background image

L

UCY 

M

AUD 

M

ONTGOMERY

 

 
 
 

Z

APACH WIATRU

 

I INNE OPOWIADANIA

 

 

T

YTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO 

A

LONG THE 

S

HORE

 

P

RZEŁOśYŁA 

M

AGDALENA 

K

OZIEJ

–O

STASZKIEWICZ

 

background image

Z

APACH WIATRU

 

 
Porywisty  wrześniowy  wiatr  smagał  wody  Racicot  Harbour.  Przynosił  słony  zapach  morza, 

hulał wokół wznoszącej  się na urwisku, ponurej latarni morskiej, omiatał ławice piachu i długi, 
wąski  przesmyk  ciemnoniebieskiej  wody.  Huczał  pośród  masztów  łodzi  stojących  na  kotwicy  i 
kominów  wioski  rybackiej.  Wicher  świszczał  i  śpiewał  o  wielu  rzeczach,  lecz  kaŜdy  słyszał  w 
jego zawodzeniu to, co mu w duszy grało. Nora Shelley, która stała w drzwiach rodzinnego domu 
—  pobielanej  chaty  tkwiącej  wśród szarych piasków — wyłowiła w  śpiewie  wiatru nową nutę. 
Ś

piewał  jej  często  o  dalekim  świecie,  za  którym  tak  tęskniła,  lecz  nigdy  wcześniej  w  pieśni  tej 

nie było nadziei spełnienia. 

„Gdzieś  tam  hen  czeka  cię  nowe,  wspaniałe  Ŝycie  —  szumiał  wiatr.  —  Musisz  tylko 

wyciągnąć rękę, a wszystko, czego pragnęłaś, będzie twoje”. 

Nora wychyliła się za próg i wystawiła twarz na podmuchy wiatru. Kochała ten północno — 

zachodni  wicher,  swego  starego,  wiernego  przyjaciela.  Nora  była  bardzo  smukła,  biel  jej  cery 
przypominała  pianę  morską  zastygającą  na  plaŜy,  a  oczy  miały  ten  niepokojący  odcień  błękitu, 
jakiego  nabiera  woda  po  pięknym  zachodzie  słońca.  Jej  włosy  były  czarne  jak  noc,  a  usta 
rozkwitały  dojrzałą  czerwienią  na  tle  nieskazitelnie  czystej  twarzy.  Była  bez  wątpienia 
najpiękniejszą  z  dziewcząt  mieszkających  w  okolicy  przystani,  ale  niezbyt  ją  lubiano.  Zarówno 
kobiety,  jak  męŜczyźni  uwaŜali,  Ŝe  jest  za  dumna.  Nawet  przyjaciele  czuli  się  w  obowiązku 
usprawiedliwiać w duchu jej odmienność. 

Nora  zamknęła  za  sobą  drzwi,  by  nie  słyszeć  głosów  dobiegających  z  wnętrza  chaty.  Kiedy 

podejmowała decyzję, chciała być sam na sam z wiatrem. Przed nią roztaczał się widok na łachy 
piachu,  które  pokrywały  łagodne  zbocze  schodzące  do  szafirowych  wód  przystani.  Były  usiane 
drobnymi  kamykami  i  utwardzone  przez  krzewiący  się  jasny  bluszcz.  Wokół  tkwiły  małe, 
przysadziste  chaty,  niewiele  róŜniące  się  od  jej  domu.  W  pobliŜu  chałup  bawiły  się  hałaśliwe 
dzieciaki. Łodzie do połowu makreli kołysały się na wodzie, za nimi rysował się w oddali ostry 
wierzchołek Sandy Point, który obsiadły białe mewy. W dole, na nabrzeŜu, tuŜ przed rybaczówką 
Joe,  stała  gromada  męŜczyzn,  którzy  śmiali  się  i  głośno  o  czymś  rozprawiali.  Nora  znała  to 
wszystko na pamięć. 

Naprzeciw  przystani,  na  otoczonym  jodłami  cyplu,  wznosił  się  Dalveigh.  John  Cameron, 

bezdzietny  milioner,  wybudował  tam  przed  dwoma  laty  letni  dom  i  nadał  mu  nazwę  szkockiej 
posiadłości  przodków.  Dla  rybaków  z  Racicot  ten  dom  i  posiadłość  były  jak  urzeczywistnienie 
bajecznego snu. Niewielu z nich widziało kiedykolwiek coś podobnego. 

Nora Shelley dobrze znała Dalveigh. Tego lata często gościła u Cameronów. Piękno i luksus 

ich  otoczenia  z  dziwną  łatwością  przemawiały  do  jej  natury.  Czuła  się  stworzona  do  takiego 
Ŝ

ycia. I mogłaby tak Ŝyć, gdyby tylko zechciała. 

Właściwie dokonała juŜ wyboru i dobrze o tym wiedziała. Jednak chciała poudawać trochę dla 

przyjemności, Ŝe nie podjęła jeszcze decyzji. Chciała poigrać czule ze starymi uczuciami, które 
poruszały jej serce i domagały się, by zachowała je w pamięci. 

Wewnątrz chaty, w głównej izbie, siedziało czworo ludzi. Pokój miał niski sufit, zniszczoną, 

wypaczoną  miejscami  podłogę,  a  na  okopconych  ścianach  wisiały  sieci  rybackie  i 
nieprzemakalne  ubrania.  John  Cameron  i  jego  Ŝona  zostali  usadzeni  na  honorowych  miejscach 
pośrodku  izby.  Pani  Cameron  była  przystojną,  elegancką  damą  o  wiecznie  niezadowolonym 
wyrazie  twarzy.  Nawet  ci  mniej  krytyczni  mieszkańcy  Racicot  uwaŜali,  Ŝe  „zadziera  nosa”.  Jej 
mąŜ, niski, siwy pan, miał czerstwą twarz o młodym wyglądzie. Był ogólnie lubiany w Racicot, 

background image

gdyŜ znajdował wspólny język z Ŝeglarzami i rybakami, a poza tym w Dalveigh zawsze chętnie 
kupowano świeŜe makrele. 

Nathan  Shelley  siedział  w  swym ulubionym kącie przy  piecu.  Pochylił  się do  przodu i oparł 

ręce na kolanach. Ze względu na szacunek dla pani Cameron odłoŜył fajkę i trudno mu było bez 
niej zebrać myśli. Wolałby, Ŝeby Ŝona zajęła się czymkolwiek, bo czuł się nieswojo, widząc, jak 
siedzi  bezczynnie.  Od  kiedy  sięgał  pamięcią,  zdarzyło  się  to  tylko  raz  —  tego  dnia,  gdy 
przynieśli  do  domu  przemokniętego  do  suchej  nitki  Neda  Shelleya.  Fakt  ten  miał  miejsce  po 
sierpniowej burzy, dziesięć lat temu. 

Pani Shelley siedziała przy małym oknie o wypaczonej framudze i wpatrywała się w przystań. 

Płaszcz męŜa, który właśnie łatała, gdy weszli Cameronowie, leŜał wciąŜ na jej kolanach, a ona 
splotła  na  nim  nieruchome  dłonie.  Była  małomówną,  tęgą  kobietą  o  flegmatycznym 
usposobieniu. Jej przystojna, pogodna twarz nawet nie drgnęła, gdy Cameronowie wyłuszczyli, o 
co im chodzi. 

Chodziło im o Norę. Ci bogacze, dla których Ŝycie było tak szczodre, chcieli mieć i ten jeden 

kwiatek, co nigdy dla nich nie zakwitł. John Cameron zręcznie wyłoŜył swoją prośbę. 

— Będziemy ją traktować jak własną córkę — powiedział. — Pokochaliśmy ją tego lata. Jest 

piękna i mądra, zasługuje na  więcej, niŜ jej moŜe dać Racicot. Wy macie jeszcze inne dzieci, a 
my  jesteśmy  bezdzietni.  Poza  tym  nie  odbierzemy  wam  jej  na  zawsze.  Będziecie  widywali  ją 
kaŜdego lata, gdy przyjedziemy do Dalveigh. 

— To nie to samo — odparł sucho Nathan. — Stanie się częścią waszego Ŝycia, nie będzie juŜ 

naleŜeć  do  nas.  NiewaŜne,  ile  ma  się  dzieci,  Ŝadnego  nie  chce  się  stracić.  Ale  chyba  nasze 
uczucia nie powinny zawadzać szczęściu Nory. Jest mądra i zawsze pragnęła czegoś więcej, niŜ 
moŜemy  jej  dać.  TeŜ  taki  kiedyś  byłem.  BoŜe, jak ja nie  cierpiałem tego  Racicot!  Wreszcie się 
stąd  wyrwałem,  wyjechałem  do  miasta i  podjąłem tam pracę.  Na  nic się to  nie zdało.  Za  długo 
zwlekałem  z  wyjazdem,  morze  weszło  mi  w  krew.  Wytrzymałem  bez  niego  dwa  lata,  ale 
musiałem wrócić. Jestem tu od tamtej pory. MoŜe z nią będzie inaczej. Jest młodsza, niŜ ja wtedy 
byłem.  Jeśli  tęsknota  nie  będzie  jej  doskwierać,  moŜe  zdoła  odciąć  się  na  dobre  od  Ŝycia  na 
wybrzeŜu. Nie wiecie jednak, jak morze wzywa tych, którzy do niego naleŜą. 

Cameron  uśmiechnął  się  pod  nosem.  Pomyślał,  Ŝe  stary  wilk  morski  ma  skłonność  do 

poetyzowania.  Najwidoczniej  po  nim  Nora  odziedziczyła  zdolności  i  oryginalność.  W 
przystojnej, flegmatycznej matce nie było nic szczególnego. 

— Co powiesz na to, Ŝono? — spytał wreszcie Shelley. 
— Niech Nora zdecyduje — odparła, jak zwykle cedząc słowa. 
Wreszcie  Nora  weszła  do  chaty,  a  jej  osmagana  wiatrem  twarz  była  olśniewająco  piękna. 

Zastanawiała  się,  jak  ma  powiedzieć  rodzicom  o  swej  decyzji.  Spojrzała  ze  wzruszeniem  na 
matkę. 

— Zostajesz czy wyjeŜdŜasz? — spytał szorstko ojciec. 
— Myślę, Ŝe wyjadę… — zaczęła wolno Nora, lecz gdy tylko dostrzegła wyraz twarzy matki, 

podbiegła do niej i zarzuciła jej ramiona na szyję. 

— Ale nigdy o tobie nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać, ciebie i 

ojca. 

Matka wyswobodziła się z uścisku Nory i pchnęła ją lekko w stronę Cameronów. 
— Idź — powiedziała cicho. — Teraz naleŜysz do nich. 
Niebawem  wieść  rozeszła  się  po  okolicy.  Zanim  nastał  wieczór,  wszyscy  w  Racicot  juŜ 

wiedzieli,  Ŝe  Cameronowie  zamierzają  adoptować  Norę  Shelley  i  zabrać  ją  ze  sobą.  Nowina 
wywołała wielkie zdziwienie i jeszcze większą zawiść. 

Miejscowe kobiety kręciły z dezaprobatą głowami. 

background image

— Nora jest pewnie w siódmym niebie — mówiły. — PrzecieŜ zawsze uwaŜała się za kogoś 

lepszego. Nathan Shelley i jego Ŝona strasznie ją rozpuścili. Ciekawe, co na to Rob Fletcher? 

Nora  prosiła  brata,  by  powiadomił  o  wszystkim  Roba  Fletchera,  ale  ubiegła  go  Merran 

Andrews.  Dopadła  Roba,  nim  zdąŜył  na  dobre  przybić  do  brzegu.  O  zachodzie  słońca  właśnie 
wracał z połowu. 

—  Słyszałeś  najnowsze  wieści,  Rob?  —  spytała.  —  Nora  wyjeŜdŜa  i  ma  zostać  prawdziwą 

damą. Cameronowie dostali tego lata bzika na jej punkcie i zamierzają ją adoptować. 

Merran  dawno  juŜ  zagięła  parol  na  Roba.  Był  on  dobrze  zbudowanym,  przystojnym 

chłopakiem,  a  do  tego  jeszcze  bogatym.  Pod  kaŜdym  względem  stanowił  najlepszą  partię  w 
okolicy.  Wzgardził  jej  względami  z  powodu  Nory,  więc  z  przyjemnością  zadała  mu  cios,  choć 
później zamierzała mu to wynagrodzić. 

Mimo  opalenizny  widać  było,  Ŝe  twarz  Roba  zbladła,  ale  nie  pozwolił,  by  zuchwałe,  czarne 

oczy Merran zajrzały mu w serce. 

—  To  wspaniale  —  odparł  spokojnie.  —  Została  stworzona  do  czegoś  lepszego  niŜ  Ŝycie  w 

Racicot. 

— Chcesz, zdaje się, powiedzieć, Ŝe zawsze uwaŜała się za kogoś lepszego od zwykłych ludzi 

— stwierdziła zgryźliwie Merran. 

Rob  spotkał  Norę  dopiero  następnego  wieczora,  gdy  przypłynęła  łodzią  z  Dalveigh. 

Przycumował łódkę i pomógł Norze wysiąść. Szli wzdłuŜ plaŜy, w uszach szumiał im północno–
zachodni wiatr, a wielka gwiazda latarni morskiej jaśniała blado na tle nieba wyzłoconego przez 
jesienny  zachód  słońca.  Nora  była  zmieszana i  miała to  sobie za  złe. PrzecieŜ Rob Fletcher nic 
dla niej nie znaczył.  Był tylko dobrym przyjacielem, któremu zwierzała się ze swych dziwnych 
myśli i pragnień. Dlaczego z jego powodu miałoby się jej krajać serce? Chciała, by wreszcie się 
odezwał, lecz on szedł w milczeniu, z lekko pochyloną głową. 

— Słyszałeś pewnie, Ŝe wyjeŜdŜam, Rob? — spytała wreszcie. 
— Tak, słyszałem to od mniej więcej stu osób — odparł. 
— To wspaniale, prawda? — rzuciła nieco wyzywającym tonem. 
— No, nie wiem — zaczął wolno Rob. — Jak patrzeć na to z zewnątrz, tak się zdaje. Ale gdy 

głębiej się zastanowić, to moŜe wcale tak nie jest. Czy myślisz, Ŝe zdołasz zupełnie bezboleśnie 
wyrzucić z serca dwadzieścia lat Ŝycia? 

—  Och,  będę  tęskniła  za  domem,  jeśli  o  to  ci  chodzi  —  odparła  Nora  z  rozdraŜnieniem.  — 

Wiem, Ŝe na początku tak będzie, ale wszyscy sobie jakoś z tym radzą. Poza tym nie wyjeŜdŜam 
stąd na dobre. Wrócę tu następnego lata, zawsze będę latem przyjeŜdŜała. 

— To juŜ będzie co innego — upierał się Rob, mając na myśli to samo co Nathan Shelley. — 

Zostaniesz  prawdziwą  damą  i  pewnie  wyjdzie  ci  to  na  dobre,  ale  nie  będziesz  juŜ  taka  sama. 
Nowe Ŝycie cię odmieni. MoŜe nie od razu, ale wreszcie tak się stanie. Będziesz jedną z nich, a 
niejedną z nas. Ale czy będziesz szczęśliwa? Właśnie nad tym się zastanawiam. 

Nora poczułaby się dotknięta, gdyby usłyszała to od kogoś innego. Jednak nigdy nie złościła 

się na Roba. 

— Myślę, Ŝe będę — powiedziała w zamyśleniu. — Tak czy owak muszę jechać. Wydaje mi 

się,  Ŝe  nawet  gdybym  chciała,  nie  mogłabym  się  temu  oprzeć.  Coś  mnie  tam  wzywa,  od  czasu 
gdy będąc małą dziewczynką odkryłam, Ŝe poza Racicot rozciąga się szeroki świat. I zawsze mi 
się  wydawało,  Ŝe  pewnego  dnia  odnajdę  do  niego  drogę.  Dlatego  właśnie  nadal  chodziłam  do 
szkoły, długo po tym,  gdy inne dziewczyny z niej zrezygnowały. Matka uwaŜała, Ŝe powinnam 
siedzieć  w  domu.  Mówiła,  Ŝe  jak  zbyt  wiele  nauczę  się  z  ksiąŜek,  stanę  się  rozgoryczona.  śe 
będę  zbyt  róŜnić  się  od  ludzi,  wśród  których  Ŝyję.  Ale  ojciec  pozwalał  mi  się  uczyć,  on  mnie 
rozumiał.  Mówił,  Ŝe  w  młodości  był  taki  sam.  Uczyłam  się  więc,  czytałam  wszystko,  co  mi 

background image

wpadło  w  ręce.  Wydaje  mi  się,  jakbym  przez  całe  Ŝycie  szła  wąską  ścieŜką.  A  teraz  jest  tak, 
jakby otworzono przede mną bramę. Wcale nie kusi mnie luksus, rozrywki, piękny dom i stroje, 
choć miejscowi ludzie tak właśnie sądzą. Nawet moja matka tak myśli. Po prostu wydaje mi się, 
Ŝ

e to, czego zawsze pragnęłam, jest w zasięgu ręki, więc muszę wyjechać. Muszę, Rob. 

— Tak, jeśli tak czujesz, to rzeczywiście musisz — odparł, patrząc łagodnie na jej zmartwioną 

twarz. — Dla własnego dobra. Naprawdę w to wierzę i nie jestem na tyle samolubny, by nie mieć 
nadziei, Ŝe znajdziesz wszystko, czego tak pragniesz. Jednak to cię odmieni. Nora, Nora! CóŜ ja 
bez ciebie pocznę? 

Przeraziła ją nagła namiętność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa. 
— Przestań, Rob, przestań! Nie będziesz długo za mną tęsknił. Jest tyle innych dziewczyn. 
—  Daj  spokój.  Nie  rzucaj  mi  tej  suchej  kości  na  pocieszenie.  Nie  ma  Ŝadnych  innych 

dziewczyn i nigdy nie było. Zawsze liczyłaś się tylko ty, Noro, i dobrze o tym wiesz. 

— Przykro mi — powiedziała cicho. 
—  Nie  musi  ci  być  przykro  —  odparł  Rob  ponuro.  —  W  końcu  wolę  cię  kochać  niŜ  nie 

kochać, choć będę przez to cierpieć. Nie miałem wielkiej nadziei, Ŝe za mnie wyjdziesz, więc nie 
czuję  się  zawiedziony.  Zawsze  wiedziałem,  Ŝe  nie dorastam ci do pięt. Rybak  Rob Fletcher  nie 
moŜe równać się z dziewczyną, która pasuje do Cameronów. 

— Nigdy mi to przez myśl nie przeszło — zaoponowała Nora. 
— Wiem — powiedział spokojnie, zamykając się znów w sobie. — Ale to prawda, więc teraz 

muszę cię stracić. Nigdy nie będzie dla mnie istnieć Ŝadna inna, Noro. 

Odprowadził ją do domu i odszedł. Patrzyła na rosłą sylwetkę Roba. Wreszcie znikł w mroku. 

Nora poczuła wściekłość, gdy łzy napłynęły jej do oczu, a w sercu odezwała się ostra tęsknota. 
Przez krótką chwilę Ŝałowała swej decyzji, pomyślała, Ŝe zostanie, Ŝe nie moŜe wyjechać. Wtedy 
naprzeciw  przystani  rozbłysły  światła  Dalveigh.  Za  nimi  lśniło  nowe  Ŝycie,  które  wabiło  i 
przywoływało Norę. Nie, musi jechać, juŜ wybrała. Teraz nie ma odwrotu. 

 

*

 

*

 

 
Nora Shelley odjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszał. Potem nadeszła zima, a wioska 

rybacka pogrąŜyła się w bezczynności typowej dla tej pory roku. Był to czas na długie spacery, 
plotki,  wzajemne  odwiedziny  i  leniwe  pykanie  fajki  pod  piecem  sąsiadów,  kiedy  to  snuto 
opowieści  o  morzu  i  połowach.  Mieszkańcy  Racicot  Harbour  odrabiali  zaległości  w  Ŝyciu 
towarzyskim. Latem, gdy pracowało się po osiemnaście godzin na dobę, nie było na to czasu. W 
zimie  było  go  pod  dostatkiem  —  na  śmiechy,  plotki,  zaloty  i  wesela,  a  nawet  —  na  marzenia, 
którym oddawał się w samotności Rob Fletcher. 

Podczas ubogiej w wydarzenia zimy kaŜdy drobiazg nabierał znaczenia. Cotygodniowy list od 

Nory  Shelley  do  rodziców  był  przedmiotem  powszechnego  zainteresowania.  Gdy  za  sprawą 
kierowniczki  poczty  ludzie  dowiadywali  się  o  jego  nadejściu  w  sklepie  w  Cove,  wieczorem 
kuchnia  Shelleyów  pękała  w  szwach.  List  odczytywała  na  głos  Isobel  Shelley,  młodsza  siostra 
Nory,  bo  uczęszczała  do  szkoły  wystarczająco  długo,  by  poprawnie  wymawiać  słowa  i 
wyjaśniać, gdzie znajdują się opisywane miejscowości. 

Cameronowie  spędzili  jesień  w  Nowym  Jorku,  a  zimą  ruszyli  na  południe.  Nora  opisywała 

nowe Ŝycie z duŜą swadą. W pierwszych kilku listach przyznawała, Ŝe bardzo tęskni za domem, 
ale po jakimś czasie przestała juŜ o tym wspominać. Niewiele pisała o sobie, za to szczegółowo 
rozwodziła  się  na  temat  zwiedzanych  miejsc,  poznawanych  ludzi  i  wspaniałych  rzeczy,  które 

background image

oglądała  po  drodze.  Przesyłała  serdeczne  pozdrowienia  dla  przyjaciół  i  wypytywała  o  sprawy, 
które  zawsze  były  drogie  jej  sercu.  Jednak  z  czasem  jej  listy  zaczęły  sprawiać  wraŜenie,  jakby 
pochodziły od innej osoby, która nie miała nic wspólnego z Ŝyciem w Racicot. Rodzice od razu 
to odczuli. 

—  Zmieniła  się  —  mruknął  Nathan.  —  Musiało  tak  być  i  dla  niej  to  dobrze,  a  jednak  boli. 

Straciliśmy córkę, Ŝono, straciliśmy na zawsze. 

Rob  Fletcher  teŜ  przychodził,  by  posłuchać,  co  pisze  Nora,  lecz  podczas  gdy  inni  szeptali  i 

wydziwiali,  siedział  w  milczeniu.  Miejscowi  uwaŜali,  Ŝe  Rob  bardzo  się  zmienił.  Stał  się 
odludkiem, wolał siedzieć w domu i czytać ksiąŜki niŜ, jak inni, chodzić po kominkach. Ludzie 
kręcili  tylko  głowami.  Musiało  być  coś  nie  w  porządku  z  męŜczyzną,  który  ślęczał  nad 
ksiąŜkami,  podczas  gdy  było  tyle  lepszych  rzeczy  do  roboty.  Jacob  Radnor  teŜ  kiedyś  czytał 
przez całą zimę, a wiosną się utopił — wyskoczył za burtę swej łodzi wprost do sieci do połowu 
ś

ledzi. Tyle mu przyszło z tych całych ksiąŜek. 

Tego lata Cameronowie przybyli do Dalveigh nieco później, gdyŜ John Cameron miał kłopoty 

ze zdrowiem. 

TuŜ  po  pierwszym  sierpnia  zjawił  się  zarządca  i  słuŜba,  by  przygotować  dom  na  przyjęcie 

państwa, a w tydzień później przyjechali Cameronowie. Przywieźli ze sobą mnóstwo gości. 

O zachodzie słońca w dniu przyjazdu Nora Shelley patrzyła na leŜącą po drugiej stronie zatoki 

wioskę  rybacką.  Była  zmęczona  podróŜą  i  zamierzała  się  tam  wybrać  dopiero  rankiem.  Jednak 
gdy ujrzała Racicot, zrozumiała, Ŝe musi zrobić to natychmiast. Tam była jej matka, wzywało ją 
tam  dawne  Ŝycie.  Północno–zachodni  wiatr  omiatał  wody  zatoki  i  zawodził  kusicielsko.  Jego 
powiew  wślizgnął  się  przez  okno  do  eleganckiego  pokoju  Nory,  przyniósł  zapach  słonych  fal  i 
napełnił jej serce gorzko — słodką tęsknotą. 

Nora była piękniejsza niŜ kiedykolwiek. W ciągu ostatniego roku rozkwitła i osiągnęła pełnię 

kobiecości.  Nawet  Cameronowie  byli  zaskoczeni,  Ŝe  tak  szybko  przystosowała  się  do  nowych 
warunków. Zdawało się, Ŝe pozostawiła Racicot daleko za sobą, tak jak porzuca się stare ubranie. 
Wspaniale  radziła  sobie  w  kaŜdej  sytuacji.  Przybrani  rodzice  byli  dumni  z  jej  urody, 
spontaniczności i niesłychanego uroku. PobłaŜali jej we wszystkim i byli bardzo hojni. W ciągu 
tych kilku krótkich miesięcy Nora  Ŝyła intensywniej i pełniej niŜ dotychczas. Wydawało się, Ŝe 
Nora Shelley po powrocie nie była juŜ tą samą dziewczyną, która opuściła Racicot. 

Jednak  gdy  spojrzała  na  fale,  gdy  ujrzała  światło  latarni  morskiej  i  odblask  zachodzącego 

słońca w oknach chat rybackich, gdy usłyszała wezwanie wiatru — coś wyrwało się z jej duszy. 
Wzruszenie  zalało  ją  jak  morska  fala.  Wiedziała,  Ŝe  musi  tam  pójść  natychmiast,  nie  moŜe 
zwlekać ani chwili. 

Była  juŜ  przebrana  do  kolacji,  lecz  drŜącymi  rękami  zdjęła  kosztowną  suknię  i  załoŜyła  na 

powrót  ciemny  podróŜny  strój.  Nawet  nie  przyczesała  włosów,  tylko  zarzuciła  na  głowę 
purpurowy szal. Zamierzała wymknąć się cichcem na nabrzeŜe, poprosić Davy’ego, by spuścił na 
wodę małą Ŝaglówkę, a  potem przemknąć szybko przez zatokę, gnana tym cudownym wiatrem. 
Miała nadzieję, Ŝe nikt jej nie zauwaŜy, ale w holu natknęła się na panią Cameron. 

— Nora! — powiedziała zaskoczonym tonem. 
—  Och,  muszę  tam  iść,  ciociu,  muszę!  —  zawołała  gorączkowo  Nora.  Przestraszyła  się,  Ŝe 

pani Cameron będzie próbowała ją zatrzymać, i wiedziała, Ŝe tego nie zniesie. 

— Musisz iść? Ale dokąd? Kolacja prawie gotowa… 
— Nie chcę Ŝadnej kolacji. Idę do domu, popłynę Ŝaglówką. 
—  Drogie  dziecko,  nie  bądź  niemądra.  Jest  zbyt  późno,  by  płynąć  do  przystani.  Nie 

spodziewają się ciebie dzisiaj. Poczekaj do rana. 

— Nie, och, ciocia nic nie rozumie. Muszę iść, muszę! Tam jest moja matka. 

background image

Ostatnie  zdanie  czy  teŜ  ton,  jakim  zostało  wypowiedziane,  sprawiło,  Ŝe  na  twarzy  pani 

Cameron pojawił się wyraz bólu. Nie próbowała dłuŜej odwodzić Nory od jej zamiaru. 

— No cóŜ, skoro musisz… — powiedziała. — Ale nie moŜesz płynąć sama. Nie, Noro, na to 

nie mogę się zgodzić. Wiatr jest za silny, a poza tym jest zbyt późno. Clark Bryant cię zawiezie. 

Nora  chciała  zaprotestować,  ale  wiedziała,  Ŝe  to  nie  ma  sensu.  Z  markotną  miną,  nie 

odzywając się ani słowem, poszła na brzeg z Clarkiem Bryantem, który próbował dostosować się 
do  jej  nastroju.  Był  wysokim,  tęgim  męŜczyzną  o  brzydkiej,  ale  inteligentnej  twarzy,  na  której 
malował się  wyraz  sarkazmu.  NaleŜał do  grupy  młodych  milionerów, z którymi współpracował 
John  Cameron  przy  realizacji  swych  dalekosięŜnych  planów  finansowych.  Bryant  kochał  się  w 
Norze i dlatego właśnie Cameronowie zaprosili go do Dalveigh na sierpień, a on na to przystał. 
Nora domyślała się, o co chodzi, ale jak dotąd nie zawracała sobie tym głowy. 

Lubiła Clarka Bryanta, ale w tej chwili nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie chciała go 

zabierać do Racicot, choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Nie była snobką i nie wstydziła się 
swego  ubogiego  domu.  Ale  Bryant  nie  naleŜał  do  tego  świata,  był  obcy,  a  Nora  chciała  ten 
pierwszy  raz  po  powrocie  pojechać  do  domu  sama.  Davy  spuścił  Ŝaglówkę  na  wodę  i  Nora 
chwyciła  rumpel.  Znała  kaŜdy  skrawek zatoki.  Gdy  Ŝagiel  chwycił  wiatr,  a  łódź zaczęła  mknąć 
po falach, Norę natychmiast opuścił posępny nastrój. 

Nie przeszkadzała jej juŜ obecność Clarka Bryanta, bo całkiem o nim zapomniała. ZwaŜała na 

niego  tyleŜ  samo  co  na  maszt,  obok  którego  stanął.  Czar  morza  i  wiatru  zawładnął  jej  sercem, 
wypełnił  je  dziką  radością  oraz  bezmiernym  szczęściem.  Tam  gdzie  pod  sklepieniem 
bladozłotego  nieba  rozciągało  się  upstrzone  światełkami,  mroczniejące  wybrzeŜe,  był  jej  dom. 
Cudownie było słyszeć na powitanie świst wiatru, czuć jego powiew na twarzy i słony smak pyłu 
wodnego na ustach, cieszyć się kołysaniem łodzi, która pruła grzbiety fal. 

Gdy Clark Bryant przyjrzał się Norze, zrozumiał, Ŝe nic dla niej nie znaczy. Nigdy jeszcze nie 

widział, by  wyglądała  tak  pięknie  i  pociągająco.  Szal zsunął się  jej z  ramion, a głowa wznosiła 
się nad nim jak jakiś wspaniały kwiat o purpurowych płatkach. Wiatr zgarniał jej z twarzy gąszcz 
kruczych  włosów,  które  opadały  na  nią  po  chwili  niczym  czarny  cień.  Usta  osmagane  przez 
morską  bryzę,  nabrały  odcienia  szkarłatu,  oczy  wielkie  i  piękne  wpatrywały  się  w  światła 
przystani. Patrzyły ponad głową Clarka, nawet go nie dostrzegając. 

Gdy podpłynęli do brzegu, Nora wyskoczyła z łodzi, nim Bryant zdąŜył przycumować. 
—  Nie  czekaj  na  mnie,  nie  wracam  na  noc  —  zawołała  niedbale.  Potem  zarzuciła  szal  na 

głowę,  wybiegła  na  brzeg  i  ruszyła  przed  siebie.  Wokół  nie  było  Ŝywej  duszy,  bo  o  tej  porze 
wszyscy  w  Racicot  jedli  kolację.  W  kuchni  Shelleyów  rodzina  właśnie  zeszła  się  do  stołu,  gdy 
nagle drzwi rozwarły się na ościeŜ i w progu stanęła Nora. Przez chwilę gapili się na nią, jakby 
była zjawą. Nie znali terminu jej przyjazdu i nie wiedzieli, Ŝe Cameronowie przybyli właśnie do 
Racicot. 

— AleŜ to nasza dziewczyna, to Nora! — zawołał Nathan, podnosząc się z ławy. 
— Mamo! — krzyknęła Nora. Przebiegła przez izbę i ze szlochem przytuliła się do jej piersi. 
Gdy  wieść  rozeszła  się  po  okolicy,  zaczęli  się  schodzić  mieszkańcy  Racicot.  Dom  był  pełen 

ludzi.  Spędzili  razem  hałaśliwy,  wesoły,  pełen  serdeczności  wieczór.  Było  jak  za  dawnych 
czasów. W trakcie rozmów męŜczyźni palili, a większość kobiet robiła na drutach. 

Z  zadowoleniem  stwierdzono,  Ŝe  Nora  nie  zadziera  nosa.  Stary  Jonas  Myers  powiedział  jej 

bez ogródek, Ŝe nie wydaje mu się, aby rok spędzony wśród bogaczy wyszedł jej na dobre. 

—  Jesteś  taka  sama  jak  przed  wyjazdem  —  stwierdził.  —  Wcale  nie  zrobili  z  ciebie 

prawdziwej damy. Miejscowi ludzie spodziewali się, Ŝe zamienisz się w Bóg wie kogo. 

Nora  wybuchła  śmiechem.  Była  zadowolona,  Ŝe,  ich  zdaniem,  nie  zmieniła  się.  Nathan 

zachichotał  pod  nosem.  W  Norze  zaszła  zmiana  i  on  ją  dostrzegł,  choć  umknęła  uwadze 

background image

sąsiadów. Ale nie była to zmiana, jakiej się obawiał. Jeszcze nie odebrano mu całkiem córki. 

Nora usiadła obok matki i poczuła, Ŝe jest szczęśliwa. Jednak po pewnym czasie przycichła i 

zaczęła  wpatrywać  się  w  drzwi  z  jakimś  Ŝałosnym  wyrazem  twarzy.  Nathan  zauwaŜył  to  i 
pomyślał,  Ŝe  jest  pewnie  zmęczona.  W  jowialny  sposób  dał  ciekawskim  sąsiadom  do 
zrozumienia,  Ŝe  na  nich  czas. Gdy wszyscy  porozchodzili się do domów,  Nora wyszła sama  na 
dwór. 

Wiatr  ucichł.  WybrzeŜe,  uperlone  światełkami,  było  pogrąŜone  w  bezruchu.  W  sezonie 

połowu  makreli  mieszkańcy  Racicot  nie  wychodzili  o  tak  późnej  porze  z  domu.  Właśnie 
wschodził  księŜyc,  po  wodach  zatoki  przewalały  się  srebrne  fale.  Łagodne  światło  wydobyło  z 
mroku wysoką postać przyczajoną na zakręcie drogi, za domem Shelleyów. Nora rozpoznała go 
natychmiast. Rzuciła się pędem w dół piaszczystego pagórka. 

— Rob! Rob! — wołała, rozpościerając ramiona. 
— Nora! — powiedział ochrypłym głosem i wyciągnął do niej rękę. Rzuciła mu się na szyję i 

objęła go kurczowo, śmiejąc się i płacząc zarazem. 

— Och, Rob, wypatrywałam cię przez cały wieczór! Za kaŜdym razem, gdy słyszałam czyjeś 

kroki,  mówiłam  sobie:  „To  na  pewno  Rob”.  A  gdy  drzwi  się  otwierały  i  wchodził  ktoś  inny, 
zamierało  mi  serce.  Nie  śmiałam  nawet  pytać  o  ciebie,  bojąc  się  tego,  co  mogę  usłyszeć. 
Dlaczego nie przyszedłeś? 

—  Nie  wiedziałem,  czy  będę  mile  widziany  —  wyszeptał,  przytulając  ją  do  siebie.  — 

Sterczałem tu, mając nadzieję, Ŝe uda mi się spojrzeć na ciebie z ukrycia. Myślałem, Ŝe moŜe nie 
masz ochoty widzieć mnie dzisiaj. 

—  Nie  mam  ochoty  cię  widzieć?  Och,  Rob!  Dziś  wieczór,  gdy  spojrzałam  z  Dalveigh  na 

Racicot, myślałam przede wszystkim o tobie, bardziej nawet niŜ o matce! 

Odsunęła się nieco i spojrzała na niego, a w jej oczach odbijało się to, co miała w sercu. 
—  Jaki  ty  jesteś  wspaniały,  jaki  przystojny,  Rob!  —  zawołała.  Pod  wpływem  gwałtownych 

uczuć straciła całą kobiecą rezerwę. 

Przez chwilę była znowu dzieckiem i z dziecięcą szczerością odkrywała swe myśli. 
— Przez ostatni rok Ŝyłam jak we śnie. To był wspaniały, piękny sen, ale tylko sen. A teraz się 

zbudziłam  i  ty  jesteś  moim  przebudzeniem,  cudownym  przebudzeniem.  Pomyśleć  tylko,  Ŝe  nie 
wiedziałam tego wcześniej! 

— Czego nie wiedziałaś? — Przytulił Norę, czuł na ustach jej oddech, lecz nie zdobył się, by 

ją pocałować. 

—  Nie  wiedziałam,  Ŝe  cię  kocham  —  wyszeptała.  —  Och,  Rob,  jesteś  dla  mnie  całym 

ś

wiatem.  NaleŜę  do  ciebie  i  morza.  Nie  wiedziałam  tego  do  dzisiejszego  wieczora.  Gdy 

przepływałam  zatokę,  zrozumiałam  w jednej  chwili,  to  było  jak  olśnienie.  Zrozumiałam,  Ŝe  juŜ 
nigdy nie potrafiłabym stąd wyjechać. Muszę zostać tu na zawsze, by móc wciąŜ słyszeć wołanie 
wiatru i fal. Nowe Ŝycie było przyjemne, ale nie potrafiłam tak naprawdę w nim zasmakować. A 
kiedy nie przyszedłeś dziś wieczór, zrozumiałam wreszcie, co do ciebie czuję. 

 

*

 

*

 

 
Tej  nocy  Nora  leŜała  obok  sióstr  w  małym  pokoiku,  którego  okna  wychodziły  na  przystań. 

Młodsze  dziewczęta  spały  głęboko,  ale  Nora  leŜała  bezsennie,  wsłuchana  w  śmiech  wiatru,  i 
powtarzała  w  duchu  to,  co  wyznali  sobie  z  Robem.  Nawet  przykra  myśl  o  tym,  co  powiedzą 
Cameronowie, nie przyćmiła jej szczęścia. 

background image

„Pomyślą, Ŝe jestem niewdzięczna i przewrotna — westchnęła. — Nie wiedzą przecieŜ, Ŝe to 

jest silniejsze ode mnie. Nigdy tego nie zrozumieją.” 

I rzeczywiście. Gdy powiedziała Cameronom, Ŝe wraca do Racicot, skwitowali to śmiechem, 

traktując jej słowa jako przelotny kaprys stęsknionej dziewczyny. Gdy zrozumieli, Ŝe Nora mówi 
powaŜnie, zmartwili się, po czym wpadli w furię. Potem zaczęły się prośby, łzy i wymówki. Nora 
łkała gorzko w ramionach pani Cameron, lecz pozostała nieugięta. 

Wreszcie  Cameronowie  odwołali  się  do  Nathana  Shelleya,  ale  ten  nie  zgodził  się  namawiać 

Nory na zmianę decyzji. 

— Nic się nie da zmienić — powiedział. — Wezwało ją morze i nikogo nie posłucha. Jest mi 

nawet przykro ze względu na nią. Byłoby lepiej, gdyby potrafiła odciąć się od przeszłości i Ŝyć 
tak  jak  wy.  Ale  przecieŜ  próbowaliście  ją  stąd  zabrać  i  na  nic  to  się  nie  zdało.  Wiem,  co  ona 
czuje, sam to przeŜyłem i nie zrobię jej najmniejszego wyrzutu. Ma wolny wybór — moŜe zostać 
lub wyjechać — tak jak rok temu. 

Pani  Cameron  zaapelowała  wreszcie  do  uczuć  Nory,  stwierdzając  z  goryczą,  Ŝe  jest 

niewdzięczna. 

— Wcale nie — odrzekła Nora drŜącym głosem. — Kocham was i jestem wam wdzięczna za 

wszystko.  Ale  nie  potrafię  Ŝyć  tak  jak  wy,  choć  bardzo  tego  pragnęłam.  Kochałam  to  Ŝycie  i 
wciąŜ jeszcze kocham. Jednak tu trzyma mnie coś silniejszego. 

—  Chyba  nie  zdajesz  sobie  sprawy  z  tego,  co  robisz,  Noro.  Tęskniłaś  trochę  za  domem  i 

cieszysz się z powrotu. Jednak gdy odjedziemy, a ty będziesz musiała na nowo przystosować się 
do Ŝycia w Racicot, nie będziesz z niego zadowolona. Przekonasz się, Ŝe to, co z nami przeŜyłaś, 
sprawi,  Ŝe przestaniesz pasować do tego miejsca. Nie odnajdziesz się tu, nie będziesz miała nic 
do roboty. Będziesz się czuła jak obca. 

— O nie. Zamierzam poślubić Roba Fletchera — oświadczyła Nora z dumą. 
— Poślubić Roba Fletchera! A przecieŜ mogłabyś wyjść za Clarka Bryanta! 
Nora pokręciła głową. 
—  Nigdy  by  do  tego  nie  doszło.  Kiedyś  myślałam,  Ŝe  to  moŜliwe,  ale  teraz  wiem  lepiej. 

Kocham Roba. 

Po tych słowach nie było juŜ chyba nic do powiedzenia. Pani Cameron odeszła w milczeniu, 

bardzo zasmucona. 

Nora  płakała  gorzko  po  jej  odejściu.  Jednak  gdy  tego  samego  wieczora  poszła  na  spacer 

wzdłuŜ  wybrzeŜa  z  Robem  Fletcherem,  w  jej  oczach  nie  było  juŜ  łez.  Wokół  hulał  wiatr,  a  na 
wielkiej,  hebanowej  kopule  nieba  wiszącej  nad  zatoką  migotały  gwiazdy.  Słyszeli  śmiech  i 
ś

piewy  rybaków  dobiegające  znad  brzegu  i  głuche,  uroczyste  wołanie  morza.  Naprzeciw 

przystani lśniły światła Dalveigh. Rob spojrzał na nie i przeniósł wzrok na Norę. 

— Myślisz, Ŝe nigdy nie będzie ci Ŝal tego Ŝycia? — spytał. 
—  Nigdy,  Rob.  Teraz  wydaje  mi  się,  Ŝe  było  ono  jak  piękne  ubranie,  które  wkłada  się  w 

ś

wiąteczny  dzień  i  przez  jakiś  czas  nosi  się  z  przyjemnością.  Właśnie  je  zdjęłam  i  znowu 

włoŜyłam  codzienny  strój.  Minął  dopiero  tydzień,  od  kiedy  opuściłam  Delveigh,  a  mam 
wraŜenie, Ŝe to było bardzo dawno. Wsłuchaj się w wiatr, Rob! Śpiewa o pięknych dniach, które 
nas czekają! 

Rob schylił się i pocałował Norę. 
— Moja kochana dziewczyna! — powiedział czule. 

background image

P

AMIĘTNIK WUJKA 

J

ESSE

A

 

 
Wujek Jesse! Gdy wymawiam to imię, staje mi przed oczyma jego postać, którą widywałam 

tak często w ciągu tych cudownych wakacji w Złotej Bramie. Przypominam sobie, jak ujrzałam 
go po raz pierwszy, gdy stał w otwartych drzwiach domku z niską strzechą połoŜonego w pobliŜu 
przystani. Zapraszał nas do środka kurtuazyjnym gestem. Był wysoki, niezdarny i przygarbiony, 
lecz  coś  w  jego  postaci  znamionowało  wielką  siłę  i  wytrzymałość.  Ogorzała,  gładko  wygolona 
twarz była pobruŜdŜona głębokimi zmarszczkami, a gęste, siwe włosy sięgały prawie do ramion. 
Oczy  miał  głęboko  osadzone  i  intensywnie  niebieskie.  Bywały  rozmarzone  lub  iskrzyły  się 
humorem, ale przewaŜnie wpatrywały się w morze z wyrazem pytającej zadumy, jakby szukały 
tam  czegoś  cennego  i  utraconego.  Pewnego  dnia  miałam  się  dowiedzieć,  czego  wypatrywał 
wujek Jesse. 

Trudno zaprzeczyć, Ŝe nie grzeszył urodą. Jego wydatne szczęki, mięsiste wargi i kwadratowe 

czoło nie miały nic wspólnego z kanonem piękna. Jednak choć na pierwszy rzut oka wydawał się 
brzydki,  później  jakoś  nie  myślało  się  o  tym.  Dusza,  przenikająca  przez  szpetną  powłokę, 
opromieniała ją swym pięknem. 

Wujek Jesse zdawał sobie sprawę, Ŝe jest nieurodziwy, i bardzo nad tym bolał, gdyŜ namiętnie 

wielbił kaŜdy przejaw piękna. 

— Ludzie powiadają, Ŝe jestem dobry — stwierdził z nutką pretensji w głosie. — Ale czasami 

chciałbym,  aby  Bóg  stworzył  mnie  tylko  w  połowie  tak  dobrym,  jak  jestem,  a  resztę  włoŜył  w 
mój  wygląd.  Jednak  on  zapewne  wiedział,  co  robi,  jak  przystało  dobremu  Kapitanowi.  Jedni 
muszą być brzydcy, a inni piękni — jak panienka Mary. 

Wcale  nie  byłam  ładna,  ale  wujek  Jesse  zawsze  mi  mówił,  Ŝe  jestem,  i  kochałam  go  za  to. 

Kłamał tak uroczo i szczerze, Ŝe prawie mu wierzyłam, i myślę, Ŝe on sam takŜe wierzył w to, co 
mówi. W jego oczach wszystkie kobiety były cudowne i szlachetne ze względu na tę jedną, którą 
kochał.  Tylko  raz  widziałam  wujka  rzeczywiście  wściekłego,  gdy  w  jego  obecności  jakiś 
człowiek powiedział coś obraźliwego o jednej z miejscowych dziewcząt. Wstrętny typ, który to 
zrobił,  dosłownie  skulił  się  ze  strachu,  gdy  wujek  Jesse  zmarszczył  brwi  i  spiorunował  go 
wzrokiem.  Od  tej  pory  potrafiłam  juŜ  pogodzić  wizerunek  prostodusznego  wujka  Jesse’a  z 
dzikim, pełnym przygód Ŝyciem, które wiódł niegdyś. 

Przyjechałyśmy do Złotej Bramy na wiosnę. Mama podupadła na zdrowiu, więc lekarz zalecił 

jej  morskie  powietrze  i  spokój.  Gdy  wuj  James  dowiedział  się  o  tym,  zaproponował,  abyśmy 
zamieszkały w małym domku w Złotej Bramie, który niedawno odziedziczył po zmarłej ciotce. 

— Nie wybrałem się jeszcze, by go obejrzeć — powiedział. — Wszystko jest tam tak, jak za 

Ŝ

ycia  cioci  Elizabeth,  ale  ona  miała  wyjątkowe  zamiłowanie  do  porządku.  Klucz  do  domu  ma 

stary Ŝeglarz mieszkający w pobliŜu. O ile pamiętam, nazywa się Jesse Boyd. Myślę, Ŝe byłoby 
wam  tam  dobrze.  Dom  stoi  na  piaszczystym  wybrzeŜu,  tuŜ  przy  przystani,  o  pięć  minut  drogi 
piechotą do wioski. 

Propozycja  wuja  Jamesa  bardzo  nam  odpowiadała,  gdyŜ  byłyśmy  w  kiepskiej  sytuacji 

finansowej.  Od  razu  zaczęłyśmy  szykować  się  do  wyjazdu  i  zatelegrafowałyśmy  do  Jesse’a 
Boyda. Pewnego rześkiego wiosennego dnia, gdy swawolny wiatr hulał po wydmach, wzbijał na 
wodzie  białe  czapy  piany,  a  przybrzeŜne  fale  pozostawiały  na  piasku  długie  srebrzyste  łuki, 
wysiadłyśmy  na  nadmorskiej  stacyjce.  Przebyłyśmy  piechotą  pół  mili  dzielące  nas  od  nowego 
domu.  Wszystkie  bagaŜe  i  manatki  pozostawiłyśmy  na  stacji,  gdyŜ  usłuŜny  syn  naczelnika 
zaofiarował się przywieźć je nam na miejsce przed wieczorem. 

background image

 

*

 

*

 

 
Domek cioci Elizabeth od razu nas zachwycił. Wyglądał jak wielka szara muszla wyrzucona 

na  brzeg.  Od  przystani  dzielił  go  tylko  wąski  przesmyk  lądu  usłany  małymi  okrągłymi 
kamykami.  Na  skarpie,  za  domem,  rosła  kępa  powykrzywianych  sosen,  wśród  których  wiatr 
zawodził niesamowite pieśni. Wnętrze domu okazało się urocze. Był tam niski sufit o ciemnym 
belkowaniu, a kapryśna morska bryza wpadała przez kwadratowe, głęboko osadzone okna, nawet 
gdy  były  zamknięte.  Stojąc  w  drzwiach  miało  się  piękny  widok  na  przystań  i  purpurowe 
wzgórza. Miejscowość zawdzięczała swą nazwę malowniczemu wejściu do portu. Był to wąski, 
głęboki tunel pomiędzy piaszczystymi wydmami a stromym, wysokim urwiskiem z czerwonego 
piaskowca. 

Doceniłyśmy  wyjątkowość  tego  miejsca,  gdy  po  raz  pierwszy  ujrzałyśmy  cudowny,  złocisty 

wschód słońca, którego blask wyłaniający się z morza, przepływał przez wąski przesmyk falami 
ś

wiatła.  Naprawdę  były  to  złote  wrota,  przez  które  moŜna  było  poŜeglować  do  jakiejś 

zaczarowanej  krainy.  Gdy  po  raz  pierwszy  szłyśmy  ścieŜką  prowadzącą  do  naszego  domku, 
zdziwiłyśmy  się,  widząc  niebieską  smugę  dymu  wijącą  się  z  szerokiego  komina.  W  chwilę 
później w drzwiach stanął wujek Jesse (zaczęłyśmy zwracać się tak do niego juŜ pół godziny po 
zawarciu znajomości). 

—  Witam  panie  —  powiedział,  wyciągając  do  nas  duŜą,  twardą  dłoń.  —  Pomyślałem,  Ŝe 

będziecie trochę zmęczone i głodne, więc kiedy przyszedłem otworzyć dom, napaliłem w piecu i 
przygotowałem herbatkę. Cieszę się bardzo, Ŝe mogłem wyświadczyć wam tę małą przysługę, bo 
rzadko mam taką okazję. 

„Herbatka” wujka Jesse’a okazała się prawdziwą ucztą. Przewietrzył małą jadalnię, połoŜył na 

stole  wykwintną  serwetę  i  porcelanową  zastawę  cioci  Elizabeth.  Upiększył  nawet  nakrycie 
bukiecikiem kwiatów. Potem odkryłyśmy, Ŝe przewędrował parę mil, by je zebrać. 

—  Wiedziałem,  gdzie  co  jest  —  powiedział  —  bo  często  pomagałem  pannie  Kennedy  w 

zmywaniu. śyliśmy w bliskiej przyjaźni. Bardzo mi jej brakuje. 

Na  stole  leŜał  świeŜy  chleb,  masło,  „kupne”  ciasteczka,  herbata,  którą  nie  wzgardziliby 

bogowie z Olimpu, i półmisek z doskonale przyrządzonymi pstrągami. 

— Myślę, Ŝe będą wam smakowały po podróŜy — powiedział wujek Jesse. — Są świeŜutkie, 

proszę  pani.  Dwie  godziny  temu  pływały  jeszcze  w  stawie  Johnsona.  Sam  je  złowiłem.  Teraz 
potrafię  tylko  łowić  pstrągi  i  czasami  dorsze.  Ale  nie  zawsze  tak  było.  Robiłem  inne  rzeczy, 
moŜecie się przekonać, jak zajrzycie do mojego pamiętnika. 

Byłam  tak  głodna  i  zmęczona,  Ŝe  wtedy  nie  „złapałam  się  na  przynętę”  i  nie  zaczęłam 

wypytywać  o  pamiętnik.  Chciałam  jak  najszybciej  zabrać  się  za  pstrągi.  Mama  nalegała,  by 
wujek Jesse towarzyszył nam przy posiłku, na co przystał bez zbędnych ceregieli. 

—  Dziękuję  pięknie  —  powiedział.  —  To  będzie  dla  mnie  prawdziwa  przyjemność. 

Zazwyczaj  muszę  jadać  samotnie,  za  jedyne  towarzystwo  mam  odbicie  mojej  starej,  brzydkiej 
gęby w lustrze. Rzadko mam okazję usiąść do stołu z takimi uroczymi paniami. 

Komplementy  wujka  Jesse’a  wyglądają  dość  nijako  na  papierze.  Jednak  prawił  je  z  takim 

wdziękiem i tak pełnym uszanowania tonem, Ŝe kobieta, której dotyczyły, czuła się jak królowa. 

Wujek Jesse przełamał się z nami chlebem i od tej chwili zostaliśmy przyjaciółmi na dobre i 

na złe. Po sutym posiłku siedzieliśmy jeszcze godzinę przy stole, a wujek Jesse opowiadał róŜne 
historyjki ze swego Ŝycia. 

background image

— Jak za bardzo się rozgadam, musicie mi przerwać — powiedział powaŜnym tonem, lecz z 

Ŝ

artobliwym  błyskiem  w  oku.  —  Gdy  trafi  się  okazja  z  kimś  porozmawiać,  lubię  się 

zagalopować… 

Był  Ŝeglarzem  od  dziesiątego  roku  Ŝycia  i  niektóre  z  jego  przygód  były  tak  fantastyczne,  Ŝe 

zastanawiałam  się  w  duchu,  czy  nie  koloryzuje  nieco,  wykorzystując  naszą  łatwowierność. 
Później jednak miałam przekonać się, Ŝe byłam niesprawiedliwa. Opowieści wujka Jesse’a były 
prawdziwe,  a  jego  dar  wymowy sprawiał,  Ŝe wszystkie  dramatyczne, odległe historie  odŜywały 
na nowo w całej swej malowniczości. 

