background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image
background image

Copyright © by Monika Buczyńska
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Leszek Michalski
Skład: Adrian Łaskarzewski

ISBN 978-83-61805-44-1

 (e-book)

Wydanie I
Szczecin 2012

Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin

mały wydawca wielkich autorów
www.walkowska.pl

background image

ukochanym synom

background image

Z przedstawianiem fikcji jest ten problem,
że musi być wiarygodna,
natomiast rzeczywistość rzadko taka bywa.

Isabel Allende

background image
background image

BRUNET

Wiesia od dwóch miesięcy była wdową. Spowita w  erń obnosiła swoją

żałobę z udawaną dumą, zadzierając wysoko głowę. Wiedziała, że cała wieś
plotkuje na temat śmierci jej męża.

Zdzicho,  zwany  Pięknym  Zdzichem,  dokonał  żywota  u  panny  Aldony,

wypiwszy  up ednio  ćwia kę 

irytusu  i  popijając  ten  szlachetny  trunek

be em.  Ten  be  

ał  się  p ysłowiowym  gwoździem  do  trumny

i  p y ojniak  wyzionął  ducha  omotany  miękkimi  ramionami  Aldony
z głową wtuloną w jej wielkie, falujące piersi.

–  To  była,  kurna,  piękna  śmierć,  każden  jeden  tak  by  chciał  –  mawiali

kolesie 

od  Różowego  Kasztana,  zazdrosz ąc  Pięknisiowi  efektownego

końca.

Czterdzie oletnia  panna  Aldona  mieszkała  w  małym  domku  na  skraju

wsi.  Opró   apety nych  krągłości  i  niebywale  ponętnego  biu u,  miała
wybitne umiejętności kulinarne. Sława jej mielonych kotletów z buraczkami
dawno  p ekro yła  granice  wsi  i  poszybowała  do  pobliskiego  mia e ka.
Aldona kręciła w pulchnych, zgrabnych rą kach mięsne kulki o wybornym
smaku, so y ości i aromacie. Zapach smażonych kotletów rozchodził się po
całej wiosce, wabiąc, ni ym afrodyzjak, amatorów mielonych i ogromnego
biu u, 

nie 

w ominając 

pysznych 

bura kach 

podawanych

z czosneczkiem, jak mawiała pieszczotliwie gospodyni.

Wiesia  z  całego  serca  nienawidziła  Aldony,  p elała  też  nienawiść  na

kotlety z bura kami. Obiecała sobie, że nigdy nie zanu y rąk w mielonym
mięsie i nie utrze buraczków, dodając do nich znienawidzonego czosneczku.

Na  grób  męża  chodziła  codziennie  piasz y ą,  krętą  drogą  obrośniętą

dzikimi  różami.  Piękny  zapach  róż  poprawiał  Wiesi  humor  i  na  chwilę
pozwalał  zapomnieć  o  znienawidzonej  woni  mielonych.  Na  wiejskim
cmentarzu otoczonym murem z polnych kamieni panowała cisza przerywana
szumem 

arych  d ew.  Tu  Wiesia  odpo ywała  od  wiejskich  plotek

i  terkotu  maszyn  do  szycia.  Pracowała  w  szwalni  i  od  śmierci  męża
wsłuchiwała się w napięciu w  ukot, żeby nie słyszeć szeptów i śmiechów
koleżanek. Wiedziała, że plotkują o niej, Aldonie i jej Pięknisiu.

Siadała na małej ławeczce i odpocząwszy chwilkę zaczynała swój monolog,

pat ąc  głęboko  w  o y  Zdzicha  wyzierające  z  nagrobnej  fotogra i.  Zdzich
miał  urodę  amanta  niemego  kina.  Czarny  wąsik,  ulizane  włosy  i  piękne
o y w kolo e letniego nieba, które za życia doprowadzały jego wielbicielki
do szaleństwa.

Zdzich  słuchał  obojętnie  żoninych  żalów,  pretensji  i  utyskiwań.  Wiesia

background image

uła,  że  wcale  nie  je   rad  z  jej  wizyt  i  zapat ony  w  siną  dal,  ma y

o ob tym biuście Aldony, a może nawet o jej mielonych. Obojętność męża
za życia i po śmierci raniły serce i duszę kochającej żony.

