzeczył 

w   duchu.   Odpowiedź   była   prosta,   przyznał   po   chwili.   Z   grubą   i   pryszczatą   Billy   nie 

zadawałby się w ogóle, nie mówiąc już o małżeństwie.

Gdy Lucy zbliżyła się do jego kryjówki, wyszedł nagle zza drzewa.

- Cześć. Jak tam trening pływacki?

Lucy drgnęła jak oparzona. Jedną rękę przytknęła w przestrachu do piersi.

-   Stone!   Przestraszyłeś   mnie   na   śmierć!   Wcale   cię   nie   widziałam.   Co   tu   robiłeś? 

Oglądałeś ptaka?

- Tak, ale odleciał.

- Przepraszam, jeśli to ja go wystraszyłam. Jaki to ptak?

Stone szedł tuż obok niej.

- Nurek tabaczkowaty - odparł. - W tych stronach to rzadkość.

Lucy szła w milczeniu przez chwilę, uważnie stąpając pośród leżących  na ściółce 

background image

szyszek. Rzuciła mu spod oka podejrzliwe spojrzenie.

- Jaki nurek?

- Na pewno i tak o nim nie słyszałaś. Przecież mieszkasz w mieście.

- Rzeczywiście, nie znam tego ptaka, ale za to słyszałam o bajarzu złośliwym. Nawet 

przed chwilą dobiegł mnie skądś jego głos.

- Nie żartuj! Czyżby tokował? - spytał z humorem Stone, widząc iskierki śmiechu w 

jej oczach.

- Raczej wyzywał inne samce na pojedynek. - W tej chwili zaburczało jej głośno w 

brzuchu. - A takie odgłosy wydaje szczudłak żółtogrzywiasty, któremu chce się jeść - dodała 

wybuchając śmiechem. Stone zawtórował jej głębokim barytonem. Zabrzmiało to całkiem 

przyjaźnie.

Zbliżali się właśnie do domku pana Seymore'a i Lucy położyła palec na ustach. Kiedy 

go minęli, Stone schwycił ją za ramię i uniósł pytająco brwi.

- On nie znosi hałasów - wyjaśniła. - Dzieci Connerów doprowadzają go do szału, ale 

chyba nie jest aż taki okropny, za jakiego chce uchodzić. To raczej pancerz ochronny przed 

ludźmi. Maudie mówi, że to jakiś pisarz. Jest wdowcem.

W rym może coś być, albo i nie, zastanawiał się Stone. Bardziej obchodził go Conner.

- Czy dobrze znasz Paula Connera? - zapytał, gdy znaleźli się przed jego domkiem. 

Lucy szła dalej. Stone też.

- Niezbyt dobrze. - Lucy zerknęła pytająco na swego towarzysza. - Ma miłe dzieci.

- Wychodziłaś ze skóry, żeby się im przypodobać.

Lucy zatrzymała się.

- Żeby co?

- No, może źle to ująłem. Pozwoliłaś im chodzić sobie po głowie. Czy zawsze tak 

robisz?

- Zmoczyć sobie głowę być może pozwalam. Chodzić po niej - nie.

Stone pomyślał, że czas już zmienić temat.

- Wiesz, zamówiłem sporo krewetek, kiedy Keegan jechał dziś rano na pocztę, i teraz 

nie wiem, co się z tym robi. Czy można je jeść na surowo, jak ostrygi?

- Możesz jeść wszystko na surowo, jeśli lubisz, ale w dzisiejszych czasach raczej się 

tego nie zaleca. Mogę ci podać bardzo łatwy przepis. Czy one są odgłowione?

-   Jasny   gwint,   nie   wiem.   -   Przesunął   ręką   po   rozczochranych,   prawie   czarnych 

włosach. Lucy poczuła,  że chętnie  pogłaskałaby go po głowie. Jego włosy wyglądały na 

delikatne. Dość długo nie widziały fryzjera, ale Stone'owi było dobrze w takiej fryzurze. Ze 

background image

wszystkim było mu dobrze, nawet z tym świdrującym spojrzeniem.

-   Wiesz,   mogę   się   przebrać   i   rzucić   na   nie   okiem   -   zaproponowała.   -   Jeżeli   są 

odgłowione, ugotuję ci je i przyprawię. Potem wystarczy je tylko obrać i zjeść.

Krewetki   były   odgłowione.   Skończyło   się   na   tym,   że   zabrali   się   do   nich   oboje. 

Przygotowania zajęły prawie godzinę, a Lucy po pracowitym dniu na plaży była piekielnie 

głodna. Włożyła krewetki do osolonego wrzątku z octem winnym, dodała czarny pieprz, dwa 

goździki, plasterek cytryny i kilka listków mirtu, który rósł na skraju podwórka. Gotowała je 

na małym ogniu, tak jak uczyła ją Lillian. W drugim garnku nastawiła ryż.

Stone własnoręcznie zrobił sałatkę. Były tam rzeczy,  których kucharz będący przy 

zdrowych zmysłach nie odważyłby się zmieszać ze sobą. Lucy na szczęście była zbyt głodna, 

żeby protestować przeciwko połączeniu kiszonej kapusty z fasolką szparagową z puszki.

Obierali   krewetki,   śmiejąc   się,   bo   resztki   wywaru   ciekły   im   po   rękach.   Lucy 

zauważyła, że Stone patrzy na nią z mieszaniną sympatii i zdziwienia.

- O co chodzi? - spytała. - Czyżbym miała łuski na twarzy?

- Nie, dziwię się tylko... Czy te twoje włosy są prawdziwe?

-   Skądże   -   odparła.   -   To   wiórki   drzewne;   używano   ich   do   pakowania   różnych 

delikatnych rzeczy, ale odkąd wynaleźli takie plastikowe albo styropianowe kuleczki, nie ma 

co robić z wiórkami. Biznesmeni od wiórków wylansowali wiórkowe peruki. Ekstra, no nie?

- Prześliczne - powiedział Stone.

- Naprawdę myślałeś, że zgodziłabym się na takie włosy, gdybym miała na to jakiś 

wpływ? - Jej brązowe oczy błyszczały wesołą przekorą, pełne usta rozchyliły się, ukazując 

białe, niezupełnie równe zęby. Stone czuł, że niedługo może stracić głowę.

Uśmiech znikał powoli z jej twarzy. Westchnęła. Co się z tym człowiekiem dzieje, 

zastanawiała się. Najpierw żartuje razem z nią, a po chwili staje się pochmurny.  Zebrała 

gazety, na które odrzucali krewetkowe resztki, i rozglądała się za kubłem na śmieci. Stone 

wyjął jej zawiniątko z ręki.

- Ja się tym zajmę. Tędy do łazienki, jeśli chcesz się umyć - powiedział, wskazując 

ruchem głowy właściwe drzwi.

- Wygląda na to, że najbliższe trzy dni powinnam spędzić w wannie - zauważyła Lucy, 

zdejmując z ramienia przyklejoną skorupkę.

- Serdecznie zapraszam.

Jego oczy jednak znów przypominały bryłki lodu. Lucy pokręciła przecząco głową.

- Tym razem dziękuję, ale będę o tym pamiętała.

Umyła ręce powyżej łokci. Na szczęście Stone nie używał perfumowanego mydła. 

background image

Potem ochlapała twarz i przygładziła mokrymi dłońmi włosy. Tak, określenie: „wiórki do 

pakowania” pasowało do nich jak ulał. Jak tylko znajdzie się z powrotem w domu, obetnie 

włosy tuż przy skórze.

Wróciła  do pokoju jeszcze trochę mokra.  Bił od niej zapach świeżości  i zdrowia; 

Stone wdychał go, dziwnie poruszony. Przed chwilą przyprawił sałatkę i właśnie nalewał 

wino. Zauważył, że policzki Lucy były mocno zarumienione.

- Chyba za długo byłaś na słońcu - zauważył.

- Przez całe życie byłam na słońcu. Jeśli skóra mi się zaczerwieni, to znaczy, że mam 

gorączkę.

- Czy powiedziałem coś takiego, bo...

-   Może   -   odparła   głębokim,   wibrującym   głosem,   w   którym   drżała   jeszcze   nuta 

śmiechu.

Dodała do wywaru trochę masła i włożyła tam z powrotem obrane krewetki, żeby się 

odgrzały. Potem polała tym gęstym, różowym specjałem parujący na półmisku ryż. Na chwilę 

uniosła wzrok.

- Jeśli kogoś słońce za bardzo spiekło, to raczej ciebie. Nie powiesz chyba, że masz 

takie rumieńce, bo mieszałeś sałatkę?

Pewnie, że nie. Kiedy patrzył  na cienką bawełnianą  spódnicę opinającą ciasno jej 

kształtny tyłeczek, ręce same wyciągały się w tę stronę.

Posiłek był prosty, ale niezwykle smaczny. Zaspokajanie zwykłego głodu usunęło na 

dalszy plan napięcie, które pojawiło się między nimi, napięcie, które oznaczało inny, również 

bardzo silny głód.

Żartobliwie przekomarzali się nad ostatnią krewetką; w końcu podzielili ją na pół. 

Stone otworzył następną butelkę wina.

- Ja już dziękuję - protestowała Lucy. - Nigdy nie piję alkoholu. - Do tej pory wypiła 

już dwie lampki.

- Ale to jest specjalna okazja - powiedział Stone, napełniając kieliszki.

- Jaka okazja? - pytała czując, że kręci jej się w głowie. Pocieszała się, że do stanu 

określanego jako „podchmielenie” jest jeszcze wystarczająco daleko. Mówią, że ryż wchłania 

każdy nadmiar alkoholu...

- Pijemy za zawieszenie broni - odparł Stone aksamitnym barytonem, który brzmiał 

bardzo podejrzanie.

- Czyje zawieszenie broni? - zapytała. Ta mgła w jej mózgu też była nieco podejrzana.

- Nasze. Trzy i pół godziny bez żadnej kłótni.

background image

No cóż, nie mogła odmówić spełnienia takiego toastu. Trącając swym kieliszkiem o 

jego kieliszek, z wysiłkiem podtrzymywała opadające powieki. Od wina zawsze robiły się 

takie ciężkie.

W domku nie było zmywarki do naczyń. Stone zapewnił Lucy, że sam pozmywa. Nie 

sprzeciwiała   się.   Nie   czuła   się   na   siłach,   żeby   sprzeciwiać   się   temu   mężczyźnie   w 

jakiejkolwiek   sprawie.   Stone   zaprowadził   ją   na   swój   taras;   nagle   zaczęli   rozmawiać   o 

alergiach. Lucy poskarżyła się na swoje problemy z płynami do mycia naczyń i pochwaliła 

jego bezzapachowe mydło w łazience.

- Dlaczego poruszyliśmy ten temat? - zapytała, zastanawiając się, czy jakakolwiek 

kobieta   przy   zdrowych   zmysłach,   znalazłszy   się   sam   na   sam   z   atrakcyjnym   mężczyzną, 

omawia z nim problem swędzącej wysypki.

Stone   obserwował   ją   uważnie;   teraz   pewnie   rozpoczną   się   prawdziwe   podchody. 

Ciotka Alicja twierdziła, że dla tej kobiety każdy obiekt w spodniach jest dobry.

-  Może   powinniśmy   rozmawiać   o  srebrzystym   świetle   księżyca?   Albo   o  tym,   jak 

pierwszy raz... - zaproponował.

- Pierwszy raz? - Lucy z roztargnieniem drapała się w udo; te komary wszędzie włażą, 

myślała. Na dodatek przez materiał spódnicy to drapanie wcale nie pomaga. Uniosła ją nieco, 

żeby dostać się do coraz bardziej swędzącego miejsca.

- A pamiętasz, jak miałeś wietrzną ospę? - zapytała.

- Wietrzną ospę?

-   Każdy   chorował   w   dzieciństwie   na   wietrzną   ospę.   Te   ślady   ukąszeń   komarów 

swędzą tak samo jak wysypka, którą powoduje choroba.

Patrzcie państwo, dziwił się Stone. Albo ta kobieta zna tak wyrafinowane sposoby 

uwodzenia, albo kazali mi pilnować kogoś innego. Ale przecież nie może być drugiej Lucy 

Dooley, i to na Coronoke!

- A odra? - podjął.

Lucy potrząsnęła głową.

- Nie, odra jest całkiem inna. Jeśli ktoś w życiu miał odrę, to o tym wie. Wszystko cię 

albo swędzi, albo boli. Czujesz się naprawdę podle.

Stone miał odrę. Właśnie tamtego roku, kiedy poszedł do szkoły wojskowej. W Boże 

Narodzenie. Leżał w izolatce sam jak palec, jeśli nie liczyć wizyt pielęgniarki o skwaszonej 

twarzy,   która   musiała   się   nim   zajmować.   Myślał   wtedy,   że   nic   gorszego   nie   może   się 

człowiekowi przydarzyć. Mylił się.

- Miałem odrę - potwierdził. - A co powiesz o śwince? Miałaś kiedyś świnkę?

background image

- Jak miałam cztery i pół roku. A ty?

- Ja miałem pięć lat. Na szczęście tylko pięć. A szkarlatynę?

- Nie wydaje mi się. Poczekaj... Mieszkaliśmy z Lillian, kiedy miałam odrę. Świnkę 

miałam wtedy, gdy wynajmowaliśmy pokój w Pascaguola. Sąsiadka doglądała mnie w ciągu 

dnia. Byliśmy z Ollie Mae w Galveston, kiedy wycinali mi migdałki. Nie przypominam sobie, 

żebym   na   coś   chorowała,   kiedy   mieszkała   z   nami   Geneva...   Chyba   jednak   nie   miałam 

szkarlatyny.

- Czy mogę spytać, kim były Lillian, Ollie Mae i Geneva? Wygląda na to, że często 

się przeprowadzaliście.

-   To   były   niektóre   z   tatusia...   przyjaciółek.   Rzeczywiście,   często   się 

przeprowadzaliśmy.

Stone wypił wino i ostrożnie postawił kieliszek na poręczy tarasu. Na wieczornym 

niebie wschodził już księżyc, choć na zachodzie schowane pod horyzontem słońce rozsiewało 

jeszcze cynobrowy blask. W pobliskim zagajniku pogwizdywał nocny ptak, od strony morza 

dobiegł cichy plusk fal.

Czuł, jak jego ciało i umysł napełnia poczucie spokoju i zadowolenia. Westchnął i 

zamknął oczy. Jak to możliwe, że odczuwa to wszystko w towarzystwie kobiety, która była 

wrogiem jego rodziny? To nie jest w porządku. Nie powinien pozwalać jej tak się rozbroić.

- Pójdę włożyć naczynia do zlewu - powiedział. Mężczyzna, pożal się Boże, dokuczał 

sam sobie, wykręca się myciem naczyń, bo pokusa jest zbyt silna!

Gdyby tu jednak został, czułby się dalej tak dobrze, tak błogo... Zbyt błogo. Urok tej 

kobiety działał na niego jak magiczny czar. Za chwilę może być za późno.

W umyśle powracały słowa Alicji Hardisson: „Okropna kobieta... Bez żadnych zasad, 

jak bezdomny kot... Taka przybłęda, jak Lucy Dooley...”

To wszystko mieszało mu się z opowieściami o Lillian i Ollie Mae, o tatunciu i odrze, 

przypominało dziecinny śmiech na plaży.

Kim naprawdę była Lucy Dooley?

Co robiła na tej wyspie?

I co, do diabła, on powinien o niej myśleć?

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mali Connerowie odwiedzili Lucy, zanim jeszcze zdążyła zjeść śniadanie. Włączyła 

gaz i odstawiła patelnię, na której odgrzewała gulasz wołowy z puszki.

- Mama prosiła, żebyśmy pani nie przeszkadzali - zaczęła z wahaniem Becky - ale 

zjedliśmy śniadanie już dwie godziny temu. Co pani odgrzewała na te} patelni?

- Wcale mi nie przeszkadzacie - zapewniła Lucy. - Późno się obudziłam. Chciałam 

skończyć książkę i czytałam ją do późna. - Naprawdę czytała nie dłużej niż przez godzinę, ale 

potem śniło jej się... Te sny były bardziej żywe, bardziej wyraziste niż cokolwiek, o czym 

dotąd   śniła.   Leżała   potem   rozbudzona   przez   wiele   godzin;   sen   przyszedł   dopiero   przed 

świtem. - A to coś na patelni to ulubione danie mojego tatusia. Jedliśmy je na śniadanie, kiedy 

byłam małą dziewczynką.

Może nawet i dobrze, że te dzieci zajmą mi czas, myślała. To lepsze antidotum na te 

szalone sny niż wspominanie ich w samotności.

-   Słyszałem   dziś   w   nocy   krzyk   jakiegoś   ptaka   -   opowiadał   Steve,   spoglądając   z 

zaciekawieniem na stojącą w kącie gitarę. - Czy to mógł być drozd?

- Myślę, że nie - odparła Lucy. - Drozdy chyba w nocy śpią.

W tym momencie ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Potem zabrzmiał lekko schrypnięty 

głos, który tej nocy słyszała we śnie.

- Mogę ci pożyczyć książkę o ptakach, synku, jeśli cię to interesuje. Dzień dobry, pani 

Dooley.

- Ona nie nazywa się pani Dooley - wtrąciła cienkim głosikiem Sara. - To jest Lucy. 

Powiedziała, że możemy ją tak nazywać, prawda, Lucy?

Ton głosu Sary dawał do zrozumienia, że Lucy należy przede wszystkim do nich. 

Stone uniósł brwi rozbawiony, po czym pociągnął nosem.

- Coś tu ładnie pachnie - zauważył.

- To moje śniadanie - odparła gospodyni.

- Czyżby grzanka z cynamonem?

Cały dom przesiąknięty był zapachem cebuli; Lucy uznała, że nie warto podejmować 

dyskusji. Schowała przykrytą patelnię do lodówki, po czym włożyła bawełnianą spódnicę. 

Pod nią miała tylko kostium kąpielowy, który wciągnęła na siebie od razu po wyjściu spod 

prysznica. Zgarnęła do torby ręcznik, przeciwsłoneczne okulary i jabłko. Potem nalała do 

kubka mocnej, ciemnej kawy. Wołowina może poczekać.

- No dobrze, kto się chce uczyć pływać?

background image

Odpowiedział jej chór dziecięcych głosów. Skierowała całą grupkę do drzwi. Stone 

ruszył za nimi, uśmiechając się coraz szerzej i coś tara mrucząc o piskołach pstrokatych.

Gdyby wiedział o tym, co robił w moich snach, myślała Lucy, byłby pewnie mniej 

sympatyczny, a może nawet płynąłby już do Hatteras. Jeśli choć trochę się na tym znała, 

Stone McCloud był typem, który jest bohaterem romansów lub powieści przygodowych o 

twardych facetach - samotnikach.

A jeśli rzeczywiście tak jest, to lepiej, żeby więcej nie śniła o nim tak jak tej nocy, 

kiedy serce tłukło się w piersi jak szalone, całe ciało ogarniała jakaś słabość i bezwład, a 

ramiona otwierały się tęsknie, pragnąc objąć coś bardziej cielesnego i twardego niż puchowa 

poduszka.

Pływali aż do południa, kiedy Lucy wreszcie zaprotestowała, mówiąc, że musi posłać 

sobie łóżko i odgrzać gulasz na lunch. Stone był z nimi nie więcej niż godzinę, zatrzymując 

się jeszcze chwilę na plaży, żeby pogadać z Paulem Connerem. Dzieci zjadły swoje kanapki 

w rekordowym tempie i znalazły się pod drzwiami domku Lucy, zanim skończyła jeść lunch. 

Przyjęła   to   ze   stoickim   spokojem.   Zawsze   lubiła   takie   towarzystwo;   tylko   ojcowie 

odwiedzających   ją   dzieci   komplikowali   czasami   sytuację.   Paul   na   razie   zachowywał   się 

zupełnie  przyzwoicie,  ale  dotychczasowe   doświadczenia   sprawiały,  że  nie  ufała   żadnemu 

mężczyźnie.

Wracała do domu późnym popołudniem, zmęczona po całym dniu swawoli z małymi 

Connerami.  Starszy  pan  Seymore   pozdrowił  ją  ze  swego  tarasu.  W   jego  głosie   brzmiały 

jeszcze   resztki   nieufności;   Lucy   odpowiedziała   mu   szerokim,   przyjaznym   uśmiechem, 

informując   go   o   możliwej   zmianie   pogody.   Sąsiad   burknął   coś   niewyraźnie   i   zniknął   w 

drzwiach swego domku. Wzruszyła ramionami; cóż, nie od razu Rzym zbudowano.

Stone'a   prawie   nie   widywała.   Minął   jeden   dzień,   potem   następny.   Próbowała   nie 

przyznawać się, przede wszystkim sama przed sobą, że jej go brakuje.

Zaprzeczanie   rzeczom   oczywistym   jednak   niczego   nie   załatwia.   Tęskniła   za   nim. 

Stone   McCloud   był   wspaniałym   kompanem,   jeśli   tylko   tego   chciał.   Od   czasu   do   czasu 

zachowywał się, niestety, jak źle wytresowany buldog i trudno było przewidzieć, w jakim 

nastroju obecnie się znajduje. Jeśli miałabym choć trochę rozumu, perswadowała sobie Lucy, 

powinnam zostawić go jego ukochanym ptakom.

Maudie wpadła na chwilę, żeby przekazać Lucy list od Franka. Jego obie córeczki 

również napisały do niej parę zdań. Frank pamiętał o jej fiołkach. Deszcz wreszcie przestał 

padać, więc wietrzyli jej mieszkanie już kilka razy, ale wypaczone szuflady w kuchni wciąż 

background image

nie chciały się zamknąć. Amy będzie grała mazurki Szopena na klasowym recitalu, a Muffy 

wypadł ostami mleczny ząb.

Nawet   nie   zauważyła,   kiedy   listy   zsunęły   się   na   podłogę.   Tak   bardzo   za   nimi 

tęskniła...

Czy rzeczywiście?

Tak, na pewno lubiła Franka i jego dzieci. Byli  jej przyjaciółmi, sąsiadami. Przez 

krótki czas myślała, że staną się kimś więcej, ale teraz wiedziała, że to nie będzie możliwe. 

Frank był cudownym człowiekiem, dziewczynki urocze, ale nie mogła wiązać z nimi planów 

na przyszłość.  Była  już raz zamężna,  kilka  razy przymierzała  się do innych  związków  z 

bardzo złym skutkiem. Następne zaangażowanie uczuciowe mogło kosztować ją zbyt wiele.

Poza tym, dlaczego kobiety nie może uszczęśliwić ciekawa praca, wygodny dom i 

kilku   naprawdę   dobrych   przyjaciół?   Być   może   słowo   „uszczęśliwić”   należałoby   w   tym 

przypadku   zastąpić   słowem   „zadowolić”   i   ten   „wygodny   dom”   to   też   chyba   za   dużo 

powiedziane, niemniej jednak...

Łatwo zyskiwała nowych przyjaciół. Nauczyła się tego w wędrownym życiu swego 

dzieciństwa i wczesnej młodości. Niestety, do tych ważniejszych i poważniejszych uczuć nie 

miała takiego szczęścia.

Pan Seymore i Connerowie mieli opuścić wyspę w niedzielę rano. Lucy postarała się, 

aby znaleźć się w tym czasie na przystani. Były serdeczne pożegnania, uściski i całusy od 

dzieci, gorące podziękowania od Paula i Edith za te wszystkie godziny, które poświęciła ich 

pociechom.

Pan Seymore przemknął obok i wsiadł do czerwonej motorówki Keeganów. W rękach 

ściskał   kurczowo   małą   walizkę   i   teczkę.   Lucy   wciąż   chciała   zobaczyć   jego   prawdziwy 

uśmiech. Podeszła bliżej.

- Panie Seymore, jest mi pan coś winien za trzymanie z dala od pana domku tych 

okropnych chuliganów.

- Ja? Nic ci nie jestem winien, moja panno - fuknął starszy pan.

