background image

L

UCY

 M

AUD

 M

ONTGOMERY

P

ANNA

 

MŁODA

 

CZEKA

P

RZEŁOŻYŁA

 J

OANNA

 K

AZIMIERCZYK

background image

I

CH

 

MAŁA

 J

OSIE

1915

Skandal  wybuchł, kiedy Paul Morgan,  młody, ambitny prawnik poślubił  Elinor Ashton, 

gwiazdę  teatru „Zielony Kwadrat”. Koledzy szkolni i sąsiedzi  z rodzinnego Spring Valley 
załamali ręce ze zgrozą, a rodzice żyjący na starej farmie Morganów pogrążyli się w rozpaczy. 
Tacy byli dumni ze swego niezwykle zdolnego syna i los ich za to ukarał. Ukochany jedynak 
poślubił aktorkę!

Cyrus i Deborah Morganowie, wychowani na surowych, staroświeckich zasadach, odczuli to 

jako   prawdziwą   tragedię.   Nie   pogodzili   się   z   tym   faktem   i   nic   przyjęli   do   wiadomości 
małżeństwa syna, a sąsiedzi mawiali: — Cy Morgan nie podniósł już głowy, odkąd Paul ożenił 
się z tą komediantką. — Lecz to raczej nie upokorzenie, a smutek pochylił go ku ziemi i 
posrebrzył   czarne   dawniej   włosy.   Paul   bowiem   zapomniawszy   o   poświęceniu   i   latach 
wyrzeczeń   rodziców,   z   rozgoryczeniem   przeczytał   list   zabraniający   mu   tego   związku. 
Odpowiedział gniewnymi, pełnymi oburzenia słowami, po czym zapadło milczenie. Rozdarci 
między rozpaczą i wstydem Morganowie, w krótkim czasie po ślubie syna gwałtownie się 
postarzeli.

Pod koniec tego roku Elinor zmarła, wydając na świat dziewczynkę, a trzy miesiące później 

Paul zginął w katastrofie kolejowej. Po pogrzebie Cyrus Morgan przywiózł do domu maleńką 
Joscelyn, córeczkę swego syna.

Sierotą chciała się zaopiekować siostra matki, Annice Ashton, lecz Cyrus zdecydowanie 

odmówił.   Aktorka   nie   będzie   wychowywać   jego   wnuczki,   oświadczył   z   oburzeniem. 
Wystarczy, że była nią matka, po której dziecko może odziedziczyć złe skłonności. Ale w 
Spring Valley postarają się je zwalczyć!

Początkowo dziadkowie nie darzyli Joscelyn gorętszym uczuciem. Z jakąś urazą traktowali 

jej pochodzenie, obco brzmiące imię i niezwykłe podobieństwo do ciemnookiej i ciemnowłosej 
matki, której zresztą nigdy nie widzieli. Wszyscy Morganowie byli jasnowłosi. Gdyby Joscelyn 
miała niebieskie oczy i złociste loki Paula, dziadek i babka pokochaliby ją wcześniej.

Ale miłość przyszła i tak; musiała przyjść, prędzej czy później. Nikt nie zdołałby oprzeć się 

wdziękowi Joscelyn. Była niewątpliwie jednym z najbardziej ujmujących i słodkich maleństw, 
jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Wielkie, ciemne oczy śmiały się wesoło, nim jeszcze 
zaczęła   gaworzyć,   a   w   policzkach   tworzyły   się   zachwycające   dołeczki.   W   niczym   nie 
przypominała innych dzieci w Spring Valley. Każdy jej uśmiech był pieszczotą, a szczebiot 
przypominał śpiew. Dziadkowie w końcu zaczęli uwielbiać wnuczkę i ze względu na tę miłość 
stali się szczególnie surowi. Próbowali uchronić ją od dziedzictwa matki.

Joscelyn śmignęła niepostrzeżenie przez dzieciństwo stając się pełną uroku dziewczyną i nie 

zaszkodziła   jej   chłodna,   przeniknięta   zakazami   atmosfera   domu.   Cyrus   i   Deborah   bardzo 
dokładnie   realizowali   swe   postanowienia.   Nie   wspominano   imienia   zmarłej   matki   i   nie 
nazywano wnuczki inaczej niż Josie, bo brzmiało to „bardziej po chrześcijańsku” niż Joscelyn. 
Rozkwitającą, niezwykłą urodę ukrywano za pomocą najprostszych i najbrzydszych sukienek 
oraz najskromniejszych fryzur.

Nigdy,   mimo   częstych   zaprosin,   nie   pozwalano   dziewczynce   odwiedzić   ciotki   Annice. 

Jednakże   panna  Ashton  pisywała  do  niej   od czasu  do  czasu  i   na  każde  Boże  Narodzenie 
przysyłała   prezenty.   Ich   przyjęcia   dziadkowie   nie   mogli   zabronić,   choć   spoglądali   z 
dezaprobatą   i   surowo   ściągniętymi   ustami   na   wytworne   drobiazgi:   ręcznie   malowane 
wachlarze, koronkowe kołnierzyki i ozdobioną falbankami bieliznę. Najchętniej wrzuciliby to 
wszystko do ognia jak przedmioty dotknięte zarazą.

Tak więc droga wyznaczona stworzonym do tańca nóżkom Joscelyn była kręta i wyboista. 

background image

Rzadko pozwalano jej na towarzystwo rówieśników, nawet tych ze spokojnego Spring Valley. 
Nie   miała   prawa   bywać  na  miejscowych   koncertach,   a   tym  bardziej   uczestniczyć   w  nich. 
Zabraniano także czytania powieści. Cyrus spalił nawet stary tom dramatów Szekspira. Dostał 
go przed laty od Paula i sam czytał wielokrotnie, a teraz obawiał się, że ta lektura obudzi w 
dziewczynie złe dziedzictwo. Jej pasja do czytania była bezsporna i dziadkowie uważali za swój 
święty obowiązek pohamować, ile tylko można, to upodobanie.

Wszelkie   ograniczenia  i  zakazy nie  miały większego  wpływu na rozwój  bogatej  natury 

Joscelyn. Żadne wysiłki dziadków nie zdołały zrobić z niej Morganówny z krwi i kości. Każdy 
krok   był   tańcem,   każde   słowo   i   gest   pełne   wdzięku   i   energii,   napawając   staruszków 
niespokojnym zdziwieniem. Niebezpieczne skłonności im bardziej tłumione, tym stawały e 
silniejsze. Choć łagodna, prawdomówna i skromna, Josie tak mało przypominała proste, miłe 
dziewczęta ze Spring Valley, jak róża polne stokrotki i ta odmienność niezmiernie ciążyła 
Morganom.

A mimo to kochali wnuczkę i byli z niej dumni. „Nasza Josie” — mówili, i znaczyła dla nich 

więcej, niż chcieli przyznać. Tak naprawdę to była ich radością. Babka narzekała czasem, że 
Josie   nie   przykłada   się   jak   należy   do   szycia   kap   i   szydełkowania   dywaników.   Dziadek 
natomiast pragnął, aby przypominała raczej nieco spokojniejszy i bardziej dlań zrozumiały typ 
młodej panny.

W siedemnastoletniej Joscelyn dostrzegła Deborah wyraźną zmianę. Dziewczyna przycichła, 

często zamyślała się lub pogrążała w marzeniach, siedząc z rękami na kolanach i utkwiwszy w 
przestrzeni wielkie, niewidzące oczy. Wymykała się na samotne wędrówki do bukowego lasu. 
Wychodziła   przygnębiona,   a   wracała   z   rozpalonymi   policzkami,   promieniejąca   dziwnym 
blaskiem. Pani Morean, przekonana, że dziecku potrzebny jest środek uspokajający, dawała jej 
siarkę z melasą.

Pewnego dnia wszystko się wyjaśniło. Cyrus i Deborah pojechali na drugą stronę doliny 

odwiedzić zamężną córkę. Nie zastali jej w domu i niespodzianie wrócili wcześniej. Joscelyn 
nie było w kuchni, ale babka Usłyszała odgłosy śmiechu i rozmowy w bawialni po przeciwnej 
stronie hallu.

— Jakich to gości przyjmuje Josie? — zdziwiła się, otwierając drzwi do hallu i nadsłuchując 

od progu. Gdy tak stała słuchając, twarz jej szarzała ze zmartwienia. Wreszcie bezszelestnie 
odwróciła się, wyszła z domu i pobiegła do stajni.

— Cyrusie,   Josie   robi   w   pokoju   przedstawienie…   Śmieje   się,   recytuje…   wyraźnie 

słyszałam. Och, zawsze się bałam, że to się w niej kiedyś obudzi i miałam rację! Chodź i sam 
posłuchaj!

Dziadkowie ostrożnie, jakby nie chcieli spłoszyć złodzieja, szli przez hali aż do uchylonych 

drzwi bawialni. Towarzyszył im kpiący, triumfujący śmiech Joscelyn. Brzmiał jak bluźnierstwo 
i dziadkowie słysząc go, zadrżeli.

Joscelyn włożyła ofiarowaną przez ciotkę rok temu powłóczystą czarną spódnicę, której nie 

pozwalano jej nosić. Owinęła się jedwabnym szalem, pozostawiając odsłonięte ramiona. Włosy 
brązowe i lśniące, z miedzianym połyskiem, zaczesała do góry i związała taśmą z perłowych 
koralików.   Policzki   okrywał   rumieniec,   a   cała   postać   od   stóp   do   głów   olśniewała   takim 
pięknem, że Cyrus i Deborah, stojąc w milczącym przerażeniu, wzięli to za diabelskie sztuczki.

Nieobecna duchem Joscelyn nie spostrzegła dziadków. Zwracała twarz ku niewidocznym 

słuchaczom   z   namiętnym   oskarżeniem.   Mówiła,   poruszała   się,   stawała   i   gestykulowała   z 
talentem widocznym w każdym ruchu i tonie głosu.

— Josie, co ty wyprawiasz? — pierwszy odezwał się Cyrus, wchodząc do pokoju jak surowe 

i   niewzruszone   uosobienie   sądu.   Uniesione   ramiona   Joscelyn   opadły   i   odwróciła   się 
gwałtownie. Po twarzy przemknął strach i zgasł w niej wewnętrzny blask. Przed chwilą była 
wspaniałą i nieustraszoną kobietą, a teraz oto stała uczennica zbyt zmieszana i zawstydzona, by 
otworzyć usta.

background image

— Co   robisz,   Josie?   —  ponownie   zagadnął   dziadek.   —  W   takim   ubraniu?   I   odkąd   to 

rozmawiasz ze sobą?

Pobladła twarz dziewczyny spurpurowiała. Dumnie uniosła głowę. — Ćwiczyłam rolę cioci 

Annice w jej nowej sztuce — odparła. — Nie robiłam nic złego, dziadku.

— Złego? To odezwała się krew twej matki! Mimo tylu naszych zabiegów! Skąd wzięłaś tę 

sztukę?

— Ciocia mi ją przysłała — powiedziała Joscelyn, rzucając szybkie spojrzenie na leżącą na 

stole książkę. A gdy dziadek, jakby obawiał się zarazków, wziął ją ostrożnie do ręki, dodała: — 
Och, dziadku, daj mi ją, proszę! Nie zabieraj mi jej!

— Spalę ją — oznajmił stanowczo Cyrus Morgan.
— Dziadku, nie! — krzyknęła Joscelyn ze łzami. — Nie pal jej, proszę. Ja… ja… już nie 

będę ćwiczyć żadnej roli. Wybacz mi, jeśli sprawiłam ci przykrość. Zwróć mi, proszę, książkę.

— Nie — padła krótka odpowiedź. — Idź do swego pokoju i przebierz się. W moim domu 

nie ma miejsca na przedstawienia, zapamiętaj to sobie. — Rzucił książkę w ogień na kominku.

Pierwszy   raz   w   życiu   Joscelyn   zapłonęła   namiętnym   oburzeniem.   —   Jesteś   okrutny   i 

niesprawiedliwy, dziadku. Nie zrobiłam nic złego… To nic złego, jeśli się rozwija wrodzony 
talent. To jedno, co mogę robić… i będę robić. Moja matka była aktorką, ale i uczciwą, dobrą 
kobietą. Taka sama jest ciocia Annice. Postaram się być do niej podobna.

— Och, Josie, Josie! — zawołała przestraszona babka. Dziadek zaś tylko powtórzył surowo: 

— Przebierz, się dziewczyno, i nie chcę słyszeć ani słowa na ten temat.

Joscelyn wyszła, pozostawiając atmosferę zakłopotania. Cyrus i Deborah nie byliby bardziej 

wstrząśnięci, gdyby włamała się do szuflady z pieniędzmi. Tego wieczoru, siedząc w kuchni 
przy kominku, rozmawiali z goryczą.

— Nie byliśmy wobec niej dość surowi, matko — powiedział gniewnie Cyrus. — Musimy 

naprawić błąd, jeśli nie chcemy, aby ściągnęła hańbę na rodzinę. Słyszałaś, jak się postawiła? 
Mówię ci, matko, jeszcze narobi nam kłopotów ta dziewczyna.

— Nie bądź dla niej zbyt okrutny, ojczulku, bo zatnie się w uporze — wyszlochała Deborah.
— Nie  mam  zamiaru   być  okrutny.   Wszystko  co   robię,   jest   dla   jej   dobra,   wiesz  o   tym 

doskonale.   Josie   jest   mi   tak   samo   droga   jak   tobie,   matko,   ale   musimy   stać   się   bardziej 
wymagający.

Tacy też byli. Od tego dnia Josie nie ufano i nie pozwalano przebywać walnej. Skończyły się 

samotne spacery Dziewczynę wzięto pod ściślejszy niż dotąd nadzór i aż wiła się pod bacznymi 
spojrzeniami. Joscelyn Morgan, dumna i pełna pasji, nie byłaby córką swoich rodziców, gdyby 
na   dłuższą   metę   podporządkowała   się   takiemu   traktowaniu.   To   co   mogło   zaakceptować 
dziecko, dla kobiety pełnej temperamentu i świadomej własnej wartości było nie do zniesienia. 
Joscelyn buntowała się, ale nie uznawała obłudy; to nie leżało w jej naturze. Napisała więc do 
ciotki Annice i kiedy otrzymała odpowiedź, poszła z nią prosto i odważnie do dziadków.

— Dziadku, oto list od cioci. Prosi, bym zamieszkała z nią i zaczęła przygotowywać się do 

zawodu aktorki. Napisałam, że pragnę się temu poświęcić. I zrobię to.

Cyrus i Deborah patrzyli na nią w milczącym strapieniu.
— Wiem, że gardzicie aktorkami — ciągnęła dziewczyna rumieniąc się coraz bardziej. — 

Przykro mi z tego powodu, ponieważ jest to jedyny zawód dla mnie. Ja muszę pojechać… 
muszę.

— Tak, musisz — odrzekł z wyrzutem Cyrus. — Masz to we krwi… W złej krwi…
— Moja krew nie jest zła — zawołała dumnie Joscelyn. — Miałam uczciwą i szlachetną 

matkę. Jesteś niesprawiedliwy, dziadku. Nie chcę jednak, abyś się na mnie gniewał. Kocham 
was oboje i zachowam wdzięczność za waszą dobroć. Pragnę tylko, żebyście zrozumieli, że…

— Rozumiemy — przerwał ostro Cyrus. — To wszystko, co mam ci do powiedzenia. Jedź 

do ciotki, do tej artystki, jeśli chcesz. Ani babka, ani ja nie będziemy ci przeszkadzać. Ale nie 
wrócisz tu nigdy. Nie chcemy mieć dłużej z tobą do czynienia. Możesz wybrać własną drogę i 

background image

pójść nią.

Joscelyn opuściła Spring Valley. Przy pożegnaniu objęła Deborah i rozpłakała się. Cyrus 

nawet   nie   powiedział   „do   widzenia”.   W  dniu   wyjazdu   wnuczki   wyszedł   rano   rzekomo   w 
interesach i wrócił dopiero wieczorem.

Joscelyn   dostała   się   na   scenę.   Wpływy   ciotki   i   sława   matki   bardzo   jej   pomogły.   Nie 

zakosztowała trudności, które są zwykle udziałem początkujących aktorek. Zresztą jej talent 
zwyciężyłby   w   każdych   okolicznościach.   Odziedziczyła   cały   dar   aktorski   matki,   zaś   po 
Morganach szczerość i siłę przeżywania, a także upór i silną wolę. Mając dwadzieścia jeden lat 
Joscelyn Morgan znana była na dwóch kontynentach.

Po wyjeździe wnuczki Cyrus Morgan wrócił do domu wieczorem i zapowiedział żonie, by 

nigdy w jego obecności nie wspominała Josie. Deborah usłuchała go. Uważała postępowanie 
męża za słuszne, aczkolwiek w głębi serca nie mogła się z nim pogodzić.

Pomimo   to   oboje   bardzo   tęsknili.   Wydawało   się,   że   wraz   z   odejściem   tego   młodego, 

tętniącego pasją życia, dom utracił duszę. Morganowie zaprosili najstarszą dziewczynkę swej 
zamężnej córki, Paulinę. Była to cicha i posłuszna panienka, pracowita i bardzo zwyczajna. 
Taką   właśnie   usiłowali   bez   skutku   zrobić   z   Joscelyn.   Zresztą   zawsze   stawiano   jej   starszą 
kuzynkę za wzór. A jednak ani Cyrus, ani Deborah nie przywiązali się do Pauliny i bez żalu 
zgodzili się na jej powrót do domu.

— Ona   nie   ma   w   sobie   tej   żywości   co   Josie   —   zarzucał   wnuczce   Cyrus.   Deborah 

powiedziała głośno i krótko: — Polly to dobra dziewczyna, ojczulku, ale nie ma w niej iskry.

Joscelyn pisywała do babki od czasu do czasu, opowiadając otwarcie o swych planach i o 

tym co robi. Brak odpowiedzi sprawiał jej być może przykrość, lecz nie dawała tego odczuć. 
Deborah czytała listy w zadumie, a potem zostawiała je w widocznym miejscu dla Cyrusa. 
Początkowo nie zwracał na nie uwagi, później zaś czytał ukradkiem, gdy żony nie było w 
domu.

Odkąd   Joscelyn   zaczęła   odnosić   sukcesy,   przysyłała   na   farmę   gazety   i   magazyny 

zawierające   jej   fotografie   i   recenzje   sztuk,   w   których   grała.   Deborah   wycinała   artykuły   i 
przechowywała w szufladzie biurka razem z listami. Pewnego razu przeoczyła jedno zdjęcie, 
lecz   Cyrus   znalazł   i   starannie   wyciął.   Miesiąc   później   Morganowa   znalazła   je   między 
stronicami Biblii.

Mimo   to   w   dalszym   ciągu   nie   wspominała   imienia   Joscelyn,   a   gdy   o   nią   pytano, 

odpowiadała   chłodno   i   krótko.   W   jakimś   stopniu   złagodnieli   wobec   wnuczki,   ale   wstyd 
pozostał. Nie mogli zapomnieć, że jest aktorką.

Sześć lat po wyjeździe Joscelyn ze Spring Valley Cyrus czytał przy stole gazetę i nagle 

zerwał się z gniewnym okrzykiem. Wepchnął pismo do pieca, zatrzaskując z hukiem drzwiczki. 
—   Ten   głupek   nie   wie,   o   czym   gada   —   tylko   tyle   powiedział.   Deborah,   powodowana 
ciekawością,   poszła  wieczorem   do  sąsiada   i  wymyślając   jakiś   pretekst,   pożyczyła  tę  samą 
gazetę. Uważnie przeczytała prawie wszystkie kolumny nie rozumiejąc, co też wywołało gniew 
męża, aż wreszcie w połowie działu „Notatki sceniczne” znalazła krytyczną ocenę gry Joscelyn 
Morgan.   Recenzja   była   jadowicie   złośliwa.   W  miarę   czytania   oczy   Deborah   rozpalały   się 
niebezpiecznym blaskiem. — Zdaje mi się, że ktoś bardzo zazdrości Josie — mruknęła. — Nic 
dziwnego, że ojczulek się rozgniewał. Sądzę jednak, że ona sobie z tym poradzi. Jest przecież 
Morganówną.

Niedługo po tym Cyrus oznajmił, że chce wybrać się do miasta. Powinien pójść na koński 

jarmark i odwiedzić kuzyna Hirama. — Jak wiesz, matko, byliśmy dobrymi kompanami. Od 
ciągłego siedzenia w Spring Valley zaczynamy porastać mchem. Ruszmy się więc z miejsca i 
poszalejmy przez tydzień. Co ty na to?

Deborah zgodziła się, choć nie lubiła opuszczać domu na dłużej i nie przepadała za żoną 

kuzyna. Natomiast Cyrus cieszył się z wyprawy jak dziecko. Drugiego dnia pobytu w mieście 
Morganowa poszła na zakupy, a mąż wymknął się z domu i ukradkiem pośpieszył do teatru 

background image

„Zielony   Kwadrat”.   Kupił   bilet   i   przecisnął   się   na   miejsce.   Było   to   przedpołudniowe 
przedstawienie i Joscelyn występowała w nowej roli.

Cyrus czekał na podniesienie kurtyny z uczuciem, że wszyscy znajomi widzą go i osądzają. 

Gdyby Deborah się dowiedziała… Ale do tego nie wolno dopuścić! Pierwszy raz w życiu stary 
człowiek ukrył coś przed żoną. Musiał jednak zobaczyć znowu swoją małą Josie. Kurtyna 
poszła   w   górę   i   Cyrus   przetarł   oczy.   Spodziewał   się   jakichś   tajemnic   i   niegodziwości,   a 
zobaczył starą kuchnię, bardzo podobną do własnej. Przy dużym piecu, w fartuchu z ręcznie 
tkanego płótna, z włosami splecionymi w warkocz, siedziała Joscelyn taka, jaką widział tysiąc 
razy. Widownia zareagowała oklaskami i tylko stary człowiek wyciągnął z kieszeni chustkę i 
otarł łzy radości i dumy. Ona się wcale nie zmieniła! Aktorstwo nie zepsuło małej Josie. Czyż 
nie była córką Paula? I wszystkie te oklaski są dla niej.,.

Nowa sztuka była prostym utworem. Zręcznie połączono w niej elementy wesołej komedii i 

wzruszającego patosu. Joscelyn szczerą grą przydawała temu wszystkiemu autentyczności i w 
ten sposób powstało prawdziwe dzieło sztuki. Cyrus Morgan słuchał i pęczniał z dumy. Chciał 
wejść na scenę i dać w zęby czarnemu charakterowi intrygującemu przeciwko niej, uścisnąć 
rękę   zacnej   kobiecie   występującej   w  obronie  Josie,   a  nawet   spłacić   hipotekę   i   uczynić   ją 
szczęśliwą. W trzecim akcie, kiedy dziewczynę wyrzucono z domu, raz po raz ocierał łzy. Tak 
samo w akcie czwartym, gdy stała z ukochanym jako promienna panna młoda.

Cyrus  Morgan  opuszczał  teatr  czując,  że obudził   się z długiego   snu.  Tuż przy wyjściu 

natknął się na żonę z panią Hiramową. Zapłakana Deborah chwyciła go za rękę. — Och, 
ojczulku, jakie to wspaniałe! Czy nasza Josie nie była cudowna? Taka jestem z niej dumna. 
Musiałam ją zobaczyć. Nic nie mówiłam, bo bałam się twego gniewu. Widząc cię w rzędzie 
przed nami nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Płakałam prawie cały czas.

Widzowie spoglądali na parę starszych ludzi z rozbawioną i pobłażliwą ciekawością, oni 

jednak nie zwracali uwagi na otoczenie. Pani Hiramowa próbowała odciągnąć kuzynów gdzieś 
na stronę. Wreszcie Cyrus Morgan chrząknął kilka razy i oznajmił: — To było znakomite, 
matko, znakomite! Zaćmiła innych aktorów. Od razu czułem, że ten typ z „National Gazette” 
nie ma pojęcia, o czym pisze. Matko, natychmiast chodźmy do Josie. Mieszka z ciotką w hotelu 
Maberly, przeczytałem o tym w porannej gazecie. Muszę przyznać, że miała rację, a my nie. 
Została wspaniałą aktorką, bije wszystkie inne na głowę, i to też jej powiem!

background image

T

RAFIŁA

 

KOSA

 

NA

 

KAMIEŃ

1903

Nie mają sensu próby odwodzenia stryja Abimelecha od raz podjętej decyzji. Z równym 

skutkiem można potrząsać skałami Gibraltaru — stwierdził posępnie Murray.

Murray   łatwo   się   zniechęca,   czym   przypomina   kochanego   tatę.   Ja   natomiast   jestem 

nieodrodną córką mamy. Stryj przy każdej okazji podkreśla, jaka to ze mnie Fosterówna. W 
przeciwieństwie do mnie nie lubi rodziny matki. Gdybym po śmierci ojca czekała z założonymi 
rękami, aż stryj w wolnej chwili postanowi, co z nami zrobić, nigdy byśmy nie wstąpili do 
college’u. Chciałam pójść na studia tylko dlatego, że nie zniosłabym rozłąki z bratem. Jesteśmy 
bliźniętami i odkąd pamiętam, byliśmy razem.

Stryj nie miał zwyczaju zmieniać decyzji. Jednakże lubił  powtarzać, że zawsze jest ten 

pierwszy raz. Uznałam więc, iż czas wreszcie na pierwszy raz dla niego. Nie wiedziałam, jak 
przeprowadzić   intrygę,   ale   musiałam   osiągnąć   cel   —   przecież   nie   darmo   nazywają   mnie 
„typową Fosterówna”.

Mogłam   polegać   tylko   na   sobie.   Murray   jest   doskonały   w   nauce   i   krojeniu   martwych 

zwierzaków, ale nie ma praktycznego zmysłu. Nawet gdyby nie uznał z góry, że ze stryjem nie 
wygramy, wolałabym na niego nie liczyć.

— Murray, idę na stryszek przemyśleć sprawę — oznajmiłam poważnie. — Nie pozwól, by 

mi przeszkadzano i nie mów stryjowi, gdzie jestem. Jeśli nie zejdę do podwieczorku, zrób sam 
herbatę.   Nie   opuszczę   stryszku,   dopóki   nie   wymyślę   czegoś,   co   skłoni   stryja   do   zmiany 
postanowienia.

— No   to   zostaniesz   dożywotnim   więźniem,   kochana   siostruniu   —   odparł   sceptycznie 

Murray.   —  Inteligentna  z   ciebie   dziewczyna,  Prue,   i   masz   silnej   woli   za  dwoje,   lecz   nie 
pokonasz uporu stryja.

— Zobaczymy   —  zauważyłam.   Weszłam   na   poddasze,   na   wszelki   wypadek   zamykając 

dokładnie drzwi na zasuwkę. Potem ułożyłam pod oknem kilka poduszek — człowiek powinien 
siedzieć wygodnie podczas rozmyślania — i zaczęłam rozważać sytuację ab ovo. Na dworze 
wiatr tarmosił gałęzie rozłożystego klonu, sięgające kalenicy naszego starego domu. Pewien 
odważny wróbel przysiadł na parapecie i popatrzył na mnie przenikliwie. W kącie podwórka 
Murray zajmował się chorą kaczką. Niedawno nastawił jej złamaną nóżkę i teraz pomagał w 
rekonwalescencji. Wszyscy poza stryjem Abimelechem wiedzieli, że Murray jest urodzonym 
lekarzem. Zmuszanie go do innej pracy było sprzeciwianiem się wyrokom opatrzności.

Dom stał na wzgórzu i z okna stryszku rozciągał się widok na całą farmę. Widziałam pola, 

łąkę, bukowy lasek i wszystkie najdroższe mi na ziemi miejsca. Znaliśmy tu każdy kamień, a 
teraz trzeba zrezygnować z tego co ukochane, bo Murray nie chce zostać farmerem. Ponadto 
farma należała do stryja, choć tato, Murray i ja zawsze tu mieszkaliśmy. Ojciec zapadł na 
zdrowiu jeszcze w college’u.  Z tego między innymi powodu stryj sprzeciwiał  się studiom 
Murraya, choć ten jest silny i barczysty. Zresztą każdy z rodziny Fosterów musi być taki.

Ale wracam do taty. Otóż lekarze orzekli, że odzyska zdrowie żyjąc na świeżym wiejskim 

powietrzu. Wtedy tato wydzierżawił jedną z farm stryja i mieszkał na niej do ostatnich swoich 
dni. Leczenie trwało długo, aż w końcu za późno było na studia. Pozostał więc, jak nam zawsze 
powtarzał, ni rakiem, ni rybą. Mama zmarła bardzo dawno, prawie jej nie pamiętamy. Żyliśmy 
szczęśliwie,   chociaż   stryj   rządził   nami,   jak   chciał.   Tacie   to   odpowiadało   —   nie   lubił 
podejmować decyzji.

A   potem   tata   zmarł.   Och,   to   był   straszny   okres!   Po   zastanowieniu   zdaliśmy   sobie   z 

Murrayem sprawę z całkowitej zależności od stryja Abimelecha. Byliśmy ubodzy jak myszy 
kościelne, a może nawet biedniejsi. Myszy przynajmniej mają w kościele za darmo mieszkanie.

background image

Murray pragnął pójść do college’u i na medycynę. Poprosił stryja o pożyczkę na rozpoczęcie 

studiów. Potem mógłby znaleźć jakąś pracę i opłacić dalszą naukę. Stryj jest bogaty, a Murray i 
ja stanowimy jego najbliższą rodzinę. Jednak nie chciał nawet słuchać o naszych planach.

— Nie mam zamiaru popierać takich bzdur — oświadczył. — I dobrze wiecie, że będzie tak, 

jak postanowię!

Muszę   nadmienić,   że   stryj   nie   jest   skąpy.   Nic   podobnego.   Gotów   nam   pomagać   pod 

warunkiem, że będziemy postępować zgodnie z jego życzeniami. A życzył sobie, byśmy z 
Murrayem zostali na farmie, gdy zaś skończymy dwadzieścia jeden lat, przekaże ją Murrayowi 
na własność.

— To dobra posiadłość, chłopcze — tłumaczył. — Twój ojciec ledwie sobie radził dlatego, 

że nie miał dość sił do pracy. Wszystko przez te studia! Ty jesteś zdrów i silny, a także 
wystarczająco ambitny, by mieć dobre wyniki.

Lecz Murray nie chciał zostać farmerem i w tym sęk. Powiedziałam to stryjowi bardzo 

stanowczo   i   powtarzałam   wiele   razy,   ale   on   nie   zmienił   zdania.   Siedział   i   słuchał   z 
nieodgadnionym   wyrazem   ogorzałej   i   całkiem   przystojnej   twarzy.   Słuchał   i   w   końcu 
powiedział:   —   Jeśli   ktoś   powinien   iść   do   college’u,   to   tylko   ty.   Zostałabyś   doskonałym 
adwokatem.   Gdybym   oczywiście   popierał   zwyczaj   kształcenia   kobiet.   Murray   może   wziąć 
farmę lub nie, jak zechce. Jeśli wybierze studia, nie otrzyma ode mnie pomocy. Jesteś bardzo 
naiwną, małą dziewczynką, Prue, skoro popierasz ten niemądry pomysł.

Strasznie mnie to stwierdzenie rozgniewało, zwłaszcza że już od roku upinam włosy do góry 

i stryj o tym doskonale wie. Zrezygnowałam też ze sporu, wiedząc że nic nie wskóram.

O sprawach tych nadal rozmyślałam na stryszku, ale nie potrafiłam znaleźć wyjścia z trudnej 

sytuacji. Zajadałam jabłka na pociechę, lecz niewiele to pomogło, a widok stryja kroczącego 
dostojnie ścieżką, pogłębił jeszcze mój zły humor.

Sięgnęłam po gazetę, w której przyniosłam jabłka i wpatrzyłam się w nią ponuro. I wtedy 

zobaczyłam   coś,   co   sprawiło,   że   ujrzałam   w   myślach   pokonanego   stryja.   Ta   możliwość 
rozbawiła mnie do tego stopnia, że roześmiałam się wesoło, patrząc na mały łysy krążek na 
czubku głowy naszego opiekuna, który właśnie wydawał Murrayowi jakieś polecenia.

Potem zeszłam na dół i odszukałam brata. — Obmyśliłam pewien plan — zaczęłam. — Nie 

powiem ci jaki. Musisz go przyjąć bez zastrzeżeń. Mam zamiar rzucić stryja na kolana. Musisz 
tylko popierać mnie, bez względu na to co zrobię i dać mi wolną rękę.

— Zgadzam się, siostrzyczko — powiedział Murray.
— Przyrzeknij uroczyście, stosownie do wagi problemu — zażądałam.
— Przyrzekam   uroczyście   —   oznajmił   Murray   i   dla   podkreślenia   ważności   słów 

wytrzeszczył oczy jak sowa.

— Doskonale.   Siedź   cicho   jak   mysz   pod   miotłą.   Maść   Allowaya   jest   bardzo   dobrym 

środkiem, prawda? Wyleczyłeś nią zwichnięcie, gdy nie pomagały inne leki?

— Tak. Ale nie widzę żadnego związku…
— Nie musisz. Cóż, twoje zwichnięcie i moje bóle reumatyczne powinny załatwić sprawę.
— Słuchaj   no,   Prue.   Czy   te   rozmyślania   na   stryszku   i   nasze   kłopoty   nie   padły   ci 

przypadkiem na głowę?

— Mój umysł jest w zupełnym porządku. A teraz sługo możesz odejść…
Murray uśmiechnął się wyrozumiale i wyszedł. Ja zaś napisałam list i zaniosłam go na 

pocztę. Przez tydzień nie miałam nic więcej do roboty.

Wśród wielu cech stryja Abimelecha dominowało poczucie dumy rodowej. Melvillowie są 

bardzo   starą   rodziną.   Tradycja   sięga   czasów   normańskiego   podboju,   gdy   jakiś   Roger   de 
Melville, nasz przodek, przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Nie sądzę, by Melvillowie 
od tej pory wsławili się czymkolwiek. Żaden z nich nie zrobił też specjalnie nic złego. Zawsze 
byli ludźmi uczciwymi i godnymi szacunku; uważam, że można tym się szczycić.

Pewien   znany   heraldyk   odszukał   herb   i   narysował   go   stryjowi   wraz   z   drzewem 

background image

genealogicznym od Rogera de Melville. Oba rysunki wisiały oprawione w bibliotece. Sam zaś 
stryj starał się być godnym herbu i dzielnego przodka.

Pod koniec tygodnia otrzymałam odpowiedź na list. Była taka, jakiej pragnęłam. Znowu 

napisałam i wysłałam paczuszkę. Po trzech tygodniach nastał sądny dzień.

Owego   dnia   zobaczyłam   stryja   Abimelecha   pędzącego   ku   domowi   z   gazetą   w   ręku. 

Odwróciłam się do Murraya, który ślęczał nad podręcznikiem anatomii. — Murray, za chwilę 
rozpęta się piekło. Pozwól sobie przypomnieć o przyrzeczeniu.

— Udawać, że nic nie wiem i milczeć? O to chodzi?
— Dopóki stryj nie zwróci się wprost do ciebie. Wtedy masz mnie poprzeć.
W tej chwili wpadł purpurowy z gniewu stryj. Rycerz Roger de Melville pewnie nigdy nie 

wyglądał groźniej. Zadrżałam, ale spojrzałam na stryja nieustraszenie.

— Prudence,   co   to   znaczy?   —  zagrzmiał   stryj,   rzucając   na   stół   gazetę.   Murray   zaczął 

przeglądać ją i po chwili gwizdnął przeciągle. Zamierzał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się 
w język, obrzucił mnie tylko ponurym wzrokiem. Murray też jest dumny z nazwiska, choć się 
do tego nie przyznaje i żartuje ze słabostki stryja.

Zerknęłam do gazety i roześmiałam się. Wyglądaliśmy bardzo zabawnie, Murray i ja w 

ogłoszeniu   reklamowym.   Zajmowało   całą   stronę.   Na   górze   nasze   twarze,   a   pod   spodem 
nazwisko i adres wydrukowane dużą czcionką. Jeszcze niżej tekst listu, który napisałam do 
firmy Alloway. Była to kwiecista oracja o zaletach firmowej maści. Pisałam, że maść wyleczyła 
zwichniętą stopę Murraya, gdy zawiodły inne środki, oraz moje stawy, kiedy cierpiałam na 
gorączkę reumatyczną itd, itd.

Trochę przesadziłam, bo masaże robione przez ciotkę Sarę z Doliny pomogły tyle co i maść. 

Ale to nie miało znaczenia.

— Co   to   znaczy,   Prudence?   —   powtórzył   stryj   Abimelech.   Trząsł   się   z   gniewu,   a   ja 

udawałam niewiniątko. Murray stał niczym posąg.

— Cóż,   stryju   —  zauważyłam   chłodno.   —  To   po   prostu   jeden   ze   sposobów   zdobycia 

pieniędzy. Za prawo umieszczenia w gazecie fotografii z reklamą zapłacono mi pięćdziesiąt 
dolarów. Wystarczą na książki i czesne dla nas w college’u w Kentville. Pani Tredgold jest tak 
miła, że zgodziła się wynająć mi pokój za pomoc w pensjonacie — trzepałam bez zająknięcia, 
by nie zdążył mi przerwać.

— To haniebne! — zagrzmiał. — Haniebne! Pomyśl tylko, sir Roger de Melville i reklama 

jakiejś maści! Murrayu Melville, gdzie byłeś, kiedy twoja siostra okrywała wstydem rodowe 
nazwisko?

Trochę się przestraszyłam. Co, jeśli Murray mnie zawiedzie? Ale znalazł się na wysokości 

zadania. — Dałem Prue wolną rękę, stryju. To uczciwy interes, a samo rodowe nazwisko nie 
utrzyma nas w college’u, stryj dobrze wie.

Stryj   patrzył   na   nas   ciężkim   wzrokiem.   —   Skończmy   z   tą   sprawą   —   powiedział.   — 

Ogłoszenie nie może się ponownie ukazać. Nie pozwolę na to!

— Podpisałam  kontrakt   na  sześć  miesięcy   —  odparłam  zdecydowanie.   —  Poza  tym  są 

jeszcze inne leki. Na przykład ten „ziołolek”, który tak mi pomógł jednej wiosny. Właśnie 
prowadzę rozmowy z wytwórnią i oni…

— Szalona dziewczyno! — zawołał stryj.
— Mam po prostu głowę do interesów. Nie chcesz pomóc Murrayowi, więc zrobię to sama. 

Tak jak potrafię.

Wreszcie   stryj   Abimelech   poszedł,   kipiąc   gniewem.   Murray   trochę   protestował,   lecz 

przypomniałam mu o przyrzeczeniu i musiał się poddać.

Nazajutrz stryj wrócił zrezygnowany i pokorny. — Słuchaj no, Prue, — powiedział. — Tę 

sprawę trzeba zakończyć. Nie mogę pozwolić, by nazwisko Melvillów szargano w całym kraju 
przez reklamę jakiejś maści. Rozegrałaś swoją partię i wygrałaś. Jeśli zgodzisz się odwołać ten 
haniebny kontrakt, ureguluję wszystko z firmą i sfinansuję studia Murraya. Twoje również, jeśli 

background image

tylko zechcesz! Coś trzeba z tobą zrobić, nie ma dwóch zdań. Zadowolona?

— Całkowicie   —   odparłam   pospiesznie.   —   Jeśli   obiecasz   zapomnieć   o   wszystkim   i 

przebaczyć mi, stryju, będę bardzo szczęśliwa.

Stryj wzruszył ramionami. — Tak samo wisi się za pensa jak i za funta — odrzekł. — 

Zgoda, Prue. Zapomnijmy o przeszłości i zacznijmy nowe życie. Ale nie próbuj podobnych 
wyczynów! Dobrze obmyśliłaś ten plan. Tu trzeba było charakteru Fostera! Pamiętaj jednak, że 
zgodnie z prawem jesteś Melville!

Skinęłam potulnie. — Będę o tym pamiętała — obiecałam.
Gdy   wszystko   zostało   już   załatwione   i   stryj   wrócił   do   siebie,   spojrzałam   na   brata   i 

zapytałam: — No i co?

Murray mrugnął porozumiewawczo. — Dokonałaś rzeczy niemożliwej, ale jak zauważył 

stryj, nie próbuj tego ponownie.

background image

D

ESPERACKI

 

CZYN

 D

ORINDY

1906

Dorinda wróciła do domu przed tygodniem i młodsze rodzeństwo zaczynało się do niej 

pomału   przyzwyczajać.   Kiedy   dziewczynka   wyjeżdża   mając   dziesięć   lat   i   wraca   jako 
piętnastolatka,   to   naturalną   koleją   rzeczy   rodzina   traktuje   ją   z   początku   jak   obcą   osobę. 
Zwłaszcza że z usposobienia jest prawdziwą Page, gdy pozostali to Carterowie do szpiku kości.

Przed pięciu laty ciotka Mary, ta ze strony Carterów, napisała do pani Page, zapraszając 

małą Dorindę na zimę. Pani Page, aczkolwiek biedna wdowa (mało kto wiedział jak bardzo!) 
obarczona sześciorgiem dzieci, długo wahała się, czy wyrazić zgodę. Podejrzewała — i nie bez 
podstaw — że zima może się przedłużyć. Ale Mary niedawno straciła córeczkę i pani Page aż 
drżała, myśląc o jej osamotnieniu. Aby pocieszyć kuzynkę, pozwoliła Dorindzie pojechać pod 
warunkiem, że wróci przed latem do domu. Jednakże wiosną ciotka Mary znowu przysłała list. 
Pisała, iż Dorinda jest zadowolona i czy Emily nie pozwoliłaby córce zostać dłużej. Pani Page 
popłakała sobie i zaczęła się zastanawiać. Jeśli teraz ustąpi, mała zostanie na czas nieokreślony. 
To było przykre. Z drugiej strony ledwie wiązała koniec z końcem. Dochody były zbyt małe, a 
potrzeby rosły. Dorindzie nie będzie u ciotki brakowało ptasiego mleka. Gdyby tylko mogła 
opanować rozżalone matczyne serce. Wreszcie zgodziła się, by dziewczynka pobyła dłużej i w 
rezultacie wizyta przeciągnęła się do pięciu lat.

Ale teraz Dorinda wróciła do małego domku, otoczonego drzewami jabłoni i winoroślą, na 

oddalonym od drogi wzgórzu. Ciotka Mary zmarła niespodziewanie, a jej syn wyjechał do 
Japonii. Dorindzie nie pozostało nic innego, jak wrócić na łono rodziny, zająć dawne miejsce w 
sercu matki i zdobyć przywiązanie sióstr i braci, którzy ją ledwie pamiętali.

Początkowo   rodzeństwo   czuło   się   onieśmielone   taką   zupełnie   nieznaną,   czarnooką   i 

czarnowłosą siostrą. Ale to szybko minęło. Przy Dorindzie nikt nie mógł długo pozostawać 
onieśmielony; jej nie sposób było nie lubić. Miała w sobie tyle energii, pogody i życzliwości! 
—   „Godna   przedstawicielka   Page’ów”   —   mówiono.   Bracia   i   siostry   zaś   byli   typowymi 
Carterami o jasnych włosach, błękitnych oczach i drobnych delikatnych rysach.

Po   tygodniu  domowej   krzątaniny,   podczas   której   nieustannie   przerzucała   z  ramienia   na 

ramię długi, lśniący warkocz, Dorinda stała się członkiem rodziny ze wszystkimi wynikającymi 
z tego konsekwencjami. Pewnego popołudnia omówiła z matką dokładnie największe troski i 
przykre obowiązki. Zajęta cerowaniem pani Page westchnęła i stwierdziła, że już nie wie, co 
począć. Dorinda nie wzdychała. Ona też nie miała pojęcia, lecz była pewna jednego: — Coś 
trzeba zrobić koniecznie! Szyła w milczeniu, mocno zaciskając czerwone wargi.

— Nie martw się, mamo — powiedziała po chwili z werwą. — Spróbujemy działać jak ów 

słynny Rzymianin, który albo znajdował drogę, albo ją budował. Lubię pokonywać trudności. 
Wiesz,   że   mam   w   sobie   sporo   walecznej   krwi   admirała   Page’a.   Najpierw   ustalimy,   jakie 
problemy musimy rozwiązać w pierwszej kolejności. Najważniejszy jest tu…

— Leicester — przerwała pani Page.
Dorinda zamrugała oczami. Robiła tak zawsze, gdy miała jakieś zastrzeżenia. — Rozumiem, 

to   jedna   z   istotnych   spraw,   ale   nie   miałam   zamiaru   stawiać   jej   na   początku   listy.   Skoro 
jednak… A więc kłopot z Leicesterem polega na tym, że jest on bardzo zdolnym chłopcem. 
Gdyby nie był moim bratem, powiedziałabym, że nadzwyczaj zdolnym. Zdobył tyle wiedzy, ile 
mogła dać szkoła w Willowdale i zakwalifikował się do Akademii Blue Hill. Chce wstąpić tam 
jesienią,   by   rozpocząć   kurs   przygotowawczy   do   college’u.   Jednak   nie   możemy   posłać 
Leicestera do Blue Hill.