Pewnego  dnia,  kiedy  zmę ona  padła  na  ławkę,  uj ała  na  nagrobnej

płycie  rozciągniętego  w  całej  okazałości  pięknego, 

arnego  kocura,

z lubością wygrzewającego się na słońcu.

–  Ten  okurwieniec  zawsze  znajdzie  sobie  towa y wo!  –  ze  złością

krzyknęła Wiesia.

Kot  nie  zareagował  na  k yk,  nie  p e raszył  się  Wiesi,  tylko

w poddańczym geście pokazał brzuch, patrząc jej głęboko w oczy.

–  Je eś  taki  arny  jak  Zdzicho,  brunecie.  I  masz  takie  samo  bez elne,

niebieskie spojrzenie. O, Jezuńku! A może to ty, Zdzichu? – z przerażenia głos
utknął jej w gardle i pędem zawróciła do domu.

Wiesia  po anowiła  udać  się  po  pomoc  do  Gienia-Naukowca.  Wiedziała,

że  Gienio  je   najbardziej  o ytanym  chłopem  we  wsi.  Od  paru  lat  był
zapisany do biblioteki i raz na dwa tygodnie wracał z mia e ka z koszem
wypełnionym  książkami.  Za ytywał  się  nimi  do  białego  rana,  a  jego

erwone o y angorskiej królicy świad yły o niebywałej pazerności Gienia

na wiedzę.

–  Owszem.  Je   karnacja,  rekarnacja, 

y  coś  takiego,  ludzkie  dusze

zamieniajo  się  po  śmierci  w  różni e  zwie aki.  A  ten  twój  lubiał  za  życia
koty.  Jeśli  tak,  to  ani  chybi,  twój  Zdzicho  w  kocura  sie  rekarnował.  Bier,
Wieśka, zwie aka do domu, daj źryć i bendziem  ekać co z tego wyniknie
–  perorował  podniecony  niecodzienną  sytuacją  Gienio.  Wiesia  pobiegła  do
domu jak na skrzydłach, podśpiewując radośnie:

– Wrócił do mnie, wrócił do mnie! Co z tego, że je  kocurem, ale to p ecie

mój Zdzicho, mój brunet kochany. Kochaniutki brunecik, tra, la, la.

Mijające nucącą wdowę sąsiadki z politowaniem kiwały głowami.
– Z tego nieszczęścia biedaczce pomieszało się w głowie – jęknęły.
Kocur siedział pod drzwiami Wiesinej chałupy, miaucząc przeciągle i waląc

z impetem ogonem w słomiankę, z której unosił się kurz.

–  To  na  pewno  mój  Zdzicho.  Skąd  by  zwie ę  wiedziało,  gdzie  mieszkam.

I  taki  zawsze  głodny  jak  on,  no  i  taki  niecierpliwy,  i  ma  te  ludzkie,
Zdzichowe spojrzenie.

Znajdując  w  kocie  podobień wo  do  swojego  ukochanego  łajdusa,

upewniała  się  Wiesia  w  domysłach,  które  potwierdzał  u ony  Gienio,
poszukując 

ale  odpowiedzi  na  drę ące  ją  pytanie.  Tarł 

erwone  o y

i zagłębiał się w nowe książki przywiezione z miasteczka.

– No, chodź nerwusie do domu, no chodź Bruneciku. Tak właśnie będziesz

background image

miał  na  imię,  p ecie  nie  p y oi  wołać  do  kota  Zdzicho  –  gawo yła
wesolutka wdowa.

Wiesia  po  pracy,  żeby  być  szybciej  ze  swoim  ukochanym,  pędziła  na

rowe e  jak  wiatr,  energi nie  kręcąc  pedałami.  Wiozła  smakołyki  dla
Bruneta:  świeżą  wołowinkę,  chrupki  i  Whiskasa.  Brunet  cierpliwie  na  nią

ekał,  wychodząc  na  powitanie  p ed  fu kę.  Witał  ją  radośnie,  jak  na

kocura  p y ało,  p eciągle  miau ał  i  ocierał  się  o  Wiesine  nogi.  Wiesia
czuła, że cieszy się z jej powrotu do domu.