-   Chuliganów?   -   dopytywał   się   Steve.   -   Nie   widziałem   żadnych   chuliganów   na 

Coronoke. Dlaczego nigdy mi o niczym nie mówicie!

- Lucy mówiła  o cheliganach...  To takie duże ptaki,  które mogą  schować rybę  w 

dziobie - oznajmiła Mary, bardzo z siebie zadowolona.

W zbiegowisku na przystani  brakowało tylko  Stone'a. Kiedy pojawił się wreszcie, 

żeby zobaczyć, dlaczego panuje tu taki harmider, na kei nie zmieściłby się nawet kot.

-   To   pelikan,   głupia   -   sprostowała   pogardliwie   Becky.   -   On   jest   w   atłasie 

background image

ornitologicznym, prawda, panie McCloud? I nie ma w ogóle takiego ptaka, który nazywa się 

cheligan, prawda?

Wtedy  spełniło   się  życzenie   Lucy.   Pan   Seymore   wreszcie   się   uśmiechnął.   Trochę 

nieśmiało, ale to był prawdziwy uśmiech.

- Chuligan - mruknął. - Nie ma takiego ptaka.

Potem była kolejna runda uścisków. Lucy uklękła na skraju pomostu i zwróciła się do 

siwobrodego samotnika:

- Panie Seymore, pan o czymś zapomniał.

Starszy pan popatrzył  na  nią nieufnie,  ale  wstał  i pochylił  się w  jej  stronę. Lucy 

szybko zarzuciła mu ramiona na szyję.

- Zapomniał pan uściskać mnie na pożegnanie ~ wyszeptała.

Mogłaby   przysiąc,   że   się   zaczerwienił.   Maudie   uśmiechnęła   się   wesoło.   Inni   nie 

zwrócili na to uwagi. Stone widział i teraz mierzył ją swoim typowym spojrzeniem, pełnym 

chłodnej dezaprobaty. No i co z tego, pomyślała, niech się gapi. Najważniejsze, że starszy pan 

jednak się uśmiechnął.

Rich puścił ster i ujął żonę za ramiona. Nawet w starych, poplamionych farbą szortach 

i wypłowiałej koszulce wyglądał jak oficer marynarki.

- Pójdziesz teraz do domu i zdrzemniesz się trochę, słyszysz? Postaw choć jedną nogę 

na drabinie, a złapię cię za skórę na grzbiecie i przybiję do drzwi hangaru.

- Cóż za zachęcająca perspektywa, kochany. Spać nie pójdę, ale za to przyrzekam ci, 

nie wejdę drabinę.

Rich mruknął coś na temat niesubordynacji.

- No, dobrze, to połóż się chociaż i poczytaj książkę. Albo nawet dwie książki. Albo, 

na miłość boską, popatrz sobie na wodę i skaczące ryby. Masz tylko nie robić tego, czego nie 

powinnaś, kiedy mnie tu nie będzie, rozumiesz?

Lucy   miała   ochotę   rozpłakać   się,   widząc   tę   nieświadomą   demonstrację   nieco 

despotycznej czułości. Dlaczego ten świat jest tak głupio urządzony, myślała. Każda kobieta 

powinna być szczęśliwa z takim mężczyzną!

Spojrzała na Stone'a, opartego o burtę łodzi. Myślała o tym, jak by się czuła jako żona 

mężczyzny, który z krótkiego rozstania robi życiowy problem.

Tej nocy Rich Keegan przyszedł do domku Lucy, kiedy leżała już w łóżku. Czytała 

przy nocnej lampce. Pomyślała najpierw, że to może być Stone. Czekała na jego wizytę w 

ciągu dnia. Widocznie jednak miał coś ciekawszego do roboty.

- Lucy - zaczął pośpiesznie Rich - przepraszam, że cię niepokoję, ale Maudie ma 

background image

jakieś skurcze. Rozmawiałem już z lekarzem; zabiorę go z przystani za pół godziny. Nie chcę 

zostawiać Maudie samej. Czy mogłabyś do nas przyjść?

Lucy szybko włożyła spódnicę. W bawełnianej koszulce położyła się do łóżka. Och, 

Boże,   niech   to   wszystko   dobrze   się   skończy,   myślała.   Boże,   nie   pozwól,   żeby   Maudie 

również straciła swoje dziecko!

- Czy ona już wcześniej miała jakieś kłopoty? - zapytała.

Rich mówił wprawdzie, że nie, ale widać było, że się naprawdę boi. Trudno mu się 

dziwić. Lucy też się martwiła. Niepokoiłaby się o każdą kobietę w tej sytuacji, a Maudie 

zdążyła polubić bardziej, niż mogłaby się spodziewać.

- Oczywiście, chętnie z nią zostanę, ale co zrobię, jeśli...

Niebieskie oczy Richa pociemniały z lęku. Lucy zdała sobie sprawę, że ktoś tu musi 

zachować spokój.

-   Bóle   mogą   mieć   całkiem   niewinną   przyczynę...   -   mówiła.   -   Może   to   być 

niestrawność. Co Maudie jadła na kolację?

Rich schwycił ją mocno za rękę.

- Na kolację? Och... no... pieczoną flądrę, jakąś zieleninę, kukurydziany chleb i sporo 

figowej konfitury. Ona bardzo lubi figi.

-   To   mogą   być   gazy   -   pocieszała   go   Lucy,   modląc   się   w   duchu,   żeby   tak.   było 

naprawdę. Tych dwoje nie zasłużyło na takie nieszczęście. Nikt na świecie nie zasługuje na 

utratę dziecka. - Wasz pan doktor udaje się na „wyspowe wizyty” zamiast „domowych” - 

dodała, pragnąc, aby Rich choć trochę się rozluźnił. On jednak ściskał jej palce aż do bólu, 

prowadząc   przez   leśną   gęstwinę.   Żadne   z   nich   nie   zauważyło   człowieka   stojącego   w 

milczeniu w drzwiach mijanego domku. Stone patrzył na dwie postacie, które trzymając się za 

ręce, zniknęły w otaczającym mroku. Zaklął cicho, zaciskając mocno pięści.

Maudie była bledsza niż zwykle, a wesoły ton jej głosu był tym razem wymuszony.

- Mówiłam mu, że nie potrzebuję niańki - powiedziała na powitanie.

- Ale ja potrzebuję jakiegoś zajęcia. Stado małych Connerów się wyniosło... - odparła 

w podobnym tonie Lucy.

Rich przerwał tę pogawędkę.

- Siedź i nie wstawaj, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi - zakomenderował. - A Lucy 

ma rozkaz cię pilnować.

- Rozkaz? - mruknęła cicho Lucy.

-   Tak   jest,   to   rozkaz   -   odpowiedział   ostrym   tonem   pułkownik   lotnictwa   w   stanie 

background image

spoczynku.

Kiedy wyszedł, Lucy zaparzyła mocną herbatę i zaczęły rozmawiać. O mężczyznach, 

o mężach, o swoim dzieciństwie. Obie, choć z różnych przyczyn, omijały temat ciąży.

Stone   usłyszał   odpływającą   z   przystani   motorówkę.   Jego   nastrój   stał   się   bardziej 

ponury niż myśli. Dlaczego musiała wybrać akurat Keegana? Zadaje się z żonatym,  choć 

mogłaby zdecydować się na kogoś wolnego! Miał dotąd lepsze zdanie o samym Keeganie.

Za jakieś trzy kwadranse motorówka wróciła. Widać nie odpływali daleko. W końcu 

tu nie trzeba  się aż tak bardzo oddalać,  żeby urządzić  sobie miłe  sam na sam,  myślał  z 

narastającą wściekłością.

Otworzył puszkę piwa, po czym zostawił ją nietkniętą na poręczy tarasu. Wcześniej 

nalał sobie lampkę wina, która też gdzieś tam jeszcze stoi. Tak naprawdę potrzebowałby teraz 

whisky; im mocniejsza, tym lepsza.

Lucy wróciła do domu sama. Ten łobuz nie miał dość klasy, żeby ją odprowadzić, 

myślał Stone. Widać jedno jest warte drugiego. Czekał na tarasie jej domku. Wolałby mieć 

przed sobą ich oboje i powiedzieć Keeganowi parę słów o facetach, którzy chcą mieć więcej, 

niż im się należy.

- Dobrze było? - zapytał jedwabistym głosem; furia odbierała mu wszelki rozsądek.

Lucy zaskoczona wypuściła z rąk buty, z których właśnie chciała wysypać piasek i 

igliwie.

- Stone? A cóż ty tu robisz? Naprawdę mnie przestraszyłeś!

- A czemuż to jesteś taka lękliwa? Pewnie sumienie daje ci się we znaki.

- Sumienie? Nie rozumiem.

-   Pewnie,   że   nie   rozumiesz.   Takie   kobiety   jak   ty   nawet   nie   wiedzą,   co   to   słowo 

znaczy. I lepiej nie wiedzieć, jak się prowadzi takie życie...

- Ty chyba piłeś, prawda? - Lucy wiedziała co nieco o alkoholu i zachowaniu pijanych 

mężczyzn. Jej tatko upijał się na wesoło. Stawiał wtedy drinki każdemu, kto chciał się z nim 

napić,  i kupował  prezenty swoim  kochankom,  nawet kiedy nie mieli  już grosza.  Rzadko 

wdawał się w bójki, i dobrze, bo zawsze nieźle obrywał.

Billy robił się podły jak wąż; kiedy wypił za dużo, nie dało się przewidzieć, co zrobi. 

Lubił zaczepki, ale tylko wtedy, kiedy był pewny, że przeciwnik jest od niego słabszy.

Wyglądało na to, że Stone należał do mężczyzn, którzy upijają się „na podejrzliwie”.

- Wyobraź sobie, że jestem trzeźwy. Jestem trzeźwy jak świnia, choć może to nie ma 

żadnego znaczenia - powiedział.

background image

Lucy kierowała się chyłkiem  do drzwi, mając irracjonalną nadzieję, że to kolejny 

szalony sen. Była już trzecia w nocy. Lekarz orzekł, że skurcze Maudie nie są niebezpieczne; 

Lucy zaproponowała, że zostanie przy pacjentce w czasie, kiedy Rich będzie odwoził pana 

doktora do Hatteras. Okazało się, że zanim skończyli nad tym dyskutować, Maudie zasnęła w 

swoim łóżku. Poszli więc we trójkę w kierunku przystani, po czym Lucy pożegnała się na 

rozwidleniu ścieżek i przeszła sama ten niewielki dystans do swego domku. Oczywiście, nie 

spodziewała się, że u drzwi będzie na nią czekał ten dziwak bez piątej klepki.

- Chyba będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz - powiedziała, usiłując zachować resztki 

spokoju.

- O, czyżbyś była już zbyt zmęczona, żeby umilić życie jeszcze jednemu mężczyźnie 

tej nocy?

Nie rozumiała,  o czym  ten facet  mówi,  ale rozpoznała  wystarczająco  dobrze  jego 

obraźliwy ton.

- Posłuchaj, Stone, nie wiem, co masz na myśli, ale lepiej będzie, jeśli odłożymy tę 

dyskusję do rana. Jestem zmęczona, a i ty nie jesteś chyba w najlepszej formie.

-   Zmęczona?   Taka   rozrywkowa   dziewczyna   jak   ty?   Miałem   nadzieję,   że   właśnie 

łapiesz drugi oddech.

W tej chwili dał się słyszeć  stłumiony dźwięk motorówki  Keegana. Stone obrócił 

głowę w tamtą stronę. Lucy prawie prześliznęła się do drzwi, ale w ostatnim momencie Stone 

złapał ją mocno za ramię.

- Co tu się dzieje, do cholery! - krzyknął głosem ochrypłym ze złości.

- Proszę cię, puść mnie - odpowiedziała bardzo spokojnie Lucy.

- Pytałem cię...

- A ja cię o coś prosiłam!

- Do diabła, kobieto, uważaj! - Sapał ją za nadgarstki. Zanim mogła się cofnąć, objął 

ją ramionami, przyciskając do siebie z brutalną siłą. Mężczyzna, który wsunął jej palce we 

włosy,   odchylając   przemocą   głowę   do   tyłu,   nie   przypominał   ani   trochę   tego   chłodnego 

Stone'a McClouda, który interesował się tylko ptakami.

Jego usta były aż nadto gorące, kiedy zgniatały jej wargi namiętnym pocałunkiem. Był 

zadziwiająco silny. Lucy nie można było nazwać „słabą kobietą”, lata pływania zrobiły swoje, 

ale mężczyźnie, który trzymał ją w swych ramionach jak w żelaznej obręczy, na pewno nie 

dałaby rady.

Po pierwszym szoku, który ją obezwładnił, próbowała jednak wyrwać się, i wtedy 

jego uścisk zelżał. Ręka Stone'a objęła jej głowę delikatniejszym ruchem.

background image

- Lucy - wyszeptał z wargami na jej wargach. - Lucy... - Teraz mogłaby już wysunąć 

się z jego ramion, ale nie zrobiła tego. Stała sztywno w tym objęciu, czując, jakby jej serce 

rozpadało się na tysiąc kawałków.

Puścił ją wreszcie. Jedną dłonią przesuwał powoli wzdłuż jej ciała. Palcem drugiej 

ręki dotknął pieszczotliwie policzka. Blask księżyca oświetlał z boku jego twarz, podkreślając 

nieregularność rysów. Jej wyrazu nie mogła jednak zobaczyć.

- Czy tylko o to ci chodziło? - zapytała drżącym głosem, unosząc głowę. - Czy teraz 

mogę już iść do siebie?

Ramiona   Stone'a   opadły   bezwładnie   wzdłuż   boków.   Cofnął   się,   burknął   coś   pod 

nosem i ruszył w kierunku swego domu. Lucy stała bezradnie, nie wiedząc, czy powinna 

płakać, czy rzucić za nim butem.

Nie miała już na nic sił. Weszła do domu i upadła na łóżko. Płakać może do woli jutro, 

a jeśli to nie pomoże, może zdemolować werandę.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mimo   tego,   co   się   zdarzyło,   Lucy   spała   zadziwiająco   dobrze.   Obudziło   ją   słońce 

świecące prosto w oczy.  Jęknęła i naciągnęła sobie poduszkę na głowę. W sypialni było 

okropnie gorąco; na Coronoke nie instalowano takich wynalazków, jak klimatyzacja. Nie 

miała jednak o to do nikogo pretensji. W dzieciństwie i później spędziła wiele upalnych, 

miłych dni bez klimatyzacji.

Jęknęła po raz drugi i usiadła na łóżku. Najpierw prysznic, postanowiła, potem trzeba 

jakoś się uczesać i zrobić sobie coś na śniadanie. Jeszcze potem musi znaleźć jakieś zajęcie aż 

do  wieczora,  by nie   zastanawiać  się   nad  tym,   co  zdarzyło   się  ubiegłego  wieczoru.  Albo 

dlaczego się zdarzyło.

Wiedziała   wystarczająco   dużo   o   feromonach;   kiedyś   studiowała   również   biologię. 

Poza tym była zamężna, na swoje nieszczęście, a jeszcze wcześniej widziała, jak tata Dooley 

działał na kobiety - i jak kobiety działały na niego.

Jej dawny nauczyciel antropologii ujął to w skrócie następująco: od niepamiętnych 

czasów pewne kobiety mniej lub bardziej świadomie roztaczały zmysłową aurę, nazywaną 

czasami zewem płci. Pewni mężczyźni reagowali na to jak kot na spyrkę. Hormony robiły 

swoje i działo się to, co sobie przyroda zaprogramowała. Testosteron działał i mężczyzna 

stawał się natrętny. Kobieta ulegała. Potem mężczyzna z powrotem opasywał swe lędźwie i 

odchodził. Kobiecie pozostawało ponieść konsekwencje tamtych upojnych chwil.

Tysiące lat później wszystko wygląda mniej więcej tak samo, tylko kobiety zrobiły się 

sprytniejsze.

Chwileczkę, poprawka: niektóre kobiety zrobiły się sprytniejsze. Jeżeli więc wysyłam 

nieświadomie jakieś wabiące sygnały w stronę Stone'a, myślała Lucy - czemu na sto procent 

zaprzeczyć   nie   mogę   -   to   przynajmniej   powinnam   pamiętać   o   wspomnianych 

konsekwencjach.

Czy Stone jest tego wart?

Jak zwykle w takich przypadkach, zdrowy rozsądek mówił jedno, a instynkt drugie. W 

roztargnieniu gryzła złamany niedawno paznokieć. W skórzanym etui, zawierającym komplet 

do manicure, mieściły się przeróżne narzędzia, których przeznaczenia do dziś nie miała okazji 

poznać.   Dostała   je  od mamy   Hardisson  na gwiazdkę.   Były  tam  na  przykład:  nożyczki   z 

zakrzywionymi ostrzami, proste z tępymi końcami i proste z ostrzami na co najmniej pięć 

centymetrów.

Dwadzieścia minut później Lucy stała przed lustrem w łazience, podziwiając dzieło 

background image

własnych rąk. Zasadniczą korzyścią z posiadania naturalnie kręconych włosów jest to, że są 

dość tolerancyjne na zabiegi fryzjera - amatora. Z prostymi sprawa wyglądałaby dużo gorzej. 

Na   razie   zaoszczędziła   jakieś   dwadzieścia   dolarów,   a   skutek   był   imponujący!   Poza   tym 

wreszcie widać było trochę twarzy, chociaż nie była pewna, czy nie powinna jej zakryć.

Jakiś   czas   potem   siedziała   na   werandzie,   próbując   gitarowych   chwytów   do   starej 

melodii Kahunów, gdy od strony plaży nadszedł Stone. Jej palce ześliznęły się po strunach i 

rozległ się jakiś dysonansowy dźwięk.

- Czego chcesz? - zapytała z wyzwaniem w głosie przez siatkowe drzwi.

Ubrany był w dżinsy spłowiałe aż do białości. Stara koszula w kolorze khaki, rozpięta 

z przodu, ukazywała pas zaróżowionej skóry pod gęstwą ciemnych, kręconych włosów.

- Czy mogę wejść? - zapytał.

- Myślę, że raczej nie. Jestem zajęta.

Spojrzał na obdrapaną gitarę.

- Widzę. Słyszałem, jak grasz.

- I co z tego? Nie biorę forsy za wstęp.

- To dobrze. Nie wyżyłabyś z tego.

- O, czyżbyś był krytykiem muzycznym? Wyglądałeś od początku na znawcę, ale nie 

byłam pewna, w jakiej specjalności - powiedziała z przesadną słodyczą.

- Nie jestem krytykiem muzycznym, ale mam jakieś resztki słuchu.

-   No   dobrze,   punkt   dla   ciebie   -   ucięła,   marząc   Q   wymyśleniu   naprawdę   ciętej 

odpowiedzi.   Albo   choć   trochę   bardziej   inteligentnej.   Niestety,   jej   mózg   przeważnie   nie 

nadążał za językiem.

- Słuchaj, nie przyszedłem rozmawiać o muzyce. Chciałem...

- To dobrze. Nie zamierzam cię zatrzymywać.

- Przyszedłem cię przeprosić.

Lucy wyprostowała się i uniosła podbródek.

- Za co? Nie przypominam sobie, żebyś zrobił mi jakąś krzywdę.

Stone   otworzył   siatkowe   drzwi   jednym   szarpnięciem   i   wszedł   do   środka.   Był 

wściekły, sfrustrowany i pełen jakiejś wewnętrznej energii, która sprawiała, że Lucy bała się 

odetchnąć.

- Lepiej nie zadzieraj tak nosa, moja droga. Dobrze wiesz, o co... Co się stało z twoją 

głową? - wysunął oskarżycielsko palec w jej kierunku.

- Z głową czy z włosami? Nie jestem pewna, czy cię to w ogóle powinno obchodzić, 

ale skoro pytasz, to ci odpowiadam: ostrzygłam się. Wydawało mi się, że to można zauważyć. 

background image

Tobie też by się przydała wizyta u fryzjera. Niedługo będziesz mógł pleść sobie warkocze.

- Do diabła, nie mówimy teraz o mnie, tylko o tobie! Co cię napadło?

Stał tak blisko, że miękki materiał dżinsów dotykał jej kolana. Czuła się zagrożona, 

nie   mogąc   sobie   uświadomić,   dlaczego.   Nie   po   raz   pierwszy   mężczyzna   naruszał   jej 

prywatność w sensie fizycznym, choć tym razem nie czuła, aby ten mężczyzna mógł zrobić 

jej krzywdę. Na pewno nie był taki jak Billy, który pod zewnętrzną fasadą nienagannych 

manier   ukrywał   bezmiar   perwersyjnej   złośliwości...   Po   pierwsze,   daleko   mu   było   do 

nienagannych manier.

Za każdym razem, kiedy Stone był blisko, kiedy jej dotykał, czuła, jakby jej nerwy 

pozbawione były wszelkiej osłony, bezbronne i aż nadto wrażliwe.

Wstała gwałtownie i wsunęła się za stoi, trzymając przed sobą gitarę.

- Posłuchaj - mówiła niskim, nieco schrypniętym głosem - nie wiem, dlaczego chcesz 

się   usprawiedliwiać,   nie   wiem,   co   cię   wczoraj   napadło,   ale   ja   nie   mam   zwyczaju   robić 

problemów z byle głupstwa. Jeśli tylko o tym chciałeś rozmawiać, to uznajmy tę sprawę za 

zamkniętą.

Była od niego tylko o kilka centymetrów niższa, więc patrzyła mu prosto w oczy, 

zastanawiając się, dlaczego uważała kiedyś, że szare oczy są zimne. Przełknęła ślinę.

- A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mam parę naczyń do pozmywania.

Stone patrzył w bezradnym gniewie, jak odwróciła się i zniknęła we wnętrzu domku. 

Nie zamknęła drzwi. Mógłby pójść za nią, ale to może pogorszyłoby sprawę. Dalej nie był 

pewien, co zdarzyło się między nią a Keeganem ubiegłej nocy. Wiedział tylko, że budząc się 

dziś rano po ciężkim i krótkim śnie, czuł się co najmniej nieswojo.

Już dawno temu życie nauczyło go, że mało co na tym świecie jest czarne albo białe. 

Prawie wszystko ma taki czy inny odcień szarości i niełatwo jest ferować wyroki. Na razie 

uznał, że powinien był ją przeprosić, i nie będzie jej pochopnie oceniał, zanim jego osąd 

zostanie potwierdzony lub zmieniony.

Przez kilka następnych dni Stone wyszukiwał kolejne preteksty, żeby być bliska Lucy. 

Siedział  w cieniu  drzew, kiedy odbywała  swój trening pływacki, i mógł jej towarzyszyć, 

kiedy wracała do domu. Szła obok niego powolnym krokiem, wyglądając jak dziewczyna z 

reklamy letnich wakacji, wysoka, dobrze zbudowana. Jej ciało było złote i gładkie jak jedwab, 

a głowa otoczona złotymi i jedwabistymi lokami.

Nie zaprosiła go do siebie, za to on zaprosił ją na kolejną wycieczkę do Hatteras. 

Odmówiła z chłodnym półuśmiechem, który wyprowadził go z równowagi.

background image

Niech to  szlag trafi.  Gdzie  się podział  jego profesjonalny obiektywizm?!  De razy 

sądził, że już ma o Lucy jakieś zdanie, ona zmieniała front i Stone znajdował się w punkcie 

wyjścia. Czy była tą chciwą wiedźmą, o której opowiadała mu Alicja Hardisson? Czy umiała 

aż tak dobrze grać?

Stone nie znał dotąd takich kobiet jak Lucy Dooley. Zaczynał mieć wrażenie, że z tym 

wszystkim, czym jest i nie jest, jest jedyna na świecie.

Zdrowy rozsądek Lucy i jej osobiste doświadczenia z mężczyznami jakby przestały się 

ostatnio liczyć. Była zbyt zaintrygowana swym dziwnie zachowującym się sąsiadem, który 

podobno miał być obserwatorem ptaków. Coś jej tu nie pasowało, choć, prawdę mówiąc, 

niewiele wiedziała o obserwatorach ptaków. Dotychczasowych przyjaciół Lucy nie było stać 

na takie fanaberie.

Po   pierwsze,   jego   wiedza   o   ptakach   była   raczej   niepełna.   Nawet   Lucy   od   dawna 

wiedziała, że siewki nie wiją gniazd na drzewach. Podejrzewała, że Stone coś ukrywa. Może 

ma kłopoty z urzędem podatkowym? Albo ściga go ziejąca furią żona?

Nie, nie żona. Była prawie pewna, że Stone McCloud nie jest żonaty. Przypominał jej 

pewnego   bezpańskiego   psa,   którego   widziała   na   postoju   dla   ciężarówek,   gdzieś   między 

Galveston i Mobile. Wygłodniałe, na pół dzikie stworzenie rozpaczliwie pragnęło zbliżyć się 

do niej, ale strach był silniejszy. Z daleka obwąchiwał jej wyciągniętą z wozu rękę, aż tata 

kazał jej zamknąć okno. Do dziś pamięta to niepewne spojrzenie, jednocześnie pełne obawy i 

nadziei.

Uśmiechnęła   się   na   to   wspomnienie,   ale   po   chwili   uśmiech   zniknął   z   jej   twarzy. 

Tamten  pies  mógł  ją polubić.  Stone  jej nie  lubił.  Pociągała  go fizycznie,  owszem,  znała 

dobrze ten sposób patrzenia. Spoglądało tak na nią wielu mężczyzn. Gorsze było to, że Stone 

również  ją pociągał.  Napięcie,  które  zawsze towarzyszyło  ich  bliskości, mogłoby pewnie 

zastąpić   wszystkie   generatory   na   wyspie.   Lucy   jednak   odczuwała   coś   więcej   niż   tylko 

fizyczne pożądanie.

To było najbardziej niebezpieczne.

Nad   wyspą   zapadał   zmierzch,   kiedy   Stone   pojawił   się   przed   jej   domkiem   z 

zapakowaną w piknikowe pojemniczki kolacją z delikatesów w Hatteras. Czekał za drzwiami; 

widziała   jego   sylwetkę   na   tle   wieczornej   zorzy   -   szczupłą,   o   szerokich   ramionach. 

Rozczochrane  włosy były  chyba  jeszcze mokre po prysznicu.  Próbowała oprzeć się temu 

obezwładniającemu pragnieniu, które owładnęło jej ciałem. Szaleństwo! Czyżby niczego nie 

nauczyła  się od czasu, kiedy jako bujająca  w obłokach nastolatka  straciła  głowę, serce i 

background image

prawie swoje dziewictwo dla chłopaka z twarzą Elvisa Presleya, z dużą, wspaniałą rodziną, 

ale głupiego jak kapuściany głąb.

- Miałem nadzieję, że nie zabrałaś się jeszcze do kolacji - powiedział przez siatkowe 

drzwi. - Zamówiłem małą porcję na wynos, a oni napakowali do tych pudeł tyle jedzenia, że 

można by nakarmić pluton wojska. Mam tu bułki z masłem chrzanowym, wędliny i jakieś 

mięso   na   zimno,   trzy   rodzaje   sałatki,   jajka   faszerowane   na  ostro.   Trzeba   to   zjeść,   bo  w 

lodówce szybko się zepsuje.

Lucy   wolałaby   spędzić   ten   wieczór   samotnie,   ale   zwykła   przyzwoitość   kazała   jej 

zaprosić   Stone'a   do   środka.   Miała   jeszcze   zrobiony   dziś   własnoręcznie   deser:   nic 

nadzwyczajnego,   piernik   z   torebki   z   lukrem   cytrynowym,   ale   lukier   był   wyłącznie   jej 

dziełem. Prosząc Stone'a do stołu, zaproponowała, żeby zaczęli posiłek właśnie od deseru.

- Wiesz, nie jadłem piernika chyba od dzieciństwa - zwierzył się Stone.

- Ja też nie - odparła Lucy - przeważnie jadałam na deser lody.

Nakryli do kolacji na tarasie. Nastrój letniego wieczoru idealnie pasował do cichego 

brzęku sztućców, delikatnego stukania szkła o szkło i cichej, spokojnej rozmowy. Słychać 

było   kumkanie   drzewnych   żab,   płaczliwy   krzyk   siewki   i   od   czasu   do   czasu   chrapliwe 

krakanie nocnej czapli, brodzącej po pobliskich rozlewiskach.

Lucy próbowała utrzymać dystans, ale to od początku było niemożliwe.

-   Nie   powinnam   była   pić   tej   ostatniej   lampki   wina   -   usprawiedliwiała   się.   -   Ale 

smakowało tak wspaniale z tymi... Jak je nazywałeś?... Eskalopkami seviche. Niebo w ustach. 

Ciekawe, czy anioły też coś jedzą i kto im gotuje; miałam taki problem jako dziecko.

Stone roześmiał się cicho i ponownie napełnił kieliszki. Lucy znów wypiła łyk wina i 

westchnęła.   Lawendowy   poblask   przygasał   powoli,   ale   ciemność   rozjaśniało   już   tysiące 

gwiazd. Dla Stone'a taka noc, bez blasku miejskich świateł, była przypomnieniem innej nocy, 

na drugim końcu świata. Tam zamiast kumkania żab i kląskania nocnych ptaków słychać było 

świst snajperskich kul i ostrzał artyleryjski. Dzisiejsza noc też nie była bezpieczna, ale w inny 

sposób niż tamta.

- Pływasz jak ryba - powiedział po paru minutach fiszy. - Czy wychowywałaś się nad 

wodą?

Lucy opowiedziała mu o wesołym włóczędze, który nazywał się Clarence Dooley, o 

domu na kółkach, o tym, jak stary Dooley Trolley odwiedzał miasteczka, gdzie Wszyscy 

zajmowali się wydobywaniem ropy, i o tym, że wygodniejsze życie wiedli tylko wtedy, gdy 

gościli u którejś z licznych kochanek jej ojca.

- Tata nie lubił przebywać zbyt długo w jednym miejscu. Mówił, że jeśli żyłby w 

background image

dawnych czasach, byłby podróżnikiem - odkrywcą.

Stone dowiedział się jeszcze o tym, jak to nieraz Dooleyowie próbowali dotrzeć do 

innego miasta na paru litrach benzyny i kompletnie łysych oponach i jak Lucy modliła się, 

żeby jeszcze ten raz się to udało. Dowiedział się też o strasznej awanturze, z wrzaskami i 

wyrywaniem włosów, kiedy jedna z tatusiowych przyjaciółek postanowiła ich odwiedzić, ale 

znalazła pana Dooleya z inną kobietą.

- Myślę, że kobiety lubiły twego ojca - powiedział Stone.

- Wszyscy go lubili - odrzekła Lucy. - Mój tata miał serce jak wrota do nieba; potrafił 

oddać  komuś  wszystkie  pieniądze,  nawet jeśli  sam je pożyczył.  Miał  wiele wad, ale  był 

bardzo kochany.

Niezły gagatek, myślał sobie Stone. Pijak, włóczęga i kobieciarz. Jego córka patrzy na 

to po swojemu, ale widać, że nie miała łatwego życia. W porównaniu z tym jego dzieciństwo 

było usłane różami.

Nie umiał jednak wybaczyć jej tego, co zrobiła rodzinie . Haidissonów, ani tego, co 

zamierzała zrobić.

Nazajutrz odwiedził domostwo Keeganów, chcąc zapytać o wędkowanie. Maudie była 

w domu sama; malowała kolejną latarnię morską. Obok, oparte o ścianę, stały jeszcze cztery 

podobne obrazy, nieco inne w kolorycie i różnej wielkości.

- Maluję to dla turystów - objaśniła gospodyni. - Może kiedyś dostanę zaćmy i będę 

malować jak Picasso - śmiała się - i może stanę się sławna.

- Niech pani nie czeka na żadną zaćmę. Mnie się bardzo podobają te obrazy. A jeśli 

chce pani koniecznie niedowidzieć, to radziłbym raczej impresjonizm.

- Czyżby studiował pan historię sztuki?

- W szkole wojskowej? Kogoś się tu żarty trzymają!

Śmiejąc się, Maudie pokazała mu mały plik listów na stole koło drzwi.

- Rich odebrał  je wczoraj, ale musiał  zmienić  łożyska  w silniku  motorówki  i nie 

zdążył rozwieźć poczty. Przepraszamy. Jeśli zaś chciałby pan dostać sprzęt do wędkowania, 

proszę poszukać męża na przystani.

Stone zerknął na swoją korespondencję. Był tam krótki list z biura i kartka od Reece'a 

z zawiadomieniem, że niedługo przyjedzie na wyspę.

Schodził w kierunku przystani, kiedy Maudie zawołała jeszcze:

- Mam nadzieję, że nasze nocne marsze nie zakłóciły pana spokoju. Rich uparł się, że 

nie   może   zostawić   mnie   samej   nawet   na   pięć   minut.   Przyprowadził   Lucy   i   kazał   jej 

zaopiekować   się   mną,   bo   musiał   jechać   po   lekarza.   -   Kiedy   Stone   zmarszczył   brwi,   nie 

background image

rozumiejąc jeszcze wszystkiego, dodała: - Miałam problemy z żołądkiem, bo Zjadłam za dużo 

figowej konfitury... ale teraz już wszystko dobrze.

Stone patrzył na nią dalej z dziwnym wyrazem twarzy. Maudie machnęła niecierpliwie 

pędzlem, wyjaśniając:

- Jestem w ciąży. To jest tak zwany stan odmienny, ale przecież nie żadna poważna 

choroba. Ciekawe, co Rich będzie wyprawiał, kiedy to stanie się widoczne.

Stone wybąkał parę słów, które od biedy mogły służyć za odpowiedź. Miał nadzieję, 

że Maudie nigdy się nie dowie, jak wygłupił się z wczorajszymi podejrzeniami. Keegan był 

przejęty,  czemu trudno się dziwić w podobnych okolicznościach. Ciągnął Lucy przez las, 

żeby została przy żonie, zanim sprowadzi doktora. Potem Lucy sama wróciła do domu, a 

Stone zrobił z siebie piramidalnego idiotę.

Powinien ją przeprosić co najmniej po raz drugi.

Szarpiąc się z myślami, postanowił w końcu popłynąć łódką na ryby. Musiał spędzić 

trochę czasu samotnie i uporządkować myśli.

Wędkowanie niewiele pomogło. Złapał wprawdzie sporo ryb, ale w panującym upale 

dorobił się bólu głowy i oparzeń słonecznych czwartego stopnia. Do rozwiązania zagadki 

Lucy   Dooley   nie   zbliżył   się   ani   na   krok.   Miał   za   to   coraz   większe   wątpliwości   co   do 

opowieści swej ciotki.

Skoro bowiem Lucy naciągnęła Billy'ego na pół miliona dolarów, to co z nimi zrobiła? 

Nie sprawiała wrażenia osoby rozrzutnej. Jeśli zaś złożyła je w banku jako zabezpieczenie na 

cięższe czasy, to o co chodzi? Gdy ludzie się rozwodzą i jedna strona ma dużo pieniędzy, a 

druga   nie,   takie   rekompensaty   są   na   porządku   dziennym.   Czy   Lucy   byłaby   zdolna   do 

wylewania   swoich   żalów   przed   kamerami   telewizji   albo   opowiadania   pikantnych   szcze-

gólików o swoim mężu reporterowi jakiegoś brukowca?

Alicja mówiła, że tak. Jego instynkt i zdrowy rozsądek zaprzecza temu kategorycznie!

Dopłynął do przystani i poszedł do domu Keeganów, żeby zaoferować im ryby na 

obiad. Rich podziękował dość stanowczo.

- Proszę ich nawet nie pokazywać mojej żonie. Ostatnio nie jada ryb ani figowych 

konfitur. Robi sobie jakieś papki z bananów i czekoladowe koktajle. Ale może powinien pan 

zanieść te ryby Lucy. Opuściła plażę jakieś pół godziny temu. Człowieku, ale się pan spiekł!

- Rzeczywiście, chyba przesadziłem - potwierdził markotnie Stone. Wkładanie ubrania 

było prawdziwą torturą. Cała skóra piekła go żywym ogniem. Ostatnią rzeczą, na którą miał 

ochotę, było pokazywanie się teraz Lucy. Niestety, miał ze sobą te przeklęte ryby i nie będzie 

background image

ich przecież wpuszczał z powrotem do wody!

 Kiedy parę minut później stukał do jej drzwi, czuł przyspieszone bicie serca. To nie  

jest normalna rzecz, prawda?

Lucy miała na sobie coś kolorowego i luźnego, co okrywało  ją od stóp do głów. 

Wyglądała jak cherubin. Mimo doskwierającej poparzeniami skóry Stone poczuł, że poniżej 

pasa dzieje się z nim coś szczególnego.

- Może weźmiesz te ryby? - zapytał z nadzieją.

- No, no, jakie ładne. Gratulacje.

- Chcesz je?

- A ty ich nie chcesz?

- Lucy, ja chciałbym teraz położyć się w jakiejś przytulnej zaspie śnieżnej. Jeżeli ich 

nie weźmiesz, męczyć mnie będzie poczucie winy, że je w ogóle złapałem. Już i tak mam 

wiele na sumieniu.

Lucy przytrzymała uchylone drzwi, wpuszczając go do środka.

- Na Boga, Stone, czy ty nie słyszałeś o olejkach z filtrem?

- Nie znoszę mazać się więcej niż jednym smarowidłem na raz. Wcześniej musiałem 

posmarować się środkiem przeciwko ukąszeniom komarów.

- No dobrze, ale mogłeś przecież przynajmniej zapiąć koszulę i wziąć jakiś kapelusz. 

Boże,   jakie   ty   masz   stopy!   Człowieku,   jesteś   po   prostu   bezmyślny...   W   taką   pogodę 

wybierając się na ryby, trzeba włożyć skarpetki! Chodź tutaj i daj mi te... - Krzątając się jak 

kura   koło   słabowitego   kurczęcia   wzięła   od   niego   ryby,   wrzuciła   je   do   zlewu   i   zaczęła 

otwierać drzwiczki kuchennych szafek.

- Przecież gdzieś tu miałam herbatę w torebkach...

-   Jeśli   nie   masz   nic   przeciwko   temu,   na   herbatę   wpadłbym   raczej   jutro   -   wtrącił 

zbolałym głosem Stone.

-   Jutro   będzie   futro!   Idź   umyć   ręce.   Muszę   zaparzyć   herbatę...   A,   tu   jest.   Pełne 

pudełko; powinno wystarczyć. Zaraz się do tego zabiorę.

Głowa bolała go coraz bardziej.

- Naprawdę dziękuję, Lucy, ale lepiej pójdę do siebie.

W   ogóle   go   nie   słuchała.   Zagotowała   duży   garnek   wody   i   włożyła   do   wrzątku 

wszystkie torebki z herbatą.

- A teraz zdejmuj te ciuchy - zakomenderowała. - Jeśli reszta twojej skóry wygląda 

tak, jak to, co na razie widzę, sam nie dasz sobie rady.

Rzeczywiście Stone poczuł, że coś złego dzieje mu się również w żołądku. Był tak 

background image

słaby, że przestał oponować, przestał myśleć o czymś takim jak zakłopotanie, czy wstyd.

Lucy przypomniała sobie chwile, kiedy sama była chora i potrzebowała pomocy. Jak 

dobrze jej było wtedy z poczuciem, że nic już nie musi robić, o niczym myśleć, bo ktoś się o 

nią troszczy.

To tylko to, upewniała się. Tylko dlatego to robię. Na pewno nie dlatego, że jestem w 

nim zakochana.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Siedział   w   letniej,   jasnobrązowej   wodzie   zanurzony   po   pierś   i   wreszcie   było   mu 

dobrze. Na pewno lepiej  niż w zaspie.  Zaciekawiony rozejrzał się dookoła. Za drzwiami 

wisiał żółty bawełniany szlafrok. Pólka na przybory toaletowe była prawie pusta.

La Dooley różniła się zasadniczo od kobiet, które Stone poznał bliżej w ciągu wielu 

ubiegłych lat. Łazienka każdej z nich stanowiła wyrafinowaną pułapkę na przebywającego 

tam   gościnnie   osobnika   płci   męskiej.   Osobnik   taki,   jeśli   miał   mniej   więcej   normalne 

rozmiary, nie miał prawa wykonać ruchu bez strącenia tuzina buteleczek i słoiczków albo 

zaplątania się w wiszące rajstopy.

No, może nie mógł powiedzieć jeszcze o Lucy, że zna ją bliżej. Na pewno nie tak 

blisko, jak chciałby ją znać.

Zanurzył   się   głębiej   w   herbacianej   kąpieli   i   zamknął   oczy.   Przyszedł   tutaj, 

spodziewając się czegoś zupełnie innego. Co tu kryć, Lucy zaskakiwała go coraz bardziej. Po 

pierwsze, dawała się lubić. Lubić - to nawet za mało powiedziane. Można się było do niej 

niebezpiecznie przyzwyczaić. Dzięki niej umilkło wreszcie to stado wściekłych dzięciołów, 

które jeszcze niedawno rozkuwało od środka jego czaszkę. Aspiryna na pewno zrobiła swoje, 

ale   ta   nucona   cicho   melodia,   którą   słychać   było   zza   drzwi,   była   też   niezwykle   kojąca. 

Uśmiechnął się, choć skóra napięła mu się boleśnie na twarzy. Tak, Lucy miała zupełnie miły 

głos. Raczej niski, z leciutką chrypką, naprawdę przyjemny dla ucha. Fałszowała co prawda, 

ale kobiety miewają większe wady. Zresztą, gdyby śpiewała jak Callas, to byłby doprawdy 

zbytek szczęścia.

- Jeszcze pięć minut - zawołała do niego przez drzwi. - I trzymaj tę ścierkę na twarzy.

Posłusznie zanurzył ścierkę w herbacianym roztworze i owinął ją wokół twarzy.

- Przygotowałam jeszcze rozpuszczoną sodę, żebyś obmył się nią po kąpieli - ciągnęła 

Lucy. - Teraz zamknij oczy, bo wchodzę.

To ja mam zamknąć oczy, zdziwił się Stone.

Lucy wsunęła ramię do środka i postawiła na brzegu sedesu miskę z roztworem sody. 

Zobaczył   to   ramię.   Nigdy   w   życiu   nie   pomyślałby,   że   widok   damskiego   ramienia   może 

wprawić   mężczyznę   w   stan   tak   ogromnego   podniecenia,   gdyby   nie   to,   że   sam   tego 

doświadczył.   Przed   kilkunastoma   minutami   ten   mężczyzna   ledwie   zipał.   A   teraz... 

Spuszczając oczy w dół stwierdził, że bardziej przydałby mu się zimny prysznic niż ta letnia 

kąpiel.

- Musisz się tym posmarować i zostawić do wyschnięcia - wyjaśniła jego niezwykła 

background image

pielęgniarka.   -   Przyniosłam   z   twojego   domku   trochę   rzeczy,   choć   myślę,   że   na   razie 

wygodniej ci będzie w moim szlafroku. Zrób, jak uważasz.

Miała teraz przed oczami obraz ze swego dzieciństwa, słyszała łagodny i miękki głos, 

który mówił jej, żeby wysmarowała się sodą, zanim włoży nocną koszulę.

Lillian była  przy niej, kiedy poparzyła  się trującym bluszczem, pielęgnowała ją w 

czasie dziecinnych chorób i pocieszała jej złamane serce, gdy jako jedyna dziewczynka w 

klasie nie była zaproszona na urodziny do Violet Marie Beauchamp. A tak długo oszczędzała, 

żeby kupić koleżance prezent.

Wróciła   do   kuchni.   W   piecyku   piekły   się   ryby.   Musi   przestać   myśleć   o   tym 

mężczyźnie w jej wannie, bo spali je na wiór!

Stone wyszedł z łazienki. Jego skóra miała kolor dobrze ugotowanego raka, może 

tylko odcień był nieco ciemniejszy.  Do tego rumieńca dołożył  się pewien problem, który 

wprawiał go w zakłopotanie.

- Szanowna damo, czy znalazłaś dla mnie jakieś majtki?

-   Owszem,   ale   nie   wiem,   czy   powinieneś   je   wkładać.   Może   potem,   jak   skóra   na 

nogach będzie cię mniej piekła.

- Mniejsza o moją skórę! Gdzie one są?

- Na oparciu krzesła - odparła, zajęta obieraniem kartofli. - Dzięki mnie.

Stone zamarł z jedną nogą w spodenkach.

- Co? Dzięki tobie, bo nie zrzuciłaś ich na podłogę?

- Nie. Dzięki mnie skóra będzie cię mniej piekła.

Wyjęła  z szafki dwa talerze,  po czym  otwarła  szufladę ze sztućcami.  Każdy ruch 

powodował, że miękka tkanina luźnej sukni opływała jej ciało jak woda. Na pewno nie ma nic 

pod spodem, myślał. Byłoby widać!

-   Czego   się   napijesz?   Jest   kawa,   cola,   woda   i   mleko.   Herbatę   zużyłam   na 

przygotowanie kąpieli.

- A nie masz piwa?

- Nie mam, ale jeśli ty masz, mogę pobiec do twego domku i je przynieść.

-   Nie   ma   sprawy,   sam   to   zrobię.   I   tak   powinienem   już   wracać.   Dziękuję   ci   za 

wszystko... Za kąpiel i za tę sodę.

Zdał sobie sprawę, że od czasu kiedy wyszedł z łazienki, Lucy ani razu na niego nie 

spojrzała.  Dotąd zawsze patrzyła  mu  prosto w oczy.  Czyżby  się wstydziła  mężczyzny  w 

bieliźnie? Bez przesady, to i owo przecież w życiu widziała.

-   Wyścieliłam   ci   krzesło   na   tarasie.   W   tym   stanie   nie   możesz   siedzieć   na   czymś 

background image

twardym. Czy wciąż jesteś obolały?

Mój Boże, po co mi taka czuła mamuśka? myślał Stone. Nie tego teraz chciałbym od 

Lucy Dooley!

- Dziękuję - odparł mrukliwie. - Chyba nie jest tak źle.

- Kiedyś w dzieciństwie wylałam na siebie garnek Wrzątku i pewna kobieta obłożyła 

mi  rękę mokrymi  torebkami  herbaty,  a potem roztworem sody.  Nawet nie miałam  bąbli. 

Kolacja będzie za dziesięć minut - zapowiedziała. Stone skapitulował. Ta kobieta była po 

części kucharką, pielęgniarką, kapralem, ale w pozostałych dziewięćdziesięciu siedmiu była 

zmysłową pokusą.

Co   oznacza   dziewięćdziesiąt   siedem   części   kłopotu,   dodał   w   myśli   z   ciężkim 

westchnieniem.

Jakieś trzy kwadranse później odsunął od siebie tacę z resztkami kolacji, sącząc drugie 

piwo, które mu jednak Przyniosła.

- Dlaczego udajesz taką samarytankę,  Lucy?  - zapytał,  specjalnie nadając głosowi 

sceptyczny ton. Chciał wreszcie wyprowadzić ją z równowagi.

- Co to znaczy „udaję samarytankę”? - odparła zdziwiona; naprawdę zdziwiona. Stone 

poczuł się dość Podle, mając świadomość swoich myśli i zamiarów. Tak bardzo chciałby, 

żeby ciotka Alicja myliła się co do Lucy Dooley.

Pierwszy odwrócił wzrok, nawet nie z powodu poczucia winy. W każdym razie nie 

wyłącznie   z   tego   Powodu.   Cóż   było   takiego   w   jej   oczach,   co   kazało   mu   myśleć   o 

przysłoniętych oknach sypialni, pomiętych prześcieradłach i ciężkim, słodkim zapachu seksu. 

Oczy Lucy były duże. Ciemne. Połowa ludzi na świecie ma duże, ciemne oczy. I co z tego?

Może to ten niezwykły zestaw, ciemne oczy i blond włosy. Wielkie, brązowe oczy o 

sennym wyrazie i wypłowiałe włosy koloru słomy i miodu, obcięte krótko jak u ulicznego 

urwisa. Długonoga, opalona, poruszała się z leniwą gracją, kołysząc biodrami. Ten widok 

przyprawiał go o zawrót głowy. I nie tylko...

Spokojnie,   mój   mały,   prosił   pewnego   uparciucha,   czując,   że   sytuacja   robi   się 

kłopotliwa. Nie powinien był odsuwać tacy; przynajmniej trochę go zasłaniała. Byle tylko nie 

wstawać!

- Może napijemy się kawy? - zasugerował z nadzieją.

Lucy też jakby z ulgą przyjęła okazję wyjścia na jakiś czas do kuchni. Słysząc w 

chwilę potem odgłos lejącej się wody i brzęk talerzy, Stone zastanawiał się, czy ona wie, jakie 

wrażenie robi na mężczyznach. A na nim w szczególności.

Musiała wiedzieć. Nie była przecież niewiniątkiem. Była już zamężna i przedtem na 

background image

pewno też miała już jakieś doświadczenia. Inaczej jak mogłaby tak szybko usidlić Billa? Jego 

kuzynek   znał   się   na   kobietach   co   najmniej   tak   samo   jak   na   trunkach,   i   miał   wysokie 

wymagania.

Lucy tymczasem powtarzała sobie nad zlewem od dawna wyuczoną lekcję - żadnego 

zaangażowania, żadnych niemądrych uczuć, koniec z ryzykiem. To potem tylko boli. Teraz 

napiją się kawy, a później odeśle pana McClouda do jego domu. Musi przecież przeczytać 

książkę,   którą   dostała   od   Franka   na   gwiazdkę.   Sześćset   trzydzieści   cztery   strony   plus 

przypisy; powinno wystarczyć na jakiś czas.

- Mmmm, jaka dobra kawa - pochwalił Stone, obejmując dłońmi gorący kubek. Przez 

czas,   kiedy   Lucy   nie   było   w   pobliżu,   zdołał   przemyśleć   to   i   owo   i   nabrać   do   sprawy 

niezbędnego dystansu. - Jest takie miejsce w Atlancie - dodał - gdzie można zamówić sobie 

mieszankę różnych gatunków kawy. - To miał być tak zwany atak z flanki.

- Możesz zrobić to samo w każdym większym supermarkecie - odparła Lucy.

- Zapewne. Czy byłaś tam kiedyś?

- W Atlancie? Nawet tam mieszkałam, ale sklepu, o którym mówisz, nie pamiętam.

Nie rozwijała tematu. Stone musiał użyć specjalnych metod podpytywania.

- Atlanta nie jest podobna do większości wielkich miast - mówiła Lucy, naprowadzona 

wreszcie na właściwy tor. - Mieszkałam tam, kiedy byłam zamężna - wyjaśniła, spuszczając 

wzrok na swe bose stopy. Przesuwała nimi powoli po wypolerowanej podłodze werandy, 

jakby rozkoszując się dotykiem gładkiego drewna. Stone odczuwał to razem z nią, własnymi 

stopami. Wibrujące wrażenie przenosiło się dalej, w głąb ciała.

Ciepła,   łagodna   bryza   przepływała   podmuchami   przez   wyspę,   przynosząc   zapach 

morskich rozlewisk, nagrzanych słońcem cedrów, żywiczne tchnienie sosen i coś jeszcze. Coś 

bardzo   subtelnego,   co   było   tylko   i   wyłącznie   nią...   Lucy.   Próbował   oprzeć   się   temu 

narkotycznemu działaniu. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na ciemną ścianę najbliższych 

drzew, na migotliwe światło gwiazd nad cieśniną Pamlico, która błyszczała pod nimi jak 

srebro.

Cienka   warstwa   potu   na   plecach   sprawiła,   że   bawełniana   koszulka   przywarła   do 

poparzonej skóry. Zaklął cicho.

Lucy mruknęła coś ze współczuciem. Stone rozzłościł się jeszcze bardziej, choć starał 

się tego nie okazywać. Na diabła mi jej współczucie, myślał. Najbardziej chciałbym, żeby 

naga leżała teraz pode mną. Albo żebym ją miał na sobie, jeśli to lubi. Pragnął jej w każdy 

sposób, w jaki mógłby posiąść jej cudowne ciało... Ale nie po to tu przecież przyjechał. Do 

background image

rzeczy, człowieku, powtarzał sobie, do rzeczy.

- To ty byłaś żoną Billa Hardissona, prawda? Zdawało mi się, że skądś cię znam. 

Chyba wasze zdjęcie zamieściła kronika towarzyska „Constitution” parę lat temu?

Lucy przymknęła oczy.

- Nie wiem, możliwe. - Starała się nie okazywać tego, co czuła. Przez tyle dni łudziła 

się, że tu, na Coronoke, będzie wreszcie bezpieczna, zapomni swojej przeszłości.

- No, patrzcie państwo - mówił Stone. - Spotkałem żonę Billa Hardissona. Jak myślisz, 

twój mąż ma jakieś szanse w listopadowych wyborach?

- Nie wiem - odparła zmęczonym głosem. - To mnie nie interesuje. Stone, powinieneś 

teraz   dużo   spać.   Mam   nadzieję,   że   kawa   ci   w   tym   nie   przeszkodzi.   Czy   masz   w   domu 

aspirynę? Dam ci całe opakowanie, zabierzesz je ze sobą. Weź dwie tabletki przed snem.

Widać było, że nie chce rozmawiać o byłym mężu. Gdyby nie ciotka, Stone dałby jej 

spokój. Ale przecież obiecał...

- A jego matka, Alicja Hardisson - ciągnął - dała ci chyba w kość jako teściowa?

Lucy popatrzyła  na niego, jakby powiedział coś niezwykłego. No cóż, to nie było 

łagodne stwierdzenie. Prowadził dochodzenie zbyt szybko i zapomniał o delikatności.

-   Pani   Hardisson   była   dla   mnie   wspaniała.   Myślę,   że   miała   już   upatrzoną   inną 

kandydatkę na synową, ale... - wzruszyła ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Tak się złożyło, że pani Hardisson była za granicą, kiedy wyjechaliśmy po kryjomu i 

wzięliśmy ślub. Widziałam, jaka była wstrząśnięta, kiedy się o tym dowiedziała.

- Była wściekła na ciebie, prawda?

Lucy bawiła się kubkiem, obracając go dookoła.

- Nie, nigdy nie zrobiła mi nic złego. Prawdę mówiąc, była dla mnie kimś w rodzaju 

matki. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Nawet teraz, kiedy nie ma już względem mnie żadnych 

zobowiązań, jest dla mnie bardzo dobra. Zawsze będę wdzięczna losowi, że ją spotkałam na 

swojej drodze.

O, Boże, myślał Stone, nie mogę tego słuchać. Gdyby Lucy zmieszała z błotem całą 

rodzinę Hardissonów, naprawdę czułby się lepiej robiąc to, co robił.

- Słyszałem, że ta baba strasznie zadziera nosa - nie ustępował.

- To źle słyszałeś. Alicja Hardisson to jedna z najbardziej uprzejmych, serdecznych i 

wyrozumiałych   kobiet,   jakie   w   życiu   spotkałam.   Nawet   kiedy   miała   pełne   prawo   być 

wściekła,  nie  dawała tego  po sobie poznać.  Na pewno była  mną  rozczarowana;  nie  dała 

jednak   mi   tego   odczuć.   Była   naprawdę   cudowna,   przynajmniej   dla   mnie.   Nie   wiem,   co 

background image

powiedziała Billy'emu, ale ja nigdy nie czułam się przy niej jak ktoś spoza ich kręgu. A 

przecież, Boże mój, wyglądałam wtedy i zachowywałam się katastrofalnie. Nie umiałam się 

nawet przyzwoicie ubrać. Alicja nauczyła mnie wszystkiego.

- Nauczyła cię, jak dama powinna wydawać pieniądze?

Siedziała   na   skraju   ogrodowego   szezlongu;   jej   kolana   prawie   stykały   się   z   jego 

kolanami.

- Pieniądze? Pieniądze nie mają nic wspólnego z tym, czy się jest damą, czy nie. Być 

damą to znaczy... - patrzyła przed siebie, w ciemność - ...to znaczy zachowywać się w ten 

sposób, żeby ludzie dobrze się z tobą czuli. Widzisz, to chyba jest tak, że jeśli jesteś naprawdę 

pewien swojej wartości, nie musisz jej podbudowywać poprzez deptanie innych. Być damą to 

znaczy wiele, wiele więcej... - rozłożyła ręce bezradnym gestem - ale nie umiem ci tego lepiej 

wyjaśnić. Mogę powiedzieć tylko tyle, że cokolwiek się działo między Billem a mną, zawsze 

będę wdzięczna losowi za to, że poznałam panią Hardisson.

Stone pochylił  się  do przodu, opierając  łokcie  na udach. Patrzył  w  dół, na  swoje 

zaciśnięte   dłonie.   Alicja   Hardisson   nazwała   tę   kobietę   chciwą,   perfidną   kłamczucha, 

przybłędą bez żadnych zasad moralnych.

Nagle zrobiło mu się niedobrze.

- Wiesz, chyba pójdę do domu... - wyjąkał. - Dziękuję ci za kolację, kąpiel, w ogóle za 

wszystko. To mi bardzo pomogło. Czuję się o wiele lepiej.

Naprawdę czuł się o wiele gorzej, ale to nie miało nic wspólnego z jego poparzoną 

skórą.

Wstali jednocześnie. Byli tak blisko siebie. Za blisko. Lucy cofnęła się gwałtownie i 

trafiła   na   krawędź   krzesła.   Stone   wyciągnął   rękę,   żeby   ją   podtrzymać.   W   zmysłowym 

napięciu, które narastało między nimi od dawna, to jedno dotknięcie wystarczyło.

Ciepło   jej   gładkiego,   sprężystego   ciała   rozpaliło   w   nim   płomień,   który   próbował 

tłumić przez cały wieczór. Objął silniej jej plecy. Stłumione światło, które oświetlało taras z 

otwartych   drzwi   domku,   odbijało   się   w   jej   błyszczących   oczach.   Rozchyliła   usta,   jakby 

chciała coś powiedzieć... Nie powiedziała. Stone patrzył głodnym wzrokiem na jej wilgotne, 

nie tknięte szminką wargi. W końcu pochylił się i wziął to, co już na niego czekało.

Na ucieczkę miała jeszcze czas, mnóstwo czasu, ale wiedziała, że nawet nie spróbuje. 

Wiedziała, że ma aż za wiele powodów, dla których nie powinna tego robić. Nie chciała o 

nich pamiętać.

To było nieuniknione, tak samo jak ból w sercu, który przyjdzie potem.

background image

Jego ciepłe ciało pachniało herbatą. Zapach ten łączył się ze świeżym zapachem jej 

mydła i czymś nieuchwytnie, oszałamiająco męskim. Pierwsze muśnięcie jego ust było tak 

delikatne, że poczuła je bardziej jak lekkie tchnienie ciepła niż fizyczny dotyk. Jego wargi 

potem   dotykały   jej   znowu,   usuwały   się   i   znowu   znajdowały   jej   usta   w   krótkich,   jakby 

przelotnych, ale zniewalających pocałunkach. Dłonie zsunęły się w dół, wzdłuż jej pleców i 

otoczyły ją w pasie, przyciskając mocno do podnieconego ciała Stone'a. Usta ogarnęły teraz 

jej usta zachłannie, z rosnącym pożądaniem. Usłyszała stłumiony jęk. Poparzona słońcem 

skóra? To przecież boli, on nie powinien...

Oboje nie powinni!

Zanim zdążyła jakoś zareagować, jego pocałunek pogłębił się jeszcze, a potem było 

już za późno, żeby się zatrzymać. Lucy mogła tylko napawać się smakiem jego ust, czuć 

narastający ogień wspólnej namiętności. Jego język odszukiwał najwrażliwsze miejsca jej ust, 

penetrował   je   głęboko,   potem   cofał   się   znowu,   splatał   się   z   jej   językiem   w   cudownej 

pieszczocie, która rozpalała w niej coraz dziksze pragnienia.

Coś jeszcze próbowało ją ostrzec: Będziesz tego żałować!

Nie chciała nawet o tym myśleć.

To zawsze przynosi potem cierpienie i ból!

Nie, sprzeciwiała się natrętnej myśli, Stone nigdy nie zrobi mi krzywdy! On nie musi 

nic robić. Wystarczy, że odejdzie.

Odejdzie.   Ja   właśnie   powinnam   to   teraz   zrobić,   pomyślała   Lucy.   Ostatkiem   woli 

uchyliła głowę. Usta Stone'a ześliznęły się po jej policzku. Odsunął się od niej. Tak bardzo 

chciała objąć go ramionami i trzymać przez resztę swego życia.

- Chyba zapomnieliśmy się oboje - wyszeptała drżącym głosem.

- Chyba tak - odpowiedział, z trudem łapiąc oddech.

Jej też brakowało tchu.

- Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, Stone... Chodzi mi o twoje plecy.

Roześmiał się. Zabrzmiało to tak chrapliwie i twardo, że ledwie przypominało śmiech. 

Odwrócił się i oparł dłonie o poręcz werandy. Jej ręka wyciągnęła się w jego stronę w pełnym 

wyrazu geście. Chciała go dotknąć. Po chwili dłoń opadła. Nie powinnam go dotykać, mówiła 

sobie. Nigdzie.

Na tę myśl znowu poczuła opływającą ją falę gorąca. Niezgrabnie zbierała ze stołu 

nakrycia. Musiała się czymś zająć, zanim zrobi głupstwo. Głupstwo nie do naprawienia.

- Nie powiem ci, że żałuję tego, co się stało, bo bym skłamał - powiedział Stone. Stał 

odwrócony, z pochylonymi ramionami. Białe dżinsy opinały nisko jego wąskie biodra.

background image

Przypomniała   sobie,   jak   wkładał   nogi   w   nogawki,   wreszcie   wciągnął   swój   płaski 

brzuch, żeby je zapiąć. Zrobiła się półprzytomna. Próbowała przestać patrzeć na to miejsce 

między jego nogami i nawet jej się to udało. Przecież nie reagowała tak nigdy,  nawet w 

szalonych latach wczesnej młodości. Nie pozwalała sobie na to, bo Lillian i Ollie Mae aż 

nazbyt często ją ostrzegały: kobieta, której spodoba się ciało mężczyzny, jest stracona.

Przy Billu nigdy nie czuła takiego podniecenia; jej krew nie wrzała, nie miękła cała 

jak   wosk   z   pragnienia.   Pod   nienagannie   skrojonymi   garniturami   ciało   Billa   było   białe   i 

nieprzyjemnie miękkie, zupełnie gładkie.

Stone był mocno owłosiony. Ciemne, kręte włosy pokrywały jego pierś, ręce i nogi. O 

tej wieczornej godzinie na twarzy miał wyraźny cień zarostu. Kiedy patrzyła ukradkiem na 

ciemne zakątki jego pach, czuła, jak nogi uginają się pod nią z wrażenia. O Boże...

- Tak - mruknęła w odpowiedzi. - To znaczy, nie... Chciałam powiedzieć, że wszystko 

w porządku. To się zdarzyło, i już. To nie ma żadnego...

Znaczenia, dokończyła w myśli. Nagle zapragnęła, żeby tak nie było. Chciała, żeby to, 

co się stało, znaczyło dla Stone'a tak wiele, jak wiele znaczyło dla niej.

Następnego ranka motorówka Keegana przywiozła pocztę i jednego pasażera. Stone 

jeszcze spał, przede wszystkim dlatego, że całą noc nie mógł zmrużyć oka.

- Hej, chłopie, jesteś tam? - usłyszał czyjś głos. - Stone, czy możesz mnie wpuścić?

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Prawie   dziesięć   lat   temu   Stone   zakochał   się   bez   pamięci   w   ślicznej   młodej 

dziewczynie z Hamilton, w stanie Massachusetts. Shirley Stocks była córką znanego chirurga. 

Kiedy się poznali, świeżo upieczona maturzystka nieśmiało przyznała się, że była już raz 

zaręczona.

Później dowiedział się od jej brata, Reece'a, że przed ukończeniem dziewiętnastu lat 

siostra była już zaręczona dwa razy, ale dla Stone'a nie miało to wtedy żadnego znaczenia.

Shirley reprezentowała ten sam typ ciemnej szatynki o fiołkowych oczach, który w 

postaci Elizabeth Taylor uosabiał najpiękniejszą kobietę świata. Jej wygląd wystarczał więc 

już, żeby odebrać mężczyźnie zdolność jasnego myślenia. Shirley na dodatek była słodką 

istotką, wystarczająco inteligentną jak na męskie wymagania. Przyzwoicie traktowała swoich 

rodziców i okazywała wiele tolerancji wobec młodszego brata, który w tym czasie był w dość 

trudnym wieku.

Przyjaciele Stone'a mówili, że wygrał los na loterii. Napawał się ich zazdrością.

Do dziś nie może zrozumieć, dlaczego ten związek nie wytrzymał próby czasu, ale tak 

się stało. To prawda, że niewiele łączyło go z Shirley w sensie psychicznym. W tamtych 

dniach wyobrażał sobie, że udane współżycie seksualne stanowi najlepszy początek, a reszta 

sama przyjdzie. Shirley chciała mieć dom i rodzinę, ponieważ tak została wychowana. Stone 

też tego chciał, ponieważ nie miał w swym życiu ani domu, ani prawdziwej rodziny.

Widocznie nie pragnął tego dość mocno.

W   czasach   swego   związku   z   Shirley   był   świeżo   akredytowanym   reporterem, 

obsługującym   kilka   dzienników.   W   każdej   chwili   dnia   i   nocy   gotów   był   ruszyć   w 

poszukiwaniu tematu reportażu, który sprawiłby, że on, Stone, zostałby zaliczony do grona 

najlepszych dziennikarzy.

Ileż to razy Shirley planowała wspólny wyjazd, a potem czuła gorycz rozczarowania. 

Stone wyjeżdżał w ostatnim momencie, bo gdzieś tam, w kolejnym zakątku Nowej Anglii 

działo się coś ważnego. Stara kobieta z parasolem przyczyniała się do schwytania groźnego 

bandyty,   huragan   pustoszył   wyspy   Karoliny   albo   łódź   pełna   uciekinierów   z   Kuby,   ludzi 

pozbawionych przez wiele dni wody i żywności, z trzema rodzącymi kobietami na pokładzie, 

próbowała umknąć statkom straży przybrzeżnej.

Zawsze gdzieś tam działo się coś ważnego i zawsze on musiał tam jechać, zostawiając 

Shirley   samą   na   przyjęciu,   na   koncercie,   na   tańcach.   Potem   przyjeżdżał   z   powrotem,   z 

kwiatami,   słodyczami  i   jakimiś   beznadziejnymi  przeprosinami.  Przez   parę  dni   ona  wciąż 

background image

płakała, a Stone czołgał się u jej stóp. Trwało to ponad rok, aż wreszcie któregoś dnia Shirley 

oddała mu pierścionek i kazała wynosić się do diabła. Może tylko wypowiedziała to innymi 

słowami.

Nawet sam przed sobą nie przyznawał się, że przyjął to z ulgą. Kilka lat potem spotkał 

Shirley na lotnisku. Miała na ręku pierścionek z diamentem co najmniej trzy razy większym 

od tego, który Stone podarował jej na zaręczyny. Odlatywała do Nowego Jorku, aby kupić 

wyprawę ślubną. Stone, wówczas pracujący dla IPA, jechał do Bejrutu.

Na   lotnisku   towarzyszyli   Shirley   ojciec   i   brat,   w   tym   czasie   już   czternastoletni. 

Chłopiec zasypał Stone'a pytaniami na temat sytuacji w Libanie, kto tam do kogo strzela i 

dlaczego.   Stone   zdał   sobie   sprawę,   że   ten   dociekliwy   nastolatek   jest   mu   bliższy   niż 

kiedykolwiek była jego siostra. Gdy ogłoszono jego lot, ucałował na pożegnanie swoją byłą 

narzeczoną i złożył jej życzenia szczęścia na nowej drodze życia. Doktor Stocks zignorował 

jego wyciągniętą  rękę. Stone poczuł  się wówczas  jak niewdzięczny łajdak. Kiedy jednak 

żegnał się z Reece'em gestem: „przebij piątkę”, ogarnęło go wzruszenie.

Fakt, że byli ze sobą w kontakcie przez następne lata, należało zawdzięczać głównie 

jego młodemu przyjacielowi, ale naprawdę lubił te ich rzadkie spotkania czy telefony. Być 

może   dzieciak   przypominał   mu   jego   samego   z   młodych   lat.   Miał   ten   sam   wewnętrzny 

niepokój i tyle idealizmu, że nie było to ani modne, ani praktyczne.

Pisywali do siebie co jakiś czas. W jednym z dawniejszych listów Reece przesłał mu 

zestaw wycinków o ślubie swojej siostry z bostońskim doradcą giełdowym. Stone przyglądał 

się niewyraźnym zdjęciom oszałamiającej panny młodej i jej przystojnego partnera, próbując 

przekonać samego siebie, że chciałby być na jego miejscu.

Nie przekonał. Miał jedynie jakieś poczucie winy. I ulgi... No, co tu kryć, ogromnej 

ulgi.

Często zastanawiał się nad sobą. Myślał o tym swoim egoizmie, bo jakże inaczej to 

nazwać, egoizmie, który kazał mu przełożyć swoje ambicje nad potrzeby ukochanej kobiety. 

Nie doświadczył potrzeby dawania czegoś z siebie. Byłby złym mężem. Teraz przynajmniej 

Shirley jest szczęśliwa i w gruncie rzeczy jemu to zawdzięcza. Podobno ma z tym swoim, jak 

mu tam, troje dzieci i pracują pewnie nad czwartym.

A co on osiągnął w tym czasie?

Kilka dziennikarskich nagród, jakieś tam uznanie w środowisku i nie tylko, niezły 

status  materialny i nieco satysfakcji. Oprócz tego czterdziestoprocentową  utratę słuchu w 

jednym uchu i interesujący zestaw blizn na całym ciele.

Natomiast teraz ma w domu gościa, który studiuje dziennikarstwo i dla którego jest 

background image

wzorem i bohaterem.

Nigdy nie czuł się bohaterem, szczególnie w tej chwili.

- Człowieku, wyglądasz jak przypalony diabeł - zauważył  ze śmiechem Reece. W 

ciągu paru godzin swojego pobytu zdążył skonsumować pół torby chipsów, trzy czerstwe 

bułki z cynamonem, ostatek salami i wypić pół litra mleka. Teraz przeszukiwał lodówkę w 

nadziei, że znajdzie coś jeszcze.

Stone spojrzał na niego, łagodnie mówiąc, bez entuzjazmu. Po pierwsze, nie był w 

stanie się nawet ogolić. Schodząca z twarzy skóra swędziała go pod niemniej swędzącym 

trzydniowym zarostem i doprawdy nie był w nastroju do wysłuchiwania komentarzy faceta, 

który wyglądał jak męska gwiazda popularnego serialu.

- Szukasz czegoś do jedzenia? Przecież dopiero minęła jedenasta.

-   Jechałem   przez   całą   noc.   Wszystko   po   drodze   było   pozamykane   -   pożalił   się 

zgłodniały gość.

Stone postanowił zapomnieć na jakiś czas o swoich problemach. Jest spora szansa, że 

Reece, z natury ciekawski i gaduła, nie da mu czasu na niepotrzebne rozmyślania.

- Jeżeli jesteś głodny,  to odsuń się od tej lodówki - zamruczał. - Masz szczęście; 

umiem robić wspaniałe kanapki z sardynkami i kiszoną kapustą. Cebulę dodaję na życzenie 

gości.

- Mówisz poważnie?