— Niestety! — westchnęła pani Page. — Biedny chłopiec strasznie to przeżywa. Postanowił 

pójść do college’u i zostać lekarzem jak jego ojciec. Uważa, że zdołałby zarobić na siebie w 

background image

czasie studiów, gdyby tylko miał coś na początek. Mnie nie stać na dalsze posyłanie go do 
szkoły. Od jesieni zacznie więc pracować w sklepie pana Churchilla w Willow Centre. Pan 
Churchill był tak dobry i zaproponował mu posadę. Leicester nienawidzi samej myśli o sklepie, 
wiem, że tak jest, choć mi nigdy tego nie powiedział.

— Oprócz studiów w college’u dla Leicestera chciałybyśmy…
— Lekcji muzyki dla Jean.
Dorinda znowu zamrugała. — Czy lekcje muzyki dla Jean to poważny problem? — zapytała.
— O tak! W każdym razie ja się o nie martwię. Jean tak kocha muzykę. Biedne dziecko, 

dotąd właściwie niczego dobrego nie zaznała, nawet do szkoły chodziła nie tyle, ile powinna. 
Często zatrzymywałam ją do pomocy w domu. Jest taka dobra i cierpliwa i tak pragnie uczyć

się muzyki!
— Cóż, będzie miała te lekcje, po załatwieniu Leicesterowi pierwszego roku w akademii. 

Trzeci kłopot to nowy…

— Tej jesieni należy pokryć dach — oświadczyła pani Page z niepokojem. — Naprawdę, 

Dorindo. Jest dziurawy jak sito. Ilekroć pada, woda zalewa mieszkanie. Lecz nie mam pojęcia, 
skąd wziąć pieniądze!

— Gonty na pokrycie dachu to trzy — wyliczała Dorinda, starannie notując wszystko w 

pamięci. — I po czwarte, mamo, tym razem ja coś powiem: Po czwarte piękną, nową suknię i 
ciepły płaszcz dla ciebie. Tak, tak, najdroższa mamo, musisz je mieć. Możemy poczekać rok na 
college Leicestera i lekcje muzyki Jean, stawiać miednice i wiadra pod dziury w dachu, ale 
nowa suknia i płaszcz są niezbędne i będziesz je miała, choćby nie wiem co.

— Pochodzę jeszcze w tym, co mam — oświadczyła stanowczo pani Page. — Jeśli tylko 

załatwię tamte sprawy. Gdyby stryj Eugene zechciał nam choć trochę pomóc, dopóki Leicester 
nie skończy studiów! Właściwie powinien to zrobić. Lecz naturalnie do tego nie dojdzie!

— Prosiłaś go kiedykolwiek o pomoc? — spytała Dorinda.
— Och, moje dziecko! Oczywiście, że nie — odparła pani Page przestraszonym tonem. 

Zupełnie jakby córka zapytała ją, czy ukradła sąsiadom łyżeczki.

— Dlaczego nie miałabyś tego zrobić?
— Och,  Dorindo,  stryj  Eugene nas  nie  znosi.  Nigdy  by  nie wysłuchał  żadnej  prośby  o 

pomoc, nawet gdybym się do niej zniżyła.

— Mamo, co stanęło między nami a stryjem Eugene? Nikt mi o tym nie mówił. Kiedy byłam 

mała, nie rozumiałam, o co chodzi. Pamiętam tylko, że stryj nie odwiedzał nas i nie rozmawiał 
przy spotkaniach. Wszyscyśmy się go trochę bali. Przywykłam myśleć o nim jak o potworze, 
którym się straszy niegrzeczne dzieci. Dlaczego stał się naszym wrogiem? I jak doszło do tego, 
że przypadł mu cały majątek dziadka Page’a, a tatuś nie dostał nic?

— Cóż, dobrze wiesz, że dziadek ożenił się drugi raz. Eugene jest synem z pierwszej żony i 

miał dwadzieścia  pięć lat, gdy urodził  się twój ojciec.  Zawsze był jakiś dziwny, nawet w 
młodości.  Nie chciał, by dziadek żenił się ponownie, lecz bardzo przywiązał  się do brata, 
którego matka zmarła w połogu. Przyjaźnili się do czasu wstąpienia taty do college’u. Wtedy 
nastąpiło zerwanie. Powód kłótni był błahy i tylko przez Eugene nie puszczono sprzeczki w 
niepamięć. Już nigdy nie wrócili do dawnej przyjaźni. Sądzę, że stryj zazdrościł twemu ojcu. 
Myślał, że ojciec bardziej kocha młodszego syna. A do tego był bardzo uparty i ekscentryczny. 
Twój ojciec poszedł do college’u, skończył studia i został lekarzem, a potem pobraliśmy się. 
Dziadek Page chciał, by syn poślubił kogoś innego i bardzo się rozgniewał z powodu naszego 
małżeństwa.   Groził   nawet   wydziedziczeniem.   Dowiedziałam   się   o   tym   dopiero   po   ślubie. 
Niestety, dziadek dotrzymał słowa. Posłał po adwokata i spisał nowy testament, zostawiając 
wszystko Eugene. Sądzę,  że z czasem by się udobruchał,  lecz  zmarł nagle,  zaraz po tych 
wydarzeniach. W ten sposób Eugene dostał cały majątek. Ot, i wszystko.

— I stryj od tej pory jest naszym wrogiem?
— Tak. Widzisz, moje dziecko, nie mogę go prosić o żadne przysługi.

background image

— Tak, rozumiem — odparła Dorinda i w duchu dodała: — Co nie znaczy, że ja nie mogę…
Dorinda rozmyślała o rodzinnych problemach przez następne kilka dni. Przychodziło jej do 

głowy tylko jedno wyjście, lecz mimo pokrewieństwa z walecznym admirałem Page nie mogła 
się zdecydować. Jednego wieczoru zastała Leicestera z głową wciśniętą w książkę i… nie, to 
nie były łzy, bo chłopak wyśmiał pogardliwie taką insynuację.

— Nigdy   bym   z   tego   powodu   nie   zapłakał,   Dorindo.   Jestem   przecież   mężczyzną!   Ale 

naprawdę przykro mi z powodu studiów. I nie znoszę nawet myśli o pracy w sklepie. Wiem 
jednak, że muszę, ze względu na mamę. Postaram się więc wytrwać w tej pracy i polubić ją. 
Tylko… tylko… — W tej chwili Leicester wstał, zagwizdał i odwrócił się plecami do Dorindy.

— Cóż,   to   ostatecznie   załatwia   sprawę   —   stwierdziła   Dorinda   głośno,   szczotkując 

wieczorem włosy przed lustrem. — Popełnię go.

— Popełnisz co? — spytała z łóżka Jean.
— Desperacki czyn — odparła uroczyście Dorinda i na tym skończyła.
Nazajutrz pani Page pojechała z synem do miasta. Po południu Dorinda włożyła najlepszą 

suknię i kapelusz i wyszła z domu. Waleczna krew admirała Page’a różowiła jej policzki, gdy 
szła szybko przez wzgórze. Tylko serce biło jakoś niespokojnie.

— Pewnie gdzieś tam w głębi jestem mocno wystraszona — westchnęła. — Ale muszę to 

zrobić. Żaden strach mnie nie powstrzyma.

Oaklawn, gdzie mieszkał stryj Eugene, znajdowało się w odległości dwóch mil. Była to 

piękna, stara posiadłość, położona w uroczej okolicy. Dorinda nie straciła odwagi na widok 
otaczających ją wspaniałości. Nacisnęła dzwonek i weszła za służącą do eleganckiego saloniku.

Niebawem zjawił się stryj, wysoki i czarnooki, z gęstą srebrną czupryną. W jego twarzy 

dominowały krzaczaste brwi i wąskie, zaciśnięte wargi.

Dorinda   wstała   silnie   zarumieniona,   z   pałającymi   odwagą   oczami.   Stryj   przyjrzał   się 

dziewczynie uważnie. — Kim jesteś? — spytał szorstko.

— Jestem bratanicą stryja. Nazywam się Dorinda Page.
— A czegóż to moja bratanica chce ode mnie? — mężczyzna zaprosił ją gestem, by usiadła.
Dorinda nie skorzystała z zaproszenia. Łatwiej jest walczyć na stojąco. — Chcę, by stryj 

zrobił cztery rzeczy — mówiła spokojnie, jakby wyrażała zwykłą, codzienną prośbę. — Chcę, 
żeby stryj pożyczył pieniądze na opłacenie studiów Leicestera. On je zwróci, kiedy skończy 
college. No i na lekcje muzyki dla Jean. Też odda stryjowi dług, gdy zacznie dawać sama 
lekcje. Chcę także pożyczyć pieniądze na pokrycie dachu i kupienie mamie nowej sukni i 
płaszcza. To zwrócę sama, bo wkrótce mam zamiar zająć się krawiectwem.

— Czy coś jeszcze? — odezwał się stryj, gdy Dorinda zamilkła.
— Nie, sądzę, że to wszystko.
— A dlaczego nie prosisz o coś dla siebie?
— Nie   potrzebuję   niczego   —   prędko   odparła   dziewczyna.   —   Chociaż   nie!   Chcę   twej 

przyjaźni, stryju Eugene.

— Bądź tak uprzejma i usiądź — powiedział stryj. Dorinda usiadła.
— Jesteś nieodrodną córką Page’ów — stwierdził stryj. — Od razu to zauważyłem. Poślę 

Leicestera do college’u i nie musi mi zwracać kosztów. Jean dostanie swoje lekcje muzyki, a 
także pianino do ćwiczeń. Dach zostanie naprawiony. Dam też pieniądze na suknię i płaszcz. 
Nie widzę przeszkód, byśmy stali się przyjaciółmi.

— Dziękuję — wykrztusiła Dorinda. Zastanawiała się, czy śni.
— Chętnie pomógłbym wam wcześniej — oznajmił stryj Eugene — gdyby twoja matka 

zwróciła się do mnie w tej sprawie. Postanowiłem, że zaczekam, aż sama poprosi. Połowa 
spadku powinna przypaść twemu ojcu i byłem gotów zwrócić ją, gdyby mnie poproszono. Tak 
pragnąłem upokorzyć jego dumę i dumę Carterów. Powiesz pewnie, że to źle świadczy o moim 
charakterze? Przyznaję, że nie jestem miły i nigdy taki nie byłem. Musisz się z tym pogodzić. 
Widzę, że chcesz wtrącić coś uprzejmego, lecz nie zadawaj sobie trudu. Chciałbym, abyśmy 

background image

spotykali się często. Zapraszam również pozostałą rodzinę. Możesz zostać dziś na herbacie?

Dorinda została, wiedząc że podwieczorkiem w domu zajmie się z powodzeniem Jean. Z 

każdą  chwilą   byli   sobie   ze  stryjem  bliżsi.   Kiedy  wychodziła,   odprowadził  ją  do  drzwi  ze 
słowami: — Dobranoc, bratanico. Jesteś prawdziwym Page’em. Powiedz matce, że w życiu 
traci się mnóstwo rzeczy, gdy się o nie nie poprosi. Tobie naturalnie ta informacja nie jest 
potrzebna!

background image

P

RZEZNACZENIE

1899

Piąty   bieg   w   kolejnej   gonitwie   właśnie   się   zakończył.   Zwyciężyła   klacz   Lu–Lu.   Tłum 

zebrany na trybunie i wzdłuż toru wznosił radosne okrzyki.

Wśród ogólnego hałasu rozległ się kobiecy głos: — Och, zgubiłam gdzieś program!
Stojący przed nią mężczyzna odwrócił się. — Mam zapasowy. Zechce go pani przyjąć?
Drobna rączka w modnej rękawiczce  chwyciła kartonik, nim jeszcze dama spojrzała na 

ofiarodawcę. Po czym oboje przez chwilę p a t r z y l i  na siebie uporczywie. Twarz mężczyzny 
silnie zbladła, zarumienione policzki kobiety spurpurowiały.

— To ty? — wykrztusiła.
Skrzywił   usta   w   lekceważąco–wyniosłym   uśmiechu,   który   tak   dobrze   pamiętała   i… 

nienawidziła.

— Widzę, że na mój widok nie szalejesz z radości — stwierdził spokojnie. — Powinienem 

się tego spodziewać. Bądź spokojna, nie przyszedłem, by sprawić ci przykrość. To spotkanie 
jest dla nas obojga taką samą niespodzianką. Gdybym wiedział, że tyle czasu stoję obok mej…

Przerwała stanowczym gestem i ściskając w dłoni kartonik z programem, ustawiła się do 

niego bokiem. Znowu się uśmiechnął. Tym razem z odrobiną pogardy i odwrócił wzrok.

Żaden   ze   stojących   obok   widzów   nie   zauważył   zapewne   owej   krótkiej   wymiany   zdań. 

Wszyscy utkwili oczy w tor, oczekując finału kolejnego wyścigu. Konie, biorące udział w 
poprzedniej gonitwie, prowadzono okryte derkami. Tłum radośnie pozdrowił Lu–Lu. Ci, co 
postawili na Maskotkę, spoglądali posępnie po bokach.

Kobieta nie zwracała na to uwagi. Była niewysoka, bardzo ładna, jeszcze młoda i ubrana ze 

smakiem. Ukradkiem zerkała na mężczyznę. Wyglądał starzej niż wówczas, gdy go opuściła. W 
krótko obciętych włosach i małej, ostro zakończonej bródce połyskiwały srebrne nitki. Ale 
wydawało się, że czas nie tknął nieruchomej twarzy i surowych, szarych oczu. Zastanawiała się, 
czy spotkanie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie widzieli się pięć lat. Przymknęła oczy i przeszłość stanęła przed nią jak żywa. Kiedy się 

pobrali, miała osiemnaście lat. On był znacznie starszy — poważny, opanowany naukowiec. 
Przyjaciele   nie   pojmowali,   dlaczego   za   niego   wyszła.   Sama   czasem   zadawała   sobie   takie 
pytanie, ale przecież kochała go lub przynajmniej tak sądziła.

Małżeństwo było pomyłką. Żona lubiła towarzystwo, zabawy; mąż zaś ciszę i samotność. 

Należała do istot impulsywnych, on spokojnie rozważał każdą decyzję. Często dochodziło do 
spięć. Po dwóch latach pełnego silnych wrażeń życia rozstali się bez emocji i — unikając 
skandalu. Chciała rozwodu, lecz na to mąż się nie zgodził. Odeszła więc zabrawszy posag i 
nareszcie mogła robić to, co chciała. Przez następne pięć lat skutecznie zacierała wspomnienia 
przeszłości. Nikt nie wiedział, czy jest szczęśliwa. Prowadziła wesołe aczkolwiek nienaganne 
życie, toteż środowisko okazywało jej dużą pobłażliwość.

Żałowała   serdecznie,   że   wybrała   się   na   te   wyścigi.   Spotkanie   zirytowało   ją.   Ostrożnie 

otworzyła oczy. Zakurzony tor, rozpędzone konie, barwne suknie kobiet, bezchmurne niebo, 
oślepiające słońce i fioletowy horyzont — wszystko utworzyło jaskrawą plamę i przyprawiało o 
ból głowy. Na domiar złego ten człowiek stoi obok i jakby nigdy nic przygląda się w skupieniu 
gonitwie. Zdziwiła ją obecność męża na wyścigach. Takie rozrywki nie były w jego stylu. 
Najwyraźniej   też   przypadkowe   spotkanie   nie   wywarło   na   nim   szczególnego   wrażenia. 
Widocznie już mu jest obojętna. Westchnęła cichutko i znowu przymknęła oczy.

Gdy gonitwa się skończyła, odwrócił się. — Czy mogę spytać, jak ci się żyło od… od 

naszego ostatniego spotkania? Wyglądasz znakomicie. A „Targowisko Próżności”? Wciąż ma 
dla ciebie ten sam urok?

background image

Ogarnął ją irracjonalny gniew. Dlaczego utraciła beztroskę i opanowanie światowej kobiety. 

Znajdowała się na granicy histerii. Co zrobi, jeśli wybuchnie płaczem wobec tego tłumu i pod 
bacznym, krytycznym spojrzeniem męża. Na samą myśl o tym prawie go znienawidziła. Ale 
odezwała się spokojnie: — Dlaczego nie? Dalej mi się podoba i dobrze mi się powodzi. A 
tobie?

Nim odpowiedział, zaznaczył coś w programie. — Mnie? Och, mól książkowy i odludek 

prowadzi zawsze spokojne życie. Jak wiesz, nigdy nie szukałem rozrywek. Przyjechałem na 
aukcję   rzadkich   książek   i   życzliwy   przyjaciel   wyciągnął   mnie  na  wyścigi.   Nawet   całkiem 
interesujące. Nie przypuszczałem. Żałuję, że mogę zostać tylko do końca tej gonitwy.

Obstawiłem Maskotkę, a ty?
— Lu–Lu — odpowiedź zabrzmiała jak wyzwanie. Czuła się jak w nierealnym świecie. 

Rozmawiali o drobiazgach niby dobrzy, spotykający się przypadkiem znajomi. — Należy do 
mojej przyjaciółki i zrozumiałe, że jestem zainteresowana.

— Obie mają równe szansę. Zadecyduje więc jeden bieg. Dziś jest dobry dzień na wyścigi. 

O, przepraszam — pochylił się i strzepnął z jej szarego płaszcza jakiś pyłek. Ona zaś lekko 
zadrżała.

— Zimno ci? Trochę tu wieje.
— Nie, wcale nie jest mi zimno. Co to za gonitwa? Ach, to ta trzyminutowa!
Z przejęciem studiowała program i stawki. Oddychała ciężko, a oczy miała pełne łez. Mocno 

przygryzła wargi i wbiła wzrok w tor, dopóki nie odzyskała panowania nad sobą.

Po chwili mężczyzna powiedział półgłosem: — To dziwne spotkanie, nie uważasz? Ma w 

sobie coś romantycznego. Ale, a propos, wciąż czytasz tyle powieści? ‘

Miała wrażenie, że słyszy w jego głosie drwinę. Pamiętała, z jakim lekceważeniem traktował 

jej lektury. Zirytowała się też zbyt poufałą nutą w głosie męża. Jakie ma do tego prawo? — 
Prawie tyle co dawniej — odparła niedbale.

— Byłem bardzo nietolerancyjny, prawda? — spytał po chwili milczenia. — Tak sądziłaś… 

i miałaś rację. Jesteś szczęśliwsza, odkąd mnie opuściłaś?

— Tak — odpowiedziała butnie, patrząc mu prosto w oczy.
— I nigdy nie żałowałaś? — pochylił się i lekko dotknął ramienia kobiety.
— Tego… tego nie powiedziałabym — wyszeptała zaskoczona własną odpowiedzią.
Rozległ się gwar okrzyków. Wyprowadzono konie do finałowego biegu. Odwróciła się, by 

na nie popatrzeć. Nastąpiło nie kończące się obliczanie punktów. Czuła się zmęczona. To, czy 
wygra Lu–Lu czy Maskotka, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. A co miało znaczenie? 
Wszak towarzyskie Targowisko Próżności nie wypełniło pustki w sercu.

A przecież on ją kiedyś kochał. Początkowo byli bardzo szczęśliwi. Nagie poczuła jego dłoń 

na ramieniu. Oczy ich spotkały się

— Wróć do mnie — wyszeptał.
— Nnie… wiem — odparła bez tchu. Jak w transie.
— Oboje zawiniliśmy, ale ja bardziej. Zbyt wiele od ciebie wymagałem. Powinienem okazać 

więcej zrozumienia. Teraz jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wróć do mnie… żono. — Ton głosu był 
chłodny, twarz nieruchoma, bez wyrazu.

Na jej wargach zawisło namiętne „nie”…
Ale szczupła dłoń, którą czuła na ramieniu, drżała od tłumionego uczucia. Więc jednak 

zależało mu na niej. Gwałtownie poderwała się, a umysł jej przeniknął szalony pomysł. — 
Patrz! — zawołała. — Już ruszyły. Ten bieg prawdopodobnie zadecyduje o końcowym wyniku. 
Jeśli wygra Lu–Lu, zostaję sama, jeśli zaś Maskotka — wracam do ciebie. Tak postanowiłam.

Pobladł   silnie,   ale   skinął   na znak  zgody.   Wiedział   z  gorzkiego  doświadczenia,   z  jakim 

uporem trzymała się najbardziej absurdalnych zamysłów.

Pochyliła się, wstrzymując oddech. Tłum zamarł w milczeniu. Lu–Lu i Maskotka szły łeb w 

łeb prezentując wysoką klasę. W połowie drugiego okrążenia Lu–Lu wysunęła się o długość 

background image

szyi   i   jej   kibice   szaleli.   Tylko   jedna   kobieta   ukryła   twarz   w   dłoniach,   nie   mając   odwagi 
podnieść wzroku. Jeden śmiertelnie blady mężczyzna z nieruchomym spojrzeniem zacisnął usta 
do krwi.

Maskotka zaczęła, cal  po calu, wysuwać się na czoło. Na ostatniej  prostej szły równo. 

Znowu rozległy się okrzyki, potem zapadła cisza, a po niej szalony wybuch, wołania, gwizdy, 
oklaski… Maskotka wygrała!

W pierwszym rzędzie podniosła się kobieta i zachwiała jak szarpnięty podmuchem liść. 

Drżącą ręką poprawiła czerwony kapelusz i woalkę. Na ustach miała uśmiech, a w oczach łzy. 
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Stojący obok mężczyzna pewnym, władczym ruchem ujął ją pod 
rękę. Razem opuścili trybunę.

background image

M

AŁŻEŃSTWO

 E

MILY

1903

Emily Fair zeszła przy furtce z wozu Hirama Jamesona, zabrała torbę i parasolkę, a potem 

podziękowała   za   podwiezienie.   Głos   miała   Emily   bardzo   charakterystyczny.   Niezwykle 
dźwięczny   i   melodyjny,   ale   przeważnie   zimny.   Czasem   łagodniał,   gdy   zwracała   się   do 
szczególnie bliskich osób, jednak zawsze pobrzmiewała w nim pewna nuta zdecydowania i 
silnej woli. Nikt też nie słyszał, by głos Emily Fair kiedykolwiek zadrżał.

— Nie ma za co dziękować, pani Fair — odrzekł Hiram Jameson, patrząc z nabożnym 

podziwem.

Emily przyjęła jego spojrzenie z całkowitą obojętnością. Nie lubiła Hirama i wprost dusiła ją 

wściekłość, od chwili gdy spotkała go na dworcu. Że też musiała się natknąć akurat na niego!

Jameson wyczuł pogardę, lecz postanowił ją zlekceważyć. — Dumna jak paw — pomyślał, 

odjeżdżając. — Cóż, to jej niczego nie ujmuje. Nie lubię potulnych kobiet, zawsze okazują się 
przebiegłe.  Jeżeli  Ste—phen Fair nie wydobrzeje, będzie wolna, a wtedy… — Całkowicie 
pochłonęło go wspomnienie Emily stojącej przy furtce w ostrym świetle jesiennego zachodu, 
Emily z kasztanowymi włosami wijącymi się wokół bladej, podłużnej twarzy i z dumnym 
błyskiem w wielkich, szarych oczach.

Emily stała przy furtce jeszcze chwilę po odjeździe Jamesona. Gdy przygasł wspaniały blask 

zachodzącego słońca, odwróciła się i weszła do ogrodu, gdzie jeszcze kwitły późne astry i 
chryzantemy. Zerwała kilka najpiękniejszych, bo bardzo lubiła kwiaty. Dziś jednak czuła, jakby 
paliły jej ręce, toteż upuściła bukiet i gniewnie go rozdeptała.

Od rdzawych, nasiąkniętych wilgocią pól powiał silny wiatr. Ogołocone z liści klony wokół 

ogrodu zakołysały się i zajęczały. Było przenikliwie zimno. W powietrzu wisiał deszcz. Emily 
zadrżała i weszła do domu.

Amelia Phillips schylała się nad piecem. Odwróciła się i delikatnie odebrała z rąk Emily 

pakunki. Widoczna przy tym czułość stanowiła dziwny kontrast z jej posępnym obliczem. — 
Jesteś zmęczona? Dobrze, że już wróciłaś. Szłaś ze stacji pieszo?

— Nie. Podwiózł mnie Jameson. Ale wolałabym naprawdę przyjść pieszo. Zbiera się na 

burzę. Gdzie jest John?

— Poszedł po kolacji do wsi — odparła Amelia zapalając lampę. — Potrzebowaliśmy tylu 

rzeczy ze sklepu.

Płomień   w   lampie   podskoczył   i   światło   wydobyło   ostre,   wręcz   surowe   rysy   i   głęboko 

osadzone oczy. Twarz Amelii przypominała niezwykle realistyczny rysunek węglem.

— Wydarzyło   się   coś   w   Woodford   podczas   mojej   nieobecności?   —  obojętnie   zapytała 

EmiJy.   Najwyraźniej   nie   oczekiwała   interesującej   odpowiedzi.   Życie   w   Woodford   płynęło 
spokojnie, bez szczególnych sensacji.

Amelia rzuciła siostrze szybkie spojrzenie. A więc nie słyszała! Spodziewała się, że Hiram 

wypaple nowinę po drodze. Tak byłoby lepiej. Zawsze obawiała się reakcji Emily. Wiedziała, 
że   pod   zewnętrzną   powściągliwością   kryje   się   namiętna   natura,   nie   uznająca   żadnych 
ograniczeń, gdy raz wyrwie się z purytańskich rygorów. Amelia, przy całej przenikliwości i 
znajomości charakteru Emily, dotąd nie zgłębiła stosunku siostry do męża. Od owego dnia 
przed pięcioma laty, gdy Emily wróciła do rodzinnego domu, nigdy nie wymówiła imienia 
Stephena Faira.

— Przypuszczam,   że   nie   wiesz   jeszcze   o   chorobie   Stephena?   —   zapytała   z   namysłem 

Amelia.

W  twarzy  Emily   nie  drgnął   żaden  mięsień.  Tylko   głos,   gdy  się   odezwała,   był   dziwnie 

zachrypnięty, jakby jakaś obca nuta zmąciła jego srebrzysty dźwięk.

background image

— A co mu się stało?
— Tyfus — odparła krótko Amelia. Poczuła ulgę,  widząc jak spokojnie Emily przyjęła 

wiadomość. Żywiła do Stephena Faira gwałtowną, niepohamowaną nienawiść, wierzyła, że źle 
traktował żonę, ale nie miała pewności, czy siostra w głębi serca nie kryje miłości do męża. To 
zaś w opinii Amelii świadczyłoby o niedopuszczalnej słabości.

Emily popatrzyła na lampę bez drgnienia powiek. — Trzeba przyciąć knot — zauważyła i 

zaraz dodała niepewnie: — Czy jest niebezpiecznie chory?

— Od trzech dni nie mieliśmy wiadomości. W poniedziałek lekarze nie wyrażali obaw, choć 

twierdzili, że to bardzo poważny przypadek.

Na moment piękna twarz Emily przybrała wyraz ni to ulgi, ni to rozczarowania. Kiedy 

odezwała się ponownie, w jej dźwięcznym głosie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. — 
Chyba położę się Amelio. John wróci późno, a ja jestem taka zmęczona. Popatrz, zaczęło padać. 
Deszcz na pewno zniszczy nam kwiaty.

W ciemnym hallu Emily zatrzymała się na chwilę i uchyliwszy frontowych drzwi, wystawiła 

twarz   na   zacinające   strugi   deszczu.   Wpiła   wzrok   w   nieprzeniknioną   czerń   nocy.   Wiał 
porywisty, jesienny wiatr i uderzając o ściany starego domostwa, zdawał się łkać i jęczeć.

Zegar w bawialni wybił ósmą. Emily wzdrygnęła się i zamknęła drzwi. Przypomniała sobie, 

że   siedem   lat   temu   o   ósmej   rano   odbył   się   jej   ślub.   Oczami   wyobraźni   zobaczyła   siebie 
schodzącą po schodach w białej sukni z bukietem astrów. Poczuła złośliwe zadowolenie, że 
wiatr i deszcz zniszczą doszczętnie astry w ogrodzie.

Potem   odzyskała   zwykłe   opanowanie   i   odpędziła   sentymentalne   wspomnienia.   Zaczęła 

wchodzić na górę do swego pokoju w północno—zachodniej części domu. Zgasiła światło i 
położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Udawała przed sobą, że przeszkadza jej burza, bo 
nawet w głębi serca nie chciała wyznać, z jakim niepokojem oczekuje powrotu Johna. Za nic na 
świecie nie okaże słabości, bo Emily Fair podobnie jak Amelia Phillips gardziła słabością.

Co chwila poryw wiatru uderzał w dom z dzikim rykiem i smagał okno pokoju potokami 

deszczu. W przerwach między podmuchami słyszała miękki szum ulewy przeniknięty słabymi 
pomrukami dochodzącymi od strony stodoły, gdzie wicher szarpał gałęzie sosen. Nagle Emily 
przypomniała   sobie   niesamowitą   historię   przeczytaną   przed   laty   o   duszy,   która   podczas 
szalejącej nocą burzy opuściła ciało i zabłądziła w ciemnościach między niebem a ziemią. 
Wzdrygając się na to wspomnienie, naciągnęła kołdrę na głowę. — Najbardziej ze wszystkiego 
nie cierpię burzy — mruknęła. — Przejmuje mnie zgrozą.

Ku szczeremu zdziwieniu, bo zwykle nawet myśli umiała podporządkować nieugiętej woli, 

nie mogła przestać myśleć o Stephenie. Zaskakiwał sam fakt jego choroby. W pamięci żony 
pozostał człowiekiem, który nigdy w życiu nie zapadł na zdrowiu. Sięgnęła wstecz spojrzeniem. 
Dotychczasowe życie oglądała z chłodnym zainteresowaniem jak serię fotografii zupełnie obcej 
osoby. Scena za sceną, twarz za twarzą przemykały przed jej oczami na tle nocnej ciemności.

Matka   Emily   umarła,   wydając   ją   na   świat,   ale   Amelia,   dwadzieścia   lat   starsza   siostra, 

wypełniła puste miejsce z wyjątkową czułością. Emily nigdy nie odczuła braku matki. Również 
John Phillips, poważny i milczący brat, kochał i rozpieszczał dziecko. Mieszkańcy Woodford 
zwykli mówić, że John i Amelia strasznie psują siostrę.

Emily   nie   przypominała   innych   dziewcząt   w   Woodford   i   nie   miała   przyjaciółek   wśród 

rówieśnic. Nieprzeciętna uroda zapewniała jej licznych wielbicieli, ale nie zwracała na nich 
uwagi. Przynajmniej tak długo, dopóki w starym domostwie Phillipsów nie pojawił się starszy 
od niej o piętnaście lat Stephen Fair.

Amelia i John nie polubili go. Między rodzinami miały kiedyś miejsce waśnie i urazy, 

których wprawdzie wyrzekło się młodsze pokolenie, lecz starsi nie zapomnieli.

Emily   pokochała   Stephena   od   pierwszego   wejrzenia.   Kapryśne   i   nieobliczalne   serce 

dziewczyny   zabiło   dla   mężczyzny   na  długo   przed   tym   pamiętnym   dniem,   gdy   zdał   sobie 
sprawę, że na farmie Phillipsów dziecko rozkwitło w niezwykłej urody kobietę.

background image

John i Amelia odrzucili na bok nieuzasadnioną niechęć do Stephena, gdy dowiedzieli się o 

uczuciach siostry. Po krótkim narzeczeństwie młodzi pobrali się i zamieszkali na odległej o 
dwie mile farmie Fairów.

Gospodarowała z nimi matka Stephena, Janet Fair. Nie cierpiała Emily i odradzała synowi to 

małżeństwo. Ale oprócz niechęci kobieta ta odznaczała się szczególnym talentem sprawiania 
ludziom przykrości i wykorzystywała go z prawdziwą satysfakcją. Za życia męża nieustannie 
wywoływała awantury między nim i synem, choć obu bardzo kochała. Teraz głównym źródłem 
przyjemności stały się intrygi między małżonkami.

Teściowa  górowała nad Emily umiejętnością zachowania pozorów łagodności i pogody. 

Emily natomiast, raniona na dziesiątki sposobów tak wymyślnych, że trudno je było konkretnie 
wskazać, zadziwiała męża wybuchami gniewu, które jemu wydawały się pozbawione przyczyn 
i sensu. Próbował, jak mógł utrzymać zgodę, lecz bez powodzenia. Nie wiedział, ile cierpień 
doświadczyła   Emily   od   okrutnej   starej   kobiety   i   zaczął   uważać   żonę   za   nieopanowaną, 
rozpieszczoną kapryśnicę. Przestał też traktować poważnie jej skargi i wymówki.

Do pewnego stopnia miał rację. Emily była rozpieszczona. Niezmienna pobłażliwość brata i 

siostry   nie   przygotowały   dziewczyny   do   chwili,   kiedy   życie   wystawi   ją   na   ciężką   próbę. 
Prawda, że pani Fair miała niemiły i trudny charakter. Gdyby jednak Emily cierpliwie znosiła 
drobne   złośliwości   i   nie   zniechęcała   męża   w   jego   szczerych   choć   nieporadnych   próbach 
wprowadzenia   harmonii,   teściowa   nie   wyrządziłaby   tyle   złego.   Lecz   Emily   zacięła   się   i 
nieporozumienia między małżonkami narastały.

Zerwanie nastąpiło dwa lata po ślubie. Zbuntowana Emily zagroziła mężowi, że nie zostanie 

dłużej w domu razem z teściową. — Musisz wybrać: ja albo ona — powiedziała, a w jej 
wspaniałym głosie wibrowały namiętne tony. — Jeśli nie ona, to ja odejdę!

Stephen Fair przejęty i zaskoczony wpadł w gniew. Przebrała się miara cierpliwości. — A 

więc idź! — odparł stanowczo. — Dla żadnej kobiety nie wypędzę matki z mego domu.

Twarz Emily pobladła jak wosk. — A więc tak zdecydowałeś — zauważyła spokojnie. — 

Zastanów się dobrze. Bowiem jeśli pójdę, już nigdy nie wrócę!

— To moje ostatnie słowo — odrzekł Stephen. — Opuść nasz dom, jeśli tak lekko traktujesz 

małżeńską przysięgę. Kiedy odzyskasz rozsądek, możesz wrócić znowu. Lecz ja nigdy cię o to 
nie poproszę!

Emily odwróciła się bez słowa. Tego samego wieczoru zjawiła się u Johna i Amelii. Przyjęli 

powrót   siostry   z   radością,   wierząc   że   jest   kobietą   skrzywdzoną.   Teraz   już   mieli   powód   i 
nienawidzili Stephena ze wzmożoną siłą. Nie mogli też wybaczyć Emily uczucia do męża, 
nazywając to słabością.

Emily nie była słaba czy ustępliwa. W głębi serca czuła, że postąpiła źle, choć wszystkie jej 

zarzuty są słuszne.

Po dwóch latach pani Fair zmarła i domem zajęła się owdowiała bratowa Stephena. Jeśli on 

myślał o Emily, to nie okazywał tego, nie miał zwyczaju łamać danego słowa.

Od chwili separacji małżonkowie nie wymienili ani jednego słowa czy spojrzenia. Podczas 

przypadkowych spotkań twarz każdego pozostawała bez wyrazu. Emily głęboko ukryła miłość. 
Duma i poczucie krzywdy kazały jej wyrzucić przeszłość z pamięci.

A teraz Stephen zachorował. Ta zdumiewająca kobieta mogła być dumna z niezłomnego 

charakteru, bo fakt ten nie poruszył jej. Wmawiała sobie, że jest tak obojętna, jakby chodziło o 
całkiem obcego człowieka. Mimo to nadsłuchiwała, czekając na powrót Johna.

O dziesiątej usłyszała go w kuchni. Wysunęła się z łóżka i uchyliła drzwi, ale nie mogła 

rozróżnić słów. Wstała więc i bezszelestnie przeszła do hallu. Uklękła za balustradą tuż przed 
otwartymi  drzwiami do kuchni i smuga światła padła na jej napiętą twarz.  Wyglądała jak 
skazaniec.

Początkowo John i Amelia rozmawiali o rozmaitych drobiazgach. Lecz wreszcie Amelia 

nieoczekiwanie zapytała: — Jak się miewa Stephen Fair?

background image

— Jest umierający — padła krótka odpowiedź. Emily usłyszała okrzyk zdziwienia siostry. Z 

całej   siły   zacisnęła   dłonie   na   czworokątnych   kolumienkach   balustrady.   Z   kuchni   dobiegał 
szorstki i obojętny głos Johna. — Pogorszyło mu się przedwczoraj i od tej pory jest coraz 
gorzej. Lekarze nie sądzą, by doczekał rana.

Amelia zaczęła coś prędko i cicho mówić, lecz Emily przestała słuchać. Podniosła się i po 

ciemku wróciła do pokoju z takim bólem w sercu, że aż zdziwiła się, dlaczego nie krzyczy.

Stephen, jej mąż, umierający! W okropnej udręce zajrzała w głąb duszy i odnalazła tam 

ukrytą głęboko miłość, która objawiła się teraz z całą mocą i… oskarżała. Siedząc zastygła w 
bólu pojęła, że ma przed sobą jeden tylko cel: pójdzie do Stephena i wybłaga przebaczenie, nim 
będzie   za   późno.   Nie   ma   co   prosić   Johna,   aby   ją   zawiózł   do   męża,   na   pewno   odmówi. 
Phillipsowie znani byli z bezwzględności. Poza tym wywoła burzę protestów, a wolała uniknąć 
starcia z rodzeństwem. W obecnym nastroju doprowadziłoby ją do szaleństwa.

Zapaliła lampę i ubrała się po cichu. Amelia i John już spali. Włożyła grubą pelerynę, po 

czym ostrożnie zeszła na dół. Sztywnymi z przejęcia palcami przekręciła klucz, otworzyła 
drzwi i wysunęła się na dwór.

Gwałtowna burza zdawała się wyciągać ramiona, by nią zawładnąć. Przebiegła ogród i pole. 

Padała i podnosiła się, a wiatr strugami deszczu smagał ją po głowie. Cudem odnalazła ścieżkę, 
która wijąc się przez łąkę, prowadziła do utraconego domu.

Później często wspominała tę drogę jak nie kończący się i przerażający koszmar. Raz gdy 

upadła, sucha gałąź zraniła ją w czoło tak, że blizna pozostała do końca życia. Walcząc z ulewą 
i wichurą, potykając się w ciemnościach, modliła się rozpaczliwie: — O Boże, nie pozwól mu 
umrzeć, zanim do niego nie dojdę… nie pozwól… nie pozwól! — prosiła, a właściwie żądała. 
Gdy zaś zdała sobie z tego sprawę, krzyknęła przerażona, pewna że spotka ją okrutna kara za 
bluźnierstwo i zastanie męża martwego.

Kiedy Emily otworzyła kuchenne drzwi domu Fairów, Almira Sentner krzyknęła ze zgrozą 

na   widok   dziwacznego   stworzenia   w   poszarpanym   ubraniu,   z   kredowobiałą,   zakrwawioną 
twarzą i szalonymi oczami. W następnej chwili rozpoznała przybyłą i zesztywniała. Od tylu lat 
nienawidziła Emily.

— Czego tu szukasz? — rzuciła szorstko.
— Gdzie jest mój mąż? — spytała Emily.
— Nie możesz go zobaczyć — odparła wyniośle pani Sentner. — Lekarze nie wpuszczają 

nikogo do jego pokoju, z wyjątkiem osób, do których przywykł. Obcy go drażnią.

Emily okazała się głucha na obraźliwe okrucieństwo tych słów. Zrozumiała tylko jedno: Jej 

mąż żyje. Odwróciła się do drzwi prowadzących do hallu. — Zejdź mi z drogi — powiedziała 
cichym głosem, ale było w nim coś takiego,  co poskromiło złośliwość Almiry. Niechętnie 
odstąpiła na bok i Emily bez przeszkód pobiegła schodami do pokoju chorego.

Stało przy nim dwóch lekarzy i pielęgniarka z miasta. Emily odepchnęła ich i osunęła się na 

kolana przy łóżku. Jeden z doktorów zrobił gest, jakby chciał powstrzymać kobietę, lecz drugi 
zauważył: — Teraz to już nie ma znaczenia.

Stephen Fair odwrócił ogoloną głowę. Zamglone gorączką oczy spotkały się ze wzrokiem 

Emily. Cały dzień nikogo nie poznawał, ale rozpoznał żonę. — Emily! — wyszeptał.

Emily przyciągnęła głowę męża ku sobie i ucałowała go w usta. — Stephen, wróciłam do 

ciebie. Wybacz mi, wybacz mi! Powiedz, że mi wybaczasz!

— Wszystko jest w porządku, kochanie — odparł słabym głosem.
Wtuliła twarz w poduszkę i zaszlochała.
O szarym, jesiennym świcie stary doktor podszedł do łóżka i podniósł Emily z klęczek. Całą 

noc   spędziła   na   kolanach.   Teraz   patrzyła   błagalnie   na   lekarza.   Ten   spojrzał   na   śpiącego 
mężczyznę i powiedział łagodnie: — Będzie żył, pani Fair. Pani obecność uratowała mu życie.

— Dzięki Bogu! — zawołała Emily i pierwszy raz jej piękny głos przepełniło drżenie.

background image

R

OZSTANIE

1907

Pani Longworth minęła hotelową werandę, zeszła po schodach i skręciła na drogę wzdłuż 

brzegu   morza.   Niezwykła   gracja   uderzała   w   każdym   ruchu  idącej.   Oczy   jej   błyszczały,   a 
rumieńce   barwiły   blade   zazwyczaj   policzki.   Dwaj   mężczyźni   siedzący   w   rogu   werandy 
popatrzyli w ślad za nią z podziwem.

— Wyjątkowo piękna kobieta — zauważył jeden z nich.
— Podobno ostatniej zimy opowiadano coś o niej i o Cunninghamie? — spytał drugi.
— Tak. Często widywano ich razem. Choć nie musiało być w tym nic złego. Wiesz, to córka 

sędziego Carmody. Longworth przycisnął starego w sprawach finansowych i potem przykręcił 
śrubę. Mówiono, że ceną za ocalenie Carmody’ego stała się jego córka. Dziewczyna była wtedy 
bardzo młoda. Nigdy nie zapomnę jej twarzy w dniu ślubu. Muszę przyznać bezstronnie, że od 
tej pory dzielnie się trzyma. Jeśli cierpiała, to się z tym nie obnosiła. Nie sądzę, by Longworth 
źle traktował żonę. On jest po prostu ordynarnym prostakiem, to wszystko. Nikt mu nie będzie 
szczególnie współczuł, jeśli jego żona ucieknie z Cunninghamem.

Tymczasem   Beatrice   Longworth   szła   szybko   nadbrzeżną   drogą.   W   nasłonecznionym 

zagłębieniu   między   wydmami   zobaczyła   Stephena   Gordona   wygodnie   rozciągniętego   na 
ciepłej,   pachnącej   morzem   trawie.   Młodzieniec   zerwał   się   na   równe   nogi,   a   jego   wielkie 
brązowe oczy rozbłysły.

Pani   Longworth   uśmiechnęła   się.   Całe   lato   pozostawali   w   wielkiej   przyjaźni.   On   był 

wyrośniętym chudym piętnasto– lub szesnastoletnim chłopcem. Nieco oryginalny, wstydliwy i 
marzycielski trzymał się z dala od innych gości hotelowych. Jednak z panią Longworth znalazł 
wspólny język już podczas pierwszego spotkania. Pod wieloma względami był, jak na swoje 
lata, bardzo dojrzały. Lecz jej szczególnie spodobała się w nim szczera, nie dająca się ukryć 
chłopięcość.

— Tak bardzo pani potrzebuję. Mam nowinę do przekazania. Proszę tu usiąść — mówił z 

przejęciem, wskazując szczupłą, opaloną dłonią leżący obok płaski głaz. Beatrice zawahała się. 
Właśnie   teraz   pragnęła   samotności.   Ale   inteligentne   oczy   w   nieładnej   twarzy   chłopca 
spoglądały tak błagalnie, że uległa i siadła.

Stephen wyciągnął się u jej stóp na trawie i oparłszy podbródek na dłoniach spoglądał na 

kobietę  z  zachwytem.  — Pani jest  taka piękna!  Uwielbiam  panią.  Proszę zsunąć kapelusz 
jeszcze bardziej na lewą stronę. O, właśnie tak! Kiedyś namaluję pani portret. — Głos i maniery 
chłopca cechowała naturalna prostota.

— Wtedy, kiedy będziesz wielkim artystą? — zapytała Beatrice pobłażliwie.
Chłopiec przytaknął. — Tak. Mam zamiar zostać artystą. A teraz pora na nowinę. Jutro 

wyjeżdżam. Otrzymałem dziś telegram od ojca. — Wyciągnął z kieszeni kopertę i pomachał nią 
w powietrzu. — Mam dołączyć do niego niezwłocznie. Jest teraz w Rzymie. Proszę sobie 
wyobrazić, w Rzymie! Tam będę studiował malarstwo.