Obiad  jedli  o  tej  samej  po e.  On  swoją  wołowinkę,  a  Wiesia

pomidorową.  Spali  razem  w  małżeńskim  łożu.  Brunecik  właził  pod  kołdrę,
tulił się do swojej pani, mrucząc z rozkoszy.

Sz ęście uśmiechniętej, wesołej Wiesi trwałoby zapewne wie nie, gdyby

nie  znienawidzony  zapach  mielonych  kotletów,  który  pewnej  nocy  wdarł
się  brutalnie  wraz  z  Brunetem  do  ich  małżeńskiego  łoża.  P ez  pół  nocy
zrozpa ona  wdowa  obwąchiwała  winowajcę,  który  z  obu eniem  prychał,
gulgotał i wyrywał się, drapiąc swoją panią.

Załamana  Wiesia  wąchała  Bruneta  każdego  wie oru  i  wezwała  do

pomocy Gienia.

– Najsampierw o ysz e kanały nosowe, muszem mieć lepsze powonienie

– powiedział Gienio, głośno trąbiąc w wielką chu kę do nosa. Obwąchiwał
Bruneta  sukcesywnie,  jak  na  naukowca  p y ało.  Jeździł  po  kocie  wielkim
nochalem,  zanu ając  go  w  gę ym,  błysz ącym  fut e.  Wciągał  hałaśliwie
w nozdrza wszystkie Brunetowe zapachy. Po czym wydał werdykt.

– Tak, to Aldonine kotlety, tylko one tak waniają. Za uchem  uję zapach

osnku, a na upa ego buraków. Musiała go głaskać i hołubić, bo  uć tyż

mydło  rumiankowe,  co  go  Aldona  używa  do  mycia.  –  Gienio  chlapnął
o jedno słowo za dużo i zmieszany pobiegł szybko do swoich książek.

Od  tego  dnia  Wiesia  śledziła  Bruneta  i  prawie  natychmia   poznała  całą

prawdę.  Brunet,  z  dumnie  zada ym  ogonem,  maszerował  pro o  do
położonego  na  skraju  wsi  białego  domku.  Aldona  witała  kota  radośnie,
piszcząc z zachwytu:

– Oj, ty mój Pięknisiu kochaniutki, p yszedłeś do swojej Aldonki. Pewnie

głodniuśki jesteś, już rzucam mielone na patelkę.

Obejmowała  go  swoimi  miękkimi  ramionami,  a  Brunet  tulił  się  do  niej,

wciskając  łeb  w  p edziałek  pomiędzy  wielkimi  piersiami.  Łasił  się,  ocierał
o poli ki i szyję miau ąc, gruchając i p eciągle mru ąc. Po porcji zalotów
i  piesz ot  kocur  z  apetytem  pochłaniał  mielonego  i  udawał  się  na  sje ę.
Zwinięty  w  kłębek  kładł  się  na  kołyszącym  się  w  rytm  Aldoninych
oddechów biuście i mrucząc głośno, zasypiał.

background image

–  Ty  okurwieńcu,  łajdusie,  zdrajco!  To  ja  ci  wołowine  i  Whiskasa

kupywałam, a ty mielone żresz. Lubieżniku, zbo eńcu jeden, na cyckach tej
ździry się huźdarz – biadoliła popłakując, ukryta w krzakach Wiesia.

Ponownie  zdradzona  podjęła  natychmia ową  decyzję.  Spakowała  cały

dobytek  do  p epa nej  walizy,  złożyła  w  pracy  wymówienie  i  opuściła
wieś.

Gienio p ywoził z mia e ka coraz to nowe wieści o zaginionej wdowie.