- Chcesz coś zjeść czy nie? Nie jesteś w swoim domu w mieście, gdzie podnosisz 

słuchawkę i przywożą ci, co chcesz.

Reece nie był  wybredny.  Jedzenie to jedzenie. Usiedli do posiłku  przyrządzonego 

naprędce z tego, co jeszcze zostało, i rozmawiali o studiach Reece'a, o sytuacji na Bałkanach i 

politycznych planach niektórych jego nauczycieli.

Stone wysunął problem dziennikarskiego obiektywizmu. Wdali się w gorącą dyskusję 

o uprzedzeniach, nastawieniach, subiektywnych sądach i ich roli w polityce. Nie doszli do 

żadnych konstruktywnych rozwiązań, ale w tym czasie zjedli wszystko, co nadawało się do 

spożycia i opróżnili ostatnie sześć puszek piwa. Stone poczuł się znacznie lepiej. Było mu 

dobrze do chwili, kiedy Reece wyprostował się na krześle, gwizdnął cicho i zakomunikował:

- Chyba rzucę okiem na plażę. Zobaczymy się później, dobrze?

Stone wiedział aż nadto dobrze, na co Reece chce rzucić okiem. Z pewnością nie 

chodziło mu o krajobraz.

- Proszę bardzo. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zostanę w domu?

background image

- Jasne, człowieku! Z taką skórą nie wychodziłbym na słońce do końca tygodnia.

Już to widzę, pomyślał Stone z goryczą.

- Idź tą ścieżką aż do dużego, wyschniętego cedru tuż przy plaży - objaśnił. - Wtedy z 

prawej   strony   zobaczysz   na   wodzie   boje,   znajdujące   się   o   jakieś   trzydzieści   metrów   od 

brzegu. Ten fragment zatoki jest bezpieczny i wystarczająco głęboki, żeby sobie popływać. - 

Miał spore wątpliwości, czy Reece zamierzał rzeczywiście pływać.

Widział  z tarasu, jak chłopak biegnie piaszczystą  ścieżką  z ręcznikiem  owiniętym 

wokół muskularnej szyi, w opiętych czerwonych kąpielówkach wielkości damskiej chustki do 

nosa. Po chwili Stone zamknął oczy i próbował się zdrzemnąć, ale organizm, mimo zmęcze-

nia,   nie   chciał   się   podporządkować   jego   woli.   leszcze   później,   już   w   łóżku,   kręcił   się   i 

przewracał   tyle   razy,   aż   poparzona   skóra   sprzeciwiła   się   dalszym   kontaktom   z   pościelą. 

Wyszedł   znowu   na   taras   i   siedział   tam   do   świtu,   patrząc   na   sąsiedni   domek.   Myślał   o 

kobiecie,   która   tam   teraz   spała   z   rozrzuconymi   długimi   nogami.   Zastanawiał   się,   po   co 

przywołał w wyobraźni ten obraz. Co on by tam robił? Wiedział dokładnie, co chciałby robić.

Lucy   oddaliła   się   od   brzegu   na   tyle,   że   woda   sięgnęła   jej   do   bioder.   Wtedy 

zanurkowała i płynęła tak długo, aż brakło jej powietrza. Potem zaczęła pływać tam i z po-

wrotem, ostro i metodycznie, aż jej nogi i ramiona stały się jak z ołowiu, aż ich uderzenia 

ledwie muskały wodę.

To na nic, pomyślała. Mogłabym popłynąć na Bermudy i z powrotem i to by nic nie 

pomogło. Tak, kochana, niczego się nie nauczyłaś, karciła samą siebie. Podobno od dawna 

wiedziałaś, co to znaczy zapragnąć czegoś, czego nigdy nie będzie można mieć; co to znaczy 

brać złudzenia za rzeczywistość. Przerabiałaś ten temat tyle razy i co? Groch o ścianę.

- Hej, jaka tam jest woda? - usłyszała od brzegu.

Ręka zamarła w kolejnym ruchu, stopy zanurzyły się pod wodę. Musiała zrobić kilka 

szerokich ruchów ramionami, żeby utrzymać się na powierzchni. Mrugając zalanymi słoną 

wodą oczami, spojrzała w kierunku brzegu. Zobaczyła męską sylwetkę, płynącą w jej stronę, i 

jej serce załomotało z całą siłą w piersi.

Po chwili uspokoiło się. To nie mógł być Stone. A jeśli to nie jest Stone, to może sobie 

być, kim chce. Co ją to obchodzi?

Mężczyzna   był   już   całkiem   blisko.   Młody   i   piekielnie   przystojny.   Świetnie 

zbudowany; dziewczyny mówią o takim pośród stłumionych śmieszków i porozumiewaw-

czych spojrzeń: „Kaaawał chłopa”.

- Można popływać - objaśniła. - Cztery razy tam i z powrotem między bojkami to 

background image

prawie kilometr.

- Tak mi się wydawało - odparł Reece, który wcale nie zauważył bojek. Podziwiał 

właśnie imponujący obiekt, który z tarasu Stone'a widział tylko z tyłu i z boku. Od przodu 

widok był jeszcze bardziej fascynujący.

Dziewczyna   była   nieco   starsza,   niż   się   spodziewał,   ale   od   jakiegoś   czasu   był 

wyznawcą   teorii,   że   najlepsze   kobiety   są   jak   szlachetne   wina,   z   wiekiem   nabierają 

prawdziwej klasy.

Mieli już za sobą towarzyskie wstępy. Kiedy Lucy stwierdziła, że jest zmęczona, i 

skierowała się do brzegu, Reece podążał za nią jak wierny spaniel.

Cóż miała robić? Nie krył swojego zachwytu, ale też nie stawał się napastliwy. Był po 

prostu miły. Lucy uznała, że właśnie teraz przydałby się jej przyjaciel, nawet o dziesięć lat 

młodszy.

- W którym domku mieszkasz? - zapytał.

Wskazała mu dach wyłaniający się zza drzew. Jeśli w jakimś momencie ten chłopiec 

zrobi się natrętny, zawsze może zamknąć na haczyk zewnętrzne drzwi.

-   Jestem   gościem   Stone'a   McClouda   -   ciągnął.   -   Pewnie   już   go   znasz.   To   mój 

przyjaciel z dawnych czasów. Tak naprawdę dzięki niemu studiuję teraz dziennikarstwo.

Lucy nie chciała rozmawiać o McCloudzie. Nie chciała nawet o nim myśleć. Reece 

powiedział jej, w jaki sposób Stone zarabia na życie, bo jednak o to spytała. Potem zmienili 

temat.

- Skąd jesteś? - zapytała. Reece z zapałem suszył na słońcu swoje ciemnoblond włosy, 

przeczesując je palcami i napinając przy tym mięśnie ramion.

- Z Massachusetts. A ty?

- Z różnych miejsc. - Nie chciała mówić o sobie. Chyba wcale nie miała ochoty na 

rozmowę, ale lepsze to, niż znowu bić się z tamtymi myślami. Zapytała go, czy ma jakieś 

rodzeństwo.

To, niestety, znowu sprawiło, że zaczęli mówić o McCloudzie.

-   Mam   siostrę,   Shirley.   Dzięki   niej   poznałem   Stone'a.   Byłem   wtedy   małym 

dzieciakiem. Shirley jest ode mnie dużo starsza. Była zaręczona ze Stone'em. Moja siostra 

ciągle   się   z   kimś   zaręczała.   Tak   jak   ciągle   bawiła   się   lalkami.   Mówiła,   że   wypruje   mi 

wątrobę,   jeśli   ich   dotknę.   Cały   czas   opowiadała   o   tym,   że   będzie   miała   własny   dom   z 

pokojówką, kucharką i tak dalej. Nie umiała myśleć o niczym innym poza tym, że kiedyś 

będzie żoną i matką. Wyobrażasz sobie, że teraz jakaś dziewczyna mogłaby być tak głupia, 

żeby się do tego przyznawać, nawet gdyby też tylko o tym myślała?

background image

Lucy   roześmiała   się.   Owszem,   zna   taką   dziewczynę.   Wbrew   temu,   co   głoszą 

feministki, niektóre kobiety mają silny pociąg do budowania własnego gniazda. Czyż ona 

sarna nie woziła od Luizjany do Teksasu, od Teksasu do Georgii, a potem od Georgii do 

Północnej   Karoliny   tych   przerośniętych   roślin   w   doniczkach,   starych   fotografii   w 

zniszczonych ramkach, wiklinowego koszyka, do którego tatuś wrzucał skarpetki i koszule do 

zacerowania, choć kobiety, które to robiły, ciągle się zmieniały. Woziła też ze sobą obdrapaną 

gitarę, która musiała stać w kącie każdego kolejnego miejsca nazywanego domem.

Już dawno stała się niezależna, zarabiała na siebie i nie potrzebowała niczyjej pomocy. 

Umiała jednak współczuć kobiecie,  która kiedyś  marzyła  o stworzeniu domu  i urodzeniu 

dzieci  pewnemu  szczupłemu,  ciemnowłosemu  mężczyźnie  o szarych  oczach,  mężczyźnie, 

którego zmarszczone brwi sprawiały, że słońce zachodziło za chmury, a uśmiech rozjaśniał 

wszystko dodatkowym blaskiem.

Chciała  wiedzieć,  które z nich  zerwało  zaręczyny,  ale  właśnie dlatego,  że  chciała 

dowiedzieć się tak bardzo, nie zapytała. Reece zaczął już mówić o szansach drużyny Heelsów 

na zdobycie pucharu w przyszłym roku po tym, jak utracili trzech najlepszych zawodników. 

Nawet nie zauważył, że Lucy odpowiada trochę nie na temat. Mówił dalej o sporcie, kiedy 

zapadła w drzemkę.

Miły   chłopak,   myślała   sobie,   leżąc   na   brzuchu,   podczas   gdy   późnopopołudniowe 

słońce ogrzewało przyjemnie jej ciało. Sympatyczny i niekłopotliwy towarzysz. To chyba 

właśnie to, czego jej teraz trzeba. Samotni mają za dużo czasu na myślenie.

- Może usmażylibyśmy  dziś  sznycle  po wiedeńsku? - zaproponował. - Ale muszę 

najpierw pojechać po zakupy. Ogołociłem lodówkę Stone'a ze wszystkich zapasów, a po tej 

kąpieli jestem wściekle głodny. Wybierzesz się ze mną?

Stone czekał już pod jej domem, kiedy wróciła z plaży. W niektórych miejscach zeszła 

mu   skóra.   Na   kim   innym   może   wyglądałoby   to   nieciekawie,   ale   na   nim   nie.   Wręcz 

przeciwnie.   Może   dlatego,   że   jakakolwiek   oznaka   ludzkiej   słabości   u   tego   aż   nazbyt 

odpornego mężczyzny robiła tak rozbrajające wrażenie...

- Wyglądasz,  jakbyś  niedawno nieźle się bawiła - stwierdził, gdy Lucy weszła na 

werandę i rzuciła na oparcie krzesła unurzany w piasku ręcznik.

- A ty wyglądasz, jakbyś się teraz dobrze bawił - odpaliła.

Wcale   na   takiego   nie   wyglądał.   Może   był   już   bledszy,   leżał   wygodnie   na   jej 

ogrodowym szezlongu, ale było w nim coś takiego - może w pochyleniu ramion, może w 

wyrazie szarych oczu, co mówiło, że nie czuje się dobrze.

background image

- Wyobrażam sobie, że spotkałaś już mojego gościa?

- Reece'a?   Tak,  spotkałam.   Czy chciałeś  czegoś  ode  mnie?   - zapytała,  akcentując 

ostatnie  zdanie.  - Umówiłam się z Reece'em na przystani.  Muszę tylko  wziąć  prysznic  i 

zmienić ubranie, więc...

- Jest trochę za młody dla ciebie, prawda?

Lucy uniosła brwi.

- Doprawdy? To może go zaadoptuję.

- Jego rodzice nie zgodzą się na to.

- Ma także siostrę, prawda? Shirley...

- Co on ci mówił o... Zresztą to nie ma znaczenia. Zapomnijmy o tym. Po prostu 

zapomnijmy, dobrze? - uniósł się nieco na szezlongu.

- Już to zrobiłam.

Stone stanął teraz w drzwiach. Wyglądało to tak, jakby nie zamierzał się stamtąd 

ruszyć. Lucy musiała przecisnąć się tuż koło niego.

- Lucy? - Był tak blisko, że czuła lekko miętowy zapach jego pasty do zębów. Miał na 

sobie te same wypłowiałe dżinsy i spraną koszulę. - Czy moglibyśmy porozmawiać?

- Chyba nie, Stone. Mówiłam ci, że mam się spotkać...

- Wiem, z Reece'em. Macie zamiar popływać w blasku księżyca. Księżyc wzejdzie 

jednak dopiero za osiem godzin, więc poświęć mi parę minut, dobrze?

Widziała, że niedawno się golił. Jego wilgotne włosy nosiły ślady grzebienia. Dopiero 

co wyszedł spod prysznica, a ona nadal lepiła się od morskiej soli i piasku.

- Stone, naprawdę nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać. - Próbowała wejść do 

domku, ale Stone wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka w powolnej, zamierzonej pieszczocie. 

Potem jego ręka opadła na ramię Lucy. Spojrzała na niego z nagłym smutkiem w oczach.

- Proszę cię - wyszeptała. - Nie rób tego.

- To nie bądź taka uparta. - Sięgnął druga ręką, żeby przymknąć drzwi, po czym 

przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Powietrze wokół nich dwojga nagle wypełniło się 

żarem. Lucy próbowała złapać oddech, chciała oprzeć się temu, czego tak pragnęła.

- Stone, ja nie wiem, czego ty możesz chcieć ode mnie.

- Owszem, wiesz - odpowiedział cicho. Jego ręce otoczyły talię, po czym ześliznęły 

się  niżej,  obejmując   krągłość  bioder.  -  Tak,  moja  pani,  wiesz  aż  za  dobrze,  czego  chcę, 

ponieważ   sama   chcesz   tego   tak   samo   jak   ja.   A   ja   pragnę   tego   tak   bardzo,   że   muszę 

spróbować...

- Ale przecież my się nawet nie lubimy - kłamała. - To nie ma sensu!

background image

- Udowodnij mi, że się nie lubimy... - westchnął, przyciskając głowę Lucy do swego 

ramienia. Jej wilgotny, pełen piasku kostium kąpielowy przywarł ciasno do jego suchego, 

ciepłego ciała. Mocny, zdrowy zapach kobiety owionął go gorącą falą. Był podniecony i zły. 

Jego   podniecenie   pobudziło   zmysły   Lucy;   gniew   tylko   wzmocnił   ten   efekt.   Lucy   nie 

wiedziała, dlaczego Stone jest zły, ale to nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia 

oprócz pragnienia, które przyciągnęło ich do siebie, jak magnes przyciąga stal.

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa - mówił Stone gardłowym szeptem, chowając 

twarz w zagłębieniu jej szyi. - Zamiast spad, wyobrażam sobie, jak by to było położyć cię pod 

sobą i...

- Nie - prosiła Lucy. - Nie mów o tym!

Jego język pieścił skórę dziewczyny małymi, kolistymi ruchami.

- Nie muszę tego mówić. Ty i tak myślisz o tym samym, co ja.

- Nie, wcale nie!

Krok   po   kroku,   Stone   popychał   ją   do   wnętrza   domku,   podpierając   ramionami, 

wsuwając swe muskularne uda między jej nogi w sposób, który wzmagał pożądanie Lucy do 

utraty zmysłów.

W samych drzwiach chwycił zębami czubek jej podbródka. Krzyknęła cicho. Zanim 

zdołała się odwrócić, objął ustami jej wargi i wtedy było już za późno.

- Nawet nie zamknęliśmy drzwi na haczyk  - wyszeptała po długiej chwili. Stała i 

czekała na niego, kiedy ruszył w kierunku wyjścia.

- Teraz już są zamknięte - powiedział, podejmując przerwane działania w tym samym 

miejscu.

W   końcu   znaleźli   się   w   sypialni,   chociaż   jeszcze   nie   w   łóżku.   Stone   oparł   się   o 

krawędź komody i powoli zsuwał ramiączka niebieskiego kostiumu Lucy.

Przyciśnięta do nabrzmiałego miejsca między jego nogami, Lucy czuła ten żar, tę 

fizyczną gotowość; jej ciało odpowiadało na to tak gwałtownie, że, drżąc, nie mogła już ustać 

na nogach.

- Będziemy tego żałować - powiedziała, próbując po raz ostatni się opanować.

- Bardziej żałowalibyśmy, gdybyśmy tego nie zrobili. - Stone znowu objął wargami jej 

usta w natarczywym żądaniu, któremu tak chętnie się poddawała.

Nie  chciał  jej  ponaglać.  Wyobrażał  sobie  tę  chwilę,  odkąd  pierwszy  raz  zobaczył 

Lucy. Nie zastanawiał się wtedy, czy to będzie w porządku, czy nie, nie myślał nawet, że 

mogą tego potem żałować. Zniósłby ten żal, gdyby trzeba było. Teraz myślał już tylko o tym, 

żeby   trzymać   ją   w   ramionach,   kochać   się   z   nią   do   chwili,   gdy   oboje   zostawią   za   sobą 

background image

wszystkie myśli... a potem robić to znowu i znowu.

Być może potem mógłby się zastanowić, czy to, co jest między nimi, ma sens, czy nie. 

Bo to coś istniało aż nadto realnie. Miał tylko nadzieję, że jest to jedynie pociąg fizyczny. 

Życie nauczyło go, że nie powinien myśleć o niczym więcej.

Jej usta były jak chłodny jedwab, ich wnętrze również przypominało jedwab, ale jakże 

gorący. Całował je, czując na swych wargach sól, słodycz, wreszcie jakąś esencję smaków, 

których nie sposób opisać. Lucy była bardziej oszałamiająca niż jakakolwiek kobieta, którą 

kiedykolwiek znał, z którą się kiedykolwiek kochał.

Rozpięła jego koszulę, odpięła górne zatrzaski dżinsów. Stone jęknął.

- Kochanie, nawet mnie tam nie dotykaj. Czekałem na to za długo...

Lucy zmusiła swe dłonie, żeby przesunęły się wyżej, pomiędzy pasek spodni Stone'a i 

gęstwinę włosów na piersi. Poczuła pod palcami nieregularną linię blizny; zatrzymała się tu 

przez chwilę, ale po chwili przestała o niej myśleć.

Stone był taki cudowny; tak bardzo go pragnęła. Nigdy w życiu nie odczuwała tego w 

ten   sposób   -   dziki,   naglący   głód   dotykania,   smakowania,   doświadczania   mężczyzny 

wszelkimi zmysłami, stawania się częścią jego ciała, jego doznań, wszystkiego, co nim jest.

Ukrył twarz pomiędzy jej piersi, zbliżając je do siebie dłońmi, pieszcząc kciukami ich 

napięte,   twarde   koniuszki.   Dreszcz   wstrząsnął   jej   ciałem,   uda   napięły   się   j   rozluźniły. 

Myślała, że za chwilę zemdleje w uścisku jego ramion.

- Na łóżko... - westchnęła cicho. - Nogi mam jak z waty...

- Ja też... wszystko... poza jednym... - odparł Stone, śmiejąc się chrapliwie.

Gdzieś pomiędzy komodą a łóżkiem Stone pozbył się reszty ubrania. Kostium Lucy 

zsunięty był już do bioder; dziewczyna zsunęła go niżej, aż spadł na podłogę. Na udach i 

pośladkach pozostały grudki grubego piasku, ale jakież to mogło mieć znaczenie.

Stone   przez   długą   chwilę   stał   jeszcze   obok   łóżka   i   patrzył   na   kobietę,   leżącą   w 

poprzek posłania. Była jego spełnionym marzeniem i czymś więcej, o czym nawet nie potrafił 

marzyć. Bledszy odcień ciała, gdzie nie tknęło jej słonce, podkreślał tylko małe, brązowe 

sutki i wąski pasek złotych włosów, który krył się pod jej płaskim brzuchem.

Była wspaniała. Była niewiarygodna. To była... Lucy.

- Stone, gdzie to zarobiłeś? - zapytała po chwili, dotykając trzech małych, okrągłych 

blizn na wewnętrznej części lewego uda.

- Jakieś pięćset kilometrów na południe od Bagdadu.

- A to? - dotknęła blizny na jego brzuchu.

- W Somalii.

background image

-   Kiedy   mówiłeś,   że   jesteś   dziennikarzem,   nie   wyobrażałam   sobie...   To   znaczy, 

myślałam... A to?

Ale Stone nie chciał rozmawiać o swoich bliznach. Nie miał ochoty rozmawiać o tym, 

co   robił.   Przez   tyle   lat   przemierzał   kulę   ziemską,   bojąc   się   zatrzymać   gdziekolwiek, 

odrzucając myśl o związaniu się z kimkolwiek. Bał się, że te więzy mogą zostać brutalnie 

zerwane, a to, co zdarzy się potem, może być ponad jego siły.

Lucy też miała dość słów. Stłumione pragnienia odezwały się z tak bolesną siłą, że 

chciała doświadczyć wszystkiego, natychmiast.

Kiedyś wszystko się skończy. Może jutro czy za tydzień. Stone odejdzie.

Czy będzie za nim tęskniła? Pewnie tak.

Czy jednak ta świadomość może powstrzymać ją teraz? Nigdy w życiu!

Pierwszy wspólny orgazm był jak eksplozja. Wystarczył tylko jeszcze jeden głęboki, 

żarliwy pocałunek, wystarczyło, żeby jego ręka posunęła się w dół jej brzucha, a ręka Lucy 

dotknęła jego napiętej pożądaniem męskości.

Ze stłumionym okrzykiem sięgnął do kieszeni dżinsów i rozdarł foliową paczuszkę. 

Po chwili przewrócił Lucy na plecy i wsunął się między jej uda.

- A mówiłem, żebyś nie igrała z ogniem - powiedział, zaciskając zęby.

Lucy przylgnęła do niego całym ciałem. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła:

- Nigdy nie słuchałam dobrych rad. To moja jedyna wada...

Nie rozmawiali dłużej. Stone wszedł w nią, a Lucy otoczyła go swymi długimi nogami 

i zagryzła wargi. Jej twarz, oblał ciemny rumieniec namiętności.

- Jesteś taka piękna... zbyt piękna... nie wytrzymam dłużej...

Znowu to stało się za szybko, ale żadne z nich nie mogło czekać. Stone osunął się na 

Lucy pogrążony w kojącym półśnie spełnienia, a ona objęła czule jego ciężkie ciało, dopóki 

nie ułożył się obok niej.

Potem wziął ją znowu. Tym razem uniósł Lucy do góry i posadził na swoich biodrach, 

napawając się jej pięknością, siłą, szczerą, naturalną radością, która opromieniała jej twarz.

Miała w sobie siłę, szczerość, jakąś wewnętrzną niewinność, ani śladu przewrotności 

czy zła... To była prawdziwa Lucy, nawet jeśli...

Ale ona zaczęła się poruszać i nie było już czasu na jakąkolwiek myśl, jakiekolwiek 

wątpliwości, na nic więcej poza tą dziką, niewiarygodną rozkoszą, która niweczyła wszelki 

rozsądek. Położył dłonie na jej biodrach i wsunął się w nią. Jego ruchy stawały się coraz 

gwałtowniejsze. Ich głośne, nierówne oddechy wdzierały się w ciszę późnego popołudnia 

wraz   ze   strzępami   słów   albo   cichymi,   stłumionymi   okrzykami.   Wreszcie   wszystko 

background image

zakończyło się głośnym, urywanym jękiem, po którym zapadła cisza.

Teraz Lucy osunęła się na Stone'a, a on przytulił ją do siebie. Otaczał ich zapach seksu 

i   świeżej   pościeli.   Delikatny   powiew   morskiej   bryzy   wśliznął   się   przez   otwarte   okno, 

chłodząc  wilgotne ciała. Stone głaskał  leciutko  gładkie plecy Lucy,  po czym  z czułością 

zsunął dłonie na krągłość pośladków, napawając się twardością jej zdrowego ciała.

O Boże, jaka była wspaniała! Nawet teraz, półżywy ze zmęczenia, pragnął jej znowu.

Znał w swoim życiu wiele kobiet, choć był dość wybredny. Nigdy jednak nie spotkał 

takiej jak ona, nie odczuwał tego, co odczuwał teraz. Zawodziły wszelkie próby porównań, 

ale obawiał się, że kochanie się z Lucy może dotyczyć nie tylko jego fizycznych doznań.

Do diabła, to może okazać się niebezpieczne.

Przyglądał się jej przez długi czas. Spała spokojnie jak dziecko. Nie - może raczej jak 

kotka, ułożona tak, jakby nie miała kości. Nawet mruczała jak kotka; cichy, delikatny dźwięk, 

który dobiegał gdzieś z głębi jej gardła.

Myślał o jej małżeństwie; zastanawiał się, co Lucy dostrzegła w kuzynie Billu. Jasne 

bowiem było, co on w niej zobaczył. To samo, co zobaczyłby każdy mężczyzna.

Każdy   mężczyzna,   również   Reece,   pomyślał   Stone,   złorzecząc   pod   nosem;   ktoś 

bowiem zaczął dobijać się do drzwi.

- Hej, Lucy, jesteś tam? - potem przerwa i znowu: - Jest tam kto? - Drzwi łomotały o 

drewnianą framugę. - Stone? Czy jest z tobą Lucy?

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jego umysł zaczął sprawnie analizować sytuację. Nie spieszył się mimo tego, że obok 

leżała śpiąca Lucy, a Reece był o parę metrów dalej i dobijał się do drzwi. Już nie mógł 

udawać obiektywnego obserwatora; sytuacja nie dawała mu takiej możliwości. Tym razem 

wskoczył do studni, nie sprawdzając, jak jest głęboka. Działał pod wpływem impulsu, choć 

zwykle   J.Stone   McCloud,   akredytowany   korespondent   IPA,   człowiek   z   ogromnym 

doświadczeniem   i   świetnymi   perspektywami,   nie   miał   w   sobie   żadnych   skłonności   do 

impulsywnego działania. Ani w sprawach zawodowych, ani też w życiu osobistym.

Dlaczego więc to zrobił?

Odpowiedział sobie natychmiast: gdzie tu w ogóle jest problem? Chciał ją mieć, a ona 

nie stawiała oporu, prawda?

- Nieprawda - zaprotestował na głos. W obecnych czasach mężczyzna, który choć 

trochę myśli, nie postępuje tak nieodpowiedzialnie.

Zaklął cicho. Idioto, wymyślał sobie w duchu, wyobrażałeś sobie, że panujesz nad 

sytuacją! Dumny byłeś z tego, że umiesz patrzeć z boku i oddzielić prawdę od plew. Cholerny 

idioto!

Lucy poruszyła się we śnie i jej pośladki dotknęły jego brzucha. Poniżej poruszyło się 

coś, co już nie należało do Lucy. Zaklął znowu, odsunął się i niechętnie spuścił stopy na 

podłogę. Wykrzywił usta w pełnym goryczy uśmiechu. Wystarczyło tylko, że zobaczył ją z 

innym mężczyzną - młodszym, silniejszym - by zaczął zachowywać się jak dziki ogier, który 

chce mieć tylko dla siebie ulubioną klacz. Lucy przekręciła się na drugi bok i nie czuł już 

dotyku jej ciała. Odruchowo, jakby mu czegoś zabrakło, wyciągnął rękę w jej stronę.

- Cześć, jak się masz - zamruczała sennie Lucy, jeszcze nie otwierając oczu. - Chyba 

zasnęłam, prawda?

Stone pochylił się nad nią; jego uśmiech był dziwnie gorzki.

- Oboje zasnęliśmy.

Lucy mrugała powiekami, oślepiona blaskiem przedwieczornego słońca. Patrzyła na 

niego. Przez krótką chwilę zobaczył  w jej oczach coś, co sprawiło, że na chwilę przestał 

oddychać. Wtedy jednak rozległo się znowu łomotanie Reece'a. Wołał coś o kolacji na plaży. 

Stone uznał, że twarz Lucy wyraża tylko zakłopotanie.

Może też zastanawiała się, co robić. Była między młotem a kowadłem...

- Czy mam się go pozbyć?

- Nie...

background image

Stone nie mógł opanować gonitwy myśli. Potrzebował czasu, spokoju. Tymczasem o 

parę   kroków   stąd   awanturował   się   ten   smarkacz   i   robił   wrażenie,   jakby   miał   za   chwilę 

wyrwać drzwi z zawiasów.

- Pójdę do niego. - Lucy zsunęła się z łóżka i powolnym ruchem sięgnęła po sukienkę.

-   Poczekaj.   Ja   pójdę   -   odparł   Stone.   Włożył   szybko   dżinsy,   chwycił   koszulę   i 

przygładził potargane włosy. Próbował za wszelką cenę nie wyglądać na człowieka, który 

przed chwilą wstał z pościeli. Poszedł powoli w stronę drzwi.

- Stone? Co się dzieje? Przecież to domek Lucy!

-   Ona   jest...   no...   w   łazience.   Przepraszam   za   te   drzwi;   musiałem   je   zamknąć   z 

przyzwyczajenia. Przyszedłem pożyczyć od niej książkę.

- W porządku, nie ma sprawy. Poobijałem sobie tylko palce. - Widać było, że Reece 

aż się gotuje z ciekawości, ale ma dość rozumu, żeby nie nalegać. Udawał zainteresowanie 

meblami na tarasie, choć były prawie takie same, jak w domku obok.

Stone z ociąganiem usunął się wreszcie z przejścia, wpuszczając Reece'a do środka.

- Lucy zaraz wyjdzie - mówił. - Musiała tylko...

-   W   porządku,   człowieku,   poczekam.   -   Reece   rozejrzał   się   po   pokoju   z   pewnym 

zakłopotaniem. Potem spojrzał wprost na Stone'a. Odetchnął głęboko i powiedział : - Słuchaj, 

stary, jeśli wam przeszkadzam, to mi powiedz. Zabieram się i idę. Jeżeli macie jakieś plany...

- Dama decyduje za siebie. Zapytaj ją.

- Już to zrobiłem. To znaczy pytałem ją, czy chciałaby zjeść dzisiaj kolację na plaży. 

Myślałem, że wszystko już załatwione, ale jeśli...

- Jak załatwione, to załatwione - powiedział Stone, wzruszając ramionami. Znaczy to 

chyba, że ma się wynosić.

Został   jednak.   Tymczasem   Reece   buszował   po   pokoju.   Wziął   ze   stolika   grubą, 

prowizorycznie obłożoną książkę. Popatrzył na tytuł, po czym odłożył na leżący obok stos 

innych   książek.   Stos   zachwiał   się   i   wszystko   rozsypało   się   po   gładkiej,   drewnianej 

powierzchni. Potem podszedł do pudła z gitarą. Otworzył je, przebiegł palcem po strunach i 

odstawił do kąta.

Stone podszedł szybko, żeby podtrzymać pudło, zanim osunie się na podłogę. Potem 

podszedł do stolika i ułożył książki od nowa. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie, 

ale w końcu niedawno wyszedł ze szpitala.

Reece przyglądał mu się uważnie. W końcu wzruszył ramionami.

- Posłuchaj, przecież możesz do nas dołączyć. Miałem pojechać z Lucy do Hatteras, 

kupić sznycle i trochę piwa, a potem wrócić i spędzić noc na plaży, patrząc na gwiazdy i 

background image

księżyc. Wydaje mi się, że i tak byłem ci winien kolację. Co najmniej.

- Co najmniej - potwierdził bez uśmiechu Stone. Czuł chęć, żeby przyjąć zaproszenie. 

Zobaczył jednak chmurną minę Reece'a i poddał się.

- Nie, chyba jednak wcześniej się dziś położę. Bawcie się dobrze, dzieciaki.

Reece nawet nie próbował ukryć uczucia ulgi.

Dzieciaki, psiakrew, myślał Stone w chwilę potem, wracając do swego domu. Reece 

może jest jeszcze na tyle smarkaty, żeby nie wiedzieć, co robi, ale Lucy, na miłość Boga, już 

dość dawno skończyła osiemnaście lat!

Niedługo, już z własnego tarasu, usłyszał warkot uruchamianej motorówki. Odgłos 

pracującego silnika przez chwilę brzmiał całkiem blisko, po czym zaczął się oddalać. Stone 

nasłuchiwał   jeszcze,   po   czym   pogratulował   sobie,   jaki   to   okazał   się   wyrozumiały   i 

wspaniałomyślny.

Po raz pierwszy, odkąd przyjechał na wyspę, wyciągnął walkmana i włożył kasetę 

Redpath.   Fatalny   wybór.   Zamiast   rozweselić,   ta   muzyka   przywołała   dawno   wygasłe 

marzenia.   Naprawdę   nie   potrzebował   dziś   smutnych   piosenek   o   starych   ludziach, 

opuszczonych domach i tej ściskającej serce atmosfery samotności, która wytrąca człowieka z 

równowagi i dławi poczuciem beznadziejności.

Z   trzaskiem   wyłączył   magnetofon.   Naprawdę,   wolałby   mieć   teraz   pod   ręką   coś 

mocniejszego niż piwo. Są chwile w życiu, kiedy mężczyzna tego potrzebuje. No dobrze, 

kochali się ze sobą. Nie udawali nawet, że było w tym coś więcej niż seks. Było im dobrze, 

tak - do diabła, było im wspaniale - ale to był tylko seks.

Dużo później patrzył na płonące w oddali ognisko. Zatęsknił za rytualnymi tańcami 

różnych plemion, które umiały przywołać deszcz. Niestety, na rozgwieżdżonym niebie nie 

było ani jednej chmurki. Wstał wreszcie, wypił po drodze do sypialni kubek mleka, po czym 

położył się spać. Jeśli oni zamierzali tam zostać całą noc, nie musiał o tym wiedzieć.

Niestety, jego walka z myślami nie skończyła się w łóżku.

Nie, ona tego nie zrobi, mówił sobie, nie mogąc zasnąć w środku nocy. Nie po tym, co 

było dzisiaj. Nawet jeśli była taka, jak opisywała ją Alicja - a czuł w głębi serca, że nie była - 

nie zrobiłaby tego. On by się przecież dowiedział, a Lucy, jeśli nawet nie miała zasad, to 

musiała mieć przynajmniej dość ambicji, żeby nie stawiać się w takim świetle.

Poza tym Reece to smarkacz.

O nie, do diabła, Reece nie jest już smarkaczem. Jest mężczyzną! Jeśli chociaż połowa 

tego, co pisał w listach, jest prawdą, niezły z niego ogier. W porównaniu z nim Stone w 

background image

starszych latach college'u był niewiniątkiem. Na dodatek z przeczytanych artykułów pamiętał, 

że mężczyźni i kobiety osiągają szczyt seksualnych możliwości w różnym wieku.

Ci dwoje mogli pasować do siebie idealnie. Stone nie jest młodzieńcem. Seksualna 

sprawność mężczyzn pod czterdziestkę zaczyna się zmniejszać.

- Niech to jasna cholera! - mruknął ze złością, przewracając się na plecy.  Leżał i 

patrzył na wolno obracające się pod sufitem skrzydła chłodzącego wiatraka.

Lucy próbowała wytłumaczyć sobie, że nic się nie stało. To była tylko chwila słabości, 

której oboje ulegli. W dzisiejszych czasach seks traktowany jest po prostu jak jeszcze jedno 

pragnienie, które można zaspokoić. Pamiętała, że jej ojciec zmieniał kobiety,  kiedy tylko 

chciał, i nikt nie miał mu tego za złe.

Oczywiście Lillian zawsze jeżyła się, kiedy ktoś wspominał Ollie Mae, a Ollie Mae 

zaklinała się na wszystkie świętości, że rude włosy Lillian były po prostu farbowane, ale te 

dwie kobiety nigdy się nie spotkały. Kiedy mieszkali w Mobile, była z nimi Coralee. Biedna 

istota, zazdrosna o każdą kobietę w życiu Clarence'a Dooley, ale Coralee nie była z nimi 

długo. Tatko zwykł  był  mawiać, że wiatr może drzewo zgiąć albo złamać.  On wolał się 

naginać. Prawdę mówiąc, naginał też do swych potrzeb prawie każde boże przykazanie. Był 

jednak z tym wszystkim szczęśliwszy niż jakikolwiek człowiek, którego w życiu spotkała.

Jeden jedyny raz Lucy próbowała się nie ugiąć; wyciągnęła rękę po ślubną obrączkę, 

bo chciała mieć dom i dzieci, które nie wychowywałyby się jak Cyganiątka. Ta próba omal jej 

nie złamała.

Może   to   miało   ją   czegoś   nauczyć,   myślała,   ale   są   nauczki,   z   których   nie   trzeba 

korzystać.

W niedzielę wieczór Keeganowie zaprosili swoich gości na kolację. Upiekli ryby na 

grillu.   Jakaś   para   z   Fort   Wayne   miała   zamieszkać   w   byłej   rezydencji   Seymore'a,   dalej 

położony domek wynajęła pięcioosobowa rodzina.

Lucy była zadowolona z tych odwiedzin. Reece był zabawny, ale zaczynał ją uwodzić. 

To zdarzało jej się nie pierwszy raz i nauczyła się radzić sobie z tym problemem łagodnie, ale 

stanowczo, unikając otwartych  konfliktów  i nie raniąc męskiej  ambicji  podrywacza.  Tym 

razem jednak wolałaby nie mieć takiego kłopotu.

Stone   jej   unikał.   Następnego   dnia   po   tamtej   historii   ona   unikała   go   również. 

Potrzebowała czasu do namysłu. Rano wyjechała wcześnie do Hatteras i spędziła tam dzień, 

chodząc po sklepach, a potem zwiedzając muzeum. Poszła też do fryzjera i przez jakiś czas 

background image

przyglądała się amatorom windsurfingu przy Canadian Hole.

Wizyta   u   fryzjera   była   wymyśloną   naprędce   wymówką.   W   drodze   na   przystań 

spotkała Reece'a, który chciał jej towarzyszyć. Wykręciła się tym właśnie, a potem musiała w 

Hatteras   znaleźć   fryzjera,   który   zechciałby   ją   przyjąć   bez   zamówienia.   Nie   czułaby   się 

dobrze, gdyby Reece odgadł, że ta wymówka była kłamstwem.

Gdy wróciła, dowiedziała się, że Reece i Stone wypłynęli razem na ryby. Następnego 

dnia Stone popłynął na ryby sam. Z wytyczonego kąpieliska Lucy widziała, jak rzucił kotwicę 

o kilkaset metrów  od wystającego cypla, na skraju kanału. Miał na sobie koszulę, chyba 

nawet   zapiętą,   zauważyła   z   zadowoleniem.   Głowę   przykrywał   mu   australijski   kapelusz 

pasterski,   który   wyglądał   tak,   jakby   przecwałowało   po   nim   stado   kangurów.   Widać 

poparzenia były niezłą nauczką.

A zresztą, co mnie to obchodzi, myślała. Niech sobie chodzi po słońcu całkiem goły i 

spiecze się jak skwarka.

Gdzieś głęboko czuła jednak cichy, nieustanny ból. Czy to miało sens, czy nie, nie 

mogła przestać o nim myśleć. Nie był dla niej nikim bliskim, aby miała powód o niego dbać, i 

nigdy   nie   będzie,   tłumaczyła   sobie,   ale   jej   serce   tego   nie   rozumiało.   Myślała   o   nim   i 

troszczyła się o niego. A mówią, że człowiek uczy się czegoś na własnych błędach...

- Hej, popływamy razem przed tą kolacją u Keeganów? - zapytał Reece. Uprawiał 

biegi wokół wyspy, mając na sobie tylko mocno wycięte kąpielówki i ręcznik wokół szyi. 

Oddychał   ciężko,   a   warstewka   potu   na   jego   przystojnej   twarzy   uwydatniała   regularność 

rysów.

Lucy leniwie kreśliła patykiem wzory na piasku, bujając myślami gdzieś daleko. No, 

może nie aż tak daleko; jakieś kilkaset metrów stąd.

-   Obiecałam   Maudie,   że   zrobię   sałatkę,   a   jeszcze   nawet   nie   przygotowałam 

produktów.

-   Masz   dużo   czasu.   Stone   nadal   łowi   ryby.   Wypływa   tam   teraz   co   dzień.   Moim 

zdaniem dawno powinien mieć tego dość; przecież to nudne zajęcie.

- Czy on zamierza być na tej kolacji?

Reece wzruszył swymi potężnymi ramionami.

- Nie mam pojęcia. Z jednej strony dają tam jedzonko za darmo, ale Stone nigdy nie 

był specjalnie towarzyski.

- Długo go znasz?

- Dość długo. Mówiłem ci, że miał zostać moim szwagrem, ale się wycofał. Wydaje 

background image

mi się, że on zawsze był typem samotnika. Może zresztą dlatego jest taki dobry w swoim 

fachu - nikt z zewnątrz nie jest w stanie wpłynąć na tok jego myślenia.

Lucy   westchnęła,   słysząc   słowa   Reece'a.   Od   początku   uważała,   że   ten   człowiek 

zachowuje   się   jak   stary   borsuk:   samotny,   zgryźliwy,   zachowujący   dystans.   Reece   tylko 

potwierdził jej opinię.

- Czujesz te zapachy dolatujące od Keeganów?! Jeśli zaraz nie dostanę czegoś do 

jedzenia, to chyba padnę.

- Czy ty potrafisz myśleć tylko o jedzeniu?

- Może szanowna pani nie jest tego świadoma, ale ja jeszcze tu i ówdzie rosnę.

Lucy roześmiała się i usiadła obok niego na piasku. Znów czuli się ze sobą dobrze; 

widocznie Reece zrozumiał, że liczyć może tylko na jej przyjazd, i pogodził się z tym.

- Wyobraź sobie, że mam oczy i widzę - powiedziała z uśmiechem. - Jak zobaczysz się 

następnym razem z mamusią, to powiedz jej, że twoje ubranka znowu zrobiły się za małe - 

spojrzała wymownie na jego skąpe odzienie.

Odpowiedział jej spojrzeniem, które pewnie już nieraz roztapiało jak wosk dziewczęce 

serduszka.

- Zauważyłaś, no nie? Wiesz co, Lu, tu na wyspie przydałby się supermarket i jakieś 

miejsce z jedzonkiem na wynos.

- Czyżbyś planował przeprowadzić się tutaj i założyć własną firmę? Wydawało mi się, 

że studiujesz dziennikarstwo?

- Owszem, studiuję, ale mam też zmysł do robienia dobrych interesów.

- Daj spokój. Tu jest za mało miejsca. Zresztą to zniszczyłoby atmosferę tej wyspy.

- Ale ja się nie najem atmosferą - westchnął Reece. Trzepnął Lucy po plecach końcem 

ręcznika   i   dodał:   -   Idź   zrobić   tę   sałatkę.   Ja  tymczasem   przebiorę   się   w   strój   oficjalny   i 

pozwolę sobie towarzyszyć szanownej pani do Keeganów.

Stone   przybył   na   kolację   dość   późno.   Lucy   serwowała   kolejne   porcje,   Maudie 

kursowała tam i z powrotem pomiędzy grillem i zaimprowizowanym stołem, rozstawionym 

na   największej   werandzie.   Rich   obsługiwał   grill.   Lekki   wiatr   odgonił   komary   i   na   tle 

monotonnego odgłosu uderzających o brzeg fal słychać było narastający i cichnący na zmianę 

szum rozmów. Niebo miało czysty odcień przedwieczornej szarości z pasmami jaskrawszych 

kolorów na horyzoncie. Nad ciemnymi sylwetkami drzew świeciła wschodząca Wenus.

Lucy właśnie rozdała ostatnie porcje pieczonych na grillu filetów i czekała z tacą na 

następne, kiedy Stone wszedł na werandę. Przez chwilę, która dla nich trwała całą wieczność, 

patrzyli na siebie. Choć nie trwało to dłużej niż parę sekund, Lucy poczuła, jak jej serce 

background image

zaczęło bić jak oszalałe. Małe kropelki potu pokryły ciało, widelec wypadł z ręki z głośnym 

brzękiem.

Wyobraziłam  sobie  to jego spojrzenie,  myślała.  Patrzyła  za nim;  skierował  się ku 

grupie   mężczyzn   zgromadzonych   w   rogu   werandy.   Nadeszła   Maudie   z   następną   tacą 

pieczonego   tuńczyka.   Reece   pomachał   ręką   do   Stone'a,   zapraszając   go   do   rozmowy   i 

przekrzykując innych pytaniami o jakiś polityczny skandal. Lucy nadal chodziła pomiędzy 

gośćmi z tacą, nakładając małe porcje na dziecinne talerze i odpowiadając na niecierpliwe 

pytania o lukrowane ciasto, które stało nie opodal na zaimprowizowanym kredensie.

- Na miłość boską, nie mówcie moim dzieciom, że to ciasto z marchwi. One nie jedzą 

niczego, co choć z nazwy przypomina warzywo - mówiła Micki Branscomb.

- Nie powiesz mi chyba, że beta - karoten przetrwałby godzinę w gorącym piekarniku? 

- zakpiła Maudie. Przysiadła na chwilę na krześle i zaplotła dłonie na swym wciąż jeszcze 

płaskim brzuchu.

- Chciałabym, żeby moje dzieci jadły coś zdrowego, choć źle nie wyglądają. Mają tyle 

energii, że chyba zacznę ich używać do ładowania baterii. Przynajmniej będzie z nich jakiś 

pożytek!

Wszyscy   wybuchnęli   śmiechem:   Lucy,   Micki,   trzydziestoparoletnia   sekretarka   w 

biurze prawniczym,  matka trójki dzieci, oraz Maudie, czterdziestoletnia świeżo upieczona 

mężatka, od bardzo niedawna w ciąży. Śmiała się też Cassie Miranda, będąca już babcią, 

której  zaręczynowe  pierścionki  i   ślubna  obrączka   kosztowały  zapewne  więcej  niż   roczne 

dochody Lucy.

Lucy   zawsze   lubiła   towarzystwo   kobiet.   Dzięki   lekcjom   Alicji   czuła   się   zupełnie 

swobodnie   w   otoczeniu   pań   w   każdym   wieku,   bogatych   i   niezbyt   zamożnych.   Kiedy 

dowiedziały się, że Lucy jest nauczycielką, zaczęły rozmawiać o dzieciach. A kiedy z kolei 

Maudie ujawniła swój błogosławiony stan, rozgorzała dyskusja o problemach ciąży, porodzie 

i opiece nad niemowlęciem.

Lucy przeprosiła panie na chwilkę i wymknęła się do łazienki. Temat był dla niej zbyt 

bolesny.

Nie chcąc wracać zbyt wcześnie, przechadzała się po salonie Keeganów, przyglądając 

się z roztargnieniem kolekcji książek Richa. Niektóre były nowe, inne widocznie dość stare, 

bo tłoczone tytuły ledwie dały się odczytać na skórzanych okładkach. Pochyliła się nad jedną 

z nich. „Wiedza i mądrość naszego świata”, przeczytała.

- No tak - mruknęła - ale mam szczęście. Dlaczego nie znalazłam tego wcześniej, 

kiedy wiedza i mądrość tego świata były mi tak bardzo potrzebne?

background image

Trzymała książkę w ręku, gdy do pokoju zajrzał Stone.

- Czy wszystko w porządku? - zapytał.

- Tak, ze mną na pewno... a co u ciebie? Po oparzeniach już nie ma siadu, jak widzę. 

Jak tam ryby, dobrze dziś brały?

Stone patrzył jej uważnie w oczy. Na miłość Boga, łajała samą siebie, po co on ma 

wiedzieć, że go obserwowałam?

- Reece mówił mi, że pojechałeś na ryby - tłumaczyła się.