Mama  i  ja  zaśmiewałyśmy  się  i  drŜałyśmy  z  trwogi,  słuchając  tych  opowieści,  a  raz  nawet 

rozpłakałyśmy się. 

Wujek Jesse popatrzył na nasze załzawione oczy, a jego twarz rozpromieniła się z radości. 
—  Lubię  sprawiać,  by  ludzie  płakali jak wy  teraz  — przyznał. — To dla mnie komplement. 

ś

ałuję,  Ŝe  nie  potrafię  opisać  wszystkiego,  co  widziałem  i  robiłem.  Mam  dokładne  zapiski  w 

pamiętniku,  ale  brakuje  mi  talentu,  by  odmalować  przeszłość  na  papierze.  Gdybym  potrafił, 
napisałbym wspaniałą ksiąŜkę. Wszystko kryje się tu, w tej nędznej istocie ludzkiej — poklepał 
się z Ŝalem po piersiach — ale ona nie potrafi tego wydobyć. 

Gdy  wujek  Jesse  zbierał  się  wieczorem  do  domu,  mama  poprosiła,  by  zaglądał  do  nas  jak 

najczęściej. 

—  Zastanawiam  się,  czy  zaprosiłaby  mnie  pani,  wiedząc  jak  chętnie  skorzystam  z  tego 

zaproszenia — powiedział z przekorą w głosie. 

— Innymi słowy, zastanawia się pan, czy zrobiłam to szczerze — uśmiechnęła się mama. — 

Naprawdę, zapraszam pana z całego serca. 

— W takim razie przyjdę. MoŜecie spodziewać się mojej uprzykrzonej osoby o kaŜdej porze. I 

byłbym  dumny,  gdybyście  od  czasu  do  czasu  takŜe  mnie  odwiedziły.  Mieszkam  na  tamtym 
cyplu.  Nie  warto  wprawdzie  przychodzić  oglądać  mnie  ani  mojego  domu.  Jest  tam  tylko  jedna 
izba, strych i rura od pieca stercząca z dachu zamiast komina. Ale mam za to parę rzeczy, które 
zbierałem po dziwnych kątach, gdzie niegdyś wtykałem swój nos. MoŜe was zainteresują. 

„Parę  rzeczy”  wujka  Jesse’a  okazało  się  najbardziej  interesującą  kolekcją  osobliwości,  jaką 

widziałam.  Mały,  schludny  pokoik  był  zawalony  pięknymi,  szkaradnymi  i  dziwacznymi 
drobiazgami, a z kaŜdym z nich wiązała się jakaś ciekawa historia. 

Spędziłyśmy  z  mamą  piękne  lato  w  Złotej  Bramie.  śyłyśmy  jak  beztroskie  dzieci,  a  wujek 

Jesse  był  naszym  towarzyszem  zabaw.  Nie  przejmowałyśmy  się  wcale  prowadzeniem  domu  i 
spędzałyśmy czas na wędrówkach po plaŜy, czytałyśmy na skałach i pływałyśmy małą Ŝaglówką 
wujka  Jesse’a.  Z  kaŜdym  dniem  coraz  bardziej  kochałyśmy  tego  prostodusznego,  dzielnego 
Ŝ

eglarza.  Jego  obecność  była  pokrzepiająca  jak  morska  bryza,  a  opowieści  fascynujące  niczym 

stara  kronika.  Nigdy  nie  miałyśmy  dość  słuchania  ich,  a  oryginalne  uwagi  i  komentarze  wujka 
Jesse’a niezmiennie nas zachwycały. Był jedną z tych interesujących i rzadkich osób, które, jak 
mawiają ludzie z wybrzeŜa, „nie gadają, tylko mówią”. Miał w sobie tyleŜ dobroci, co mądrości. 

Pewnego razu zniknął na cały dzień i zjawił się dopiero pod wieczór. 
— Przeszedłem się trochę — powiedział. To „trochę” mogło u wujka Jesse’a oznaczać równie 

dobrze  spacer  na  stację  w  wiosce  jak  wyprawę  do  miasta  odległego  o  setki  mil.  —  Zaniosłem 
panu  Kimballowi  parę  pstrągów.  Lubi  zjeść  sobie  rybkę  od  czasu  do  czasu,  a  ja  tylko  w  ten 
sposób  mogę  odwdzięczyć  się  za  przysługę,  którą  mi  niegdyś  wyświadczył.  Zostałem  u  niego 
cały dzień. Lubi pogadać ze mną, choć to wykształcony człowiek, bo jest z tych, co to m u s z ą  
rozmawiać.  Bez  tego  czują  się  nieszczęśliwi.  A  on  nie  ma  do  kogo  gęby  otworzyć.  Ludzie 
unikają go, bo uwaŜają, Ŝe jest niedowiarkiem. Ale nie posunął się aŜ tak daleko. MoŜna by go 
nazwać  heretykiem.  Heretycy  są  grzeszni,  ale  to  bardzo  ciekawi  ludzie.  Zagubili  się,  szukając 

background image

Boga,  bo  wydaje  im  się,  Ŝe  trudno  go  odnaleźć.  A  wcale  tak  nie  jest.  Myślę,  Ŝe  przewaŜnie, 
błądząc  po  omacku,  wreszcie  go  znajdują.  Nie  sądzę,  aby  słuchanie  wywodów  pana  Kimballa 
mogło  mi  zaszkodzić.  Wyznaję  wiarę,  w  której  zostałem  wychowany.  To  oszczędza  wielu 
kłoptów  —  a  Bóg  jest  dobry.  Kłopot  z  panem  Kimballem  polega  na  tym,  Ŝe  jest  troszkę  za 
mądry. UwaŜa, Ŝe musi się w Ŝyciu kierować tą swoją mądrością i wynaleźć jakiś nowy sposób 
dostania  się  do  nieba,  a  nie  iść  utartym  szlakiem,  jakim  podąŜają  zwykli,  ciemni  ludzie.  Ale 
kiedyś dotrze tam na pewno. I będzie się śmiał z samego siebie. 

 

*

 

*

 

 
Wujek Jesse nigdy niczym się nie przejmował i nie wpadał w przygnębienie. 
—  Mam  zwyczaj  cieszyć  się  wszystkim  —  stwierdził  pewnego  razu,  gdy  mama  zwróciła 

uwagę  na  jego  niezmienną  pogodę  ducha.  —  Tak  mi  to  weszło  w  krew,  Ŝe  cieszę  się  nawet  z 
rzeczy  nieprzyjemnych.  Mam uciechę,  gdy myślę,  Ŝe  nie mogą  trwać wiecznie. „Och, ten  stary 
reumatyzm  —  mówię  sobie,  gdy  zdrowo  mnie  chwyci  —  w  końcu  kiedyś  musi  przestać  mi 
dokuczać. Im większy ból, tym szybciej przechodzi”. 

Wujek Jesse rzadko zjawiał się u nas bez drobnego upominku, nawet jeśli był to tylko bukiet 

słodko pachnących traw. 

— Bardzo lubię zapach trawy — mówił. — Przypomina mi matkę. 
— Lubiła ten zapach? 
— Sam nie wiem. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek widziała takie trawy. Ale ich woń jest 

jak perfumy matki — jest taka szlachetna. 

Wujek Jesse miał zwyczaj wstawać bardzo wcześnie. Rzadko przegapiał wschód słońca. 
—  Widziałem  najprzeróŜniejsze  wschody  słońca,  które  przechodziły  przez  tę  Bramę  — 

powiedział z rozmarzeniem pewnego ranka, gdy zrobiłam heroiczny wysiłek, by wstać wcześnie, 
i  dołączyłam  do  wujka  Jesse’a,  który  siedział  na  skałach  w  połowie  drogi  pomiędzy  naszymi 
domami.  —  Przemierzyłem  świat  wzdłuŜ  i  wszerz,  ale  nigdy  nie  widziałem  niczego 
piękniejszego  niŜ  letni  wschód  słońca za  tą  Bramą.  Człowiek nie moŜe wybierać sobie pory, w 
której  umrze,  Mary.  Trzeba  odejść  —  gdy  Kapitan  wyda  rozkaz  odbicia  od  brzegu.  Jednak 
gdybym  mógł,  chciałbym  odejść,  gdy  za  Bramą  zacznie  świtać.  Wiele  razy  patrzyłem  na  ten 
brzask  i  myślałem,  jak  cudownie  by  było  przejść  przez  tę  aureolę  i  znaleźć  kryjące  się  za  nią 
morze,  o  którym  nie  wie  Ŝadna  ziemska  mapa.  Myślę,  Mary,  Ŝe  znalazłbym  tam  teŜ  zaginioną 
Margaret. 

Niedługo  przedtem  opowiedział  mi  historię  „zaginionej  Margaret”,  jak  zawsze  ją  nazywał. 

Rzadko mówił o niej, ale gdy to robił, kaŜde słowo było przepojone miłością — miłością, która 
nigdy  nie  osłabła  i  nie  poszła  w  zapomnienie.  Wujek  Jesse  miał  siedemdziesiąt  lat.  Minęło  pół 
wieku od dnia, gdy zaginiona Margaret usnęła w łodzi swego ojca. Nikt nie wiedział na pewno, 
jaki ją spotkał los. Przypuszczano, Ŝe łódź dryfowała przez wody przystani, przepłynęła Bramę i 
zginęła  w  czarnych  odmętach  nawałnicy,  która  rozpętała  się  nagle  tego  fatalnego  popołudnia. 
Jednak  dla  wujka  Jesse’a  te  pięćdziesiąt  lat  było  jak  jedno  mgnienie,  zdawało  mu  się,  jakby 
wszystko wydarzyło się wczoraj. 

—  Całymi  miesiącami  chodziłem  potem  wzdłuŜ  brzegu  —  powiedział  ze  smutkiem  wujek 

Jesse.  —  Jednak  morze  nie  oddało  mi  Margaret.  Chciałbym  opisać  ci,  jak  wyglądała,  ale  nie 
potrafię. Raz widziałem o świcie unoszącą się nad Bramą srebrzystą mgłę, która zdała mi się do 
niej  podobna.  Kiedy  indziej  przypominała  mija  biała  brzoza  w  tamtym  lesie.  Margaret  miała 

background image

jasnokasztanowe  włosy,  jasną  twarzyczkę  i  długie,  smukłe  palce,  takie  jak  twoje,  Mary,  tylko 
bardziej opalone, bo była dziewczyną z wybrzeŜa. Czasem budzę się w nocy i słyszę, jak morze 
mnie  woła.  Zdaje  mi  się  wtedy,  Ŝe  wzywa  mnie  zaginiona  Margaret.  Kiedy  jest  sztorm,  a  fale 
szlochają i jęczą, słyszę jej lament. A kiedy śmieją się w pogodny dzień, jest tak, jakby ona się 
ś

miała. Morze zabrało mi ją, ale nie uda mu się rozdzielić nas na zawsze, pewnego dnia odnajdę 

ją, Mary. 

Niedługo po przyjeździe do Złotej Bramy ujrzałam na własne oczy pamiętnik wujka Jesse’a. 

Nie musiałam namawiać go, by mi go pokazał. Z dumą wręczył mi oprawiony w skórę notatnik, 
w którym  upamiętnił  swoje  podróŜe  i  przygody.  Pomyślałam, Ŝe  byłby to  prawdziwy skarb dla 
pisarza. KaŜde zdanie było niczym samorodek złota. Zapis ten nie miał wartości literackiej, gdyŜ 
talent gawędziarza zawodził wujka Jesse’a, gdy sięgał po pióro i papier. Potrafił tylko zanotować 
z  grubsza  szkic  swych  świetnych  opowieści,  a  ortografia  i  składnia  pozostawiały  wiele  do 
Ŝ

yczenia.  Czułam  jednak,  Ŝe  gdyby,  ktoś  utalentowany  wziął  na  warsztat  ten  surowy  opis 

odwaŜnego i pełnego przygód  Ŝycia,  gdyby potrafił odczytać pomiędzy  wierszami i opowieść o 
niebezpieczeństwach,  którym  wujek  Jesse  stawiał  czoło,  zadaniach,  które  dzielnie  wypełniał, 
powstałaby z tego wspaniała ksiąŜka. W pamiętniku wujka Jesse’a kryły się czysto komediowe i 
tragiczne wątki, czekające na dotknięcie róŜdŜki czarnoksięŜnika, który wzbudziłby śmiech, ból i 
przeraŜenie  tysięcy  czytelnikowi;  Przyszedł  mi  na  myśl  mój  kuzyn,  Robert  Kennedy,  który  po 
mistrzowsku  Ŝonglował  słowami,  ale  skarŜył  się,  Ŝe  ma  trudności  i  z  wymyślaniem  wydarzeń  i 
charakterów postaci. Tu miał wszystko jak na dłoni. Niestety, Robert był w tym czasie w Japonii, 
gdzie pracował dla swojej gazety. 

Jesienią, gdy nad czarnymi wodami przystani zawisło posępne listopadowe niebo, wróciłyśmy 

z  mamą  do  miasta.  Z  prawdziwym  Ŝalem  rozstawałyśmy  się  z  wujkiem  Jesse’em. 
Proponowałyśmy, by odwiedził nas zimą, ale on pokręcił przecząco głową. 

—  To  za  daleko,  Mary.  Gdyby  wołała  mnie  zaginiona  Margaret,  mógłbym  nie  usłyszeć  jej 

wezwania. Muszę być tutaj, gdy nadejdzie mój czas. A pewnie stanie się to wkrótce. 

W  zimie  pisywałam  często  do  wujka Jesse’a,  a  takŜe  posyłałam mu ksiąŜki i pisma. Cieszył 

się  z  nich,  lecz  sądził  —  i  zapewne  miał  rację  —  Ŝe  nie  są  tak  zajmujące  jak  jego  pamiętnik. 
„Gdyby  ktoś  wziął  mój  pamiętnik  i  opisał  wszystko,  jak  trzeba,  byłoby  to  o  wiele  lepsze”  — 
stwierdził w jednym ze swych nielicznych listów. 

Na wiosnę wróciłyśmy z radością do Złotej Bramy. Była równie złocista jak dawniej, a wody 

przystani tak samo błękitne jak przed rokiem. Wiatr hulał wesoło, a przybrzeŜne fale rozbijały się 
na  piasku.  Wszystko  było  jak  dawniej,  zmienił  się  tylko  wujek  Jesse.  Bardzo  się  postarzał, 
przygarbił  i  stał  się  słabowity.  Gdy  poszedł  do  domu  po  pierwszej  wizycie  u  nas,  mama  się 
rozpłakała. 

— Wujek Jesse juŜ wkrótce uda się na poszukiwanie zaginionej Margaret — powiedziała. 
W  czerwcu  przyjechał  Robert.  Z  miejsca  zaprowadziłam  go  do  wujka  Jesse’a,  który  był 

bardzo przejęty, gdy się dowiedział, Ŝe Robert jest „prawdziwym pisarzem”. 

— Robert chciałby posłuchać twoich opowieści, wujku Jesse — powiedziałam. — Opowiedz 

mu o tym kapitanie, który oszalał i wydawało mu się, Ŝe jest Latającym Holendrem. 

To była najlepsza historia wujka Jesse’a. Nie brakło w niej humoru i grozy i choć słyszałam 

juŜ  ją  nieraz,  drŜałam  znów  z  przeraŜenia  i  śmiałam  się  równie  serdecznie  jak  Robert.  Potem 
wujek  Jesse  opowiedział  o  tym,  jak  jego  statek  zderzył  się  z  parowcem,  jak  podpłynęli  doń 
malajscy  piraci,  jak  raz  stanął  w  ogniu,  i  o  tym,  jak  on  sam  pomógł  uciec  więźniowi 
politycznemu z Republiki Południowej Afryki. Nie chełpił się swymi dokonaniami, a przecieŜ z 
opowieści wynikało jasno, Ŝe był dzielnym, zaradnym, bezinteresownym i prawym człowiekiem. 
Siedział w swym ubogim  pokoiku i odtwarzał dla nas przeszłość. Uniesieniem brwi, grymasem 

background image

ust, jakimś niepozornym gestem czy słowem potrafił odmalować sceny i charaktery tak świetnie, 
Ŝ

e widzieliśmy je jak Ŝywe. 

Wreszcie  poŜyczył  Robertowi  swój  pamiętnik.  Robert  spędził  całą  noc  na  lekturze,  a  przy 

ś

niadaniu był wielce rozentuzjazmowany. 

—  Mary,  to  wspaniały  materiał  —  powiedział.  —  Gdybym  mógł  to  wszystko  wygładzić, 

usystematyzować,  połączyć  w  całość  romantycznym  wątkiem  zaginionej  Margaret,  byłaby  to 
powieść roku. Myślisz, Ŝe on by się na to zgodził? 

— Myślę, Ŝe byłby zachwycony — odparłam. 
I rzeczywiście. Był przejęty jak dziecko. Wreszcie miało się ziścić jego najskrytsze marzenie 

— świat pozna historię jego Ŝycia. 

—  Stworzymy  razem  wspaniałą  ksiąŜkę,  wujku  Jesse  —  powiedział  Robert.  —  Ty  dasz  jej 

duszę, a ja ciało. Natychmiast zabieramy się do pracy. 

Tego  lata  wujek  Jesse  był  naprawdę  szczęśliwy.  Traktował  pokoik,  który  udostępniłyśmy 

Robertowi  do  pracy,  jak  sanktuarium.  Robert  konferował  wciąŜ  z  wujkiem  Jesse’em,  ale  nie 
pozwolił mu zajrzeć do rękopisu. 

—  Musisz  poczekać,  aŜ  ksiąŜka  ukaŜe  się  w  druku  —  powiedział.  —  Wtedy  od  razu 

zobaczysz wszystko w najdoskonalszej formie. 

Robert przebierał w skarbnicy wspomnień wujka Jesse’a i traktował je dość swobodnie. Długo 

marzył  i  dumał  o  zaginionej  Margaret,  aŜ  wreszcie  stała  się  dlań  realną  postacią  i  oŜyła  na 
kartach  ksiąŜki.  W  miarę  pisania  powieść  całkowicie  zawładnęła  jego  wyobraźnią.  Pracował  z 
gorączkowym  zapałem.  Pozwolił  mi  przeczytać  rękopis  i  podzielić  się  uwagami.  Końcowy 
rozdział,  który  później  krytycy  z  uznaniem  określili  jako  idylliczny,  został  przerobiony  pod 
wpływem moich sugestii, więc czułam, Ŝe i ja mam swój udział w tworzeniu tego dzieła. 

KsiąŜka została ukończona na jesieni. Robert wrócił do miasta, a my z mamą postanowiłyśmy 

spędzić  zimę  w  Złotej  Bramie.  Kochałyśmy  to  miejsce,  a  ja  chciałam  tu  zostać  równieŜ  ze 
względu  na  wujka  Jesse’a.  Coraz  bardziej  podupadał  na  zdrowiu.  Po  odjeździe  Roberta,  gdy 
minęło  oŜywienie  wywołane  pracą  nad  ksiąŜką,  jego  stan  się  pogorszył.  Skończyły  się  długie 
wędrówki,  rzadko  wypływał  gdzieś  łodzią.  Stał  się  małomówny.  Gdy  nas  odwiedzał,  lubił 
godzinami  siedzieć  w  milczeniu  przy  oknie,  z  którego  roztaczał  się  widok  na  morze.  Patrzył 
posępnie na Bramę, podparłszy ręką siwą brodę. Jedyną rzeczą, która go Ŝywo interesowała, była 
ksiąŜka Roberta. Niecierpliwie czekał na jej wydanie. 

—  Chcę  doŜyć  chwili,  gdy  ją  ujrzę  —  powiedział.  —  Wówczas  będę  gotów  odejść.  Robert 

napisał, Ŝe ksiąŜka ukaŜe się na wiosnę. Muszę dotrzymać jakoś do tego czasu, Mary. 

Bywały chwile, gdy zastanawiałam się ze smutkiem, czy uda mu się „dotrzymać”. Z upływem 

zimy stawał się coraz słabszy. Ale wciąŜ z radością wypatrywał wiosny i ksiąŜki, swojej ksiąŜki 
— przetworzonej i sławnej. 

Wreszcie  pewnego  dnia,  na  początku  kwietnia,  nadeszła  przesyłka.  Wujek  Jesse  przez  cały 

miesiąc,  dzień  w  dzień,  chodził  na  pocztę,  ale  właśnie  tego  dnia  był  zbyt  słaby  i  ja  go 
wyręczyłam.  KsiąŜka  była  zatytułowana  po  prostu  „Pamiętnik  Jesse’a  Boyda”,  a  jako  autorzy 
figurowali Robert Kennedy i Jesse Boyd. 

Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy wujka Jesse’a, gdy wręczyłam mu egzemplarz. Odeszłam, 

pozostawiającego  pogrąŜonego  w  lekturze,  obojętnego  na  wszystko,  co  działo  się  wokół.  Przez 
całą  noc  w  jego  oknie  paliło  się  światło.  Patrząc  tam,  wyobraŜałam  sobie  radość  staruszka 
ś

lęczącego  nad  drukowanymi  stronami,  na  których  zostało  sportretowane  jego  Ŝycie. 

Zastanawiałam  się,  czy  podoba  mu się  zakończenie, które zaproponowałam. Nigdy się tego  nie 
dowiedziałam. 

Po  śniadaniu  poszłam  do  domku  wujka  Jesse’a,  by  zanieść  mu  trochę  przysmaków 

background image

przygotowanych przez mamę. Był to piękny poranek, urzekały mnie delikatne, wiosenne barwy i 
harmonia  dźwięków.  Wody  przystani  iskrzyły  się  i  marszczyły  jak  dołeczki  na  twarzy 
dziewczyny, wiatr igrał w koronach karłowatych jodeł, srebrzyste mewy szybowały nad plaŜą. Za 
Bramą rozciągało się lśniące, wspaniałe morze. 

Gdy doszłam do domku na cyplu, ujrzałam blady blask lampy w oknie. Serce ścisnęło mi się z 

niepokoju. Nie pukając chwyciłam za klamkę i weszłam do środka. 

Wujek Jesse leŜał na starej sofie przy oknie z ksiąŜką przyciśniętą do piersi. Miał zamknięte 

oczy,  a  na  jego  twarzy  malował  się  spokój  i  szczęście.  Wyglądał  jak  ktoś,  kto  długo  czegoś 
szukał i wreszcie odnalazł. 

Nie  wiadomo,  kiedy  umarł,  ale  myślę,  Ŝe  spełniło  się  jego  Ŝyczenie  i  odszedł,  gdy  za  Złotą 

Bramą wstawał świt. Jego dusza odpłynęła na fali światła w perłowosrebrne morze opromienione 
wschodem słońca. Odeszła do nieba, gdzie z dala’ od burz, za zasłoną ciszy oczekiwała zaginiona 
Margaret. 

background image

T

RUDNY WYBÓR

 

 
Łodzie stały na łowisku. Morze, spokojne i wygładzone jak szklana tafla, mieniło się jasnym 

błękitem.  Tylko  w  miejscach,  gdzie  zbłąkana  bryza  zmarszczyła  powierzchnię  wody,  rysowały 
się lazurowe smugi. 

Był  środek  skwarnego,  dusznego  popołudnia.  Zarys  cypli  i  zatoczek  rozmazywał  się  w 

purpurowych oparach upału. Piaszczysta plaŜa lśniła tak oślepiająco, Ŝe umęczony wzrok szukał 
wytchnienia  wśród  kamieni,  na  które  rzucały  cień  wielkie,  czerwonawe  głazy  piaskowca.  W 
pobliŜu stało kilka chat rybackich, zszarzał; i wysrebrzonych przez wiatr i deszcze. W dali widać 
było jankeskie szkunery, których Ŝagle ledwie rysowały się na tle białego horyzontu. 

Dwie łodzie spuszczono właśnie na morze po pochylni opartej o skałę. W pobliŜu unosiło się 

na wodzie kilka płaskodenek. Od czasu do czasu widać było szybującą w stronę lądu mewę, która 
połyskiwała srebrzyście, gdy jej pióra odbiły blask słońca. 

Obok  pochylni  stał  młody  człowiek  i  przyglądał  się  łodziom  przez  lornetkę.  Był  wysoki, 

muskularny  i  miał  na  sobie  zwykłe,  rybackie  ubranie.  Twarz  ogorzała  od  morskiej  bryzy  była 
raczej sympatyczna niŜ przystojna, zaś niebieskie i czyste jak wody zatoki oczy miały wyjątkowo 
szczery i uczciwy wyraz. 

Na jednej z łodzi usadowiło się dwóch chłopaków o śniadych twarzach. Z wyrazem leniwego 

zainteresowania  w  czarnych  oczach  obserwowali  flotyllę  rybacką,  zastanawiając  się,  czy 
„Jankesi” mają udany połów. 

Po  chwili  na  stromej  ścieŜce  prowadzącej  do  osady  rybackiej  ukazało  się  troje  ludzi. 

Odłączyła  od  nich  dziewczyna,  podbiegła  lekkim  krokiem  do  Benjamina  Selby’ego  i  dotknęła 
jego ramienia. 

Opuścił gwałtownie lornetkę i rozejrzał się wokół. Twarz rozjaśniła mu się i przybrała wyraz 

nie ukrywanego zachwytu. 

—  O!  Mary  Stella!  Nie  spodziewałem  się,  Ŝe  wyjdziesz  w  taki  upał.  Ostatnio  rzadko 

pokazujesz się na brzegu — dodał z wyrzutem. 

—  Naprawdę  nie  miałam  czasu,  Benjaminie  —  odparła  beztrosko,  wyjmując  mu  z  ręki 

lornetkę.  Benjamin  pomógł  jej  nastawić  ostrość,  gdy  skierowała  szkła  na  łodzie.  Jego  śniada 
twarz nadal tryskała szczęściem. 

— Czy makrele biorą? — spytała dziewczyna. 
— Jeszcze nie. Kim jest ten obcy z twoim ojcem? 
— To nasz kuzyn, pan Braithwaite. Czy jesteś bardzo zajęty, Benjaminie? 
— SkądŜe. Jak widzisz, nie mam nic do roboty. 
— MoŜe zabrałbyś mnie na przejaŜdŜkę łódką? Nie pływałam od tak dawna. 
—  Oczywiście,  chodź,  łódź  jest  tam.  To  twoja  imienniczka.  Pomalowałem  ją  w  zeszłym 

tygodniu, jest czysta jak skorupka od jajka. 

Dziewczyna  zeszła  ze  skał  i  wsiadła  z  wdziękiem  do  niewielkiej,  pomalowanej  na  kremowo 

łodzi. Benjamin odcumował i odepchnął ją od brzegu. 

— Gdzie chcesz popłynąć, Mary Stello? 
— Och, powiosłuj trochę wzdłuŜ brzegu. Tylko proszę cię, nie wypływaj na głębinę, bo tam 

się boję, kręci mi się w głowie. 

Benjamin  z  uśmiechem  obiecał,  Ŝe  tego  nie  zrobi.  Wiosłował  z  niewymuszoną  gracją  i 

wprawą.  Urodził  się  i  wychował  wśród  szumu  fal  zatoki,  których  nieustanny  pomruk  był  jego 
pierwszą  kołysanką.  Znał  i  kochał  ich  wszystkie  odcienie,  kaŜdą  zmianę  wywołaną  powiewem 

background image

wiatru,  odpływem  i  przypływem.  Na  całym  wybrzeŜu  nie  było  lepszego  rybaka  od  Benjamina 
Selby’ego. 

Mary  Stella  pomachała  wesoło  dwóm  męŜczyznom  stojącym  na  skałach.  Benjamin  obrzucił 

ich ponurym spojrzeniem. 

— Kim jest ten młody człowiek? — spytał ponownie. — Skąd pochodzi? 
— To syn siostry ojca, jego ukochanej siostry. Ojciec nie widział jej jednak od lat, wyszła za 

Amerykanina i przeniosła się do Stanów. Kazała Frankowi przyjechać tu na lato i odszukać nas. 
Jest świetnym Prawnikiem, pracuje w Nowym Jorku. 

Benjamin  zamilkł.  Uniósł  wiosła  i  pozwolił  łodzi  kołysać  się  swobodnie  na  małych  falach. 

Poprzez  ciemnozieloną  wodę  było  wyraźnie  dno  usiane  kolorowymi  kamyczkami.  Mary 
wychyliła się nieco za burtę, by obejrzeć swoje zniekształcone odbicie w wodzie. 

— Czy połowy w tym tygodniu były dobre, Benjaminie? Ojciec nie miał czasu wypływać w 

morze, był zajęty przy sianie. A Leon jest takim kiepskim rybakiem. 

— Tak, jedne z najlepszych tego lata. Parę łodzi Rustlera złowiło po sześćset sztuk makreli, a 

my mieliśmy czterysta. 

Mary Stella zaczęła z roztargnieniem pluskać po wodzie swą smukłą opaloną dłonią. Zapadło 

milczenie,  a  Benjamin  był  z tego zadowolony,  bo mógł  napawać  się do  woli  widokiem  pięknej 
twarzy dziewczyny. 

Od  kiedy  sięgał  pamięcią,  kochał  Mary  Stellę.  Zdawało  mu  się,  Ŝe  zawsze  mieszkała  w 

najskrytszym  zakamarku  jego  duszy.  Kochał  ją  tak  silnie  i  wiernie,  jak  potrafi  człowiek  o 
naprawdę  uczuciowej  naturze.  Miał  nadzieję,  Ŝe  Mary  Stella  odwzajemnia  jego  uczucia,  i 
wiedział,  Ŝe  nie  ma  rywala,  którego musiałby się  obawiać.  Benjamin ubóstwiał Mary  Stellę tak 
bardzo,  Ŝe  w  skrytości  ducha  uwaŜał,  Ŝe  nie  jest  jej  godzien.  Uosabiała  w  jego  oczach  ideał 
piękna i dobra. Pilnował się wciąŜ, by nie zrobić, powiedzieć czy choćby nie pomyśleć czegoś, 
co mogłoby uchybić temu ideałowi. W jego cięŜkim, pełnym trudów Ŝyciu miłość do Mary Stelli 
była jakby Aniołem StróŜem, który sprowadzał go ze złej drogi. 

Tego  dnia  Benjamin  odczuwał  jakiś  niepokój.  Mary  Stella  wydawała  mu  się  inna  niŜ 

zazwyczaj.  WraŜenie  to  było  przelotne  i  minęło,  zanim  potrafił  określić,  na  czym  polegała 
róŜnica w zachowaniu dziewczyny. Skarcił się w duchu, Ŝe głupstwa przychodzą mu do głowy, 
ale dokuczliwe, nieokreślone uczucie wciąŜ powracało. 

Po chwili Mary Stella powiedziała, Ŝe czas wracać. Benjaminowi nigdzie się nie spieszyło, ale 

zawsze  spełniał  najbłahsze  Ŝyczenia  dziewczyny.  Zawrócił  łódkę  i  zaczął  wiosłować  w  stronę 
brzegu. 

Mosey  Louis  i  Xavier,  Kanadyjczycy  francuskiego  pochodzenia,  którzy  siedzieli  na  skałach, 

na zmianę patrzyli przez lornetkę na morze i robili jakieś typowe dla nich uwagi na temat flotylli 
rybackiej. Pan Murray i Braithwaite stali obok pochylni, czekając na zbliŜającą się łódź. 

—  Kim  jest  ten  młody  człowiek?  —  spytał  Braithwaite.  —  Ma  wspaniałą  posturę.  AŜ 

przyjemnie patrzeć, jak wiosłuje. 

— To Benjamin Selby, najlepszy rybak na wyspie — powiedział z pewną dumą w głosie pan 

Murray. — I nie znam porządniejszego człowieka. Być moŜe pomyślisz, Ŝe jestem stronniczy — 
ciągnął dalej z uśmiechem. — Bo wiesz, on i Mary Stella mają się ku sobie. Jak dobrze pójdzie, 
Benjamin zostanie kiedyś moim zięciem. 

Przez  twarz  Braithwaite’a  przemknął  cień.  Podszedł  do  łodzi  i  pomógł  Mary  Stelli  wysiąść, 

podczas  gdy  Benjamin sprawnie  cumował linę.  Gdy  się odwrócił, ujrzał,  Ŝe Mary Stella idzie z 
kuzynem  pomiędzy  skałami.  Niebieskie  oczy  Benjamina  pociemniały.  Z  ponurą  miną  ruszył  w 
stronę łódek. 

— Nie wypływał pan tego ranka, panie Murray? — spytał. 

background image

—  Nie.  Trzeba  było  zwieźć  siano.  Chyba  wiele  straciłem.  Podobno  połów  był  świetny.  Czy 

nadal łowią? 

— Nie, wygląda na to, Ŝe ryba znowu zacznie brać za jakąś godzinę. 
— Zdaje się, Ŝe widzę kogoś w łodzi — powiedział pan Murray, sięgając po lornetkę. 
—  To  załoga  Roba  Leslie’ego,  która  usiłuje  wyprowadzić  nas  w  pole.  Próbowali  juŜ  przed 

południem. Myślą zapewne, Ŝe byłoby zabawnie, gdybyśmy smaŜyli się na słońcu tak jak oni. 

— Frank! — zawołał pan Murray. — Pozwól tu na chwilę. 
— To mój siostrzeniec — powiedział do Benjamina. — Miły  chłopak, jestem pewien, Ŝe  go 

polubisz. 

Braithwaite  podszedł  bliŜej,  a  pan  Murray  połoŜył  jedną  rękę  na  jego  ramieniu,  a  drugą  na 

ramieniu Benjamina. 

—  Poznajcie  się,  chłopcy.  Benjaminie,  to  jest  Frank  Braithwaite.  Frank,  to  Benjamin  Selby, 

jak ci juŜ wspominałem, najlepszy rybak na wybrzeŜu. 

Gdy  pan  Murray  dokonywał  prezentacji,  dwaj  męŜczyźni  wlepili  w  siebie  nieruchome 

spojrzenia. Tych kilka sekund wydało im się dziwnie długie. Gdy upłynęły, Benjamin wiedział, 
Ŝ

e ten drugi jest jego rywalem. 

Braithwaite odezwał się pierwszy. 
— Cieszę się, Ŝe pana poznałem — powiedział serdecznie, wyciągając rękę. — Choć pewnie 

będę się czuł jak Ŝółtodziób w obecności zawodowego rybaka. 

Trudno  było  zignorować  tak  szczerą  uprzejmość,  więc  Benjamin  uścisnął  powściągliwie 

wyciągniętą dłoń. 

—  Przykro  mi,  Ŝe  tego  popołudnia  ryba  nie  bierze  —  ciągnął  Amerykanin.  —  Chciałbym 

spróbować swych sił, nigdy nie łowiłem makreli. Na początku będę pewnie do niczego. 

—  To  nie  jest  takie  trudne  —  odparł  sztywno  Benjamin.  —  Po  pewnym  czasie  kaŜdy  sobie 

jakoś radzi. Liczy się tylko wytrwałość. 

Odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę łodzi. Nie mógł zdobyć się na uprzejmą pogawędkę 

z obcym, bo demon nieufności juŜ wgryzał się w jego serce. 

—  Chyba  wypłynę  —  powiedział.  —  Trochę  się  ochłodziło.  Makrele  pewnie  zbiorą  się 

wkrótce w ławicę. 

— To ja teŜ płynę — zdecydował pan Murray. — Hej, tam wy! Leon i Pete, ruszcie się! 
Dwóch  Kanadyjczyków  francuskiego  pochodzenia  wybiegło  z  chaty,  gdzie  odbywali  sjestę. 

Pływali w łodzi Murraya. Załogi Murraya i Benjamina przyjaźnie ze sobą rywalizowały, ale Leon 
i Mosey Louis z sobie tylko znanych powodów byli zatwardziałymi wrogami. 

— Spróbujesz z nami, Frank? — zapytał pan Murray. 
— Chyba nie dziś — odparł. — Trochę za gorąco. Poczekam do jutra. Łodzie zostały szybko 

spuszczone  na  wodę  i  wypłynęły  z  cienia,  jaki  rzucało  urwisko.  Benjamin  stanął  przy  maszcie. 
Mary Stella wyszła na brzeg i wesoło pomachała mu ręką. 

— Powodzenia! Najlepszego połowu w sezonie! — zawołała. 
Benjamin pomachał jej w odpowiedzi czapką. Na chwilę zapomniał o dręczącej go zazdrości i 

pomyślał, Ŝe zachował się dość grubiańsko wobec Braithwaite’a. 

— Szkoda, Ŝe nie wypłynąłeś — zawołał do niego. — Będzie doskonały połów! 
Łodzie dopłynęły na łowisko i stanęły na kotwicy. Strzeliste maszty rysowały się wyraźnie na 

tle  nieba.  W  kaŜdej  łodzi  widać  było po kilka  ciemnych sylwetek.  Lśniący  bezmiar wód zatoki 
był  teraz  poznaczony  dziwnymi  czarnymi  smugami  —  to  makrele  zaczęły  gromadzić  się  w 
ławice. 

Frank  Braithwaite  wypłynął  na  połów  nazajutrz  i  złapał  trzydzieści  makreli.  Pysznił  się  tym 

jak  dziecko.  Potem  zaczął  codziennie  przychodzić  na  wybrzeŜe  i  został  całkiem  niezłym 

background image

rybakiem. Był ogólnie lubiany. Gdy łodzie przybijały do brzegu, nie wymigiwał się od pracy, ale 
zakasywał  nogawki  u  spodni,  pomagał  wybierać  wodę  i  wyładowywać  makrele.  Nigdy  nie 
zadzierał  nosa  i  zdecydowanie  brał  stronę  Leona  w  sprzeczkach  z  agresywnym  Mosey’em 
Louisem.  Nawet  kanadyjscy  Francuzi,  ci  bezlitośni  krytykanci,  przyznawali,  Ŝe  Jankes  to 
porządny facet. Jedynie Benjamin Selby odnosił się do niego z uporczywą rezerwą. 

Pewnego  wieczora  pełne  ryb  łodzie  przybiły  do  brzegu  o  zachodzie  słońca.  Benjamin 

wyskoczył  z  łódki,  gdy  tylko  uderzyła  o  pochylnię,  i  ruszył  pędem  po  ścieŜce  prowadzącej  w 
górę  plaŜy.  Zatrzymał  się  za  rogiem  swego  domu  i  zamarł  w  bezruchu,  gdyŜ  dostrzegł 
Braithwaite  i  Mary  Stellę,  którzy  stali  przy  drewnianym  ogrodzeniu  pastwiska.  Braithwaite  był 
odwrócony plecami do Benjamina, trzymał dziewczynę za rękę i mówił coś z przejęciem. Mary 
Stella  spojrzała  na  niego,  cofając  nieco  swą  delikatną  twarz.  Jej  oczy  miały  wyraz,  którego 
Benjamin nie widział u niej nigdy wcześniej, ale wiedział, co on oznacza. 

Twarz mu pobladła, rysy  stwardniały.  Zacisnął pięści, a w sercu  wezbrała gorycz i ból. Cała 

nadzieja, która opromieniała jego Ŝycie, zniknęła bez śladu. 

Benjamin  odwrócił  się  na  pięcie,  po  czym  cichym,  szybkim  krokiem  ruszył  ku  swojej  łodzi. 

Szum  morza  wydał  mu  się  bardzo  odległy.  Mosey  Louis  był  zajęty  liczeniem  makreli,  Xavier 
nabierał  wiadrem  wodę  i  polewał  nią  srebrzyste  ryby.  Zachodzące  słońce  kryło  się  za 
purpurowymi chmurami, a długi, czarny cypel wrzynał się w złociste morze jak hebanowy klin. 
Wszystko wydawało się jakieś nierealne. Benjamin machinalnie zabrał się do pracy. 

Mary Stella schodziła na brzeg, do łodzi ojca. Braithwaite szedł za nią wolno, zatrzymując się 

co  chwila,  by  odpowiedzieć  na  jakąś  zaczepkę  impertynenckiego  Moseya  Louisa.  Benjamin 
pochylił się niŜej nad stołem do oprawiania ryb. Od czasu do czasu dobiegał go głos Mary Stelli i 
jej  śmiech,  którym  kwitowała  docinki  Pete’a  czy  Leona.  Widział,  jak  szła  ścieŜką  z 
Braithwaite’em. Mignęła mu jej letnia sukienka, gdy zniknęła za urwiskiem. Pracował dalej bez 
wytchnienia, udając, Ŝe nic się nie stało. 

Było  późno,  gdy  wreszcie  skończyli  pracę.  ZnuŜeni  Francuzi  poszli  natychmiast  spać  na 

strych  rybaczówki.  Benjamin  postał  przy  pochylni,  aŜ  wszysko  ucichło,  po  czym  zszedł  do 
zatoczki przy skalistym cypelku. Oparł się o wielki głaz, uniósł głowę i zaczął wpatrywać się w 
ciemne  niebo.  Gwiazdy  migotały  spokojnie,  obojętne  na  jego  ból.  Przed  nim  rozciągało  się 
dudniące  rytmicznie  morze,  którego  niski,  gardłowy  pomruk  zdawał  się  wyraŜać  rozpacz 
szarpiącą jego serce. 

Powietrze  było  lepkie  i  duszne.  CięŜkie  zwały  chmur  na  horyzoncie  przecinały  od  czasu  do 

czasu zygzaki błyskawic. Małe fale rozbijały się ze szlochem o skały. 

Gdy  Benjamin  się  wyprostował,  ujrzał  Franka  Braithwaite’a,  który  stał  pomiędzy  nim  a 

lśniącą powierzchnią morza. Po chwili stanęli twarzą w twarz. 

Benjamin zacisnął pięści i zdławił w sobie pokusę, by zepchnąć rywala ze skały. 
—  Widziałem  was  dzisiaj  —  powiedział zdławionym  głosem. — Jak mogłeś przyjechać tu  i 

ukraść  mi  dziewczynę,  którą  kocham?  Czy  tam,  skąd  przybyłeś,  nie  ma  dość  dziewcząt,  wśród 
których mógłbyś przebierać? Nienawidzę cię… Mógłbym cię zabić… 

—  Selby,  przestań!  Sam  nie  wiesz,  co  mówisz.  Jeśli  skrzywdziłem  cię,  przepraszam, 

przysięgam,  Ŝe  nie  zrobiłem  tego  umyślnie.  Zakochałem  się  w  Mary  Stelli  od  pierwszego 
wejrzenia,  bo  i  któŜ  mógłby  się  jej  oprzeć?  Sądziłem  jednak,  Ŝe  jest  związana  z  tobą,  i  nie 
próbowałem jej odbijać. Nawet nie wiesz, ile mnie to kosztowało. Wiem, Ŝe mi nie ufałeś, ale jak 
dotąd  nie  miałeś  Ŝadnych  powodów.  Jednak  dziś  przekonałem  się,  Ŝe  ona  jest  wolna,  bo  nie 
zaleŜy jej na tobie! Pomyślałem, Ŝe mam szansę, i nie oglądając się na nic, skorzystałem z niej. 

— A więc ona cię kocha? — spytał głucho Benjamin. 
— Tak — odparł Braitwaite. 

background image

Benjamin odwrócił się i z nagłą pasją w głosie powiedział: 
— Nienawidzę cię. Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, ale skoro ona jest 

szczęśliwa, to nie ma znaczenia. Zdobyłeś z łatwością to, na co harowałem jak niewolnik przez 
całe  Ŝycie,  więc  z  pewnością  nie  potrafisz  tego  właściwie  docenić.  Ale  jeśli  ją  uszczęśliwisz, 
wszystko inne się nie liczy. O jedno cię tylko proszę, nie pozwól jej, by przychodziła na brzeg. 
Nie zniósłbym tego. 

Upalny sierpień dobiegł wreszcie końca. śycie na wybrzeŜu toczyło się po staremu. Benjamin 

zamknął  się  w  sobie,  ukrył  przed  światem  swe  cierpienie.  Jak  na  ironię  połowy  w  tym  sezonie 
były rewelacyjne, nazywano go później „rokiem makreli”. Benjamin pracował bez opamiętania. 

Braithwite  rzadko  teraz  przychodził  na  brzeg.  Mary  Stella  nie  pojawiła  się  ani  razu.  Pan 

Murray próbował porozmawiać z Benjaminem na draŜliwy temat, ale on do tego nie dopuścił. 

— Dajmy temu spokój — powiedział z godnością. 
PoniewaŜ  był  jak  zwykle  opanowany,  pan  Murray  pomyślał,  Ŝe  Benjamin  nie  przejmuje  się 

zbytnio  nową  sytuacją,  i  nawet  się  z  tego  ucieszył.  śałował  jednak,  Ŝe  sprawy  przybrały  taki 
obrót.  Braithwaite  zabierze  mu  córkę,  tak  jak  niegdyś  jego  ojciec  zabrał  mu  siostrę.  Poza  tym 
stary rybak kochał Benjamina jak syna. 

Pewnego  popołudnia  Benjamin  stał  przy  swojej  łodzi,  z  niepokojem  obserwując  niebo  i 

morze. Francuzi chcieli koniecznie wypłynąć, bo inne łodzie juŜ stały na łowisku. 

—  Nie  podoba  mi  się  to  wszystko  —  powiedział  Benjamin  w  zamyśleniu.  —  Myślę,  Ŝe 

moŜemy  się  spodziewać  nawałnicy.  Dokładnie  tak  samo  było  trzy  lata  temu,  gdy  nadszedł 
straszliwy szkwał. Utonął wtedy Joe Otway. 

Niebo było mroczne, powietrze cięŜkie i duszne, a gładka jak szkło powierzchnia wody miała 

miedziany odcień. Morze pomrukiwało cicho i pieszczotliwie obmywało brzegi. 

Było  jak  wielki  kot,  który  chłepce  wodę  i  czeka  stosownej  chwili, by rzucić się i  rozszarpać 

swą ofiarę. 

—  Jednak  spróbuję  —  orzekł  w  końcu  Benjamin,  po  raz  ostatni  rozejrzawszy  się  wokół.  — 

Jeśli nadejdzie szkwał, po prostu szybko wrócę na brzeg. 

Pospiesznie  spuścili  łódź  na  wodę,  a  poniewaŜ  było  bezwietrznie,  musieli  wiosłować.  Gdy 

wpłynęli w zatokę, ujrzeli Braithwaite’a i Leona, którzy przygotowywali się do spuszczenia łodzi 
Murraya. 

—  No,  jak  tych  dwóch  złapie  nawałnica,  to  popamiętają  —  wyszczerzył  zęby  Mosey  Louis. 

— Leon zna się na Ŝeglowaniu tyle co nic. 

Benjamin stanął na kotwicy blisko brzegu, ale Braithwaite i Leon popłynęli o wiele dalej. 
— Myślę, Ŝe wypuścili się na dorsza — stwierdził Xavier. 
Makrele  dobrze  brały,  ale  Benjamin  wciąŜ  popatrywał  na  niebo.  Nagle  dostrzegł  ciemną 

smugę sunącą od północnego zachodu. 

— Chłopcy, szkwał nadciąga! Kotwica w górę! Prędko! 
—  Mamy  czas  —  burknął  Mosey  Louis,  który  nie  miał  ochoty  rezygnować  z  połowu.  — 

ś

adna z łodzi jeszcze nie wraca. 

Zanim  skończył  mówić,  nawałnica  uderzyła  w  łódź,  która  przechyliła  się  gwałtownie  i 

rozkołysała  na  wezbranej  fali.  Na  wszystkich  łodziach  zapanowało  poruszenie  i  Ŝagle  poszły 
gwałtownie  w  górę.  Mosey  Louis  zbladł  i  szybko  zabrał  się  do  roboty.  Gdy  Benjamin  był  w 
połowie drogi do brzegu, na łodzi Murraya dopiero podnoszono Ŝagiel. 

— Co oni sobie myślą — warknął Mosey Louis. — Potopią się jak nic. Benjamin obejrzał się 

niespokojnie. Wszystkie łodzie płynęły w stronę lądu. Zawierucha wciąŜ przybierała na sile. Nie 
był  pewien,  czy  uda  mu  się  w  porę  przybić  do  brzegu,  a  Braithwaite  wyruszył  o  jakieś 
dwadzieścia minut później. 

background image

— Nie moja rzecz — mruknął pod nosem. 
Gdy Benjamin zaczął wyciągać łódź na piasek, zobaczył pędzącego pana Murraya. 
— Gdzie Frank?! — wołał zdyszany. — Wypłynął z Leonem. Co za głupcy! Pojęcia nie mają, 

jak radzić sobie z takim wiatrem. 

—  Jakoś  sobie  poradzą  —  powiedział  spokojnie  Benjamin.  —  ChociaŜ  późno  pomyśleli  o 

powrocie. Teraz mogą mieć kłopoty. 

Pozostała flotylla jakoś zawinęła do portu. Tylko łódź Murraya była jeszcze na morzu. Ludzie, 

którzy wylegli na brzeg, wpatrywali się w nią z przeraŜeniem. 

Łódź mknęła szybko w silnych porywach wiatru. Pan Murray wyraźnie zaczął tracić nadzieję. 
— Wszystko będzie dobrze — uspokajał go jeden z męŜczyzn. — Jeśli nie będą mogli przybić 

tutaj, osiądą na mieliźnie. 

—  śeby  to  potrafili!  —  lamentował  stary  rybak.  —  Oni  tego  nie  zrobią!  Wpadną  wprost  na 

skały. 

— Dlaczego nie zwijają Ŝagla? — zawołał Benjamin. 
Łódź  znajdowała  się  teraz  jakieś  trzysta  jardów  od  brzegu.  śagiel  nie  został  opuszczony  do 

końca, najwyraźniej coś się zacięło. 

— Dobry  BoŜe!  Co  się  dzieje?! —  wykrzykiwał  pan Murray.  Ledwie  skończył mówić, łódź 

wywróciła  się  do  góry  dnem.  Na  plaŜy  rozległy  się  pełne  przeraŜenia  okrzyki.  Pan  Murray 
skoczył do lodzi Benjamina, ale jeden z męŜczyzn go powstrzymał. — Nie moŜe pan tego zrobić. 
Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi im pomóc. 

Braithwaite i Leon wczepili się w burtę łodzi. Benjamin Selby stał na brzegu nieco w tyle za 

innymi.  Miał  zaciśnięte  usta  i  pięści.  Toczył  w  duchu  najtrudniejszą  walkę  swego  Ŝycia. 
Wiedział,  Ŝe  tylko  on  ma  niezbędne  kwalifikacje  i  wystarczająco  silne  nerwy,  by  dopłynąć  do 
rozbitków. Szansa była nikła, a ryzyko ogromne. 

Człowiek, którego nienawidził, tonął na jego oczach. A więc niechaj tonie! DlaczegóŜ miałby 

ryzykować Ŝycie dla swego wroga? Nikt nie będzie go winił, jeśli odmówi wypłynięcia na morze. 
A poza tym gdyby Braithwaite zniknął, być moŜe Mary Stella byłaby jego! 

W ciągu kilku sekund pokonał pokusę. 
—  Wypływam!  —  zawołał.  —  Potrzebny  jest  jeden  człowiek.  Bez  Ŝony  i  dzieci.  Kto  się 

zgłasza? 

— Ja! — zawołał Mosey Louis. — Pokłóciłem się z Leonem, ale nie mogę patrzeć, jak tonie. 
Benjamin nie miał nic przeciwko temu. Francuz był silny, zręczny i miał duŜe doświadczenie. 

Pan Murray chwycił Benjamina za ramię. 

— Nie, Benjaminie, nie ty. Nie mógłbym patrzeć, jak obaj moi chłopcy toną. 
Benjamin łagodnie uwolnił się z uścisku. 
— Robię to dla Mary Stelli — powiedział ochrypłym głosem. — Gdybym nie wrócił, proszę 

to jej powtórzyć. 

Z  trudem  zepchnęli  na  wodę  wielką  płaskodenkę  i  szybko  pomknęli  naprzód.  Benjamin  nie 

tracił  zimnej  krwi.  Nie  zawiodła  go  siła  ramion  i  bystry  wzrok.  Wiele  razy  przeraŜonym 
obserwatorom wydawało się, Ŝe łódź tonie, ale ona wynurzała się wciąŜ triumfalnie z odmętów i 
pruła naprzód. 

Wreszcie  dopłynęła  do  rozbitków,  których  jakoś  udało  się  wciągnąć  na  pokład.  Droga 

powrotna  była  łatwiejsza,  bo  osadzili  Ŝaglówkę  na  mieliźnie.  Ludzie  czekający  na  brzegu  z 
okrzykiem  dzikiej  radości  rzucili  się  do  łodzi,  pomagając  wynieść  na  ląd  półprzytomnego 
Braithwaite’a  i  Leona.  Potem  zanieśli  ich  do  chaty  Murraya.  Benjamin  wymknął  się 
niepostrzeŜenie  do  domu.  Mosey  Louis  został,  by  zebrać  gratulacje.  Siedząc  w  kręgu  pełnych 
podziwu chłopców, opowiadał z detalami o przebiegu akcji ratunkowej. 

background image

— Niech ten Leon nie myśli, Ŝe z niego taki mądrala! — zakończył swoją opowieść. 
Braithwaite  przyszedł  na  brzeg  następnego  dnia.  Był  blady  i  i  roztrzęsiony.  Podszedł  do 

Benjamina i wyciągnął do niego rękę. 

— Dziękuję — powiedział po prostu. 
Benjamin schylił głowę nad robotą. 
— Nie ma za co — odpowiedział gburowato. — Chciałem, Ŝebyś utonął. Popłynąłem z myślą 

o Mary Stelli. Powiedz mi… — dc chwili — kiedy bierzecie ślub? 

— Dwunastego września. 
Twarz Benjamina nawet nie drgnęła. Przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się w morze. PrzeŜywał 

katusze,  pragnąc  ostatecznie pogodzić  się  ze swoim  wielkim  wyrzeczeniem. Wreszcie  odwrócił 
się i wyciągnął rękę. 

— Robię to dla niej — powiedział szczerze. 
Frank  Braithwaite uścisnął smukłą, białą dłonią twardą, brązową rękę rybaka. Obaj mieli łzy 

w oczach. Rozstali się w milczeniu. 

Rankiem  dwunastego  września  Benjamin  Selby  jak  zwykle  wypłynął  na  łowisko.  Połów  był 

dobry,  choć  sezon  dobiegał  końca.  Po  południu  Francuzi  poszli  spać.  Benjamin  postanowił 
popłynąć wzdłuŜ brzegu w poszukiwaniu soli. Stał obok płaskodenki gotowej do wypłynięcia, ale 
wciąŜ  na  coś  czekał.  Wreszcie  usłyszał  stłumiony  gwizd  pociągu  i  ujrzał  białą  smugę  dymu 
unoszącą się nad odległą przełęczą. 

Mary  Stella  odjechała,  na  zawsze  zniknęła  z  jego  Ŝycia.  Jasne  niebieskie  oczy  wpatrzone  w 

morską  dal  nie  zmieniły  twardego  wyrazu.  Benjamin  dzielnie  spoglądał  w  swoją  samotną, 
zrujnowaną przez obcego przyszłość. 

Białe mewy szybowały nad tonią, krótkie fale omywały plaŜę. 
Wszystkie łagodne, senne odgłosy wybrzeŜa tłumił miękki, nieprzerwany pomruk wód zatoki. 

background image

U

CZCIWA WYMIANA

 

 
Katherine  Rangely  właśnie  się  pakowała.  Jej  przyjaciółka  i  współlokatorka  Edith  Wilmer 

siedziała  na  łóŜku  i  przyglądała  się  krzątaninie  Katherine  z  tym  spokojnym  brakiem 
zainteresowania, który W określonej sytuacji moŜe doprowadzić do szału. 

— To irytujące, Ŝe Neda przenoszą właśnie teraz, kiedy wyjeŜdŜam — powiedziała Katherine, 

szarpiąc  za  szal,  który  złośliwie  się  o  coś  zaczepił.  —  Jego  zwierzchnicy  mogli  zaczekać  na 
koniec wakacji. Ned nie zna tu Ŝywej duszy i będzie się czuł strasznie samotnie. 

— Postaram się, jeśli pozwolisz, zaprzyjaźnić z nim — pocieszyła ją Edith. 
— Och, wiem. Jesteś prawdziwym zrządzeniem losu, Ede. Ned zjawi się tu dziś wieczorem i 

natychmiast  ci  go  przedstawię.  Postaraj  się  umilić  biedakowi  czas  do  mego  powrotu.  Dwa 
miesiące! Pomyśl tylko! A ciocia Elizabeth nie daruje mi ani chwili tego czasu, który obiecałam 
z nią spędzić. A do tego w Harbour Hill jest tak przeraŜająco nudno! 

Potem  rozmowa  zeszła  na  sprawy  Edith.  Była  zaręczona  z  profesorem  Sidneyem  Keithem, 

który pracował w jakimś college’u. 

— Myślę, Ŝe nie będę widywała się zbyt często z Sidneyem tego lata — powiedziała. — Pisze 

kolejną ksiąŜkę, to jego konik. 

—  Cudownie  —  westchnęła  Katherine,  która  sama  miała  podobne  aspiracje.  —  Gdyby  Ned 

przejawiał takie zainteresowania, byłabym naprawdę szczęśliwa. Ale on jest strasznie prozaiczny. 
Ma w nosie poezję i śmieje się, gdy ja się nią zachwycam. A gdy mówię, Ŝe zamierzam powaŜnie 
zabrać się za pisanie, wpada we wściekłość. Powiada, Ŝe pisarki to najszkaradniejsze istoty, jakie 
chodzą po ziemi. Czy słyszałaś kiedyś podobne brednie? 

—  Za  to  jest  bardzo  przystojny  —  orzekła  Edith,  spoglądając  na  fotografię,  która  stała  na 

toaletce Katherine. — A Sid przeciwnie. Owszem, ma interesującą twarz, ale jest zdecydowanie 
brzydki. 

Edith westchnęła. Miała słabość do przystojnych męŜczyzn i uwaŜała za dopust BoŜy, Ŝe trafił 

się jej taki brzydal. 

—  Ma  piękne  oczy  —  pocieszała  przyjaciółkę  Katherine.  —  A  przystojni  męŜczyźni  są 

próŜni. Ned takŜe, ciągle muszę dawać mu po nosie. Ale myślę, Ŝe go polubisz. 

Edith  teŜ  była  tego  zdania,  gdy  Ned  Ellison  zjawił  się  wieczorem.  Był  przystojnym, 

bezpośrednim  młodzieńcem,  który  zdawał  się  uwielbiać  Katherine  bezgranicznie,  a  na  dodatek 
chyba nieco się jej bał. 

—  Edith  postara  się  pod  moją  nieobecność  uprzyjemnić  ci pobyt w  Riverton — powiedziała 

mu na poŜegnanie. — Jest przemiłą dziewczyną, wiem, Ŝe ją polubisz. To naprawdę okropne, Ŝe 
muszę teraz wyjechać, ale nic na to nie poradzę. 

— Będę się czuł strasznie samotny — mruknął Ned. — Nie zapominaj pisać regularnie, Kitty. 
— Oczywiście, Ŝe będę pisać, ale na litość boską, Ned, nie nazywaj mnie Kitty. To brzmi tak 

infantylnie. No, to do widzenia, kochany. Wrócę za dwa miesiące i będzie cudownie. 

 

*

 

*

 

 
Po pierwszym tygodniu spędzonym w Harbour Hill Katherine zaczęła się zastanawiać, jak ma 

wytrzymać  pozostałe  siedem.  Harbour  Hill  było  urocze,  ale  nie  kaŜda  kobieta  potrafi  Ŝyć  tylko 
samymi pejzaŜami. 

background image

—  Ciociu  Elizabeth,  czy  w  Harbour  Hill  ktoś  kiedyś  umarł?  —  spytała  pewnego  dnia 

Katherine. — Bo jeśli tak, to nie wydaje mi się, aby ten fakt cokolwiek zmienił w sytuacji tego 
nieszczęśnika. 

Ciocia  Elizabeth  odpowiedziała  zaszokowanym  spojrzeniem.  Katherine  zaczęła  dla  zabicia 

czasu  zbierać  wodorosty,  co  wiązało  się  z  długimi  wędrówkami  wzdłuŜ  brzegu.  Pewnego  razu 
wybrała  się  na  trudno  dostępny,  skalisty  cypel,  połoŜony  w  odległym  zakątku.  Zdjęła  buty  i 
pończochy,  podkasała  spódnicę,  podwinęła  rękawy  wysoko  ponad  łokcie  i  zabrała  się  do 
wyławiania wodorostów. Nie wyglądała zbyt dostojnie podczas tego absorbującego zajęcia, ale w 
tych warunkach godny wygląd nie miał Ŝadnego znaczenia. 

Nagle  usłyszała  wołanie  dochodzące  z  brzegu.  Odwróciła  się  skonsternowana  i  spostrzegła 

męŜczyznę, który stał na skałach. 

Najwyraźniej krzyczał coś właśnie do niej. 
„Czego on u licha chce?” — pomyślała wściekła. 
— Niech pani stamtąd wyjdzie! — wołał, wymachując rękami. — Jak nie będzie pani uwaŜać, 

wpadnie w bezdenny dół! 

—  To  jakiś  wariat  —  mruknęła  Katherine  pod  nosem.  —  Albo  pijany.  Co  mam  robić,  u 

diabła? 

— No, niechŜe pani wychodzi! — nalegał obcy. — Co pani sobie myśli? Jak moŜna brodzić 

po takim miejscu, przecieŜ to szaleństwo. 

Oburzenie Katherine wzięło górę nad strachem. 
— Nie sądzę, bym wkroczyła na prywatny teren! — odkrzyknęła wściekła. 
Najwyraźniej  nie  zrobiło  to  na  nim  Ŝadnego  wraŜenia.  Zszedł  na  sam  skraj  skał  i  wtedy 

Katherine mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Miał na sobie nieco znoszony garnitur, a na nosie 
— okulary. Nie wyglądał na wariata ani pijanego. 

— Błagam, Ŝeby pani wreszcie wyszła na brzeg — powiedział z przejęciem. — Zapewne stoi 

pani na krawędzi bezdennego leja. 

„On  naprawdę  jest  niespełna  rozumu  —  pomyślała  Katherine.  —  To  pewnie  jeden  z  tych 

stukniętych sekciarzy zabiegających o odnowę duchową. Chyba jednak lepiej będzie, gdy wyjdę 
z wody.” 

OstroŜnie wycofała się z płycizny, ściskając w ręku cenne okazy morskiej flory. Gdy wspięła 

się na skały, nieznajomy zmierzył ją surowym spojrzeniem. 

—  Powinna  mieć  pani  więcej  rozumu.  śeby  ryzykować  Ŝycie  dla  garści  glonów!  — 

powiedział. 

— Nie mam pojęcia, o co panu chodzi — odparła. — Nie wygląda pan na szaleńca, ale mówi 

pan tak, jakby był obłąkany. 

—  A  więc  nie  wie  pani,  Ŝe  to  miejsce  nazywają  Bezdennym  Dołem?  To  najbardziej 

niebezpieczny skrawek ziemi na całym wybrzeŜu. 

—  Nie  wiedziałam  o  tym  —  powiedziała  Katherine  z  przeraŜeniem.  Przypomniała  sobie,  Ŝe 

ciocia Elizabeth ostrzegała ją przed jakąś niebezpieczną dziurą, ale nie zwróciła na to specjalnej 
uwagi, a poza tym przypuszczała, Ŝe znajduje się ona gdzie indziej. 

— Nie pochodzę z tych stron — bąknęła pod nosem. 
— No cóŜ, nie posądzałem pani o brak rozsądku. Ktoś powinien jednak postawić tu tablicę z 

ostrzeŜeniem  —  odparł  nieznajomy  łagodniejszym  juŜ  tonem.  —  Ten  lej  jest  tak  głęboki,  Ŝe 
nikomu  jeszcze  nie  udało  się  dotrzeć  do  dna.  Gdy  ktoś  tu  wpadł,  wszelki  słuch  po  nim  ginął. 
Skały są tak uformowane, Ŝe tworzy się wir, który wsysa wszystko, na co trafi. 

—  Jestem  bardzo  wdzięczna  za  ostrzeŜenie  —  powiedziała  Katherine  z  pokorą  w  głosie.  — 

Nie miałam pojęcia, Ŝe coś mi zagraŜa. 

background image

— Widzę, Ŝe zebrała pani interesujące wodorosty — stwierdził nieznajomy. 
Jednak Katherine nie miała ochoty na rozmowę o wodorostach. Nagle uświadomiła sobie, jak 

wygląda — z tymi bosymi nogami, zszarganą spódnicą i ociekającymi wodą rękami. A osobnik, 
którego  wzięła  za  wariata,  był  niewątpliwie  dŜentelmenem.  Gdyby  chociaŜ  odszedł  i  dał  jej 
moŜliwość nałoŜenia pończoch i butów! 

Najwidoczniej nie miał jednak zamiaru tego zrobić. Gdy Katherine pozbierała z ziemi części 

swojej  garderoby  i  skierowała  się  w  stronę  domu,  zaczął  iść  u  jej  boku  i  z  wielką  elokwencją 
snuć rozwaŜania na temat wodorostów, tak jakby codziennie spacerował z bosonogimi młodymi 
kobietami.  W  końcu  stwierdziła,  Ŝe  skoro  on  nie  ma  nic  przeciwko  bosym  stopom,  ona  teŜ  nie 
będzie się nimi przejmować. 

Wiedział  tak  duŜo  o  glonach,  Ŝe  Katherine  poczuła  się  głupio.  Obejrzał  jej  zbiór  i  wskazał, 

które  są  najcenniejsze.  Wytłumaczył;  jak  naleŜy  je  konserwować  i  oprawiać  w  ramki.  Polecił 
inne, o wiele bezpieczniejsze miejsca na wybrzeŜu, gdzie znajdzie nowe odmiany tych roślin. 

Gdy  w  zasięgu  wzroku  pojawiło  się  Harbour  Hill,  Katherine  zaczęła  się  zastanawiać,  co 

właściwie  ma  począć  z  tym  człowiekiem.  Niewątpliwie  nie  wypadało  ot  tak  sobie  odprawić 
kogoś,  kto  uratował  jej  Ŝycie.  Z  drugiej  jednak  strony  nie  uśmiechała  się  jej  perspektywa 
paradowania główną ulicą Harbour Hill na bosaka w towarzystwie dŜentelmena, który rozprawia 
o wodorostach. 

Nieznajomy sam przeciął ten gordyjski węzeł. Powiedział, Ŝe wracać, bo spóźni się na kolację, 

uchylił  kapelusza  i  odszedł.  Katherine  zaczekała,  aŜ  zniknie  jej  z  oczu,  po  czym  usiadła  na 
piasku, by załoŜyć pończochy i buty. 

„Kto to moŜe być? — zastanawiała się. — Musiałam juŜ gdzieś go widzieć Jest bardzo miły, 

ale pewnie uznał mnie za wariatkę. Ciekawe, czy mieszka w Harbour Hill.” 

Zagadka została rozwiązana, gdy po powrocie do domu przeczytała list od Edith. 
„Spotykam się z Nedem dość często — pisała przyjaciółka. — Myślę, Ŝe jest cudowny. Co za 

szczęściara  z  ciebie,  Kate.  Czy  wiesz,  Ŝe  Sidney  jest  właśnie  w  Harbour  Hill,  a  przynajmniej 
gdzieś  w  pobliŜu?  Wczoraj  otrzymałam  od  niego  list.  Pojechał  tam  na  wakacje,  bo  to  takie 
spokojne miejsce, a on musi skończyć jakąś koszmarną ksiąŜkę naukową. Zatrzymał się w domu 
przy  małej  farmie  na  wybrzeŜu.  Napisałam  do  niego  dzisiaj,  by  cię  odszukał  i  czuł  się 
zapowiedziany. Myślę, Ŝe go polubisz, bo jest dokładnie w twoim stylu”. 

Katherine  uśmiechnęła  się  pod  nosem,  gdy  tego  samego  wieczora  otrzymała  bilecik  od 

Sidneya Keitha. Na spotkanie stawił się jej poranny znajomy. 

— To pani! — wykrzyknął. 
— Tak, to ja — stwierdziła Katherine wesoło. — Nie spodziewał się pan tego, prawda? Byłam 

pewna, Ŝe gdzieś juŜ pana widziałam. Okazuje się, Ŝe oglądałam kiedyś pańską fotografię. 

Gdy  profesor  Keith  odchodził,  zaproponowano mu serdecznie,  by  ponowił  odwiedziny,  a on 

nie  omieszkał  skorzystać  z  zaproszenia.  Wkrótce  stał  się  bywalcem  Sycamore  Villa.  Katherine 
powiadomiła o tym listownie Edith i z czystym sumieniem zaskarbiała sobie przyjaźń profesora 
Keitha. Wspaniale czuli się w swoim towarzystwie. Odbywali długie wędrówki wzdłuŜ brzegu w 
poszukiwaniu  glonów,  a  gdy  ich  zasób  się  wyczerpał,  zabrali  się  do  kolekcjonowania  okazów 
flory  Harbour Hill. To wiązało się z jeszcze dłuŜszymi wyprawami. Katherine zastanawiała się, 
kiedy  profesor  Kerth  znajduje  czas,  by  pracować  nad  ksiąŜką,  ale  poniewaŜ  nie  poruszał  tego 
tematu, ona takŜe go o to nie pytała. 

Katherine  była  ciekawa,  jak  rozwija  się  znajomość  Neda  i  Edith.  Początkowo  przyjaciółka 

bardzo  wiele  pisała  o  Nedzie,  jednak  w  ostatnich  paru  listach  poświęciła  mu  tylko  parę  słów. 
Katherine  Ŝartobliwie  zapytała  w  liście,  czy  pokłóciła  się  z  jej  narzeczonym.  „Co  za 
niedorzeczność”  —  odpisała  Edith.  Zapewniała,  Ŝe  nadal  Ŝyją  w  przyjaźni,  ale  Ned  nawiązał 

background image

wiele innych znajomości w Riverton, więc nie był juŜ zdany wyłącznie na jej towarzystwo. 

Katherine  westchnęła,  przeczytawszy  te  słowa,  i  wybrała  się  na  poszukiwanie  paproci  z 

profesorem  Keithem.  Do  końca  wakacji  pozostały  jeszcze  tylko  dwa  tygodnie.  Odpoczywali 
właśnie  w  przydroŜnym  rowie  po  długiej  wędrówce,  gdy  mimochodem  powiedziała  coś  ten 
temat.  Dźgając  niewinny  przydroŜny  pył  laską,  profesor  wyraził  przekonanie,  Ŝe  Katherine  z 
przyjemnością  wróci  do  pracy  i  niewątpliwie będzie zadowolona ze spotkania z przyjaciółmi  w 
Rive 

— Nie mogę się doczekać spotkania z Edith — powiedziała Katherine. 
— I Nedem? — podsunął profesor Keith. 
— O tak, naturalnie. I z Nedem — przyznała Katherine bez entuzjazmu. 
Wyglądało  na  to,  Ŝe  nie  ma  nic  więcej  do  powiedzenia.  Nie  moŜna  bez  końca  rozmawiać  o 

paprociach,  więc  wstali  i  ruszyli  w  stronę  domu.  Tego  wieczora  Katherine  napisała  do  Neda 
wyjątkowo czuły list. Potem połoŜyła się do łóŜka i wybuchnęła płaczem. 

Gdy profesor Keith szedł złoŜyć pannie Rangely poŜegnalną wizytę w przeddzień jej wyjazdu 

z  Harbour  Hill,  wyglądał  jak  człowiek  prowadzony  na  egzekucję  i  to  bez  pociechy  duchowej. 
Jednak ostatecznie wziął się w garść i spokojnie rozmawiał Katherine na róŜne niezobowiązujące 
tematy. 

Załamanie  przyszło  w  chwili,  gdy  Katherine  wstała,  by  się  z  nim  poŜegnać.  Była  właśnie  w 

ś

rodku  jakiegoś  konwencjonalnego  zdania,  gdy  nagle  głos  jej  zadrŜał  i  przeszedł  w  dziecięcy 

szloch. 

Profesor otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Upuścil kapelusz i nastąpił na niego, ale 

wątpię, by to zauwaŜył, bo był całkowicie pochłonięty całowaniem włosów Katherine. Gdy sobie 
to uświadomiła, szybko się odsunęła. 

— Och, Sidney, nie rób tego! Pomyśl o Edith! Czuję się podle. 
—  Czy  myślisz,  Ŝe  bardzo  by  się  przejęła,  gdybym…  gdybyś…  gdybyśmy…?  —  spytał  z 

wahaniem w głosie. 

—  Och,  to  by  jej  złamało  serce!  —  wykrzyknęła  Katherine  z  przekonaniem.  —  Jestem tego 

pewna. I Nedowi teŜ. Nigdy nie mogą poznać prawdy. 

Profesor  schylił  się  i  zaczął  szukać  sfatygowanego  kapelusz.  Zajęło  mu  to  sporu  czasu,  po 

czym podszedł cicho do drzwi. Zatrzymał się z ręką na klamce i odwrócił po raz ostatni. 

— Do widzenia, panno Rangely — powiedział miękko. 
Ale Katherine, która leŜała z twarzą ukrytą w poduszce kanapy, nie usłyszała tych słów. Gdy 

uniosła głowę, juŜ go nie było. 

 

*

 

*

 

 
Następnego  wieczora,  po  zapadnięciu  zmroku,  pociąg  wjechał  na  stację  Riverton.  Katherine 

miała  uczucie,  Ŝe  jej  Ŝycie  stało  się  jałowe,  szare  i  puste.  Spodziewano  się,  Ŝe  przyjedzie 
późniejszym pociągiem, więc nikt nie wyszedł na jej spotkanie. Posępnie wlokła się przez ulice 
do swojego pensjonatu. Gdy bez pukania weszła do pokoju, Edith, która leŜała na łóŜku, zerwała 
się  zaskoczona.  Było  wprawdzie  dość  ciemno,  ale  Katherine  odniosła  wraŜenie,  Ŝe  jej 
przyjaciółka  płakała,  i  natychmiast  odezwało  się  w  niej  poczucie  winy.  CzyŜby  Edith  coś 
podejrzewała? 

—  Ojej,  nie  spodziewaliśmy  się,  Ŝe  przyjedziesz  przed  ósmą  trzydzieści.  Zamierzaliśmy  z 

Nedem wyjść po ciebie. 

background image

—  Okazało  się,  Ŝe  jest  wcześniejszy  pociąg,  więc  skorzystałam  z  niego  —  powiedziała 

Katherine, opadając apatycznie na krzesło. 

— Jestem wykończona, strasznie boli mnie głowa. Nie chcę nikogo dziś widzieć, nawet Neda. 
—  Biedactwo  —  powiedziała  współczująco  Edith  i  zaczęła  rozglądać  się  za  wodą  kolońską. 

— PołóŜ się, natrę ci skronie. Czy dobrze się bawiłaś w Harbour Hill? A jak się miewa Sidney? 
Czy moŜe wspominał o przyjeździe tutaj? 

—  Och,  czuje  się  dobrze  —  powiedziała  Katherine  znuŜonym  tonem.  —  Ale  nie 

przypominam sobie, by coś mówił o przyjeździe. Och, dziękuję ci, to na pewno dobrze mi zrobi. 

Gdy Edith zeszła na dół, Katherine zaczęła miotać się po pokoju. Wiedziała, Ŝe Ned przyszedł, 

ale  wcale  nie  chciała  go  widzieć.  Pomyślała  jednak,  Ŝe  nie  ma  sensu  bez  końca  odkładać  tej 
nieszczęsnej chwili. A poza tym nie moŜe traktować Neda tak podle. Postanowiła zejść na dół. 

Do  saloniku  prowadziło  dwoje  drzwi,  a  Katherine  skierowała  się  tam  przez  bibliotekę. 

Właśnie  uniosła  rękę,  by  odsunąć  wiszącą  w  drzwiach  portierę,  gdy  usłyszała  coś,  co  ją 
powstrzymało. 

Edith mówiła z płaczem: 
— Och, Ned, to wszystko jest takie straszne! Nie mogłam spojrzeć jej w oczy. Tak mi wstyd. 

Wcale nie chciałam być tak fałszywa. Nie moŜemy dopuścić, by cokolwiek zaczęła podejrzewać. 

— To nie będzie łatwe  — odparł zdławionym głosem Ned. — Słowo daję, Edith, nie wiem, 

czy zdołam zachować pozory. 

—  Musisz  —  zaszlochała  Edith.  —  To  by  złamało  jej  serce.  I  Sidneyowi  równieŜ.  Musimy 

postanowić, Ŝe zapomnimy o sobie. Musisz oŜenić się z Katherine. 

Katherine  zdała  sobie  nagle  sprawę,  Ŝe  podsłuchuje  cudzą  rozmowę,  i  bezszelestnie  się 

wycofała. Wcale nie wyglądała na osobę, której zadano śmiertelny cios, i zupełnie zapomniała o 
migrenie. 

Pół godziny później, gdy Edith weszła do pokoju, Katherine, jakby nigdy nic, czytała ksiąŜkę. 
—  Jak  tam  twoja  głowa,  kochanie?  —  spytała  Edith,  odwracając  twarz  i  unikając  wzroku 

przyjaciółki. 

— Och, doskonale — odparła pogodnie Katherine. 
— Dlaczego więc nie zeszłaś na dół? Ned przyszedł. 
— No cóŜ, Edie, zeszłam na dół, ale odniosłam wraŜenie, Ŝe nic tam po mnie. 
Edith  spojrzała  z  konsternacją  na  przyjaciółkę,  zapominając  o  opuchniętych  powiekach  i 

ś

ladach łez na policzkach. 

— Katherine! 
— Nie miej wyrzutów sumienia, kochanie. Nie wyrządziłaś nikomu krzywdy. 
— A więc słyszałaś… 
— Dość zaskakującą rozmowę. Więc ty i Ned zakochaliście się w sobie, tak? 
—  Och,  Katherine  —  zachlipała  Edith.  —  To  stało  się  wbrew  naszej  woli,  ale  to  juŜ 

skończone. Nie bądź na mnie zła. 

— Zła? AleŜ kochanie, jestem zachwycona! 
— Zachwycona? 
—  Tak,  głuptasku.  Nie  domyślasz  się?  Mnie  i  Sidneya  spotkało  to  samo  co  was.  Wczoraj 

rozstaliśmy się w takim smutku, jaki ty i Ned przeŜywaliście pewnie dziś wieczór. 

— Katherine! 
— Tak, naprawdę. I oczywiście postanowiliśmy złoŜyć siebie w ofierze na ołtarzu obowiązku 

i  tak  dalej.  Ale,  dzięki  Bogu,  okazuje  się,  Ŝe  nie  jest  to  konieczne.  Wybaczmy  więc  sobie 
wzajemnie. 

—  Och  —  westchnęła  uszczęśliwiona  Edith.  —  To  brzmi  zbyt  pięknie,  aby  mogło  być 

background image

prawdziwe. 

—  To  zrządzenie  losu  —  zapewniła  Katherine.  —  Ned  i  ja  i  tak  długo  byśmy  ze  sobą  nie 

wytrzymali, a ty i Sidney zanudzilibyście się na śmierć. A teraz zamiast czworga zawiedzionych 
ludzi będzie czworo szczęśliwych. Jutro powiem o wszystkim Nedowi. 

background image

N

ATTY Z 

B

ŁĘKITNEJ 

W

YSPY

 

 
Natty Miller zszedł na nabrzeŜe, gdzie Bliss Ford cumował właśnie „Cockawee”. Bliss raz po 

raz  rzucał  gniewne  spojrzenia  na  prawie  nową,  białą  łódź,  której  zwinięte  Ŝagle  nie  wiedzieć 
czemu  były  i  mokre,  a  lśniące  wnętrze  równieŜ  ociekało  wodą.  Kilku  stojących  na  brzegu 
rybaków kręciło głowami i mówiło coś, wskazując Ŝaglówkę. Natty podszedł bliŜej. 

—  Równie  dobrze  moŜesz  porąbać  ją  na  opał  —  przekonywał  Blissa  Jake  McLaren.  —  Nie 

uda  ci  się  nikogo  namówić,  by  na niej  pływał.  Uszło  jej to  za pierwszym razem,  gdy dowodził 
młody Johnson. Ale jak łódź odwraca się do góry dnem z kapitanem Frankiem na pokładzie, to 
znaczy, Ŝe naprawdę coś z nią jest nie tak. 

— O co chodzi? — spytał Natty. 
— „Cockawee” znowu przewróciła się dziś rano w zatoce — powiedział Will Scott. — To juŜ 

drugi raz. „Grey Gull” wyłowiła ludzi i przyholowała łódź do brzegu. Nie ma sensu próbować na 
niej  pływać.  Nikt  nie  będzie  naraŜał  Ŝycia  na  takiej  krypie.  A  co  tam  słychać  na  Błękitnej 
Wyspie, Natty? 

— Wszystko w porządku — stwierdził lakonicznie Natty. 
Nie strzępił języka na próŜno. Nigdy nie mówił za wiele w ciągu czternastu lat swego Ŝycia, 

za  to  bardzo  lubił  rozmyślać.  Był  niewysoki,  raczej  niepozorny,  ale  paru  chłopaków  z  okolicy 
przekonało się, Ŝe Natty ma niezłe muskuły. 

— Czy Everett otrzymał juŜ odpowiedź z Otta wy w sprawie latarni morskiej? — spytał Will. 
Natty pokręcił przecząco głową. 
— Myślicie, Ŝe on ma jakąś szansę na tę posadę? — rzucił pytająco Adam Lewis. 
—  Ani  cienia  szansy  —  stwierdził  stanowczym  tonem  Cooper  Creasy.  —  Ma  niewłaściwe 

poglądy polityczne. Tak jak jego ojciec. Syn torysa nie dostanie posady od rządu laburzystów, ot 
co. 

—  Pan  Barr  twierdzi,  Ŝe  Everett  jest  zbyt  młody,  by  powierzyć  mu  tak  odpowiedzialne 

stanowisko — wyrecytował ponuro Natty. 

Cooper wzruszył ramionami. 
— MoŜe i tak. Osiemnastka to zielony wiek, ale wszyscy wiedzą, Ŝe tak naprawdę to Ev był 

latarnikiem przez ostatnie dwa lata, gdy wasz ojciec chorował. Irving Elliott od dawna chce mieć 
tę latarnię, a ma dobre „plecy”. Barr jest mu coś winien za te dwa lata harówki przy wyborach. 
Nie  mam  nic  przeciwko  Elliotowi,  to  porządny  człowiek,  ale  latarnia  powinna  przejść  w  ręce 
syna Millera. Jest to tak pewne, jak to, Ŝe on jej nie dostanie, ot co. 

—  Czy  któryś  z  was  wybiera  się  jutro  na  regaty  do  Summerside?  —  spytał  Will  Scott,  by 

odwrócić uwagę Coopera od polityki, którą ten lubił się nadmiernie ekscytować. 

—  Ja jadę —  odparł  Adam. —  Do  wyścigu  stają  jachty  klubów Ŝeglarskich z Summerside  i 

Charlottetown. Jak chcesz, dam ci szansę się wykazać, Natty. 

Natty pokręcił głową. 
— Nie jadę — stwierdził krótko. 
—  Powinniśmy  uczcić  Dzień  Wiktorii  —  powiedział  Adam  buńczucznym  tonem.  — 

Dwudziestego  czwartego maja to dzień urodzin Królowej. Dobra, stara  Królowa wprawdzie nie 
Ŝ

yje, ale na jej cześć ten dzień został uznany za święto narodowe. 

—  Nie  moŜemy  jechać  razem  z Evem, a on się tam  wybiera —  wyjaśnił  Natty. — Prue i ja 

zostajemy, by zapalić latarnię. Muszę juŜ wracać. Chmurzy się. 

—  Wątpię,  by  jutro  pogoda  była  iście  królewska  —  stwierdził  Cooper  i  skrzywił  się  z 

background image

dezaprobatą, patrząc na niebo. — Wygląda na to, Ŝe będzie wiało z północnego zachodu. O, Bliss 
odchodzi,  zdaje  się,  Ŝe  jest  wściekły.  Nic  dziwnego,  „Cockawee”  jest  do  niczego.  A  Nat  — 
dodał,  patrząc  na  chłopaka,  który  właśnie  podnosił  Ŝagiel  „Merry  Maid”  —  umie  nieźle  sobie 
radzić z łodzią. Szkoda tylko, Ŝe to takie chuchro. Niewiele będzie z niego poŜytku. 

Po  chwili  „Merry  Maid”  mknęła  jak  ptak  po  wodach  zatoki.  Natty  siedział  za  sterem  i  z 

zadumą  wpatrywał  się  w  Błękitną  Wyspę,  ku  której  płynął.  Nie  miał  ochoty  brać  udziału  w 
regatach. Niedługo będzie musiał wraz z Evem i Prue opuścić latarnię morską, gdzie spędzili całe 
swoje Ŝycie. Dla Natty’ego było to niemal jak koniec świata. Czy warto Ŝyć z dala od samotnej, 
wietrznej Błękitnej Wyspy? 

David  Miller  zmarł  poprzedniej  zimy  po  długiej,  cięŜkiej  chorobie.  Był  latarnikiem  na 

Błękitnej  Wyspie  przez  trzydzieści  lat.  Jego  Ŝona  zmarła  cztery  lata  wcześniej.  Mała  Prue 
dzielnie  przejęła  jej  obowiązki,  a  chłopcy  byli  bardzo  oddani  siostrze.  Po  śmierci  ojca  Everett 
zaczął  ubiegać  się  o  posadę  latarnika.  Sprawa  nie  została  jeszcze  oficjalnie  rozstrzygnięta,  ale 
stary  Cooper  Creasy  dość  wnikliwie  ocenił  sytuację.  Millerowie  nie  mieli  zbytniej  nadziei,  Ŝe 
Everett otrzyma tę posadę. 

W  Dzień  Wiktorii  nie  było  sztormu,  ale  pogoda  nie  dopisała.  Zmienny  północno–wschodni 

wiatr wiał nad zatoką, morze było wzburzone, niebo zakryły chmury, a majowe powietrze było 
wilgotne i nieprzyjemne. 

Millerowie wstali o świcie, bo Everett musiał wypłynąć wcześnie Ŝaglówką, by dotrzeć na ląd 

przed  odjazdem  pociągu.  PoniewaŜ  tylko  jeden  z  chłopców  mógł  pojechać  na  regaty,  Natty 
nalegał, by zrobił to Everett. A Prue wolała zostać w domu, bo tego roku teŜ nie miała serca do 
majowego  święta.  Nie  poczuła  najmniejszego  dreszczu  entuzjazmu  nawet  wtedy,  gdy  Natty 
wciągnął na maszt flagę i przystroił portret Królowej świerkowymi gałązkami. Prue, tak samo jak 
chłopcy, martwiła się, Ŝe musi opuścić Błękitną Wyspę. 

Czas  wlókł  się  niemiłosiernie.  Po  południu  wiatr  całkiem  ucichł,  lecz  morze  nadal  było 

wzburzone. TuŜ przed zachodem słońca nadciągnęła mgła, która osnuła zatokę i wyspy. Była tak 
gęsta, Ŝe Prue i Natty nie mogli dostrzec nawet Wyspy Niedźwiedziej, leŜącej po prawej stronie 
Błękitnej Wyspy. 

—  Cieszę  się,  Ŝe  Everett  nie  wraca  dziś  wieczór  —  powiedziała  Pure.  —  W  tej  mgle  nie 

trafiłby do domu. 

— Jest strasznie gęsta — przyznał Natty. — Światło latarni będzie miało niewielki zasięg. 
O  zachodzie  słońca  zapalili  wielkie  lampy,  po  czym  pogrąŜyli  się  w  wieczornej  lekturze. 

Jednak po chwili Natty podniósł oczy znad ksiąŜki. 

— Co to było, Prue? — spytał. — Wydaje mi się, Ŝe coś słyszałem. 
— Ja teŜ — przyznała Prue. — Coś jakby wołanie. 
Podbiegli  do  drzwi,  które  wychodziły  na  przystań,  ale  tej  nocy  mgła  była  tak  gęsta,  Ŝe 

ciemność wydawała się prawie namacalna. Z mroku dobiegały stłumione, rozpaczliwe krzyki. 

— Prue, ktoś wzywa pomocy! — zawołał Natty. 
— Och, to nie moŜe być Ev! — przeraziła się Prue. 
—  Nie  sądzę  —  pokręcił  głową  Natty.  —  Ev  nie  zamierzał  dziś  wracać.  Przynieś  latarnię, 

Prue. Muszę sprawdzić, co się tam dzieje. 

—  Och,  Natty,  nie  moŜesz  tego  zrobić  —  zawołała  z  rozpaczą  Prue.  —  Morze  jest  bardzo 

wzburzone, a do tego ta mgła… och, gdybyś się zgubił… 

—  Nie  zgubię  się.  Muszę  popłynąć,  Prue.  MoŜe  ktoś  tam  tonie.  To  oczywiście  nie  Ev,  ale 

równie dobrze mógłby to przecieŜ być on. No juŜ, uspokój się. 

Prue  ze  ściągniętą  twarzą  poszła  po  latarnię,  powstrzymując  słowa  protestu  i  przeraŜenia, 

które  cisnęły  się  jej  na  usta.  Pobiegli  na  brzeg,  a  Natty  wskoczył  do  małej  łódki,  pospiesznie 

background image

umocował latarnię na rufie, odcumował linę i uniósł w górę wiosła. 

— Wrócę moŜliwie jak najszybciej! — zawołał do Prue. — Czekaj tu na mnie. 
Po  chwili  Natty  stracił  z  oczu  brzeg  i  znalazł  się  w  oparach  czarnej  mgły.  Jego  jedynym 

przewodnikiem  był  głos  wzywający  pomocy,  który  stawał  się  coraz  słabszy.  Zdawało  się,  Ŝe 
dobiega od strony Wyspy Niedźwiedziej, więc płynął w tym kierunku. Wiosłowanie kosztowało 
go wiele wysiłku, bo trudno było płynąć małą płaskodenką po wzburzonej wodzie. Jednak Natty 
był  obeznany  z  wiosłami  od  dzieciństwa  i  dzięki  długoletniej  zaprawie  i  twardym  mięśniom 
dobrze sobie radził. Wiosłował miarowo i nieprzerwanie. Gdy wypłynął zza wyspy i znalazł się 
na przesmyku pomiędzy Błękitną Wyspą i Wyspą Niedźwiedzią, morze stało się jeszcze bardziej 
niespokojne. Krzyki wyraźnie słabły. A jeśli nie zdąŜy na czas? Wiosłował najszybciej, jak mógł. 
Kiedy  woda  zaczęła  się  uspokajać,  wiedział,  Ŝe  znalazł  się  w  pobliŜu  Wyspy  Niedźwiedziej. 
Wołanie  stało  się  donośniejsze.  Musiał  przepłynąć  co  najmniej  milę.  Po  chwili  okrąŜył  mały 
cypel i tuŜ przed sobą ujrzał wywróconą do góry dnem łódź, ledwie widoczną w świetle latarni 
przenikającym mgłę. Dwóch wyczerpanych rozbitków czepiało się rozpaczliwie burt łodzi. 

Natty  podpłynął  ostroŜnie  do  tego,  który  był  bliŜej.  Wiedział,  Ŝe  musi  bardzo  uwaŜać,  aby 

półprzytomny człowiek nie wywrócił jego lekkiej łódki. 

— Wejdziesz dopiero wtedy, gdy powiem! — zawołał. — I nie czepiaj się niczego, słyszysz? 

No, teraz! 

Po chwili męŜczyzna leŜał juŜ w łodzi, wciągnięty przez Natty’ego przez burtę. 
—  Nie ruszaj  się!  —  rozkazał Natty, chwytając  za wiosła.  Opłynięcie  wywróconej  Ŝaglówki 

przy  wirze  wodnym,  który  obok  niej  się  tworzył,  kosztowało  Natty’ego  wiele  wysiłku  i 
zręczności.  Wciągnął  drugiego  męŜczyznę  i  z  westchnieniem  ulgi  odpłynął  od  tonącej  łodzi. 
Przez kilka minut nie był w stanie ująć wioseł, trząsł się od stóp do głów po ogromnym wysiłku i 
napięciu nerwowym. 

—  O  nie,  nie  ma  mowy  —  mruknął  pod  nosem.  —  Teraz  na  pewno  nie  dam  za  wygraną. 

Tylko czy zdołam dopłynąć do brzegu? 

Jednak  juŜ  po  chwili  znalazł  dość  sił,  aby  chwycić  za  wiosła,  i  skierował  swoją  łódkę  na 

latarnię morską, której światło majaczyło w oddali jak wielka plama mlecznej mgły. MęŜczyźni 
posłuszni  jego  rozkazom  leŜeli  cicho  tam,  gdzie  ich  umieścił.  Wkrótce  dobił  do  brzegu,  gdzie 
czekała  ledwie  Ŝywa  z  niepokoju  Prue.  Pomógł  rozbitkom  wysiąść  z  łodzi  i  dojść  do  latarni. 
Natty  poszedł  po  jakieś suche  ubrania, a  Prue  zakrzątnęła  się, by przygotować coś  gorącego do 
picia. 

—  I pomyśleć tylko, Ŝe  ten dzieciak nas uratował! — wykrzyknął jeden  z męŜczyzn. — Nie 

sądzę, by dorosły człowiek miał tyle sił, Ŝeby dokonać tego co on. To jest chyba pani brat, panno 
Miller? I ma pani jeszcze jednego brata, prawda? 

—  Tak,  Everetta,  ale  nie  ma  go  tu  w  tej  chwili  —  wyjaśniła  Prue.  —  Usłyszeliśmy  wasze 

krzyki i Natty uparł się, by natychmiast płynąć wam na pomoc. 

— Przybył w samą porę. Nie wytrzymałbym dłuŜej. Byłem tak wykończony, Ŝe nie mógłbym 

ruszyć się czy nawet odezwać słowem przez całą drogę powrotną, nawet gdyby Natty nie zakazał 
nam tego robić. 

— AleŜ to pan Barr — zdziwił się Natty, który właśnie wrócił. — Nie poznałem pana. 
— Tak, to ja, młody człowieku. A ten dŜentelmen jest moim przyjacielem, to pan Blackmore. 

Z okazji Dnia Wiktorii wybraliśmy się na polowanie na Wyspę Niedźwiedzią. Wynajęliśmy dziś 
rano  Ŝaglówkę  od  Forda  z  Harbour  Head.  Nazywała  się  „Cockawee”.  Nie  znam  się  zbytnio  na 
Ŝ

eglowaniu,  ale  Blackmore  zapewniał,  Ŝe  potrafi  to  robić.  Byliśmy  pod  drugiej  stronie  wyspy, 

gdy zaczęła nadciągać mgła. Spiesznie udaliśmy się na brzeg, ale zanim dotarliśmy do łodzi, było 
juŜ prawie ciemno. Opłynęliśmy cypel i wtedy Ŝaglówka po tu wywróciła się, zupełnie nie wiem, 

background image

dlaczego… 

— Za to ja wiem — przerwał gniewnie Natty. — Ta „Cockawee” bez przerwy się wywracała. 

Dwa razy leŜała do góry dnem na zatoce i to przy ładnej pogodzie. Ford jest po prostu draniem, 
Ŝ

e ją wam wynajął. Powinien przewidzieć, co się stanie. Jak on mógł? 

—  Tak  właśnie  myślałem,  Ŝe  z  tą  łodzią  musi  być  coś  nie  w  porządku  —  stwierdził 

Blackmore.  —  Mimo  kpinek  mego  przyjaciela  zapewniam  was,  Ŝe  naprawdę  znam  się  na 
Ŝ

eglowaniu. Nie było Ŝadnych powodów, Ŝeby łódź ni stąd, ni zowąd nagle się przewróciła. Tego 

Forda powinno się wybatoŜyć. 

Dzięki gorącemu  wywarowi  z  czarnej  porzeczki,  który przygotowała Prue, obaj  panowie juŜ 

nazajutrz poczuli się dobrze, mimo Ŝe poprzedniego dnia długo przebywali w lodowatej wodzie. 
Rankiem Natty  zabrał  ich  na brzeg  na „Merry  Maid”. Pan  Barr  serdecznie uścisnął mu dłoń na 
poŜegnanie i powiedział: 

—  Dziękuję  ci,  chłopcze.  Jesteś  dzielnym  młodzieńcem  i  nie  brak  ci  zręczności.  Powiedz 

bratu,  Ŝe  jeśli  zdołam,  załatwię  mu  posadę  latarnika  na  Błękitnej  Wyspie.  A  ty  zawsze  moŜesz 
liczyć na moją przyjaźń i pomoc. 

W dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalne pismo stwierdzające, Ŝe został mianowany 

latarnikiem  na  Błękitnej  Wyspie.  Natty  zaniósł  wiadomość  rybakom,  którzy  przyjęli  ją  z 
radością. 

—  Tak  właśnie  powinno  być  —  powiedział  Cooper  Creasy.  —  Błękitna  Wyspa  bez  Millera 

nie byłaby juŜ Błękitną Wyspą. To przeznaczenie Eva. 

—  Zdaje  się,  Ŝe  Natty  ma  z  tym  więcej wspólnego niŜ  przeznaczenie  — powiedział Adam  i 

choć  dowcip  był  niewyszukany,  spotkał się z  gorącym  aplauzem. To  zachęciło Willa  Scotta  do 
dania prztyczka Adamowi. 

— A mówiłeś, Ŝe Irving jest dobry przy wiosłach, za to Millerowie kiepsko z tym sobie radzą 

—  powiedział  Ŝartobliwie.  —  Tymczsem  wygląda  na  to,  Ŝe  właśnie  wiosłowanie  Natty’ego  na 
Wyspę Niedźwiedzią i z powrotem załatwiło całą sprawę. 

— To zakrawa na cud, Ŝe chłopak dokonał tego w taką noc — stwierdził Charles Macey. 
—  A  gdzie  Ford?  —  spytał  Natty  z  zakłopotaniem.  Był  strasznie  zaŜenowany,  słysząc  tę 

dyskusję. 

—  Ford  zwiał  —  powiedział  Cooper.  —  Pojechał  do  Summerside  i  zatrudnił  się  w  fabryce 

Tobe  Meekinsa.  I  dobrze  zrobił.  Miejscowi  ludzie  mają  go  za  nic  po  tym,  jak  wciągnął  w 
ś

miertelną  pułapkę  tych  dwóch.  Nic  nie  szkodzi,  Ŝe  byli  to  laburzyści.  Morze  wyrzuciło 

„Cockawee” na brzeg Wyspy  Niedźwiedziej i tam juŜ pozostania chyba na zawsze. Czy  chcesz 
latem pracować na mojej łodzi przy połowie makreli, Natty? 

— Chcę — odparł Natty. — Ale mówił pan, zdaje się, Ŝe ma juŜ komplet. 
—  Myślę,  Ŝe  znajdzie  się  dla  ciebie  miejsce  —  powiedział  Cooper.  —  Chłopak  z  takim 

charakterem i muskularni nie ma co siedzieć po próŜnicy na Błękitnej Wyspie. 

Natty nie posiadał się ze szczęścia. 

background image

L

ATARNIA Z 

W

IELKIEJ 

N

IEDŹWIEDZICY

 

 
Nie pozwól Nellie wybiegać na dwór, Mary Margaret. I uwaŜaj na ogień. Myślę, Ŝe wrócimy 

zaraz po zapadnięciu zmroku, więc nie będziesz długo sama. 

Mary Margaret roześmiała się i przerzuciła gruby, czarny warkocz na drugie ramię. 
— Nie ma obawy, mamo. Będę bardzo ostroŜna. Mam tyle do roboty, Ŝe przez cały dzień będę 

zajęta  i  wesoła  jak  pszczółka.  Spędzimy  z Nellie naprawdę miły  dzień. A jeśli tylko  samotność 
zacznie mi doskwierać,  zaraz pomyślę, Ŝe tata jest w drodze do domu. Bo przecieŜ juŜ wkrótce 
wróci. O nic się nie martw, mamo. 

Pani Campbell uśmiechnęła się. Wiedziała, Ŝe moŜe zaufać ostroŜnej, roztropnej, małej Mary 

Margaret. Małej! W tym właśnie cały kłopot. Miała zaledwie dwanaście lat, a przez cały dzień na 
Wyspie  Małej  Niedźwiedzicy  nie  będzie  Ŝywej  duszy  poza  nią  i  Nelly.  Pani  Campbell  trudno 
było  w  tej  sytuacji  podjąć  decyzję  o  wyjeździe,  jednak  musiała.  Oscar  Bryan  przypłynął 
poprzedniego wieczora na Wyspę i powiadomił panią Campbell, Ŝe jej jedyna siostra Nan, która 
fpeszkała w Caromdlle, zachorowała i wkrótce ma przejść powaŜną operację. Musiała więc się z 
nią zobaczyć. Wujek Martin czekał W łodzi. Miał przewieźć ją na ląd, by zdąŜyła złapać poranny 
pociąg do Cartomdlle. 

Gdyby  pięcioletnia  Nellie  czuła  się  dobrze,  pani  Campbell  zabrałaby  obie  dziewczynki  ze 

sobą.  Jednak  Nellie  była  bardzo  przeziębiona,  więc  nie  moŜna  było  naraŜać  jej  na  przeprawę 
Ŝ

aglówką przez zatokę w zimny, wietrzny listopadowy dzień. Nie pozostało więc nic innego jak 

zostawić ją pod opieką Mary Margaret, która była z tego całkiem zadowolona. 

— Wiesz przecieŜ, mamo, Ŝe boję się tylko włóczęgów. A tu ich nie ma. Widzisz, jak dobrze 

mieszkać na wyspie! No biegnij juŜ, wujek Martin się niecierpliwi — powiedziała na poŜegnanie. 

Mary Margaret patrzyła przez okno, aŜ łódź znikła jej z oczu, po czym podśpiewując wesoło, 

zabrała  się  do  pracy.  Całkiem miło  było zostać  samej w domu.  Czuła się taka  waŜna  i dorosła. 
Zrobi wszystko jak najstaranniej, a mama zobaczy, jaka z niej świetna gospodyni. 

Mary  Margaret,  Nellie  i  pani  Campbell  mieszkały  na  Wyspie  Małej  Niedźwiedzicy  od 

kwietnia.  Przedtem  Ŝyły  zawsze  we  własnym  przytulnym  domu  w  Harbour  Head.  Jednak  w 
kwietniu kapitan Campbell popłynął na Ŝaglowcu „Two Sisters” w długi rejs. Brat pani Campbell 
Martin  Clowe  miał  na  Wyspie  Małej  Niedźwiedzicy  fabryczkę  konserw,  w  której  puszkowano 
homary.  Zaproponował,  by  siostra  pod  nieobecność  męŜa  zajęła  się  jego  domem.  Przyjęła  tę 
propozycję.  W  tym  czasie  wyspa  nie  była  miejscem  odludnym,  gdyŜ  mieszkali  tam  poławiacze 
homarów  z  rodzinami,  a  łodzie  bez  przerwy  kursowały  między  wyspą a  lądem.  Mary Margaret 
miała wspaniałe wakacje. Kąpała się, Ŝeglowała i włóczyła po skałach. A w pogodne dni wujek 
George,  który  był  latarnikiem  na  wyspie  Wielkiej  Niedźwiedzicy  i  mieszkał  tam  samotnie, 
przypływał  często  i  zabierał  ją  do  siebie.  Mary  Margaret  była  zachwycona  latarnią  morską,  a 
wujek nauczył ją zapalać i obsługiwać lampy. 

Gdy  skończył  się  sezon  na  homary,  rybacy  przestawili  się  na  połów  dorszy.  Sezon  trwał  do 

października.  Na  zimę  wszyscy  wrócili  na  ląd.  Jednak  wujek  Martin  budował  sobie  dom  w 
Harbour  Head  i  nie  chciał  się  przeprowadzać  do  czasu,  aŜ  lód  zetnie  wody  zatoki,  słusznie 
uwaŜając, Ŝe wtedy o wiele łatwiej będzie przetransportować cały dobytek. W tej sytuacji matka 
z córkami postanowiły pozostać na wyspie aŜ do powrotu kapitana Campbella. 

Mary  Margaret  miała  przez  cały  czas  pełne  ręce  roboty,  więc  wcale  nie  czuła  się  samotnie. 

Jednak  gdy  nadszedł  wieczór,  opuścił  ją  pogodny  nastrój.  Nellie  usnęła,  a  jedynym 
towarzystwem był kot. Ponadto wyglądało na to, Ŝe zanosi się na burzę. Woda była spokojna, ale 

background image

niebo  wyraźnie  pociemniało  i  zachmurzyło się  na północnym wschodzie. Mary Margaret,  która 
znała  się  na  pogodzie,  pomyślała,  Ŝe  moŜe  spaść  śnieg.  Miała  nadzieję,  Ŝe  mama  wróci,  zanim 
zacznie  padać,  i  chciała,  Ŝeby  wreszcie  zalśniło  światło  latarni  na  Wyspie  Wielkiej 
Niedźwiedzicy.  Będzie  jak  oko  starego,  dobrego  przyjaciela.  Mary  Margaret  wyglądała  go 
kaŜdego  wieczora.  Zaraz  po  zachodzie  słońca  wielka  gwiazda  latarni  morskiej  rozbłyskiwała 
złociście na tle nieba. 

—  Posiedzę  trochę  przy  oknie  w  kuchni  i  poczekam,  aŜ  się  zapali  —  powiedziała  do  siebie 

Mary Margaret. — A potem przygotuję smaczną, gorącą kolację dla mamy i wujka Martina. 

Tak teŜ zrobiła. Mijała minuta za minutą, ale na Wyspie Wielkiej Niedźwiedzicy nie rozbłysło 

ś

wiatło. Co się stało? Margaret zaczynała się niepokoić. Było zbyt pochmurnie, by mogła dojrzeć 

zachód  słońca,  ale  na  pewno  juŜ  zaszło,  bo  w  domu  panował  mrok.  Zapaliła  lampę,  odszukała 
almanach  i  odnalazła  dokładny  czas  zachodu  słońca.  Okazało  się,  Ŝe  zaszło  juŜ  przed 
kwadransem! 

Teraz  Mary  Margaret  przestraszyła  się  na  dobre.  Co  się  wydarzyło  na  Wielkiej 

Niedźwiedzicy? Czy wujek George wyjechał? A moŜe coś mu się stało? Była pewna, Ŝe nie mógł 
ot tak sobie, bez Ŝadnego powodu, zapomnieć o latarni. 

Przez kolejny kwadrans Mary Margaret tkwiła w oknie, po czym stwierdziła, Ŝe musiało stać 

się coś powaŜnego. Było pół godziny po zachodzie słońca, a latarnia z Wielkiej Niedźwiedzicy, 
najwaŜniejsza na całym wybrzeŜu, nie świeciła. Co robić? 

Rozsądna,  praktyczna  Mary  Margaret  natychmiast  odpowiedziała  sobie  na  to  pytanie.  Musi 

popłynąć na Wyspę Wielkiej Niedźwiedzicy i zapalić lampy! 

Ale  czy  potrafi?  Od  razu  uświadomiła  sobie  wszystkie  zagroŜenia.  Zapewne  będzie  padał 

ś

nieg — juŜ zaczęły na niebie wirować duŜe, miękkie płatki. Czy zdoła przepłynąć w ciemności i 

ś

nieŜycy  dwie  mile  dzielące  ją  od  Wielkiej  Niedźwiedzicy?  MoŜe  i  dopłynie,  ale  czy  powinna 

zostawiać  Nellie  samą  w  domu?  Och,  nie  moŜe  tego  zrobić.  Ktoś  z  Harbour  Head  na  pewno 
zauwaŜy, Ŝe latarnia się nie pali, i przypłynie zobaczyć, co się dzieje. A jeśli nie? Jeśli zacznie się 
ś

nieŜyca,  mogą  nic  nie  zauwaŜyć.  A  przecieŜ  na  morzu  zawsze  jest  jakiś  statek,  któremu 

zagraŜają  skały  i  mielizny  u  wejścia  do  zatoki.  Bez  światła  —  przewodnika  z  Wielkiej 
Niedźwiedzicy — Ŝycie wielu ludzi moŜe być zagroŜone. 

Mary Margaret nie wahała się ani chwili dłuŜej. Musi popłynąć. 
Szybko i rozwaŜnie poczyniła konieczne przygotowania. Dorzuciła do pieca i postarała się, by 

nie  było  Ŝadnych  przeciągów.  Potem  napisała  kartkę  do  mamy  i  połoŜyła  na  stole.  Wreszcie 
zbudziła Nellie. 

—  Nellie  —  powiedziała  bardzo  łagodnym,  lecz  stanowczym  tonem  —  latarnia  nie  została 

zapalona,  więc  muszę  płynąć  tam  i  sprawdzić,  co  się  stało.  Wrócę  moŜliwie  szybko,  a  mama  i 
wujek  Martin  juŜ  wkrótce  tu  będą.  Zostaniesz  sama,  prawda,  kochanie?  Na  wszelki  wypadek 
przywiąŜę cię jednak do krzesła. Muszę to zrobić, bo nie mogę zamknąć drzwi. Nie płacz, nic ci 
się nie stanie. Bądź dzielną małą dziewczynką i pomóŜ swojej siostrze. 

Nellie,  zbyt  zaspana  i  oszołomiona,  by  zrozumieć,  o  co  chodzi  Mary  Margaret,  nie 

protestowała,  gdy  siostra  owinęła  ją  w  kołdrę  i  przywiązała  do  krzesła.  Potem  Mary  Margaret 
przywiązała z kolei krzesło do haka w ścianie, Ŝeby Nellie nie mogła go przewrócić. Pomyślała, 
Ŝ

e tak jest bezpiecznie. Nellie nie moŜe wybiec z domu, oparzyć się czy spaść na podłogę. 

Mary  Margaret  włoŜyła  kurtkę  z  kapturem, rękawiczki  i wzięła latarnię  wujka  Martina. Gdy 

wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi, dobiegł ją cichy płacz Nellie. Przez moment zawahała 
się, ale ciemności na Wielkiej Niedźwiedzicy utwierdziły ją w powziętym zamiarze. Musi jechać. 
Nellie jest bezpieczna, nic jej się nie stanie, jak trochę popłacze, a z powodu braku latarni komuś 
moŜe przytrafić się prawdziwe nieszczęście. Zaciskając usta, Mary Margaret pobiegła na brzeg. 

background image

Jak  wszystkie  dziewczęta  z  wybrzeŜa  wiosłowała  od  dziewiątego  roku  Ŝycia,  jednak  gdy 

wsiadła  do  małej  płaskodenki  i  wypłynęła  w  morze,  ogarnął  ją  strach.  Zadymka  przybierała  na 
sile.  Czy  zdoła  przepłynąć  te  dwie  mile  w  ciemności,  zanim  śnieg  zacznie  padać  tak  gęsto,  Ŝe 
zgubi  drogę?  No  cóŜ,  musi  zaryzykować.  Zostawiła  światło  w  oknie  kuchennym  i  teraz  musi 
pilnować, by mieć je cały czas za burtą, a wtedy trafi prosto na plaŜę obok latarni. Modląc się w 
duchu, wiosłowała co sił w rękach. 

Dla drobnej, dwunastoletniej dziewczynki była to długa, cięŜka przeprawa. Na szczęście wiatr 

ucichł, ale śnieg padał coraz gęściejszy. Wkrótce nie było juŜ widać takŜe światła lampy w oknie 
kuchennym.  Mary  Margaret  była  zrozpaczona,  lecz  po  chwili  jej  serce  zabiło  radośnie,  gdyŜ 
obejrzawszy  się,  ujrzała  tuŜ  za  sobą  ciemną  wieŜę  latarni  morskiej.  Dobiła  do  brzegu  i 
wyskoczyła z łódki. W chwilę później była juŜ w środku. 

Drzwi  prowadzące  na  schody  były  otwarte.  U  ich  podnóŜa  leŜał  wujek  George.  Był  blady  i 

bardzo osłabiony. 

— Och, wujku George! — zawołała Mary Margaret. — Co się stało? 
—  Mary  Margaret!  Dzięku  Bogu!  Właśnie  modliłem  się  do  Niego,  by  przysłał  kogoś,  kto 

zapali lampy. Z kim przypłynęłaś? 

—  Sama  przypłynęłam,  wujku…  Przestraszyłam  się  nie  widząc  światła,  a  mama  i  wujek 

Martin jeszcze nie wrócili do domu. 

—  Chcesz  powiedzieć,  Ŝe  wiosłowałaś  przez  całą  drogę  sama  w  ciemności  i  zawiei?  Jesteś 

najdzielniejszą dziewczynką na wybrzeŜu! Biegnij szybko na górę i pozapalaj lampy. Mną się nie 
przejmuj.  Jestem  starym  niedołęgą,  spadłem  z  tych  pierońskich  schodów.  Złamałem  nogę  i  tak 
się potłukłem, Ŝe nie mogłem przeczołgać się nawet o cal. LeŜę tu od trzech godzin, ale wydaje 
mi się, Ŝe upłynęły juŜ całe lata. Pospiesz się z tymi lampami, Mary Margaret. 

Wkrótce  latarnia  morska  na  Wyspie  Wielkiej  Niedźwiedzicy  znowu  lśniła  pogodnie  nad 

rozkołysanymi  wodami  zatoki. Mary  Margaret  pozapalała lampy  i  zbiegła  do wujka.  Okryła  go 
pledami,  podłoŜyła  poduszkę  pod  głowę  i  zaparzyła  gorącej  herbaty.  Niewiele  więcej  mogła 
zrobić. 

—  Zostawiłam  mamie  kartkę  i  napisałam,  gdzie  się  wybieram,  więc  na  pewno  za  chwilę 

pojawi się tu wujek Martin. 

—  Będzie  musiał  się  pospieszyć.  Zaczął  wiać  silny  wiatr…  Posłuchaj.  A  do  tego  jeszcze 

mamy  zadymkę.  Jeśli  twoja  mama  i  Martin  nie  wybrali  się  wcześniej  z  powrotem,  dziś  juŜ  nie 
wyruszą.  Latarnia  w  kaŜdym  razie  świeci.  Nie  przejmuj  się  więc,  Ŝe  jestem  pogruchotany. 
Myślałem, Ŝe oszaleję. LeŜałem tu wyobraŜając sobie statek rozbijający się na rafach. 

Ta  noc  była  bardzo  długa  i  niespokojna.  Sztorm  przybrał  na  sile.  Wiatr  miesił  wokół  latarni 

morskiej  tumany  śniegu.  Wujek  George  dostał  wkrótce  wysokiej  gorączki  i  zaczął  majaczyć. 
Mary  Margaret  wpadła  w  rozpacz.  Martwiła  się  o  wujka  George’a,  dręczyły  ją  ponure  myśli  o 
biednej  Nellie  przywiązanej  do  krzesła.  Martwiła  się  o  mamę  i  wujka  Martina,  którzy  mogli 
przecieŜ  zmagać  się  teraz  ze  sztormem  na  morzu.  Wreszcie  nadszedł  błogosławiony  poranek. 
Piękny,  pogodny  wschód  słońca  opromienił  blady  świt.  Mary  Margaret  wybiegła  na  brzeg  i 
zaczęła z przejęciem wpatrywać się w Wyspę Małej Niedźwiedzicy. Nad kominem domu wujka 
Martina nie było jednak widać ani śladu dymu. 

Nie  mogła  opuścić  wujka  George’a,  który  był  półprzytomny  i  wciąŜ  majaczył,  ale  musiała 

jakoś  wezwać  pomoc.  Nagle  przypomniała  sobie  o  sygnale  alarmowym.  Musi  wywiesić  flagę! 
Jakie to szczęście, Ŝe wujek George pokazał jej, jak się to robi! 

W  dziesięć  minut  później  w  Harbour  Head  zapanowało  poruszenie,  gdyŜ  natychmiast 

zauwaŜono  sygnał.  Wkrótce,  choć  Mary  Margaret  wydawało  się,  Ŝe  minęła  cała  wieczność,  w 
stronę  Wielkiej  Niedźwiedzicy  zaczęła  płynąć  łódź.  MęŜczyźni,  którzy  wysiedli,  spotkali  na 

background image

brzegu bardzo bladą dziewczynkę, która jednym tchem opowiedziała im dość chaotyczną historię 
o latarni, która nie  świeciła, wujku ze złamaną nogą i siostrze przywiązanej do krzesła. Spytała 
teŜ, czy mogliby zająć się wujkiem George’em, poniewaŜ ona musi natychmiast płynąć na Małą 
Niedźwiedzicę. 

Jeden z przybyłych postanowił odwieźć ją do domu. Zanim przepłynęli połowę drogi, ujrzeli 

inną  łódź  kierującą  się  w  stronę  Małej  Niedźwiedzicy.  Mary  Margaret  dostrzegła  sylwetki 
kobiety i dwóch męŜczyzn, którzy wysiedli z łodzi i pospiesznie ruszyli w stronę domu. 

„To  na  pewno  mama  i  wujek  Martin,  ale  kim  jest  ten  drugi  pan?”  — zastanawiała  się  Mary 

Margaret. 

Gdy weszła do domu, mama i wujek Martin właśnie czytali jej kartkę. Nellie, którą znaleziono 

pogrąŜoną w głębokim, spokojnym śnie, tkwiła w ramionach wysokiego, opalonego męŜczyzny z 
bokobrodami. 

— Tato! — pisnęła z zachwytem Mary Margaret i rzuciła się pędem ku niemu. Przez dziesięć 

minut nie padło ani jedno sensowne słowo, bo wszystkie tonęły w śmiechu, płaczu i pocałunkach. 
Mary Margaret opamiętała się pierwsza. 

— A teraz niech ktoś mi opowie wszystko po kolei — zaŜądała. 
—  Martin  i  ja  wróciliśmy  do  Harbour  Head  zbyt  późno,  by  przeprawiać  się przez zatokę  — 

powiedziała  matka.  —  Byłoby  szaleństwem  wypływać  w  taki  sztorm,  choć  odchodziłam  od 
zmysłów myśląc o was, moje dzieci. Dobrze, Ŝe nie wiedziałam, jak naprawdę wygląda sytuacja. 
Przenocowaliśmy więc w Harbour Head, a rankiem zjawił się twój ojciec. 

—  Przybyliśmy  nocą  —  powiedział  kapitan  Campbell.  —  Spotkały  nas  ciemności  choć  oko 

wykol,  nie  świeciła  Ŝadna  latarnia,  a  do  tego  zaczął  sypać  śnieg.  Nie  wiedzieliśmy,  gdzie  się 
znajdujemy,  byłem  juŜ  bardzo  zaniepokojony,  gdy  nagle  rozbłysła  latarnia  na  Wielkiej 
Niedźwiedzicy. Ale gdyby to światło nie pojawiło się, Mary Margaret, nigdy nie udałoby się nam 
wyminąć  raf.  Uratowałaś  statek  ojca  i  Ŝycie  wszystkich,  którzy  nim  płynęli.  Moja  dzielna 
dziewczynka! 

— Och! — Mary Margaret westchnęła głęboko, a do jej oczu napłynęły łzy szczęścia. — Och, 

jestem  taka  szczęśliwa,  Ŝe  popłynęłam.  I  naprawdę  musiałam  przywiązać  Nellie  do  krzesła, 
mamo. Wujek George złamał nogę i jest bardzo chory, i nie ma śniadania, a ogień wygasł… ale 
to niewaŜne, skoro tata jest bezpieczny… och, jaka jestem zmęczona! 

I  Mary  Margaret  usiadła  na  chwilę,  mając  zamiar  zaraz  wstać  i  pomóc  mamie  rozpalić  w 

piecu. Oparła głowę o ramię taty i nawet nie wiedziała, kiedy zapadła w głęboki sen. 

background image

S

KALISTA PUŁAPKA

 

 
—  Kim  był  ten  człowiek,  z  którym  rozmawiałeś  na  polu?  —  spytała  ciocia  Kate,  gdy  wuj 

Richard przyszedł na obiad. 

— To Bob Marks — odparł krótko wuj Richard. — Sprzedaję mu Laddie’ego. 
Ernest  Hughes,  dwunastoletni  sierota,  któremu  wuj  Richard  zapewniał  utrzymanie  w  zamian 

za pracę na farmie, nagle przestał jeść. 

—  Och,  panie  Lawson,  nie  chce  pan  chyba  sprzedać  Laddie’ego?  —  zapytał  zdławionym 

głosem. 

Wuj  Richard  spojrzał  na  niego  zaskoczony.  W  ciągu  pięciu  lat,  które  Ernest  spędził  w  jego 

domu,  nikt  nie  słyszał,  by  ten  cichy  chłopiec  odzywał  się  nie  pytany.  A  tym  bardziej,  by  śmiał 
protestować przeciwko czemuś, co jego opiekun zamierzał uczynić. 

— Oczywiście, Ŝe to zrobię — odparł szorstko. — Bob zaproponował mi za psa dwadzieścia 

dolarów, przyjdzie po niego w przyszłym tygodniu. 

—  Och,  panie  Lawson  —  powiedział  błagalnie  Ernest,  wstając  od  stołu.  Jego  drobna, 

piegowata twarz oblała się rumieńcem. — Och, proszę nie sprzedawać Laddie’ego! Proszę! 

— A cóŜ to za bzdury? — rzucił ostro wuj Richard. Nie znosił, gdy ktoś mu się sprzeciwiał, i 

nigdy nie zmieniał raz powziętej decyzji. 

— Niech pan nie sprzedaje Laddie’ego — błagał nieszczęsny Ernest. 
—  To jedyny  przyjaciel, jakiego  mam.  Nie będę  mógł bez niego  Ŝyć. Och, niech go  pan nie 

sprzedaje, panie Lawson! 

— Siadaj no i trzymaj język za zębami! — zawołał surowym tonem wuj Richard. — To mój 

pies  i  zrobię  z  nim,  co  uwaŜam  za  stosowne.  Jest  sprzedany  i  nie  ma  o  czym  mówić.  Dokończ 
obiad. 

Jednak  Ernest  po  raz  pierwszy  w  Ŝyciu  nie  usłuchał.  Chwycił  czapkę  wiszącą  na  oparciu 

krzesła,  nasunął  ją  na  oczy  i  wybiegł  z  kuchni  ze  szlochem,  który  tamował  mu  oddech.  Wuj 
Richard był wściekły, więc ciocia Kate natychmiast zaczęła go uspokajać. 

— Nie złość się na chłopca, Richardzie — powiedziała. — Wiesz, jak bardzo lubi Laddie’ego. 

Zajmował się nim od szczeniaka i na pewno cięŜko mu się pogodzić z tą stratą. Mnie równieŜ jest 
przykro, Ŝe sprzedałeś psa. 

—  No  cóŜ,  jest  sprzedany  i  koniec  gadania.  Owszem,  to  dobry  pies,  ale  nie  mam  z  niego 

Ŝ

adnego  poŜytku,  a  dwadzieścia  dolarów  bardzo  nam  się  teraz  przyda.  Bobowi  potrzebny  jest 

dobry stróŜ, więc obaj ubiliśmy niezły interes. 

Nie  padło  juŜ  ani  jedno  słowo  na  temat  Ernesta  i  Laddie’ego.  Nie  brałem  udziału  w  tym 

sporze, bo cała sprawa niewiele mnie obchodziła. Laddie był miłym  psem, a Ernest spokojnym, 
nikomu  nie  wadzącym  chłopcem,  pięć  lat  młodszym  ode  mnie.  Nie  poświęcałem  im  specjalnej 
uwagi. 

Spędzałem  wakacje  na  połoŜonej  nad  zatoką  farmie  wuja  Richarda  w  Nowej  Szkocji,  na 

wybrzeŜu  Fundy.  Byłem  ulubieńcem  wuja,  poniewaŜ  bardzo  kochał  moją  matkę,  czyli  swoją 
siostrę, a takŜe dlatego, Ŝe byłem bardzo podobny  do jego jedynego syna, który zmarł wiele lat 
temu.  Wuj  Richard  był  surowym,  powściągliwym  człowiekiem,  ale  wiedziałem,  Ŝe  darzy  mnie 
głębokim uczuciem, i zawsze lubiłem spędzać u niego wakacje. 

— Co zamierzasz robić po południu, Ned? — spytał, gdy uspokoił się po wybuchu Ernesta. 
— Chyba popłynę  na  Skalistą  Wyspę  — odparłem.  — Chciałbym  zrobić stamtąd parę zdjęć 

wybrzeŜa. 

background image

Wuj Richard pokiwał głową. Bardzo interesował się moim nowym aparatem fotograficznym. 
— Gdy znajdziesz się tam około czwartej, będziesz miał piękny widok na Dziurę w Ścianie. 

Przechodzą wtedy przez nią promienie słoneczne — dodał. — Zawsze myślałem sobie, Ŝe moŜna 
by tam namalować ładny obraz. 

—  Jak  skończę  fotografować,  przejdę  się  chyba  wzdłuŜ  brzegu.  Przenocuję  u  wuja  Adama. 

Ciemnia Kima jest wygodniejsza od mojej, a on ma trochę zdjęć do wywołania i będzie to robił 
dziś wieczór. 

Wyruszyłem  na  wybrzeŜe  około  drugiej.  Gdy  przechodziłem  przez  podwórze,  natknąłem  się 

na  Ernesta,  który  siedział  na  stosie  drew.  Obejmował  Laddie’ego  za  szyję,  a  twarz  zanurzył  w 
jego  gęstej,  kędzierzawej  sierści.  Laddie  był  ładnym  i  inteligentnym,  czar  —  no  —  białym 
nowofunlandczykiem. Współczułem chłopcu, Ŝe traci ulubieńca. 

— Nie przejmuj się tak, Ern — powiedziałem, próbując go jakoś, pocieszyć. — Wuj weźmie 

pewnie jakiegoś szczeniaka. 

—  Nie  chcę  Ŝadnego  szczeniaka!  —  Ŝachnął  się  Ernest.  —  A  moŜe  byś  spróbował  uprosić 

wuja, by go nie sprzedawał, co? MoŜe ciebie posłucha. 

Pokręciłem głową. Znałem wuja Richarda zbyt dobrze, by Ŝywić taką nadzieję. 
—  Nie  da  rady,  Ern  —  odparłem.  —  Powie,  Ŝe  to  nie  moja  sprawa. Wiesz,  Ŝe  jak sobie coś 

postanowi,  nic  nie  zmusi  go  do  zmiany  decyzji.  Musisz  chyba  pogodzić  się  z  tym,  Ŝe  stracisz 
Laddie’ego. 

Ernest  ponownie  ukrył  twarz w  gęstym futrze  na szyi  psa. Pomyślałem, Ŝe  nie ma sensu nic 

więcej mówić, i ruszyłem w stronę wybrzeŜa, które znajdowało się mniej więcej o milę od domu 
wuja  Richarda.  PlaŜa  była  pusta  i  dzika,  gdyŜ  rybacy  mieszkali  o  dwie  mile  dalej,  w  Rowley 
Cove. Około trzystu jardów od brzegu wznosiła się niezwykła skała zwana Skalistą Wyspą. Był 
to olbrzymi głaz sterczący z wody. Na dole, gdzie zwykle znajdowała się tafla wody, skała była 
pokryta szczelinami i rysami, a jej wierzchołek był wąski i spłaszczony. W czasie odpływu skała 
wznosiła  się  nad  powierzchnią  morza,  gdy  nadchodził  przypływ,  kryła  się  na  sześć,  a  nawet 
więcej stóp pod wodą. 

Zepchnąłem płaskodenkę wuja Richarda na zatokę i powiosłowałem ku Skalistej Wyspie. Gdy 

dobiłem do niej, wepchnąłem cumę w głęboką i wąską szczelinę. Tak zawsze się robiło i nawet 
na myśl mi nie przyszło, Ŝe łódź jest źle zabezpieczona. 

Wdrapałem się na szczyt skały  i przeszedłem na  jej wschodnią stronę, gdzie było wygodniej 

stać i skąd roztaczał się  wyjątkowo piękny widok. W pobliŜu skały  woda była spokojna, ale na 
pełnym morzu zdawała się być wzburzona i wiał wiatr od strony brzegu. W zasięgu wzroku nie 
było Ŝadnej łodzi. Zaczął się właśnie odpływ, więc na wybrzeŜu widać było malownicze groty i 
cypelki. Zrobiłem wiele świetnych zdjęć. Dochodziła trzecia. NaleŜało poczekać jeszcze godzinę, 
by  mieć  najpiękniejszy  widok  na  Dziurę  w  Ścianie  —  wielki,  łukowaty  otwór  w  sterczącym 
cyplu  po  zachodniej  stronie.  Obszedłem  skałę,  by  rzucić  nań  okiem,  i  nagle  zamarłem  z 
przeraŜenia. Obok cypla dryfowała moja płaskodenka. Widocznie fale i wiry wodne tworzące się 
wokół  skały  wyrwały  cumę  ze  szczeliny.  Byłem  uwięziony!  Na  początku  poczułem  tylko 
irytację.  Lecz  juŜ  po  chwili  przez  głowę  przeleciała  mi  myśl,  od  której  zrobiło  mi  się  słabo  z 
przeraŜenia. Tej nocy będzie przypływ. Jeśli nie zdołam uciec ze Skalistej Wyspy, zginę. 

Opadłem  bez  sił  na  występ  skalny  i  spróbowałem  spojrzeć  prawdzie  w  oczy.  Nie  umiałem 

pływać, mojego wołania o pomoc nikt nie usłyszy. Mogłem mieć tylko nadzieję, Ŝe ktoś będzie 
szedł plaŜą albo pojawi się jakaś łódź. 

Spojrzałem  na  zegarek.  Był  kwadrans  po  trzeciej.  Przypływ  zacznie  się  o  piątej,  a  przed 

dziesiątą skała znajdzie się pod wodą. Pozostało mi więc niecałe siedem godzin Ŝycia, jeśli mnie 
ktoś nie uratuje. 

background image

Łódka zniknęła juŜ za cyplem. Łudziłem się, Ŝe być moŜe pusta płaskodenka dryfująca wzdłuŜ 

brzegu  zwróci  czyjąś  uwagę  i  naprowadzi  na  mój  ślad.  W  domu  wuja  Richarda  nie  będą  się  o 
mnie niepokoić, gdyŜ wiedzą, Ŝe miałem nocować u wuja Adama. 

Słyszałem,  Ŝe  ludziom  w  moim  połoŜeniu  czas  bardzo  się  dłuŜy,  ale  mnie  wydawało  się,  Ŝe 

leci niezwykle szybko, bo kaŜda chwila zmniejszała moją szansę na ocalenie. Postanowiłem, Ŝe 
nie  poddam  się  lękowi.  Modląc  się  szeptem  o  pomoc,  wyznaczyłem  sobie  zadanie  czekania  na 
ś

mierć z całą odwagą, na jaką mnie było stać. Od czasu do czasu krzyczałem na całe gardło. Gdy 

słońce świeciło pod właściwym kątem, sfotografowałem Dziurę w Ścianie. Okazało się potem, Ŝe 
zdjęcie wyszło wspaniale, ale zawsze, gdy na nie patrzyłem, przeszywał mnie dreszcz zgrozy. 

O  piątej  zaczął  się  przypływ  i  woda  wokół  Skalistej  Wyspy  zaczęła  się  wolniutko  podnosić. 

Wpatrywałem się w nią zafascynowany, czując się jak szczur w pułapce. Słońce było coraz niŜej. 
O ósmej pojawił się wielki, jasny księŜyc. O dziewiątej zapadł mrok. Noc była śliczna i spokojna, 
powietrze przejrzyste, a woda obmywała najwyŜszy występ skalny. Z pewnym trudem wspiąłem 
się  na  sam  szczyt  i  usiadłem  oczekując  końca.  Nie  miałem  juŜ  Ŝadnej  nadziei  na  ocalenie,  ale 
ogromnym  wysiłkiem  woli  starałem  się  zachować  spokój.  Skoro  mam  umrzeć,  przynajmniej 
zrobię to z godnością. Jednak gdy pomyślałem o matce, niemal się załamałem. 

Nagle usłyszałem  gwizd. Nigdy Ŝaden dźwięk nie wydał mi się tak przyjemny i gorączkowo 

zacząłem wpatrywać się w brzeg. Na szczycie urwiska ujrzałem chłopca z psem. Właśnie omijali 
cypel z Dziurą w Ścianie. Wydałem z siebie dziki okrzyk, który odbił się echem wzdłuŜ brzegu. 

Chłopiec zatrzymał się i spojrzał w stronę Skalistej Wyspy. Zawołał coś do mnie. To był głos 

Ernesta, a obok niego stał Laddie, który szczekał donośnie. 

— Ernest! — wrzasnąłem. — Leć po pomoc, szybko! Za pół godziny przypływ zaleje skałę! 

Pospiesz się, bo będzie za późno! 

Zamiast  zacząć  biec  szybko,  jak  tego  oczekiwałem,  Ernest  stał  przez  chwilę  bez  ruchu,  po 

czym  zaczął  ostroŜnie  zsuwać  się  po  wąskiej  ścieŜce  prowadzącej  w  dół  urwiska,  a  za  nim 
podąŜał Laddie. 

— Ernest! —  krzyknąłem  z  przeraŜeniem. — Co ty  wyprawiasz?  Dlaczego nie biegniesz po 

pomoc? 

Tymczasem Ernest wszedł na wąski występ skalny znajdujący się tuŜ nad powierzchnią wody. 

ZauwaŜyłem, Ŝe coś niesie na ramieniu. 

— To trwałoby zbyt długo! — zawołał. — Zanim dobiegłbym do Cove i ktoś przypłynąłby tu 

łodzią,  juŜ  byłoby  po  tobie.  Uratujemy  cię  z  Laddie’m.  Czy  masz  do  czego  przywiązać  linę? 
Mam  tu  zwój  liny,  której  powinno  wystarczyć.  Byłem  w  Cove  i  Alec  Martin  kazał  ją  zanieść 
twojemu wujowi. 

Rozejrzałem  się  wokół.  W  pewnym  miejscu  widniała  gładka,  okrągła  dziura  wydrąŜona  na 

przestrzał w skale. 

—  Mógłbym  umocować  linę!  —  zawołałem.  —  Ale  jak  mi  ją  podasz?  Ernest  przywiązał 

kawałek drewienka do liny i włoŜył go do pyska Laddie’emu. Pies zaczął płynąć w moją stronę. 
Gdy tylko się zbliŜył, chwyciłem linę. Okazała się wystarczająco długa, Ernest zdołał ją jeszcze 
kilkakrotnie owinąć wokół małego  głazu. Za pomocą kawałka sznurka znalezionego w kieszeni 
przywiązałem  sobie  do  głowy  futerał  z  aparatem.  Potem  zsunąłem  się  do  wody  i  trzymając  się 
liny jakoś dotarłem do brzegu. Laddie płynął cały czas obok. Ernest wczepił się rozpaczliwie w 
koniec liny, a nie było to łatwe zadanie dla jego drobnych ramion. Gdy wreszcie wygramoliłem 
się na skałę, jego twarz ociekała potem i trząsł się cały jak liść. 

— Ern, wspaniale się spisałeś! — wykrzyknąłem. — Uratowałeś mi Ŝycie! 
— Nie, to Laddie — odparł Ernest, nie chcąc przypisywać sobie najmniejszej zasługi. 
Pospiesznie  ruszyliśmy  do  domu  i  zjawiliśmy  się  tam  około  dziesiątej.  Wujostwo  kładli  się 

background image

właśnie spać. 

Usłyszawszy o mojej przygodzie, wuj Richard zbladł i szepnął: 
— Dzięki Bogu! 
Ciocia  Kate  kazała  mi  szybko  zdjąć  mokre  ubranie,  zapakowała  mnie  do  łóŜka,  okryła 

ciepłymi kocami i napoiła imbirową herbatą. Spałem jak suseł, a rankiem czułem się juŜ całkiem 
nieźle. 

Przy śniadaniu wuj Richard prawie się nie odzywał, jednak gdy skończyliśmy jeść, zwrócił się 

nagle do Ernesta: 

—  Nie  sprzedam  Laddie’ego. Ty i  ten  pies uratowaliście  Nedowi Ŝycie,  więc  nie ma mowy, 

bym go sprzedał. Od tej pory naleŜy do ciebie. Daję ci go na własność. 

— Och, panie Lawson! — westchnął Ernest i oczy zalśniły mu ze wzruszenia. 
Nigdy nie widziałem równie szczęśliwego chłopca. I jestem pewien, Ŝe Laddie, który siedział 

obok  Ernesta,  złoŜywszy  kudłatą  głowę  na jego  kolanach, takŜe  zrozumiał,  o co  chodzi. Wyraz 
jego oczu był niemal ludzki. Wuj Richard pochylił się i poklepał go. 

— Dobry pies! — powiedział — Dobry pies! 

background image

O

CALENIE 

D

ONA

 

 
Will Larrie szedł pogwizdując drogą prowadzącą na farmę Locksleya. Przeciął pole skoszonej 

juŜ koniczyny i połoŜony na wzgórku sad pełen jabłek. Gdy wszedł na podwórze, ujrzał Curtisa 
Locksleya, który siedział na stercie bierwion i leniwie strugał patyk scyzorykiem. 

— Wygląda na to, Ŝe masz trochę czasu, Curt — powiedział Will. — Świetnie się składa, bo 

chciałbym cię zabrać na kasztany na wzgórze Griera. Spotkałem wczoraj Toma Griera na drodze 
i powiedział, Ŝe mogę przyjść, kiedy zechcę. Miły z niego staruszek. 

— Dobrze! — powiedział wesoło Curtis i szybko wstał. — Mam wolny dzień, wuj mnie nie 

potrzebuje. Zaczekaj, tylko zagwiŜdŜę na Dona. MoŜemy go wziąć ze sobą. 

Curtis  zagwizdał  tak  jak  zazwyczaj,  ale  Don, jego piękny  nowofunlandczyk, nie  pojawił  się. 

Przez  kilkanaście  minut  nawoływał  i  gwizdał  na  psa,  chodząc  po  podwórzu,  zajrzał  nawet  do 
stajni i stodoły, a wreszcie powiedział z rozczarowaniem: 

—  Pewnie  nie  ma  go  w  pobliŜu.  To  bardzo  dziwne.  Kiedyś  Don  nigdy  nie  opuszczał  domu 

beze mnie, ale ostatnio znikał wiele razy a w zeszłym tygodniu dwukrotnie nie było go z rana i 
zjawił się dopiero koło południa. 

—  Na  twoim  miejscu  potrzymałbym  go  trochę  w  zamknięciu,  Ŝeby  się  odzwyczaił  włóczyć 

nie wiadomo gdzie — powiedział Will, gdy weszli na drogę. 

— Don nie lubi, jak go zamykam, cały czas wyje tak przeraźliwie, Ŝe nie mogę tego znieść — 

odparł Curtis. 

—  No  cóŜ…  —  powiedział  Will  z  wahaniem  w  głosie  —  moŜe  jednak  lepiej  słuchać  jego 

wycia niŜ  pozwalać  mu  na  wałęsanie  się  z innymi  psami,  od których moŜe  przejąć złe nawyki. 
Pewnego  wieczoru  w  zeszłym  tygodniu  widziałem  Dona,  jak  biegł  drogą  prowadzącą  do 
przystani  z  tym  duŜym,  brązowym  psem  Sama  Ventnora.  To  psisko  ma  złą  opinię.  Ostatnio 
zostało zagryzionych parę owiec i… 

— Don nie tknąłby owcy! — zapewnił gorąco Curtis. 
— Sądzę, Ŝe nie, jeszcze nie. Niektórzy jednak podejrzewają, Ŝe pies Ventnora zagryza owce, 

a skoro Don z nim gania, nauczy się tej sztuczki jak amen w pacierzu. Farmerzy juŜ zaczynają się 
odgraŜać,  Ŝe  zrobią  z  tym  porządek.  Jak  się  dowiedzą,  Ŝe  Don  wałęsa  się  z  tym  drugim,  zwalą 
winę na oba psy. Lepiej potrzymaj przez jakiś czas Dona w zamknięciu i niech sobie wyje. 

—  Chyba  tak  zrobię  —  powiedział  Curtis  powaŜnym  tonem.  —  Nie  chcę,  Ŝeby  Dona 

podejrzewano, chociaŜ jestem pewien, Ŝe nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Jak wrócę do domu, 
uwiąŜę go na łańcuchu w stajni. Nie zniósłbym, gdyby coś mu się stało. Poza tobą to mój jedyny 
przyjaciel, i to dobry. 

Will skinął głową. Lubił Dona prawie tak samo jak Curtis. Ale wcale nie był taki pewien, czy 

nie  zagryza  owiec.  Wiedział,  Ŝe  padło  juŜ takie  podejrzenie,  ale  nie  chciał martwić Gurtisa. Na 
razie nie było na to Ŝadnego konkretnego dowodu — tylko domysły niezadowolonych farmerów 
z Bayside, którzy chcieli jak najszybciej znaleźć mordercę swoich owiec. W Bayside i okolicach 
było  wiele  innych  psów  i  równie  dobrze  mogła  to  być  ich  sprawka.  Will  miał  nadzieję,  Ŝe  jak 
Don posiedzi trochę w zamknięciu, a owce nadal będą ginęły, ludzie przestaną podejrzewać psa 
Curtisa. 

Will długo nie mógł się zdecydować, czy napomknąć przyjacielowi o całej tej sprawie, gdyŜ 

Curtis  był  dość  wybuchowy,  a  kaŜdą  uwagę  dotyczącą  Dona  bardziej  brał  sobie  do  serca,  niŜ 
gdyby odnosiła się ona do niego samego. Will wiedział jednak, Ŝe lepiej będzie, gdy to on powie 
przyjacielowi  o  krąŜących  pogłoskach  niŜ  gdyby  miał  się  o  nich  dowiedzieć  od  któregoś  z 

background image

chłopaków  z  Bayside.  Odetchnął  z  ulgą,  gdy  przekonał  się,  Ŝe  Curtis  spokojnie  przyjął  jego 
przyjacielską radę. 

—  Kto  ostatnio  stracił  owce?  —  spytał  Curtis,  gdy  zeszli  z  głównej  drogi  na  leśną  ścieŜkę, 

przy której rosły buki wytyczające granicę ziemi Toma Griera. 

— Prawie wszyscy farmerzy z Kotliny — odparł Will. — Do zeszłegj tygodnia na farmach na 

Wzgórzu było  wszystko  w  porządku.  Jednaj  we wtorek  wieczorem  sześć owiec  PaulaStocktona 
zostało  zagryzie  nych  na  pastwisku  za  jodłowym  laskiem.  Stockton  jest  straszni  wściekły  i 
odgraŜa się, Ŝe znajdzie tego psa i zastrzeli. 

Curtis spochmurniał. Farma Paula Stocktona znajdowała się zaledwie o ćwierć mili od domu 

Locksleyów. Poza tym Paul Ŝywi jakąś zadawnioną urazę do wuja Arnolda, która automatycznie 
przeszła z czasem na jego siostrzeńca, a nawet na jego psa. Co gorsza, Curtis przypomniał sobie z 
przeraŜeniem, Ŝe Dona nie było w domu w środowy poranek. 

„To niewaŜne — pomyślał z przygnębieniem. — Wiem, Ŝe Don nie zabił tych owiec”. 
— A jak juŜ mówimy o Paulu… — zaczął Will, który pomyślał sobie, Ŝe warto zmienić temat. 

— Przypomniało mi się, Ŝe w porcie niepokoją się o szkuner George’a Finleya — „Amy Reade”, 
który  powinien  wrócić  juŜ  trzy  dni  temu.  A  od  kiedy  wypłynął  z  Morro  były  juŜ  dwaj  duŜe 
sztormy.  Na  pokładzie  jest  Oskar  Stockton  i  ojciec  bardzo  się  o  niego  martwi.  Oprócz  Oskara 
płynie jeszcze pięciu rybaków z okolicy i ich rodziny odchodzą od zmysłów z niepokoju. 

Nie rozmawiali juŜ więcej o owcach i w trakcie zbierania kasztanów Curtis zapomniał o swym 

zmartwieniu. Stary Tom Grier zaprosił ich na obiad, więc było juŜ późne popołudnie, gdy Curtis 
z torbą pełną kasztanów przewieszoną przez ramię wszedł na podwórze Locksley’ów. 

Wuj  stał  w  otwartych  drzwiach  stodoły  i  rozmawiał  z  siwym  człowiekiem  o  szczupłej, 

przebiegłej twarzy. 

Curtisowi serce zamarło, gdy rozpoznał Paula Stocktona. 
„Po co tu przyszedł?” — zastanawiał się. 
— Curtis! — zawołał wuj. — Chodź no tu. 
Gdy chłopak przechodził przez podwórze, od strony domu, podskakując z radości, wybiegł na 

powitanie Don. Curtis połoŜył rękę na wielkim łbie psa i podszedł z nim wolno do stodoły. Paul 
patrzył na nich spode łba. 

—  Curtis,  to  kiepska  sprawa  —  powiedział  wuj  ponurym  tonem.  —  Pan  Stockton  mówi,  Ŝe 

twój pies pozagryzał jego owce. 

— AleŜ to… — zaczął Curtis ze złością, ale opanował się i ciągnął juŜ spokojniejszym tonem: 

— To niemoŜliwe, panie Stockton, mój pies nie skrzywdziłby Ŝadnego stworzenia. 

— Zabił albo pomógł zabić sześć najlepszych owiec w moim stadzie — odpalił Paul. 
— Jaki ma pan na to dowód? — spytał Curtis, starając się trzymać nerwy na wodzy. 
— Abner Peck widział twojego psa z kundlem Ventnora, jak biegały po moim pastwisku we 

wtorek  o  zachodzie  słońca  —  odparł  Paul.  —  A  w  środę  rano  znalazłem  to  w  tej  części 
pastwiska, gdzie zostały zagryzione owce. Wuj przyznał, Ŝe twój pies miał to na szyi we wtorek. 

Paul  podał  mu  triumfalnie  wypłowiałą  czerwoną  wstąŜkę.  Curtis  od  razu  ją  rozpoznał.  Jego 

mała kuzynka Lena zawiązała ją Donowi na szyi we wtorek po południu. Przypomniał sobie, jak 
się zaśmiewali z frywolnej, czerwonej kokardy na masywnej szyi Dona. 

— Jestem pewien, Ŝe Don tego nie zrobił! — zawołał porywczo. 
Pan Locksley pokręcił głową. 
— Obawiam się, Ŝe jednak zrobił. Przynajmniej na to wygląda, a zabijanie owiec to powaŜna 

sprawa. 

— Psa trzeba zastrzelić — stwierdził Paul stanowczo. — I zostawiam to panu, panie Locksley. 

Mam  wystarczająco  duŜo  dowodów  i  jeśli  nie  zabijecie  psa,  będziecie  musieli  mi  zapłacić  za 

background image

zagryzione owce. 

Gdy Paul sobie poszedł, Curtis spojrzał błagalnie na wuja. 
— PrzecieŜ nie moŜemy zastrzelić Dona — powiedział z rozpaczą w głosie. — Będę trzymał 

go cały czas na łańcuchu. 

— A on będzie wył na okrągło jak stado upiorów, tak? — burknął pan Locksley. Był surowym 

człowiekiem  i  nie  pojmował,  jak  Curtis  moŜe  być  tak  przywiązany  do  psa.  Ludzie  z  Bayside 
powiadali, Ŝe Arnold Locksley był zawsze srogi dla swego siostrzeńca. 

—  Nie,  Curtis,  musisz  rozsądnie  spojrzeć  na  tę  sprawę.  Ten  pies  to  utrapienie  i  trzeba  go 

zastrzelić. Nie moŜemy go bez przerwy trzymać w zamknięciu. A jak juŜ się nauczył mordować 
owce,  nigdy  tego  nie  zapomni.  MoŜesz  wziąć  sobie  innego  psa,  jak  juŜ  koniecznie  musisz. 
Poproszę  Charlesa  Pepeya,  by  przyszedł jutro zastrzelić Dona.  Przestań się dąsać, Curtis,  jesteś 
na  to  za  stary.  PrzywiąŜ  psa  na  noc,  a  potem  zagoń  cielęta  do  obory.  Zanosi  się  na  burzę,  od 
północnego wschodu wieje silny wiatr. 

Wuj  odszedł,  pozostawiając  na  podwórzu  pobladłego,  zrozpaczonego  chłopaka.  Curtis 

spojrzał na psa, który przysiadł obok i patrzył mu głęboko w oczy. Nie wyglądał na winowajcę. 
Czy to moŜliwe, by zagryzał owce? 

—  Nigdy  nie  uwierzę,  Ŝe  to  zrobiłeś  —  powiedział  Curtis,  po  czym  zaprowadził  go  w  kąt 

wozowni  i  przywiązał.  Potem  rzucił  się  na  leŜące  obok  worki  i  zanurzył  twarz  w  czarnych 
kędziorach Dona. Czuł się bardzo nieszczęśliwy i wzbierał w nim ponury bunt. 

Długo leŜał w ciemności pogrąŜony w gorzkich  myślach i słuchany  w odgłosy nadciągającej 

burzy. Wreszcie wstał i poszedł zaganiać cielaki, a w uszach dźwięczał mu ponury skowyt Dona. 

„Jutro w nocy będzie juŜ cicho” — pomyślał zrozpaczony, idąc schodach do swojej sypialni. 

Długo  leŜał  bezsennie,  aŜ  wreszcie  zapadł  w  głęboki  sen,  który  trwał  do  chwili,  gdy  ciotka 
zawołała go do dojenia krów. 

Wichura rozszalała się na dobre. Ponad polami przelewał siei łoskot i ryk fal. Wody zatoki na 

wschód od Bayside były bardzo wzburzone. 

Wstawali od śniadania, gdy do kuchni wpadł zdyszany Will Barrie. 
—  „Amy  Reade”  wpadła  na  Rafę  Gleesona!  —  zawołał.  —  Uderzyła  w  nie  wczesnym 

rankiem. Chodź, Curt! 

Curtis skoczył po czapkę, a jego wuj zaczął się niespiesznie ubierać. Gdy chłopcy biegli przez 

podwórze, Curtis usłyszał wycie Dona. 

— Wezmę go ze sobą — mruknął pod nosem. — Zaczekaj chwilę, Will. 
Na  drodze  było  pełno  ludzi  spieszących  na  brzeg,  bo  wieść  o  katastrofie  rozeszła  się  lotem 

błyskawicy.  Gdy  chłopcy  biegli  wraz  z  Donem  dotrzymującym  im  kroku,  wyprzedził  ich  Sam 
Morrow  jadący  wozem.  Zaproponował,  Ŝe  ich  podwiezie.  Sam  był  juŜ  wcześniej  na  brzegu, 
wrócił tylko, by przekazać wiadomość ojcu. Gdy jechali na podskakującej furze, Sam mówił, co 
widział, przekrzykując szum nawałnicy. 

— Kiepska sprawa! Łódź wpadła na rafę o jakieś ćwierć mili od brzegu. Mówią, Ŝe na pewno 

się rozwali, wiecie, to stara krypa, przecieka i jest spróchniała.  Morze jest bardzo wzburzone, a 
fale  walą  wprost  na  nią.  Przez  co  najmniej  parę  godzin  nie  moŜna  wypłynąć  im  na  ratunek  — 
wszyscy potoną. Stary Paul biega po brzegu jak szaleniec. Mówi, Ŝe odda wszystko, co posiada, 
temu, kto uratuje Oskara. 

Wreszcie przyjechali na brzeg, na którym kłębił się tłum przejętych ludzi. Na Rafie Gleesona 

widać  było  mały  szkuner,  wokół  którego  rozbryzgiwała  się  biała  piana.  Siwy,  stary  rybak,  do 
którego Sam coś wykrzykiwał, kręcił głową. 

— Nie, nic się nie da zrobić! śadna łódź nie utrzyma się na wodzie przy takiej fali. Boję się, 

Ŝ

e za chwilę szkuner rozpadnie się na kawałki. To straszne, naprawdę straszne tak stać i patrzeć, 

background image

jak toną twoi sąsiedzi. 

Curtis  i  Will  przepchnęli  się  na  sam  skraj  wody.  Stali  tam  krewni  rybaków  pogrąŜeni  w 

rozpaczy,  a  Paul  Stockton  wyglądał  tak,  jakby  postradał  zmysły.  Biegał  po  plaŜy,  krzyczał  i 
modlił  się.  Jego  jedyny  syn  był  na  pokładzie  „Amy  Reade”,  a  on  nie  mógł  nic  zrobić,  by  go 
uratować! 

— Co oni tam robią? — spytał Will Martina Clarka. 
— Rzucają linę przywiązaną do kija w nadziei, Ŝe woda zniesie ją na brzeg — odparł Martin. 

— Teraz właśnie próbuje to robić młody Stockton. Ale to nie ma sensu, prądy przy rafie są zbyt 
silne i znoszą ją z powrotem. 

— PrzecieŜ Don moŜe przynieść tę linę na brzeg! — zawołał Curtis. 
— Don, do nogi! 
Pies szczeknął i przybiegł w podskokach. Curtis chwycił go za obroŜę i wskazał na kij, który 

młody  Stockton  ponownie  rzucił  w  wodę.  Don  po  raz  drugi  szczeknął  na  znak  zrozumienia  i 
rzucił  się  do  wody.  Zebrani  na  brzegu  ludzie,  którzy  pojęli,  w  czym  rzecz,  wydali  radosny 
okrzyk,  po  czym  zamilkli.  Słychać  było  tylko  świst  wichru  i  szum  fal,  gdy  milczący  tłum 
obserwował  wielkiego  psa  płynącego  przez  fale.  Jego  ogromny  czarny  łeb  wznosił  się  na 
grzbiecie  fali,  po  czym  znikał  na  chwilę  z  pola  widzenia.  Gdy  Don,  dopłynąwszy  wreszcie  od 
unoszącego  się  na  wodzie  kija,  chwycił  go  w  pysk  i  zaczął  płynąć  z  powrotem,  przez  tłum 
przeleciał  kolejny  okrzyk  radości.  Kobieta  stojąca  za  Curtisem,  której  mąŜ  był  na  pokładzie 
szkunera, uklękła  na  kamieniach  i  łkając  dziękowała Bogu.  Curtis  poczuł,  Ŝe  łzy napływają mu 
do oczu. 

Gdy Don dopłynął do brzegu, rzucił kij do nóg swego pana i porządnie otrząsnął się z wody. 

Curtis  chwycił  kij,  a  ludzie  rzucili  się  jak  szaleni  na  psa  i  zaczęli  obściskiwać  i  całować  jego 
mokre  futro.  Był  wśród  nich  takŜe  Paul  Stockton.  Curtis  ujrzał  nad  jego  ramieniem  czarny  łeb 
Dona, a jego oczy wyraźnie pytały: po co to wszystko. Tymczasem kilku męŜczyzn wyciągnęło 
wielką cumę na brzeg i dobrze ją umocowało. W pół godziny później przemarznięta i ociekająca 
wodą  załoga  „Amy  Reade”  była  juŜ  na  brzegu.  Zaniim  zabrano  rozbitków  do  ciepłego 
pomieszczenia,  stary  Paul  Stockton  chwycił  Curtisa  za  rękę.  Po  jego  twardej  twarzy  ściekały 
strumienie łez. 

— Powiedz wujowi, Ŝeby nawet palcem nie tknął tego psa! Na pewno nie zabił Ŝadnej mojej 

owcy, a nawet  gdyby tak, to nic mnie to nie obchodzi! Niechaj zabije je wszystkie, skoro tylko 
baranina mu odpowiada! 

Curtis  wrócił  do  domu  z  lekkim  sercem.  Pan  Locksley  wysłucha  z  uśmiechem  słów  Paula. 

Jego równieŜ wzruszył bohaterski czyn Dona. 

— No cóŜ, Curtis, cieszę się, Ŝe Don jest w łaskach starego Paula. Jednak musimy go zamknąć 

bodaj na tydzień, choćby nie wiem jak źle to znosił. Myślę, Ŝe to rozumiesz. W końcu moŜliwe, 
Ŝ

e morduje owce. A juŜ na pewno trzeba przerwać jego znajomość z psem Ventnora. 

Curtis  przyznał,  Ŝe  wuj  ma  rację,  i  biedny  Don  znowu  został  uwięziony.  Jego  niewola  nie 

trwała jednak długo,  gdyŜ pies Ventnora został zastrzelony. Wtedy Curtis uwolnił Dona i przez 
parę  tygodni  Ŝył  w  ciągłym  niepokoju.  Jednak  Ŝadna  owca  juŜ  nie  została  zagryziona,  co 
ś

wiadczyło o niewinności psa. A jeśli chodzi o Paula Stocktona, to jego wdzięczność dla Curtisa i 

Dona  nie  miała  granic.  Puścił  w  niepamięć  swoją  niechęć  do  Locksleyów  i  został  przyjacielem 
Curtisa. O Donie mawiał: 

—  Jak  Ŝyję,  nie  widziałem  takiego  psa!  Ten  pies  naprawdę  mówi  oczami.  A  gdybyście 

widzieli, jak płynął do tego szkunera! A, pewnie, jak do nas przyjdzie, zawsze dostaje najlepsze 
kości i nie tylko kości. Ten pies to bohater, ot co! 

background image

D

USZA NA WYGNANIU

 

 
Tego wieczora, gdy Paul i panna Trevor spotkali się po raz pierwszy, był bardzo malowniczy 

zachód słońca. Panna Trevor rozkoszowała się nim, siedząc na cyplu za Zatoczką Noela. Niebo 
na zachodzie zasnuła piękna, róŜowoŜółta poświata, a na północy złociły się puszyste obłoczki. 
Roziskrzona  ścieŜka  światła,  która  wymykała  się  niemal  spod  stóp  panny  Trevor,  biegła  po 
wodzie w kierunku słońca. Brzeg słonecznej kuli dotknął właśnie krańca purpurowego morza. Po 
lewej stronie wznosiły się łagodne, fioletowe wzgórza. Za plaŜą, którą obmywały srebrzyste fale, 
widać było przystań, gdzie smukłe maszty kiwały się na tle horyzontu. 

Panna  Trevor  westchnęła  ze  szczęścia,  urzeczona  nietrwałym  i  nieuchwytnym  pięknem 

morskiego  pejzaŜu.  Potem  odwróciła  się,  by  spojrzeć  na  Zatoczkę  Noela,  gdzie  woda  była 
matowa i ciemna, gdyŜ ocieniały ją stromizny cypli. Wtedy właśnie ujrzała Paula. 

Nawet przez myśl jej nie przeszło, Ŝe moŜe być chłopcem z wybrzeŜa. Uznała jego pojawienie 

się  za  dość  tajemnicze,  gdyŜ  nie  zauwaŜyła,  by  nadszedł  plaŜą,  a  przypływ  był  zbyt  obfity,  by 
mógł  obejść  drugi  cypel.  Chłopak  siedział  na  czerwonym  głazie  piaskowca,  skrzyŜowawszy 
opalone  nogi  i  objąwszy  jedno  z  kolan  ramionami.  Wpatrywał  się  w  zachodzące  słońce,  ale 
wydawało  się,  Ŝe  patrzy  gdzieś  dalej,  na  wskroś  i  Ŝe  widzi  coś  o  wiele  wspanialszego.  Panna 
Trevor przyjrzała mu się oczyma, które oglądały mnóstwo ludzi w ciągu wielu lat — tak wielu, 
Ŝ

e  niezbyt  przyjemnie  byłoby  to  przyznać  —  i  doszła  do  wniosku,  Ŝe  jest  najładniejszym 

chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Gibki, o spadzistych ramionach, miał opaloną szyję o 
jedwabistej skórze. Jego rudokasztanowate włosy były gęste i faliste. Brwi miał proste i o wiele 
ciemniejsze od włosów, a oczy wielkie, szare i pełne zadumy. Podbródek i szczęka chłopca miały 
piękny  zarys,  a  usta  były  prześliczne.  Pełne,  purpurowe  wargi  wyginały  się  miękko  i  kończyły 
ładnie zarysowanymi kącikami. 

Był ubrany w błękitną bawełnianą koszulę i sztruksowe przyciasne spodnie do kolan. Miał w 

sobie tyle naturalnego wdzięku, Ŝe jego strój wydał się pannie Trevor o wiele ładniejszy, niŜ był 
w rzeczywistości. 

Po chwili chłopak uśmiechnął się z rozmarzeniem i uśmiech ten podbił pannę Trevor. Nie był 

to  jedynie,  jak  u  większości  ludzi,  odmienny  wyraz  ust  i  oczu.  Zdawało  się,  Ŝe  rozbłysło  całe 
ciało  chłopca,  jakby  w  jego  wnętrzu  zapłonął  ogień.  Najpiękniejsze  było  to,  Ŝe  robił  to 
bezwiednie, Ŝe jego uśmiech był odbiciem zachwycających myśli, nieskrępowanych i kapryśnych 
jak morski wiatr. 

Panna  Trevor  zdecydowała,  Ŝe  musi  się  dowiedzieć,  kim  jest  nieznajomy.  Wyszła  z  cienia 

rzucanego przez skały i znalazła się w intensywnej, niesamowitej poświacie, która opromieniała 
całe  wybrzeŜe.  Chłopiec  odwrócił  głowę  i  spojrzał  na  nią  —  najpierw  z  zaskoczeniem,  potem 
pytająco,  a  wreszcie  z  zachwytem.  Majestatyczna  panna  Trevor  w  białej  sukni  i  koronkowym 
szalu  na  ciemnych  włosach  istotnie  mogła  budzić  podziw.  Uśmiechnęła  się  do  chłopca,  a  on 
odpowiedział  uśmiechem,  który  nie  dorównywał  temu  poprzedniemu,  gdyŜ  pochodził  jakby  z 
zewnątrz,  ale  bez  wątpienia  był  przeznaczony  wyłącznie  dla  niej.  Błyskotliwa  panna  Trevor 
wiedziała, Ŝe nie musi tracić czasu na zbytnie ceregiele. 

— Chcę wiedzieć, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i co widziałeś za zachodzącym słońcem 

— oświadczyła. 

—  Nazywam  się  Paul  Hubert.  Mieszkam  niedaleko,  o  tam,  ale  nie  mogę  powiedzieć,  co 

widziałem. Jak wrócę do domu, opiszę wszystko w mojej ksiąŜce. 

Zdziwiona  drugą  częścią  jego  odpowiedzi,  panna  Trevor  przeoczyła  to,  co  powiedział  na 

background image

początku.  Owo  „o  tam”,  zgodnie  z  gestem  ręki  chłopca,  dotyczyło  wzniesienia  nad  Zatoczką 
Noela.  Widniał  tam  mały,  szary  domek  przycupnięty  wśród  skał,  który  wyglądał  jak  wielka 
muszla  wyrzucona  przez  przypływ.  Zamiast  komina  sterczała  rura  od  pieca,  a  dwie  szyby 
okienne  zastępowała  dykta.  Czy  to  moŜliwe,  by  ten  chłopiec  wyglądający  jak  ksiąŜę  mieszkał 
właśnie tam? 

— A kto jeszcze tam mieszka? — spytała. — Widzisz — dodała nieśmiało — chcę wiedzieć 

wszystko.  Wiem,  Ŝe  poczuliśmy  do  siebie  sympatię  i  tylko  to  się  liczy.  Interesuje  mnie  na 
przykład, czy masz ojca i matkę, czy masz jakieś rodzeństwo? Ciekawa jestem, ile masz lat? 

Splótł ręce z tyłu i przez chwilę patrzył na pannę Trevor. 
—  Podoba  mi  się  sposób, w jaki  pani mówi —  powiedział.  —  Nie znam nikogo,  kto by tak 

mówił, oprócz postaci z ksiąŜek i skalnych ludzi. 

— Skalnych ludzi? 
—  Mam  jedenaście  lat.  Moi  rodzice  nie  Ŝyją.  Mieszkam  ze  Stephenem  Kane.  Stephen  jest 

wspaniały.  Gra  na  skrzypcach  i  zabiera  mnie  łodzią  na  połowy.  Jak  dorosnę,  będę  jego 
wspólnikiem. Kocham go i moich skalnych ludzi takŜe. 

—  Kogo  masz  na  myśli,  gdy  mówisz o  skalnych ludziach?  —  spytała  panna Trevor.  Bawiła 

się  znakomicie.  Zawsze  chciała  spotkać  dziecko,  które  w  lot  chwytałoby  jej  uwagi  i  nie  Ŝądało 
wyjaśnień, a przede wszystkim mówiłoby tak jak Paul. 

—  Między  innymi  Norę  —  odparł  Paul.  —  Jest  najwspanialsza  i  kocham  ją  bardziej  od 

innych,  bo  zjawiła  się  pierwsza.  Mieszka  za  tym  cyplem.  Ma  czarne  oczy,  czarne  włosy  i  wie 
wszystko  o  syrenach.  Powinna  pani  posłuchać  jej  opowieści.  Oprócz  niej  są  jeszcze  śeglarze 
Bliźniacy. Ci dwaj nie  mają domu — przez cały czas  Ŝeglują, ale często tu wracają, by ze mną 
porozmawiać.  Są  weseli  i  widzieli juŜ cały świat, a  nawet  więcej.  Wie  pani,  co przydarzyło się 
pewnego  razu  Młodszemu  Bliźniakowi?  śeglował  sobie  i  nagle  wpłynął  wprost  w  księŜycowy 
szlak.  To  droga,  którą  wschodzący  nad  morzem  księŜyc  pozostawia  na  wodzie.  Tak  więc  ten 
Młodszy  Bliźniak  Ŝeglował  po  tym  szlaku,  aŜ  dopłynął  do  samego  KsięŜyca.  Znalazł  tam  złote 
drzwiczki,  otworzył  je  i  przepłynął  na  drugą  stronę.  Na  KsięŜycu  miał  wspaniałe  przygody  — 
mam  je  wszystkie  opisane  w  mojej  ksiąŜce.  Znam  teŜ  Złotą  Damę  z  Jaskini.  Pewnego  dnia 
odkryłem  na  wybrzeŜu  jaskinię.  Szedłem  i  szedłem  w  jej  głąb,  aŜ  wreszcie  spotkałem  Złotą 
Damę.  Ma  złote  włosy  sięgające  samych  stóp,  a  jej  suknia  skrzy  się  złociście.  Ma  takŜe  złotą 
harfę,  na  której  gra  całymi  dniami  —  jeśli  się  pani  wsłucha,  usłyszy  jej  muzykę,  choć  Pewnie 
pomyśli sobie pani, Ŝe to tylko wiatr gwiŜdŜe wśród skał. Nigdy nie wspominałem Norze o Złotej 
Damie, bo myślę, Ŝe to zraniłoby jej uczucia. Ona czuje się uraŜona nawet wtedy, gdy zbyt długo 
rozmawiam z śeglarzami. A za nic nie chciałbym zranić jej uczuć, gdyŜ kocham ją najbardziej ze 
wszystkich skalnych ludzi. 

— Paul, co tu jest prawdą, a co fantazją? — spytała z przejęciem panna Trevor. 
— Jak to? Oczywiście nic nie jest prawdą — odparł Paul, otwierając szeroko oczy i patrząc na 

nią  z  wyrzutem.  —  Miałem  nadzieję,  Ŝe  się  pani  domyśli.  W  przeciwnym  razie  ostrzegłbym 
panią. Sądziłem, Ŝe jest pani z tych, którzy to rozumieją. 

—  Pewnie,  Ŝe  jestem  —  potwierdziła  skwapliwie  panna  Trevor.  —  Wiedziałabym  od  razu, 

gdybym  przestała  logicznie  myśleć.  No  cóŜ,  robi  się  późno,  muszę  juŜ  wracać,  choć  wcale  nie 
mam na to ochoty. Ale znów tu przyjdę. Czy będziesz tu jutro po południu? 

—  Tak  —  skinął  głową  Paul.  —  Umówiłem  się  wprawdzie  z  Młodszym  Bliźniakiem  przy 

tamtych skałach, ale mogę to spotkanie przełoŜyć na pojutrze. To piękna cecha skalnych ludzi, Ŝe 
zawsze zjawiają się, kiedy tego chcę. Młodszy Bliźniak nie będzie miał nic przeciwko temu, ma 
łagodne  usposobienie,  ale  Starszy  byłby  pewnie  zły.  Czasami  podejrzewam  go  o  róŜne  rzeczy. 
Myślę, Ŝe gdyby się ośmielił, mógłby zostać piratem. Nie ma pani pojęcia, jak groźnie  czasami 

background image

wygląda. Jest w nim coś tajemniczego. 

W drodze powrotnej do hotelu panna Trevor przypomniała sobie o „ksiąŜce”. 
„Muszę  go  skłonić,  by  mija  pokazał  —  myślała,  uśmiechając  się  do  siebie.  —  On  jest 

genialny. I pomyśleć, Ŝe to zwykły chłopiec z wybrzeŜa. Zupełnie tego nie pojmuję, ale czuję, Ŝe 
go pokochałam. No cóŜ, kobieta musi darzyć kogoś uczuciem…” 

Następnego  popołudnia  Paul  czekał  na  pannę  Trevor  na  skałach.  Towarzyszył  mu  wysoki 

męŜczyzna.  Miał  pobruŜdŜoną  twarz  o  stwardniałych  rysach  i  siwą  brodę.  Jak  na  rybaka 
przystało,  był  ubrany  bardzo  zgrzebnie.  Miał  głęboko  osadzone,  łagodne  oczy  i  jego  twarz 
spodobała się pannie Trevor. Gdy nadeszła, usunął się dyskretnie na bok i zaczął się wpatrywać 
w morze. Potem wspiął się na wzniesienie nad zatoczką i zniknął w drzwiach szarego domu. 

—  Stephen  przyszedł,  by  zobaczyć,  czy  jest  pani  odpowiednim  towarzystwem  dla  mnie  — 

oświadczył uroczyście Paul. 

— Mam nadzieję, Ŝe tak uwaŜa — powiedziała rozbawiona panna Trevor. 
—  O,  jak  najbardziej,  gdyby  tak  nie  uwaŜał,  nie  zostawiłby  nas  samych.  Stephen  nie  ze 

wszystkimi  pozwala  mi  się  zadawać.  Dotyczy  to  równieŜ  skalnych  ludzi.  Zanim  pozwolił  mi 
zaprzyjaźnić się z śeglarzami, musiałem obiecać, Ŝe zabronię im bluźnić. Czasami gdy patrzę na 
Starszego  Bliźniaka,  wiem,  Ŝe  aŜ  się  skręca,  by  rzucić  jakieś  przekleństwo.  Nie  pozwalam  mu 
jednak, bo przyrzekłem to Stephenowi. Dla niego zrobiłbym wszystko. Jest dla mnie taki dobry! 
Bo  wie  pani,  on  mnie  wychowuje  i  umie  to  robić.  śyje  nam  się  bardzo  szczęśliwie,  tylko 
chciałbym mieć  więcej  ksiąŜek  do czytania. Wypływamy  na połów, a  gdy wracamy wieczorem 
do  domu,  pomagam  Stephenowi  czyścić  ryby.  Potem  siedzimy  na  progu,  a  on  gra  dla  mnie  na 
skrzypcach. Czasami trwa to godzinami. Niewiele rozmawiamy — Stephen jest małomówny — 
po prostu siedzimy i rozmyślamy. Naprawdę niewielu jest takich ludzi jak on. 

Tego  dnia  i  przez  wiele  następnych  pannie  Trevor  nie  udało  się  nawet  rzucić  okiem  na 

„ksiąŜkę”.  Gdy  tylko  wspominała  coś  na  ten  temat,  urodziwa  twarz  Paula  oblewała  się 
rumieńcem. 

— Och, nie mógłbym jej pani pokazać — powiedział raz z zakłopotaniem. — Nie pokazałem 

jej  nawet  Stephenowi  ani  Norze.  MoŜe  zamiast  tego  coś  pani  opowiem,  coś,  co  zdarzyło  się 
dawno temu. Zobaczy pani, Ŝe to o wiele ciekawsze od mojej ksiąŜki, tylko proszę pamiętać, Ŝe 
nie jest to prawda! Nie zapomni pani, dobrze? 

— Postaram się — zgodziła się panna Trevor. 
—  Pewnego  wieczora  siedziałem  sobie  tutaj,  tak  jak  wczoraj,  a  słońce  właśnie  zachodziło. 

Nagle  przypłynęła  zaczarowana  łódź,  a  ja  do  niej  wsiadłem.  Była  cała  perłowa  jak  wnętrze 
muszli, a Ŝagiel miała chyba utkany ze światła księŜyca. PoŜeglowałem wprost ku zachodzącemu 
słońcu. Gdy do niego dotarłem, okazało się, Ŝe zachód słońca to kraina kwiatów, wyglądająca jak 
jeden wielki ogród. Na chmurach takŜe były rabatki. Zawinęliśmy do wielkiego portu, który był 
tysiąc  razy  większy  niŜ  ten  przy  pani  hotelu.  Wysiadłem  z  łodzi  wprost  na  róŜaną  łąkę. 
Wydawało mi się, Ŝe byłem tam co najmniej rok, ale Młodszy Bliźniak powiedział, Ŝe gościłem 
tam  zaledwie  parę  godzin.  Bo  wie  pani,  w  Krainie  Zachodzącego  Słońca  czas  dłuŜy  się 
niesamowicie.  Cieszyłem  się  z  powrotu.  Zawsze  się  cieszę,  gdy  wracam  do  zatoki  i  Stephena. 
Ale pani wie przecieŜ, Ŝe to nie zdarzyło się naprawdę. 

Panna  Trevor  nie  zrezygnowała  tak  łatwo  z  obejrzenia  ksiąŜki  Paula,  jednak  bardzo  długo 

musiała na to czekać. Przychodziła nad zatoczkę codziennie i z kaŜdym dniem Paul wydawał się 
jej  coraz  bardziej  zachwycający  —  niezwykły,  mądry  i  spontaniczny.  Był  ponadto  bardzo 
chłopięcy,  lubił  bawić  się  i  dokazywać,  a  od  czasu  do  czasu  zdarzały  mu  się  nawet  wybuchy 
gniewu, choć, jak zapewniał — nigdy w obecności damy. 

— Czasami naprawdę się wściekam na  śeglarzy Bliźniaków, a nawet na Stephena, choć jest 

background image

dla  mnie  taki  dobry.  Ale  nigdy  nie  okazałbym  złości  w  obecności  pani,  Nory  czy  teŜ  Złotej 
Damy. 

Codziennie opowiadał jej jakąś historię, cudowną przygodę przeŜytą na skałach lub na morzu i 

zawsze  zastrzegał  się,  Ŝe  jest  nieprawdziwa.  Wyobraźnia  tego  chłopca  była  jak  pryzmat,  który 
rozszczepia kaŜdy promień na tęczowe pasmo. Uwielbiał wybrzeŜe i morze. Jedynym dostępnym 
dla  niego  światem  poza  Zatoczką  Noela  był  świat  jego  wyobraźni.  Poza  Stephenem  i  skalnymi 
ludźmi nie miał Ŝadnych przyjaciół czy towarzyszy zabaw. 

— Teraz mam równieŜ i panią — powiedział raz do panny Trevor. 
—  Pokochałem  panią,  ale  wiem,  Ŝe  wkrótce  pani  odjedzie,  więc  nie  mogę  kochać  pani  tak 

mocno jak Stephena czy skalnych ludzi. 

— Ale gdybyśmy byli ze sobą przez cały czas, to mógłbyś mnie bardzo pokochać, prawda? — 

spytała błagalnym tonem panna Trevor. 

Paul zastanawiał się przez chwilę z uroczym wyrazem twarzy. 
— Oczywiście, kochałbym panią nawet bardziej od śeglarzy czy Złotej Damy — oświadczył 

wreszcie. — Myślę, Ŝe mógłbym nawet kochać panią tak jak Stephena. Ale nie tak jak Norę. Ona 
była pierwsza, była tu zawsze. Jestem pewien, Ŝe nikogo nie pokocham tak mocno jak ją. 

Pewnego  dnia,  gdy  Stephen  wypłynął  na  połów  makreli,  Paul  zaprosił  pannę  Trevor  do 

szarego domku i pokazał jej swoje skarby. Wspięli się po schodach na strych, gdzie sypiał. Małe, 
kwadratowe  okienko  wychodziło  na  morze,  którego  lament,  przemieszany  ze  świstem  wiatru, 
słychać było w dzień i w nocy. Paul miał wiele rzadkich okazów muszli i glonów, róŜne ciekawe 
drobiazgi wyrzucone przez sztormowe fale na brzeg. Miał teŜ małą półkę z ksiąŜkami. 

— Są cudowne — powiedział. — Kupił je Stephen. Za kaŜdym razem, gdy zawozi makrele do 

miasta, otrzymuję nową ksiąŜkę. 

— Czy ty kiedykolwiek byłeś w mieście? — spytała panna Trevor. 
— O tak, dwa razy. Stephen mnie tam zabrał. Było cudownie. Gdy po powrocie spotkałem się 

z śeglarzami, tym razem to ja miałem im najwięcej do opowiadania. Opisałem im wszystko, co 
widziałem i co mi się przydarzyło. Nawet Norę to zainteresowało. Złota Dama nie była ciekawa, 
prawie nie słuchała, co mówię. Ale tacy juŜ są Złoci Ludzie. 

—  A  czy  chciałbyś  na  stałe  mieszkać  w  mieście?  —  spytała  panna  Trevor,  przyglądając  mu 

się uwaŜnie. — Czy chciałbyś mieć mnóstwo ksiąŜek, bawić się z prawdziwymi dziewczynkami i 
chłopcami, a takŜe zwiedzać obce kraje, o których opowiadają twoi śeglarze? 

Paul spojrzał na nią z przestrachem. 
—  No…  nie  wiem  —  odparł  nieśmiało.  —  Nie  sądzę,  abym  mógł  tam  zamieszkać  bez 

Stephena i Nory. 

A  jednak  nowa  myśl  zaczęła  kiełkować  w  głowie  chłopca.  Z  czasem  oswoił  się  z  nią  i  nie 

wydawała mu się juŜ tak przeraŜająca. 

„A  dlaczegóŜ  by  nie?  —  myślała  panna  Trevor.  —  Powinno  się  dać  temu  chłopcu  szansę. 

Nigdy juŜ nie będę miała syna, a on mógłby mi go zastąpić”. 

Wreszcie nadszedł dzień, w którym Paul pokazał jej swoją ksiąŜkę. Przyniósł ją, gdy siedziała 

na skalistym cyplu. 

—  Proszę  czytać,  a  ja  pobiegnę  porozmawiać  z  Norą  —  powiedział.  —  Obawiam  się,  Ŝe 

ostatnio ją trochę zaniedbywałem, i myślę, Ŝe ona to czuje. 

Panna  Trevor  przyjrzała  się  „ksiąŜce”.  Była  zrobiona  z  wielu  kartek  zszytego  ręcznie 

kratkowanego  papieru  i  miała  okładkę  z  ceraty.  Zapisano  ją  bardzo  starannym  dziecięcym 
pismem, ale ortografia i interpunkcja pozostawiały wiele do Ŝyczenia. 

Przeczytała  ją  błyskawicznie. Pełna  była oryginalnych myśli i wyobraŜeń. Paul relacjonował 

w  niej  rozmowy  z  śeglarzami  Bliźniakami  i  opisywał  swoje  „przygody”.  Była  zdumiona,  Ŝe 

background image

jedenastoletnie  dziecko  mogło  stworzyć  coś  podobnego,  ale  co  chwila  natykała  się  na  jakieś 
infantylne skojarzenie i uśmiechała się z rozczuleniem. 

Gdy skończyła czytać i zamknęła „ksiąŜkę”, zauwaŜyła Stephena Kane’a. Wyjął z ust fajkę i 

wskazał nią na „ksiąŜkę”. 

— Co pani o niej sądzi? — zapytał. 
— Jest wspaniała. Paul jest bardzo mądrym dzieckiem. 
—  I  mnie  się  tak  wydaje  —  powiedział  lakonicznie  Stephen.  WłoŜył  ręce  do  kieszeni  i 

zapatrzył  się  na  morze.  Panna  Trevor  jeszcze  nigdy  nie  miała  okazji  z  nim  rozmawiać,  więc 
postanowiła skorzystać z nieobecności chłopca. 

— Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Paulu — oświadczyła. 
— Czy jest pana krewnym? 
—  Nie.  ChociaŜ  kiedyś  miałem  nadzieję  poślubić  jego  matkę  —  powiedział  Stephen  tonem 

pozbawionym emocji. Jego ręka ściskała kurczowo fajkę w kieszeni, ale panna Trevor nie mogła 
o tym wiedzieć. — Była dziewczyną z wybrzeŜa, bardzo ładną dziewczyną. No i zakochała się, z 
wzajemnością,  w  młodym  człowieku,  który  przyjechał,  by  uczyć  dzieci  w  miejscowej  szkole. 
Pobrali się i wyjechali. On był porządnym człowiekiem. Przyznaję to teraz, choć wówczas byłem 
ź

le  do  niego  usposobiony.  Ale  Rachel  i  tak  popełniła  błąd.  Nie  potrafiła  Ŝyć  z  dala  od  morza. 

Usychała  z  tęsknoty.  Po  śmierci  męŜa  wróciła  tu,  ale  było  juŜ  za  późno.  śyła  tylko  miesiąc. 
Zostawiła  syna,  Paul  miał  wówczas  dwa  lata.  Wziąłem  go  na  wychowanie.  śadne  z  jego 
rodziców nie miało krewnych. Starałem się, jak mogłem, ale pewnie na niewiele się to zdało. 

—  Jestem  przekonana,  Ŝe  zrobił  pan  dla  niego  bardzo  duŜo  —  odparła  panna  Trevor  dość 

protekcjonalnym tonem. — Ale wydaje mi się, Ŝe ten chłopiec zasługuje na coś więcej, niŜ pan 
jest w stanie mu dać. Powinien się uczyć. 

Stephen skinął głową. 
— MoŜe. Nigdy nie chodził do szkoły. Była za daleko, koło przystani. Nauczyłem go czytać i 

pisać i kupowałem mu wszystkie ksiąŜki, na jakie mnie było stać. Nic więcej nie mogę dla niego 
zrobić. 

—  Za  to  ja  mogę  —  orzekła  panna  Trevor.  —  I  chcę  tego.  Czy  odda  mi  pan  Paula,  panie 

Kane? Przywiązałam się do niego. Jestem bogata i mogę wiele dla niego zrobić. 

Stephen  nadal  wpatrywał  się  w  morze,  a  jego  twarz  nie  wyraŜała  Ŝadnych  uczuć.  Wreszcie 

powiedział: 

—  Spodziewałem  się,  Ŝe  usłyszę  od  pani  coś  takiego.  Sam  nie  wiem,  co  o  tym  sądzić.  Jeśli 

zabierze pani Paula, będzie w przyszłości bardziej wykształcony i moŜe bogatszy, ale czy będzie 
lepszym  albo  szczęśliwszym  człowiekiem?  Jest  synem  Racheli  —  kocha  morze.  Po  ojcu 
odziedziczył  tylko  zamiłowanie  do  ksiąŜek.  Nie będę  podejmował  za  niego  decyzji.  Jak zechce 
— moŜe jechać. 

W  końcu  Paul  zdecydował  się  na  wyjazd.  Stephen  nie  powiedział  ani  słowa  na  temat  jego 

decyzji  i  chłopak  pomyślał,  Ŝe  jest  mu  wszystko  jedno,  co  on  postanowi.  Był  ponadto 
oczarowany panną Trevor i moŜliwością podjęcia nauki. 

— Chyba pojadę — powiedział, wzdychając głęboko. 
Panna  Trevor  przytuliła  go  do  siebie  i  obdarzyła  matczynym  pocałunkiem.  Paul  cmoknął  ją 

nieśmiało  w  policzek,  myśląc  sobie,  Ŝe  wspaniale  będzie  Ŝyć  z  nią  w  jednym  domu.  Był  tak 
szczęśliwy  i  przejęty,  Ŝe  gdy  nadszedł  czas  rozstania  —  w  ogóle  się  tym  nie  przejął.  Panna 
Trevor  pragnęła  nawet  w  skrytości  ducha,  by  okazał  więcej  smutku.  Stephen  poŜegnał  się  z 
chłopcem, którego kochał nad Ŝycie, nie okazując Ŝadnych uczuć. 

—  Do  widzenia,  Paul  —  powiedział.  —  Bądź  grzeczny  i  ucz  się  dobrze.  —  Zawahał  się  na 

moment, po czym dodał: — A jak ci się tam nie spodoba, wracaj. 

background image

— Czy poŜegnałeś się ze swymi skalnymi ludźmi? — spytała z uśmiechem panna Trevor, gdy 

odjeŜdŜali. 

— Nie. Nie potrafiłbym…Ja… ja im nie powiedziałem, Ŝe wyjeŜdŜam. To by złamało Norze 

serce. I wolałbym juŜ więcej o tym nie mówić. MoŜe zapomnę o nich, gdy będę miał kolegów. 

Najpierw  przebyli  dziesięć  mil,  by  dojechać  do  miasta,  a  następnego  dnia  mieli  wyruszyć 

pociągiem  w  dalszą  drogę.  Paulowi  spodobała  się  jazda  i  widok  ruchliwych  ulic.  Był  bardzo 
oŜywiony i przejęty. Po wypiciu herbaty w domu przyjaciółki, u której mieli nocować, poszli na 
spacer do parku. Gdy  wrócili, Paul był zmęczony i bardzo cichy. UłoŜono go do snu w pokoju, 
którego przepych wprawiał chłopca w przeraŜenie. 

Przez chwilę leŜał nieruchomo w luksusowej, perfumowanej pościeli. To była pierwsza noc w 

jego Ŝyciu spędzona poza domem i małym stryszkiem z oknem wychodzącym na morze. Gdy o 
nim  pomyślał,  ścisnęło  mu  się  gardło,  a  do  serca  wdarła  się  dziwna,  nie  znana  dotąd  tęsknota. 
Brakowało  mu  morza  rozbijającego  się  o  skały,  nie  mógł  zasnąć  bez  swojej  starej  kołysanki. 
Ukrył  twarz  w  poduszce,  a  tęsknota  i  samotność  stały  się  jeszcze  dokuczliwsze,  więc  jęknął 
Ŝ

ałośnie.  Och,  jakŜe  chciał  wrócić  do  domu!  Oczywiście,  Ŝe  go  nie  opuścił,  nie  miał  nawet 

takiego  zamiaru!  Gdzieś  tam,  nad  wodami  zatoki,  świecą  gwiazdy.  Stephen  siedzi  na  progu 
zupełnie sam i trzyma w rękach skrzypce. Paul był pewien, Ŝe nie gra. Siedzi tylko ze spuszczoną 
głową,  a  jego  samotne  serce  wzywa  Paula  przez  te  wszystkie  dzielące  ich  mile!  Och,  tak 
naprawdę nigdy nie zamierzał opuszczać Stephena! 

A Nora? Będzie czekała na skałach, a on juŜ nigdy do niej nie przyjdzie. WyobraŜał sobie jej 

twarzyczkę elfa, która staje się coraz smutniejsza. 

Usiadł  na  łóŜku,  dławiąc  się  łzami.  Och,  czymŜe  są  ksiąŜki,  dalekie,  obce  kraje  i  krótka 

przyjaźń z panną Trevor w porównaniu z zewem morza, głębokimi, łagodnymi oczyma Stephena 
i kochanymi skalnymi ludźmi? Nigdy ich nie opuści! 

Wstał  po  cichu  z  łóŜka  i  ubrał  się  w ciemności.  Były  tu  jego  ksiąŜki i wszystkie  skarby, ale 

Paul wyjął tylko ołówek, kawałek papieru i swoją „ksiąŜkę”. DrŜącą z przejęcia ręką napisał: 

 
„Kohana Panno Trevor! 
Wracam do domu proszę się o mnie nie bać znam drogę. Muszę iść coś mnie woła. Niech pani 

nie  będzie  zła.  Koham  panią,  ale  nie  mogę  zostać.  Zostawiam  pani  moją  ksiąŜkę,  moŜe  ją  pani 
zatszymać na zawsze, ale ja muszę wracać do stephena i nory. 

Paul”. 

 
PołoŜył  „ksiąŜkę”  wraz  z  kartką  na  stole,  zgasił  lampę,  włoŜył  czapkę  i  ostroŜnie  wyszedł  z 

pokoju. W domu panowała cisza. Paul wstrzymał oddech, z poczuciem winy zszedł na palcach po 
schodach. Otworzył drzwi wejściowe. Znalazł się na ulicy, która, o czym wiedział, prowadziła do 
drogi  wiodącej  do  domu.  Puścił  się  dzikim pędem  pod  koronami  drzew.  Biegł, to  znowu wlókł 
się  Ŝałośnie,  a  gdy  odzyskiwał  siły,  zwiększał  tempo.  Wreszcie  wydostał  się  z  koszmarnego 
miasta, które wydawało mu się więzieniem. Dachy domów zasłaniały gwiazdy, a wiatr pełzał po 
zakamarkach  niczym  jakieś  spętane  zwierzę  zamiast  omiatać  z  rozmachem  słony  bezmiar 
morskich wód. 

Domów było coraz mniej, aŜ wreszcie pozostawił wszystkie za sobą. Zaczerpnął tchu i poczuł 

się lepiej, choć wzgórza, pola i ciemny las były trochę przytłaczające. Ale przynajmniej miał nad 
sobą  niebo,  które  wyglądało  tak  samo  jak  w  domu,  przy  Zatoczce  Noela.  Rozpoznawał 
poszczególne  gwiazdy  i  zdawało  mu  się,  Ŝe  znowu  spotkał  starych  przyjaciół.  Gdy  siadywali 
wieczorem na progu, Stephen często mu je pokazywał. 

Nie  czuł  wcale  lęku.  Znał  drogę  do  domu  i  kaŜdy  krok  przybliŜał  go  do  Stephena,  Nory  i 

background image

ś

eglarzy. Pogwizdując szedł Ŝwawo naprzód. 

Ś

witało, gdy znalazł się w Zatoczce Noela. Niebo na wschodzie było bladoróŜowe i srebrne, a 

morze upstrzyły małe, szare falki. Na zachodzie, nad portem, niebo było niesamowicie błękitne i 
wiał stamtąd słony, orzeźwiający wietrzyk. 

Mimo zmęczenia Paul lekkim krokiem zbiegł po skałach nad zatoczkę. Stephen szykował się 

właśnie do wypłynięcia  w morze. Gdy ujrzał Paula, zastygł w bezruchu, a jego twarz rozjaśniła 
się nieopisaną radością. Paula przeniknął dreszcz. 

—  Stephen!  —  zawołał.  —  Wróciłem!  Musiałem!  Cieszysz  się,  Stephen?  Powiedz,  Ŝe  się 

cieszysz! 

Twarz Stephena, jak zwykle, nic nie wyraŜała. Wybuch uczuć, który tak przeraził Paula, gdyŜ 

do  niego  nie  przywykł,  minął  bezpowrotnie.  Był  niczym  przebłysk  słońca  spoza  ciemnych 
chmur. 

— Myślę, Ŝe tak — odparł. — Tak, cieszę się. Właściwie… miałem nadzieję, Ŝe wrócisz. Idź 

do domu i zjedz śniadanie. 

Oczy Paula lśniły jak wschodzące właśnie słońce. Wiedział, Ŝe Stephen się cieszy, i nie ma co 

tracić  czasu  na  zbędne  słowa.  Było  tak  jak  przed  pojawieniem  się  panny  Trevor.  Znowu 
zapanowała między nimi doskonała, niczym nie zmącona przyjaźń. 

— Najpierw muszę zobaczyć się z Norą! — zawołał Paul i ruszył biegiem nad morze. 

background image

P

RZYLĄDEK 

C

ZTERECH 

W

IATRÓW

 

 
Alan  Douglas  z  okrzykiem  zniecierpliwienia  odłoŜył  pióro.  Kazanie  na  następną  niedzielę 

powinno  być  juŜ  gotowe,  ale  nie  mógł  skoncentrować  się  na  wybranym  tekście.  Przede 
wszystkim  nie  podobał  mu  się  i  wybrał  go  tylko  ze  względu  na  Eldera  Trewina.  Gdy  Trewin 
odwiedził  go  poprzedniego  wieczora,  zasugerował,  Ŝe  Alan  powinien  wygłosić  doktrynalną 
rozprawę,  podobną  do  tych,  w  jakich  lubował  się  jego  poprzednik  w  Rexton,  wielebny  Jabez 
Strong.  Alan  nienawidził  doktryn,  które  nazywał  „gorsetami  duszy”.  Jednak  Elder  Trewin  był 
człowiekiem, z którym naleŜało się liczyć, więc Alan od czasu do czasu wygłaszał kazanie, które 
odpowiadało jego upodobaniom. 

— To  nie  ma  sensu —  powiedział wreszcie znuŜonym tonem.  — Mógłbym napisać kazanie 

zainspirowane  tym  fragmentem  w  listopadzie  albo  w  środku  zimy.  Ale  teraz,  gdy  cały  świat 
budzi  się  do  Ŝycia  i  doświadczamy  cudu  piękna  i  miłości  —  nie  potrafię.  Jeśli  przed  następną 
niedzielą  nie  nadejdzie  burza  od  północnego  wschodu,  pan  Trewin  nie  doczeka  się  na  swoje 
kazanie.  Zamiast  tamtego  wybiorę  tekst:  „Ziemię  pokryły  kwiaty,  nadszedł  czas  ptaszęcych 
treli”. 

Alan  wstał  i  podszedł  do  okna  gabinetu.  Na  zewnątrz  pięła  się  młoda  winorośl,  której 

filigranowe  listki  jaśniały  świeŜą  zielenią  i  rzucały  drŜący  cień  na  przeciwległą  ścianę,  gdzie 
wisiał  portret  matki  Alana.  Miała  ładną,  delikatną,  ale  i  pełną  wyrazu  twarz,  której  rysy 
odziedziczył  syn.  Gdy  stał  w  jaskrawym  popołudniowym  słońcu,  podobieństwo  zdawało  się 
uderzające.  Czarne  włosy  w  ten  sam  sposób  okalały  jego  czoło,  oczy  miały  ten  sam 
stalowoniebieski kolor i wyraz pełen czułości i zadumy. Alan miał teŜ takie same ruchliwe, skore 
do  śmiechu  usta,  tylko  jego  podbródek  był  bardziej  kwadratowy  i  masywny  niŜ  u  damy  z 
portretu.  Ponadto  w  brodzie  Alana  widniał  dołek,  który  w  połączeniu  z  paroma 
kontrowersyjnymi  opiniami,  jakie  zdarzyło  mu  się  wygłosić,  spowodował,  Ŝe  Elder  Trewin 
powątpiewał,  czy młody człowiek nadaje się na  duszpasterza. Wielebny Jabez Strong nigdy nie 
pozwalał sobie na Ŝadne dołki czy dowcipy. Jednak Elder Trewin musiał przyznać uczciwie, Ŝe 
wielebny  Jabez  Strong  częstokroć  wygłaszał  kazania  do  pustych  ławek.  Teraz  zaś  w  niedzielę 
kościół pękał w szwach. Kazań pastora Douglasa przychodzili słuchać nawet ludzie, którzy przez 
wiele  lat  nie  przestąpili  progu  kościoła.  RozwaŜywszy  więc  wszystkie  „za”  i  „przeciw”,  Elder 
Trewin  postanowił  przymknąć  oczy  na  ten  dołek  w  brodzie.  Bez  wątpienia  kaŜdy  kapłan  ma 
jakieś wady. 

Alan  ogarnął  wzrokiem  całą  dolinę  Rexton,  nad  którą  górowała  połoŜona  na  wzniesieniu 

plebania.  Pomyślał,  Ŝe  tak  mógł  wyglądać  Eden,  gdyŜ  wszystkie  sady  właśnie  rozkwitły,  a 
odległe  wzgórza  osnuwała  drŜąca  i  eteryczna  mgiełka  o  perłoworóŜowym  odcieniu.  Jednak 
piękno  tych  ogrodów  było  jakby  „ugrzecznione”.  Oczy  Alana  po  chwili  zachwytu  nabrały 
tęsknego wyrazu i wpatrzyły się tam, gdzie na północy wzgórza przechodziły łagodnie w rozległą 
nizinę  porośniętą  sosnowo  —  jodłowym  lasem.  Za  nim  rozciągało  się  jezioro,  którego  woda  w 
purpurowym  świetle  wieczornym  połyskiwała jak  ciekłe  złoto.  Nie sposób było  oprzeć się jego 
czarowi. Alan urodził się i wychował nad morzem. Kochał je i wiedział, Ŝe pewnego dnia będzie 
musiał  tam  wrócić.  Tymczasem  znajdował  pocieszenie  w  wyprawach  nad  wielkie  jezioro, 
którego  wody  często  wzburzały  silne  wiatry.  Gdy  tylko  mógł,  wymykał  się  na  jego  dziki, 
bezludny brzeg, z poczuciem ulgi pozostawiając za sobą uprawne pola i zadbane ogrody. Jezioro 
otaczała  dziewicza  puszcza,  w  której  człowiek  czuł  się  maluczkim  stworzeniem  i  nie  było  tam 
miejsca  na  wymyślone  przez  niego  doktryny.  Tam  moŜna  było  zbliŜyć  się  do  natury,  a  tym 

background image

samym być bliŜej Boga. Wiele ze swych najlepszych kazań napisał Alan po powrocie do domu, 
gdy był oczarowany wędrówką po brzegu. Puszcza otwierała wówczas przed nim serce, a sosny 
pozdrawiały go w swym łagodnym, szemrzącym języku. 

Alan spojrzał smętnie na nie dokończone kazanie, po czym wziął kapelusz i wyszedł z domu. 

Był chłodny wiosenny wieczór, a słońce zawisło nisko nad wodą, gdy szedł po nie uczęszczanej, 
wyboistej drodze wiodącej na brzeg. Od jeziora dzieliły go dwie mile, ale w połowie drogi Alan 
zatrzymał  się  na  skrzyŜowaniu  dróg  i  wybrał  jeden  z  traktów  prowadzących  w  kierunku 
północno–wschodnim. Zastanawiał się czasem, dokąd prowadzi ta okolona sosnami ścieŜka, ale 
nigdy tego nie sprawdzał. Teraz naszła go nagła ochota, by to zrobić. Droga była jeszcze mniej 
uczęszczana  od  poprzedniej,  pomiędzy  korzeniami  drzew  rosła  gęsta,  wysoka  trawa,  czasem 
konary  sosen  splatały  się  nad  głową  Alana  albo  teŜ  jakieś  zwalone  drzewo  odsłaniało  piękny 
widok  na  połyskującą  w  oddali  wodę,  purpurowe  wysepki,  ciemny,  postrzępiony  kontur 
wybrzeŜa.  Alanowi  zaczęło  jednak  się  zdawać,  Ŝe  ścieŜka  prowadzi  donikąd,  i  juŜ  niemal 
Ŝ

ałował, Ŝe uległ chwilowemu impulsowi, gdy nagle wyszedł z cienia sosen i natknął się na coś, 

co go bardzo zdziwiło. 

Ujrzał mały półwysep, za którym rozpościerał się wspaniały bezmiar wody skąpanej w blasku 

zachodzącego słońca. Półwysep był dość piaszczysty, porośnięty w większości skarłowaciałymi 
jodłami i świerkami, pomiędzy którymi wiła się wąska dróŜka. Prowadziła — i to właśnie było 
zaskakującym elementem krajobrazu — do szarego, wysmaganego przez wiatry i deszcze domu, 
stojącego  na  samym  krańcu  półwyspu,  ocienionego  od  zachodniej  strony  przez  gęstą  ścianę 
wysokich sosen. 

Alan  był  zaskoczony.  Nie  miał  pojęcia,  Ŝe  nad  jeziorem  stoi  jakiś  dom.  A  jednak  ktoś  tu 

najwyraźniej  mieszkał,  gdyŜ  cienka  smuga  dymu  wiła  się  z  komina.  Nie  była to  chata rybacka. 
Dom był duŜy i miał oryginalną architekturę. Im dłuŜej Alan mu się przyglądał, tym bardziej był 
zdumiony.  Dom  znajdował  się  w  granicach  jego  parafii,  jak  więc  było  moŜliwe,  Ŝe  nigdy  nie 
widział jego mieszkańców ani nawet o nich nie słyszał? 

Ruszył wolnym krokiem przed siebie, aŜ zobaczył, Ŝe ścieŜka prowadzi wprost na podwórze. 

Skręcił więc na wąską dróŜkę; prowadzącą nad jezioro. Teraz był bliŜej domu, więc przyjrzał mu 
się  dokładniej.  Piaszczyste  nieuŜytki  dochodziły  niemal  do  samych  drzwi.  Z  boku  domu 
znajdował się ogród, który sosny osłaniały od wiatru wiejącego znad jeziora. Rosły tam kolorowe 
tulipany i złote Ŝonkile. Nigdzie nie było widać Ŝywego ducha. Pomimo kwitnących pelargonii, 
muślinowych firanek w oknach i smuŜki dymu, miejsce to miało odludny charakter i wyglądało 
na nie zamieszkane. 

Gdy Alan doszedł na sam brzeg, zobaczył, Ŝe jest o wiele mniej zarośnięty i kamienisty niŜ w 

tej części jeziora, którą zwykle odwiedzał. PlaŜa była piaszczysta, a liche nieuŜytki zlewały się z 
nią  niepostrzeŜenie.  Po  lewej  i  prawej  stronie  wrzynały  się  w  jezioro  okolone  jodłami  cyple, 
tworząc zatoczkę, nad którą stał dom. 

Alan skierował się wolno w stronę cypelka po lewej stronie, zamierzając iść wzdłuŜ brzegu i 

dojść  do  drogi,  którą  zwykle  chadzał.  Gdy  minął  cypel,  zatrzymał  się  jak  wryty.  Czekała  go  tu 
niespodzianka. 

Na  brzegu  stała  dziewczyna  i  patrzyła  z  przestrachem  na  nieoczekiwanego  przybysza.  Alan 

Douglas  sądził,  Ŝe  zna  wszystkie  dziewczęta  w  Rexton,  ale  nigdy  przedtem  nie  widział  tej 
gibkiej, ślicznej istoty. Stała trzymając jedną rękę na łbie brązowego owczarka szkockiego, drugi 
pies siedział obok. 

Była  wysoka,  a  wspaniały  kasztanowy  warkocz,  rozjaśniony  gdzieniegdzie  przez  słońce 

rudymi  kosmykami,  opadał  jej  na  ramię.  Prosta,  ciemna  suknia  podkreślała  wdzięk  i  giętkość 
ciała dziewczyny. Miała pociągłą, bladą twarz o prostych, czarnych brwiach i ślicznie wykrojone 

background image

pąsowe usta. Ta piękna twarz nosiła nieokreślone piętno rasy i wychowania, a zarazem krył się w 
niej  dziki  urok.  Była  jak  kwiat  rosnący  w  jakimś  odludnym,  niedostępnym  miejscu.  śadna 
dziewczyna z Rexton nie mogła z nią się równać. Kim mogła być? 

Gdy  się  nad  tym  zastanawiał,  dziewczyna  odwróciła  się  z  obojętnością,  którą  ktoś  mniej 

zafascynowany  jej  widokiem  uznałby  moŜe  za  zbyt  wystudiowaną.  Skinęła  na  psy  i  odeszła 
szybko ścieŜką wijącą się wśród karłowatych świerków. Była tak wysoka, Ŝe drzewka sięgały jej 
zaledwie do ramion. Alan stał jak wrośnięty w ziemię, dopóki dziewczyna nie weszła do szarego 
domu.  Wówczas  ruszył  w  drogę  powrotną.  Był  tak  oszołomiony,  Ŝe  wyleciały  mu  z  głowy 
wszelkie kazania. 

„To najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem — pomyślał. — Jak to moŜliwe, Ŝe 

mieszkam w Rexton od pół roku i nigdy nie słyszałem o niej i o tym domu? No cóŜ, mógł być 
niezamieszkały,  moŜe  to  letni  dom  i  jego  mieszkańcy  dopiero  się  wprowadzili?  Spytam  panią 
Danby. Ta poczciwa kobiecina wie wszystko o wszystkich w Rexton, i to do trzeciego pokolenia 
wstecz”. 

Gdy  Alan  wrócił  do  domu,  zastał  tam poza  swoją  gospodynią  Isabel King,  z którą przywitał 

się  raczej  powściągliwie.  Nie  był  próŜny,  ale  nietrudno  mu  było  zauwaŜyć,  Ŝe  Isabel  darzy  go 
względami, które wynikają raczej z pobudek osobistych niŜ respektu dla jego profesji. Poza tym 
czuł  do  niej  jakąś  antypatię  i  nie  podobała  mu  się  jej  wulgarna  uroda.  Gdy  przypomniał  sobie 
dziewczynę znad jeziora, Isabel wydała mu się jeszcze bardziej trywialna niŜ zwykle. 

Isabel  wymyślała  sobie  róŜne  preteksty,  pod  którymi  odwiedzała  panią  Danby,  po  czym 

siedziała na plebanii do późna i Alan, spełniając wymogi grzeczności, musiał odprowadzać ją do 
domu. Chwyt był tak niewyszukany, Ŝe aŜ go to bawiło. Jednak starannie to ukrywał i traktował 
Isabel z niezmiennym szacunkiem. PowaŜanie, które wpoiła mu matka w stosunku do wszystkich 
kobiet,  pochlebiało  Isabel.  Jednak  tworzyło  teŜ  dystans,  którego  nie  potrafiła  przezwycięŜyć. 
Była  córką  najbogatszego  człowieka  w  Rexton  i  z  tego  powodu  zadzierała  nosa.  Uprzejma 
obojętność Alana dawała jej zawsze nieprzyjemne uczucie, Ŝe jest kimś gorszym. 

—  Pewnie  znowu  zmęczył  się  pan  wędrując  nad  jeziorem?  —  spytała  pani  Danby.  Była  juŜ 

gospodynią  trzech  nieŜonatych  pastorów  i  zawsze  czuła  się  upowaŜniona  strofować  ich  jak 
matka. 

—  Wcale  się  nie  zmęczyłem,  raczej  wypocząłem  i  odświeŜyłem  umysł  —  uśmiechnął  się 

Alan.  —  Gdy  wychodziłem,  byłem znuŜony, a teraz mam  w sobie tyle sił,  Ŝe  mógłbym biec w 
maratonie.  A  tak  przy  okazji,  pani  Danby,  kto  mieszka  w  tym  oryginalnym,  starym  domu  nad 
jeziorem? Nic nie wiedziałem o jego istnieniu. 

„A  tak  przy  okazji”  Alana  nie  wypadło  tak  obojętnie,  jak  by  tego  chciał.  Isabel  King, 

upozowana starannie wśród poduszek na kanapie, wyprostowała się gwałtownie, gdy usłyszała to 
pytanie. 

— CzyŜby nigdy pan nie słyszał o kapitanie Anthonym Oliverze? — zdziwiła się pani Danby. 

— Mieszka na Przylądku Czterech Wiatrów, jak zwą to miejsce, z córką i starą kuzynką. 

Isabel King pochyliła się do przodu i wlepiła piwne oczy w Alana. 
— Czy widział pan Lynde Oliver? — spytała zaniepokojona. 
Alan zignorował pytanie. 
— Od dawna tam mieszkają? — dociekał. 
— Od osiemnastu lat — odparła spokojnie pani Danby. — To dziwne, Ŝe nigdy pan o nich nie 

słyszał. Wprawdzie ostatnio nie mówi się zbyt wiele o kapitanie, bo to stara historia. Oni nigdy 
nigdzie  nie  bywają,  nie  chodzą  nawet  do  kościoła.  Kapitan  to  istny  bezboŜnik  i  powiadają,  Ŝe 
jego  córka  jest  taka  sama.  Niewiele  o  niej  wiadomo,  ale  moŜna  się  domyślać,  Ŝe  przy  takim 
wychowaniu musi być dziwaczką. Myślę, Ŝe to nie jej wina, ale tego starego niegodziwca, ojca. 

background image

Jej noga nigdy nie przestąpiła progu kościoła ani szkoły. Mówią, Ŝe jest dziwna — gania po lesie 
z  psami,  łowi  ryby  i  poluje  jak  męŜczyzna.  Nikt  ich  nigdy  nie  odwiedza  —  kapitan  nie  Ŝyczy 
sobie Ŝadnych gości. W przeszłości musiał zrobić coś okropnego, skoro zaszył się jak pustelnik w 
tym miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Czy widział pan kogoś z nich? 

—  Widziałem,  zdaje  się,  pannę  Oliver  —  odparł  szybko  Alan.  —  A  w  kaŜdym  razie 

spotkałem  nad  brzegiem  jeziora  młodą  damę.  A  skąd  pochodzą  ci  ludzie?  Czy  wie  pani  o  nich 
coś więcej? 

— Wiem niewiele. Prawdę mówiąc, panie Douglas, ludzie nie uwaŜają Oliverów za godnych 

szacunku i nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Osiemnaście lat temu kapitan Anthony przybył 
Bóg  wie  skąd,  kupił  Przylądek  Czterech  Wiatrów  i  wybudował  tam  dom.  Powiedział,  Ŝe  przez 
całe  Ŝycie  był  Ŝeglarzem  i  nie  potrafi  Ŝyć  z  dala  od  wody.  Przywiózł  ze  sobą  Ŝonę,  dziecko  i 
kuzynkę. Ta Lynde miała wtedy najwyŜej dwa lata. Ludzie, którzy wybrali się złoŜyć kapitanowi 
wizytę,  nigdy  nie  widzieli  tam  Ŝadnej  kobiety,  a  on  dawał  im  do  zrozumienia,  Ŝe  ich  obecność 
jest  niepoŜądana.  Paru  męŜczyzn,  którzy  wykonywali  jakieś  prace  wokół  domu,  widziało  jego 
Ŝ

onę.  Mówili,  Ŝe  była  przystojna  i  zachowywała  się  jak  dama,  ale  sprawiała  wraŜenie  bardzo 

chorej  i  nie  miała,  zdaje  się,  ochoty  z  nikim  rozmawiać.  KrąŜyły  plotki,  Ŝe  kapitan  był 
przemytnikiem i gdyby  go złapano, trafiłby do  więzienia. Och, opowiadano róŜne niestworzone 
historie. Pochodziły od ludzi tam pracujących, bo nikt inny nie bywał w tym domu. Mniej więcej 
cztery lata temu zniknęła Ŝona kapitana — nie wiadomo, jak i kiedy. Po prostu juŜ więcej jej nie 
widziano.  Nikt  nie  wie  —  umarła,  została  zamordowana  czy  teŜ  wyjechała.  Przebąkiwano  coś 
nawet  o  śledztwie,  ale  nic  z  tego  nie  wyszło.  Jeśli  chodzi  o  dziewczynę,  nigdy  nie  opuszczała 
tego  miejsca.  Pewnie  jest  zupełną  Poganką.  Kapitan teŜ  nigdzie nie wyjeŜdŜa,  ale  mówiono, Ŝe 
odwiedzają go jacyś obcy — podejrzane typy, które przypływają statkami z amerykańskiej części 
jeziora. ChociaŜ od czasu zniknięcia jego Ŝony nie słyszałam, by ktoś tam zaglądał. Kapitan ma 
jacht,  na  którym  wyprawia  się  czasem  w  parotygodniowy  rejs.  Niczym  innym  ponoć  się  nie 
zajmuje. No cóŜ, teraz wie pan o Oliverach tyle co ja, panie Douglas. 

Alan  wysłuchał  jej  plotkarskiej  opowieści  z  zainteresowaniem,  które  nie  uszło  uwagi  Isabel 

King. Pomyślał, Ŝe większość przypuszczeń to nieprawdopodobne bzdury, ale podstawowe fakty 
zgadzały  się  pewnie  z  relacją  pani  Danby.  Istotnie,  dziewczyna  znad  jeziora  nie  wyglądała  na 
zwyczajną, starannie wychowaną młodą damę. 

—  Czy  nikt  nigdy  nie  usiłował  przyciągnąć  tych  ludzi  do  Kościoła?  —  spytał 

niezobowiązującym tonem. 

—  AleŜ  oczywiście.  KaŜdy  pastor,  który  był  w  Rexton,  próbował  to  zrobić.  Stara  kuzynka 

witała ich w progu i mówiła, Ŝe nikogo nie ma w domu. Pan Strong był najbardziej uparty, bo nie 
znosił  poraŜek.  Nachodził  ich  bez  przerwy,  aŜ  wreszcie  kapitan  kazał  mu  powiedzieć,  Ŝe  jak 
będzie  potrzebował  klechów  i  konowałów,  to  po  nich  pośle,  a  na  razie  niech  pilnują  własnego 
nosa. Powiadają, Ŝe pan Strong spotkał pewnego razu Lynde nad jeziorem i spytał, czy przyjdzie 
do  kościoła.  Ponoć  roześmiała  mu  się  w  twarz  i  powiedziała,  Ŝe  wie  o  Bogu  więcej,  niŜ  on 
kiedykolwiek  będzie  wiedział.  MoŜe  to  tylko  zwykła  bujda,  a  moŜe  to  on  sprowokował  ją  do 
takich słów. Pan Strong nie był zbyt taktowny. Myślę, Ŝe ta biedna dziewczyna jest godna litości. 
Traktowałabym ją pobłaŜliwie, zwaŜywszy, jak została wychowana. 

Litość  pani  Danby  była  Alanowi  jakoś  nie  w  smak.  A  jego  poczucie  humoru  sprawiało,  Ŝe 

uśmiechał się na myśl, Ŝe ta pospolita kobiecina ma „traktować pobłaŜliwie” tę cudowną istotę, 
którą spotkał nad jeziorem. Równie dobrze podwórkowa kwoka mogłaby mówić o pobłaŜliwym 
traktowaniu mewy! 

Alan  odprowadził  Isabel  King  do  domu,  ale  prawie  się  nie  odzywał,  gdy  szli  w  ciemności 

drogą  okoloną  białymi  sadami,  które  rozsiewały  wokół  słodką  woń.  Isabel  wytłumaczyła  sobie 

background image

po  swojemu  roztargnienie  Alana, który w ogóle  nie słyszał,  co  do  niego  mówiła. Nagle spytała 
znienacka: 

— Czy pana zdaniem Lynde Oliver jest ładna? 
Pytanie to wyjątkowo zirytowało Alana. Czuł instynktownie niechęć do rozmawiania o Lynde 

Oliver z Isabel King. 

— Widziałem ją tylko przez moment — odparł chłodno. — Ale odniosłem wraŜenie, Ŝe jest 

piękna. 

— Opowiadają o niej róŜne dziwne rzeczy, choć moŜe nie wszystko jest prawdą. 
W tej chwili skryta pogarda, jaką Ŝywił do niej Alan, przemieniła się w jawną awersję. Nic nie 

odpowiedział  i  aŜ  do  końca drogi szli w  milczeniu.  Gdy  stanęli  przy furtce,  Isabel zauwaŜyła z 
pretensją w głosie: 

— Dawno juŜ nas pan nie odwiedzał, panie Douglas. 
— Moja parafia jest bardzo rozległa i nie mogę odwiedzać wszystkich parafian tak często, jak 

bym  sobie  tego  Ŝyczył  —  odparł  Alan  jeszcze  bardziej  lodowatym  tonem.  —  Czas  pastora  nie 
naleŜy do niego. 

— Czy wybiera się pan do Oliverów? — spytała Isabel obcesowo. 
—  Jeszcze  się  nad  tym  nie  zastanawiałem.  Dobranoc,  panno  King.  Jednak  wracając  na 

plebanię,  nie  myślał  o  niczym  innym.  Chyba  powinien  spróbować  nawiązać  przyjacielskie 
stosunki  z  mieszkańcami  Przylądka  Czterech  Wiatrów?  Zdziwiło  go,  Ŝe  bardzo  mu  na  tym 
zaleŜy.  Ostatecznie  postanowił  jednak,  Ŝe  tego  nie  zrobi.  Nie  byli  przychylnie  nastawieni  do 
Kościoła,  a  Alan  uwaŜał,  Ŝe  nawet  pastor  nie  ma  prawa  nagabywać  ludzi,  którzy  najwyraźniej 
chcą, by pozostawiono ich w spokoju. 

Gdy  wrócił  do  domu,  mimo  później  pory  udał  się  do  swego  gabinetu  i  zaczął  pracować  nad 

nowym tekstem, bo ten dla Eldera Trewina w ogóle juŜ nie wchodził w rachubę. Ale i z nowym 
fragmentem szło mu jak po grudzie. Wreszcie z rozdraŜnieniem opadł na oparcie krzesła. 

„Dlaczego  nie  mogę  przestać  myśleć  o  tych  ludziach  z  Przylądka  Czterech  Wiatrów? 

Spróbujmy ująć w słowa te natrętne myśli, to moŜe uda się ich pozbyć. Ta dziewczyna ma piękną 
twarz,  ale  zimną.  Czy  chciałbym  ujrzeć,  jak  oŜywia  ją  ciepło  uwolnionej  duszy?  Szczerze 
mówiąc,  tak.  Patrzyła  na  mnie  obojętnie.  Czy  chciałbym,  by  traktowała  mnie  jak  przyjaciela? 
Jestem o tym przekonany, choć bez wątpienia cała parafia uwaŜałaby, Ŝe ona zupełnie nie nadaje 
się na moją przyjaciółkę. Czy wierzę, Ŝe jest nieokrzesaną poganką i Ŝe brak jej kobiecości, jak 
twierdzi pani Danby? O, jak najbardziej nie. UwaŜam, Ŝe jest damą w najprawdziwszym sensie 
tego  naduŜywanego  słowa,  choć  niewątpliwie  damą  niekonwencjonalną.  Po  rozwaŜeniu  tych 
wszystkich kwestii nie mam juŜ sobie nic więcej do powiedzenia. No cóŜ… zabiorę się więc za 
to kazanie.” 

Alan napisał je, wyrzuciwszy chwilowo ze swych myśli Lynde Oliver. Nie miał pojęcia, Ŝe się 

w  niej  zakochał.  Nie  wiedział  nic  o  miłości  i  sądził,  Ŝe  nie  liczy  się  ona  w  jego  Ŝyciu. 
Przyznawał, Ŝe dziewczyna w najwyŜszym stopniu go interesuje, ale nie przyszło mu do głowy, 
Ŝ

e  moŜe  dla  niego  znaczyć  coś  więcej  niŜ  fascynującą  zagadkę,  która  po  rozwiązaniu  straci  na 

atrakcyjności.  Młode  kobiety,  z  którymi  zawarł  znajomość  w  Rexton,  miały  w  sobie  spokojny 
urok  słodko  pachnących,  nie  znających  wiatru  sadów.  Lynde  Oliver  była  fascynująca  niczym 
wybrzeŜe  jeziora  —  jej  dziki,  nieoswojony  czar  był  niczym  powab  pierwotnej  puszczy.  Alan 
sądził,  Ŝe  jego  myśli  o  Lynde  nie  mają  wcale  charakteru  osobistego,  a  jednak  gdy  tylko 
przypomniał sobie szyderczy ton Isabel King, poczuł się uraŜony. 

 

background image

*

 

*

 

 
W  ciągu  następnych  dwóch  tygodni  Alan  bardzo  często  wybierał  się  nad  jezioro  i  zawsze 

wędrował boczną drogą prowadzącą na Przylądek Czterech Wiatrów. W skrytości ducha liczył na 
ponowne  spotkanie  z  Lynde  Oliver.  A  jednak  mu  się  to  nie  udało.  Czasami  dostrzegał  jej 
sylwetkę gdzieś w dali na brzegu, ale natychmiast znikała mu z oczu. Czasami, gdy przechodził 
przez cypel, widział ją, jak pracowała w ogrodzie, ale nigdy nie zbliŜał się do domu, gdyŜ sądził, 
Ŝ

e nie ma prawa być natrętem. Wkrótce Alan przekonał się, Ŝe dziewczyna specjalnie go unika, i 

poczuł się tym dotknięty. Chciał za wszelką cenę spotkać się z nią twarzą w twarz i zmusić, by na 
niego  spojrzała.  Czasami  czuł  się  jak  ostatni  głupiec  i  ślubował,  Ŝe  nigdy  juŜ  nie  pójdzie  na 
Przylądek  Czterech  Wiatrów.  A  jednak  niezmiennie  tam  powracał.  Wyprawy  nad  jezioro  nie 
poprawiały mu samopoczucia i nie potrafił z nich czerpać, jak niegdyś, natchnienia. Coś wkradło 
się  pomiędzy  jego  duszę  a  duszę  puszczy  —  bezimienna,  dręcząca  tęsknota,  którą  wiązał  ze 
wspomnieniem pełnej chłodu i słodyczy twarzy i błyszczących, obojętnych, szarych jak jezioro o 
brzasku oczu. 

Alanowi nigdy nie udało się zobaczyć kapitana Anthony’ego, za to wielokrotnie widział starą 

kuzynkę,  która  krzątała  się  po  podwórzu.  Wreszcie  pewnego  dnia  spotkał  ją,  gdy  szła  ścieŜką 
prowadzącą do strumienia płynącego w otoczonej jodłami kotlince. Niosła dwa cięŜkie wiadra z 
wodą i Alan zaofiarował jej swoją pomoc. 

Właściwie  spodziewał  się  odmowy,  gdyŜ  wysoka,  posępna  starsza  pani  robiła  wraŜenie 

surowej i odpychającej. Jednak przyjrzawszy mu się badawczo, powiedziała lakonicznie: 

— Proszę, jeśli pan chce. 
Alan  wziął  wiadra  i  podąŜył  za  nią,  gdyŜ  ścieŜka  była  zbyt  wąska,  by  mógł  iść  obok. 

Staruszka szła  Ŝwawym  i szybkim krokiem, aŜ wreszcie znaleźli się na podwórzu. Alan poczuł, 
Ŝ

e serce mu łomoce. Czy ujrzy Lynde Oliver? 

—  MoŜe  pan  zanieść  wodę  tam  —  powiedziała  starsza  pani,  wskazując  małą  przybudówkę 

pod sosnami. — Właśnie robię pranie. Woda ze strumienia jest miększa od studziennej. Dziękuję 
—  dodała,  gdy  Alan  postawił  wiadra  na  ławie.  —  Nie  jestem  juŜ  zbyt  młoda  i  noszenie  wody 
męczy mnie. Gdy Lynde jest w domu, zawsze mnie w tym wyręcza. 

Stała  naprzeciw  Alana  w  wąskich  drzwiach  i  tym  samym  uniemoŜliwiała  mu  wejście. 

Wpatrywała się weń przenikliwie głęboko osadzonymi, ciemnymi oczyma. Pomimo zmarszczek 
widać  było  na  jej  twarzy  ślady  dawnej  urody  i  miała  w  sobie  wiele  godności,  co  nie  wiedzieć 
czemu  ucieszyło  Alana.  Gdyby  się  głębiej  zastanowił,  stwierdziłby  ze  zdziwieniem,  iŜ  jest 
zadowolony  z  tego,  Ŝe  kobieta  mieszkająca  z  Lynde  odznacza  się  pewną  dystynkcją.  Wolał  jej 
oschłość niŜ wulgarność albo gadulstwo. 

— Czy jest pan tym młodym pastorem z Rexton? — spytała nagle. 
— Tak. 
—  Tak  teŜ  myślałam.  Lynde  mówiła,  Ŝe  widziała  pana  kiedyś  nad  jeziorem.  No  cóŜ…  — 

Rzuciła  przez  ramię  niepewne  spojrzenie  w  stronę  domu.  —  Jestem  panu  bardzo  wdzięczna  za 
pomoc. 

Alanowi przyszło do głowy, Ŝe nie to chciała powiedzieć, ale poniewaŜ odwróciła się i zaczęła 

krzątać przy wiadrach, nie pozostało nic innego jak odejść. 

—  Proszę  zaczekać  chwilę  —  odezwała  się  znienacka.  Gdyby  Alan  był  próŜny,  mógłby 

pomyśleć,  Ŝe  w  jej  przenikliwych  oczach  czai  się  podziw.  —  Co  pan  właściwie  o  nas  myśli? 
Przypuszczam,  Ŝe  naopowiadano  panu  o  nas  niestworzonych  rzeczy  —  skinęła  pogardliwie  w 
kierunku Rexton. — Czy pan im wierzy? 

background image

—  Nie  wierzę  Ŝadnym  pomówieniom,  dopóki  nie  mam  dowodów  —  odparł  Alan  z 

uśmiechem.  Nie  zdawał  sobie  sprawy  jak  ujmujący  ma  uśmiech,  i  na  tym  polegał  cały  jego 
urok… — I nigdy nie wierzę w plotki. Bo naturalnie o was plotkują — zresztą sami pani wie. 

—  O tak,  wiem —  stwierdziła  ponuro.  —  I  nie  obchodzi mnie,  mówią o kapitanie i o  mnie. 

Jesteśmy parą dziwaków i za takich n mają. MoŜe pan wierzyć, w co pan chce, jeśli chodzi o nas, 
ale niech pan nie wierzy w ani jedno złe słowo na temat Lynde. Jest kochana, dobra i piękna. To 
nie jej wina, Ŝe nigdy nie była w kościele — to przez jej ojca. 

Pomimo pewnej powściągliwości mówiła tak Ŝarliwie, Ŝe Alan był wcale rozbawiony naiwną 

obroną Lynde. Poza tym z jakie nieracjonalnych powodów słuchał jej z przyjemnością. 

—  Nie  będę  wierzył  —  obiecał.  —  ChociaŜ  nie  sądzę,  by  dla  panny  Oliver  miało  to 

jakiekolwiek  znaczenie.  Zrobiła  na  mnie  wraŜenie  młodej  damy,  która  nie  przejmuje  się 
specjalnie opinią innych ludzi. 

Jego  celem  było  przedłuŜenie  rozmowy  na temat  Lynde, 1ecz  doznał rozczarowania. Starsza 

pani odwróciła się  gwałtownie i zajęła pracą. Alan postał obok jeszcze chwilę, ale nie zwracała 
na  niego  Ŝadnej  uwagi.  Gdy  odszedł,  obserwowała  go  spoza  drzwi,  dopóki  nie  zniknął  za 
sosnami. 

—  Przystojny  męŜczyzna  —  mruknęła  pod  nosem.  —  Szkoda,  Ŝe  Lynde  nie  było.  Nie 

ośmieliłam  się  zaprosić  go  do  domu,  bo  przecieŜ  Anthony  znowu  pogrąŜył  się  w  tym  swoim 
dziwnym  nastroju.  Jednak  czas  z  tym  coś  zrobić.  To  juŜ  dorosła  kobieta  i  nie  moŜe  tak  Ŝyć. 
Ciekawe, dlaczego tak nienawidzi męŜczyzn? MoŜe dlatego, Ŝe nigdy nie spotkała prawdziwego 
dŜentelmena.  A  ten  nim  jest.  Niestety,  jest  takŜe  pastorem,  a  to  przeszkoda  nie  do  przebycia. 
ChociaŜ z drugie strony widziałam juŜ większe przepaście, których brzegi łączyła miłość. Jednak 
Lynde zawsze wybucha gniewem, gdy tylko usłyszy coś o miłości i małŜeństwie. Nie rozumiem, 
dlaczego. PrzecieŜ jej matka i Anthony byli ze sobą szczęśliwi, a innych małŜeństw nie widziała. 
Gdy  mówiła  mi  o  spotkaniu  tego  młodego  człowieka  nad  jeziorem,  w  jej  spojrzeniu  było  coś, 
czego nigdy wcześniej nie zauwaŜyłam. Jak gdyby odkryła w sobie uczucie, którego istnienia nie 
podejrzewała. Jednak ona nigdy się z nim nie zaprzyjaźni, a ja nie mogę. Gdyby kapitan nie był 
takim  dziwakiem…  —  przerwała  nagle  swój  cichy  monolog,  gdyŜ  zauwaŜyła  wysoką,  gibką 
postać zbliŜającą się od strony jeziora. Gdy Lynde podeszła bliŜej, pomachała jej ręką. 

— Och, Emily, tak cudownie się Ŝeglowało. Ale widzę, Ŝe nosiłaś wodę. A przecieŜ mówiłam 

ci, Ŝebyś nigdy tego nie robiła. 

— Nie musiałam. Spotkałam tego młodego pastora z Rexton i on mi przyniósł. Jaki on miły, 

Lynde. 

Lynde zachmurzyła się. Odwróciła się i bez słowa poszła w stronę domu. 
Gdy Alan wracał na plebanię, spotkał na głównej drodze prowadzącej nad jezioro Isabel King. 

Niosła  naręcze  sosnowych  gałęzi.  Wyjaśniła,  Ŝe  gromadzi  igły  na  poduszkę.  Jednak  Alanowi 
przemknęła przez głowę myśl, Ŝe go śledzi. 

Przez cały tydzień powstrzymywał się od wypraw nad jezioro. Jednak nadszedł dzień, gdy nie 

mógł oprzeć się jego niewytłumaczalnemu czarowi. Było ciepłe, wietrzne popołudnie. Pachniało 
Ŝ

ywicą,  a  błękitne  jezioro  osnuła  mgła.  Na  Przylądku  Czterech  Wiatrów  nie  było  śladu  Ŝycia. 

Brzeg zdawał się tak dziewiczy i samotny, jakby nigdy nie tknęła go ludzka stopa. Jacht kapitana 
zniknął  z  małej  przystani,  gdzie  zwykle  stał  na  kotwicy.  ChociaŜ  za  kaŜdym  razem,  gdy  wiatr 
poruszał  gałęziami  karłowatych  sosen,  serce  Alana  biło  Ŝywiej,  niestety  nigdzie  nie  dostrzegał 
ś

ladu  Lynde  Oliver.  Miał  juŜ  Wracać  do  domu,  gdy  z  zarośli  wyskoczył  jeden  z  psów 

dziewczyny i zaczął głośno ujadać. 

Wbrew oczekiwaniom  Alana nie pojawiła się  Lynde, a z zachowania  psa wywnioskował, Ŝe 

coś musiało się stać. Zwierzę krąŜyło wokół niego, szczekając z przejęciem, biegało, zawracało i 

background image

powtarzało  te  manewry  wielokrotnie.  Było  jasne,  Ŝe  pies  usiłował  gdzieś  Alana  zaprowadzić. 
Młodemu pastorowi przyszło do głowy, Ŝe z Lynde moŜe dziać się coś niedobrego. Natychmiast 
więc ruszył za psem, a ten szczeknął krótko z satysfakcją i skoczył pomiędzy świerki. 

Alan  podąŜył  za  psem  na  drugi  brzeg  półwyspu,  który  okazał  się  bardzo  stromy  i  skalisty. 

Urwisko  było  głębokie  na  jakieś  pół  mili, a  plaŜę  leŜącą w  dole  pokrywały  wielkie  głazy. Alan 
szedł  za  psem  po  jednej  z  wąskich  ścieŜek,  których  pełno  było  w  promieniu  mili  od  Przylądka 
Czterech Wiatrów. Nagle pies zatrzymał się, podbiegł do skraju urwiska i zaszczekał. 

Miejsce to wyglądało podejrzanie, gdyŜ najwyraźniej niedawno osunęła się część gruntu. Alan 

bardzo ostroŜnie zbliŜył się do krawędzi skalnej ściany i spojrzał w dół. Nie mógł powstrzymać 
okrzyku przeraŜenia. 

Kilka stóp niŜej leŜała  Lynde Oliver na stercie porosłej mchem ziemi, która w kaŜdej chwili 

mogła  zsunąć  się  po  pochyłej  półce  skalnej. PoniŜej znajdowała  się  głęboka na trzydzieści  stóp 
przepaść i złowieszcze głazy. Choć ziemia, na której leŜała dziewczyna, nie osypywała się, jasne 
było, Ŝe najmniejsze poruszenie ciała spowoduje osunięcie się w dół. 

Lynde leŜała bez ruchu, a jej rozszerzone ze strachu oczy miały błagalny wyraz. Była jednak 

dość spokojna, a gdy zobaczyła męŜczyznę z psem, na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. 

— Dobra, wierna Pat, jednak sprowadziłaś pomoc — powiedziała. 
—  Ale  jak  mam  pani  pomóc,  panno  Oliver?  —  spytał  Alan  ochrypłym  głosem.  —  Nie 

dosięgnę do pani, a wygląda na to, Ŝe najlŜejsze dotknięcie czy wstrząs spowoduje zsunięcie się 
tej oberwanej bryły w dół. 

— TeŜ się tego boję. Musi pan wrócić na Przylądek Czterech Wiatrów i przynieść linę. 
— Mam panią tak zostawić? 
— Pat zostanie ze mną. Nie ma innego wyjścia. Znajdzie pan linę w przybudówce, do której 

nosił pan wodę dla Emily. Ojca i Emily nie ma w domu. Myślę, Ŝe nic mi się nie stanie, jeśli nie 
będę się ruszać. 

Zdrowy  rozsądek  podpowiedział  Alanowi,  Ŝe  dziewczyna  ma  słuszność,  i  choć  trudno  mu 

było ją zostawić, postanowił nie tracić czasu. 

— Wrócę jak najszybciej — obiecał. 
Alan był w college’u znakomitym biegaczem i jego mięśnie nie zapomniały jeszcze treningu. 

Jednak wydawało mu się, Ŝe minął wiek, zanim dobiegł do Przylądka Czterech Wiatrów i ruszył 
z  powrotem  z  liną.  Gdy  pędził,  sadząc  wielkie  susy,  miał  wciąŜ  przed  oczyma  dziewczynę  na 
skraju urwiska i dręczył go lęk, Ŝe moŜe osunąć się w przepaść, zanim zdąŜy jej pomóc. Dobiegł 
na  miejsce  wypadku  i  z  lękiem  spojrzał  poza  krawędź  przepaści.  Dziewczyna  nadal  leŜała  na 
półce skalnej i uśmiechnęła się na jego widok. Ten odwaŜny uśmiech nadał miękkości jej bladej, 
spiętej twarzy. Wyglądała jak przestraszone dziecko. 

—  Jeśli  zrzucę  linę,  czy  będzie  miała  pani  dość  siły  utrzymać  się  na  niej,  gdy  ziemia  się 

osunie? A potem jeszcze podciągnąć się w górę? — spytał Alan z niepokojem w głosie. 

— Tak — odparła z mocą. 
Alan rzucił w dół koniec liny, po czym zaparł się mocno, by ją utrzymać, gdyŜ w pobliŜu nie 

było  Ŝadnego  drzewa,  które  mogłoby  być  pomocne.  JuŜ  po  chwili  poczuł,  Ŝe  lina  dźwiga  cały 
cięŜar ciała dziewczyny, bo przy pierwszym jej ruchu ziemia osunęła się w dół. Alanowi ścisnęło 
się serce. Czy utrzyma się na linie, gdy będzie ją wyciągał? 

Po  chwili  zobaczył,  Ŝe  Lynde  znalazła  oparcie  na  skalnej  półce.  OstroŜnie  podniosła  się  na 

kolana i uczepiona liny wspinała się po skale. Gdy była juŜ w zasięgu ręki, chwycił ją i wciągnął 
na górę. 

— Dzięki Bogu — wyszeptał wargami pobladłymi bardziej niŜ usta dziewczyny. 
Przez kilka chwil Lynde, wyraźnie zszokowana, siedziała w milczeniu. Pies łasił się i szalał z 

background image

radości.  Wreszcie  podniosła  twarz  i  spojrzała  na  Alana,  a  ich  oczy  spotkały  się.  Policzki 
dziewczyny poróŜowiały nagle i było to coś więcej niŜ reakcja na odpręŜenie. 

— Czy jest pani w stanie dojść do domu? — spytał Alan. 
— O tak, czuję się juŜ dobrze. To było bardzo grupie z mojej strony. Ojciec z Emily wypłynęli 

jachtem,  a  ja  wybrałam  się  na  wycieczkę.  Gdy  tu  przyszłam,  ujrzałam  dzwoneczki  rosnące  na 
samym  skraju  urwiska  i  podczołgałam  się  tam,  by  je  zerwać.  Powinnam  mieć  więcej  rozumu. 
Ziemia  obsunęła  się  pod  moim  cięŜarem.  Im  usilniej  próbowałam  wycofać  się,  tym  szybciej 
osuwałam się w dół. Myślałam juŜ, Ŝe runę za krawędź przepaści — wstrząsnęła się mimowolnie. 
—  Ale  na  samym  skraju  półki  skalnej  ziemia  się  zatrzymała.  Wiedziałam,  Ŝe  muszę  leŜeć 
nieruchomo, wydawało mi się, Ŝe trwa to kilka dni. Kazałam Pat biec po pomoc, ale wiedziałam, 
Ŝ

e nikogo nie ma w domu. Strasznie się bałam — powiedziała i znowu przeszedł ją dreszcz. — 

Jeszcze nigdy w Ŝyciu tak się nie bałam. 

— Była pani o włos od nieszczęścia — stwierdził Alan. Jakoś nic innego nie przychodziło mu 

do głowy. Jego znakomity dar wymowy tym razem zawiódł. 

—  Uratował  mi  pan  Ŝycie  —  powiedziała.  —  Pan  i  Pat,  bo  przecieŜ  i  jej  naleŜy  się 

wdzięczność. 

—  O  wiele  większa  niŜ  mnie  —  odparł  Alan  z  uśmiechem.  —  Gdyby  Pat  po  mnie  nie 

przyszła, nie wiedziałbym, Ŝe jest pani w niebezpieczeństwie. Co za wspaniały pies! 

— Prawda? — przyznała z dumą. — Laddie teŜ jest taki. To mój drugi pies, dziś popłynął z 

ojcem. Kocham  je  bardziej  niŜ  ludzi  — powiedziała  i  rzuciła  mu nieco wyzywające spojrzenie. 
— Pewnie uwaŜa pan, Ŝe to okropne? 

— Myślę, Ŝe często psy są sympatyczniejsze od ludzi i bardziej godne miłości — odparł Alan, 

ś

miejąc się. 

AleŜ  ona  była  dziecinna!  To  wyzywające  spojrzenie  —  zachowywała  się  jak  dziecko,  które 

spodziewa  się  być  zbesztane  za  jakieś  brzydkie  myśli.  Ale  były  teŜ  chwile,  gdy  wyglądała  jak 
dumna  królewna.  Gdy  szedł  za  nią  wąską  ścieŜką  do  domu  mógł  podziwiać  jej  pełen  gracji, 
kołyszący  się  chód  i  napatrzeć  się  do  woli  na  jasny  kontur  jej  szyi,  gdyŜ  gruby  warkocz  miała 
tego dnia owinięty dookoła głowy. Gdy dróŜka rozszerzała się, mógł — idąc obok niej — rzucać 
ukradkowe  spojrzenie  na  jej  profil  —  delikatny,  lecz  wyrazisty,  dziewiczy  w  swej  miękkości  i 
czysty jak u dziecka. Raz odwróciła się do niego i pochwyciła jego spojrzenie. Znowu oblała się 
rumieńcem,  a  serce  Alana  podskoczyło  z  dziwnej  radości.  Wydało  mu  się,  Ŝe  ten  panieński 
rumieniec  był  mimowolnym,  nieświadomym  przyznaniem,  Ŝe  ma  on  nad  nią  jakąś  władzę  — 
władzę, której jej nie skrępowane niczym dotychczas serce nigdy jeszcze nie poznało. Zniknęła 
zimna  obojętność,  która  biła  z  jej  twarzy  przy  pierwszym  spotkaniu,  i  coś  mówiło  Alanowi,  Ŝe 
zniknęła na zawsze. 

Gdy  Przylądek  Czterech  Wiatrów  był  juŜ  w  zasięgu  ich  wzroku,  ujrzeli  dwoje  ludzi 

podąŜających z przystani. Po chwili stanęli twarzą w twarz z kapitanem i jego starą gospodynią. 

Wygląd  kapitana  był  dla  Alana  zaskoczeniem.  Spodziewał  się,  Ŝe  ujrzy  gburowatego, 

nieokrzesanego Ŝeglarza o tubalnym głosie. Kapitan Anthony był wysokim, dobrze zbudowanym 
męŜczyzną około pięćdziesiątki. Miał gęste, zmierzwione siwe włosy i przystojną twarz, w której 
było  jednak  coś  odpychającego.  Alan  nie  miał  czasu  analizować  tego  wraŜenia,  gdyŜ  Lynde 
powiedziała pospiesznie: 

— Ojcze, to pan Douglas. Właśnie wyświadczył mi wielką przysługę. 
Szybko opowiedziała o wypadku. Gdy skończyła, kapitan odwrócił się do Alana i wyciągnął 

rękę, a szczery uśmiech zastąpił podejrzliwy i pełen pogardy wyraz, który wcześniej malował się 
na jego twarzy. 

— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie Douglas — powiedział serdecznie. — Musi pan do 

background image

nas  wstąpić  i  pozwolić  podziękować  sobie  bez  pośpiechu.  Nie  przepadam  za  klerem,  jak  pan 
zapewne słyszał, ale w tym wypadku zapraszam do siebie człowieka, a nie pastora. 

Drzwi  frontowe  prowadziły  do  obszernego  salonu  o  niskim  suficie, który był  umeblowany z 

prostotą  i  smakiem.  Lynde  i  jej  stara  kuzynka  zniknęły,  a  Alan  pogrąŜył  się  w  swobodnej 
rozmowie z kapitanem. Jak się okazało, miał on wiele do powiedzenia na tematy odległe od Ŝycia 
na Przylądku  Czterech  Wiatrów.  Był  rozsądnym i nieźle  wykształconym  samoukiem,  ceniącym 
własne zdanie, skłonnym do sarkazmu. Nie mówił nic o swej przeszłości, ale Alan stwierdził, Ŝe 
jest  zadziwiająco  dobrze  zorientowany  w  polityce  i  nauce.  Czasami  kapitan  rzucał  Alanowi 
podejrzliwe,  ukradkowe  spojrzenia,  co  nie  było  miłe,  ale  i  tak  przyjemnie  do  niego  się 
rozczarował, więc nie był zbyt krytyczny. Przynajmniej kapitan mówił to, co myślał. Alanowi nie 
przyszło  nawet  do  głowy,  Ŝe  stara  się  sądzić  o  tym  człowieku  jak  najlepiej,  bo  jest  on  ojcem 
Lynde. 

Wreszcie  zjawiła  się  Lynde.  Zmieniła  wyjściową  suknię  uwalaną  ziemią  i  mchem  na 

dopasowaną  sukienkę  z  jakiegoś  miękkiego,  bladoŜółtego  materiału,  a  długi,  gruby  warkocz 
miała teraz przerzucony przez ramię. Usiadła bez słowa w mrocznym kącie i nie brała udziału w 
rozmowie.  Odpowiadała  tylko  krótko  na  uwagi,  które  Alan  kierował  do  niej.  Weszła  Emily  i 
zapaliła  lampę  na  stole.  Była  posępna  jak  zwykle,  jednak  gdy  wychodziła,  popatrzyła  z 
satysfakcją na Alana. Jeden z psów leŜał u stóp Lynde, drugi przysiadł obok i połoŜył jej łeb na 
kolanach.  Spokojnie  Ŝycie  w  Rexton  wypełnione  duszpasterskimi  obowiązkami  wydało  się 
Alanowi odległe o tysiące mil i czuł się trochę jak we śnie. 

Gdy zbierał się do wyjścia, kapitan zaproponował, by znowu ich kiedyś odwiedził. 
— Oczywiście, jeśli ma pan ochotę — dodał szorstko. — I proszę pamiętać, zapraszam pana 

jako człowieka, a nie księdza. Nie Ŝyczę sobie, aby podstępnie przemycał pan tu jakieś kościelne 
nauki.  Traciłby  pan  czas  na  próŜno.  Proszę  przyjść  tu  jak  człowiek  do  człowieka,  a  będzie  pan 
mile widziany. Polubiłem pana, a rzadko mi się  to zdarza. Tylko proszę mi tu nie rozprawiać o 
religii. 

—  Nigdy  nie  rozprawiam  o  religii  —  odparł  Alan  z  naciskiem.  —  Ja  tylko  próbuję  Ŝyć 

zgodnie  z  jej  nakazami.  Nie  przyjdę  do  pana  jako  samozwańczy  misjonarz.  Natomiast 
niewątpliwie  będę  zachowywał  się  i  mówił,  jak  nakazuje  mi  sumienie  i  powołanie.  Skoro  ja 
szanuję przekonania pana, jakiekolwiek one są, spodziewam się, Ŝe równieŜ pan będzie traktował 
z szacunkiem moje, kapitanie Oliver. 

— Och, nie będę zniewaŜał pańskiego Boga — odparł kapitan z szyderczą nutką w głosie. 
Alan wrócił do domu pełen sprzecznych uczuć. Miał pewne zastrzeŜenia do kapitana, a jednak 

coś go w nim pociągało. Pod względem intelektualnym był godnym przeciwnikiem. Alan często 
marzył  o  poznaniu  kogoś  takiego  od  czasu  przyjazdu  do  Rexton.  Brakowało  mu  zaŜartych, 
pobudzających  intelektualnie  dyskusji  z  czasów  studenckich.  Teraz  miał  szansę  znów  tego 
zasmakować. I Lynde — jakaŜ ona piękna. Czy to moŜliwe, by podzielała przekonania ojca? Nie 
mogła  być  przecieŜ  z  natury  niereligijna  —  to  niemoŜliwe  u  prawdziwej  kobiety.  CzyŜ  nie 
nadarza się okazja, by jej pomóc, wyprowadzić z mroku? 

Alan  Douglas  był  szczerym  człowiekiem  zarówno  wobec  siebie,  jak  i  innych.  Zdarza  się 

jednak,  Ŝe  pewne  pobudki  wymykają  się  autoanalizie  nawet  takim  ludziom  jak  on.  Alan  nie 
podejrzewał  wcale,  jaka  jest  prawdziwa  przyczyna  jego  zainteresowania  Lynde  Oliver.  Nie 
wiedział,  skąd  to  nagłe,  przemoŜne  pragnienie  zajęcia  się  nią,  uratowania  jej  duszy,  tak  jak 
uratował tego dnia jej ciało. „Jej Ŝycie musi być samotne i pozbawione satysfakcji — pomyślał. 
— Moim obowiązkiem jest jej pomóc, jeśli tylko potrafię”. 

Nie  przyszło  mu  jakoś  na  myśl,  Ŝe  w  tym  wypadku  „obowiązek”  zapowiada  się  o  wiele 

przyjemniej, niŜ zdarza się zazwyczaj. 

background image

 

*

 

*

 

 
Alan nie zamierzał zbyt wcześnie skorzystać z zaproszenia Oliverów, lecz w trzy dni później 

otrzymał ksiąŜkę, którą kapitan Anthony chciał przeczytać. Był to doskonały pretekst do złoŜenia 
wizyty.  Potem  bywał  tam  często.  Kapitan  był  dla  niego  zawsze  niezwykle  uprzejmy,  ponura 
Emily serdeczna, a Lynde czasami była jakby nieobecna i powaŜna, to znów otwarta i przyjazna. 
Niekiedy  gdy  kapitan  wypływał  gdzieś  jachtem,  Alan  wybierał  się  na  spacer  z  Lynde  i  psami. 
Chodzili  wzdłuŜ  brzegu  jeziora  albo  po  słodko  pachnących  sosnowych  lasach.  Lynde  kochała 
ksiąŜki, ale nie miała ich zbyt  wiele, więc Alan z przyjemnością dostarczał jej lektury, a potem 
dyskutowali na ich temat. Najbardziej lubiła ksiąŜki historyczne i podróŜnicze. Do powieści, jak 
stwierdziła pogardliwie, nie miała cierpliwości. Rzadko mówiła o sobie i swojej przeszłości. Alan 
odniósł wraŜenie, Ŝe unika wszelkich osobistych tematów. Kiedyś jednak spytała go znienacka: 

—  Dlaczego  nigdy  nie  nakłania  mnie  pan,  Ŝebym  chodziła  do  kościoła?  Zawsze  się  tego 

obawiałam. 

— Bo nie sądzę, aby chodzenie tam wyszło pani na dobre, skoro pani tego nie chce — odparł 

Alan powaŜnym tonem. 

Popatrzyła  na  niego  w zadumie,  dotykając  palcem podbródka, co zwykle  robiła,  gdy się nad 

czymś zastanawiała. 

—  Jest  pan  zupełnie  inny  niŜ  pastor  Strong.  Ten  przy  kaŜdej  okazji  beształ  mnie,  Ŝe  nie 

chodzę  do  kościoła.  Znienawidziłabym  go,  gdyby  był  tego  wart.  Pewnego  dnia  powiedziałam 
mu, Ŝe jestem bliŜej Boga pod tymi sosnami, niŜ mogłabym być w jakimś budynku wzniesionym 
przez ludzi. Był tym bardzo zaszokowany. Nie chciałabym, by pan niewłaściwie mnie zrozumiał. 
Ojciec  nie  chodzi  do  kościoła,  bo  nie wierzy w istnienie Boga.  Ale ja wiem,  Ŝe  On jest. Matka 
mnie tego nauczyła. Nigdy nie byłam w kościele, gdyŜ ojciec tego sobie nie Ŝyczył, a teraz nie 
mogę tam chodzić, poniewaŜ ludzie z Rexton wygadują o mnie niestworzone rzeczy. Wiem,  Ŝe 
nie jestem jak inne dziewczęta. Chciałabym taka być, ale juŜ nigdy nie będę. 

W  jej  głosie  brzmiała  jakaś  dziwna  pasja,  którą  Alan  nie  całkiem  rozumiał.  Pomyślał,  Ŝe  ta 

gorycz i odraza dotyczą okoliczności, w jakich się znalazła. 

—  Czy  nie  mogłaby  pani  Ŝyć  inaczej,  skoro  Ŝycie,  jakie  pani  prowadzi,  nie  przynosi  pani 

zadowolenia? — spytał Alan łagodnie. 

—  AleŜ  ja  jestem  zadowolona  z  mojego  Ŝycia  —  odparła  władczym  tonem.  —  I  nie  pragnę 

innego,  chciałabym,  aby  było zawsze  tak  jak  teraz,  rozumie  pan? To właśnie  lęk przed zmianą, 
która  moŜe  nadejść,  sprawia,  Ŝe  czuję  się  nieszczęśliwa.  Och!  —  Wstrząsnął  nią  dreszcz  i 
zasłoniła rękami oczy. 

Alan  pomyślał,  Ŝe  pewnie  chodzi  jej  o  to,  Ŝe  gdy  ojciec  umrze,  zostanie  sama  na  świecie. 

Chciał ją jakoś pocieszyć, ale nie wiedział jak. 

Pewnego  wieczora,  gdy  wybrał  się  na  Przylądek  Czterech  Wiatrów,  zastał  drzwi  otwarte  i 

ujrzawszy kapitana w salonie, wszedł bez pukania. Kapitan Anthony siedział przy stole z głową 
wpartą na rękach. Gdy Alan wszedł, zwrócił ku niemu pociemniałą z gniewu twarz i spiorunował 
go wzrokiem. 

—  Czego  tu  szukasz?  —  rzucił  wrogim  tonem,  a  po  pytaniu  posypały  się  wulgarne 

przekleństwa. 

Zanim Alan otrząsnął się ze zdumienia, do pokoju wślizgnęła się Lynde. Miała bladą twarz, na 

której malował  się  błagalny wyraz.  Bez słowa chwyciła Alana za  ramię,  wyciągnęła z  pokoju  i 

background image

zamknęła drzwi. 

—  Och,  wyglądałam  pana  —  powiedziała,  z  trudem  łapiąc  oddech.  —  Obawiałam  się,  Ŝe 

moŜe pan przyjść dzisiaj, a jednak przeoczyłam pana nadejście. 

— Co się dzieje z pani ojcem? — spytał Alan zaskoczony. — Czym go tak zdenerwowałem? 
— Ciszej. Chodźmy do ogrodu, tam panu wytłumaczę. 
Poszli do ogródka, gdzie białe i czerwone róŜe były właśnie w pełnym rozkwicie. 
— Ojciec nie jest zły na pana — powiedziała Lynde ściszonym, zawstydzonym głosem. — On 

po prostu… wpada czasami w taki dziwny nastrój. Wydaje się wtedy, Ŝe wszystkich nienawidzi, 
nawet  mnie,  i  trwa  to  całymi  dniami.  Staje  się  podejrzliwy,  wydaje  mu  się,  Ŝe  wszyscy  coś 
przeciwko niemu knują. Pan pewnie myśli, Ŝe on coś pił? Nie, te straszne stany przychodzą bez 
Ŝ

adnej racjonalnej przyczyny. Nawet matka nic nie mogła poradzić. Musi pan teraz odejść i nie 

wracać,  dopóki  nie  minie  mu  ten  ponury nastrój. Wtedy  ucieszy się  jak zawsze  na  pana  widok. 
Proszę nie przychodzić co najmniej przez tydzień. 

— Nie chciałbym pozostawiać pani w tak kłopotliwym połoŜeniu, panno Oliver. 
— Och, nic mi nie będzie, mam Emily. I nic nie mógłby pan poradzić. Proszę juŜ iść. Ojciec 

wie, Ŝe rozmawiam z panem, i to go rozdraŜni jeszcze bardziej. 

Alan  zrozumiawszy,  Ŝe  nic  tu  po  nim,  odszedł  bezzwłocznie.  Następny  tydzień  był  bardzo 

cięŜki. Obowiązki duszpasterskie mierziły go, a spotkania z parafianami były prawdziwą torturą. 
Czasami pani Danby popatrywała na niego z powątpiewaniem i zdawało się, Ŝe korci ją, by coś 
powiedzieć,  ale  nie  zrobiła  tego.  Isabel  King  przy  kaŜdym  spotkaniu  mierzyła  go  zuchwałym, 
badawczym spojrzeniem. Alan był tak rozkojarzony, iŜ nie zauwaŜył, Ŝe parafianie traktują go z 
pewną rezerwą, tak jakby coś podejrzewali i nie ufali mu jak dawniej. 

Gdy odwaŜył się wreszcie wrócić na Przylądek Czterech Wiatrów, kapitan wybierał się w rejs. 

Był uprzejmy i serdeczny, całkowicie zignorował incydent, który wydarzył się w czasie ostatniej 
wizyty Alana, i wyraził Ŝal, Ŝe interesy zmuszają go do podróŜy. Alan nie przejął się tym wcale i 
poŜegnawszy  się  z  nim,  z  radością  podszedł  do  Lynde,  która  spacerowała  pod  sosnami  w 
towarzystwie  psów.  Była  blada  i  wyglądała  na  zmęczoną,  a  w  jej  oczach  czaił  się  niepokój. 
Mimo wszystko uśmiechnęła się pogodnie i nie wracała do tego, co się wydarzyło. 

—  Idę  połoŜyć  kwiaty  na  grobie  matki  —  powiedziała,  podnosząc  smukłe dłonie,  w których 

trzymała pęk późnych, białych róŜ. — Mama kochała kwiaty. MoŜe mi pan towarzyszyć, jeśli ma 
pan ochotę. 

Alan wiedział, Ŝe matka Lynde została pochowana pod sosnami, ale nigdy wcześniej tam nie 

był.  Grób znajdował  się  w  najbardziej  wysuniętym na  zachód  zakątku sosnowego  lasu, tuŜ nad 
jeziorem. 

Było to piękne miejsce, pogrąŜone w cieniu i ciszy. 
— Mama chciała, by ją tu pochowano — powiedziała Lynde, klękając, by ułoŜyć kwiaty. — 

Ojciec zawiózłby ją, gdziekolwiek by sobie Ŝyczyła, ale ona powiedziała, Ŝe chce być blisko nas i 
jeziora, które kochała. Ojciec sam tu ją pochował. Tak się cieszę, Ŝe jest właśnie tutaj, to byłoby 
straszne, gdyby zabrano ją gdzieś daleko. 

— Matki nikt nie zastąpi, zrozumiałem to, gdy ją straciłem — powiedział Alan łagodnie. — 

Kiedy zmarła pani matka? 

— Trzy lata temu. Och, myślałam, Ŝe takŜe umrę. Była bardzo chora, ale nigdy nie sądziłam, 

Ŝ

e  moŜe  umrzeć.  Potem  był  ten  rok,  kiedy  najpierw  przestałam  wierzyć  w  Boga,  a  potem  go 

znienawidziłam. Miałam nikczemne myśli, ale byłam taka nieszczęśliwa. Ojciec często wpadał w 
straszny nastrój i zdarzyło się jeszcze coś… Pragnęłam umrzeć. 

Spuściła głowę i wpatrywała się ze smutkiem w ziemię. Alan stał oparty o sosnę i przyglądał 

się jej lśniącym włosom, na które padały promienie słońca, przedzierając się przez rozkołysane 

background image

wiatrem gałęzie. Oświetliły teŜ zarys jej policzka i brody na ciemnym tle kory. Z twarzy Lynde 
zniknął  wyraz  przekory  i  zaciętości,  wyglądała  tak  bezbronnie  jak  zmęczone  dziecko.  Miał 
ochotę wziąć ją w ramiona i pocieszyć. 

— Pewnie jest pani podobna do matki — powiedział z roztargnieniem, jakby myślał na głos. 

— Bo w ogóle nie przypomina pani ojca. 

Lynde pokręciła głową. 
— Nie, do mamy teŜ nie jestem podobna. Ona była drobna i ciemnowłosa, miała aksamitne, 

brązowe  oczy  i  miękkie  pukle.  Tak  ją  kochałam,  zrobiłabym  wszystko,  by  oszczędzić  jej 
cierpień. Przynajmniej umarła w spokoju. 

Gdy wypowiedziała ostatnie zdanie, w jej głosie zabrzmiała dziwna nuta zadowolenia. Nigdy 

wcześniej nie mówiła tak swobodnie o swej przeszłości, ale Alan odniósł nieprzyjemne wraŜenie, 
Ŝ

e  zazdrośnie  strzeŜe  przed  nim  jakiejś  tajemnicy.  Pomyślał,  Ŝe  ma  to  pewnie  jakiś  związek  z 

ojcem.  Bez  wątpienia  przeszłość  kapitana  Anthony’ego  była  bardzo  podejrzana,  a  córka 
wiedziała o tym i ukrywała prawdę. Alana ogarnęła wielka litość dla Lynde i wściekłość, Ŝe jest 
tak bezsilny i nie moŜe jej pomóc. Zabrano i zniszczono radość jej dziewczęcych lat. Czy ma być 
równieŜ nieszczęśliwą kobietą? Ręce Alana zacisnęły się mimowolnie, gdy przemknęło mu przez 
myśl to pytanie. 

W  drodze  powrotnej  znowu  spotkał  Isabel King.  Zawróciła  i szła  obok, lecz  ani słowem nie 

wspomniała o Przylądku Czterech Wiatrów i jego mieszkańcach. Gdyby jednak Alan spojrzał w 
jej piwne oczy, dojrzałby w nich złośliwy błysk. No cóŜ, jedynymi oczyma, które dla niego coś 
znaczyły, były szare oczy Lynde Oliver. 

 

*

 

*

 

 
W  czasie  swych  trzech  następnych  wizyt  na  Przylądku  Czterech  Wiatrów  Alan  ku  swemu 

zmartwieniu  i  zaskoczeniu  ani  razu  nie  spotkał  Lynde.  Nie  dostrzegł  Ŝadnej  róŜnicy  w 
zachowaniu kapitana, który był nadal przyjacielski i uprzejmy. Alan lubił z nim rozmawiać, gdyŜ 
miał  cięty  dowcip,  ale  z  kaŜdą  wizytą  odczuwał  do  niego  coraz  większą  antypatię.  Gdyby 
zmuszono go do zdefiniowania jego odczuć, powiedziałby, Ŝe kapitan jest czatującym łotrem. 

Alan  zauwaŜył  teŜ,  Ŝe  Emily  czymś  się  martwi.  Czasami  łapał  jej  spojrzenie,  jakby 

zakłopotane  i  nieufne.  Wyczuwał  w  niej  pewną  wrogość,  ale  szybko  odrzucał  tę  myśl  jako 
niedorzeczną. PrzecieŜ była mu Ŝyczliwa od samego początku, a on nie zrobił nic, by zasłuŜyć na 
jej dezaprobatę. Tajemnicza nieobecność Lynde niepokoiła go znacznie bardziej. Nie wyjechała, 
gdyŜ  kiedy  spytał  o  nią,  kapitan odparł obojętnie,  Ŝe  poszła na  spacer. Jednak gdy to mówił, w 
jego  oczach  pojawił  się  błysk  rozbawienia.  Alan  gotów  był  przysiąc,  Ŝe  spojrzenie  to  nie  było 
pozbawione równieŜ złośliwości. 

Pewnego  popołudnia  wybrał  się  na  Przylądek  Czterech  Wiatrów  drogą  wiodącą  wzdłuŜ 

wybrzeŜa. Gdy minął cypel za zatoczką, ujrzał Lynde z psami w odległości jakichś stu stóp. Gdy 
tylko go zauwaŜyła, wskoczyła na nabrzeŜną stromiznę i zniknęła w jodłowym gąszczu. 

Alan stał jak raŜony gromem. Bez wątpienia unikała go! Ruszył w stronę jej domu pełen złych 

przeczuć,  których  nie  rozumiał.  Czuł  się  zraniony,  był  smutny  i  zakłopotany.  Co  to  wszystko 
miało znaczyć? 

Na  podwórzu  spotkał  Emily,  która  wybierała  się  właśnie  nad  strumień.  Zatrzymał  ją 

zdecydowanym gestem. 

— Panno Oliver, czy panna Lynde gniewa się na mnie? — spytał otwarcie. 

background image

— I nie wie pan dlaczego, co? — rzuciła, świdrując go wzrokiem. 
— Nie mam pojęcia. 
Patrzyła na niego przez dłuŜszą chwilę, po czym wyraźnie zadowolona podniosła wiadro. 
— Proszę iść za mną nad strumień — zaproponowała. 
Gdy tylko odeszli na bezpieczną odległość od domu, Emily zaczęła mówić. 
—  Skoro  pan  nie  wie,  dlaczego  Lynde  tak  się  zachowuje,  to  trudno,  abym  ja  wiedziała.  Nie 

mam  pojęcia,  czy  ona  jest  zła  na  pana.  Owszem,  czasami  myślałam  sobie,  Ŝe  moŜe  zrobił  lub 
powiedział pan coś, co ją rozdraŜniło, na przykład nalegał, by poszła do kościoła. Ale skoro nic 
takiego  nie  zaszło,  moŜe  ona  wcale  nie  gniewa  się  na  pana.  Nie  rozumiem  tej  dziewczyny,  po 
ś

mierci matki bardzo się zmieniła. Wcześniej zwierzała mi się ze wszystkiego. Musi pan zapytać 

ją wprost, co się stało. Czy to pan wysłał do niej list przed dwoma tygodniami? 

— Nie. 
—  A  myślałam,  Ŝe  to  pan.  Nie  wiem,  kto  jeszcze  mógłby  do  niej  pisać.  List  przyniósł  jakiś 

chłopiec. Od tej pory  Lynde zachowuje się dziwnie. Płacze po nocach, co zdarzało się jej tylko 
po śmierci matki. Całymi dniami jak nawiedzona włóczy się nad jeziorem i po lasach. Musi się 
pan dowiedzieć, co było w tym liście, panie Douglas. 

— Czy zna pani tego chłopca? — spytał Alan, czując przypływ ulgi. Pomyślał, Ŝe tajemnica 

zaczyna się wyjaśniać.  Bez wątpienia chodziło o jakiś wstrętny anonim. Mimo woli pomyślał o 
Isabel King. 

— Nie — Emily pokręciła głową — to był taki mały rudzielec, który trochę utykał. 
— A, to syn kierownika poczty — powiedział Alan z rozczarowaniem. — W  takim razie list 

został pewnie wrzucony do skrzynki i nie ma sposobu, by poznać nadawcę. 

— No cóŜ, nic więcej nie wiem — stwierdziła Emily. — Musi pan o wszystko spytać Lynde. 
Alan  miał  zamiar  zrobić  to  przy  pierwszej  okazji.  Od  razu  poszedł  nad  jezioro  i  zaczął 

wypatrywać Lynde, ale nigdzie jej nie było. Gdy wracał do domu, wreszcie zrozumiał, Ŝe kocha 
tę dziewczynę. Był zdumiony, Ŝe tak długo nie zdawał sobie z tego sprawy. Pokochał ją przecieŜ 
od pierwszego wejrzenia. Zresztą, dlaczego nie miałby jej kochać? MoŜe teraz zabiegać o jej rękę 
i  —  oŜenić  się  z  nią,  o  ile  ona  darzy  go  uczuciem.  Jest  dobra,  śliczna  i  szczera.  Wątpliwa 
reputacja jej ojca nie ma tu nic do rzeczy. Prawdopodobnie ludzie uznają, Ŝe kapitan Anthony jest 
cokolwiek nieodpowiednim teściem dla pastora, ale Alan się tym nie przejmował. Co do listu, był 
pewien, Ŝe z łatwością wszystko wyjaśni. Zapewne ktoś wścibski i nieŜyczliwy dowiedział się o 
jego  częstych  wizytach  na  Przylądku  Czterech  Wiatrów  i  postanowił  wtrącić  się  w  prywatne 
Ŝ

ycie pastora. Alan po raz pierwszy uświadomił sobie, Ŝe ostatnio parafianie odnosili się do niego 

z pewną rezerwą, i domyślał sie, co było tego przyczyną. Kiedyś bardzo by się tym przejął, lecz 
teraz był całkowicie pochłonięty myślami o Lynde. Jej niechęć i to, co ona myślała, liczyło się o 
wiele bardziej niŜ opinia wszystkich ludzi z Rexton razem wziętych. Miał prawo, jak kaŜdy inny 
męŜczyzna, zalecać się, do kogo chciał, i na pewno nie pozwoli, by ktoś mu w tym przeszkadzał. 

Po  bezsennej  nocy  wrócił  rankiem  na  Przylądek  Czterech  Wiatrów.  Pomyślał,  Ŝe  Lynde  nie 

spodziewa się go o tej porze, więc jest szansa na spotkanie. I rzeczywiście natknął się na nią przy 
ź

ródle. 

Był zdumiony zmianą, jaka zaszła w jej wyglądzie. Cierpienie wycisnęło piętno na jej twarzy. 

Miała  pobladłe  usta  i  głębokie  cienie pod oczami, które  zdawały się nienaturalnie wielkie.  Gdy 
widział  ją  ostatni  raz,  była  dziewczyną  w  rozkwicie  młodości,  a  teraz  miał  przed  sobą  kobietę 
cięŜko doświadczoną przez Ŝycie. 

Gdy go ujrzała, jej twarz oblał ciemny rumieniec, ale po chwili zrobiła się jeszcze bledsza, niŜ 

była przedtem. 

—  Panno  Oliver,  dlaczego  mnie  pani  ostatnio  unika?  Czy  czymś  panią  uraziłem?  —  spytał 

background image

Alan bez ceregieli. 

— Nie — odparła zdławionym głosem, wbijając wzrok w ziemię. 
— Więc o co chodzi? 
Milczała. Mimowolnie rozejrzała się wokół, jakby zastanawiając się, którędy ma uciec. Brzegi 

strumienia porastał gęsty świerkowy lasek, a na ścieŜce stał Alan. 

Pochylił się i ujął jej ręce. 
— Panno Oliver, musi mi pani powiedzieć, o co chodzi — zaŜądał z naciskiem. 
Wyrwała  ręce  i  zakryła  nimi  twarz.  Zaczął  nią  wstrząsać  gwałtowny  szloch,  a  przejęty  Alan 

objął ją i przytulił. 

— Powiedz, Lynde — szepnął czule. 
Wyrwała mu się i zawołała porywczo: 
—  Nie  wolno  panu  tu  więcej  przychodzić.  Nie  wolno  panu  zadawać  się  z  nami. 

Wyrządziliśmy juŜ panu wystarczająco duŜą krzywdę. Nie zdawałam sobie sprawy,  Ŝe moŜemy 
panu zaszkodzić. Och, tak mi przykro! 

— Panno Oliver, chcę zobaczyć ten list, który pani niedawno otrzymała. Tak, wiem o nim od 

Emily — dodał, widząc jej zdumienie. — Kto go napisał? 

— Nie był podpisany — odparła zdławionym głosem. 
— Tak właśnie myślałem. Musi mi go pani pokazać. 
— Nie mogę, spaliłam… 
—  Więc  proszę  mi  powiedzieć,  co  w nim było.  Trzeba wszystko  wyjaśnić. Nie pozwolę, by 

jakiś złośliwy tchórz zniszczył naszą piękną przyjaźń. 

— W tym liście było napisane, Ŝe cała parafia mówi o pańskich częstych wizytach tutaj… Ŝe 

wywołały  one  wielki  skandal…  Ŝe  przynosi  to panu ujmę  i prawdopodobnie  będzie  pan musiał 
opuścić Rexton. 

— To byłaby istna katastrofa — stwierdził Alan z przekąsem. — I co jeszcze? 
—  JuŜ  nic  więcej,  a  przynajmniej  na  pana  temat.  Reszta  była  o  mnie,  nie  przejęłam  się  tym 

zbytnio. Było mi jednak przykro, Ŝe wyrządziłam panu krzywdę. Lecz jeszcze nie jest za późno. 
Nie wolno tu panu więcej przychodzić. Wtedy o wszystkim zapomną. 

— MoŜliwe, ale ja nie zapomnę. Dla mnie jest juŜ za późno. Lynde, nie moŜesz pozwolić, by 

ten  jadowity  list  stanął  pomiędzy  nami.  Kocham  cię,  pokochałem  od  pierwszego  wejrzenia  i 
chcę, byś została moją Ŝoną. 

Alan nie zamierzał powiedzieć tego właśnie w tej chwili, lecz słowa same cisnęły mu się na 

usta. Była tak wzruszająco smutna, udręczona, Ŝe chciał zyskać prawo, by ją pocieszać i chronić. 

Spojrzała  na  niego  szeroko  otwartymi  oczyma,  w  których  nie  było  cienia  dziewczęcej 

wstydliwości. Zamiast tego malowało się w nich niebywałe przeraŜenie. Alana przejął chłód. Nie 
spodziewał się, Ŝe Lynde natychmiast przyjmie jego oświadczyny. Wiedział, Ŝe nawet jeśli darzy 
go uczuciem, będzie pewnie musiał zabiegać o jej rękę. Jednak nie oczekiwał takiego budzącego 
Ŝ

ałość lęku, jaki bił z jej pobladłej twarzy. Podniosła rękę, jakby broniła się przed ciosem. 

— O nie… — westchnęła. — Nie wolno panu tego mówić. Gdybym pomyślała, Ŝe moŜe do 

tego  dojść…  Ŝe  moŜe  mnie  pan  pokochać,  nigdy  bym  z  panem  się  nie  zaprzyjaźniła.  Och, 
popełniłam straszliwy błąd. 

Splotła kurczowo ręce i widać było, Ŝe przeŜywa katusze. Alan nie mógł tego znieść. 
— Nie wpadaj w popłoch — powiedział błagalnie. — MoŜe zachowałem się zbyt obcesowo, 

ale  będę  bardzo  cierpliwy,  kochanie.  MoŜe  spróbujesz  obdarzyć  mnie  uczuciem?  Czy  to 
moŜliwe? 

—  Nie  mogę  wyjść  za  pana  —  odparła  Lynde  z  rozpaczą  w  głosie.  Oparła  się  o  smukłą 

brzózkę  i  wpatrywała  się  w  niego  z  nieszczęśliwym  wyrazem  twarzy.  —  Proszę  odejść  i 

background image

zapomnieć o mnie. 

— Nie mogę o tobie zapomnieć — powiedział Alan, uśmiechając się blado. — Jesteś jedyną 

kobietą,  jaką  mogę  kochać,  i  nie  dam  ci  spokoju,  dopóki  nie  będę  musiał.  Czy  moŜesz  być  ze 
mną szczera, kochanie? Czy naprawdę myślisz, Ŝe nigdy nie zdołasz mnie pokochać? 

— Nie o to chodzi — odparła twardym, nienaturalnym głosem. — Ja juŜ jestem zamęŜna. 
Alan wbił w nią wzrok, jakby nie do końca zrozumiał znaczenie tych słów. Ból, nadzieja, lęk, 

namiętność opuściły go w jednej chwili. Poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go pięścią. Pomyślał 
teŜ, Ŝe się przesłyszał. 

— ZamęŜna? — powtórzył tępo. — Lynde, chyba nie mówisz powaŜnie? 
— AleŜ tak. Wyszłam za mąŜ trzy lata temu. 
— Dlaczego nic o tym nie wiem? — spytał Alan surowo. 
Lynde skuliła się i wstrząsnął nią dreszcz. Potem zaczęła mówić niskim, monotonnym głosem 

tak, jakby opuściły ją wszystkie siły. 

—  Trzy  lata  temu  mama  była  bardzo chora. KaŜdy  wstrząs  mógłby ją zabić. Ojca  odwiedził 

wówczas młody kapitan. Nazywał się Frank Harmon. Dobrze się znali, bo kiedyś razem pływali. 
Wydawało mi się, Ŝe ojciec jest przeraŜony  tym spotkaniem, a jeszcze nigdy nie widziałam, by 
czegoś się bał. Byłam wówczas całkowicie zaprzątnięta myślą o matce i nie zwracałam uwagi na 
kapitana Harmona. W kaŜdym razie nie wzbudzał mojej sympatii, choć był dla mnie uprzejmy i 
moŜna go było uznać za przystojnego. Pewnego dnia ojciec oświadczył, Ŝe muszę poślubić tego 
kapitana. Roześmiałam się, ale śmiech zamarł mi na wargach, gdy spojrzałam na twarz ojca. Była 
blada  i  spięta.  Błagał,  bym  wyszła  za  Harmona.  Powiedział,  Ŝe  jeśli  tego  nie  zrobię,  wszyscy 
okryjemy się hańbą. Kapitan Harmon wiedział coś o ojcu i groził, Ŝe wszystko rozpowie, jeśli za 
niego  nie  wyjdę.  Nie  wiem,  o  co  chodziło,  ale  musiało  to  być  coś  strasznego.  To  coś  zabiłoby 
moją  matkę,  więc  w  końcu  się  zgodziłam.  Och,  nie  potrafię  wyrazić,  jak  bardzo  cierpiałam. 
Miałam  tylko  siedemnaście  lat  i  nie  było  nikogo,  kto  mógłby  mi  pomóc.  Pewnego  dnia 
popłynęliśmy  do  Cross  Harbour  i  udzielono  tam  nam  ślubu.  Zaraz  po  zakończeniu  ceremonii 
kapitan musiał wsiąść na statek. Wypłynął do Chin, a ja z ojcem wróciłam do domu. Nikomu o 
tym ślubie nie powiedzieliśmy, nawet Emily. Ojciec zdecydował, Ŝe nie wolno nic mówić matce, 
dopóki nie poczuje się lepiej. Ale ona juŜ nigdy nie wyzdrowiała. PoŜyła jeszcze trzy miesiące, 
był  to  dla  niej  pogodny  i  spokojny  okres.  Gdy  o  tym  pomyślę,  nie  Ŝałuję  tego,  co  zrobiłam. 
Kapitan Harmon zapowiedział, Ŝe na jesieni wróci po mnie. Czekałam pogrąŜona w udręce. Ale 
on nie przyjechał, nigdy  się tu nie pojawił. Od tamtej pory nie mieliśmy o nim Ŝadnych wieści. 
Czasami  jestem  przeświadczona,  Ŝe  nie  Ŝyje.  Jednak  codziennie,  zanim  wstanie  świt,  mówię 
sobie  w  duchu:  „A  moŜe  dzisiaj  przyjedzie?”  I  wtedy…  —  Głos  jej  się  załamał  i  zaczęła 
szlochać. Pomimo Ŝe Alan był bardzo przybity, wiedział,  Ŝe nie moŜe tego teraz okazać, by nie 
sprawić jej jeszcze większego bólu. 

—  Czy  naprawdę  nie  moŜna  sprawdzić,  czy  twój…  ten  człowiek  jeszcze  Ŝyje?  Twój  ojciec 

mógłby  na  pewno  czegoś  się  dowiedzieć  na  ten  temat  —  powiedział,  starając  się  zdobyć  na 
spokojny, trzeźwy ton bezstronnego przyjaciela. 

Lynde pokręciła głową. 
— Nie, mówił, Ŝe nie ma sposobu, by to zrobić. Nie wiemy, czy kapitan Harmon miał jakichś 

krewnych,  nie  wiemy  nawet,  skąd  pochodził.  Statek,  na  którym  pływał,  był  jego  własnością. 
Ojciec byłby zadowolony, gdyby Frank Harmon nie Ŝył, ale nie przypuszcza, by tak było. Mówi, 
Ŝ

e  zawsze  uchodził  za  niezrównowaŜonego  człowieka,  który  dogadzał  swym  kaprysom.  Och, 

potrafię  znieść  swoje  nieszczęście,  ale  przecieŜ  unieszczęśliwiłam  równieŜ  pana!  Nawet  mi  się 
nie śniło, Ŝe moŜe pan obdarzyć mnie uczuciem. Byłam taka samotna, a pana przyjaźń dawała mi 
tyle radości. Czy wybaczy mi pan kiedykolwiek? 

background image

— Nie mam ci nic do wybaczenia, Lynde — odparł Alan stanowczo. — Nie wyrządziłaś mi 

krzywdy.  Pokochałem  cię  głęboko  i  ta  miłość  jest  dla  mnie  prawdziwym  błogosławieństwem. 
Chciałbym  tylko  jakoś  ci  pomóc.  Serce  mi  się  kraje,  gdy  pomyślę,  w  jakiej  jesteś  sytuacji.  Nic 
jednak nie mogę zrobić. Nie mogę juŜ nawet tu bywać, mam nadzieję, Ŝe mnie zrozumiesz. 

— Tak. 
Dziewczyna spojrzała na Alana posępnie, a jej oczy nieświadomie wyraziły to, co czuła. Alan 

był do głębi poruszony. Kochała go. Gdyby nie jej formalne małŜeństwo, mógłby ją zdobyć, ale 
ś

wiadomość ta powiększała tylko jego udrękę. Alan nie wyobraŜał sobie, jak moŜna Ŝyć nosząc 

takie  cierpienie.  Na  usta  cisnęło  mu  się  wiele  pytań,  jednak  dał  temu  spokój  ze  względu  na 
Lynde. 

— śegnaj, kochana — powiedział, wyciągając rękę. 
Nie ośmielił się dodać nic więcej, by nie powiedzieć za wiele. 
— śegnaj — odparła cicho Lynde. 
Gdy  odszedł,  rzuciła  się  na  mech  porastający  brzegi  strumienia  i  leŜała  długo,  pogrąŜona  w 

nieutulonym Ŝalu i cierpieniu. 

Kiedy Alan wracał do domu, w jego poruszonym sercu ból walczył z oburzeniem. A więc tak 

poczynał  sobie  kapitan  Anthony!  Poświęcił  własną  córkę,  by  ukryć  jakąś  niegodziwość 
popełnioną  w  przeszłości.  Alanowi  nie  przyszło  nawet  do  głowy,  Ŝeby  winić  Lynde  za 
utrzymywanie w tajemnicy swego małŜeństwa. Miał Ŝal do prawdziwego winowajcy — jej ojca. 
Kapitan Anthony nigdy  nie ostrzegł  go, nigdy nie dał do zrozumienia, Ŝe  Lynde nie jest wolna. 
Prawdopodobnie uznał, Ŝe to wszystko jest bardzo zabawne. Alan zrozumiał nagle, skąd się brał 
w jego oczach ten ukradkowy błysk rozbawienia. 

W  gabinecie  czekał  na  niego  Elder  Trewin.  Na  poczciwej  twarzy  parafianina  malował  się 

niepokój.  Musiał  załatwić  nieprzyjemną  sprawę  —  powiedzieć  pastorowi,  Ŝe  jego  zaŜyłość  z 
mieszkańcami  Przylądka  Czterech  Wiatrów  wywołała  skandal  w  parafii,  i  przywołać  go  do 
porządku.  Alan  wysłuchał  z  roztargnieniem  wymówek  gościa.  Nie  czuł  oburzenia,  z  jakim 
zareagowałby  na  wtrącanie  się  w  jego prywatne  Ŝycie jeszcze  poprzedniego  dnia. Człowiekowi 
nie przeszkadza ukłucie szpilką, gdy właśnie wykręcają mu kończynę ze stawu. 

— Mogę panu obiecać, Ŝe moje niepoŜądane, zdaniem parafian, wizyty na Przylądku Czterech 

Wiatrów juŜ się nie powtórzą — powiedział sarkastycznym tonem. 

Elder  Trewin  poczuł  się  odprawiony.  Odszedł  z  ulgą.  „Pastor  przyjął  to  spokojnie  — 

pomyślał.  —  Nie  wierzę,  by  te  wszystkie  plotki  były  prawdą.  Isabel  zaczęła  jej  rozsiewać  i 
pewnie nieźle przesadziła. Przypuszczam, Ŝe pastor namawiał kapitana, by zaczął uczęszczać do 
kościoła. I nic z tego nie wyszło poza czczą gadaniną. Całe szczęście, Ŝe z tym koniec. To dobry 
pastor i cięŜko pracuje, moŜe nawet zbyt cięŜko. Wyglądał dziś na bardzo zgnębionego”. 

Plotki  wkrótce  ucichły.  W  miesiąc  później  odŜyły  na  krótko,  gdy  wysoka,  stara  kobieta  o 

ponurej twarzy,  w  której  ten  i  ów  rozpoznał gospodynię  kapitana  Anthony’ego, pojawiła się na 
drodze prowadzącej do Rexton. Weszła na plebanię, lecz nie zabawiła tam długo. Obserwatorzy 
ukryci  za  wieloma  firankami  byli  co  do  tego  zgodni  —  jednak  nikt,  nawet  pani  Danby,  która 
starała się jak mogła, nie dowiedział się nigdy, co kryło się za tą wizytą. 

Gdy  Emily  wprowadzono  do  gabinetu  Alana,  spojrzała  na  niego  z  wyrzutem,  a  gdy  tylko 

zostali sami, spytała z charakterystyczną dla siebie otwartością: 

— Panie Douglas, dlaczego przestał pan u nas bywać? 
Alan drgnął. 
— Proszę spytać o to Lynde, panno Oliver — odparł spokojnie. 
— Pytałam, ale nie chce nic mówić. 
— W takim razie i ja nie mogę nic powiedzieć. 

background image

Oczy Emily zapłonęły gniewem. 
—  Sądziłam, Ŝe  jest  pan  dŜentelmenem  —  stwierdziła  z  goryczą.  —  Ale  myliłam  się,  łamie 

pan  Lynde serce. Przypomina teraz własny cień,  zadręcza się dniami i nocami. Przychodził pan 
do nas, postarał się, by pana polubiła — o, ja mam oczy — a potem ją pan zostawił. 

Alan pochylił się nad biurkiem i ze stoickim spokojem spojrzał prosto w twarz starszej pani. 
—  Źle  mnie  pani  ocenia,  panno  Oliver  —  powiedział z  przejęciem.  —  Kocham  Lynde  i  nie 

posiadałbym się ze szczęścia, gdybym mógł ją poślubić. Nie jestem niczemu winien, ona to moŜe 
potwierdzić. 

Spojrzenie i ton, jakim mówił, przekonały Emily. 
— KtóŜ więc jest winien? Lynde? 
— O nie. 
— A więc kapitan? 
— Nie w tym sensie, w jakim pani myśli. Nic więcej nie mogę powiedzieć. 
Na twarzy starszej pani odmalowało się zmieszanie. 
— Tu chodzi o jakąś tajemnicę, do której mnie nie dopuszczono. Lynde nie zwierzyła mi się, 

chociaŜ  oddałabym  Ŝycie,  by  jej  pomóc.  Przestał  pan  przychodzić,  bo  pewnie  sobie  tego  nie 
Ŝ

yczy, a moŜe omija pan nasz dom, bo jej ojciec jest łotrem? Czy mam rację? 

— Nie, nie w tym rzecz — odparł Alan, kręcąc głową. 
— Więc nie zmieni pan zdania? 
— To nie jest kwestia woli. Nie mogę. Nie wolno mi do was przychodzić. 
— W takim razie Lynde całkiem się załamie — powiedziała Emily z rozpaczą. 
—  Nie  sądzę,  jest  zbyt  silna.  Proszę  jej  pomóc,  na  ile  pani  moŜe,  ale  niech  jej  pani  nie 

zadręcza  pytaniami.  MoŜe  jej  pani  powiedzieć,  Ŝe  radzę,  by  się  zwierzyła  ze  wszystkiego,  ale 
jeśli nie potrafi — proszę jej nie nakłaniać. I proszę obchodzić się z nią bardzo łagodnie. 

—  Nie  potrzebuje  pan  mi  tego  mówić.  Prędzej  bym  umarła,  niŜ  wyrządziła  jej  krzywdę. 

Przyszłam  tu  pełna  gniewu,  ale  teraz  widzę,  Ŝe  nie  jest  pan  niczemu  winien.  Pan  takŜe  cierpi, 
widzę to po pańskiej twarzy. Ale i tak Ŝałuję, Ŝe trafił pan na Przylądek Czterech Wiatrów. Nie 
była  przedtem  zbyt  szczęśliwa,  ale  teŜ  nie  cierpiała  tak  jak  teraz.  Och,  wiem,  Ŝe  za  tym 
wszystkim  kryje  się  Anthony.  Ale  nie będę stawiała  panu  więcej pytań, skoro nie  czuje się pan 
upowaŜniony do odpowiedzi. Czy jest jednak pan pewien, Ŝe nic się nie da zrobić? 

— AŜ za bardzo — odrzekł Alan pobladłymi wargami. 
 

*

 

*

 

 
Jesień wlokła się dzień za dniem. Alan przekonał się, Ŝe człowiek mimo cierpienia musi Ŝyć i 

pracować.  W  dodatku  to  praca  właśnie  czyniła  jego  Ŝycie  znośnym.  Oddawał  się  jej  z 
gorączkową  energią,  wychudł  i  miał  podkrąŜone  oczy.  Nawet  Elder  Trewin  upominał,  Ŝe 
przydałyby  mu  się  wakacje,  ale  Alan  zbywał  te  uwagi  śmiechem.  Gdyby  wyjechał  —  byłby  z 
dala  od  Lynde,  a  to  nie  wchodziło  w  rachubę.  Od  pamiętnego  dnia  ani  razu  nie  widział 
dziewczyny, bo juŜ nie chodził nad jezioro. Jednak wciąŜ pragnął ją zobaczyć, usłyszeć jej głos, 
spojrzeć  w  jej  świetliste  oczy.  Wiedział,  Ŝe  Lynde  cierpi  w  samotności,  i  zaciskał  pięści  z 
rozpaczy. W ogóle nie dopuszczał do świadomości myśli, Ŝe powrót Harmona jest moŜliwy. Był 
przekonany, Ŝe ten człowiek nie Ŝyje albo teŜ, powodowany jakimś kaprysem, popłynął gdzieś na 
koniec  świata.  Trudno  było  wytłumaczyć  jego  nieobecność.  Jednak  nie  ma  Ŝadnej  pewności  i 
cień  tego  człowieka  zawsze  będzie  stał  między  nim  i  Lynde.  Alan  bardziej  przejmował  się 

background image

cierpieniem  Lynde  niŜ  swoim  własnym.  Zniósłby  kaŜdy  ból,  gdyby  tylko  mógł  ją  uwolnić  od 
koszmarnego  lęku  przed  powrotem  Harmona.  Lęk  ten  prześladował  ją  od  dawna,  a  teraz,  z 
powodu miłości do innego męŜczyzny, musiał zmienić się w prawdziwą torturę. Tymczasem on 
nie mógł nic na to poradzić i bardzo cierpiał z powodu bezsilności. 

Pewnego wieczora pod koniec listopada Alan odrzucił pióro i uległ pokusie, która ciągnęła go 

nad  jezioro.  Nie  zamierzał  szukać  Lynde  —  wybrał  się  w  okolice,  gdzie  spotkanie  dziewczyny 
było niemoŜliwe. Szalała właśnie jesienna zawierucha i Alan pomyślał, Ŝe spacer w taką pogodę 
przyniesie mu ulgę. Poza tym wiedział, Ŝe w jego domu jest Isabel King i wzdrygał się na myśl, 
Ŝ

e moŜe ją spotkać. Był  przekonany, Ŝe to ona właśnie napisała list do  Lynde. Nie mógł znieść 

Isabel  King  i  musiał  pilnować  się,  by  nie  okazać  jej  otwarcie  swej  pogardy.  Prawdopodobnie 
wyczuwała to mimo jego uprzejmości. Przynajmniej nie narzucała mu się tak jak kiedyś. 

Był  to  juŜ  drugi  dzień  sztormu,  dął  porywisty  północno  —  wschodni  wiatr,  padał  zimny 

deszcz lub deszcz ze śniegiem. Alana przeszedł dreszcz, gdy wyszedł na brzeg jeziora i wichura 
zaatakowała  go  z  całą  furią.  W  pierwszej  chwili  nie  widział  tafli  wody,  gdyŜ  zakrywały  ją 
tumany mgły. Gdy na chwilę się rozwiały, stanął jak wryty, poraŜony tym, co ujrzał. 

Naprzeciw  niego  znajdowała  się  niewielka,  podłuŜna  wyspa  —  Philips  Point,  która  po 

północno — wschodniej stronie rozwidlała się na dwie podłuŜne ławice grząskich piasków. Alan 
dojrzał z przeraŜeniem mały szkuner, który tonął pomiędzy dwoma piaszczystymi łachami. Jego 
kadłub  znajdował  się  juŜ  całkowicie  pod  wodą,  a  na  linie  przywiązanej  do  masztu  wisiał  jakiś 
człowiek. Tylko tyle zdąŜył wypatrzyć, bo po chwili śnieg z deszczem znowu przesłonił wyspę. 

Bez  chwili  namysłu  Alan  puścił  się  pędem  w  kierunku  Przylądka  Czterech  Wiatrów. 

Pomyślał,  Ŝe  przy  pomocy  kapitana  moŜe  da  się  coś  zrobić  dla  tego  człowieka.  Przed 
zapadnięciem zmroku nie zdąŜyłby sprowadzić pomocy z Rexton, a potem byłoby juŜ za późno. 
Gdy Alan wszedł na schodki, Emily otworzyła na ościeŜ drzwi. Za nią stała przeraŜona Lynde. 

—  Gdzie  kapitan?  —  zawołał  Alan,  cięŜko  dysząc.  —  Przy  Philip’s  Point  tonie  statek  z  co 

najmniej jednym człowiekiem na pokładzie. 

— Kapitan wypłynął w rejs trzy dni temu — odparła obojętnie Emily. 
— A więc nic się nie da zrobić — powiedział z rozpaczą Alan. 
— Zanim dotrę do wioski, zapadnie ciemność. Lynde wyszła z domu, owijając się szalem. 
—  Chodźmy  tam  —  powiedziała.  —  Ma  pan  zapałki?  Nie?  Emily,  weź  je  ze  sobą.  Musimy 

przynajmniej rozpalić tam ognisko. I weź teŜ lornetkę ojca. 

—  Nie  powinna  pani  wychodzić  w  taką  pogodę  —  powiedział  Alan  z  niepokojem.  —  Tu 

jesteście osłonięte od wiatru, więc nie wiecie, jaka tam szaleje zawierucha. 

— Niczego się nie boję i pospieszmy się, bo zaczyna się ściemniać — powiedziała Lynde. 
W milczeniu pobiegli na brzeg i okrąŜając cypel, znaleźli się naprzeciwko Philip’s Point. Na 

chwilę przestało padać i wtedy dojrzeli tonący szkuner i uwieszonego na linie człowieka. Lynde 
pomachała ręką i zobaczyli, Ŝe tonący zaczyna gwałtownie gestykulować. 

— Nie musimy rozpalać ogniska, skoro nas zauwaŜył — powiedziała Lynde. — Bez pomocy 

ludzi ze wsi nic się nie da zrobić, a do rana ten człowiek nie wytrzyma. Zamarznie na śmierć, bo 
robi się coraz zimniej. MoŜe tylko przypłynąć do nas, jeśli w ogóle umie pływać. Znajdzie się w 
niebezpieczeństwie,  gdy  zbliŜy  się  do  brzegu,  poniewaŜ  cofająca  się  fala  i  przeciwne  prądy  na 
grząskich piaskach mogą go znieść w głębinę. Jest zmęczony, więc moŜe temu nie podołać. 

—  Na  pewno  o  tym  wie  i  dlatego jeszcze nie odwaŜył  się tu płynąć  — powiedział Alan. — 

Ale ja wyjdę po niego przed cofającą się falę i wyciągnę na brzeg. 

— PrzecieŜ ryzykowałby pan Ŝycie! — krzyknęła Lynde. 
— Jest pewne ryzyko, ale nie sądzę, aby było zbyt duŜe. W kaŜdym razie trzeba spróbować — 

odparł spokojnie Alan. 

background image

Nagle Lynde straciła panowanie nad sobą, załamała ręce i wykrzyknęła: 
— Nie pozwolę panu tego zrobić! MoŜe pan utonąć! Nie ma pan pojęcia, jak silna jest ta fala. 

Alanie, proszę o tym pomyśleć! 

Wczepiła się w jego ramię białymi, mokrymi rękami i błagalnym wzrokiem wpatrywała się w 

jego twarz. 

Emily, która do tej pory nie odezwała się ani słowem, powiedziała szorstko: 
— Lynde ma rację, panie Douglas. Nie ma pan prawa ryzykować Ŝycia dla obcego. Radzę iść 

do wsi po pomoc. My tymczasem rozpalimy ognisko i zaczekamy na pana. Trudno wymagać od 
nas czegoś więcej. 

Alan  nie  zwaŜał  na  słowa  Emily.  Bardzo  delikatnie  wyswobodził  się  z  uścisku  Lynde  i 

spojrzał w jej niespokojne oczy. 

— Wiesz, Ŝe to mój obowiązek, Lynde — powiedział łagodnym tonem. — Jeśli ktoś moŜe coś 

zrobić dla tego nieszczęśnika, to tylko ja. Wrócę z BoŜą pomocą, bądź dzielna, kochanie. 

Lynde jęknęła z rezygnacją i odwróciła się. Emily z ponurą dezaprobatą patrzyła, jak Alan z 

trudem  brnie  przez  fale,  które  burzą  się  wokół  niego  i  pienią  wściekle.  Ulewny  deszcz  ze 
ś

niegiem  znowu  ustał,  więc  odległy  o  pół  mili  wrak  i  samotny  rozbitek  byli  dobrze  widoczni. 

Alan  pokazał  mu  na  migi,  by  wyskoczył  za  burtę  i  płynął  do  brzegu.  Gestykulował  przy  tym, 
chcąc  zmusić  męŜczyznę  do  pośpiechu  przed  kolejną  falą  ulewy. Przez chwilę zdawało  mu  się, 
Ŝ

e Ŝeglarz nie rozumie, o co chodzi, albo teŜ zabrakło mu odwagi czy sił, by posłuchać Alana. W 

końcu  jednak  oderwał  się  od  liny  i  rzucił  na  grzbiet  wielkiej  fali,  która  uniosła  go  w  stronę 
brzegu. 

Gdy  dopłynął  do  miejsca,  gdzie  był  przeciwny  prąd,  został  wessany  przez  wir  —  wyrzucił 

ramiona i zniknął pod wodą. W tej samej sekundzie Alan rzucił się na oślep w toń. Zdawało mu 
się, Ŝe minęła wieczność, zanim chwycił tonącego i wyciągnął go spod cofającej się fali. Wlokąc 
rozbitka  przedarł  się  przez  spienioną  wodę  i  rzucił  jego  cięŜkie  ciało  na  piasek,  u  stóp  Lynde. 
Alan chwiał się na nogach z wycieńczenia i był przemarznięty do szpiku kości, ale myślał tylko o 
uratowanym  człowieku.  śeglarz  był  nieprzytomny  i  gdy  Alan  pochylił  się  nad  nim,  usłyszał 
zdławiony okrzyk Lynde. 

— Jeszcze Ŝyje — powiedział — musimy szybko zanieść go do domu. Jak to zrobimy? 
—  MoŜemy  przynieść  materac  kapitana  —  powiedziała  Emily.  Teraz  gdy  Alan  był  juŜ 

bezpieczny, poczuła, Ŝe wraca jej energia. 

— To chyba najlepsze wyjście — odparł Alan. — Pospieszcie się. Gdyby spojrzał na Lynde, 

byłby  zaszokowany  udręką,  jaka  malowała  się  na  jej  twarzy.  Spojrzała  jeszcze  raz  na  leŜącego 
męŜczyznę i poszła z Emily. Wkrótce wrópiły z materacem, a Alan i Emily zanieśli Ŝeglarza do 
domu.  Lynde  szła  z  tyłu  i  sprawiała  wraŜenie  nieprzytomnej.  Jak  zahipnotyzowana  wpatrywała 
się w twarz rozbitka. 

Gdy  dotarli  na  Przylądek  Czterech  Wiatrów  i  wnieśli  męŜczyznę  do  pokoju,  Lynde  poszła 

podgrzać wodę i poszukać środków orzeźwiających. Poruszała się jak automat. Gdy Alan zszedł 
na dół, o nic nie pytała, lecz wpatrywała się w niego ze źle ukrywanym przeraŜeniem, które nie 
znikło z jej twarzy od chwili, gdy Alan zwalił u jej stóp rozbitka. 

— Czy on… jest przytomny? — spytała jakby z przymusem. 
— Majaczy i nie zdaje sobie sprawy, co się wokół niego dzieje. Sądzi, Ŝe wciąŜ jest na statku. 

Myślę,  Ŝe  dojdzie  do  siebie.  Emily  nim  się  zajmie,  a  ja  pójdę  do  Rexton  i  przyślę  tu  doktora 
Amesa. 

— Czy wie pan, kim jest ten człowiek? — spytała Lynde. 
— Nie zapytałem, jak się nazywa, bo mamrotał coś pod nosem bez sensu. 
— Mogę panu powiedzieć, to Frank Harmon. 

background image

— Frank Harmon? Pani… człowiek, którego pani poślubiła? AleŜ to niemoŜliwe! 
— To on. Czy sądzi pan, Ŝe mogłabym się mylić? 
 

*

 

*

 

 
Doktor  Ames  przyszedł  jeszcze  tego  wieczora,  a  nazajutrz  Harmon  znowu  majaczył  i  miał 

wysoką gorączkę. 

— Minie wiele dni, zanim odzyska przytomność — powiedział doktor. — Czy mam przysłać 

kogoś do pomocy? 

—  Nie  ma  takiej  potrzeby  —  odparła  Emily  twardo.  —  Zajmę  się  nim,  zresztą  jutro  wraca 

kapitan. 

— Przypuszczam, Ŝe nie wiecie, kto to jest? — spytał lekarz. 
— Nie — odparła zupełnie szczerze Emily. 
— Pan Douglas wykazał wiele odwagi ratując go — powiedział doktor Ames. — Jutro znowu 

przyjdę. 

Harmon  był  nieprzytomny  przez  cały  tydzień.  Alan  przychodził  codziennie.  Mieszkańcy 

Rexton uwaŜali, Ŝe to zainteresowanie człowiekiem, którego uratował, jest rzeczą normalną. 

Kapitan  wrócił  z  rejsu.  Był  małomówny  i  posępny,  choć  starał  się  być  uprzejmy.  Alan 

pomyślał  ponuro,  Ŝe  kapitan  Anthony  prawdopodobnie  ma  mu  za  złe  uratowanie  Harmona. 
Nigdy nie miał okazji być z Lynde sam na sam, lecz widok jej umęczonej twarzy był dla niego 
udręką. Tylko Emily zachowywała się tak jak zawsze. Opiekowała się Harmonem i doktor Ames 
stwierdził,  Ŝe  jest  doskonałą  pielęgniarką.  „Na  szczęście  Emily  wie  tylko  tyle,  Ŝe  Harmon  jest 
starym  znajomym  kapitana”  —  myślał  Alan.  Był  przekonany,  Ŝe  wyszłaby  z  pokoju  chorego  i 
nigdy by tam nie wróciła, gdyby tylko domyśliła się, kim jest rozbitek, który wzbudza w Lynde 
takie przeraŜenie. 

Pewnego popołudnia Emily powitała Alana u progu. 
—  JuŜ  mu  lepiej  —  oświadczyła.  —  Dobrze  dziś  spał,  a  jak  się  obudził,  był  całkiem 

przytomny. Niech pan do niego idzie. Wszystko mu opowiedziałam i chce pana poznać. Anthony 
z Lynde popłynęli do Cross Harbour. 

Gdy  pastor  wszedł  do  pokoju,  Harmon  odwrócił  głowę  i  z  uśmiechem  wyciągnął  do  niego 

rękę. 

—  To  pan  jest  tym  pastorem,  jak  się  domyślam.  Powiedziano  mi,  Ŝe  wyciągnął  mnie  pan  z 

tego kotła. Nie byłem wart ocalenia, ale jestem panu tak wdzięczny, jakbym na to zasługiwał. 

—  Zrobiłem  tylko  to,  co  kaŜdy  zrobiłby  na  moim  miejscu  —  powiedział  Alan,  ściskając 

wyciągniętą dłoń. 

— No nie wiem. A juŜ na pewno nie kaŜdy by potrafił. Wisiałem na linie przez cały dzień i 

większość  poprzedniej  nocy.  Na  pokładzie  było  jeszcze  pięciu  ludzi,  ale  wszyscy  utonęli. 
Wiedziałem,  Ŝe  nie  dopłynę  o  własnych  siłach  do  brzegu  —  nie  dałbym  rady  tym  prądom. 
Sprawiłem  wam  wiele  kłopotu.  Starsza  pani  powiedziała,  Ŝe  majaczyłem  przez  cały  tydzień. 
Czuję, Ŝe upłynie jeszcze tydzień, zanim stanę na nogi. Kim są właściwie ci Oliverowie? 

— To pan ich nie zna? — spytał zdziwiony Alan. — Nie nazywa się pan Harmon? 
— Zgadza się, jestem Harmon, Alfred Harmon, pierwszy oficer na szkunerze „Annie M”. 
— Alfred? Myślałem, Ŝe ma pan na imię Frank. 
— Frank był moim bratem bliźniakiem. Byliśmy tak do siebie podobni, Ŝe nawet nasza matka 

nas nie rozróŜniała. Czy znał pan Franka? 

background image

— Nie, ale ta rodzina go znała. Panna Oliver sądziła, Ŝe jest pan Frankiem. 
—  Nie  czuję  się jeszcze całkiem  sobą,  ale  z pewnością nie  jestem Frankiem. Ten  biedak  nie 

Ŝ

yje. Zginął podczas strzelaniny z chińskimi piratami trzy lata temu. 

— Nie Ŝyje? Czy to prawda? Jest pan pewien? 
—  Jak  najbardziej.  Jego  oficer  opowiedział  mi  całe  zdarzenie.  Ej,  pastorze,  co  z  panem? 

Wygląda pan, jakby miał za chwilę zemdleć. 

Alan wypił duszkiem szklankę wody. 
— JuŜ… dobrze. Ostatnio nie czuję się najlepiej. 
— Pewnie zaszkodził pan sobie wchodząc do lodowatej wody. 
— Przez resztę mego Ŝycia będę dziękować Bogu, Ŝe to zrobiłem — odparł Alan uroczyście. 
Gdy Emily weszła do pokoju, spojrzał na nią rozpromieniony i spytał: 
— Panno Oliver, kiedy wrócą kapitan z Lynde? 
—  Powiedzieli,  Ŝe  będą  przed  czwartą  —  odparła,  przyglądając  się  z  zaciekawieniem 

Alanowi. 

— Wyjdę im na spotkanie — powiedział pospiesznie. 
Lynde siedziała na szarym głazie pod kopułą jodłowych gałęzi z psami u boku. Gdy usłyszała 

kroki Alana, odwróciła obojętnie głowę i wolno wstała. 

— Mam dla ciebie nowe wieści, Lynde — powiedział Alan. 
— Czy on… odzyskał przytomność? — wyszeptała. 
— Tak, jest przytomny, ale to nie jest Frank Harmon, lecz jego brat bliźniak. Mówi; Ŝe Frank 

został zabity trzy lata temu na morzu przy brzegach Chin. 

Przez  długą  chwilę  wielkie,  szare  oczy  Lynde  wpatrywały  się  pytająco  w  Alana.  Wreszcie, 

gdy jego słowa do niej dotarły, usiadła na głazie i bez słowa zasłoniła rękami twarz. Alan poszedł 
na  brzeg  jeziora,  by  dać  jej  czas  na  pozbieranie  myśli.  Gdy  wrócił,  ujął  jej  ręce  i  powiedział 
cicho: 

—  Lynde,  czy  rozumiesz,  co  to  dla  nas  znaczy?  Jesteś  wolna,  moŜesz  mnie  kochać  i  zostać 

moją Ŝoną. 

Lynde pokręciła głową. 
— Och, to niemoŜliwe. Nie nadaję się na pańską Ŝonę. 
— Nie opowiadaj głupstw, kochanie — uśmiechnął się Alan. 
—  To  wcale  nie  są  głupstwa.  Jest  pan  pastorem,  a  małŜeństwo  z  taką  dziewczyną  jak  ja 

zrujnowałoby pańską karierę. Proszę pomyśleć, co powiedzieliby ludzie w Rexton. 

—  Świat  nie  kończy  się  na  Rexton,  kochanie.  W  zeszłym  tygodniu  otrzymałem  list  z 

rodzinnego  miasta,  gdzie  zaproponowano  mi  objęcie  miejscowej  plebanii.  Wówczas  nie 
myślałem o przyjęciu tej propozycji, ale teraz pojadę, pojedziemy oboje. Zaczniesz nowe Ŝycie i 
nie będzie na nie padał cień przeszłości. 

—  To  niemoŜliwe.  Nie,  Alanie,  posłuchaj…  Kocham  cię  zbyt  mocno,  by  cię  skrzywdzić. 

Chodzi  mi  o  ojca.  TeŜ  go  kocham,  zawsze  był  dla  mnie  taki  dobry.  Ale…  coś  jest  nie  w 
porządku… no wiesz, jakaś czarna plama w jego Ŝyciorysie. 

— Jedyny człowiek, który o niej wiedział, nie Ŝyje. 
— Nie wiemy, czy był jedyny. Jestem córką człowieka podejrzanego i nie nadaję się na Ŝonę 

Alana Douglasa. Nie, Alanie, nawet nie proś, nie zmienię zdania, nie mogę. 

Powiedziała  to  tak  stanowczo,  Ŝe  Alana  ogarnęło  przeraŜenie.  Właśnie  zamierzał  zacząć 

błagać  i  spierać  się,  lecz  zanim  zdąŜył  coś  powiedzieć,  gałęzie  za  ich  plecami  rozchyliły  się  i 
kapitan Anthony zszedł na brzeg. 

—  Podsłuchiwałem  was  —  oświadczył  chłodno.  —  I  wydaje  mi  się,  Ŝe  nadszedł  czas,  bym 

włączył się do tej rozmowy. Widzę, Ŝe trafił pan na rafę, panie Douglas. Powiada pan, Ŝe Frank 

background image

Harmon nie Ŝyje. To świetnie, o ile jest to prawda. 

— Jego brat tak twierdzi. 
— No cóŜ, w takim razie pomogę panu, na ile to jest moŜliwe. Lubię pana, panie Douglas, i 

zaleŜy  mi  na  Lynde.  Jest  mi  bliska  ze  względu  na  jej  matkę  i  pragnąłbym,  by  była  szczęśliwa. 
Nie  chciałem  oddawać  jej  Frankowi  Harmonowi  trzy  lata  temu,  ale  nie  mogłem  nic  na  to 
poradzić.  Trzymał  mnie  w  garści,  przeklęty.  Nie  uległem  jego  Ŝądaniom  ze  względu  na  siebie, 
zrobiłem to dla Ŝony. Ale juŜ po wszystkim, a teraz zrobię, co w mojej mocy, by to odpokutować. 
Nie chcesz poślubić swego pastora, bo twój ojciec był złym człowiekiem, tak? No cóŜ, sądzę, Ŝe 
męŜczyzna,  który  zmienia  Ŝycie  swej  Ŝony  w  piekło,  nie  jest  dobrym  człowiekiem.  Jednak  to 
jeszcze  nie  powód,  by  jego  rodzina  czuła  się  zhańbiona.  Poza  tym,  Linde,  nie  jestem  twoim 
ojcem. 

— Nie jesteś moim ojcem? — powtórzyła Lynde jak echo. 
—  Nie.  Twój  ojciec  był  pierwszym  męŜem  twojej  matki.  Nigdy  ci  o  nim  nie  mówiła.  Gdy 

powiedziałem,  Ŝe  zamienił  jej  Ŝycie  w  piekło,  nie  przesadziłem  ani  na  jotę.  Kochałem  twoją 
matkę, Lynde, będąc jeszcze chłopcem. Ale ona miała o wiele wyŜszą pozycję społeczną i nawet 
mi  się  nie  śniło,  Ŝe  mógłbym  zdobyć  jej  miłość.  Poślubiła  Jamesa  Ashleya.  Był  tak  zwanym 
dŜentelmenem,  więc  jej  nie  bił,  ale  za  to  znęcał  się  psychicznie  nad  tą  subtelną  istotą  i  niemal 
doprowadził ją do szaleństwa. Zmarł, kiedy byłaś niemowlęciem. W rok później okazało się, Ŝe 
twoja  matka  mnie  kocha,  choć  byłem  tylko  zwyczajnym  Ŝeglarzem.  OŜeniłem  się  z  nią  i 
przywiozłem  tutaj.  Przez  piętnaście  lat  byliśmy  bardzo  szczęśliwi.  MoŜe  nie  jestem  dobrym 
człowiekiem,  ale  dałem  szczęście  twojej  matce,  mimo  Ŝe miała  zrujnowane zdrowie  i tragiczne 
wspomnienia. śyczyła sobie, bym uwaŜał cię za córkę, ale w obecnej sytuacji pewnie wolałabyś 
znać prawdę. Wyjdź za swego męŜczyznę, Lynde, i wyjedź z nim. Jeśli chcesz, Emily pojedzie z 
tobą.  Ja  wracam  na  morze.  Tęsknię  za  nim,  odkąd  zmarła  twoja  matka.  Usunę  się  z  twojego 
Ŝ

ycia.  No,  juŜ  nie  płacz,  nie  mogę  patrzeć,  jak  kobieta  płacze.  Panie  Douglas,  pozostawiam  tu 

pana, by osuszył jej łzy, a sam pójdę porozmawiać z Harmonem. 

Gdy kapitan Anthony zniknął za zakrętem cypla, Alan odwrócił się do Lynde. Szlochała cicho 

i miała twarz mokrą od łez. Alan przytulił ją, a ona oparła głowę na jego ramieniu. 

— Kochanie, ponurą przeszłość masz za sobą. Teraz wszystko będzie dobrze. 
Dziecinnym ruchem zarzuciła mu ręce na szyję, a ich usta spotkały się. 

background image

Z

ALOTY NA ODLEGŁOŚĆ

 

 

Willa „Pod Jodłami”, Plover Sands, 

Szósty lipca 

 
Przyjechałyśmy  tutaj  wczoraj  wieczorem,  a  cały  dzisiejszy  dzień  ciocia  Martha  spędziła  w 

swoim pokoju, gdyŜ chciała odpocząć. W związku z tym i ja musiałam siedzieć u siebie, chociaŜ 
byłam wypoczęta i wesoła jak skowronek. 

Nazywam się Marguerite Forrester — absurdalnie długie imię jak na taką kruchą dziewczynę. 

Ciocia  Martha  zawsze  wymawia je:  MargueRITE i robi  to z  ogromną dezaprobatą. Nie  podoba 
się jej i daje mi to w pełni odczuć. 

Connie  Shelmardine,  moja  koleŜanka  ze  szkoły,  mówiła  do  mnie  Rita.  Teraz  od  czasu  do 

czasu piszemy do siebie, ale ciocia Martha nie pochwala tego. 

Zawsze  mieszkałam  z  ciocią,  moi  rodzice  umarli,  gdy  byłam  jeszcze  niemowlęciem.  Ciocia 

Martha mówi, Ŝe uczyni mnie swoją spadkobierczynią, jeśli sprostam jej  wymaganiom. Ale wy 
nie wiecie, co to znaczy zadowolić ciocię Marthę. 

Ciocia  Ŝywi  wielką  i  zapiekłą  nienawiść  do  męŜczyzn.  Nie  znaczy  to  wcale,  Ŝe  przepada  za 

kobietami.  Ma  zaufanie  jedynie  do pani  Saxby,  swojej  pokojówki, którą ja takŜe  lubię. Nie jest 
jeszcze  taką  skamieliną  jak  ciocia,  ale  z  kaŜdym  rokiem  upodabnia  się  do  niej  coraz  bardziej. 
Przypuszczam,  Ŝe  wkrótce  ja  takŜe  zacznę  się  zmieniać,  ale  na  razie  moje  ciało  z 
nieuzasadnionych powodów jest pełne Ŝycia. 

Ciocia  Martha  chyba  by  dostała  ataku  sercowego,  gdyby  zobaczyła,  Ŝe  rozmawiam  z 

męŜczyzną.  StrzeŜe  mnie  zazdrośnie,  zdecydowana  chronić  przed  atakiem  Ŝarłocznego  lwa, 
ukrywającego się w męskim przebraniu. Dlatego teŜ muszę zachowywać się przesadnie skromnie 
i cnotliwie, podczas gdy marzą mi się w sekrecie róŜne nie zakosztowane przyjemności. 

Przyjechałyśmy  do  willi  „Pod  Jodłami”  na  parę  tygodni.  Właścicielka  domu  jest  zaŜywną, 

miłą kobietą i myślę, Ŝe mnie polubiła. Rozmawiałam z nią przez cały dzień, gdyŜ zdarza się, Ŝe 
koniecznie muszę z kimś pomówić, Ŝeby nie oszaleć. 

 

Dziesiąty lipca 

 
Takie  Ŝycie  jest  zdecydowanie  nudne.  Program  dnia  jest  zawsze  taki  sam.  Rankiem 

spacerujemy  z  ciocią  Marthą  i  panią  Saxby  po  plaŜy,  po  południu  czytam  cioci  coś  na  głos,  a 
wieczorem  pogrąŜam  się  w  chandrze.  Pani  Blake  poŜyczyła  mi  na  nadmorskie  spacery  bardzo 
dobrą lornetkę. Powiedziała, Ŝe jej „chłop” przywiózł ją z obcego kraju tuŜ przed śmiercią. 

Podczas  gdy  ciocia  i  pani  Saxby  drepczą  tam  i  z  powrotem  wzdłuŜ  plaŜy,  pozostawiając  mi 

pewien margines wolności, zabawiam się, wpatrując w morską dal i oglądając okoliczne brzegi. 
Podpatruję  zakazany  świat.  Spotykamy  niewiele  ludzi,  choć  niespełna  milę  stąd  znajduje  się 
wielki  hotel.  Jednak  jego  goście  raczej  nie  lubią  naszej  plaŜy.  Wolą  skały.  Oczywiście  cioci 
szalenie to odpowiada. Jej siostrzenica nie jest tym zachwycona, ale to nie ma znaczenia. 

Pierwszego ranka zauwaŜyłam jakąś białą postać na skałach w odległości mniej więcej mili i 

spojrzałam  tam  przez  lornetkę.  Zobaczyłam  jakby  na  odległość  rzutu  kamieniem  młodego 
męŜczyznę. LeŜał wyciągnięty na głazie i z rozmarzeniem wpatrywał się w morze. Był podobny 
do kogoś znajomego, ale nie mogłam sobie przypomnieć do kogo. 

KaŜdego  ranka  pojawia  się  w  tym  samym  miejscu.  Wygląda  na  kogoś,  kto  lubi  włóczyć  się 

background image

samotnie.  Ciekawa  jestem,  co  powiedziałaby  ciocia,  gdyby  wiedziała,  Ŝe  go  bez  przerwy 
obserwuję. 

 

Jedenasty lipca 

 
Obawiam się, Ŝe muszę przestać przyglądać się Nieznajomemu. 
Dziś rano, jak zwykle, skierowałam lornetkę na skałę i o mało niej zemdlałam, widząc, Ŝe on 

równieŜ obserwuje mnie przez lornetkę. Poczułam się strasznie głupio. A jednak moja ciekawość 
była  taki  wielka,  Ŝe  w  kilka  minut  później  znów  na  niego  spojrzałam,  Ŝeby  zobaczyć,  co  robi. 
OdłoŜył  ze  spokojem  lornetkę,  wstał,  zdjął  czapkę  i  uprzejmie  mi  się  ukłonił,  a  przynajmniej 
skłonił się w moim kierunku. Upuściłam lornetkę i uśmiechnęłam się skonsternowana i ubawiona 
zarazem.  Wówczas  przypomniałam  sobie,  Ŝe  on  prawdopodobnie  znów  mi  się  przygląda,  i 
wyobraziłam  sobie,  jak  tłumaczy  sobie  ten  mój  uśmiech.  Przestałam  się  więc  uśmiechać, 
schowałam lornetkę do futerału i nie tknęłam jej więcej. Wkrótce potem poszłyśmy do domu. 

 

Dwunasty lipca 

 
Wreszcie coś się wydarzyło. Dziś poszłam na plaŜę z twardym postanowieniem, Ŝe nawet nie 

spojrzę  w  zakazanym  kierunku.  Jednak  w  końcu  musiałam  tam  zerknąć  i  zobaczyłam  go  na 
skałach z lornetką skierowaną na mnie. Gdy spostrzegł, Ŝe patrzę, odłoŜył lornetkę, podniósł ręce 
i zaczął literować w języku migowym. Tak się składa, Ŝe znam ten alfabet. Connie nauczyła mnie 
go w zeszłym roku, abyśmy mogły porozumiewać się na odległość w klasie. Rzuciłam nerwowe 
spojrzenie na sztywne plecy cioci Marthy i znowu wróciłam do lornetki. Przeliterował słowa: 

—  Nazywam  się  Francis  Shelmardine.  Czy  pani  jest  panną  Forrester,  przyjaciółką  mojej 

siostry? 

Francis  Shelmardine!  Teraz  wiem,  dlaczego  wydał  mi  się  znajomy.  A  ile  nasłuchałam  się 

opowieści  Connie  o  jej  wspaniałym  bracie,  który  był  nie  tylko  mądry,  lecz  takŜe  przystojny  i 
czarujący!  Zresztą  wkrótce  stał  się  jedynym  bohaterem  moich  marzeń.  CóŜ  za  wspaniały  zbieg 
okoliczności.  Nie  mogłam  zdobyć  się  na  nic  więcej  poza  gapieniem  się  w  oszołomieniu  przez 
lornetkę. 

—  Czy  mogę  pani  w  czymś  pomóc?  —  kontynuował.  —  Czy  mogę  podejść  do  pani  i 

przedstawić się? Prawa ręka — tak, lewa — nie. 

AŜ mnie zatkało! Przypuśćmy, Ŝeby przyszedł. Co by to było? Z Ŝalem podniosłam lewą rękę. 

Wyglądał na zbitego z tropu i rozczarowanego, gdy podniósł ponownie ręce i przeliterował: 

— Dlaczego? Czy pani przyjaciółki będą niezadowolone? 
— Tak — odpowiedziałam. 
— Czy razi panią moja śmiałość? — brzmiało następne pytanie. 
I na co zdały się wszystkie przykazania cioci Marthy? Rumienię się ze wstydu, gdy przyznaję, 

Ŝ

e  nieśmiało  uniosłam  lewą  dłoń.  ZdąŜyłam  jeszcze  zauwaŜyć  wyraz  zadowolenia  na  jego 

twarzy,  po  czym  zjawiła  się  ciocia  Martha  i  powiedziała,  Ŝe  czas  wracać.  Wstałam  potulnie, 
otrzepałam suknię z piasku i poszłam z ciocią do domu. 

 

Trzynasty lipca 

 
Gdy  przyszłyśmy  na  plaŜę  dziś  rano,  czekałam  pełna  niepokoju  i  wyrzutów  sumienia,  aŜ 

ciocia zmęczy  się  czytaniem i  wyruszy na spacer po plaŜy z panią Saxby. Wtedy sięgnęłam po 
lornetkę. 

background image

Przeprowadziłam z panem Shelmardine coś na kształt rozmowy. Z konieczności odbywało się 

to bez zbędnych komentarzy i niedomówień. Brzmiało mniej więcej tak: 

— Czy jest pani ze mnie niezadowolona? 
— Nie, ale powinnam być. 
— Dlaczego? 
— To źle, Ŝe oszukuję ciocię. 
— Jestem porządnym człowiekiem. 
— To nie ma nic do rzeczy. 
— Czy moŜna zmienić jej uprzedzenia? 
— Ani trochę. 
—  Pani  Allardyce,  która  mieszka  w  moim  hotelu,  zna  dobrze  pani  ciocię.  Czy  mam  ją 

przyprowadzić, by za mnie poręczyła? 

— To nic by nie zmieniło. 
— W takim razie to beznadziejna sprawa. 
— Tak. 
— Czy ma pani coś przeciwko temu, by poznać mnie na własną rękę? 
— Nie. 
— Czy przychodzi pani czasami na plaŜę sama? 
— Nie. Ciocia mi nie pozwala. 
— Czy musi o tym wiedzieć? 
— Tak. Nie przyszłabym tu bez jej pozwolenia. 
— Ale moŜemy chyba od czasu do czasu porozmawiać? 
— Nie wiem. Chyba tak. 
Potem musiałam juŜ wracać do domu. Pani Saxby skomplementowała moją ładną cerę. Ciocia 

Martha  spojrzała  na  nią  z  dezaprobatą.  Gdybym  była  cięŜko  chora,  ciocia  wydałaby  ostatniego 
centa  na  leczenie.  Ale  wolała  teŜ,  bym  była  przygaszona  i  nie  sprawiała  wraŜenia  zbyt 
zadowolonej z siebie na tym padole płaczu. 

 

Siedemnasty lipca 

 
Przez ostatnie cztery dni wiele „rozmawiałam” z panem Shelmardine. Ma zostać nad morzem 

jeszcze  parę  tygodni.  Dziś  rano  nadał  wiadomość:  „Mam  zamiar  wreszcie  zobaczyć  panią  z 
bliska. Jutro przejdę obok pani”. 

— Nie wolno panu. Ciocia zacznie coś podejrzewać. 
— Nie ma obawy. Nie zrobię nic nierozwaŜnego. 
Obawiam  się  jednak,  Ŝe  coś  zrobi.  Wygląda  na  bardzo  zdeterminowanego.  Naturalnie  nie 

mogę zabronić mu przechadzać się po naszej plaŜy przez okrągły dzień, jeśli przyjdzie mu na to 
ochota. Jednak jeśli to zrobi, ciocia natychmiast pozostawi mu całą plaŜę do dyspozycji. 

Zastanawiam się, co jutro załoŜyć. 
 

Dziewiętnasty lipca 

 
Wczoraj rano ciocia Martha była pogodna i w mało podejrzliwym nastroju. To okropne, Ŝe tak 

ją oszukuję, i naprawdę czuję się winna. Usiadłam na piasku i udawałam, Ŝe czytam „Pamiętnik 
misjonarza” (ciocia lubi taką pokrzepiającą lekturę), a w rzeczywistości nie mogłam się doczekać 
tego, co miało nastąpić. 

Wreszcie ciocia powiedziała wyniośle: 

background image

— MargueRITE, nadchodzi tu jakiś męŜczyzna. Przejdźmy nieco dalej. 
I przeszłyśmy. Biedna ciocia! 
Pan  Shelmardine  dzielnie  maszerował  przed  siebie.  Czułam,  Ŝe  serce  wali  mi  jak  młot. 

Zatrzymał  się  obok  wraku  łodzi  wyrzuconej na  brzeg przez fale.  Ciocia  odwróciła  się do niego 
plecami. 

OdwaŜyłam się spojrzeć w jego stronę. Uchylił kapelusza i mrugnął do mnie. Właśnie wtedy 

ciocia powiedziała lodowatym tonem: 

—  Pójdziemy  juŜ  do  domu.  MargueRITE,  ta  kreatura  najwyraźniej  zamierza  nam  dalej 

przeszkadzać. 

Dziś rano zasygnalizował: 
— List od Connie. Jest wiadomość dla pani. Mam zamiar dostarczyć ją osobiście. Czy bywa 

pani w kościele? 

No cóŜ, w naszym mieście regularnie chodzę do kościoła. Jednak ciocia Martha i pani Saxby 

mają  tak  sztywne  zasady  w  sprawach  religijnych,  Ŝe  pod  Ŝadnym  pozorem  nie  przestąpiłyby 
progu  kościoła  metodystów  w  Plover  Sands.  Nie  muszę  dodawać,  Ŝe  i  mnie  nie  wolno  tam 
bywać.  PoniewaŜ  nie  mogłam  tak  wyczerpująco  tłumaczyć  tego  wszystkiego,  odpowiedziałam 
tylko: 

— Nie tutaj. 
— A moŜe przyszłaby pani jutro rano? 
— Ciocia nie pozwoli. 
— Proszę być dla niej miłą, moŜe pozwoli? 
— To nigdy na nią nie działa. 
—  Czy  dałaby  się  ubłagać,  gdyby  pani  Allardyce  przyszła  po  panią?  OstroŜnie  wybadałam 

ciocię co do pani Allardyce i okazało się, Ŝe jej nie lubi. Odparłam więc: 

— To bezskuteczne. Spytam ciocię, czy mogę pójść, ale jestem pewna, Ŝe się nie zgodzi. 
Tego wieczora,  gdy ciocia była w niezwykle jak na nią dobrym humorze, zakołatałam do jej 

serca i spytałam o pozwolenie. 

— MargueRITE, wiesz przecieŜ, Ŝe nie chodzę tutaj do kościoła — powiedziała z naciskiem. 
— AleŜ ciociu — nalegałam, z trudem opanowując drŜenie głosu 
— czy nie mogłabym pójść sama? To niedaleko i będę bardzo ostroŜna. 
Ciocia rzuciła mi krótkie, ale wiele mówiące spojrzenie i juŜ miałam odwrócić się z rozpaczą, 

gdy pani Saxby — dzięki jej za dobre serce — powiedziała: 

— Naprawdę myślę, Ŝe nic by się dziecku nie stało, gdyby mogło tam pójść. 
Ciocia  przykładała  wielką  wagę  do  zdania  pani  Saxby,  więc  spojrzała  na  mnie  juŜ  nieco 

łagodniej i rzekła: 

—  No  cóŜ,  przemyślę  to  i  powiem  ci  rano,  MargueRITE.  Teraz  wszystko  zaleŜy  od  tego,  w 

jakim humorze będzie ciocia rano. 

 

Dwudziesty lipce 

 
Ranek był śliczny i po śniadaniu ciocia powiedziała łaskawie: 
—  Myślę,  Ŝe  moŜesz  pójść  do  kościoła,  jeśli  masz  ochotę,  MargueRITE.  Pamiętaj  tylko,  Ŝe 

oczekuję od ciebie stosownego zachowania, roztropności i skromności. 

Pobiegłam  pędem  na  górę  i  wyciągnęłam  z  kufra  moją  najładniejszą,  szaroperłową  suknię  z 

delikatnego,  szeleszczącego  materiału.  Za  kaŜdym  razem,  gdy  dostaję  coś  nowego,  muszę 
najpierw  stoczyć  wielką  bitwę  z  ciocią  Marthą.  Doprawdy  wierzę,  Ŝe  ciocia  chciałaby  ubierać 
mnie  według  mody,  która  obowiązywała  w  czasach  jej  młodości.  W  moich  sukniach  i 

background image

kapeluszach jest zawsze coś staroświeckiego. Connie mówiła, Ŝe to urocze, pikantne i oryginalne. 
Jest to jednak tylko opinia Connie. Ta suknia została uszyta według mojego gustu i jest mi w niej 
do  twarzy.  Noszę  do  niej  srebrnoszary  kapelusik  ozdobiony  bladoróŜowymi  kwiatkami.  Tego 
dnia  przypięłam  do  paska  bukiecik róŜyczek z  ogrodu.  PoŜyczyłam  ksiąŜeczkę do  naboŜeństwa 
od pani Blake i zbiegłam na dół, by poddać się szczegółowym oględzinom cioci. 

— No, moje drogie dziecko — powiedziała z dezaprobatą. — Wydaje mi się, Ŝe wystroiłaś się 

zbytnio i wyglądasz frywolnie. 

— AleŜ ciociu! — zaprotestowałam. — PrzecieŜ jestem ubrana cała na szaro. 
Ciocia  Martha  pociągnęła  nosem.  Nie  wiecie  nawet,  ile  ona  potrafi  wyrazić  w  ten  sposób. 

Pomknęłam wreszcie do kościoła wesoła jak szczygiełek. 

Pierwszą osobą, jaką tam dojrzałam, był pan Shelmardine. Siedział po przeciwległej stronie i 

oczy mu się śmiały. Nie spojrzałam juŜ więcej na niego i przez całe naboŜeństwo zachowywałam 
się tak powściągliwie, Ŝe nawet ciocia Martha byłaby usatysfakcjonowana. 

Gdy ludzie zaczęli opuszczać kościół, stanął przy swojej ławce i czekał na mnie. Udawałam, 

Ŝ

e  go  nie  widzę,  dopóki  nie  powiedział:  „Dzień  dobry”.  Miał  głęboki,  melodyjny  głos,  który 

niewątpliwie potrafił umiejętnie modulować. Gdy zeszliśmy ze schodów, wziął moją ksiąŜeczkę 
do naboŜeństwa i poszliśmy długą wiejską drogą przed siebie. 

—  Bardzo  dziękuję,  Ŝe  pani  przyszła  —  powiedział,  jakbym  wyświadczyła  mu  jakąś 

przysługę. 

— Z wielkim trudem uzyskałam zgodę cioci — przyznałam otwarcie. — Nie udałoby mi się, 

gdyby nie wstawiła się za mną pani Saxby. 

— Dzięki jej za to — powiedział Ŝarliwym tonem. — Co trzeba zrobić, by ciocia wyzbyła się 

uprzedzeń? Jestem zdecydowany na wszystko. 

—  Nic się  nie  da  zrobić.  Ciocia  Martha  jest bardzo dobra dla mnie, ale  nigdy  nie przestanie 

mnie  „wychowywać”.  Nawet  gdy  będę  miała  pięćdziesiąt  lat.  A  poza  tym  ona  nienawidzi 
męŜczyzn! Nie wiem, co by zrobiła, gdyby ujrzała nas w tej chwili. 

Pan Shelmardine zmarszczył brwi i z wściekłością zamachnął się laską na Bogu ducha winne 

stokrotki. 

— Wobec tego nie ma nadziei, abym mógł normalnie z panią się spotykać? 
— Teraz to niemoŜliwe — odparłam cicho. 
Po  krótkiej  chwili  milczenia  zaczęliśmy  rozmawiać  o  innych  rzeczach.  Mówił  o  dniu,  w 

którym ujrzał mnie po raz pierwszy. Zainteresowało go, co to za kobiety spacerują po plaŜy o tej 
samej porze i przesiadują wciąŜ w tym samym miejscu. Pewnego dnia zabrał ze sobą lornetkę. 

—  Widziałem  panią  bardzo  wyraźnie.  Czytała  pani  i  nie  miała  na  głowie  kapelusza.  Po 

powrocie do hotelu spytałem panią Allardyce, kto mieszka w willi „Pod Jodłami”. JuŜ wcześniej 
Connie wiele mi o pani opowiadała. Postanowiłem poznać panią osobiście. 

Gdy doszliśmy do alei prowadzącej do willi, wyciągnęłam rękę po modlitewnik. 
—  Nie  moŜe  pan  iść  dalej,  panie  Shelmardine  —  powiedziałam  pospiesznie.  —  Ciocia 

mogłaby pana zobaczyć… 

Ujął moją rękę i na chwilę zatrzymał w swojej. Potem uwaŜnie na mnie spoglądając rzekł: 
— A gdybym tak przyszedł jutro i zapytał o panią? 
Dech mi zaparło. Sprawiał wraŜenie człowieka zdolnego do wykonania wszystkiego, co sobie 

wbije do głowy. 

— Och, nie mógłby pan tego zrobić — jęknęłam Ŝałośnie. — Ciocia Martha… nie mówi pan 

chyba powaŜnie. 

— Chyba nie — przyznał z Ŝalem. — Oczywiście nie zrobiłbym nic, co miałoby pociągnąć za 

sobą jakieś nieprzyjemności dla pani. Ale to nie moŜe być… nie będzie nasze ostatnie spotkanie. 

background image

— Ciocia nie pozwoli mi iść znowu do kościoła — powiedziałam. 
— Czy ona ucina sobie czasami drzemkę po południu? — spytał, Z zakłopotaniem wkręciłam 

czubek parasolki w przydroŜny pył. 

— Czasami — odparłam. 
— Będę przy tej starej łodzi jutro po południu, o wpół do czwartej. 
—  Nie  mogłabym…  wie  pan,  Ŝe  nie  mogłabym!  —  zawołałam  i  wyrwałam  rękę  z  jego 

uścisku, po czym oblałam się rumieńcem. 

— Czy pani jest pewna? — spytał, pochylając się nieco w moją stronę. 
— Chyba tak — szepnęłam. 
Wreszcie oddał mi ksiąŜeczkę do naboŜeństwa. 
— Czy podaruje mi pani róŜyczkę? — spytał. 
Odpięłam  cały  bukiecik  i  podałam  mu,  a  on  przytknął  go  do  ust.  Co  do  mnie,  przebiegłam 

alejkę  do  willi  w  sposób  całkowicie  pozbawiony  godności.  Na  zakręcie  obejrzałam  się.  Stał  w 
tym samym miejscu, bez kapelusza. 

 

Dwudziesty czwarty lipca 

 
W poniedziałek po południu wymknęłam się na plaŜę, podczas gdy ciocia Martha i pani Saxby 

odbywały swą codzienną drzemkę. Ja miałam czytać kazania w swoim pokoju. 

Pan Shelmardine opierał się o starą łódź, ale gdy tylko mnie ujrzał, wyszedł na spotkanie. 
— To bardzo miło z pani strony, Ŝe pani przyszła — powiedział. 
—  Nie  powinnam  tego  robić  —  odparłam  ze  skruchą  w  głosie.  —  Ale  czuję  się  tu  taka 

samotna… Nie moŜna przecieŜ przez cały dzień czytać kazań i pamiętników. 

Pan Shelmardine roześmiał się. 
— Państwo Allardyce są po drugiej stronie łodzi. Czy chce pani ich poznać? 
Jak miło z jego strony, Ŝe ich przyprowadził! Wiedziałam, Ŝe polubię panią Allardyce właśnie 

dlatego, Ŝe nie lubiła jej ciocia Martha. Odbyliśmy bardzo przyjemny spacer. Nie zastanawiałam 
się, która moŜe być godzina, aŜ wreszcie pan Shelmardine powiedział, Ŝe juŜ jest czwarta. 

— Och, tak późno! — zawołałam. — Natychmiast muszę wracać. 
—  Przykro  nam,  Ŝe  tak  długo  panią  zatrzymywaliśmy  —  powiedział  pan  Shelmardine  z 

niepokojem w głosie. — Jeśli ciocia obudziła się, co panią czeka? 

—  To  zbyt  straszne,  by  o  tym  myśleć  —  powiedziałam  powaŜnym  tonem.  —  Przepraszam, 

panie Shelmardine, ale nie moŜe iść pan dalej. 

— Będziemy tutaj jutro po południu — przypomniał. 
— AleŜ, panie Shelmardine! — zaoponowałam. — Wolałabym, by nie nabijał mi pan głowy 

takimi pomysłami. śeby móc o nich zapomnieć, będę chyba musiała natychmiast przeczytać cały 
tom kazań. 

Przez  chwilę  patrzyliśmy  na  siebie  bez  słowa.  Potem  on  zaczął  się  uśmiechać,  aŜ  wreszcie 

oboje wy buchnęliśmy gromkim śmiechem. 

—  Przynajmniej  proszę  mi  dać  znać,  czy  panna  Fiske  się  piekli!  —  zawołał  za  mną,  gdy 

biegłam w stronę domu. 

Na szczęście ciocia Martha wciąŜ spała. Potem jeszcze przez trzy dni biegałam po południu na 

plaŜę. Jutro wybieram się z panem Shelmardine i państwem Allardyce na przejaŜdŜkę Ŝaglówką. 
Obawiam się tylko, Ŝeby nie wymyślił czegoś niedorzecznego. Dzisiaj po południu powiedział: 

— Chyba nie zniosę juŜ tego dłuŜej. 
— Czego? 
—  Doskonale  pani  wie  —  odparł.  —  Tych  potajemnych  spotkań  i  naraŜania  pani  biednego 

background image

sumienia  na  przykre  wyrzuty.  Gdyby pani ciocia  nie była  taka…  nierozsądna,  nigdy bym na to 
nie przystał. 

— To wszystko moja wina — powiedziałam skruszonym tonem. 
—  Nie  to  miałem  na  myśli  —  odparł  ponuro.  —  Ale  czy  nie  lepiej  będzie,  jeśli  przyjdę  do 

cioci i otwarcie z nią porozmawiam? 

— Wówczas juŜ nigdy by pan mnie nie zobaczył — wyrwało mi się pospiesznie i natychmiast 

poŜałowałam tych słów. 

— To najgorsze, co mógłbym od pani usłyszeć — powiedział. 
 

Dwudziesty piąty lipca 

 
Wszystko  skończone,  a  ja  jestem  najnieszczęśliwszą  dziewczyną  pod  słońcem.  Oznacza  to 

oczywiście, Ŝe ciocia Martha odkryła prawdę, a na mnie spadła zasłuŜona kara za grzechy. 

Dziś po południu znów wymknęłam się nad morze i wybrałam się na ten rejs Ŝaglówką. Było 

cudownie, ale zabawiliśmy nieco za długo i biegłam do domu pełna złych przeczuć. W drzwiach 
natknęłam się na ciocię Marthę. 

Suknię miałam  zabłoconą,  kapelusz zsunął mi  się  na plecy,  a  moje niesforne,  kręcone włosy 

były w straszliwym nieładzie. Wiem, Ŝe wyglądałam bardzo podejrzanie, a poza tym widać było, 
Ŝ

e poczuwam się do winy. Ciocia rzuciła mi spojrzenie, którego nie da się opisać, i w ponurym 

milczeniu podąŜyła za mną do pokoju. 

— MargueRITE, co to ma znaczyć? — spytała. 
Mam  wiele  wad,  ale  nie  umiem  kłamać.  Wyznałam  wszystko,  no,  prawie  wszystko.  Nie 

powiedziałam  nic  o  lornetkach  i  alfabecie  głuchoniemych,  a  ciocia  była  zbyt  oszołomiona,  by 
spytać,  jak  zawarłam  znajomość  z  panem  Shelmardine.  Wysłuchała  mnie  w  milczeniu. 
Oczekiwałam  jakichś  straszliwych  wymówek,  ale  przypuszczam,  Ŝe  moje  przewinienia  wydały 
się jej zbyt wielkie, by moŜna je było podsumować słowami. 

Gdy  wyszlochałam  ostatnie  słowo,  wstała,  zmiaŜdŜyła  mnie  pełnym  pogardy  spojrzeniem  i 

wyszła z pokoju. Po chwili zjawiła się wyraźnie zmartwiona pani Saxby. 

—  Moje  drogie  dziecko,  coś  ty  narobiła?  Twoja  ciocia  powiedziała,  Ŝe  jutro  wracamy  do 

domu popołudniowym pociągiem. Jest bardzo przygnębiona. 

Skuliłam się na łóŜku i zaczęłam płakać, a pani Saxby pakowała mój kufer. Nie będę miała juŜ 

okazji  czegokolwiek  wyjaśnić  panu  Shelmardine.  I  nigdy  juŜ  go  nie  zobaczę,  bo  ciocia  jest 
zdolna wywieźć mnie choćby do Afryki. On pomyśli, Ŝe jestem trzpiotowatą flirciarą. Och, jaka 
jestem nieszczęśliwa! 

 

Dwudziesty szósty lipca 

 
Jestem  najszczęśliwszą  dziewczyną  na  świecie!  Jestem  w  zupełnie  odmiennym  nastroju  niŜ 

wczoraj. Za godzinę wyjeŜdŜamy z willi „Pod Jodłami,,, ale teraz to jest juŜ bez znaczenia. 

Przez  całą  ostatnią  noc  nie  zmruŜyłam  oka  i  pogrąŜona  w  rozpaczy  powlokłam  się  na 

ś

niadanie.  Ciocia  nie  zwracała  na  mnie  najmniejszej  uwagi,  lecz  ku  memu  zaskoczeniu 

powiedziała pani Saxby, Ŝe zamierza odbyć poŜegnalny spacer po plaŜy. Wiedziałam, Ŝe weźmie 
mnie  ze  sobą,  abym  czegoś  nie  przeskrobała,  więc  serce  zabiło  mi  z  nadzieją.  Pomyślałam,  Ŝe 
moŜe  uda  się  przesłać  wiadomość  Francisowi.  Na  szczęście  ciocia  nie  wiedziała,  jaką  rolę  w 
moim skandalicznym prowadzeniu się odegrała lornetka. 

Potulnie  poszłam  za  moimi  ponurymi  straŜniczkami  na  plaŜę  i  usiadłam  przygnębiona  na 

kocu, podczas gdy one ruszyły na spacer. Gdy tylko ciocia Martha i  pani Saxby oddaliły się na 

background image

bezpieczną odległość, zaczęłam sygnalizować: 

— Wszystko wydało się. Ciocia jest bardzo zła. Dziś wracamy do domu. — Potem chwyciłam 

lornetkę. Jego twarz wyraŜała konsternację i przeraŜenie. Zasygnalizował: 

— Muszę się z panią zobaczyć przed wyjazdem. 
— To niemoŜliwe. Ciocia mi nigdy tego nie wybaczy. śegnaj! 
Zobaczyłam,  Ŝe  na  jego  twarzy  maluje  się  desperacja  i  determinacja.  Gdyby  nawet 

czterdzieści cioć runęło na mnie z góry, nie byłabym w stanie oderwać lornetki od oczu. 

—  Kocham  cię.  Wiesz  o  tym.  Czy  mogę  liczyć  na  wzajemność?  Natychmiast  muszę  znać 

odpowiedź. 

Co  za  sytuacja!  Nie  było  czasu  ani  szans  na  Ŝadne  panieńskie  wahania  czy  owijanie  całej 

sprawy w bawełnę. Ciocia i pani Saxby prawie doszły juŜ do miejsca, gdzie zawsze zawracały. 
Ledwie zdąŜyłam nadać proste, bez ogródek „Tak” i odczytać jego odpowiedź. 

— Natychmiast wracam do domu, zabieram matkę i Connie, jadę za tobą i będę domagał się 

oddania mi mojej własności. Nie obawiaj się, zwycięŜę. Do zobaczenia, moja kochana. 

—  Marguerite  —  powiedziała  pani  Saxby,  która  znalazła  się  nagle  tuŜ  przy  mnie.  —  Czas 

wracać. 

Wstałam posłusznie. Ciocia Martha była bardziej ponura i nieprzejednana niŜ zwykle, a pani 

Saxby wyglądała jak Ŝałobnica, ale czy sądzicie, Ŝe się tym przejmowałam? Gdy opuszczałyśmy 
plaŜę, zostałam na chwilę z tyłu. Wiedziałam, Ŝe na mnie patrzy, i pomachałam mu ręką. 

Myślę,  Ŝe  jestem  naprawdę  zaręczona  z  Francisem  Shelmardine.  Czy  słyszał  ktoś  kiedyś  o 

takich śmiesznych zaręczynach? I co na to powie ciocia Martha? 

background image

N

IESZCZĘŚLIWA PANNA 

F

ARQUHAR

 

 
Frances Farquhar była prawdziwą pięknością, ale ci, którzy nie znali jej zbyt dobrze, mawiali, 

Ŝ

e  jest  malowaną  lalą.  Miała  bogatego  ojca,  a  jej  matka  pochodziła  z  arystokratycznej  rodziny. 

Frances  zaczęła  prowadzić  Ŝycie  towarzyskie  przed  trzema  laty  i  była  ulubienicą  salonów. 
Dlaczego więc była nieszczęśliwa? 

Mówiąc prosto z mostu — Frances Farquhar została porzucona, i to w bardzo banalny sposób. 

Była  zaręczona  z  Paulem  Holcombem,  bardzo  przystojnym  męŜczyzną,  który  aŜ  za  dobrze 
zdawał sobie z tego sprawę. Frances była w nim zakochana po uszy albo myślała, Ŝe tak jest, co 
czasami  na  jedno  wychodzi.  Wszyscy  w  jej  środowisku  wiedzieli  o  zaręczynach,  a  przyjaciółki 
zazdrościły Frances, gdyŜ Holcomb był doskonałą partią. 

Katastrofa  przyszła  niespodziewanie.  Nikt  poza  rodziną  nie  wiedział,  co  naprawdę  się  stało, 

ale  wiadomo  było,  Ŝe  para  Holcomb–Farquhar  się  rozpadła.  KrąŜyły  na  ten  temat  najróŜniejsze 
opowieści. 

A prawda wyglądała tak, Ŝe Holcomb był niestałego serca i zakochał się w innej dziewczynie. 

Ten  zadufany  w  sobie  arogant  wcale  nie  przejmował  się  złamanym  sercem  Frances  —  po  pół 
roku oŜenił się z Maud Caroll. 

Farquharowie  byli  naprawdę  wściekli,  zwłaszcza  Ned,  starszy  brat  Frances,  chociaŜ  na  co 

dzień wcale się siostrą nie przejmował. 

Jednak  tym  razem  w  grę  wchodził  honor  rodziny,  więc  pan  Farquhar  grzmiał,  Ned  klął,  a 

siostra  Delia  ubolewała,  Ŝe  nie  będzie  druhną.  Pani  Farquhar  wciąŜ  z  płaczem  powtarzała,  Ŝe 
zniszczy to szansę małŜeńskie jej córki. 

Sama  Frances  nie  brała  udziału  w  burzliwych  naradach  rodzinnych.  Czuła  jednak,  Ŝe  ma 

złamane  serce.  Jej  miłość  i  duma  ucierpiały  w  równym  stopniu,  a  skutki tego  wydawały  się  jej 
katastrofalne. 

Po  pewnym  czasie  Farquharowie  nieco  ochłonęli  i  zajęli  się  pocieszaniem  Frances,  co  nie 

przychodziło im łatwo. Dziewczyna dobrnęła jakoś do końca sezonu towarzyskiego nie okazując 
ś

wiatu swego  cierpienia.  Nie  zmieniała dumnego wyrazu  twarzy nawet wtedy,  gdy natykała się 

na samego Holcomba. Zeszczuplała, zbladła, a jej twarz przypominała maskę, ale to samo moŜna 
powiedzieć o wielu innych dziewczętach, których nie podejrzewano o załamane serce. 

Farquharowie  jeździli  kaŜdego  lata  do  Green  Harbour.  Jednak  Frances  oświadczyła,  Ŝe  tym 

razem nie pojedzie i postawiła na swoim. Cała rodzina próbowała skłonić ją do zmiany decyzji, 
ale nic nie wskórała. 

—  Jadę  do  Windy  Meadows  odwiedzić  ciocię  Eleonor  —  powiedziała.  —  Wielokrotnie 

zapraszała mnie do siebie. 

Ned gwizdnął ze zdumieniem: 
—  AleŜ  zanudzisz  się  tam  na  śmierć,  Sis  —  powiedział.  —  Windy  Meadows  jest  równie 

zabawne jak pogrzeb. A ciocia Eleonor, mówiąc oględnie, teŜ nie emanuje radością Ŝycia. 

— Nic mnie to nie obchodzi. Chcę wyjechać gdzieś, gdzie ludzie nie będą gapić się na mnie i 

mówić… o tym — odparła Frances i widać było, Ŝe zbiera się jej na płacz. 

Ned  wyszedł  z  pokoju  i  znowu  zaczął  przeklinać  Holcomba,  a  potem  poradził  matce,  by 

ustąpiła. Tak się ostatecznie stało i Frances pojechała do Windy Meadows. 

Ned  miał  rację,  nie  było  to  zbyt  rozrywkowe  miejsce.  Na  końcu  wsi,  tuŜ  nad  plaŜą,  stały 

domki rybackie, wśród których nieustannie hulał wiatr. To miejsce nazywano „Zatoczką”. 

Ciocia  Eleonor  naleŜała  do  tych  rzadkich  i  wspaniałych  osób,  które  w  sposób  mistrzowski 

background image

opanowały sztukę niewtrącania się do cudzych spraw. Zostawiła więc Frances w spokoju. 

Wiedziała, Ŝe jej siostrzenica miała „jakieś kłopoty miłosne czy coś w tym rodzaju” i jeszcze 

się z tym nie uporała. 

—  Najlepiej  pozwolić,  by  takie  sprawy  toczyły  się  własnym  trybem  —  powiedziała 

filozoficznie nastawiona dama do swej garderobianej i powiernicy Margaret Ann Peabody. — Z 
czasem jej to przejdzie, choć na razie jeszcze o tym nie wie. 

Przez pierwsze dwa tygodnie Frances upajała się tym, Ŝe moŜe cierpieć, ile dusza zapragnie. 

Mogła płakać przez całą noc, a nawet i cały dzień, jeśli jej przyszła ochota, gdyŜ nie musiała się 
obawiać, Ŝe ludzie zauwaŜą jej zaczerwienione oczy. Mogła siedzieć w pokoju i pogrąŜać się w 
czarnych myślach. Nikt teŜ nie wymagał, by była uprzejma. 

Jednak po dwóch tygodniach ciocia Eleonor poszła po rozum do głowy i stwierdziła, Ŝe choć 

powściągliwość  jest  zaletą,  nie  moŜe  przecieŜ  pozwolić,  by  Frances  marniała  na  jej  oczach. 
Dziewczyna była z kaŜdym dniem coraz bledsza i szczuplejsza, a poza tym częsty płacz niszczył 
jej rzęsy. 

—  Jaka  szkoda  —  powiedziała  pewnego  ranka  przy  śniadaniu  ciocia  Eleonor,  patrząc  na 

osowiałą Frances — Ŝe nie mogę dziś zabrać na przejaŜdŜkę Corony Sherwood. Obiecałam jej to 
w zeszłym tygodniu, ale dzisiaj pieczemy ciasta i ubijamy masło. WciąŜ nie mam czasu, biedna 
Corona! 

—  A  kto  to  jest?  —  zainteresowała  się  Frances,  zdziwiona,  Ŝe  na  tym  świecie  jest  poza  nią 

samą jeszcze ktoś, komu naleŜy współczuć. 

— To siostra naszego pastora. Miała ostry atak gośćca stawowego. JuŜ ma się lepiej, lecz jest 

jeszcze bardzo .osłabiona. Powinna więcej przebywać na powietrzu, ale nie moŜe chodzić. Jutro 
naprawdę muszę się do niej wybrać. Zajmuje się gospodarstwem brata na plebanii. Bo wiesz, ona 
jest niezamęŜna. 

Frances  nie  wiedziała  i  wcale  jej  to  nie  obchodziło.  Jednak  nawet  moŜliwość  cierpienia  bez 

ograniczeń  moŜe  się  sprzykrzyć  i  Frances  zaczynała  juŜ  odczuwać  pewien  przesyt. 
Zaproponowała więc, Ŝe pojedzie i zabierze pannę Sherwood na przejaŜdŜkę. 

— Nie znam jej wprawdzie, ale to chyba nie ma znaczenia — powiedziała. 
Ciotka z wielką satysfakcją obserwowała, jak Frances odjeŜdŜa spod domu. 
—  Ucałuj  Coronę  —  powiedziała.  —  PrzekaŜ  teŜ  jej,  by  nie  szwendała  się  między  tymi 

ludźmi z wybrzeŜa, zanim nie wydobrzeje. Plebania to czwarty dom za trzecim rogiem. 

Tak  więc  licząc  domy  i  skrzyŜowania  Frances  dotarła  do  plebanii.  Drzwi  otworzyła  jej 

osobiście  Corona  Sherwood.  Frances  spodziewała  się  zobaczyć  starszą  panią  w  okularach,  o 
siwych,  karbowanych  włosach.  Tymczasem  ku  swemu  zdziwieniu  ujrzała  dziewczynę  mniej 
więcej w swoim wieku, a do tego całkiem ładną. Corona była brunetką, ale podczas gdy Frances 
miała  kremową  cerę  i  kruczoczarne  włosy,  Corona  była  smagła  i  fertyczna.  Oczy  zalśniły  jej  z 
zachwytu, gdy Frances wyjaśniła cel wizyty. 

—  Jak  to  miło  ze  strony  pani  i  panny  Eleonor.  Nie  mam  jeszcze  siły  na  piesze  wędrówki,  a 

Elliott tak rzadko ma czas, by mnie gdzieś zabrać. 

— Dokąd mam jechać? — spytała Frances, gdy powozik ruszył. 
— Nie znam dobrze okolicy. 
—  Czy  mogłybyśmy  najpierw  zajrzeć  nad  Zatoczkę?  Chciałabym  odwiedzić  biednego 

Jacky’ego Harta. Jest bardzo chory… 

— Ciocia Eleonor absolutnie zabroniła — powiedziała Frances. 
— Czy moŜemy zlekcewaŜyć ten zakaz? 
Corona roześmiała się. 
—  Panna  Eleonor  obwinia  tych  ludzi  z  wybrzeŜa  o  to,  Ŝe  zachorowałam,  ale  to  nieprawda. 

background image

Bardzo  chcę  zobaczyć  Jacky’ego  Harta.  Ma  chory  kręgosłup  i  ostatnio  czuje  się  coraz  gorzej. 
Panna Eleonor na pewno nie będzie miała nam za złe tych odwiedzin. 

Frances  zawróciła  i  ruszyła  na  wygładzoną  przez  wiatr  piaszczystą  plaŜę.  Dom  Jacky’ego 

Harta  okazał  się  bardzo  mały  i  pełen  dzieciaków.  Pani  Hart  była  bladą  kobietą  o  zmęczonej 
twarzy i cierpliwych, dalekowzrocznych oczach, które mają osoby wypatrujące na morzu tych, co 
czasami nigdy nie wracają. 

Mówiła o Jacky’m apatycznie i bez nadziei w głosie. Lekarz i powiedział, Ŝe pozostało mu juŜ 

niewiele  Ŝycia.  Potem  bez  skrępowania  opowiadała  Coronie  o  innych  utrapieniach.  Jej  chłop 
znowu zaczął pić, a połowy makreli były kiepskie. 

Gdy pani Hart zaprosiła Coronę do pokoju, w którym leŜał Jacky, Frances równieŜ tam poszła. 

Chłopiec  miał  delikatną,  wymizerowaną  twarz  i  wielkie,  błyszczące,  smutne  oczy.  LeŜał  w 
małym pokoiku obok kuchni, powietrze było tu cięŜkie i rozgrzane. Pani Hart stanęła w nogach 
łóŜka. 

— Teraz musimy siedzieć przy nim takŜe w nocy — powiedziała. — Jest nam bardzo cięŜko. 

Sąsiedzi  są  Ŝyczliwi  i  czasami  przychodzą  pomóc,  ale  sami  mają  dość  własnej  roboty.  Musi 
dostawać lekarstwa co pół godziny. Siedziałam przy nim ostatnie trzy noce. Jabez wciąŜ chodzi 
do tawerny, jestem skonana. — Nagle głos się jej załamał i zaczęła płakać. 

—  Chciałabym  posiedzieć  przy  nim,  pani  Hart,  ale  obawiam  się,  Ŝe  nie  jestem  jeszcze 

wystarczająco silna — powiedziała Corona z zakłopotaniem. 

— Nie znam się zbytnio na pielęgnowaniu chorych — odezwała się Frances zdecydowanym 

tonem — ale jeśli chodzi tylko o to, by siedzieć przy dziecku i regularnie podawać lekarstwa, to z 
pewnością  mogę  się  tego  podjąć.  Przyjdę  dziś  wieczorem  i  posiedzę  przy  Jacky’m,  jeśli  pani 
pozwoli. 

W drodze powrotnej Frances zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, proponując pomoc. 

ZauwaŜyła  jednak,  Ŝe  Corona  jest  najwyraźniej  zadowolona.  Potraktowała  tę  propozycję  jako 
rzecz  oczywistą,  więc  Frances  nie  odwaŜyła  się  głośno  mówić  o  swych  wątpliwościach. 
Przejechały  się piękną, zieloną doliną skąpaną w  słońcu, a później Corona zaprosiła Frances na 
herbatę. 

Wielebny  Elliott  Sherwood  zdąŜył  juŜ  odwiedzić  swoich  licznych  parafian.  Teraz 

manipulował  przy  pachnącym  groszku,  chcąc  zmusić  go,  by  piął  się  po  parkanie.  Był  w  samej 
koszuli, a na głowie miał wielki, słomkowy kapelusz, co wcale nie wprawiało go w zakłopotanie. 
Gdy Corona przedstawiła brata Frances, wyprzągł konia i zaprowadził do stajni, po czym znowu 
powrócił  do  swego  groszku.  Powiedział  paniom,  Ŝe  pił  juŜ  herbatę,  więc  Frances  zobaczyła  go 
ponownie dopiero przed odjazdem. Pomyślała sobie, Ŝe pastor jest zimnym człowiekiem i nie ma 
wdzięku swej siostry. 

Wieczorem pojechała do Zatoczki. Morze było rozmigotane i bajecznie kolorowe. Widać było 

łodzie wracające z połowu. Jacky powitał ją cudownym uśmiechem i wkrótce została sama przy 
jego łóŜku. Lampka stojąca na stole sączyła przyćmione światło, a za oknami, gdzieś na skałach, 
słychać było  głośne śmiechy i rozmowy, które umilkły późno w nocy. Później zapadła cisza, w 
której  słychać  było  tylko  chlupot  fal  rozbijających  się  na  piasku  i  odległy  jęk  wód  Atlantyku. 
Jacky  był  niespokojny  i  nie  spał,  ale  nie  odczuwał  bólu  i  miał  ochotę  na  rozmowę.  Frances 
słuchała  go  z  nieznanym  jej  dotąd  współczuciem,  którym  natchnęła  ją,  jak  sądziła,  Corona. 
Chłopiec  opowiadał  o  swym  krótkim,  tragicznym  Ŝyciu.  O  ojcu  pijaku  i  wiecznie  zaharowanej 
matce. 

Te  niezwykle  smutne  zwierzenia  chwyciły  Frances  za  serce.  Obudził  się  w  niej  instynkt 

macierzyński  drzemiący  w  kaŜdej  prawdziwej  kobiecie.  Poczuła  nagłą  sympatię  do  tego 
wraŜliwego  chłopca,  który  wiele  wycierpiał,  więc  był  dojrzały  i  mądry.  W  pewnej  chwili 

background image

nieoczekiwanie stwierdził, Ŝe Frances przypomina mu anioła. 

—  Jest  pani  taka  śliczna,  ładniejsza  nawet  od  panny  Corony.  Nigdy  jeszcze  nie  widziałem 

kogoś  tak  pięknego.  Gdy  byłem  raz  na  plebanii,  zanim  zachorowałem  i  póki  mogłem  jeszcze 
chodzić, widziałem na biurku pana Sherwooda taki obrazek. Była na nim kobieta, która trzymała 
na ręku maleńkie dziecko i miała pierścień dookoła głowy. Jest pani do niej podobna. I bardzo, 
ale bardzo czegoś chcę… 

— Czego kochanie? — spytała Frances łagodnie. — Jeśli mogę to zdobyć albo coś zrobić dla 

ciebie, chętnie spełnię twoje Ŝyczenie. 

— MoŜe pani — powiedział ze smutkiem. — Ale nie wiem, czy pani się zgodzi. Chciałbym, 

Ŝ

eby  wpadała  pani  do  mnie  choć  raz  dziennie,  Chciałbym,  Ŝeby  posiedziała  pani  przy  mnie 

chociaŜ  pięć  minut  i  pozwoliła  na  siebie popatrzyć.  Tylko tyle.  Czy  to  będzie  zbyt  duŜy kłopot 
dla pani? 

Frances pochyliła się i ucałowała chłopca. 
—  Będę  przychodziła  codziennie,  Jacky  —  obiecała.  Na  wymizerowanej  twarzyczce 

odmalowała się niewysłowioną radość. Chłopiec uniósł rękę i dotknął policzka Frances. 

— Wiedziałem, Ŝe pani jest dobra, tak dobra jak panna Corona, a ona jest aniołem. Kocham 

panią. 

Rankiem  padał  deszcz,  a  morze  okryła  mgła.  Gdy  Frances  szła  drogą,  nadjechał  Elliott 

Sherwood i zabrał ją na swą małą dwukółkę. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy i zgrabną 
czapeczkę.  Wcale  nie  przypominał  pastora,  a  przynajmniej  nie  wyglądał  tak,  jak  Frances 
wyobraŜała sobie duchownego. 

Nie  znała  ich  zresztą  zbyt  wielu.  Pastor  kościoła,  do  którego  chodziła,  najwytworniejszego 

kościoła w jej dzielnicy, był szacownym siwowłosym panem w okularach w pozłacanej oprawie. 
Wygłaszał mądre kazania i wydawał się równie nierealny co gwiazda z Mlecznej Drogi. 

Jednak pastor, który nosił nieprzemakalny płaszcz i czapeczkę, jeździł zabłoconą dwukółką i 

mówił o rybakach tak, jakby byli jego domownikami, był dla Frances czymś zupełnie nowym. 

Nie mogła przy tym nie  zauwaŜyć, Ŝe wymykające się spod czapeczki ciemne włosy okalają 

bardzo kształtne czoło. Pastor miał piękne, piwne oczy i ładnie wykrojone usta o zdecydowanym 
wyrazie. Nie był szczególnie przystojny, ale Frances stwierdziła, Ŝe się jej podoba. 

Duchowny  rozpostarł  nad  głową  Frances  mokry,  gumowy  daszek  swego  wehikułu,  po  czym 

zaczął  zadawać  pytania.  Musiała  zrelacjonować  przypadek  Jacky’ego  Harta,  po  czym  pan 
Sherwood wyjął notes i zaczął przeglądać go ze skupionym wyrazem twarzy. 

— Czy chce pani więcej pracy tego typu? — zapytał obcesowo. Frances poczuła rozbawienie. 

Zwracał się do niej tak,  jak zapewne mówił do Corony, i zdawał się nie zauwaŜać, Ŝe jej profil 
jest klasyczny, a oczy prześliczne. Mimo złamanego serca ta obojętność zabolała ją. Powiedziała, 
Ŝ

e jeśli jest coś do zrobienia, moŜe się tym zająć. Pastor równie pospiesznie polecił jej odszukać 

pewną starszą panią zamieszkałą przy ulicy Elm Creek. Corona czytywała jej rozmaite rozprawy 
naukowe. 

— Są one ulubioną rozrywką cioci Clorindy — powiedział. — Po prostu je uwielbia, a prawie 

juŜ nie widzi. Bardzo jej teraz brakuje Corony. 

Były  teŜ  inne  zlecenia.  Kilkanaście  robotnic  z  fabryki,  którymi  naleŜało  się  zaopiekować,  i 

cała chmara obdartych dzieciaków, które trzeba było ubrać. Frances była nieco skonsternowana, 
słysząc,  Ŝe  ma  pomagać  tylu  ludziom,  niemniej  jednak  naleŜało  szczegółowo  omówić  środki  i 
sposoby działania. Z okien domów stojących wzdłuŜ drogi wyglądali dyskretnie jacyś ludzie, by 
zobaczyć,  „co  teŜ  za  dziewczynę  wiezie  pastor”.  Długa  w  istocie  droga  wydała  się  Frances 
bardzo krótką. Nie wiedziała, Ŝe Elliott Sherwood nadłoŜył całą milę, by odwieść ją do domu, i 
ryzykował  spóźnienie  na  bardzo  waŜne  spotkanie.  MoŜna  było  z  tego  wnosić,  Ŝe  wcale  nie  był 

background image

tak nieczuły na kobiecą urodę, jak by się mogło wydawać. 

Jeszcze  tego  samego  popołudnia  Frances  odbyła  spacer  w  deszczu  i  czytała  traktaty  ciotce 

Clorindzie.  W  nocy  była  bardzo  zmęczona,  zapomniała  nawet  sobie  popłakać.  Spała  twardym, 
spokojnym snem. 

Rankiem  poszła  do  kościoła,  pierwszy  raz  od  przyjazdu  do  Windy  Meadows.  Wiedziała,  Ŝe 

musi  pójść  ze  zwykłej  uprzejmości,  jeśli  odwiedzała  chorych  i  zgodziła  się  opiekować 
dziewczętami  z  fabryki.  Była  zaskoczona  kazaniem  pastora  Sherwooda  i  zastanawiała  się  w 
duchu, dlaczego pozwolono takiemu człowiekowi tkwić przez cztery lata na prowincji. 

— Miał kłopoty ze zdrowiem po skończeniu college’u, dlatego przyjechał tutaj — wyjaśniła 

ciocia  Eleonor  w  miesiąc  później.  —  teraz  juŜ  wydobrzał  i  sądzę,  Ŝe  wkrótce  zgarnie  go  jakaś 
wielkomiejska parafia. Ostatniej zimy miał kazania w mieście w kościele pi Castle Street i ludzie 
byli zachwyceni. 

W  owym  czasie  Frances  czuła  się  jakby  odmieniona. Rzadką  miewała teraz wolną chwilę, a 

jeśli  jej  się  to  zdarzało,  spędzała  z  Coroną.  Połączyła  je  głęboka  przyjaźń,  właściwa  ludziom  o 
wyjątkowo szlachetnej naturze. 

Corona  powoli  wracała  do  zdrowia  i  mogła  juŜ  trochę  pomagać  podopiecznym  brata,  lecz 

Frances  wspaniale  ją  zastępowała,  więc  Elliott  Sherwood  wciąŜ  się  nią  wyręczał.  Przy  tej 
sposobności  Frances  miała  okazję  dobrze  poznać  młodego,  sumiennego  pastora  o  wzniosłych 
ideałach.  Nabrał  zresztą  przedziwnego  zwyczaju  przychodzenia  do  niej  po  radę  —  do  niej, 
Frances Farquhar! 

Frances pielęgnowała Jacky’ego Harta, namawiała jego ojca do abstynencji, czytała rozprawy 

naukowe ciotce Clorindzie, załoŜyła kółko czytelnicze w fabryce, zaopatrzyła wszystkie maluchy 
Jarboesów  w  ubrania,  namawiała  dzieciaki  z  wybrzeŜa,  by  chodziły  do  szkoły,  załagodziła 
odwieczny  spór  pomiędzy  dwiema  rybackimi  rodzinami  i  zrobiła  sto  innych  rzeczy  w  tym 
rodzaju. 

Ciocia  Eleonor  nie  czyniła  Ŝadnych  uwag,  jak  to  miała  w  zwyczaju,  za  to  przedyskutowała 

wszystko z Margaret Ann Peabody i zgodził się z tym, co powiedziała jej idealna garderobiana: 

— Praca zapobiega wielu kłopotom i pomaga się ich pozbyć. Gdy Frances rozmyślała w kółko 

o  własnych  zmartwieniach  i  nikt  ją  nie  obchodził,  była  nieszczęśliwa.  Jednak  gdy  tylko 
spostrzegła,  Ŝe  inni  teŜ  są  nieszczęśliwi,  i  spróbowała  im  trochę  pomóc,  pomogła  przede 
wszystkim sobie. Nabrała ciała i rumieńców. A chyba i nasz pastor myśli, Ŝe drugiej takiej nie ma 
na całym świecie. 

Pewnej  nocy  Frances  opowiedziała  Coronie  o  Holcombie.  Elliott  Sherwood  wyjechał  i 

Frances przyszła na plebanię, by przenocować z przyjaciółką. Siedziały w pokoju Corony, który 
zalewało  światło  księŜyca,  i  Frances  nabrała  ochoty  do  zwierzeń.  Sądziła,  Ŝe  gdy  zacznie 
wspominać,  posmutnieje  i  rozpłacze  się.  Jednak  wcale  tak  się  nie  stało  i  zanim  dobrnęła  do 
połowy,  doszła  do  wniosku,  Ŝe  w  ogóle  nie  warto  nad  tym  się  rozwodzić.  Corona  okazała  jej 
współczucie, nie mówiła za wiele, ale jej słowa poprawiły samopoczucie Frances. 

— Och, jakoś z tym sobie poradzę — powiedziała stanowczo. — Kiedyś myślałam, Ŝe nigdy 

mi się to nie uda, a teraz widzę, Ŝe mam to juŜ za sobą. Bardzo się z tego cieszę, a jednocześnie 
bardzo się wstydzę, Ŝe jestem taka zmienna w uczuciach. 

—  Wcale  nie  jesteś  zmienna  —  powiedziała  Corona  powaŜnym  tonem.  —  Nie  sądzę,  byś 

naprawdę kochała tego człowieka. Pewnie tylko ci się wydawało. A tak  w ogóle, nie był ciebie 
wart.  Jesteś  taka  dobra,  kochanie.  Ci  ludzie  z  wybrzeŜa  wprost  cię  uwielbiają.  Elliott  mówi, Ŝe 
moŜesz z nimi zrobić, co ci się Ŝywnie podoba. 

Frances roześmiała się, miała wątpliwości, czy rzeczywiście jest taka dobra, ale było jej miło. 

Później,  gdy  szczotkowała  włosy  przed  lustrem  i  uśmiechała  się  z  roztargnieniem  do  swego 

background image

odbicia, Corona spytała: 

— Frances, jak to jest, gdy się ma taką urodę, jak ty? 
— Co ty pleciesz? — zaoponowała Frances. 
—  Wcale  nie  plotę,  przecieŜ  wiesz,  Ŝe  jesteś  śliczna.  Elliott  mówi,  Ŝe  jesteś  najpiękniejszą 

dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. 

Choć  Frances  powtarzała  sobie  bez  przerwy,  Ŝe  juŜ  nigdy  nie  da  się  złapać  na  lep 

komplementów, poczuła przypływ dziwnej radości na wieść, Ŝe pastor z Windy Meadows uwaŜa 
ją za piękność. Wiedziała, Ŝe podziwia jej inteligencję i to, co określał „niezwykłym wpływem na 
ludzi”.  Była  jednak  przekonana,  Ŝe  gdyby  Elliotta  Sherwooda  zapytać  o  zdanie,  nie  potrafiłby 
powiedzieć,  czy  Frances  jest  ładniejsza  od  Kitty  Martin,  nauczycielki  ze  szkółki  niedzielnej, 
dziewczyny o róŜowych policzkach i zadartym nosie. 

Lato  mijało  bardzo  szybko.  Pewnego  dnia  zmarł  Jacky  Hart  —  odszedł  wraz  z  odpływem 

morza, trzymając Frances za rękę. Pokochała tego chłopca o łagodnym usposobieniu i bardzo go 
jej brakowało. 

Gdy  nadszedł  czas  powrotu  do  domu,  Frances  popadła  w  przygnębienie.  Nie  chciała 

opuszczać  Windy  Meadows,  Corony,  ludzi  z  wybrzeŜa,  cioci  Eleonor  i…  Margaret  Ann 
Peabody. 

Elliott  Sherwood  przyszedł  wieczorem,  w  przeddzień  wyjazdu,  a  Margaret  Ann  z 

uszanowaniem  wprowadziła  go  do  salonu,  gdzie  siedziała  Frances.  Opromieniał  ją  blask 
zachodzącego  słońca,  a  bladoŜółte  chryzantemy  wpięte  w  jej  kruczoczarne  włosy  lśniły  jak 
gwiazdy. 

Elliott  Sherwood  wrócił  właśnie  do  Windy  Meadows  po  dość  długiej  nieobecności.  Był 

dziwnie radosny. 

— Myśli pani pewnie, Ŝe przyszedłem się poŜegnać, ale wcale tał nie jest — oświadczył. — 

Mam  nadzieję,  Ŝe  wkrótce  znowu  zobaczymy.  Właśnie  zaproponowano  mi,  bym  został 
duszpasterze w kościele przy Castle Street i mam zamiar się zgodzić. Tak więc jeszcze tej zimy 
przeniesiemy się z Coroną do miasta. 

Frances  chciała  powiedzieć,  Ŝe  bardzo  się  cieszy,  ale  głos  zamarł  jej  w  gardle.  Elliott 

Sherwood podszedł bardzo blisko i wyszeptał… 

Po namyśle postanowiłam nie zdradzać jego słów ani tego, co odparła Frances. Pewne rzeczy 

lepiej pozostawić wyobraźni. 

background image

Z

ĄKANE SERCE

 

 
— Przejdziesz się ze mną po południu nad Zatoczkę? — spytała Marian Lesley. 
Esterbrook Elliott odpiął bukiecik róŜyczek, który miała przy kołnierzyku, i włoŜył go do swej 

butonierki. 

— Naturalnie — odparł uprzejmym tonem. — Wiesz, Ŝe moŜesz rozporządzać moim czasem. 
Stali właśnie w ogrodzie, pod gałęziami akacji obsypanymi kremowobiałym kwieciem. Długa 

kiść kwiatków  musnęła  miękkie,  złocistobrązowe  pukle dziewczyny  i  rzuciła drŜący  cień na jej 
piękną twarz. 

Esterbrook  Elliott  pomyślał  z  dumą,  Ŝe  nigdy  nie  spotkał  kobiety,  która  mogłaby  się  z  nią 

równać. Choć był z natury krytyczny i miał wybredny gust, musiał przyznać, Ŝe Marian była pod 
kaŜdym względem bez zarzutu. 

Kochał  Marian  Lesley  „od  zawsze”,  a  przynajmniej  tak  mu  się  wydawało.  Znali  się  od 

dzieciństwa,  oboje  byli  jedynakami,  a  ich  rodziny  uwaŜały  za  oczywiste,  Ŝe  w  przyszłości 
powinni  się  pobrać.  Jednak  ojciec  Marian  Ŝyczył  sobie,  by  zaręczyli  się  dopiero,  gdy  córka 
ukończy dwadzieścia jeden lat. 

Esterbrook  zaakceptował  przeznaczoną  mu  narzeczoną,  a  nawet  Ŝył  w  przekonaniu,  Ŝe  jest 

wyjątkowym szczęściarzem. Spośród wszystkich kobiet na świecie właśnie ją wybrałby na panią 
swego pięknego, starego domu. Marian ucieleśniała ideał jego chłopięcych lat. Wierzył, Ŝe kocha 
ją szczerze, lecz miłość nie zaślepiła go na tyle, by nie widział materialnych korzyści płynących z 
mariaŜu z kuzynką. Jego ojciec zmarł dwa lata wcześniej. Esterbrook był niezaleŜny finansowo i 
zamoŜny.  Marian  straciła  matkę  w  dzieciństwie,  a  ojca,  gdy  miała  osiemnaście  lat.  Od  tamtej 
pory mieszkała z ciotką. 

Wiodła spokojne, samotne Ŝycie, które urozmaicały jedynie wizyty Esterbrooka, ale Marian to 

wystarczało. