background image

FRANK HERBERT 

 
 
 

Gwiazda Chłosty 

(przeło ył Adam Morawski) 

background image

Dla Lurton Blassingame, 

za pomoc w znalezieniu czasu dla tej ksi ki, 

zadedykowane z wyrazami miło ci i podziwu. 

background image

Agent  BuSabu  musi  zacz   od  zapoznania  si   Z  charakterystyk   j zyka  i 

ograniczeniami w działaniu (zazwyczaj nało onymi przez nie sanie) społecze stw, którymi si  
zajmuje. Agent poszukuje danych dotycz cych funkcjonalnych zwi zków pochodz cych z na-
szego  wspólnego  wszech wiata,  wywodz cych  si   ze  współzale no ci.  Te  współzale no ci 
cz sto  staj   si   pierwszymi  ofiarami  złudze   słownych.  Społecze stwa  oparte  na 
nieznajomo ci pierwotnych współzale no ci pr dzej czy pó niej znajduj  si  w  lepej uliczce. 
Takie społecze stwa, zbyt długo zastygłe w bezruchu, gin . 

Instrukcja BuSabu 

 
Nazywał si  Furuneo. Alichino Furuneo. Przepowiadał to sobie po drodze do miasta, 

sk d  miał  wykona   rozmow   zamiejscow .  Dobrze  jest  podbudowa   swoje  ja  przed  tak  
rozmow . Miał  sze dziesi t  trzy  lata  i  pami tał  wiele wypadków utraty osobowo ci, które 
przydarzyły si  rozmówcom pogr onym w chichotransie komunikacji mi dzygwiezdnej. To 
wła nie  ta niepewno , bardziej nawet ni  koszty, czy przyprawiaj ca rozum o odr twienie 
współpraca z przeka nikiem Taprisjot, sprawiała,  e tych rozmów odbywało si  stosunkowo 
niewiele. Ale Furuneo uwa ał,  e rozmowa z Jorjem X. McKie, Nadzwyczajnym Sabota yst , 
jest zbyt wa na, by poleci  j  komu  innemu. 

Była 8:08 czasu lokalnego na planecie Serdeczno  w układzie Sfitch. 
-  Obawiam  si ,  e  to  nie  b dzie  najłatwiejsze  -  mrukn ł  w  kierunku  dwóch 

stra ników, których przyprowadził ze sob  do pilnowania, aby mu nikt nie przeszkadzał. 

Nawet  nie  kiwn li  potakuj co  głowami,  rozumiej c  e  nie  oczekuje  od  nich 

odpowiedzi. 

Było nadal zimno od wiatru, który wiał cał  noc ponad o nie onymi równinami z Gór 

Billy w kierunku wybrze a. Przyjechali tu zwykłym pojazdem naziemnym z fortecy Furunea 
w Mie cie Podziału, nie próbuj c ukry  ani zatuszowa  swoich powi zali z Biurem Sabota u, 
ale i nie staraj c si  zwraca  na siebie uwagi. Wielu przedstawicieli ras rozumnych nie miało 
powodów, by darzy  Biuro Sabota u zbyt wielk  sympati . 

Furuneo  kazał  kierowcy  zaparkowa   przed  wjazdem  do  centrum  miasta, 

przeznaczonym  tylko  dla  ruchu  pieszego  i  reszt   drogi  odbyli  na  nogach  jak  zwyczajni 
mieszka cy. 

Przed  dziesi cioma  minutami  weszli  do  gabinetu  przyj   w  centrum  rozrodczym 

Taprisjotów, jednym z mo e dwudziestu znanych we wszech wiecie, niemałym powodzie do 
dumy dla pomniejszej planety jak  była Serdeczno . 

background image

Gabinet  przyj   miał  nie  wi cej  ni   pi tna cie  metrów  szeroko ci  i  mo e  ze 

trzydzie ci pi  długo ci. Be owe  ciany pokryte były niewielkimi zagł bieniami, jakby były 
kiedy  mi kkie i kto  rzucał w nie na chybił trafił mał  piłeczk , nie trzymaj c si   adnego 
dostrzegalnego ładu. Z prawej, na przeciwko Furunea i jego stra ników, jakie  dwie trzecie 
dłu szej  ze  cian  zajmowała  wysoka  lawa.  Zawieszone  nad  ni   wiatła  z  licznymi 
wielobocznymi  ciankami  rzucały  symetryczne  cienie  na  law   i  na  stoj cego  na  niej 
Taprisjota. 

Taprisjoci  mieli  dziwny  kształt,  jak  odpiłowany  kawałek  przypalonej  choinki,  z 

krótkimi  ko czynami  rozczapierzonymi  we  wszystkich  kierunkach  i  podobnymi  do  igieł 
sosnowych narz dami mowy, które zawsze, nawet gdy ich wła ciciel milczał, pozostawały w 
drgaj cym  ruchu.  Ten  stoj cy  na  ławie  przytupywał  w  nerwowym  rytmie  płozowatymi 
nogami po jej drewnianej powierzchni. 

- Czy jeste  naszym przeka nikiem? - zapytał Furuneo ju  po raz trzeci od wej cia do 

gabinetu. Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. 

Tacy  byli  Taprisjoci.  Nie  było  sensu  si   denerwowa .  I  tak  nic  by  to  nie  pomogło. 

Furuneo pozwolił sobie jednak na lekk  irytacje - Cholerni Taprisjoci! 

Jeden ze stoj cych za nim stra ników chrz kn ł. 
Niech szlag trafi to opó nienie! - pomy lał Furuneo. 
Od chwili ogłoszenia maksi-alertu w sprawie Abnethe całe Biuro wpadło w gor czk . 

Rozmowa, do której si  teraz przygotowywał, mogła dostarczy  im pierwszego prawdziwego 

ladu. Wyczuwał  wietnie konieczno  po piechu. To mogła by  najwa niejsza rozmowa w 

całym jego  yciu. A na dodatek jeszcze z samym McKie. 

Sło ce  wychylaj ce  si   sponad  Gór  Billy  rozrzuciło  wokół  niego  pomara czowy 

wachlarz  wiatła, przedostaj cy si  poprzez oszklone drzwi, przez które przed chwil  wszedł. 

- Temu Tapkowi co  specjalnie si  nie spieszy - mrukn ł jeden ze stra ników. 
Furuneo  przytakn ł  krótkim  ruchem  głowy.  Nauczył  si   wielu  stopni  cierpliwo ci 

przez swoich sze dziesi t siedem lat. zwłaszcza podczas wspinania si  po drabinie stanowisk 
w Biurze do swojej obecnej pozycji agenta planetarnego. Pozostawało tylko jedno: cierpliwie 
czeka . Taprisjoci, z wiadomych tylko sobie przyczyn, nigdy si  nie spieszyli. Niestety nie 
było  adnego  innego  sklepu,  gdzie  mógłby  kupi   usług ,  której  teraz  potrzebował.  Bez 
przeka nika  Taprisjota  nie  da  si   wykona   natychmiastowej  rozmów)  na  odległo ci 
mi dzygwiezdne. 

Co  dziwne,  ta  zdolno   Taprisjotów  była  u ywana  przez  tyle  istot  rozumnych  bez 

prawdziwego  jej  zrozumienia.  Brukowa  prasa  pełna  była  teorii  na  temat  jej  mechanizmu. 

background image

Która  z nich mogła nawet kiedy  okaza  si  prawdziwa. By  mo e Taprisjoci dokonywali 
tych  poł cze   w  sposób  podobny  do  przekazywania  sobie  danych  przez  członków  jednego 
gniazda w ród rasy Pan Spechi, chocia  jak to si  odbywa naprawd  te  nikt nie wiedział. 

Furuneo  uwa ał,  e  Taprisjoci  odkształcaj   przestrze   podobnie  jak  Kalebariskie 

skokwłazy  prze lizguj c  si   pomi dzy  wymiarami.  Zakładaj c,  e  Kalebariskie  skokwłazy 
polegaj   na  odkształcaniu  przestrzeni.  Wi kszo   ekspertów  z  t   teori   nie  zgadzała  si , 
dowodz c  e wymagałoby to energii podobnych do wyst puj cych w sporych gwiazdach. 

Niezale nie od tego jak Taprisjoci uzyskiwali poł czenia, pewne było jedno: miało to 

co  do czynienia z szyszynk  u ludzi, lub z jej odpowiednikiem u innych ras rozumnych. 

Taprisjot na lawie zacz ł si  kiwa  na boki. 
- Mo e nas wreszcie zauwa ył - powiedział Furuneo. 
Wyprostował  si   i  zrobił  powa n   min ,  równocze nie  staraj c  si   zapanowa   nad 

lekkim  zdenerwowaniem.  W  ko cu  znajdował  si   w  centrum  rozrodczym  Taprisjotów. 
Kseno-biologowie  twierdzili,  e  reprodukcja  Taprisjotów  jest  całkiem  bezpieczna,  ale 
ksenowie  nie  znaj   si   na  wszystkim.  Wystarczy  spojrze   na  bałagan  jaki  zrobili  z  analizy 
Współinteligencji Pan Spechi. 

- Putcza, putcza, putcza - powiedział skrzypi c swoimi igłami głosowymi Taprisjot na 

ławie, 

- Co  nie tak? - zaniepokoił si  jeden ze stra ników. 
- A sk d ja mog , do cholery, wiedzie ! - szczekn ł Furuneo. Odwrócił si  w kierunku 

Taprisjota. - Czy jeste  naszym przeka nikiem? 

-  Putcza,  putcza,  putcza  -  odpowiedział  Taprisjot.  -  To  jest  uwaga,  któr   teraz 

przetłumacz   w  jedyny  sposób  zrozumiały  dla  takich  jak  wy,  pochodzenia  Ziemsko-
Słonecznego. Powiedziałem: „Poddaj  w w tpliwo  twoj  szczero .” 

- Od kiedy trzeba si  tłumaczy  ze szczero ci cholernemu Taprisjotowi? - spytał jeden 

ze stra ników. - Wydaje mi si ... 

- Nikt si  ciebie nie pytał - przerwał mu Furuneo. Zaczepka ze strony Taprisjota była 

zwykle form  powitania. Czy ten dure  tego nie wiedział? 

Furuneo oddzielił si  od stra ników i zaj ł pozycj  przed ław . - Chc  poł czy  si  z 

Sabota yst   Nadzwyczajnym  Jorjem  X.  McKie.  Wasza  robosekretarka  rozpoznała  mnie, 
sprawdziła  moj   to samo   i  przyj ła  moj   kart   kredytow .  Czy  jeste   naszym 
przeka nikiem? 

- Gdzie jest ten Jorj X. McKie? 

background image

-  Gdybym  wiedział,  to  sam  bym  do  niego  poszedł  przez  skokwłaz  -  powiedział 

Furuneo. - To jest wa na rozmowa. Czy jeste  naszym przeka nikiem? 

- Data, godzina i miejsce - odpowiedział Taprisjot. 
Furuneo westchn ł i odpr ył si . Obejrzał si  na stra ników, ruchem głowy rozstawił 

ich na pozycjach przy obu drzwiach do gabinetu i poczekał a  wykonaj  rozkaz. Nie wolno 
dopu ci  do podsłuchania tej rozmowy. Odwrócił si  z powrotem do Taprisjota i podał mu 
współrz dne. 

- Usi d  na podłodze - powiedział Taprisjot. 
- Dzi ki za to nie miertelnym - mrukn ł Furuneo. Kiedy  odbył rozmow , przed któr  

Taprisjot  powiódł  go w ulewnym deszczu i  wiszcz cym wietrze na zbocze górskie i kazał 
poło y  si  na ziemi, głow  w dół, jako warunek otwarcia poł czenia w nadprzestrzeni. Miało 
to co  do czynienia z „uszlachetnieniem zakotwienia”, cokolwiek miało to znaczy . Zło ył z 
tego wydarzenia sprawozdanie w centrum gromadzenia danych Biura, gdzie mieli nadziej  z 
czasem rozwi za  zagadk  Taprisjotów, ale wykonanie samej rozmowy kosztowało go kilka 
tygodni sp dzonych w łó ku z zapaleniem górnych dróg oddechowych. 

Furuneo usiadł. 
Cholera! Podłoga była zimna. 
Furuneo  był  wysokim  m czyzn ,  dwa  metry  bez  butów,  osiemdziesi t  cztery 

standardowe  kilogramy.  Miał  czarne  włosy,  przyprószone  siwizn   nad  uszami,  gruby  nos  i 
szerokie usta z dziwnie prost  doln  warg . Siadaj c starał si  oszcz dza  swoje lewe biodro. 
Pewien niezadowolony obywatel złamał mu je w czasie pocz tków jego kariery w Biurze. Ta 
kontuzja sprzeciwiała si  wszystkim lekarzom, którzy twierdzili,  e „Jak tylko si  zro nie to 
zapomniesz o tym na zawsze.” 

-  Zamkn   oczy  -  zaskrzeczał  Taprisjot.  Furuneo  usłuchał,  spróbował  usadowi   si  

nieco wygodniej na zimnej, twardej podłodze, ale poddał si  z rezygnacj . 

- My le  o kontakcie - rozkazał Taprisjot. 
Furuneo  przywołał  do  pami ci  obraz  Jorja  X.  McKie  -  mały,  gruby  człowieczek, 

w ciekłe, rude włosy, twarz jak u skwaszonej  aby. 

Kontakt  rozpocz ł  si   od  dotyku  macek  nagl cej  wiadomo ci.  Funineowi  zdawało 

si ,  e staje si  czerwon  strug  płyn c  w takt melodii srebrnej liry. Własne ciało stało mu 
si   bardzo  dalekie.  wiadomo   kr yła  ponad  dziwnym  krajobrazem.  Niebo  było 
niesko czonym  kołem,  a  jego  horyzont  obracał  si   wolno.  Poczuł  gwiazdy  ton ce  w 
samotno ci. 

- Co, do tysi ca diabłów?! 

background image

Ta  my l  wybuchn ła  w  całym  ciele  Furuneo.  Nie  dało  si   jej  unikn .  Od  razu 

wiedział,  o  co  chodzi.  Kontaktowani  przy  pomocy  Taprisjotów  cz sto  czuli  si   dotkni ci 
prób  kontaktu. Nie mogli go jednak unikn , niezale nie od tego, czym si  w danej chwili 
zajmowali, ale mogli okaza  przywołuj cemu swoje niezadowolenie. 

- Jak zawsze nie w por ! Mo na na to liczy . 
McKie na pewno ju  został poderwany do pełnej  wiadomo ci przez swoj  szyszynk , 

rozbudzon  dalekosi nym kontaktem. 

Furuneo cierpliwie  odczekał stek przekle stw. Kiedy ju  troch  zel ały, przedstawił 

si . - Przepraszam,  e by  mo e przeszkadzam - powiedział - ale maksi-alert nie sprecyzował 
gdzie  ci   mo na  znale .  Musisz  sobie  zdawa   spraw ,  e  nie  zadzwoniłbym,  gdybym  nie 
miał czego  wa nego. 

Mniej wi cej zwyczajowa formuła powitania. 
-  A  sk d,  do  cholery,  mam  wiedzie ,  e  masz  co   wa nego?  Przesta   bełkota   i 

przejd  do rzeczy! 

Nawet jak na stosunkowo wybuchowego McKie'ego, tak przedłu aj cy si  gniew nie 

był całkiem zwykły. - Czy przerwałem ci co  wa nego? - zaryzykował Furuneo. 

-  Ale   sk d!  Stoj   tylko  przed  telis dem,  który  udziela  mi  wła nie  rozwodu!  Czy 

mo esz  sobie  wyobrazi   jak  wietnie  wszyscy  si   bawi   na  mój  widok, kiedy  pomrukuj   i 
post kuj  do siebie w chichotransie? Przejd  do rzeczy! 

-  Poni ej  Miasta  Podziału,  tu  na  Serdeczno ci,  wymyło  wczoraj  w  nocy  na  brzeg 

Kalebanski Arbuz - powiedział Furuneo. - W  wietle wszystkich wypadków  mierci i utraty 
zmysłów  oraz  wiadomo ci  maksi-alertu  z  Biura,  my lałem,  e  powinienem  do  ciebie 
zadzwoni  natychmiast. Dalej si  tym zajmujesz, tak? 

- Czy to ma by  kawał? 
Zamiast biurokracji. Furuneo ostrzegł sam siebie, maj c na my li maksym  Biura. Ta 

my l przeznaczona była dla niego samego, ale McKie bez w tpienia złapał towarzysz cy jej 
nastrój. 

- No wi c? - zapytał McKie. 
Czy  McKie  naumy lnie  starał  si   wyprowadzi   go  z równowagi? Furuneo nie był o 

tym przekonany. W jaki sposób słowna funkcja Biura, któr  było hamowanie procesu rz dze-
nia,  mogła  by   stosowana  w  wewn trznej  sprawie,  takiej  jak  ta  rozmowa?  Agenci  byli 
zobowi zani  do  podsycania  zło ci  w  rz dzie,  poniewa   to  odsłania  osobników 
niezrównowa onych, wybuchowych, tych którym brakuje umiej tno ci panowania nad sob  i 

background image

zdolno ci  racjonalnego  my lenia  w  stanach  stresu  psychicznego,  ale  po  co  stosowa   ten 
zawodowy obowi zek w stosunku do współpracownika? 

Niektóre  z  tych  my li  widocznie  przedostały  si   przez  przeka nika  Taprisjota,  bo 

McKie odpowiedzi ! na nie, warkn wszy w kierunku Furunea: 

- Lepiej na tym wyjdziesz jak nie b dziesz tyle my lał. 
Furuneo  wzdrygn ł  si ,  odnalazł  wiadomo   siebie  samego.  Aaah,  niewiele 

brakowało. Mało co nie stracił osobowo ci! Tylko ostrze enie ukryte w słowach McKie'ego 
zwróciło mu uwag  na niebezpiecze stwo i pozwoliło na reakcj . Furuneo zacz ł zastanawia  
si   nad  postaw   McKie”ego.  Sam  fakt  przerwania  post powania  rozwodowego  nie  był 
wystarczaj cym usprawiedliwieniem. Je eli to, co mówili było prawd , to ten mały, paskudny 
agent był  onaty z pi dziesi t razy. 

- Czy dalej interesuje ci  Arbuz? - zaryzykował. 
- Czy jest w nim Kaleban? 
- Prawdopodobnie. 
-  Nie  sprawdziłe ?  -  McKie  powiedział  to  tonem  przywodz cym  na  my l,  e 

Furuneowi zaufano w najbardziej wa kiej operacji, a on zawalił z powodu wrodzonej głupoty. 

-  Post piłem  według  rozkazów  -  Furuneo  zdał  sobie  teraz  spraw   z  jakiego  

niewypowiedzianego niebezpiecze stwa. 

- Według rozkazów - warkn ł McKie. 
- Chcesz mnie rozzło ci , czy co? 
-  B d   tam  jak  tylko  uda  mi  si   dosta   transport.  Nie  pó niej  ni   za  osiem 

standardowych  godzin.  A  w  mi dzyczasie  twoje  rozkop  to  trzyma   Arbuz  pod  stał  
obserwacj .  Obserwatorzy  musz   by   naszpikowani  rozzłaszczaczem.  To  dla  nich  jedyne 
zabezpieczenie. 

- Pod stał  obserwacj  - powtórzył Furuneo. 
- Je eli Kaleban si  poka e, masz go zatrzyma  przy „ yciu jakichkolwiek  rodków. 
- Kaleban... zatrzyma  go? 
- Zajmij go rozmow , popro  o współprac , wymy l co  - ton McKie'ego sugerował, 

e  agent  Biura  Sabota u  nie  powinien  musie   pyta   si .,  jak  podstawi   komu   nog ,  by 

utrudni  mu działanie. 

- Za osiem godzin - powiedział Furuneo. 
- I nie zapomnij o rozzłaszczaczu. 
 

background image

Biuro jest form  tycia, a Biurokrata jedn  z jej komórek. Ta analogia uczy nas, które 

komórki s  najwa niejsze, które najbardziej zagro one, które najłatwiejsze do zast pienia i 
jak łafrvo jest by  przeci tnym. 

Pó ne Dzieła Bildoona IV 

 
McKie,  na  planecie  nowo e ców  Całomórz,  potrzebował  jeszcze  godziny  na 

zako czenie  rozwodu,  po  czym  wrócił  do  pływo-domu,  który  zakotwiczyli  obok  wyspy 
kwiatów miło ci. Pomy lał,  e zawiódł si  nawet na lubczyku z Całomórza. To mał e stwo 
było  zupełn   strat   czasu  i  energii.  Jego  była  wcale  nie  wiedziała  tak  du o  na  temat  Mliss 
Abnethe, mimo  e podobno kiedy  si  trzymały blisko. Ale to było na innym  wiecie. 

Ta  ona  miała  pi dziesi t  cztery  lata,  troch   ja niejsz   skór   ni   jej  wszystkie 

poprzedniczki  i  była  niezł   j dz .  Nie  było  to  jej  pierwsze  mał e stwo  i  do   wcze nie 
obudziły si  w niej podejrzenia odno nie prawdziwych motywów McKie'ego. 

Refleksje  obudziły  w  McKiełim  poczucie  winy.  Z w ciekło ci  odrzucił te  uczucia. 

Nie było teraz czasu na subtelno ci. Gra toczyła si  o zbyt wiele. Głupia baba! 

Wyprowadziła si  ju  z pływo-domu i McKie wyczuwał niech  jak  on sam budził w 

tej  yj cej  istocie.  Przerwał  idyll ,  któr   plywo-dom  został  nauczony  stwarza .  Po  jego 
odje dzie plywo-dom stanie si  znowu przyjacielski. To bardzo łagodne stworzenia, wra liwe 
na irytacj  istot rozumnych. 

McKie  spakował  si ,  odkładaj c  swój  narz dziownik  na  bok.  Sprawdził  jego 

zawarto :  zestaw  rodków  pobudzaj cych,  plastykowe  wytrychy,  zestaw  rodków 
wybuchowych  o  najrozmaitszej  mocy,  miotacze  promieni,  pistolet  ogłuszaj cy,  multigogle, 
forsowniki,  kawał  jednociała,  minikomputer,  Taprisjotowy  monitor  ycia,  niena wietlone 
ładunki  holo-grafowe,  przerywalniki,  porównywalniki...  wszystko  było  w  porz dku. 
Narz dziownik miał kształt portfela, który  wietnie pasował do wewn trznej kieszeni niczym 
nie wyró niaj cej si  marynarki. 

Spakował  do  torby  kilka  zmian  ubrania,  reszt   swojego  dobytku  przeznaczył  do 

przechowalni  BuSabu  i  zostawił  w  szczelnopaku,  który  poło ył  na  dwóch  krze lakach. 
Wydawało  si ,  e  dziel   one  niech ,  któr   ywił  do  niego  pływo-dom.  Nie  poruszyły  si , 
nawet gdy pogłaskał je przyja nie. No, trudno... 

Nadal miał poczucie winy. 
Westchn ł  i  wyj ł  swój  klucz  do  G'oka.  Ten  skok  b dzie  kosztował  Biuro 

megakredyty. Serdeczno  jest po drugiej stronie wszech wiata. 

background image

Skokwłazy  wydawały  si   dalej  działa ,  ale  McKie'ego  lekko  niepokoiło,  e  musi 

podró owa   rodkiem  transportu  zale nym  od  Kalebanów.  Troch   przera aj ca  sytuacja. 
G'oczy  stały  si   przedmiotem  u ytku  codziennego  do  tego  stopnia,  e  wi kszo   istot 
rozumnych  przyjmowała  je  bez  zastrze e .  McKie  akceptował  je  tak  samo,  a   do  chwili 
ogłoszenia maksi-alertu. Teraz zastanawiał si  sam nad sob . Taka bezkrytyczna akceptacja 
dowodziła  jak  łatwo  wygoda  mo e  wzi   gór   nad  rozs dkiem.  To  wspólna  słabo  
wszystkich  istot  rozumnych.  Kalebaiiskie  skokwłazy  były  w  pełni  przyj te  przez 
Konfederacj   Ras  Rozumnych  od  jakich   dziewi dziesi ciu  standardowych  lat.  Ale  przez 
cały ten czas stwierdzono obecno  jedynie osiemdziesi ciu trzech Kalebanów. 

McKie podrzucił klucz i zr cznie złapał go do r ki. 
Czemu Kalebany odmówiły Konfederacji daru swojego skokwlazu zanim wszyscy nie 

zgodzili si  nazywa  go G'okiem? Co mo e by  takiego wa nego w samej nazwie? 

Powinienem rusza , pomy lał. Jednak dalej zwlekał. 
Osiemdziesi ciu trzech Kalebanów. 
Tre   maksi-alertu  była  niedwuznaczna:  rozkaz  zachowania  cisłej  tajemnicy  i 

podstawowa charakterystyka probljemu - znikanie Kalebanów jednego po drugim. Znikanie - 
je eli  tak  w  ogóle  mo na  okre li   ten  przejaw  ich  nieobecno ci.  A  z  ka dym  znikni ciem 
wi zała si  fala masowych zgonów i utraty zmysłów w ród istot rozumnych. 

Nie  miał  w tpliwo ci,  czemu  ten  problem  zrzucono  na  BuSab,  a  nie  na  jeden  z 

wydziałów  policji.  Rz d  centralny  bronił  si   jak  mógł.  B d cy  u  władzy  chcieli 
zdyskredytowa   BuSab.  McKie  miał  w  tym  wszystkim  swoje  własne  powody  do 
zmartwienia, zastanawiaj c si  nad ukrytym znaczeniem lego, czemu to wła nie jego wybrano 
do zaj cia si  całym tym problemem. 

Kto  ma  co   przeciwko  mnie?  -  zastanawiał  si   u ywaj c  swojego  prywatnego, 

specjalnie dostrojonego klucza, do uruchomienia skokwłazu. Odpowied  na to pytanie była 
prosta. Wielu ludzi. Miliony ludzi. 

Skokwłaz  zacz ł  wydawa   niski  szum  obecnych  w  nim  przera aj co  pot nych 

energii.  Tunel  wirstudni  otworzył  si   z  trzaskiem.  McKie  zacisn ł  z by  w  oczekiwaniu  na 
g st  lepko  otworu włazu i wkroczył do tunelu. Miał wra enie jakby pływał w powietrzu o 
konsystencji miodu - pozornie najnormalniejszym powietrzu. Ale jak miód. 

McKie znalazł si  w raczej do  przeci tnie urz dzonym biurze; najzwyklejsze, nudne 

obrotobiurko,  kaskada  strumieni  wiateł  sygnalizuj cych  alert  spływaj ca  z  sufitu,  jedna 
prze roczysta  ciana z widokiem na zbocze górskie. Dachy Miasta Podziału le ały w oddali 
pod  matowoszarymi  chmurami,  dalej  jeszcze  widoczne  było  połyskliwe  srebro  oceanu. 

background image

Według  zegara  mózgowego,  który  McKie  miał  wszczepiony  do  głowy,  było  pó ne 
popołudnie,  osiemnasta  godzina  dwudziestosze ciogodzinnego  dnia.  To  była  Serdeczno , 

wiat oddalony o 200 tysi cy lat  wietlnych od planety-oceanu Całomórz. 

Tuba  wirtunelu  skokwłazu  zatrzasn ła  si   za  nim  z  hukiem  podobnym  do 

wyładowania elektrycznego. W powietrzu unosił si  ledwo wyczuwalny zapach ozonu. 

Znajduj ce  si   w  pokoju  krze laki,  model  podstawowy,  były  dobrze  nauczone 

dogadza  swoim panom. Jeden z nich uporczywie szturchał go pod kolanami, dopóki McKie 
nie  odło ył  torby  i  oci gaj c  si   usiadł.  Krze lak  pocz ł  masowa   mu  plecy.  Z  pewo ci  
kazano mu zaj  si  McKie'im zanim kto  nie przyjdzie. 

McKie  wsłuchał  si   w  ciche  d wi ki  otaczaj cej  go  normalno ci.  Gdzie   w  jakim  

korytarzu  zabrzmiały  kroki  istoty  rozumnej.  S dz c  po  odgłosie,  był  to  jaki   Wreave  - 
zdradzał  go  ten  szczególny  sposób  poci gania  pi t   słabszej  nogi.  Sk d   dochodził  odgłos 
rozmowy, McKie złapał kilka słów w galaktyku, ale rozmowa zdawała si  by  prowadzona w 
ró nych j zykach. 

Niecierpliwy, wiercił si , na siedzeniu, a to z kolei wywołało u próbuj cego uspokoi  

go krze laka seri  faluj cych ruchów. Ta przymusowa bezczynno  ju  go m czyła. Gdzie si  
podziewał  Furuneo?  McKie  przywołał  si   do  porz dku.  Furuneo  z  pewno ci   miał  wiele 
obowi zków na tej planecie, był tu przecie  głównym agentem BuSabu. Poza lym nie mógł 
zdawa  sobie sprawy z tego, jak bardzo nagl cy był ich obecny problem. To mogła te  by  
jedna  z  planet,  na  których  BuSab  nie  miał  zbyt  wielu  pracowników.  A  nawet  bogowie 
wiedzieli,  e w BuSabie nikt nie cierpiał na brak pracy. 

McKie  zaczai  zastanawia   si   nad  swoj   rol   w  sprawach  wszech wiata.  Kiedy , 

przed wiekami, grupa istot rozumnych z psychologiczn  potrzeb  „czynienia dobra” przej ła 
rz dy.  Nie  zdaj c  sobie  sprawy  ze  znajduj cych  si   pod  podszewk   spl tanych  zawiło ci, 
pogmatwanego poczucia winy i ch ci samoumartwienia, wyeliminowano z rz du praktycznie 
cały  bezwład,  powolno ,  utrudnienia  i  biurokracj .  Wielka  maszyneria  władzy  nad  cał  
społeczno ci   rozumnych  wrzuciła  najwy szy  bieg.  w  zawrotnym  tempie  nabieraj c 
szybko ci.  Ustawy  projektowano  i  wprowadzano  w  ycie  w  ci gu  godziny  od  powstania 
samego  ich  pomysłu.  Na  projekty  rz dowe  przydzielano  pieni dze  w  mgnieniu  oka  i 
wydawano  je  w  ci gu  dwóch  tygodni.  Nowe  biura  o  najbardziej  nieprawdopodobnych 
zadaniach wyrastały jak grzyby po deszczu i rozprzestrzeniały si  jak jaka  oszalała ple . 

Rz d  stał  si   pot nym,  niszcz cym  kołem  bez  kierowcy,  p dz cym  naprzód  z  tak 

szalon  pr dko ci , ze szerzyło wokół siebie tylko istny chaos. 

background image

W desperackim porywie, próbuj c zwolni  to szalone koło, garstka istot rozumnych 

stworzyła Korpus Sabota u. Nie obyło si  bez przelewu krwi i innych zamieszek, ale w ko cu 
koło zostało przyhamowane. Z czasem Korpus przemienił si  w Biuro, takie jakim było ono 
dzisiaj  -  organizacj   pod aj c   własnymi  korytarzami  entropii,  grup   rozumnych,  którzy 
przedkładaj  subteln  dywersj  nad przemoc... chocia  i przemocy w razie potrzeby si  nie 
boj . 

Przesuwane  drzwi  po  prawej  McKie'ego  odsun ły  si   z  szelestem.  Jego  krze lak 

zastygł w bezruchu. Do pokoju wszedł Furuneo, odgarniaj c r k  pasmo siwych włosów znad 
ucha. Jego szerokie, troch  skwaszone usta tworzyły prost  kresk  w poprzek twarzy. 

- Jeste  wcze niej ni  mówiłe  - powiedział, klepni ciem dłoni nakłaniaj c krze laka 

do zaj cia pozycji naprzeciw McKiełego i siadaj c wygodnie. 

-  Czy  tu  jest  bezpiecznie?  -  spytał  McKie.  Spojrzał  w  kierunku  ciany,  z  której 

wyrzuciło go G'oko. Włazu ju  nie było. 

- Wycofałem właz przez tub  o pi tro ni ej - powiedział Furuneo. - Jeste my tu na tyle 

sami, na ile si  tylko da. - Usiadł, czekaj c a  McKie zacznie mówi . 

- Arbuz dalej tam jest? - McKie skin ł w kierunku prze roczystej  ciany i widocznego 

w oddali morza. 

-  Moi  ludzie  maj   rozkaz  poinformowa   mnie  jak  tylko  si   ruszy  -  odpowiedział 

Furuneo. - Wymyło go na brzeg tak jak powiedziałem, wrósł w skałki i od tej pory ani drgn ł. 

- Wrósł? 
- Na to wygl da. 
- Wida  co  w  rodku? 
- My my niczego nie widzieli. Arbuz wydaje si  by  troch ... potłuczony. S  na nim 

takie jakby wyrwy i kilka zewn trznych rys. O co tu wła ciwie chodzi? 

- Pewnie wiesz, kto to Mliss Abnethe? 
- A kto nie wie? 
- Ostatnio wydala kilka swoich kwantylionów na zatrudnienie Kalebana. 
- Zatrudnienie... - Furuneo potrz sn ł głow . - Nie wiedziałem,  e to jest mo liwe. 
- Nikt nie wiedział. 
-  Czytałem  maksi-alert  -  powiedział  Furuneo.  -  Nic  tam  nie  było  o  powi zaniach 

Abnethe z cał  t  spraw . 

- Ma lekkie ci gotki do zn cania si  nad innymi, jak wiesz - powiedział McKie. i 
- My lałem,  e ju  j  z tego wyleczyli. 

background image

- Tak, ale to nie zlikwidowało korzeni jej zamiłowania. Po prostu tak j  przerobili,  e 

nie mo e znie  widoku cierpienia istoty rozumnej. 

- Wi c? 
- Wymy liła sobie oczywi cie,  eby zatrudni  Kalebana. 
-  Jako  ofiar !  - zawołał Furuneo.  McKie  zrozumiał,  e Furuneo zaczyna  łapa   o  co 

chodzi. Kto  kiedy  powiedział,  e kłopot z Kalebanami jest w tym,  e nie pasuj  do  adnych 
rozpoznawalnych modeli. Oczywi cie taka była prawda. Je eli mo na wyobrazi  sobie realn  
istot , której obecno ci nie da si  zaprzeczy , ale przyprawiaj c  wszystkie zmysły o drgawki 
za ka dym razem kiedy spróbowało si  na ni  spojrze  - to mo na sobie wyobrazi  Kalebana. 

„Oni  s   zasłoni tymi  oknami  otwieraj cymi  si   na  wieczno ”,  jak  to  powiedział 

poeta Masarard. 

W  pierwszych  dniach  Kalebanów  McKie  chodził  na  ka dy  wykład  i  prelekcj  

urz dzane w Biurze na ich temat. Usiłował sobie teraz przypomnie  jeden z tych wykładów, 
pop dzany uporczywym  przekonaniem,  e  było  w  nim  co  wa nego  ze  wzgl du na obecn  
sytuacj . Było to co  o „trudno ciach w porozumiewaniu si  o charakterze upo ledzenia”. Nie 
mógł  sobie  dokładnie  przypomnie   cało ci.  Dziwne,  pomy lał.  Wydawało  si ,  jakby 
rozkruszony  obraz  Kalebanów  miał  podobny  wpływ  na  pami   istot  rozumnych,  jak  ich 
widok na zmysł wzroku. 

I w tym le ało prawdziwe  ródło tego,  e wszyscy czuli si  tak nieswojo w obecno ci 

Kalebanów.  Ich  wyroby  były  prawdziwe  -  skokwłazy  G’oka,  Arbuzy,  w  których  podobno 
mieszkali  -  ale  nikt  nigdy  tak  naprawd   nie  widział  Kalebana.  Furuneo,  spogl daj c  na 
małego,  grubego  agenta-chochlika  pogr onego  w  my lach,  przypomniał  sobie,  e  o 
McKie'im mówiono zło liwie,  e zacz ł pracowa  w BuSabie na dzie  zanim si  urodził. 

- Przyj ła sobie chłopca do bicia, co? - spytał Furuneo. 
- Na to wygl da. 
- W maksi-alercie było o zgonach, utracie zmysłów... 
- Czy wszyscy twoi ludzie brali rozzłaszczacz? 
- Nie jestem głupi, McKie. 
- Dobrze. Zło  wydaje si  stanowi  pewn  ochron . 
- Co tu jest grane? 
-  Kalebany...  znikaj   -  powiedział  McKie.  -  Za  ka dym  razem  kiedy  jeden  z  nich 

zniknie, towarzyszy temu masowa umieralno  i... inne nieprzyjemne efekty - upo ledzenia 
fizyczne i umysłowe, utrata zmysłów... 

Furuneo skin ł głow  w kierunku morza, pytaj c bez słów. 

background image

McKie  wzruszył  ramionami.  -  B dzie  trzeba  si   rozejrze .  Cholerna  sprawa, 

najdziwniejsze,  e a  do twojego telefonu wydawało si ,  e na całym  wiecie został ju  tylko 
jeden Kaleban, ten którego zatrudniła Abnethe. 

- Masz jaki  plan? 
- Cudowne pytanie - powiedział McKie. 
- Kaleban Abnethe. Miał co  do powiedzenia na ten temat? - spytał Furuneo. 
-  Nie  udało  si   go  przesłucha   -  odpowiedział  McKie.  -  Nie  wiemy,  gdzie  ona  si  

ukrywa. Ani gdzie jego ukrywa. 

- Nie wiem sam... - Furuneo mrugn ł. - Serdeczno  to straszna dziura. 
- Te  tak mi si  wydawało. Mówisz,  e ten Arbuz jest troch  poobijany? 
- Dziwne, nie? 
- Jeszcze jedna dziwna rzecz w ród wielu innych. 
- Podobno Kalebany nigdy nie oddalaj  si  od swoich Arbuzów - powiedział Furuneo. 

- I zawsze lubi  je parkowa  koło wody. 

- Jak zdecydowanie próbowałe  si  z nim skontaktowa ? 
- Jak zwykle. Sk d wiesz,  e Abnethe zatrudniła Kalebana? 
-  Pochwaliła  si   przyjaciółce,  która  pochwaliła  si   przyjaciółce,  która...  Ijeden 

Kaleban dał cynk zanim znikn ł. 

- Pewny jeste ,  e te znikni cia s  zwi zane z cał  reszt  sprawy? 
- Chod my zapuka  do drzwi temu nad morzem, to mo e si  dowiemy - powiedział 

McKie. 

 
J zyk  jest  rodzajem  kodu  uzale nionego  od  rytmu  ycia  rasy,  która  go  stworzyła. 

Zanim zrozumie si  ten rytm, je yk pozostaje w wi kszo ci niezrozumiały. 

Instrukcja BuSabu 

 
Ostatnia  ona McKie'ego wcze nie zacz ła si  odnosi  z niech ci  do BuSabu. „Oni 

ci  wykorzystuj ”, mówiła. 

Kontemplował  to  przez  chwil ,  zastanawiaj c  si ,  czy  to  wialnie  dlatego  tak  łatwo 

przychodziło mu wykorzystywanie innych. Oczywi cie ona miała racj . 

Jej  słowa  przypomniały  mu  si   w  poje dzie  naziemnym,  którym  razem  z  Furuneo 

p dził  w  kierunku  wybrze a.  Przyszło  mu  do  głowy  pytanie  „A  jak  mnie  teraz  wykorzys-
tuj ?'1 Nawet odrzucaj c alternatyw ,  e został wybrany na ofiar , w rezerwie pozostawało 
jeszcze wiele innych mo liwo ci. Czy potrzebne im było jego przygotowanie prawnicze? A 

background image

mo e zainteresowało ich jego niecodzienne podej cie do stosunków mi dzygatunkowych? Z, 
pewno ci  kierowali si  nadziej  na jaki  oficjalny sabota  - ale jaki? Czemu przekazano mu 
tak fragmentaryczne instrukcje? 

„Odszuka  i skontaktowa   l  z Kalebanem zatrudnionym przez Pani  Mliss Abuethe, 

lub  odszuka   jakiegokolwiek  innego  Kalebana,  z  którym  da si  nawi za   kontakt,  i  podj  
odpowiednie działania „. 

Odpowiednie działania? McKie potrz sn ł głow . 
- Czemu to wła nie tobie dali ten wyst p? - zapytał Furuneo. 
- Wiedz  jak mnie wykorzystywa  - odpowiedział McKie. 
Pojazd,  prowadzony  przez  stra nika,  pokonał  ostry  zakr t  i  otworzył  si  przed  nimi 

szeroki widok skalistego wybrze a. W oddali co  błyszczało w ród urwisk z czarnej lawy i 
McKie zwrócił uwag  na dwa pojazdy powietrzne unosz ce si  nad skałami. 

- To tu? - zapytał. 
- Tak. 
- Która tu godzina? 
-  Jakie   dwie  i  pół  godziny  przed  zachodem  -  odpowiedzi !  Furuneo,  prawidłowo 

odgaduj c o co martwił si  McKie. - Czy rozzłaszczacz nam pomo e, je eli w tym interesie 
jest Kaleban, który zdecyduje si ... znikn ? 

- Szczerze mam tak  nadziej  - powiedział McKie. - Czemu my tu nie przylecieli? 
- Tu na Serdeczno ci wszyscy wiedz ,  e podró uj  pojazdami naziemnymi, chyba  e 

wyst puj  oficjalnie i musz  działa  szybko. 

- Chcesz przez to powiedzie ,  e nikt jeszcze nic nie wie? 
- Tylko stra  wybrze a na tym odcinku, a oni mi podlegaj . 
- Masz tu bardzo sprawn  organizacj . Nie boisz si ,  e staniesz si  zbyt wydajny? 
- Robi  co mog  - Furuneo dotkn ł ramienia kierowcy. 
Pojazd  zatrzymał  si   na  małym  parkingu,  z  którego  było  wida   grup   skalistych 

wysepek i nisk  półk  z lawy, na której zatrzymał si  Kalebariski Arbuz. 

- Wiesz, zastanawiam si , czy my tak naprawd  wiemy co to takiego te Arbuzy? 
- To domy - st kn ł McKie. 
- Tak mówi . 
Furuneo wysiadł. Zimny wiatr przeszył bólem jego obolałe biodro. - St d idziemy na 

nogach - powiedział. 

Po  drodze  w sk   cie k   w  dół,  do  półki  z  lawy,  McKie  był  wdzi czy,  e  miał 

zainstalowan  pod skór  siatk  przeci eniow . Gdyby si  obsun ł, zwolniłaby ona pr dko  

background image

upadku  na  tyle,  by  nie  odnie   wi kszych  obra e .  Ale  nie  mógłby  unikn   poturbowania 
przez  fale  bij ce  w  podnó e  skalistego  urwiska.  I  nie  chroniła  go  ona  ani  przed  zimnym 
wiatrem, ani przed niesionymi przez niego bryzgami wody. 

ałował,  e nie wło ył kombinezonu termicznego. 

-  Jest  zimniej  ni   my lałem  -  powiedział  Furuneo,  ku tykaj c  na  półk   z  lawy. 

Pomachał do unosz cych si  w powietrzu pojazdów. Jeden z nich zakołysał skrzydłami, nadal 
kr

c w wolnych łukach ponad Arbuzem. 

Furuneo  ruszył  w  poprzek  półki  i  McKie  poszedł  w  jego  lady.  Przeskoczył  przez 

małe rozlewisko, zamrugał i pochylił głow  przed nios cym krople wody szkwałem. Fale z 
hukiem waliły o skalisty brzeg. Aby si  porozumie , musieli krzycze . 

- Widzisz? - zawołał Furuneo. - Wygl da na troch  poobijanego. 
- Podobno one s  niezniszczalne - powiedział McKie. 
Arbuz miał około sze ciu metrów  rednicy. Siedział pewnie na półcet jakie  pół metra 

jego  dolnej  powierzchni  było  schowane  w  zagł bieniu  skalnym,  tak  jakby  wytopił  sobie  w 
skale gniazdo. 

McKie  poprowadził  na  zawietrzn   stron   Arbuza,  wyprzedzaj c  Furunea  na  kilku 

ostatnich  metrach.  Zatrzymał  si   tam,  wstrz sany  dreszczem,  z  r koma  w  kieszeniach. 
Okr gła powierzchnia Arbuza nie osłaniała od zimnego wiatru. 

- Jest wi kszy ni  si  spodziewałem - powiedział gdy Furuneo do niego doszedł. 
- Pierwszy raz widzisz takiego z bliska? 
- Tak. 
McKie  przyjrzał  si   Arbuzowi  dokładniej.  Jego  nieprzejrzysta,  metaliczna 

powierzchnia poznaczona była wyrostami i zagł bieniami. Wydawało mu si ,  e s  uło one 
według  jakiego   porz dku.  Czujniki?  A  mo e  jakie   urz dzenia  kontrolne?  Bezpo rednio 
przed nim znajdowalo si  co , co wygl dało jak p kniecie, mo e od jakiej  kolizji. Było jakby 
wewn trz  ciany  Arbuza,  przesuwaj c  po  nim  dłoni   McKie  wyczuwał  tylko  gładk  
powierzchni . 

- Co b dzie, je eli oni si  myl  na temat tych rzeczy? - spytał Furuneo.  
- Co? 
- No, je eli to wcale nie domy Kalebanów? 
- Nie wiem. Pami tasz instrukcje? 
- Trzeba znale  „sutkowaty wyrostek” i zapuka  w niego. Tego ju  próbowali my. 

Taki wyrostek jest kawałek na lewo st d. 

background image

McKie, zalewany bryzgami niesionej przez wiatr wody, ostro nie przesun ł si  wokół 

Arbuza na lewo. Si gn ł do wskazanego mu przez Furunea wyrostka i zapukał. 

adnej reakcji. 

-  Na  ka dym  wykładzie,  na  którym  byłem,  mówili,  e  tu  gdzie   s   jakie   drzwi  - 

mrukn ł McKie. 

-  Ale  nie  mówili,  e  drzwi  si   otwieraj   za  ka dym  razem  kiedy  si   zastuka  - 

powiedział Furuneo. 

McKie  posuwał  si   dalej  wokół  Arbuza,  znalazł  nast pny  sutkowaty  wyrostek, 

zastukał. 

Nic. 
- Tego te  próbowali my - powiedział Furuneo. 
- Czuj  si  jak sko czony idiota - odparł McKie. 
- Mo e nikogo nie ma w domu. 
- Zdalne sterowanie? - spytał McKie. 
- Albo ten Arbuz jest porzucony - wrak. 
-  A  to  co?  -  McKie  wskazał  na  cienk ,  zielon   lini ,  długo ci  mniej  wi cej  metra, 

znacz c  nawietrzn  stron  Arbuza. 

- Chyba tego przedtem nie zauwa yłem. 
- Dobrze by było wiedzie  co  wi cej o tych cholernych Arbuzach - mrukn ł McKie. 
- Mo e za cicho pukamy - powiedział Furuneo. 
McKie  wyd ł  wargi,  zamy lony.  Wyci gn ł  swój  narz dziownik,  wyj ł  z  niego 

kawałek słabego materiału wybuchowego. 

- Wracaj na drug  stron  - powiedział. 
- Pewny jeste ,  e to dobry pomysł? - spytał Furuneo. 
- Nie. 
-  W  porz dku  -  Furuneo  wzruszył  ramionami  i  wycofał  si .  na  przeciwn   stron  

Arbuza. 

McKie umocował materiał wybuchowy wzdłu  zielonej linii na Arbuzie, przytwierdził 

zapalnik z opó niaczem i doł czył do Furunea. 

Po  chwili  dotarło  do  nich  cłuche  t pniecie,  prawie  zagłuszone  przez  huk  fal 

uderzaj cych o skały. 

Nagła wewn trzna cisza zmroziła krew w  yłach McKie'ego. Pomy lał „A co je li ten 

Kaleban si  w cieknie i porazi nas czym , o czym jeszcze nikt nawet nie słysz ?!” Pop dził 
na drug  stron  Arbuza. 

background image

Nad zielon  lini  pojawił si  owalny otwór, tak jakby jaka  zatyczka została wessana 

do wewn trz. 

- Chyba nacisn łe  na wła ciwy guzik - powiedział Furuneo. 
McKie  pokonał  nagły  przypływ  irytacji.  Wiedział,  e  to  przede  wszystkim  skutek 

rozzłaszczacza. 

- No - powiedział. - Podsad  mnie. - Zauwa ył,  e Furuneo kontrolował swoje reakcje 

prawie z perfekcj , mimo za ycia tego samego  rodka. 

Z  pomoc   Furunea  McKie  wspi ł  si   do  otwartego  luku,  spojrzał  do  rodka. 

Przywitało go m tnofioletowe  wiatło i wra enie jakiego  ruchu w ciemnej gł bi. 

- Widzisz co ? - zawołał Furuneo. 
- Nie wiem - McKie wdrapał si  do  rodka, zeskoczył na pokryt  wykładzin  podłog . 

Przykucn ł  i  zacz ł  si   rozgl da   w  fioletowym  półmroku.  Z by  szcz kały  mu  z  zimna. 
Pomieszczenie, w którym si  znajdował, najwyra niej zajmowało całe wn trze Arbuza - niski 
sufit,  migaj ca  t cza  na  wewn trznej  powierzchni  po  lewej,  wielki  ły kowaty  kształt 
wystaj cy ze < ciany bezpo rednio vis a vis otwartego luku, male kie d wignie, r czki i gałki 
na  cianie po prawej. 

Wra enie ruchu pochodziło z zagł bienia ły ki. 
Nagle McKie zdał sobie spraw ,  e znajduje si  w obecno ci Kalebana. 
- Co tam widzisz? - zawołał Furuneo. Nie spuszczaj c wzroku z ły ki, McKie lekko 

odwrócił głow . - Tu jest Kaleban. 

- Mam do ciebie wej ? 
- Nie, Zawiadom swoich ludzi i czekaj. 
- W porz dku. 
McKie  zwrócił  cał   swoj   uwag   w  kierunku  zagł bienia  w  ły ce.  Zaschło  mu  w 

gardle.  Nigdy  jeszcze  nie  był  sam  na  sam  z  Kalebanem.  Była  to  sytuacja  zazwyczaj 
zarezerwowana . dla naukowców uzbrojonych w ezoteryczne instrumenty. 

- Nazywam si ... ach, Jorj X. McKie, z Biura Sabota u - powiedział. 
W  ły ce  co   si   poruszyło,  wra enie  promieniuj cego  znaczenia  przyszło 

momentalnie po tym ruchu: 

- Zapoznaj  si  z tob . 
McKie'emu przypomniała si  poetycka tre  Rozmów z Kalebanem Masararda. 
„Kto wie jak Kalebany mówi ” - napisał Masarard. „Ich słowa przychodz  do ciebie 

jak  koruskady  dziewi ciopasmowej  laski Sojewów.  Jak niewra liwie te słowa promieniuj ! 

background image

Twierdz ,  e Kaleban mówi. Gdy słowa s  wysłane, czy  nie jest to mowa? Wy lij mi swoje 
słowa, Kalebanie, a ja b d  głosi  twoj  m dro  w całym wszech wiecie”, 

Do wiadczywszy  słów  Kalebana.  McKie  zdecydował, 

e  Masarard  był 

pretensjonalnym osłem. Kaleban promieniował. Jego słowa odbierane były przez mózg jako 
d wi k,  ale  uszy  niczego  nie  słyszały.  Było  to  troch   podobne  do  tego,  jak  na  Kalebanów 
reagowały  ludzkie  oczy.  Wydawało  ci  si ,  e  co   widzisz,  ale  twoje  oczy  niczego  nie 
widziały. 

- Mam nadziej ,  e moja... ach,  e ci nie sprawiłem kłopotu- powiedział McKie. 
-  Nie  posiadam  adnego  odno nika  do  kłopotu  -  powiedział  Kaleban.  - 

Przyprowadziłe  towarzysza? 

- Mój towarzysz jest na zewn trz - odparł McKie.  adnego odno nika do kłopotu? 
- Zapro  swojego towarzysza - powiedział Kaleban. McKie zawaha! si  przez chwil . 
- Furuneo! Chod  tu, do  rodka! 
Planetarny  szef  Biura  doł czył  do  McKie'ego  i  kucn ł  po  jego  lewej  stronie,  w 

purpurowej ciemno ci. - Cholera, ale tam zimno - powiedział. 

-  Niska  temperatura  i  znaczna  wilgotno   -  zgodził  si   Kaleban.  McKie,  od  chwili 

kiedy spojrzał na wchodz cego Furunea nadal zagapiony na wej cie, dostrzegł klap  wysuwa-
j c  si  ze  ciany obok otworu. Wiatr, bryzsi wody i huk wiatru nagle ucichły. 

Temperatura wewn trz Arbuza zacz ła si  podnosi . 
- Zaraz b dzie gor co - zauwa ył McKie. 
- Co? 
- Gor co. Pami tasz wykłady? Kalebany lubi  powietrze gor ce i suche - zaczynał ju  

czu  jak' mokre ubranie Przylega mu do poc cej si  skóry. 

- A rzeczywi cie - powiedział Funraeo. - To co si  tu dzieje? 
-  Zostali my  zaproszeni  do  rodka  -  odpowiedział  McKie.  -  Nie  sprawili my  mu 

kłopotu,  bo  nie  posiada  odno nika  do  kłopotu  -  odwróci!  si   z  powrotem  w  kierunku 
ły kowatego kształtu. 

- Gdzie on jest? 
- W tym czym  ły kowatym. 
- Tak... chyba, ech - tak. 
- Mo ecie zwraca  si  do mnie Frania - powiedział Kaleban. - Mog  rozmna a  moj  

ras  i odpowiadam ekwiwalentowi rodzaju  e skiego. 

- Frania - powiedz ! McKie, zdaj c sobie spraw  jak bezmy lnie i głupio musiało to 

zabrzmie .  Jak  si   patrze   na  t   cholern   rzecz?  Gdzie  to-to  ma  twarz?  -  Mój  towarzysz 

background image

nazywa  si   Alichino  Furuneo  i  jest  planetarnym szefem  Biura  Sabota u  na Serdeczno ci.  - 
Frania? Niech mnie szlag (rafii 

- Zapoznaj  si  z tob  - powiedział Kaleban. - Pozwólcie na zapytanie o cel waszej 

wizyty. 

Furuneo  podrapał  si   w  prawe  ucho.  -  Jak  my  to  słyszymy?  -  potrz sn ł  głow .  - 

Wszystko rozumiem, ale... 

- Tym si  teraz nie martw! - powiedział McKie. Spokojnie, ostrzegł samego siebie, jak 

to-to przesłuchiwa ? Niematerialna obecno  Kalebana, jego wykr caj cy mu mózg sposób 
mówienia  -  to  wszystko,  poł czone  z  działaniem  rozzłaszczacza,  zaczynało  go  ju  
denerwowa , 

-  Ja... mmm,  moje  rozkazy... -  powiedział.  -  Szukam  Kalebana zatrudnionego  przez 

Mliss Abnethe. 

- Odbieram twoje pytania - powiedział Kaleban. 
Odbiera moje pytania? 
McKie  spróbował  kr ci   głow   w  te  i  w  te,  zastanawiaj c  si   jak  znale   taki  k t 

widzenia aby to co  naprzeciwko niego przybrało jakie  rozpoznawalne kształty, 

- Co robisz - spytał Furuneo. 
- Próbuj  go zobaczy . 
- Po dasz widocznej substancji? - spytał Kaleban. 
- Eee... chyba tak - odpowiedział McKie. 
Frania?  pomy lał.  To  tak  jakby  w  pierwszym  kontakcie  z  planetami  Gowachin 

pierwszy  człowiek  z  Ziemi  spotkał  pierwszego  abowatego  Gowachina,  a  ten  by  si  
przedstawił 

jako  Józek.      Gdzie ,  do  stu  tysi cy  diabłów,  ten  Kaleban  wygrzebał  takie  imi ?  I 

dlaczego? 

- Stwarzam lustro - powiedział Kaleban - które odbija na zewn trz od wyobra enia, 

wzdłu  płaszczyzny istnienia. 

- Czy zobaczymy go? - szepn ł Furuneo. - Nikt jeszcze nigdy nie widział Kalebana. 

Nad  olbrzymi   ły k   pojawił  si   pozornie  niczym  nie  zwi zany  z  pust   obecno ci  

Kalebana półmetrowy owal czego  zielononiebieskoró owego. 

- Uwa ajcie to za scen , na której prezentuj  moj  osobowo  - powiedział Kaleban, 
- Widzisz co ? - spytał Furuneo, 

background image

O rodki  wzrokowe  McKie'ego  odbierały  co   jakby  pogranicze  wra enia,  odczucie 

odległego  ycia, którego rytm pl sał bezciele nie w kolorowym owalu, jak morze szumi ce w 
pustej  muszli.  Przypomniał  sobie  znajomego  o  jednym  oku  i  trudno ,  jak   sprawiało 
patrzenie  si   w  to  samotne  oko,  podczas  kiedy  wzrok  przyci gała  opaska  na  miejscu  po 
drugim. Czemu ten idiota nie mógł sobie sprawi  nowego oka? Czemu Ten idiota... 

Przełkn ł  lin . 
- Nigdy w  yciu jeszcze czego  tak dziwnego nie widziałem - szepn ł Furuneo. - Te  

to widzisz? 

McKie opisał to, co wydawało mu si ,  e widzi. - Widzisz co  podobnego? 
- Chyba tak. 
-  Próba  wzrokowa  nieudana  -  powiedział  Kaleban  -  mo e  stosuj   niewystarczaj cy 

kontrast. 

Zastanawiaj c si  czy si  nie myli, McKie pomy lał,  e wyczuwa nut   alu w słowach 

Kalebana. Czy by było mo liwe, aby Kalebany martwiło,  e si  ich nie widzi? 

-  Jest  bardzo  dobrze  -  powiedziat.  -  Czy  mo emy  teraz  porozmawia   o  Kalebanie, 

którego... 

-  By   mo e  przeoczenie  nie  mo e  by   poł czone  -  Przerwa!  mu  Kaleban.  - 

Znajdujemy  si   w  stanie,  którego  poprawa  staje  si   niemo liwa.  „Równie  dobrze  mo na 
kłóci  si  z noc ”, jak mawiaj  wasi poeci. 

Wra enie  ogromnego  westchnienia  wiej ce  od  Kalebana  oblało  McKie’ego.  Był  w 

nim  smutek,  bezgraniczne  przygn bienie.  Przyszło  mu  do  głowy,  e  to  depresja  wywołana 
przedawkowaniem rozzłaszczacza. Siła tego uczucia niosła w sobie terror. 

- Poczułe  to? - spytał Furuneo. 
-Tak. 
McKie’ego  zacz ły  pali   oczy.  Zamrugał.  Pomi dzy  mrugni ciami  zobaczył  w 

przelocie unosz cy si  wewn trz owalu kształt kwiatu - gł boko czerwony na fioletowym tle 
o wietlonej  za  nim  ciany,  przepleciony  czarnymi  yłkami.  Powoli  zakwitał,  zamykał  si , 
znowu zakwitał. Chciał do niego si gn , dotkn  go z odrobin  współczucia. 

- Jakie to pi kne - wyszeptał. 
- Co to jest - odszepn ł Furuneo. 
- Chyba widzimy Kalebana. 
- Chce mi si  płaka  - powiedział Furuneo. 
-  We   si   w  gar   -  ostrzegł  go  McKie.  Chrz kn ł,  by  przeczy ci   sobie  gardło. 

Szarpały  nim  emocje,  jak  kawałki  zrwaj cych  si   strun.  Były  one  jakby  drobinami 

background image

pochodz cymi z jednej cało ci, rozrzuconymi by odnalazły swoje własne   , kształty i  form . 
Wpływ rozzłaszczacza  rozwiał si  w tej  mieszaninie. 

Obraz w owalu pocz ł bardzo powoli znika . Fale emocji opadły. 
- Fiuuu - odetchn ł Furuneo. 
- Franiu - zaryzykował McKie - Co to... 
-  To  ja  jestem  zatrudniona  przez  Mliss  Abnethe  -  powiedział  Kaleban.  Poprawne 

zastosowanie czasownika? 

- A to strzał! - powiedział Furuneo. - Prosto z mostu. 
McKie spojrzał na niego, potem na miejsce, przez które weszli do wewn trz Arbuza. 

Po  owalnym  otworze  nie  pozostał  aden  lad.  Gor co  w  pomieszczeniu  stawało  si   nie  do 
zniesienia.  Poprawne  zastosowanie  czasownika?  Spojrzał  w  kierunku  wywołanej  przez 
Kalebana wizji. Co  tam jeszcze błyszczało nad ły k , ale jego o rodki wzrokowe nie były w 
stanie tego opisa . 

- Czy on si  nas o co  pytał - spytał Furuneo. 
- Zaczekaj - warkn ł McKie. - Musz  si  nad czym  zastanowi . 
Mijały  sekundy.  Furuneo  czuł  ciekaj ce  mu  po  szyi  i  pod  kołnierzyk  stru ki  potu. 

Czuł jego smak w k cikach ust. 

McKie  bez  słowa  wpatrywał  si   w  ogromn   ły k .  Kaleban  zatrudniony  przez 

Abnethe. Jeszcze nie całkiem si  otrz sn ł z burzy emocji, których przed chwil  do wiadczył. 
Naprzykrzała mu si  my l,  e o czym  zapomina, ale nie przychodziło mu do głowy o czym. 

Furuneo, obserwuj c McKie’ego, zacz ł si  obawia  czy Nadzwyczajny Sabota ysta 

nie został zahipnotyzowany. - Dalej si  zastanawiasz? - szepn ł. 

McKie przytakn ł. 
- Franiu - powiedział - gdzie jest twoja pracodawczyni? 
- Współrz dne niedozwolone - odpowiedziała Kaleban. 
- Czy jest na tej planecie? 
- Ró ne ł czniki - powiedziała Kaleban. 
- Chyba ka de z was mówi w innym j zyku - wtr cił si  Furuneo. 
- Z tego co słyszałem o Kalebanach, w tym jest cały ambaras - powiedział McKie. - 

Trudno ci z komunikacj . 

- Próbowałe  poł czy  si  z Abnethe zamiejscow ? - spytał Furuneo, ocieraj c pot z 

czoła. 

- Nie b d  głupi - odpowiedział McKie. - To była pierwsza rzecz, której spróbowałem. 
- I co? 

background image

- Albo Taprisjoci mówi  prawd  i rzeczywi cie nie mog  jej znale , albo Abnethe w 

jaki  sposób udało si  ich przekupi . Ale co to zmienia? Załó my,  e si  z ni  poł cz . I tak 
dalej nie b d  wiedział, gdzie jest. Nie mog  zarz da  sprawdzenia lokalizacji kogo , kto nie 
nosi lokalizatora. 

- Jak udało si  jej przekupi  Taprisjotów? 
- A sk d ja to mog  wiedzie ? No a jak zatrudniła Kalebana? 
- Inwokacja wymiany warto ci - powiedziała Kaleban. 
McKie zagryzł warg . 
Furuneo  oparł  si   o  cian .  Wiedział,  co  sprawiało  McKie’emu  trudno .  Do 

nieznanych ras istot my l cych Podchodzi  trzeba bardzo ostro nie. Nigdy nie wiadomo, co 
Je obrazi. Nawet sposób formułowania zda  mo e spowodowa  kłopoty. Powinni przydzieli  
McKie’emu do pomocy jakiego  ksenologa. Wła ciwie to a  było dziwne,  e tego nie zrobili. 

- Abnethe zaproponowała ci co  warto ciowego, Franiu? - zaryzykował McKie. 
- Oferuj  uwag  - powiedziała Kaleban. - Abnethe nie nale y uwa a  za przyjazn -

dobr -mił -sympatyczn ... zno n . 

- Czy to twoja... opinia? - spytał McKie. 
- Wasza rasa zabrania biczowania istot rozumnych - powiedziała Kaleban. - Abnethe 

ka e mnie biczowa . 

- Wiec czemu... po prostu nie odmówisz? - spytał McKie. 
- Zobowi zanie kontraktowe. 
- Zobowi zanie kontraktowe- mrukn ł McKie, rzucaj c wzrokiem na Furunea, który 

wzruszył ramionami. 

- Spytaj, dok d chodzi na te biczowania - powiedział Furuneo. 
- Biczowanie przychodzi do mnie - odpowiedziała Kaleban. 
- Przez biczowanie masz na my li,  e ci  ka e pra ? - spytał McKie. 
-  Wytłumaczenie  prania  opisuje  tworzenie  piany  -  powiedziała  Kaleban.  - 

Nieodpowiednie wyra enie. Abnethe ka e mnie biczowa . 

- To mówi jak komputer - powiedział Furuneo. 
- Pozwól mi si  tym zaj  - warkn ł McKie rozkazuj co. 
- Komputer opisuje przyrz d mechaniczny - powiedziała Kaleban. - Ja  yj . 
- On nie chciał ci  urazi  - powiedział McKie. 
- Ura enie nie do wiadczone. 
- Czy biczowanie powoduje u ciebie ból? - spytał McKie. 
- Wytłumacz ból. 

background image

- Czy jest przykre? 
-  Odno nik  przypomniany.  Takie  wra enia  wytłumaczone.  Wytłumaczenie  nie 

przecina  adnych ł czników. 

Nie przecina  adnych i czników? pomy lał McKie. - Czy z własnej woli zgodziłaby  

si  na biczowanie? 

- Zgoda wyra ona. 
- Dobrze... Czy dokonałaby  jeszcze raz takiego samego wyboru, gdyby sytuacja si  

powtórzyła? 

- Niezrozumiałe odno niki - odpowiedziała Kaleban. - Je eli jeszcze raz odnosi si  do 

powtórzenia, mówi  nie na powtórzenie. Abnethe przysyła Palenk  z biczem i biczowanie ma 
miejsce. 

- Palenk  - Furuneo a  zadr ał. 
-  Nie  udawaj,  e  nie  spodziewałe   si   czego   takiego  -  powiedział  McKie.  -  A  có  

innego nadawałoby si  do tego, jak nie co  z małym mó d kiem i posłusznymi muskułami? 

- Ale Palenki! Nie mogliby my poszuka ... 
- Od pocz tku wiedzieli my, czego musiała u ywa . A gdzie b dziesz szukał jednego 

Palenk ? - wzruszył ramionami. ~ Czemu Kalebany nie rozumiej  poj cia bólu? Czy jest to 
czysto semantyczne, czy brakuje im odpowiedniego unerwienia? 

-  Rozumiem  unerwienie  -  powiedziała  Kaleban.  -  Ka de  stworzenie  my l ce  musi 

posiada  poł czenia nerwowe. Ale ból... nieci gło  znaczenia wydaje si  nie do przezwyci -

enia. 

- Sam mówiłe ,  e Abnethe nie mo e wytrzyma  widoku bólu - Furuneo przypomniał 

McKiełemu. 

- Taaak. A jak ona ogl da to biczowanie? 
- Abnethe ogl da mój dom - odpowiedziała Kaleban. 
- Nie rozumiem - powiedział McKie wobec braku dalszego wytłumaczenia. - Co to ma 

do rzeczy? 

- Mój dom tu - odpowiedziała Kaleban. - Mój dom zawiera... le y na linii? Główne 

G'oko. Abnethe posiada ł czniki, za które płaci. 

McKiełemu przyszło do głowy,  e Kaleban mo e bawi si  2 nim w jak  sarkastyczn  

gr . Ale nic, co wiadomo było o Kalebanach, nie wskazywało na sarkazm. Gmatwanie slówT 
tak, ale  adnych widocznych zniewag czy podst pów. Ale nie rozumie  bólu? 

- Ta Abnethe to chyba strasznie pomieszana wied ma - Mrukn ł McKie. 

background image

-  „Fizycznie”  nie  pomieszana  -  powiedziała  Kaleban.  -  Obecnie  odizolowana  w 

swoich własnych ł cznikach, xv cało ci i dobrze si  prezentuj ca według waszych wymogów. 
Tak  twierdz   opinie  wyra one  w  mojej  obecno ci.  Je eli,  jednakowo ,  odnosisz  si   do 
psychiki  Abnethe,  to  pomieszana  przekazuje  wła ciwy  opis.  Co  widziałam  z  psychiki 
Abnethe bardzo zagmatwane. Zwoje dziwnych kolorów przemieszczaj  mój zmysł wzroku w 
nadzwyczajny sposób. 

- Ty widzisz jej psychik ? - zakrztusil si  McKie. 
- Ja widz  ka d  psychik . 
-  No  i  tyle  z  teori ,  e  Kalebany  nie  widz   -  powiedział  Furuneo.  -  Wszystko  jest 

iluzj , co? 

- Jak... jak to mo liwe? - spytał McKie. 
-  Ja  zajmuj   miejsce  pomi dzy  wiatem  psychiki  a  umysłu.  Tak  podobni  tobie 

rozumni okre laj  w waszej terminologii. 

- Bzdury. 
- Osi gasz nieci gło  znaczenia. 
- Czemu przyj ła  ofert  pracy u Abnethe? - spytał McKie. 
- Brak wspólnego odno nika do wytłumaczenia - powiedziała Kaleban. 
- Osi gasz nieci gło  znaczenia - wtr cił Furuneo. 
- Tak s dz  - odpowiedziała Kaleban. 
- Musz  jako  znale  Abnethe - powiedział McKie. 
- Ostrzegam - powiedziała Kaleban. 
- Uwa aj - szepn ł Furuneo. - Wydaje mi si ,  e w powietrzu wisi jak  w ciekło , 

która chyba nie pochodzi od rozzłaszczacza. 

McKie gestem nakazał mu cisz . 
- Franiu - powiedział - przed czym ostrzegasz? 
- Potencjalno ci w twojej sytuacji - powiedziała Kaleban. - Pozwalam mojej... osobie? 

Tak,  mojej  osobie.  Pozwalam  mojej  osobie  na  złapanie  si   w  zwi zku,  który  inni  rozumni 
towarzysze mog  interpretowa  jako nieprzyjazny. 

McKie poskrobat si  po głowie. Czy ta rozmowa miała w ogóle cokolwiek wspólnego 

z  komunikacj ,  z  przekazywaniem  informacji?  Chciał  zapyta   prosto  z  mostu  o  znikanie 
Kaleba-nów, o zgony i utrat  zmysłów, ale obawiał si  mo liwych konsekwencji. 

- Nieprzyjazny - podpowiedział. 

background image

-  Rozumiem  -  odparła  Kaleban.  -  ycie,  które  płynie  we  wszystkich  niesie 

podwymierne ł czniki. Ka de jestestwo pozostaje przył czone dopóki ostateczna nieci gło  
nie usunie z... sieci? Tak, wi zadła innych jestestw w zwi zek z 

Abnethe.  W  wypadku  zdarzenia  osobistej  nieci gło ci  mojej  osoby,  wszystkie 

jestestwa spl tane dziel  j . 

-  Nieci gło ?  spytał  McKie,  nie  całkiem  pewny  czy  rozumie  o  co  chodzi, 

równocze nie maj c nadziej ,  e si  myli. 

- Spl tania powstaj  z kontaktów rozumnych nie powstaj cych w tej samej liniowo ci 

wiadomo ci - powiedziała Kaleban ignoruj c pytanie McKie'ego. 

- Nie jestem pewny, czy rozumiem co masz na my li przez nieci gło  - napierał dalej 

McKie. 

-  W  tym  znaczeniu  -  odpowiedziała  Kaleban  -  ostateczna  nieci gło   zakłada 

odwrotno  przyjemno ci - w twoim znaczeniu. 

-  To  do  nik d  nie  prowadzi  -  powiedział  Furuneo.  Wysiłek  odbierania 

promieniuj cych impulsów jako mowy zaczynał przyprawia  go o ból głowy. 

-  To  wygl da  na  problem  to samo ci  semantycznej  -  powiedział  McKie.  -  Jej 

stwierdzenia s  albo czarne albo białe, a my si  chcemy domy li  czego  po  rodku. 

- Wszystkiego po  rodku - dodała Kaleban. 
- Zakłada odwrotno  przyjemno ci - mrukn ł do siebie McKie. 
- W twoim znaczeniu - przypomniał mu Furuneo. 
- Powiedz mi, Franiu - powiedział McKie - czy takie istoty rozumne jak my nazywaj  

t  ostateczn  nieci gło   mierci ? 

- Zakłada  si   przybli on  zbie no  -  powiedziała  Kaleban. - Abnegacja wzajemnej 

wiadomo ci, ostateczna nieci gło ,  mier  - wszystkie okre lenia podobne. 

- Je li ty umrzesz, to wielu innych te  umrze, tak? 
- Wszyscy u ytkownicy G'oka. Wszyscy spl tani. 
- Wszyscy? - McKie'emu zaparło dech. 
- Wszyscy na twojej... fali? Trudne poj cie. Kalebanie posiadaj  nazw  tego poj cia... 

płaszczyzny?  Płaszczyznowo   istot?  Przypuszczam  odpowiednie  pojecie  nie  wspólne. 
Problem ukryty we wzrokowym wykluczeniu, przesłaniaj cym wzajemn  skojarzalno . 

Furuneo dotkn ł ramienia McKiełego. 
-  Czy  ona  mówi,  e  je li  umrze,  to  wszyscy,  którzy  kiedykolwiek  u yli  skokwłazu 

Głoka le  umr ? - powiedział. 

- Na to wygl da. 

background image

- Nie bardzo mi si  chce w to uwierzy ! 
- Ostatnie wypadki wydaj  si  wskazywa ,  e musimy jej wierzy . 
- Ale. . . 
- Ciekawe, czy co  jej grozi w najbli szej przyszło ci - pomy lał McKie na głos. 
- Je eli zało ymy,  e si  nie mylisz, to te  bym chciał wiedzie  - powiedział Furuneo. 
- Co poprzedza twoj  ostateczn  nieci gło , Franiu? - spytał McKie. 
- Wszystko poprzedza ostateczn  nieci gło . 
- No tak. Ale czy zbli asz si  do tej ostatecznej nieci gło ci? 
- Wszyscy, bez mo liwo ci wyboru, zbli aj  si  do ostatecznej nieci gło ci. 
McKie otarł pot z czoła. Temperatura wewn trz Arbuza nadal rosła. 
- Wypełniam wymagania honoru-powiedziała Kaleban. 
- Zapoznaj  ci  z perspektyw . Rozumni twojej... płaszczyz-nowo ci wydaj  si  nie 

by  w stanie, nie maj  mo liwo ci wycofania si  z konsekwencji mojego zwi zku z Abnethe. 
Przekaz zrozumiany? 

- McKie - powiedział Furuneo - czy zdajesz sobie spraw  z tego, ile istot rozumnych 

u ywało skokwłazu? 

- Cholera, prawie wszyscy. 
- Przekaz zrozumiany? - powtórzył Kaleban. 
- Nie wiem - st kn ł McKie. 
- Trudno ci w dzieleniu si  poj ciami - powiedziała Kaleban. 
- Dalej nie bardzo mog  w to uwierzy  - powiedział McKie. - Chocia  to si  zgadza z 

cz ci   tego,  co  podobno  mówiły  inne  Kalebany,  na  tyle  na  ile  udało  si   nam  to 
zrekonstruowa  po bajzlu jaki został po ich znikni ciu. 

- Rozumiem odej cie towarzyszy powoduje zamieszanie 
- powiedziała Kaleban. - Zamieszanie to samo co bajzel? 
-  Mniej  wi cej  -  odparł  McKie.  -  Powiedz  mi,  Franiu,  czy  istnieje  natychmiastowe 

niebezpiecze stwo twojej... ostatecznej nieci gło ci? 

- Wytłumacz natychmiastowe. 
- Niedługo! - krzykn ł McKie. - Krótki czas! 
-  Poj cie  czasu  trudne  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Zapytujesz  o  własn   zdolno  

przetrwania biczowania? 

- Mo e by  - powiedział McKie. - Ile jeszcze biczowa  mo esz prze y ? 
- Wytłumacz prze y , 

background image

- Ile jeszcze zostało biczowa , zanim do wiadczysz ostatecznej nieci gło ci? - spytał 

McKie, staraj c si  przezwyci y  zdenerwowanie pot gowane przez rozzłaszczacz. 

- Mo e dziesi  biczowa  - odparła Kaleban. - Mo e mniejsza ilo . Mo e wi ksza. 
- I twoja  mier  zabije nas wszystkich? - spytał McKie, maj c nadziej ,  e jednak co  

le zrozumiał. 

- Mniejsz  ilo  ni  wszystkich - odpowiedziała Kaleban. 
- Tylko ci si  wydaje,  e j  rozumiesz - powiedział Furuneo. 
- Mam nadziej ,  e jej nie rozumiem! 
- Towarzysze Kalebanie rozumiej  pułapk , dokonuj  odej cia. W ten sposób unikaj  

nieci gło ci. 

- Ilu Kalebanów nadal pozostaje na naszej... płaszczy nie? - spytał McKie. 
- Jedynie jestestwo mojej osoby - odpowiedziała Kaleban. 
- Tylko ten jeden - mrukn ł McKie. - Wisimy na włosku. 
- Ci ko mi uwierzy ,  e  mier  jednego Kalebana ma wywoła  cale to spustoszenie - 

powiedział Furuneo. 

- Wytłumacz  przez porównanie - powiedziała Kaleban. - Naukowcy waszej p łaszczy 

znowo ci tłumacz  reakcje, osoby gwiezdnej. Masa gwiezdna wchodzi w stan ekspansji. W 
tym  stanie  masa  gwiezdna  pochłania  i  redukuje  wszystkie  napotkane  substancje  do  innych 
kształtów  energii.  Wszystkie  substancje  napotkane  przez  mas   gwiezdn   dokonuj   zmiany. 
Ostateczna  nieci gło   własnej  osoby  si ga  w  podobny  sposób  wzdłu   wi zadeł  ł czników 
G'oka, przekształcaj c wszystkie napotkane jestestwa. 

- Osoba gwiezdna - powtórzył Furuneo kr c c głow . 
- Niepoprawne pojecie? - spytała Kaleban. - Mo e wi c osoba energii. 
- Ona twierdzi - powiedział McKie -  e u ywanie skokwłazów G'oka w jaki  sposób 

spl tało j  z nami. Jej  mier  dosi gnie nas jak eksploduj ca gwiazda, wzdłu  tej spl tanej 
sieci i, w efekcie, wszyscy umrzemy. 

- To ty my lisz,  e ona tak twierdzi - sprzeciwił si  Furuneo. 
- W tej chwili musz  jej wierzy  - powiedział McKie. - Mo e nam si  trudno dogada , 

ale my l ,  e ona jest szczera. Nie czujesz jakie z niej dalej emanuj  uczucia? 

-  Dwie  ró ne  rasy  mog   dzieli   uczucia  jedynie  w  bardzo  szerokim  tego  słowa 

znaczeniu - powiedział Furuneo. - Ona nawet nie rozumie co to jest ból. 

-  Naukowcy  waszej  płaszczyznowo ci  -  powiedziała  Kaleban  -  tłumacz   uczuciow  

podstaw   porozumiewania  si .  Przy  braku  wspólno ci  uczuciowej  jednakowo   poj  
niepewn . Poj cie uczu  niepewne dla Kalebanów. Zakłada si  trudno ci w porozumieniu. 

background image

McKie  kiwn ł  głow   potakuj co,  raczej  do  siebie  samego.  Widział  jeszcze  jedno 

utrudnienie: problem tego, czy słowa Kalebana były wymawiane, czy promieniowane w jaki  
niesamowity sposób, dodatkowo pot guj c niezrozumiało  i chaos całej sytuacji. 

- Uwa am,  e w jednym masz racj  - powiedział Furuneo. 
- No? 
- Musimy zało y ,  e j  rozumiemy. McKie przełkn ł przez zaschni te gardło. 
-  Franiu  -  spytał  -  czy  wytłumaczyła   Mliss  Abnethe  te  perspektywy  ostatecznej 

nieci gło ci? 

- Problem wytłumaczony - odpowiedziała Kaleban. - Towarzysze Kalebanie próbuj  

naprawi   bł d.  Abnethe  nie  osi ga  zrozumienia,  albo  nie  zwa a  na  konsekwencje.  Trudne 
ł czniki. 

- Trudne ł czniki - mrukn ł McKie. 
-  Wszystkie  ł czniki  pojedynczego  G'oka  -  powiedziała  Kaleban.  -  Główne  G'oko 

własnej osoby wywołuj e wzajemny Problem. 

- Nie udawaj,  e to rozumiesz - wtr cił Furuneo. 
- Abnethe  zatrudnia  Główne  G'oko własnej  osoby - powiedziała Kaleban. - Umowa 

kontraktowa  daje  Abnethe  uprawnienia      u ytkowania.      Jedno      Główne    Głoko    własnej 
osoby. Abnethe u ytkuje. 

- Wi c ona otwiera  skokwłaz i wysyła  przez  niego  Palenk   - powiedział Furuneo. - 

Mo e po prostu poczekajmy tu na ni  i złapmy j  jak si  poka e. 

- Zamknie  właz,  zanim  ci  siej   uda  dotkn   - mrukn ł  McKie.  - Nie, w tym co ten 

Kaleban  mówi  jest  co   wi cej.  Wydaje  mi  si ,  e  ona  mówi,  e  jest  tylko  jedno  Główne 
G'oko,  mo e  jaki   system  centralnego  sterowania  wszystkich  skokwłazów...  a  nasza  Frania 
tym zawiaduje albo steruje, albo... 

- Albo co  - warkn ł Furuneo. 
- Abnethe zarz dza G'okiem przez uprawnienia zakupu - powiedziała Kaleban. 
- Widzisz, co jest grane? - powiedział McKie. - Franiu, czy mo esz nie dopu ci  do 

tego aby ona miała pełn  kontrol  nad G'okiem? Czy mo esz zapobiec temu, aby ona robiła z 
nim co chce? 

- Warunki zatrudnienia wykluczaj  ingerencj . 
- Ale mo esz dalej u ywa  swoje własne skokwłazy G'oka? - nalegał McKie. 
- Wszyscy u ywaj  - powiedziała Kaleban. 
- To zupełne wariactwo! - wybuchn ł Furuneo. 

background image

-  Wariactwo  zdefiniowane  jako  brak  uporz dkowanego  post powania  procesów 

my lowych  według  wzajemnego  zrozumienia  poj   logicznych  -  powiedziała  Kaleban.  - 
Wariactwo cz ste w opinii jednej rasy o innych. Prawidłowa interpretacja przeciwnie. 

- Zdaje si  dostałem klapsa - powiedział Furuneo. 
- Słuchaj - powiedział McKie. - Wszystkie zgony i pomieszanie zmysłów zwi zane ze 

znikaniem  Kalebanów  daj   nam  powody  do  takiej,  a  nie  innej  interpretacji.  Mamy  do 
czynienia z czym  potencjalnie wybuchowym i na pewno niebezpiecznym. 

- Wi c musimy odnale  Abnethe i powstrzyma  j  za wszelk  cen . 
- Taak... To brzmi bardzo prosto - powiedział McKie, W porz dku, oto twoje rozkazy: 

Wyjd  st d i zaalarmuj Biuro. Rozmowa z Kalebanem nie nagrała si  na twoim rejestratorze, 
ale wszystko zostało w twojej pami ci. Ka  im to odczyta . 

- Dobra. Ty zostajesz? 
-Tak. 
- Mam im powiedzie ,  e co tu robisz? 
- Chciałbym zerkn  na paczk  Abnethe i jej otoczenie. Furuneo chrz kn ł. Cholerny 

wiat, ale gor co! 

-  Czy  my lałe   o...  no  wiesz, po  prostu  pif-paf? -  Furuneo  zamarkował mierzenie z 

miotacza. 

- Nie wszystko i nie z ka d  pr dko ci  przechodzi przez skokwłaz - obsztorcował go 

McKie. - Dobrze o tym wiesz. 

- Mo e ten właz jest inny. 
- W tpi . 
- Dobrze, jak si  ju  zamelduj , to co potem? 
- Sied   cierpliwie tu  na  zewn trz  i  czekaj,  a   ci . zawołam. Chyba,  e dadz  ci dla 

mnie jakie  wiadomo ci. Acha, no i zacznij przeszukiwa  Serdeczno ... na wszelki wypadek. 

- Oczywi cie. - Furuneo si  zawahał. - A  kim w Biurze mam si  skontaktowa ? Z 

Bildoonem? 

McKie  spojrzał  na  niego.  Czemu  Furuneo  pyta  si ,  z  kim  si   ma  w  Biurze 

kontaktowa ? O co mu chodzi? 

I wtedy za witało mu w głowie,  e Furuneo miał racj . Dyrektor BuSabu, Napoleon 

Bildoon,  nale ał  do  rasy  Pan  Spechi,  pi cioistnych  istot  rozumnych,  jedynie  z  wygl du 
przypominaj cych człowieka. Poniewa  człowiek, McKie, teoretycznie prowadził t  spraw , 
mogło to sprawia  wra enie,  e kontrola nad ni  zaw a si  do jednej tylko rasy, wykluczaj c 
innych członków Konfederacji. Wynik politycznych przetargów i potyczek pomi dzy rasami 

background image

istot  rozumnych  nie  mógł  by   do  przewidzenia  w  warunkach  zwi kszonego  zagro enia. 
Dlatego byłoby bezpieczniej rozszerzy  nadzór w tej sprawie na szersz  grup^ przedstawicieli 
kilku ras. 

- Dzi ki  -  powiedział McKie.  -  Nie  zastanawiałem  si   nad  niczym  poza  najbardziej 

nagl cymi kwestiami. 

- To jest nagl ca kwestia. 
-  Oczywi cie.  Dobra,  zostałem  wybrany  do  tej  sprawy  przez  naszego  Dyrektora 

Dyskrecji. 

- Gitchela Sikera?  
-Tak. 
- To mamy jednego Laklaka, a Bildoon to Pan Spechi. Kogo by jeszcze? 
- Złap kogo  z Działu Obsługi Prawnej. 
- Murowanie człowiek. 
- W porz dku. Jak tylu ich ju  b dzie, to wszyscy si  połapi  - zgodził si  McKie. - 

Wci gn  w to innych, zanim jakiekolwiek oficjalne decyzje zostan  podj te. 

Furuneo przytakn ł. 
- Jeszcze jedno - powiedział. 
-Co? 
- Jak si  st d wydosta ? 
McKie  odwrócił  si   w  kierunku  olbrzymiej  ły ki.  -  Dobre  pytanie.  Franiu,  jak  mój 

towarzysz mo e st d wyj ? 

- Dok d  yczy sobie podró owa ? 
- Do domu. 
- Ł czniki oczywiste. 
McKie  poczuł  nagły  powiew  powietrza.  Uszy  zatkały  mu  si   na  moment  z  powodu 

niespodziewanej  zmiany  ci nienia.  Rozległ  si   odgłos  jak  wyci gni cie  korka  z  butelki. 
Odwrócił si  na pi cie. Furuneo znikn ł. 

- Eee... wysłała  go do domu? - spytał. 
-  Tak  jest  -  powiedziała  Kaleban.  -  Wybrany  cel  podró y  widoczny.  Wysłanie 

błyskawiczne. Zapewnienie utrzymania odpowiedniego poziomu temperatury zachowane. 

- Ciekawe, jak to zrobiła  - powiedział McKie. Czuł jak stru ki potu spływaj  mu po 

policzkach. - Czy ty rzeczywi cie widzisz nasze my li? 

- Widz  tylko zdecydowane ł czniki - odparł Kaleban. 
Nieci gło  znaczenia, pomy lał McKie. 

background image

Przypomniała  mu  si   uwaga  Kelebana  na  temat  temperatury.  Jaki  jest  dla  niej 

odpowiedni  poziom  temperatury?  Psiakrew! W  pomieszczeniu  si   gotowało.  Oblana  potem 
skóra zaczynała sw dzie . W gardle mu zaschło. Odpowiedni poziom temperatury? 

- Co jest odwrotno ci  odpowiedniego? - spytał, 
- Fałszywy - odpowiedziała Kaleban. 
 
Gra słów mo e doprowadzi  do obudzenia pewnych nadziei, których samo  ycie nie 

jest w stanie spełni . Jest to  ródłem wielu zaburze  psychicznych i innych form niezadowo-
lenia. 

Przysłowie Wreavów 

 
Przez  pewien  czas,  którego  długo ci  nie  potrafiłby  okre li ,  McKie  rozmy lał  o 

rozmowie  z  Kalebanem.  Czuł  si   jak  kto   zagubiony  w  nieznanym  terenie,  nie  mog cy 
znale   adnych  znajomych punktów  orientacyjnych.  Jak fałszyivy mo e  by   odwrotno ci  
odpowiedniego! Je eli nie mógł mierzy  znaczeri, jak mógł mierzy  czas? 

Przesun ł  r k   po  czole,  zbieraj c  pot,  który  spróbował  otrze   o  marynark . 

Marynarka była wilgotna. 

Niezale nie  od  tego,  jak  szybko  czas  upływał,  McKie  czuł,  e  dalej  wie,  gdzie  si  

znajduje na tym  wiecie. Nadal otaczały go wewn trzne  ciany Arbuza. Niewidoczna anty-
obecno   Kalebana  nie  stawała  si   nic  mniej  tajemnicza,  ale  mógł  chocia   spojrze   na 
błyszcz ce istnienie tego czego  i odnie  jakie  zadowolenie z faktu,  e to z nim rozmawia. 

Nie  dawała  mu  spokoju  my l,  e  ka da  istota  rozumna,  która  kiedykolwiek  u yła 

skokwlazu umrze, je eli ten Kaleban padnie. A  ciarki chodziły mu po plecach na sam  my l. 
Skór   miał  mokr   od  potu,  nie  tylko  z  gor ca.  W  powietrzu  Unosiły  si   d wi ki  mierci. 
Wydawało  mu  si ,  e  jest  otoczony  przez  rzesze  błagaj cych  go  stworze   rozumnych  - 
tryliony trylionów osób. Pomó  nam! zdawali si  woła . 

Wszyscy, którzy kiedykolwiek u yli skokwłazu. 
Do  jasnej  cholery!  Czy  na  pewno  dobrze  zrozumiał  Kalebana?  To  była  logicznie 

jedyna alternatywa do przyj cia. 

Zgony i utrata zmysłów towarzysz ce znikaniu Kalebanów dowodziły,  e ka d  inn  

alternatyw  nale y wykluczy . 

Krok po kroku, pułapka została zastawiona.  wiat zapełni si  trupami. 

background image

Błyszcz cy  owal  ponad  olbrzymi   ły k   nagle  zafalował,  wybrzyszył si  i skurczył, 

uniósł  do  góry,  opadł  w  dół  i  na  lewo.  McKie  odebrał  wyra ne  wra enie  uczucia  zaniepo-
kojenia. Owal znikn ł, ale McKie oczyma nadal pod ał za antyobecno ci  Kalebana. 

- Co  nie tak? - spytał. 
W  odpowiedzi  tu   za  Kalebanem  pojawiła  si   okr gła  tuba  wirtunelu  skokwłazu 

G'oka. Na przeciwnym jej ko cu stała kobieta. Jej male ka figurka była widoczna w gł bi, 
jakby  przez  odwrotny  koniec  lunety.  McKie  rozpoznał  j   natychmiast  z  programów 
wiadomo ci i hologramów, które przegl dał przygotowuj c si  do tej sprawy. 

Stał  twarz   w  twarz  z  Mliss  Abnethe,  sk pan   w  jasno-czerwonym  wietle, 

zwolnionym do tego koloru przej ciem przez skokwłaz. 

Na  pierwszy  rzut  oka  wida   było,  e  niedawno  zajmowali  si   ni   Kosmetykerzy  ze 

Steadyonu  i  to  za  nielada  grosz. Zanotował w pami ci,  eby to sprawdzi . Jej figura miała 
młodzie cze  kształty  rozkosznicy.  Jej  twarz  otaczały  bajkowo  bł kitne  włosy,  a  usta 
przypominały  karminowy  płatek  ró y.  Wielkie  oczy,  koloru  letniej  zieleni  i  wyzywaj co 
rozd te  nozdrza  wywoływały  niecodzienny  kontrast  dostoje stwa  z  arogancj .  Była 
niedoskonał  królow  - pomieszaniem podeszłego wieku z młodzie czo ci . Musiała mie  co 
najmniej  osiemdziesi t  standardowych  lat,  ale  Kosmetykerom  udało  si   osi gn   t  
zaskakuj c  kombinacie - gotowa do usług rozkosznica i  dna władzy pot na osobowo . 

Jej  kosztown   figur   pokrywała  długa  suknia  z  szarych  pereł  deszczowych, 

na laduj ca jej ciało w ka dym ruchu jak druga, mieni ca si   wiatłem skóra. Podeszła bli ej 
do  tuby  wirtunelu,  której  kraw dzie  przysłoniły  najpierw  jej  stopy.  potem  łydki,  uda,  a  w 
ko cu i tali . 

McKie  poczuł,  e  przez  czas  kiedy  podchodziła  w  jego  kierunku,  kolana  postarzały 

mu si  o tysi c lat. Nadal był tam gdzie si  znalazł zaraz po wej ciu do Arbuza - przykucni ty 
pod jedn  ze  cian. 

-  Ach,  Franiu  -  powiedziała  Mliss  Abnethe  -  widz ,  e  masz  go cia.  Skokwłaz 

zakłócał  nieco  fale  d wi kowe,  st d  głos  jej  wydawał  si   by   ledwo  zauwa alnie 
zachrypni ty. 

- Jestem Jorj X. McKie, Nadzwyczajny Sabota ysta - powiedział. 
Czy by  renice  jej  oczu  nagle  si   zw ziły?  McKie  nie  był  pewny.  Zatrzymała  si  

dopiero gdy w okr gu tuby widoczne były jedynie jej ramiona i głowa. 

- \ja jestem Mliss Abnethe, prywatny obywatel. 
Prywatny  obywatel!  -  pomy lał  McKie.  Ładne  sobie.  Ta  baba  włada  zdolno ciami 

produkcyjnymi co najmniej pi ciuset planet. Powoli podniósł si  na nogi. 

background image

-  Biuro  Sabota u  pragnie  ci   oficjalnie  przesłucha   -  powiedział,  by  j   oficjalnie 

powiadomi , zado czyni c wymogom prawa. 

- Jestem prywatnym obywatelem! - zasyczała. Jej rozdra niony głos był pełen dumy i 

pychy. 

McKie’ego  ucieszyła  ta  ujawniona  oznaka  słabo ci.  Była  to  skaza  cz sta  w ród 

bogatych i pot nych. Miał du e do wiadczenie w wykorzystywaniu takich słabo ci. 

- Franiu, czy jestem twoim go ciem? - spytał. 
- W rzeczywisto ci - odpowiedziała Kaleban. - Otwieram dla ciebie drzwi. 
- A czy ja jestem twoim pracodawc , Franiu? - rozkazuj co zapytała Abnethe. 
-  W  rzeczywisto ci,  to  ty  mnie  zatrudniasz.  Jej  twarz  przybrała  wyraz  drapie nika 

szykuj cego si  do skoku. Oczy zw ziły si  do szparek. 

- Bardzo dobrze - zasyczała - w takim razie przygotuj si  do wypełnienia warunków... 
-  Chwileczk -  zawołał  McKie,  zupełnie  zdesperowany.  Czemu  ona  posuwa  si   tak 

szybko? Co znaczy ta skamlaj ca nuta w j ej głosie? 

- Go cie niech si  do tego nie mieszaj  - rozkazała Abnethe. 
- BuSab sam decyduje do czesto si  miesza  - odparł McKie. 
- Wasze uprawnienia maj  swoje granice! - zawołała Abnethe. 
McKie słyszał pocz tki wielu akcji w tym stwierdzeniu: wynaj ci agenci, gigantyczne 

sumy  wydane  na  łapówki,  fałszowane  umowy,  traktaty,  historie  umieszczane  w  wiado-
mo ciach  o  tym,  jak  ta  praworz dna  i  porz dna  kobieta  została  skrzywdzona  przez  rz d, 
osobiste  zaanga owanie  si   na  szerok   skal   tylko  po  to  by  usprawiedliwi   -  co?  U ycie 
przeciw niemu przemocy. Nie s dził. Raczej zdyskredytowanie go, obci enie go uciekaniem 
si  do zło liwo ci. 

Na my l o pot dze, jak  Abnethe miała do swojej dyspozycji, McKie sam si . sobie 

zdziwił. Po co si  na to nara a ? Czemu wybrał prac  w BuSabie? Bo trudno mnie zadowoli , 
odpowiedział  sam  sobie.  Jestem  Sabota yst   z  wyboru.  Było  ju   za  pó no,  aby  ten  wybór 
cofn . BuSab znajdował si  zawsze w samym  rodku najwi kszych galimatiasów, a jednak 
zawsze wychodził z tego gór . 

Tak e  i  tym  razem  BuSab  wydawał  si   nie   wi kszo   wiata  istot  rozumnych  na 

swoich  barkach.  Był  to  bardzo  delikatny  ładunek,  przestraszony  i  zarazem  budz cy  groz . 
Trzymał si  kurczowo jego pleców, zapu ciwszy w nie ostre szpony. 

-  Zgadzam  si   -  warkn ł  -  mamy  swoje  granice,  ale  w tpi ,  czy  kiedykolwiek  je 

zobaczysz. A teraz powiedz, co si  tu dzieje. 

- Nie jeste  policjantem! - szczekn ła Abnethe. 

background image

- Mo e powinienem wezwa  policj  - powiedział. 
- Na jakiej podstawie? - u miechn ła si . Miała racj  i wiedziała o tym. Jej adwokaci z 

pewno ci  wytłumaczyli jej klauzul  wolno ci stowarzyszania si  z Konstytucji Konfederacji 
Ras  Rozumnych:  „Kiedy  członkowie  ró nych  ras  formalnie  stowarzysz   si   w  zwi zku,  Z 
którego czerpi  obopólne korzy ci, bo strony w takiej umowie b d  jedynymi s dziami tych 
korzy ci, pod warunkiem,  e ich umowa nie łamie  adnych pro w, regulacji, lub przepisów 
ustawowych,  do  zachowania  których  strony  s   zobowi zane;  oraz  pod  warunkiem,  e 
wymieniona  umowa  została  zawarła  na  warunkach  dobrowolno ci,  a  z  jej  dochowania  nie 
cynika zakłócenie porz dku publicznego.” 

- Twoje działania spowoduj   mier  tego Kalebana - powiedział McKie. Nie pokładał 

zbyt wiele nadziei w tej linii ataku, ale pozwalało mu to gra  na zwłok . 

-  B dziesz  musiał  wykaza ,  e  Kaleba ski  koncept  nieci gło ci  równa  si   mierci  - 

powiedziała Abnethe. - Nie uda ci si  to, bo to nieprawda. Czemu si  mieszasz do nieswoich 
spraw? To, co robimy, to tylko niewinna, dobrowolna zabawa pomi dzy pemolet... 

- Wi cej ni  zabawa - powiedziała Kaleban. 
- Frania! - warkn ła Abnethe. - Nie wolno ci przerywa ! Nie zapominaj o kontrakcie. 
McKie  gapił  si   w  kierunku  anty  obecno ci  Kalebana,  próbuj c  rozgry   to 

płomieniste spektrum, wymykaj ce si  jego zmysłom. 

- Zauwa am konflikt pomi dzy ideałami i struktur  pa stwa - powiedziała Kaleban. 
- Wła nie! - zawołała Abnethe. - Zostałam zapewniona,  e Kalebany nie odczuwaj  

bólu,  e  nawet  nie  wiedz ,  co  to  jest.  Je eli  mam  zachciank   zaaran owa   pozorne 
biczowanie i obserwowa  reakcje... 

- Czy pewna jeste ,  e ona nie cierpi? - spytał McKie. U miech triumfu okrył twarz 

Abnethe. 

- Nigdy nie widziałam jej cierpi cej. A mo e ty widziałe ? 
- A widziała  j  w jakimkolwiek innym stanie? 
- Widziałam jak przychodzi i odchodzi. 
- Czy cierpisz, Franiu? - spytał McKie. 
- Brak odno nika do tego poj cia - odpowiedziała Kaleban. 
- Czy te biczowania wywołaj  twoj  ostateczn  nieci gło ? -- spytał McKie. 
- Wytłumacz wywołaj  - odparła Kaleban. 
- Czy istnieje zwi zek pomi dzy biczowaniem i twoj  ostateczn  nieci gło ci ? 
- Cało  ł czników we wszech wiecie obejmuje wszystkie zdarzenia - odpowiedziała 

Kaleban. 

background image

- Dobrze płac  za swoj  zabaw  - wtr ciła Abnethe. - Przesta  si  wtr ca . McKie. 
- Jak płacisz? 
- Nie twój interes! 
- W tej chwili ju  mój. Franiu? 
- Nie odpowiadaj mu - szczekn ła Abnethe. 
- Mog  wezwa  policj  i urz dników S du Dyskrecjonalnego - powiedział McKie. 
- Ale  prosz , bardzo - ton Abnethe pełen był triumfu. 
- Jeste  oczywi cie przygotowany do odpowiedzenia na oskar enie o uniemo liwianie 

wypełnienia kontraktu zawartego pomi dzy pełnoletnimi przedstawicielami ró nych ras? 

- Mog  zawsze dosta  tymczasowy zakaz s dowy kontynuowania waszego kontraktu. 

Jaki jest twój obecny adres? 

- Odmawiam odpowiedzi za rad  mojego adwokata. 
McKie  wpatrywał  si   w  ni   ze  zło ci .  Znowu  go  miała.  Nie  mógł  jej  oskar y   o 

unikanie  udziału  w  dochodzeniu,  zanim  nie  wykazał  zaj cia  przest pstwa.  Aby  udowodni  
przest pstwo,  musiał  najpierw  spowodowa   post powanie  s dowe,  pozwa   j   dostarczaj c 
pozwu w obecno ci  wiadków, doprowadzi  j  przed s d i pozwoli  broni  si  przed oskar e-
niem. A jej adwokaci podkładaliby mu nog  na ka dym kroku. 

-  Oferuj   opini   -  wtr ciła  si   Kaleban.  -  Nic  w  kontrakcie  Abnethe  nie  zakazuje 

wyjawienia zapłaty. Pracodawca dostarcza edukacj .  

- Edukacj ? - spytał McKie. 
-  No  dobrze  -  poddała  si   Abnethe.  -  Dostarczam  Frani  najlepszych  instruktorów  i 

najlepsze pomoce naukowe dost pne w naszej cywilizacji. Ona chłonie nasz  kultur . Dostała 
wszystko, czego chciała. I nie było to tanie. 

- I ona dalej nie wie, co to ból? - zawołał McKie. 
- Posiadam nadziej  uzyskania odpowiednich odno ników - powiedziała Kaleban. 
- Czy wystarczy ci czasu na uzyskanie tych odno ników? 
- spytał McKie. 
- Poj cie czasu trudne - odpowiedziała Kaleban. - Wypowiedzenie instruktora, cytuj : 

„Wymogi  czasowe  w  nauce  wahaj   si   od  rasy  do  rasy”.  Czas  posiada  długo ,  nieznan  
cech  zwan  trwaniem, wymiary subiektywne i obiektywne. Niezrozumiale. 

- Pytam teraz oficjalnie - powiedział McKie. - Abnethe, czy zdajesz sobie spraw  z 

tego,  e doprowadzasz obecnego tu Kalebana do  mierci? 

- Nieci gło  i  mier  to nie to samo - zaprotestowała Abnethe. - Nieprawda, Franiu? 

background image

-  Szeroka  rozbie no   ekwiwalentów  wyst puje  pomi dzy  oddzielnymi  falami 

istnienia - odpowiedziała Kaleban. 

-  Pytam  dalej  oficjalnie,  Mliss  Abnethe  -  ci gn ł  McKie  -  czy  ten  Kaleban, 

nazywaj cy si  sam Frani , wyjawił ci konsekwencje wypadku, który ona nazywa ostateczn  
nieci gło ci ? 

- Usłyszałe  przecie ,  e nie ma ekwiwalentów!  
- Nie odpowiedziała  na moje pytanie. 
- Czepiasz si  drobiazgów! 
- Franiu - powiedział McKie - czy opisała  Mliss Abnethe konsekwencje... 
- Zobowi zanie ł cznikami kontraktowymi - odpowiedziała Kaleban. 
-  No  widzisz!  -  zaatakowała  go  Abnethe.  -  Ona  jest  zobowi zana  prawomocnym 

kontraktem, a ty si  wtr casz. Abnethe wykonała gest w kierunku kogo  niewidocznego przez 
tub  wirtunelu. 

Otwór nagle podwoił  rednic . Abnethe usun ła si  na bok, pozostawiaj c jedynie pół 

twarzy z jednym okiem w polu widzenia McKie'ego. Za jej plecami dał si  teraz zauwa y  
tłum  gapi cych  si   istot  rozumnych.  Na  miejscu  poprzednio  zajmowanym  przez  Abnethe, 
ruchem szybkim jak błyskawica, pojawiła si  olbrzymia,  ółwiowata sylwetka Palenki. Setki 
male kich nó ek migały pod jego wielkim ciałem. Pojedyncze rami , wyrastaj ce z czubka 
głowy  uwie czonej  pier cieniowa-tymi  oczyma,  dzier yło  w  dłoni  o  dwóch  kciukach  długi 
bicz. Rami  si gn ło przez tub , nagłym ruchem pchn ło bicz przez stawiaj cy opór otwór 
skokwłazu,  szerokim  zamachem  wprawiło  bicz  w  ruch.  Bicz  z  gło nym  trzaskiem  strzelił 
ponad nieck  ły ki. 

Krystaliczny  deszcz  zielonych  iskier  sk pał  w  blasku  miejsce,  gdzie  nadal 

niewidoczny  był  Kaleban.  Zabłyszczał  przez  chwil   jak  fluoryzuj cy  wybuch  ogni 
sztucznych, opadł i zgasł. 

Pełen ekstazy j k wydobył si  przez tub  wirtunelu. McKie opanował zalewaj c  go 

nagle  fal   intensywnego  uczucia    niepokoju  i      rzucił    si     naprzód.      Skokwłaz  G'oka 
natychmiast  si   zamkn ł,  wypluwaj c  na  podłog   pomieszczenia  odci te  rami   Palenki,  z 
dłoni  nadal zaciskaj c  bicz. 

Wiło si  ono i kr ciło po podłodze, wolniej... wolniej, coraz wolniej. W ko cu ruch 

ustał. 

- Franiu? - zawołał McKie. 
-Tak? 
- Czy ten bicz ci  uderzył? 

background image

- Wytłumacz bicz uderzył. 
- Napotkał twoj  substancj ! 
- W przybli eniu. 
McKie  podszedł  do  niecki  ły ki.  Nadal  odczuwał  zaniepokojenie,  ale  zdawał  sobie 

spraw ,  e to mógł by  uboczny skutek rozzłaszczacza poł czony ze  wiadomo ci  wypadku, 
którego wła nie stał si   wiadkiem. 

- Opisz przebieg biczowania - powiedział. 
- Nie posiadasz odpowiednich odno ników. 
- Spróbuj. 
- Wdycham substancj  bicza, wydycham moj  własn  substancj . 
- Oddychała  tym? 
- W przybli eniu. 
- No dobrze. Opisz swoj  reakcj  fizyczn . 
- Brak wspólnych odno ników fizycznych. 
- Jak kolwiek reakcj , do cholery! 
- Bicz nieodpowiedni do mojego glssrrk. 
- Twojego czego? 
- Brak wspólnych odno ników. 
- Co to był ten zielony deszcz, kiedy bicz w ciebie uderzył? 
- Wytłumacz zielony deszcz. 
Opieraj c si  na długo ciach fal  wietlnych i opisuj c unosz ce si  w powietrzu krople 

wody,  z  dygresj   na  temat  ruchu  fal  i  wiatru,  McKie,  jak  s dził,  wyja nił  w  przybli eniu 
poj cie zielonego deszczu. 

- Obserwujesz ten fenomen? 
- Tak, to wła nie widziałem. ^ 
- Niezwykłe! 
McKie zawahał si , do głowy przyszła mu dziwna my l. Czy my mo emy wydawa  

si  Kalebanom tak pozbawieni substancji, jak oni wydaj  si  nam? 

Zapytał. 
-  Wszystkie  stworzenia  posiadaj   substancj   odnosz c   si   do  ich  kwantowego 

istnienia - odpowiedziała Kaleban. 

- Ale czy, kiedy na nas patrzysz, widzisz nasz  substancj ? 
-  Podstawowa  trudno .  Twoja  rasa  powtarza  to  pytanie.  Nie  posiadam  pewnej 

odpowiedzi. 

background image

- Spróbuj mi wytłumaczy . Zacznij od tego co to jest ten zielony deszcz. 
- Zielony deszcz nieznany fenomen. 
- Ale co to mogło by ? 
- By  mo e fenomen mi dzypłaszczyznowy, reakcja na wydech mojej substancji. 
-  Czy  istnieje  górna  granica  ilo ci  twojej  substancji,  któr   mo esz  wydycha   bez 

obawy o ostateczn  nieci gło ? 

-  Stosunki  kwantowe  okre laj   ograniczenia  twojej  płaszczyzny.  Ruch  istnieje 

pomi dzy  ródłami płaszczyznowymi. Ruch zmienia odno ne wzgl dno ci. 

Brak stałych odno ników? - zastanawiał si  McKie. Ale musiały jakie  by . Podj ł ten 

temat  z  Kalebanem,  ale  zarówno  pytania,  jak  i  odpowiedzi  stawały  si   dla  obojga  coraz 
bardziej bezsensowne. 

- Ale musi by  jaka  stała warto ! - wybuchn ł wreszcie McKie. 
- Ł czniki posiadaj  aspekt tej stałej, której szukasz. 
- Co to s  ł czniki? 
- Brak... 
- Odno ników! - W McKie'im si  gotowało. - To po co u ywasz tego poj cia? 
- Poj cie przybli one. Dokładny zgryz inne poj cie wyra a co  podobnego. 
- Dokładny zgryz - mrukn ł McKie. I dodał gło niej: - Dokładny zgryz? 
-  Towarzysz  Kaleban  sugeruje  to  poj cie  po  dyskusji  z  rozumnym  Laklakiem 

posiadaj cym niecodzienn  intuicj . 

- Jeden z was pogadał sobie o tym z jakim  Laklakiem, co? A co to był za Laklak? 
- To samo  nie przekazana, ale zawód znany i zrozumiały. 
- Ach tak? A jaki to zawód?      
- Dentysta. 
Kiedy McKie ju  odetchn ł po tym, jak go zatkało, potrz sn ł głow  w absolutnym 

osłupieniu. 

- Dentysta? I to dla ciebie zrozumiałe? 
-  Wszystkie  gatunki  wymagaj ce  przyjmowania  jako  pokarmu  ródeł  energii, 

wymagaj  zredukowania tych  ródeł do dost pnej formy. 

- Masz na my li,  e gryz ? 
- Wytłumacz gryz . 
- My lałem,  e rozumiesz co to dentysta! 
- Dentysta - kto , kto remontuje system u ywany przez rozumnych do przekształcania 

energii w celu przyjmowania jej jako pokarm - powiedziała Kaleban. 

background image

- Dokładny zgryz - st kn ł McKie. - Wytłumacz, co rozumiesz przez zgryz. 
- Odpowiednie dobranie powi zanych cz ci w kształtowaniu systemu. 
- To nas nigdzie nie prowadzi. 
- Ka de stworzenie gdzie  - odparła Kaleban.    
- Ale gdzie? Na przykład, gdzie ty jeste ? 
- Zwi zki płaszczyznowe niewytłumaczalne. 
-  Spróbujmy  czego   innego  -  powiedział  McKie.  -  Słyszałem,  e  potraficie  czyta  

nasze pismo. 

-  Sprowadzenie  tego  co  nazywasz  pismem  do  zrozumiałych  ł czników  sugeruje 

komunikacj   stał   w  czasie  -  powiedziała  Kaleban.  -  Jednak  brak  pewno ci  co  do  stałego 
czasu i wymaganych ł czników. 

-  No  dobrze...  spójrzmy  na  słowo  widzie   -  powiedział  McKie.  -  Powiedz  mi,  co 

rozumiesz pod czynno ci  widzenia. 

-  Widzie   -  odbiera   zmysłow   wiadomo   zewn trznej  energii  -  odpowiedziała 

Kaleban. 

McKie  pogr ył  twarz  w  dłoniach.  Czuł  si   wypluty  z  sił,  jego  umysł  dr twiał  ju , 

poddany  ci głemu  bombardowaniu  mow   Kalebana.  Jakim  zmysłem  to  odbierał?  Zdawał 
sobie spraw ,  e takie pytanie posłałoby ich w now  pogo  za pust  formułk . 

Równie  dobrze  mógłby  słucha   oczyma  lub  jakim   innym  zmysłem  tak  samo 

prymitywnym i nieprzystosowanym do tego zadania. Zbyt wiele zale ało teraz od niego. Jego 
wyobra nia wywoływała obrazy pustki, która b dzie musiała nast pi  po 

mierci  tego  Kalebana  -  tej  gigantycznej,  pełnej  samotno ci  pustki.  Troch   dzieci 

ocaleje, ale na krótko - wszystkie skazane b d  na rychł  zagład . Całe dobro, pi kno, zło... 
wszystkie przejawy kultury... to wszystko b dzie musiało znikn . Przy  yciu zostan  jedynie 
bezmy lne  stworzenia,  które  nigdy  nie  weszły  do  skokwłazu.  A  wiatr,  kolory,  zapachy 
kwiatów  i  piew  ptaków  -  to  wszystko  b dzie  trwa   nadal  po  roztrzaskaniu  si   cywilizacji 
istot rozumnych. 

Ale  wszystkie  marzenia  zgin ,  pogrzebane  w  porze  mierci.  Nast pi  bardzo 

szczególny rodzaj ciszy - umilknie na zawsze pi kna mowa przepojona ziarenkami znaczenia. 

Kto b dzie mógł pocieszy  wszech wiat po takiej stracie? 
Opu cił r ce od twarzy i zwrócił si  ponownie do Kalebana. 
- Czy mo esz gdzie  przenie  ten Ar... twój dom, tak aby Abnethe go nie znalazła? 
- Wycofanie si  mo liwe.       
- Wi c na co czekasz? Zrób to! 

background image

- Nie mog . 
- Czemu? 
- Kontrakt zabrania. 
- To zerwij ten cholerny kontrakt! 
-  Niehonorowe  działanie  przynosi  ostateczn   nieci gło   wszystkim  istotom 

rozumnym  na  twojej...  sugeruj   wyra enie  na  twojej  fali,  jako  lepsze.  Fala.  Znacznie 
dokładniejsze ni  płaszczyzna. Prosz , zast p słowem fala wszelkie wypadki u ycia w naszej 
rozmowie słowa płaszczyzna. 

To stworzenie jest absolutnie niemo liwe - pomy lał McKie. 
Podniósł  r ce  w  ge cie  rozpaczy  i  w  tej  samej  chwili  poczuł  jak  całe  jego  ciało 

wzdrygn ło  si ,  pobudzone  szyszynk   rozpalon   nadej ciem  zamiejscowego  poł czenia. 
Wiedział,  e jest w chichotransie,  e jego ciało pomrukuje, chichocze i, od czasu do czasu, 
wpada w drgawki. Ale tym razem poł czenie nie wprawiło go w zło . 

 
Wszelkie definicje,  bez  wzgl du w jakim s     j zyku, winny by  przyjmowane jedynie 

na prób .. 

Dwel Hartavid,  Zagadnienia Kaleba skie 

 
- Tu Gitchel Siker - usłyszał McKie. 
Wyobraził  sobie  Dyrektora  Dyskrecji  Biura  Sabota u,  niskiego,  eleganckiego 

Laklaka, siedz cego w swoim luksusowo wyko czonym biurze na planecie Centrum. Siker z 
pewno ci   był  zupełnie  zrelaksowany,  jego  macka  bojowa  schowana  pod  fałdem skórnym, 
twarz  widoczna  spod  odsłoni tych  pokryw,  ciało  w  rozlu nionej  pozycji  na  najlepszym 
krze laku, nauczonym bezbł dnie wypełnia  ka de  yczenie swojego pana, w zasi gu r ki od 
guzika mog cego przywoła  zast py wykwalifikowanych podwładnych. 

- No, najwy szy czas - powiedział McKie. - Na co tak długo czekałe ? 
- Na co ja czekałem? - zdziwił si  Siker. 
- Przecie  Furuneo musiał przekazał ci wiadomo  ju  da... 
- Jak  wiadomo ? 
McKie'emu zdawało si ,  e jego umysł wła nie został dotkni ty kołem szlifierskim i 

my li  posypały  si  jak  deszcz rozp dzonych  iskier. Co  si   stało  z  wiadomo ci ,  któr   miał 
przekaza  Furuneo? 

- Furuneo - powiedział - wyszedł st d wystarczaj co dawno by... 

background image

- Chciałem z tob  porozmawia  - przerwał mu Siker - bo  aden z was nie dawał znaku 

ycia od cholernie długiego czasu i stra nicy Furunea zaczynaj  si  martwi . Jeden z nich... A 

niby gdzie Furuneo wyszedł i jak? 

McKie'emu nagle za witało w głowie. - Wiesz gdzie si  Furuneo urodził? 
- Urodził? Na Landy-B. Czemu pytasz? 
- Bo chyba tam teraz wła nie jest. Kaleban wysłał go do domu przez G'oko. Je eli do 

tej pory si  z tob  nie skontaktował, wy lij kogo  po niego. Miał si ... 

-  Landy-B  ma  tylko  trzech  Taprisjotów  i  jeden  skokwłaz.  To  planeta  dla 

poszukuj cych spokoju, pełna samotników i... 

-  Taak.  To  tłumaczy,  czemu  mu  to  tyle  czasu  zaj ło.  A  teraz  niech  ci  powiem  jak 

sprawy wygl daj ... 

McKie opowiedział Sikerowi przebieg swojego spotkania z Kalebanem. 
- A ty, ty wierzysz w t  ostateczn  nieci gło ? - Przerwał mu Siker. 
- Musimy w to wierzy . Wszystkie dowody na to wskazuj . 
- No tak, mo e... ale...  
- A mo emy sobie teraz pozwoli  na jakie  moie, Siker? 
- Chyba powinni my powiadomi  policj . 
- Wydaje mi si ,  e ona wła nie tego chce. 
- Chce... Dlaczego?  
- A kto musiałby podpisa  za alenie? Cisza. 
- Kapujesz? - nalegał McKie.  
- Na twoj  odpowiedzialno , McKie.  
- Wszystko jest zawsze na moj  odpowiedzialno . Ale je eli si  nie mylimy, to jest to 

i tak bez znaczenia. 

- W takim razie proponuj  skontaktowa  si  z kim  z naczelstwa Centralnego Biura 

Policji - tylko w celu zasi gni cia opinii. Zgoda? 

-  Przedyskutuj  to  z  Bildoonem.  A  teraz  musisz  mi  załatwi   par   spraw.  Zwołaj 

zebranie Rady Ras w Biurze, przygotujcie tekst nast pnego maksi-alertu. Skoncentruj go na 
Kalebanach, ale wł cz te  Palenków i zacznij bada  powi zania Abnethe z... 

- Dobrze wiesz,  e tego nam nie wolno! 
- Nie wolno, ale musimy! 
- Kiedy podj łe  si  tego zadania, zostało ci dokładnie tłumaczone, dlaczego... 
- Maksymalna dyskrecja nie znaczy nie dotyka  - przerwał mu McKie. - Je eli jeszcze 

tak my lisz, to zupełnie nie zrozumiałe  wagi... 

background image

- McKie, nie mog  uwierzy ,  e... 
- Sko czmy t  rozmow , Siker - powiedział McKie. - Pomijam drog  słu bow  i id  

za twoimi plecami bezpo rednio do Bildoona, a jego rozkazów ju  nie b dziesz mógł podwa-

a . 

Cisza. 
- Wył cz si ! - zawołał McKie. 
- To nie jest konieczne. 
- Niby dlaczego?  
- Natychmiast zaczn   ledztwo w sprawie Abnethe. Rozumiem o co ci chodzi. Je eli 

zało ymy  e... 

- Ju  zało yli my - powiedział McKie. 
- Rozkazy oczywi cie b d  wydane w twoim imieniu - powiedział Siker. 
- Trzymaj swoje r ce czyste tak, jak ci si  podoba - odparł McKie. - Ka  komu  zaj  

si  Kosmetykerami ze Steadyonu. Ona tam była, i to niedawno. Przy l  ci te  bicz, którego 
ona... 

- Bicz? 
- Byłem przed chwil   wiadkiem jednego z biczowa . Abnethe zamkn ła skokwłaz, 

kiedy jej Palenki miał jeszcze w nim rami . Uci ło go jak brzytw . Palence rami  odro nie, 
ona  pewnie  i  tak  ma  ich  jeszcze  kilku  w  zanadrzu,  ale  w  mi dzyczasie  rami   i  bicz  mog  
dostarczy   nam  jakich   ladów.  Palenki  nie  maj   banków  danych  genetycznych,  ale  to 
wszystko, co w tej chwili mamy. 

- Rozumiem. Co jeszcze widziałe  w czasie tego... zaj cia? 
- Gdyby  mi tyle nie przerywał to ju  bym ci dawno powiedział. 
- Mo e lepiej przyjd  tu osobi cie i złó  sprawozdanie bezpo rednio do transkodera. 
-  Ty  to  zrób  za  mnie.  Lepiej  b dzie,  je eli  si   przez  jaki   czas  nie  b d   osobi cie 

pokazywał w Centrali. 

- Rozumiem, o co ci chodzi. Jak tylko zrobimy przeciw niej pierwszy krok na drodze 

s dowej, to na pewno nie ujdzie ci bez powództwa wzajemnego. 

-  Je eli  si   nie  myl .  A  teraz  wszystko,  co  widziałem.  Kiedy  otworzyła  właz,  to 

zasłaniała sob  prawie cały otwór, ale widziałem za ni  co , co wygl dało na okno. Je eli to 
było okno, to za nim było wida  zachmurzone niebo. To znaczy był dzie . 

- Zachmurzone niebo? 
- Tak. Czemu?  
- U nas od rana s  chmury. 

background image

- Nie my lisz,  e ona... nie, nie odwa yłaby si . 
- Pewno nie, ale dla pewno ci przeczeszemy cał  Centrum. Jak si  ma tyle pieni dzy 

co ona, to kto wie, kogo da si  przekupi . 

- Taak... ale wracaj c do Palenki. Jego pancerz był ozdobiony wzorem, składaj cym 

si   z  trójk tów,  czerwonych  i  pomara czowych  rombów  i  obiegaj cego  go  wokół  ółtego 
paska, czy w yka. 

- Znaki plemienne - powiedział Siker. 
- Tak. Ale jakiego plemienia? 
- Sprawdzimy to. Co jeszcze? 
-  W  czasie  biczowania  za  jej  plecami  stała  du a  grupa  ró nych  istot  rozumnych. 

Pewny jestem,  e było kilku Preylingów, widziałem te ich drutowate macki. Zauwa yłem te  
Chithersów, Soboripów, kilku Wreavów... 

- Wygl da na zwyczajny tłum pochlebców. Rozpoznałe  kogo ? 
- Zobacz  pó niej, czy nie uda mi si  kogo  zidentyfikowa , ale tak z widzenia, to do 

nikogo nie potrafi  przypasowa  nazwiska. Chocia  był tam jeden ciekawy Pan Spechi. Je eli 
si  nie przewidziałem to był utrwalony. 

- Utrwalony w fazie osobowo ci? Pewny jeste ? 
-  Wiem tyle  co  widziałem, a widziałem  na  jego  czole  wyra ne  blizny  -  je li nie  po 

operacji osobowo ci, to po czym? 

- To przeciwko ka dej zasadzie moralnej, prawnej i etycznej Pan Spechi... 
- Blizny były purpurowe. Zgadza si , tak? 
- I nie krył si  z tym?  adnego makija u,  adnego nakrycia głowy? 
- Nic takiego. O ile si  na tym znam, to musiał by  jedynym Pan Spechi w tym tłumie. 

Ka dy inny zabiłby go na sam widok. 

- Gdzie mo e by  takie miejsce, gdzie jest tylko jeden Pan Spechi? 
- Cholera wie. Ach, było te  kilku ludzi - zielone mundury. 
- Prywatna stra  Abnethe. 
- Te  tak my lałem. 
- Wygl da na niezły tłumek. Jak oni wszyscy mog  si  ukrywa ? 
- Je eli kogokolwiek na to sta , to na pewno j . 
- Jeszcze jedno - powiedział McKie.  -  Poczułem zapach dro d y.     - Dro d y? 
- Jestem  pewny. W skokwłazie jest zawsze ró nica ci nienia. Wiało w moj  stron . 

Dro d e. 

- No, to wszystko razem to całkiem niezły pakiecik obserwacji. 

background image

- Ja mam zawsze oczy otwarte. 
- Jak zawsze do  otwarte. Czy jeste  zupełnie pewny odno nie tego Pan Spechi? 
- Spojrzałem mu prosto w oczy. 
- Podkr one, poszczególne komórki zacieraj ce si  w jedn  cało ? 
- Na to wygl dało. 
-  Gdyby  jaki   inny  Pan  Spechi  tego  ptaszka  oficjalnie  zaobserwował,  to  by  nam  to 

dało pewien atut. Wiesz... podejrzenie o ukrywanie przest pcy. 

-  Nie  wiesz  za  du o  o  Pan  Spechich  -  zauwa ył  McKie.  -  Jak  oni  ci   zrobili 

Dyrektorem Dyskrecji? 

- W porz dku McKie. Nie zaczynajmy teraz... 
- Dobrze wiesz,  e ka dy Pan Spechi by na widok tego gagatka upadł w kompletny 

szał. Nasz obserwator rzuciłby si  przez skokwłaz i... 

- No to co? 
- A Abnethe by właz zamkn ła. No i my by my mieli pół naszego obserwatora, a ona 

drugie pół. Tego chcesz? 

- Ale to by ju  było morderstwo! 
- Nieszcz liwy wypadek, nic wi cej. 
- To babsko jest faktycznie nie le ustosunkowane, ale... 
- I  zedrze z nas  pasy, je eli  uda  si   jej  udowodni ,  e jest prywatnym obywatelem, 

którego my usiłujemy sabotowa . 

-  Co  za  bajzel!  Mam  nadziej ,  e  nie  poczyniłe   przeciw  niej  adnych  oficjalnych 

kroków. 

- Ale  poczyniłem. Jak najbardziej. 
- Czy  ty oszalał? 
- Kazałem jej zło y  oficjalne zeznania. 
- McKie; miałe  zachowywa  si  z najwy sz  dys... 
- Słuchaj, Siker. W naszym interesie jest, by ona zacz ła jakie  post powanie s dowe. 

Spytaj  si   adwokatów  z  Obsługi  Prawnej.  Mo e  mnie  pozwa   osobi cie  z  powództwa 
wzajemnego,  ale  je eli  poczyni  jakiekolwiek  kroki  przeciwko  Biuru,  to  mo emy  za da  
rozprawy seratori, osobistej konfrontacji. Jej adwokaci j  o tym na pewno poinformuj . Nie, 
ona spróbuje... 

- Mo e nie pozwa  Biura do s du, ale gwarantowanie poszczuje na nas swoje psy. A 

trudno  sobie  na  to  wyobrazi   gorsz   chwil .  Bildoonowi  ju  si  ko czy  okres  osobowo ci. 
Lada chwila b dzie wracał do gniazda. Wiesz z czym si  to wi e. 

background image

-  Pozycja  Naczelnego  b dzie  do  wzi cia  -  powiedział  McKie.  -  Spodziewałem  si  

tego. 

- Tak, ale w mi dzyczasie b dzie tu niezły bałagan. 
- Ty jeste  kandydatem na ten stołek, Siker. 
- Ty te , McKie. 
- Ja pasuj . 
- Akurat ci wierz ! Natomiast martwi mnie Bildoon. Krew go zaleje, kiedy usłyszy o 

tym Pan Spechi z utrwalon      osobowo ci . To mo e sta  si  t  kropl , która... 

- Poradzi sobie z tym - zapewnił McKie, cho  sam miał pewne w tpliwo ci. 
- Nie b d  taki pewny. Mam nadziej ,  e zdajesz sobie spraw ,  e ja nie zrezygnuj . 
- Wszyscy wiemy,  e ostrzysz sobie z by na t  dyrektur . 
- Ju  słysz  te wszystkie ploty. 
- Warte to tego? 
- Kiedy  ci powiem. 
- Na pewno. 
- Jeszcze jedno - powiedział Siker. - Wiesz,  e Abnethe nie da ci teraz odetchn . Jak 

si  jej chcesz pozby ? 

- Zostan  nauczycielem. 
- Mo e lepiej mi ju  tego nie wyja niaj - powiedział Siker i wył czył si . 
McKie  nadal  siedział  w  sk panym  fioletem  wn trzu  Arbuza.  Pływał  we  własnym 

pocie. Temperatura była jak w piecu. Przyszło mu na my l,  e mo e troch  tłuszczu roztopi 
mu  si   od  gor ca.  Na  pewno  straci  na  wadze  przez  odparowanie  wody.  Na  my l o  wodzie 
przypomniał sobie, jak bardzo zaschło mu w gardle. 

- Jeste  tu jeszcze? - zachrypiał. 
Cisza.  
- Franiu? 
- Pozostaj  w swoim domu - odparła Kaleban. 
Fakt,  e słyszał te słowa bez słyszenia ich naprawd , zdenerwował go; spot gowany 

efektem  rozzłaszczacza  wywołał  wybuch  w ciekło ci.  Cholerny  Kaleba ski  dure !  To  jego 
poczucie wy szo ci! A w jakie tarapaty nas wp dził'. 

- Czy masz zamiar z nami współpracowa , aby poło y  kres tym biczowaniem? 
- W zakresie dozwolonym w kontrakcie.   
- W porz dku. W takim razie za daj,  ebym został twoim nauczycielem. 
- Wykonujesz funkcj  nauczyciela? 

background image

- Nauczyła  si  czego  ode mnie? - spytał McKie. 
- Wszystkie spl tane ł czniki dostarczaj  instrukta u. 
- Ł czniki - mrukn ł McKie. - Chyba si  zaczynam starze . 
- Wytłumacz starze . 
-  To  niewa ne.  Powinni my  byli  pierwsza  rzecz  omówi   twój  kontrakt.  Mo e  jest 

jaki  sposób na zerwanie go. Według jakich praw był zawarty? 

- Wytłumacz praw. 
- Według jakiego systemu zasad honorowania warunków? 
- Naturalny system honorowy ł czników istot my  l cych. 
- Abnethe nie wie co to honor. 
- Ja rozumiem honor. 
McKie westchn ł. - Czy byli  wiadkowie, podpisy, co  w tym stylu? - spytał. 
-  Wszyscy  towarzysze  Kalebanie  wiadkami  ł czników.  Podpisy  niezrozumiałe. 

Wytłumacz. 

McKie zrezygnował z zagł biania si  w zagadnienie podpisów. 
-  W  jakich  warunkach  mogłaby   odmówi   wywi zania  si   z  umowy  z  Abnethe?  - 

zapytał w zamian. 

- Zmiany w warunkach powoduj  zmienne stosunki. Nie dochowanie przez Abnethe 

ł czników, lub próba redefinicji istoty kontraktu mo e wywoła  linijno  otwieraj c  przede 
mn  mo liwo  wypl tania si . 

- No tak - powiedział McKie. - Powinienem si  był tego spodziewa . 
Kr c c  głow   w  ge cie  rezygnacji,  zagapił  si   w  pustk   nad  olbrzymi   ły k . 

Kalebany! Nie da si  ich zobaczy , nie da usłysze , a ju  z pewno ci  nie da zrozumie . 

- Czy ja mog  korzysta  z twojego systemu G'oka? - spytał. 
- Wykonujesz funkcj  mojego nauczyciela. 
- Czy to znaczy tak? 
- Odpowied  potwierdzaj ca. 
-  Odpowied   potwierdzaj ca  -  powtórzył  McKie  jak  echo.  -  Dobra.  Czy  mog   te  

prosi  ci  o wysyłanie ró nych rzeczy tam, gdzie b d  chciał? 

- Dopóki ł czniki b d  oczywiste. 
- Mam nadziej ,  e miała  na my li to, co miała  na my li - mrukn ł do siebie McKie. 

-  Czy  wiesz,  e  tam  na  podłodze  le y  rami   Palenki,  razem  z  biczem?  -  wskazał  brod   w 
kierunku nieruchomego ju  przedmiotu. 

- Wiem. 

background image

-  Chciałbym  je  wysła   do  pewnego  pomieszczenia  na  Centum.  Mo esz to dla  mnie 

zrobi ? 

- My l o pomieszczeniu - powiedziała Kaleban. McKie wykonał polecenie. 
- Ł czniki dost pne - powiedziała Kaleban. - Pragniesz wysła  do miejsca bada . 
- Masz racj .  
- Wysła  teraz?  
- Od razu. 
- Razu, tak. Raz. Wielokrotne wysyłanie pozostaje poza naszymi mo liwo ciami. 
-  e co? 
-  Przedmioty  wysłane.  Rami   i  bicz  znikn ły  w  mgnieniu  oka  z  gło nym  trzaskiem 

eksploduj cego powietrza. 

-  Czy  Taprisjoci  działaj   na  zasadach  podobnych  do  tego,  jak  ty  przenosisz 

przedmioty? - spytał McKie. 

-  Przekazywanie  wiadomo ci  niewielki  poziom  energii  -  odpowiedziała  Kaleban.  - 

Kosmetykerzy jeszcze mniejszy. 

- Tak te  my lałem - powiedział McKie. - Ale mniejsza o to. Mamy mały problem z 

Alichino Furuneem, moim przyjacielem. Wysłała  go do domu, prawda? 

- Tak jest. 
- Wysłała  go nie do tego domu, co trzeba.          
- Stworzenia posiadaj  tylko jeden dom. 
- My mo emy mie  wi cej ni  jeden dom. 
- Ale obserwowałam ł czniki! 
McKie'im zatrz sł powiew sprzeciwu ze strony Kalebana. Szybko si  opanował. 
-  Bez  w tpienia  -  powiedział  -  ale  on  ma  drugi  dom,  tu  na  Serdeczno ci.  ..        - 

Wypełnia mnie zdziwienie. 

- Nie w tpi . Ale nadal mamy problem. Czy mo esz te. sytuacj  naprawi ?  
- Wytłumacz sytuacj . 
- Czy mo esz wysła  go do jego domu, tu na Serdeczno ci? Nast piła krótka cisza. 
- To miejsce nie jego dom - powiedziała w ko cu Kaleban. 
- Ale czy mo esz go tam wysła ? 
- Pragniesz tego? 
- Pragn  tego.  
- Twój przyjaciel rozmawia przez Taprisjota. 
- Ach - powiedział McKie - słyszysz t  rozmow ? 

background image

-  Tre   rozmowy  niedost pna.  Ł czniki  widoczne.  Posiadam  wiadomo ,  e  twój 

przyjaciel oddaje si  wymianie pogl dów z istot  rozumn  innej rasy. 

- Jakiej rasy?  
- Tej, któr  wy nazywacie Pan Spechi. 
-  Co  si   stanie,  je li  teraz,  w  tej  chwili,  wy lesz  Furunea  do...  jego  domu  na 

Serdeczno ci? 

- Zerwanie ł czników. Ale wymiana pogl dów dochodzi do konkluzji w tej linijno ci. 

Wysyłam go. Gotowe. 

- Wysłała  go? 
- Przecie  przekazałe  ł czniki.  
- Jest ju  tu, na Serdeczno ci?  
- Zajmuje miejsce w nie jego domu. 
- Mam nadziej ,  e si  rozumiemy - mrukn ł McKie. 
- Twój przyjaciel - powiedziała Kaleban - pragnie z tob  obcowa . 
- Chce tu przyj ?         
- Tak jest.  
- Dobrze, czemu nie? Przy lij go tu.  
- Jaka korzy  powstaje z obecno ci twojego przyjaciela w moim domu? 
- Chc ,  eby został tu z tob  i uwa ał na Abnethe, podczas gdy ja b d  si  zajmował 

innymi sprawami. 

- McKie?  
-Tak? 
-  Czy  posiadasz  wiadomo ,  e  obecno   twoja  i  tobie  podobnych  przedłu a 

ingerencj  mojej osoby w waszej fali. 

- Nie szkodzi. 
- Twoja obecno  skraca biczowanie.  
- Spodziewałem si  tego.  
- Spodziewałe ?  
- Rozumiem! 
- Zrozumienie prawdopodobne. Ł czniki wskazuj ce. 
- Nawet sprawy sobie nie zdajesz, jak  mi to sprawia przyjemno  - zakpił McKie. 
- Pragniesz przybycia przyjaciela? 
- A co on teraz robi? 
- Furuneo wymienia zdania z... podwładnym. 

background image

- Wyobra am sobie. 
McKie  pokr cił  głow   w  rozpaczy.  Przy  ka dej  próbie  porozumienia  si ,  grz zł  w 

bagnie  nieporozumie .  W  aden  sposób  nie  dawało  si   tego  unikn .  W  aden  sposób.  W 
momencie  kiedy  wydawało  si ,  e  wreszcie  si   dokładnie  zrozumieli  okazywało  si ,  e  w 
ogóle nie wiadomo o czym to drugie mówi. 

- Kiedy Furuneo zako czy t  rozmow , przy lij go tutaj 
- powiedział McKie. Z powrotem przysiadł pod  cian . Wielcy bogowie! Gor co było 

ju  nie do zniesienia. Czemu Kalebany potrzebowały takiej temperatury? Mo e ciepło było 
czym  innym dla Kalebanów, na przykład jakim  widocznym promieniowaniem, koniecznym 
z jakich  niewyobra alnych powodów. 

McKie'emu  wydawało  si   e  oddaje  si   wymianie  bezwarto ciowych  hałasów, 

d wi ków-cieni.  Brakowało  w  tym  sensu,  jakby  rozs dek  ich  całkiem  opu cił.  Zawierali  z 
Kalebanem  bł dne  umowy,  próbuj c  wydosta   si   z  tego  chaosu.  Je li  im  si   to  nie  uda, 

mier  zabierze zarówno niewinnych, jak i grzeszników, dobrych i złych, wszystkich. Puste 

statki b d  dryfowa  po nieprzeliczonych oceanach, wie e run , zawal  si  balkony, a sło ca 
b d  si  przesuwa  po opustoszałych niebach. 

Niespodziewany  powiew  stosunkowo  chłodniejszego  powietrza  oznajmił pojawienie 

si   Furunea.  McKie  odwrócił  si   na  pi cie,  zobaczył  Furunea  rozci gni tego  jak  długi  na 
podłodze, wła nie zaczynaj cego si  zbiera . 

- Na wszystkie  wi to ci, McKie - j kn ł Furuneo. - Co ty ze mn  robisz? 
- Potrzebowałem  wie ego powietrza - powiedział McKie. 
-  e co? - Furuneo spojrzał na niego spod oka. 
- Miło mi ci  widzie . 
- Miło ci, co? - Furuneo podniósł si  do kucek obok McKie'ego. - Czy masz w ogóle 

poj cie co si  ze mn  działo? 

- Byłe  na Landy-B - odpowiedział McKie. 
- Sk d wiesz? Maczałe  w tym palce? 
- To tylko lekkie nieporozumienie. Landy-B to twój dom. 
- Absolutnie nie! 
- Mo esz si  o to kłóci  z Frani  - powiedział McKie. 
- Zacz łe  ju  poszukiwania na Serdeczno ci? 
- Ledwie zd yłem wyda  rozkazy, kiedy ty... 
- Dobrze, dobrze. Zacz łe ? 
- Zacz łem. 

background image

-  W  porz dku.  Frania  b dzie  ci   o  wszystkim  informowa   i  b dzie  ci  tu  dostarcza  

twoich  ludzi,  eby  mogli  ci  składa   sprawozdania  i  tak  dalej,  czego  tylko  b dziesz 
potrzebował. Musisz j  tylko poprosi . Zgoda, Franiu? 

- Ł czniki pozostaj  dost pne. Kontrakt zezwala. 
- Dzi ki. 
- Cholera, prawie ju  zapomniałem, jak tu gor co - Furuneo otarł pot z czoła. - Wi c 

mog  tu wzywa  swoich ludzi. Jeszcze co ? 

- Uwa aj na Abnethe. 
- To wszystko? 
-  Jak  tylko  si   tu  pojawi  z  jednym  ze  swoich  biczuj cych  Palenków,  to  sholograruj 

wszystko co si  b dzie dzia . Masz swój narz dziownik? 

- Oczywi cie. 
-  W  porz dku.  Gdy  b dziesz  holografowa ,  postaraj  si   podej   ze  swoimi 

instrumentami jak najbli ej do skokwłazu. 

- Pewnie i tak go zamknie, jak tylko si  zorientuje, co robi . 
- Nie b d  taki pewny. Ach, jeszcze jedno. 
- Tak? 
- Jeste  teraz pomocnikiem nauczyciela.         
- Co takiego? 
McKie wytłumaczył mu szczegóły kontraktu Abnethe z Kalebanem. 
- Wi c nie b dzie si  nas mogła pozby  bez naruszenia warunków kontraktu z Frani  - 

powiedział Furuneo. - Nie le to wymy liłe  - wyd ł wargi. - To wszystko? 

- Jeszcze nie. Chc ,  eby  z Frani  przedyskutował ł czniki.  
- Ł czniki? 
-  Ł czniki.  Postaraj  si   zorientowa   co  takiego,  do  stu  tysi cy  w ciekłych  diabłów, 

Kalebany rozumiej  pod poj ciem ł czników. 

- Ł czniki - powtórzył Furuneo. - Czy da si  tu jako  przykr ci  ogrzewanie? 
- Tego mo esz si  te  spróbowa  dowiedzie . A przy okazji dowiedz si  co wywołuje 

tak  temperatur . 

- Je eli wcze niej si  nie roztopi . A gdzie ty b dziesz? 
- Na polowaniu - Je eli dogadam si  z Frani  na temat ł czników. 
- O czym ty mówisz? 
- No, mo e nie na polowaniu, ale w ka dym razie postaram si  wpa  na jaki  trop, 

je eli uda mi si  namówi  Frani ,  eby mnie wysłała tam gdzie jest zwierzyna. 

background image

- Uwa aj - powiedział Furuneo -  eby  nie wpadł w pułapk . 
- Mo e nie wpadn . Franiu, słuchasz nas?  
- Wytłumacz słucha . 
- To bez znaczenia. 
- Ale znaczenie zawsze jest! 
McKie zamkn ł oczy i przełkn ł  lin . 
-  Franiu  -  powiedział,  czy  zrozumiała   wymian   zda ,  która  wła nie  si   odbyła 

pomi dzy mn  i moim towarzyszem? 

- Wytłumacz odby... 
- Zrozumiała ? - rykn ł McKie. 
- Nagło nienie przyczynia si  bardzo niewiele do zrozumienia - powiedziała Kaleban. 

- Posiadam  dane zrozumienie - prawdopodobnie. 

-  Prawdopodobnie  -  mrukn ł  McKie.  -  Czy  mo esz  wysła   mnie  gdzie   w  pobli e 

Abnethe, tak  eby ona nie odkryła mojej obecno ci, ale  ebym ja j  widział? 

- Nie.  
- Czemu?  
- Wyra ne zabronienie kontraktowe. 
- W porz dku - McKie si  zamy lił. - Wobec tego czy mo esz mnie wysła  w takie 

miejsce, z którego b d  j  mógł odnale  przy pewnym wysiłku z mojej strony? 

- Mo e. Pozwól na zbadanie ł czników. 
McKie czekał cierpliwie. Gor co wewn trz Arbuza przytłaczało go niemal fizycznie, 

jakby posiadało własn , wyczuwaln  materi . Zauwa ył,  e Furuneo zaczynał ju  wi dn  w 
tym upale. 

- Spotkałem si  ze swoj  matk  - powiedział Furuneo, zauwa ywszy,  e McKie mu 

si  przygl da. 

-  wietnie. 
- Była wła nie w basenie razem z grupk  przyjaciół, kiedy Kaleban mnie tam wrzucił. 

Woda była wspaniała. 

- Pewnie nie le si  zdziwili. 
- My leli,  e to  wietny kawał. Ciekawy jestem, na jakiej zasadzie działa ten system 

G'oka. 

- Ciekawych s  miliardy. Na sam  my l o energii jakiej to musi wymaga , przechodz  

mnie dreszcze. 

background image

-  Ch tnie  bym  teraz  podrgał  z  zimna.  Wiesz,  to  strasznie  dziwne  uczucie.  Stoisz  i 

gadasz  do  starych  znajomych  i  nagle  paf  i  wydzierasz  g b   w  pustym  pokoju,  tu  na 
Serdeczno ci. Ciekawe, co oni sobie o tym musieli pomy le . 

- Pomy leli sobie,  e to czary. 
- McKie - powiedziała Kaleban - kocham ci . 
- Co? - zakrztusił si  McKie. 
-  Kocham  ci   -  powtórzyła  Kaleban.  -  Sympatia  jednej  osoby  do  drugiej.  Takie 

uczucie jest ponadrasowe. 

- Mo e tak, ale... 
-  Poniewa   posiadam  t   sympati   do  ciebie,  ł czniki  s   otwarte,  zezwalaj c  na 

wypełnienie twojej pro by.  

- Mo esz wysła  mnie w pobli e Abnethe? 
- Tak jest. Wypełniam z przyjemno ci . Tak. 
- A gdzie to jest? - zapytał McKie. 
Zauwa ył,  owiany  nagle  zimnym  powietrzem,  uderzaj c  całym  ciałem  o  zakurzon  

ziemi ,  e zwraca to pytanie do obro ni tego mchem kamienia. Ogłupiały, przygl dał mu si  
przez  chwil ,  próbuj c  przyj   do  siebie.  Kamie ,  około  metra  wysoki,  poci ty  był 
biało ółtymi  yłkami kwarcu i upstrzony male kimi płatkami czego  błyszcz cego, w czym 
odbijało si  stoj ce wysoko nad horyzontem  ółte sło ce. Wokół rozci gała si  otwarta ł ka. 
Z pozycji sło ca McKie wywnioskował,  e musiał by  pó ny ranek. 

Dalej,  za  kamieniem,  za  ł k   i  otaczaj cym  j   kr giem  nastroszonych  krzaków, 

rozci gał  si   piaski  horyzont,  przerwany  jedynie  wysokimi,  błyszcz cymi  biel   iglicami 
odległego miasta. 

- Kocha mnie? - zwrócił si  do kamienia. 
 
Nigdy nie lekcewa  tego, jak nadzieja potrafi przetworzy  to, co oczy widz  a uszy 

słysz . 

Akta Sprawy Abnethe, Tajne Akta BuSabu 
 
Kiedy bicz i rami  Palenki przybyły do odpowiedniego laboratorium BuSabu, nie było 

w  nim  nikogo.  Kierownik  laboratorium,  wysoki,  przygarbiony  Wreave,  weteran  BuSabu 
nazwiskiem Treej Tuluk, brał wówczas udział w zebraniu zwołanym w zwi zku z ostatnimi 
rewelacjami przyniesionymi przez McKie'ego. 

background image

Jak  wi kszo   garbatych  Wreavów,  Tuluk  był  id-zapachowcem.  Miał  zupełnie 

przeci tn   jak  na  Wreava  budow   -  dwa  i  pół  metra  wysoko ci,  walcowate  kształty,  był 
dwuno ny,  z  pionowo  otwieraj c   si   pokryw   twarzy,  uwie czonej  w  dolnej  cz ci 
zestawem  organów  chwytnych.  Przebywaj c  od  lat  z  humanoidami  nauczył  si   chodzi  
szybko,  z  głow   pochylon   do  przodu,  ubiera   w  stroje  pełne  kieszeni  i  mówi   bardzo 
nietypowym  dla  Wreavów  tonem  pełnym  cynizmu.  Jego  zielone  oczy,  umieszczone  na 
ko cach czterech macek wie cz cych czubek otworu pokrywy twarzowej, miały nadzwyczaj 
łagodny wyraz. 

Wchodz c do laboratorium po zebraniu, natychmiast rozpoznał z opisu Sikera le ce 

na  podłodze  przedmioty.  Pocz tkowo  oburzony  niedbało ci   dor czyciela  eksponatów, 
szybko  pogr ył  si   całkowicie  w  badaniach.  Wezwani  współpracownicy  pomogli  mu  w 
wykonaniu kompletu holografii, zanim bicz został oddzielony od zaci ni tej na nim dłoni. 

Jak  si   tego  spodziewali,  struktura  genetyczna  ramienia  Palenki  nie  pasowała  do 

adnych danych dost pnych w Biurze. Nie pochodziło ono od  adnego z Palenków, których 

DNA  zostało  zarejestrowane  w  kartotekach  Konfederacji  Ras  Rozumnych.  Tulukjednak 
sporz dził  szczegółowy  grafik  DNA  pobranego  z  ramienia.  Mógł  si   on  kiedy   przyda   do 
zidentyfikowania wła ciciela odci tego ramienia, gdyby wpadł im w r ce. 

Równocze nie  toczyły  si   badania  bicza.  Raport  rzeczowy, podany  przez komputer, 

zidentyfikował go jako „Bicz, kopia antycznych biczów z planety Ziemia”. Był wykonany z 
byczej  skóry,  co  wywołało  u  Tuluka  i  jego  asystentów  wegetarian  moment  obrzydzenia  - 
spodziewali si ,  e b dzie syntetyczny. 

Jeden  z  pracowników  laboratorium  nazwał  go  „nieapetycznym  archaizmem”. 

Wszyscy  pozostali,  nawet  jeden  Pan  Spechi,  którego  cykl  gniazdowy  wymagał  czasowego 
powrotu do formy mi so ernego drapie nika, zgodzili si  z tym okre leniem. 

Niecodzienna  struktura  niektórych  cz steczek  komórek,  uło onych  w  równoległe 

szeregi, zwróciła uwag  pracowników laboratorium. Badania ramienia i bicza posuwały si  
naprzód, ka de w swoim tempie. 

 
Me ma czego  takiego jak czysty obiektywizm.        
Przysłowie Gowachinów 
 
McKie  nie  przeszedł  jeszcze  trzech  kilometrów  szutrow   drog ,  kiedy  nadeszło  do 

niego  poł czenie  zamiejscowe.  Szedł  piechot ,  coraz  bardziej  zirytowany  dziwn   okolic . 

background image

Miasto,  jak  si   do   szybko  okazało,  było  jedynie  fatamorgan   zawieszon   nad  zakurzon  
równin  pokryt  cherlaw  traw  i kolczastymi krzakami. 

Na  równinie  panowało  gor co  niewiele  mniejsze  od  tego,  którego  do wiadczył 

wewn trz Kaleba skiego Arbuza. 

Jedynymi oznakami  ycia jakie do tej pory napotkał, było kilka burych zwierz tek i 

niezliczone rzesze owadów - lataj cych, skacz cych i pełzaj cych gdzie okiem si gn . Na 
rdzawej  drodze,  koloru  starego  elastwa,  wyra nie  rysowały  si   dwie  równoległe  koleiny. 
Zdawała  si .  ona  wychodzi   gdzie   spo ród  odległego  pasma  niebieskawych  pagórków  po 
prawej i ci gn ła si  przez cał  równin , by znikn  za zakurzonym i rozedrganym od gor ca 
horyzontem po lewej. Droga była absolutnie pusta, nawet  adna chmura kurzu w oddali nie 
oznajmiała obecno ci innego podró nika. 

McKie przyj ł nadej cie chichotransu prawie z ulg . 
- Tutaj Tuluk - usłyszał. - Powiedzieli mi,  ebym si  z tob   skontaktował, jak  tylko 

b d  co  wiedzie .   Mam nadziej ,  e nie przerywam ci niczego wa nego. 

-  Mów  -  odpowiedział  McKie,  zawsze  odnosz cy  si   do  Tuluka  z  szacunkiem,  jak 

czeladnik pełen uznania dla sztuki mistrza. 

-  Nie  mam  wiele  na  temat  ramienia.  Oczywi cie  to  rami   jakiego   Palenki.  Je eli 

kiedykolwiek dostaniemy jego wła ciciela, to b dziemy w stanie go zidentyfikowa . To rami  
ju   jest  odrostem,  wygl da  na  to  e  poprzednie  zostało  odci te  jakim   ostrym  narz dziem, 
mo e mieczem, jeszcze jest blizna. 

- Cokolwiek na temat znaków plemiennych? 
- Jeszcze to sprawdzamy. 
- A bicz? 
- To zupełnie co innego. Jest z byczej skóry. Prawdziwej byczej skóry. 
- Prawdziwej? 
-  Bez  w tpienia.  Mogliby my  zidentyfikowa   jej  wła ciciela,  cho   nie  s dz ,  by 

jeszcze si  gdzie  pasł. 

- Masz makabryczne poczucie humoru. Jeszcze co ? 
- Sam bicz to nast pny archaizm, zrobiony w stylu tych jakie kiedy  były na Ziemi. 

Okre lił to komputer, ale sprowadzili my te  eksperta z muzeum. My lał,  e wykonanie jest 
nieco  prymitywne,  ale  nie  miał  w tpliwo ci,  e  to  kopia  autentycznego  bicza  z  Ziemi.  Na 
dodatek stosunkowo niedawno wykonana. 

- Gdzie mogli znale  taki bicz do skopiowania? 

background image

- Sprawdzamy  to, bo  mo e nas to naprowadzi  na jaki   lad. Tych bie y nie ma na 

wiecie zbyt wiele. 

- Niedawno wykonany - powiedział McKie. - Jeste  pewny? 
-  Zwierz ,  z  którego  ta  skóra  została  zdarta,  zostało  zabite  nie  wi cej  ni   dwa 

standardowe lata temu. Struktura wewn trzkomórkowa nadal reaguje na katalizacj . 

- Dwa lata! Sk d wzi li prawdziwego byka? 
-  To  do   zaw a  pole  poszukiwa .  Troch   ich  słu y  jako  rekwizyty  w  ró nych 

o rodkach mediów rozrywkowych i tym podobnych. Kilka prowincjonalnych planet, które nie 
maj  jeszcze technologii pseudomi sa, hoduje je do jedzenia. 

-  Im  bardziej  w  t   spraw   wchodzimy,  tym  bardziej  wydaje  si   zagmatwana  - 

zauwa ył McKie. 

- Nam te  si  tak wydaje. Acha, jeszcze jedno. Na biczu jest pył czalfowy. 
- Czalf! To st d ten zapach dro d y! 
- Tak, dalej pachnie do  mocno. 
- A có  oni mogliby robi  z tak  ilo ci  proszku szybkopisowego? - spytał McKie. - 

Nigdzie  tam  nie  widziałem  czalfowej  laski  pami ciowej,  ale  to  oczywi cie  niczego  nie 
dowodzi. 

- To tylko hipoteza, ale kto wie? Ten znak plemienny na Palence mógł by  zrobiony 

czalfopisem. 

- Po co? 
-  eby zatai  jego przynale no  plemienn ? 
- Mo e. 
- Je eli poczułe  czalf, kiedy bicz si  pojawił w skok-włazie, to musiało go by  do  

du o. Zastanawiałe  si  nad tym? 

- Pomieszczenie było małe i bardzo gor ce. 
- Tak... wysoka temperatura mo e to tłumaczy . Przykro mi,  e jeszcze nie mamy dla 

ciebie nic wi cej. 

- To wszystko? 
- Nie wiem, czy ci si  to do czegokolwiek przyda, ale ten bicz musiał kiedy  wisie  na 

drucie stalowym. 

- Stalowym? Jeste  pewny? 
- Absolutnie. 
- Kto jeszcze u ywa stali? 

background image

- Stal nie jest a  tak rzadka na niektórych, co nowszych planetach. Mamy w rejestrach 

nawet takie, na których u ywaj  stali w budownictwie. 

- A  trudno uwierzy ! 
-Wła nie. 
-  Wiesz  co?  Mówimy  o  prowincjonalnych  planetach,  a  ja  chyba  na  takiej  wła nie 

jestem. 

- A gdzie jeste ?  
- Nie mam poj cia.  
- Nie masz poj cia? 
McKie wytłumaczył swoj  obecn  sytuacj . 
- Czy ty czasem nie idziesz na zbyt du e ryzyko? 
- To moja praca. 
- Nosisz lokalizator. Mog  kaza  temu Taprisjotowi ci  zlokalizowa . Powoła  si  na 

klauzul  lokalizacyjn ? 

- Wiesz ile to mo e kosztowa  - odpowiedział McKie. - Nie jest ze mn  jeszcze tak 

le,  ebym musiał ryzykowa  bankructwem Biura. Postaram si  najpierw zidentyfikowa  t  

planet  w jaki  inny sposób. 

- To co ja mam teraz robi ? 
-  Skontaktuj  si   z  Furuneem.  Niech  mi  da  jeszcze  sze   godzin,  a  potem  niech 

Kaleban mnie st d zabierze. 

- Mo e ci   tak  o po  prostu  zabra ?  Siker mówił,  e masz jaki  bezwłazowy system 

G'oka. To prawda? Mo e ci  zabra  sk d chcesz? 

- Tak mi si  wydaje. 
- Dobra. Ju  dzwoni  do Furunea. 
 
Te  same  fakty  mog   dla  ka dego  znaczy   co   innego.  Uczy  nas  tego  teoria 

wzgl dno ci. 

Instrukcja BuSabu 

 
Po  dalszych  dwóch  godzinach  marszu  McKie  zobaczył  cieniutkie  spirale  szarego 

dymu, unosz ce si  na tle odległych, niebieskawych wzgórz. 

Podczas marszu przyszło mu do głowy,  e by  mo e znalazł si  na planecie, na której 

przyjdzie mu umrze  z pragnienia lub głodu, zanim natrafi na jakikolwiek  lad cywilizacji. 
Ogarn ło  go  przygn bienie,  wyrzucał  sobie,  e  to  nie  pierwszy  raz  zdarza  mu  si ,  e  jaki  

background image

bł d w maszynerii, której działanie przyjmuje tak bezkrytycznie, mo e okaza  si  dla niego 

miertelny. 

Ale  w  maszynerii  jego  własnego  umysłu?  W ciekły  był  sam  na  siebie  za  tak 

beztroskie  u ycie  kaleba skiego  systemu  G'oka  w  sytuacji,  kiedy  wietnie  wiedział,  e 
niczego co mówi Kaleban nie mo na bra  dosłownie, ani nie mo na liczy ,  e zrozumie co si  
do niego mówi. 

Na piechot ! 
Komu mogłoby przyj  do głowy,  e b dzie trzeba szuka  schronienia na piechot ? 
McKie  u wiadomił  sobie,  jak  bardzo  istoty  rozumne  były  uzale nione  od  maszyn. 

Wieczne  poleganie  na  nich  mogło  sta   si   powa nym  problemem,  gdy  niespodziewanie 
trzeba było zacz  polega  tylko na własnych, zwiotczałych mi niach. 

Tak jak wła nie teraz. 
Zdawało mu si ,  e zbli a si  coraz bardziej do unosz cego si  ponad równin  dymu, 

cho  pagórki nadal były tak samo odległe.  

Na piechot . 
Ale  si   wrobił!  Maj c  do  wyboru  cały  wszech wiat,  czemu  Abnethe  wybrała  to 

idiotyczne miejsce do prowadzenia swojej brudnej gry? O ile w ogóle to st d j  prowadziła. O 
ile Kaleban znowu czego   le nie zrozumiał. 

Miło  zawsze potrafi znale  drog . Ale có , u diabła, miło  ma z tym wspólnego? 
McKie  mozolnie  w drował  dalej,  zły,  e  nie  pomy lał,  eby  zabra   ze  sob   cho  

troch  wody. Najpierw ukrop w Arbuzie, a teraz to. W gardle zaschło mu na ko . Droga si  
kurzyła. Ka dy krok podnosił chmury ró owawego kurzu spod nóg. Kurz, lekko zat chły w 
zapachu, zatykał mu nos i gardło. 

Namacał narz dziownik w kieszeni marynarki. Miotacz mógłby wypali  w sk  dziur  

w tej spalonej na pieprz ziemi, mo e nawet a  do wody, ale i tak nie miałby jej jak stamt d 
wydosta . Sk d tu zdoby  cho by kapk  wody? 

Owadów  za  to  nie  brakowało.  Bzyczały  zataczaj c  mu  kr gi  wokół  głowy,  pełzały 

wzdłu   kraw dzi  drogi,  l dowały  na  jego  nieosłoni tej  skórze.  W  ko cu  wyj ł  pistolet 
ogłuszaj cy, ustawił go na minimalny ogie  i niósł przed sob , kołysz c nim jak wachlarzem, 
zostawiaj c za sob  chmary drgaj cych na zakurzonej drodze owadów. 

Stopniowo  do  jego  wiadomo ci  zacz ło  dochodzi   coraz  wyra niejsze  dudnienie, 

jakby  kto   gło no  walił  w  co   pustego  i  twardego.  Dochodziło  z  tego  samego  kierunku,  w 
którym wida  było smugi dymu. 

background image

Mogło  to  by   jakie   zjawisko  naturalne,  powiedział  sobie.  Mo e  jakie   dzikie 

zwierz ta.  Mo e  trawy  płon ły  od  uderzenia  piorunem.  Ale  dla  pewno ci  wyj ł  z 
narz dziownika miotacz i wło ył go do bocznej kieszeni marynarki, sk d mógłby go w razie 
potrzeby szybko wyci gn . 

Dudnienie  stawało  si   coraz  gło niejsze,  skokowo,  jakby  je  pogła niano  za  ka dym 

razem,  co  przebył  jaki   odcinek  drogi.  Kolczaste  zaro la  i  lekko  sfałdowana  rze ba  terenu 
nadal zasłaniały jego  ródło. 

Ci gle trzymaj c si  drogi, McKie podszedł pod lekkie wzniesienie. 
Przejmował go smutek. Był rozbitkiem na jakiej  zabitej deskami planecie, na sam  

my l o której dostawał dreszczy. Został aktorem w bajce z morałem, w bajce w której nawet 
wró ki  miały  podci te  skrzydła.  Był  wyczerpanym  w drowcem  z  gardłem  jak  podeszwa, 
spalonym  na  popiół.  Przepełniała  go  udr ka.  Pod ał  za  osamotnionym,  mozolnym  snem, 
który mógł si  całkowicie rozwia  w przebudzeniu wywołanym tragicznym ko cem jednego 
Kalebana. 

Przytłaczała  go  wizja  straszliwego  niwa,  które  mogła  przynie   mier   Kalebana. 

U wiadamiało mu to, jakim był pyłkiem w materii wszech wiata, obdzierało z resztek rado ci 

ycia. W tej kolosalnej po odze jego  mier  byłaby jak jeden samotny trzask płon cej gał zki. 

McKie  potrz sn ł  głow ,  odp dzaj c  takie  my li.  Strach  mógł  go  pozbawi   całego 

rozs dku. Na to sobie nie mógł pozwoli . 

Jednego  był  pewny,  sło ce  zbli ało  si   do  zachodu.  Od  kiedy  wyruszył  w  t  

idiotyczn  drog , opadło znacznie bli ej horyzontu. 

Co,  do  diabła,  znaczyło  to  cholerne  dudnienie?  Oblewało  go,  jakby  unoszone  na 

falach  gor ca,  monotonne,  nieustanne.  W  jego  takt  zaczynało  mu  pulsowa   w  skroniach  - 
bum, bum, bum... 

McKie zatrzymał si  na grzbiecie wzniesienia. Poni ej niego rozci gała si  rozległa, 

płytka  niecka,  oczyszczona  z  zaro li.  Po rodku,  kolczaste  ogrodzenie  otaczało  około 
dwudziestu  sto kowatych,  glinianych  chatek  z  dachami  pokrytymi  traw .  Dym  wydobywał 
si   kr tymi  wst gami z  otworów  w dachach i  z  palenisk umieszczonych  opodal  niektórych 
chat.  Na  trawiastym  dnie  niecki  pasło  si   bydło,  od  czasu  do  czasu  unosz c  wielkie  pyski 
pełne zwisaj cych jak rzadkie brody długich traw. 

Stad  pilnowali  czarnoskórzy  młodzie cy  d wigaj cy  długie  dr gi.  Grupy 

czarnoskórych  m czyzn,  kobiet  i  dzieci  wykonywały  najrozmaitsze  czynno ci  wewn trz 
otoczonej kolczastym płotem osady. 

background image

Widok  ten  dziwnie  zaniepokoił  McKie'ego,  który  miał  w ród  swoich  przodków 

Murzynów  z  planety  Caoleh.  Dotkn ł  on  jakiej   genetycznej  pami ci,  która  zadrgała  złym 
rytmem.  Gdzie  we  współczesnym  wiecie  ludzie  mogli  by   zdegradowani  do  ycia  w  tak 
prymitywnych warunkach? Rozci gaj ca si  przed nim niecka wygl dała jak zdj ta z obrazka 
w podr czniku o zamierzchłych czasach na planecie Ziemi. 

Wi kszo   dzieci  i  niektórzy  m czy ni  byli  całkiem  nadzy.  Kobiety  nosiły 

spódniczki z trawy. 

Czy  mógł  to by  jaki   dziwny  powrót  do  natury?  McKie nie  znał odpowiedzi na to 

pytanie.  Nago   sama  w  sobie  mu  szczególnie  nie  przeszkadzała,  a  jedynie  ta  kombinacja 
nago ci z prymitywizmem. 

W ska  cie ka  wiodła w  dół  zagł bienia,  przez otwór w kolczastym ogrodzeniu, by 

wyj   drug   jego  stron ,  wspi   si   na  przeciwległe  wzgórze  i  w  ko cu  znikn   za  jego 
grzbietem. 

McKie ruszył w dół. Miał nadziej ,  e w wiosce znajdzie wod . 
Dudnienie  dochodziło  z  wn trza  du ej  chaty  blisko  rodka  osady.  Tu   obok  stała 

dwukółka zaprz ona w cztery wielkie, rogate bestie. 

Podchodz c,  McKie  przygl dał  si   dwukółce.  Pomi dzy  jej  wysokimi  burtami 

pi trzyły si  najrozmaitsze przedmioty - jakie  płaskie, deskowate sprz ty, bale jaskrawego 
materiału, długie dr gi zwie czone ostrymi, metalowymi nasadkami. 

B bnienie ustało i McKie u wiadomił sobie,  e został zauwa ony. Dzieci rozproszyły 

si   z  wrzaskiem  w ród  chat,  wskazuj c  go  palcami.  Doro li  odwracali  si   z  powoln  
godno ci , przygl daj c mu si  z uwag . 

Nad cał  wiosk  zapanowała dziwna cisza. 
McKie wszedł przez otwór w ogrodzeniu. Pozbawione wyrazu czarne twarze obracały 

si ,  ledz c  jego  przej cie  przez  wiosk .  Do  nozdrzy  dochodziły  mu  tale  smrodu 
przenikaj cego  osad   -  gnij cego  mi sa,  łajna,  dymu,  spalenizny,  całe  plejady  kwa nych, 
ostrych zapachów, których pochodzenia wolał nie próbowa  si  nawet domy li . 

Chmury  czarnych  owadów,  ignoruj c  leniwie  oganiaj ce  je  ogony,  osiadały  na 

zaprz onych do dwukółki zwierz tach. 

Biały,  rudobrody  m czyzna  wyszedł  z  du ej  chaty  na  spotkanie  McKie'ego.  Na 

głowie  nosił  kapelusz  z  płaskim  rondem,  reszt   jego  stroju  dopełniała  zakurzona  kurtka  i 
br zowe spodnie. W r ku trzymał bicz podobny do tego, który McKie widział ju  w obci tym 
ramieniu Palenki w Arbuzie. Ten widok upewnił go.  e znalazł si  we wła ciwym miejscu. 

background image

M czyzna  stał  w  drzwiach,  widruj c  McKie'ego  par   zło liwych  oczu  -  złowroga 

posta   o  cienkich,  zaci ni tych  wargach  widocznych  spod  rudej  brody.  Oderwał  na  chwil  
wzrok, tylko po ty by skin  na kilku czarnych m czyzn po lewej McKie'ego. Wykonał r k  
gest w kierunku dwukółki i z powrotem po wiecił swoj  uwag  zbli aj cemu si  agentowi. 

Dwóch wysokich Murzynów podeszło do bestii zaprz onych do wózka. 
McKie  przyjrzał  si   dokładniej  zawarto ci  wózka.  Deskowate  przedmioty  były 

rze bione i malowane w dziwne wzory. Przypominały mu pancerze Palenków. Troch  niepo-
koił go sposób w jaki przygl dali mu si  dwaj stoj cy przy wózku m czy ni. Do wiadczenie 
ostrzegało  go  o  ich  wrogim  nastawieniu.  Zacisn ł  praw   dło   na  ukrytym  w  kieszeni 
marynarki miotaczu. Widział i czuł przez skór , jak czarnoskórzy mieszka cy wioski otaczali 
go  od  tyłu.  Jego  plecy  wydawały  mu  si   straszliwie  nieosłoni te  i  nara one  na 
niebezpiecze stwo. 

-  Jestem  Jorj  X.  McKie,  Nadzwyczajny  Sabota ysta  -  powiedział  zatrzymuj c  si  

jakie  dziesi  kroków od rudobrodego m czyzny. - A kto ty jeste ? 

M czyzna  splun ł  na  zakurzon   ziemi   i  powiedział  co ,  co  zabrzmiało  jak 

„Getnabent”. 

McKie  przełkn ł  lin .  Nie  rozpoznał  j zyka  m czyzny.  Dziwne,  pomy lał. 

Wydawało  mu  si ,  e  w  Konfederacji  nie  ma  j zyków,  których  nie  potrafiłby  rozpozna . 
Mo e to była jaka  nowa. nieznana planeta. 

-  Jestem  tu  na  oficjalnej  misji  z  Biura  -  powiedział.  -  Podaj   to  wszystkim  do 

wiadomo ci - dodał, by formalno ci stało si  zado . 

- Kauderuelsz - wzruszył ramionami m czyzna. 
- KrauFikido - powiedział kto  za plecami McKie'ego. 
Brodaty m czyzna spojrzał w kierunku, z którego doszedł glos. z powrotem zwrócił 

wzrok na McKie'ego. 

McKie  przeniósł  swoj   uwag   na  bicz.  Jego  koniec  spoczywał  na  ziemi. 

Zauwa ywszy  spojrzenie  McKie'ego,  m czyzna  szybkim  ruchem  nadgarstka  poderwał 
koniec bicza, chwycił go w dwa palce, podczas kiedy pozostałymi nadal trzymał r czk . Cały 
czas nie spuszczał wzroku z McKie'ego. 

Niedbała wprawa w tym ruchu przeszyła McKie'ego dreszczem. 
- Sk d masz ten bicz - zapytał. 
-  Pitsch  -  odpowiedział  m czyzna,  spojrzawszy  na  trzymany  w  r ku  przedmiot.  - 

Brauzenbuller. 

McKie podszedł bli ej, wyci gn ł r k  po bicz. 

background image

Brodaty  m czyzna  pokr cił  przecz co  głow .  McKie  nie  miał  w tpliwo ci  co  do 

znaczenia tego gestu. 

- Majkeli - m czyzna zastukał ko cem r koje ci bicza w burt  wózka, kiwn ł głow  

w kierunku spi trzonego na nim ładunku. 

McKie  ponownie  przyjrzał  si   przedmiotom  na  dwukółce.  Bez  w tpienia  r czna 

robota. Wiedział,  e wyroby ezoteryczne i dekoracyjne mog  przynosi  du e zyski. R cznie 
wykonywane,  jedyne  w  swoim  rodzaju  przedmioty  zaspokajały  pragnienia  zbieraczy 
znudzonych  masow ,  nieko cz c   si   reprodukcj   praktycznych,  seryjnych  wyrobów 
zautomatyzowanych fabryk. Je eli te przedmioty były wykonywane w tej wiosce, to wszystko 
razem wygl dało mu na prac  niewolnicz . Albo pa szczy nian , co w praktyce było prawie 
tym samym. 

Gra  Abnethe  mo e  nabierała  coraz  bardziej  zdegenerowanych  kolorów,  ale  jej 

motywy stawały si  bardziej zrozumiałe. 

- Gdzie jest Mliss Abnethe? - spytał. 
Wra enie, jakie to pytanie wywołało było piorunuj ce. M czyzna poderwał głow  do 

góry,  widruj c  McKiego przeszywaj cym wzrokiem. Z otaczaj cego ich tłumu wyrwał si  
niezrozumiały okrzyk. 

- Abnethe? - powtórzył McKie. 
-  Sjiuss  Abnethe  -  odpowiedział  m czyzna.  Tłum  wokół  nich  zacz ł  skandowa :  - 

Epah Abnethe! Epah Abnethe! Epah Abnethe! 

- Rujk! - krzykn ł brodaty m czyzna. Skandowanie si  urwało jak no em uci ł. 
- Jak si  nazywa ta planeta? - spytał McKie. Rozgl dn ł si  po gapi cych si  na niego 

czarnych twarzach. - Gdzie jeste my? 

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. 
McKie  spojrzał  prosto  w  oczy  brodatemu  m czy nie.  Ten  nie  odwrócił  wzroku, 

wpatrywał si  w McKie'ego drapie nie, z wyrachowaniem. Skin ł głow , jakby nagle podj ł 
jak  decyzj . 

- Diispong - powiedział. 
McKie zmarszczył brwi, zakl ł pod nosem. W tej cholernej sprawie z nikim si  nie 

mo na  było  dogada !  Ale  to,  co  tu  widział,  wystarczało  mu,  aby  za da   pełnego  docho-
dzenia przez policj . Nie trzyma si  ludzi w tak prymitywnych warunkach. Abnethe musiała 
w  tym  macza   palce.  Bicz,  reakcja  na  jej  imi   -  to  były  pewne  dowody.  Cała  wioska 

mierdziała  r k   Abnethe.  McKie  zauwa ył  blizny  na  ramionach  i  piersiach  niektórych 

m czyzn. Od bicza? Je eli tak, to nawet wszystkie pieni dze Abnethe nie mogłyby ju  jej 

background image

nic pomóc. Nawet je eli znowu sko czy si  tylko na nast pnym leczeniu warunkuj cym, to 
na pewno tym razem b dzie ono znaczniej dokładniejsze... 

Co   nagle  bole nie  eksplodowało  o  tył  głowy  McKie'ego,  rzucaj c  nim  do  przodu. 

Brodaty  m czyzna  podniósł  r koje   bicza i McKie ujrzał jak p dzi ona w jego kierunku. 
Spotkanie  to  oblało  go  olbrzymi ,  trzeszcz c   ciemno ci ,  w  któr   zapadał  si   gł biej  i 
gł biej.  Rozpaczliwie  próbował  wyci gn   miotacz  z  kieszeni,  ale  mi nie  odmówiły  mu 
posłusze stwa. Zrobił jeszcze jeden chwiejny krok do przodu, ale mi kkie nogi nie chciały go 
dalej nie . Widział wszystko jakby przez krwaw  mgł . 

Poczuł nast pne uderzenie w tył głowy. 
Uton ł w koszmarn  nico . Ostatni  jego my l  było,  e je eli umrze, to gdzie  jaki  

Taprisjot poderwie si  na sygnał wysłany przez jego monitor  ycia i wy le ostatnie sprawoz-
danie na temat agenta BuSabu Jorja X. McKie. 

Du o mi to pomo e, zd ył jeszcze pomy le , nim otoczyła go całkowita ciemno . 
 
W jaki sposób zmuszam ci   do podda stwa? Za ka dym razem, kiedy otwierasz usta 

dajesz mi do r k niezawodn  bro . 

Zagadka Laklaków 

 
Najpierw zobaczył ksi yc. Ten blask, który padał mu w oczy, musiał pochodzi  od 

ksi yca. Kiedy McKie to sobie u wiadomił, zrozumiał równie ,  e ju  od pewnego czasu - 
bez odzyskania pełnej przytomno ci - ogl dał ksi yc nawet sobie z tego sprawy nie zdaj c. 
Ksi yc wznosił si  ponad zastygłymi w bezruchu sylwetkami prymitywnych dachów. 

A wi c nadal znajdował si  w wiosce. 
Jego  potylica  i  lewa  skro   biły  bolesnym  pulsem.  Ostro nie  wypróbowuj c  swoje 

obolałe zmysły przekonał si ,  e le y na wznak, przywi zany za r ce i nogi do wbitych pod 
gołym niebem palików. 

By  mo e był w jakiej  innej wiosce. 
Sprawdził sil  wi zów, były mocne, ani na jot  nie poddawały si  jego ruchom. 
Le ał  w  bardzo  niezr cznej  pozycji  -  rozci gni ty  na  plecach,  z  nogami  szeroko 

rozkraczonymi i r koma rozrzuconymi na boki. 

Przez chwil   ledził  limacz  w drówk  dziwnych konstelacji przez nieboskłon, który 

wypełniał całe jego pole widzenia. Gdzie , do licha, była ta planeta? 

Gdzie   po  lewej  ciemno   roz wietliły  płomienie  ogniska.  Rozbłysn ły  na  krótko  i 

znów  przygasły  do  pomara czowego  aru.  McKie  spróbował  odwróci   głow   w  kierunku 

background image

niewidocznego ogniska, ale zamarł w bezruchu, gdy ostry ból przeszył go jak no em od karku 
a  po czaszk . 

J kn ł. 
Gdzie  dalej, w ciemno ci, odezwało si  jakie  zwierz . D wi k przeszedł w gł boki, 

zachrypni ty ryk. Ten sam ryk ponowił si  powtórnie. Znowu nast piła cisza. I jeszcze jeden 
ryk. D wi ki marszczyły gładk  materi   lepej nocy, nadawały jej nowego wymiaru. Usłyszał 
nadchodz ce kroki. 

- Chyba j kn ł - powiedział m ski głos. 
McKie zauwa ył,  e m czyzna mówił poprawnym galaktykiem. Dwa cienie wyłoniły 

si  z ciemno ci i zatrzymały si  u stóp McKie'ego. 

- My lisz,  e jest przytomny? - to był głos kobiecy, zamaskowany u yciem dystortera. 
- Oddycha jakby był przytomny - powiedział m czyzna. 
-  Kto  tu  jest?  -  zachrypiał  McKie.  Konieczny  do  tego  wysiłek  przyniósł  fal   agonii 

jego obolałej głowie. 

- Jak to dobrze,  e twoi ludzie potrafi  wykonywa  rozkazy - powiedział m czyzna. - 

Strach pomy le , co by było, gdyby on si  tu dłu ej kr cił. 

- Jak si  tu dostałe , McKie? - spytała kobieta. 
- Na piechot  - warkn ł McKie. - Czy to ty, Abnethe? 
- Na piechot ! - parskn ł m czyzna. 
McKie'ego uderzyła jaka  dziwna nuta w tym głosie. Był w nim  lad jakiej  obco ci. 

Czy  pochodził  on  od  człowieka,  czy  od  humanoida?  W ród  wszystkich  ras  inteligentnych 
jedynie  Pan  Spechi  -  którzy  genetycznie  przekształcili  swoj   budow   na  kształt  ciała 
ludzkiego - mogli wygl da  a  tak podobnie do ludzi. 

- Je eli mnie natychmiast nie uwolnicie - powiedział McKie - to nie odpowiadam za 

konsekwencje. 

- Odpowiesz za nie, odpowiesz - w głosie m czyzny kryła si  spora doza  miechu. 
- Musimy mie  pewno , jak on si  tutaj dostał - powiedziała kobieta. 
- A jak  to nam zrobi ró nic ? 
- Mo e zrobi  wielk . A co, je eli Frania nie dotrzymuje warunków umowy? 
- Niemo liwe - prychn ł m czyzna.  
-  Nic  nie  jest  niemo liwe.  On  nie  mógł  tu  przyj   na  piechot   bez  pomocy  tego 

Kalebana. 

- Mo e jest jeszcze jeden Kaleban? 
- Frania mówi,  e nie. 

background image

- Proponuj ,  eby my si  tego intruza natychmiast pozbyli - powiedział m czyzna. 
- A co b dzie, je eli on nosi monitor? - spytała. 
- Frania twierdzi,  e  aden Taprisjot nie znajdzie tego miejsca. ... . 
- Ale McKie si  tu dostał! 
- I prowadziłem ju  st d jedn  rozmow  przy pomocy przeka nika Taprisjota - dodał 

McKie.  aden Taprisjot nie znajdzie tego miejsca? Co to znaczy? - zastanawiał si  McKie. 
Czemu co  takiego powiedzieli? 

-  Nie  starczy  im  czasu,  by  nas  tu  znale .  Ani  tym  bardziej  by  nam  przeszkodzi   - 

powiedział m czyzna. - Ja mówi ,  eby si  go pozby . 

- To nie byłoby najm drzejsze - powiedział McKie. 
- No prosz , kto si  odzywa na temat m dro ci! - parskn ł m czyzna. 
McKie usiłował rozpozna  szczegóły ich twarzy, ale było za ciemno, widział jedynie 

pozbawione wyrazu cienie. Co takiego kryło si  w glosie m czyzny? Dystorter zmieniał głos 
kobiety, ale po co w ogóle go u ywała? 

- Nosz  monitor  ycia - powiedział. 
- Czym pr dzej, tym lepiej - powiedział m czyzna. 
- Ja mam ju  tego do  - powiedziała kobieta. 
- Jak mnie zabijecie, to mój monitor natychmiast wy le sygnał - powiedział McKie. - 

Taprisjoci przeczesz  t  okolic  i zidentyfikuj  wszystkie osoby wokół mnie. Nawet je eli nie 
b d  wiedzie , gdzie jeste cie, b d  wiedzie , kim jeste cie. 

- Dr  na sam  my l - powiedział m czyzna. 
- Musimy si  dowiedzie , jak on si  tu dostał - powiedziała kobieta. 
- Co to zrobi za ró nic ? 
- To idiotyczne pytanie! 
- No wi c Kaleban złamał warunki kontraktu. 
- Albo jest w nim jaki  kruczek, o którym nic nie wiemy. 
- To trzeba go zlikwidowa . 
- Nie jestem pewna, czy to si  uda. Nie wiem na ile si  nawzajem rozumiemy. Co to 

s  ł czniki? 

- Abnethe, po co mówisz przez ten dystorter? - zapytał McKie. 
- Czemu nazywasz mnie Abnethe? - spytała. 
-  Mo esz  zakamuflowa   swój  głos,  ale  nie  mo esz  ukry   swojego  zboczenia,  ani 

swojego stylu - powiedział McKie. 

- Czy to Frania ci  tu przysłała? - rozkazuj co zapytała kobieta. 

background image

- Czy  które  z was wła nie nie powiedziało,  e to niemo liwe? - odparował McKie. 
- No prosz , jaki dzielny facet - za miała si  kobieta. 
- Niewiele mu to pomo e. 
-  Nie  s dz ,  by  Kaleban  mógł  złama   nasz   umow   -  powiedziała    kobieta.      -   

Przypominasz      sobie      klauzul     o  ochronie?  Prawdopodobnie  go  tu  wysłał,  eby  si   go 
pozby . 

- To si  go pozb d my. 
- Nie to miałam na my li! 
- Wiesz doskonale,  e musimy to zrobi .  
- Sprawisz mu cierpienie, a ja si  na to nie zgadzam! - krzykn ła kobieta. 
- To zostaw mnie z nim samego, a ja ju  si  tym zajm . 
- Nie mog  wytrzyma  my li,  e on b dzie cierpiał! Nie mo esz tego zrozumie ? 
- Nie b dzie cierpiał.  
- Nigdy nie wiadomo. 
To  murowanie  Abnethe,  pomy lał  McKie.  Wiedział,  e  Abnethe  przeszła  leczenie 

uwarunkowuj ce i nie mo e teraz znie  widoku cierpienia. Ale kim jest ten drugi? 

- Boli mnie głowa - powiedział McKie. - Wiesz o tym, Mliss? Twoi ludzie praktycznie 

mi mózg rozwalili. 

- Jaki mózg? - spytał m czyzna. 
- Musimy go zabra  do lekarza - powiedziała kobieta. 
- Co ty wygadujesz? - warkn ł m czyzna. 
- Słyszałe , co mówi. Boli go głowa. 
- Dosy , Mliss! 
- Powiedziałe  moje imi  - zaprotestowała. 
- To nie robi  adnej ró nicy. I tak ci  ju  dawno rozpoznał. 
- Co b dzie, je eli ucieknie? *» 
- St d? ';M - 
- Jako  si  tutaj dostał, nie? 
- Za co powinni my mu by  wdzi czni. 
- Ale on cierpi! - zawołała. 
- Kłamie! 
- Cierpi! Wiem to! 
-  A  co,  je li  zabierzemy  go  do  lekarza,  Mliss?  -  spytał  m czyzna.  -  Co,  je eli  go 

zabierzemy, a on ucieknie? Wiesz,  e ci agenci BuSabu maj  w zanadrzu niejedn  sztuczk . 

background image

Cisza. 
-  Nie  mamy  innego  wyj cia  -  powiedział  m czyzna.  -  Frania  wysłała  go  do  nas  a 

teraz my musimy go zabi . 

- Doprowadzasz mnie do szału! - krzykn ła. 
- Nie b dzie cierpiał - powiedział m czyzna. Cisza. 
- Obiecuj  - powiedział m czyzna.    - Na pewno? 
- Przecie  ci obiecałem. 
- Id  - powiedziała. - Nie chc  wiedzie , co si  z nim stanie. Nigdy mi o nim wi cej 

nie wspominaj, Cheo. Słyszysz? 

- Tak, kochanie, słysz . 
- A teraz id  - powiedziała. 
- On mnie pokroi na drobne kawałki - powiedział McKie - a ja b d  przez cały czas 

ryczał z bólu. 

- Ka  mu si  zamkn ! - zawyła. 
- Chod my, kochanie - m czyzna obj ł j  ramieniem. - Chod my st d. 
-  Abnethe!  -  krzykn ł  zrozpaczony  McKie.  -  On  mi  sprawi  straszliwe  cieipienia! 

Musisz o tym wiedzie ! Zacz ła łka , gdy m czyzna wiódł j  w ciemno ci. 

- Prosz ... Prosz ... - błagała. Po chwili jej szloch znikn ł w oddali. 
Furuneo. my lał McKie, nie zwlekaj. Pospiesz tego Kalebana. Chc  si  stad wydosta . 

Zaraz! 

Zacz ł szarpa  wi zy. Rozci gn ły si  odrobink , na tyle by si  przekonał,  e wi cej 

ich nie da rady rozci gn . Paliki ani drgn ły. 

Dalej,  dalej,  Kaleban!  -  my lał  McKie.  Przecie   nie  wysłała   mnie  tu  na  mier . 

Powiedziała ,  e mnie kochasz. 

 
Nie wierz  w ciebie, poniewa  do mnie mówisz. 

Cytat z Kalebana 

 
Po  kilku godzinach pyta  i wypytywa , na które odpowiedziami były albo nast pne 

pytania,  albo  bezsensowne  stwierdzenia,  Furuneo  sprowadził  stra nika  do  pilnowania 
Kalebana.  Na  jego  yczenie  Frania  otworzyła  luk  i  Furuneo  wyszedł  zaczerpn   wie ego 
powietrza na półce z lawy. Na dworze było zimno, zwłaszcza w porównaniu z temperatur  
panuj c  wewn trz Arbuza. Jak zwykle przed zachodem sło ca, wiatr przycichł. Fale nadal 

background image

biły z w ciekło ci  o skaliste brzegi i wspinały si  na urwisko poni ej Arbuza. Ale zacz ł si  
ju  odpływ i tylko nieliczne kropelki rozbryzguj cej si  wody docierały na półk . 

Łqczniki, my lał Furuneo cierpko. Ona twierdzi,  e to nie chodzi o poł czenia, wia  o 

co? Chyba nigdy jeszcze nie czul si  tak sfrustrowany. 

-  To,  co  si ga  od  jednego  do  o miu  -  mówiła  Kaleban  -  jest  ł cznikiem.  Poprawne 

u ycie czasownika by ?  - Co? 

- Czasownik to samo ci - powiedziała. - Dziwna koncepcja. 
- Nie, nie! Co to było wcze niej, od jednego do o miu? 
- Tworzywo rozdzielaj ce - powiedziała Kaleban. 
- Co  takiego jak rozpuszczalnik? 
- Przed rozpuszczalnikiem. 
- Co, do cholery, przed ma do czynienia z rozpuszczalnikiem? 
- By  mo e bardziej wewn trzne ni  rozpuszczalnik. 
- Szale stwo - powiedział Furuneo kr c c głow . - Wewn trzne? 
- Nieograniczone miejsce ł czników - powiedziała Kaleban. 
- Z powrotem jeste my tam, sk d zacz li my - j kn ł Furuneo. - Co to jest ł cznik? 
- Nieobj ty otwór pomi dzy - odpowiedziała Kaleban. 
- Pomi dzy czym? - zawył Furuneo. 
- Pomi dzy jeden a osiem. 
- Och, nie! 
- Tak e pomi dzy jeden a x - powiedziała Kaleban. Tak jak uczynił to kiedy  McKie, 

teraz Furuneo ukrył twarz w dłoniach. Po chwili powiedział: 

- Co jest pomi dzy jeden a osiem, poza dwa, trzy, cztery, pi , sze  i siedem? 
-  Niesko czono   -  powiedziała  Kaleban.  -  Otwarte  poj cie.  Nic  nie  zawiera 

wszystkiego. Wszystko zawiera nic. 

- Wiesz, co ja my l ? - spytał Furuneo. 
- Nie czytam my li - odpowiedziała Kaleban. 
- My l ,  e si  z nami bawisz - powiedział Furuneo. - Ot, co my l . 
- Ł czniki zobowi zuj  - powiedziała Kaleban. - Czy to rozszerza zrozumienie? 
- Zobowi zuj ... zobowi zanie? 
- Spróbuj ruchu - powiedziała Kaleban. 
- Spróbowa  czego? 
- To co pozostaje nieruchome, gdy wszystko inne si  porusza - powiedziała Kaleban. - 

W ten sposób ł cz c. Koncepcja niesko czono ci opró nia si  bez ł cznika. 

background image

- Aaauuu! 
To wła nie wtedy postanowił wyj  odpocz  na zewn trz. 
Nie  osi gn ł  te   adnych  wyników  w  próbie  zorientowania  si ,  czemu  Kaleban 

utrzymywał tak  wysok  temperatur  w Arbuzie. 

- Konsekwencja szybko ci - powiedziała, na przemian zast puj c to pod ogniem jego 

pyta  przez zbie no  pospieszno ci. A potem: By  mo e koncepcja wywołanego ruchu jest 
bli sza. 

- Jaki  rodzaj tarcia? - s dował dalej Furuneo. 
-  Niezrównowa one  zale no ci  wymiarów  by   mo e  staje  si   najlepszym 

przybli eniem - odparła Kaleban. 

Zastanawiaj c  si   teraz  powtórnie  nad  tymi  pełnymi  frustracji  wymianami  zda , 

dmuchał sobie na zmarzni te r ce. Sło ce ju  zaszło i od skał zerwał si  zimny wiatr. 

Albo  marzn   na  mier ,  albo  si   gotuj ,  pomy lał.  Gdzie   do  jasnej  cholery  jest 

McKie? 

Dokładnie  w  tej  chwili,  przez  jednego  z  Taprisjotów  Biura  skontaktował  si   z  nim 

Tuluk. Furuneo, który wła nie rozgl dał si  po zawietrznej stronie Arbuza za jakim  miejs-
cem troch  bardziej osłoni tym od wiatru, poczuł jak jego szyszynka budzi si  pod wpływem 
tego  kontaktu.  Zd ył  jeszcze  opu ci   stop ,  któr   wła nie  podniósł  w  kroku,  postawił  j  
mocno w. du ej kału y i stracił całkowicie poczucie swojego ciała. My l i rozmowa stały si  
jednym. 

-  Tu  Tuluk  w  laboratorium  -  usłyszał  Furuneo.  -  Przepraszam  za  wtargniecie  i  tak 

dalej. 

- Przez ciebie wła nie postawiłem nog  w gł bokiej kału y zimnej wody - powiedział 

Furuneo. 

-  Mam  dla  ciebie  troch   wi cej  zimnej  wody.  Masz  dopilnowa ,  eby  ten  Kaleban 

zabrał McKie'ego za sze  godzin, mierzonych od czasu cztery godziny i pi dziesi t jeden 
minut temu. Zsynchronizuj. 

- Sze  standardowych godzin? 
- Oczywi cie standardowych! 
- Gdzie on jest? 
- Nie wie. Tam gdzie go ten Kaleban wysłał. Wiesz jak on to robi? 
- Robi to przy pomocy ł czników. 
- Naprawd ? A co to takiego te ł czniki? 
- Jak si  zorientuj  to pierwszy si  dowiesz. 

background image

- To brzmi jak sprzeczno  w czasie, Furuneo. 
-  I  pewno  jest.  Dobra,  pozwól  mi  wyj   nog   z  wody.  Pewnie  ju   mi  zamarzła  na 

ko . 

- Zsynchronizowałe  współrz dne czasowe do sprowadzenia McKie'ego z powrotem? 
- Tak jest. Ale mam nadziej ,  e ona nie wy le go do domu. 
- O co chodzi? Furuneo wytłumaczył. 
- Bardzo skomplikowane. 
- Ciesz  si ,  e do tego doszedłe . A przez chwil  ju  si  zaczynałem obawia ,  e nie 

podchodzisz do naszego problemu z wystarczaj c  powag . 

W ród Wreavów powaga i szczero  s  cechami prawie tak samo podstawowymi jak 

w ród  Taprisjotów,  ale  Tuluk  pracował  z  lud mi  wystarczaj co  długo,  by  zrozumie   art 
Furunea. 

- No tak - powiedział. - Ka de stworzenie jest na swój sposób zwariowane. 
Było  to  przysłowie  Wreavów,  ale  zabrzmiało  wystarczaj co  blisko  do  tego,  jak 

wyra ała  si   Kaleban,  by  -  pobudzona  działaniem  rozzłaszczacza  -  obudziła  si   w  nim 
chwilowa  w ciekło   i  Furuneo  poczuł,  jak  zaczyna  wymyka   mu  si   własna  osobowo . 
Zadr ał cały i zmusił si  do powrotu do równowagi. 

- Czy wła nie prawie si  zatraciłe ? - spytał Tuluk. 
- Sko cz ju  i pozwól mi wyj  nog  z wody! 
- Odnosz  wra enie,  e jeste  zm czony - powiedział Tuluk. - Odpocznij sobie troch . 
-  Jak  tylko  b d   mógł.  Mam  nadziej ,  e  nie  zasn   w  tej  kaleba skiej  ła ni. 

Obudziłbym si  w sam raz gotowy na danie dla kanibali. 

-  Wy  ludzie  macie  skłonno ci  do  wyra ania  si   w  obrzydliwy  sposób  -  powiedział 

Wreave. - Ale lepiej jeszcze nie zasypiaj przez jaki  czas. Dla McKie'ego punktualno  mo e 
okaza  si  wa na. 

 
Nale ał do tego rodzaju ludzi, którzy bywaj  twórcami własnej  mierci. 

Epitafium Alichina Furunea 

 
Było ciemno, ale jej czarne my li nie wymagały  wiatła. 
Niech  szlag  trafi  tego  głupiego  sadyst   Cheo!  Bł dem  było  sfinansowanie  operacji, 

która zmieniła tego Pan Spechi w potworka z utrwalon  osobowo ci . Czemu nie mógł dalej 
by   takim,  jakiego  go  spotkała  po  raz  pierwszy?  Wtedy  był  taki  egzotyczny...  taki...  taki... 
podniecaj cy. 

background image

Co  prawda,  dalej  był  przydatny.  I  nie  mo na  było  zaprzeczy ,  e  to  On  pierwszy 

dostrzegł  te  fantastyczne  mo liwo ci  w  ich  odkryciu.  Przynajmniej  to  było  nadal 
podniecaj ce. 

Rozsiadła si  wygodnie na pokrytym mi kkim futrem krze laku. jednym z tych rzadko 

spotykanych  kotowatych  okazów,  nauczonych  do  uspokajania  swoich  panów  mruczeniem. 
Koj ce drgania kursowały po jej ciele, szukaj c zadra nie  potrzebuj cych załagodzenia. 

Jej apartament zajmował najwy szy poziom w wie y, któr  zbudowali na tej planecie, 

bezkarni w prze wiadczeniu,  e nie si gnie tu  adne prawo ani  adne poł czenie komunika-
cyjne, poza tymi które kontrolował jeden jedyny Kaleban - któremu na dodatek nie zostało 
ju  wiele  ycia. 

Ale  jak  si   tu  dostał  McKie?  I  czemu  powiedział,  e  odbył  rozmow   dalekosi n  

przez przeka nika Taprisjota? 

Krze lak,  wyczulony  na  ka d   zmian   jej  nastroju,  przerwał  swoje  mruczenie,  gdy 

Abnethe oderwała od niego plecy i siadła prosto jak  wieca. Czy by Frania kłamała? 

Czy by gdzie  został si  jeszcze jeden Kaleban, który potrafił odnale  ich kryjówk ? 
Nawet bior c pod uwag  to,  e słowa Kalebana były trudne do zrozumienia - no tak, 

tego  nie  dało  si   zapomnie   -  wiec  nawet  bior c  to  pod  uwag ,  nie  mogła  przecie   zaj  
pomyłka  w  kwestii  tak  zasadniczej.  Klucz  do  wiata,  na  którym  si   znajdowali,  le ał  w 
jednym tylko mózgu, w mózgu jej samej, pani Mliss Abnethe. 

Gdyby to było mo liwe, wyprostowałaby si  jeszcze bardziej. 
A ju  niedługo  mier  wolna od cierpienia uczyni to miejsce bezpiecznym na zawsze - 

gigantyczny  orgazm  mierci.  Były  tylko  jedne  drzwi,  a  te  zamknie  mier .  Ci,  którzy 
prze yj , wszyscy wybrani osobi cie przez ni  sam , b d  tu  y  długo i szcz liwie, wolni 
od wszystkich... ł czników. 

Czymkolwiek one s . 
Podniosła  si   na  nogi  i  pocz ła  nerwowo  przechadza   si   tam  i  z  powrotem  w ród 

ciemno ci. Dywan,  zwierz  wyhodowane podobnie jak krze laki, marszczył swoj  kosmat  
skór  pod pieszczot  jej stóp. 

Na jej twarzy pojawił si  u miech. 
Pomimo  wszystkich  komplikacji  i  pomimo  tego.  e  mo na  to  było  wykonywa  

jedynie  w  ci le okre lonych  porach,  b dzie trzeba przyspieszy  tempo biczowania. Trzeba 
doprowadzi  Frani  do nieci gło ci jak najszybciej si  tylko da. Zabija  tak, aby ofiary nie 
cierpiały, tak. to był prospekt, który nadal mogła rozwa a . 

Ale teraz trzeba si  pospieszy . 

background image

Furuneo stał. przysypiaj c, oparty o  cian  wewn trz Arbuza. Gor co nadal było nie 

do  wytrzymania.  Według  jego  zegara  mózgowego  do  czasu  kiedy  b dzie  trzeba  ci gn  
McKie'ego  z  powrotem  została  ju   niecała  godzina.  Jaki   czas  temu  Furuneo  spróbował 
wytłumaczy  Kalebanowi kiedy to powinno nast pi , ale ona w zadem sposób nie mogła go 
zrozumie . 

- Długo ci si  wyci gaj  i kurcz  - powiedziała. - Zakrzywiaj  si  i przekształcaj  w 

nieprecyzyjnych ruchach pomi dzy jednym a drugim. A wi c czas jest niestały. 

Niestały? 
Tuba wirtunelu skokwłazu G'oka otworzyła si  z trzaskiem tu  nad olbrzymi  ły k  

Kalebana. W otworze pokazała si  twarz i nagie ramiona Abnethe. 

Furuneo  odsun ł  si   od  ciany,  parokrotnie  wstrz sn ł  głow   by  przep dzi   resztki 

snu. Psiakrew, ale było gor co! 

- Nazywasz si  Alichino Furuneo - powiedziała Abnethe. - Czy wiesz, kim ja jestem? 
- Wiem. 
-  Poznałam  ci   od  razu  -  powiedziała.  -  Rozpoznaj   wi kszo   agentów  waszego 

głupiego Biura. Nieraz mi si  to przydało. 

- Czy przychodzisz tu po to, by biczowa  tego biednego Kalebana? - spytał Furuneo. 

Namacał  w  kieszeni  aparat  holograficzny  i,  zgodnie  z  poleceniem  McKie'ego,  przygotował 
si  do skoku w kierunku wirtunelu. 

-  Nie  zmuszaj  mnie  do  zamkni cia  włazu,  zanim  troch   nie  porozmawiamy  - 

powiedziała Abnethe. 

Furuneo  si   zawahał.  Daleko  mu  wprawdzie  było  do  Nadzwyczajnego  Sabota ysty, 

ale nie został szefem Biura na cał  planet  bez nauczenia si ,  e istniej  sytuacje, w których 
niekoniecznie musi si  wykonywa  rozkazy przeło onych. 

- A o czym mamy rozmawia ? - spytał. 
- O twojej przyszło ci - odpowiedziała. 
Furuneo  spojrzał  jej  prosto  w  oczy.  Pustka,  któr   w  nich  zobaczył,  wypełniła  go 

obrzydzeniem. Wida  było,  e powoduje ni  potrzeba sytuacji. 

- O mojej przyszło ci? - spytał. 
- O tym. czy w ogóle b dziesz miał jak  przyszło . 
- Nie gro  mi. 
- Cheo mówi - powiedziała -  e mo esz nada  si  do naszego planu. 
Nie  wiedział  czemu,  ale  przekonany  był,  e  to  kłamstwo.  Zabawne,  jak  łatwo  si  

wydała. Wargi jej wyra nie zadr ały, kiedy wymówiła to imi : Cheo. 

background image

- A kto to Cheo? - spytał. 
- W tej chwili to niewa ne. 
- A jaki jest ten wasz plan? 
- Prze ycie. 
- To miłe - powiedział. - Co jeszcze nowego masz do powiedzenia? - zastanawiał si  

jaka b dzie jej reakcja na to gdy wyjmie aparat holograficzny i zacznie rejestrowa . 

- Czy to Frania wysłała McKie'ego w pogo  za mn ? - spytała. 
Furuneo zobaczył,  e to było dla niej bardzo wa ne. McKie musiał nie le narozrabia . 
- Widziała  McKie'ego? - spytał. 
-  Nie  b d   teraz  rozmawia   o  McKie'im.  Co  za  idiotyczna  odpowied ,  pomy lał 

Furuneo. Przecie  to ona sama zacz ła rozmawia  o McKie'im. 

Abnethe wyd ła wargi, przygl daj c mu si  z uwag . 
- Jeste   onaty, Furuneo? - spytała. 
Zmarszczył  brwi.  Znowu zadr ały  jej  wargi.  Na  pewno  znała  jego  dane personalne. 

Je eli przydawało jej si  móc go rozpozna , to trzykrotnie wa niejsze musiało by  zna  jego 
mocne i słabe strony. Na co ona grała? 

- Moja  ona nie  yje - odpowiedział. 
- Jakie to przykre - szepn ła. 
- Daj  sobie rad  - powiedział ze zło ci . - Nie mo na  y  przeszło ci . 
- Aaa, tu si  mo esz myli  - powiedziała. 
- O co ci chodzi, Abnethe? 
-  Posłuchaj  -  powiedziała  -  masz  sze dziesi t  trzy  lata,  je eli  sobie  dobrze 

przypominam. 

- Dobrze sobie przypominasz, dobrze o tym. do cholery, wiesz. 
-  Jeste   jeszcze  młody  -  powiedziała  -  i  wygl dasz  jeszcze  młodziej.  Wygl dasz  na 

kogo , kto potrafi cieszy  si   yciem. 

- Ka dy potrafi. 
A wi c to próba przekupienia, pomy lał. 
-  Cieszymy  si   yciem  tylko  wtedy,  gdy  ma  ono  w  sobie  wszystkie  konieczne 

składniki - powiedziała. - Dziwne,  eby kto  taki jak ty był w tym idiotycznym Biurze. 

Było  to  na  tyle  bliskie  my lom,  które  sam  czasem  miewał,  e  zaciekowił  si  

mo liwo ciami tego tajemniczego planu i tym jakim  Cheo. Co chcieli mu zaoferowa ? 

Przez  chwil   przygl dali  si   sobie  nawzajem.  Mierzyli  si   wzrokiem  jak  dwoje 

zapa ników przed walk . 

background image

Czy  zaproponuje  mu  siebie  sam ?  -  zastanawiał  si   Furuneo.  Była  ładn   kobiet : 

pełne  usta,  wielkie,  zielone  oczy  w  przyjemnej,  owalnej  twarzy.  Widział  nieraz  holografy 
całej  jej  postaci  -  Kosmetykerzy  zrobili  wietn   robot .  Dbała  o  siebie  nie  szcz dz c 
pieni dzy. Ale czy zaproponuje mu siebie sam ? Nie bardzo chciało mu si  w to wierzy . Ani 
motywy, ani stawka do tego nie pasowały. 

- Czego si  boisz? - zapytał. 
Była to dobra linia ataku, ale ona odparła mu z nut  niespodziewanej szczero ci: 
- Cierpienia. 
Furuneo z trudem przełkn ł  lin  przez zaschni te gardło. Co prawda po  mierci Mady 

nie  ył  w  celibacie,  ale  ich  mał e stwo  było  naprawd   specjalne,  niepowtarzalne.  Si gało 
poza słowa i ciało. Je eli w ogóle cokolwiek było stałego i podstawowego - ł cznego - we 
wszech wiecie,  to  miło   taka  jak  ich.  Wystarczyło  zamkn   oczy,  by  czuł  pami   jej 
obecno ci.  Tego  nic  nie  mo e  zast pi   a  Abnethe  musi  sobie  z  tego  zdawa   spraw .  Có  
takiego mo e mu zaproponowa , czego nie mógłby sam znale  gdzie indziej? 

A mo e jednak...? 
-  Franiu  -  powiedziała  Abnethe  -  jeste   gotowa  zrobi   to,  o  czym  mówiłam  ci 

wcze niej? 

- Ł cznik jest odpowiedni - odparła Kaleban. 
- Ł czniki! - wybuchn ł Furuneo. - Co to s  ł czniki? 
- Nie wiem - powiedziała Abnethe - ale okazuje si ,  e mog  z nich  wietnie korzysta  

nie wiedz c. 

- Co ty kombinujesz, Abnethe? - zapytał ostro Furuneo. Mimo panuj cego w Arbuzie 

upału przeszedł go nagle zimny dreszcz. 

- Franiu, poka  mu - powiedziała Abnethe. 
Wirtunel  tuby  skokwłazu  zadrgał,  otworzył  si   szerzej,  zamkn ł,  zata czył  i 

rozbłysn ł  nagle  dziwnym  wiatłem.  Abnethe  znikn ła.  Właz  otworzył  si   znów,  ale  tym 
razem wida  w nim było złoty piasek słonecznej pla y rozci gaj cej si  pomi dzy tropikaln  
d ungl  a lekko faluj cym bł kitem oceanu i zawieszony nad ni  w polu siłowym owal  yro-
jachtu. Górne tarcze jachtu, stoj ce otworem do lazurowego nieba, odsłaniały główny pokład, 
a na nim, prawie w samym  rodku, młod  kobiet , leniwie wyci gni t  plecami do sło ca na 
lewitohamaku.  Jej  gładka  skóra  chłon ła  słoneczne  ciepło  filtrowane  przez  pokładowe 
pochłaniacze promieni. 

background image

Furuneo  wpatrywał  si   w  t   scen   w  bezruchu,  jakby  nogi  mu  w  ziemi   wrosły. 

Dziewczyna podniosła głow  wypatruj c czego  w morzu, po chwili opu ciła j  z powrotem 
na poduszk  

-  Poznajesz?  -  spytała  Abnethe.  Jej  głos  dochodził  prosto  znad  jego  głowy,  bez 

w tpienia z drugiego skokwłazu, ale Furuneo nie był w stanie oderwa  wzroku od roztaczaj -
cego si  przed nim widoku,  eby to sprawdzi . 

- To Mada - wyszeptał. 
- Oczywi cie. 
- O mój Bo e - szeptał - kiedy  ty to zarejestrowała? 
- Pewny jeste ,  e to twoja ukochana? 
-  To...  to  nasz  miesi c  miodowy  -  Furuneo  dalej  szeptał.  -  Pami tam  dokładnie  ten 

dzie . Poszedłem z przyjaciółmi do oceanarium, ale ona nie chciała pływa , wi c została na 
jachcie. 

- Sk d wiesz,  e to wła nie ten dzie ? 
-  Widzisz  ten  kwiat-parasol  na  samym  skraju  d ungli?  To  flambok,  drzewo  które 

kwitło tylko w ten jeden dzie  i dlatego ja go nigdy nie zobaczyłem. 

- A rzeczywi cie. Wi c nie masz zastrze e  co do autentyczno ci tej sceny? 
-  ledziła  nas ju  wtedy? 
- Nie. To my  ledzimy to teraz. To co widzisz, odbywa si  w tej chwili. 
- Niemo liwe! To było przeszło czterdzie ci lat temu! 
- Nie krzycz tak. bo ona ci  usłyszy. 
- Jak ona mo e mnie usłysze ? Nie  yje ju  od... 
- Mówi  ci, ze to co widzisz dzieje si  teraz! Franiu? 
- W osobie Furunea poj cie teraz zawiera wzgl dne ł czniki - powiedział Kaleban. - 

Terazno  sceny prawdziwa. 

Furuneo potrz sał głow  na boki. 
- Mo emy j  zdj  z tego jachtu i przenie  was oboje na miejsce, którego Biuro nigdy 

nie znajdzie - powiedziała Abnethe. - Co ty na to, Furuneo? 

Furuneo  otarł  łzy  ciekn ce  mu  po  policzkach.  Czuł  zapach  oceanu,  słodkaw   wo  

kwitn cego flamboka. Ale to musiało by  nagranie. Musiało. 

- Je eli to si  dzieje teraz, to czemu ona nas nie widzi? - spytał. 
    - Na moje polecenie Frania nas przed ni  maskuje. Ale z d wi kiem nic si  nie da 

zrobi . Dlatego nie podno  głosu. 

- Kłamiesz! - zasyczał. 

background image

Jakby  na  ten  znak  dziewczyna  przewróciła  si   na  wznak,  wstała  i,  nuc c  piosenk , 

któr  Furuneo  wietnie pami tał, zacz ła przygl da  si  kwitn cemu flambokowi. 

-  My l ,  e  wiesz,  e  nie  kłami   -  powiedziała  Abnethe.  - To jest  wła nie  ten  nasz 

sekret. To jest nasze odkrycie o Kalebanach. 

- Ale... jak mo ecie... 
-  Maj c  odpowiednie  ł czniki,  cokolwiek  to  znaczy,  mamy  dost p  nawet  do 

przeszło ci. Spo ród wszystkich Kalebanów, którzy mogliby nas poł czy  z t  przeszło ci , 
pozostała  jedynie  Frania.  aden  Taprisjot,  adne  Biuro,  nic  nie  mo e  nas  tam  dosi gn . 
Mo emy si  tam przenie  i na zawsze uwolni  od tego wszystkiego. 

- To jaka  sztuczka! 
- Przecie  widzisz,  e nie. Pow chaj kwiaty, morze. 
- Ale czemu? Czego ode mnie chcesz? 
- Twojej pomocy w pewnej drobnej sprawie. 
- Jakiej? 
- Obawiamy si ,  e kto  mo e odkry  nasz  tajemnic , zanim b dziemy gotowi. Je eli 

jednak  kto   komu  Biuro  ufa  i  wierzy,  b dzie  tu  obecny  w  celu  obserwacji  i  składania 
raportów - a te raporty b d  nieprawdziwe... 

- To znaczy? 
-  e nie ma ju  wi cej biczowa ,  e Frania jest szcz liwa,  e... 
- A niby czemu miałbym to robi ? 
- Kiedy Frania do wiadczy swojej... ostatecznej nieci gło ci, mo emy bezpiecznie ju  

by  daleko st d - a ty mo esz by  razem ze swoj  ukochan . Mam racj , Franiu? 

-  Prawdziwa  podstawa w  stwierdzeniu  -  powiedziała Kaleban.  Furuneo spogl dał  w 

gł b  włazu.  Mada!  Była  tak  blisko.  Zaprzestała  nucenia  piosenki  i  smarowała  si   teraz 
olejkiem ochronnym. Gdyby Kaleban odrobink  przybli ył właz, to mógłby j  dotkn . 

Ból w piersi u wiadomił mu, jak bardzo łamie mu si  głos. 
- Czy... ja te  jestem gdzie  tam w dole? 
- Tak - powiedziała Abnethe. 
- I przyjd  na jacht? 
- Je eli kiedy  rzeczywi cie to zrobiłe . 
- I co bym tam znalazł? 
- Nie znalazłby   ony. Znikn ła. 
- Ale... 

background image

- My leliby,  e to jakie  zwierz  - albo z morza, albo z d ungli - j  zabiło. Mo e,  e 

poszła si  k pa  i... 

-  yła jeszcze przez trzydzie ci jeden lat - wyszeptał. 
- I mo esz teraz mie  te trzydzie ci jeden lat jeszcze raz - powiedziała Abnethe. 
- Ja... ja nie byłbym ten sam. Ona... 
- Na pewno ci  pozna. 
Na  pewno?  Nie  był  taki  pewny.  Mo e  tak.  Tak,  chyba  by  go  poznała.  Mo e  nawet 

zrozumiałaby  jego  motywy.  Ale  był  przekonany,  e  nigdy  by  mu  nie  wybaczyła.  Nie.  nie 
Mada. 

-  Przy  podj ciu  odpowiednich  kroków  nie  musiałaby  mo e  nawet  umrze   za  te 

trzydzie ci jeden lat - powiedziała Abnethe. 

Furuneo skin ł potakuj co głow , ale przytakiwał tylko swoim my lom. 
Nie wybaczyłaby mu, tak samo jak i ten młody człowiek powracaj cy na pusty jacht 

nigdy by mu nie wybaczył. A ten młody człowiek jeszcze  ył. 

Nigdy bym sobie nie mógł wybaczy , pomy lał. Ten miody człowiek, którym kiedy  

byłem, nigdy by mi nie wybaczył tych straconych lat. 

-  Je eli  si   martwisz  -  powiedziała  Abnethe  -  e  zmienisz  wiat,  albo  bieg  historii, 

albo  jaki   inny  nonsens,  to  mo esz  si   tym  nie  przejmowa .  Tak  si   wcale  nie  dzieje,  jak 
twierdzi Frania. Zmieniasz jedn  osobn  sytuacj , nic wi cej. Nowa sytuacja biegnie swoim 
własnym tokiem i nic innego w zasadzie si  nie zmienia. 

- Rozumiem. 
- Zgadzasz si  w takim razie na moj  propozycj ? - spytała Abnethe. 
-Co? 
- Mam kaza  Frani,  eby j  zdj ła z tego pokładu? 
- Po co? - zapytał. - Nie mog  si  na co  takiego zgodzi . 
- Chyba  artujesz! 
Odwrócił  si ,  eby  na  ni   spojrze .  Stała  po  drugiej  stronie  male kiego  skokwłazu 

otwartego tu  nad jego głow . Przez niewielki otwór widoczne były jedynie jej oczy, nos i 
usta. 

- Nie  artuj . 
We włazie ukazała si  jej dło , wskazuj ca w kierunku drugiego włazu. 
- Spójrz na to, co odrzucasz - powiedziała. - Mówi  ci, spójrz dobrze! Czy mo esz z 

czystym sumieniem powiedzie ,  e nie chcesz tego odzyska ? 

Odwrócił si . 

background image

Mada  le ała  znów  w  lewitohamaku  z  twarz   zanurzon   w  poduszce.  Furuneo 

przypomniał sobie,  e wła nie w takiej pozycji j  zastał wracaj c z oceanarium. 

- Nic mi nie masz do zaoferowania - powiedział. 
- Ale  mam! Wszystko co ci powiedziałam to prawda! 
- Głupia jeste  - odparł - je eli nie potrafisz dojrze  ró nicy pomi dzy tym co Mada i 

ja mieli my, a tym co ty oferujesz.  al mi... 

Co   złapało  go  za  gardło  z  wielk   sił ,  nie  pozwalaj c  mu  doko czy   zdania.  Jego 

r ce próbowały kurczowo czego  si  chwyci , ale czuł.  e podnosi si  wy ej... coraz wy ej... 
Poczuł, jak głowa przechodzi mu przez lepki opór skokwłazu. Jego szyja była dokładnie w 

wietle otworu, gdy właz si  zamkn ł. Jego bezgłowe ciało spadło na podłog  Arbuza. 

 

argon ciała i tryskaj ce hormony to jut pocz tki komunikacji. 

Spó niona Kultura, R kopis Jorj X. McKie 

 
- Mliss, ty idiotko! - ryczał Cheo. - Ty sko czona, kompletna, durna idotko! Gdybym 

nie przyszedł, kiedy... 

-  Zabiłe   go!  -  zachrypiała,  cofaj c  si   od  zakrwawionej  głowy  tocz cej  si   po 

podłodze jej pokoju. - Zabiłe ... Zabiłe  go! I to kiedy ja ju  prawie go... 

-  Kiedy  prawie  ju   wszystko  zepsuła   -  warkn ł  Cheo,  podchodz c  bli ej,  a   jego 

pokryta  bliznami  twarz  zatrzymała  si   w  odległo ci  kilku  centymetrów  od  niej.  -  Co  wy 
ludzie macie w głowach zamiast mózgu? 

- Ale on był... 
- On był gotowy wezwa  swoich ludzi i opowiedzie  im wszystko, co mu wypaplała . 
- Nie odzywaj si  do mnie w ten sposób! 
- Tam gdzie chodzi o moj  głow , b d  si  do ciebie odzywał jak mi si  podoba. 
- Sprawiłe  mu cierpienie! - rzuciła to jak oskar enie. 
- Tego co ja mu zrobiłem nawet nie zd ył poczu . To ty sprawiła  mu cierpienie. 
-  Jak  mo esz  tak  mówi ?  -  cofn ła  si   w  tył  od  jego  przera aj cej  twarzy,  tak 

przesadnie ludzkiej. 

- Ci gle gadasz o tym, jak to niby nie mo esz znie  widoku cierpienia - warkn ł - ale 

ty to kochasz. Wsz dzie wokół siebie siejesz cierpienie. Wiedziała ,  e Furuneo nie przyjmie 
twojej idiotycznej propozycji, ale kusiła  go mimo 

wszystko, kusiła  go tym, co utracił.  Nie nazywasz tego cierpieniem? 
- Słuchaj, Cheo, je eli... 

background image

- Cierpiał a  do chwili, kiedy ja to przerwałem.  wietnie sobie z tego zdajesz spraw ! 
- Przesta ! - krzykn ła. - To nie było tak! On wcale nie cierpiał! 
- Cierpiał, a ty  wietnie o tym wiedziała , przez cały czas  wietnie o tym wiedziała . 
Rzuciła si  na niego, uderzaj c pi ciami w jego pier . 
- Kłamiesz! Kłamiesz! - krzyczała. Chwycił j  za nadgarstki, zmusił do ukl kni cia. 

Opu ciła głow , po policzkach spływały jej łzy. 

- Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo - pochlipywała. 
-  Mliss,  posłuchaj  mnie  -  powiedział  łagodniejszym,  spokojnym  tonem.  -  Nie 

potrafimy oceni , jak długo Kaleban jeszcze si  utrzyma przy  yciu. B d  rozs dna. Mamy 
ograniczon   ilo   okresów,  kiedy  mo emy  u ywa   G'oka  i  powinni my  je  jak  najlepiej 
wykorzysta . Zmarnowała  jedn  z takich okazji. Nie sta  nas na takie pomyłki, Mliss. 

Z opuszczon  głow  nadal wpatrywała si  w podłog . Nie podniosła na niego oczu. 
-  Wiesz,  e  nie  lubi   by   dla  ciebie  ostry,  Mliss  -  powiedział -  ale  mój  sposób jest 

naprawd   najlepszy  -  sama  si   z  tym  zgodziła   setki  razy.  Musimy  si   martwi   o  siebie 
samych. 

Przytakn ła mu skinieniem, nadal nie podnosz c głowy. 
- Chod my teraz tam gdzie s  wszyscy - Plouty wymy lił now , ciekaw  zabaw . 
- Jeszcze jedno - powiedziała. 
- Tak? 
- Zostawmy McKie’ego przy  yciu. B dzie interesuj cym dodatkiem do... 
- Nie. 
- Co nam mo e zrobi ? Mo e nawet si  przyda. Nie b dzie miał swojego kochanego 

Biura do zmuszenia... 

- Nie! Poza tym ju  za pó no. Wysłałem przed chwil  jednego Palenk  z... no wiesz. 

Zwolnił jej dłonie z u cisku. 

Abnethe  podniosła  si   na  nogi,  rozd ła  nozdrza.  Pochylaj c  głow   do  przodu, 

spojrzała na niego spod długich rz s. Nagle kopn ła z całych sił praw  nog , trafiaj c Chea 
tward  pi t  w lew  gole . 

Odskoczył w tył, jedn  r k  masuj c obolałe miejsce. Mimo bólu był rozbawiony. 
-Widzisz? - u miechn ł si . - A jednak lubisz zadawa  cierpienie. 
Rzuciła  si   na  niego,  całuj c,  przepraszaj c.  Na  now   zabaw   Plouty'ego  ju   nie 

dotarli. 

 

background image

Mo esz  mówi   o  rzeczach,  których  nie  da si   wykona . To oczywiste. Sztuka le y w 

tym,  eby trzyma  uwag  słuchaczy na rym co jest powiedziane, a nie co jest wykonywalne. 

      Instrukcja BuSabu 

 
Gdy  w  momencie  mierci  Furunea  wł czył  si   jego  monitor  ycia,  Taprisjoci 

przeszukali - na odległo , ze swojego centum i sobie tylko wiadomymi sposobami - okolic  
Arbuza.  Znale li  tam  tylko  Kalebana  i  czterech  stra ników  kr

cych  w  powietrzu  ponad 

skałami. Zastanawianie si  nad czynami, motywami czy win  nie le ało w gestii Taprisjotów. 
Zgłosili  jedynie  fakt  mierci,  jej  lokalizacj   i  to samo   wszystkich  istot  rozumnych 
znajduj cych si  w pobli u. 

W rezultacie, czwórk  stra ników czekało kilka dni ostrego przesłuchania. Natomiast 

Kaleban  przedstawiał  zupełnie  inny  problem.  Musiano  zwoła   pełne  zebranie  zarz du 
BuSabu.  zanim  udało  si   zdecydowa ,  co  robi   w  sprawie  Kalebana.  Okoliczno ci  mierci 
Furunea  były  co  najmniej  podejrzane  - brak głowy,  zupełnie  niezrozumiałe  wyja nienia  od 
Kalebana. 

Gdy Tuluk. wyrwany ze snu po to by wzi  udział w zebraniu zarz du, wszedł na sal  

konferencyjn , zastał tam  Sikera uderzaj cego w stół. Czynił to  rodkowym palcem swojej 
macki  bojowej,  co  było  bardzo  nietypowym  przejawem  wzburzenia  jak  na  nie  ulegaj cych 
emocjom Laklaków. 

-  Nic  nie  b dziemy  robi ,  zanim  nie  wezwiemy  McKie'ego!  -  mówił  wła nie 

podniesionym głosem. - Sytuacja jest nazbyt delikatna! 

Tuluk zaj ł miejsce przy stole, na przygotowanym specjalnie dla Wreavów pode cie. 
-  Jeszcze cie  si   nie  skontaktowali  z  McKie'im?  -  powiedział  spokojnie.  -  Furuneo 

miał dopilnowa ,  eby Kaleban... 

Zanim zd ył doko czy  zdanie zasypano go wyja nieniami i informacjami. 
- Gdzie jest ciało Furunea? - spytał w ko cu. 
- Stra nicy maj  je lada chwila sprowadzi  do laboratorium. 
- Powiadomili cie ju  policj ? 
- Oczywi cie. 
- Wiadomo co  na temat brakuj cej głowy? 
- Wszelki  lad po niej zagin ł. 
-  To  musiało  si   sta   w  skokwłazie  -  powiedział  Tuluk.  -  Czy  policja  przejmie 

dochodzenie? 

- Nie ma mowy. Furuneo to nasz człowiek. 

background image

- Zgadzam si  z Sikerem - Tuluk skin ł przytakuj co głow . - Nie mo emy nic zrobi  

bez McKie'ego. Jemu zlecili my t  spraw  zanim jeszcze ktokolwiek wiedział, jakie przyjmie 
rozmiary. To nadal jego sprawa. 

- Mo e powinni my ponownie rozwa y  t  decyzj  - powiedział kto  z ko ca stołu. 
-  To  by  było  w  bardzo  złym  stylu  -  zaprotestował  Tuluk.  -  Ale  wszystko  po  kolei. 

Furuneo nie  yje, a miał dopilnowa  powrotu McKie'ego ju  jaki  czas temu. 

Bildoon,  Pan  Spechi  sprawuj cy  funkcj   dyrektora  Biura  przysłuchiwał  si   tej 

wymianie zda  w absolutnej ciszy. Od siedemnastu lat - co w jego rasie było okresem do  
przeci tnym - był nosicielem osobowo ci swojego pi cioistnego gniazda. Mimo  e sama ta 
my l  budziła  w  nim  odraz   nie  do poj cia  przez inne  rasy,  wiedział,  e niedługo  b dzie  t  
osobowo  musiał przekaza  najmłodszemu członkowi gniazda. To przekazanie osobowo ci 
nadejdzie  wcze niej  ni   powinno  z  powodu  ci głego  stresu  zwi zanego  ze  sprawowaniem 
funkcji kierowniczej w Biurze. Jakiej straszliwej ceny wymaga słu ba dla Ras Rozumnych, 
pomy lał. 

Humanoidalny wygl d, jaki jego rasa wykształciła dzi ki manipulacjom genetycznym 

sprawiał,  e cz sto zapominano, i  Pan Spechi s  tak bardzo ró ni od człowieka. Ale ju  

niedługo,  w  przypadku  Bildoona,  te  ró nice  stan   si   oczywiste.  Jego  bliscy 

współpracownicy w Biurze nie b d  w stanie nie dostrzec pocz tków zmiany - zamglonych, 
błyszcz cych oczu, sztywnych ust... 

Lepiej  o  tym  teraz  nie  my le ,  przypomniał  sobie.  Potrzebna  mu  b dzie  cała 

przytomno  umysłu. 

Odnosił ju  wra enie,  e nie jest panem swojej własnej osobowo ci, a to było dla Pan 

Spechi  gorsze  od  najbardziej  wyrafinowanej  tortury.  Ale  czarna  wizja  mierci  wszystkich 
inteligentnych  stworze   w  całym  wszech wiecie  wymagała  po wi cenia  osobistych  l ków. 
Nie  wolno pozwoli   umrze  Kalebanowi. Dopóki  nie  zapewni Kalebanowi prze ycia, musi 
trzyma  si  ka dej brzytwy, której  ycie mu dostarczy, wytrzyma  ka dy terror, nie pozwoli  
sobie na opłakiwanie własnej prawie- mierci, rodem z najgorszych koszmarów Pan Spechi. 
Znacznie gorsza  mier  czaiła si  teraz na nich wszystkich. 

Zauwa ył,  e Siker wpatrywał si  w niego z milcz cym pytaniem w oczach. 
Bildoon powiedział tylko dwa słowa: 
- Przyprowad cie Taprisjota. 
Kto  siedz cy przy drzwiach rzucił si  wykona  polecenie. 
- Kto ostatni kontaktował si  z McKie'im - spytał Bildoon. 
- Chyba ja - odpowiedział Tuluk. 

background image

- To najlepiej b dzie, je eli zrobisz to znowu. I nie gadaj za długo. 
Tuluk  zmarszczył   pokryw   twarzy  w  przytakuj cym 
ge cie. 
Do sali wprowadzono Taprisjota i umieszczono go na stole. Narzekał gło no,  e nie 

obchodz   si   wystarczaj co  delikatnie  z  jego  igłami  głosowymi,  e  zakotwienie  nie  jest 
doskonałe,  e nie dano mu wystarczaj co czasu na przygotowanie energii. 

Dopiero kiedy Bildoon powołał si  na specjaln  klauzul  nagłej potrzeby z kontraktu 

jaki  Biuro  miało  zawarty  z  Taprisjotami,  zgodził  si   działa .  Ustawił  si   przed  Tulukiem  i 
powiedział: 

- Data, godzina i miejsce. 
Tuluk podał mu lokalne współrz dne. 
- Zamkn  pokryw  twarzow  - zakomenderował Taprisjot. 
Tuluk si  zastosował.  
- My le  o kontakcie - zaskrzeczał Taprisjot. 
Tuluk pomy lał o McKie'im. 
Czas upływał i nic si  nie działo. Tuluk otworzył pokryw  twarzow , wyjrzał. 1      - 

Zamkn  pokryw  twarzow  - rozkazał Taprisjot. 

Tuluk si  zastosował. 
- Czy co  jest nie w porz dku? - spytał Bildoon. 
-  Zachowa   cisz   -  odpowiedział  Taprisjot,  szeleszcz c  igłami  głosowymi.  -  Nie 

zaburza  zakotwienia. Putcza, putcza. Poł czenie nast pi za po rednictwem Kalebana. 

- Za po rednictwem Kalebana? - zdziwił si  Bildoon. 
-  Niemo liwe  inaczej  -  odpowiedział  Taprisjot.  -  McKie  odizolowany  w  ł cznikach 

innej istoty. 

- Nie obchodzi mnie jak go znajdziesz, ale znajd  go natychmiast! - rozkazał Bildoon. 
Tuluk nagle zadr ał, jego pobudzona szyszynka wprowadziła go w chichotrans. 
- McKie? - spytał. - Tu Tuluk. 
Te  słowa  wyrzeczone  w ród  pomruków  i  chichotów  chichotransu  były  ledwie 

słyszalne dla zebranych wokół niego. 

McKie powiedział, najspokojniejszym tonem na jaki go było sta : 
-  McKie'ego  ju   nie  b dzie  za  jakie   trzydzie ci  sekund,  je eli  natychmiast  nie 

powiesz Furuneowi,  eby kazał Kaleba-nowi mnie st d zabra . 

- Co si  dzieje? - spytał Tuluk. 

background image

-  Jestem  skr powany,  le   na  wznak,  a  jaki   Palenki  ju   tu  idzie,  eby  mnie  zabi . 

Widz   go  w  wietle  ogniska.  Niesie  z  sob   co ,  co  wygl da  na  siekier .  Za  chwil   b dzie 
mnie r bał. Wiesz jak oni... 

- Nie mog  nic powiedzie  Furuneowi. On nie... 
- To powiedz Kalebanowi! 
- Wiesz dobrze,  e z Kalebanami nie da si  poł czy ! 
- Zrób to natychmiast, o le! 
Poniewa  McKie si  tego domagał, Tuluk - przypuszczaj c  e McKie mo e wiedzie , 

o czym mówi - przerwał kontakt i podał zlecenie Taprisjotowi. Było to sprzeczne ze 

zdrowym rozs dkiem -  wszystkie dane wskazywały,   e Taprisjoci nie mog  ł czy  

ras rozumnych z Kalebanami. 

Obserwuj cy  pomrukaj cego  i  chichocz cego  Tuluka  zgromadzeni  w  sali 

konferencyjnej  zauwa yli,  e  nagle  si   uspokoił,  z  powrotem  wrócił  do  chichotransu, 
wreszczie zastygł w bezruchu. Bildoon, gotowy ju  krzykn  do Tuluka, czego, do licha, si  
dowiedział, zawahał si . Walcowate ciało wysokiego Wreava było takie... takie nieruchome. 

-  Ciekawe,  czemu  Tapek  powiedział,  e  musi  ł czy   si   przez  Kalebana  -  szepn ł 

Siker. Bildoon wzruszył ramionami. 

- Wiecie - powiedział jaki  Chither siedz cy niedaleko Tuluka - mógłbym przysi c,  e 

on kazał temu Taprisjotowi poł czy  si  z Kalebanem. 

- Nonsens - odpowiedział Siker. 
-  Nic  z  tego  nie  rozumiem  -  ci gn ł  dalej  ten  sam  Chither.  -  Jak  McKie  mo e  nie 

wiedzie  gdzie jest? Przecie  sam tam musiał si  dosta . 

- Czy Tuluk jest jeszcze w chichotransie, czy ju  nie? - spytał Siker z l kiem w głosie. 

- Zachowuje si  jakby go w ogóle nie było. 

Wszyscy  zamilkli,  zmro eni  t   my l .  Wiedzieli  co  Siker  chciał  powiedzie .  Czy 

Wreave dał si  pogr y  bez wyj cia w tym poł czeniu? Czy ju  go stracili, zawieszonego w 
tej dziwnej odchłani. z której osobowo  nigdy nie wracała? 

- NATYCHMIAST! - rykn ł jaki  glos. 
Zebrani  odskoczyli  od  stołu,  gdy  ciało  McKie'ego  potoczyło  si   po  nim  w  chmurze 

pyłu i piachu. Wyl dował na plecach bezpo rednio przed Bildoonem, który a  poderwał si  z 
fotela. McKie wygl dał strasznie - miał pokrwawione nadgarstki, oszalałe oczy i rude włosy 
zmierzwione jak kupa spl tanych wodorostów. 

- Natychmiast - wyszeptał McKie. Przewrócił si  na bok. zobaczył Bildoona i, jakby 

to miało wszystko wyja ni , powiedział: 

background image

- Siekiera ju  opadała. 
- Jaka siekiera? - spytał Bildoon, siadaj c z powrotem na swoim fotelu. 
- Ta, któr  Palenki celował w moj  słow . 
- CO?! 
McKie usiadł, rozmasowuj c miejsca po wi zach na nadgarstkach. Po chwili uczynił 

to samo z kostkami u nóg. Wygl dał zupełnie jak bo ek- aba Gowachinów. 

- McKie, wytłumacz natychmiast co si  tu dzieje - rozkazał Bildoon. 
- Ja... no dobrze, czemu Furuneo czekał do ostatniej chwili? Ona prawie rzeczywi cie 

okazała si  moj  ostatni . Powiedziałem sze  godzin, nie wi cej. Nie tak? - McKie spojrzał 
na Tuluka, który nadal był całkiem sztywny, siedz c na swoim specjalnym pode cie jak szara 
rura od komina. 

- Furuneo nie  yje - powiedział Bildoon. 
- A niech to - szepn ł McKie. - Jak?      Bildoon krótko wyja nił okoliczno ci  mierci 

Furunea. 

- A gdzie ty byłe ? - zapytał. - Co to było z tym Palenk  z siekier ? 
McKie,  nie  schodz c  ze  stołu,  zło ył  chronologiczny  raport  z  ostatnich  wydarze . 

Mówił jakby jego opowiadanie dotyczyło kogo  innego. Zako czył prostym stwierdzeniem: 

- Nie mam poj cia, gdzie byłem cały ten czas. 
- Zamierzali ci ... por ba ? - spytał Bildoon. 
- Siekiera ju  opadała - odpowiedział McKie. - Była dokładnie tu - McKie podniósł 

r k  na jakie  sze  centymetrów ponad swój nos. 

- Z Tulukiem co  nie w porz dku - chrz kn ł Siker. Wszyscy si  odwrócili. 
Tuluk nadal spoczywał z zamkni t  pokryw  twarzow  na swoim pode cie. Jego ciało 

było obecne, ale nie on sam. 

- Czy on... czy my go stracili? - wychrypiał Bildoon i odwrócił głow . Je eli Tuluk 

nie  wróci...  to  jak e  to  b dzie  podobne  do  utraty  osobowo ci  do wiadczanej  Przez  Pan 
Spechi. 

- Niech kto  tam szturchnie teso Taprisjota - rozkazał McKie. 
-  Po  co?  -  to  był  głos  jednego  z  m czyzn  z  działu  obsługi  prawnej.  -  Nigdy  nie 

odpowiadaj  na pytania o... no wiecie - spojrzał niespokojnie na Bildoona, siedz cego dalej z 
odwrócon  głow . 

- Tuluk poł czył si  z Kalebanem - przypomniał sobie McKie. - Powiedziałem mu... 

nie  dało  si   tego  zrobi   inaczej  bez  Furunea  -  wstał  i  przeszedł  po  stole  do  Taprisjota. 
Pochylił si  nad nim. 

background image

- Hej, ty! - krzykn ł. - Taprisjocie! 
Odpowiedziała mu tylko cisza. 
McKie  przesun ł  palcem  wzdłu   gał zki  igieł  głosowych.  Zaklekotały  jak  pas 

drewnianych kołatek, ale z Taprisjota nie wydobył si   aden zrozumiały d wi k. 

- Nie powinno si  ich dotyka  - kto  powiedział. 
- Sprowad cie tu jeszcze jednego Taprisjota - rozkazał McKie. 
Kto  wybiegł z sali. 
McKie otarł czoło z potu. Z trudem udawało mu si  zmobilizowa  wystarczaj co siły 

by  nie  dr e   jak  osika.  Czekaj c  na  cios  siekiery  Palenki  po egnał  si   ju   ze  wiatem.  Na 
dobre,  na  zawsze  i  nieodwołalnie.  Nadal  nie  mógł  całkiem  powróci   do  wiata  ywych, 
wydawało mu si ,  e to kto inny jest w jego ciele, kto  obcy, ale jakby znajomy,  e ogl da 
jego wybryki jak jaki  bezstronny obserwator. Ten pokój, słowa które słyszał, wszystko co si  
wokół  niego  działo,  wszystko  to  wydawało  si   by   jakby  cz ci   jakiej   wypaczonej, 
nierealnej  rzeczywisto ci,  tak  wypolerowanej,  e  pozostawała  jedynie  naga  sterylno .  W 
chwili  kiedy  zaakceptował  fakt  swojej  mierci  u wiadomił  sobie,  e  tyle  jeszcze  zostało 
rzeczy,  których  chciałby  do wiadczy .  Ani  przebywania  na  tej  sali.  ani  wykonywania 
obowi zków  agenta  BuSabu  nie  było  na  tej  li cie.  Ta  rzeczywisto   była  zupełnie 
przesłoni ta  przez  egoistyczne  wspomnienia.  Mimo  to,  jego  ciało  nadal  było  posłuszne 
nało onym na  obowi zkom. Ot, co czyniły lata szkolenia. 

Nast pny  Taprisjot  został  zagoniony  na  sal   konferencyjn ,  gło no  protestuj c 

skrzypliwymi  piskami  swoich  igieł  głosowych.  Nie  przestał  narzeka ,  nawet  gdy  go 
windowano na stół. 

- Macie Taprisjota! Czego chcecie? 
Bildoon odwrócił si  do stołu, przygl dał si  rozgrywaj cej si  przed nim scenie bez 

słowa, zamkni ty w sobie. Kto raz wpadł w pułapk  poł czenia dalekosi nego, ten ju  tam 
zawsze zostawał, nigdy nikogo jeszcze nie udało si  uratowa . 

-  Poł cz  si   z  tym  tu  Taprisjotem!  -  zarz dał  McKie,  zwracaj c  si   do  nowo 

wprowadzonego Taprisjota. 

    - Putcza, putcza... - zacz ł nowy Taprisjot. 
- Nie  artuj ! - rykn ł McKie. 
- Asyda dej-dej - zacz ł Taprisjot. 
- Jak si  natychmiast nie pospieszysz to ka  ci  poci  na podpałk  - warkn ł McKie. 

- Ł cz si ! 

- Z kim chcesz ł czy ? 

background image

-  Nie  ja,  ty  choino!  -  zawył  McKie.    -  Ich  masz  poł czy   -  wskazał  na  Tuluka  i 

pierwszego Taprisjota. 

-  Oni  przyczepieni  do  Kalebana  -  odpowiedział  nowy  Taprisjot.  -  Z  kim  chcesz 

ł czy ? 

- Jak to, przyczepieni? - zdziwił si  McKie. 
- Spl tani? - zaryzykował Taprisjot. 
- Czy mo na si  z którymkolwiek z nich poł czy ? - spytał McKie. 
- Niedługo rozplatani, wtedy ł czy  - odpowiedział Taprisjot. 
- Patrzcie! - zawołał Siker. 
McKie okr cił si  na pi cie jak błyskawica.    Pokrywa  twarzowa  Tuluka otworzyła 

si   cz ciowo. Ssawka ustna wysun ła si  na kilka centymetrów do przodu, po czym cofn ła 
z powrotem. 

McKie wstrzymał oddech. 
Pokrywa twarzowa Tuluka otworzyła si  nieco szerzej. 
- Fantastyczne - powiedział Tuluk.      - Tuluk? - powiedział McKie. 
Pokrywa otworzyła si  całkowicie, odsłaniaj c oczy Wreava. 
- Tak? Ach, McKie. Udało ci si  - powiedział Tuluk. 
- Ł czy  teraz? - zaskrzypiał nowy Taprisjot. 
- Zabierzcie go st d - rozkazał McKie. Taprisjota,   krzycz cego   „Je li  nie  ł czy ,   

to  po  co wołasz?!” wyniesiono z sali. 

- Co si  z tob  działo, Tuluk? - spytał McKie. 
- Trudno to b dzie wytłumaczy  - odparł Tuluk. 
- Spróbuj. 
-  Zakotwienie  -  powiedział  Tuluk.  -  To  ma  co   do  czynienia  ze  wzajemnymi 

pozycjami planet, z tym czy punkty pomi dzy którymi odbywa si  poł czenie s  odpowiednio 
do  siebie  ustawione  w  przestrzeni  kosmicznej.  Z  tym  poł czeniem  był  jaki   kłopot,  mo e 
jaka  gwiazda zasłaniała, czy co  takiego. No i to był kontakt z Kalebanem... Nie ma takich 
słów,  eby o rym wam mo na było opowiedzie . 

- A ty, czy ty rozumiesz co si  z tob  stało? 
- Chyba tak. Wiesz, nie zdawałem sobie sprawy z tego gdzie my  yjemy. 
- Co? - McKie przygl dał mu si  w zdumieniu. 
- Co  tu jest nie w porz dku - powiedział Tuluk. - Ach tak, Furuneo. 
- Mówiłe  co ,  e nie wiedziałe  gdzie  yjemy - nalegał McKie. 

background image

- Zajmowanie  przestrzeni,  rzeczywi cie  - powiedział  Tuluk.  -  yjemy  w  przestrzeni 

zajmowanej przez wielu... eee, synonimicznych? tak, synonimicznych u ytkowników. 

- O czym ty mówisz? 
- Poł czyłem si  z Kalebanem, wtedy kiedy z tob  rozmawiałem - mówił dalej Tuluk. 

- Zdawało mi si ,  e nasza rozmowa przechodzi przez male k  dziurk  w wielkiej, czarnej 
kurtynie, a t  dziurk  jest Kaleban. 

- Wi c byłe  w kontakcie z Kalebanem? 
-  Och  tak.  Rzeczywi cie  byłem  w  kontakcie  z  Kalebanem  -  ssawka  ustna  Tuluka 

poruszała  si   w  sposób  zdradzaj cy  podniecenie.  -  Widziałem!  Tak  jest,  widziałem...  eee, 
wiele klatek równoległych filmów. Oczywi cie, tak naprawd  to ich nie widziałem. To było 
to oko. 

- Oko? Jakie oko? 
- Ta dziurka - tłumaczył Tuluk. - Jest oczywi cie te  naszym okiem. 
- Rozumiesz co  z tego, McKie? - spytał Bildoon. 
- Moim zdaniem on mówi tak, jak mówi  Kalebany - McKie wzruszył ramionami. - 

Mo e jako  został tym nasycony. Splatany? 

- Obawiam si  - powiedział Bildoon -  e informacje przekazywane przez Kalebanów 

s  zrozumiałe tylko dla kompletnych wariatów. 

McKie otarł pot znad górnej wargi. Wydawało mu si ,  e prawie rozumie, co mówi 

Tuluk. Znaczenie jego słów unosiło si  gdzie  na granicy  wiadomo ci, ju  prawie, prawie je 
miał, ale jako  mu si  wymykało. 

- Tuluk - powiedział Bildoon - spróbuj nam wytłumaczy , co si  z tob  stało. Nic z 

tego co mówisz nie rozumiemy. 

- Staram si . 
- Próbuj dalej - zach cił go McKie. 
- Byłe  w kontakcie z Kalebanem - powiedział Bildoon. 
- Jak si  to stało? Zawsze my leli my,  e to niemo liwe. 
- Po cz ci było to dzi ki temu,  e Kaleban chyba po redniczył w mojej rozmowie z 

McKie'im - odparł Tuluk. 

- Wtedy... McKie kazał mi poł czy  si  z Kalebanem. Mo e to usłyszał. 
Tuluk zamkn ł oczy, pogr ył si  w zadumie. 
- No i co dalej? - spytał Bildoon. 
-  Ja...  to  było...  -  Tuluk  pokr cił  bezradnie  głow ,  otworzył  oczy,  rozgl dn ł  si  

błagalnym  wzrokiem  po  sali.  Spotkały  go  wsz dzie  zaciekawione,  pytaj ce  oczy.  -  Wyob-

background image

ra cie sobie dwie paj czyny - powiedział - naturalne paj czyny, nie takie jakie s  robione na 
zamówienie... przypadkowe paj czyny. Wyobra cie sobie,  e one musz  si ... skontaktowa  
ze sob ... pewna zgodno  mi dzy nimi, pewna styczno , zgryz... 

- Jak zgryz w szcz ce? - spytał McKie. 
- Mo e. W ka dym razie, ta konieczna zgodno  - ten kształt konieczny do kontaktu - 

zakłada odpowiednie ł czniki. McKie ci ko westchn ł. 

- Co to, do jasnej cholery, s  ł czniki? - spytał. 
- Ja teraz id ? - wtr cił si  nagle pierwszy Taprisjot. 
- Psiakrew! - zakl ł McKie. - Wyrzu cie to st d! Taprisjota pospiesznie wyniesiono z 

sali. 

- Tuluk. co to s  ł czniki - spytał jeszcze raz McKie. 
- Czy to takie wa ne? - wtr cił si  Bildoon. 
- Uwierzcie mi na słowo - powiedział McKie - i dajcie mu odpowiedzie . To wa ne. 

Tuluk? 

- Mmmmmmmm... - powiedział Tuluk. - Zdajecie sobie spraw , oczywi cie,  e kopia 

mo e  zosta   udoskonalona  do  punktu  w  którym  staje  si   praktycznie  nierozró nialna  od 
oryginalnego pierwowzoru? 

- Co to ma do czynienia z ł cznikami? 
- Dokładnie w tym punkcie jedyn  ró nic  pomi dzy oryginałem i kopi  jest ł cznik. 
-Co? 
- Popatrz na mnie - powiedział Tuluk. 
- Cały czas si  na ciebie patrz ! 
- Załó my,  e we miesz maszyn  do produkcji syntetycznego białka i wyprodukujesz 

w niej dokładn  replik  mojego ciała... 

- Dokładn  replik ... 
- Mógłby  to zrobi , nie? 
- Mógłbym, ale po co? 
-  Na  razie  tylko  załó my,  e  to  robisz.  Wysłuchaj  reszty,  nim  zaczniesz  zadawa  

pytania.  A  wi c  replik   tak  dokładn ,  eby  nawet  informacje  zawarte  na  poziomie 
komórkowym  były  te  same.  To  ciało  b dzie  wiedziało  wszystko,  co  ja  wiem,  pami tało 
wszystko, co ja pami tam i reagowało w ten sam sposób co ja. Zapytaj je o co , a odpowie ci 
tak  samo,  jak  ja  bym  odpowiedział.  Nawet  moi  współmał onkowie  by  nas  nie  mogli 
rozró ni . 

- I co z tego? 

background image

- Czy byłaby mi dzy nami jaka  ró nica? - spytał Tuluk. 
- Przecie  sam powiedziałe ... 
- Byłaby jedna jedyna ró nica, prawda? 
- Element czasu. ta... 
- Wi cej ni  to - powiedział Tuluk. - Jeden by wiedział,  e jest kopi . Z drugiej strony, 

na przykład ten krze lak, na którym siedzi Bildoon to ju  zupełnie co inneco, nie? 

- Co? 
- To bezmy lne zwierz  - powiedział Tuluk. 
McKie spojrzał na krze laka, o którym mówił Tuluk. Jak wszystkie krze laki i ten był 

produktem manipulacji genetycznych, przeszczepiania i selekcji materiału genetycznego. Co 
tu miało do rzeczy,  e ten krze lak był teoretycznie dalej zwierz ciem, a w ka dym razie miał 
kiedy  zwierz cych przodków? 

- Co ten krze lak je? - spytał Tuluk. 
-  Jak  to  co?  Syntetyczne  arcie,  które  si   dla  nich  hoduje  -  McKie  odwrócił  si   do 

Wreava, przygl daj c mu si  z uwag . 

-  Ale  ani  ten  krze lak,  ani  jego  arcie  nie  s   takie  same,  jak  ciała  ich  przodków  - 

ci gn ł dalej Tuluk. -  arcie hodowane w maszynach do syntetycznego białka jest niesko -
czonym,  seryjnym  ła cuchem  białka.  Krze laki  to  kawały  mi sa,  które  z  zamiłowaniem 
wykonuj  swoje zadania. 

- Oczywi cie! Przecie  poto my je... zrobili - powiedział McKie. Nagle oczy mu si  

otwarły szeroko jak latarnie. Zaczynał rozumie , do czego Tuluk zmierza. 

- Te ró nice to wła nie ł czniki - powiedział Tuluk. 
- McKie, rozumiesz te bzdury? - spytał Bildoon. McKie  spróbował przełkn   lin ,  

ale w gardle mu całkiem zaschło. 

- Kaleban widzi tylko te... wyrafinowane ró nice? - spytał. 
- I nic poza tym - odparł Tuluk. 
- Wiec nie widzi nas jako... kształt, rozmiar czy... 
- Ani nawet jako trwanie w czasie, tak jak my rozumiemy czas - powiedział Tuluk. - 

Jeste my mo e jakimi  w złami na stoj cej fali. Czas dla Kalebana, to nie co  wyciskaj cego 
si  jak z tubki. To bardziej jakby linia, któr  twoje zmysły przecinaj . 

- Phuuuu - McKie wypu cił gło no oddech. 
-  Nie  widz ,  eby  to  wszystko  cokolwiek  nam  pomagało.  -  wtr cił  si   Bildoon.  - 

Naszym głównym zadaniem w tej chwili nadal jest odnalezienie Abnethe. McKie, czy masz 
jakiekolwiek poj cie, gdzie Kaleban ci  wysłał? 

background image

-  Widziałem  tam  gwiazdy  -  odparł  McKie.  -  Prosto  st d  pójd ,  eby  mi  odczytali 

obraz pami ciowy i sprawdzimy ten rozkład gwiazd w komputerze. 

- Je eli w ogóle mamy rozkład gwiazd z tej planety w archiwach - dodał Bildoon. 
- A co z t  osad  niewolnicza, na któr  McKie si  natkn ł? - spytał jeden z radców 

prawnych. - Mogliby my za da ... 

-  Czy  wy  w  ogóle  słuchacie,  o  czym  si   mówi?  -  j kn ł  McKie.  -  W  tej  chwili 

najwa niejsze to znale  Abnethe. Wydawało mi si ,  e ju  j  mamy, ale teraz zaczynam si  
obawia ,  e  to  wcale  nie b dzie takie proste.  Gdzie ona jest?  Jak  mo emy  pój  do s du i 
powiedzie : „Znajduj cej si  w nieznanym miejscu, na nieznanej galaktyce osobie, która 

prawdopodobnie nazywa   si   Mliss  Abnethe,   zarzuca   si  popełnienie...” 
- Masz jaki  lepszy pomysł? - warkn ł ten sam radca prawny. 
- Kto pilnuje Frani teraz, kiedy Furuneo nie  yje? - spytał McKie. 
-  Czterech  stra ników  w  rodku  pilnuje...  miejsca,  gdzie  ona  jest  i  czterech  na 

zewn trz  pilnuje  tych  w  rodku  -  powiedział  Bildoon.  Pewny  jeste ,  e  nie  wiesz  ju   o 
niczym, co by nam mogło pomóc w zidentyfikowaniu planety, na której byłe ? 

- Absolutnie. 
-  Wniesienie  teraz  skargi  przez  McKie'ego  byłoby  bezsensowne.  Nie...  ju   lepiej 

byłoby j  oskar y  o udzielanie schronienia - a  cały zadr ał, gdy to powiedział - ukrywaj -
cemu si  przest pcy rasy Pan Spechi. 

- Czy znamy to samo  tego przest pcy? - spytał McKie. 
- Jeszcze nie. Nie ustalili my odpowiedniego trybu post powania - Bildoon spojrzał 

na siedz c  obok Tuluka kobiet  z wydziału obsługi prawnej. - Hanaman? - powiedział. 

Hanaman  odchrz kn ła.  Była  delikatn   dziewczyn   z  g st   czupryn   kasztanowych 

włosów  opadaj cych  jej  na  ramiona  w  łagodnych  falach,  podłu n   owaln   twarz   z  par  
spokojnych, niebieskich oczu, drobnym nosem i brod , i szerokimi, pełnymi ustami. 

- Uwa asz,  e to jest temat do dyskusji teraz, na pełnym zebraniu zarz du? 
- Gdybym tak nie uwa ał, to bym ci nie zadał tego pytania - odparł Bildoon. 
McKie'emu  przez  moment  wydawało  si ,  e  Hanaman  od  takiej  publicznej  nagany 

stan   łzy  w  oczach,  ale  zapanowała  nas  sob   błyskawicznie,  wyd ła  usta  i  potoczyła 
wzrokiem po  sali  konferencyjnej mierz c spokojnie wszystkich obecnych. Zobaczył,  e nie 
tylko jest inteligentna, ale i zdaje sobie spraw ,  e nie brakuje tu wra liwych na jej wdzi ki. 

- McKie - powiedziała - czy musisz sta  na stole? Nie jeste  Taprisjotem. 
-  Dzi ki  za  przypomnienie  -  powiedział,  zeskakuj c  ze  stołu.  Znalazł  wolnego 

krze laka i usiadł na przeciwko niej, intensywnie si  w ni  wpatruj c. 

background image

-  eby  wszystkich  zorientowa   w  najnowszych  wydarzeniach  -  Hanaman  mówiła 

teraz  w  kierunku  Bildoona  -  jakie   dwie  godziny  temu  Abnethe  próbowała,  przy  pomocy 
jednego  Palenki,  wysmaga   batem  Kalebana.  Zgodnie  z  naszymi  rozkazami,  jeden  ze 
stra ników  starał  si   temu  zapobiec.  Obci ł  Palence  miotaczem  rami .  W  konsekwencji 
prawnicy Abnethe staraj  si  teraz uzyska  nakaz s dowy zabraniaj cy nam ingerencji. 

- Z tego wynika,  e musieli by  przygotowani zawczasu - powiedział McKie. 
-  Oczywi cie  -  zgodziła  si   z  nim  Hanaman.  -  Zarzucaj   nam  bezprawny  sabota , 

nadu ycie władzy przez instutucj  publiczn , okaleczenie, niezgodne z prawem zachowanie, 
zło liwe intrygi, utajenie przest pstwa... 

- Nadu ycie władzy? - zdziwił si  McKie. 
-  Ta  sprawa  podlega  s dom  robo-prawnym,  nie  jurysdykcji  Gowachinów  - 

odpowiedziała Hanaman. - Nie musimy oczy ci  oskar yciela z zarzutu, zanim przyst pimy 
do... - przerwała, wzruszaj c ramionami. - Zreszt  wszyscy to wiecie. BuSab jest oskar any o 
zbiorow   odpowiedzialno   za  bezprawne  i  krzywdz ce  czyny  popełnione  przez  swoich 
agentów w trakcie wypełniania obowi zków zleconych im... 

- Zaraz! Chwileczk ! - krzykn ł McKie. - To znacznie odwa niejsze. ni  bym si  po 

nich spodziewał. 

-  A  dalej,  zarzucaj   nam  popełnienie  przest pstwa  przez  zaniedbanie  zapobie enia 

powstania  czynu  przest pnego  i  niepostawienie  sprawcy  tego  czynu  do  odpowiedzialno ci 
karnej. 

- Powołuj  si  na konkretne osoby, czy oskar aj  bezosobowo? - spytał McKie. ... 
- Bezosobowo. 
-  Je eli  s   a   tak  odwa ni,  to  znaczy  e  musz   by   w  rozpaczliwej  sytuacji  - 

powiedział McKie. - Dlaczego? 

-  Wiedz ,  e  nie  b dziemy  siedzie   z  zało onymi  r koma,  kiedy  nasi  ludzie  s  

mordowani  -  powiedział  Bildoon.  -  Wiedz ,  e  mamy  kopi   jej  kontraktu  z  Kalebanem,  a 
kontrakt  ten  daje  jej  wył czno   na  u ywanie  jego  skokwłazu.    Nikt  inny  nie  mógłby  by  
odpowiedzialny za  mier  Furunea, a sprawca... 

- Nikt poza Kalebanem - wtr cił McKie. 
Na sali zapadła gł boka cisza.  
Po chwili pierwszy odezwał si  Tuluk: 
- Chyba nie wierzysz... 
-  Oczywi cie  -  przerwał  mu  McKie.  -  Ale  nie  mógłbym  dowie   tego  w  robo-

prawnym s dzie. A przedstawia to interesuj ce mo liwo ci. 

background image

- Głowa Furunea - powiedział Bildoon. 
- Słusznie - dodał McKie. - Musimy za da  głowy Furunea. 
- A co, je li b d  twierdzi ,  e głow  zatrzymał Kale-ban? - spytała Hanaman. 
- Nie mam zamiaru ich o ni  prosi  - powiedział McKie. - Poprosz  Kalebana. 
Hanaman przytakn ła, trzymaj c oczy wlepione w McKie'ego z wyrazem uwielbienia. 
-  Bardzo  sprytnie  -  szepn ła.  -  Je eli  b d   ingerowa ,  to  s   winni,  Ale  je eli 

dostaniemy głow ... - urwała, spogl daj c na Tuluka. 

- Co o tym my lisz, Tuluk - spytał Bildoon. - Co  ci si  uda z niej wyci gn ? 
- To wszystko zale y od czasu, jaki upłynie pomi dzy jego  mierci  a tym, kiedy si  

do niej podł czymy - odpowiedział Tuluk. - Przewodnictwo nerwowe te  ma swoje granice, 
jak wszyscy dobrze wiecie. 

- Wiemy - odpowiedział Bildoon. 
- Taak... - powiedział McKie. - W takim razie tylko jedno pozostaje mi do zrobienia, 

co? 

- Na to wygl da - zgodził si  Bildoon. 
- Czy ty odwołasz stra ników, czyja mam to zrobi ? - spytał McKie. 
- Zaraz, zaraz! - zawołał Bildoon. - Wiem,  e musisz wraca  do Arbuza, ale czemu... 
- Musz  by  sam - przerwał mu McKie. 
- A to dlaczego? 
- Mog  za da  wydania głowy Furunea przy  wiadkach - odpowiedział McKie. - Ale 

to nie wystarczy. Oni chc  mnie. Uciekłem im, a nie maj  poj cia ile ja wiem o ich kryjówce. 

- A ile wiesz? - spytał Bildoon. 
- Ju   e my to przerabiali - odparł McKie. 
- Wiec teraz chcesz bawi  si  w przyn t ? 
- Nie nazwałbym tego tak - odpowiedział McKie - ale je eli b d  mnie mieli samego, 

to mo e spróbuj  si  ze mn  targowa . Mo e nawet... 

- Mo e nawet skróc  ci  o głow ! - warkn ł Bildoon. 
- Nie my lisz,  e warto spróbowa ? - spytał McKie. Rozejrzał si  w ród wpatrzonych 

w niego z uwag  twarzy. Hanaman odchrz kn ła. 

- Widz  pewne wyj cie - powiedziała. Wszystkie oczy zwróciły si  na ni . 
- Mo emy umie ci  McKie'ego pod obserwacj  Taprisjotów - powiedziała. 
- Je eli b dzie tam siedział w chichotransie, to dopiero z niego zrobi idealn  ofiar  - 

powiedział Tuluk. 

background image

- Nie, je eli kontakty Taprisjotów b d  utrzymywane na minimum, powiedzmy raz ha 

kilka sekund - odparła. 

-  Dopóki  nie  wołam  pomocy,  to  Tapek  si   wył cza  -  dodał  McKie.  -  To  mi  si  

podoba. 

- A mi si  nie podoba - powiedział Bildoon. - Co b dzie, je eli... 
-  My lisz,  e  b d   za  mn   rozmawia   szczerze,  je eli  wsz dzie  si   b d   kr cili 

stra nicy? - spytał McKie. 

- Nie, ale je eli mo emy zapobiec... 
-  wietnie wiesz,  e nie mo emy. 
- Musimy mie  te kontakty pomi dzy McKie'im a Abnethe - powiedział Tuluk - je eli 

mamy spróbowa  okre li  jej lokalizacj . 

Bildoon niewidz cym wzrokiem wpatrywał si  w stół. 
-  Arbuz  siedzi  nieruchomo  na  Serdeczno ci  -  dowodził  McKie.  -  Serdeczno   ma 

znany  okres  obiegu  wokół  swojej  gwiazdy.  W  chwili  ka dego  kontaktu  Arbuz  b dzie 
skierowany w przestrzeni w pewnym kierunku - po linii najmniejszego oporu w nawi zaniu 
poł czenia. Wystarczaj ca ilo  kontaktów okre li w przestrzeni sto ek... 

- W którym gdzie  znajduje si  Abnethe - dopowiedział Bildoon, podnosz c wzrok ze 

stołu. - Pod warunkiem,  e to si  rzeczywi cie tak odbywa. 

- Ł czniki  kontaktu  musz   szuka  odpowiedniej koniunkcji w otwartej przestrzeni - 

powiedział  Tuluk.  -  Pomi dzy ł czonymi  punktami  nie mog  znajdowa  si   adne wi ksze 
gwiazdy, wi ksze chmury wodorowe,  adne grupy planet... 

-  Znam  t   teori   -  przerwał  mu  Bildoon.  -  Ale  adna  teoria  nie  jest  potrzebna  na 

wytłumaczenie  tego,  co  oni  s   w  stanie  zrobi   z  McKie'im.  Nawet  im  nie  zajmie  dwóch 
sekund,  eby spu ci  mu skokwłaz na szyj  i... - Bildoon poci gn ł palcem po gardle. 

- To niech Tapek nawi zuje ze mn  kontakt co dwie sekundy - powiedział McKie. - 

Zorganizuj tak  sztafet . We  agentów do... 

- A co, je eli nie spróbuj  si  z tob  skontaktowa ? - spytał Bildoon. 
- To b dziemy musieli im zrobi  jak  dywersj  - odparł McKie. 
 
Absolutu  nie da  si  dojrze  przez parawan tłumaczy. 

Przysłowie Wreavów 

 
McKie  widywał  ju   domy  dziwniejsze  ni   ten  Arbuz.  Było  w  nim  oczywi cie 

niesamowicie  gor co,  ale  to  przecie   odpowiadało  jego  mieszka cowi.  Niektórzy  rozumni 

background image

yli  w  jeszcze  gor tszych  klimatach.  Ta  olbrzymia  ły ka,  w  której  dawała  si   odczu  

antyobecno  Kalebana - no, to mogła by  taka jakby kanapa. R czki i d wignie na  cianach, 

wiatła  i  cała  ta  reszta  -  to  wszystko  wygl dało  w  miar   konwencjonalnie,  chocia   McKie 

w tpił, czy byłby w stanie domy li  si . do czego wi kszo  z nich słu y. Zautomatyzowane 
domy Breedywiów pełne były znacznie bardziej niecodziennie wygl daj cych urz dze . 

Sufit  był  troch   niski,  ale  dało  si   sta   prosto.  Fioletowy  blask  był  nawet  mniej 

denerwuj cy  ni   na  przykład  pulso wietlenie  Gowachinów,  wymagaj ce  od  wi kszo ci 
pozostałych  rozumnych  noszenia  podczas  wizyt  gogli  ochronnych.  Podłoga  Arbuza  nie 
przypominała  adnego  ze  zwykle  stosowanych  ywych  stworze ,  ale  była  mi kka.  W  tej 
chwili nadal  mierdziała od pyrocenowych  rodków dezynfekuj cych i unosz ce si  znad niej 
opary były, w wysokiej temperaturze wn trza, troch  dławi ce. 

McKie  potrz sn ł  głow .  Przelatuj cy  przez  ni   co  dwie  sekundy  bzyk  kontaktu 

Taprisjota był do  denerwuj cy, ale jako  dało si  go wytrzyma  bez utraty koncentracji. 

- Twój towarzysz do wiadczył ostatecznej nieci gło ci - wytłumaczyła mu Kaleban. - 

Jego substancja została usuni ta. 

Substancja, czytaj: krew, ciało i ko ci, przetłumaczył sobie McKie. Miał nadziej ,  e 

tłumaczy słowa  Kalebana  w  miar   dokładnie,  ale  -  ostrzegł samego siebie - lepiej na to za 
bardzo nie liczy . 

Gdyby  tu  mogło  by   troch   wie ego  powietrza,  pomy lał.  Cho by  najmniejszy 

przeci g. 

Otarł pot z czoła, wypił łyk wody z butelki, której tym razem nie zapomniał zabra  ze 

sob . 

- Ci gle tu jeste , Franiu? - zapytał. 
- Obserwujesz moj  obecno ? 
- Prawie. 
- To jest nasz wspólny problem - jak widzie  si  nawzajem - powiedziała Kaleban. 
- Widz ,  e zaczynasz pewniej odmienia  czasowniki - powiedział McKie. 
- Zaczynam kapowa  tak? 
- Mam nadziej . 
- Okre lam je w czasie jako pozycj  w złow  - powiedziała Kaleban. 
- Lepiej mi tego nie próbuj wytłumaczy .          
- Bardzo dobrze. Stosuj  si . 
-  Chciałbym,  eby   jeszcze  raz  spróbowała  mi  wytłumaczy ,  jak  biczowania  s  

rozmieszczane w czasie - poprosił McKie. 

background image

- Kiedy kształty osi gaj  odpowiednie proporcje - odpowiedziała Kaleban. 
- Ju  to mówiła . Jakie kształty? 
- Ju ? - spytała Kaleban. - To oznacza wcze niej? 
-  Wcze niej  -  odparł  McKie.  -  Bardzo  dobrze.  Powiedziała   ju   to  o  kształtach 

przedtem. 

- Wcze niej, ju  i przedtem - powiedziała Kaleban. - Tak, czasy ró nych koniunkcji. 

przez liniowe zmiany przecinaj cych si  ł czników. 

Czas, dla Kalebanów, jest punktem na linii, przypomniał sobie McKie, wspominaj c 

próby tłumaczenia tego przez Tuluka. Musze szuka  wysublimowanych ró nic; to jedyne co 
to stworzenie widzi. 

- Jakie kształty? - powtórzył McKie. 
- Kształty okre lone przez linie trwania - powiedziała Kaleban. - Ja widz  wiele linii 

trwania.  Ty, co dziwne,  odbierasz  wra enia  wzrokowe  jedynie  jednej  linii. Bardzo  dziwne. 
Inni nauczyciele tłumacz  to mojej osobie, ale zrozumienie nie-bierze miejsca... ekstremalne 
zaw enie. Moja osoba podziwia przyspieszenie cz steczkowe, ale... wymiana podtrzymuj ca 
dezorientuje. Dezorientuje! - pomy lał McKie. 

- Jakie przyspieszenie cz steczkowe? - zapytał. 
-  Nauczyciele  okre laj   cz steczk   jako  najmniejsz   jednostk   materialn  

pierwiastków i zwi zków. Czy prawda? 

- Tak. Prawda. 
-  To  niesie  trudno ci  w  zrozumieniu.  Własna  osoba musi je  kła   na  karb ró nic  w 

postrzeganiu  mi dzy  naszymi  rasami.  Powiedzmy  -  w  zamian  -  e  cz steczka  mo e  by  
okre lona jako najmniejsza jednostka materialna widoczna dla rasy. Prawda? 

Co  to  za  ró nica,  pomy lał  McKie.  To  wszystko  bzdury.  Jak  w  ogóle z  rozmowy  o 

odpowiednich  proporcjach  jakich   nieokre lonych  kształtów  zboczyli  do  cz steczek  i 
przyspieszenia? 

- Czemu przyspieszenie? -  widrował dalej McKie. 
-  Przyspieszenie  zawsze  odbywa  si   wzdłu   zbie nych  linii,  których  u ywamy 

podczas rozmowy ze sob . 

Cholera!  -  pomy lał  McKie.  Za  szybko  poci gn ł  nast pny  łyk  wody  z  butelki  i  w 

rezultacie si  zakrztusił. Zgi ł si  w pół, próbuj c złapa  oddech. 

-  To  gor co  tutaj!  -  wykrztusił,  kiedy  ju   si   jako  tako  pozbierał.  -  Przyspieszenie 

cz steczkowe! 

- Czy te stwierdzenia nie s  równoznaczne? - spytała Kaleban. 

background image

-  To  oboj tne  -  zakaszlał,  nadal  prychaj c  wod .  -  Kiedy  do  mnie  mówisz...  czy to 

wio nie to przyspiesza cz steczki? 

-  Własna  osoba  zakłada  takie  faktyczne  warunki.  McKie  ostro nie  odło ył  butelk  

wody, zało ył nakr tk . Roze miał si . 

- Nie rozumiem twoich słów - zaprotestowała Kaleban. 
McKie  potrz sn ł  głow .  Słowa  Kalebana  nadal  dochodziły  do  niego  w  ten  sam 

sposób, zupełnie niepodobny do mowy, ale tym razem odczuł w nich ton sprzeciwu, jakby 

kłótni.    Mo e  bardziej    akcent  ni   ton,    mo e  cie   czego   takiego.  Przestał  o  tym 

my le , ogarni ty atakiem  miechu. 

-  Nie  rozumiem  -  powtórzyła  Kaleban.  Przyprawiło  go  to  ojeszcze  wi kszy  atak 

miechu. 

- Uff! - wykrztusił, kiedy ju  odzyskał głos. - Wi c mowa to jednak nie tylko lanie 

wody! Ha, ha! Nie lanie, a grzanie! 

l znowu zacz ł zwija  si  ze  miechu. 
Poło ył si  na plecy, wzi ł gł boki oddech. Usiadł z powrotem, wypił jeszcze jeden 

łyk wody, zakr cił i odło ył butelk . 

- Wytłumacz - powiedziała Kaleban. - Wytłumacz te dziwne słowa. 
-  Słowa?  Ach...  oczywi cie.  miech.  To  nasza  normalna  reakcja  na  niegro ne 

zaskoczenie. Nie przekazuje  adnej innej znacz cej informacji. 

-  miech - powiedziała Kaleban. - Inne w złowe spotkania ze słowami do wiadczone. 
- Inne w złowe... - McKie przerwał. - To znaczy,  e słyszała  ju  to przedtem, tak? 
-  Przedtem.  Tak.  Ja...  własna  osoba...  Próbuj   zrozumienia  sformułowania  miech. 

Zbadamy znaczenie teraz? 

- Mo e lepiej nie - zaoponował McKie. 
- Odpowied  odmowna? - spytała Kaleban. 
-  Tak  jest.  Odmowna.  Znacznie  bardziej  interesuje  mnie  to,  co  powiedziała   o... 

wymianie  podtrzymuj cej.  Tak  to  powiedziała ,  prawda?  Wymiana  podtrzymuj ca 
dezorientuje? 

-  Próbuj   okre lenia  pozycji  dla  was,  dziwnych  jednotorowców  -  powiedziała 

Kaleban. 

-  Jednotorowcy?  Ty  nas  tak  odbierasz?  -  McKie  nagle  poczuł  si   bardzo  mały  i 

niewa ny. 

-  Stosunki  ł czników  jeden  do  wielu,  wiele  do  jednego  -  powiedziała  Kaleban.  - 

Wymiana podtrzymuj ca. 

background image

- Jak, do jasnej cholerny, zap dzili my si  w ten  lepy zaułek? - spytał McKie. 
- Po dasz odno ników pozycyjnych do zaj cia biczowa , to zaczyna nasz  rozmow  

- odpowiedziała Kaleban. 

- Zaj cia... tak. 
- Rozumiesz działanie G'oka? - spytała Kaleban. 
McKie wypu cił gło no powietrze z płuc. O ile si  orientował, to nigdy jeszcze  aden 

Kaleban  nie  zechciał  nikomu  wytłumaczy   zasad  działania  G'oka.  Zasady  korzystania  ze 
skokwłazów, to co innego - to zostało wyja nione dokładnie. Ale działanie, teoria kryj ca si  
za tym... 

- Ja... echm, wiem, jak u ywa  skokwłazów - powiedział McKie. - Wiem co nieco, jak 

zbudowane s  urz dzenia steruj ce i jak sieje... 

- Urz dzenia co innego ni  działanie! 
- Oczywi cie tak - zgodził si  McKie. - Tak samo jak słowo nie jest tym samym, co 

rzecz, któr  okre la. 

-  Dokładno ciowo!  My  mówimy  -  teraz  b d  tłumaczy ,  rozumiesz?  -  my  mówimy 

okre lenie omija w zeł. Masz to kapowane? 

- Eee... tak. Kapuj  - przytakn ł McKie. 
- Polecam lini  kapowania jako dobr  my l - powiedziała Kaleban. - Własna osoba, ja 

wierz ,  e zaczynamy si  naprawd  rozumie . Zaczynam to ciekawi . 

- Zaczyna ci  to ciekawi . 
- Nie. Ja zaczynam to ciekawi . 
-  Wspaniale  -  powiedział  McKie  zm czonym  głosem.  -  I  to  ma  znaczy ,  e  si  

rozumiemy? 

-  Zrozumienie  rozsiewa...  rozprasza?  Tak,  zrozumienie  rozprasza  si ,  gdy 

rozmawiamy o ł cznikach. Obserwuj  ł czniki w waszej... psychice. Jako psychika rozumiem 
„drugie ja.” Prawda? 

- Czemu nie? - zgodził si  McKie. 
-  Ja  widz   -  powiedziała  Kaleban,  ignoruj c  zrezygnowany  ton  McKie'ego -  układy 

psychiki, mo e jej kolory. Zbli alno  i si galno  dotykaj   wiadomo ci . Osi gam dzi ki 
temu  rozwi zanie  inteligencji  i  by   mo e  rozumiem  co  znaczy  wasze  okre lenie  „masa 
gwiezdna.” Własna osoba rozumie b d c mas  gwiezdn , masz to kapowane, McKie? 

- Mam kapowane? O, tak... pewnie. 
-  Wspaniale!  Teraz  nadchodzi  zrozumienie  waszej...  w drówki.  To  trudne  słowo, 

McKie. W drówka równa si  dla was poruszaniu po jednej linii. To nie istnieje w ród nas. 

background image

W druje si , wszyscy w druj  dla Kalebanów po własnej płaszczy nie. Działanie G'oka ł czy 
wszystkie ruchy z 

widzeniem. Ja widz  was na inne miejsce waszej zamierzonej w drówki. 
- Widzisz nas... - McKie zainteresował si  na nowo dziwnymi wywodami Kalebana - i 

to nas przenosi z miejsca na miejsce? 

- Słysz  rozumnych z waszej planety mówi cych t  samo , McKie. Oni mówi  „do 

widzenia odprowadz  ci  do drzwi.” No i co ty na to? Widzenie wprawia w ruch. 

Widzenie  wprawia  w  ruch?  -  zastanawiał  si   McKie.  Wytarł  czoło,  usta.  Było  tak 

cholernie gor co! Có  to wszystko miało do rzeczy z „wymian  podtrzymuj c ”? 

- Masa gwiezdna podtrzymuje i wymienia - powiedziała Kaleban. - Nie widzi przez 

siebie sam . Ł cznik G'oka przerywa si . Nazywacie to... odosobnieniem? Nie jestem pewna. 
Ten Kaleban istnieje tylko sam, czy samotnie na waszej płaszczy nie. Samotny. 

Wszyscy jeste my samotni, pomy lał McKie. 
A i ten wszech wiat wkrótce b dzie całkiem samotny, je eli nie uda mu si  znale  

sposobu na oszcz dzenie wszystkim bardzo rychłej  mierci. Czemu taka wa na sprawa musi 
polega  na kim , kogo w ogóle nie da si  zrozumie ? 

Rozmowa  z  Kalebanem,  pod  presj   wisz cej  nad  wiatem  zagłady,  była  swoist  

tortur .  Pragn ł  jako   przyspieszy   proces  wzajemnego  zrozumienia  si ,  ale  nadmierna 
pr dko   wysyłała  ich  wszystkich  jeszcze  bli ej  ko ca.  Czuł.  jak  czas  wokół  niego  p dzi 
nieuchronnie naprzód.  wiadomo  potrzeby po piechu przyprawiała go o mdło ci. Chwilami 
posuwał si  do przodu, chwilami stał w miejscu, obserwuj c ucieczk  czasu - wydawało mu 
si ,  e cz sto w ogóle posuwa si  w złym kierunku. 

Pomy lał  o  losie,  jaki  b dzie  czekał  dzieci,  dzieci  tak  małe.  e  jeszcze  nigdy  nie 

przeszły przez skokwłaz. B d  płaka  i płaka ... a nie b dzie ju  nikogo, kto by mógł przyj  
je uspokoi . 

Przytłaczała go my l,  e ta straszliwa zagłada b dzie tak absolutnie całkowita. 
Nikt si  nie ocali!  
Powstrzymał  przypływ  irytacji  na  powtarzaj cy  si   co  chwil   bzyk  kontaktu 

Taprisjota. Przynajmniej towarzyszyło mu to, nie był całkiem sam. 

- Czy Taprisjoci przesyłaj  rozmowy w przestrzeni kosmicznej w ten sam sposób? - 

zapytał. Czy widza poł czenia? 

- Taprisjot bardzo słaby - odpowiedziała Kaleban. - Taprisjot nie posiada energii jak 

Kaleban. Własnej energii, rozumiesz? 

- Nie wiem. Mo e. 

background image

- Taprisjot widzi bardzo cienko, bardzo krótko - powiedziała Kaleban. - Taprisjot nie 

widzi-przez  mas   gwiezdn   własnej  osoby.  Czasem  Taprisjot  prosi  o...  podparcie? 
Wzmocnienie! Kaleban pomaga. Wymiana podtrzymuj ca, masz kapowanie? Taprisjot płaci, 
wy płacicie, my płacimy. Wszyscy płac  energi . Zapotrzebowanie energii nazywacie... głód, 
nie tak? 

- Do diabła! - zawołał McKie. - Nawet połowy z tego nie ró u... 
Muskularne rami  Palenki pojawiło si  razem z biczem nad ogromn  ły k  Kalebana. 

Bicz  strzelił,  wysyłaj c  fontann   zielonych  iskier  przez  fioletowe  ciemno ci  panuj ce  w 
Arbuzie. Rami  i bicz znikn ły tak szybko, jak si  pojawiły, zanim McKie zd ył wykona  w 
ich kierunku jakikolwiek ruch. 

- Franiu - wyszeptał -jeste  tu jeszcze?        Cisza. Dopiero po chwili doszedł go głos 

Kalebana. 

- Nie  miech McKie. To co nazywacie zaskoczeniem, ale. nie  miech. Stanowczo nie. 

Biczowanie, wielka niespodziewano . 

McKie  gł boko  odetchn ł,  zanotował  na  zegarze  mózgowym  czas  nadej cia 

biczowania i przekazał go przy najbli szym kontakcie z Taprisjotem. 

Pomy lał,  e nie ma sensu rozmawia  o bólu. Równie bezsensowne jest rozmawianie 

o  wdychaniu  bicza  czy  wydychaniu  własnej  substancji...  czy  wymianach  podtrzymuj cych, 
czy  głodzie,  czy  masach  gwiezdnych,  czy  Kalebanach  przenosz cych  innych  energi  
widzenia. Próby porozumienia si  utkn ły w martwym punkcie. 

Co  jednak ju  mieli. Tuluk si  nie mylił. Dost pno  G’oka do biczowa  wymagała 

jakiego  rozło enia w czasie, czy okresowo ci, któr  by  mo e uda si  zidentyfikowa . Mo e 
ma  te   znaczenie  linia  wolnej  przestrzeni  ł cz ca  oba  punkty.  Jedno  jest  pewne:  Abnethe 
ulokowała  si   gdzie   na  jakiej   planecie.  Zarówno  ona,  jak  i  towarzysz cy  jej  tłumek 
psychopatów znajduj  si  gdzie , w jakim  miejscu w przestrzeni, a ka de miejsce da si  w 
ko cu  zlokalizowa .  Ma  ze  sob   Palenków,  zdrajców  Wreavów,  wyj tego  spod  prawa  Pan 
Spechi i, Bóg jeden raczy wiedzie , kogo jeszcze. Ma te  z pewno ci  Kosmetykerów i mo e 
Taprisjotów. A Kosmetykerzy, Taprisjoci i ten Kaleban posługuj  si  tym samym rodzajem 
energii. 

- Spróbujmy jeszcze raz - powiedział McKie - zlokalizowa  planet , na której znajduje 

si  Abnethe. 

- Kontrakt nie zezwala. 
- Musisz go honorowa , tak? Nawet do  mierci? 
- Honorowa  do ostatecznej nieci gło ci, tak. 

background image

- A to coraz bli ej, prawda? 
-  Pozycja  ostatecznej  nieci gło ci  staje'  si   widoczna  własnej  osobie  -  powiedziała 

Kaleban. - By  mo e to znaczy bli ej. 

Jeszcze  raz  rami   i  bicz  zmaterializowały  si   jakby  znik d,  zalały  wn trze  Arbuza 

kaskadami zielonych iskier i znikn ły równie szybko, jak niespodziewanie si  pojawiły. 

McKie  rzucił  si   do  przodu.  Stan ł  u  brzegu  olbrzymiej  ły ki  Kalebana.  Nigdy 

przedtem  nie  podszedł  jeszcze  tak  blisko.  Z  niecki  ły ki  promieniowało  jeszcze  wi cej 
gor ca,  a  ramiona  przebiegł  mu  dziwny  dreszcz.  Kaskada  zielonych  iskier  nie  pozostawiła 

adnego  ladu  na  podłodze,  adnych  pozostało ci,  znaków.  McKie  czuł,  e  antyobecno  

Kalebana  jakby  go  przyci gała,  jakby  z  tak  bliska  wywierała  na  niego  jeszcze  wi kszy 
wpływ. Zmusił si  do odej cia od ły ki. Dłonie miał zlane potem strachu. 

Czego jeszcze si  tu boj ? - zapytał sam siebie. 
- Te dwa ostatnie ataki były jeden zaraz po drugim - powiedział McKie. 
-  Pozycyjna  blisko   zauwa ona  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Nast pna  zgodno  

odleglejsza. Wy mówicie „dalsza”? Prawda? 

- Tak. Czy nast pne biczowanie b dzie twoim ostatnim? 
-  Własna  osoba  nie  wie  -  powiedziała  Kaleban.  -  Twoja  obecno   zmniejsza 

intensywno  biczowania. Ty... odrzucasz? Nie, odpierasz! 

- Bez w tpienia - powiedział McKie. - Gdybym tak mógł tylko wiedzie , czemu twoja 

mier  znaczy  mier  nas wszystkich. 

- Przekazujesz si  własn  osob  przez G'oko - powiedziała Kaleban. - Wi c? 
- Nie ja jeden! 
- Czemu? Nauczysz wytłumaczenia tego? 
-  To  centralizuje  cały  ten  cholerny  wiat.  To...  to  spowodowało  powstanie 

wyspecjalizowanych  planet  -  planet  dla  nowo e ców,  planet  ginekologicznych, 
pediatrycznych,  planet  sportów  zimowych,  planet  dla  emerytów,  dla  pływaków,  planet-
bibliotek  -  nawet  BuSab  ma  dla  siebie  prawie  cał   planet .  Dzi   bez  tego  ju   nikt  si   nie 
obejdzie.  O  ile  pami tam,  to  tylko  nieznaczny  ułamek  jednego  procenta  wszystkich 
rozumnych nigdy nie u ywał skokwłazu G'oka. 

-  Prawda,  McKie.  Takie  u ywanie  stwarza  ł czniki.  Musisz  to  mie   skapowane. 

Ł czniki  musz   rozsypa   si   wraz  z  moj   nieci gło ci .  Rozsypanie  wyra a  ostateczn  
nieci gło  dla wszystkich którzy u ywaj  skokwłaz G'oka. 

- To ty tak twierdzisz. Ja tego dalej nie rozumiem. 

background image

- To si  zdarza, McKie, poniewa  moi towarzysze wybieraj  mnie na... koordynatora? 

Nieodpowiednie'okre le-nie. Lejek? Mo e obsługuj cego. Nie, dalej nieodpowiednie. Aaach! 
Ja, moja własna osoba, jestem G'okiem! 

McKie cofn ł si  przed zalewaj c  go tak wielk  fal  smutku,  e nie mógł stawi  jej 

czoła. Chciało mu si  krzycze  w prote cie przeciw jego  ródłom. Rzewne łzy popłyn ły mu 
po policzkach. Łkanie targn ło jego gardłem. Taki smutek! Reagował na niego całym ciałem, 
ale samo uczucie nie pochodziło od niego samego, przychodziło z zewn trz. 

Powoli, wszystko si  uspokoiło. 
McKie wypu cił bezgło nie powietrze przez zaci ni te z by. Ciało jego nadal dr ało 

po przej ciu przeze  tej fali uczu . Zdał sobie spraw ,  e to uczucia Kalebana. Ale zalały go 
tak, jak fale gor ca promieniuj ce od ły ki Kalebana, zwaliły z nóg i przepełniły sob  ka dy 
jego nerw, ka d  komórk  na swojej drodze. 

Smutek. 
Bez  w tpienia odpowiedzialno   za  ogrom nadchodz cej  dla  wszystkich rozumnych 

mierci. 

Jestem G'okiem! 
Có , do wszystkich diabłów, ten Kaleban miał na my li, mówi c co  tak dziwnego? 

Pomy lał o przej ciu przez skokwłaz. Ł czniki? Mo e jakie  wi zadła, nitki? Ka de istnienie 
obj te działaniem G'oka rozci ga za sob  - przez skokwłaz - nitki siebie samego. Czy to o co  
takiego chodzi? Frania u yła słowa „lejek.” Ka dy podró uj cy przechodzi przez jej... r ce? 
Niewa ne  przez  co.  W  ka dym  razie,  kiedy  ona  przestaje  istnie ,  nitki  si   przerywaj . 
Wszyscy umieraj . 

- Czemu cie nas o tym nie ostrzegli, kiedy udost pnili cie nam skokwłazy G'oka? - 

spytał McKie. 

- Ostrzegli? 
- Tak! Zaoferowali cie... 
-  Nie  zaoferowali.  Towarzysze  tłumacz   działanie.  Rozumni  twojej  fali  wyra aj  

wielk  rado . Ofiaruj  wymian  podtrzymuj c . Nazywacie to zapłat , nie tak? 

- Powinni cie nas ostrzec. 
- Czemu?  
- No... Nie  yjecie wiecznie, prawda?  
- Wytłumacz wiecznie. 
- Wiecznie... zawsze. Niesko czono ? 
- Rozumni twojej fali szukaj  niesko czono ci? 

background image

- Nie dla jednostek, a dla... 
- Rasy rozumne, one szukaj  niesko czono ci?       - Oczywi cie.       - Dlaczego? 
- A kto jej nie szuka? 
-  Co  z  innymi  rasami,  którym  b dziecie  musieli  ust pi   miejsca?  Nie  wierzycie  w 

ewolucj ? 

- Ewo... - McKie pokr cił głow . - A co to ma do rzeczy? 
- Wszystkie istoty maj  okres rozkwitu i odchodz . Okres, dobre okre lenie? Okres, 

jednostka czasu, przydzielona liniowo , normalny zakres istnienia - masz to kapowane? 

McKie poruszył ustami, ale nie wydobył si  z nich  aden d wi k. 
-  Długo   linii,  czas  istnienia  -  dodała  Kaleban.  -  Przetłumaczone  w  przybli eniu, 

prawda? 

- Ale co daje wam prawo... poło y  nam kres? - spytał McKie, odnalazłszy głos. 
-  Prawo  nie  przyj te,  McKie  -  powiedziała  Kaleban.  -  W  warunkach  odpowiednich 

ł czników inny z moich towarzyszy przejmuje... kontrol  G'oka, zanim własna osoba osi ga 
ostateczn   nieci gło .  Niezwykłe...  okoliczno ci  uniemo liwiaj   takie  rozwi zanie.  Mliss 
Abnethe i... wspólnicy skracaj  wasz jedyny tor. Moi towarzysze odchodz . 

- Uciekli, dopóki jeszcze mieli czas, o ile to dobrze rozumiem - powiedział McKie. 
- Czas... tak, wasza linia pojedynczego toru. To porównanie dostarcza odpowiedniego 

okre lenia. Niewyczerpuj -cego, ale wystarczaj cego. 

- A ty jeste  definitywnie ostatnim Kalebanem na naszej... fali? 
-  Własna  osoba  samotna  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Kaleban  ko cowego  punktu. 

Własna osoba potwierdza sformułowanie. 

- Nie było  adnego sposobu,  eby  si  jako  uratowała? 
-  Uratowała?  Acha...  omin ła?  Unikn ła!  Tak,  unikn   ostatecznej  nieci gło ci.  To 

proponujesz? 

-  Pytam,  czy  nie  miała   jakiej   mo liwo ci  ucieczki,  tak  jak  to  zrobili  twoi... 

towarzysze. 

- Mo liwo  istnieje, ale rezultat taki sam dla twojej fali. 
- Mogłaby  si  uratowa , ale dla nas to by te  znaczyło koniec, tak? 
- Nie posiadacie poj cia honoru? - spytała Kaleban. - Uratowa  własn  osob , straci  

honor. 

- Trafiła ! 
- Wytłumacz trafiła . Nowe poj cie. 
- Co? Ach, to bardzo, bardzo stare słowo. 

background image

- Słowo pocz tkowo ci linijnej. mówisz? Tak, te najlepsze w cz stotliwo ci w złowej. 
- Cz stotliwo ci w złowej? 
- Mówicie „cz sto”. Cz stotliwo  w złowa zawiera cz sto. 
- Rozumiem. Znacz  to samo. 
- Nie to samo. Podobno . 
- W porz dku. Rozumiem. 
- Wytłumacz trafiła . Jakie znaczenie przekazuje to słowo? 
- Przekazuje znaczenie? Ach tak. To stare okre lenie szermierskie. 
- Szermierskie? 
McKie  wytłumaczył,  najlepiej  jak  umiał,  co  to  takiego  szermierka,  zaczynaj c  od 

walki na miecze, zasad walki sam na sam, współzawodnictwa sportowego. 

- Udane dotkni cie! - przerwała mu Kaleban głosem pełnym zachwytu. - Przeci cie 

si  w złowe! Trafienie! Ach, ach! To zawiera dlaczego uwa amy wasz  ras  tak fascynuj co. 
To poj cie! Linia ci cia: trafienie! Przebicie znaczeniem: trafienie! 

-  Ostateczna  nieci gło   -  warkn ł  McKie  -  trafienie!  Jak  jeszcze  daleko  do 

nast pnego trafienia biczem? 

-  Przeci cie  si   trafienia  biczem!  -  powiedziała  Kaleban.  -  Szukasz  pozycji 

przesuni cia Unijnego, tak. To mnie przesuwa. By  mo e nadal zajmujemy nasze liniowo ci, 
ale moja osoba sugeruje inna rasa mo e potrzebowa  tych wymiarów. Wiec my odchodzimy, 
opuszczamy istnienie. Nie tak? 

McKie pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. 
- McKie, masz kapowanie co mówi ? - spytała Kaleban po chwili ciszy. 
- W ko cu od czego jest sabota ? - mrukn ł do siebie McKie. - Mo e ci si  nie uda. 
 
Uczy  si  j zyka to to samo, co szkoli  si  w specyficznych dla niego złudzeniach. 

Aforyzm Gowachinów 

 
Cheo, Pan Spechi z utrwalon  osobowo ci , spogl dał na dalek  lini  lasów i ton ce 

za  nimi  w  morzu  zachodz ce  sło ce.  Jak  to  dobrze,  pomy lał,  e  na  tej  planecie  jest  takie 
morze. Z tarasu rozci gał si  widok na wszystkie strony. W gł bi l du widoczne były odległe 
góry i ci gn ce si  a  do ich podnó a rozległe równiny. Wie a, któr  Abnethe kazała sobie tu 
zbudowa , górowała nad wszystkimi innymi budynkami w mie cie. 

Wiej cy z lewej wiatr chłodził mu policzek, burzył włosy koloru dojrzalej pszenicy. 

Miał  na  sobie  zielone  spodnie  i  koszul   ze  złoto-szarej  siatki.  To  ubranie  niecodziennie 

background image

akcentowało  jego  humanoidaln   budow   -  tu  i  ówdzie  uwydatniaj c  pr

ce  si   pod  nim 

w zły inaczej ni  u ludzi rozmieszczonych mi ni. 

Na twarzy, ale nie w oczach, bł kał mu si  u miech zadowolenia. Jego oczy, jak oczy 

wszystkich Pan Spechi, były błyszcz ce, wielokomórkowe, pokryte siateczk  wieloboków - 
cho  granice tych  cianek nieco si  zacz ły zaciera  po operacji utrwalenia osobowo ci. Te 
oczy spogl dały teraz na ruchy - male kich jak mrówki z tej wysoko ci - mieszka ców miasta 
po znajduj cych si  pod jego stopami - za balustrad , o któr  si  opierał - ulicach i mostach. 
Ale  pozwalały  mu  one  równocze nie  ledzi   ruchy  ptactwa  i  P dzone  wiatrem  po  niebie 
chmury, a tak e podziwia  zachodz ce za morzem sło ce. 

Musi nam si  uda , pomy lał. 
Prymitywny chronograf, który dostał od Mliss, wskazywał godzin  zachodu. Niestety 

musieli  tu  zrezygnowa   z  systemu  Taprisjotowych  zegarów  mózgowych.  Do  nast pnego 
kontaktu pozostawało jeszcze dwie godziny według tego prymitywnego urz dzenia. Kontrolki 
G'oka oczywi cie wskazuj  to znacznie dokładniej, ale nie chciało mu si  w tej chwili i  tego 
sprawdzi . 

Nie mog  nas powstrzyma . 
A je eli mog ...? 
Przypomniał mu si  McKie. Jak on ich tu znalazł? A jak si  tu dostał? McKie siedział 

teraz w Arbuzie z Kalebanem - z pewno ci  jako przyn ta. Przyn ta! 

Na co? 
Szarpały  nim  sprzeczne  uczucia  -  nie  było  mu  z  tym  wygodnie.  Złamał  najbardziej 

podstawowe prawo swojej rasy. Przej ł na zawsze osobowo  swojego gniazda i reszcie jego 
członków  pozostawił  bezmy ln   egzystencj   ko cz c   si   bezmy ln   mierci .  Pewien 
pozbawiony  skrupułów  chirurg  dokonał  operacji  wyci cia  organu,  który  jednoczył  go  z 
pi cioistn  rodzin  Pan Spechi poprzez cały wszech wiat. Ta operacja pozostawiła blizny na 
jego  czole  i  blizny  na  jego  duszy,  ale  nigdy  nie  spodziewał  si ,  e  pozostawiona  po  sobie 
takie delikatne uczucie ulgi. 

Nic nie mo e odebra  mu osobowo ci! 
Ale jest teraz całkiem sam. 
Oczywi cie sko czy si  to wraz ze  mierci , ale to i tak czeka wszystkich. 
I, dzi ki Mliss, ma teraz kryjówk , w której  aden inny Pan Spechi go nie dosi gnie... 

chyba  e...  ale  ju   wkrótce  nie  b dzie  adnych  innych  Pan  Spechi.  Nie  b dzie  adnego 
zorganizowanego  ycia rozumnych, poza t  garstk , któr  Mliss przywiodła tu, do Arki, wraz 
z tymi szalonymi Kolonia-listami i Murzynami. 

background image

Za jego plecami Abnethe weszła w po piechu na taras. Jego uszy, zdolne - tak jak i 

jego  oczy  -  do  rozró niania  najdrobniejszych  szczegółów,  usłyszały  w  jej  krokach  nud , 
zmartwienie i strach, w którym ostatnio ci gle  yła. 

Cheo si  odwrócił. 
Zauwa ył,  e Mliss była dopiero co u Kosmetykera. Jej  liczn  twarz otaczały teraz 

rude włosy. Cheowi przypomniało si ,  e McKie te  jest rudy. Wyci gn ła si  na krze laku-
le aku, wyprostowała nogi. 

- Sk d ten po piech? - spytał. 
- Ci Kosmetykerzy! - wybuchn ła. - Chc  wraca  do domu! 
- To ich tam wy lij. 
- A sk d znajd  nast pnych? 
- To rzeczywi cie powa ny problem. 
- Nie  artuj sobie ze mnie, Cheo. Prosz . 
- To powiedz im,  e nie mog  wróci  do domu. 
- Ju  im to powiedziałam. 
- A powiedziała  im dlaczego? 
- Oczywi cie,  e nie! Co ty sobie o mnie my lisz? 
- Powiedziała  Furuneowi. 
- I dostałam nauczk . Gdzie moi adwokaci? 
- Ju  odeszli. 
- Ale jeszcze miałam z nimi par  spraw do przedyskutowania! 
- Nie mo e to poczeka ? 
- Wiedziałe ,  e mamy jeszcze inne sprawy. Czemu ich pu ciłe ? 
- Mliss, lepiej  eby  nie wiedziała o sprawach, które oni chcieli przedyskutowa . 
- To wina Kalebana - powiedziała. - Tak musimy twierdzi  i nikt tego nie b dzie w 

stanie podwa y . A co takiego chcieli przedyskutowa ? 

- To niewa ne. Mliss. 
- Cheo! 
-  Jak  sobie  yczysz  -  nagle  rozbłysn ły  mu  oczy.  -  Przekazali  mi  dania  BuSabu. 

Poprosili Kalebana o głow  Furunea. 

- Jego... - przerwała. - Ale sk d wiedzieli,  e my... 
- W tych okoliczno ciach to oczywiste posuni cie. 
- Co im powiedziałe ? - wyszeptała. Z napi ciem wpatrywała si  w jego twarz. 

background image

- Powiedziałem im,  e Kaleban zamkn ł skokwłaz G'oka w chwili kiedy Furuneo w 

niego wchodził z własnej woli. 

-  Ale  oni  wiedz ,  e  my  mamy  monopol  na  to  G'oko  -  w  jej  głosie  zna   było  ju  

wi cej siły. - Niech ich szlag trafi! 

- Nie całkiem - odparł Cheo. - Frania transportowała McKie'ego i jego kumpli. A to 

dowodzi,  e nie mamy monopolu. 

- Dokładnie to samo ju  mówiłam. 
- Daje nam to idealn  taktyk  do gry na zwłok . Twierdzimy,  e Frania wysłała gdzie  

t  głow , a my nie wiemy gdzie. Kazałem jej, oczywi cie, odmówi  wykonania tego  dania. 

- Czy to... - przełkn ła gło no  lin  - to im powiedziałe ? 
- Oczywi cie. 
- Ale je eli przesłuchaj  Kalebana... 
- No to mo e zrozumiej , co do nich mówi, a równie dobrze mo e nie. 
- Sprytny jeste , Cheo. 
- Czy to nie dlatego mnie tu trzymasz?    - Trzymam  ci   tu  dla  własnych,  bardzo  

tajemnych potrzeb - u miechn ła si  do niego. 

- Na to licz . 
- Wiesz - powiedziała - b dzie mi ich brakowa . 
- Kogo? 
- Tych, którzy nas  cigaj . 
 
By  mo e najbardziej podstawowym wymogiem od agenta BuSabu jest, by popełnia} 

jedynie dobre biedy. 

Uwaga McKie'ego na temat Furunea Prywatne akta BuSabu 

 
Bildoon  stał  w  drzwiach  prywatnego  laboratorium  Tuluka,  plecami  do  długiego 

głównego  pomieszczenia,  w  którym  pracowali  asystenci  Wreava.  Gł boko  osadzone, 
wielokomórkowe  oczy  szefa  BuSabu  rozpalone  były  ogniem  nie  całkiem  pasuj cym  do 
wymuszonego spokoju maluj cego si  na jego tak bardzo ludzkiej twarzy. 

Czuł si  zm czony i smutny. Wydawało mu si ,  e jest zmuszony do  ycia w ciemnej, 

ciasnej jamie, jamie do której nigdy nie zagl daj  sło ce i gwiazdy. Tym, których kochał i 
tym, którzy go kochali groziła  mier . Sko czy si  całe inteligentne  ycie we wszech wiecie. 
Wszech wiat stanie si  miejscem pustym i melancholicznym. 

background image

Jego  humanoidalne  ciało  przepełnia!  wielki  al:  niegi,  li cie,  sło ca  -  wiecznie 

samotne. 

Czuł  potrzeb   działania,  podejmowania  decyzji,  ale  obawiał  si   konsekwencji 

jakiegokolwiek czynu. Czego by nie dotkn ł mo e obróci  si  w ruin , przelecie  mu pyłem 
przez palce. 

Tuluk  pracował  za  stołem  koło  przeciwległej  ciany.  Odcinek  byczej  skóry  z  bicza 

rozci gał si  przed nim mi dzy dwoma imadłami. Równolegle do skóry i jaki  milimetr pod 
ni ,  spoczywał  bez  adnej  widocznej  podpory  cienki  pr t  metalowy.  Pomi dzy  pr tem  i 
skór ,  na  całej  ich  długo ci,  ta czyły  male kie  iskry,  jak  miniaturowe  błyskawice.  Tuluk 
pochylał si  nad stołem, studiuj c tarcze umieszczonych obok instrumentów. 

- Nie przeszkadzam ci? - spytał Bildoon. 
Tuluk obrócił pokr tłem jednego z instrumentów na stole, odczekał chwil , pokr cił 

powtórnie.  Zgrabnie  pochwycił  metalowy  pr t  nagle  zwolniony  przez  niewidzialne  pole 
siłowe. Odło ył pr t na wieszak umieszczony na  cianie za stołem. 

- To niezbyt m dre pytanie - powiedział, odwracaj c si  w kierunku przybysza. 
- W sumie tak - powiedział Bildoon - Mamy nowy problem. 
- Gdyby nie wasze problemy to nie byłoby tu dla mnie pracy - odpowiedział Tuluk. 
- Boj  si ,  e nie dostaniemy głowy Furunea. 
- Tyle ju  czasu upłyn ło od jego  mierci,  e i tak niewiele by my z niej mieli - Tuluk 

zmarszczył  otwór  pokrywy  twarzowej  na  kształt  litery  „S”.  Wiedział,  e  ten  wyraz  twarzy 
wydaje  si   innym  rozumnym  mieszny,  ale  u  Wreavów  był  on  przejawem  gł bokiego 
zamy lenia. 

- Czy astronomowie ju  co  wiedz  na temat układu gwiazd, które McKie widział na 

tej tajemniczej planecie? - spytał. 

- My l ,  e musiał by  jaki  bł d w odbiorze obrazu pami ciowego od McKie'ego. 
- Czemu? 
- Po pierwsze nie ma  adnej, ale to absolutnie  adnej gradacji w jasno ci gwiazd. 
- Wszystkie widoczne gwiazdy  wiec  z tak  sam  intensywno ci ? 
- Na to wygl da. 
- Dziwne. 
- A układ gwiazd najpodobniejszy do tego układu ju  nie istnieje. 
- O czym ty mówisz? 
-  No...  jest  Wielka  Nied wiedzica,  Mała  Nied wiedzica,  ró ne  inne  konstelacje  i 

grupy zodiaku, ale... - wzruszył ramionami. 

background image

Tuluk przypatrywał mu si  w zdumieniu. 
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział w ko cu. 
-  Och,  tak.  Zupełnie  zapomniałem  -  powiedział  Bildoon.  -  My,  Pan  Spechi,  kiedy 

zdecydowali my  si   na  przyj cie  ludzkiej  budowy  ciała, przestudiowali my  do   dokładnie 
ich histori . Te grupy gwiazd to prehistoryczne konstelacje z planety, z której oni pochodz . 

-  Rozumiem.  Dziwne.  Aleja  te   co   dziwnego  odkryłem  w  materiale,  z  którego 

zrobiony jest bicz. 

- Co takiego? 
-  To  niesłychane,  ale  fragmenty  tej  skóry  wykazuj   struktur   podatomow   o 

niezwykłym ukierunkowaniu. 

- Niezwykłym? To znaczy jakim? 
- Liniowym. Idealnie liniowym. Nie widziałem jeszcze nigdy czego  podobnego, poza 

niektórymi  fenomenami  płynnych  energii.  Tak  jakby  ta  skóra  została  poddana  jakiej  
niezwykłe sile, czy naciskowi. W rezultacie powstało co  podobnego do efektu neomasteru w 
kwantach  wiatła. 

- Ale czy to by nie wymagało gigantycznych energii? 
- Prawdopodobnie. 
- Wi c co mogłoby to spowodowa ? 
- Nie wiem. Natomiast interesuj ce  jest to,  e ta  zmiana  nie wydaje si  by  trwała. 

Struktura materiału wykazuje podobn  charakterystyk  jak pami  plastyczna. Powoli wraca 
do w miar  normalnej formy. 

W glosie Tuluka Bildoon usłyszał nacisk, zdradzaj cy zaniepokojenie. 
- W miar  normalnej? - zapytał. 
- To jeszcze inna para kaloszy - powiedział Tuluk. - Niech ci to wytłumacz . W tych 

strukturach  podatomowych  i  wynikaj cych  z  nich  strukturach  wy szego  rz du  zachodzi 
powolna  ewolucja.  Przez  porównanie  z  próbkami,  mo emy  okre li   ich  wiek,  do  jakich  
dwóch czy trzech tysi cy standardowych lat. Poniewa  komórki bydl ce tworz  podstawowy 
składnik  syntetycznie  hodowanego  białka,  mamy  na  ich  temat  do   dokładne  dane  od 
dłu szego  okresu  czasu.  W  skórze  z  naszego  bicza  -  Tuluk  wykonał  jednym  z  chwytnych 
organów szcz kowych gest w jego kierunku - ta struktura wydaje si  by  bardzo stara. 

- Jak stara? 
- Kilkaset tysi cy lat. 
Bildoon zastanawiał si  przez chwil . 
- Ale przecie  nam powiedziałe ,  e .ta skóra ma nie wi cej ni  dwa, trzy lata. 

background image

- Tak wykazały nasze badania katalizacyjne. 
- Czy ten liniowy stress mógłby wywoła  jakie  zaburzenia w tej strukturze? 
- Tego nie mo na wykluczy . 
- A wi c w tpisz w to, tak? 
- W tpi . 
-  Nie  próbujesz  mi  zasugerowa ,  e  ten  bie   został  przeniesiony  w  czasie  z 

przeszło ci, co? 

- Nic ci  nie  chc   sugerowa , zgłaszam  tylko do twojej wiadomo ci fakty. Wyniki z 

tych dwóch bada , do tej pory uwa anych za pewne, po prostu si  nie zgadzaj , jak chodzi o 
okre lenie wieku skóry naszego bicza. 

- Podró  w czasie jest niemo liwa. 
- Wiemy to. Wiemy to teoretycznie i z do wiadczenia. Podró  w czasie to wymysł z 

literatury, mit, legenda, zabawny pomysł rozdmuchany przez  wiat rozrywki. Odrzucamy go, 
i  nie  pozostaj   nam  adne  paradoksy  logiczne.  Ale  zostaje  nam teraz tylko  jeden  wniosek: 
stress liniowy, sk dkolwiek pochodził, zmienił struktur  materiału. 

- Gdyby ta skóra została... przeci ni ta przez jaki  filtr subatomowy, to mo e mogłoby 

to tłumaczy  - powiedział Tuluk - ale poniewa  nie posiadam ani takiego filtra, ani energii 
koniecznej do przeci ni cia przez niego materiału, nie mog  tego sprawdzi . 

- Ale masz jakie  zdanie na ten temat, nie? 
- Oczywi cie. Nie znam teorii, która potrafiłaby wytłumaczy , jak taki filtr mógłby nie 

zniszczy  całkowicie materiału poddanego tak kolosalnym siłom. 

-  To  znaczy  -  powiedział  Bildoon  głosem  podniesionym  w  bezsilnej  frustracji  - 

mówisz,  e  jakie   niemo liwe  urz dzenie  poddało  jakiemu   niemo liwemu  procesowi  ten 
niemo liwy kawałek... kawałek... 

-  No  wła nie  -  powiedział  Tuluk.  Bildoon  zwrócił  uwag ,  e  asystenci  Tuluka 

zaczynaj  si  na niego gapi , coraz bardziej rozbawieni. 

Wszedł do gabinetu Tuluka i zamkn ł za sob  drzwi. 
- Przyszedłem tu w nadziei,  e masz ju  co , co dostarczy nam konkretnych dowodów, 

a ty mi dajesz same zagadki - powiedział. 

- Twoje niezadowolenie nie zmieni faktów - odparł Tuluk. 
- Masz racj , nie zmieni. 
- Struktura komórek ramienia Palenki wykazywała podobne ukierunkowanie liniowe - 

powiedział Tuluk - ale tylko w okolicy miejsca, w którym zostało odci te. 

- To miało by  moje nast pne pytanie. 

background image

-  To  oczywiste.  Przej cie  przez  skokwłaz  tego  nie  tłumaczy.  Wysłali my  kilku 

naszych  ludzi  przez  skokwłazy  z  najrozmaitszymi  materiałami  i  przetestowali my  setki 
próbek komórek - zarówno  ywych, jak i martwych. I nic. 

-  Dwie  zagadki  w  ci gu  godziny,  to  troch   za  du o  jak  na  mój  gust  -  powiedział 

Bildoon. 

- Czemu dwie? 
-  Zanotowali my  ju   dwadzie cia  osiem  przypadków  biczowania  -  lub  próby 

biczowania  -  Kalebana  przez  Abnethe.  Pami tasz  nasz   teori   o  sto ku  wyznaczonym  w 
przestrzeni pozycj  Arbuza, w którym miałaby si  znajdowa  planeta Abnethe? Wyznaczone 
przez  nas  pozycje  definitywnie  nie  zataczaj   takiego  sto ka.  Albo  Abnethe  przenosi si   co 
chwil  z planety na planet , albo nasza teoria jest do niczego. 

- Bior c pod uwag  moc G'oka, którym ona dysponuje, sta  j  na skakanie po całym 

wszech wiecie. 

- Nie s dz . To nie w jej stylu. Ona lubi swoje gniazdo, potrzebuje swojej fortecy. Jest 

z gatunku ludzi, którzy wykonuj  roszad  w szachach nawet kiedy to niekonieczne. 

- Mo e wysyła tylko swoich Palenków. 
- Nie. Ona tam jest osobi cie za ka dym razem. 
- Zebrali my ju  w sumie sze  bie y i ramion - powiedział Tuluk. - Mamy powtórzy  

te same testy na nich wszystkich? 

Bildoon  spojrzał  na  Tuluka.  To  nie  było  pytanie  w  jego  stylu.  Tuluk  był  dokładny, 

systematyczny, pracowity. 

- A masz co  lepszego do roboty? 
- Mamy dwadzie cia osiem wypadków biczowania, jak mówisz. Dwadzie cia osiem to 

jedna  z  euklidesowych  liczb  doskonałych.  To  czterokrotna  wielokrotno   liczby  pierwszej 
siedem. Ta ilo  wskazuje na zdecydowan  losowo  wydarzenia. Ale mamy do czynienia z 
sytuacj , wydaje si  wykluczaj c  losowo . Ergo, mamy do czynienia z jakim  porz dkiem, 
którego analizy matematyczne przeprowadzone do tej pory jeszcze nie wykryły. Chciałbym 
podda   rozkład  biczowa   -  zarówno  w  czasie,  jak  i  w  przestrzeni  -  kompletnej  analizie, 
porówna  jakiekolwiek podobie stwa... 

- Ale ka esz komu  innemu sprawdzi  pozostałe ramiona i bicze? 
- Nie musisz mi o tym przypomina . Bildoon pokr cił głow . 
- To, co robi Abnethe, to zupełna niemo liwo . 
- Je eli robi, to nie jest to niemo liwe. 
- Gdzie  przecie  musz  by ! - wybuchn ł Bildoon. 

background image

-  Bardzo  mnie  dziwi  -  powiedział  Tuluk  -  ta  cecha,  któr   wy  dzielicie  z  lud mi, 

stwierdzania oczywistych faktów z tak  doz  emocji. 

-  Aaa,  id   do  diabła!  -  powiedział  Bildoon,  odwrócił  si   na  pi cie  i  wyszedł  z 

laboratorium, trzaskaj c za sob  drzwiami, 

Tuluk pop dził za nim, otworzył drzwi i krzykn ł w kierunku oddalaj cych si  pleców 

Bildoona: 

- My Wreavowie wierzymy,  e ju  jeste my w piekle u diabła! 
Pomrukuj c pod nosem wrócił do swojego stołu. Ludzie i Pan Spechi to niemo liwe 

stworzenia.  Z  wyj tkiem  McKie'ego.  Tak,  to  człowiek,  który  od  czasu  do  czasu  potrafi 
znale   si   na  poziomie  rozumnych  zdolnych  do  my lenia  logicznego.  No  tak...  od  ka dej 
zasady s  jakie  wyj tki. 

 
Co  robisz,  kiedy  mówisz  „  rozumiem  ?  „  Zakładasz,  e  wiesz  co  to  znaczy  „ 

rozumie .” 

 Zagadka Laklaków 

 
W sposób, którego nadal nie całkiem rozumiał, McKie namówił Kalebana do otwarcia 

luku.  Powiew  przesi kni tego  morsk   wod   powietrza  owiał  wn trze  Arbuza.  Otwarty  luk 
pozwolił tak e stacjonuj cym na zewn trz stra nikom obserwowa  McKie'ego. Wła ciwie ju  
prawie  zrezygnował  z  nadzieji,  e  Abnethe  we mie  przyn t .  B dzie  trzeba  wymy li   co  
innego.  Kontakt  wzrokowy  ze  stra nikami  zezwolił  tak e  na  zmniejszenie  cz stotliwo ci 
kontaktów Taprisjota, co McKie przyj ł z du  ulg . 

Blask  wschodz cego  sło ca  padał  na  próg  luku.  McKie  wyci gn ł  w  jego  kierunku 

r k ,  grzał  j   w  cieple  promieni  słonecznych.  Zdawał  sobie  spraw ,  e  powinien  by   w 
ci głym  ruchu,  by  utrudni   Abnethe  jak kolwiek  prób   ataku,  ale  teraz,  kiedy  był  pod 
obserwacj   stra ników,  próba  taka  wydawała  si   mniej  prawdopodobna.  Poza  tym  był 
zm czony, naszpikowany  rodkami podniecaj cymi, trzymaj cymi go w stałym pogotowiu i 
przepełniony dziwnymi emocjami wywoływanymi przez rozziaszczacz, który ci gle jeszcze 
regularnie  za ywał.  Pozostawanie  w  ci głym  ruchu  wydawało  mu  si   bezsensownym 
wysiłkiem. Je eli chc  go zabi , to i tak im si  uda. Dowodziła tego  mier  Furunea. 

McKie'emu zrobiło si   al Furunea, zd ył go ju  polubi . Furuneo miał w sobie tyle 

uroku,  a  mier   jego  była  taka  niepotrzebna,  bezsensowna  -  był  wtedy  w  Arbuzie  sam, 
zamkni ty jak w pułapce. Ta  mier  w niczym nie posun ła poszukiwa  Abnethe do przodu, 

background image

jedynie nadała całej sprawie znacznie gwałtowniejszego charakteru. Przypominała jedynie o 
niepewno ci pojedynczego  ycia - a przez ni  o bezbronno ci  ycia w ogóle. 

Oblała go fala obezwładniaj cej nienawi ci do Abnethe; Co za wariatka! 
Opanował nagły atak dreszczu. 
Przez  otwarty  luk  Arbuza  roztaczał  si   widok  na  rozci gaj ce  si   za  półk   lawy 

urwiste  skarpy  skalne,  poro ni te  u  podnó a  jedwabistym  dywanem  wodorostów, 
odsłoni tym teraz przez cofaj ce si  podczas odpływu fale. 

- Co b dzie, je eli si  mylimy? - powiedział przez rami , do znajduj cego si  za nim, 

w gł bi Arbuza, Kalebana. - Je eli w ogóle si  nie zrozumieli my. Mo e tylko wydawali my 
niezrozumiałe dla siebie nawzajem d wi ki, my l c,  e przekazujemy sobie jak  tre , której 
de facto w ogóle nie było? 

- Nie osi gam zrozumienia, McKie. Nie dochodzi do mnie kapowanie. 
McKie  spojrzał  w  kierunku  Kalebana.  Robił  on  co   dziwnego  z  powietrzem  wokół 

swojej ły ki. Owal, który ju  raz widział, rozbłysn ł znowu na chwil  i znikn ł. Złoty kr g 
pojawił si  na brzegu ły ki, uniósł si  w powietrze jak kółko z dymu, zatrzeszczał krótko od 
wyładowa  elektrycznych i zgasł. 

- Zakładamy - powiedział McKie -  e kiedy co  do mnie mówisz, to ja odpowiadam 

przekazuj c  ci  jakie   znaczenie  bezpo rednio  zwi zane  z  tym,  co  ty  powiedziała -  -  i  vice 
versa. A mo e tak wcale nie jest. 

- W tpliwe. 
- To wcale nie takie w tpliwe. Co ty tam robisz? 
- Robi ? 
- Co  si  wokół ciebie dzieje. 
- Próbuj  sta  si  widoczna na twojej fali. 
- Mo esz to zrobi ? 
- Mo e. 
Nad ły k  pojawiło si  czerwone  wiatło w kształcie dzwonu, rozci gn ło si  w lini  

prost ,  powróciło  do poprzedniego kształtu i  pocz ło  wirowa   jak  skakanka wokół własnej 
podstawy. 

- Co widzisz? - zapytała Kaleban. 
McKie opisał wiruj c  skakank  z czerwonego  wiatła. 
- Bardzo dziwne - powiedziała Kaleban. - Moje zdolno ci twórcze wywołuj  u ciebie 

wra enia wzrokowe. Potrzebujesz jeszcze tego otwarcia na warunki zewn trzne? 

- Tego otwartego luku? Jest mi z nim tu znacznie wygodniej. 

background image

- Wygoda - własna osoba nie osi ga zrozumienia poj cia. 
- Czy ten otwarty luk uniemo liwia ci przyj cie widocznej dla mnie postaci? 
- Powoduje zaburzenia magnetyczne, nic wi cej. McKie wzruszył ramionami. 
- Ile jeszcze biczowa  mo esz wytrzyma ? - spytał. 
- Wytłumacz ile. 
- Znowu zeszła  z toru. 
- Prawda! To osi gni cie, McKie. 
- Co to za osi gni cie? 
- Własna osoba opuszcza tor zrozumienia, a ty osi gasz  wiadomo  tego. 
- No dobrze, niech b dzie osi gni cie. Gdzie jest Abnethe? 
- Kontrakt... 
- ... nie dozwala wyjawienia lokalizacji - doko czył za ni  McKie. - A czy wobec tego 

mo esz mi powiedzie , czy ona jest cały czas na jednej planecie, czy przeskakuje z jednej na 
drug ? 

- To pomaga j  zlokalizowa ? 
- Sk d ja, do tysi ca w ciekłych diabłów, mog  to wiedzie ? 
-  Prawdopodobie stwo  mniejsze  ni   tysi c  składników  -  odpowiedziała  Kaleban.  - 

Abnethe zajmuje stosunkowo stał  pozycj  na jednej planecie. 

-  Ale  nie  mo emy  znale   adnego porz dku  w jej  atakach  na ciebie,  ani z  jakiego 

kierunku pochodz . 

- Nie widzisz ł czników - odpowiedziała Kaleban. 
Wiruj ca  nad  ły k   Kalebana  czerwona  skakanka  nagle  zacz ła  rozbłyskiwa ,  na 

przemian to mocniej, to słabiej. Niespodziewanie zmieniła kolor na jaskrawo  ółty i znikn ła. 

- Wła nie znikn ła  - powiedział McKie. 
- Nie moja osoba widoczna - powiedziała Kaleban. 
- Jak to? 
- Nie obserwujesz samej własnej osoby. 
- To powiedziałem. 
-  Nie  mówisz.  Widoczno   dla  ciebie  nie  reprezentuje  tejsamo ci  mojej  własnej 

osoby. Widoczno-widzisz efekt. 

- To nie ciebie widziałem? Tylko jaki  efekt, który dla mnie stworzyła ? 
- Prawda. 

background image

- Nie my lałem i tak,  e to ty we własnej osobie. Pewnie jeste  przystojniejsza. Ale 

zauwa yłem  co   innego.  Chwilami  u ywasz  czasowników  znacznie  lepiej.  Zauwa yłem 
nawet kilka zupełnie normalnych zda . 

- Własna kapowanie osoba chwyta mnie. 
- No tak... mo e jednak nie tak zupełnie wszystko kapujesz - McKie wstał, przeci gn ł 

si ,  ruszył  w  kierunku  otwartego  luku  zaczerpn   nieco  wie ego  powietrza.  Dokładnie  w 
chwili,  kiedy  wykonał  pierwszy  krok,  w  miejscu,  które  wła nie  opu cił  pojawił  si  
błyszcz cy,  srebrny  kr g.  Obrócił  si   gwałtownie  na  pi cie  i  zd ył  jeszcze  zobaczy ,  jak 
znika w male kim otworze wirtunelu tuby skokwlazu. 

- Abnethe, jeste  tam? - zawołał. 
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, a skokwłaz zamkn ł si  i znikn ł. 
Obserwuj cy  go  z zewn trz stra nicy  rzucili  si  do otwartego luku. 
-  Nic  ci  nie  jest,  McKie?  -  zawołał  jeden  z  nich.  McKie  nakazał  mu  gestem  cisz , 

wyj ł miotacz z kieszeni, zacisn ł go mocno w dłoni. 

-  Franiu  -  powiedział  -  czy  oni  chc   mnie  złapa   albo  zabi ,  tak  jak  zrobili  to  z 

Furuneem? 

-  Obserwuj   twojo   -  odpowiedziała.  -  Furuneo  nie  posiadaj cy  istnienia, 

obserwowalne zamiary nieznane. 

- Widziała , co si  tu wła nie stało? - spytał McKie. 
-  Własna  osoba  posiada  wiadomo   u ycia  skokwłazu,  pewnych  działa   osoby 

zatrudniaj cej. Działania ustaj . 

McKie  pomasował  sobie  kark  lew   dłoni .  Nie  był  pewny,  czy  zdołałby  podnie  

miotacz wystarczaj co szybko, by przeci  ka de sidła, które by na niego spadły. Ten srebrny 
kr g wygl dał podejrzanie podobnie do p tli. 

- Czy tak wła nie załatwili Furunea? Zarzucili mu p tl  na szyj  i podci gn li go w 

otwór skokwłazu? 

- Nieci gło  usuwa osob  tejsamo ci - odpowiedziała Kaleban. 
McKie wzruszył ramionami, zrezygnował z dalszych pytali. Mniej wi cej tak  sam  

odpowied  otrzymywali od Kalebana na ka de pytanie o  mier  Furuneo. 

Nagle  poczuł  si   głodny.  Otarł  pot  z  twarzy,  zakl ł  pod  nosem.  Nie  ma  adnej 

pewno ci,  e to, co si  słyszy od Kalebana, przekazuje jakie  rzeczywiste wiadomo ci. Nawet 
je eli jakie  wiadomo ci rzeczywi cie zostaj  przekazane, to i tak nie mo na polega  ani na 
interpretacji Kalebana, ani na jego szczero ci. Jednak kiedy to co  mówi, to promieniuje tak  
szczero ci ,  e  nie  sposób  mu  nie  wierzy .  McKie  podrapał  si   w  brod ,  próbuj c  złapa  

background image

jak  uciekaj c  my l. Dziwne. Jest tu sam, głodny, zły i przestraszony. Nigdzie si  st d nie 
da  uciec.  Jako   musz   ten  problem  rozwi za .  Tyle  wiedział  na  pewno.  Mimo  znacznych 
niedomogów  komunikacyjnych  z  Kalebanem,  nie  mo na  zignorowa   ostrze enia,  jakie 
przekazał. Zbyt wielu rozumnych ju  umarło lub postradało zmysły. 

Potrz sn ł  głow ,  zirytowany  bzykiem  jeszcze  jednego  kontaktu  Taprisjota.  To 

cholerne  pilnowanie!  Ale  ten  kontakt  si   nie  urwał,  jak  poprzednie.  To  był  Siker,  Laklak, 
Dyrektor Dyskrecji. Siker odczuł zaniepokojenie i irytacj  McKie'ego i, zamiast si  rozł czy , 
pozostał na linii. 

-  Nie!  -  krzykn ł  McKie  z  w ciekło ci .  Czuł  jak  sztywnieje  cały  przechodz c  do 

chichotransu. - Siker, nie! Wył cz si ! 

- Ale co si  dzieje, McKie? 
- Wył cz si . ty idioto, bo zaraz mnie wyko cz ! 
- No dobrze... Ale wydawało mi si ... 
- Wył cz si ! 
Kontakt si  urwał. 
Znowu  wiadomy  swojego  ciała.  McKie  przekonał  si ,  e  wisi  na  odcinaj cej  mu 

oddech p tli, która podnosi go coraz bli ej małego skokwłazu. Słyszał jakie  zamieszanie w 
pobli u  otwartego  luku.  Sk d   dochodziły  go  krzyki,  ale  nie  był  w  stanie  na  nie 
odpowiedzie . Zaci ni ta w p tli szyja paliła go  ywym ogniem. Pozbawione powietrza płuca 
wydawały  si   eksplodowa .  Przepełniła  go  panika.  Zauwa ył,  e  w  chichotransie  upu cił 
miotacz. Był zupełnie bezbronny. Bezskutecznie szarpał palcami zaci ni t  wokół szyi p tl . 

Co  schwytało go za nogi i spowodowało,  e p tla zacisn ła si  mocniej, dusz c go 

jeszcze skuteczniej. 

Nagle siła ci gn ca go w gór  ust piła. McKie spadł na ziemi , spl tuj c si  z osob , 

która trzymała go za nogi. 

Kilka  rzeczy  działo si  naraz.  Stra nicy postawili go na nogi. Aparat holograficzny, 

trzymany przez jakiego  Wreava, przesun ł si  tu  przed jego twarz , celuj c w otwór skok-
włazu, który zamkn ł si  z gło nym trzaskiem. Czyje  palce i chwytniki usun ły z jego karku 
resztki p tli. 

McKie zaci gn ł si  gł boko powietrzem, kaszl c. Gdyby go nie podtrzymywano, nie 

utrzymałby si  na nogach o własnych siłach. 

Wraz z powracaj c   wiadomo ci  zauwa ył,  e do Arbuza weszło pi ciu rozumnych: 

dwóch Wreavów, Laklak, Pan Spechi i jeden człowiek. Jeden z Wreavów i człowiek usuwali 
mu  p tl   z  szyi.  Drugi  Wreave  grzebał  w  swoim  aparacie  holograficznym.  Pozostali 

background image

rozgl dali si  po wn trzu Arbuza, trzymaj c miotacze w gotowo ci. Co najmniej trzy osoby 
usiłowały mówi  równocze nie. 

- W porz dku - zachrypiał McKie, przerywaj c chór głosów. Gardło bolało go, kiedy 

mówił. Wyj ł p tl  z chwytników jednego z Wreavów i przyjrzał si  jej dokładniej. Linka, 
wykonana z nieznanego mu srebrnego materiału, była gładko obci ta na jednym ko cu. 

McKie zwrócił si  do stra nika z holografem. 
- Co  ci si  udało zarejestrowa ? - spytał. 
-  Ten  atak  był  przeprowadzony  przez  Pan  Spechi  z  utrwalon   osobowo ci   - 

odpowiedział  Wreave.  -  Udało  mi  si   dokładnie  zdj   jego  twarz.  Spróbujemy  j  
zidentyfikowa . 

McKie rzucił mu obci ty kawałek p tli. 
- We  te  i to do laboratorium. Powiedz Tulukowi,  eby zbadał podstawow  struktur . 

Mog  na tym nawet by  jakie ... komórki Furunea. A reszta was... 

- Prosz  pana? - odezwał si  Pan Spechi. 
-Tak? 
- Otrzymali my rozkaz pozostania tu z panem, je eli na  ycie pana zostanie dokonany 

zamach. Upu cił pan to przed chwil  - dodał podaj c McKie'emu jego miotacz. 

McKie,  w ciekły,  wsadził  go  do  kieszeni.  Poczuł  nast pn   rozmow ,  przekazywan  

przez Taprisjota. 

- Wył czy  si ! - warkn ł. 
Ale kontakt si  nie urwał. Tym razem był to Bildoon, w bardzo rzeczowym nastroju. 
- Co si  tam dzieje, McKie? 
McKie pokrótce wszystko opowiedział. 
- S  teraz z tob  stra nicy? 
-Tak. 
- Czy kto  widział, kto dokonał tego ataku? 
- Złapali my go holografem. To był ten Pan Spechi z utrwalon  osobowo ci . 
McKie  poczuł  wzburzenie,  jakie  wspomnienie  tej  postaci  wywołało  u  szefa  Biura. 

Krótki wybuch odrazy szybko ust pił jednak miejsca działaniu. 

- Wracaj natychmiast na Centrum - rozkazał Bildoon. 
- Słuchaj - powiedział McKie. - jestem najlepsz  przyn t , jak  mamy w tej chwili. Z 

jaki  powodów chc  mnie wyko czy  i... 

- Wracaj, i to w tej chwili! - Bildoon podniósł głos. - Czy chcesz,  ebym ci  tu kazał 

sprowadzi  sił ? 

background image

McKie si  poddał. Nigdy jeszcze nie był  wiadkiem a  tak czarnego humoru u kogo  

prowadz cego z nim rozmow . 

- Co  si  stało? - zapytał. 
- Jeste  przyn t  gdziekolwiek si  znajdziesz, McKie - tutaj równie dobrze jak i tam. 

Chc  ci  mie  tu, gdzie mog  ci da  lepsz  ochron . 

- Co  si  stało, tak? 
- Tak, do jasnej cholery! Co  si  stało! Wszystkie te bicze, które my badali, zniknely. 

Laboratorium  jest  przewrócone  do  góry  nogami,  a  jednemu  z  asystentów  Tuluka  obci li 
głow  - i głowa znikn ła. 

- Aaach. niech to szlag trafi - powiedział McKie. - Zaraz tam b d . 
 
Cała  m dro   wiata  jest  niczym  w  porównaniu  do  koncentracji,  potrzebnej  do 

unikni cia niespodziewanego ciosu. 

Stare porzekadło ludowe 

 
Cheo siedział po turecku na gołej podłodze przedsionka swojego mieszkania. Padaj ce 

pod  k tem  ostre  promienie  ółtego  wiatła,  wpadaj ce  przez  okna  s siedniego  pokoju, 
wydłu ały jego cie  na kształt jakiego  potwornego upiora. W r kach trzymał kawałek linki, 
obci tej w zamykaj cym si  skokwłazie. 

e  te   musieli  mu  przeszkodzi !  Ten  wielki  Laklak  z  miotaczem  był  szybki!  A 

Wreavowi  z  holografem  bez  w tpienia  udało  si   zarejestrowa   jego  obraz  przez  skokwłaz. 
Zaczn  teraz szuka  jego tropów, pyta  o niego, pokazywa  obraz holograficzny jego twarzy. 
Du o im to pomo e! Diamentowe  oczy  Chea   rozbłysn ły  iskrami   wiatła. Prawie słyszał 
ju  agentów BuSabu. „Czy rozpoznajesz tego Pan Spechi?” 

Wstrz sn ł nim niski pomruk - wersja  miechu u Pan Spechi. Rzeczywi cie du o im te 

poszukiwania pomog !  aden znajomy czy przyjaciel ze starych czasów nie pozna teraz jego 
zmienionej chirurgicznie twarzy. No, mo e podstawa nosa i układ oczu s  podobne, ale... 

Cheo pokr cił głow . Czym si  tu martwi ? Nikt - absolutnie nikt - nie jest go ju  w 

stanie  powstrzyma   od  zniszczenia  Kalebana.  A  jak  si   to  ju   raz  stanie,  to  wszystkie  te 
problemy b d  bez znaczenia. 

Westchn ł gł boko. Jego r ce zaciskały si  na cienkiej lince tak mocno,  e a  poczuł 

ból w mi niach. Serce uderzyło mu kilka razy, nim zdołał je rozlu ni . Podniósł si  i rzucił 
obci tym kawałkiem linki o  cian . Jeden z jej ko ców uderzył w przelocie krze laka, który 
zapiszczał cienko resztkami wyeliminowanego przez hodowl  systemu głosowego. 

background image

Cheo  skin ł  głow ,  potakuj c  własnym  my lom.  B dzie  trzeba  albo  odci gn  

stra ników od Kalebana, albo Kalebana od stra ników. Dotkn ł blizn na czole, zawahał si . 
Czy to nie jaki  d wi k dochodził zza jego pleców? Obrócił si  wolno, opu cił r k . 

W drzwiach przedsionka stała Mliss Abnethe.  ółte  wiatło połyskiwało bursztynowo 

w  perłowym  poszyciu  jej  sukni.  Na  jej  twarzy  malowały si  powstrzymywane  sił   uczucia 
zło ci, strachu i roz alonych szmerów jej psychiki. 

- Od kiedy tu stoisz? - spytał, próbuj c zachowa  spokój w głosie. 
- Czemu pytasz? - weszła do pokoju, zamykaj c za sob  drzwi. - Co robiłe ? 
- Łowiłem ryby - odpowiedział. 
Obrzuciła  pokój  władczym  wzrokiem.  W  k cie,  na  czym   okr głym  i  włochatym, 

le ała  bezładna  kupa  skórzanych  bie y.  Wydobywała  si   spod  nich  mokra  plama  czego  
czerwonego. 

- Co to? - wyszeptała, bledn c nagle. 
- Wyjd  st d, Mliss. 
-  Co  ty  zrobiłe ?  -  zawyła,  rzucaj c  si   na  niego.  Powinienem  jej  powiedzie ,  

pomy lał.  Powinienem jej naprawd  powiedzie . 

- Starałem si  nam ratowa   ycie - powiedział. 
- Znowu kogo  zabiłe ! Nie mydl mi oczu! ',    
- Nic nie cierpiał - powiedział Cheo głosem pełnym zm czenia. 
- Ale... 
-  Có   znaczy  jedna  mier   wobec  tych  kwadrylionów  mierci,  które  planujemy?  - 

spytał. Do diabla, ta dziwka staje si  uci liwa! 

- Cheo, boj  si . 
Czemu ona musi tak skamle ? 
- Uspokój si  powiedział. - Mam plan, jak rozdzieli  Kalebana od stra ników. Jak to 

si  uda, b dziemy mogli z nim sko czy  i b dzie po wszystkim. 

- Ona cierpi - przełkn ła  lin . - Wiem,  e ona cierpi 
- To nonsens! Słyszała  nieraz,  e ona temu sama zaprzecza. Ona nawet nie wie, co to 

ból. Brak odno ników! 

- A je eli si  mylimy? Je eli my jej po prostu dobrze nie rozumiemy? 
Podszedł do niej, wpatruj c si  w ni  rozognionymi oczyma. 
- Mliss, czy masz jakiekolwiek wyobra enie, jak my b dziemy cierpie , je eli si  nam 

nie uda? 

Zadr ała. Po chwili spytała, prawie normalnym głosem- 

background image

- Jaki jest ten twój plan? 
 
W  obr bie  jednej  rasy  wo   powsta   niesko czona  ró norodno   do wiadcze . 

Stosunki  pomi dzy  wieloma  rasami  mog   wywoła   wra enie,  e  niesko czono   zostaje 
wielokrotnie powi kszona. 

Dwel Hartavid Zagadnienia Kalebaiiskie 

 
McKie  czuł  niebezpiecze stwo  przez  skór ,  ka dy  jego  nerw  odbierał  sygnały 

zagro enia. Stał, razem z Tulukiem, w laboratorium BuSabu na Centrum. Powinien czu  si  
bezpiecznie  w  znanym  sobie  tak  dobrze  otoczeniu,  ale  odnosił  stale  wra enie,  jakby  był 
wystawiony na atak z ka dej strony, jakby  ciany budynku zostały usuni te, pozostawiaj c go 
nagim  i nieosłoni tym.  Ogl dał si  nerwowo  przez  rami ,  oczekuj c  lada chwila  ataku  zza 
pleców. Abnethe i jej banda zaczynali działa  po desperacku. A to, samo w sobie,  wiadczyło, 

e musz  si  czu  zagro eni. Gdyby tylko wiedzie , dlaczego. Gdzie jest jej słabo ? Czego 

si  boi? 

A gdzie si  ukrywa? 
- To bardzo dziwny materiał - powiedział Tuluk, prostuj c si  znad stołu, na którym 

przeprowadzał  jakie   badania  nad  srebrn   link   przyniesion   z  Arbuza  Kalebana.  -  Bardzo 
dziwny. 

- Co w nim takiego dziwnego? 
- Nie ma prawa istnie . 
- Ale sam go masz w r kach. 
- Te  to widz , kolego. 
Tuluk  wysun ł  jedn   ze  swoich  uchw,  poskrobał  si   w  zamy leniu  po  prawej 

kraw dzi  pokrywy  twarzowej.  Odwrócił  si   do  McKie'ego,  odsłaniaj c  przy  tyrn  jedno 
pomara czowe oko. 

- No i...? - spytał McKie. 
-  Jedyna  planeta,  na  której  to  rosło  przestała  istnie   kilkana cie  tysi cy  lat  temu  - 

odparł Tuluk. - Było tylko jedno takie miejsce - specyficzne warunki chemiczne, szczególny 
rodzaj energii słonecznej... 

- Musisz si  myli ! Przecie  mamy to oboje przed nosem. 
- Oko Łucznika - powiedział Tuluk. - Pami tasz,  e tam eksplodowała Super Nova? 
McKie pochylił głow  na bok, zatopił si  w my lach na chwil . 
- Tak, chyba co  o tym kiedy  czytałem - powiedział. 

background image

- Ta planeta nazywała si  Rap - ci gn ł dalej Tuluk. - To, co trzymasz w r kach, to 

kawałek Raporo li. 

- Raporo li? 
- Nigdy o niej nie słyszałe ? 
- Chyba nie. 
-  No  tak.  To  dziwny  materiał.  Mi dzy  innymi  bardzo  krótkotrwały.  Ma  te   jeszcze 

inn , szczególn  wła ciwo : ko ce si  nie strz pi , nawet po przeci ciu. Widzisz? - Tuluk 
wydłubał kilka włókien z obci tego ko ca. Kiedy je pu cił wróciły jak spr ynki z powrotem 
na  miejsce.  -  Nazywano  to  przyci ganiem  wewn trznym.  Wiele  kiedy   było  na  ten  temat 
teorii. A teraz ja b d  miał mo liwo ... 

- Krótkotrwały - przerwał mu McKie. - To znaczy? 
- Nie wi cej ni  pi tna cie, dwadzie cia standardowych lat nawet w najidealniejszych 

warunkach. 

- Ale ta planeta... 
- Tysi ce lat temu, tak. 
McKie.   kr c c  głow   w   zamy leniu,   przygl dał  si  podejrzliwie le cemu przed 

nim kawałkowi srebrnej linki. 

-  A  wi c,  oczywi cie,  kto   wymy lił  jak  to  hodowa   gdzie  indziej  ni   na  Rapie  - 

powiedział w ko cu. 

- Mo e. Ale jako  udało im si  to zachowa  w tajemnicy cały ten czas. 
- Nie podoba mi si  to, o czym wydaje mi si ,  e ty my lisz - powiedział McKie. 
-  To  chyba  najbardziej  zagmatwane  zdanie  jakie  kiedykolwiek  powiedziałe .  Ale 

wiem, co masz na my li. Wydaje ci si ,  e rozwa am mo liwo  podró y w czasie albo... 

- Absolutnie niemo liwe! - warkn ł McKie. 
-  Zaj łem  si   niezwykle  interesuj c   analiz   matematyczn   tego  problemu  - 

powiedział Tuluk. 

- Zabawa w numerki nam tu du o nie pomo e. 
-  Zachowujesz  si   zupełnie  nie  jak  McKie  -  powiedział  Tuluk.  -  Nieracjonalnie.  A 

wi c  nie  b d   dalej  przeci ał  teoretycznymi  wywodami  twoich  o rodków  my lowych.  To 
jednak znacznie wi cej ni  zabawa w... 

- Podró  w czasie - powiedział McKie. - Nonsens! 
-  Formy  postrzegania,  do  których  jeste my  przyzwyczajeni  maj   tendencj   do 

przeszkadzania  nam  w  procesach  my lowych  koniecznych  do  prawidłowego  zanalizowania 
tego problemu - powiedział Tuluk. - A wi c ja odrzucam te sposoby my lenia. 

background image

- Takie jak? 
-  Je eli  zbadamy  współzale no ci  w  serii,  co  nam  to  daje?  Daje  nam  jak   ilo  

punktów-wymiarów w przestrzeni. Abnethe zajmuje pozycj  na konkretnej planecie, tak jak i 
Kaleban.  Mamy  do  czynienia  z rzeczywistymi  warunkami  kontaktu  pomi dzy  tymi  dwoma 
punktami. 

- Wi c? 
- Musimy zało y ,  e istnieje jaki  porz dek w serii punktów-kontaktów. 
- Dlaczego? Równie dobrze mog  by  przypadkowymi przykla... 
- Ruch tych dwóch konkretnych planet ma swój porz dek w przestrzeni kosmicznej. 

Porz dek,  układ.  rytm.  W  przeciwnym  wypadku  Abnethe  i  jej  banda  atakowaliby  cz ciej. 
Mamy do czynienia z systemem, który zdaje si  nie poddawa  konwencjonalnej analizie. Ma 
swój rytm czasowy, przekładalny na rytm punktów w serii. A wi c jest zarówno czasowy, jak 
i przestrzenny. 

McKie poci gni ty tokiem my li Tuluka poczuł,  e powoli zaczyna si  wydobywa  z 

zalewaj cej jego umysł mgły. 

- Mo e jaki  rodzaj odbicia? - powiedział. - To wcale nie musi by  podró  w cza... 
- To nie wariacje na fortepian! - zaoponował Tuluk. - Proste równanie kwadratowe nie 

daje nam tu  adnej funkcji eliptycznej. St d wniosek,  e mamy do czynienia ze zwi zkiem 
liniowym. 

- Linie - wyszeptał McKie. - Ł czniki. 
- Co? Ach tak. A wi c mamy do czynienia ze zwi zkiem liniowym, opisuj cym ruch 

powierzchni  przez  jak   form   wymiaru.  Nie  mo emy  by   pewni  wymiarów,  w  jakich 
operuje Kaleban, ale nasze to ju  co innego. 

McKie  wyd ł  wargi.  Tuluk  poruszał  si   w  bardzo  rzadkiej  materii  abstraktów,  ale 

rozumowanie Wreava poci gało go swoj  niezaprzeczaln  elegancj . 

- Mo emy traktowa  wszystkie punkty w przestrzeni jako wielko ci okre lane przez 

inne  wielko ci  -  mówił  dalej  Tuluk.  -  Istniej   metody  obliczania  niewiadomych  w  takich 
sytuacjach. 

- No tak - mrukn ł McKie - przestrze  n-wymiarowa. 
-  Dokładnie.  Najpierw  traktujemy  nasze  dane  jako  seri   pomiarów  definiuj cych 

przestrze  pomi dzy punktami serii. 

- Klasyczne n-krotne rozwini cie n-zbioru - przytakn ł McKie. 
-  Brawo.  Zaczynasz  by   coraz  bardziej  podobny  do  tego  McKie'ego,  którego  ja 

pami tam. To rzeczywi cie n-krotne rozwini cie zbioru. A czym jest czas w takim zadaniu? 

background image

Czas jest zbiorem jednego wymiaru. Ale my mamy, jak sobie przypominasz, seri  punktów-
wymiarów w przestrzeni oraz w czasie. 

McKie a  gwizdn ł z podziwu dla nieskazitelnej logiki Wreava. 
- A wi c mamy do czynienia albo zjedna ci gł  zmienn , albo n ci głymi zmiennymi. 

Fantastycznie! 

-  No  wła nie.  A  przez  zredukowanie  rachunkiem  niesko czonych  ró niczek 

otrzymujemy dwa systemy o wła ciwo ciach n-ciał. 

- Do tego wła nie doszedłe ? 
-  Wła nie  do  tego.  Wynika  st d,  e  nasze  punkty  kontaktów  istniej   oddzielnie  w 

ró nych wymiarach czasu. Ergo, Abnethe znajduje si  w innym wymiarze czasowym, od tego 
w którym jest Arbuz. Jedyne mo liwe wytłumaczenie. 

-  A  wi c  wcale  nie  musimy  mie   do  czynienia  z  fenomenem  podró y  w  czasie  w 

znaczeniu fantastyczno-naukowych powie ci - powiedział McKie. - Te subtelne ró nice, które 
Kaleban widzi, te ł czniki, te nitki... 

-  Paj czyny  osadzone  w  wielu  wszech wiatach  -  doko czył  Tuluk.  -  By   mo e. 

Załó my,  e  ycie poszczególnych istot prz dzie-te paj cze nitki... 

- Ruchy materii bez w tpienia te  je prz d  - dodał McKie. 
- Zgoda. I te nitki przecinaj  si , ł cz . Krzy uj  si . Stykaj  si  w jaki  tajemniczy 

sposób. Pl cz  si  ze sob . Niektóre s  mocniejsze ni  inne. Do wiadczyłem tego spl tania, 
kiedy przeprowadziłem rozmow , która uratowała ci  ycie. Wyobra am sobie, jak niektóre z 
tych nitek prz d  si  od nowa, ł cz , biegn  wzdłu  siebie - i tak dalej - po to by stworzy  
warunki  dawno  minionych  czasów  w  naszym  wymiarze.  Kto  wie,  dla  Kalebana  to  mo e 
stosunkowo proste zadanie. By  mo e nawet nie rozumie tego w ten sam sposób co my. 

- Z tym mog  si  zgodzi . 
- Co byłoby do tego konieczne? - zastanawiał si  Tuluk na glos. - Pewne bogactwo 

do wiadcze , co  co nada tym nitkom, liniom, paj czynom przeszło ci wystarczaj cej siły, by 
mo na je było zebra  i poprzestawia  na wzór oryginału wraz z cał  jego zawarto ci . 

-  To  wszystko  pi knie  brzmi  w  teorii  -  powiedział  McKie  -  ale  jak  przetrz

  cał  

planet  lub przestrze  wokół... 

-  Czemu  nie?  Nie  wiemy  do  jakich  energii  Kalebany  maj   dost p.  Dla  robaka 

pełzaj cego po ziemi trzy twoje kroki mog  by  całodzienn  w drówk . 

Mimo wrodzonej ostro no ci McKie czuł,  e daje si  coraz bardziej przekona . 
-  To  prawda,  e  G'oko  Kalebana  umo liwia  nam  podró   przez  cale  lata  wietlne  - 

powiedział. 

background image

-  Co .  co  stało  si   tak  codzienne,  e  nawet  nie  zastanawiamy  si   nad  ogromem 

potrzebnej  do  tego  energii.  Pomy l,  czym  taka  podró   byłaby  dla  naszego  hipotetycznego 
robaka! A dla Kalebana to mo e by  najmniejsza z błachostek! 

-  Nie  powinni my  nigdy  byli  przyj   G'oka  -  powiedział  McKie.  -  Mamy  nasze 

zupełnie  dobre  ponad wietlne  statki  kosmiczne  i  zawieszenie  procesów  metabolicznych. 
Powinni my byli powiedzie  Kalebanom,  e mog  zje d a  po swoich własnych ł cznikach! 

- I zrezygnowa  z mo liwo ci błyskawicznej komunikacji w całym naszym  wiecie? 

Wiesz  ile  trwałaby  ł czno   pomi dzy  co  odleglejszymi  planetami?  Nie,  McKie.  Nie  ma 
mowy.  Jedyne  co  powinni my  byli  zrobi ,  to  sprawdzi   dokładniej  ten  podarunek  od 
Kalebanów. Powinni my byli zastanowi  si , czy nie wi

 si  z nim jakie  niebezpiecze -

stwa. Ale byli my zbyt oniemiali jego  wietno ci . 

McKie - podnosz c r k  do czoła by si  podrapa  w brwi - poczuł niespodziewanie w 

całym ciele ciarki nagłego niebezpiecze stwa. Run ły one wdłu  jego krzy y, by wybuchn  
z cał  sił  w lewym ramieniu. Rozpaliło si  ono ostrym bólem - co  ugodziło go w nie a  do 
ko ci.  Mimo  zaskoczenia  odwrócił  si   na  pi cie  jak  b k  i  stan ł  twarz   w  twarz  z 
błyszcz cym  ostrzem  miecza  trzymanego  w  dwukciukowej  dłoni  ółwiowatego  Palenki. 
Rami   wraz  ze  mieczem  wychylało  si   z  w skiej  tuby  wirtunelu.  Przez  niewielki  otwór 
widoczna  była  jedynie  głowa  Palenki  i,  tu   obok  niej,  fragment  przeci tej  fioletowymi 
bliznami  twarzy  wielkiego  Pan  Spechi,  wraz  z  jednym  bursztynowym,  wielokomórkowym 
okiem. 

Przez chwil  czas dla McKie'ego si  zatrzymał. Widział jak we  nie rozpoczynaj cy 

si  ruch miecza w kierunku jego twarzy. Wiedział,  e zastygni to w szoku mi nie nie zd

 

zareagowa   na  czas.  Poczuł  dotyk  zimnego  metalu  na  czole  i,  w  tej  samej  chwili,  przed 
oczyma przeleciał mu złoty blask wi zki z miotacza. 

McKie  stał  nadal  jak  słup  soli,  zmro ony  w  bezruchu,  odbieraj c  wszystko  co  si  

wokół  niego  działo  jak  jaki   ywy  obraz.  Widział  zdumienie  maluj ce  si   na  pełnej  blizn 
twarzy  Pan  Spechi,  zaczynaj ce  swój  nieuchronny  ruch  w  kierunku  podłogi  obci te  rami  
Palenki,  nadal  ciskaj ce  na  wpół  stopione  resztki  metalu.  Serce  biło  mu,  jakby  wła nie 
zako czył  godzinny  bieg. Uczucie mokrego  gor ca  zacz ło rozchodzi   si   od  lewej skroni. 
Spływało wzdłu  policzka, brody, 

pod  kołnierzyk.  Lewe  rami   pulsowało  mu  rytmicznym  bólem,  zobaczył  ciekaj c  

mi dzy palcami jasnoczerwon  krew. 

Skokwłaz G'oka znikn ł w ułamku sekundy. 

background image

Otoczyli go z wszystkich stron, kto  przycisn ł opatrunek do skroni, tam gdzie ostrze 

miecza Palenki dotkn ło... 

Dotkn ło? 
Jeszcze raz zamarł w sobie czekaj c na nagł   mier , na zbli aj ce si  ostrze... 
Zobaczył,  e Tuluk pochyla si  by podnie  resztki spalonego miecza. 
- I znowu udało mi si  wywin  w ostatniej chwili - powiedział McKie zadziwiaj co 

pewnym głosem. 

 
Opatrzno  i Przeznaczenie znacz  to samo, gdy si  ich u ywa w obronie nadziei. 

Fragment Komentarza Wreavów 

 
Na Centrum dochodziło ju  popołudnie, gdy Tuluk wysłał do McKie'ego posła ca z 

pro b  o przybycie do laboratorium. McKie'emu towarzyszyły teraz dwa plutony stra ników. 
Wsz dzie  było  ich  pełno.  Obserwowali  powietrze,  ciany,  podłogi.  Obserwowali  si  
nawzajem.  Obserwowali  przestrze   wokół  ka dego  obecnego  w  centrali  BuSabu.  Wszyscy 
rozumni trzymali miotacze w pogotowiu. 

McKie,  który  sp dził  ostatnie  dwie  godziny  z  Hanaman  i  pi cioma  jej 

współpracownikami  z  Obsługi Prawnej, gotowy był na konkrety. Prawnicy przygotowywali 
si   do  przeszukania  ka dej  posiadło ci  Abnethe,  do  zarekwirowania  wszystkich  jej  akt  i 
dokumentów, jakie uda si  znale  - ale to Wszystko było w sferze abstrakcyjnych symboli. 
Cho  kto wie, mo e co  z tego wyniknie. Mieli nakaz teles dowy, w tysi cach egzemplarzy, 
zezwalaj cy  na  przeszukanie  wi kszo ci  planet  poza  jurysdykcj   Gowachinów.  Urz dnicy 
Gowachinów współpracowali na swój własny sposób - sprawdzaj c niewinno  stra ników i 
odpowiednich urz dów policyjnych. 

Oddziały policji Kryminalna-1, zarówno na Centrum jak i wsz dzie indziej, udzielały 

pomocy. Dostarczali stra ników, udost pniali normalnie zamkni te dla BuSabu akta, czasowo 
sprz gli swoje komputery identyfikacyjne i kartoteki kryminalne z biurami BuSabu. 

Oczywi cie  były  to  wszystko  ju   jakie   działania,  ale  McKie'emu  wydawały  si  

niesłychanie okr ne, abstrakcyjne. Na Abnethe trzeba zarzuci  jak  inn  sie , w któr  je li 
raz si  ju  złapie,  eby za  adne skarby nie mogła si  wypl ta . 

Wydawało mu si ,  e otaczaj cy go  wiat coraz bardziej traci ducha. 
P tle, miecze, gilotynuj ce skokwłazy - uwikłani byli w bezpardonowy konflikt. 
Nie udawało mu si  zrobi  niczego, co by powstrzymało czarny huragan p dz cy w 

ich  kierunku.  Był  wobec  tego  tak  beznadziejnie  bezsilny.  wiat  zwracał  ku  niemu  nieme, 

background image

przepełnione,  zm czeniem  oblicze.  Prze ladowały  go  słowa  Kalebana  -  wiosna  energia... 
widzenie wprawia w ruch... Ja jestem G'okiem! 

Razem  z  Tulukiem  w  jego  niewielkim  laboratorium  tłoczyło  si   o miu  stra ników. 

Wszyscy byli zakłopotani, przepraszaj cy - dowód,  e Tuluk na pewno sprzeciwiał si  temu 
w ten bole nie sarkastyczny sposób, tak charakterystyczny dla Wreavów. 

Tuluk  rzucił  wzrokiem  w  kierunku  wchodz cego  McKie'ego  i  powrócił  do  badania 

kawałka metalu trzymanego w subtronowym polu siłowym, poni ej migaj cych nad stołem 
baterii  wiatełek. 

-  Fascynuj cy  materiał,  ta  stal  -  mrukn ł,  pochylaj c  głow   by  poprawi   chwyt 

jednego ze swoich krótszych chwytnikówna r czce probierza, którym delikatnie obstukiwał 
badany kawałek metalu. 

- A wi c to stal - powiedział McKie, z uwag  przypatruj c si  całej operacji. 
Metal,  po  ka dorazowym  stukni ciu  probierzem,  wyrzucał  prysznic  fioletowych 

iskier. Przypominały McKie'emu co , co ju  na pewno kiedy  widział, ale w  aden sposób nie 
mógł  sobie  przypomnie   ani  co,  ani  gdzie,  czy  kiedy.  Deszcz  iskier.  Pokr cił  głow   w 
zadumie. 

- Na ko cu stołu le  moje notatki - powiedział do niego Tuluk. - Przeczytaj je, a ja 

zaraz sko cz  i porozmawiamy. 

McKie zobaczył podłu ny kawałek papieru czalfowego le cy po prawej stronie stołu. 

Podszedł bli ej i wzi ł go do r ki. Papier zapisany był regularnym charakterem pisma Tuluka. 

Materiał: stal, stop na bazie  elaza. Próbka zawiera niewielkie ilo ci manganu, w gla, 

siarki, fosforu, krzemu, troch  niklu, cyrkonu i wolframu, z dodatkami chromu, molibdenu i 
wanadu. 

Porównanie:  odpowiada  stali  u ywanej  w  Drugiej  Epoce  w  ludzkiej  podjednostce 

politycznej „Japonia”, do wyrobu mieczy w czasie Odrodzenia Samurajów. 

Hartowanie: próbka twardo hartowana jedynie wzdłu  kraw dzi ostrza, reszta miecza 

mi kka. 

R koje :  lniany  sznur  owini ty  wokół  ko ci  i  polakierowany  (patrz  ni ej:  analiza 

lakieru, ko ci i sznura). 

McKie  spojrzał  na  reszt   tekstu:  „Ko   z  z ba  morskiego  ssaka,  przerobiona  po 

uprzednim u yciu w jakim  innym wyrobie o nieznanym charakterze, zawieraj cym br z.” 

Analiza sznura lnianego była interesuj ca. Był on wykonany stosunkowo niedawno i 

wykazywał pewne subcz steczkowe cechy podobne do tych odkrytych wcze niej w strukturze 
skóry byczej. 

background image

Lakier  był  jeszcze  bardziej  interesuj cy.  Jego  podstaw   stanowił  łatwo  paruj cy 

rozpuszczalnik,  okre lony  jako  pochodna  smoły  w glowej,  ale  oczyszczona  ywica 
pochodziła z wymarłego od tysi cleci owada Coccus lacca. 

Doszedłe   ju   do  opisu  lakieru?  -  spytał  Tuluk,  spogl daj c  bokiem  spod 

wykrzywionej pokrywy twarzowej. 

-Tak. 
- I co teraz my lisz o mojej teorii? 
- Uwierz  we wszystko, co nam pomo e rozwi za  t  zagadk . 
- Jak twoje rany? - zapytał Tuluk, wracaj c do swojej pracy nad kawałkiem metalu. 
- Jako  prze yj  - McKie dotkn ł opatrunku z omniciała na skroni. - Co teraz robisz? 
- Ten materiał został wykuty młotem - odparł Tuluk, nie odrywaj c wzroku od swojej 

pracy.  -  Staram  si   zrekonstruowa   sposób  uderzania  młotem  w  czasie  kucia  miecza  - 
wył czył  pole  siłowe  i  zgrabnie  złapał  opadaj cy  kawałek  stali  w  jeden  z  wyci gni tych 
chwytnikow. 

- Po co? 
Tuluk rzucił stal na stół, odwiesił probierz na wieszak i odwrócił si  do McKie'ego. 
- Wyrabianie takich mieczy jak ten było zazdro nie strze on  sztuk  - powiedział. - 

Przekazywane było z ojca na syna przez całe stulecia. Nieregularno  uderze  młota ka dego 
snycerza jest na tyle charakterystyczna,  e po zbadaniu próbki miecza zawsze da si  okre li  
jego  twórc .  Zbieracze  tych  mieczy  udoskonalili  t   technik   do  weryfikowania  ich 
autentyczno ci.  Jest  tak  samo  pewna jak analiza oka, pewniejsza ni  odciski jakichkolwiek 
anomalii skórnych. 

- No i czego si  dowiedziałe ? 
- Wykonałem te badania dwukrotnie - odparł Tuluk - by mie  pewno ,  e si  nigdzie 

nie pomyliłem. Mimo  e próba rewiwikacji komórek w lakierze i sznurze lnianym wskazuje 
na  to,  e  ten  miecz  został  wyprodukowany  nie  wi cej  ni   osiemdziesi t  lat  temu,  to  stal 
została wykonana przez snycerza  yj cego przed tyloma tysi cami lat,  e nawet nie b d  tego 
liczył.  Nazywał  si   Kanemura  i  mog   ci  poda   dane  ródłowe,  które  to  bezsprzecznie 
potwierdzaj . Nie ma  adnych w tpliwo ci, kto wykonał ten miecz. 

Interkom  na  cianie  nad  stołem  Tuluka  zabrz czał  dwa  razy  i  pojawiła  si   na  nim 

twarz Hanaman z Obsługi Prawnej. 

- Ach, tu jeste , McKie - powiedziała, spogl daj c ponad Tulukiem. 
- Co znowu? - spytał w roztargnieniu McKie, dalej zamy lony nad odkryciem Tuluka. 

background image

- Dostali my te nakazy s dowe - powiedziała Hanaman. - We wszystkich okr gach, 

poza Gowachinami, całe bogactwa Abnethe s  zablokowane. 

- A co z nakazami aresztowania?' 
-  Te   je  mamy.  To  dla  tego  ci   szukałam.  Powiedziałe ,  eby  ci  da   zna   jak 

najpr dzej. 

- A Golachinowie współpracuj ? 
-  Zgodzili  si   ogłosi   u  siebie  stan  zagro enia  Konfederacji.  Pozwala  to  policji 

federalnej i agentom BuSabu na prowadzenie u nich wszelkich działa  koniecznych do uj cia 
podejrzanych. 

-  wietnie  -  powiedział  McKie.  -  Je eli  teraz  tylko  powiesz  mi,  kiedy  j   mo na 

znale , to my l ,  e uda nam si  j  złapa . 

Hanaman spogl dała z ekranu z wyrazem zdziwienia w oczach. 
- Kiedy? - spytała. 
- Tak - warkn ł McKie. - Kiedy. 
 
Je eli uwierzysz,  e jeste  wystarczaj co głodny, to zjesz nawet swoje wiosn  my li. 

Porzekadło Palenków 

 
Gdy McKie wrócił do gabinetu Bildoona na narad  na temat strategii, czekał ju  tam 

na niego raport o znakach plemiennych na skorupie Palenki. Narada została ju  przeło ona 
dwukrotnie. Na Centrum była prawie, północ, ale wi kszo  pracowników Biura, a zwłaszcza 
wi kszo   stra ników,  nadal  pełniła  dy ur.  Wszystkim  rozdano  kapsułki  pobudzaj ce  i 
rozzłaszczacz. Pluton stra ników towarzysz cy McKie'emu wykazywał w swoich ruchach t  
sztuczn   gwałtowno ,  która  zawsze  jest  cen   za  stosowanie  zbyt  wielu  rodków 
farmakologicznych. 

Wchodz c  do  gabinetu  Bildoona,  McKie  zastał  go  wyci gni tego  na  krze laku,  z 

nogami opartymi o wystawiony przez krze laka usłu nie podnó ek i z lubo ci  poddaj cego 
si   łagodnemu  masa owi,  którym  raczyło  go  to  posłuszne  stworzenie.  Otwieraj c  jedno 
połyskuj ce jak diament oko, Bildoon zwrócił si  do McKie'ego. 

-  Mamy  ju   raport  odno nie  tego  Palenki,  którego  sholografowale   -  Bildoon  na 

powrót zamkn ł oko i odetchn ł gł boko. - Le y tam, na moim biurku.  

McKie klepn ł innego krze laka, by si  ustawił w odpowiednim miejscu i siadł w nim 

wygodnie. 

- Jestem ju  zm czony czytaniem - powiedział. - Co w nim jest? 

background image

-  Plemi   Shipsong  -  odpowiedział  Bildoon.  -  Aaaach,  przyjacielu,  ja  te   jestem  ju  

zm czony. 

- A wi c? - spytał McKie. Miał ochot  kaza  krze lakowi zrobi  sobie masa . Widok 

Bildoona bardzo do tego kusił, ale McKie bał si   e masa  go teraz u pi. Stra nicy kr

cy po 

pokoju musieli by  równie zm czeni. Z pewno ci  mieliby mu za złe, gdyby sobie teraz uci ł 
drzemk . . 

-  Dostali my  nakaz  zatrzymania  i  mamy  tu  przywódc   plemienia  Shipsong  - 

powiedział Bildoon. - Twierdzi,  e w plemieniu nie brakuje nikogo. 

- Czy to prawda? 
- Staramy si  to sprawdzi , ale sk d mo na mie  pewno ? To tylko słowo Palenki, a 

to niezbyt wiele warte. 

- Pewnie przysi gł na swoje rami , tak? 
- Oczywi cie - Bildoon kazał krze lakowi przerwa  masa , usiadł prosto. - Ale cudze 

znaki plemienne s  cz sto u ywane bezprawnie. 

-  Palenkom  rami   odrasta  w  ci gu  jakich   trzech,  czterech  tygodni  -  powiedział 

McKie. 

- Co chcesz przez to powiedzie ? 
- Ona musi mie  w rezerwie kilkudziesi ciu Palenków. 
- Mo e mie  nawet milion, a my by my o tym nie wiedzieli. 
- Czy ten przywódca plemienia był rozzłoszczony tym,  e jaki  inny Palenki u ywał 

jego znaków plemiennych? 

- Nie zauwa yli my niczego takiego. 
- To znaczy,  e kłamał - powiedział McKie. 
- Sk d wiesz? 
-  Według  Gowachinów,  podszywanie  si   pod  cudze  plemi   jest  jednym  z  o miu 

wykrocze  karanych przez Palenków  mierci . A Gowachini powinni dobrze wiedzie , bo to 
wła nie  oni  przeszkolili  Palenków  w  zakresie  zgodno ci  ustawodawstwa  z  konstytucj  
Konfederacji, kiedy Palenkowie zostali do niej przyj ci. 

-  Acha  -  westchn ł  Bildoon.  -  czemu  Obsługa  Prawna  tego  nie  wiedziała? 

Powiedziałem im,  eby t  spraw  zbadali od  ródeł. 

- Zastrze one ustawodawstwo. Prawo ras do samostanowienia i tak dalej. Wiesz jak 

Gowachinowie s  czuli na punkcie godno ci osobistej, prawa do tajemnicy i te pe i te de. 

-  Je eli  si   dowiedz ,  e  to  rozpowiadasz,  to  wsadz   ci  jak   kar   -  powiedział 

Bildoon. 

background image

- Nie. Mianuj  mnie oskar ycielem na jakich  nast pnych dziesi  rozpraw, w których 

przest pcy grozi kara  mierci. Je eli oskar yciel we mie spraw  i jej nie wygra, to sam idzie 
na szafot, jak pewnie wiesz. 

- A je li odmówi wzi cia sprawy? 
- Zale y od sprawy. Za niektóre z nich mógłbym dosta  do dwudziestki. 
- Dwadzie cia standardowych lat? 
- Przecie  nie minut - warkn ł McKie. 
- Wi c czemu mi to powiedziałe ? 
- Chc ,  eby  mi pomógł złama  tego przywódc  plemienia. 
- Złama ? Co masz na my li? 
- Czy wiesz jak wa na dla Palenków jest mistyka ramienia? 
- Co nieco. Czemu pytasz? 
-  Co  nieco  -  mrukn ł  McKie.  -  W  prymitywnych  czasach  Palenkowie  zmuszali 

przest pców do zjedzenia swojego własnego ramienia, a potem- uniemo liwiali jego odrost. 
Wielkie uchybienie na godno ci, ale i jeszcze wi ksza rana emocjonalna dla Palenków. 

- Chyba nie chcesz go zmusza ... 
- Oczywi cie,  e nie! - przerwał mu McKie. Bildoonem targn ł nagły dreszcz. 
-  Wy  ludzie  -  powiedział  -  macie  w  zasadzie  strasznie  krwiopijcz   natur .  Czasem 

wydaje mi si ,  e was nie rozumiemy. 

- Gdzie ten Palenki? 
- A co chcesz zrobi ? 
- Przesłucha  go! A co ty sobie wyobra asz? 
- Po tym, co mówiłe , nie byłem taki pewny. 
- Uspokój si , Bildoon. Hej, ty! - McKie wykonał gest w kierunku Wreava, dowódcy 

oddziału stra ników. - Sprowad  tu tego Palenk ! 

Stra nik spojrzał pytaj co na Bildoona. 
- W porz dku - powiedział Bildoon. 
Stra nik pokr cił niepewnie chwytnikami  uchwowymi, ale odwrócił si  i wyszedł z 

pokoju, zabieraj c ze sob  połow  oddziału. 

Dziesi   minut  pó niej  Przywódca  plemienia  Palenków  został  wprowadzony  do 

gabinetu  Bildoona.  McKie  pokiwał  potakuj co  głow ,  rozpoznaj c  w owate  znaki  na 
skorupie Palenki. Tak jest, plemi  Shipsong, teraz kiedy widział te znaki na własne oczy, sam 
potwierdził prawidłow  identyfikacj . 

background image

Liczne  nogi  Palenki  przyniosły  go  przed  McKie'ego.  Zwróciła  si   ku  niemu  pełna 

oczekiwania  ółwiowata twarz. 

- Czy naprawd  ka esz mi zje  własne rami ? - spytał. McKie   obrzucił   dowódc    

stra ników   oskar aj cym 

wzrokiem. 
- On pytał, co z ciebie za facet - usprawiedliwił si  
Wreave. 
-  Dzi kuj ,  e  wytłumaczyłe   mu  to  tak  dokładnie  -  powiedział  McKie.  -  A  co  ty 

my lisz? - dodał zwracaj c si  do Palenki. 

- My l , nie mo liwe, pan McKie. Rozumni ju  nie zezwalaj  na takie barbarzy stwo 

-  ółwie  usta  przekazały  to  stwierdzenie  bez  adnych  widocznych  emocji,  ale  nerwowo 
podryguj ce ze stawu na szczycie głowy rami  zdradzało znaczne zdenerwowanie. 

- Mog  zrobi  nawet co  du o gorszego - zagroził 
McKie. 
- Co jest gorsze? - spytał Palenki. 
- Zobaczymy za chwil . A teraz powiedz, czy to prawda - tak jak podobno twierdzisz - 

e w twoim plemieniu nie brakuje  adnego członka? 

- To prawda. 
- Kłamiesz - powiedział McKie beznami tnie. 
- Nie! 
- Jakie jest twoje imi  plemienne? - spytał McKie. 
- To mówi  tylko braciom plemiennym. 
- Albo Gowachinom. 
- Pan McKie nie Gowachin. 
W  pełnym  pomruków  i  mlaskania  j zyku  Gowachin  McKie  opisał  hipotetycznie 

nienajlepiej si  prowadz cych przodków Palenki, jego przest pne zwyczaje, mo liwe kary za 
jego zachowanie. Zako czył wybuchem identyfikacyjnym Gowachinów, specjalnym układem 
emocjonalno-słownym, nakazuj cym przedstawienie si  s dziom Gowachinów. 

- Jest pan człowiekiem przyj tym do ich s downictwa. Słyszałem o panu - powiedział 

Palenki. 

- Jakie jest twoje imi  plemienne? - spytał rozkazuj co McKie. 
- Nazywam si  Biredch z Ank - powiedział Palenki tonem pełnym rezygnacji. 
- A wi c Biredchu z Ank, jeste  kłamc ! 
- Nie! - rami  Palenki zatrzepotało gwałtowniej. 

background image

W jego zachowaniu wyra nie widoczny był teraz strach. Był to rodzaj strachu, który 

McKie nauczył si  rozpoznawa  w ci gu wielu lat pracy z Gowachinami. Znał teraz specjalne 
imi  Palenki - dawało mu to prawo za dania jego ramienia. 

- Jeste  zamieszany w przest pstwo karalne  mierci  - powiedział. 
- Nie! Nie! Nie! - protestował Palenki. 
- Nikt poza nami dwojgiem w tym pokoju nie wie,  e członkowie plemion poddaj  si  

przeszczepom  genów  w  celu  umieszczenia  znaków  rozpoznawczych  na  pancerzach.  Znaki 
wrastaj  w sam  skorup . Nie prawda? 

Palenki nie odpowiedział. 
-  To  prawda  -  powiedział  McKie.  -  Zauwa ył,  e  zafascynowani  t   wymian   zda  

stra nicy  otoczyli  ich  cisłym  kołem.  -  Ty!  -  McKie  machn ł  r k   w  kierunku  dowódcy 
oddziału. - Trzymaj swoich ludzi w gotowo ci! 

- Gotowo ci? - zdziwił si  Wreave. 
-  Macie  pilnowa   ka dej  pi dzi  tego  pokoju.  Chcesz,  eby  Abnethe  zabiła  naszego 

wiadka? 

Zawstydzony dowódca odwrócił si  do swoich podwładnych, krzykn ł kilka krótkich 

rozkazów, ale stra nicy ju  i tak   A sami powrócili do nerwowego kr cenia oczami po całym 
pokoju. Wreave-dowódca potrz sn ł jeszcze gniewnie chwytnikiem i zamilkł. 

- Teraz, Biredchu z Ank - McKie zwrócił si  ponownie do Palenki - zadam ci kilka 

specjalnych pyta . Znam ju  odpowied  na niektóre z nich. Je eli złapi  ci  na cho  jednym 
kłamstwie, to by  mo e zachowam si  jak barbarzy ca. Gra toczy si  o zbyt wysok  stawk . 
Dobrze mnie zrozumiałe ? 

- Nie my li pan,  e... 
- Ilu członków swojego plemienia sprzedałe  Mliss Abnethe w niewolnictwo? 
- Handel niewolnikami jest karany  mierci  - odpowiedział Palenki, ci ko dysz c. 
- Ju  ci raz powiedziałem,  e i tak jeste  zamieszany w przest pstwo karalne  mierci  

- powiedział McKie. - Odpowiadaj na pytanie! 

-  dasz,  ebym si  sam skazywał? 
- Ile ci zapłaciła? 
- Kto zapłacił za co? 
- Ile ci zapłaciła Abnethe? 
- Za co? 
- Za twoich współplemie ców. 
- Jakich współplemie ców? 

background image

-  O  to  wła nie  si   ciebie  pytam  -  powiedział  McKie.  -  Chc   wiedzie ,  ilu  ich 

sprzedałe , ile Abnethe ci zapłaciła i dok d ich zabrała. 

- Nie mówi pan powa nie! 
-  Nagrywam  t   rozmow   -  powiedział  McKie.  -  Za  chwil   poł cz   si   z  wasz  

Zjednoczon  Rad  Plemion, puszcz  im to nagranie i zaproponuj ,  eby sami si  tob  

zaj li. 
- Wy miej  pana! Jakie dowody mo e pan... 
-  Mam  twój  własny  winny  głos.  Zrobimy  analiz   poligrafow   wszystkiego,  co 

powiedziałe  i wy lemy radzie, razem z nagraniem. 

- Poligraf? Co to takiego? 
-  To  urz dzenie,  które  analizuje  najdrobniejsze  ró nice  w  tonie  i  intonacji  głosu  i 

okre la, kiedy mówi si  prawd , a kiedy kłamie. 

- Nigdy nie słyszałem o takim urz dzeniu! 
-  Agenci  BuSabu  u ywaj   wielu  urz dze ,  o  których  prawie  nikt  nie  słyszał  - 

powiedział McKie. - A teraz daj  ci jeszcze jedn  szans . Ilu współplemie ców sprzedałe ? 

-  Czemu  pan  mi  to  robi?  Co  jest  takiego  wa nego  w  Abnethe.  e  depcze  pan  po 

podstawowych zasadach uprzejmo ci mi dzyrasowej, odmawia mi prawa do... 

- Staram si  uratowa  ci  ycie - powiedział McKie. 
- I kto teraz kłamie? 
- Je eli nie uda nam si  znale  i powstrzyma  Abnethe - powiedział McKie - to umr  

prawie wszystkie istoty my l ce w całym wszech wiecie, mo e z wyj tkiem kilku 

noworodków.  A  bez pomocy dorosłych i  one b d  bez  adnych szans. Masz na to 

moje słowo. 

- Przysi ga pan? 
- Na jajko mojego ramienia. 
- Ooooo - j kn ł Palenki. - Wie pan nawet o jajku? 
- Za chwil  wymówi  twoje imi  i zmusz  ci  do najpowa niejszej przysi gi. 
- Przysi głem ju  na rami ! 
- Ale nie na jajko ramienia. 
Palenki opu cił głow . Wyrastaj ce z niej jedyne rami  wiło si  jak ranny w . 
- Ilu sprzedałe ? - zapytał McKie. 
- Tylko czterdziestu pi ciu - sykn ł Palenki. 
- Tylko czterdziestu pi ciu? 

background image

- Przysi gam! Ani jednego wi cej! - przera enie Palenki wywołało pojawienie si  w 

k cikach  jego  oczu  błyszcz cych  kropli  tłustego  potu.  -  Ona  zaoferowała  takie  warunki! 
Wzi ła jedynie ochotników. Obiecała jajka bez ogranicze ! 

- Rozród bez ogranicze ? - spytał McKie. - Jak to mo liwe? 
Palenki rzucił l kliwym wzrokiem w kierunku Bildoona, siedz cego z przygn bionym 

wyrazem twarzy za biurkiem. 

- Powiedziała tylko,  e znalazła nowe  wiaty poza jurysdykcj  Konfederacji. 
- Jak odbyła si  transakcja? 
- Przyszedł do nas jeden Pan Spechi. 
- I co? 
-  Zaproponował  mojemu  plemieniu  zyski  z  dwudziestu  planet  przez  sto 

standardowych lat. 

- Fiuuu - gwizdn ł kto  za plecami McKie'ego. 
- Gdzie i kiedy odbyła si  transakcja? - spytał McKie. 
- W domu moich jajek, rok temu. 
- Stuletnie zyski - mrukn ł McKie. - Bezpieczna zapłata. Ani ty, ani twoje plemi  nie 

przetrwacie nawet ułamka tego czasu, je eli Abnethe powiedzie si  jej plan. 

- Nie wiedziałem, przysi gam,  e nie wiedziałem. Co ona chce zrobi ? 
-  Czy  masz  jakiekolwiek  pojecie,  gdzie  mog   by   te  jej  wiaty?  -  spytał  McKie, 

ignoruj c pytanie Palenki. 

-  Przysi gam,  e  nie  wiem.  Prosz   przynie   ten  poligraf  a  udowodni ,  e  mówi  

prawd . 

- Nie ma  adnego poligrafia dla twojej rasy - powiedział McKie. 
Palenki przygl dał mu si  przez chwil . 
- Niech ci zgnij  wszystkie jajka - zakl ł. 
- Jak-wygl dał ten Pan Spechi? - spytał McKie. 
- Odmawiam współpracy! 
- Zabrn łe  ju  za daleko - powiedział. McKie. poza tym mam dla ciebie propozycj  

nie do odrzucenia. 

- Jak  propozycj ? 
- Zapomnimy,  e przyznałe  si  do winy, je eli b dziesz z nami współpracował. 
- Znowu mnie próbujecie oszuka ! - warkn ł Palenki. 
-  Mo e  lepiej  poł czmy  si   z  rad   Palenków  -  powiedział  McKie  do  Bildoona  -  i 

złó my im pełny raport. 

background image

- Chyba masz racj  - odparł Bildoon. 
- Czekajcie! - zawołał Palenki. - Sk d mog  wiedzie , czy wam mo na ufa ? 
- Nie mo esz - odpowiedział McKie. 
- Wiec nie mam wyboru? 
- Nie masz. 
- Niech ci zgnij  wszystkie jajka, je eli mnie oszukasz. 
- Co do jednego - zgodził si  McKie. - Jak wygl dał ten Pan Spechi? 
-  Był  utrwalony  w  fazie  osobowo ci  -  odpowiedział  Palenki.  -  Widziałem  blizny. 

Pochwalił si  tym,  eby mi pokaza ,  e mo na mu ufa . 

- Jak wygl dał? 
-  Wszyscy  Pan  Spechi  wygl daj   tak  samo.  Nie  wiem...  ale  blizny  były  fioletowe. 

Pami tam to dobrze. 

- Wiesz, jak si  nazywał? 
- Cheo. 
McKie rzucił wzrokiem na Bildoona. 
- To imi   sugeruje  nowe  znaczenie  dla starych pomysłów - powiedział Bildoon - w 

jednym z naszych bardzo, bardzo starych dialektów. To oczywi cie przybrane imi . 

McKie zwrócił si  do Palenki. 
- Sporz dzili cie jak  umow ? - spytał. 
- Umow ? 
- Kontrakt... gwarancje! Jak ci zagwarantował zapłat ? 
-  Acha.  Mianował  wskazanych  przeze  mnie  współplemie ców  zarz dcami  na 

wybranych planetach. 

-  Sprytnie  -  powiedział  McKie.  -  Zwykłe  umowy  o  prac .  Trudno  by  si   w  tym 

dopatrzy  czego  podejrzanego, a jeszcze trudniej by to udowodni . 

McKie  wyj ł  z  kieszeni  marynarki  narz dziownik,  wydobył  z  niego  aparat 

holograficzny,  ustawił  go  na  na wietlanie,  dokonał  selekcji  obrazu.  W  powietrzu  obok 
Palenki  pojawił  si   zarejestrowany przez  stra nika  Wreava  obraz  ze  skokwłazu  w  Arbuzie. 
McKie wolno obrócił go dookoła, daj c Palence mo liwo  zobaczenia twarzy Pan Spechi z 
ka dej strony. 

- Czy to Cheo? - spytał McKie. 
- Rozkład blizn jest taki sam. To on. 
-  To  wystarczaj ca  identyfikacja  -  McKie  spojrzał  na  Bildoona.  -  Palenki  potrafi  

rozpozna  przypadkowe układy linii i kresek lepiej ni  jakakolwiek inna fasa na  wiecie. 

background image

- Nasze znaki plemienne s  niezwykle skomplikowane - pochwalił si  tonem pełnym 

dumy Palenki. 

- Wiemy - powiedział McKie. 
- A w czym nam to pomaga? - zapytał Bildoon. 
- Sam chciałbym wiedzie  - odparł McKie. 
 

aden j zyk nie rozwi zal jeszcze dobrze problemu zwi zków czasowych. 

Opinia Gowachinów 

 
McKie  i  Tuluk  dyskutowali  nad  teori   odtworzenia  czasu,  ignoruj c  oddział 

strzeg cych ich stra ników, mimo widocznego z ich strony zainteresowania. 

Teoria  ta  teraz  -  w  sze   godzin  po  przesłuchaniu  przywódcy  plemienia  Palenków, 

Biredcha  z  Ank  -  rozniosła  si   po  całym  Biurze.  miało  si   z  niej  mniej  wi cej  tyle  samo 
osób, co j  popierało. 

Na  danie  McKie'ego  przenie li  si   do  jednej  z  sal,  przeznaczonych  do  szkolenia 

mi dzyrasowego,  ustawili  w  niej  podł czony  do  centralnego  komputera  skaner  danych  i 
próbowali dopasowa  teori  Tuluka do zjawiska liniowo ci struktury subatomowej odkrytej w 
byczej skórze i innych materiałach organicznych pozyskanych od Abnethe. 

Tuluk s dził,  e liniowo  struktury mo e wskazywa  na istnienie pewnego wektora 

przestrzennego, który mógłby pomóc okre li  kryjówk  Abnethe. 

- W naszym wymiarze musi istnie  jaki  wektor ogniskowy - dowodził Tuluk. 
- Nawet je li masz racj , to co z tego? - sprzeciwił si  McKie. - Jej nie ma w naszym 

wymiarze. Proponuj ,  eby my wrócili do Kaleba skiego... 

-  Słyszałe ,  co  powiedział  Bildoon.  Masz  tu  siedzie   na  tyłku.  Arbuz  zostaje  dla 

stra ników, podczas kiedy my skupiamy si  na... 

- Ale Frania jest naszym jedynym  ródłem nowych informacji! 
- Frania... och, tak. Ten Kaleban. Tuluk nale ał do tych, którzy lubi  my le  w ruchu. 

Wsun wszy   chwytniki    uchwowe  w  dolny   fałd  pokrywy twarzowej, pozostawiaj c ha 
wierzchu  jedynie  oczy  i  otwór  oddechowo-głosowy,  kursował  teraz  niczym  satelita  po 
owalnej trasie wokół katedry. Gi tkie, rurowate odnó a niosły go szlakiem wokół krze laka, 
na którym siedział McKie, w kierunku stra nika Laklaka stoj cego na drugim ko cu wielkiej 
katedry  zawieraj cej  zespół  konsoli  instrukta owych,  wzdłu   linii  licznych  stra ników 
zgromadzonych wokół lewitostołu, na którym McKie rysował esy-floresy na kartce papieru, i 
znów za plecami McKie'ego na drugi koniec katedry. 

background image

Na tej wła nie trasie zastał go Bildoon, wchodz cy na sal . Gestem podniesionej dłoni 

zatrzymał nerwowo kr

cego Wreava. 

-  Przed  budynkiem  jest  tłum  dziennikarzy  -  zawarczał  niezadowolony.  -  Nie  wiem 

sk d si  tego dowiedzieli, ale strasznie w ród nich szumi. Mo na to podsumowa  w ten mniej 
wi cej sposób: „Kalebany zamieszane w koniec  wiata!” McKie, czy to twoja sprawka? 

-  Abnethe  -  powiedział  McKie,  nie  odrywaj c  wzroku  od  kartki  czalfowej,  któr  

prawie całkiem ju  zapełnił skomplikowanymi esami-floresami. 

- To szale stwo! 
- Nigdy nie twierdziłem,  e ona nie jest szalona. Masz poj cie ile agencji prasowych, 

video i innych mediów ona kontroluje? 

- Tak... pewnie, ale. 
- S  jakiekolwiek plotki,  e ona jest w to zamieszana? 
- Nie, ale... 
- Nie s dzisz,  e to troch  podejrzane? 
- Sk d ci ludzie mogliby wiedzie ,  e ona... 
- A jak mogliby nie wiedzie ,  e ona ma co  do czynienia z Kalebanami? Zwłaszcza 

po  wywiadach  z  tob !  -  McKie  podniósł  si   z  miejsca,  cisn ł  zapisany  papier  czalfowy  na 
ziemi  i ruszył pomi dzy dwoma rz dami stra ników. 

- Czekaj! - krzykn ł Bildoon. - Gdzie idziesz? 
- Powiedzie  im o Abnethe! 
-  Zwariowałe ?  Tylko  tego  jej  potrzeba,  eby  nas  oskar y   o  pomówienie  i 

zniesławienie! 

-  Mo emy  za da ,  aby  jako  powódka  pojawiła  si   osobi cie  na  sali  rozpraw  - 

powiedział McKie. - Cholera, trzeba było o tym pomy le  wcze niej. Czy nikt z nas ju  nie 
potrafi my le  logicznie? Idealna obrona: prawda oskar enia. 

Bildoon  dogonił  go  i  kroczyli  teraz  rami   w  rami ,  otoczeni  cisłym  kordonem 

stra ników. Tuluk pod ał w tyle. 

-  McKie!  -  zawołał  za  nimi  Tuluk.  -  Zauwa asz  u  siebie  ograniczenie  procesów 

my lowych? 

-  Poczekaj  a   sprawdz ,  twój  pomysł  z  prawnikami  -  powiedział  Bildoon.  -  Mo e 

rzeczywi cie wpadłe  na co , ale... 

- McKie - powtórzył Tuluk. - Zauwa asz u siebie... 
- Daruj sobie - szczekn ł McKie. Zatrzymał si  i odwrócił do Bildoona. - Ile, my lisz, 

mamy jeszcze czasu? 

background image

-Kto wie? 
- Pi  minut? - spytał McKie. 
- Na pewno wi cej. 
- Ale tego nie wiesz. 
-  Mam  w  Arbuzie  stra ników...  no,  w  ka dym  razie  ograniczaj   ataki  Abnethe  do 

minim... 

- Nie chcesz nic zostawi  własnemu losowi, tak? 
- Oczywi cie, ale przecie  nie... 
- W takim razie id  powiedzie  tym dziennikarzom,  e... 
- McKie, ta kobieta wypu ciła macki w koła rz dowe, o których nawet ci si  nie  niło 

-  ostrzegł  Bildoon.  -  Nie  masz  poj cia,  co  znale li my  w...  no,  mamy  wystarczaj co  ma-
teriałów na kilka lat pr ... 

- Jest z ni  kto  naprawd  wa ny? 
- Ma niezłe plecy. 
- I to wła nie dlatego trzeba wszystko wyci gn  na  wiatło dzienne! 
- Wywołasz panik ! 
-  Potrzebna  nam  panika.  Jak  b dziemy  mieli  panik ,  to  wiele  osób  b dzie  si   z  ni  

chciało  skontaktowa   -  przyjaciele,  wspólnicy,  wrogowie,  wariaci.  B dziemy  zalani 
informacjami. A musimy mie  wi cej nowych danych. 

- A co je eli ci... ci... - Bildoon wskazał kciukiem w kierunku drzwi - nie uwierz  ci? 

Nieraz ju  od ciebie słyszeli mocno podejrzane dziwno ci. A co, je eli ci  wy miej ? 

McKie si  zawahał. Nie pami tał,  eby Bildoon, znany z czystego umysłu, genialnych 

pomysłów i zdolno ci my lenia analitycznego, był ju  kiedykolwiek równie niepewny siebie, 
równie  niezdecydowany.  Czy by  był jednym z tych, których kupiła Abnethe? Niemo liwe! 
Ale  obecno   w  tej  sprawie  Pan  Spechi  z  utrwalon   faz   osobowo ci  musiała  kolosalnie 
zatrz

 cał  t  ras . A Bildoon zbli a si  do załamania własnej osobowo ci. Co naprawd  

dzieje  si   w  psychice  Pan  Spechi,  gdy  nadchodzi  moment  powrotu  do  bezmy lnej  formy 
drapie nego  rozrodcy  w  gnie dzie?  Czy  wywołuje  to  wysoce  emocjonalny  napad  poczucia 
osamotnienia? Czy hamuje to procesy my lowe? 

McKie pochylił si  do ucha Bildoona. 
- Czy jeste  gotowy ust pi  ze stanowiska Dyrektora Biura? - wyszeptał tak, by nikt 

inny tego nie usłyszał. 

- Oczywi cie,  e nie! 

background image

-  Bildoon,  znamy  si   nie  od  dzisiaj  -  szeptał  dalej  McKie.  -  Wydaje  mi  si ,  e  si  

nawzajem rozumiemy i szanujemy. Nie siadłby  na tym tronie, gdybym ci  nie poparł. Wiesz 
o tym dobrze. A teraz - jak przyjaciel do przyjaciela: Czy funkcjonujesz w tym kryzysie tak 
sprawnie jak powiniene ? 

Na  twarzy  Bildoona  mign ł  krótki  grymas  zło ci,  który  szybko  ust pił  gł bokiemu 

zamy leniu. 

McKie  czekał  cierpliwie.  Kiedy  nadejdzie  na  to  czas,  oddanie  osobowo ci  zrobi  z 

Bildoona kompletny, bezradny bałagan. Z gniazda Bildoona wyjdzie nowa osoba, posiadaj ca 
całokształt  jego  wiedzy,  ale  dramatycznie  inna  w  swojej  konstrukcji  emocjonalnej  i 
pogl dach.  Czy  to  obecna  sytuacja  wywoływała  przyspieszenie  tego  naturalnego  procesu? 
McKie miał nadziej ,  e nie. Naprawd  lubił Bildoona, ale w tej chwili racje osobiste nale ało 
odło y  na bok. 

- Do czego zmierzasz? - mrukn ł Bildoon. 
-  Nie  chc   wystawi   ci   na  po miewisko,  ani  nie  chc   przyspieszy ...  naturalnych 

procesów. Ale nasza obecna sytuacja jest niezwykle nagl ca. Je eli nie powiesz mi prawdy, to 
zakwestionuj  twoje kwalifikacje, spróbuj  przej  twoje stanowisko i przewróc  całe Biuro 
do góry nogami. 

-  Czy  funkcjonuj   sprawnie?  -  zadumał  si   Bildoon.  Pokr cił  głow .  -  Znasz  na  to 

odpowied  tak samo dobrze jak ja. Ale i ty masz kilka bł dów na koncie, McKie. 

- Kto nie ma? 
- O to chodzi! - wtr cił si  Tuluk, podchodz c do nich. 
- Wybaczcie, ale my Wreavowie mamy niezwykle ostry słuch. Wszystko słyszałem. 

Musz  wam co  powiedzie . Te fale, czy jakkolwiek to nazwiemy, powstaj ce po znikaniu 
Kalebanów,  wywołuj cym  masowe  umieranie  i  pomieszanie  zmysłów,  zmuszaj   nas  do 
za ywania rozzłaszczacza i innych. .. 

- Wi c nie jeste my w stanie my le  całkiem trze wo - dopowiedział Bildoon. 
- Wi cej ni  to - ci gn ł dalej Tuluk. - Te wydarzenia, wydarzenia na ogromn  skal , 

pozostawiły  po  sobie...  jaki   pogłos,  wtórne  drgania.  rodki  masowego  przekazu  nie 
wy miej   McKie'ego.  Wszyscy  rozumni  szukaj   teraz  wytłumaczenia  tego  dziwnego 
zaniepokojenia, które wszyscy odczuwamy. Nazywa si  to „okresowym szale stwem rozum-
nych” i wyja ni  to próbuje si  co... 

- Tracimy czas - powiedział McKie. 
- Co chcesz,  eby my zrobili? - zapytał Bildoon. 

background image

-  Kilka  rzeczy  -  odparł  McKie.  -  Po  pierwsze,  trzeba  odizolowa   Stedyon,  adnych 

wi cej  kontaktów  z  Kosmetykerami,  nikomu  nie  wolno  tej  planety  opuszcza ,  ani  na  ni  
przyje d a . 

- To szalone? Jak to usprawiedliwimy? 
-  Od  kiedy  BuSab  musi  si   tłumaczy ?  Mamy  obowi zek  hamowania  procesu 

rz dzenia. 

- Wiesz w jak delikatnej sytuacji to nas postawi? 
- Po drugie - kontynuował McKie, zupełnie niezra ony 
- trzeba powoła  si  na klauzul  nagłej potrzeby w kontrakcie z Taprisjotami. Niech 

nas informuj  o ka dej rozmowie wykonanej przez ka dego znajomego Abnethe. 

- Powiedz ,  e przygotowujemy pucz - mrukn ł Bildoon. - Je eli to si  rozniesie, to 

zaczn   si   rewolucje,  rozruchy,  nie  ob dzie  si   bez  rozlewu  krwi.  Wiesz,  jak  czul   jest 
wi kszo  rozumnych na stosowanie podsłuchu. Poza tym, to nie po to jest ta klauzula; ma 
słu y  procedurze identyfikacji i zwolnienia w normalnych... 

- Je eli tego nie zrobimy, to wszyscy umrzemy, a Taprisjoci razem z nami. Trzeba im 

to jasno wytłumaczy . Musz  z nami współpracowa  z własnej woli. 

- Nie jestem pewny, czy uda mi si  ich przekona  - zaprotestował Bildoon. 
- Musisz spróbowa . 
- Ale co nam z tego wszystkiego przyjdzie? 
- I Taprisjoci, i Kosmetykerzy działaj  w sposób jako  podobny do Kalebanów, ale na 

znacznie  mniejszych  energiach  -  powiedział  McKie.  -  Jestem  tego  pewny.  Wszyscy  maj  
dost p do tego samego  ródła energii. 

- Wi c co si  stanie, jak odizolujemy Kosmetykerów? 
- Abnethe długo si  bez nich nie obejdzie. 
- Abnethe na pewno ma swoje własne zast py Kosmetykerów! 
-  Ale  Stedyon  jest  ich  baz .  Odizoluj  go,  a  my l ,  e  działalno   Kosmetykerów 

ustanie wsz dzie. Bildoon spojrzał pytaj co na Tuluka. 

- Taprisjoci wiedz  znacznie wi cej o l cznikach, ni  to po sobie pokazuj  - wtr cił si  

Tuluk. - my l ,  e ci  wysłuchaj , je eli im oznajmisz,  e ostatni Kaleban, który tu jeszcze 
jest,  zbli a  si   do  ostatecznej  nieci gło ci.  Wydaje  mi  si ,  e  zrozumiej   znaczenie  tego 
bardzo dobrze. 

- Wytłumacz mi to znaczenie, prosz . Je eli Taprisjoci mog  korzysta  z tych... tych... 

to musz  wiedzie , jak unikn  tej katastrofy! 

- A zapytał si  ich kto ? 

background image

- Kosmetykerzy... Taprisjoci... - mruczał Bildoon. - Co jeszcze zamierzasz zrobi ? 
- Wracam do Arbuza - oznajmił McKie. 
- Nie mo emy ci tam zapewni  tak dobrej ochrony jak tu. 
- Wiem. 
- To pomieszczenie jest za małe. Gdyby Kaleban zgodził si  przyj ... 
- Nie ruszy si  z miejsca. Ju  j  o to pytałem. 
Bildoon  westchn ł.  McKie'ego  uderzyło,  jak  gł boko  ludzkie  było  to  westchni cie. 

Kiedy Pan Spechi zdecydowali si  na ladowa  ludzkie kształty, przej li od ludzi wi cej ni  
tylko  wygl d  zewn trzny.  Jednak  ró nice  nadal  były  kolosalne;  przypomniał  sobie  McKie. 
Ludzie  mieli  jedynie  bardzo  powierzchowne  wyobra enie  o  my lach  Pan  Spechi.  O  czym 
teraz  my lał  ten  dumny,  inteligentny  Pan  Spechi,  oczekuj cy  lada  chwila  powrotu  do 
bezrozumnej formy gniazdowej? Z gniazda Bildoona wyjdzie inny jego członek, posiadaj cy 
tysi cletni  akumulacj  wiedzy całego gniazda, wszystkie... 

McKie zagryzł wargi, wzi ł gł boki oddech, gło no wypu cił powietrze z płuc. 
Jak Pan Spechi przekazuj , te dane od jednego osobnika do drugiego? Twierdz ,  e s  

zawsze powi zani, posiadacz osobowo ci i jego gniazdowi towarzysze, aktywni i pogr eni w 
hibernacji,  lini cy si  mi so erca i wyrafinowany esteta. Powi zani? Jak? 

-  Czy  ty  rozumiesz,  co  to  s   ł czniki?  -  McKie  spogl dał  prosto  w  pokryte 

wielobocznymi  ciankami, jak w diamencie, oczy Bildoona. 

- Widz , o czym my lisz - Bildoon wzruszył ramionami. 
-Wiec? 
-  By   mo e  my,  Pan  Spechi,  u ywamy  podobnych  procesów,  ale  jest  to  całkowicie 

nie wiadome. Nie powiem nic wi cej. Uwa aj, lepiej nie pytaj o prywatne sprawy gniazda. 

McKie  skin ł  głow   przytakuj co.  Prywatne  sprawy  gniazda  to  najwi kszy  mur 

obronny  istnienia  Pan  Spechi.  W  jego  obronie  nie  powstrzymaj   si   przed  morderstwem. 

adna logika,  adne argumenty nie s  w stanie zapobiec tej automatycznej reakcji, kiedy ju  

raz si  wzbudzi. Ostrze enie przekazane przez Bildoona było wyrazem olbrzymiej przyja ni, 
jak   ywił dla McKie'ego. 

- Jeste my w rozpaczliwej sytuacji - powiedział McKie. 
-  Zgadzam  si   z  tob   -  odparł  Bildoon  tonem pełnym  gł bokiej  godno ci.  -  Daj   ci 

woln  r k  w tym, co zaproponowałe . 

- Dzi ki - powiedział McKie. 
- Wszystko jest na twojej głowie, McKie - dodał Bildoon. 

background image

- Je eli uda mi si  j  zachowa  - powiedział McKie. Wyszedł przed rozwrzeszczany 

tłum  reporterów.  Powstrzymywał  ich  kordon  zm czonych  stra ników.  McKie  uzmysłowił 
sobie,  spogl daj c  na  t   scen ,  e  zachowanie  głowy  staje  si   w  tej  chwili  nieco 
problematyczne  nie  tylko  dla  niego  samego,  ale  i  dla  całej  reszty  mieszka ców  wiata, 
uwikłanych w obecn  sytuacj . 

 
Na  złudzenia  nale y  odpowiada   odruchowo  (jak  gdyby  reakcje  miały  korzenie  w 

autonomicznym  systemie  nerwowym),  w  sposób  nie  tylko  nie  wymagaj cy  wyra ania  i 
zastanawiania si  nad w tpliwo ciami, ale wr cz wymagaj cy aktywnego opierania si  im. 

Instrukcja BuSabu 

 
Kiedy  McKie  dotarł  do  roz wietlonych  wschodz cym  sło cem  urwisk  ponad 

miejscem spoczynku Arbuza, zacz ły ju  si  tam zbiera  tłumy gapiów. 

Plotki rozchodz  si  szybko, pomy lał. 
Wzmocnione w oczekiwaniu na tak  wła nie sytuacj  oddziały stra ników odgrodziły 

dost p do półki z lawy, na której spoczywał Arbuz, powstrzymuj c napieraj ce do brzegów 
urwiska tłumy rozumnych. Dziesi tki najrozmaitszych pojazdów powietrznych kr yły wokół 
lotników BuSabu trzymaj cych stra  ponad Arbuzem. 

Stoj cy obok Arbuza McKie spogl dał w gór , na całe to zamieszanie. Poranny wiatr 

niósł ze sob  kropelki rozbryzgiwanej przez fale wody, mocz c mu policzki. McKie dotarł do 
biura Furunea przez skokwłaz, zatrzymał si  tam tylko tak długo, jak wymagało tego wydanie 
wszystkich odpowiednich polece  i przyleciał do Arbuza z jednym z lotników BuSabu. 

Luk  w  Arbuzie  nadal  był  otwarty  -  kr ciło  si   wokół  niego  kilku  stra ników, 

pilnuj cych  innej  garstki  stra ników  wewn trz  Arbuza.  Wsz dzie  pełno  było  wyra nie  ju  
zm czonych stra ników, kr

cych w bezładzie tu i tam, rozgl daj cych si  wokół, gotowych 

do odparcia niespodziewanego ataku mog cego nadej  z ka dej strony. 

Na  Serdeczno ci  był  wczesny  ranek,  ale  pora  ta  nie  miała  wi kszego  znaczenia  dla 

McKie'ego, który przenosił si  co chwil  z planety na planet . W komendzie na Centrum była 
pó na noc, na planecie Taprisjotów, gdzie Bildoon z pewno ci  jeszcze si  z nimi kłócił, był 
wieczór, a Bóg jeden raczy wiedzie , jaka była pora na planecie, z której działała Abnethe. 

Z pewno ci  pó niej ni  my l , pomy lał McKie. 
Przepchał  si   przez  tłumek  stra ników,  kazał  podsadzi   si   do  otwartego  luku, 

zeskoczył do  rodka i rozgl dn ł si  po znajomym wn trzu, o wietlonym fioletow  łun . W 
Arbuzie było znacznie cieplej ni  na zewn trz, ale nie tak gor co jak kiedy . 

background image

- Czy Kaleban ostatnio co  mówił? - spytał McKie jednego ze stra ników, wysokiego 

Laklaka. 

- Nie nazwałbym tego mówieniem, ale w ka dym razie ostatnio był cicho. 
- Franiu - powiedział McKie. Cisza. 
- Jeste  tu jeszcze, Franiu? - spytał McKie powtórnie. 
- McKie? Wzywasz obecno ci, McKie? 
McKie odniósł wra enie, jakby odebrał te słowa gałkami ocznymi, które przekazały je 

jako  do jego układu słuchowego. Słowa Kalebana były definitywnie słabsze ni  poprzednio. 

- Ile razy ona była biczowana w ci gu ostatniego dnia? 
- spytał tego samego Laklaka. 
- Lokalnego dnia? - spytał Laklak. 
- Co za ró nica'? 
- Zało yłem,  e potrzebujesz dokładnych danych - Laklak wydawał si  by  ura ony. 
- Interesuje mnie, czy była ostatnio biczowana. Wydaje si  słabsza ni  była. kiedy j  

widziałem ostatni raz - powiedział McKie, spogl daj c w kierunku olbrzymiej ły ki, w której 
nadal wyczuwał antyobecno  Kalebana. 

- Ataki nadchodziły nieregularnie i sporadycznie i w wi kszo ci udawało nam si  im 

zapobiec - odparł Laklak. - Zebrali my cał  kup  biczów i ramion Palenków, ale słyszałem, 

e nie udaje si  ich przetransportowa  do laboratorium. 

- McKie wzywa obecno ci osoby Kalebana nazwanego Frania? - spytał Kaleban. 
- Witam, Franiu. 
-  Posiadasz  nowe  spl tania  ł cznikowe,  McKie  -  powiedziała  Kaleban  -  ale  ogólny 

układ pozostaje rozpoznawalny. Witam ci , McKie. 

- Czy twój kontrakt z Abnethe nadal wiedzie nas w kierunku ostatecznej nieci gło ci? 

- spytał McKie. 

-  Nat enie  blisko ci  -  powiedziała  Kaleban.  -  Mój  pracowadca  yczy  rozmowy  z 

tob . 

- Abnethe? Ona chce ze mn  rozmawia ?      - Prawdziwe stwierdzenie. 
- Mogła si  ze mn  poł czy , kiedy tylko chciała. 
-  Abnethe  przekazuje  yczenie  przez  osob   mnie  -  powiedziała  Kaleban.  -  Prosi 

przeka  wzdłu  oczekiwanego ł cznika. Ten ł cznik ty odbierasz pod nazw  „teraz.” Masz to 
kapni te, McKie? 

- Mam to kapni te – warkn ł McKie. - Daj jej mówi . 
- Abnethe wymaga aby  odesłał towarzyszy z obecno ci. 

background image

-  Mam  by   sam?  -  spytał  McKie.  -  Niby  czemu  miałbym  to  zrobi ?  -  W  Arbuzie 

zaczynało si  robi  znacznie gor cej. McKie otarł kropelki potu znad ust. 

- Abnethe mówi o motywie w ród rozumnych nazwanym „ciekawo .” 
- Ja te  stawiam pewne warunki na tak  rozmow . Powiedz jej,  e nie zgadzam si , 

je eli nie zapewni mnie,  e ani ja. ani ty nie zostaniemy zaatakowani w trakcie rozmowy. 

- Ja ci  zapewniam. 
- Ty mnie zapewniasz? 
-  Prawdopodobie stwo  w  zapewnieniu  Abnethe  wydaje  si ...  niekompletne.  Opis 

przybli ony. Zapewnienie przez własn  osob  intensywne... mocne. Bezpo rednie. By  mo e.  

- Czemu dajesz mi to zapewnienie?  
- Pracodawca Abnethe wyra a silne  yczenie rozmawia . Kontrakt przewiduje taki... 

serwis. Bliskie znaczenie. Serwis. 

- A wi c ty gwarantujesz moje bezpiecze stwo, tak? 
- Intensywne zapewnienie, nie wi cej. 
-  adnych ataków w trakcie rozmowy - nalegał McKie. 
- Tak nap dza ł cznik - odpowiedział Kaleban. 
Za plecami McKie'ego stra nik Laklak st kn ł i powiedział: 
- Rozumiesz co  z tego bełkotu? 
- Zbierz swój oddział i opu cie Arbuz - powiedział McKie. 
- Panie Agencie, moje rozkazy... 
-  Nic.mnie  nie  obchodz   twoje  rozkazy!  Jestem  Nadzwyczajnym  Sabota yst   i 

działam z mocy samego szefa Biura! A teraz wynosi  si  st d! 

Panie Agejicie - powiedział Laklak - podczas ostatniej próby biczowania dziewi ciu 

stra ników utraciło zmysły, mimo rozzłoszczacza innych  rodków, które miały nas przed tym 
chroni . Nie mog  bra  odpowiedzialno ci... 

- Je eli nie posłuchasz mnie natychmiast to b dziesz do ko ca  ycia odpowiedzialny 

za  stra nic   przeciwpowodziow   na  najbli szej  pustyni  -  powiedział  McKie.  -  Dopilnuj , 

eby ci  zesłano na nud , po oficjalnym procesie... 

-  Nie  przestrasz   si   pa skich  pogró ek  -  powiedział  Laklak  -  ale  je eli  pan  tego 

zarz du, poł cz  si  z samym Bildoonem. 

- To si  poł cz! Ale szybko! Mamy na zewn trz Taprisjota. 
-  Bardzo  dobrze  -  Laklak  zasalutował  i  wyczołgał  si   przez  otwarty  luk.  Jego 

podwładni nadal trzymali stra  wewn trz Arbuza, od czasu do czasu rzucaj c na McKie'ego 
spojrzenia pełne współczucia. 

background image

Musz   by   bardzo  odwa ni,  pomy lał  McKie,  by  pełni   słu b   w  obliczu  tak 

absolutnie  nie  daj cego  si   przewidzie   niebezpiecze stwa.  Nawet  sprzeciw  Laklaka  jest 
wyrazem odwagi. Pewno takie miał rozkazy i nie złamał ich pod presj . 

W ciekły na przedłu aj ce si  opó nienie, McKie czekał. 
Przyszła mu do głowy dziwna my l: je eli wszyscy rozumni umr , to wszystkie stacje 

energetyczne na całym  wiecie z czasem si  zatrzymaj . Ta my l. to rozwa anie całkowitego 
ko ca rzeczy mechanicznych i przemysłu przepełniła go bardzo dziwnym uczuciem. 

wiat  przejm   rzeczy  zielone,  rosn ce  -  drzewa  roz wietlone  złotymi  promieniami 

sło ca.  A  głuche  d wi ki  milionów  urz dze   mechanicznych,  przedmiotów  z  metalu, 
plastyku i szkła z czasem zanikn  zupełnie - zwłaszcza,  e nie b dzie uszu, które mogłyby je 
usłysze . 

Niekarmione krze laki te  wszystkie pozdychaj . Zatrzymaj  si , a z czasem zupełnie 

rozpadn , fabryki syntetycznego białka. 

Pomy lał o rozkładzie własnego ciała. 
O rozkładzie całego  wiata, pełnego ciał. 
W porównaniu do wieku  wiata potrwa to mgnienie oka. 
Male kie drgni cie, rozwiane wiatrem. 
- Panie agencie - w otworze luku pojawiła si  twarz Laklaka - mam rozkazy pozosta  

na  zewn trz  Arbuza,  uwa a   na  pana  przez  otwarty  luk  i  podj   działania  na  wypadek 
jakichkolwiek kłopotów. 

-  Je eli  to  wszystko,  co  mog   dosta ,  to  b dzie  mi  musiało  wystarczy   -  mrukn ł 

McKie. - Na stanowiska! 

Po  niecałej  minucie  McKie  został  -sam  na  sam  z  Kalebanem.  Uporczywie 

utrzymywało  si   w  nim  uczucie,  e  ka dy  centymetr  kwadratowy  tego  pomieszczenia 
znajduje  si   za  jego  plecami.  Wzdłu   kr gosłupa  przechodziły  mu  falami  ciarki.  Nabierał 
coraz wi kszego przekonania,  e ryzykuje zbyt du o. 

Ale w ko cu jeste my w desperackiej sytuacji, pomy lał. 
- Gdzie jest Abnethe? - spytał. - Wydawało mi si ,  e chce ze mn  rozmawia .  
Na  lewo  od  ły ki  Kalebana  gwałtownie  otwarł  si   skokwłaz.  Pojawiły  si   w  nim 

głowa  i  ramiona  Abnethe,  pod wietlone  czerwieni -  wiatła  zwolnionego  przej ciem  przez 
G'oko. Było jednak wystarczaj co jasno, by McKie zauwa ył drobne zmiany w jej wygl dzie. 
Z  przyjemno ci   skonstatował,  e  wydawała  si   by   bardzo  wym czona.  Kosmyki  włosów 
wymykały si  z wykwintnej fryzury. Oczy miała zauwa alnie przekrwione. Czoło przecinały 
jej zmarszczki. 

background image

Potrzebni jej byli Kosmetykerzy. 
- Gotowa jeste  podda  si ? - spytał McKie. 
- Co za idiotyczne pytanie - odpowiedziała. - Jeste  tu sam, całkowicie na mojej łasce 

i niełasce. 

-  Nie  taki  znów  całkiem  sam  -  odpowiedział  McKie.  -  Mam  tu...  -  przerwał, 

zauwa aj c chytry u mieszek na jej twarzy. 

- Zwró  łaskawie uwag ,  e Frania zamkn ła luk -      powiedziała Abnethe.  
   McKie  spojrzał  przez  ułamek  sekundy  w  kierunku  luku.  Był  zamkni ty.  Czy by 

zdrada? 

- Franiu! - zawołał. - Zapewniła  mnie... 
-  adnego ataku - powiedziała Kaleban. – Rozmowa prywatna. 
McKie  wyobraził  sobie  panik   w ród  stra ników  na  zewn trz.  Nie  maj   szans  na 

wyłamanie drzwi. Postanowił nie protestowa , przełkn ł  lin . Pomieszczenie było pogr one 
w idealnej ciszy i bezruchu. 

- A wi c rozmowa prywatna - powiedział. 
-  To  ju   lepiej,  McKie  -  powiedziała  Abnethe.  -  Musimy  doj   do  jakiego  

porozumienia. Zaczynasz nam ju  gra  na nerwach. 

- Chyba nieco wi cej ni  tylko gra  na nerwach? 
- Mo e. 
- Twój Palenki, ten który chciał mnie por ba , te  mi zaczynał gra  na nerwach. Mo e 

nawet nieco wi cej ni  tylko gra  na nerwach. Przypominam sobie teraz,  e do  si  przez 
niego wycierpiałem. 

Abnethe wstrz sn ł dreszcz. 
- Ach, przypomniało mi si  jeszcze co  - powiedział McKie. - Wiemy gdzie jeste . 
- Kłamiesz! 
- Nie całkiem. Widzisz, nie jeste  tam, gdzie my lisz,  e jeste . My lisz,  e cofn ła  

si  do przeszło ci. To nieprawda. 

- Kłamiesz! Wiem to! 
-  Doszli my  ju   do  tego,  co  jest  grane  -  powiedział  McKie.  - Planeta,  na  której  si  

znajdujesz została zbudowana na podstawie twoich ł czników - wspomnie , snów. marze ... 
mo e nawet rzeczy, które szczegółowo opisała . 

- Co za nonsens! - w głosie Abnethe pojawiła si  nuta niepokoju. 
-  Za dała   miejsca,  które  byłoby  bezpieczne  od  nadchodz cej  apokalipsy  - 

powiedział  McKie.  -  Oczywi cie  Frania  ostrzegła  ci   o  ostatecznej  nieci gło ci. 

background image

Prawdopodobnie  pokazała  ci,  co  potrafi,  pokazała  kilka  miejsc  dost pnych  tobie  i  twojej 
bandzie, stworzonych na podstawie waszych ł czników. Wtedy wpadła  na ten swój genialny 
pomysł. 

- To tylko twoje domysły - powiedziała Abnethe. Na jej twarzy malował si  jednak 

niepokój. 

-  Przydałaby  ci  si   mała  wizytka  u  Kosmetykerów  -  u miechn ł  si   McKie.  -  Nie 

wygl dasz naj wie ej, Mliss. Abnethe popatrzyła na niego spode łba. 

- Czy by odmówili pracowa  dla ciebie wi cej? - spytał McKie z przek sem. 
- Jeszcze zmieni  zdanie! - warkn ła.      
- Kiedy? 
- Kiedy przekonaj  si ,  e nie maj  wyboru! 
- Mo e.     - Tracisz czas, McKie. 
- Prawda. Wi c co chciała  mi powiedzie ? 
- Musimy doj  do porozumienia, McKie. Ty i ja, tylko nas dwoje. 
- Wyjdziesz za mnie za m , o to chodzi? 
- To twoja cena? - była najwyra niej zaskoczona. 
- Nie jestem pewny - powiedział McKie. - A co na to Cheo? 
- Cheo zaczyna mnie nudzi .      
- I to mnie wła nie martwi. Zastanawiam si , kiedy by  si  mn  znudziła. 
- Widz ,  e nie jeste  szczery - powiedziała - grasz na zwłok . Wydaje mi si ,  e uda 

nam si  jednak dogada . 

- Co ci daje powody tak uwa a ? 
- Zasugerowała mi to Frania. 
- Zasugerowała ci Frania? - mrukn ł McKie, spogl daj c w kierunku anty 'obecno ci 

Kalebana. 

Frania,  pomy lał,  okre la  swój  własny  rodzaj  rzeczywisto ci  na  podstawie  tego  co 

widzi z tych swoich tajemniczych ł czników: specyficzny rodzaj postrzegania, dostosowany 
do specyficznego sposobu poboru energii. 

Pot  ciekał mu po czole. Zakołysał si  do przodu, zdaj c sobie spraw ,  e stoi u progu 

o wiecenia. 

- Franiu - spytał - czy dalej mnie kochasz?         
- Cooo? - zaskoczona Abnethe zrobiła wielkie oczy. 
-  wiadomo  sympatii - powiedziała Kaleban. - Miło  równa si  tej zgodno ci, któr  

dla ciebie posiadam, McKie. 

background image

- I jak ci si  podoba moja jednotorowa egzystencja? - spytał McKie. 
- Intensywna sympatia - powiedziała Kaleban. - Produkt szczero ci prób porozumienia 

si . Ja-moja-osoba Kaleban kocham twoj  ludzko-osob , McKie. 

Abnethe wpatrywała si  z w ciekło ci  w McKie'ego. 
- Przybyłam tu oczekuj c duskusji nad naszym wspólnym problemem -r- zasyczała. - 

Nie spodziewałam si ,  e b d  musiała czeka , kiedy ty i ten półgłówek Kaleban b dziecie 
sobie gruchali jakie  bzdury! 

- Własna osoba nie posiada pół głowy - powiedziała 
Kaleban. 
-  McKie  -  zacz ła  Abnethe  o  pół  tonu  ni ej  -  przybyłam  tu  zaproponowa   ci  co  

korzystnego dla nas obojga. Przył cz si  do mnie. Oboj tne jak  dla siebie rol  wybierzesz, 
twoja zapłata b dzie sowitsza ni  mógłby  sobie... 

- Nawet nie wiesz co si  z tob  dzieje - powiedział McKie. - To w tym wszystkim jest 

najdziwniejsze. 

- Niech ci  szlag, McKie! Mogłabym ci  zrobi  nawet cesarzem! 
- Nie. wiesz, gdzie Frania ci  ukryła? - spytał McKie. 
- Naprawd  nie zdajesz sobie sprawy,  e to bezpieczne... 
-  Mliss!  -  glos  pełen  w ciekło ci  doszedł  gdzie   zza  pleców  Abnethe,  ale  osoba 

pozostawała dla niego niewidoczna. 

- To ty, Cheo? - zawołał McKie. - Czy wiesz, gdzie jeste . Cheo? Pan Spechi musi 

podejrzewa  prawd . 

W polu widzenia McKie pojawiła si  r ka wyszarpuj ca Abnethe z otworu skokwłazu. 

Jej miejsce zaj ł Pan Spechi z utrwalon  faz  osobowo ci. 

- Jeste  za sprytny dla swojego własnego dobra, McKie 
- powiedział Cheo. 
- Jak  miesz, Cheo! - krzykn ła Abnethe. 
Cheo  zawirował  wokół  własnej  osi,  zamachn ł  si .  McKie'ego  doszedł  odgłos 

uderzenia ciała o ciało, przytłumiony wrzask, potem jeszcze jedno uderzenie. Cheo pochylił 
si  nad czym , znikn ł McKie'emu z pola widzenia w otworze skokwłazu i po chwili pojawił 
si  znowu. 

-  Byłe   ju   tam  kiedy ,  nieprawda,  Cheo?  -  zawołał  McKie.  -  Nie  byłe   ju   kiedy  

miałcz c , bezmy ln  samic  w gnie dzie? 

- Du o za sprytny! - warkn ł Cheo. 

background image

- B dziesz j  musiał zabi , wiesz o tym, prawda? - powiedział McKie. - Je eli tego nie 

zrobisz,  to  wszystko  b dzie na pró no. Ona ci  pochłonie. Ona przejmie twoj  osobowo . 
Ona stanie si  tob . 

- Nie słyszałem,  eby to si  działo w ród ludzi - powiedział Cheo. 
         - Ale  dzieje si , dzieje - odparł McKie. - To jej  wiat, nie mam racji, Cheo? 
- Jej  wiat - zgodził si  Cheo - ale w jednej rzeczy si  mylisz, McKie. Ja rz dz  Mliss. 

A wi c to mój  wiat, nie? I jeszcze jedno: tob  te  mog  rz dzi ! 

Tuba wirtunelu skokwłazu nagle skurczyła si , si gn ła po McKie'ego. 
McKie wykonał unik, krzycz c: 
- Franiu! Obiecała ! 
- Nowe ł czniki - odparła Kaleban. 
Gdy tu  obok niego pokazał si  otwór tuby wirtunelu, McKie wykonał pełny rzut na 

twarz  przez  pół  pomieszczenia.  Wirtunel  pokazywał  si   i  na  przemian  nikł,  jak  arłoczna 
paszcza, z ka dym atakiem coraz bli sza do po arcia McKie'ego. McKie wykr cał si , robił 
uniki,  skakał  i  rzucał  na  ziemi   ci ko  dysz c  w fioletowym półmroku  wn trza  Arbuza,  w 
ko cu  wtoczył si   pod wielk   ły k , łypn ł na prawo i lewo. Cały dr ał. Nie zdawał sobie 
sprawy,  e skok-włazem mo na manewrowa  tak szybko. 

- Franiu - wydyszał - zamknij G'oko, zamknij je, albo szybko co  zrób. Przyrzekła  - 

adnych ataków! 

Cisza. 
McKie spojrzał na tub  wirtunelu, unosz c  si  tu  obok niecki ły ki. 
To był głos Chea. 
- Zaraz si  z tob  b d  próbowali skontaktowa  przez Taprisjotów - zawołał Cheo. - 

Kiedy to zrobi , b dziesz mój! 

McKie powstrzymał nast pny atak drgawek. 
Na  pewno  do  niego  zadzwoni .  Bildoon  pewno  ju   wezwał  jakiego   Taprisjota.  Z 

pewno ci  martwi  si  o niego - teraz, kiedy luk do Arbuza jest zamkni ty. A w chichotransie 
b dzie całkiem bezbronny. 

- Franiu! - zasyczał. - Zamknij to cholerne G'oko! 
Tuba wirtunelu rozbłysn ła nagłym  wiatłem, przemkn ła ponad ły k , aby zaj  go z 

drugiej strony. Kln c na głos, McKie zwin ł si  w kł bek, zrobił przerzut w tył, wyl dował na 
kolanach,  podniósł  si   na  nogi  i  szczupakiem  przeleciał  nad  r czk   ły ki,  pod  któr  
natychmiast dał nurka. 

Poluj ca na niego tuba wirtunelu odsun ła si  na bok. 

background image

Doszedł  go  niski  pomruk,  jak  grzmot.  Spojrzał  w  prawo,  w  lewo,  za  plecy.  Po 

mierciono nym otworze nie było  ladu. 

Usłyszał nagły, ostry trzask, dochodz cy sponad niecki ły ki. Obsypał go migocz cy 

deszcz  zielonych  iskier.  Prze lizgn ł  si   w  bok,  wydostał  z  kieszeni  marynarki  miotacz.  Z 
otworu skokwłazu wydobywało si  uzbrojone w bicz rami  Palenki. Podnosiło si  wła nie w 
nast pnym ciosie przeciwko Kalebanowi. 

McKie  skierował  miotacz  w  stron   opadaj cego  ramienia  i  wypalił.  Obci te  rami  

otarto si  o kraw d  ły ki, obsypuj c McKie'ego jeszcze jednym deszczem iskier. 

Otwór skokwłazu znikn ł w mgnieniu oka. 
McKie pozostał w kuckach, gotowy do skoku, przed oczyma ta czył mu nadal obraz 

opadaj cych w ciemno ci zielonych iskier. Wreszcie - wreszcie przypomniało mu si  to, co 
usiłował  sobie  przypomnie ,  od  kiedy  zobaczył  do wiadczenie  Tuluka  z kawałkiem  stali.  - 
G'oko usuni te. 

Głos  Frani  uderzył  go  w  czoło,  wydawało  mu  si ,  e  przesi ka  stamt d  w  gł b,  do 

o rodków mózgowych. Do wszystkich piekielnych diabłów! Kaleban wydawał si  taki 

słaby. 
McKie powoli podniósł si  na nogi. Rami  Palenki, razem z biczem, pozostawało tam, 

gdzie upadło na podłog , ale na razie je zignorował. 

Deszcz iskier! 
McKie  poczuł  oblewaj ce  go  fale  dziwnych  emocji.  Chwilami  czuł  si   szcz liwie 

w ciekły, chwilami przyjemnie nasycony frustracj , słowa, zdania kł biły mu si  w głowie, 
jak diabelskie koła. 

Na wszystkich b kartów wszech wiata! 
Deszcz iskier! Deszcz iskier! 
Wiedział,  e musi si  teraz trzyma  tej my li i walczy  o zachowanie przytomno ci 

umysłu w zalewaj cej go od Frani burzy emocji. 

Deszcz... Deszcz... 
Czy Frania ju  umiera? 
- Franiu? 
Kaleban pozostał bez słowa, chocia  nawał emanuj cych od niego emocji ustał. 
McKie zdawał sobie spraw ,  e musi co  zapami ta . Co , co miało do czynienia z 

Tulukiem. Musi co  powiedzie  Tulukowi. 

Deszcz iskier! 
I wtedy przypomniało mu si : wzór, który identyfikuje twórc ! Deszcz iskier! 

background image

Czuł si  jak po wyczerpuj cym biegu, nerwy miał zszarpane i posiniaczone, umysł jak 

galaret .  Dr ały  w  nim  my li.  Wydawało  mu  si ,  e  mózg  mu  si   roztopi  i  wypłynie 
strumieniem kolorowego płynu. Wytry nie z niego... deszczem... 

Deszczem... deszczem... ISKIER! 
- Franiu! - zawołał, tym razem gło niej. 
Szczególny rodzaj ciszy odbił si  we wn trzu Arbuza. Była to cisza wyzbyta z uczu , 

jakby co  zostało zamkni te, usuni te. McKie'emu ciarki przeszły po skórze. 

- Powiedz co , Franiu - powiedział jeszcze raz. 
- G'oko powoduje swoj  nieobecno - powiedziała Kaleban. 
McKie'ego  oblało  poczucie  winy,  gł bokie,  pochłaniaj ce  go  całkowicie  poczucie 

winy.  Było  wokół  niego,  w  nim,  w  ka dej  komórce  ciała.  Paskudne,  grzeszne,  wstr tne, 
brudne... 

Potrz sn ł głow . Czemu miałby czu  si  winny? 
Ach. Zrozumiał co si  stało. To uczucie pochodziło z zewn trz, od Frani! 
- Franiu - powiedział - rozumiem,  e nie była  w stanie zapobiec temu atakowi. Za nic 

ci  nie obwiniam. Doskonale ci  rozumiem. 

- Niespodziewane ł czniki - powiedziała Kaleban. - Przerozumiesz. 
- Rozumiem. 
- Przerozumiesz? Okre lenie intensywno ci wiedzy? Zdawania sobie sprawy! 
- Tak. Zdawania sobie sprawy. 
McKie znowu był spokojny, ale był to spokój wywołany utrat  czego . 
Przypomniał sobie znowu,  e ma co  niezwykle wa nego dla Tuluka. Deszcz iskier. 

Ale najpierw musi si  upewni ,  e ten szalony Pan Spechi znienacka nie wróci. 

- Franiu - powiedział - czy mo esz zapobiec u ywaniu przez nich G'oka? 
- Ograniczanie, nie zapobie enie - odpowiedziała Kaleban. 
- Czy to znaczy,  e mo esz ich zwolni ? 
- Wytłumacz zwolni . 
- Och nie - j kn ł McKie. Pocz ł zastanawia  si , jak powiedzie  to samo w sposób 

kaleba ski. Jak Frania by to powiedziała? 

-  Czy  nast pi...  -  pokr cił  głow .  -  Nast pny  atak  b dzie  na  krótkim,  czy  długim 

ł czniku? 

-  Seria  ataków  tutaj  si   ko czy  - powiedziała  Kaleban.  -  Pytasz  o  trwanie  w  twoim 

zrozumieniu  czasu.  Przerozumiem  to.  Długa  linia  przez  w zły  ataku,  w  twoim  rozumieniu 
czasu, równa si  z bardziej intensywnym trwaniem. 

background image

- Intensywnie trwanie - mrukn ł do siebie McKie. - Tak. 
Deszcz iskier, przypomniał sobie.  Deszcz iskier. 
- Masz na my li u ycie G'oka przez Chea - powiedziała Kaleban. - Rozmieszczenie w 

tym  miejscu  si   wydłu a.  Cheo  posuwa  si   dalej  wzdłu   twojego  toru.  Przerozumiem 
intensywnie McKie'ego. Tak? 

Dalej  wzdłu   mojego  toru,  pomy lał  McKie.  A   si   zakrztusił.  gdy  doznał  nagłego 

o wiecenia. Co to Frania powiedziała wcze niej? „Do widzenia odprowadz  ci  do drzwi. Ja 
jestem G'okiem!” 

Starał  si   oddycha   tak  delikatnie,  by  nawet  najmniejszy  wstrz s  nie  spowodował 

utraty tego, co zrozumiał teraz z tak  czysto ci . 

Przerozumiał! Drzwi. Właz! 
Pomy lał  o  wymaganej  energii.  Niesamowicie  olbrzymia!  „Ja  jestem  C'okiem!”  I 

„Własna  energia  -  b d c  mas   gwiezdn !”  Aby  robi   to,  co  robili  w  tym  wymiarze,  Kale-
banie  potrzebowali  energii  masy  gwiezdnej.  Ona  wdychała  bicz!  Sama  powiedziała,  e 
szukaj  tutaj energii. Kałebanie  ywi  si  w tym wymiarze. Pewnie te  i w innych. 

McKie  pomy lał,  e  musiała  by   fantastycznie  wprost  inteligentna,  by  nawet 

próbowa   si   z  nim  porozumie .  To  tak,  jakby  on  zanurzył  usta  w  wodzie  i  próbował 
prowadzi  rozmow  z jednym z  yj cych tam mikroorganizmów! 

Powinienem  był  zrozumie ,  pomy lał,  kiedy  Tuluk  powiedział  co   o  tym,  e  zdał 

sobie spraw  gdzie tyjemy. 

- Franiu, musimy wróci  do samego pocz tku - powiedział. 
- Ka de istnienie ma wiele pocz tków - odpowiedziała Kaleban. 
McKie westchn ł. 
W połowie tego westchnienia nadeszła rozmowa. Mówił Bildoon. 
-  Nawet  nie  wiesz,  jak  si   ciesz ,  e troch   z  tym  poczekałe '  -  powiedział  McKie, 

przerywaj c pełne troski pytania Bildoona. - Musisz zaraz... 

- McKie, co si  tam dzieje? - nie dał mu doko czy  Bildoon. - Wsz dzie wokół ciebie 

pełno nie ywych stra ników, szale ców, zaczynaj  si  rozruchy... 

- Albo jestem jako  na to uodporniony, albo Frania mnie chroni - powiedział McKie. - 

A teraz słuchaj mnie. Nie zostało nam ju  wiele czasu. Złap Tuluka. On ma gdzie  taki interes 
do okre lania wzorów powstaj cych w napr eniach obecnych przy tworzeniu rzeczy. Niech 
to tu przyniesie - tak, prosto tu, do Arbuza. I pospieszcie si . 

 

background image

Wzi te jako odosobniona para, Rz d i Sprawiedliwo  wykluczaj  . si  nawzajem. Aby 

jakiekolwiek społecze stwo mogło posiada  zarówno rz dy, jak i sprawiedliwo , musi istnie  
jeszcze trzecia siła. To dlatego Biuro Sabota u czasem jest zwane „ Trzeci  Sił ” 

Z podr cznika szkolnego. 

 
W  przytłumionej ciszy wn trza Arbuza McKie, opieraj c si  o  cian , s czył zimn  

wod  z termosu. Obserwował Tuluka ustawiaj cego swoje instrumenty. 

- Sk d mamy pewno ,  e nie zostaniemy zaatakowani w czasie pracy? - spytał Tuluk, 

wtaczaj c  wiec c  p tl  na  niskim  postumencie  w bezpo rednie s siedztwo antyobecno ci 
Kalebana. - Trzeba było pozwoli  Bildoonowi przysła  z nami kilku stra ników. 

- Takich jak ci z pian  na ustach przed wej ciem? 
- Sprowadzili ju   wie e posiłki! 
Tuluk co  dalej majstrował. Nagle  wiec ca obr cz podwoiła  rednic . 
-  Tylko  by  nam  przeszkadzali  -  powiedział  McKie.  -  Poza  tym  Frania  twierdzi,  e 

rozmieszczenie  nie  jest  teraz  odpowiednie  dla  Abnethe.  -  Poci gn ł  łyk  wody.  W  po-
mieszczeniu było gor co jak w ła ni, ale nadal bardzo sucho. 

- Rozmieszczenie - powtórzył Tuluk. - Czy to dlatego Abnethe nie mo e ci  załatwi ? 

- Z jednego z pudeł z instrumentami wyci gn ł czarn  pałeczk . Miała około metra długo ci. 
Obrócił pokr tłem w r czce pałeczki i  wiec ca obr cz zmalała. Niski postument, na którym 
stała pocz ł wibrowa  coraz gło niejszym d wi kiem - przyprawiaj cym o sw dzenie skóry 

rodkowym C. 

- Nie mog  si  do mnie dobra , bo mam kochaj cego obro c  - powiedział McKie. - 

Nie ka dy mo e si  pochwali ,  e kocha go Kaleban. 

- Co ty tam takiego pijesz? - spytał Tuluk. - Mo e to od tego tak ci si  rozum kurczy. 
- Nie b d  znowu a  taki  mieszny - odparł McKie. - Jak jeszcze długo masz zamiar 

grzeba  sobie w tych instrumentach? 

- W niczym sobie nie grzebi . Nie wiesz,  e to nie jest sprz t przeno ny? Trzeba go 

dostroi . 

- To dostrajaj. 
-  Ta  straszna  temperatura  komplikuje  mi  odczyty  -  narzekał  Tuluk.  -  Czemu  nie 

mo emy otworzy  luku na zewn trz? 

- Z tego samego powodu, dla którego nie wpu ciłem tu stra ników. Wol  podejmowa  

ryzyko bez obawy,  e tłum szale ców b dzie wchodził mi w parad . 

- Ale musi tu by  tak gor co? 

background image

-  Nie  si   na  to  nie  poradzi  -  odpowiedział  McKie.  -  Frania  i  ja  rozmawiali my. 

Staramy si  znale  jakie  rozwi zania. 

- Rozmawiali cie? 
- Grzali, nie lali wody. 
- Acha, to miał by  kawał. 
- Ka demu mo e si  zdarzy  - powiedział McKie. - Ciekawy jestem, czy to, co my 

widzimy  jako  gwiazd ,  to  cały  Kaleban,  czy  tylko  jaka   cz

.  Wydaje  mi  si ,  e  jednak 

raczej  cz

  -  napił  si   łapczywie  wody,  odkrywaj c,  e  wszystkie  kostki  lodu  ju   si  

roztopiły. Tuluk miał racj . Było A cholernie gor co. 

-  To  do   dziwna  teoria  -  powiedział  Tuluk.  Wyciszył  ju   buczenie  swoich 

instrumentów.  W  panuj cej  wokół  ciszy  gło no  rozbrzmiewało  jedynie  miarodajne  tykanie 
rozchodz ce si  z jednego z przyrz dów. Nie był to spokojny d wi k. Brzmiał jak zapalnik 
bomby zegarowej. Odliczał sekundy w wy cigu na  mier  i  ycie. 

McKie'emu  zdawało  si ,  e  sekundy  zbieraj  si  jak  nabrzmiewaj ce  ba ki  - rosn , 

rosn ,  p czniej   i...  rozpryskuj   si   w  nico !  Ka de  tykni cie  było  jak  ukłucie  czekaj cej 

mierci. Tuluk ze swoj  dziwn  pałeczk  był jak czarnoksi nik, ale pracował odwrotnie ni  

to  mieli  czyni   czarnoksi nicy.  Zamieniał  sekundy  złota  w  mierciono ny  ołów.  Jego 
sylwetka  te   nie  pasowała  do  obrazków  z  bajek.  Nie  miał  bioder  ani  ud.  Rurowaty  kształt 
Wreava irytował McKie'ego. Wreavowie ruszaj  si  tak powoli! 

To cholerne tykanie! 
Arbuz  Kalebana  mo e  sta   si   ostatnim  domem  we  wszech wiecie,  ostatnim 

schronieniem inteligentnego  ycia. A nawet nie ma w nim łó ka, na którym mo na by godnie 
umrze . 

Oczywi cie  Wreavowie  nie  sypiaj   w  łó kach.  Odpoczywaj   oparci  na  specjalnych 

podpórkach, odchyleni pod k tem do tyłu, a chowa si  ich na stoj co. 

Tuluk ma szar  skór . 
Ołów. 
Je eli  wszystko  si   teraz  sko czy  -  zastanawiał  si   McKie  -  ciekawe  kto  umrze 

ostatni? Czyj oddech b dzie ostatnim oddechem na  wiecie? 

McKie  oddychał  echem  wszystkich  tych  l ków.  Zbyt  wiele  zale y  od  ka dej 

odliczanej tu sekundy. 

Koniec z muzyk , koniec ze  miechem, koniec z beztroskimi zabawami dzieci... 
- No i prosz  - powiedział Tuluk. 
- Jeste  gotowy? - spytał McKie. 

background image

- B d  gotowy za chwilk . Czemu ten Kalaban nic nie mówi? 
- Kazałem jej oszcz dza  siły. 
- A co ona my li o twojej teorii? 
- Twierdzi,  e osi gn łem prawd . Tuluk wyj ł z torby niewielk  spiral , koniec jej 

wetkn ł do otworu w  wiec cym pier cieniu. 

- Jazda, jazda! - dra nił go McKie. 
-  adne przynaglenia nie zmniejsz  czasu potrzebnego do ustawienia instrumentów - 

powiedział  Tuluk.  -  Dla  przykładu  powiem  ci.  e  jestem  głodny.  Przyszedłem  tu  bez 

niadania.  Mimo  tego  ani  si   specjalnie  nie  spiesz ,  co  tylko  zwi kszyłoby 

prawdopodobie stwo popełnienia przeze mnie jakiej  pomyłki, ani nie narzekam. 

- Nie narzekasz? - spytał McKie. - Chcesz troch  wody? 
- Piłem dwa dni temu - odpowiedział Tuluk. 
- A wiec nie chcemy namawia  ci  do picia zbyt cz sto. 
-  Zupełnie  nie  rozumiem,  jaki  wzór  ty chcesz  zidentyfikowa   -  powiedział  Tuluk.  - 

Nie posiadamy danych o rzemie lnikach, które pozwoliłyby nam porówna ... 

- To jest co  stworzone przez Boga - powiedział McKie. 
- Nie powiniene   artowa  z Boga - odpowiedział Tuluk. 
- Jeste  wierz cy, czy po prostu tak na wszelki wypadek? 
- Strofowałem ci  za czyn, który mógłby urazi  wielu rozumnych - odparł Tuluk. - Ju  

i  tak  do   trudno  o  zrozumienie  si   mi dzy  ró nymi  rasami,  nie  warto  jeszcze  do  tego 
dodawa  problemów zwi zanych z religijno ci . 

- No tak, szpiegowali my Boga - czy kogo tam - ju  od dawna - powiedział McKie. - 

To dlatego musimy mie  teraz jeszcze i ten odczyt spektroskopowy. Ile jeszcze b dziesz si  z 
tym grzebał? 

-  Cierpliwo ci,  cierpliwo ci  -  mrukn ł  Tuluk.  Uruchomił  pałeczk ,  pomachał  ni  

wokół  wiec cego pier cienia. Urz dzenie zacz ło raz jeszcze brz cze , tym razem na inn  
nut , nieco wy sz . Grało to McKie'emu na nerwach. Sw działy go z by, a przez skór  na 
ramionach  przechodziły  dreszcze.  Sw działo  go  te   gdzie   w  rodku,  gdzie  si   nie  mógł 
podrapa . 

-  A  niech  szlag  trafi  to  gor co!  -  zakl ł  Tuluk.  -  Nie  mo esz  poprosi   Kalebana  o 

otwarcie luku, cho by na chwil ? 

- Powiedziałem ci ju , czemu to niemo liwe. 
- Nie ułatwia mi to specjalnie zadania! 

background image

- Pami tasz - powiedział McKie - kiedy poł czyłe  si  ze mn  i uratowałe  mi skór  

przed tym Palenk , który mnie chciał zar ba  siekier ? Pami tasz? Po tej rozmowie powie-
działe ,  e spl tałe  si  z Frani . Powiedziałe  wtedy te  co  bardzo dziwnego. 

-  Tak?  -  Tuluk  wysun ł  niewielki  chwytnik  uchwowy  i  bardzo  delikatnie  ustawiał 

jakie  pokr tło na obudowie aparatury pod roz wietlon  obr cz . 

- Powiedziałe  co  o tym,  e nie zdawałe  sobie sprawy, gdzie  yjemy. Pami tasz? 
- Nigdy tego nie zapomn  - Tuluk pochylił si  nad  wietlist  obr cz  i spogl ł przez 

jej otwór na pałeczk , któr  przesuwał tam i z powrotem po drugiej stronie. 

- To gdzie to jest? - spytał McKie. 
- Gdzie co jest? 
- No - gdzie my  yjemy? 
- Ach to! Brak mi słów,  eby ci to wytłumaczy . 
- Spróbuj. 
Tuluk wyprostował si , spojrzał McKie'emu prosto w 
oczy. 
-  Wydawało  mi  si ,  jakbym  był  male kim  okruchem  w  olbrzymim  oceanie...  i 

odczuwał ciepło przyja ni jakiego  dobrego olbrzyma. 

- Olbrzyma? Czyli Kalebana? 
-  Oczywi cie.  Nie  b d   odpowiedzialny  za  niedokładno ci  w  odczytach  na  tym 

sprz cie  -  powiedział  Tuluk  -  ale  chyba  ju   mi  si   tego  nie  uda  wyregulowa   dokładniej. 
Gdybym miał do dyspozycji kilka dni, troch  odpowiednich ekranów - na przykład ta  ciana 
za tob  wydziela jakie  dziwne promieniowanie, które wszystko zakłóca - no i jeszcze kilka 
tłumików odbi , mo e, mole udałoby mi si  osi gn  jak  tak  dokładno . Ale teraz? Za nic 
nie odpowiadam. 

- Ale uda ci si  dokona  odczytu spektroskopowego? 
- Oczywi cie. 
- To mo e jeszcze zd ymy. 
- Na co? 
- Na odpowiednie rozmieszczenie. 
- Acha, chodzi ci o biczowanie i powstaj cy w jego wyniku deszcz iskier? 
- O to wła nie mi chodzi. 
- A nie mógłby ... uderzy  jej sam, delikatnie? 
- Frania twierdzi,  e to si  nie uda. To musi by  uczynione z zamiarem skrzywdzenia, 

zamiarem spowodowania intensywno ci antymiło ci... inaczej nic z tego. 

background image

- Acha. Dziwne. Wiesz, McKie, mo e jednak napij  si  troch  tej twojej wody. To ta 

temperatura. 

 
Ka da  rozmowa  jest  jak  jedyny  w  swoim rodzaju  koncert  jazzom:  Niektóre  bardziej 

ciesz  uszy nit inne, ale nie jest to koniecznie miar  ich znaczenia. 

Komentarz Laklaków. 

 
Usłyszeli  mla ni cie, jakby  wyci gni to  korek z butelki. Ci nienie w Arbuzie lekko 

opadło i McKie przez ułamek sekundy wpadł w panik ,  e Abnethe otworzyła skokwłaz do 
pró ni,  e za chwil  strac  całe powietrze i udusz  si . Fizycy twierdzili,  e to niemo liwe,  e 
przepływ  gazu,  zablokowany  cz ciowo  barier   samego  skokwłazu  zatka  jego  otwór  przez 
autorozpad kolizyjny. McKie podejrzewał,  e udaj ,  e rozumiej  zjawisko G'oka. 

Z pocz tku nie zauwa ył nawet tuby wirtunelu skokwłazu. Otworzyła si  w poziomie, 

bezpo rednio nad nieck  ły ki Kalebana. 

Przez  otwór  przemkn ło  si   rami   Palenki  z  biczem,  dostarczaj c  z  wielkim 

zamachem  ciosu  w  okolice  zajmowane  przez  Kalebana.  Zielone  iskry  rozbłysn ły  w 
powietrzu. 

Tuluk, pochylony nad swoimi przyrz dami, zamruczał co  w podnieceniu. 
Rami  Palenki cofn ło si , zawahało. 
- Jeszcze! Jeszcze! - dobiegł ich przez otwór skokwłazu głos Chea. 
Palenki zamachn ł si  ponownie i ponownie. 
McKie podniósł miotacz, dziel c uwag  pomi dzy Tuluka i opadaj cy raz po raz bicz. 

Czy Tuluk dokonał ju  pomiaru? Nie wiedział, ile Kaleban jeszcze zdoła wytrzyma . 

Po ka dym uderzeniu bicza, w powietrzu buchały kaskady zielonych iskier. 
- Tuluk, masz ju  wystarczaj co danych? - zawołał. Rami , razem z biczem, wycofało 

si  do wirtunelu. Zapadła dziwna cisza. 

- Tuluk? - sykn ł McKie. 
- Tak, wydaje mi si ,  e mam wszystko, co mi było potrzebne - powiedział Tuluk. - 

Pomiar si  udał. Ale nie gwarantuj   adnych porówna  ani identyfikacji. 

McKie  u wiadomił  sobie,  e  cisza  wcale  nie  była  absolutna.  Pomruk  instrumentów 

Tuluka był tłem dla d wi ku wielu głosów dochodz cych przez otwór skokwłazu. 

- Abnethe? - krzykn ł McKie. 

background image

Otwór  skokwłazu  przechylił  si   do  przodu,  odsłaniaj c  twarz  Abnethe,  widoczn   z 

profilu.  Od  skroni  przez  cały  policzek  przebiegał  jej  fioletowy  siniak.  Gardło  obiegała  jej 
srebrzysta p tla, trzymana w r ku Pan Spechi. 

McKie widział,  e Abnethe stara si  powstrzyma  od wybuchu w ciekło ci, gro cego 

jej  rozsadzeniem  ył.  Jej  twarz  stawała  si   na  przemian  to  blada  jak  papier,  to  krwista  jak 
burak.  Zaci ni te  wargi  stały  si   cieniutkimi  kreseczkami.  Ch   gwałtownego  wybuchu 
emanowała ze wszystkich porów jej skóry. 

- Widzisz do czego doprowadziłe ? - krzykn ła na widok McKie'ego. 
McKie,  zafascynowany  tym  co  widział,  zrobił  kilka  kroków  w  kierunku  otworu 

skokwłazu. 

- Co ja zrobiłem? - spytał. - To wygl da bardziej na robot  Chea. 
- To wszystko twoja wina! 
- Tak? Sam nie wiedziałem, co potrafi . 
- Starałam si  by  rozs dna - wykrztusiła. - Starałam ci si  pomóc, uratowa  ci . Ale 

nie! Traktujesz mnie jak przest pc . Oto jakie od ciebie dostałam podzi kowanie - wykonała 
gest  w  kierunku  otaczaj cej jej  gardło p tli.  -  CO  TAKIEGO ZROBIŁAM,  EBY NA TO 
ZASŁU Y ? 

- Cheo! - zawołał McKie. - Co ona zrobiła? 
- Powiedz mu, Mliss - głos Chea dobiegał sk d  spoza obr bu otworu skokwłazu. 
Tuluk,  próbuj cy  do  tej  pory  ignorowa   t   wymian   zda ,  zwrócił  si   teraz  do 

McKie'ego. 

- Fantastyczne - powiedział - naprawd  fantastyczne. 
- Powiedz mu! - rykn ł Cheo, gdy Abnethe nadal si  nie odzywała. 
Abnethe  i  Tuluk  zacz li  mówi   równocze nie.  McKie  odebrał  to  jak  zupełnie 

popl tan  

mieszank  

ró nych 

hałasów: 

„Przeszkopaliwodziłe wodoruwnormi dzygwiemalnegoz...” 

- Cicho! - krzykn ł McKie. 
Abnethe odskoczyła do tyłu, milkn c jak no em uci ł, ale Tuluk spokojnie doko czył 

zdanie: 

- ... i dlatego nie ma w tpliwo ci, co to spektrum pochłania. To ju  jest jaki  pocz tek! 

Nic innego nie dałoby nam takiego samego obrazu. 

- Ale z której gwiazdy? - spytał McKie. 
- Aaaa, oto jest pytanie. 

background image

Cheo odepchn ł Abnethe na bok i zaj ł jej miejsce w otworze skokwłazu. Przyjrzał si  

Tulukowi, rozło onym instrumentom. 

- O co chodzi, McKie? - powiedział. - Jeszcze jeden sposób na przeszkadzanie naszym 

Palenkom? Czy te  wróciłe  na nast pn  rund  zabawy w p telk  wokół szyi? 

- Odkryli my co , co ci  mo e zainteresowa  - powiedział McKie. 
- A có  wy mogliby cie odkry  takiego, co by mnie zainteresowało? 
- Powiedz mu, Tuluk - powiedział McKie. 
-  Frania  istnieje  w  jaki   sposób  niezwykle  blisko  zwi zany  z  mas   gwiezdn   - 

powiedział  Tuluk.  -  Mo e  sama  nawet  by   mas   gwiezdn ,  w  ka dym  razie  w  naszym 
wymiarze. 

- Nie wymiarze - wtr ciła si  Kaleban. - Fali. 
Jej  słaby  glos  ledwie  dotarł  do  McKie'ego,  ale  towarzyszyła  mu  fala  nieszcz cia, 

która wstrz sn ła do gł bi i nim, i Tulukiem. 

- Co-co to-to by-by-by-ło - udało si  wykrztusi  Tulukowi. 
-  Spokojnie,  spokojnie  -  uspokajał  go  McKie.  Zauwa ył,  e  ta  fala  uczucia  nie 

dosi gn ła Chea. A w ka dym razie Pan Spechi niczego po sobie nie pokazał. 

- Lada chwila zidentyfikujemy Frani  - powiedział McKie. 
- Identyfikacja, osobowo  - głos Kalebana był teraz nieco silniejszy, ale mroził za to 

krew w  yłach całkowitym brakiem emocji. - Osobowo  odnosi si  do jedynej cechy własno-
zrozumienia,  w  odniesieniu  do  samo-nazwania,  samo-zamieszkania  i  samo-przejawów.  Nie 
masz  jeszcze  tego  kapa,  McKie.  Masz  kapa?  Ja-własna-osoba  przerozumiem  twój  w zeł 
czasu. 

- Masz kapa? - spytał Cheo, szarpi c za p tl  zaciskaj c  szyj  Abnethe. 
- Zwykłe, cho  mo e troch  staro wieckie powiedzenie - powiedział McKie. - S dz , 

e Mliss  wietnie kapuje. 

-  O  czym  wy  mówicie?  -  Cheo  nadal  nic  nie  rozumiał.  Tulukowi wydało  si ,  e  to 

pytanie zostało skierowane bezpo rednio do niego. 

- W nieznany nam bli ej sposób - powiedział - Kalebany w naszym  wiecie objawiaj  

si  jako gwiazdy. Ka da gwiazda ma pewien puls, pewien specyficzny rytm, niepowtarzaln  
charakterystyk .  Zarejestrowali my  wła nie  wzór  tego  rytmu  u  Frani.  Sprawdzimy  to  z 
danymi w komputerach i spróbujemy zidentyfikowa , jakiej gwie dzie odpowiada. 

- A co ta idiotyczna teoria ma do mnie? - spytał Cheo. 
- Du o - odparł McKie. - To ju  wi cej ni  teoria. Wydaje ci si ,  e znalazłe  sobie 

bezpieczn   kryjówk .  Wystarczy  wyeliminowa   Frani ,  to  załatwi  cał   reszt   wiata  i 

background image

zostaniecie si  na nim sami jedni, absolutnie niezagro eni przez nikogo innego. Czy nie tak? 
Ale tu wła nie bardzo si  mylisz. 

- Kalebany nie kłami ! - warkn ł Cheo. 
- Ale mog  popełnia  pomyłki - powiedział McKie. 
-  Bogactwo  pojedynczych  torów  -  powiedziała  Kaleban.  McKie'im  wstrz sn ła  

towarzysz ca  tym  słowom fala lodu. 

-  Czy  Abnethe  i  jej  towarzysze  pozostan   przy  yciu,  kiedy  my  do wiadczymy 

ostatecznej nieci gło ci? - spytał Kalebana. 

- Inny rozkład z krótkim limitem przedłu onych ł czników - odpowiedziała Kaleban. 
Fala  lodowatych  uczu   dotarła  McKie'emu  do  brzucha.  Zauwa ył,  e  Tulukiem 

wstrz saj  dreszcze,  e a  na przemian zamyka i otwiera pokryw  twarzow . 

- To chyba zrozumiałe ? - McKie zapytał Chea. - Jako  si  zmienicie i długo nas nie 

prze yjecie. 

-  adnych odgał zie  - dopowiedziała Kaleban. 
-  adnego potomstwa - przetłumaczył McKie.   - To podst p! - zawołał Cheo. - Ona 

kłamie! 

- Kalebany nie kłami  - przypomniał mu McKie.    - Ale mog  popełnia  pomyłki! 
-  Odpowiednia  pomyłka  mo e  kompletnie  zrujnowa   wszystkie  twoje  plany  - 

powiedział McKie. 

- Zaryzykuj  - odpowiedział Cheo. - A wy róbcie co... - otwór skokwłazu raptownie 

znikn ł. 

- Ustawienie G'oka utrudnione - powiedziała Kaleban. - Masz kapowane utrudnione? 

Odno nik wi kszego wymagania intensywno ci energii. Masz kapa? 

- Rozumiem - odparł McKie. - Mam kapa - otarł r kawem pot z czoła. 
Tuluk wystawił długi chwytnik, machaj c nim w podnieceniu. 
- Zimno - powiedział. - Zimno-zimno-zimno-zimno. 
- Boj  si ,  e ona ju  wisi na włosku - powiedział McKie. 
Tułów  Tuluka zafalował  gł bokim  oddechem  wzi tym do zewn trznych, potrójnych 

płuc. 

- We my wyniki i chod my do laboratorium - powiedział. 
-  Masa  gwiezdna  -  mrukn ł  McKie.  -  Co   takiego.  A  my  widzimy  tylko  ten...  ten 

kawałek niczego. 

- Nie daj  tu nic - powiedziała Kaleban. - Ja-własna-osoba daj  tu co  i od-stwarzam 

ci . W obecno ci własnej osoby McKie do wiadcza nieci gło ci. 

background image

- Masz to kapowane, Tuluk? - spytał McKie. 
- Kapowane? Ach, tak. Ona mówi,  e gdyby si  nam pokazała we własnej osobie, to 

by nas to zabiło. 

-  Te   to  tak  zrozumiałem  -  powiedział  McKie.  -  Wracajmy  do  laboratorium  i 

zabierzmy si  do porównywania wyników naszych pomiarów z danymi o gwiazdach. 

- Marnujesz substancj  bez celu - powiedziała Kaleban. 
- Co znowu? - spytał McKie. 
- Biczowanie nadchodzi i własna osoba osi ga nieci gło  - odpowiedziała Kaleban. 
- Kiedy, Franiu? - McKie'im wstrz sn ły dreszcze. 
- Czasowy odno nik do pojedynczego toru trudny, McKie. Twoje okre lenie: wkrótce. 
- Zaraz? - McKie'emu zaparło oddech. 
- Pytasz o intensywno  zaraz? 
- Prawdopodobnie - szepn ł McKie. 
- Prawdopodobie stwo - odpowiedziała Kaleban. - Wymagania energii własnej osoby 

przedłu aj  mo liwo . Biczowanie nie... zaraz. 

- Wkrótce, ale nie zaraz - powiedział Tuluk. 
-  Ona  próbuje  nam  powiedzie ,  e  nast pne  biczowanie  b dzie  jej  ostatnim  - 

powiedział McKie. - Pospieszmy si . Franiu, czy masz dla nas skokwłaz? 

- Skokwłaz jest. Id . Niech ci  prowadzi moja miło . 
Tylko jedno biczowanie, pomy lał McKie, pomagaj c Tulukowi zbiera  instrumenty. 

Ale  czemu  biczowanie  jest tak  mierciono ne  dla  Kalebanów?  Czemu wła nie  biczowanie, 
kiedy wydaj  si  by  tak odporni na inne formy energii? 

 
Abstrakcje  najcz ciej  stosuje  si   w  celu ukrycia  sprzeczno ci.  Nale y  zaznaczy ,  te 

udowodniono ju , i  proces tworzenia abstrakcji jest niesko czony. 

Spó niona Kultura, R kopis Jorj X. McKie 

 
W  jakim ,  jeszcze  dokładnie  nie sprecyzowanym momencie, ale napewno niedługo, 

Kaleban  zostanie  uderzony  biczem  i  umrze.  Na  wpół  zwariowana  perspektywa  stanie  si  
apokaliptyczn  rzeczywisto ci , kład c koniec ich  wiatu:  wiatu istot rozumnych. 

Ponury  McKie  czekał  w  prywatnym  laboratorium  Tuluka.  Denerwował  go 

zgromadzony wokół nich tłum stra ników. 

Niech ci  prowadzi moja miło .  

background image

Na ekranie komputera stoj cym na stole Tuluka pojawiały si  coraz to inne wykresy, 

maszyna popiskiwała wysokimi, elektronicznymi d wi kami. 

Co im teraz pomo e nawet odkrycie gwiazdy Frani? Cheo wygra. Nie ma go ju  jak 

powstrzyma . 

-  Czy  my lisz  -  powiedział  Tuluk  -  e  Kalebany  stworzyły  nasz  wiat?  Czy  to  ich 

„ogródek  warzywny”?  Przypominam  sobie,  e  Frania  powiedziała,  e  jej  bezpo rednia 
obecno  by nas od-stworzyła. A 

Stal ze schowanymi chwytnikami, oparty o stół, mówi c       przez ledwie uchylon  

pokryw  twarzow . 

- Czemu ten cholerny komputer tak si  grzebie? - denerwował si  McKie. 
-  Problem  pulsu  jest  bardzo  skomplikowany,  McKie.  Problem  porównania  danych 

wymagał napisania specjalnego programu. Nie odpowiedziałe  mi na pytanie. 

-  Nie  mam  zdania!  Mam  nadziej ,  e  te  półgłówki,  które  zostały  w  Arbuzie,  b d  

wiedziały co robi . 

- Zrobi  dokładnie, co im kazałe  - obsztorcował go Tuluk. - Dziwny z ciebie facet, 

McKie.  Podobno  byłe   onaty ponad  pi dziesi t  razy.  Mo na  o  tym  mówi ?  Nie  obrazisz 
si ? 

-  Nigdy  nie  udało  mi  si   znale   kobiety,  która  by  wytrzymała  z  Nadzwyczajnym 

Sabota yst - mrukn ł McKie. - Niełatwo nas kocha . 

- Ale Kaleban ci  kocha. 
-  Ona  nie  rozumie,  co  to  miło !  -  pokr cił  głow .  -  Powinienem  był  zosta   w 

Arbuzie. 

- Nasi ludzie zasłoni  Kalebana własnym ciałem - powiedział Tuluk. - Nie nazwałby  

tego miło ci ? 

- To raczej ch  przetrwania. 
- My, Wreavowie wierzymy,  e ka da miło  jest form  ch ci przetrwania. By  mo e 

nasz Kaleban to rozumie. 

- Te  co ! 
- Wiesz, McKie, ciebie prawdopodobnie nigdy nie interesowało przetrwanie i dlatego 

nie wiesz, co to naprawd  miło . 

-  Słuchaj,  Tuluk.  Mo esz  przesta   próbowa   mnie  rozprasza   t   bezsensown  

paplanin ? 

- Cierpliwo ci, McKie. Cierpliwo ci. 
- Słuchajcie go! Cierpliwo ci, mówi. 

background image

McKie ruszył przez laboratorium. Stra nicy schodzili mu z drogi bez słowa. Przeszedł 

do przeciwległej  ciany, zawrócił. Zatrzymał si . przygarbiony, obok Tuluka. 

- Czym si   ywi  gwiazdy? - zapytał. 
- Gwiazdy? Gwiazdy si  nie  ywi . 
-  Ona  co   tu  wdycha.  Ona  si   tu  ywi  -  mrukn ł  McKie.  Skin ł  głow .  -  Wodór  - 

powiedział. 

-  e co? 
-  Wodór  -  powtórzył  McKie.  -  Gdyby my  otwarli  wystarczaj co  du y  skokwłaz... 

Gdzie jest Bildoon? 

- Prowadzi rozmowy z przedstawicielami Konfederacji na temat naszych drastycznych 

poci gni   w  stosunku  do  Kosmetykerów.  Prawdopodobnie  s   te   przecieki  o  naszym 
układzie z Taprisjotami. Rz d nie lubi takich rzeczy, McKie. Bildoon walczy teraz o twoj  i 
swoj  skór . 

- Ale wodoru nie brakuje - powiedział McKie. 
- Co ty ci gle z tym wodorem? 
- Co jest najlepsze na gryp ? Rosół, tak? Trzeba odpowiednio si  od ywia . 
- Gadasz bzdury, McKie! Nie zapomniałe  za y  ostatniej dawki rozzłaszczacza? 
-  Nie  zapomniałem!  Komputer  zagdakał  i  na  ekranie  zadrgała  poczwórna  linia 

błyszcz cych liter. McKie pochylił si  nad nim. 

- Thyone - powiedział Tuluk, czytaj c mu przez rami . 
- Gwiazda w Plejadach - dodał McKie. 
-  My  j   nazywamy  Drnlle  -  powiedział  Tuluk.  -  Widzisz  pismo  Wreavów  tam,  w 

trzecim rz dzie? Drnlle. 

- Pewny jeste ,  e komputer j  dobrze zidentyfikował? 
- Chyba  artujesz! 
- Bildoon! - sykn ł McKie. - Musimy spróbowa ! 
Obrócił  si   na  pi cie  i  wybiegł  z  laboratorium  roztr caj c  asystentów  Tuluka  w 

drugim  pomieszczeniu.  Tuluk  rzucił  si   za  nim,  poci gaj c  za  sob   rozci gni ty  szereg 
stra ników. 

- McKie! - wołał Tuluk. - Gdzie tak lecisz? 
- Do Bildoona... a potem do Frani. 
 
Warto ci samorz du na poziomie jednostki nie da si  przeceni . 

background image

Instrukcja BuSabu 

 
Nic go ju  nie zdoła powstrzyma , mówił sobie Cheo. 
Mliss  powinna  umrze   lada  chwila,  zamkni ta  w  pozbawionym  dopływu  powietrza 

zbiorniku  Kosmetykerów.  Pozostali  b d .  musieli  uzna   jego  przywództwo.  W  jego  .r ku 
znajdzie si  G’oko i skoncentruje cala władza. 

Cheo stał we własnym mieszkaniu. w pobli u aparatury steruj cej G'oka. Otaczała go 

noc,  ale  -  jak  sam  sobie  przypomniał  -  wszystko  jest  wzgl dne.  Na  Serdeczno ci,  wokół 
spoczywaj cego ponad falami przyboju Arbuza, niedługo zacznie  wita . 

Ostateczny  wit  Kalebana...  wit  ostatecznej  nieci gło ci.  Ten  wit  rychło  zapadnie 

wiecznym  zmierzchem  nad  wszystkimi  planetami  dziel cymi  wszech wiat  ze  skazanym  na 
zagład  Kalebanem. 

Za  kilka  minut  planeta-z-przeszło ci.  na  której  si   znajduje,  osi gnie  odpowiednie 

ł czniki  z  Serdeczno ci .  A  czekaj cy  po  drugiej  stronie  pokoju  Palenki  wykona  swoje 
rozkazy. 

Cheo w zamy leniu podrapał si  po bliznach na czole. 

aden Pan Spechi nie rzuci ju  na niego oskar enia, na Zawsze ucichn  obwiniaj ce 

go glosy. Osobowo , której posiadanie sobie zapewnił, nie b dzie ju  znik d zagro ona. 

Nikt go nie zdoła powstrzyma . 
Mliss  ju   nie  powróci  zza  grobu,  by  mu  stan   na  drodze.  Zamkni ta  w  szczelnym 

zbiorniku  pewno  krztusi  si   wła nie  i  łapczywie  wci ga  do  płuc  resztki  ko cz cego  si  
powietrza. 

A  ten  dure   McKie!  Nadzwyczajny  Sabota ysta  okazał  si   trudny  do  schwytania  i 

niezwykle  irytuj cy,  ale  teraz  ju   w  aden  sposób  nie  zdoła  zapobiec  nadchodz cej 
apokalipsie. 

Jeszcze kilka minut. 
Cheo  spojrzał  na  odliczaj ce  czas  do  kontaktu  tarcze  kontrolek  G'oka.  Wskazówki 

zbli ały si  do siebie tak wolno,  e patrz c si  na nie nie sposób było zauwa y  ruchu. Ale 
jednak si  zbli ały. 

Przeszedł przez pokój do otwartych drzwi na balkon, zauwa ył w przelocie pytaj cy 

wzrok Palenki i wyszedł na zewn trz. Ksi yca nie było wida , ale liczne gwiazdy migotały 
na nieboskłonie w obcych oczom Pan Spechi konstelacjach. Mliss stworzyła tu sobie dziwny 

wiat, pełen fragmentów staro ytnej historii z ziemskiej przeszło ci jej rasy, najrozmaitszych 

dziwactw pozbieranych tu i tam z całych wieków i tysi cleci. 

background image

No.  a  te  gwiazdy.  Kaleban  zapewnił  ich,  e  nie  ma  tu  adnych  innych  planet,  ale 

przecie  s  gwiazdy... Je eli to w ogóle gwiazdy. Mo e to tylko skupiska  wiec cych gazów 
ustawione tak. jak sobie tego Mliss za yczyła. 

Cheo  zdał  sobie  spraw ,  jak  samotna  b dzie  ta  planeta,  gdy  tamten  drugi  wiat 

przestanie istnie . A przed tymi gwiazdami - pami tk  po Mliss - nie b dzie gdzie uciec. 

Za to b dzie bezpiecznie.  adnych wi cej pogoni, gdy zabraknie  cigaj cych. 
Spojrzał przez rami  do o wietlonego pokoju. 
Jak  cierpliwie  czekał  ten  Palenki,  z  zamkni tymi  oczyma,  zastygni ty  w  bezruchu. 

Bicz  zwisał  mu  bezwładnie  w  jedynej  r ce.  Có   to  za  szale czo  anachroniczna  bro .  Ale 
spełnia swoje zadanie. Bez tego dzikiego poł czenia Mliss i jej zboczonych zachcianek nigdy 
by nie wpadli na t  bro , na ten  wiat, nigdy by im si  nie udało odizolowa  go na zawsze, na 
cał  wieczno . 

Cheo delektował si  my l  o wieczno ci. To bardzo długo. Mo e nawet za długo. Ta 

my l zaniepokoiła go. Samotno ... na zawsze. 

Odrzucił  te  my li,  spojrzał  raz  jeszcze  na  tarcze  zegarów  G'oka.  Wskazówki 

przesun ły si  o włos bli ej do siebie. Niedługo ju  b dzie czas ruszy . 

Cheo  czekał,  nie  patrz c  na  zegary,  wła ciwie  nie  patrz c  na  nic.  Noc  na  balkonie 

przesycona  była  zebranymi  przez  Mliss  zapachami  -  egzotyczne  kwiaty,  zapach  i  smród 
najdziwniejszych stworze , oddech miliardów gatunków, z którymi chciała dzieli  t  swoj  
Ark . 

Arka.  To  dziwna  nazwa  dla  tej  planety.  Mo e  j  zmieni...  kiedy .  Gniazdo? Nie! Z 

tym wi

 si  bolesne wspomnienia. 

Zastanawiał si , czemu nie ma innych planet. Przecie  Kaleban mógł dostarczy  inne 

planety. Ale Mliss ich sobie nie za yczyła. 

Wskazówki zegara dochodziły ju  do siebie. 
Cheo powrócił do pokoju, wezwał Palenk . 

ółwiowate  stworzenie  drgn ło,  podeszło  do  Chea  i  zatrzymało  si   u  jego  boku. 

Zdawało si  by  pełne entuzjazmu. Palenki lubi  przemoc. 

Cheo poczuł nagł  wewn trzn  pustk , ale było ju  za pó no, by si  wycofa . Poło ył 

r ce  na  aparaturze  steruj cej  -  humanoidalne  r ce.  One  te   b d   mu  przypomina   Mliss. 
Przekr cił gałk . Wydawała si  dziwnie obca pod palcami, ale szybko stłumił w sobie wszelki 
niepokój, wszelki  al, i skoncentrował si  na wskazówkach zegara. 

Zbiegły si  ze sob  i Cheo otworzył właz. 
- Teraz! - rozkazał. 

background image

 
Je eli słowa s  dla ciebie symbolami rzeczywisto ci, to  yjesz w  wiecie marze . 

Porzekadło Wreavów 

 
McKie  usłyszał  komend   krzyczan   przez  Pan  Spechi  w  momencie,  gdy  w  Arbuzie 

zmaterializowała si  tuba wirtunelu skokwłazu. Jej otwór zdominował pomieszczenie, jasno 
roz wietlaj c fioletowy półmrok.  wiatło padało zza dwóch postaci widocznych w otworze: 
jednego Palenki i jednego Pan Spechi, Chea. 

W  niewielkim  pomieszczeniu  tuba  wirtunelu  nabrzmiała  do  niepokoj cych 

rozmiarów.  Olbrzymie  siły  szalej ce  wokół  obrze a  otworu  roztr ciły  stra ników  na  boki. 
Zanim zd yli si  pozbiera , r ka Palenki si gn ła przez otwór i bicz spadł na Kalebana. 

McKie'emu  dech  w  płucach  zaparła  fontanna  zielonych  i  złotych  iskier  tryskaj ca 

sponad ły ki Kalebana. Złotych! Bicz uderzył powtórnie, wzbijaj c pod sufit wi cej  iskier. 
Rozbłysn ły przez moment i zgasły nie pozostawiaj c po sobie ani  ladu. 

- Sta ! - krzykn ł McKie na widok stra ników zbieraj cych si  do ataku. Nie chciał 

mie  nast pnych ofiar zamykaj cego si  skokwłazu. Stra nicy zawahali si . 

Palenki zamachn ł si  biczem nast pny raz. 
Rozbłysn ły iskry, opadły gasn c. 
- Franiu! - zawołał McKie. 
- Odpowiadam ci - powiedziała Kaleban. McKie odczuł nagły wzrost temperatury, ale 

słowom Kalebana towarzyszyło tym razem uczucie spokoju, łagodno ci i... siły. 

Stra nicy kr cili si  niepewnie, spogl daj c to na McKie'ego, to na ły k  Kalebana, 

nad  któr   Palenki  z  zaci ciem  kontynuował  swój  atak.  Ka de  uderzenie  zalewało  pokój 
nowym wodospadem złotych iskier. 

- Co z twoj  substancj , Franiu? - spytał McKie. 
-  Moja  substancja  ro nie  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Dajesz  mi  energi   i  dobro . 

Odpłacam miło ci  za miło  i miło ci  za nienawi . Ty dajesz mi do tego siły, McKie. 

- A co z nieci gło ci ? - spytał McKie. 
- Nieci gło  usuni ta! - słowa te pełne były uniesienia. - Nie widz  w zła ł czników 

do nieci gło ci! Moi towarzysze powróc  z miło ci . 

McKie gł boko wci gn ł powietrze do płuc. A wi c to działa! Ka da nowa seria słów 

Kalebana przynosiła fal   aru. To te  objaw sukcesu. Otarł pot z czoła. 

Bicz opadał raz po raz z w ciekło ci . 

background image

- Przesta , Cheo! - zawołał McKie. - Przegrałe ! - spojrzał przez otwór skokwłazu. - 

Karmimy j  szybciej, ni  ty mo esz j  pozbawia  substancji. 

Cheo  szczekn ł  krótki  rozkaz  do  Palenki.  Rami   z  biczem  cofn ły  si   przez  tub  

wirtunelu. 

- Franiu! - zawołał Pan Spechi. 
Nie  nadeszła  adna  odpowied ,  ale  McKie  odczuł  wzbieraj c   od  Kalebana  fal  

lito ci. 

Czy by  alowała Chea? - pomy lał. 
- Rozkazuj  ci odpowiedzie  mi, Kalebanie! - rykn ł Cheo. - Masz słucha  swojego 

pracodawcy! 

-  Słucham  jedynie  osoby  zawieraj cej  kontrakt  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Nie 

dzielisz  adnych ł czników z zawieraj c  kontrakt. 

- To ona kazała,  eby  mnie słuchała! 
McKie  przygl dał  si   z  zapartym  tchem,  czekaj c  a   przyjdzie  mu  ruszy   do  akcji. 

B dzie  to  trzeba  zrobi   bardzo  precyzyjnie.  Kaleban  wytłumaczył  to  -  dla  zmiany - bardzo 
jasno. Nie było zbyt wiele w tpliwo ci co do znaczenia jego słów. „Abnethe zbiera w sobie 
samej  linie  swojego  wiata.  „  Tak  powiedziała  Frania  i  znaczenie  tego  wydawało  si  
oczywiste.  Kiedy  Frania  wezwie  Abnethe...  b dzie  trzeba  zło y   ofiar .  Abnethe  musi 
umrze , a z ni  jej  wiat. 

- Twój kontrakt! - nalegał Cheo. 
-  Kontrakt  zmniejsza  intensywno   -  powiedziała  Kaleban.  -  Na  tym  nowym  torze 

musisz si  do mnie zwraca  Thyone. Imi  miło ci, które dostałam od McKie'ego: Thyone. 

-  McKie,  co   ty  zrobił?  -  zawołał  Cheo.  Poło ył  palce  na  kontrolkach  urz dze  

steruj cych G'okiem. - Czemu ona nie reaguje na biczowanie? 

- Ona nigdy tak naprawd  nie reagowała na biczowanie - odparł McKie. - Reagowała 

na przemoc i nienawi , które mu towarzyszyły. Bicz był tylko jakim  szczególnym instru-
mentem ogniskuj cym te uczucia. Zbierał przemoc i nienawi  w jeden wra liwy... 

- ...w zeł - powiedziała Kaleban. - Wra liwy w zeł. 
- A to pozbawiało j  energii - ci gn ł dalej McKie. - Ona z energii produkuje uczucia. 

To wymaga wielkiej ilo ci pokarmu. Frania jest prawie samym uczuciem, sił  twórcz , a to 
nap dza wszech wiat, Cheo. 

Gdzie jest Abnethe? - pomy lał McKie. 
Cheo dał Palence sygnał r k , zawahał si  gdy McKie powiedział: 
- To na nic, Cheo. Karmimy j  szybciej ni  ty j  pozbawiasz energii. 

background image

- Karmicie j ? 
- Otworzyli my w przestrzeni kosmicznej gigantyczny skokwłaz, który zbiera wolny 

wodór i wprowadza go bezpo rednio do Thyone. 

- Co to ten... Thyone? - spytał Cheo. 
- Gwiazda, która jest Kalebanem - powiedział McKie. 
- Co ty wygadujesz? 
- Jeszcze  si  nie domy lił? - spytał McKie. R k  dał stra nikom umówiony sygnał. 

Abnethe dalej si  nie pokazywała. Mo e Cheo j  gdzie  zamkn ł. Wymagało to zastosowania 
planu awaryjnego. Kto  b dzie si  musiał przedosta  przez skokwłaz. 

W  odpowiedzi  na  sygnał  stra nicy  zacz li  przesuwa   si   w  kierunku  skokwłazu. 

Wszyscy trzymali miotacze w pogotowiu. 

-  Nie  domy liłem  si   czego?  -  spytał  Cheo.  Musz   odwróci   jego  uwag ,  pomy lał 

McKie. 

-  Kalebany  objawiaj   si   w  naszym  wiecie  na  kilka  sposobów  -  powiedział.  -  S  

gwiazdami, sło cami - które 

w  rzeczy  samej  mog   okaza   si   tylko  organem  pobierania  ywno ci.  Stworzyły  te 

Arbuzy - które s  pewnie przeznaczone i do zapewnienia nam bezpiecze stwa w kontaktach z 
nimi,  i  do  pomieszczenia  formy  mówi cej.  Nawet  Arbuzy  nie  s   w  stanie  pochłon   całej 
energii zwi zanej z mówieniem. To dlatego robi si  tu tak gor co. 

McKie spojrzał na grup  stra ników. Coraz bardziej zbli ali si  do otworu skokwłazu. 

Dzi ki wszystkim dobrym bogom  wiata za to,  e Cheo otworzył go tak szeroko! 

- Gwiazdy? - spytał Cheo. 
-  Tego  Kalebana  udało  si   nam  zidentyfikowa   -  powiedział  McKie.  -  Ona  jest 

Thyone w gwiazdozbiorze Plejad. 

- Ale... efekt G'oka... 
- Gwiezdne oko - powiedział McKie. - W ka dym razie ja to tak rozumiem. Pewnie 

mam  racj   tylko  po  cz ci,  ale  Thyone  twierdzi,  e  i  ona,  i  inni  jej  współplemie cy 
podejrzewali prawd  ju  w czasie pierwszych prób kontaktów z nami. 

Cheo powoli kr cił głow . 
- Skokwłazy... 
- Nap dzane energi  gwiezdn  - powiedział McKie. - Od pocz tku wiedzieli my,  e 

do  pokonywania  przestrzeni  w  ten  sposób  potrzebne  s   energie  tego  rz du.  Taprisjoci  dali 
nam wskazówki, mówi c o zakotwieniu i przecinaniu ł czników Kalebanów do... 

- Gadasz bzdury - warkn ł Cheo. 

background image

- Bez w tpienia - zgodził si  McKie. - Ale to bzdury, które poruszaj  rzeczywisto  w 

naszym  wiecie. 

- Wydaje ci si ,  e odwrócisz moj  uwag , podczas gdy twoi stra nicy przygotowuj  

si   do  ataku  -  powiedział  Cheo.  -  Poka   ci  teraz  inn   rzeczywisto   w  naszym  wiecie!  - 
poruszył d wigniami steruj cymi skokwlazem. 

- Thyone! - krzykn ł McKie. 
Otwór skokwłazu zacz ł porusza  si  w kierunku McKie'ego. 
- Odpowiadam McKie'emu - powiedziała Kaleban. 
- Powstrzymaj Chea - powiedział McKie. - Uwi  go. 
- Cheo wi zi si  sam - odparła Kaleban. - Cheo powoduje nieci gło  ł czników. 
Skokwłaz poruszał si  dalej w kierunku McKie'ego, ale Cheo wyra nie miał kłopoty 

ze sterowaniem nim. McKie odsun ł si  na bok, zanim skokwłaz przesun ł si  przez miejsce, 
na którym stał. 

- Powstrzymaj go! - krzykn ł McKie. 
- Cheo sam si  powstrzymuje - odparła Kaleban. 
McKie odczuł definitywn  fal  lito ci towarzysz c  tym słowom. 
Otwór  skokwłazu  obrócił  si   wokół  własnej  osi,  pocz ł  ponownie  zbli a   do 

McKie'ego. Tym razem poruszał si  nieco szybciej. 

McKie odskoczył na bok, roztr caj c stra ników. Czemu ci durnie nie próbuj  rzuci  

si   przez  skokwłaz?  Boj   si ,  e  ich  poszatkuje,  czy  co?  Przygotował  si   do  skoku  przez 
otwór, gdy znowu zbli y si  do niego. Cheo przyzwyczaił si  ju ,  e McKie si  go boi. Nie 
b dzie  si   spodziewał  ataku  ze  strony  kogo ,  kto  si   go  boi.  McKie  przełkn ł  lin   przez 
zaschni te  gardło.  Wiedział  co  si  stanie. Lepka  g sto   w  wirtunelu zwolni  go  na tyle,  e 
Cheo zd y zamkn  właz. Straci co najmniej nogi. Ale miotacz b dzie ju  po drugiej stronie 
i Cheo zginie. Je eli szcz cie b dzie mu cho  troch  sprzyja , to znajdzie te  i Abnethe - i 
ona te  zginie. 

Skokwłaz na powrót skierował si  w stron  McKie'ego. 
Skoczył  do  przodu,  zderzaj c  si   ze  stra nikiem,  który  wybrał  ten  sam  moment  na 

skok. Oboje znale li si  na czworakach gdy obj ł ich otwór skokwłazu. 

McKie zobaczył tryumfuj cy wyraz twarzy Chea przesuwaj cego d wigni  aparatury 

steruj cej. Usłyszał odległy trzask i skokwłaz nagle znikn ł. 

Kto  krzykn ł. 
Ku  swojemu  wielkiemu  zdziwieniu  McKie  znalazł  si   -  nadal  na  czworakach  -  w 

fioletowym półmroku wn trza Arbuza. Pozostał w bezruchu, przywołuj c do pami ci obraz 

background image

Chea,  taki  jakim  go  przed  chwil   widział.  Cheo  był  jak  duch  -  rozpływał  si ,  stawał 
prze roczysty.  McKie  zacz ł  przez  niego  widzie   co   ciemniejszego,  co  okazało  si   by  
wn trzem Arbuza. 

- Nieci gło  rozwi zuje kontrakt - powiedziała Kaleban. 
McKie wolno wstał na nogi. 
- Co to znaczy, Thyone? - spytał. 
-  Stwierdzenie  faktu  o  znaczeniu  intensywno-prawdziwym  tylko  dla  Chea  i  jego 

towarzyszy  -  odpowiedziała  Kaleban.  -  Własna  osoba  nie  mo e  da   McKie'emu  znaczenia 
odno nie substancji innego. 

McKie skin ł głow  przytakuj co. 
-  wiat Abnethe był jej własnym wytworem - mrukn ł. - wytworem jej wyobra ni. 
- Wytłumacz wyobra ni - powiedziała Kaleban. 
Cheo  odczuł  moment  mierci  Abnethe  jako  stopniowe  rozpuszczanie  si   materii  i 

wokół niego, i w nim samym.  ciany, podłoga, kontrolki G'oka, sufit, cały  wiat - wszystko 
rozpływało  si   w  nico .  Poczuł  cały  po piech  swojego  ycia  nabrzmiały  w  jeden  jałowy 
moment.  Przez  krótk   chwil   poczuł,  e  z  cieniami  pobliskiego  Palenki  i  innych  - 
odleglejszych  -  wysepek  ruchu  dzieli  miejsce,  sposób  istnienia  nigdy  nie  rozwa any  przez 
mistyków rasy Pan Spechi. Ale staro ytny Buddysta lub Hindus poznałby to miejsce - Maya, 
miejsce złudzenia, bezkształtna pró nia bez  adnego charakteru. 

Chwila ta min ła w mgnieniu oka i Cheo przestał istnie . Mo na by te  powiedzie ,  e 

do wiadczył nieci gło ci staj c si  jednym z pró ni -złudzeniem. W ko cu nie da si  przecie  
oddycha  ani pró ni , ani złudzeniem.