- Moje ryby nie miały na co brać. Zasnąłem i zapomniałem założyć przynętę.

Stał zbyt blisko. Na pewno zbliżył się do niej celowo. Nie wyglądał na człowieka, 

który robi cokolwiek nieświadomie.

- Nie widywałem cię prawie wcale przez ostatnie dni.

- Byłam zajęta.

- Zauważyłem.

Powietrze w dużym, przestronnym pokoju stało się nagle naładowane elektrycznością. 

Było bardzo ciepło, jak zwykle na tej wyspie w lipcowy wieczór, ale Lucy poczuła na ciele 

gęsią skórkę.

- Czy ty... no... Dobre były te ryby z grilla, prawda? Wiesz, że Keegan był kiedyś 

oficerem lotnictwa? On pochodzi z małego miasteczka w...

- Lucy, przecież mnie zupełnie nie obchodzi to, skąd pochodzi Rich; ciebie też nie. Co 

się z tobą dzieje? Czy dobrze się czujesz?

Zrobiła się bardzo blada; to jakby dodało jej lat, ale też sprawiło, że wyglądała tak 

delikatnie, bezradnie.

- Pytasz może, czy jestem w ciąży? Na miłość Boga, Stone, to było zaledwie parę dni 

temu!

- Wiem, do pioruna, kiedy to było! Ale wiem również, że dla kobiety są takie dni w 

miesiącu,   kiedy   poczęcie   jest   możliwe.   Nie   używaliśmy   żadnych   zabezpieczeń   ostatnim 

razem. Teraz chcę wiedzieć,  czy te dni nie były dla ciebie...  właśnie takie.  Czy bierzesz 

pigułki?

W jej oczach błysnął gniew; na twarz wypłynął ciemny rumieniec.

- To nie twój interes, czy coś biorę, czy nie!

- To mój interes, jeżeli mogę być ojcem! Chyba że nie byłabyś w stanie ustalić, kto 

może zostać ojcem dziecka? - zapytał złośliwie.

Lucy z rozmachem uniosła rękę, ale Stone schwycił ją za nadgarstek i trzymał mocno 

w powietrzu. Lucy była bardzo silna, ale nie mogła się równać mężczyzną.

background image

Patrzyła na niego, drżąc z gniewu, całą siłą woli wstrzymując łzy, pragnąc wytrzymać 

jego spojrzenie, nie ustąpić.

Pasowali się ze sobą w milczeniu...

- Puść mnie, Stone - powiedziała bardzo spokojnie.

Puścił. Masowała obolały nadgarstek, ale nie usunęła się nawet na krok. Nie mogła 

dać mu tej satysfakcji, nie chciała, żeby widział, jak ucieka...

- Proszę tylko, żebyś odpowiedziała na moje pytanie. I chodzi mi o coś więcej...

- Naprawdę? - zapytała spokojnym głosem, choć w jej duszy było wszystko oprócz 

spokoju. - A o co więcej może tu chodzić? Zapewniam cię, że...

- Posłuchaj mnie, do diabła. Gdybym wszystko wiedział, to bym cię nie pytał! Wiem 

tylko tyle, że to, co zdarzyło się miedzy nami, to nie był jedynie seks! Ty też o tym wiesz, ale 

jesteś za bardzo uparta, żeby się do tego przyznać!

Serce Lucy uderzało tak mocno, że prawie je słyszała. Czy ma prawo pozwolić sobie 

na nadzieję, że on też czuł to, co ona? Czy może pozwolić sobie na ryzyko, żeby nie wyjść 

mu naprzeciw, jeśli jednak jest choćby cień szansy, że on...

- Stone, czy próbujesz mi w ten sposób powiedzieć, że mnie kochasz? - wyszeptała.

- Niczego nie próbuję ci powiedzieć! Ja... - urwał i zaklął; jego twarz poczerwieniała 

bardziej niż tamtej nocy, kiedy siedział w herbacianej kąpieli.

Ja   też   nic   nie   powiedziałam,   myślała   Lucy   z   rozpaczą.   Nie   mogłam   mu   tego 

powiedzieć! Zamknęła oczy; czuła, że zawalił jej się cały świat. Stała w tym samym miejscu, 

ale gdyby mogła, wczołgałaby się pod najbliższy mebel.

Głos Stone'a zabrzmiał teraz nisko, chrapliwie:

- Lucy, jest coś, czego jeszcze nie wiesz.

Ostry, urywany dźwięk, który usłyszał w odpowiedzi, miał być jej śmiechem.

- Jesteś żonaty, czy tak? I obawiasz się teraz, że ja...

- Nie, do pioruna, nie jestem żonaty! To w ogóle nie o to chodzi; powinienem ci tylko 

powiedzieć, że...

- Nic mi nie musisz mówić, Stone. - Skrzyżowała ramiona na piersi, próbując jeszcze 

dotrzymać   mu   pola,   choć   marzyła   już   tylko   o   tym,   żeby   uciec.   -   Wiem,   co   chcesz   mi 

powiedzieć, Stone, i wierz mi, że jestem w stanie cię zrozumieć.

- Niczego nie rozumiesz! Nie potrafiłabyś nawet tego zrozumieć...

Nie   pozwoliła   mu   skończyć.   Czuła,   że   musi   powiedzieć   to,   co   powinna,   zanim 

wybuchnie płaczem.

- Stone, posłuchaj mnie. Przecież nie jestem dzieckiem. Wiem... ja naprawdę wiem, że 

background image

to się zdarza. Ludzie poddają się czemuś takiemu, zanim przekonają się, że ten ogień spalił 

tylko garstkę słomy. - Próbowała się roześmiać, ale jej głos załamał się nagle. Przełknęła ślinę 

i zebrała wszystkie siły. Jeśli nie powie tego teraz, nie zrobi tego już nigdy.

- Chciałabym tylko, żebyś wiedział - wyszeptała drżącym głosem - że cokolwiek się 

stało, ja tego nie żałuję i nie oczekuję od ciebie...

W tym momencie drzwi do pokoju otwarły się na oścież.

- Hej, Stone, chodź do nas na chwilkę. Branscomb opowiada o tym Hardissonie, który 

zamierza kandydować w wyborach do senatu. Podobno w ostatnich wiadomościach mówili 

coś o takim skandalu, który może zrujnować mu karierę. Branscomb nie dosłyszał szczegó-

łów. Mówiłem mu, że wy oboje jesteście związani z Hardissonami i może wiecie coś więcej...

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Stone i Hardissonowie?

Lucy   przetrwała   jakoś   przez   resztę   wieczoru.   Zajęła   się   wyłącznie   trójką   dzieci; 

zaczęła   im   opowiadać   niezwykle   skomplikowaną   bajkę   o   piratach,   potwornych   sowach   i 

odważnych  dzieciach, które akurat były bardzo podobne do trojga małych  Branscombów. 

Dzięki temu prawie nic nie słyszała o Billym, skandalu i o związku Stone'a z Hardissonami.

Stone i Billy?

To niemożliwe. Taki zbieg okoliczności był zbyt nieprawdopodobny nawet dla niej, 

wiernej czytelniczki gazetowych horoskopów, wierzącej, że ręka losu może zrobić wszystko.

Stone pozostał na przyjęciu prawie do dziesiątej. Aż nazbyt często czuła na sobie jego 

spojrzenie, ale on był cały czas w męskim kręgu, a ona w towarzystwie kobiet i dzieci. To 

przyjęcie miało taki charakter.

Branscombowie   wyszli   pierwsi,   żeby   położyć   do   łóżek   swoje   pociechy.   Lucy 

nalegała, żeby jej pozostawić sprzątanie; Maudie czuła - nawet jeśli nie w pełni to rozumiała - 

że Lucy chce być zajęta, i nie oponowała.

Niech go diabli porwą, myślała, dlaczego on nie idzie wreszcie do domu! Wiedziała, 

że czeka na nią, a kiedy tylko wyjdzie za drzwi Keeganów, on znajdzie się u jej boku.

Nie czuła się na siłach, żeby z nim teraz rozmawiać. Nie chciała dowiadywać się o 

jego związkach z Billym.

Trzy kwadranse później poddała się. Rodzina Mirandów pożegnała się niedługo po 

Branscombach, Reece wyszedł jeszcze wcześniej, a Maudie zaczęła wymownie ziewać.

- Chyba już pójdę do siebie - powiedziała Lucy z ociąganiem.

- Może pożyczyć ci latarkę?

- Dziękuję, księżyc świeci tak jasno...

- Ja ją odprowadzę - wtrącił Stone, który bezszelestnie znalazł się tuż obok. Nie mogła 

zaprotestować. Keeganowie byliby tym zdziwieni. Z zaciśniętymi ustami poszła do kuchni po 

swoją miskę po sałatce, po czym pożegnała się z Keeganami, dziękując za uroczy wieczór. 

Wreszcie rzucając Stone'owi nieprzyjazne spojrzenie, skierowała się do drzwi.

Na zewnątrz wszystko oblewał perłowy blask księżyca, pogłębiając cienie pomiędzy 

drzewami. Ciszę przerywał chór drzewnych  żab i brzmiący mroczną  nutą śpiew nocnych 

ptaków. Lucy zatrzymała się na krótką chwilę, żeby odszukać ścieżkę, po czym ruszyła nią 

szybkim krokiem.

- Nie musisz uciekać - powiedział Stone z nieszczerą nutą rozbawienia w głosie. - Nie 

background image

zamierzam cię napastować.

- Nawet o tym nie pomyślałam - rzuciła Lucy przez ramię.

- To dlaczego unikałaś mnie przez cały wieczór?

- Ja cię unikałam? - Mój Boże, zastanawiała się w duchu, czy to naprawdę ja mówię 

tym trzęsącym się głosem?

- Daj spokój, Lucy. Przecież prędzej czy później musimy o tym porozmawiać.

Idąc o trzy kroki z przodu, nagle zatrzymała się i odwróciła w jego stronę.

- Dobrze,  więc  o czym   życzysz   sobie  porozmawiać?   Może  na  przykład   o tobie  i 

Billym? Chyba mi wreszcie powiesz, kim naprawdę jesteś i co tu robisz, bo nie jestem aż tak 

głupia,   żeby   wierzyć,   że   jesteś   ornitologiem!   Nie   odróżniłbyś   mewy   od   sardynki,   nawet 

gdyby ci przykładali nóż do gardła!

Stone chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku wyłaniających się z mroku domków.

- Posłuchaj - powiedział ponuro - nie chcę rozstawać się z tobą w ten sposób.

- No to ja się z tobą rozstanę. Mnie to nie przeszkadza.

Stone czuł, że Lucy też już nad sobą nie panuje. Jej głos załamywał  się dziwnie; 

normalnie był głęboki i łagodny. Owszem, potrafiła przecież mówić ostrym tonem; potrafiła 

komenderować ludźmi jak sierżant, ale teraz jej głos brzmiał zupełnie inaczej. Ona...

Boże kochany, jak mogłem być tak ślepy?

- Lucy, posłuchaj...

-   Nie   chcę   niczego   słuchać.   Cokolwiek   chcesz   mi   powiedzieć,   już   mnie   to   nie 

obchodzi. Okłamałeś mnie i...

- Wcale cię nie okłamałem!

- Naprawdę? - zapytała zimnym głosem i skrzyżowała ramiona na piersi tak mocno, 

jakby była to zimna noc styczniowa, a nie wilgotny, upalny wieczór.

- No dobrze, może masz rację, chyba nie byłem z tobą zupełnie szczery, ale gdybyś 

pozwoliła mi wytłumaczyć...

- Nie musisz mi niczego tłumaczyć. Jeśli przyjechałeś tu, żeby pobawić się tym, co 

zostało po Billu, to ci się udało. Uśmiejecie się pewnie obaj. Ale numer, prawda? Wybaczcie 

mi jednak, że mam na ten temat inne zdanie.

Zanim   zdołała   się   odwrócić,   Stone   wyciągnął   ręce   i   przycisnął   ją   do   siebie. 

Wystawiała   przed   siebie   łokcie   i   broniła   się   przed   jego   uściskiem.   Kiedy   próbował   ją 

pocałować, z całej siły nadepnęła mu na nogę. Jego usta zsunęły się po jej policzku. Dopiero 

jednak wtedy, kiedy Lucy uciekła do swego domu, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na haczyk, 

uświadomił sobie, że ma mokrą twarz.

background image

Mokrą od jej łez. Ona płakała. Jego silna, piękna, słodka Lucy - twarda jak kamień, 

miękka jak wosk...

Lucy, która uważała Alicję Hardisson za miłą, serdeczną i hojną kobietę, przyjaciółkę, 

która życzyła jej jak najlepiej.

Klnąc pod nosem, Stone pokonał te kilkaset metrów pokrytej ciepłym piaskiem ścieżki 

i dobrnął do własnego domu.  Już na ganku usłyszał  ogłuszające  dźwięki  muzyki.  Heavy 

metal. Pewnie Reece przytargał to wrzaskliwe pudło ze swojego samochodu, kiedy pojechał 

po zakupy. Prawie fizycznie odczuwał ten hałas. Dokładnie tego mi teraz trzeba, pomyślał.

Gdy   obudził   się   następnego   ranka,   Lucy   już   nie   było.   Sprawdził   najpierw   u 

Keeganów;   od   rana   jej   nie   widzieli.   Nie   pływała   też   tam,   gdzie   zwykle.   Przy  pomoście 

przystani kołysał się komplet łodzi.

Na wypadek gdyby jednak zamknęła się przed nim w domku, tłukł przez jakiś czas w 

jedne i drugie drzwi, a potem nawoływał pod oknami. Nie miał złudzeń co do tego, że Lucy 

zaprosiłaby go uprzejmie do środka, miał jednak nadzieję, że dobry sen zrobi swoje. Może 

jednak   zechce   z   nim   porozmawiać.   Czyż   nie   była   ciekawa,   jakie   są   jego   związki   z 

Hardissonami albo co on naprawdę robi na Coronoke?

Chciał jej o tym powiedzieć. Musiał jej o tym powiedzieć! Jeśli jednak ona woli bawić 

się   w   chowanego,  będzie   musiała   bawić   się  dalej   sama.   On  miał   jeszcze   parę   spraw   do 

załatwienia.

Po   pierwsze,   ciotka   Alicja.   Ta   kobieta   była   mu   winna   kilka   słów   wyjaśnienia   i 

zamierzał z nią pomówić. Kiedy skończy z ciotką, zabierze się za Billy'ego, bo ten wydawał 

się być powodem wszystkich problemów.

Najpierw   jednak   Alicja   i   to   twarzą   w   twarz,   bo   ciocia   miała   uroczy   zwyczaj 

wykładania   przez   telefon   swoich   racji   i   odkładania   słuchawki,   zanim   jej   rozmówca   miał 

szansę powiedzieć choć jedno słowo.

Załatwił z facetem o nazwisku Dwight, że ten poleci z nim do Norfolk z lotniska w 

Hatteras.   Potem   zadzwonił   do   biura   Norfolk   International   i   zarezerwował   miejsce   w 

pierwszym   samolocie   do   Atlanty.   Wreszcie   polecił   Reece'owi   zamknąć   domek,   gdyby 

zanosiło się na deszcz.

- Przepraszam cię, chłopie, ale muszę wyjechać. Wiesz, jak to jest w naszym fachu.

- Oczywiście, nie ma sprawy. Może mam coś przekazać Lucy, na przykład jak długo 

cię   nie   będzie   albo   dokąd   jedziesz?   -   Reece   patrzył   na   Stone'a   wyczekująco,   na   jego 

przystojnej twarzy malowało się autentyczne zainteresowanie. Może ta umiejętność kiedyś 

background image

mu  się przyda, myślał  Stone, może Reece nakłoni w ten sposób rozmówcę do zwierzeń, 

robiąc takie dobre wrażenie.

Ale nie z profesjonalistą takie numery.

- Lepiej trzymać karty przy sobie, synu. Masz wtedy większe szanse, o ile gra jest 

uczciwa.   -   Powiódł   oczami   po   stalowej   tafli   spokojnej   jeszcze   wody   pod   burzowymi 

chmurami. - Powiedz jej, że chcę poznać odpowiedzi na pytania, które powinna była mi zadać 

i których nie zadała.

- Co?

- Po prostu tyle jej powiedz, dobrze?

- Jak sobie życzysz. Aha, Stone... czy mogę zjeść resztę sałatki ziemniaczanej, czy 

zostawić ci ją na kolację?

- Możesz zjeść wszystko, co jest w lodówce. Jutro przywiozę nowe zapasy. I słuchaj, 

Reece... uważaj na Lucy. Zrób to dla mnie, dobrze?

Odpowiedział mu szeroki uśmiech i uniesione w górę kciuki.

Pisały o tym wszystkie gazety. Stone kupił kilka na lotnisku w Norfolk, czekając na 

ogłoszenie swojego lotu.

W „Ledger - Dispatch” ta historia była na drugiej stronie, w „News and Observer” na 

trzeciej.   Dwie   godziny   później,   kiedy   już   w   Hartsfield   wziął   do   ręki   „Constitution”,   nie 

musiał jej nawet otwierać. Wielkie litery wołały z pierwszej strony: „Kandydat do senatu 

oskarżony   o   napaść   seksualną”.   Pod   spodem   zamieszczono   informację   o   tym,   że   kilka 

kobiecych stowarzyszeń domaga się głowy winowajcy.

Na razie nic, o czym by już nie wiedział.

Ruszył   wynajętym   samochodem   przez   zatłoczone   ulice.   Czuł   w   powietrzu   gorący 

zapach kurzu, spalin i przypalonej gumy. Klął, pocił się i klął jeszcze bardziej.

Pomyślał   o   małej,   spokojnej   wysepce,   pachnącej   słonym   oparem   przybrzeżnych 

rozlewisk i porastającym wydmy lasem. Marzył o tym, żeby znowu pływać na materacu pod 

czystym, jasnym niebem. Myślał też ustach uśmiech zakwitał tak powoli, której słowa płynęły 

też niespiesznie, z jakimś leniwym wdziękiem.

- Pani Hardisson nie ma  w domu - powiedziała  pokojówka. Zaczęła  już zamykać 

drzwi, kiedy przyjrzała mu się uważniej.

- Czy pan nie jest przypadkiem...

- Jej siostrzeńcem? Owszem, jestem. A pani jest Rosalie?

Niemłoda już kobieta w czarno - białym uniformie rozpromieniła się.

background image

- Nie mogę uwierzyć, że pamięta mnie pan po tylu latach, paniczu Johnie. Proszę 

wejść. Myślę sobie, że skoro panicz jest z rodziny, pani Alicja będzie chciała pana zobaczyć. 

Proszę iść do słonecznego salonu, a ja już jej powiem, że pan tam czeka. Nasza pani ostatnio 

słabuje; takie tu były awantury, takie kłopoty. Mówię panu, przez parę dni nie szło przestąpić 

przez próg, żeby człowiek nie natknął się na kogo z gazety albo z telewizora. Gorsi niż 

robactwo!

Stone spędził z ciotką ponad godzinę. Przyjechał tutaj z zamiarem przygwożdżenia jej 

zarzutami,   ale   W   końcu   zostawił   ją   w   spokoju.   Wyglądała   jak   półtora   nieszczęścia. 

Dowiedział się od niej o niektórych szczegółach całej sprawy, resztę usłyszał w lokalnych 

wiadomościach i od starego Liama, którego odnalazł przy pomocy Rosalie.

- Nie mogę panu dużo powiedzieć, paniczu Johnie, bo za bardzo lubię swoją pracę - 

mówiła dawna pokojówka, teraz już gospodyni domu Hardissonów. - Tyle powiem, że Pan 

Bóg ciężko doświadczył panią Alicję. Robiła, co umiała, żeby tego chłopaka wyprowadzić na 

ludzi, ale nic z tego nie wyszło. Za dobra była dla niego, mówię panu. Powinna była tupnąć 

nogą od pierwszego razu, kiedy jej się postawił. Gdyby to był mój dzieciak, już ja bym kija na 

niego znalazła, ale pani Alicja nigdy nawet nie podniosła głosu. Nigdy, proszę pana, i to 

bardzo źle.

- Myśli pani, że dlatego zrobił to, o czym piszą w gazetach?

-   O   tych   wszystkich   kobietach,   którym   robił   takie   straszne   rzeczy?   Jak   się   tak 

człowiek zastanowi, paniczu Johnie, to wiele sobie przypomni. Pamiętam, co robił małemu 

pieskowi naszej pani Alicji, kiedy ona tego nie widziała.

Stone   też   to   pamiętał.   Przypomniał   sobie   dzień,   kiedy   znalazł   to   nieszczęsne 

stworzenie bez życia i zakopał je w ogrodzie, mówiąc ciotce, że pies wybiegł na ulicę i wpadł 

pod samochód.

- Znała pani jego żonę? - zapytał.

- Panią Lucy? A jakżeby nie? Billy nie zasługiwał nawet na to, żeby jej czyścić buty. 

Opowiadał różne paskudne historie po tym, jak uciekła, ale ja ją dobrze znałam, i dobrze 

znałam jego. Myślę, że wiem, co się między nimi stało, choć on o tym nie mówi. Proszę iść 

do Liama; on panu opowie, ile razy ta biedna dziewczyna wstydziła się wyjść z domu, bo 

miała całą twarz w sińcach. Niech panu Liam opowie, jak ją raz zabrali na pogotowie, kiedy 

pani Alicja była za granicą. Pani Lucy próbowała to ukryć, żeby nie martwić pani Alicji, ale 

moja kuzynka pracuje w szpitalu, tam gdzie mają te wszystkie karty. Opowiedziała mi takie 

rzeczy, że mało mi serce nie pękło. Nie powtórzyłam tego pani Alicji, ani słowa. To by ją 

zabiło, jak Boga jedynego kocham.

background image

Stone poczuł, że robi mu się zimno.

-   Dziękuję   ci,   Rosalie.   Opiekuj   się   ciocią   Alicją,   dobrze?   Ona   teraz   potrzebuje 

wsparcia.

Zdążył   na   ostatni   lot   z   Hartsfield.   Wcześniej   zamówił   już   samolot   czarterowy   z 

Norfolk do Hatteras. Ta podróż na południe zdawała się nie mieć końca, ostatni etap drogi 

przez cieśninę na Coronoke był z kolei za krótki. Potrzebował jeszcze czasu, żeby przetrawić 

wszystko, co usłyszał, żeby postanowić, ile z tego może powiedzieć Lucy.

Jeżeli ona jeszcze jest na wyspie. Powinien był powiedzieć Reece'owi, żeby pilnował 

jej przez cały czas, żeby nie pozwolił jej wyjechać. I dziwić się, że ta dziewczyna tak się 

wszystkiego bała! Najpierw ten jej tatuńcio, który woził ją z miejsca na miejsce, zostawiając 

dziecko na łasce przypadkowych kobiet, swoich kolejnych kochanek.

Potem miała takie parszywe szczęście, żeby wpaść w łapy Billa Hardissona, którego 

świat składał się z alkoholu, narkotyków i zmuszanych do uległości kobiet. Faceta, któremu 

zdradliwa zewnętrzna powłoka, rodzinne układy i pieniądze pozwoliły wykręcić się nawet od 

zarzutu morderstwa!

Bo to było prawie morderstwo.

Ale to się wreszcie skończyło. Na dwa tygodnie przed ślubem Billa z córką znanego i 

cenionego duchownego jedna z byłych ofiar sprzedała opowieść o plugawych upodobaniach 

przyszłego senatora któremuś z lokalnych brukowców i tama się przerwała. Ujawniły się trzy 

następne kobiety. Nie pomogły już układy ani pieniądze. Może kiedyś jeszcze Bill Hardisson 

znów pojawi się na politycznej scenie; charakter nie ma dziś już takiej ceny jak dawniej. 

Ciotka Alicja może jednak tego nie przeżyć. Stone współczuł jej w głębi serca mimo tego, co 

próbowała zrobić Lucy.

Lucy. Musi jej o tym powiedzieć - lecz nie wszystko.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Miał wrażenie, jakby podczas tej podróży przeżył  swoje życie jeszcze raz. Miasto 

Atlanta zmieniło się nie do poznania od czasu, kiedy wyjechał stamtąd jako czternastoletni 

chłopak, choć Stone nie czuł się w nim obco.

Odnalazł swoje kontakty w komendzie policji, w okręgowym archiwum, nie mówiąc 

już o paru dobrych znajomych w lokalnej prasie. Zrobił z tego odpowiedni użytek.

Odszukał też Liama. Staruszek zgarbił się mocno, a resztki włosów były już całkiem 

białe. Tylko jego zgrzytliwy śmiech pozostał taki sam; ta sama też została mądrość i gołębie 

serce człowieka, który kiedyś był dla Stone'a oparciem w najtrudniejszych chwilach.

Była też Rosalie, całe sto kilogramów pogodnej życzliwości płynącej z dobrego serca; 

niezwykle lojalna, choć gaduła.

Szybko przeprawił się przez cieśninę i wysiadł na pomoście, mając ze sobą bagaż. 

Znajomy, piaszczysty brzeg. Zatrzymał się, żeby spojrzeć w górę niewielkiej pochyłości, za 

którą rozciągała się rzeźbiona morskim wiatrem ściana lasu. Z jej ciemnego tła wyłaniała się 

jasna, widmowa sylwetka uschniętego cedru, trzymającego samotną wartę nad wdzierającą 

się w ląd zatoką.

Wieczorną ciszę rozdarł chrapliwy krzyk - żaby czy może czapli. Nieważne. Jest znów 

na wyspie; wrócił na Coronoke, gdzie nic naprawdę się nie zmieniało poza pogodą i porami 

roku. Ludzie wyjeżdżali, ale przecież wracali tu znowu.

Lucy musi tu być. Ona musi tu być na pewno, bo jeśliby jej nie było, poczułby to 

każdą cząstką swego ciała, kiedy tylko znalazł się na brzegu. A jeśli takie myśli oznaczały, że 

dawny Stone - samotnik już nie istnieje, to niech i tak będzie.

Właśnie dlatego nie mógł utracić Lucy.

Lucy pomagała Maudie oprawiać jej skończone płótna, przybijając do ram plecioną, 

pomalowaną na biało taśmę.

- No, to prawie gotowe. Czy możesz mi podać obcinak? - Maudie mocowała do ram 

małe śrubki i drut do wieszania obrazu. - Jak ci się podoba żółta łódka na de rozlewiska w 

zatoce?

- Podoba mi się, czemu nie. Ale dlaczego nie może być czerwona, jak wasza? Teraz 

sobie uświadomiłam, że chyba nigdy nie widziałam żółtej łodzi wiosłowej.

- Nie szkodzi. Żółta się lepiej komponuje z tłem. Fantazja to domena nie tylko poetów.

Lucy uśmiechnęła się. Parę dni temu może roześmiałaby się na cały głos, ale teraz 

background image

jakoś nic nie wydawało jej się zabawne.

- On tu wróci, zobaczysz - powiedziała łagodnie Maudie. Było zupełnie jasne, o kim 

mówi.

Lucy wzruszyła ramionami i odłożyła młotek, żeby oprzeć oprawiony obraz o ścianę.

- Czy miałaś już kiedyś indywidualną wystawę? - zapytała.

- Parę razy. Mimo to nie znoszę patrzeć na ludzi, którzy oglądają moje prace. Czuję 

się tak, jakbym stała przed nimi naga jak nowo narodzone dziecko i czekała, aż zaczną mnie 

obrzucać kamieniami. Poza tym to tylko takie pacykowanie dla turystów.

- No wiesz! - Lucy aż pokręciła  głową na tę przesadną skromność. Ujęła korbkę 

starego gramofonu i pomajstrowała przy nim przez chwilę. Z głośnika popłynęły dźwięki 

starej, szybkoobrotowej płyty Jimmie Rodgersa. Kiedy umilkła ostatnia piosenka, Maudie 

przechyliła głowę.

- Chyba słyszałam warkot jakiegoś samolotu.

- To był tylko pociąg - odparła cicho Lucy.

- Z tamtej strony nie słychać pociągów. Czy nie mówiłam ci, że na poczcie spotkałam 

Dwighta? Mówił, że ma zamówiony lot z Norfolk. Zgadnij, kto ma z nim lecieć?

Lucy poczuła, że jej twarz zapłonęła ciemnym rumieńcem. Rozzłościła się sama na 

siebie.

- I co z tego? - mruknęła niechętnie.

Maudie spojrzała na nią z przewrotnym błyskiem w oczach.

- To z tego, że nie wiem, na co jeszcze czekasz? Idź do domu i pakuj się do wanny. 

Zeskrob tę farbę z rąk, skrop się perfumami i przystrój w najbardziej seksowny ciuch, jaki 

znajdziesz w szafie.

- Nie mam żadnych seksownych ciuchów, a jeśli użyję czegokolwiek poza dziecinnym 

mydłem, to będę miała skórę jak gotowany rak. Zresztą...

- Nie wymądrzaj się, moja droga. Biegnij do domu!

Poszła. Siedziała jeszcze w wannie, kiedy usłyszała warkot motorówki. To nie był 

Stone - to nie mógł być Stone - a nawet jeśli był, to niby dlaczego miałby przyjeżdżać do niej. 

Reece wprawdzie mówił...

Nie   wierzyła,   że   wyjechał   z   jej   powodu   i   że   dla   niej   miałby   tu   wrócić.   Gdyby 

uwierzyła, potem serce bolałoby ją jeszcze bardziej. Czuła ten ból tyle razy w życiu. Już 

nigdy, przyrzekała sobie. Nigdy więcej...

- Lucy!  -  Ktoś  łomotał  siatkowymi   drzwiami  o  futrynę.  Zamarła  z  jedną nogą  w 

poplamionej rdzą wannie, drugą na żółtej macie kąpielowej.

background image

- Lucy, nie bądź uparta, wiem, że tam jesteś! Otwórz!

- Nie ma mnie w domu - zawołała, przyciskając ręcznik do ciała. Dość skąpy ubiór, 

jak na przyjmowanie gości...

- Posłuchaj, jestem za bardzo zmęczony na takie zabawy. Otwórz drzwi, dobrze?

Zaległą ciszę przerywało tylko popiskiwanie brodzącego gdzieś ptaka.

- Lucy, ostrzegam cię...

- Nie jestem dziś w dobrym nastroju, Stone. Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, to 

porozmawiamy jutro.

- Jasny gwint, to twoje drzwi i sama zapłacisz za naprawę!

W chwilę później stał w wejściu do łazienki, blady i nie ogolony, wyraźnie zmęczony.

- Przepraszam, nie chciałem dostawać się tu w ten sposób.

-   Oczywiście,   zupełnie   przypadkowo   wyłamałeś   moje   drzwi   i   wszedłeś   tu   bez 

zaproszenia... - Lucy trzęsła się z wściekłości.

Może jej głos drżał jeszcze z innego powodu.

-   Odwróć   się   -   powiedziała   stanowczym   tonem.   Stone   posłusznie   odwrócił   się 

plecami, ale nie ruszył się z łazienki.

- Na Boga, włóż coś na siebie! - zawołał.

- Wynoś się!

- Lucy, musimy wreszcie to wszystko wyjaśnić!

- Nie będziemy niczego wyjaśniać.

- Czy musisz zawsze być tak cholernie uparta? - nalegał Stone.

Patrzyła   na   jego   pochylone   ramiona,   na   wciśnięte   do   kieszeni   pięści.   Patrzyła   na 

spłowiałe   dżinsy,   które   opinały   jego   wąskie   biodra   i   muskularne   łydki,   na   rozwichrzone 

ciemne   włosy,   które   dotykały   prawie   kołnierza   spranej   koszuli.   Całym   wysiłkiem   woli 

próbowała nie wyciągnąć ręki w jego stronę.

- Posłuchaj. Ja będę mówił, a ty tylko słuchaj - ciągnął. - Widziałem się z Alicją. 

Rozmawiałem też z Liamem i Rosalie. Kazali cię serdecznie pozdrowić, to znaczy, prosili o 

to.

Lucy wiedziała, kiedy trzeba się poddać.

- Idź do salonu, Stone. Zaraz tam przyjdę - powiedziała spokojnie. Cokolwiek chciał 

jej powiedzieć, uparł się, żeby to zrobić, i nie ma na to rady. Może potem będzie wreszcie 

mogła zamknąć ten krótki rozdział swojego życia.

Dziesięć minut później wyszła z sypialni. Na kanapie w salonie zobaczyła Stone'a 

rozciągniętego na poduszkach. Chrapał. Lucy wydała cichy okrzyk dezaprobaty i podeszła 

background image

bliżej, tak blisko, że czuła ciepło jego ciała, widziała kurze łapki w kącikach zamkniętych 

oczu. Pod brodą zobaczyła cienką, jasną linię, której wcześniej nie widziała.

Następna blizna. Oboje je mieli, widzialne i niewidzialne. Pewnie każdy takie ma. 

Życie zawsze kiedyś wystawi swoje pazury, jeśli człowiek chce gościć na tym świecie przez 

jakiś czas.

Stone otworzył oczy. Parę chwil pozostał bez ruchu, oddychając głęboko i równo, po 

czym   nagle   stał   się   podobny   do   zaskoczonego   zwierzęcia   w   dżungli,   które   obserwuje 

przeciwnika. Jakby czekał na atak.

Atak Lucy miał spokojny charakter.

- Może miałbyś ochotę coś zjeść? Zrobiłam podwójną porcję spaghetti; myślałam, że 

poczęstuję   nim   Reece'a,   ale   on   wyjechał   dziś   rano.   Podobno   ma   jakąś   dziewczynę   w 

Carrboro.

Zjedli zimne spaghetti posypane tartym serem. Stone twierdził, że woli zimne. Jedli 

prawie w milczeniu. Nie można jednak jeść w nieskończoność.

- Ty zmyj naczynia, a ja je powycieram - zaproponował, żeby w ogóle coś powiedzieć.

W końcu zostawili te naczynia w spokoju. Za dużo pytań chcieli sobie zadać. Pytań, 

które wymagały odpowiedzi. Poszli na werandę. Stone usiadł, potem oparł dłonie o uda i jakiś 

czas   patrzył   na   wytarte   deski   podłogi.   Wreszcie   odchylił   się   do   tyłu   z   głębokim 

westchnieniem.

- Czy wiesz, że byłem w Atlancie?

- Reece  mówił,  że załatwiłeś  tam jakąś  służbową sprawę. Ale to było  co innego, 

prawda?

- To nie było służbowe zadanie, ale jednak zadanie. Dotyczyło ciebie i Billa. I Alicji. 

Ona jest moją ciotką, choć nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Jej syn jest moim kuzynem w 

pierwszej linii.

Nagle dla Lucy noc przestała być ciepła, przestała być taka bezpieczna.

- Nie rozumiem  - powiedziała  ze spokojną godnością, która rozdzierała  Stone'owi 

serce.

- Wiem, że muszę się wytłumaczyć, Lucy... i przeprosić cię. Pozwól mi w końcu to 

zrobić, postaraj się mi nie przerywać. Potem ty będziesz mówiła.

Choć   był   cenionym   dziennikarzem,   Stone   miał   spore   problemy   ze   znalezieniem 

właściwych słów. Parę razy zaczął całkiem bez sensu. Lucy trwała nieporuszona jak królowa, 

która udziela posłuchania żebrakowi. W końcu wydusił to z siebie od początku do końca, 

przedstawiając   zarówno   to,   czego   dowiedział   się   od   rodziny,   jak   i   to,   co   zawdzięczał 

background image

specjalnym   źródłom.   Znowu   robiło   mu   się   niedobrze   na   myśl,   co   ta   biedna   dziewczyna 

musiała przecierpieć i co jego krewni zrobili potem. Jakie kłamstwa rozpuszczał Billy i jego 

matka, żeby wyrobić Lucy opinię bezwzględnej, chciwej naciągaczki.

Skończył. Na parę minut zaległa cisza. Wreszcie Lucy zaczęła, powoli wymawiając 

słowa:

- Zatem cały czas próbowałeś wmanewrować mnie...

- Nie, do diabła, w nic cię nie próbowałem wmanewrować!

- No dobrze, ale obiecałeś ciotce pilnować mnie, żebym nie robiła im kłopotów. Ta 

przyjaciółka   Alicji   ze   złamanym   biodrem   w   ogóle   nie   istniała.   I   twoje   zainteresowanie 

ptakami to bajka. A mama... to jest pani Hardisson...

Jej   głos   łamał   się.   Stone   złorzeczył   w   duchu.   Gdzieś   tam   w   powrotnej   drodze   z 

oporem przebaczył swojej ciotce, że broniła jak lwica swego syna. Matki bywają aż tak ślepe. 

Nigdy jednak nie wybaczył jej bezwzględności, z jaką obeszła się z Lucy, która mimo tego 

wszystkiego uważała, że jej teściowa jest prawie święta.

- Lucy, posłuchaj... Ja wiem, że to wszystko tak źle się zaczęło, ale mamy to już za 

sobą. Dlaczego mielibyśmy zniszczyć również to, co znaleźliśmy tylko dla siebie?

Stała nad nim, przez co wydawała się jeszcze wyższa. Księżyc, wschodzący właśnie 

nad szczytami drzew, otaczał błyszczącą poświatą jej jasne, kręcone włosy i połyskiwał na 

czymś mokrym na policzku.

Stone czuł, jak twarda pięść zaciska mu się wokół serca. Nie był w stanie niczego 

wypowiedzieć, zresztą nie słowa się teraz liczyły.  Zanim zdążyła zaprotestować, był przy 

niej, tuląc w ramionach jej coraz bardziej uległe ciało.

- Ja ci to wynagrodzę, Lucy... Nawet jeśli to miałoby mi zająć całe życie, wynagrodzę 

ci to, co oni ci zrobili... Co ja zrobiłem.

W przerwach między słowami pokrywał jej twarz krótkimi pocałunkami. Chciał jej 

obiecać to wszystko... Nie był pewien, czy rozumiała, co chce powiedzieć.

Przyciskał ją do siebie coraz mocniej. Lucy nie opierała się już, ale i nie reagowała na 

pieszczoty.

- To już nie ma znaczenia - powiedziała martwym głosem. - To już przeszłość. - Jutro, 

myślała, albo może pojutrze, spakuje się i wyjedzie.

Stone potrząsnął nią delikatnie, jakby chciał ją obudzić.

- A co z przyszłością?

Czuła się taka zmęczona. Na moment oparła głowę na jego ramieniu. Przyszłość?

-   Przecież   nic   się   nie   zmieniło   -   odparła,   choć   wewnątrz   jakiś   głos   krzyczał,   że 

background image

zmieniło się wszystko. - Mam swoją pracę, dom, przyjaciół i moje...

Marzenia?

Jej twarz ściągnęła się. Z gardła wydobył się cichy szloch. Wyszeptała, że jest straszną 

beksą;   Stone   w   odpowiedzi   mruczał   beznadziejnie   sentymentalne   głupstwa,   których 

normalnie by się wstydził. Nie dbał o to.

- Chodź, kiciu, umyję ci twarz - pocieszał ją nieporadnie, prowadząc do łazienki. - No, 

masz chusteczkę, wytrzyj sobie nos.

Na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc, Lucy wzięła podaną chusteczkę. Była zbyt 

zmęczona, musiała się poddać. Pochylona nad umywalką ochlapała twarz zimną wodą, mając 

nadzieję, że znikną też zaczerwienienia wokół oczu.

-   Pochlapałaś   sobie   wodą   tę   śliczną   różową   koszulkę   -   mówił   z   czułością   Stone, 

pokazując jej mokre plamy. - Jeszcze tego brakowało, żebyś się teraz rozchorowała na grypę.

- Grypę powodują wirusy, a nie mokra bluzka - odparła z łamiącym się, urywanym 

śmiechem. - Ale wirusy atakują ludzi o obniżonej odporności. Stone, czemu nie wracasz do 

siebie? Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, więc...

- Tak się składa - przerwał - że wiem jeszcze to i owo na temat obniżonej odporności. 

Na   przykład   to,   że   położenie   się   do   łóżka   znakomicie   pomaga   zebrać   siły   do   walki   z 

wirusami.

- Na miłość Boga, guzik mnie obchodzą wirusy, ja...

- Ale czymś się martwisz, Lucy?

- Dziękuję ci za troskę; jest już za późno. Gdybyś czas jakiś temu nie posłuchał Alicji, 

gdybym ja pamiętała, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby i umówiłabym się na 

weekend z Frankiem i dziećmi, zamiast tu pakować się prosto w pułapkę...

- Kto to jest Frank? Co to za dzieci?

- To teraz nie ma znaczenia.

-   Lucy?   -   Stone   ujął   ją   palcem   pod   brodę   i   podniósł   jej   twarz   ku   górze.   Patrzył 

badawczo w jej oczy,  nie bacząc na ich oskarżycielski wyraz, na zaczerwienione jeszcze 

powieki. - Lucy, nie pozwalasz mi skończyć. Nie wiem, czy to ma znaczenie, czy nie, ale 

jakoś nie miałem okazji, żeby ci powiedzieć, że... że cię kocham.

Lucy zbladła.

- Nie rób mi tego, Stone.

- Dlaczego nie? Ty mi tez to zrobiłaś.

- Nic ci nie zrobiłam. Tamtej nocy było tylko...

- Tak sobie? Nie wmawiaj mi tego, moja pani, bo ja wiem lepiej.

background image

- Nie możesz wiedzieć...

-   Naprawdę?   -   Jego   ręce   otoczyły   jej   ramiona   żelaznym   uściskiem.   W   milczeniu 

patrzył na nią tak, że z trudem wytrzymała jego wzrok.

Lucy nigdy nie cofała się przed wyzwaniem. Uważała to za swoją słabą stronę. Jedną 

z wielu słabych  stron. Podniosła wzrok tylko  odrobinę i to był  ten pierwszy błąd. Drugi 

polegał na tym, że patrząc w te jego przejrzyste, szare oczy próbowała wmówić sobie, że jej 

ciało nie pragnie go aż do bólu. Że myśl, iż nigdy go już nie zobaczy, że nigdy nie będzie się 

z nim kochała - nie rozdziera jej serca w kawałki.

- Ty też mnie kochasz - powiedział tonem niewiele głośniejszym niż szept. Jego oczy 

zapłonęły wewnętrznym blaskiem. - Tak, kochasz mnie - powiedział z triumfem. - Powiedz 

mi to Lucy, powiedz wreszcie! Muszę to od ciebie usłyszeć.

- Po co? Żebyś potem spotkał się z Billem i porównywał wrażenia?

Pożałowała tych słów, zanim jeszcze skończyła mówić.

- Stone, to kto inny mówił,  nie ja... Ja nie mogłabym  w ten sposób myśleć... nie 

mogłabym czegoś takiego powiedzieć!

Widziała ból w jego oczach. Ból, który ją zabijał.

- Stone, przepraszam cię... Powiedz coś!

Jego głos był zduszony i chrapliwy.

- Billy powiedział, że poślubił cię, bo to był jedyny sposób, żeby cię mieć. Mój kuzyn 

zawsze najbardziej chciał tego, czego nie mógł mieć.

Chciała coś powiedzieć, ale Stone położył palec na jej ustach.

- Wysłuchaj mnie, Lucy. Kocham cię. Znaczysz dla mnie więcej niż jakakolwiek istota 

na tej ziemi, i to w taki sposób, że nie potrafiłbym ci nawet tego opisać. Jeśli miałbym wybrać 

między byciem przy tobie na zawsze a przespaniem się z tobą teraz, wybrałbym to pierwsze. 

Czy rozumiesz, co mówię?

Czuła, jak serce tłucze się w jej piersi jak oszalałe. Uwolniła się z objęcia Stone'a i 

cofnęła się. Potem poprowadziła go do sypialni. Nie wypowiedziała ani słowa aż do chwili, 

kiedy zatrzymała się obok łóżka. Odwróciła się twarzą do Stone'a i powiedziała:

- Jest jeszcze trzecia możliwość.

Stone patrzył, jak zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Prawie bał się oddychać.

Gdy zabrała się potem za spodnie, odpinając klamrę paska, rozsuwając zamek, Stone 

nie mógł złapać tchu. Najbliższą możliwością była spontaniczna eksplozja.

- Lucy - wyszeptał ochrypłym głosem - jeśli to ma być twoja skomplikowana zemsta, 

to uznaj, że już się zemściłaś...

background image

Lucy rozpinała teraz swoją wilgotną jeszcze bluzkę.

- Stone, mówiłam ci już, że nigdy nie znałam się na gierkach. Jeśli chcesz się ze mną 

kochać i jeśli... jeśli nadal chcesz, żebym została twoją żoną, to ja też tego pragnę.

Ręce   Stone'a   zadrżały   tak,   że   nie   mógł   poradzić   sobie   z   zamkiem   spodni.   Lucy 

musiała mu pomóc. Ledwie to wytrzymał. Pośpiesznie zrzucił z siebie resztę ubrania. Lucy 

pozbyła się swojego, rozrzucając je po podłodze. Stanęła przed nim naga. Ufała mu. Pragnęła 

go. Kochała go. To było takie proste.

Nawet gdyby ta noc trwała przez wieczność, i tak nie byłaby dość długa dla Lucy. W 

jego ramionach jej ciało rozstępowało się w cudownych eksplozjach znowu i znowu i unosiło 

się w niezwykłe światy, których nigdy nie widziała. „Dotknij mnie tu... i dotknij mnie tam” 

zmieniło się w „Pocałuj mnie tam... i jeszcze tam”.

Całował ją w podeszwy stóp, łaskocząc ich wygięty łuk, biorąc do ust palce; potem 

przemierzał  wargami całą jedwabistą długość jej nóg. Opowiadał jej, co myślał, kiedy ją 

pierwszy raz zobaczył, co robił z nią już w swoich marzeniach.

I robił to teraz.

Lucy, uwolniona wreszcie od smutnych uprzedzeń i ostrzeżeń Lillian, od okrutnych 

uwag   i   porównań   Billa,   szybowała   do   nieba.   Oddawała   się   cała   i   brała   Stone'a   całego, 

opromieniała go światłem swojego szczęścia.

- Przecież ty powinieneś być zmęczony - mówiła, łaskocząc włosami bliznę na jego 

podbrzuszu. - Byłeś w podróży przez dwa dni.

Stone zamarł, kiedy jej usta musnęły jego męskość. Jej dłonie czyniły już cuda, ale 

wargi...

- Byłem... och, jedyna moja... tak... - jęknął i próbował mówić dalej: - Podróżowałem 

przez tyle lat i nawet nie wiedziałem, po co. Teraz, kiedy cię znalazłem, muszę wymyślić 

sposób na pozostawanie w domu, bo...

- Przecież ja mogę jeździć z tobą. Jestem doświadczoną podróżniczką - uniosła się nad 

nim, opierając na łokciach i kolanach, i uważnie popatrzyła mu w oczy.

Stone   miał   wrażenie,   że   gdyby   kazała   mu   spędzić   w   grobie   najbliższe   tysiąc   lat, 

pewnie zaraz poszedłby po łopatę.

-   Wiesz,   myślałem   sobie,   że   moglibyśmy   znaleźć   jakieś   niezbyt   duże   miasto   i 

próbować zapuścić korzenie. Miałem już coś takiego na oku... Człowiek nie może wiecznie 

żyć na pełnych obrotach. Lucy parsknęła śmiechem.

- No, nie wiem... Jak na człowieka w twoim wieku, radziłeś sobie całkiem nieźle.

W   jednej   chwili   leżała   na   plecach.   Stone   pochylał   się   nad   nią   z   niebezpiecznym 

background image

błyskiem w oczach.

- Pogadamy, jak radzi sobie człowiek w moim wieku, kiedy będę miał pięćdziesiątkę. 

Wrócimy do tematu, kiedy stuknie mi sześćdziesiąt, i tak dalej... co dziesięć lat. A na razie...