Opowiadał z przejęciem:

– Wieta co? Wieśka wcale nie zaginęła i się znalazła. Mieszka w mia e ku

i  prawdopodobnież  zapoznała  płowego  blondyna  z  facjatom  w  kolo e
rabarbaru,  alergena,  y  cóś  takiego.  Nie  bie e  do  giemby  mielonych  ani
buraków, a ponoć po  osnku robi się dropiaty. Puchnie tyż na sam widok
kotów.

background image

KONKOBINAT Z DAMKOM

Tego  jesz e  we  wsi  nie  było,  żeby  od  Różowego  Kasztana  niósł  się

rozdzierający  pła .  Wzbijał  się  nad  k akami  dzikiego  bzu  i  ulatywał
w  chabrowe  niebo.  To  pijany  Właduś  szlochał  i  zawodził  ni ym 

ara

pła ka. Z jego małych, kaprawych o u wytryskiwały fontanny łez, płynąc
wartkim potokiem po pobrużdżonej, niedomytej twarzy.

–  Czegój  wyjesz?  Blekotu  żeś  sie  nażar,  a  może  któś  ci  umarł, 

y  cóś

takiego? – dopytywali się kumple.

–  Eeee,  Władusia  taka  żałość  wziena,  bo  nachlany  jebnął  damko  w  płot

i sie rozpierdzieliła. A tera arie wyprawia i gada, że bez niej nie bedzie żyć –
informował  kolesiów  Gienio-Naukowiec,  z  zachwytem  wpat ony
w  wędrówkę  dwóch  pokaźnych  gili  wysmykujących  się  i  chowających
w czeluściach Władusiowego nochala.

– P ecie ja z niom od osiemna u lat w konkobinacie żyje – szlochał chłop,

a jego ciałem wstrząsały spazmy.

Właduś  był  we  wsi  bardzo  lubiany.  Słynął  ze  swej  damki  i  rymowanek,

które  klecił  na  po ekaniu.  Stanowili  nierozłą ną  parę  wtopioną
w  krajobraz  wiejskiej  drogi.  Wierszokleta  wszedł  w  posiadanie  roweru
dokonując  transakcji  wymiennej.  Pijus  z  sąsiedniej  wioski  opchnął  żoniny
rower  za  litr  wódki  i  kosz  so y ych  klapsów.  I  tak  Właduś 

ał  się

właścicielem  nowiutkiego,  pachnącego  świeżym  lakierem  jednośladu.
Pokochał  swoją  Danuśkę,  jak  ją  piesz otliwie  nazywał,  od  pierwszego
wejrzenia.

Nigdy  w  życiu  nie  posiadał  nic  równie  pięknego  i  błysz ącego.  Żeby

rower  naprawdę  ał  się  jego  własnością,  musiał  o yć  jesz e  mrożącą
krew w żyłach walkę w obronie ukochanej.

Pewnego  dnia  pojawiła  się  prawowita  właścicielka  damki  i  zażądała

zwrotu roweru. Właduś wpadł w szał. Rzucił się na babę z widłami i łopatą.
Z  gębą 

erwoną  jak  pomidor,  ziejąc  ni ym  rozjuszone  zwie ę,  bronił

dostępu do swojej konkubiny.

–  Wont  z  mojego  obejścia.  Zara  cie,  ty  złodziejko,  sztukne  łopatom

w  p edziałek.  Po  cudze  p ylazła  i  łapska  wyciąga!  Transakcjo  jezd
transakcjo,  ja  żem  u ciwy  chłop.  Zapłacił  twojemu  nie  moniakami,  ale
go ałom.  Bo  tako  była  umowo  –  w esz ał,  nacierając  na  wy raszoną
babę z widłami i łopatą, którymi wymachiwał nad jej głową.

P erażona  kobieta  p ekonana,  że  ma  do  ynienia  z  ksatem,  uciekała

zadzierając wysoko kieckę, bluźniąc p y tym na wszy kich pijaków, jakich
nosi ziemia.

background image

Od  lat,  każdego  ranka  Właduś  pędził  co  rower  wysko y  pod  Różowego

Kasztana  na  ulubione  śniadanko.  Stosował  tak  jak  kumple 

rawdzoną

dietę.  Chleb  i  wino,  cudowny  ch eścijański  posiłek  zapewniający  dobry
nastrój i świetny humor na pierwszą połowę dnia.

– Ciepłe winko to p ysmak wielki, lepszy na śniadanko niż grube serdelki

– oznajmiał wszystkim kolesiom znany kiper napojów wyskokowych.

–  Witam,  witam  ludkowie!  –  pohukiwał  Właduś.  –  To  co  dziś  wlewamy

w  morde kę?  Kto  pije  ten  w  ciągłej  radości  żyje  –  pok ykiwał,  witany
głośno przez kumpli.

Na śniadanie Właduś lubił wlać w morde kę wino malinowe, tak zwany

maligniak,  po  którym,  jak  sama  nazwa  wskazuje,  maligna  i  błogi 

an

otumanienia były zapewnione.

– Be  o eźwi z rana, jak woda źródlana – mawiał smakosz win, zagryzając

słowa ćwia ką chleba. Po chwili błyskał  arym dowcipem. – Wino to twój
wróg, więc lej go w dziób.

I  na  dowód  silnej  wiary  w  treść  uta ego  powiedzonka,  znawca  tematu

wlewał do gardła kolejnego jabola.

P ysysał  się  do  butelki  jak  głodne  niemowlę  do  mle nego  cycka  matki.

Grdyka  na  cienkiej  szyi  z  niebywałą  szybkością  podrygiwała  w  takt
potężnych łyków eliksiru szczęścia.

Będąc od wielu lat na rencie, jak większość szacownych obywateli wioski,

Właduś  miał  u alony  rytm  dnia.  Bez  względu  na  porę  roku  pędził  na
swoim  welocypedzie  na  randkę  z  ukochaną  aszką.  Nie  p eszkadzała  mu
jesień  z  anemi nie  świecącym  słońcem,  ani  szarugi  z  kąśliwym  wiatrem
i  desz em.  Nie  raszne  mu  były  zimowe  śniegi  i  zamiecie,  kiedy  docierał
do  celu  zma nięty  i  biały  od  śniegu  jak  bałwan.  Wiosenne  roztopy
zmuszały Władusia do pedałowania w gumo lcach. Breja rozchlapywała się
na wszystkie strony, oblepiając konkubentów błotnistą mazią.

Kiedy  we  wsi  rozpanoszyła  się  wiosna,  Właduś  oddychał  z  ulgą.

Usz ęśliwiony  robił  bezpośredni  p elew  renty  do  gardła  i  z  zachwytem
powtarzał:

– O kurwa, jak ja lubiem mieć taki karuzel w głowie.
O y  miał  pełne  pijackiego  rozma enia  i  snu.  Wielkie  b ę ące  muchy

obsiadały  Władusia  jak  świeże  gówno  i  obsrywały  wielbiciela  wesołych
miasteczek.

Po  ch eścijańskim  śniadanku  na awiony  optymi y nie  do  życia

Właduś,  wesoło  pogwizdując,  maszerował  do  pracy.  Władusiowa  robota
polegała  na  zbieraniu  drewna  na  opał.  Nie 

ać  go  było  na  kupowanie

węgla, a musiał zgromadzić 

ore zapasy na zimę. W tym celu p eprawiał

background image

się po grube gałęzie na drugi b eg  eki. Płynął małą łóde ką, energi nie
wywijając  własnej  produkcji  wiosłem.  Zakoń ony  rakietkami  do  ping-
ponga ko ur rozchlapywał wodę, a skąpany w jej  rugach Właduś docierał
na miejsce. Zmę ony swoi ymi regatami osuwał się na kępę mchu i wbijał
zęby w metalowy kapsel Perszinga. W pośpiechu zraszał winem wyschnięte
gardło.  Łykał  łap ywie  eliksir  biologi nej  odnowy,  p ymykając
z rozkoszy oczy. Czekał, aż procenty dotrą do każdego zakamarka ciała.

– Siara w winie konserwuje,  łowiek zdrowieje i od środka się nie psuje –

szeptał z szerokim uśmiechem na ustach.

Dopiero teraz zabierał się ocho o do pracy. Wyciągał piłkę i rżnął d ewo

na  małe  sz apki.  Kiedy  procenty  wyparowywały,  ciągnął  z 

aszki

kolejnego  jabcoka.  Nazywany  kwasiorem,  noszący  drobiową  nazwę  „cip-
cip”, był popołudniowym napojem dla koneserów. Picie z rana należało do
złego tonu, a poza tym kwasior o tej porze stanowczo źle wchodził.

– Kwasior to o eźwiające winko, zalatuje trochuj siaro, a trochuj cytrynko

– nucił żeglarz swoją szantę.

Wy erpany pracą ładował wypełniony drewnem jutowy worek do kanu

i wracał, bezładnie machając wiosłem, które bełtało wodę.

W  domu  zgłodniały  Właduś  zabierał  się  do  gotowania  obiadu.  Czuł,  że

stanie przy garach okrada go z męskości.

– Babów mam już dosyć, a wina ciągle mało, tak mi się na  arość w życiu

pojebało – burczał usprawiedliwiając się sam przed sobą.

Obiad składał się z tale a kaszy manny i klusek na mleku z solidną łyżką

miodu.

– Miód k epi, ale wino lepij – mru ał pod nosem. Po obiedzie walił się

z łoskotem na łóżko, stękając głośno:

– Ciężka praca wcale się nie opłaca.
Po d emce odparowany, zregenerowany żegla  p ei a ał się w cykli ę

i  wskakując  na  rower  pędził  co  tchu  pod  Różowego  Kasztana.  Nim  ruszył
w  drogę, 

yścił  miękką  szmatką  wszy kie  Danuśkowe  wypukłości

i  zaokrąglenia.  Na  poobtłukiwane  miejsca  kładł  olej,  delikatnie  go
wklepując.

– Muszem dbać o ciebie miła, żebyś za szybko sie nie rozpierdzieliła.
Konkubina  uwielbiała  Władusiowe  masaże.  Prężyła  metalowe  rurki

i wyciągała ramiona, pobrzękując z rozkoszy dzwonkiem.

Pod kioskiem czekał zbity tłumek kumpli okupujących krzywe ławki.
–  J  23  –  dy onował  Właduś,  pat ąc  łakomie  na  aszkę.  Wino  lało  się

wa kim 

rumieniem  w 

ragnione  gardło.  Głośne  bekanie  p eszywało

powietrze niczym grzmot.

background image

– No, bełcik się p yjął, p yszła pora na drugiego jabola. Owoc zakazany

je   zawsze  wskazany  –  bełkotał  pijak,  zerkając  z  wielbieniem  na  Danuśkę
i gaworząc wesoło.

–  Kochana  znowusz  sie  uchlałem,  a  ty  jezdeś  mojo  najlepsiejszo

dziewczyno.

– Bo nie dziamgoli, jak każdo babo – dopowiadali kolesie.
Po  suto  zakrapianej  kolacji  droga  powrotna  do  domu  była  i ną  golgotą.

Pijany  Właduś  nie  potra ł  ut ymać  się  na  rowe e  i  z  trudem  go  ciągnął.
Nieposłuszne  nogi  rozjeżdżały  się  na  boki.  T ymał  się  kur owo  ramion
ukochanej,  która  arała  się  doprowadzić  oblubieńca  do  domu.  Nie  zawsze
koń yło  się  to  sukcesem.  Właduś  darł  się  i  udzielał  p yjaciółce  o rej
nagany.  Używał  p y  tym  całej  gamy  wyzwisk  i  p ekleń w,  które  niosły
się po okolicy.

– Ty cierpki gnoju, jebańcu zawszony, suko po olita, nie bede cie kurwo

do domu ciongał!

Czasami pijacki bełkot zamieniał się w szał. Rzucał się wów as na damkę

kopiąc ją zawzięcie w metalowe części, które w odwecie pobrzękiwały, kpiąc
z razów uchlanego konkobenta.

Ochlapus  ę o  opadał  z  sił,  leciał  wpro   w  ramiona  ukochanej  i  tuląc

poli ek  do  dzwonka,  zasypiał.  Po  d emce  ruszali  dzielnie  w  ronę  domu.
Ale  nie  zawsze  udało  się  Władusiowi 

ędzić  noc  we  własnym  łóżku.

Czasem, przykryty rowerem, chrapał smacznie rozwalony na środku drogi.

Jego okraszone p ekleń wami zmagania były już codziennością. Ciągnąc

z wysiłkiem welocyped, dodawał sobie otuchy głośno bełkocząc:

–  Sen  we  własnym  łóżku  i  picie,  to  je   życie.  Muszem  pomodlić  się  do

butelki, żeby nigdy mi nie zbrakło wina kropelki.

Wy raszeni  rozpa ą  Władusia  kumple  za anawiali  się,  jak  mu  pomóc.

Wszyscy  li yli  na  Gienia-Naukowca,  który  słynął  z  dobrych  pomysłów
i rozległej wiedzy.

Gienio, drapiąc się w rozczochraną głowę, wykrzyknął:
– Umarł król, niech żyje król!
–  Genek!  Czy  cie  pogieło,  co  ty  pierdolis?  O  Jezuńku,  na ępny  jobla

dostał. Jaki król, przecie tu o naszego Władusia chodzi.

– Oj nie znata sie chłopaki, to taka mentafura.
Chłopy wybałuszyły oczy na Gienka, nic nie rozumiejąc.
– O jakich mendach on znowusz gada!
–  Nie  mendach,  tylko  fu e  –  jęknął  Stefuś.  –  Jak  nic  be   za  dużo  siary

posiadał i tera wszystkie sfiksujem – dodał z rozpaczą w głosie.

Gienio  cierpliwie  tłuma ył  kumplom,  że  t eba  natentychmia

background image

skumpinować  na ępny  galantny  rewerek  i  Właduś  szybko  zapomni
o damce. Do tej roboty wyzna ono Kazka Chachmenta, który siedział wiele
razy w pierdlu za złodziejstwo. Dla niego skubnięcie rowerku było pestką.

Pod  Różowym  Kasztanem  zapanowała  wielka  radość,  wesołość

i  poruszenie.  Wyprawiano  ch ciny  nowej  Władusiowej  konkobiny,
prezentu  od  kumpli.  Opa a  o  d ewo 

ała  nieco  sfatygowana  „ek ra

nówka”, jak ją reklamowali kolesie.

Dla  zatarcia  śladów  p e ęp wa  uchlany  Kazek  p emalowywał  rower

przez całą noc.

–  Ręka  trochuj  mię  dygotała,  a  maznołem  jom  tym  kanarem,  co  mi  sie

w chaupie ostał – tłumaczył malarz, pokazując dzieło kumplom.

–  No,  ale  żeś  jom  wypacykował.  Tera  były  właściciel  za  Chiny  jej  nie

pozna  i  nikt  już  nie  skubnie  takiego  wielkanocnego  kurcaka  –  rechotało
ubawione towarzycho.

Kanarkowa 

ała  z  dumnie  wypiętym  dzwonkiem  i  zawieszoną  na

kierownicy kartką: „Nazywam sie Józia i żem na wieki twoja jezd”.

Tym  razem  Właduś  ronił  łzy  sz ęścia,  dziękując  p yjaciołom  za  pomoc

w niepomiernie trudnej, życiowej sytuacji, z radością fundując bełty.

–  Dziś  mom  p ymus  wielki, 

awiać  na ępne  kolejki  –  rymował  na

poczekaniu.

– Kto gada fraszki, potrzeba mu flaszki – dodawał Gienio.
–  Watróbkie  t eba  dziurawcem  traktować,  żeby  na ępne 

aszkie

spróbować – odpowiadał Właduś.

Rymowanki latały w powiet u jak b ę ące muchy, które zawsze chętnie

dobierały się do słodkiego wina.

–  U  nasz  we  wsi  nawet  owady  lubiejo  zachlać  –  ekł  z  powagą  Gienio-

Naukowiec, wywołując ogólną wesołość.

– No chłopaki, chlanie to  e  pańska, a żarcie to  e  chamska – zachęcał

poeta spod Różowego Kasztana.

–  Picie  to  jezd  życie!  –  wyk ykiwał  usz ęśliwiony  Właduś,  ponad

krzakami dzikiego bzu.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.