— Cieszę się i zarazem żałuję — powiedziała Beatrice, głaszcząc potargane brązowe włosy. 

— Strasznie będzie mi cię brakowało, Stephen.

— Byliśmy wspaniałymi kompanami, prawda? — zawołał przejęty chłopiec i nagle jego 

twarz   zmieniła   wyraz.   Przysunął   się   do   swej   towarzyszki   i   pochylił   głowę   tak   nisko,   że 
wargami   dotykał   niemal   brzegu   sukni.   —   Cieszę   się,   że   przyszła   pani   dzisiaj   —   zaczął 
stłumionym głosem. — Chciałem coś opowiedzieć i tutaj będzie to łatwiejsze. Nie mogłem 
wyjechać bez podziękowania. Och, boję się zaplątać, nigdy nie potrafiłem nic wyjaśnić. Ale 
pani była dla mnie… tyle pani dla mnie znaczyła. Uwierzyłem w rzeczy, w które przedtem 
wątpiłem. Dzięki pani wiem, że istnieje ktoś taki jak szlachetna kobieta, która może sprawić, że 

background image

mężczyzna staje się lepszy tylko dlatego, iż przebywa obok niej. Zamilkł na chwilę, a potem 
ciągnął nieco ciszej.

— To przykre, kiedy człowiek nie potrafi powiedzieć nic dobrego o swojej matce. Ona nie 

była uczciwą kobietą. Kiedy miałem osiem lat, odeszła od nas z jakimś łajdakiem. To złamało 
ojcu serce. Nikt nie przypuszczał, że ja coś z tego rozumiem, byłem przecież taki mały. Ale 
rozumiałem.   Słyszałem   rozmowy   i   wiedziałem,   że   okryła   siebie   i   nas   hańbą.   A  ja   ją   tak 
kochałem! Potem podrosłem i miałem nieszczęście stykać się z nikczemnymi kobietami. Były 
to tylko służące, ale bałem się ich i nienawidziłem. Moja ciotka próbowała okazać mi serce na 
swój sposób. Kiedyś skłamała i gdy to wykryłem, już nie mogłem jej kochać. A ojciec… 
kochaliśmy się i stanowiliśmy parę dobrych przyjaciół, tylko że on również nikomu nie wierzył. 
To   zrozumiałe…   był   bardzo   rozgoryczony.   Mówił,   że   wszystkie   kobiety   są   takie   same. 
Wyrosłem w tym przekonaniu. Nie zależało mi zbytnio na niczym, nic nie wydawało się warte 
zachodu. Wtedy przyjechałem tutaj i poznałem panią.

Znowu umilkł. Beatrice słuchała z poszarzałą twarzą. Na pewno ten widok by go zaskoczył, 

gdyby tylko podniósł wzrok. Na szczęście tego nie zrobił. Po chwili kontynuował. — Pani 
zmieniła   moje  życie.   Dotychczas   byłem  takim  sobie   gamoniowatym chłopakiem.  Pani  jest 
matką  mej  duszy. Ona  bowiem  obudziła  się  dzięki  pani. I  za  to  kocham panią i  szanuję. 
Zostanie pani na zawsze moim ideałem i natchnieniem. Jeśli dokonam w życiu czegoś ważnego, 
będzie to pani zasługą. Cokolwiek zrobię, to z myślą: ona to oceni. Och, znowu tracę wątek. 
Nie umiem powiedzieć,  co czuję… Pani jest taka dobra, czysta, szlachetna! Od tej chwili 
zacznę szanować wszystkie kobiety!

— A gdybym — powiedziała Beatrice stłumionym głosem — gdybym okazała się inna niż 

ten   idealny   obraz?   Gdybym   zrobiła   coś,   co   zniszczyłoby   twoją   wiarę   we   mnie,   coś 
niegodnego…

— Ależ pani nie mogłaby! — przerwał, unosząc głowę i spoglądając na nią wielkimi oczami 

z jakimś niewolniczym oddaniem.

— Ale gdybym tak postąpiła — nastawała. — To co wtedy?
— Znienawidziłbym   panią   —   rzucił   z   pasją.   —   Byłaby   pani   gorsza   od   morderczyni. 

Zabiłaby pani moją wiarę i wszystkie dobre zamiary. Nigdy więcej nie zaufałbym nikomu. Ale 
przecież — w jego głosie zabrzmiała czułość — pani mnie nigdy nie zawiedzie, czuję to, jestem 
tego pewien.

— Dziękuję ci — rzekła Beatrice prawie szeptem. — Dziękuję ci — powtórzyła po chwili. 

Po czym wstała i wyciągnęła rękę. — Powinnam już pójść. Do widzenia, mój chłopcze. Napisz 
do mnie z Rzymu. Zawsze z przyjemnością poczytam o tym, co robisz. I zawsze… zawsze będę 
się starała dorównać twemu ideałowi.

Chłopiec poderwał się i ucałował ze czcią rękę kobiety. — Wiem o tym — powiedział 

powoli. — Do widzenia.

Kiedy pani Longworth znalazła się w swoim pokoju, wyjęła z biurka list zaadresowany do 

Maurice’a Cunninghama. Podarła go na kawałki i położyła na tacy, a potem przyłożyła płonącą 
zapałkę. Na kawałku kartki można było przeczytać: „Odejdę z tobą, jeśli o to poprosisz”. Po 
chwili na tacy czerniał tylko popiół.

Pani Longworth westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach.

background image

N

A

 

PRZEKÓR

 

SOBIE

1896

Spakowałem walizki i ze starszym wspólnikiem uzgodniłem miesięczny urlop. Ciocia Lucy 

napisała, że ponieważ jej mąż wyruszył w daleką podróż, prosi, bym w tym czasie przejął 
nadzór nad farmą i młynami. Naturalnie, jeśli mi się to uda, prowadziłem bowiem kancelarię 
adwokacką. Dodawała także, że „Gussie” chciała sama pilnować interesów; ciocia jednak woli, 
by takimi sprawami zajmował się mężczyzna.

Nie miałem dotąd przyjemności poznania przyszywanej kuzynki, Augusty Ashley. Z tego co 

ciocia o niej mówiła, wiedziałem, że należy do gatunku osób, których organicznie nie znoszę. 
Przypuszczałem, że ma ponad trzydzieści lat. Pewnie jest wysoka, zdecydowana, z ostrym 
wścibskim nosem i głęboką zmarszczką między brwiami. No i lubi się rządzić jak szara gęś. 
Znałem ten typ i spodziewałem się, że pobyt u drogiej cioteczki będzie pasmem nieustannych 
sporów z panną Ashley.

Zawiadomiłem   ciocię   Lucy   o   terminie   przyjazdu,   załatwiłem   co   trzeba   i   poszedłem   z 

pożegnalną wizytą do Nellie. Miałem zamiar ożenić się z nią. Dotąd jednak nie rozpocząłem 
oficjalnych starań o jej rękę. Byliśmy kuzynami i wyrastaliśmy razem, znałem więc dziewczynę 
bardzo dobrze i nie spodziewałem się kosza. Bardzo lubiłem Nellie, toteż łatwo uwierzyłem, że 
jestem w niej zakochany. W dodatku bardziej niż inne znane mi panny przypominała mój ideał 
żony. Sprawiała miłe wrażenie, choć nie była oszołamiającą pięknością. Niewysoka, jasnowłosa 
i bardzo kobieca, dobrze się ubierała, śpiewała i grała na pianinie, a także z wdziękiem tańczyła. 
Nie grzeszyła nadmiarem inteligencji i nie miała specjalnych zainteresowań. Dlatego w wielu 
sprawach byłem dla niej nieomylnym autorytetem. Jaki mężczyzna nie lubi, by go stawiano na 
piedestale? Żaden rywal nie wchodził mi w paradę, a obie rodziny całkowicie akceptowały nasz 
związek. Mogłem uważać się za szczęściarza. Wiedziałem, że będzie mi brakowało Nellie. Ona 
zaś obiecywała strasznie tęsknić. Przy rozstaniu wyglądała tak słodko, że już chciałem prosić ją 
o rękę. Jednak los wtrącił swoje trzy grosze w postaci małego braciszka. Powiedziałem więc 
tylko „do widzenia” i wróciłem do domu. Porównywałem Nellie z moim wyobrażeniem panny 
Augusty. Naturalnie wypadło na korzyść tej pierwszej.

Wysiadłem   z   pociągu   na   malutkiej,   sennej   stacyjce.   Natychmiast   podbiegł   do   mnie 

czarnooki urwis i zakomunikował, że pani Ashley wysłała go z wózkiem po mój bagaż, a 
„panna Gussie” czeka z bryczką pod sklepem. Wskazał niewielki budynek, przed którym jakaś 
dziewczyna próbowała uspokoić wystraszonego konia.

Idąc w jej kierunku zauważyłem, że jest wysoka, trochę za wysoka jak na mój gust. Lubię 

spoglądać na kobiety z góry. Musiałem jednak przyznać, że figurę ma bezbłędną i porusza się z 
gracją. Wyciągnęła do mnie dłoń białą i dużą, ale chłodną i przyjemną w dotyku. Jednocześnie 
powitała całkiem obojętnym tonem: — Pan Carslake, jak sądzę? Mama nie mogła wyjechać, 
więc wysłała mnie. Proszę przez chwilę potrzymać konia. Muszę zabrać coś ze sklepu. — Z 
tymi słowy spokojnie podała mi lejce i zniknęła.

Uroda panny nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, chociaż nie była brzydka ani nijaka. 

Zwróciłem uwagę na kształtne rysy: duży, prosty nos i czerwone, pełne usta. Na szerokie, białe 
czoło opadały zalotnie jeden czy dwa pukle włosów. Szczególną, posągową bladość twarzy 
podkreślały proste, ciemne brwi, oczy zaś miała szaroniebieskie, o źrenicach — co dostrzegłem 
później  — przypominających  niekiedy otchłań jeziora.   Trzeba  dodać  długie  firanki  bardzo 
gęstych rzęs. W ogóle oczy stanowiły najbardziej uderzający składnik jej urody. Patrzyła jasno i 
otwarcie, głos miała melodyjny i szczery, choć pozbawiony słodyczy. Wyglądała na jakieś 
dwadzieścia dwa lata.

Wtedy raczej nie spodobała mi się. W duchu postanowiłem, że nigdy nie polubię panny 

background image

Ashley.   Nie   przepadałem   za   chłodnymi   i   rzeczowymi   kobietami,   wtrącającymi   się   do 
interesów. Nellie nigdy nie będzie zaprzątać sobie ślicznej główki takimi sprawami.

Panna  Ashley  wyszła  ze  sklepu  z  naręczem  paczek  i  ułożyła  je  w  powoziku.   Wsiadła, 

powiedziała mi jaką drogą jechać i milczała, dopóki nie znaleźliśmy się na ślicznej, wiejskiej 
drodze   obsadzonej   klonami   i   złotobrązowymi   bukami.   Czerwonawa   mgiełka   słonecznego, 
jesiennego dnia unosiła się nad polami. Pozwoliłem sobie na uwagę, że dzień jest wyjątkowo 
piękny, a panna Ashley przyznała mi rację. Potem promienny uśmiech rozjaśnił jej oczy i na 
twarzy pojawiły się nagle dołeczki.

— Nie mówmy o pogodzie, to oklepany temat — zauważyła.
— Przypuszczam,   że   zastanawia   się   pan,   dlaczego   właściwie   mama   ściągnęła   go   tutaj. 

Próbowałam jej to wyperswadować, ale bez skutku. Mama uważa, że interesami musi kierować 
mężczyzna, inaczej wszystko się rozleci. Sama mogłam zająć się majątkiem. Nie na darmo całe 
życie byłam „synem” swego ojca. Toteż bez potrzeby oderwała pana od zajęć.

Zaprotestowałem. Oświadczyłem, że i tak miałem wziąć urlop, a spraw w kancelarii nie było 

zbyt wiele. — Nie wątpię w pani zdolności — stwierdziłem. — Ale obowiązki zarządcy mogą 
okazać się zbyt uciążliwe.

— Nic podobnego — zaprzeczyła, tak pewna siebie, że aż jęknąłem w duchu. — Lubię to. 

Ojciec zawsze mówi, że jestem urodzonym administratorem. Pewnie uzna pan młyn Ashleyów 
za mało atrakcyjne miejsce. To coś w rodzaju zaczarowanego, sennego zamku. Proszę spojrzeć, 
już widać dom — dodała, gdy minęliśmy wysadzany klonami zakręt drogi i z wierzchołka 
jednego wzgórza mieliśmy widok na drugie. Dom był dużym, białym budynkiem z zielonymi 
okiennicami. Tonął w jesiennych barwach, bo w jego tle rósł gęsty, świerkowy las. Poniżej 
połyskiwała smuga ciemnoniebieskiego stawu, a za nim widniało długie pasmo złotobrązowej 
łąki, pnącej się po wyniosłości, w delikatnej mgle, aż do horyzontu.

— Jak pięknie — wykrzyknąłem z podziwem.
— Prawda? — odrzekła z dumą Gussie. — Kocham ten widok. — Jej źrenice rozszerzyły się 

i   pociemniały,   a   ja   wbrew   woli   przyznałem,   że   panna   Ashley   jest   niezwykle   atrakcyjną 
dziewczyną.

Gdy dojeżdżaliśmy, na schodkach werandy pojawiła się ciocia Lucy. Gussie wyskoczyła z 

bryczki, ledwie dotykając czubkami palców mojej ręki. — Mama czeka, aby rzucić się na pana 
i   posłuchać   rodzinnych   nowinek   —   powiedziała.   —   Proszę   się   przywitać   jak   przystoi 
siostrzeńcowi.

— Najpierw odprowadzę konia — odparłem uprzejmie.
— Nie potrzeba — oświadczyła panna Ashley, stanowczym gestem wyjmując mi lejce z 

dłoni. — Potrafię sama wyprząc Charleya. Nikt go tak nie rozumie jak ja. Poza tym jestem do 
tego przyzwyczajona.

— Łatwo mogę w to uwierzyć — pomyślałem z niesmakiem, gdy prowadziła konia do 

studni, i odszedłem do cioci Lucy. Przez okna bawialni przyglądałem się ciekawie pannie 
Ashley, jak poiła i zręcznie wyprzęgała Charleya, a potem poprowadziła do stajni, głaszcząc 
czule po chrapach.

Nie spotkałem jej do podwieczorku. Dopiero wtedy weszła, mówiąc że herbata czeka i 

poprosiła nas do jadalni.

Nie dało się ukryć, że panna Gussie dzierży ster rządów jak należy. Jej silne, zręczne, białe 

ręce sprawiały wrażenie zdolnych do każdej pracy. Mówiła mało, zostawiając konwersację 
cioci Lucy i mnie. Tylko od czasu do czasu wtrącała właściwe słowo czy zdanie. Pod koniec 
posiłku jednakże zwróciła uwagę na mój niezręcznie wyrażony pogląd i rozniosła go na strzępy. 
Wynikł zatem ożywiony spór. Panna Gussie broniła swego zdania z taką zaciętością i rzeczową 
argumentacją, że uznałem się za zwyciężonego. Naturalnie, moja niechęć do niej wzrosła. To 
bardzo upokarzające zostać pokonanym przez dziewczynę ze wsi, co to większość swego życia 
spędziła na farmie! Niewątpliwie miała na każdy temat własne zdanie i chciała mieć prawo 

background image

głosu. Teraz uwierzyłbym we wszystko, jeśli o nią chodziło.

Po herbacie panna Ashley zaproponowała zwiedzanie okolicy jako wprowadzenie mnie w 

przyszłe obowiązki.   Oprócz farmy,  pan Ashley posiadał  duży  młyn i  tartak.  Robił  zresztą 
znakomite interesy. Z ich szczegółami młoda dama wydała się doskonale obeznana. Nie miałem 
wątpliwości co do jej kierowniczych talentów. W porównaniu z rozległą wiedzą Gussie, czułem 
się całkowitym ignorantem. Spacer nabrał rumieńców podczas trochę zbyt ożywionej wymiany 
zdań na temat zarządzania. Spacerowaliśmy dość długo. Kiedy cienie świerków zaczęły padać 
aż na staw i na niebie pokazał się biały sierp księżyca, zakończyliśmy ostrą dyskusję. Oczy 
Gussie zrobiły się całkiem czarne, a na policzkach pojawiły się ciemne rumieńce. Na twarzy zaś 
wyraz triumfu i pewność zwycięstwa.

— Muszę pójść i dopilnować schłodzenia mleka. Przypuszczam, że z zadowoleniem uwolni 

się pan ode mnie — zauważyła z niespodziewaną skromnością. — Za jakieś pół godziny proszę 
wyjść na werandę;  dostanie  pan szklankę  świeżego  mleka i  kawałek  drożdżowego  placka. 
Upiekłam go według przepisu znanego naszej rodzinie od stu lat. Życzę sobie, by się pan nim 
udławił za dzisiejsze docinki. — Opuściła mnie dystyngowanie po tym przyjaznym pożegnaniu, 
a ja długo jeszcze stałem nad brzegiem jeziora. Powietrze pełne było łagodnych, wieczornych 
dźwięków. Gdy wróciłem do domu, ciocia Lucy siedziała z robótką na werandzie.  Gussie 
przyniosła mleko i ciasto. Gawędziła pogodnie i zachowywała się tak życzliwie,  iż byłem 
gotów odstąpić od swojego zdania na jej temat. Po powrocie do pokoju dostrzegłem wazon z 
pięknymi jesiennymi liśćmi. Domyśliłem się, że zawdzięczam je troskliwym rękom Gussie. 
Przez chwilę żałowałem szorstkiego zachowania i okazywanej dziewczynie niechęci — ale 
tylko przez chwilę. Gussie z macochą przeszły hali i miękki głos cioci Lucy dobiegł spoza 
uchylonych drzwi: — No i cóż sądzisz o kuzynie, moja droga?

Na   co   owa   stanowcza   młoda   dama   odparła   bez   namysłu:   —  Myślę,   że   to   najbardziej 

zarozumiały młody człowiek, jakiego spotkałam od dłuższego czasu.

Miłe, prawda? Przypomniałem sobie potulny podziw Nellie wobec moich słów i decyzji. 

Wyjąłem z portfela jej fotografię, a wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że miała banalne rysy 
twarzy. Taką nielojalną myśl odepchnąłem czym prędzej od siebie i poszedłem do łóżka.

Spodziewałem   się   snów   o   niemiłej   Gussie,   lecz   tak   się   nie   stało.   Spałem   jak   zabity   i 

obudziłem się dopiero o dziesiątej. Wyskoczyłem z łóżka, zły na siebie, pospiesznie się ubrałem 
i zbiegłem na dół. Przez okno zobaczyłem w ogrodzie Gussie wykopującą geranium.

Włożyła poplamiony brązowy fartuch, wielki kapelusz zakrywał jej twarz, a na rękach miała 

brudne   rękawiczki.   Kiedy   odwróciła   się   na   moje   „dzień   dobry”,   zauważyłem   poplamiony 
ziemią policzek. I wtedy do długiej listy niedoskonałości panny Ashley dodałem jeden punkt.

— Raczej dobre południe. Nie wie pan która godzina? Robotnicy trzy godziny temu czekali 

na zlecenia. Sama je wydałam. Pomyślałam, że nie warto przerywać panu snu.

Ogarnęła   mnie   złość.   Ale   się   popisałem!  Teraz   pannica  pewnie   kpi   sobie   ze   mnie!   — 

Oczekiwałem, że zostanę na czas  obudzony — odparłem sztywno. — Nie  mam zwyczaju 
zasypiać. Zapewniam panią, że to się nie powtórzy.

Gussie jakby nie zauważyła mej postawy pełnej godności. Ściągnęła rękawiczki i pogodnie 

stwierdziła: — Na pewno jest pan głodny. Zaraz umyję ręce i przygotuję śniadanie. Jeśli chce 
pan być użyteczny, proszę pomóc mi przy geranium.

Co mi pozostało? Poszedłem do ogrodu jak zmyty. Jednak pracowaliśmy zgodnie. Pełna 

energii Gussie nie dała okazji do próżnowania ani do sporów. Czas upływał bardzo przyjemnie, 
dopóki nie pokłóciliśmy się z powodu jakiegoś ogrodniczego problemu. Obiad więc jedliśmy 
nadąsani   i   milczący.   Po   obiedzie   Gussie   zniknęła   i   długo   jej   nie   widziałem.   Początkowo 
cieszyło mnie to, ale później zacząłem się nudzić. Nawet sprzeczka byłaby lepsza. Odwiedziłem 
młyn, obejrzałem farmę, a potem od niechcenia spytałem ciocię Lucy, gdzie zniknęła panna 
Ashley. Ciocia wyjaśniła, że pojechała odwiedzić przyjaciółkę i wróci dopiero jutro.

To była dobra wiadomość, oczywiście. Co za ulga stracić z oczu dziewczynę pewną siebie i 

background image

tak niezależną. Zamarzyłem, by przyjaciółka zatrzymała ją na cały tydzień. Mimo to doznałem 
przyjemnego rozczarowania, gdy nazajutrz po południu zobaczyłem Gussie przy furtce z dużą 
torbą i naręczem złotorózgi. Ruszyłem na pomoc, lecz zanim doszliśmy do połowy ścieżki, 
kłóciliśmy się zawzięcie. Jak zwykle Gussie nie chciała mi przyznać racji.

Po spacerze miała rumieńce na policzkach, a ciężki, klasyczny węzeł z włosów na karku 

rozluźnił się. Powiedziała, że musi upiec ciasteczka do herbaty. Jeśli nie mam nic lepszego do 
roboty, mogę zabawić ją rozmową. Poszedłem, mimo że zaproszenie nie było zbyt uprzejme. 
Zawsze to ciekawsze niż przebywać sam z sobą.

Pod koniec tygodnia zadomowiłem się w Ashley Mills,  jakbym mieszkał tu całe życie. 

Spędzałem z Gussie sporo czasu: z konieczności lub braku innego towarzystwa. Jednak w 
moich oczach nadal nie zyskała lepszej opinii. Kiedy chciała, umiała być rozmowna i zabawna.

Czasami   wydawała   się   piękna,   ale   wciąż   nie   aprobowałem   jej,   w   każdym   razie   tak 

uważałem. Od czasu do czasu znajdowałem się w zupełnie niezrozumiałym dla mnie stanie 
ducha.

Pewnego wieczoru poszedłem z ciocią i Gussie do kościoła. Dotąd nie poznałem pastora z 

Ashley Mills, choć obie panie przyjaźniły się z nim. Wyobrażałem sobie siwego, dobrotliwego 
staruszka.   Toteż   zdziwił   mnie   widok   młodego,   wysokiego   mężczyzny   o   wyglądzie 
intelektualisty i zdecydowanie atrakcyjnego.

Zdumiałem się jeszcze bardziej, kiedy po nabożeństwie zszedł po schodach razem z Gussie. 

Poczułem się zlekceważony, idąc obok cioci Lucy. To dziwne, bo raczej powinienem odczuć 
ulgę.   Wielebny   Carroll   Martin   miał   prawo   odprowadzić   pannę   Ashley,   jeśli   uznał   to   za 
stosowne. Niewątpliwie dziewczyna, która wie wszystko o prowadzeniu interesów, uprawie 
ziemi, młynarstwie, nie mówiąc już o gospodarstwie domowym i ogrodnictwie, potrafi również 
dyskutować o teologii. Zresztą to nie moja sprawa.

Tej nocy coś długo nie dawało mi zasnąć. W efekcie znowu zaspałem. Masz ci los! Źle z 

moją reputacją! Kiedy wyszedłem na dwór, czułem się źle i głupio.

Przy studni zauważyłem niezwykłe ożywienie. Urządzenie to było staroświeckie, z korbą i 

łańcuchem. Ciocia Lucy niespokojnie zaglądała do środka. W chwili gdy podszedłem, z głębi 
wynurzyła się Gussie z triumfalnym uśmiechem. Spódnicę miała mokrą i zabłoconą, włosy 
potargane, a w ręku trzymała ociekającego wodą czarnego kota.

— Coco musiał wpaść do studni wczoraj wieczorem — wyjaśniła. — Szukałam go od świtu, 

a gdy podeszłam tutaj, usłyszałam rozdzierające miauczenie. Woda była gładka. Potem dopiero 
dostrzegłam, że wcisnął się w małą wnękę między kręgami cembrowiny. Wzięłam więc drabinę 
i zeszłam po niego.

— Powinnaś   mnie   zawołać   —   oznajmiłem   cierpko.   —   Mogłaś   spowodować   wypadek, 

schodząc bez zabezpieczenia.

— A Coco by się poślizgnął i utopił, zanim wstałbyś — odparowała Gussie. — Poza tym nie 

było potrzeby. Umiem to robić nie gorzej od ciebie.

— Bez wątpienia — odparłem bardziej szorstko, niż powinienem. — Ani mi w głowie spory 

czy potrafisz robić wszystko, co ci tylko przyjdzie na myśl. Jednakże wchodzenie do studni nie 
jest zwyczajem większości młodych panien!

— Bardzo   możliwe   —  odpowiedziała   lodowato.   —  Ale   jak   zauważyłeś,   nie   należę   do 

„większości młodych panien”. Jestem sobą, Augusta Ashley i jeśli zechcę, to zejdę do studni 
każdego dnia. To wyłącznie moja sprawa! — Oddaliła się z podniesioną głową. Gussie Ashley 
była jedyną znaną mi panną, która w takich okolicznościach wyglądała dystyngowanie.

Zacząłem czyścić studnię, bardzo z siebie niezadowolony. Obraziłem Gussie i czułem, że 

nieprędko ją udobrucham. Dobrze przewidywałem. Przez tydzień trzymała mnie na dystans, 
choć zachowywałem się pokornie. W tym czasie wielebny Carroll bywał częstym gościem pod 
pretekstem   zorganizowania   szkółki   niedzielnej   dla   ubogich.   Prowadzili   z   Gussie   długie 
rozmowy na ten podniecający temat. Potem Gussie pojechała do przyjaciółki z kolejną wizytą, a 

background image

kiedy wróciła, pojawił się i wielebny.

Pewnego chłodnego i mglistego popołudnia powoli szedłem od strony młyna i przypadkiem 

spojrzawszy na dom, osłupiałem. Z dachu unosiły się płomienie. Najwidoczniej wyschnięte 
gonty zajęły się od jakiejś iskry. Dokoła nie było żywej duszy. Rzuciłem się do kuchni, gdzie 
Gussie obierała jabłka: — Dom się pali! — krzyknąłem. Gussie zbladła i upuściła nóż. — Nie 
budź mamy! — zawołała, chwytając wiadro z wodą.

Drabina ciągle jeszcze leżała przy studni. W jednej chwili przystawiłem ją do dachu, a 

Gussie jak wiewiórka wbiegła do góry i chlusnęła wodą. Ja tymczasem miałem gotowe dwa 
następne wiadra.

Na   szczęście   ogień   nie   ogarnął   dużej   powierzchni,   choć   jeszcze   kilka   minut   a   sprawa 

przyjęłaby groźny obrót. Ogień syczał i przygasał, gdy Gussie lała wodę. Po krótkim czasie 
pozostała już tylko czarna dziura w dachu.

Gussie   zeszła   z   drabiny.   Drżała   od   stóp   do   głów,   ale   uśmiechała   się   triumfalnie. 

Uścisnęliśmy sobie ręce z niespotykaną dotąd serdecznością.

Cały następny tydzień, nie bacząc na wielebnego Carrolla,  byłem szczęśliwy,  myśląc  o 

Gussie i zażenowany, wspominając Nellie. Uważałem, że mam wobec niej zobowiązania. A 
poza tym, czyż nie była moim ideałem?

Któregoś dnia otrzymałem list od siostry. Był długi i pełen nowin. Najciekawsza okazała się 

ósma strona: „Jeśli nie wrócisz do domu i nie zadbasz o Nellie — pisała Kate — to wkrótce nie 
będziesz miał o kogo dbać. Pamiętasz Roda Allena, jej dawną sympatię? Otóż wrócił z zachodu 
przebogaty i jego zainteresowanie Nellie jest tematem rozmów w całym mieście. Myślę, że i 
ona go lubi. Jeśli jeszcze dłużej pozostaniesz w tym Ashley Mills, to nie obwiniaj nikogo za 
skutki”.

Spadł mi ogromny ciężar z serca, ale strona dziewiąta przygniotła je z powrotem. — „Nie 

wspominasz panny Ashley. Jaka ona jest: młoda, stara, ładna czy brzydka, mądra czy tępa i 
nudna? Niedawno spotkałam pewną panią, która ją zna i powiedziała mi, że panna Ashley jest 
czarująca. Mówiła też, że wkrótce wyjdzie za mąż za pastora. Czy to prawda?”

— Otóż to! Czy to prawda? Zupełnie prawdopodobne. List Kate przygnębił mnie. Tego dnia 

Gussie miała bardzo nudnego kompana. Po kilku bezowocnych próbach ożywienia konwersacji 
dała za wygraną. — Nie ma co z tobą rozmawiać — powiedziana niecierpliwie. — Zdaje mi 
się, że tęsknisz za domem. Ten list wyglądał podejrzanie. W każdym razie liczę na to, że do 
mego powrotu nastrój ci się poprawi.

— Znowu gdzieś wyjeżdżasz? — jęknąłem.
— Tak. Jadę na parę dni do Flossie. (Flossie była tą przyjaciółką od serca).
— Wygląda na to, że spędzasz z nią sporo czasu — zauważyłem rozgoryczony.
Gussie  szeroko otworzyła  oczy.  —  Naturalnie  — oznajmiła.   —  Zawsze  byłyśmy  sobie 

bliskie. Teraz potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. W przyszłym miesiącu wychodzi za 
mąż.

— Och, rozumiem… i ty…
— Ja, oczywiście, będę druhną. Mamy więc mnóstwo roboty. Flossie chciała czekać do 

Bożego Narodzenia, ale pan Martin się spieszy…

— Pan Martin — przerwałem — żeni się z twoją przyjaciółką?
— Naturalnie! Nic o tym nie wiedziałeś? Są wyjątkowo dobraną parą. O, właśnie nadchodzi. 

Mamy   jechać   razem,   a   ja   nie   jestem   jeszcze   gotowa.   Porozmawiaj   z   nim   chwilę.   Bądź 
człowiekiem! Ja szybko się ubiorę.

Nigdy   rozmowa   nie   sprawiła   mi   większej   przyjemności.   Carroll   Martin   okazał   się 

szczególnie interesującym towarzyszem.

Nellie wyszła za Roda Allena w Boże Narodzenie. Była czarującą panną młodą i Rod świata 

poza nią nie widział.

Mój   własny  ślub  odbył   się   dopiero   wiosną.  Gussie   stwierdziła,   że  wcześniej   nie  zdąży 

background image

przygotować wyprawy!

background image

P

RAWIE

 

MIŁOŚĆ

1909

Dawid Hartley wstąpił po sąsiedzku do Josephine Elliott. Było późne zimowe popołudnie. 

Na   dworze,   w   czystym   i   rześkim   powietrzu   długie,   błękitne   cienie   świerków   padały   na 
ośnieżoną ziemię.

Dzień   był   mroźny.   Szyby   w   nie   ogrzanych   pokojach   pokrywały   srebrzyste   wzory.   Ale 

obszerna kuchnia, ciepła i przytulna, wydała się Dawidowi bardziej niż kiedykolwiek kusząca. 
Miał   wrażenie,   trochę   krępujące,   że   się   zasiedział   i   powinien   wrócić   do   domu.   Josephine 
zawzięcie robiła na drutach długą, szarą skarpetę. Oznaczało to, że powiedziała już wszystko, 
co było do powiedzenia. Dopóki bowiem Josephine miała o czym mówić, jej pulchne dłonie 
przebierały drutami powoli. Gdy rozmowa utykała, zaczynała gwałtownie przykładać się do 
pracy, jakby mąż i pół tuzina synów czekało na ukończenie kolejnej pary. Dawid zastanawiał 
się często, gdzie podziewają się te niezliczone szare skarpety. Robiła je niemal bez przerwy. 
Może oddaje misjonarzom albo sprzedaje swemu parobkowi. W każdym razie wyglądały na 
ciepłe i wygodne i Dawid westchnął, myśląc o godnym pożałowania stanie swych własnych 
skarpetek.

Kiedy tylko westchnął, Josephine zaniepokoiła się. Czuła, że zaraz wpadnie w to swoje 

„rozczulenie” i za wszelką cenę musi zmienić jego nastrój. Wbiła więc druty w puszysty kłębek 
wełny i oznajmiła, że czas na herbatę.

Dawid wstał z krzesła.
— Daj   spokój,   przecież   nie   wyjdziesz   bez   podwieczorku?   —   powiedziała   gościnnie 

Josephine. — Przygotuję go w mig.

— Sądzę, że powinienem już pójść do domu — zauważył Dawid, walcząc z pokusą. — 

Zillah czeka z herbatą, no i trzeba oporządzić bydło.

— Uważam, że Zillah nie będzie zbyt długo czekać — odparła Josephine. Nie chciała, żeby 

to tak zabrzmiało, ale w jej głosie usłyszał pogardliwy ton. — Musisz zostać! Zamierzam dziś 
wypić herbatę w towarzystwie.

Dawid usiadł. Wprost promieniał z zadowolenia i Josephine, aby ukryć uśmiech, przyklękła 

obok pieca, układając kawałki drewna.

— Biedak — pomyślała. Po tych głodowych racjach, które podaje mu Zillah, cieszy się jak 

dziecko, wiedząc, że dostanie przyzwoity posiłek.

Ale  Josephine  błędnie odczytała zadowolenie  Dawida,  tak zresztą  jak i  on jej  intencje. 

Zaprosiła go na podwieczorek z litości. On zaś myślał, że czuje się samotna i uznał to za dobry 
znak.   Nie   marzył   o   dobrym   jedzeniu,   choć   obiad   zjadł   marny;   tylko   Zillah   mogła   taki 
przyrządzić. Siedział wygodnie na wyściełanym krześle, patrząc na krzątającą się po kuchni 
Josephine. Przepełniała go radość, bo mógł jeszcze godzinę z nią spędzić. Poczeka cierpliwie, 
aż zacznie mu nalewać herbatę, podsuwać ciasteczka, zupełnie jakby… zupełnie jakby…

Josephine patrzyła na gościa takim przenikliwym i poważnym wzrokiem, jakby czytała jego 

myśli.   I   Dawid   zaczerwienił   się   zakłopotany   w   poczuciu   winy.   Ale   Josephine   nawet   nie 
zauważyła   tego   rumieńca.   Zastanawiała   się   tylko,   czy   podać   konfitury   truskawkowe,   czy 
wiśniowe   i   wybrawszy   te   ostatnie   odwróciła   się,   spoglądając   na   Dawida   niewidzącym 
wzrokiem. Lecz on już puścił wodze fantazji.

Josephine   zastawiła   stół   porcelaną   ze   ślubnego   serwisu   matki.   Wyjęła   go,   bo   akurat 

wypadała rocznica ślubu jej rodziców. Dawid jednak uznał to za uprzejmy gest pod swoim 
adresem. Wiedział, że Josephine ceni tę porcelanę ponad wszystkie swoje doczesne dobra. 
Zaczął gładzić wygolony podbródek z wyrazem twarzy człowieka, któremu właśnie złożono 
należny hołd.

background image

Gospodyni   uwijała   się   między   spiżarnią,   kuchnią   a   piwnicą.   Za   każdym   obrotem   stół 

wyglądał   wytworniej.   Nie   darmo   przecież   Josephine,   co   mógł   poświadczyć   każdy   w 
Meadowby, była mistrzynią w szlachetnej sztuce gotowania. Niegdyś, ambitne młode i stare 
gosposie próbowały z nią współzawodniczyć, ale szybko zdały sobie sprawę z bezskuteczności 
wysiłków i z pokorą zadowoliły się dalszymi lokatami.

Josephine z dumą artysty oceniła nakryty stół. Były tu różowe plastry ozora na zimno, 

zielone, chrupkie pikle, aromatyczny agrest przyprawiony korzeniami. Przepis na tę potrawę 
wymyśliła sama i przyniósł jej pierwszą nagrodę na dorocznej wystawie prowincji. Złociło się 
cytrynowe ciasto, biszkopty i soczyste, pulchne kawałki owocowego placka. Były też rubinowe 
konfitury   z   wiśni,   galaretka   z   jabłek   i   nade   wszystko   filiżanki   parującej   herbaty   o 
niepowtarzalnym smaku i aromacie.

Josephine królowała u szczytu stołu. Włosy miała czarne i lśniące, a policzki tak samo 

delikatnie zarumienione jak dwadzieścia lat temu. Wówczas młody Dawid Hartley zerkał na nią 
znad książki   do  nabożeństwa,  a  potem całą  drogę   do  domu dreptał  z  tyłu,  gdyż  był   zbyt 
nieśmiały, aby podejść i spytać, czy może ją odprowadzić.

Biorąc   to  wszystko  pod  uwagę,   czy  można  się   dziwić,  że   Dawid   stracił   głowę   i   zadał 

Josephine jeszcze raz dobrze znane pytanie? Po raz pierwszy zapytał ją przed osiemnastu laty, a 
ostatnio dwa lata temu. Postanowił spróbować szczęścia, bo Josephine traktowała go łaskawiej 
niż kiedykolwiek. Gdy zjedli, sprzątnęła ze stołu i zmyła naczynia. Wówczas Dawid uznał, że 
wybiła jego godzina. Wstał i usiadł obok niej na sofie.

Słońce zachodziło wspaniałymi barwami, oświetlając ośnieżone wzgórza i granatową Zatokę 

św. Wawrzyńca. Dawid uchwycił się zachodu jako pretekstu do rozpoczęcia rozmowy. — Czy 
to nie piękne, Josephine? — zaczął z podziwem. — Przypomina mi się wiersz z czytanki dla 
piątej klasy. Pamiętasz, jak go ćwiczyliśmy w piątkowe popołudnia? Zaczynał się tak:

„Opada piękniej niźli zachodziło
Słońce nad zielonymi wzgórzami Morei”.

A potem wyrecytował wszystkie strofy, śpiewnie rozciągając samogłoski i pomagając sobie 

banalnymi gestami zapamiętanymi ze szkolnych lekcji. Josephine znała dalszy ciąg. Każde 
oświadczyny poprzedzał deklamowaniem poezji. Czekała zrezygnowana. Skoro tak ma być, to 
im prędzej, tym lepiej.

Więcej tego nie zniosę — mówiła sobie w duchu. — Dam mu stanowczą odprawę, by nigdy 

już nie próbował mnie nagabywać.

Kiedy Dawid skończył wiersz, położył dłoń na pulchnym ramieniu ukochanej. — Josephine 

— powiedział lekko ochrypłym głosem. — Jak myślisz, czy mogłabyś teraz?… czy mogłabyś 
się zdecydować i przyjąć mnie? Bardzo tego pragnę. Mogłabyś, Josephine?

Położyła ręce na kolanach i spojrzała adoratorowi prosto w oczy. — Dawidzie Hartley — 

oznajmiła   zdecydowanie.   —  Nie   proponuj   mi   więcej   małżeństwa,   skoro  raz   na  zawsze   ci 
odmówiłam!

— Wciąż mam nadzieję, że zmienisz zdanie — odparł pokornie.
— A więc posłuchaj mnie uważnie. Po pierwsze nigdy nie wyjdę za ciebie. Po drugie, żeby 

to było ostatni raz! Nie wolno ci prosić mnie o rękę pod żadnym warunkiem. Jeśli to zrobisz, 
udam że nie słyszę i nie odezwę się do ciebie do końca życia. Zostańmy przyjaciółmi. Lubię, 
gdy   wpadasz   na   sąsiedzkie   pogawędki,   lecz   jeśli   mnie   nie   usłuchasz,   skończy   się   nasza 
przyjaźń.

— Och, Josephine, jesteś zbyt okrutna! — zaprotestował. Czuł, że nieodwołalnie rozwiewa 

się jego ostatnia nadzieja.

— Mówię poważnie — odparła chłodno Josephine. — A teraz, Dawidzie, idź już do domu. 

Po silnych wrażeniach wolę być sama.

background image

Zmartwiony Dawid przyjął tę decyzję z rezygnacją i ubrał się. Josephine życzliwie ostrzegła 

gościa   przed oblodzonymi  schodami  ganku.  Nawet   zapaliła   świecę  i  stojąc  w kuchennych 
drzwiach, trzymała ją wysoko, póki nie zszedł bezpiecznie. Wracając polem do domu, unosił w 
myślach obraz pulchnej kobiety w szykownej, samodziałowej sukni i falbaniastym fartuchu w 
biało—niebieską   kratkę.   Wizja   nie   była   zapewne   zbyt   romantyczna,   ale   dla   Dawida 
najpiękniejsza na świecie.

Zostawszy sama, Josephine zamknęła drzwi i zadrżała. Zdmuchnęła świecę, bo z natury 

bardzo oszczędna uważała, że za wcześnie na sztuczne światło. Pomyślała przy tym, jak bardzo 
samotny i cichy jest dom, w którym mieszka. Ciszę mąciło tylko tykanie starego zegara i 
łagodne syczenie płonących szczap. Usiadła przy oknie. — Żeby tak wpadł ktoś z Sentnersów 
— zapragnęła. — Gdyby się Dawid głupio nie zachował, mógłby przesiedzieć tu cały wieczór. 
Kiedy chce, umie być miłym kompanem. Jest  oczytany i inteligentny. Pewnie niezbyt mu 
wesoło w domu, skoro nie ma nikogo prócz Zillah.

Spojrzała  w kierunku małego  domku po drugiej   stronie podwórka.  Mieszkał   w nim  jej 

parobek, z pochodzenia Francuz, Leon Poirier z żoną i dzieckiem. Nad kominem wiła się 
fioletowa   spirala   dymu.   Może   powinna   odwiedzić   panią   Leonową?   Nie,   wszak   nigdy   nie 
umiały znaleźć wspólnego języka.

Gdyby nie było tak zimno, poszłabym odwiedzić Idę — rozmyślała. — A najlepiej zrobię, 

jeśli zajmę się skarpetą. Widziałam, jak Jimmy’emu Sentnerowi wychodziły gołe palce. Jakże 
smutny i rozczarowany był Dawid. Sądzę jednak, że ten pomysł z małżeństwem wybiłam mu z 
głowy raz na zawsze i bardzo się cieszę.

To samo powiedziała nazajutrz pani Sentner. Skubały w kuchni pierze, a na stole leżał rząd 

martwych ptaków zabitych rankiem przez Leona. Josephine włożyła szeroki, wzorzysty fartuch, 
a głowę owinęła dokładnie chustką, by uchronić przed puchem piękne włosy.

— Czy wiesz, Ido — zaśmiała się serdecznie na samo wspomnienie. — Był tu wczoraj 

Dawid Hartley i znowu prosił mnie o rękę. Oto przykład wytrwałości! Nie mogę pochwalić się 
wieloma konkurentami, ale za to złożono mi sporą liczbę ofert małżeńskich.

Pani   Sentner   nie   roześmiała   się.   Jej   drobna,   szczupła   twarz   ze   śladami   dawnej   urody 

wyglądała tak, jakby nigdy nie gościł na niej uśmiech. — Dlaczego nie wyjdziesz za niego? — 
zapytała z wyrzutem.

— A dlaczego miałabym to zrobić? — odparowała Josephine. — Powiedz mi, proszę, Ido 

Sentner.

— Najwyższy czas, żebyś wyszła za mąż — oświadczyła stanowczo Ida. — Nie uznaję 

samotnie żyjących  kobiet.  I nie  wiem, co mogłabyś  zrobić  lepszego,   niż poślubić  Dawida 
Hartleya.

Twarz  Josephine  wyrażała  drwiące   zaciekawienie.  Od  dawna  próbowała  zrozumieć   swą 

siostrę i jej pociąg do swatania. Ida wyszła za mąż bardzo młodo. Od piętnastu lat harowała i 
cierpiała na różne dolegliwości, a Tom Sentner był leniwym i ospałym człowiekiem. Ludzie w 
Meadowby mówili, że kiedy jest „pod gazem” bije swą żonę, ale Josephine w to nie wierzyła. 
Nie przypuszczała, by Ida mogła się powstrzymać od wyznania siostrze tego rodzaju przeżyć. 
Pani Sentner bowiem nie zwykła cierpieć w milczeniu.

Gdyby nie pomoc Josephine, rodzina Toma miałaby znakomitą okazję do głodowej śmierci. 

Właściwie   to   Josephine   ich   utrzymywała,   a   jej   szczodrość   nie   zawodziła   ani   upokorzała. 
Karmiła   i   ubierała   siostrzeńców   i   siostrzenice.   Wszystkie   zaś   szare   skarpetki,   których 
przeznaczenie zastanawiało Dawida, szły do Sentnerów.

Jeśli zaś chodzi o samą Josephine, to miała porządną farmę, wygodny dom, solidne konto w 

banku i była zadowoloną z życia, niezależną kobietą. To niebywałe, że w tej sytuacji Ida 
zamartwiała się staropanieństwem siostry, uważając, że mąż mógłby o nią zadbać. Josephine 
wzruszyła   ramionami   i   zrezygnowała   z   rozwiązania   tej   zagadki.   Spytała   tylko   ironicznie, 
odpowiadając jednocześnie na uwagę Idy: — I mieszkać razem z Zillah Hartley?

background image

— Wiesz doskonale, że odkąd Johnowi Hartleyowi z Creek zmarła żona, ciągle prosi Zillah, 

aby przeniosła się do niego i poprowadziła mu dom. Gdyby Dawid z tobą się ożenił, Zillah 
wyniosłaby się natychmiast. Nikt by jej nie zatrzymał nawet siłą! A Dawid ma taki piękny dom! 
Dziesięć razy ładniejszy od twojego, choć nie przeczę, twój jest bardzo| wygodny. I najlepszą w 
okolicy   farmę,   która   w   dodatku   przylega   do   twojej!   Pomyśl,   jaką   piękną   posiadłość 
stworzyłyby po połączeniu. Teraz czujesz się znakomicie, ale co zrobisz, kiedy się zestarzejesz 
i nikt się o ciebie nie zatroszczy? Ta myśl spędza mi sen z powiek.

— Wystarczy ci własnych zmartwień spędzających sen z powiek, bez dodawania moich — 

odparła cierpko Josephine. — A o starości mam czas pomyśleć. Kiedy twój Jack urośnie i 
nabierze rozumu, może zamieszkać ze mną. Nie mam zamiaru wychodzić za Dawida Hartleya, 
tego bądź pewna, moja droga Ido. Żałuję, żeś nie słyszała, jak wczoraj raczył mnie poezją. Dla 
niego nie ma znaczenia, co recytuje. Zwykle jest to pierwszy lepszy wiersz, jaki przychodzi mu 
do głowy. Pamiętam, że pewnego razu była to pieśń kościelna, zaczynająca się od słów: „I 
rozległ się z mogiły posępny głos”. A dwa lata temu pieśń: „Do Maryi w niebiosach”. Nie 
słyszałam bardziej pretensjonalnego wykonania. Z wielkim trudem udało mi się nie wybuchnąć 
śmiechem. Za nic w świecie nie chciałabym bowiem zranić jego uczuć. Nie, zdecydowanie nie 
chcę męża, ale gdyby stało się inaczej, to nie byłby nim stary, poczciwy i sentymentalny Dawid.

Pani Ida walnęła oskubaną gęsią o ławę. Nie zmarnuje więcej ani słowa na przekonywanie 

głupiej i upartej siostry. Poczciwy, dobre sobie! Czy Josephine uważa to za wadę? Pani Sentner 
westchnęła.  — Gdyby siostra musiała  przez piętnaście  lat   znosić  humory  Toma,  umiałaby 
ocenić wartość poczciwego mężczyzny.

Minął tydzień od wizyty Dawida, a ostry mróz trzymał nadal. W sobotę wieczorem, gdy pani 

Sentner przyszła po dzbanek śmietany, termometr na ganku Josephine wskazywał kilkanaście 
stopni poniżej zera. Zatoka stała się biała od lodu. Wokół trzeszczały zmarznięte gałęzie i 
skrzypiał  śnieg pod nogami. Josephine rozpaliła ogień  we wszystkich piecach, ale ciepła i 
przytulna była tylko kuchnia.

— Owiń dobrze głowę, Ido — powiedziała z troską w głosie, gdy siostra zbierała się do 

wyjścia. — Jesteś mocno przeziębiona.

— Zaczyna się prawdziwa epidemia — zauważyła pani Sentner. — Wszyscy są prawie 

chorzy. Dawid Hartley wpadł dzisiaj do nas i okropnie kasłał. Powiedziałam mu, że wcale o 
siebie nie dba. Mówił, że Zillah też jest zaziębiona. Wyobrażam sobie, jaka jest nieznośna w 
chorobie!

Tego wieczoru Josephine siedziała do późna dokładając do ognia. W końcu położyła się w 

małym pokoiku naprzeciw wielkiego pieca w hallu. Usnęła natychmiast i śniło się jej, że wiatr 
szarpie termometrem, który coraz głośniej uderza o ścianę domu. Hałas narastał, aż obudziła 
się. Wtedy usłyszała nagle stukanie do drzwi.

Wyskoczyła z łóżka i włożyła szlafrok. Nie miała wątpliwości, że coś stało się u Sentnerów. 

Mieli przyjemny zwyczaj chorowania w środku nocy. Otworzyła drzwi, spodziewając się Toma 
lub rozhisteryzowanej, przerażonej Idy. Tymczasem na progu stał zdyszany Dawid Hartley z 
gołą głową i bez płaszcza. Kasłał przy tym niemiłosiernie. Josephine nic nie mówiąc, chwyciła 
go za ramię i wciągnęła do środka.

— Na miłość boską, Dawidzie, co ty wyprawiasz?
— Zillah jest bardzo chora — wykrztusił. — Przyszedłem tutaj, bo mieszkasz najbliżej. Czy 

mogłabyś do nas przyjść, Josephine? Muszę pojechać po doktora, a boję się zostawić ją samą. 
Wiem, że nie jesteście w dobrych stosunkach, lecz może jednak przyjdziesz? Tak bardzo cierpi!

— Oczywiście! — odparła Josephine szorstko. — Nie jestem barbarzyńcą, by odmówić 

pomocy choremu człowiekowi, nawet gdyby to był mój największy wróg. Ubiorę się, a ty 
posiedź przy piecu w hallu. Jest w nim jeszcze ogień. I o czym, u licha, myślałeś wychodząc w 
taki mróz bez płaszcza?

— Tak   byłem   przerażony,   że   zapomniałem   o   ubraniu   —   odparł   Dawid   tonem 

background image

usprawiedliwienia. — Rozpaliłem tylko ogień w kuchni i pobiegłem. Przykro słyszeć, jak Zillah 
jęczy.

— Potrzebujesz opieki tak samo jak Zillah — oświadczyła surowo Josephine.
Po kilku minutach stała gotowa do wyjścia. Zabrała też koszyk pełen domowych leków. — 

Więcej niż pewne, że nie ma tam niczego pod ręką — mruknęła. Uparła się, aby Dawid owinął 
się wełnianym kocem i włożył rękawiczki. Po czym zamknęła drzwi i ruszyli przez lśniące w 
księżycowej poświacie, zamarznięte pole. Było bardzo ślisko. Josephine trzymała Dawida pod 
rękę,   by   utrzymać   się   na   nogach.   Zachwycony   tym   mężczyzna   zapomniał   o   wszystkich 
kłopotach.

Po chwili minęli ośnieżone topole na farmie Hartleya i Josephine pierwszy raz w życiu 

przekroczyła próg jego domu. Przed laty, gdy Hartleyowie mieszkali  w starym dworze, w 
którym   kręciło   się   pół   tuzina   córek,   Josephine   bywała   tam   częstym   gościem.   Wszystkie 
dziewczęta, z wyjątkiem Zillah, bardzo ją lubiły. Kiedy panny powychodziły za mąż i opuściły 
dom, Josephine przestała przychodzić. Nigdy nie widziała wnętrza nowego dworu, a z Zillah 
nie rozmawiały od lat.

Teraz Zillah zachorowała i była zbyt słaba, aby okazywać nieuprzejmość Josephine. Dawid 

nie zwlekając, zaczął się wybierać do Creek po lekarza i tym razem miał kto dopilnować, aby 
się ciepło ubrał. Potem Josephine przygotowała dla Zillah okłady z gorczycy i usiadła przy 
łóżku chorej.

Kiedy nazajutrz rano przyszła pani Sentner, zastała Josephine zajętą przygotowywaniem 

okładów z siemienia lnianego. Zaciśnięte usta świadczyły, że podjęła trudną decyzję. — Zillah 
ma ciężkie zapalenie płuc — poinformowała siostrę. — Jest doktor i Mary Bell z Creek, która 
zajmie się chorą. Ale potrzeba kobiety do innych prac. Postanowiłam zostać. Uważam to za 
swój obowiązek i nie wiem, kto jeszcze mógłby się go podjąć. Możesz posłać Mamie i Jacka do 
mojego   domu;   niech   mieszkają,   dopóki   nie   wrócę.   Będę   zresztą   wpadać   każdego   dnia   i 
doglądać gospodarstwa.

Po tygodniu życiu Zillah nie zagrażało niebezpieczeństwo. W sobotę po południu Josephine 

zajrzała do siebie, ciekawa jak Mamie i Jack sobie radzą. Zastała siostrę, która pospiesznie 
wyprawiła dzieci na pocztę, aby spokojnie wysłuchać nowin.

— To był okropny tydzień, Ido — oznajmiła uroczyście Josephine, siadając przy piecu i 

przysuwając stopy do drzwiczek.

— Przypuszczam, że trudno ci było wytrzymać z Zillah — zauważyła ze współczuciem pani 

Sentner.

— Och, nie o nią chodzi. Opieka należała do Mary. Mam na myśli dom. Nigdy w życiu nie 

przebywałam w tak zaniedbanym miejscu. Żal mi Dawida Hartleya bardziej niż kogokolwiek na 
świecie.

— Sądzę, że do tego przywykł — odparła pani Sentner.
— Nie   uwierzę   —   jęknęła   Josephine.   —   Dawid   był   dawniej   taki   pedantyczny.   Kiedy 

przekroczyłam próg, najpierw obejrzałam sobie ich kuchnię. Nie myto jej chyba od postawienia 
domu. Kłębki kurzu można było z kątów wynosić na łopacie. Wymiotłam z grubsza następnego 
dnia i o mało się nie udusiłam. A spiżarnia!… Im mniej o tym powiem, tym lepiej. Na meblach 
można pisać, a tu gruntowne sprzątanie jest niemożliwe!… Z powodu choroby Zillah nie należy 
hałasować.  Udało mi  się  zmyć  największy brud i  naturalnie  wysprzątałam spiżarnię.  No  i 
posiłki…  Dopilnowałam,  żeby  porządnie jedli.  Powinnaś  zobaczyć  minę Dawida.  Czuł  się 
dziwnie we własnym domu. Wycerowałam mu skarpetki — nie miał ani jednej całej pary! I 
starałam się, zapewnić mu odrobinę wygody. Ze względu na Zillah niewiele mogłam zrobić, bo 
gdy tylko coś przesunęłam, zaraz posyłała Mary z pytaniem, co się dzieje. Wchodząc na górę, 
zdejmowałam buty i stąpałam na palcach. Zostanę tam jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu 
Zillah  trochę się wzmocni. Trudno mi się oprzeć pokusie,  żeby wyszorować cały dom od 
strychu do piwnicy, nie zważając na nią.

background image

Pani Sentner mało mówiła, ale w myśli stwierdziła zadowolona:
— Już żal jej Dawida. Cóż, słyszałam, że litość jest bliska miłości. Zobaczymy, co z tego 

wyniknie.

Josephine udało się przeżyć te dwa tygodnie. Pewnego ranka przy śniadaniu powiedziała do 

Dawida: — Cóż, myślę, że Mary Bell poradzi sobie sama od jutra. Powinnam wrócić dziś do 
domu.   ‘   Twarz   Dawida   zachmurzyła   się.   —   Hm,   wiem,   nie   powinniśmy   dłużej   cię 
zatrzymywać,  Josephine. To  niezwykle  szlachetnie  z twojej  strony, że pomagałaś  nam  tak 
długo. Nie mam pojęcia, co byśmy zrobili bez ciebie.

— Nie ma za co dziękować — odrzekła Josephine krótko.
— Nie wybieraj się pieszo do domu. Śnieg po kolana. Zawiozę cię, kiedy będziesz gotowa. 

— Poszedł do swych zajęć w posępnym nastroju. Przez trzy tygodnie żył w cudownym świecie. 
Dbano o jego potrzeby, posiłki jadł smaczne i ładnie podane, wszystko dokoła lśniło czystością. 
No i przede wszystkim była Josephine, z pogodnym uśmiechem i pełna życzliwości. Niestety, 
teraz to się skończy.

Josephine siedziała przy stole jeszcze długo po odejściu Dawida. Robiła miny do cukiernicy 

i surowo kiwała głową w stronę dzbanka z herbatą. — Muszę to zrobić — oznajmiła w końcu 
filiżance. — Tak mi go żal, że nie mogę postąpić inaczej. — Podeszła do okna, spoglądając na 
swój dom przytulony do świerkowego lasku. — Jest przytulny i wygodny — westchnęła. — I 
zawsze ceniłam sobie niezależność. Ale nie ma o czym mówić. Nie da mi spokoju myśl o 
Dawidzie   głodnym  i   mieszkającym  w  brudzie   i  bałaganie.   Czuję  w  tym  rękę  opatrzności. 
Najgorsze jest to, że muszę sama mu o tym powiedzieć. On, biedaczek, nie odważy się po 
moich   groźbach.   Żałuję,   że   byłam   tak   zdecydowana.   Lecz   trudno!   Tylko   niech   się   nie 
spodziewa, że zacznę od recytowania wierszy! — Josephine odrzuciła głowę i wybuchnęła 
serdecznym śmiechem. Potem podeszła do pieca i poruszyła żar.

— Na obiad będzie kapusta i duszona wołowina — postanowiła. —Zrobię też ulubiony 

pudding Dawida. Właściwie to bardzo przyjemnie mieć dla kogo gotować. Zawsze uważałam, 
że nie ma sensu robić tego dla jednej osoby.

Cały dzień nuciła przy pracy, a Dawid chodził z twarzą skazańca. O zachodzie słońca zjawił 

się na kolację taki zasmucony, że Josephine musiała uciec do spiżarni, by się wyśmiać.

Pod względem towarzyskim posiłek nie należał do udanych. Josephine była zdenerwowana, 

a Dawid milczał ponuro. Mary Bell połknęła, co miała na talerzu i poszła na górę z jedzeniem 
dla Zillah. Wtedy Dawid odezwał się niepewnie: — Jeśli chcesz wracać do siebie, to zaprzęgnę 
Czerwonego Roba i zawiozę cię.

Josephine   miętosiła   frędzle   obrusa.   Żałowała   bardzo   dawnej   stanowczości.   Nie 

odpowiadając na propozycję Dawida, zaczęła szorstko: — Muszę ci powiedzieć, co myślę o 
Zillah. Jest w dużo lepszym stanie, ale przeszła ciężką chorobę i nie może tej zimy pracować. 
Jeśli chcesz wysłuchać mej rady, to powiem ci prosto z mostu, że jak tylko stanie na nogi, 
powinna   wyjechać   z   długą   wizytą.   Clementine   chce,   by   odwiedziła   ją   i   pobyła   trochę   w 
mieście. To byłoby najlepsze rozwiązanie.

— Zillah może pojechać, gdzie chce, to oczywiste — oznajmił posępnie Dawid. — Poradzę 

sobie przez jakiś czas.

— Nie ma potrzeby, żebyś dawał sobie sam radę — odparła Josephine jeszcze bardziej 

szorstko. — Ja… ja tu przyjdę i poprowadzę to gospodarstwo, jeśli zechcesz.

Dawid patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc. — A czy ludzie nie będą plotkować? — spytał z 

wahaniem. — Mnie to…

— Nie wiem o czym mieliby plotkować — przerwała mu Josephine — jeśli weźmiemy ślub.
Dawid poderwał się tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołu.
— Josephine, naprawdę się zgadzasz? — wykrzyknął.
— Oczywiście — odrzekła, jak mogła najchłodniej. — Ale teraz ani słowa! Idź do swoich 

zajęć. Chciałabym przez chwilę pobyć sama.

background image

Po raz  pierwszy i  ostatni Dawid  jej  nie  usłuchał. Zamiast   wyjść z domu,  obszedł stół, 

chwycił stanowczo Josephine w ramiona i pocałował. A ona… nie miała nic przeciwko temu.

background image

N

IEBIESKI

 

POKÓJ

 

Z

 

WIDOKIEM

 

NA

 

PÓŁNOC

1906

To — oświadczyła Sara, rzucając list ciotki Józefiny na kuchenny stół — to przechodzi 

wszelkie pojęcie! Wiele zniosłam. Zrezygnowałam z lekcji muzyki, kiedy proponowała mi to 
ciocia Nan. Zostałam w domu, by pomóc Willardowi spłacić dług hipoteczny — choć obawiam 
się, że nic z tego nie wyjdzie. Pogodziłam się z faktem, że nie poślemy Raya do Akademii w 
Valley, nawet gdybym chodziła w tym samym płaszczu i kapeluszu cztery zimy z rzędu. Nie 
narzekałam,   gdy   stryj   Joel   zamieszkał   z   nami,   żeby   „być   blisko   dzieci   swego   drogiego 
bratanka”. Uważałam za chrześcijański obowiązek przygarnięcie kuzynki Caroline, by uratować 
ją przed domem opieki. Ale moja cierpliwość, a co gorsza moje meble, wyczerpały się. Nie 
mogę akceptować przyjazdu ciotki Józefiny na zimę, ponieważ nie mam gdzie jej umieścić.

— Halo, Sally, co się stało? — spytał Ray, wchodząc do kuchni z książką w ręku. Raya 

trudno było spotkać bez książki;  brał je nawet do łóżka. Taki  zdolny chłopiec i nie mógł 
studiować w college’u! Sara uważała to za skandal wołający o pomstę do nieba.

— Wyglądasz, ukochana siostruniu, jakby cię gryzło sumienie — dodał żartobliwie.
— Zostaw moje sumienie w spokoju — odparła poważnie Sara. — Mam tu coś specjalnego 

dla ciebie. Oto list od ciotki Józefiny! Pisze, że czuje się bardzo samotna. Jej syn wyjechał do 
Południowej Ameryki i wróci dopiero na wiosnę. Ciocia chce przyjechać do nas.

— A dlaczego nie? — spytał pogodnie Ray, którego spokoju nic nie potrafiło zmącić. — Im 

nas więcej, tym weselej.

— Rayu Sheldon! A gdzie ją ulokujemy? Nie mamy ani jednego wolnego pokoju. Dobrze o 

tym wiesz!

— Nie mogłaby zamieszkać z kuzynką Caroline?
Pokój jest za mały dla dwóch osób. W dodatku przeładowany rupieciami kuzynki Caroline. 

Ciotka Józefina na pewno przywiezie dwa kufry. Pomyśl trochę, mądralo!

— A może niebieski pokój od północy?
— Masz pomysły! Niby tak, lecz na czym ją położymy spać? A inne potrzebne sprzęty? 

Ciocia spodziewa się gościnności, a każemy jej zamieszkać w pustym pokoju? Zapomniałeś, że 
tam nie ma ani jednego mebla i ponadto nie znajdziemy centa, by cokolwiek kupić, nawet 
najtańszą rzecz.

— No to się poddaję — stwierdził Ray. — Mógłbym spróbować rozwiązać kwadraturę koła, 

lecz sprawa umieszczenia ciotki Józefiny wyraźnie przerasta moje możliwości.

— Jest jedno wyjście, trzeba napisać do ciotki, uprzejmie i stanowczo, że nie możemy jej 

przyjąć wobec braku odpowiednich warunków. Ty napiszesz ten list, Ray. Tak uprzejmie, jak 
tylko potrafisz, ale przede wszystkim stanowczo.

— Ależ Sally, moja droga — zaprotestował Ray, nie mając najmniejszej ochoty na pisanie 

takiego listu. — Czy nie podejmujesz zbyt pochopnie decyzji? A gdzie zasady uprzejmości? 
Biedna ciocia czuje się zapewne bardzo samotna i zrozumiałe, że chce odwiedzić krewnych.

— Nie  jesteśmy jej krewnymi — zawołała Sara.  — Nawet  najdalszymi.  Ona jest tylko 

przyrodnią siostrą przyrodniego brata mamy. Ładnie to brzmi, prawda? A w dodatku to nudna i 
wścibska kobieta. Będą się kłócić z Caroline, bo wszyscy się kłócą z kuzynką Caroline…

— Z wyjątkiem Sary — przerwał Ray, ale Sara nie zwróciła uwagi na komplement.
— I nie będziemy mieli przez całą zimę ani minuty spokoju. A zresztą, nawet gdybyśmy na 

upartego ją przyjęli, to gdzie? Po prostu, nie możemy nikogo zaprosić!

— Mama była bardzo przywiązana do ciotki Józefiny — zauważył z namysłem Ray. Sara 

otworzyła usta, gotowa coś wtrącić, ale zamknęła je bez słowa, a chłopiec ciągnął dalej: — 
Ciotka Józefina też lubiła mamę. Cieszyła się, że jest zawsze mile widziana w Mapie Hollow. 

background image

To przykre, że ty nie zważając na tradycje, namawiasz mnie do napisania, że w Mapie już nie 
ma dla niej miejsca.

— Zostawię decyzję Willardowi — powiedziała szybko Sara. — Jeśli on powie, że ciotka 

ma przyjechać, niech przyjeżdża, jeśli nawet Dorothy i ja będziemy zmuszone koczować w 
stodole.

— Idę pogrzebać na strychu — oznajmił, pozornie bez związku z rozmową, Ray.
— A ja przygotuję podwieczorek — dodała Sara. — Dorothy zaraz wróci ze szkoły i słyszę, 

jak stryj Joel się porusza. Willard nie wróci przed zmrokiem, więc nie ma co na niego czekać.

O zmierzchu Sara postanowiła wyjść na spotkanie Willarda. Często robiła to, zwłaszcza gdy 

był poza domem cały dzień. Uważała, że nie ma na świecie drugiego człowieka tak dobrego i 
kochanego jak starszy brat.

Zapadał szary listopadowy wieczór; klony w kotlinie stały nagie, a krzaki głogu wzdłuż 

ścieżki pokrywał szron. Po południu spadło trochę śniegu i białe płaty leżały tu i ówdzie na 
brązowej ziemi. Świat wyglądał ponuro i bezbarwnie. Sara westchnęła. Za długo myślała o 
ciemnej iStronie życia. — Wszystko jest nie tak — szepnęła ze smutkiem. — Willard musi 
pracować   jak   niewolnik   i   mimo   największych   wysiłków   z   trudem   spłaca   hipotekę.   I   Ray 
powinien iść do college’u. Nie wiem jak sobie z tym poradzimy. Prawdę mówiąc, przygotuje 
się dopiero na przyszłą jesień, ale i wtedy nie będziemy bogatsi. Żeby kupić ubrania i książki, 
zapłacić stancję i czesne, trzeba co najmniej sto pięćdziesiąt dolarów. Gdyby pobył w Akademii 
choć rok, potem zarabiałby na dalsze studia korepetycjami. Lecz marzyć o stu pięćdziesięciu 
dolarach możemy z takim samym skutkiem jak o podróży na księżyc.

Sara   znowu   westchnęła.   Miała   osiemnaście   lat,   a   czuła   się   bardzo   staro.   Willard   miał 

dziewiętnaście i właściwie nigdy nie był młody. Stracił ojca w wieku dwunastu lat i od tej pory 
sam gospodarował na farmie. Właściwie razem z Sarą, bo okazała się świetnym organizatorem. 
Matka zmarła dwa lata temu i naturalnie domowe obowiązki spadły na barki Sary. Czasami, w 
chwilach takich jak teraz, sytuacja niezmiernie jej ciążyła, ale rozmowa z Willardem zawsze 
dodawała   sił.   Willard   także   miewał   chwile   depresji,   lecz   dzięki   opatrzności,   w   innych 
terminach. Gdy jedno przeżywało swój „dołek”, drugie podnosiło je na duchu.

— Wszystko dziś w porządku, Saro? — spytał pogodnie Willard.
— Przyszedł list  od ciotki Józefiny — odparła Sara, chcąc mieć najgorsze z głowy. — 

Zamierza   przyjechać   na   zimę   do   Mapie   Hollow.   Najpierw   pomyślałam,   że   po   prostu 
odwiedziemy ją od tego zamiaru. Później postanowiłam zostawić decyzję tobie.

— Cóż, w domu już teraz jest ciasno — powiedział wolno Willard. — Lecz sądzę, że jeśli 

ciocia pragnie przyjechać, to powinniśmy ją przyjąć. Zawsze lubiłem ciocię Józefinę, mama 
zresztą też.

— Nie wiem, gdzie moglibyśmy ją ulokować. Nie mamy wolnego pokoju gościnnego.
— Ray i ja możemy spać na stryszku nad kuchnią. Ty i Dorothy zajmiecie nasz pokój i 

oddacie cioci swój.

— Stryszek nie nadaje się do spania — zauważyła Sara niechętnie. — Tam jest straszliwie 

zimno, są też myszy i szczury — brr! Po kilku nocach poogryzają was do kości. Ale skoro 
mamy przyjąć ciotkę Józefinę, to nie ma innej rady. Powiem Rayowi, żeby do niej jutro napisał. 
Jedynie on zrobi to odpowiednio serdecznie.

Willard   siedział  przy  kolacji,   gdy  przyszedł   Ray,   od stóp do  głów  omotany  pajęczyną. 

Oznajmił radośnie: — Rozwiązałem problem cioci Józefiny. Umeblujemy niebieski pokój!

— Czym? — spytała z niedowierzaniem Sara.
— Pogrzebałem trochę na strychu i w schowku nad wozownią znalazłem interesujący skład 

mebli. Są bardzo stare i zakurzone, dowodem mój wygląd. Wymagają mycia, polerowania i 
paru gwoździ, ale nadają się do użytku.

— Zupełnie zapomnieliśmy o tych starociach — przyznała Sara. — Nie używano ich za mej 

pamięci   i   chyba   jeszcze   długo   przedtem.   Stoją   na   strychu   od   dawna,   zanim   mama   tu 

background image

zamieszkała. Myślałam, że są połamane i bezużyteczne.

— Wcale nie, w każdym razie nie wszystkie. Wystarczy do umeblowania pokoju. W stylu 

raczej staroświeckim, lecz nie mamy wyboru. Na strychu jest łóżko i narożna oszklona szafka, 
dwa solidne fotele i bardzo zabawna komoda z wysuwanym blatem. Pełno tam pożółkłych 
listów i śmieci. Pod stertą starych dywanów znalazłem też umywalkę, wieszak na ręczniki i 
przezabawny stoliczek   na trzech   nogach  w kształcie   lwich  łap.  Jedna  odpadła,  lecz   chyba 
potrafię   ją   przymocować.   Są   dwa   jeszcze   starsze   krzesła   i   dziwaczny   owalny   stolik   z 
lustrzanym blatem.

— Już wiem — zawołała Sara w przypływie natchnienia. — Urządzimy niebieski pokój w 

staroświeckim stylu. Nie wstawimy tam żadnego nowego sprzętu. Na podłogę dam stary dywan 
mamy, zszywany z gał—ganków i cztery malutkie dywaniki, które dostałam od babci Sheldon, 
i mosiężny stary świecznik, i tę irlandzką kapę na łóżko. Och, jestem pewna, że świetnie się 
zabawimy!

Tak   też   było.   Przez   tydzień   Sheldonowie   tłukli   młotkami,   kleili,   myli   i   naradzali   się. 

Niebieski   pokój   wyklejono   błękitną   tapetą   w   staromodny   wzór.   Na   podłodze   położono 
dywaniki.   W   jednym   rogu   ustawiono   starannie   wyczyszczone   łóżko,   stanowiące,   jak   się 
okazało,   piękny   mebel.   Na  umywalce   Sara   umieściła   starą   fajansową   miednicę   i   dzbanek, 
należące niegdyś do babci. Ray naprawił stolik, który wyglądał jak nowy. Sara postawiła na 
nim mosiężną tacę, dwa świeczniki i nożyczki do przycinania knotów. Toaletka z ruchomym 
lustrem w ozdobnej ramie stanęła przy oknie, a naprzeciw niej stara komoda. Wniesiono także 
szafę   i   stary   stojący   zegar   z   hallu,   a   nad   kominkiem   zawisły   dwa   fajansowe   talerze   z 
kobaltowym wzorem. Jeszcze wyżej zaś makatka wyszyta przez babcię Sheldon, kiedy była 
jeszcze małą dziewczynką.

— A wiecie — zauważyła Sara, gdy stanęli na środku pokoju oglądając rezultat swej pracy 

— sądziłam, że pośmiejemy się z tego wszystkiego, ale nie mam na to ochoty. Każdy mebel 
pasuje   do   reszty   i   wyglądają   razem   szacownie   i   na   miejscu.   Są   także   autentyczne. 
Przypuszczam też, że stolik i komoda to solidny mahoń. Popatrzcie na łóżko, jest naprawdę 
piękne z tymi rzeźbami. Chyba ciocia Józefina nie będzie miała zastrzeżeń?

Ciocia Józefina nie miała. Z filozoficznym spokojem przyjęła do wiadomości, że w pokoju 

gościnnym mieszka kuzynka Caroline i jedynie północny pokój został wolny.

— Och, nie martwcie się — oznajmiła, wyraźnie zdecydowana cieszyć się tym, co jest. — 

Stare meble są teraz w cenie, choć ja za nimi nie przepadam. Lubię rzeczy lżejsze i weselsze. 
Ale   bogaci   ludzie   uganiają   się   za   antykami.   Znam   kobietę   w   Bostonie,   która   cały   dom 
umeblowała starociami. Gdy tylko usłyszy o jakimś starym sprzęcie, natychmiast usiłuje go 
kupić. To hobby drogo ją kosztuje. Na widok twego pokoju, Saro, wpadłaby w zachwyt.

— Chcesz   powiedzieć,   ciociu,   że   są   ludzie,   co   kupują   stare   meble?   —   zapytała   z 

niedowierzaniem Sara.

— Tak. I płacą za nie więcej niż za nowe. Ale cóż, świat roi się od różnych pomyleńców.
Sara z trudem przyzwyczajała się do myśli, że stare meble mają jakąś wartość, żyła bowiem 

z dala od wielkiego świata z jego dziwactwami. Nie zapomniała jednak słów ciotki Józefiny.

Zima   minęła.   Ciotka   Józefina   czuła   się   szczęśliwa   w   gościnie.   Co   o   tym   myśleli 

Sheldonowie, niech zostanie tajemnicą. W marcu wrócił jej syn i ciotka pojechała do domu. 
Przedtem Sara poprosiła ją o adres kobiety, której hobby stanowiły stare sprzęty. Tego samego 
popołudnia napisała i wysłała list. Przez tydzień wyglądała bardzo tajemniczo, lecz ani Willard, 
ani Ray nie odgadli, jaki uknuła spisek. W końcu tygodnia przyjechała pani Stanton.

Później pani Stanton wielokrotnie mówiła, że sam widok niebieskiego pokoju wprawił ją w 

osłupienie i zachwyt. Takie odkrycie! Łóżko z rzeźbionymi oparciami, stolik na lwich łapach, 
stara ceramika! Można mówić o prawdziwym szczęściu!

Kiedy Willard i Ray wrócili na podwieczorek, Sara siedziała na schodach, licząc cudem 

zdobyte bogactwo.

background image

— Sally, gdzie znalazłaś zaginiony skarb? — spytał Ray.
— Była dzisiaj pani Stanton z Bostonu — odparła Sara szczęśliwa do upojenia. — Zbiera 

stare   meble.   Sprzedałam   jej   wszystko,   co   wstawiliśmy   do   niebieskiego   pokoju,   oprócz 
dywanika mamy i makatki babci Sheldon. Nie mogłam się z nimi rozstać. — Sara podniosła 
dramatycznym gestem ręce pełne banknotów. — Oto dwieście pięćdziesiąt dolarów. Otworzą 
ci, Rayu, jesienią drzwi Akademii.

— To nie w porządku — zaoponował z wypiekami na twarzy Ray. — Ty i Will…
— Will i ja uważamy, że musisz je przyjąć — odparła Sara. — Chcemy, abyś studiował w 

college’u.   Gdy   dostałam  te   pieniądze,   kamień   spadł   mi   z   serca.   Poza   tym  do   ciebie   jako 
znalazcy należała większość mebli i ty pierwszy oddałeś głos za przyjęciem cioci Józefiny.

— Oczywiście, Rayu, przyjmiesz je — poparł siostrę Willard. — Sprawisz nam największą 

przyjemność. I pomyśleć, że to wszystko dzięki ciotce Józefinie!

background image

D

LACZEGO

 

PAN

 C

ROPPER

 

ZMIENIŁ

 

ZDANIE

1903

A więc, panno Maxwell, jak dziś pani poszło? — spytał uprzejmie pan Baxter, gdy nowa 

nauczycielka podeszła do stołu. Była to szczupła, niezbyt ładna dziewczyna, ale za to pełna 
zapału. Pan Baxter był zadowolony, lubił jej „styl”, jak to określał.

W okręgu Maitland rozpoczął się letni semestr. Esther Maxwell była tu obca, lecz zdolna i 

świadoma   swoich   możliwości.   Uśmiechnęła   się   promiennie   do   pana   Baxtera.   —  Zupełnie 
dobrze jak na początek. Dzieci wydają się bystre, chętne i dość łatwe do opanowania.

Pan   Baxter   potwierdził.   —   W   tej   szkole   nie   ma   złych   dzieci,   no   może   z   wyjątkiem 

Cropperów. Ale i oni potrafią zachować się właściwie, jeśli tylko zechcą. Domyślam się, że 
dzisiaj ich nie było?

— Nie.
— Cóż, panno Maxwell, muszę panią uprzedzić; z tymi chłopcami może mieć pani trochę 

kłopotów. Lecz stare porzekadło mówi: „ostrzeżony — uzbrojony”. Pan Cropper sprzeciwiał się 
zatrudnieniu pani w szkole. Oczywiście  nie z jakichś osobistych powodów. Jest po prostu 
przeciwny nauczycielkom i za nic na świecie nie zmieni zdania. Twierdzi, że nauczycielki nie 
potrafią utrzymać  dyscypliny.  Wyrażał  swoją niechęć dość  otwarcie  i  jego chłopcy o tym 
wiedzą.   Wiedzą   też,   że   poprze   ich,   bez   względu   na   to   co   zrobią.   Cropper   jest   sprytny   i 
przebiegły, trudno go przygwoździć.

— Czy ci chłopcy są duzi? — spytała Esther zaniepokojona.
— Tak. Trzynaście i czternaście lat i do tego nad wiek wyrośnięci. Kłopot w tym, że ich pani 

nie wychłosta. Mężczyzna mógłby, ale pani się wywiną. Będzie z nimi moc problemów. A 
może zechcą sprawować się jak należy?

W skrytości ducha pan Baxter nie miał nadziei, lecz Esther bardzo na to liczyła. Nie mogła 

uwierzyć, by pan Cropper mógł przenosić osobiste uprzedzenia na szkolny grunt. Przekonała 
się o tym, gdy nazajutrz spotkał ją w drodze do domu i zaproponował podwiezienie, j Był to 
duży, przystojny mężczyzna o ujmujących manierach. Z wielkim zainteresowaniem wypytywał 
ją o pracę w szkole, wyrażał nadzieję, że da sobie radę i przyznał, że jest ojcem dwóch młodych 
hultajów, których niebawem przyśle na lekcje. Esther poczuła ulgę. — Pan Baxter pewnie 
trochę przesadził — pomyślała.

— Śliwa   pani   Charley   ugina   się   w   tym   roku   od   owoców   —   zauważył   i   pan   Baxter 

wieczorem przy herbacie. — Przechodziłem dzisiaj tamtędy, wracając z lasu. Będą na niej pudy 
śliwek.

— Nie sądzę, aby biedna pani Charley dostała z tego o jedną więcej niż zwykle — odparła z 

oburzeniem pani Baxter. — To po prostu skandal! Bardzo bym chciała, choć raz przyłapać tych 
Cropperów na gorącym uczynku.

— Ależ, Mary, nie ma żadnych dowodów przeciwko nim — zaoponował jej małżonek. — 

Nie powinnaś takich oskarżeń opowiadać publicznie.

— Dobrze   wiem,   że   to   oni   —   odparowała   pani   Baxter   —   i   ty   wiesz   o   tym   także, 

Adoniramie.   I   pani   Charley   wie,   jakkolwiek   nie   może   niczego   udowodnić,   a  szkoda!   Nie 
mówię, że to Isaac Cropper osobiście kradnie śliwki. Lecz on wie, kto to robi i wszystkie 
trafiają do słoików Mehitable Cropper — nie ma wątpliwości!

— Widzi pani, panno Maxwell, to śmieszna trochę historia — zaczął pan Baxter. — Mąż 

pani Charleyowej Cropper był bratem Isaaca. Obaj żyli ze sobą nie najlepiej i kiedy Charley 
zmarł, doszło do okropnej awantury o spadek. Isaac zachowywał się złośliwie i skandalicznie 
przez cały czas. Opinia publiczna do tej pory nie może mu wybaczyć… Ale pani Charley nie w 
ciemię bita i udało mu się zagarnąć mniej niż oczekiwał. O jeden kawałek ziemi toczono 

background image

szczególny spór. Leżał między obu farmami i przyznano go wdowie. Tuż przy linii podziału 
rośnie wielka śliwa. Jest to chyba najpiękniejsza śliwa w Maitland, ale pani Charley dotąd nie 
zebrała z niej ani jednego owocu.

— A co się z nimi dzieje? — spytała zaciekawiona Esther.
— Znikają — odparł pan Baxter, znacząco kiwając głową. — W porze dojrzewania pani 

Charley odkrywa pewnego ranka ogołocone drzewo. Dotąd nie zdobyła najmniejszego dowodu, 
co do sprawcy. Gdyby tak było, potrafiłaby zalać mu sadła za skórę. Lecz, nikt w Maitland nie 
ma cienia wątpliwości, że Isaac Cropper wie, gdzie znikają śliwki.

— Nie sądzę, by pan Cropper mógł kraść — zaprotestowała Esther.
— Cóż, on nie uważa tego za kradzież. Traktuje ziemię, a tym samym i drzewo, jak swoje. 

Poza   tym   z   całego   serca   nienawidzi   pani   Charley.   Dałbym   wiele,   żeby   zobaczyć   starego 
grzesznika na miejscu przestępstwa, ale na to jest za sprytny.

— Baxterowie zbyt surowo oceniają pana Croppera — powiedziała sobie Esther po kolacji. 

— Na pewno są do niego uprzedzeni. Lecz miesiąc później zmieniła zdanie. W tym czasie obaj 
Cropperowie zaczęli chodzić do szkoły.

Początkowo Esther była skłonna ich polubić. Urodziwi i układni, a do tego inteligentni. 

Przez kilka dni wszystko szło dobrze i Esther odetchnęła z ulgą.

Niebawem jednak w szkole dał o sobie znać duch niesubordynacji i Esther okazała się 

bezsilna. Cropperowie nigdy otwarcie nie wystąpili przeciw niej, ale robili dokładnie to, na co 
mieli ochotę. Inni uczniowie brali z nich przykład i w rezultacie po miesiącu biedna Esther 
całkowicie   straciła   kontrolę   nad   swoim   małym   królestwem.   Słyszano   skargi   niektórych 
podatników i nawet pan Baxter zaczynał mieć wątpliwości.

Esther zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła odzyskać autorytetu, będzie zmuszona złożyć 

rezygnację. Do szału doprowadzał ją ten nieuchwytny system oporu, jaki zorganizowali młodzi 
Cropperowie.

Pewnego dnia postanowiła iść do samego pana Croppera i odwołać się do jego poczucia 

sprawiedliwości. To był szczególnie trudny dzień. Pod jej nieobecność ustawiono piramidę z 
ławek,   pozamieniano   książki   i   zeszyty  i   dokonano   innych   jeszcze   psot.   Każdy   z   uczniów 
zaprzeczał i nie potrafił podać sprawców. Cropperowie niewinnie patrzyli prosto w oczy i 
traktowali ją z obłudną galanterią. Wiedziała, że są winni i wyobrażała sobie, jakie to przesadne 
opisy zajścia rozniosą się po okolicy. Myśląc o tym, miała ochotę usiąść i zapłakać. Lecz 
zacisnęła tylko usta, pomogła dzieciom przywrócić porządek i po lekcjach wybrała się do domu 
Isaaca Croppera.

Właśnie wrócił od żniw i wyglądał wytwornie nawet w roboczym ubraniu. Po serdecznym 

powitaniu zaczął prowadzić swobodną rozmowę o pogodzie. Esther nie dała się odwieść od 
właściwego tematu, chociaż czuła, że stopniowo opuszcza ją odwaga.

— Przyszłam w sprawie Alberta i Roberta, panie Cropper —. oznajmiła. — Chłopcy nie 

zachowują się odpowiednio.

— Czyżby? — głos pana Croppera wyrażał wielkie zaskoczenie. — To dziwne. Nigdy nie 

słyszałem, by chłopcy sprawiali kłopot nauczycielom. Co zrobili tym razem?

— Nie słuchają moich poleceń — odparła Esther słabym głosem.
— Proszę   wybaczyć,   panno   Maxwell,   ale   czy   nauczyciel   nie   powinien   wymusić 

posłuszeństwa? Moi synowie są pełni temperamentu i trzeba im silnej i pewnej ręki. Zawsze 
popierałem zatrudnianie mężczyzn na tym stanowisku. Wtedy panowałby w szkole porządek. 
Nie mam nic prywatnie przeciwko pani. Byłbym rad, gdyby się pani powiodło, lecz słyszałem 
ostatnio skargi na brak dyscypliny w klasie.

— Nie miałam kłopotów, dopóki nie pojawili się pana synowie — odparowała Esther, tracąc 

panowanie nad sobą. — I gdyby pan okazał chęć współpracy ze mną, poradziłabym sobie z 
nimi.

— No cóż, łaskawa pani — odparł pan Cropper. — Posyłając chłopców do szkoły liczyłem 

background image

na to, że nauczycielka potrafi wykonać tę pracę, do której się zobowiązała.

— Więc odmawia pan pomocy? — spytała Esther drżącym głosem.
— Droga, młoda damo, cóż mogę zrobić? Chłopcy doskonale orientują się, na co mogą sobie 

pozwolić. Nie wątpię, że uda się pani znaleźć pracę w innej szkole, gdzie będzie łatwiej. Ale 
tutaj   potrzebujemy   twardej   ręki.   Już   pani   odchodzi?   Pani   Cropper   zaraz   przyniesie   coś 
orzeźwiającego do picia. Przyda się po spacerze.

— Nie, bardzo dziękuję — odrzekła biedna Esther. Czuła, że musi natychmiast odejść, by 

zachować resztki godności. Przytłaczały ją te niebieskie, zimne jak stal oczy. Wróciła do domu, 
zamknęła się w pokoju i wybuchnęła płaczem. — Nie pozostało mi nic innego, tylko złożyć 
rezygnację — myślała zrozpaczona.

W następną sobotę Esther wybrała się na spacer z aparatem fotograficznym. Był piękny, 

jesienny dzień. Lasy i pola kąpały się w słońcu i delikatnej mgiełce. Esther szła na przełaj 
łąkami do pani Charleyowej Cropper z wizytą. Zastała dom zamknięty i najwidoczniej pusty. 
Obeszła go dokoła i ruszyła dalej przed siebie. Za kępą klonów i gąszczem młodych drzewek 
znajdowało się pole, a na nim uginając się pod ciężarem owoców stała słynna śliwa. Esther 
patrzyła przez chwilę na drzewo, a potem jej twarz rozjaśnił przekorny uśmiech i uniosła w 
górę swego kodaka.

W poniedziałek wieczorem ponownie udała się do pana Croppera. Po wstępnych uwagach, 

które go rozbawiły, nadmieniła, że sobota była pięknym dniem.

— Miałam doskonałe światło do fotografowania. Na szczęście udało mi się zrobić dobre 

zdjęcie. Przyniosłam panu na dowód. Sądzę, że pana zaciekawi. — Położyła na stole zdjęcie, na 
którym widać było wyraźnie drzewo. Bob i Alf Cropperowie siedzieli na gałęziach i zrywali 
śliwki, a na ziemi stał ich ojciec z koszykiem w ręku.

Pan Cropper patrzył w milczeniu. Oczy mu pociemniały i odezwał się wyzywającym tonem: 

— Te śliwki prawnie należą do mnie!

— Bardzo możliwe — odparła chłodno Esther. — Lecz nie wszyscy tak myślą. Na przykład 

pani Charley. Chętnie by zobaczyła ten „dowód”.

— Proszę jej nie pokazywać — zawołał gorączkowo pan Cropper.
— Przecież mówię, że śliwki są moje! Zmęczyły mnie te ciągłe wojny i pozwolę jej zbierać 

owoce. To w końcu taki drobiazg! A jeśli chodzi o tę sprawę, o której mówiliśmy …Wie pani, 
panno   Maxwell,   przemyślałem   wszystko   jeszcze   raz   i   przyznaję,   że   zachowałem   się 
nierozsądnie. Porozmawiam z Alfredem i Robertem.

— Doskonale   —  odparła   spokojnie   Esther.   —   Sprawa   śliwek   mnie   nie   interesuje.   Nie 

zamierzam wtrącać się w rodzinne waśnie. Zwłaszcza że pozwoli pan cieszyć się pani Charley 
jej własnymi śliwkami. Co do spraw szkolnych, to mam nadzieję, że sytuacja zmieni się na 
lepsze.

— Czy zostawi mi pani zdjęcie? — spytał niepewnie pan Cropper.
— Och, oczywiście — uśmiechnęła się Esther. — Mam przecież negatyw!
Od   tego   dnia   młodzi   Cropperowie   zachowywali   się   wzorowo.   Inne   niespokojne   duchy 

pozbawione przywódców szybko ucichły. Skargi ustały i pod koniec semestru odnowiono z 
Esther kontrakt.

— Jakim cudem przeciągnęłaś starego Croppera na swoją stronę? — zainteresował się pan 

Baxter wieczorem przy kolacji. — Mówił na zebraniu, że jesteś najlepszą nauczycielką, jaką 
dotąd mieliśmy i proponował, by ci podwyższyć pensję. Nie spodziewałem się, że doczekam 
chwili, kiedy Isaac zmieni swoje zdanie.

Esther uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że zmiana opinii pana Croppera dokonała się pod 

pewną presją, ale zachowała tę informację dla siebie.

background image

P

ANNA

 

MŁODA

 

CZEKA

1932

Była niedziela i Susan nie poszła do college’u. Toteż nic nie odrywało jej myśli od smutnej 

rzeczywistości. Dziś właśnie przypadała trzydziesta rocznica urodzin i tego faktu nie dało się 
zmienić!

Ciotce   Adzie   najwidoczniej   wyleciało   to   z   głowy,   choć   przy   śniadaniu   nie   omieszkała 

wypomnieć Susan kilku siwych włosów. To było w stylu ciotki! Kiedy Susan pierwszy raz 
zobaczyła   srebrne   nitki   w   pięknych   ciemnych   splotach,   wmówiła   sobie,   że   to   rzecz   bez 
znaczenia. Nic się nie liczyło, odkąd przed laty otrzymała telegram z krótką i straszliwą wieścią 
o śmierci Vernona Darby pod Vimy Ridge. Włosy mogły sobie osiwieć, stać się szare i bez 
blasku, jak życie które wiodła. Dlaczego więc czuła przykrość z powodu urodzin?

Nawet Ellery o nich zapomniał. Pierwszy raz nie przysłał róż. A może chciał być taktowny. 

Sądził, że kobiecie nie należy przypominać nawet bukietem róż o skończonych trzydziestu 
latach.   Nie   ma   zamiaru   zaprzątać   sobie   tym   głowy.   Nikogo   przecież   nie   obchodzi,   czy 
nauczycielka języków obcych w college’u Clement ma trzydzieści albo pięćdziesiąt lat, dopóki 
dobrze pracuje.

Próbowała wmówić sobie, że zawsze szczyciła się zdrowym rozsądkiem, lecz ta perswazja 

nie pozwalała zapomnieć o osiągniętym wieku. Takie maleńkie ukłucie doskwierało gdzieś w 
głębi serca. Trzydzieści lat to dużo więcej niż dwadzieścia dziewięć i brzmi zbyt dostojnie. I 
trzeba jakoś przeżyć tę resztę życia. Do tego w roli skromnej nauczycielki języków, uczącej 
dziewczęta, którym języki — współczesne czy dawne — potrzebne są wyłącznie do rozmów o 
chłopcach. Susan rzadko myślała tak o swych uczennicach, ale widać trzydziestka zmienia 
człowieka na gorsze.

Rocznica   urodzin,   jak   nadciągający   kataklizm,   dręczyła   ją   od   ładnych   paru   tygodni. 

Zastanawiała się, czy nie byłoby rozsądniej przyjąć oświadczyny Ellery’ego. Ellery zgodnie z 
ustalonym   zwyczajem   oświadczał   się   co   roku   w   dniu   jej   urodzin.   Ona   zaś   usiłowała   go 
przekonać, że zawsze pozostanie wierna pamięci Vernona Darby. A teraz… Cóż, będzie dalej 
wierna, na swój sposób, jak ktoś kiedyś powiedział. Trudno się dziwić, że oboje próbują jak 
najlepiej przejść wspólnie przez życie. Byli dobrymi przyjaciółmi jeszcze w szkole średniej. 
Sądziła, że nie zdoła obdarzyć go miłością. Tę pochowano gdzieś we Francji, ale przecież 
szacunek, przyjaźń i zrozumienie wiele znaczą. Jeśli to mu wystarczy, to wyjdzie za niego. 
Uważała,   że   Ellery   powinien   docenić   namiastkę   uczucia   i   być   wdzięczny.   A   ona   będzie 
zadowolona, jeśli go uszczęśliwi. Oczywiście, sama już nikogo nie pokocha.

Ellery Boyden zjawił się późnym wieczorem i nie przyniósł kwiatów. Susan zauważyła, jak 

nadchodził   z  podskakującym  wesoło Banjo; widocznie  wizyta  stanowiła  tylko zakończenie 
wieczornego   spaceru.   Westchnęła,   prosząc   w   myśli   Vernona   o   przebaczenie   i   ruszyła   na 
spotkanie przeznaczenia i Ellery’ego.

Godzinę   później   Susan   czuła,   że   zawiodła   się   w   swoich   oczekiwaniach.   Ellery   nie 

wykazywał najmniejszego zainteresowania oświadczynami. Siedział wygodnie w ulubionym 
fotelu   i   opowiadał   zabawne   historyjki.   Banjo,   wesoły   mały   psiak,   leżał   u   stóp   Susan   z 
pyszczkiem na jej bucie. Bardzo lubiła Banjo, ale czas płynął i coraz mocniej pragnęła, aby 
sobie poszedł gdzie indziej.

Nagle Ellery umilkł. Susan trochę się ożywiła. Może w końcu podjął decyzję?
Pierwsze sygnały już znała. Ellery chrząknął, wyprostował się i założył nogę na nogę. Jak 

dotąd wszystko było na najlepszej drodze. Lecz dlaczego się denerwował? Susan nigdy nie 
widziała go tak zaniepokojonego przed ceremonią oświadczyn. Czyżby i on czuł, że sprawy 
zbyt długo szły swoim trybem i nadeszła pora nieodwołalnych postanowień?

background image

— Właściwie  to  chciałem  prosić  cię   o  przysługę   —  zaczął   wreszcie   Ellery   niepewnym 

głosem. — Wielką… przysługę.

To było coś nowego i Susan nadstawiła uszu, ale wciąż siedziała nieporuszona. — Zrobię dla 

ciebie wszystko, co w mojej mocy — odparła uprzejmie.

— Och, naturalnie. Właściwie jesteś do tego stworzona. Masz taki dobry gust.
Czyżby zamierzał ją prosić, by wybrała mu krawat? Wstęp nie zapowiadał oświadczyn. 

Susan drgnęła i Banjo zaskomlał przez sen.

— Ja…   ja   kupiłem   dom   —   oznajmił   Ellery   z   trudem.   Coś   wprawiało   go   w   okropne 

zakłopotanie. — I chciałbym… to jest… mam prośbę… żebyś… jeśli możesz… pomogła mi go 
urządzić.

A więc jednak oświadczyny! Susan uśmiechnęła się ukradkiem. Tym razem przynętą jest 

dom. Zabawne. Ellery, kochane biedactwo, kupujący dom! Jakby mogła zaślubić go ze względu 
na dom! I pewnie uważa, że jest niezwykle sprytny. A tu podstęp niepotrzebny, bo zdecydowała 
się wyjść za niego z innych, wznioślejszych powodów.

— Wiesz,  Ellery   —  powiedziała   powoli   —  nie  znam  się   na  urządzaniu  domów.   Mogę 

wszystko popsuć. Połączę na przykład styl wiktoriański z modernistycznym i stworzę ci niezły 
koszmarek. Możesz to sobie wyobrazić? — Susan nie miała zamiaru poddać się zbyt łatwo… I 
na pewno nie za cenę domu. Ellery musi zrozumieć, że nie da się nabrać na takie chwyty. — 
Poza tym mój gust może nie odpowiadać… pani tego domu.

— Och, z pewnością będzie. — Ellery ożywił się bardziej niż zwykle. — Wiem, że Juanitę 

zachwyci wszystko, co wybierzesz.

Juanitę! Susan wyciągnęła nogę i Banjo się obudził. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem 

wstał i usiadł obok pana.

— Kto to jest Juanita? — zapytała Susan nie swoim głosem.
— Moja przyszła żona — rzucił nonszalancko — Juanita Vaughan. Poznałem ją, gdy w 

ostatnie Boże Narodzenie pojechałem do domu. Ona… Ona jest aniołem.

— Przypuszczam — Susan miała dość czasu, żeby dojść do siebie po… cóż, to był piorun z 

jasnego nieba. Każdego zaskoczyłaby podobna wiadomość. Roześmiała się słabo. Nieczęsto się 
śmiała, ale za to bardzo ładnie. Teraz zabrzmiało to jakoś głucho, lecz w tym stanie ducha 
Ellery nie zauważył zmiany. — To prawdziwy urodzinowy prezent, mój drogi.

— Och…   rzeczywiście!   Dziś   są   twoje   urodziny   —   zauważył   zmieszany   Ellery.   — 

Zapomniałem… kupowałem dom… bardzo przepraszam.

— Nie ma za co — odrzekła łaskawie Susan. — Trudno w takich okolicznościach pamiętać 

o urodzinach, W moim wieku takie zapomnienie jest mile widziane. Jeśli zaś idzie o nowinę, 
to… sprawiła mi przyjemność. Jako stara przyjaciółka życzę ci wiele szczęścia. Mogłeś jednak 
— uważam — powiedzieć mi o tym wcześniej.

— Właściwie nie było o czym mówić… aż do niedawna… Podjęliśmy decyzję dopiero kilka 

dni temu. Jesteś pierwszą osobą, która o tym słyszy. Wiedziałem, że będziesz zadowolona z 
tego, iż nie trwam bez końca w swym… uporze. Pozostaniemy na zawsze dobrymi kompanami, 
prawda?

— Naturalnie. Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej — odparła Susan z godnością.
— A Juanita…? Zaprzyjaźnisz się z nią, zgoda? Jest taka młoda. Zupełne dziecko.
— Na pewno staniemy się sobie bardzo bliskie.
— Spodziewałem się tego po tobie — powiedział z triumfem Ellery. — Jesteś kochanym, 

starym druhem, na którym można polegać. Jeśli chodzi o dom… Pomożesz mi, dobrze?

— Zobaczę, co się da zrobić i jeśli uznasz, że Juanita zaakceptuje mój gust… Czyj dom 

kupiłeś?

— Ten na wzgórzu, należący do Dana Weavera… Wiesz… Koci Grzbiet.
Tak, Susan wiedziała. Oboje z Ellerym przechodzili koło niego podczas jednej z pieszych 

wędrówek i wprost ją zachwycił. Zawsze lubiła ładne domy. Dotąd mieszkała w wielkim, 

background image

okropnym choć dostatnim domu ciotki Ady, stojącym na gołym placu i nienawidziła go. Ale 
dom Dana Weavera… Koci Grzbiet — Dan nazwał go tak z powodu stromego urwiska na 
tyłach posesji. Pociągał ją od pierwszego wejrzenia i tak byłoby przyjemnie… A teraz musi 
urządzać go dla Juanity.

— Przystąpiłem natychmiast do kupna, gdy tylko Juanita obiecała wyjść za mnie — ciągnął 

Ellery. — Ja… ten dom wprost jest dla niej stworzony. Och, Susan, jaka to piękna dziewczyna!

— Jestem pewna, że nie wybrałbyś innej — odparła Susan z jeszcze większą łaskawością. 

Ani jej, ani pewnie Ellery’emu nie przyszło do głowy, że właśnie obdarzyła się znakomitym 
komplementem. — Jak ona wygląda? To znaczy, jaki przedstawia typ? To ważne, skoro mam 
dla   niej   urządzać   dom,   A   nie   lepiej   poczekać   do   ślubu,   by   sama   zajęła   się   tym?   Nie 
dopuściłabym, żeby ktokolwiek wyręczył mnie w takiej przyjemnej czynności.

— No tak, ale widzisz, Juanita jest… inna — zauważył Ellery z rozmarzeniem. — Jest 

jedynaczką… zawsze wszystko robiono za nią… pochodzi z tych Vaughanów z Edgetown, 
wiesz o kim mówię. Nie ma w sobie zaradności. — Tu Susan drgnęła. — I nie chcę nużyć 
młodej główki przyziemnymi sprawami. Wymarzyłem sobie, że gdy przyjedzie, dom będzie 
gotowy.

— Zapewne przeniesiesz ją przez próg — wtrąciła Susan z odrobiną sarkazmu w głosie.
— Tak, właśnie tak — zgodził się z prostotą Ellery. — Nie sprawi mi to trudności… ona jest 

taka dziewczęca. A jak wygląda? No cóż, z takim imieniem powinna być śniada i czarnowłosa, 
lecz w rzeczywistości jest jasna jak blask księżyca. Ma lśniące blond włosy i łagodne zielone 
oczy… Nigdy nie widziałem równie pięknych oczu, dopóki nie poznałem Juanity. To taka 
nieśmiała, eteryczna istota o twarzy Madonny.

— I mam umeblować dom, by wnętrze do niej pasowało? — zapytała Susan z udawaną 

troską. — A kiedy… hm, kiedy odbędzie się ślub?

— Mam nadzieję, że pod koniec sierpnia. To pozwoli nam spędzić miesiąc w Muskoka.
— A teraz mamy połowę maja. Trzy miesiące. Dobrze, zrobię, co się da.
— Dziękuję   ci.   —   Ellery   wstał   z   wyraźną   ulgą.   —   Zdjęłaś   mi   wielki   ciężar   z   serca. 

Chodźmy, Banjo.

Susan po kilku spędzonych w samotności minutach wbiegła po schodach, śpiewając. Ciotka 

Ada wyjrzała ze swego pokoju. — Co się stało, moje dziecko?

— Stało się? Ależ nic się nie stało. Po prostu śpiewam.
— Przecież śpiewasz tylko wtedy, gdy coś cię trapi.
— Nic mnie nie trapi. Absolutnie nic. Jestem uradowana i podekscytowana. Mam przed sobą 

pracowite,   pełne   radości   lato.   Obiecałam   Ellery’emu   Boydenowi   urządzić   dom   dla   jego 
przyszłej żony… pochodzącej z Vaughanów z Edgetown. Znasz ich chyba? Kto by nie śpiewał, 
mając coś takiego w perspektywie?

— Ba — rzekła pocieszająco ciotka Ada — w morzu pływa niejedna ryba…
Susan zatrzasnęła drzwi. Nie ma sensu sprzeczać się z ciotką. Ona nie wierzy, że serce Susan 

zostało pogrzebane na polu bitwy we Francji. Podeszła do lustra i popatrzyła uważnie. Nie, w 
niczym nie przypomina Juanity. Jest wysoka i ciemnowłosa… na razie. I raczej trudno byłoby 
ją przenieść przez próg. Ale czy jej wyniosła postawa nie zaczyna tracić na atrakcyjności?

— Ellery  ma trzydzieści   pięć  lat   i  żeni  się  z  dzieciakiem  — mruknęła  pogardliwie.  — 

Najwidoczniej profesor ekonomii i socjologii w college’u Clement stracił rozsądek. Cóż, śmiej 
się,   Susan.   To   odpowiedni   moment   do   sprawdzenia   twego   sławetnego   poczucia   humoru. 
Czekasz w trzydziestą rocznicę urodzin na oświadczyny, a tu rzekomy konkurent przychodzi i 
proponuje umeblowanie domu dla jego jasnowłosej, eterycznej panny młodej. Wiesz, Susan, to 
doskonały temat satyrycznego komiksu.

background image

* * *

— Podobało   mi   się   wiele   domów   —  powiedział   Ellery.   —  Lecz   gdy   zobaczyłem   ten, 

natychmiast   zapragnąłem   go   mieć.   Pamiętasz   wieczór   przed   rokiem,   gdy   zbieraliśmy 
pierwiosnki, wracając do domu na skróty? Wtedy jednocześnie spojrzeliśmy w tamtą stronę.

— Zawsze chciałam… kochałam biało—zielone domy — dodała Susan marząco.
Dom zwany Kocim Grzbietem okazał się jeszcze bardziej uroczy, niż pamiętała z ubiegłego 

roku. A domy mające własny czar zawsze wprawiały Susan w podniecenie, bo zdarzały się tak 
rzadko. Co za widok! U stóp wzgórza rozciągało się miasto, po lewej stronie tereny college’u… 
piękna wieża z biblioteką między włoskimi topolami. Z prawej strony falujące wzgórza.

— Niektóre doliny są wyjątkowe — usłyszała głos Ellery’ego. — Sam ich widok sprawia 

przyjemność. Ta należy do szczególnie uroczych. Ale jedno drzewo trzeba ściąć. Jak sądzisz?

— Piękny klon… och, nie rób tego — zawołała Susan, która kochała drzewa.
— Psuje widok — tłumaczył się Ellery.
— Skądże. Zobacz, ile  piękna i romantycznego nastroju dodaje temu zakątkowi. Jestem 

pewna, że Juanita je pokocha.

Tak naprawdę, to Susan wcale nie była tego pewna. Dręczyło ją przeczucie, że ta zielonooka 

istota nigdy nie pokocha żadnego drzewa.

Ale Ellery takich wątpliwości nie miał. — Tak i ja sądzę. Zostawmy je więc. Będzie to 

doskonałe miejsce na śniadania w letnie poranki. Jeśli dopisze pogoda. — Spójrz, Susan, tam, 
na   to   wzgórze.   To   mój   przyjaciel.   Czyż   nie   wygląda   jak   dostojny   starzec?   W   tym 
nasłonecznionym zakątku zrobimy ogród kwiatowy. Muszą tu rosnąć orliki i nasturcje, białe 
irysy, naparstnice i oczywiście różnobarwne dzwonki. Ogrody w Edgetown toną w nich po 
prostu.

— Czy jasnowłosa pani twego serca zechce hodować takie staroświeckie kwiaty? — spytała 

z przekąsem Susan.

— Ona lubi wszystko co piękne — odrzekł bezmyślnie Ellery.
Susan  nie  cierpiała   bezmyślności.   Weszła więc   do  środka,  aby obejrzeć  wnętrze  domu. 

Chciała znaleźć wiele braków, aby bez żalu czy wzruszenia przekazać dom przyszłej pani 
Boyden.   Niestety,   nie   mogła   wypatrzyć   ani   jednego.   Słoneczna   jadalnia   o   wykuszowych 
oknach   ocienionych   dzikim   winem   —   była   jadalnią   jej   marzeń.   Na   półpiętrze   nisko 
umieszczone   okno   z   miękko   wysłanym   parapetem   zapraszało   do   wygodnego   oglądania 
krajobrazu.

— Sądzisz, że spodoba się jej okolica? — zapytał Ellery. — Cieszę się, że ze wszystkich 

okien są takie ładne widoki. Pragnę, by moją żonę otaczało wyłącznie piękno.

Susan pomyślała, że zakochani ludzie stają się sentymentalni. Postanowiła jednak okazać 

wyrozumiałość. Przez następne tygodnie całkowicie pochłonęła ją praca. Odsunęła od siebie 
wszelkie myśli o Juanicie i postanowiła urządzić Koci Grzbiet według własnego gustu. — Nie 
ma   sensu   kierować   się   innymi   względami.   Prócz   zachwytów   Ellery’ego   nic   nie   wiem   o 
dziewczynie. Musi zaufać całkowicie mojemu dobremu smakowi.

Ellery okazywał wielką ufność. Powiedział Susan, żeby nie przejmowała się kosztami i nie 

wtrącał   się.   Towarzyszył   jej   cierpliwie   w   poszukiwaniu   sprzętów   pasujących   do   wnętrz 
Kociego Grzbietu i czasem dochodziło do sprzeczki, ale zawsze Ellery w końcu się poddawał. 
Susan potrafiła cudem wynaleźć odpowiednie drobiazgi. Kiedyś niemal rozpłakała się z radości, 
gdy w obskurnym żydowskim sklepiku znalazła staroświecką, mosiężną kołatkę do drzwi. Stary 
perski   dywan   Ellery’ego   został   położony  w   bawialni,   choć   on   chciał   kupić   coś   nowego   i 
jaśniejszego. Do hallu przeznaczyła wiekowy zegar stojący i dębową kanapkę. Dobrała do tego 
kilka odpowiednich rycin i kuty, żelazny kandelabr. Nastawała również, by umieścić w domu 
stylowy stół z giętymi nogami, który Ellery odziedziczył po babce, a także mahoniową komodę 

background image

należącą   do   stryja   —  kapitana   marynarki.   Ellery   zamierzał   oba   meble   upchnąć   w  pokoju 
gościnnym, lecz zaprotestowała, wołając: — To przecież najpiękniejsze meble jakie masz!

Spędzili   niezwykłe   popołudnie,   przeglądając   zawartość   szuflad   komody.   Ellery   był 

zaskoczony.   Korale   —  białe   i   czerwone,   różnorodne   muszle,   pióra   egzotycznych   ptaków, 
nasiona i orzechy z wysp Pacyfiku, figurki bożków z kości słoniowej, niezwykłej piękności 
hafty.

— Co   za   cudowne   zajęcie.   Nie   wiadomo   na   co   człowiek   może   się   natknąć   —  wołała 

entuzjastycznie Susan. — Czy to nie wspaniałe? Patrz, prawdziwa perła!

— Każę ją oprawić dla Juanity — oznajmił Ellery.
Oglądając cuda zamknięte w szufladzie, zupełnie zapomniała o Juanicie. Teraz wstała trochę 

pobladła i zirytowana. Czuła zmęczenie. Całe popołudnie robiła zakupy w domu towarowym, 
ponieważ dom panny Vaughan z Edgetown nie może być umeblowany samymi tylko antykami. 
Kilka bezsennych nocy rozmyślała o zasłonach do okien, ale też efekt godny był poniesionych 
kosztów.   Susan   zauważyła,   że   nawet   bez   takich   problemów   spędza   zbyt   wiele   nocy 
bezsennie… Lato było upalne, a poszukiwanie mebli jest wyczerpującym zajęciem. Nic więc 
dziwnego, że często nerwy odmawiały jej posłuszeństwa i miewała napady złego humoru. 
Irytował ją błysk w oczach Ellery’ego, gdy mówił o Juanicie. I ta mała złocista poduszeczka na 
parapet w oknie półpiętra. Ellery kupił ją osobiście. Powiedział, że wyobraził sobie złocistą 
główkę   narzeczonej   na   takim   właśnie   tle.   Susan   poduszkę   znienawidziła.   Uważała,   że 
zachowanie   przyjaciela   jest   po   prostu   śmieszne.   —   Powinieneś   kupić   Juanicie   zieloną 
poduszkę. Ta pasuje do ciemnych włosów.

— Jest bardzo odpowiednia dla niej — upierał się Ellery. — Na złotym tle będzie wyglądała 

jak Madonna w aureoli.

Tak więc poduszka lśniła na ciemnym parapecie, a Susan świerzbiły ręce, by ją cisnąć z 

urwiska. — Aureola! Też mi gadanie!

Do   innych   rzeczy   nie   miała   zastrzeżeń.   Pod   koniec   lipca   wnętrza   były   gotowe   w 

najdrobniejszych szczegółach. Żeby taką doskonałość marnować na dzieciaka, dla którego dom 
stanowił jedynie miejsce do jedzenia i spania! I jeszcze do tańców, bo z wynurzeń Ellery’ego 
wnioskowała,   że   Juanita   lubi   się   bawić.   W   ogóle   za   dużo   mówił   o   Juanicie.   Trochę 
powściągliwości   byłoby   w   lepszym   guście.   Susan   jednak   słuchała   cierpliwie,   udając 
zrozumienie i sympatię. Miała przy tym poczucie głębokiej satysfakcji z dobrze wykonanej 
pracy. Nawet Juanicie trudno będzie to popsuć.

— Koci   Grzbiet   czeka   na   przyjęcie   panny   młodej   —  powiedziała   Ellery’emu   pewnego 

lipcowego wieczoru. Leżała nieruchomo w fotelu, zbyt zmęczona by zadbać o swoją twarz. 
Wyglądam blado i staro — pomyślała z gniewem.

— Jakże ci mam dziękować? — zapytał pokornie Ellery.
— Nie trudź się — odparła obojętnie. — Za co tu dziękować? Miałam sporo uciechy dzięki 

tobie. Naprawdę z przyjemnością urządzałam ten dom. Kiedy bierzecie ślub?

— To jeszcze nie zostało ustalone. Spodziewam się… że niebawem. Mam… mam nadzieję, 

że nastąpi to wkrótce. Susan, widzę, że jesteś znużona.

— Skonana, jak to zauważyła ciocia Ada. Ona to potrafi człowieka pocieszyć! Zrozumiałe, 

iż   w   moim   wieku   szybciej   odczuwa   się   zmęczenie.   Banjo,   dlaczego   uśmiechasz   się   tak 
szelmowsko? Ellery, czy Juanita polubi Banjo? I pozwoli mu przynosić kości do domu?

— Niestety, Juanita nie przepada za psami. Trochę się ich boi i chyba kupię jej kota.
— A jak to przyjmie Banjo?
— Musi się przyzwyczaić.
— Ludzie mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić — westchnęła Susan. — Ale 

ja w to nie wierzę. Biedny psiak! Nie sądzisz! Ellery, że nawet pies powinien mieć jakieś 
prawa?

— „Oho, znowu zaczyna śpiewać” — pomyślała ciotka Ada, kiedy i Susan weszła do swego 

background image

pokoju. — „Nigdy tyle nie śpiewała co tego lata. Mam nadzieję, że wkrótce odzyska pogodny 
nastrój.

* * *

Pewnego pięknego popołudnia Ellery zadzwonił o piątej i spytał Susan, czy spotka się z nim 

w   Kocim   Grzbiecie   około   ósmej.   Ma   jej   coś   ważnego   do   powiedzenia.   Spodziewała   się 
rozmowy   o   ślubie   i   wcale   nie   była   tym   zainteresowana.   Kiedy   człowiek   jest   strasznie 
zmęczony, niewiele go obchodzi. Niczego nie pragnie, nic go nie cieszy. Jednakże po namyśle 
postanowiła   pójść  godzinę   wcześniej   i   mieć   przynajmniej   trochę   czasu  dla  siebie.   Chciała 
pożegnać się z domem.

Koci Grzbiet  nigdy nie wyglądał  piękniej,  a Susan nigdy nie czuła takiej  z nim więzi. 

Kochała ten dom równie mocno, jak nienawidziła Juanity. Torturą była myśl, że inna kobieta 
zamieszka   w   nim,   będzie   przestawiała   meble,   siadywała   przy   kominku,   dotykała 
przedmiotów… Zacisnęła dłonie. Najchętniej wszystko by potłukła. W pierwszej kolejności ten 
śliczny błękitny dzbanuszek w złote różyczki. Juanita nie powinna go mieć… Na samą myśl o 
tym robiło jej się słabo. Rozbiję dzbanek… Podbiegła do kominka i zdjęła naczyńko z gzymsu. 
Potem zobaczyła w lustrze swoją twarz i… odstawiła je na miejsce. Wielkie nieba! Jaką to 
chudą,   wysuszoną   i   złą   kobietą   stanie   się   w   przyszłości!   Samotną   i   oschłą!   Nienawidziła 
pięknej   Juanity,   która   nigdy   nie   męczyła   zielonych   oczu   ślęczeniem   nad   studenckimi 
wypracowaniami. W tej chwili mogłaby podać jej truciznę…

— Chodź na dwór zobaczyć zachód słońca — powiedział od progu Ellery.
— Widziałam   setki  zachodów.  Co  jest   szczególnego   w  tym  właśnie?  —  spytała  sucho. 

Chciała zostać w środku. Tutaj w zapadającym mroku nie musiała dzielnie się uśmiechać. 
Czuła, że jeśli choć tylko raz się uśmiechnie, coś okropnego stanie się z jej twarzą.

— W każdym zachodzie słońca jest coś szczególnego — rzekł Ellery. Ale wszedł i usiadł na 

kanapie. Jakiś czas milczeli. Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przeraziła się i zaczęła 
dygotać. Kipiała wprost z wściekłości i rozpaczy. Nienawidziła Juanity coraz bardziej. Tej 
Juanity, która zabrała jej dom i jej mężczyznę! Tak, jej mężczyznę! Vernon Darby stał się nagle 
wyblakłym wspomnieniem.

— Pomyśl, Susan — odezwał się wreszcie Ellery — za dwa miesiące przybędzie pani mego 

serca, moja mała królowa. Wydaje mi się to… — tu zniżył głos ze wzruszenia — zbyt piękne, 
by mogło być prawdziwe. Czy to nie sen?

Być może, gdyby Ellery nie użył idiotycznego zwrotu „moja mała królowa”, Susan nie 

straciłaby panowania nad sobą. Lecz to była ostatnia kropla goryczy. Poderwała się z miejsca i 
rzuciła   z   pasją:   —   Ty   beznadziejny   głupcze!   Bo   jesteś   głupcem   poślubiając   młodziutką 
dziewczynę. Pustego, pięknego trzpiota bez jednej własnej myśli w głowie. Czy śnisz? O, tak! I 
obudzisz   się,   kiedy   będzie   za   późno…   i   nikt   się   nad   tobą   nie   ulituje…   staniesz   się 
pośmiewiskiem! — W tym momencie wybuchnęła histerycznym śmiechem, a Ellery wstał.

— Nareszcie! — powiedział z głęboką satysfakcją. Gdybyś jeszcze przez minutę zachowała 

tę sztuczną pozę obojętnej życzliwości, stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Nawet nie wiesz, jak 
bliski byłem zbrodni tego lata. Co do Juanity, to całkowicie się z tobą zgadzam — za młoda dla 
mnie. Wiedziałem to od samego początku. Jednak nie nazwałbym jej bezmyślną i pustą. To 
zdumiewająco inteligentne pięcioletnie dziecko i naprawdę jest urocza. Wiesz, Susan, na pewno 
ją pokochasz, gdy pojedziemy na Boże Narodzenie do Edgetown.

Susan spoważniała i patrzyła tępo na Ellery’ego. On zaś odpowiedział nieco zakłopotanym 

uśmiechem.   —   Och,   tak   nie   lubię   wyjaśnień!   Jednakże   z   ulgą   powiem   prawdę   po   tylu 
kłamstwach.   Ale   przecież   mówiłem,   że   Juanita   jest   dzieckiem?   I   to   jest   święta   prawda! 
Musiałem coś zrobić, pokazać ci, że… że…

background image

— Że romantyczne wspomnienie brałam za uczucie — dokończyła Susan wolno. Powinna 

się rozgniewać, lecz była jedynie wstydliwie uradowana.

— Nie tylko, lecz że ci na mnie zależy, jeśli zechcesz to sobie uświadomić. Zbyt długo 

walczyłem z duchem. Byłem zdesperowany. Uznałem, że to moja ostatnia szansa. I co powiesz, 
Susan? Koci Grzbiet jest gotów na przyjęcie swej pani, a tylko ty możesz nią zostać.

— Powinnam być wściekła i… zerwać przyjaźń — odparła — ale nie mogę tego zrobić. Po 

prostu nie mogę! Lepiej popłaczę sobie trochę na twym ramieniu.

background image

W

IELKA

 

PRZYGODA

 A

BLA

1917

Proszę wyjść na dwór, panie nauczycielu! Nie potrafię myśleć ani mówić otoczony ścianami, 

nigdy nie potrafiłem. Chodźmy do ogrodu! — takie słowa usłyszałem z ust Abla Armstronga 
przy pierwszym spotkaniu. Był członkiem rady szkolnej i wybrałem się do niego w piękny 
majowy   wieczór,   by   omówić   pewną   sprawę.   Objąłem   w   letnim   semestrze   stanowisko 
kierownika szkoły w Stillwater.

Wybudowano ją w okolicy raczej odludnej, z czego byłem zadowolony. Ostatnio życie nie 

układało mi się najlepiej. Duszę miałem obolałą i zbuntowaną z powodu różnych przeżyć, nie 
mających jednak z tą opowieścią nic wspólnego. Stillwater dało mi czas i warunki do zaleczenia 
ran i przemyślenia pewnych rzeczy. Kiedy z perspektywy czasu spoglądam wstecz, wiem, ile w 
tym zasługi Abla i jego pięknego ogrodu.

Abel   Armstrong   (zawsze   mówiono   o   nim   „Stary   Abel”,   choć   ledwie   dobiegał 

sześćdziesiątki)   mieszkał   w   uroczym,   szarym   domu   nad   brzegiem   zatoki.   Jeszcze   przed 
spotkaniem  wiele  o   nim  słyszałem.   Nazywano  go   „dziwakiem”,   ale   mieszkańcy   Stillwater 
bardzo lubili Abla. Gospodarował z siostrą Tamzine, której, jak mnie poinformowała gadatliwa 
gospodyni,   od   lat   szwankował   umysł.   Po   lepszych   i   gorszych   okresach   nastąpiła   wyraźna 
poprawa i kobieta stała się tylko nader cicha i „dziwna”. W młodości Abel przez rok studiował 
w college’u, lecz zrezygnował z nauki, gdy Tamzine „zwariowała” i potrzebowała opieki. Abel 
wrócił do domu i osiadł na gospodarstwie z widocznym zadowoleniem; w każdym razie nikomu 
się nie skarżył.

— On zawsze traktował wszystko pogodnie — powiedziała pani Campbell. — Nigdy nie 

martwił się z powodu niepowodzeń czy rozczarowań, jak to czyni większość ludzi. Wydaje mi 
się, że dopóki Abel Armstrong może spacerować po swoim ogrodzie,  recytować wiersze i 
przemawiać do żółtego kocura jak do człowieka, to nie obchodzi go, co się wokół dzieje. Nigdy 
nie był zaradny ani pazerny. Jego ojciec nigdzie nie zagrzał miejsca, ale dzieci wdały się w 
rodzinę matki — marzycielskie, trochę nie dostosowane do naszej rzeczywistości. Tacy ludzie 
nie osiągają wiele na tym świecie.

O   tak,   zacna   pani   Campbell,   na   tym   mają   niewiele.   Są   jednak   inne   światy,   gdzie   do 

uczynków przykłada się inną miarę i Abel żył właśnie w takiej krainie, z dala od spojrzeń 
skrzętnych   farmerów   i   rybaków.   Od   pierwszej   chwili   spędzonej   w   ubarwionym   blaskami 
zachodu   ogrodzie   czułem,   że   znalazłem   przyjaciela.   Osobowość   i   życiowa   filozofia   Abla 
wzbogaciły mą egzystencję i nadały jej poczucie harmonii. Opowieścią tą, pełną wdzięczności, 
składam hołd jednej z najwspanialszych znanych mi istot.

Był mężczyzną wysokim, o kanciastej i niezgrabnej sylwetce. W pospolitej twarzy zwracały 

uwagę   duże,   pełne   wyrazu   aksamitno—orzechowe   oczy,   niezwykle   czyste   i   bystre   jak   na 
człowieka w jego wieku. Miał też niewielką, spiczasto przyciętą bródkę bez jednej srebrnej 
nitki, choć głowę okrywała mu siwizna. Wyglądał na człowieka, co to zaznał licznych cierpień, 
te zaś pozostawiły niezatarte ślady. Przyglądając mu się, wątpiłem w słuszność wypowiedzi 
pani Campbell, że „bez żalu” rozstał się ze studiami. Musiał zrezygnować z wielu rzeczy, ale 
odczuł to dotkliwie. Pokonał jednak ból i doznał łaski ukojenia. Miał zdumiewająco melodyjny, 
dźwięczny głos, a opalona dłoń, którą do mnie wyciągnął, była długa i kształtna.

Wyszliśmy  do  ogrodu  w  pachnące  i   wilgotne  powietrze  wiosennego  wieczoru.   Z  lewej 

strony rozciągał się sosnowy las i niemal dotykał domu. Z prawej zaś rósł rząd włoskich topoli, 
teraz poczerwieniałych w zachodzącym słońcu.

— Zawsze lubiłem włoskie topole — wyznał Abel. — To księżniczki wśród drzew. Bardzo 

modne były w czasach mego dzieciństwa. Każdy, kto chciał uchodzić za wytwornego, sadził je 

background image

na skraju trawnika, podjazdu czy ostatecznie po obu stronach drzwi frontowych. Teraz wyszły z 
mody. Ludzie utyskują, że usychają im czubki i drzewa brzydko wyglądają. Nie zdarza się to 
wówczas, jeśli ryzykując skręceniem karku, obcina się je tak, jak ja to robię. Jakoś do tej pory 
udało mi się zachować całą głowę, a moje topole rosną zdrowo bez suchej wiechy, jak ptasie 
gniazdo,   na   wierzchołku.   Matka   lubiła   ich   dostojeństwo   i   tę   szczególną   wyniosłość.   Nie 
spoufalają się z byle kim. Widzi pan — sosny są do zabawy, topole do towarzystwa.

Przekroczyliśmy furtkę do innej części ogrodu. Tu wąska ścieżka wiodła do olbrzymiej 

jabłoni, przypominającej wielki stożek różowego kwiecia. Drzewo otaczała omszała ławeczka. 
Lecz   ulubione   miejsce   Abla,   o   czym   mi   później   powiedział,   stanowiła   altanka   z   prętów 
oplecionych   młodymi   pędami   szmaragdowozielonego   chmielu.   Tam   właśnie   mnie 
przyprowadził   i   z   dumą   pokazał   wspaniały   widok   na   rozległą   zatokę   i   przystań.   Blask 
wczesnego   zachodu   —  różowy   i   płomienny   —  już   znikał   z   nieba;   woda   mieniła   się   jak 
srebrzyste zwierciadło, a ledwo widoczne żaglówki przesuwały się wolno wzdłuż brzegu. W 
katolickiej kaplicy z drugiej strony zatoki biły dzwony. Łagodny dźwięk płynął przez zmierzch 
i jednoczył się z szeptem morza. Światło latarni u wejścia do kanału drżało i rzucało błyski na 
opałowe niebo. W dali szarzała wstęga dymu z komina przepływającego parowca.

— Czyż widok nie jest godny zachwytu? — zapytał Abel z dumą pełną czułości. — I w 

dodatku bezpłatny. Morze i niebo są niczyje i przez to bezcenne. Usiądźmy w altance, panie 
nauczycielu. Wkrótce wzejdzie księżyc. Nigdy nie znudzi mnie widok księżycowej poświaty na 
powierzchni  morza.  Za każdym razem mam niezwykłe przeżycie.   Ale  widzę,  że  chce pan 
mówić   o   interesach,   proszę   zaczekać.   Nie   powinno   się   rozmawiać,   oczekując   wschodu 
księżyca. Choć osobiście w ogóle nie lubię rozmów o interesach.

— Niestety, czasem nie można tego uniknąć.
— Tak, uważam to za zło konieczne, panie nauczycielu — zgodził się ze mną. — Lecz 

wiem, co pana tu sprowadza i możemy ów problem załatwić w pięć minut. Zgodzę się na 
wszystko, czego chce pan i dwaj pozostali członkowie rady. Bóg jeden wie, dlaczego mnie do 
niej   włączono.   Chyba   z   przyczyny   mojej   malowniczości.   Przypuszczam,   że   chcieli   mieć 
jednego prawdziwie przystojnego mężczyznę. — Jego szczery, pełen wesołości śmiech był 
bardzo zaraźliwy. Ja też się roześmiałem i usiadłem w altance.

— A teraz, jeśli pan sobie nie życzy, nie musimy rozmawiać. Zabawimy tu trochę, a jeśli 

przyjdzie nam do głowy coś mądrego, to powiemy. Lecz nie przejmujmy się, jeśli nie przyjdzie. 
Gdy z przyjemnością siedzimy w milczeniu przez pół godziny z jakąś osobą, to są szansę na 
zawarcie przyjaźni. W przeciwnym wypadku nawet nie warto próbować.

Owego wieczoru w chmielowej altance Abel i ja z powodzeniem przeszliśmy sprawdzian 

milczenia.   Jakoś   wyjątkowo   odpowiadała   mi  ta  chwila   zadumy,   choć   ostatnio  nie   miałem 
większej  ochoty na rozmyślania.  Uroczysty spokój, od dawna  obcy mej  zmęczonej  duszy, 
rozlewał się wokół. Tchnął nim Abel i cały ogród. Rozglądając się, rozważałem, na czym 
polega urok tego miejsca?

— Ładnie i daleko od zgiełku, prawda? — zagadnął Abel nieoczekiwanie, jakby czytając w 

moich   myślach.   —   Żadnego   handlu   ani   zysków.   Nic   stąd   nie   sprzedałem.   Tamzine   ma 
warzywną działkę, ale czego nie zjemy sami, oddajemy. Geordie Marr w dole koło przystani ma 
duży ogród i sprzedaje naręcza kwiatów, kosze owoców i jarzyn do hotelu. Uważa mnie za 
głupca,   bo   nie   postępuję   podobnie.   Cóż,   on   ma   z   ogrodu   pieniądze,   a   ja   szczęście   i 
przyjemność. W tym cała różnica. Przypuśćmy, że zarobiłbym dużo pieniędzy i co z tego? 
Zabierałbym je w ten sposób bardziej potrzebującym. Geordie Marr jest najnieszczęśliwszym 
stworzeniem   pod   słońcem.   Zawsze,   biedaczysko,   tkwi   w   jakichś   kłopotach.   Oczywiście, 
większość sam spowodował, ale to nie czyni ich lżejszymi. Siedział pan kiedyś, nauczycielu, w 
chmielowej altance? — zacząłem się przyzwyczajać do nieoczekiwanych zwrotów w rozmowie 
i odparłem, że nigdy.

— Cóż za wspaniałe miejsce do marzeń — zauważył pogodnie Abel. — Młodzieniec taki 

background image

jak pan musi często marzyć.

Wtrąciłem gwałtownie i gorzko, że od dawna przestałem bujać w obłokach.
— Tak się panu wydaje — powiedział w zadumie Abel. — Za jakiś czas wróci pan do 

marzeń i dzięki Bogu za to! Nie pytam, co pana chwilowo zniechęciło, ale niedługo zmieni pan 
zdanie.   Zwłaszcza   jeśli   będzie   pan   częstym   gościem   w   moim   ogrodzie.   Przepełniają   go 
wszelkiego rodzaju marzenia. Można wybierać do woli. Ja od lat tęsknię do przygód. Mam 
sześćdziesiąt jeden lat i nigdy nie dokonałem śmielszego czynu niż wyprawa na dorsze przy 
ładnej pogodzie. Wciąż jednak mam nadzieję, że przeżyję coś niezwykłego. Gdy nawiedzają 
mnie takie pragnienia, staję się krwiożerczą bestią.

Wybuchnąłem śmiechem. Prawdopodobnie śmiech rozlegał się w tym zakątku niezwykle 

rzadko.   Tamzine,   pieląca   opodal,   podniosła   raptownie   głowę   i   podreptała   do   domu.   Nie 
obdarzyła   nas   słowem   ni   spojrzeniem.   W   pełni   zasługiwała   na   opinię   osoby   niezwykle 
nieśmiałej. Była bardzo tęga, o twarzy okrągłej i bez wyrazu, ale bardzo pięknych, rudawych 
włosach. Miała na sobie jaskrawą suknię z materiału w białe i czerwone prążki. Szedł przy niej 
ogromny,   rudawy   kocur,   który   nagle   pomknął   do   altanki   i   wskoczył   Ablowi   na   kolana. 
Podziwiałem piękne zwierzę o błyszczących zielonych ślepiach i białych łapach.

— Kapitan Kidd — pan Woodley — Abel przedstawił nas poważnie, jakby kot był ludzką 

istotą. Nie przejawiliśmy szczególnego entuzjazmu.

— Nie przepada pan za kotami — zauważył Abel, gładząc aksamitny grzbiet. — Nie mam 

tego panu za złe, bo i ja ich nie lubiłem, dopóki nie znalazłem Kapitana. Ocaliłem mu życie, a 
to jest trochę tak, jakby się dało życie. Na świecie jest wielu bezmyślnych ludzi. Niektórzy z 
letników mieszkających w domkach nad zatoką są bezmyślni aż do okrucieństwa. Trzymają 
koty przez lato, karmią je, pieszczą, stroją we wstążki, a gdy nadejdzie jesień — wyjeżdżają, 
pozostawiając zwierzaki na łasce losu. Krew się we mnie burzy!

Pewnego dnia ostatniej zimy znalazłem na brzegu martwą, starą kotkę, a przy jej boku trzy 

malutkie kocięta. Zdechła, starając się ogrzać je własnym ciałem. Leżała, obejmując dzieci 
łapkami. Panie nauczycielu, popłakałem się na ten widok, a potem zacząłem kląć. Zabrałem 
kocięta, nakarmiłem i odchuchałem, a później umieściłem w dobrych domach. Znałem panią, 
która zostawiła tę kotkę. Kiedy wróci latem, powiem jej, co o tym myślę. Zostanie to uznane za 
wtrącanie się w nie swoje sprawy, lecz wszyscy wiedzą, że lubię się wtrącać, gdy mam ważny 
powód.

— Czy Kapitan Kidd jest jednym z porzuconych? — spytałem.
— Tak. Zauważyłem go pewnego mroźnego dnia zaplątanego w gąszczu krzewów. Zaczepił 

się przez tę idiotyczną wstążkę i prawie dogorywał z głodu. Panie Boże, trzeba było widzieć 
jego oczy! Choć taki mały, jakoś dawał sobie radę, dopóki nie zawiesił się na tej wstążce. Kiedy 
go uwolniłem, polizał mi rękę malutkim czerwonym języczkiem. Przed dziewięcioma laty nie 
był jeszcze takim pewnym siebie piratem, ale potulnym barankiem. Jak na kota dość długo żyje. 
Dobry też z niego kompan.

— Przypuszczałem, że będzie pan miał raczej psa — powiedziałem.
Abel pokręcił głową. — Miałem kiedyś. Bardzo się do niego przywiązałem i gdy zdechł, nie 

mogłem znieść myśli, że inny pies zająłby miejsce mego ulubieńca. Był przyjacielem, rozumie 
pan? Kapitan zaś jest tylko towarzyszem. Lubię go. Szczególnie za tę szczyptę diabelstwa 
tkwiącą we wszystkich kotach. Psy kocha się bardziej niż koty, ale z drugiej strony nie mogę 
powiedzieć, że są tak samo interesujące.

Roześmiałem się, wstając z ociąganiem.
— Już pan odchodzi? Przecież jeszcze nie mówiliśmy o interesach. Domyślam się, w jakiej 

pan   przyszedł   sprawie.   Tylko   ci   dwaj   pomyleni   członkowie   rady  mogli   wpaść   na  pomysł 
czyszczenia wiosną pieca!

— Oni pytają, czy zgadza się pan na postawienie nowego pieca.
— Niech im pan powie, żeby stawiali, jaki tylko chcą i niech mi dadzą święty spokój — 

background image

odparł Abel. — A pan, nauczycielu, będzie mile widziany w tym ogrodzie o każdej porze. Jeśli 
poczuje   pan   zmęczenie,   samotność   lub   gniew   czy   nadmiar   ambicji,   niech   pan   przyjdzie   i 
posiedzi tu sobie. Jaki człowiek mógłby trwać w gniewie, gdyby przez dziesięć minut patrzył na 
bratek? Jeśli zechce pan gawędzić, będę mówił, a gdy nadejdzie czas zadumy, zostawię pana w 
spokoju. Mam wielkie doświadczenie w tej dziedzinie.

— Postaram się często tu przychodzić — powiedziałem. — Może nawet za często.
— Proszę tak nie myśleć. Pan jest młody, ja — stary, ale nasze dusze są prawie w tym 

samym wieku i będziemy mieli sobie dużo do powiedzenia. Czy idzie pan stąd wprost do 
domu?

— Tak.
— W takim razie proszę wstąpić na chwilę do Mary Bascom i dać jej ode mnie bukiet 

białego bzu. Przepada za nim, a ja chcę, by go dostała jeszcze przed śmiercią.

— Jest bardzo poważnie chora?
— Suchoty. To u nich rodzinne. Może umrzeć w ciągu miesiąca jak jej brat, albo pożyje 

dwadzieścia   lat   jak   ojciec.   Krótko   czy   długo;   dopóki   kwitnie   bez,   posyłam   jej   co   dzień 
wiązankę. Piękny dziś mamy wieczór. Zazdroszczę panu spaceru brzegiem morza przy świetle 
księżyca.

— Proszę pójść ze mną — zaproponowałem.
— Nie — Abel spojrzał w stronę domu. — Tamzine nie lubi samotności wieczorem. Dlatego 

chodzę po ogrodzie. Księżyc jest moim przyjacielem. Kocham go, odkąd sięgam pamięcią. Jako 
ośmiolatek zasnąłem raz o zmierzchu w sadzie i nikt tego nie zauważył. Obudziłem się, sam w 
nocy,   śmiertelnie   przerażony.   Dobry   Boże,   co   za   dziwne   cienie   i   dźwięki   widziałem   i 
słyszałem!   Nie   śmiałem   się   poruszyć!   Siedziałem   więc   dygocząc,   biedaczysko!   I   nagle 
zobaczyłem,   że   księżyc   spogląda   na   mnie   przez   gałęzie   jak   stary   przyjaciel.   Natychmiast 
poczułem się lepiej, i Wstałem i pomaszerowałem do domu dzielny jak lew. Dobranoc, panie j 
nauczycielu. Proszę powiedzieć Mary, że będzie dostawała bez jeszcze j przez tydzień.

Od tego wieczoru byliśmy z Ablem serdecznymi druhami. Spacerowaliśmy rozmawiając lub 

milcząc   i   razem   łowiliśmy   ryby.   Mieszkańcy   Stillwater   dziwili   się,   że   przedkładam   jego 
towarzystwo nad towarzystwo młodzieży. Zaniepokojona pani Campbell wyraziła pogląd, że 
straszny ze mnie oryginał i że „szukali się w korcu maku”.

Pokochałem stary ogród nad brzegiem zatoki, a nawet i starego Abla, uczuciem prawdziwie 

głębokim. Gdy zamykała się za mną furtka ogrodu, zostawiałem dręczące wspomnienia i żale. 
W ciszy i spokoju moja dusza uwalniała się z przepełniającej ją goryczy i stawała się znowu 
zdrowa   —   tak   jak   przepowiedział   Abel.   On   sam   nigdy   mnie   nie   pouczał,   ale   emanował 
pogodną   odwagą,   wytrwałością   i   akceptacją   życiowych   trudności.   Był   najbardziej 
zrównoważonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nigdy nie pomniejszał zła ani 
też nie przesadzał, gdy chodzi o dobro. Jego zdaniem ból nie powinien nadmiernie przygnębiać, 
a przyjemności nie powinny sprowadzać w lenistwo i niedbalstwo. Pomógł mi zrozumieć, jak 
tchórzliwie wykręcałem się od pewnych decyzji. Zdałem też sobie sprawę, że moje osobiste 
zmartwienia nie są najważniejszymi rzeczami na świecie. Abel nauczył mnie znowu śmiać się, 
a kiedy człowiek śmieje się szczerze i radośnie, nie jest z nim tak źle.

Stary ogród był zawsze pogodny. Nawet gdy wiał wschodni wiatr i szare fale biły o brzeg, 

jakieś   promyki   słońca   zdawały   się   tu   docierać.   Może   dlatego,   że   rosło   tak   wiele   żółtych 
kwiatów,  które lubiła Tamzine. A i Kapitan Kidd często paradował w przepychu złocistej 
sierści. Dziwiłem się, skąd w ogrodzie tyle rozśpiewanego ptactwa? Okazało się, że Kapitan 
Kidd nigdy nie polował. Pewnie rozumiał, jak źle by to przyjął jego pan.

Zewsząd dochodziło ćwierkanie lub śpiew, a wiatr w gałęziach sosen zawsze dźwięczał niby 

radosne powitanie. My zaś spacerowaliśmy po ścieżkach zatopieni w dyskusji o prawdach 
uniwersalnych.

— Lubię rozważać różne problemy, choć nigdy nie potrafię ich rozwiązać — oznajmił Abel. 

background image

— Mój ojciec twierdził, że nie ma sensu mówienie o rzeczach, których się nie rozumie. Ale, 
dobry   Boże,   gdybyśmy   tak   postępowali,   niewiele   zostałoby   tematów   do   rozmów!   Pewnie 
bogowie słuchając nas, często pokładają się ze śmiechu, lecz jakie to ma znaczenie? Dopóki 
pamiętamy, że jesteśmy tylko ludźmi, wszystko jest w porządku. Przecież nie wyrządzamy 
nikomu najmniejszej krzywdy. Dlatego też i dzisiaj utniemy sobie pogawędkę o pochodzeniu 
zła…

W miarę upływu czasu mijało onieśmielenie Tamzine i kiedy się zjawiałem, witała mnie 

szerokim uśmiechem. Prawie cały czas spędzała na pieleniu ogrodu, który kochała równie 
mocno  jak Abel.   Przepadała   za  jaskrawymi   kolorami   i   zawsze  miała  na  sobie  fartuchy  w 
barwne i oryginalne wzory. Uwielbiała Abla, a każde jego słowo było dla niej święte.

— Dzięki   Bogu,   Tamzine   już   dobrze   się   czuje   —  powiedział   któregoś   wieczoru   Abel. 

Akurat obserwowaliśmy zachód słońca. Dzień zaczął się posępnie, spowity w szare chmury, 
lecz dobiegał końca w przepychu purpury i złota. — Jeszcze niedawno było inaczej. Chyba 
słyszał pan, nauczycielu? Teraz Tamzine nieźle sobie radzi. Tak więc, gdy pewnego dnia wyjdę 
naprzeciw swej wielkiej przygody, nie zostawię siostry bezradnej.

— Jest   od   pana   starsza   dziesięć   lat.   Prawdopodobnie   ona   uda   się   tam   pierwsza   — 

zauważyłem.

Abel potrząsnął głową i pogładził wypielęgnowaną bródkę. Podejrzewałem, że broda jest 

jedynym śladem młodzieńczej próżności mego przyjaciela. Natomiast szpakowatej czuprynie 
wyraźnie brakowało kontaktu z grzebieniem.

— Nie, Tamzine mnie przeżyje. Ma serce Armstrongów, a ja — Marwoodów. Moja matka 

była z domu Marwood. Nie dożywamy późnej starości, ale za to odchodzimy szybko i lekko. I 
bardzo dobrze. Nie brak mi odwagi, lecz perspektywa oczekiwania na śmierć napełnia mnie 
przerażeniem. Już nic więcej nie powiem na ten temat, ale gdy pewnego dnia usłyszy pan o 
śmierci starego Abla, proszę się nie smucić. Będzie pan pamiętał, że chciałem odejść w ten 
właśnie sposób. Nie, żebym czuł zmęczenie życiem — jest ono całkiem przyjemne: mam swój 
ogród, Kapitana Kidda i zatokę. Lecz czasem bywa odrobinę monotonne, a śmierć stanowi 
pewną odmianę. Naprawdę jestem jej ciekaw, panie nauczycielu.

— Nienawidzę myśli o śmierci — napomknąłem.
— Och, bo pan jest młody. Śmierć staje się bardziej przychylna, J gdy nadchodzi starość. 

Choć nikt tak naprawdę nie chce umierać. Tennyson miał rację, gdy to mówił. W Channel Head 
mieszka stara pani Warner. Całe życie miała biedaczka mnóstwo kłopotów i straciła prawie 
wszystkich bliskich. Często powiada, że będzie zadowolona, gdy nadejdzie jej czas, bo ma 
dosyć egzystencji w strumieniach łez. Ale gdy tylko nadchodzi jakaś choroba to, Boże drogi! 
Co za larum! Doktorzy z miasta, pielęgniarka i tyle leków, że starczyłoby do uśmiercenia stada 
psów! Życie może być padołem łez, lecz niektórym ludziom szlochanie sprawia przyjemność, 
zapewniam pana.

Lato przeszło przez ogród strojąc się w kwiaty: róże i lilie, malwy i wyjątkowo piękne tego 

roku złotorózgi. W odległej części ogrodu rósł wielki krzew wyglądający jak olbrzymia wiązka 
słonecznych promieni. Tamzine cieszyła się nim jak dziecko, ale Abel wolał kwiaty o głębszych 
barwach. Mógł godzinami wpatrywać się w jedwabiste kielichy malw o barwie czerwonego 
wina. Na podobnej medytacji zastałem go kiedyś w chmielowej altance.

— Ten kolor zawsze działa na mnie kojąco — wyjaśnił. — Żółty jest zbyt ekscytujący, czyni 

umysł   niespokojnym  i  każe mi  pragnąć żeglowania  „poza  granice  horyzontu”,  jak mawiał 
poeta. Patrzyłem dzisiaj na przepych złotorózgi, dopóki nie zacząłem myśleć, że całe moje 
życie jest jedną wielką klęską. Znalazłem ślicznego motyla i wyprawiłem mu pogrzeb, tam, 
wśród paproci. Przypuszczam, że nie przyniosłem światu więcej pożytku niż ten mały motyl. 
Och, nauczycielu, pogrążyłem się w smutku. Widzi pan, kiedy człowiek jest sam, to przebywa z 
Bogiem albo z diabłem. I to diabeł kręcił się koło mnie, gdy spoglądałem na złotorózgę, a Bóg 
przemówił, kiedy przeniosłem wzrok na malwy, i wydało mi się, że ktoś posiadający taki ogród 

background image

może uważać, że powiodło mu się w życiu.

— Chciałbym po latach powiedzieć to samo o sobie — wyznałem szczerze.
— Pragnę, aby pan osiągnął inny rodzaj powodzenia — potrząsnął głową Abel. — Powinien 

pan robić te rzeczy, które ja robiłbym, gdybym miał szansę. Teraz pana kolej. Trzeba zacisnąć 
zęby i przeć naprzód.

— Jestem   pewien,   że   dzięki   panu,   panie   Armstrong,   potrafię   zacisnąć   zęby   i   iść   w 

odpowiednim   kierunku.   Zmierzałem   wprost   ku   klęsce,   nim   przyjechałem   tu   wiosną,   ale 
nauczyłem się cenić inne wartości.

— Dałem panu coś w rodzaju kompasu, prawda? — uśmiechnął się Abel. Wiedziałem, że 

mogę panu pomóc, lecz mój ogród zrobił więcej ode mnie, niech mi pan wierzy. A teraz proszę 
tu podejść. Posiedzimy sobie i porozmyślamy.

Siedzieliśmy   dość   długo,   milcząc,   a   wtem   Abel   nieoczekiwanie   powiedział:   —   Pan, 

nauczycielu, nie dostrzega ludzi, których ja widzę w moim ogrodzie. Tych wszystkich, co 
przebywali tu dawno temu. Niegdyś było to bardzo ożywione miejsce. Stanowiliśmy liczną 
rodzinę   i   dzieciaki   weseliły   się,   a   śmiech   rozlegał   się   w   różnych   miejscach   naraz.   Teraz 
pozostali tylko stary Abel i jeszcze starsza Tamzine. — Dumał przez chwilę, oglądając obrazy 
przepływające  w  pamięci,   niewidoczne  dla  mnie  osoby  spacerujące  po  wąskich   ścieżkach. 
Potem ciągnął  dalej:  — Spośród  pojawiających  się postaci,   dwie  są bardziej  wyraziste  od 
innych. Jedna to moja siostra, Alice. Umarła trzydzieści lat temu. Była bardzo piękna. Trudno 
uwierzyć, patrząc na mnie i Tamzine, prawda? Ale tak było. Zawsze nazywaliśmy ją Królową 
Alice, z powodu dostojeństwa i urody. Miała piwne oczy i złotorude włosy. Ojciec ją uwielbiał. 
Tej nocy, gdy przyszła na świat, przypuszczano, że matka nie wyżyje. Ojciec spacerował całą 
noc przed domem. O wschodzie słońca, kiedy oznajmiłem mu o szczęśliwym rozwiązaniu, 
ukląkł pod starą jabłonią i dziękował Bogu.

Alice  zawsze była pełna radości. Rzadko zwyczajnie chodziła — po prostu biegała lub 

tańczyła. Żyła tylko dwadzieścia lat, ale dziewiętnaście bardzo szczęśliwie. Miała wszystko, co 
czyni życie wartościowym: miłość, śmiech, a w końcu także smutek.

Kochała Jamesa Milburna. Minęło trzydzieści jeden lat od chwili, gdy wypłynął jego statek i 

Alice machała ręką na pożegnanie z tego miejsca. Nigdy więcej nie powrócił. Nigdy też nie 
słyszano o żaglowcu.

Kiedy Alice straciła nadzieję na jego powrót, umarła z powodu złamanego serca. Ludzie 

mówią, że nie ma takiej choroby, ale jej nic innego nie dokuczało. Dzień za dniem wystawała 
przy furtce, wpatrując się w wody zatoki, a gdy wreszcie zgasła ostatnia iskra nadziei, uszło z 
niej życie. Pamiętam ten dzień: spoglądała aż do zachodu słońca, a potem odwróciła się od 
furtki. Cała rozpacz oczekiwania zniknęła z jej oczu i pojawił się jakiś straszliwy spokój — 
spokój umarłych. „Ablu, on już nigdy nie wróci” — wyszeptała wtedy do mnie.

Po tygodniu już jej nie było. Inni ją opłakiwali, ale nie ja. Widzi pan, Alice poznała całą 

głębię  życia  i nic  więcej   nie miała na resztę długich  lat.  Bardziej   rozpaczałem  wcześniej, 
miotając się w udręce i nie mogąc jej pomóc. Często, w długie letnie popołudnia, zdaje mi się, 
że sryszę śmiech Alice, choć od dawna nie ma jej wśród żywych.

Znowu opanowary go wspomnienia. Nie chciałem ich przerywać i dopiero po jakimś czasie 

dowiedziałem  się   o  innej,   drogiej   mu  osobie.   Wrócił   do  tego  tematu  niespodzianie,   kiedy 
siedzieliśmy w altance podziwiając migotliwy blask morza.

— Panie nauczycielu, ile osób siedzi tu w tej chwili?
— Dwie istoty materialne, a ile duchów, tego nie wiem — odparłem, starając się dostosować 

do jego nastroju.

— Jest tu jeszcze jedna z tych, o których panu wspomniałem. O tej jest mi trudniej mówić.
— Jeśli to bolesne, proszę tego nie robić — rzekłem.
— Ale ja chcę opowiedzieć. Czy wie pan, dlaczego mówiłem o Alice i mam zamiar wyjawić 

tajemnicę Mercedes? Dlatego, iż pragnę, aby ktoś o nich pamiętał i czasem wspomniał, gdy 

background image

mnie zabraknie. Nie mogę znieść myśli, że ich imiona zostaną zapomniane.

Mój starszy brat, Alec, był marynarzem i podczas ostatniej podróży do Indii Zachodnich 

ożenił się i przywiózł do domu żonę, Hiszpankę. Ojcu i matce małżeństwo brata nie przypadło 
do gustu. Ciemnowłosa i śniada Mercedes była cudzoziemką i katoliczką. Dzieliło ją od nas 
wszystko, ale gdy ją ujrzałem, przestałem obwiniać Aleca. Nie z powodu urody żony. Nie miała 
wiele wdzięku, za to jakiś urok — silny i nieodparty. Kobiety nie potrafiły go zrozumieć i 
zastanawiały się, co Alec w „obcej” zobaczył. Ja nigdy się nie dziwiłem. Ja… ja… ją też 
pokochałem i to od pierwszego wejrzenia. Nikt się o tym nie dowiedział. Mercedes też nie 
miała pojęcia. A we mnie uczucie przetrwało całe życie. Nigdy nie pragnąłem innej kobiety. 
Kochać ją, to było jakby picie jakiegoś rzadkiego wina o cudownym aromacie. Po nim traciło 
się chęć na zwykłe napoje.

Myślę, że spędziła tutaj szczęśliwy rok. Nasze gospodarne kobiety z Stillwater robiły na jej 

temat kąśliwe uwagi i twierdziły, że „do niczego się nie nadaje”. Nie potrafiła robić tego co 
one.   Ale   potrafiła   kochać!   Uwielbiała   Aleca.   A   ja   go   znienawidziłem!   Och,   moje   serce 
przepełniały czarne myśli. Po latach składam dzięki losowi, że byli tacy szczęśliwi. Tę altankę 
zrobił dla Mercedes Alec, to znaczy on zrobił kratę, a ona posadziła chmiel.

Latem spędzała w niej większość czasu. Dlatego ja tak lubię tu przebywać. Oczy miała 

nieobecne i rozmarzone, dopóki nie pojawiał się Alec. Jakąż to było dla mnie torturą! Lecz 
teraz lubię wspominać jej miękki cudzoziemski głos i małe, białe dłonie… Umarła po roku… 
Pochowaliśmy ją razem z dzieckiem na cmentarzu przy katolickiej kaplicy, po drugiej stronie 
zatoki. Stamtąd co wieczór dochodzi bicie dzwonów. Lubiła słuchać ich dźwięku… Alec żył 
drugie lata, ale nie ożenił się powtórnie. Teraz i jego już nie ma i nikt poza mną nie pamięta 
Mercedes.

Abel zatonął w marzeniach. Nie chciałem ich zakłócać. Sądziłem, że nie zauważył mego 

odejścia, lecz gdy otwierałem furtkę, pomachał mi ręką.

Trzy dni później znowu poszedłem do starego ogrodu. Na żaglu w oddali błyskało czerwone 

światełko.   Wokół   pogrążonej   w   mroku   przystani   zachodzące   słońce   zbudowało   wspaniałe 
miasto. Były tu pałace, purpurowe i złote wieże. W powietrzu czuło się muzykę wiatru i fal. 
Hen, daleko brzmiała melodia dzwonów z kaplicy, obok której spała wiecznym snem Mercedes. 
Ogród przepełniały różnorodne barwy i zapachy. Topole wokół domu wznosiły się poważne i 
smukłe. Abel siedział w chmielowej altance. Obok niego spał Kapitan Kidd. Myślałem, że Abel 
także zasnął, bo głowę oparł o kratę i zamknął oczy.

Kiedy jednak podszedłem bliżej, stwierdziłem, że nie śpi. Na ustach zastygł mu dziwny, 

wyrozumiały uśmiech, jakby dotarł do sedna prawdy i pobłażliwie oceniał ludzkie zmartwienia 
i opinie o życiu.

Stary Abel wyprawił się po swą Wielką Przygodę.

background image

C

ZARNY

 

BEZ

 F

ILLMORE

A

1909

Tego się właśnie spodziewałem — stwierdził  Timothy Robinson. Ton jego wypowiedzi 

wywołał rumieniec na twarzy Ellisa Duncana. Chłopak otworzył usta, chcąc odpowiedzieć 
gniewnie, ale szybko je zamknął i zacisnął wargi. Zupełnie w ten sam sposób co Timothy 
Robinson.

— Kiedy usłyszałem, że twój leniwy i bezwartościowy ojciec nie żyje, oczekiwałem, że 

zechcecie ode mnie pomocy — ciągnął szorstko Timothy. — Ale nie sądź, że ją otrzymacie. 
Nie mam wobec was żadnych zobowiązań, chociaż twój ojciec był moim przyrodnim bratem. 
Żadnych zobowiązań! Nie jestem również zwolennikiem filantropii — mówiąc to, Timothy 
uśmiechnął się krzywo. Rzeczywiście daleki był od dobroczynnych gestów. W opinii sąsiadów 
miał węża w kieszeni, niektórzy nazywali go skąpiradłem. Należy to uznać za przesadę, choć 
niewątpliwie Timothy łatwo grosza z ręki nie wypuszczał. Zdarzało się, że bywał hojny, gdy 
uznał cel za odpowiedni.

— Nie   proszę   o   jałmużnę,   stryju   Timothy   —   zaprzeczył   z   godnością   Ellis.   Pominął 

milczeniem obraźliwą uwagę o ojcu, choć go bardzo dotknęła, gdyż niestety była prawdziwa. 
— Pragnę utrzymać matkę z uczciwej i ciężkiej pracy. Nie proszę o specjalne względy z racji 
pokrewieństwa. Słyszałem, że szukasz robotnika, więc przyszedłem tak samo, jak poszedłbym 
do każdego innego gospodarza.

— Owszem, szukam robotnika — odrzekł stryj Timothy sucho. — Ale mężczyzny, nie zaś 

czternastoletniego   chłopca,   który   nie   zapracuje   na   to,   co   zje.   Potrzeba   mi   kogoś 
odpowiedzialnego.

Ellis zaczerwienił się i znowu się pohamował. — Chcę pracować, stryju i gdybyś tylko 

spróbował, przekonasz się, że potrafię. Oczywiście za niższą zapłatę niż dorosły mężczyzna.

— Nie zatrudnię cię za żadną zapłatę — przerwał stanowczo Timothy Robinson. — Jasno 

się chyba wyraziłem? Jesteś synem niewłaściwego człowieka. Twój ojciec był niekompetentny, 
leniwy i co najgorsze niegodny zaufania. Raz próbowałem mu pomóc, a rezultat? Straty i 
niewdzięczność! Nie chcę nikogo podobnego w moim domu. Nie wierzę w ciebie, więc zabieraj 
się stąd od razu. Nie mam czasu do tracenia na spory z tobą.

Ellis odszedł z płonącymi uszami. W drodze rozmyślał z goryczą. Stryj mówił prawdę o jego 

ojcu i chłopak zdawał sobie sprawę, jak trudno mu będzie uzyskać pracę. Nikt nie zechce 
zawracać sobie głowy synem „starego Sama Duncana”, choć nie wszyscy będą tak bezpośredni 
jak stryj Timothy.

Sam Duncan i Timothy Robinson byli przyrodnimi braćmi. Sam, starszy z nich, był synem 

pani Robinson z pierwszego małżeństwa. Obaj chłopcy bardzo się różnili. Sam był leniwy i 
gnuśny. Zasługiwał w pełni na surową ocenę znajomych. Nie chciało mu się pracować i nikt nie 
mógł na nim polegać. Natura jednak nie poskąpiła mu urody i w młodości potrafił zjednywać 
sobie  ludzi.   Początkowo   więc   lubiano  go   bardziej   niż  szorstkiego,   zamkniętego   w  sobie   i 
pracowitego Timothy’ego. Matka wcześnie ich odumarła, ale pan Robinson przywiązał się do 
Sama i chłopiec miał zapewnione dom i opiekę. Gdy skończył dwadzieścia dwa lata a Timothy 
osiemnaście, pan Robinson zmarł nagle nie zostawiwszy testamentu. Wszystko co posiadał, 
przeszło tym sposobem na Timothy’ego. Sam natychmiast opuścił dom. Mówił, że nie zniesie, 
by Timothy nim rządził.

Wynajął mały domek we wsi. Ożenił się z dziewczyną „o wiele dla niego za dobrą” —jak 

mówiono  —  i  zaczął   wynajmować  się   do  różnych  prac.   Szedł   przez  życie   wałkoniąc  się, 
wykręcając   od   odpowiedzialności   i   zaciągając   długi.   Raz   Timothy,   pewnie   powodowany 
litością dla żony i dziecka Sama, wynajął go na rok do pracy i płacił mu więcej niż innym 

background image

robotnikom. Sam przez miesiąc udawał, że coś robi, potem się obraził i rzucił pracę w samym 
środku sianokosów. Po tym Timothy Robinson machnął na niego ręką.

Gdy Ellis miał lat czternaście, Sam Duncan zmarł po długiej chorobie. Przez ten czas rodzina 

egzystowała   dzięki   życzliwości   litościwych   sąsiadów.   Ellis   nie   mógł   szukać   zajęcia,   gdyż 
spoczywał na nim obowiązek opieki nad chorym ojcem. Pani Duncan, osoba słaba i wątła, 
wyczerpana trudnym życiem nie miała dość siły, aby samej pielęgnować męża.

Kiedy Sama pochowano, Ellis głęboko odetchnął i zaczął zastanawiać się nad przyszłością. 

Zdecydował, że musi zapracować na utrzymanie matki i swoje i powinien zacząć starania 
natychmiast. Jak na swój wiek, był wysoki i silny, otrzymał też przyzwoite wykształcenie. 
Matka uparcie kazała mu uczęszczać do szkoły, kiedy chciał pójść do pracy. Zawsze był bardzo 
skromny i cichy. Nikt w Dalrymple właściwie go nie znał. Wszyscy natomiast dobrze znali jego 
ojca. Nikt więc nie chciał zatrudnić Ellisa, chyba że zgodziłby się do pracy na warunkach dużo 
gorszych niż inni. Ellis nie zwrócił się do stryja, dopóki nie wyczerpał innych możliwości. 
Teraz jednak i tu mu się nie powiodło. Czerwiec dobiegał końca i każdy, komu potrzebny był 
pomocnik,   już   go   sobie   znalazł.   Gdziekolwiek   spojrzeć,   perspektywy   nie   wydawały   się 
ciekawe.

— Gdyby mi się tylko trafiła okazja! — myślał ze smutkiem. — Przecież nie jestem leniwy 

ani ślamazarny. Gdyby tylko dano mi szansę! — Zamyślony usiadł na ogrodzeniu pastwiska 
Fillmore’ów. To pastwisko cieszyło się w Dalrymple złą sławą. Niegdyś urodzajna i tłusta 
ziemia została zniszczona przez bujny i uparty rozrost krzewów czarnego bzu. Thomas Fillmore 
początkowo próbował walczyć z tą klęską w „nocy przy księżycu”. Ale roślina nic sobie nie 
robiła ani z wyrywania, ani z księżyca i rozrastała się gęsto dalej. W ostatnich dwóch latach 
stary Thomas zrezygnował z bitwy o pole i krzewy bez żadnych przeszkód panoszyły się w 
najlepsze.

Thomas   Fillmore,   przygarbiony   staruszek   o   chytrych   oczach   i   pomarszczonej   twarzy, 

wynurzył się z krzaków na wprost chłopca. — Jak się masz, Ellis. Widziałeś gdzie moje łaciate 
cielęta? Szukam ich wszędzie od godziny.

— Nie, nie widziałem żadnych cieląt, ale na tym pastwisku słoń by się ukrył przed ludzkim 

wzrokiem — odparł Ellis z uśmiechem.

Stary Thomas z żalem pokiwał głową. — Siła złego na jednego — powiedział. — Czyś 

widział kiedy bardziej zapuszczone miejsce? Trudno uwierzyć, że dwadzieścia lat temu nie było 
w Dalrymple lepszego kawałka ziemi. Jaka tu rosła trawa!

— Ziemia musi być dobra jak dawniej — zauważył Ellis. — Czy nie można by tego bzu 

wykopać?

— To ciężka praca. Trzeba mieć siłę, cierpliwość i czas, żeby się za to wziąć. Ja nie mam 

pierwszego,   bom  stary,  a   mój  parobek  nie  ma  ostatniego.   I  nikt   się   za  to  nie  weźmie  za 
pieniądze, na które mnie stać.

— A ile by pan mi dał, panie Fillmore, gdybym oczyścił pole? — spytał Ellis.
Stary Thomas popatrzył na niego zdziwiony. Kiedy zrozumiał, że chłopiec mówi poważnie, 

chytre oczka mu błysnęły. — Musisz bardzo potrzebować pracy? — zauważył.

— Bardzo — padła lakoniczna odpowiedź.
— Niech pomyślę. — Stary Thomas zaczął dokładnie kalkulować. Nigdy, jeśli tylko mógł, 

nie płacił za nic ani centa więcej niż należało, a targował się do upadłego. — Dam ci szesnaście 
dolarów za wykarczowanie pola — oświadczył w końcu.

Ellis przyjrzał się pastwisku. Wiedział co nieco o usuwaniu krzewów czarnego bzu, a także 

to, że szesnaście dolarów będzie mizerną zapłatą za jego wysiłek. Większość krzewów była 
wyższa od niego i miała głęboko zapuszczone w ziemię korzenie, grubsze od jego ręki. — Ta 
robota warta jest więcej, panie Fillmore.

— Nie dla mnie — krótko odparł stary Thomas. — Mam dużo ziemi i jestem stary, a do tego 

bezdzietny. Po cóż mam wydawać pieniądze, jeśli przyjdzie po mnie ktoś obcy? Jak chcesz to 

background image

zrobić za szesnaście dolarów — rób; jak nie — to nie.

Ellis wzruszył ramionami. Stracił nadzieję na coś stałego, a szesnaście dolarów było lepsze 

niż nic. Powiedział więc: — Niech będzie. Zgadzam się.

— Dobra, chłopcze, ale pamiętaj, masz to zrobić dokładnie. Korzenie muszą być wykopane 

z ziemi. I spodziewam się, że doprowadzisz robotę do końca, a nie rzucisz w połowie dla 
lepszego zarobku.

— Nie odejdę stąd, dopóki nie skończę z pańskim bzem — oświadczył Ellis.
Młody Duncan zabrał się do pracy od świtu. Najpierw pościnał krzaki i ułożył je w sterty do 

spalenia. To mu zajęło dwa dni i było stosunkowo łatwe. Trzeciego dnia wziął się za korzenie. 
Pod koniec przedpołudnia zrozumiał, co naprawdę oznacza karczowanie pastwiska, ale zacisnął 
zęby i pracował dalej. Po południu Timothy Robinson, którego farma sąsiadowała z gruntami 
Fillmore’a,  przechodził  tamtędy i osłupiał na widok Ellisa.  Chłopiec nie zauważył stryja i 
pracował z widocznym zacięciem.

— Tych mięśni nie odziedziczył po Samie — rzekł do siebie Timothy. — Sam zemdlałby na 

samą myśl o karczowaniu krzewów. Może się pomyliłem co do chłopaka? Cóż, poczekamy i 
zobaczymy, jak długo wytrwa.

Ellis wytrwał. Próbował wytrwać również krzewy czarnego bzu, ale chłopiec okazał się 

lepszy. Była to jednak ciężka harówka i Ellis nigdy jej nie zapomniał. Tydzień za tygodniem 
tyrał w upale, kopiąc, przycinając i wyciągając z ziemi korzenie. Praca nie miała końca, a 
efekty były zniechęcająco mierne. Spodziewał się, że wystarczy mu na to miesiąc, lecz szybko 
zorientował   się,   że   i   dwóch   będzie   za   mało.   Timothy  Robinson   często   przystawał   obok  i 
przyglądał się rosnącej stercie korzeni i powoli powiększającej się powierzchni oczyszczonej 
ziemi. Nigdy jednak nie odzywał się i nie mówił o tym z nikim.

Pewnego   wieczoru,   gdy   pole   było   w   połowie   wykarczowane,   Ellis   wrócił   do   domu 

zmęczony bardziej niż zwykle. Bolały go wszystkie kości i rozgoryczony zastanawiał się, czy 
starczy mu życia na dokończenie tej pracy. W domu czekał na niego Jacob Green z Westdale i 
od razu przystąpił do rzeczy: — Mój pomocnik złamał nogę i muszę natychmiast znaleźć kogoś 
na jego miejsce. Powiedziano mi o tobie i postanowiłem spróbować. Płacę dwanaście dolarów 
miesięcznie z jedzeniem i mieszkaniem. Co ty na to?

Twarz Ellisa zarumieniła się z radości. Dwanaście dolarów na miesiąc i stała praca! Lecz 

zaraz przypomniał sobie, co obiecał panu Fillmore. Kilka sekund walczył z pokusą. — Bardzo 
żałuję, panie Green — odezwał się ze smutkiem. — Chętnie przyjąłbym tę pracę, ale nie mogę. 
Obiecałem panu Fillmore oczyścić pastwisko, a to potrwa jeszcze miesiąc.

— Nie przypuszczałem, że ktoś odrzuci dobrą ofertę dla starego Toma — mruknął Jacob.
— Tu chodzi o mnie — odparł z uporem Ellis. — Obiecałem i muszę dotrzymać słowa.
Jacob odjechał niezadowolony. Po drodze spotkał Timothy’ego i opowiedział mu o swoich 

kłopotach.

Nie   da   się   ukryć,   że   w   ciągu   następnego   miesiąca   Ellis   nie   raz   żałował   odrzuconej 

propozycji Jacoba Greena. W końcu jednak zadanie zostało wykonane i pastwisko Fillmore’ów 
zmieniło swój wygląd.

— Kiedy to dobrze wyschnie, przyjdę i podłożę ogień — obiecał Ellis panu Fillmore. — 

Należy mi się ta satysfakcja.

— Dobrze wykonałeś robotę — przyznał stary Thomas. — Oto szesnaście dolarów. Każdego 

centa uczciwie zarobiłeś, muszę to przyznać. Jak będziesz potrzebował rekomendacji, przyjdź 
do mnie.

W drodze do domu Ellis mijał farmę Robinsonów i spotkał na ścieżce stryja. — Cóż, Ellis 

— odezwał się do bratanka pierwszy raz od pamiętnego wieczoru — skończyłeś już tę pracę?

— Tak, stryju.
— I dostałeś szesnaście dolarów, gdy robota była warta cztery razy tyle? Stary Tom cię 

oszukał, a ty byłeś głupi, odrzucając propozycję Greena!

background image

— Obiecałem panu Fillmore!
— Hm! A co będziesz teraz robił?
— Nie wiem. W przyszłym tygodniu zaczną się żniwa. Może dostanę jakąś pracę choć na 

krótko.

— Ellis — odezwał się po chwili stryj. — Zwalniam swego pomocnika. Jest do niczego. 

Chciałbyś zająć jego miejsce? Daję piętnaście dolarów miesięcznie i utrzymanie.

Ellis   wbił   wzrok   w   Timothy’ego   Robinsona.   —   Przecież   nie   chciałeś   zatrudnić   syna 

bezwartościowego ojca — powiedział bardzo wolno.

— Zmieniłem zdanie. Widziałem, jak harowałeś na pastwisku. Trudno o lepszy sprawdzian. 

Kiedy Jacob Green napomknął mi, dlaczego mu odmówiłeś, zrozumiałem, że można na tobie 
polegać. Zajmę się tobą, nie mam przecież innych krewnych. Aha, jeszcze jedno! Zmęczyły 
mnie ciągłe zmiany gospodyń. Może twoja matka zajmie się domem? Służąca jest dobra, ale 
chodzi o kogoś, kto utrzyma wszystko w ręku. Twoja matka ma pewnie głowę na karku, po 
kimś musiałeś odziedziczyć swoje zalety. To jasne, że nie po ojcu!

— Stryju   Timothy   —   zaczął   Ellis   z   szacunkiem   lecz   stanowczo.   —   Z   wdzięcznością 

przyjmuję twoją propozycję. Sądzę, że mama będzie również zadowolona, ale muszę cię o coś 
prosić. To co powiedziałeś o moim ojcu, jest prawdą, ale on już nie żyje. Zamieszkam z tobą 
pod warunkiem, że nic złego o nim już od ciebie nie usłyszę.

Timothy Robinson uśmiechnął się zwykłym, krzywym uśmiechem, w którym jednak był 

ślad zrozumienia i sympatii. — Zgoda — rzekł. — Nigdy więcej nie wspomnę o wadach twego 
ojca. Przenieś się do mnie i jeśli dalej będziesz taki zaradny i odpowiedzialny to… to niedługo 
zapomnę, że nie jesteś moim własnym synem.

background image

N

ARZECZONA

 

DOKTORA

1908

Wyglądam   na  starą   kobietą,   co   nie   znaczy,   że   taką   się   czuję.   Serca   się   nie  starzeją,   a 

przynajmniej nie powinny. Moje pozostało młode, dzięki Bogu! Mocno zabiło, kiedy dziś po 
południu zobaczyłam doktora Johna i Marcellę Barry przejeżdżających drogą. Ucieszyłam się 
ich szczęściem nie mniej, niż gdyby doktor był moim rodzonym synem. Mając osiemdziesiąt 
pięć   lat   można   już   tylko   siedzieć   przy  oknie   i   robić   na  drutach.   Tak   przynajmniej   ludzie 
uważają. Oczy jednak zostały stworzone do patrzenia i robię z nich właściwy użytek. Zawsze 
cieszę się, gdy widzę rzeczy dobre i piękne i żaden człowiek nie powinien innych szukać. To 
Pan   Bóg   na   początku   zaplanował   i   stworzył   samo   dobro   i   piękno,   wbrew   intrygom… 
niektórych.   A  jeśli   przeznaczył   kiedyś   dwoje   ludzi   dla   siebie,   to   byli   nimi   doktor   John   i 
Marcella   Barry.   Zawsze   powtarzałam   to   wszystkim,   którzy   wytykali   im   różnicę   wieku. 
„Mógłby być jej ojcem” — rozczulała się pani Riddell. Odpowiedziałam jej tylko spojrzeniem, 
ale jakim! Przypuszczam, że moja twarz wyrażała dokładnie to, co czułam. Ta kobieta ma 
sześćdziesiąt lat i nie rozumie, czym jest prawdziwa miłość!

Nikt w Bridgeport nie oczekiwał powrotu Marcelli. Nikt, z wyjątkiem doktora i mnie. Nawet 

jej ciotka Sara nie wierzyła. Ludzie żartowali sobie, kiedy twierdziłam, że jednak przyjedzie. 
Mnie ten śmiech i kpiny nie przeszkadzały. Nie na próżno mieszkałam osiem lat obok Marcelli. 
Nie zwątpiłam, podobnie jak nie zwątpił doktor John.

Marcella zamieszkała w Bridgeport, kiedy miała osiem lat. Tuż przedtem zmarł jej ojciec, 

Chester Barry. Opiekę nad córką powierzył swemu bratu Richardowi. Matka Marcelli, siostra 
Sary   Bryant,   mej   sąsiadki,   nie   żyła   od   czterech   lat.   Panna   Sara   tak   bardzo   prosiła   o 
pozostawienie dziewczynki u niej, że Barry’owie zgodzili się wreszcie. Miała zostać z ciotką do 
szesnastego roku życia, a potem wrócić do nich, aby zdobyć odpowiednie wykształcenie i zająć 
właściwe miejsce w świecie. Wiadomo bowiem, że świat panny Sary Bryant bardzo się różni od 
świata  Chestera  Barry.  Nie   zamierzam   wydawać   na ten  temat   opinii.   Wszystko  zależy   od 
punktu widzenia.

Tak czy siak, Marcella zamieszkała z nami w Bridgeport. Świadomie mówię „z nami”, bo 

każda   niemal   zagroda   w   wiosce   była   jej   domem.   Należy   wyjaśnić,   że   przy   nieistotnych 
różnicach zdań, tak naprawdę to jesteśmy jedną wielką rodziną. Poza tym Marcella usidlała 
serca od pierwszego spotkania. Jedno przeciągłe spojrzenie wielkich, szaroniebieskich oczu 
spod czarnych rzęs zapadało w serce na zawsze. Była ładnym i dobrym dzieckiem, a poza tym 
szczerym, lojalnym i odważnym stworzeniem. Nawet jako ośmiolatka nie powiedziałaby ani 
zrobiła czegoś niegodziwego.

Przyjaźniłyśmy   się   od   samego   początku.   Kochała   mnie   i   kochała   ciotkę   Sarę,   ale 

najgłębszym uczuciem obdarzyła doktora Johna Havena, mieszkającego po sąsiedzku z panną 
Sarą.

Doktor John pochodził z Bridgeport i kiedy skończył studia, wrócił do domu i gospodarował 

z owdowiałą matką. Wśród miejscowych dziewcząt zapanowało poruszenie. Kawalerowie do 
wzięcia stanowili w naszej wiosce rzadkie zjawisko. Zaczęto zarzucać sieci, czego nie mogę 
przemilczeć, choć nie lubię plotek. Ale żadna z panien jakoś nie omotała doktora. Pani Riddell 
twierdziła, że jest on typowym starym kawalerem. Myślę, że opierała swoje przekonanie na 
tym, że doktor zawsze był cichy i pochłonięty książkami. Zupełnie nie interesował się życiem 
towarzyskim i nigdy nie flirtował. Znałam serce doktora Johna lepiej, niż Martha Riddell mogła 
sobie wyobrazić. Wiedziałam, że nie ma w sobie nic ze starego kawalera. Czekał po prostu na 
właściwą kobietę — to wszystko. Nie potrafił, tak jak inni mężczyźni, zadowolić się byle czym.

Gdy   Marcella   przybyła   do   Bridgeport,   miał   trzydzieści   lat   i   był   wysokim,   barczystym 

background image

mężczyzną z gęstą, kędzierzawą czupryną i spokojnymi orzechowymi oczami. Chodził lekko 
pochylony, z rękoma założonymi do tyłu i miał głęboki, melodyjny głos. Jak muzyka. Był 
odważny, dobry i życzliwy, ale zachowywał się powściągliwie. Ludzie w Bridgeport poważali 
go, lecz tylko nieliczni mogli poszczycić się jego przyjaźnią. Z dumą wyznaję, że zaliczałam się 
do nich. Dla starej kobiety to dobry powód do przechwałek!

Doktor John zawsze lubił dzieci i nawzajem. Rzecz naturalna, że on i mała Marcella zostali 

przyjaciółmi. Uczestniczył w jej wychowaniu, gdyż panna Sara radziła się go we wszystkim. 
Marcella nie sprawiała kłopotów, ale miała silną wolę i kiedy się przy czymś uparła, tylko 
doktor mógł na nią wpłynąć. Zawsze respektowała jego decyzje.

Marcella należała do dziewcząt, co szybko dojrzewają. W wieku piętnastu lat była kobietą 

— kochającą, piękną i pełną życia.

I doktor ją kochał, jako kobietę, nie dziecko. Wiedziałam o tym wcześniej niż on sam, ale 

chyba nie przed Marcella. Jej młode, śmiało patrzące oczy łatwo i szybko czytały w ludzkich 
sercach. Obserwowałam rodzącą się miłość podobną do pięknego, rzadkiego kwiatu. Panna 
Sara też to spostrzegła i nie wiedziała czy cieszyć się, czy smucić, bo sądziła, że doktor jest dla 
Marcelli za stary. No i należało brać pod uwagę rodzinę Barrych. Oni zaś potrafili spędzić 
biednej pannie Sarze sen z powiek!

Nadszedł wreszcie czas, gdy doktor się ocknął. Zajrzał w głąb własnego serca — i jak mi 

wyznał znacznie później — doznał olśnienia. Był jednak człowiekiem odważnym i rozsądnym. 
Nie dbał o to, co powiedzą ludzie. Sprawa dotyczyła wyłącznie jego i Marcelli. Następnie 
zapytał się w duchu, czy ma prawo do wzajemności Marcelli i uznał, że nie ma takiego prawa. 
Nie   chciał   wykorzystać   jej   młodości   i   braku   doświadczenia.   Pomyślał   też,   że   wkrótce 
dziewczyna   przeniesie   się   do   rodziny   ojca   i   nie   powinna   odchodzić   uwikłana   w   jakieś 
zobowiązania.

…Tyle powiedział sam doktor. Nie dawałam żadnych rad. W końcu przeżyłam na świecie 

ponad siedemdziesiąt lat. Jego decyzja była męska, słuszna i szlachetna, ale spóźniona, bo 
Marcella już go kochała.

Doktor i Marcella sporo mi powiedzieli, lecz istniały pewne sprawy dla nich święte i do dziś 

nie wiem, jak doktor odkrył uczucie Marcelli.

Pewnego dnia, dokładnie na miesiąc przed szesnastymi urodzinami Marcelli, przyszli oboje 

do panny Sary (siedziałyśmy właśnie na werandzie) i powiedzieli, że obiecali sobie wierność. 
Twarze   ich   tchnęły  miłością.   Widziałam   doktora   —  wysokiego,   poważnego,   ze   srebrnymi 
nitkami we włosach i uśmiechem szczęśliwego człowieka. Widziałam rozpromienioną Marcellę 
— taką młodą, z długim, czarnym warkoczem i oczami jeszcze wilgotnymi od łez. Ja, stara 
kobieta, patrzyłam i dziękowałam Bogu za ich szczęście.

Panna Sara śmiała się, płakała, całowała oboje i ze strachem myślała, co powie klan Barrych. 

Jej   złe   przeczucia   sprawdziły   się.   Kiedy   doktor   napisał   do   Richarda   Barry’ego,   opiekuna 
Marcelli, prosząc o zgodę na zaręczyny, ten szybko narobił kłopotów. Zjechał do Bridgeport i 
całkowicie zgnębił pannę Sarę. Wyśmiał sam pomysł zaręczyn takiego dziecka z mało znanym 
wiejskim lekarzem. A co gorsze, zabrał Marcellę!

Oczywiście, musiała pojechać. Był jej prawnym opiekunem i nie słuchał żadnych próśb. 

Lecz   nie  znał   charakteru Marcelli.  Sądził,  że  nowe życie  w  wielkim   świecie   zatrze  w  jej 
pamięci dziecinne zadurzenie. Po pierwszym wybuchu łez i błagań Marcella przyjęła decyzję 
stryja ze stoickim spokojem, przynajmniej tak to wyglądało. Zachowywała się dostojnie jak 
młoda królowa. Wieczorem, przed wyjazdem, przyszła do mnie pożegnać się. Nie uroniła ani 
jednej łzy, ale oczy świadczyły o bólu i goryczy.

— To pożegnanie na pięć lat, panno Tranquil — oznajmiła. — Gdy skończę dwadzieścia 

jeden lat, wrócę tu. To jedyna obietnica, jaką mogę złożyć. Oni nie pozwolą mi pisać ani do 
Johna, ani do cioci Sary, ja zaś nie zrobię niczego potajemnie. Nie zapomnę jednak i wrócę!

Richard Barry nie pozwolił jej zobaczyć się z doktorem Johnem na osobności. Musiała 

background image

pożegnać go pod lodowatym i pogardliwym wzrokiem światowego człowieka. Wymienili więc 
tylko uścisk dłoni i długie spojrzenie, czulsze od pocałunku i wymowniejsze od słów.

— Wrócę, gdy będę pełnoletnia — powiedziała Marcella, a ja dostrzegłam uśmiech Richarda 

Barry’ego.

Marcella   wyjechała…   W   Bridgeport   nie   istnieje   coś   takiego   jak   sekret,   więc   wszyscy 

wiedzieli o romansie jej i doktora i o złożonej obietnicy. Ubolewano nad Johnem, ponieważ 
wierzono, że utracił swą ukochaną bezpowrotnie.

— Jasne jak słońce, że ona tu nigdy nie wróci — oświadczyła pani Riddell. — To jeszcze 

dziecko i wkrótce o nim zapomni. Wyjedzie do jakiejś szkoły za granicą, a wakacje ma spędzać 
z rodziną stryja. A oni, jak wiadomo, obracają się w najwyższych sferach! Żal mi doktora! 
Mężczyzna w jego wieku niełatwo zmienia uczucia, a on szalał za Marcella. Spotkała go kara 
za miłość do dzieciaka!

Są chwile, gdy Martha Riddell szczególnie działa mi na nerwy. Jest poczciwą kobietą, ale 

potrafi zaleźć za skórę.

Nawet panna Sara zirytowała mnie. Ją jednak usprawiedliwiam. Kochała to dziecko jak 

swoje własne i zabierając je, złamano jej serce. Lecz nawet w takiej sytuacji powinna, moim 
zdaniem, wierzyć w Marcellę.

— Och! Nie, nie! — łkała panna Sara. — Ona tu nigdy nie wróci. Tak, wiem, że obiecała, 

ale oni ją zmienią, odciągną ode mnie. Gdy zakosztuje światowego życia, nie zechce wrócić! W 
jej wieku pięć lat to cala wieczność. Nie, panno Tranquil, niech mnie pani nie pociesza, bo nie 
pragnę pociechy!

Kiedy   ktoś   postanowi   być   nieszczęśliwy,   to   należy   mu   pozwolić   tonąć   w   „otchłani 

rozpaczy”. Bałam się natomiast spotkania z doktorem Johnem. Sądziłam, że będzie załamany i 
straci wiarę w Marcellę. Lecz natychmiast spostrzegłam, jak bardzo się myliłam. Wprawdzie 
jego oczy straciły dawny blask, lecz pojawiła się w nich spokojna cierpliwość.

— Ona do mnie wróci, panno Tranquil — powiedział. — Słyszałem, co mówią ludzie, ale to 

mnie nie obchodzi. Nie znają Marcelli. Dała słowo i dotrzyma go, zrobi to chętnie i z radością. 
Gdy będzie wolna, odwróci się od świata blichtru i wróci do mnie. Jedno co mogę zrobić, to 
czekać.

Tak więc doktor John czekał i wierzył. Po pewnym czasie zainteresowanie sprawą opadło i 

ludzie zapomnieli o Marcelli. Nie mieliśmy o niej wiadomości poza wzmiankami w kronice 
towarzyskiej miejskiej gazety. Posłano ją na trzy lata do szkoły, a potem wyjechała za granicę. 
Została nawet przedstawiona u dworu w Londynie.

Gdy doktor przeczytał ostatnią wiadomość, był u mnie w domu. Przykrył oczy dłonią i 

siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i jego nie opanują wątpliwości. W 
gazecie pisano o jej towarzyskim triumfie i urodzie, a także snuto przypuszczenia na temat 
małżeństwa z utytułowaną osobą. Czy możliwe, żeby pozostała mu wierna?

Doktor musiał odgadnąć moje myśli, bo uśmiechnął się. — Ona wróci — rzekł krótko i 

zauważyłam, że zwątpienie zniknęło z jego oczu. Patrzyłam, jak odchodził — wysoki, łagodny, 
pełen dobroci — i modliłam się, aby nie spotkał go zawód. To złamałoby mu serce.

Pięć  lat oczekiwania to długi  okres, ale minęły wreszcie.  Pewnego dnia uprzytomniłam 

sobie, że nadeszły dwudzieste pierwsze urodziny Marcelli. Nawet panna Sara nie pamiętała o 
nich. Dla niej Marcella wciąż była małym dzieckiem,  które kochała i straciła. Wieczorem 
odwiedził mnie doktor. Miał różę w butonierce i stąpał lekkim krokiem jak młody chłopiec. — 
Od dzisiaj jest wolna — stwierdził. — Wkrótce znowu będzie z nami, panno Tranquil.

— Sądzi pan, że będzie taka sama jak dawniej? Doktor się roześmiał. — Jakże mogłaby się 

zmienić? — spytał. — Niektóre kobiety mogłyby, większość by się zmieniła na pewno, ale nie 
Marcella. Nie wiem, kiedy wróci; nie wiem nawet, gdzie przebywa, lecz gdy tylko będzie 
mogła — zjawi się.

Więcej o tym nie mówiliśmy, ale blask w oczach doktora stawał się z każdym dniem głębszy 

background image

i czulszy. Wiedziałam, że myśli nieustannie o Marcelli. Zachowywał się dużo spokojniej ode 
mnie. Ja drżałam, gdy pukał listonosz, podskakiwałam, gdy trzaskała furtka i oblewałam się 
zimnym potem, widząc biegnącego ulicą posłańca z telegramem.

Dwa tygodnie później odwiedziłam pannę Sarę. Wyszła dokądś, więc usiadłam w małej 

bawialni i czekałam. Niebawem nadszedł doktor i siedzieliśmy oboje w półmroku,  rzadko 
przerywając milczenie. Wieczór był niezwykle piękny. Róże w ogrodzie panny Sary pachniały 
wilgotne od rosy. Niebo między drzewami było różowe i srebrzysto–niebieskie, a nad wiązami 
rosnącymi na moim podwórku błyszczała gwiazda wieczorna. Usłyszeliśmy, że ktoś otworzył 
drzwi i idzie przez hali. Spodziewałam się zobaczyć pannę Sarę, odwróciłam się i… ujrzałam 
Marcellę! Stała w progu wysoka i piękna, a promień zachodzącego słońca padał na jej czarne 
włosy.   Widziała   tylko   doktora   Johna.   W   jej   ogromnych   oczach   tlił   się   wyraz,   jaki   mają 
wracający do domu wygnańcy.

— Marcello! — zawołał doktor.
Zamknęłam drzwi, zostawiając ich samych.
Wesele odbędzie się w przyszłym miesiącu. Panna Sara nie może pozbierać się z radości. To 

co się działo we wsi, wyczerpało resztki mojej cierpliwości. Przez ostatnie dziesięć dni byłam 
niegrzeczna i ofuknęłam więcej osób niż przez całe swoje życie.

Wszystko to jednak zupełnie nie irytuje doktora Johna i Marcelli. Są zbyt szczęśliwi, by 

zwracać uwagę na plotki czy ludzką ciekawość. Rodzina Barrych nie przyjedzie na ślub. Nie 
przebaczyli Marcelli i odmówili zgody na jej szaleństwo, jak to nazwali. Szaleństwo! Gdy 
widzę   tych   dwoje   razem,   zdaję   sobie   sprawę,   ile   dla   siebie   znaczą.   Wtedy   też   zaczynam 
rozumieć, czym właściwie jest prawdziwa mądrość!

background image

POWODU

 J

ULIUSZA

 C

EZARA

1906

W poniedziałek wieczorem zawiadomiła mnie Melissa, że od wtorku powinnyśmy rozpocząć 

obchód z listą składek na obicia kościelnych ławek. Ja uważałam, że lepiej zacząć w czwartek. 
Nie miałam nic przeciwko wtorkowi, ale Melissa lubi podejmować decyzje bez zasięgania 
opinii innych. Ja zaś sądzę, że nie należy zbytnio jej ustępować. Melissa jest moją kuzynką i 
zawsze   byłyśmy   przyjaciółkami,   co   nie   znaczy,   że   pozwolę   sobie   wchodzić   na   głowę. 
Ostatecznie ustaliłyśmy termin na środę.

Ilekroć słyszę o zbieraniu pieniędzy na kolejne potrzeby kościoła, ogarnia mnie niepokój. 

Wiem bowiem doskonale, że to ja i Melissa będziemy musiały się tym zajmować. Ludzie 
mówią, że nam się udaje zawsze zebrać więcej niż innym. Pewnie myślą, że skoro Melissa jest 
pozbawioną obowiązków starą panną, a ja pozbawioną obowiązków wdową, to mamy za dużo 
wolnego czasu. Od lat kwestowałyśmy na fundusz budowlany, pomocy społecznej, kolacje 
świąteczne i tak dalej, ale teraz z tym kończę i Melissa również.

Zaczęłyśmy żwawo w środę o poranku, gdyż nasze Jersey Cove jest sporą osadą i potrzebny 

nam będzie cały dzień, aby obejść wszystkie gospodarstwa. Musiałyśmy do wszystkich chodzić 
pieszo, bo żadna z nas nie posiada konia, a poza tym z koniem byłoby więcej kłopotu. Dzień 
był piękny i zapowiadał się upalnie, ale nastroje miałyśmy ponure. Cóż, nie można oczekiwać 
zbyt wiele, biorąc pod uwagę, jak niemiłą wyprawę miałyśmy przed sobą.

* * *

Czekałam na Melissę przy furtce. Nadeszła i zmierzyła mnie wzrokiem pełnym dezaprobaty. 

Widać   było,   że   uważa   za   głupotę   wkładanie   jednej   z   lepszych   sukienek   i   eleganckiego 
kapelusza — tego z różowymi kwiatami — na wędrówkę w kurzu i upale. Ja jednak byłam 
innego zdania. Moje doświadczenie w kwestowaniu wskazuje, że im staranniej człowiek jest 
ubrany i lepiej wygląda, tym więcej zbierze pieniędzy. W każdym razie wtedy, gdy prosi o nie 
mężczyzn,   a   tak   właśnie   miało   być.   Gdyby   płaciły   kobiety,   ubrałabym   się   w  najstarsze   i 
najbrzydsze rzeczy. Melissa wyglądała na strasznie zaniedbaną. Z wyjątkiem włosów, które jak 
zawsze ułożyła starannie. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Melissa potrafi tak pięknie się uczesać.

Do południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Parę osób narzekało i nie chciało wpisać na 

listę   ani   centa,   ale   tak   ogólnie   poszło   nam   nieźle.   Gdybyśmy   zbierały   na   misję,   sprawa 
wyglądałaby gorzej. Lecz chodziło o własną wygodę, czyli wyściełane kościelne ławki i ludzie 
okazywali się hojni. Do domu Daniela Wilsona dotarłyśmy około południa i tam poczęstowano 
nas obiadem. Nie zjadłyśmy wiele, choć byłyśmy porządnie głodne. Cóż, kuchnia Mary Wilson 
ma w Jersey Cove ustaloną reputację. Nic dziwnego, że Daniel choruje na żołądek. Cierpiący 
czy nie podpisał się na dużą sumę „na te wasze poduszki” i zauważył, że wyglądamy bardzo 
młodo.   Daniel   nie   szczędzi   kobietom   komplementów   i   powiadają,   że   Mary   jest   bardzo 
zazdrosna.

Kiedy   opuściłyśmy   dom   Wilsonów,   Melissa   powiedziała   tonem   skazańca:   —   Chyba 

pójdziemy teraz do Isaaca Appleby, aby mieć go z głowy.

Zgodziłam się z nią. Cały dzień bałam się tej wizyty. To żadna przyjemność pójść do domu 

mężczyzny, którego propozycję małżeństwa niedawno się odrzuciło i prosić go o pieniądze, a 
obie byłyśmy w takiej sytuacji.

Isaac był zamożnym, starym kawalerem. Nie zdradzał chęci do ożenku, dopóki ostatniej 

zimy nie zmarła siostra, prowadząca mu dom. Gdy tylko uporał się z wiosennym siewem, 

background image

zaczął rozglądać się za kandydatką na żonę. Najpierw przyszedł do mnie, ja zaś odparłam „nie” 
— stanowczo i głośno. Lubiłam Isaaca, ale żyłam sobie spokojnie i wygodnie. Stare drzewo nie 
da się przesadzić. Poza tym zaloty Isaaca wydały mi się zbyt interesowne. A ja nie umiem żyć 
bez odrobiny romantyzmu. Isaac okazał wyraźne rozczarowanie. Lecz dał mi do zrozumienia, 
że nie ma zamiaru się załamywać i ktoś trochę gorszy ode mnie też go zadowoli. Kimś takim 
okazała się Melissa, której oświadczył się po upływie—jak nakazywała przyzwoitość — dwóch 
tygodni. Melissa również mu odmówiła. Przyznam, że mnie to zdziwiło, bo miała chęć na 
małżeństwo. Ale Isaaca Appłeby zawsze traktowała z góry ze względu na jakąś starą rodzinną 
waśń. Poza tym jej dawny wielbiciel, obecnie wdowiec, zaczął się nią znowu interesować. 
Podejrzewałam, że Melissa wiąże z nim pewne nadzieje. Nie mówiąc już o tym, że nie chciała 
być „tą drugą” po mnie.

Jakie tam były przyczyny, odrzuciła biednego Isaaca i to wyczerpało jego matrymonialne 

szansę,   jeśli   chodzi   o   Jersey   Cove,   gdzie   nie  było  już   kandydatki   na  żonę.  To   znaczy  w 
odpowiednim dla niego wieku. Jestem jedyną wdową, a inne stare panny, oprócz Melissy, są 
beznadziejnie staropanieńskie i do niczego.

Wszystko to stało się trzy miesiące temu i od tej pory Isaac sam prowadził gospodarstwo. 

Nikt nie miał pojęcia, jak sobie radzi, bo dom Applebych stoi w odległości pół mili od reszty 
osady. Strasznie odludne pustkowie, o czym sobie przypomniałam, rozważając oświadczyny 
Isaaca.

— Jarvis Aldrich mówił, że Isaac sprawił sobie ostatnio ładnego psa — oznajmiła Melissa, 

gdy dotarłyśmy do domu Isaaca. — Jarvis mówił, że to jakaś rasa z importu. Mam nadzieję, że 
nie jest groźny.

Panicznie boję się psów, szłam więc przez wielkie podwórze z duszą na ramieniu. Byłyśmy 

w połowie drogi, gdy Melissa zawołała: — Annę, tam jest pies!

Tam rzeczywiście był pies i to buldog, a kłopot w tym, że nie chciał stać w miejscu, tylko 

biegł prosto w naszą stronę. Był to najbrzydszy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam i na tyle 
wielki,   żeby   przegryźć   człowieka   na   pół.   Straciłyśmy   głowy.   Zaczęłyśmy   krzyczeć, 
upuściłyśmy parasolki i pobiegłyśmy do jedynego bliskiego schronienia, do drabiny opartej o 
stary dom Applebych. Mam czterdzieści pięć lat i pulchną sylwetkę, toteż wdrapywanie się po 
drabinie nie jest moją ulubioną rozrywką. Na tę jednak wskoczyłam z szybkością i zręcznością 
szesnastolatki. Melissa poszła moim śladem i znalazłyśmy się na dachu — na szczęście płaskim 
— zdyszane i spocone, ale bezpieczne. Chyba, że ten szatański pies potrafi włazić po drabinie.

Ostrożnie zbliżyłam się do krawędzi i spojrzałam w dół. Potwór siedział u stóp drabiny i 

nigdzie mu się nie spieszyło. Błysk w ślepiach zdawał się mówić: „Mam was, nieprzejednane 
kwestorki, w swojej mocy. To mi sprawia ogromną radość”. Uświadomiłam Melissę co do 
naszej sytuacji i spytałam: — Co teraz zrobimy?

— Zrobimy? — warknęła Melissa. — Jasne, że zostaniemy na dachu do chwili, gdy Issac 

Appleby zabierze to bydlę. A co innego możemy zrobić?

— A jeśli nie ma go w domu?
— To poczekamy, aż wróci. Och, co za obrzydliwa  sprawa! To jest skutek wykładania 

poduszkami kościelnych ławek!

— Mogło być gorzej — powiedziałam pocieszająco. — A gdyby dach był pochyły?
— Wołaj Isaaca! — rzuciła krótko Melissa.
Nie miałam ochoty, ale zaczęłam wołać. Gdy nie przybywał, Melissa raczyła przyłączyć się i 

utworzyłyśmy niezły duet. Ale mimo naszych wrzasków Isaac się nie pokazał, natomiast psisko 
siedziało na ziemi i śmiało się bezczelnie.

— To na nic — stwierdziła zniechęcona Melissa. — Isaac Appleby albo umarł, albo nie ma 

go w domu.

Minęło   pół   godziny,   które   wydało   nam   się   wiekiem.   Słońce   przypiekało,   a   my 

rozpływałyśmy się z gorąca. Męczyło nas pragnienie i od upału rozbolały głowy. Czułam też, 

background image

jak moja muślinowa suknia w kwiaty płowieje w oczach. Jeśli zaś chodzi o róże na kapeluszu… 
O tym wolałabym nawet nie myśleć.

I   wtedy   zobaczyłyśmy   coś   cudownego:   Isaac   Appleby   szedł   podwórkiem   z   motyką   na 

ramieniu. Prawdopodobnie pracował na tyłach domu. Nigdy nie przypuszczałam, że jego widok 
sprawi mi taką przyjemność. — Isaac, hej, Isaac! — zawołałam radośnie, wychylając się, na ile 
starczyło mi odwagi.

Isaac popatrzył zdumiony, jak wijemy się nad krawędzią dachu. Potem zobaczył psa i pojął, 

o co chodzi. Spostrzegłam też, że się uśmiechnął pod nosem.

— Isaac,   bądź   tak   dobry   i   odprowadź   gdzieś   tego   psa,   żebyśmy   mogły   zejść   — 

powiedziałam prosząco.

Isaac zastanawiał się chwilę, a potem zbliżył się i zanim zdałyśmy sobie sprawę, co ma 

zamiar zrobić, położył drabinę na ziemi.

— Isaacu Appleby, co to ma znaczyć? — spytała gniewnie Melissa.
Isaac   skrzyżował   ramiona   i   spojrzał   w   górę.   Trudno   byłoby   powiedzieć,   czyje   oblicze 

wyrażało   większe   zdecydowanie   —   jego   czy   psa.   Muszę   jednak   przyznać,   że   Isaac   miał 
przewagę w posturze. — To znaczy, że zostaniecie obie na dachu tak długo, aż jedna z was 
zdecyduje się wyjść za mnie — oznajmił uroczyście.

Zamurowało mnie. — Isaacu, nie mówisz tego poważnie! — zawołałam z niedowierzaniem. 

— Nie możesz być taki złośliwy.

— Mówię poważnie. Potrzebna jest mi żona i dostanę ją. Zostaniecie tam obie, a Juliusz 

Cezar   będzie   was   pilnował.   Uzgodnijcie   między   sobą   i   dajcie   mi   znać,   gdy   podejmiecie 
decyzję. Po tych słowach Isaac podążył raźno do swego nowego domu.

— Ten człowiek nie mówi na serio! — zawołała Melissa. — To tylko głupi kawał.
— Jest śmiertelnie poważny — odparłam posępnie. — Żaden Appleby nie umie żartować. 

Będzie nas tu trzymał, dopóki któraś nie zgodzi się wyjść za niego.

— To na pewno nie będę ja — oświadczyła Melissa z zimną wściekłością. — Nie wyjdę za 

niego, nawet gdybym miała siedzieć na tym dachu przez resztę życia. Ty go możesz wziąć. 
Ciebie chce naprawdę i tobie pierwszej się oświadczył.

Miałam rację! Ależ to drażniło Melissę! Starannie przemyślałam sytuację. W rzeczy samej 

nie mogłyśmy zejść z dachu, a nawet gdybyśmy mogły, to na dole był Juliusz Cezar. Dom 
znajdował się na odludziu i może przez tydzień nikt się tu nie pojawi. Oczywiście, gdy nie 
wrócimy do siebie, sąsiedzi zaczną nas szukać, ale stanie się to nie wcześniej niż za dwa — trzy 
dni.

Melissa   odwróciła   się   do   mnie   plecami   i   siedziała,   opierając   łokcie   na   kolanach,   ze 

wzrokiem wbitym posępnie w morze. Czułam, że nie zdołam jej przekonać, aby wyszła za 
Isaaca. Jeśli chodzi o mnie, to nie miałam do niego żadnych zastrzeżeń. Choć pozbawiony 
romantycznych skłonności, był przecież zacnym i do tego bardzo zamożnym człowiekiem. 
Tylko   rozgniewał   mnie   rodzaj   zalotów.   —   Lepiej   będzie,   Melisso,   jeśli   się   zgodzisz   — 
zachęcałam. — Ja już miałam jednego męża i to mi wystarczy.

— Dla mnie i jeden to zbyt wiele, dziękuję bardzo — odparła z sarkazmem.
— Isaac jest dobrym człowiekiem, ma ładny dom, a ty wcale nie jesteś pewna, czy ten 

znajomy z Kingsbridge ma poważne zamiary.

— Już  raczej  wolałabym  — powiedziała  Melissa  z tym  swoim  okropnym spokojem — 

skoczyć z dachu i skręcić kark, albo zostać rozszarpana na kawałki przez tego potwora!

Po tym oświadczeniu nie było co mówić. Siedziałyśmy w grobowym milczeniu, a czas 

dłużył   się   niemiłosiernie.   Byłam   zgrzana,   głodna,   spragniona   i   zła.   Poza   tym   czułam 
śmieszność   sytuacji,   co   było   gorsze   niż   wszystko   inne.   Widziałyśmy   Isaaca   siedzącego 
wygodnie   i   czytającego   gazetę.   Myślę,   że   gdyby   ten   widok   tak   mnie   nie   rozdrażnił, 
wywiesiłabym białą flagę wcześniej. Ale skoro tak się stało, to postanowiłyśmy trwać w uporze 
jak wszyscy. Cała czwórka — Isaac, Melissa, Juliusz Cezar i ja — byliśmy bardzo upartymi 

background image

stworzeniami.

O   czwartej   Isaac   wstał   i   poszedł   do   domu.   Po   kilku   minutach   pojawił   się   znowu,   z 

koszykiem w jednej i kłębkiem sznurka w drugiej ręce. — Nie zamierzam was morzyć głodem, 
moje panie — oznajmił uprzejmie.

— Rzucę   wam   kłębek,   a   wy   podciągniecie   na   sznurku   koszyk.   Chwyciłam   kłębek,   bo 

Melissa nawet nie odwróciła głowy. Też wolałabym okazywać wzgardę, ale byłam straszliwie 
spragniona. Schowałam dumę do kieszeni i wciągnęłam koszyk na dach. Poza tym pomyślałam 
sobie, że posiłek pozwoli nam trwać, dopóki nie nadarzy się jakaś okazja do ucieczki.

Isaac wrócił do domu, a ja rozpakowałam koszyk. Była w nim butelka mleka, trochę chleba z 

masłem i ciasto. Melissa nie tknęła jedzenia, lecz była tak spragniona, że musiała wypić łyk 
mleka.

Próbowała podnieść woalkę i o coś ją zahaczyła. Szarpnęła mocniej i razem z woalką i 

kapeluszem spadły starannie ułożone pukle znad czoła! Nigdy pewnie nie widzieliście czegoś 
podobnego. Od dawna podejrzewałam, że przód fryzury Melissy jest fałszywy, lecz nie miałam 
dowodu.

Melissa   z   purpurową   twarzą   przypięła   włosy,   włożyła   kapelusz,   napiła   się   mleka,   a 

wykonała te czynności bez jednego słowa. Współczułam jej.

Zrobiło mi się również żal Isaaca, gdy spróbowałam chleba. Był kwaśny i pod każdym 

względem po prostu beznadziejny. Ugryzłam kawałek i rzuciłam Juliuszowi Cezarowi. Nie 
okazał się przesadnie wybredny i zjadł. Miałam nadzieję, że się struje, bo najgorsze może 
spotkać   nawet   psa   po   zjedzeniu   czegoś   podobnego.   Pomyślałam   sobie,   że   mężczyzna 
prowadzący   taką   kuchnię   naprawdę   potrzebuje   żony   i   można   mu   wybaczyć   barbarzyńskie 
metody   zdobywania   towarzyszki   życia.   Do   tego   czułam   się   okropnie   po   wielogodzinnym 
prażeniu na dachu.

Ale tak naprawdę na moją decyzję wpłynęła burza. Kiedy zobaczyłam szybko nadciągające z 

północnego zachodu czarne chmury, poddałam się natychmiast. Zniosłam wiele i gotowa byłam 
znieść więcej, ale za mój najlepszy kapelusz zapłaciłam dziesięć dolarów i nie zamierzałam 
zniszczyć go w czasie burzy. — Jeśli pozwolisz nam zejść i obiecasz pozbyć się tego psa, 
zanim tu zamieszkam, to wyjdę za ciebie — powiedziałam. — Ale i tak później sprawię, że 
tego pożałujesz.

— Zaryzykuję, Annę — rzekł. — I, naturalnie, sprzedam psa. Mając ciebie, nie będę go 

potrzebował. — Isaac powiedział to jako komplement, choć widząc pysk tego straszydła, trudno 
było go zaakceptować.

Kazał   odejść   Juliuszowi   Cezarowi   i   przystawił   drabinę,   a   potem,   gdy   schodziłyśmy, 

odwrócił   się   skromnie   plecami.   Musiałyśmy   wejść   do   domu   i   przeczekać   ulewę.   Nie 
zapomniałam powodu naszej wizyty i zaraz za progiem wyciągnęłam listę składek.

— Ile już zebrałyście? — spytał Isaac.
— Siedemdziesiąt dolarów, a musimy mieć sto pięćdziesiąt — odparłam.
— Możesz wpisać mnie na pozostałe osiemdziesiąt — powiedział spokojnie Isaac.
Trzeba przyznać, że Appleby’owie nigdy nie byli skąpi.
Gdy   się   przejaśniło,   Isaac   zaproponował,   że   odwiezie   nas   do   domu,   ale   odmówiłam. 

Chciałam załatwić pewną sprawę z Melissa, zanim zacznie opowiadać sąsiadkom o naszej 
przygodzie. Po drodze do domu odezwałam się: — Mam nadzieję, Melisso, że nie piśniesz o 
tym   nikomu.   Nie   mam   nic   przeciwko   poślubieniu   Isaaca,   ale   nie   chciałabym,   aby   ludzie 
wiedzieli, jak do tego doszło.

— Och, nie napomknę jednym słowem — odparła Melissa, śmiejąc się wymuszenie.
— Ponieważ — dodałam, by zakończyć sprawę i spojrzałam wymownie na jej fryzurę — ja 

też mam coś do powiedzenia.

Melissa na pewno będzie trzymać język za zębami!

background image

M

OJA

 L

ADY

 J

ANE

1915

Statek   zacumował   w   Broughton   pół   godziny   po   odejściu   mojego   pociągu.   Spóźnienie 

spowodowało   drobne   uszkodzenie   w   maszynowni.   Dla   mnie   oznaczało   to   konieczność 
zanocowania w mieście. Wstyd mi teraz za to wszystko, co wtedy pomyślałem i powiedziałem. 
Gdy wyobrażam sobie, że los mógł pójść mi na rękę i podstawić specjalny pociąg, albo dokonać 
innego cudu i opuściłbym miasto tego wieczoru, czuję nieprzyjemne dreszcze. Wdzięczny za 
szczęśliwy zbieg okoliczności przysiągłem nigdy nie narzekać, jeśli ucieknie mi pociąg i stracę 
wygodne połączenie.

Wtedy jednak byłem wyjątkowo rozgoryczony. Bardzo zależało mi na załatwieniu ważnych 

interesów, a czas uciekał…

W Broughton czułem się obco. Miasteczko wyglądało groteskowo i niesympatycznie. Do 

hotelu dotarłem w paskudnym humorze. Kiedy opadło ze mnie zdenerwowanie, postanowiłem 
dla zabicia czasu odszukać Clarka Olivera. Nie przepadałem zbytnio za Clarkiem Oliverem, 
choć to mój kuzyn. Kawał drania z niego i do tego znacznie głupszego, niż wypadało członkowi 
naszej   rodziny.   Na   domiar   złego   zajmował   się   polityką,   a   ja   polityków   nie   cierpię.   Jeśli 
chciałem go zobaczyć, to dlatego by sprawdzić, czy nadal jest do mnie tak bardzo podobny. Nie 
widziałem go trzy lata i pragnąłem, aby czas dokonał jakichś zmian. Minął już rok od chwili, 
gdy zostałem zmieszany z błotem przez nie znanego mi, mocno podekscytowanego osobnika. 
Chciał się właśnie policzyć „z tym łajdakiem Oliverem” — oczywiście chodziło o poglądy 
polityczne.

Powlokłem się do biura Clarka i powiedziano mi, że już wyszedł. Podążyłem więc za nim do 

mieszkania.   Na   widok   kuzyna   doznałem   niemiłego   uczucia   utraty   czy   też   zakłócenia 
tożsamości. Clark był zdumiewająco do mnie podobny. Do tego stopnia, że miałem wrażenie, 
jakbym widział się w lustrze. Przy czym mój sobowtór zachowywał się zupełnie inaczej niż ja.

Clark udał radość na mój widok. Wtedy jeszcze nie przyszedł mu do głowy „wspaniały 

pomysł”, a nie lubiliśmy się od zawsze.

— Jak   się   masz,   EUiott   —   powiedział,   potrząsając   mą   ręką.   Gest   wyuczony   w   czasie 

kampanii wyborczych miał oznaczać coś w rodzaju serdeczności. — Cieszę się, że cię widzę, 
staruszku. Rany, ciągle jesteś do mnie tak samo podobny. Skąd się tu wziąłeś?

Wyjaśniłem mu, co się stało i przez chwilę w spokoju i nawet życzliwie opowiadaliśmy 

sobie rodzinne ploteczki. Nie jestem ich amatorem, ale są nieco lepsze od polityki, a Clark 
może rozmawiać tylko na te dwa tematy. Opisałem mu wesele Mary Alice, nowego adoratora 
Florence i bliźnięta Toma i Kate. Clark próbował okazywać zainteresowanie, ale widziałem, że 
tak naprawdę zajmuje go zupełnie inna sprawa. Po chwili popatrzył na zegarek, zmarszczył 
czoło i powiedział: — Mam pewien problem. Mark Kennedy z żoną wydają dziś proszoną 
kolację.   Oczywiście   nie   znasz   ich,   ale   to   ważni   ludzie   w   Broughton.   Kennedy   kieruje   tu 
polityką   a   pani   K.   życiem   towarzyskim.   To   moje   pierwsze   zaproszenie   do   ich   domu   i 
koniecznie muszę je przyjąć. Bezwarunkowo! Pani K. nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym 
zawiódł w ostatniej chwili. Moja osoba nic dla niej nie znaczy, ale zakłóciłbym porządek przy 
stole.   Pani   K.   traktowałaby   mnie   jak   powietrze,   a   na   nieszczęście   mąż   jest   pantoflarzem. 
Naprawdę nie mogę jej obrazić. No i będzie pewna dziewczyna. Spotkałem ją raz i chciałbym 
odnowić znajomość. Jest piękna, co do tego nie ma dwóch zdań, choć bardzo wyniosła. Sądzę, 
że wywarłem na niej wrażenie. Było to w ubiegłym tygodniu na wieczorku tanecznym u Har—
veyów. Zaćmiła inne kobiety urodą i nie spuszczała ze mnie wzroku. Dałem pani Kennedy 
wyraźnie do zrozumienia, że chcę siedzieć obok młodej damy. Jeśli tam nie pójdę, to stracę 
wszystko.

background image

— No dobrze, co cię powstrzymuje od pójścia? — spytałem z lekkim wyzwaniem. Zawsze 

drażnił mnie sposób, w jaki Clark mówił o dziewczętach i chwalił się zwycięskimi podbojami.

— Jedna   rzecz.   Dziś   po   południu   przyjechał   Herbert   Bronson   i   wyjedzie   o   wpół   do 

jedenastej. Zawiadomił mnie, bym wpadł wieczorem do jego hotelu. Mamy do omówienia 
pewien interes. Jeśli się z nim nie zobaczę, to sprawa wymknie mi się z rąk, a z kieszeni 
ładnych parę tysięcy.

— Cóż, rzeczywiście jesteś między młotem i kowadłem — zgodziłem się z filozoficznym 

spokojem. Tego wieczoru interesy nie odciągały mnie od obowiązków towarzyskich, mogłem 
więc współczuć Clarkowi. Jakie to miłe ubolewać nad kimś, kogo się nie lubi.

— Na to wygląda. Nie mogę podjąć decyzji, co powinienem zrobić. A niech to licho! Muszę 

zobaczyć się z Bronsonem, nie ulega wątpliwości. W ogóle powinno się mieć sobowtóra i 
wysyłać go w razie potrzeby na proszone kolacje. Na Jowisza! Elliott! — Clarkowi przyszedł 
do głowy „wspaniały pomysł”. Podskoczył na krześle z wrażenia. — Elliott, pójdziesz zamiast 
mnie do Kennedych? Oni niczego nie zauważą. Zrób to, bądź człowiekiem!

— Bzdury — odparłem.
— Żadne bzdury. Nasze podobieństwo zostało przewidziane na taką właśnie okazję. Pożyczę 

ci wieczorowy strój, na pewno będzie pasował. I tak nie masz co dzisiaj robić, a ja ofiaruję ci 
znakomitą kolację i miłą partnerkę. Wiesz, jesteś mi coś winien za sprawę Mulhenen!

Sprawa Mulhenen przyspieszyła podjęcie decyzji. Dopóki o niej nie wspomniał, nie miałem 

zamiaru udawać kuzyna. Lecz kiedyś mi pomógł, o czym „delikatnie” napomknął i miałem 
wobec niego zobowiązania. Nie ma nic gorszego, niż zawdzięczać coś człowiekowi, którym się 
gardzi. Skoro więc nadarza się okazja, spłacę wreszcie dług wdzięczności.

— Jednakże   —   zauważyłem   z   powątpiewaniem   —   nie   znam   Kennedych   i   żadnych 

towarzyskich wydarzeń w Broughton. Nie odważę się odezwać i wyjdę na głupca. Jeśli nawet 
nie popełnię większej gafy, to i tak gospodarze będą zdegustowani. Przyniesie to twej karierze 
więcej szkody niż nieobecność.

— Ależ nic podobnego! Odzywaj się tylko z konieczności i wygłaszaj ogólniki, a wszystko 

pójdzie gładko. Zajmij się dziewczyną. Jest tu obca i nie pozna się na twojej ignorancji w 
miejscowych sprawach. Nikt cię nie będzie podejrzewać. Nikt nie wie o naszym podobieństwie! 
No, a teraz ubieraj się! Nie masz za dużo czasu. Pani K. nie lubi spóźnialskich.

Wyglądało na to, że pani Kennedy nie lubi wielu rzeczy. Pomyślałem, jak mało mam szans 

zdobycia jej względów, zwłaszcza gdy muszę dorównać osobowości Olivera. W trakcie tych 
rozważań ubierałem się tak szybko, jak potrafiłem. Przygoda zaczynała mnie bawić. Zawsze 
lubiłem niezwykłe sytuacje. W każdym razie było to lepsze od samotnego wieczoru w hotelu. 
Poza tym nikomu nie wyrządzało krzywdy. Zapłacę Clarkowi za przysługę, a pani Kennedy 
zaoszczędzę kłopotu z powodu pustego miejsca przy stole.

Kiedy   włożyłem   wieczorowe   ubranie   kuzyna,   wyglądałem   zupełnie   jak   on.   Poczułem 

irracjonalną niechęć do garnituru za to, że tak dobrze na mnie leży.

— Przejdziesz próbę — zdecydował Clark. — Pamiętaj tylko, że jestem konserwatystą i nie 

wyskakuj  z  liberalnymi  poglądami.  Aha,  pani  Kennedy  zbiera  kufle  od piwa  i  ma bogatą 
kolekcję. Miłośnicy plotek szepczą, że panna Harvey interesuje się filantropią…

— Panna kto? — przerwałem gwałtownie.
— Harvey. Nie znam imienia. To ta dziewczyna, o której ci wspomniałem. Bądź dla niej 

miły, bo upatrzyłem ją na twoją przyszłą kuzynkę. Nie popsuj mi opinii!

Zadrżałem   na   dźwięk   nazwiska   Harvey.   Kiedyś,   w   innej   rzeczywistości,   znałem   Jane 

Harvey. Lecz panna wspomniana przez Clarka nie mogła być moją Jane. Przed miesiącem 
czytałem w gazecie, że przebywa na wybrzeżu Pacyfiku. Poza tym Jane, którą znałem, nie 
zajmowała się dobroczynnością. Niemożliwe, aby w ciągu dwóch lat dokonała się w niej taka 
zmiana! Dwa lata! A mnie wydawały się długie jak wieki!

Udałem się do Kennedych w przyjemnie podniosłym nastroju i w dorożce. Przybyłem w 

background image

ostatniej   chwili.   Dom   okazał   się   duży   i   wszystko   w   nim   było   pokaźne   —   z   wyjątkiem 
gospodarza. Mark Kennedy, niewysoki, szczupły i łysy, wcale nie wyglądał na politycznego 
bossa. No cóż, w tym świecie rzeczy nie są tym, na co wyglądają.

Pani Kennedy przywitała mnie wylewnie i oznajmiła z naciskiem, że spełniła moją prośbę. 

To znaczyło, że poprowadzę do stołu pannę Harvey. Oczywiście, nie przedstawią nas, bo jako 
Oliver znałem swą damę. Zastanawiałem się, w jaki sposób ją rozpoznam i nagle zakręciło mi 
się w głowie. W rogu pokoju ujrzałem Jane.

Nie miałem czasu pozbierać myśli. Goście już wychodzili do jadalni. Wziąłem się w garść, 

złożyłem ukłon i po chwili prowadziłem Jane do stołu.

Jane   tutaj!   Idzie   obok   mnie   sądząc,   że   jestem   Clarkiem   Oliverem.   Jest   piękniejsza   niż 

dawniej, ta moja wysoka, brązowowłosa, wyniosła Jane. Zainteresowanie filantropią włożyłem 
między bajki. Takie sprawy w życiu kobiety oznaczają pojawienie się zmarszczek albo zawód 
miłosny. Jane natomiast nie groziło ani jedno, ani drugie.

Kiedyś   byłem   zaręczony   z   Jane.   Zakochałem   się   w   niej   obłędnie   i   sądziłem,   że   z 

wzajemnością.   Dotąd   nie   wyleczyłem   się   z   mego   szaleństwa,   przeszło   ono   za   to   w   stan 
chroniczny. Wciąż podsycałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia spotkam ją i pogodzimy się. 
Zabroniła   mi   szukać   się   i   nawet   pisać,   a   miała   pewne   rzadką   u   kobiet   cechę   —  mówiła 
dokładnie to, co myślała.

A teraz jadłem kolację u boku Jane jako Oliver Clark! Co robić? Wyznać prawdę i prosić o 

wybaczenie? Ktoś mógłby usłyszeć naszą rozmowę. Poza tym fakt, że stroję się w cudze piórka, 
nie posłuży za przepustkę do serca Jane. Na pewno potępiłaby taki postępek. Jednym słowem 
sytuacja była skomplikowana!

Jane spokojnie jadła zupę. Była jedyną znaną mi kobietą, która przy tej czynności wyglądała 

jak królowa. Złapała mnie na ukradkowym studiowaniu jej profilu… i zarumieniła się! Porwała 
mnie złość. Ten rumieniec był wszak przeznaczony dla Olivera! I on uważa, że Jane straciła dla 
niego głowę! Jane… i Clark!

— Jest pan zdumiewająco podobny do osoby, którą kiedyś znałam — zaczęła rozmową Jane. 

W pierwszej chwili wzięłam pana za niego.

Osoby, którą kiedyś znała! Och, Jane, to zbyt bolesny cios!
— Chodzi   pewnie   o   mego   kuzyna,   Elliotta   Camerona?   —  odparłem   tak   obojętnie,   jak 

potrafiłem. — Jesteśmy bardzo do siebie podobni. Znała pani Camerona, panno Harvey?

— Słabo — odrzekła Jane.
— To porządny człowiek — mówiąc to, zarumieniłem się.
— A–ach! — westchnęła Jane.
— Mój ulubiony kuzyn — ciągnąłem odważnie. — Jest wyjątkowo zdolny, ale ostatnio 

bardzo posmutniał. Słyszałem, że dwa lata temu miał zawód miłosny i dotąd nie może się 
pozbierać.

— Naprawdę? — Jane powiedziała to chłodno, krusząc w palcach kawałek chleba.
Nie   zwiodła   mnie   obojętna   twarz.   Pamiętałem   bowiem,   jak   dawniej   krytykowała   ludzi, 

którzy nie mogąc opanować nerwów, robią takie rzeczy z chlebem. — Obawiam się, że biedny 
Elliott ma kompletnie zrujnowane życie — stwierdziłem wzdychając. — Wielka szkoda!

— Zwierzał się panu z tej miłosnej historii? — spytała z odcieniem pogardy w głosie.
— Cóż, w pewnym sensie. Powiedział trochę i domyśliłem się reszty. Nie znam nazwiska tej 

kobiety. Wiem tylko, że jest bardzo piękna i bez serca. Potraktowała go wyjątkowo okrutnie!

— On to panu mówił?
— Ależ nie! Złego słowa nie dał na nią powiedzieć. Ale człowiek ma prawo wyciągać 

wnioski, prawda?

— Co było powodem zerwania? — Jane uśmiechnęła się w tym momencie do jakiejś damy. 

Wyglądało na to, że prowadzimy normalną towarzyską konwersację. Lecz w dalszym ciągu 
kruszyła chleb.

background image

— Jak sądzę zwykła sprzeczka. Elliott nie wdawał się w szczegóły. Podobno ta dama zaczęła 

z kimś flirtować.

— Ludzie przez flirt rozumieją różne rzeczy — zauważyła Jane. — Czasem traktują tak 

przyjazną  życzliwość.  Może  pański  kuzyn należy  do mężczyzn chorobliwie   zazdrosnych z 
powodu   najmniejszego   drobiazgu?   Niektórzy   chcą   korzystać   z   władzy,   zanim   ją   w   ogóle 
posiądą. Dla kobiety z charakterem jest to nie do przyjęcia.

— Oczywiście, że Elliott był zazdrosny — przyznałem. — Powinna pani wiedzieć, zazdrość 

jest miarą męskiej miłości! Jeśli przekroczył granice swych praw, jestem pewien, że gorzko 
tego żałuje.

— Czy rzeczywiście… ciągle ją kocha? — spytała Jane. Niby jadła z zapałem, a talerz był 

wciąż prawie pełny. Ja nawet nie udawałem. Dziobałem tylko jedzenie widelcem.

— Kochają z całego serca. Dla Elliotta nie istnieją inne kobiety.
— Dlaczego więc nie powie jej o tym? — Jane mówiła to takim tonem, jakby cała sprawa ją 

znudziła.

— Zabroniła mu pokazywać się na oczy. Twierdziła, że go nienawidzi.
— To jakaś niemądrze uparta pannica — skomentowała moje słowa Jane.
— Chciałbym usłyszeć, jak ktoś mówi to Elliottowi — zauważyłem. — On uważa ją za 

doskonałość. Bardzo mi go żal. Ma złamane serce.

— A wie pan — powiedziała Jane powoli, jakby z wysiłkiem — zdaje mi się, że znam tę 

dziewczynę.

— Naprawdę? — zdziwiłem się obłudnie.
— To jedna z mych przyjaciółek. Ona… ona nigdy nie podała mi jego nazwiska. Ale teraz 

mam prawie pewność, że to pański kuzyn. Moja przyjaciółka uważa się za winną rozstania.

— Ona tak myśli? — serce mało mi nie rozsadziło piersi.
— Tak, sądzi, że postąpiła pochopnie i nierozważnie. Wcale nie miała zamiaru flirtować… i 

nigdy   nie   zależało   jej   na   innym.   Tylko   czuła   się   poniżona   zazdrością.   A   w   dodatku   nie 
pomyślała, że on potraktuje to poważnie i obrazi się.

— Przypuszcza   pani,  że   mój   kuzyn  ma jakieś   szansę?  —  Biorąc   pod  uwagę   wysokość 

stawki, zadałem pytanie zupełnie spokojnie.

— Na pewno — odparła Jane beznamiętnie. — Nigdy nie spojrzała na innego mężczyznę. 

Cały wolny czas poświęca dobroczynności. Nie sprawia wrażenia szczęśliwej.

A więc wieści o zainteresowaniu filantropią były prawdziwe. Och, Jane! — Więc mój kuzyn 

powinien, pani zdaniem, odważnie zwrócić się do niej? Czy go wysłucha i przebaczy?

— Chyba tak — odparła.
— Pozwoli pani powtórzyć to Elliottowi?
Jane z namysłem wybrała oliwkę i jadła z irytującą dokładnością. — Naturalnie, jeśli uważa 

pan, że on chciałby to usłyszeć — odparła po dłuższym milczeniu.

— Powiem mu o tym, gdy tylko wrócę do domu. — Nareszcie miałem satysfakcję. Jane 

zaskoczona odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. — Tak — powiedziałem, z wysiłkiem 
odrywając wzrok. — Przybył dziś statkiem i spóźnił się na pociąg. Musiał zostać u mnie na noc. 
Niewątpliwie jutro popędzi na złamanie karku do swej bogini. Ciekawe czy wie, gdzie ona jest?

— Jeśli nie wie — oświadczyła Jane tonem osoby kończącej raz na zawsze nudny temat — 

to   chętnie   powiem.   Proszę   mu   przekazać,   że   mieszkam   u   państwa   Moore,   a   wyjeżdżam 
pojutrze.   A,   prawda,   czy   widział   pan   już   kolekcję   pani   Kennedy?   Jest   rzeczywiście 
interesująca…

Clark nie mógł albo nie chciał być na naszym ślubie. Jane nigdy go już nie widziała. Nie 

może pojąć, dlaczego żywię do kuzyna tyle niechęci, gdy on się o mnie tak dobrze wyrażał. Jej 
zdaniem, to czarujący człowiek i najbardziej interesujący rozmówca, z jakim kiedykolwiek 
siedziała przy stole.

background image

O

STATNI

 

ROZDZIAŁ

1912

Często siadała w kącie zachodniej werandy, robiąc na drutach coś białego, różowego albo 

błękitnego, ale zawsze puszystego. Pewnie były to chusty, szale i jakieś kapturki. Gdy kończyła 
jedno, oddawała którejś z dziewcząt i zaczynała następne. Każda dziewczyna w Harbour Light 
nosiła tego lata jakąś niezwykłą rzecz, która wyszła spod białych, szczupłych i niestrudzonych 
rąk panny Sylwii.

Była stara tą piękną, pogodną starością, mającą tyleż wdzięku co młodość. Musiała żyć 

szczęśliwie, skoro tak urocza i pełna niezwykłego czaru doczekała sześćdziesiątki. Niektórzy 
dziwili się, że znajomi mówią do niej „panno Sylwio”. Taka kobieta przecież powinna mieć 
silnych, dorosłych synów i wnuczęta z dołeczkami na policzkach.

Pierwsze dni po przybyciu do hotelu siedziała w rogu werandy sama. Potem zawsze otaczał 

ją krąg młodzieży. Ludzie w średnim wieku i starsi też chętnie by się tam znaleźli. Lecz panna 
Sylwia, niezmiennie uprzejma dla wszystkich, zdecydowanie wyróżniała młodych. Siadała więc 
wśród chłopców i dziewcząt, młodych mężczyzn i panien jak królowa. Nosiła suknie trochę 
staroświeckie, ale do niej pasowały doskonale.

Bez przerwy robiła na drutach i rozmawiała, ale najważniejsze, że jak nikt inny potrafiła 

słuchać. Oblegaliśmy ją godzinami i opowiadaliśmy o różnych sprawach.

Na   początku   znajomości   każdy   zwracał   się   do   niej   „panno   Stanleymain”,   lecz   ona 

wytrzymywała   to   zaledwie   dwadzieścia   cztery   godziny.   Potem   prosiła,   by   mówić   do   niej 
„panno Sylwio” i taką właśnie przetrwała w mej pamięci na zawsze.

Panna Sylwia lubiła nas wszystkich, ale ja zostałem jej ulubieńcem. Powiedziała o tym 

szczerze i wyraziła życzenie, aby nam nie przeszkadzano w rozmowie, gdy inni zauważą, że 
heliotropowy szal zsunie się jej nagle z ramion.

Byłem dumny z jej względów jak zakochany wielbiciel, choć nie znałem przez dłuższy czas 

przyczyn tego wyróżnienia.

Panna Sylwia wysłuchiwała bez końca naszych zwierzeń. Sama jednak niczego nie wyznała. 

Podejrzewaliśmy, że kiedyś tam w jej życiu musiał zaistnieć jakiś romans, a jednak wszelkie 
próby   zgłębienia   szczegółów   kończyły   się   niepowodzeniem.   Panna   Sylwia   unikała 
dociekliwych pytań tak zręcznie, iż nie mieliśmy wątpliwości, że ma coś do ukrycia. Pewnego 
wieczoru, gdy znałem ją już od miesiąca, jeśli chodzi o czas kalendarzowy, i od lat — mierząc 
go wzajemnym zrozumieniem, opowiedziała mi swoją historię, ale tylko pewien fragment… 
Zabrakło ostatniego rozdziału.

Siedzieliśmy   na   werandzie   oświetlonej   promieniami   zachodzącego   słońca.   Większość 

hotelowych gości pływała żaglówkami, kilkoro błąkało się w pobliżu, zerkając smętnie w naszą 
stronę. Lecz z układu heliotropowego szala wiedzieli, że nie mogą się przyłączyć.

Czytałem pannie Sylwii jedno z moich opowiadań. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że 

to ona mnie do tego skłoniła. Nie chadzam bowiem z rękopisami pod pachą i nie narzucam ich 
lektury bezbronnym kobietom. Panna Sylwia odkryła, że pisuję do czasopism i — na dodatek 
— że tego ranka zamknąłem się w pokoju, pracując nad nowelą. Nie było wyjścia… obiecałem 
jej przeczytać nowelkę.

Było   to   raczej   smutne   opowiadanie.   Bohater   kochał   dziewczynę   z   wzajemnością.   Jeśli 

jednak   wolno   mu  było   kochać   bez   przeszkód,   to  takowe   istniały,   gdy   szło  o   poślubienie. 
Ostatecznie   musiał   wyjechać.   Ale   czy   nie   mógł   przy  pożegnaniu   powiedzieć   jej   o  swoim 
uczuciu? Czy nie powinien przynajmniej zaznać pociechy odkrywając, że ona go też kocha? 
Toczył   wewnętrzną   walkę,   wygrał   ją   i   wyjechał   bez   słowa,   wierząc,   że   zachował   się   jak 
mężczyzna.

background image

Kiedy zacząłem czytać, panna Sylwia robiła na drutach, tym razem coś seledynowego. Po 

chwili   robótka   zsunęła   się   jej   na   kolana,   a   ona   zacisnęła   ręce.   Był   to   najsubtelniejszy 
komplement,   jaki   kiedykolwiek   otrzymałem.   Przewróciłem   ostatnią   kartkę   rękopisu   i 
podniosłem wzrok; łagodne, brązowe oczy panny Sylwii pełne były łez. Wyciągnęła zaciśnięte 
dłonie i zawołała z uniesieniem: — Och! Nie! Nie! Nie pozwól mu odejść bez wyjaśnienia! Nie 
pozwól mu na to!

— Widzi pani, panno Sylwio — zacząłem niebywale przejęty wrażeniem, jakie wywarli moi 

bohaterowie — to by zrujnowało nowelę. Straciłaby wtedy swoją wymowę. Jej główny wątek 
to panowanie bohatera nad uczuciem. On jest przekonany, że postępuje szlachetnie.

— Nie, to nie tak. Gdyby ją kochał, powinien o tym powiedzieć.  Pomyśl o wstydzie i 

upokorzeniu, jakie przeżyła! Kochała go, a on odszedł bez słowa i nigdy nie dowiedziała się o 
jego miłości. Musisz to zmienić, musisz! Nie mogę myśleć o jej cierpieniu, po tym co ja…

— I tu panna Sylwia zaszlochała. Aby ją uspokoić, obiecałem zmienić fabułę noweli, choć 

wiedziałem, że straci cały dramatyzm.

— Jakże się cieszę — oznajmiła panna Sylwia i oczy jej rozbłysły. — Wiem, że to sprawi 

ulgę   tej   dziewczynie.   Aby   cię   przekonać,   opowiem   swoją   własną   historię,   Tylko   proszę, 
nikomu jej nie powtarzaj.

— Przykro   mi,   że   uważa   pani   za   konieczne   przypominać   mi   o   tym   —   zauważyłem   z 

wyrzutem.

— Och,  nie chciałam cię  urazić  —  zapewniła mnie pospiesznie.  —  Wiem, że  mogę  ci 

zaufać.   To   zresztą   banalna   historyjka.   Postaraj   się   z   niej   nie   śmiać.   Jedyny   romans   jaki 
przeżyłam…  Przed   czterdziestu   laty,   gdy   byłam   dwudziestoletnią   dziewczyną,   obdarzyłam 
kogoś wielkim uczuciem. Poznałam go w takim jak tea hotelu. Przebywałam w nim z moją 
ciotką, a on był z matką, osobą dość chorowitą. Widywaliśmy się bardzo często. On był… och, 
zupełnie   niepodobny   do   mężczyzn,   których   znałam.   Ty   mi   go   trochę   przypominasz. 
Zauważyłam to podobieństwo już przy pierwszym spotkaniu. Nie wiem dokładnie, na czym ono 
polega, ale sądzę, że na wyrazie twarzy i sposobie trzymania głowy. On nie był całkiem zdrów 
— często kasłał… A pewnego dnia nagle wyjechał. Myślałam, że jestem mu bliska, lecz nigdy 
tego nie powiedział i tak po prostu wyjechał! Och, jakże się wstydziłam! Po jakimś czasie 
dowiedziałam się, że dla ratowania zdrowia udał się do Kalifornii i zmarł tam następnej wiosny. 
Serce mi pękało. Nigdy już nie pokochałam nikogo — nie mogłam. Ale dużo łatwiej byłoby mi 
znieść ten ból, gdybym wiedziała, że odwzajemniał moją miłość. To byłaby ogromna różnica. A 
tak cierń tkwi we mnie tyle lat!

— On musiał panią kochać — powiedziałem z przekonaniem. — Nie mogło być inaczej, 

panno Sylwio.

Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem. — Nie mam takiej pewności. Czasem sądzę, że 

tak,   ale   zaraz   powraca   zwątpienie.   Tak   pragnę   uwierzyć   i   mieć   świadomość,   że   nie 
roztrwoniłam uczuć na człowieka, który ich nie pragnął. A nigdy się nie dowiem, nigdy… 
Mogę tylko mieć nadzieję. Och, ty tego nie rozumiesz. Mężczyzna nie potrafi pojąć bólu, 
jakiego doznałam. Ale teraz wiesz, dlaczego chcę, byś zmienił treść noweli.

Panna Sylwia schowała robótkę i oddaliła się. Ja zaś z oburzeniem i niechęcią myślałem o 

zmarłym mężczyźnie, którego kochała i nazywałem go w duchu draniem.

Nazajutrz panna Sylwia była znowu łagodna, uśmiechnięta i nie robiła żadnych aluzji do 

wczorajszej opowieści.  Po dwóch tygodniach wyjechała do domu, a ja także wróciłem do 
swoich zajęć. W ciągu zimy napisałem do niej kilka listów i otrzymałem odpowiedzi. Kiedyś 
wysłałem trzeciorzędny magazyn z opublikowaną nowelą (tylko trzeciorzędny magazyn mógł 
przyjąć ją w nowej wersji), odpisała, jak cieszy się, że biedna dziewczyna dowiedziała się o 
uczuciach ukochanego.

Na początku kwietnia otrzymałem list od mieszkającej na wsi ciotki. Pisała, że zamierza 

sprzedać  dom i przenieść się  do miasta.  Prosiła,  abym przyjechał  do Sweetwater na kilka 

background image

tygodni i pomógł jej w przeprowadzce.

Sweetwater powitało mnie słoneczną wilgocią i delikatnym chłodem, tak znamiennym dla 

kanadyjskiej wiosny. O, te nasze wiosny są długie, przewrotne i niezdecydowane, ale za to ile w 
nich czaru!

W   ciągu   tygodnia   załatwiłem   najważniejsze   sprawy.   Ciotka   Mary   zaproponowała   mi 

przejrzenie pokoju wuja Alana.

— Nikt tam niczego nie ruszał od jego śmierci — powiedziała. — Przede wszystkim zaś 

starego kufra pełnego listów i różnych papierów. Przysłano go tutaj z Kalifornii po śmierci 
Alana. Nie przypuszczam, by między tymi papierzyskami było coś ważnego. Lecz nie chcę 
wszystkiego wieźć do miasta. Zdecyduj więc sam, czy jest w nim coś godnego zachowania. 
Resztę spalimy.

Nie byłem zachwycony poleceniem. Wuj AJan Blair, najstarszy brat mej matki, zmarł przed 

moim narodzeniem. Słyszałem o jego niezwykłych zdolnościach. Podobno spodziewano się 
wiele po nim. Ale jakoś nie miałem ochoty grzebać w zakurzonych papierach, leżących w 
zapomnieniu przez czterdzieści lat.

O zmierzchu udałem się do pokoju wuja. W ciągu dnia padał ciepły wiosenny deszcz, a 

później się przejaśniło i nagie konary klonów za oknem lśniły od gęstych, połyskliwych kropli. 
Pokój był północny i zawsze panował w nim półmrok. Widziałem przez szyby gęsto rosnące 
sosny i dalekie morze, które tak kochał wuj Alan. Rozpalone zachodem niebo upstrzyły drobne, 
bladoróżowe, złociste i zielonkawe chmurki. To natychmiast mi przypomniało pannę Sylwię i 
jej puszyste robótki. Z tym obrazem w głowie zapaliłem lampę i wziąłem się do rozpakowania 
kufra. Większość papierów stanowiły listy od rodziny i kolegów ze studiów. Było też kilka prac 
pisemnych   z   college’u   i   mnóstwo   rozmaitych   drobiazgów   jeszcze   z   lat   chłopięcych. 
Przeglądałem to wszystko w pośpiechu, dopóki na dnie kuferka nie natknąłem się na małą 
książeczkę   oprawioną   w   ciemnozieloną   skórę.   Książeczka   okazała   się   dziennikiem,   który 
zacząłem czytać z leniwym zainteresowaniem.

Wuj prowadził dziennik od wiosny, po ukończeniu college’u. Wówczas już ciężka choroba 

poważnie nadwątliła jego organizm. Notatki wychodziły więc spod pióra człowieka skazanego. 
Odczuwał ten wyrok, niby mróz skuwający wszelkie nadzieje i obietnice. Znajdował ukojenie 
w przelewaniu na papier myśli i uczuć. W pamiętniku nie było jednak nic chorobliwego i 
niegodnego mężczyzny. Czytając go, polubiłem wuja Alana i żałowałem, że nie był moim 
przyjacielem.

Tego lata doktor zalecił jego matce pobyt nad morzem. Alan pojechał razem z nią. I tu w 

dzienniczku istniała luka.   Nie  wyrwano  żadnej  kartki,  lecz   najwidoczniej   część  z nich  się 
obluzowała i wypadła. Znalazłem je później na dnie kuferka, tymczasem jednak przeszedłem do 
następnej strony i tam zapis brzmiał następująco:

„Ta dziewczyna jest najsłodszą istotą, jaką Pan Bóg stworzył. Nigdy nie znałem 

kobiety, która byłaby równocześnie tak śliczna i pełna słodyczy. Jej uroda oślepia, a 
dusza promieniuje czystością. Zakochałem się bez pamięci  i dziękuję za to losowi. 
Cieszę się, że poznałem takie uczucie, choć ceną będzie niewypowiedziana gorycz. 
Wiem teraz, że mężczyzna, który znał i kochał Sylwię Stanleymain, nie żył na próżno. 
Nie   mogę   oczekiwać   wzajemności,   nie   mam   do   tego   prawa.   Gdybym   miał   szansę 
wyzdrowieć, zdobyłbym ją. Wierzę w to. Lecz w obecnej sytuacji takie postępowanie 
można uznać za tchórzostwo. Nie potrafię sobie odmówić radości patrzenia na nią. 
Pozostanie w mym sercu we dnie i w nocy, owładnie mymi snami. O, Sylwio, kocham 
cię, moja słodka!”

Tydzień później pojawił się taki zapis:

background image

„17   lipca.   Boję   się.   Dzisiaj   spotkałem   wzrok   Sylwii.   Dojrzałem   w   nim   coś,   co 

najpierw   poruszyło   głęboko   moje   serce   i   napełniło   je   burzliwą   radością,   a   potem 
przypomniałem sobie… Muszę oszczędzić jej tego cierpienia, za wszelką cenę. Nie 
mogę sobie pozwolić na zatopienie się w tej niebezpiecznej słodyczy, jaką jest myśl, że 
serce jej wyrywa się do mnie. To, co byłoby szczytem radości dla innego mężczyzny, 
dla mnie jest tylko nowym źródłem udręki”.

A potem:

„18 lipca. Dziś rano pojechałem do miasta. Zdecydowałem się poznać najgorszą 

prawdę. Nasz domowy lekarz uspokajał mnie niejasnymi nadziejami. Poszedłem do 
znanego specjalisty i poprosiłem o rzeczową informację. Dowiedziałem się, że mam 
przed sobą osiem miesięcy życia, nie więcej! Nie spodziewałem się, że tak prędko… 
Nie czas  jednak na użalanie się nad sobą. Muszę pomyśleć o Sylwii. Wyjadę stąd 
natychmiast,  zanim  to  uczucie   rozwinie   się  w jej  sercu jak  kwiat,   a potem  zatruje 
najlepsze lata.

19 lipca. Już po wszystkim. Pożegnałem się z Sylwią w obecności wielu osób, bo nie 

miałem odwagi zostać z nią sam. Wydawała się dotknięta i zaskoczona. Lecz wkrótce 
zapomni o mnie. Nawet jeśli nie pomyliłem się, czytając w jej oczach. Dla mnie w tym 
okrutnym rozstaniu utonęła gorycz rychłej śmierci. Jedno co mi zostaje, to do końca 
odgrywać prawdziwego mężczyznę”.

Z kolejnych notatek w dzienniku dowiedziałem się, że Alan Blair wrócił do Sweetwater i 

nieco później zalecono mu wyjazd do Kalifornii.

Zapisy stamtąd były nieliczne i skąpe. W każdym wspominał o Sylwii. Wreszcie po długim 

milczeniu napisał:

„Myślę, że mój koniec jest bliski. Nie żałuję, bo zbyt cierpiałem ostatnimi czasy. 

Wczorajszej   nocy   poczułem   się   lepiej.   Usnąłem   i   śniło   mi   się,   że   widzę   Sylwię. 
Zastanawiam się, czy nie prosić, aby po mej śmierci wysłano jej ten dziennik, lecz 
chyba nie byłoby to mądre. Dlatego też zniszczę go, kiedy poczuję, że mój czas dobiega 
końca. W tej wspaniałej krainie lato już w całej pełni, choć w domu dopiero zaczyna się 
wiosna… Gdybym mógł zobaczyć ją jeszcze raz! I Sylwię…”

W miejscu, gdzie pióro wypadło mu z ręki, zaznaczał się duży kleks. Widocznie koniec był 

bliższy,   niż   wuj   Alan   przypuszczał.   W   każdym   razie   innych   zapisów   nie   było   i   zielona 
książeczka nie została zniszczona. Bardzo się cieszyłem, że ocalała i mogę ofiarować pannie 
Sylwii ostatni rozdział jej opowieści.

Jak tylko skończyłem sprawy w Sweetwater, pojechałem do odległego o trzysta mil miasta, 

w którym mieszkała panna Sylwia. Zastałem ją w bibliotece dokładnie taką, jaką pamiętałem z 
werandy hotelu Harbour Light.

— Mój drogi chłopcze! — zawołała.
— Wie pani, dlaczego przyjechałem?
— Kobieca próżność podpowiada mi, że chciałeś mnie zobaczyć — odparła z uśmiechem.
— Chciałem panią zobaczyć, ale przede wszystkim pragnę zwrócić pani brakujący rozdział 

pewnej historii.

— Ja… ja nie rozumiem — powiedziała panna Sylwia trochę zaskoczona.
— Miałem   stryja.   Nazywał   się   Alan   Blair.   Umarł   czterdzieści   lat   temu   w   Kalifornii. 

Niedawno przeglądałem jego papiery i wśród nich znalazłem dziennik. Uważam, że pani ma do 
niego największe prawo. — Położyłem paczuszkę na jej kolanach. Siedziała, milcząc bardzo 

background image

zdziwiona.

— A teraz odchodzę — dodałem. — Pewnie po przeczytaniu dziennika zechce pani być 

sama. Przyjdę więc dopiero jutro.

Nazajutrz panna Sylwia przywitała mnie w drzwiach. Jej oczy promieniały. — Uczyniłeś 

mnie szczęśliwą! — powiedziała drżącym głosem. — Niewyobrażalnie szczęśliwą! Nareszcie 
przestałam cierpieć, gdy wiem, że mnie kochał.

Położyła   mi   głowę   na   ramieniu   tak,   jak   dziewczyna   tuląca   się   do   ukochanego,   a   ja 

pochyliłem się i pocałowałem ją w imieniu stryja Alana.

background image

O

BIETNICA

 L

UCY

 E

LLEN

1904

Cecily Foster szła powoli prowadzącą ze wsi drogą wśród sosen. Zwykle chodziła długimi, 

zdecydowanymi krokami, ale dzisiaj poddała się łagodnemu nastrojowi jesiennego popołudnia. 
Nie próbowała niczego analizować. Była po prostu zadowolona ze swego dotychczasowego 
życia. Reszta zapowiadała się spokojnie, przyjemnie, bez nagłych wstrząsów. Ciche, miłe dni 
miały być wypełnione zwyczajnymi czynnościami. Taka przyszłość podobała się Cecile.

Gdy doszła do swojej ścieżki,  zatrzymała się i oparła ręce na krawędzi bielonej furtki. 

Napawała się ciepłem promieniującym z zarosłej trawą kotliny, otoczonej młodymi świerkami. 
Przed nią rozciągały się melancholijne, pofałdowane pola,  które opadały ku piaszczystemu 
brzegowi omywanemu pienistymi falami. Ich plusk dźwięczał w ciszy wieczoru jak delikatna 
melodia.

Na niewielkim wzniesieniu stał dom należący do niej i do Lucy Ellen. Był stary, poszarzały 

od wiatru i deszczu. Niskie okapy facjatki i ganki obrosło dzikie wino. Po październikowych 
przymrozkach nabrało brązowo–czerwonej barwy. Z trzech stron osłaniały dom wysokie stare 
świerki.   Zewnętrzne   gałęzie   nosiły   ślady   nieustającej   szarpaniny   z   atlantyckimi   wiatrami, 
wewnętrzne zaś były zielone i pierzaste. Od frontu zgrabny płotek otaczał kwiatowe rabatki. 
Cecily   widziała  fioletowe  i szkarłatne  astry,  tworzące  barwne  plamy  pod oknami  salonu  i 
bawialni. Rabaty Lucy Ellen były większe i weselsze niż jej własne. Lucy Ellen zawsze miała 
dobrą rękę do kwiatów. Na schodku frontowej werandy spal stary Bokser, a na parapecie w 
oknie salonu rozciągnął się biały kot Lucy. Wokół nie było śladu życia. Zadowolona Cecily 
westchnęła głęboko.

— Po herbacie wykopię dalie — powiedziała głośno. — Już dawno powinnam to zrobić. 

Ależ błękitne i łagodne jest dzisiaj morze! Już dawno nie mieliśmy pięknego dnia. Nie było 
mnie dłużej, niż się spodziewałam. Ciekawe czy Lucy czuła się osamotniona?

Odwróciła   wzrok   od   zamglonego   oceanu  i   spojrzała   w   stronę  domu.   Zdziwił   ją   widok 

mężczyzny idącego raźnym krokiem. Przyjrzała mu się zaskoczona. Musiał być nietutejszy, bo 
z pewnością żaden mężczyzna w Oriental nie chodził w taki sposób. — Jakiś komiwojażer 
niepokoił Lucy Ellen — mruknęła zirytowana.

Nieznajomy   szedł   sprężyście,   tak   odmiennie   niż   mieszkańcy   Oriental.   Spotkali   się   pod 

bursztynowolistnym   klonem   w   samym   sercu   kotliny.   Mijając   Cecily,   mężczyzna   uchylił 
kapelusza i ukłonił się z przymilnym uśmiechem.

Miał około czterdziestu pięciu lat, był ubrany dobrze, choć nieco krzykliwie. Z jego postaci 

biło zadowolenie i pewność siebie. Spod marynarki wyglądał ciężki, złoty łańcuch od zegarka, 
a na palcu połyskiwał duży sygnet. Wysokie, mocno wyłysiałe czoło otaczał wianuszek rudo–
blond loczków. Twarz miał ogorzałą i sympatyczną, oczy duże, niebieskie i małe wąsiki.

Cecily nie poznała go, choć było w nim coś znajomego. Pospiesznie podążyła do domu. W 

bawialni zastała Lucy Ellen wyglądającą przez szparę między firankami. Odwróciła się na 
odgłos kroków i dało się zauważyć, że rozpiera ją skrywane podniecenie.

— Kto to był? — spytała Ceciły.
Ku jej zdziwieniu Lucy spłonęła rumieńcem, który zaróżowił jej delikatną drobną twarz i 

cudownie odmłodził. — Nie poznałaś go? To Cromwell Biron — odparła ze sztuczną swobodą. 
Lucy Ellen, zwykle rzeczowa, od czasu do czasu wpadała w afektację.

— Cromwell   Biron   —   powtórzyła   lodowato   Cecily.   Automatycznie   zdjęła   kapelusz, 

strzepnęła kurz z kokardy i schowała go starannie do białego pudła. Czuła się jak po silnym 
ciosie i nie miała odwagi pytać o nic więcej. Rumieniec na twarz Lucy przestraszył ją. To 
zdawało   się   zapowiadać   oszałamiające   zmiany.   —   Ale   przecież   obiecała!   Obiecała!   — 

background image

mruknęła Cecily z pasją.

Kiedy się przebierała, Lucy Ellen w niewielkiej kuchni przygotowała podwieczorek. Od 

czasu do czasu podśpiewywała, ale milkła zaraz w poczuciu winy. Cecily słyszała ją i mocno 
zacisnęła wargi. — Gdyby mnie mężczyzna porzucił dwadzieścia lat temu, nie okazywałabym 
takiego bezgranicznego zadowolenia z jego powrotu. Zwłaszcza że zrobił się łysy i tłusty — 
dodała,   wykrzywiając   usta   w   niechętnym   uśmiechu.   Cecily,   mimo   zewnętrznej   powagi   i 
surowych poglądów na życie, posiadała duże poczucie humoru.

Podwieczorek   tego   dnia   nie   należał   do   szczególnie   udanych.   Zwykle   przy   herbacie 

gawędziły z ożywieniem. Dziś Cecily miała dużo do powiedzenie, ale uparcie milczała. Lucy 
Ellen nie zadawała pytań, a źle ukrywane emocje nadawały jej nienaturalny wygląd.

W sercu Cecily rozgorzały zazdrość i niepokój. Uśmiechnęła się z pewnym okrucieństwem, 

spokojnie zajadając grzankę z masłem. — A więc to był Cromwell Biron — zauważyła z 
wystudiowaną niedbałością. Wydał mi się znajomy. Kiedy wrócił do domu?

— Przyjechał   do   Oriental   wczoraj   —   odpowiedziała   z   zakłopotaniem   Lucy   Ellen.   — 

Zamierza tu pozostać dwa miesiące. Prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę dziś po południu. 
On… on, jak zawsze, jest taki dowcipny. Żałowałam, że nie ma cię w domu.

Skłamała i Cecily o tym wiedziała…
— Nie   ma   czego.   Nigdy   nie   przepadałam   za   jego   towarzystwem.   Okazał   wiele   tupetu, 

zjawiając się tu nieproszony. I to po tym, jak cię zdradził!

Lucy spurpurowiała i milczała opuściwszy wzrok.
— Strasznie   się   zmienił   —   ciągnęła   uparcie   Cecily.   —   Wyłysiał   i   utył!   Trudno   sobie 

wyobrazić dawnego, smukłego Cromwella. Ale nadal ma tępawy wyraz twarzy. Możesz mi 
podać jagodową galaretkę, Lucy Ellen?

— Nie zauważyłam, żeby bardzo utył — mruknęła z urazą Ellen, gdy Cecily wstała od stołu. 

— A jeśli nawet, to jest mi to obojętne.

Dwadzieścia   lat   temu   Cromwell   Biron   porzucił   Lucy   Ellen   Foster.   Była   wówczas 

najładniejszą dziewczyną w Oriental, ale nowa nauczycielka w Crossway okazała się bardziej 
interesująca.   Miała   w   sobie   coś   pikantnego,   czego   brakowało   Lucy.   Cromwell   uciekł   z 
nauczycielką   i   pobrali   się,   a   Lucy   Ellen   została   i   długo   leczyła   zranione   i   obolałe   serce. 
Przyrzekła sobie, że będzie wierna jedynej miłości swego życia. To brzmiało tak romantycznie i 
stanowiło pewne pocieszenie.

Wychowywała się u stryja. Kiedy on i żona umarli, Lucy wraz z kuzynką, Cecily Foster, 

były same na świecie. Cecily kochała Lucy jak siostrę. Wierzyła przy tym, że Lucy w końcu 
wyjdzie za mąż i serce w niej zamierało na myśl o życiu w samotności bez kogoś, o kogo 
mogłaby się troszczyć.

Ale  to Lucy zaproponowała złożenie wspólnej obietnicy.  Cecily  uchwyciła się tego jak 

tonący brzytwy. Obie kobiety, zbliżające się do wieku średniego, uroczyście przyrzekły sobie, 
że   nigdy   nie   wyjdą   za   mąż   i   zawsze   będą   razem   mieszkały.   Od   tego   czasu   Cecily   żyła 
spokojnie. Przekonana, że dane słowo jest rzeczą świętą.

Nazajutrz wieczorem, na religijnym zgromadzeniu, starzy przyjaciele i sąsiedzi zgotowali 

Cromwellowi owacyjne powitanie. W młodości cieszył się ogólną sympatią. Teraz otaczał go 
dodatkowo urok egzotyki i przypuszczalnego bogactwa.

Był niezwykle ożywiony i wylewny. Poszedł na chór i uczestniczył w śpiewie. Lucy Ellen 

siedziała obok niego i oboje korzystali z tego samego śpiewnika. Delikatne policzki barwiły 
ciemne rumieńce, a do żakietu przypięła bukiecik liliowych chryzantem. Wyglądała niemal 
dziewczęco i Cromwell wpatrywał się w nią z nie ukrywanym podziwem, podczas gdy Cecily 
zerkała   znad   książki   z   wyraźną   niechęcią.   Zrozumiała,   że   Cromwell   wrócił   do   domu,   by 
ubiegać się o względy dawnej narzeczonej.

— Ale jej nie dostanie! — szepnęła Cecily w modlitewnik. Słowa te sprawiły jej ulgę. 

Dodała więc: — Ona przyrzekła.

background image

Na stopniach kościoła Cromwell szarmancko podał ramię Lucy Ellen. Ona ujęła je nieśmiało 

i razem podążyli w dół, drogą skąpaną w jesiennej księżycowej poświacie. Po raz pierwszy od 
dziesięciu lat Cecily wracała z wieczornego nabożeństwa sama. Szybko weszła po schodach na 
górę i rzuciła się na łóżko. Nie zdjęła nawet sukni i kapelusza.

Lucy Ellen nie śmiała zaprosić Cromwella do domu. Zbyt była zależna od Cecily, by zrobić 

coś takiego. Lecz stała z nim przy furtce, dopóki zegar w hallu nie wybił jedenastej. Wtedy 
Cromwell odszedł, wesoło pogwizdując, z chryzantemami w butonierce. Lucy zaś przepłakała 
resztę nocy.

Cecily nie płakała. Leżała gniewnie, nie mogąc zasnąć. — Widzę, że Cromwell Biron znowu 

się zaleca — powiedziała bez ogródek, gdy usiadły do śniadania.

Lucy Ellen nerwowo drgnęła i poczerwieniała. — Och, nie mów głupstw! — zaprotestowała.
— To nie są głupstwa — odparła chłodno Cecily. — To prawda. Nie ma większych głupców 

niż starzy głupcy, a Cromwell Biron nigdy nie grzeszył rozsądkiem. I jaka zarozumiałość!

Ręce Lucy Ellen mocno drżały, gdy odstawiała filiżankę. — Nie taki stary — odezwała się 

słabym głosem. — Wszyscy poza tobą lubią go i jest zamożny. Gdzie tu zarozumiałość?

— Może i nie, jeśli tak na to patrzysz. Bardzo łatwo wybaczasz, Lucy Ellen. Zapomniałaś 

już, jak cię kiedyś potraktował?

— Nie–e–e. Nie zapomniałam — odpowiedziała Lucy połykając łzy.
— W każdym razie — stwierdziła zimno Cecily — nie powinnaś robić mu nadziei. Wiesz, 

że nie możesz za niego wyjść, nawet gdyby cię o to prosił. Przyrzekłaś!

Krew odpłynęła z twarzy Lucy Ellen. Pod bezlitosnym spojrzeniem Cecily, skurczyła się i 

zwiędła. — Wiem — odparła z rezygnacją. — Nie zapomniałam. Opowiadasz głupstwa, Cecily. 
Chętnie   widuję   Cromwella   i   on   mnie   lubi.   Jestem   po   prostu   jedną   z   nielicznych   osób 
pozostałych tu z jego paczki. Czuje się w Oriental nieco samotny. — Lucy Ellen dumnie 
uniosła niedużą, płową głowę. Ratowała, jak mogła swą godność.

W ciągu następnego miesiąca Cromwell Biron kontynuował z uporem zaloty, wcale nie 

speszony wrogością Cecily. Październik minął i nastał listopad, a z nim chłodne, deszczowe 
dni. Dla Cecily cały świat zdawał się cierpieć razem z nią. Mimo to ciągle żartowała, choć 
śmiech był coraz bardziej gorzki.

Pewnego wieczoru wróciła z wizyty później niż zamierzała. Cromwell Biron minął ją na 

ścieżce pod nagimi już teraz konarami klonów, czarno zarysowanymi na tle srebrzystego nieba.

Kiedy weszła do domu, Lucy Ellen stanęła w progu salonu. Była bardzo blada, ale płonęły 

jej oczy i dłonie przycisnęła do piersi. — Chciałabym, Cecily, żebyś wstąpiła tu na chwilę — 
powiedziała gorączkowo. Cecily, milcząc, wkroczyła dostojnie do pokoju. — Posłuchaj, Cecily 
— zaczęła drżącym głosem Lucy. — Był tu dzisiaj Cromwell. Zaproponował mi małżeństwo. 
Kazałam mu  przyjść jutro wieczorem  po odpowiedź.   — Zamilkła i  spojrzała błagalnie  na 
kuzynkę.

Ta milczała. Stała przy stole wyniosła i nieugięta. Sztywna, napięta twarz zaskoczyła Lucy 

jak nagły cios. Wyciągnęła szczupłe dłonie i zawołała z zaskakującą namiętnością: — Cecily, 
chcę go poślubić!  Ja… ja… go kocham. Zawsze go kochałam. Nie myślałam o tym, gdy 
składałam przyrzeczenie. Och, Cecily, zwolnisz mnie z tej obietnicy, prawda?

— Nie — odparła głucho Cecily. I nic więcej nie dodała.
Ręce Lucy opadły bezwładnie i wszelkie życie zamarło na jej twarzy. — Nie zwolnisz mnie? 

— zapytała z rozpaczą.

Cecily wyszła z saloniku. W progu odwróciła się: — Kiedy sześć lat temu John Edwards 

proponował mi małżeństwo, ze względu na ciebie odmówiłam mu. Dla mnie przysięga jest 
przysięgą i koniec! Ale ty zawsze byłaś sentymentalna!

Lucy Ellen nic nie powiedziała. Stała porażona na dywaniku przed kominkiem, jak zwiędły 

kwiat zaskoczony przymrozkiem.

Następnego wieczoru Cromwell Biron wyszedł z domu Fosterów już nie taki ożywiony i 

background image

dziarski jak poprzednio. Lucy Ellen udała się do pokoju Cecily. Przez chwilę stała w wąskich 
drzwiach, a słabe światło lampy rzucało posępny blask na jej zmęczone rysy. — Odmówiłam 
mu — oznajmiła bezbarwnym tonem. — Dotrzymałam obietnicy, Cecily.

Zapanowało milczenie. Cecily nic odpowiedniego nie przychodziło do głowy. I nagle Lucy 

wybuchnęła z goryczą: — Chciałabym umrzeć! A potem szybko się odwróciła i pobiegła do 
swego pokoju. Cecily stłumiła jęk bólu. — Oto nagroda za miłość, którą darzyła Lucy Ellen. — 
W  każdym   razie   mamy   to   za   sobą   —  westchnęła,   spoglądając   w   zadumie   na  skąpane   w 
księżycowym świetle gałęzie świerków. — Kiedy Cromwell wyjedzie, Lucy zapomni o nim. 
Nie zamierzam się zadręczać. Obiecała, a w dodatku to był jej pomysł!

Przez następne dwa tygodnie tragedia odsłaniała w starym domu swe posępne oblicze. A 

jednak   Cecily,   choć   na   swój   sposób   trapiła   się,   nie   mogła   bez   rozbawienia   obserwować 
romantycznego smutku Lucy Ellen.

Lucy zaś wykonywała poranne obowiązki niczym automat i cierpliwie znosiła popołudnia. 

Cecily czułaby ulgę, gdyby kuzynka zrobiła awanturę, walczyła; ale po wieczornym wybuchu 
Lucy nie wypowiedziała słowa skargi.

Któregoś dnia Cecily poszła odwiedzić znajomych. Był tam również Cromwell Biron, który 

rycersko nastawał, by odprowadzić ją do domu. Z zachowania mężczyzny wysnuła wniosek, że 
Lucy Ellen nie podała mu przyczyny odmowy. I w tej chwili uczuła podziw dla kuzynki.

Gdy  doszli   do   domu,   Cromwell   nagle   przystanął   w  smudze   światła  padającego  z   okna 

bawialni. Zobaczyli Lucy siedzącą samotnie przed kominkiem, z rękami opartymi na stole i 
złożoną na nich głową. Na ten widok Cecily sapnęła z irytacją.

— Lepiej wejdź do środka — zaproponowała. — Lucy Ellen wygląda na smutną.
Cromwell wymamrotał nieśmiało: — Obawiam się, że moje towarzystwo nie sprawi jej 

przyjemności. Jakoś ostatnio nie przepada za mną…

— Och, czyżby? — odrzekła z goryczą Cecily. — Jeśli cokolwiek wiem na ten temat, to lubi 

cię bardziej ode mnie. W tej sprawie ja zawiniłam. Zresztą Lucy ci wszystko wyjaśni. Powiedz, 
że kazałam jej to zrobić. No, wejdźmy wreszcie!

Chwyciła wahającego się Cromwella za ramię i niemal siłą wciągnęła na ganek, a potem 

przez próg. Otworzyła drzwi bawialni, wepchnęła Cromwella do środka i weszła za nim. Lucy 
Ellen podniosła się zaskoczona. Zza łysawej czaszki Cromwella wynurzyła się tragiczna i pełna 
determinacji twarz Cecily.

— Oto twój ukochany, Lucy Ellen — powiedziała. — Zwracam ci słowo. — Zatrzasnęła 

drzwi, widząc rozjaśnione oczy Ellen i poszła wypłakać się do swego pokoju. — Teraz mogę 
sobie tylko życzyć śmierci — mruknęła. A za chwilę roześmiała się histerycznie.

— Co za  głuptas  z tego  Cromwella!  Jak  śmiesznie  wyglądał,  śmiertelnie  wystraszony i 

zażenowany. Biedna mała Lucy Ellen! Cóż, mam nadzieję, że będzie dla niej dobry!

background image

N

OTA

 

EDYTORSKA

Opowiadania   zamieszczone   w   tym   zbiorze   byty   po   raz   pierwszy   publikowane   w 

czasopismach   i   gazetach   kanadyjskich,   dziś   trudno   dostępnych.   Poniżej   podajemy   tytuły 
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — według kolejności przyjętej w tym tomie.

Their Girl Josie. „American Home”, 1906.
A Patent Medicine Testimonial. „Star Monthly”, 1903 April, 7–8.
Dorinda’s Desperate Deed. „Days of Youth”, 9 December 1906, 2–3, 7.
Kismet. „Canadian Magazine”, 13 July 1899.
Emily’s Husband. „Canadian Magazine”, 22 November 1903.
The Parting of the Ways. „Canadian Magazine”, February 1907.
In Spite of Myself. „Chicago Inter Ocean”, 5 July 1896, 37–38.
Akin to love. ..Canadian Magazine”. 34 December 1909.
The Blue North Room. „East and West”, 21 April 1906, 121–122.
Why Mr Cropper Changed His Mind. „Household Guest” [1903].
The Bride Is Waiting. „Canadian Magazine”, April 1932.
Abel and His Great Adventure. „Canadian Magazine”, February 1917.
The Fillmore Elderbenies. „East and West”, 18 September 1909, 299, 302.
The Doctor’s Sweetheart. „Canadian Magazine”, June 1908.
By Grace of Julius Caesar. „Canadian Magazine”, September 1908.
My Lady Jane. „Maclean’s Magazine”, February 1915.
The Finished Story. „Canadian Magazine”, December 1912.
The Promise of Lucy Ellen. „The Delineator”, February 1904.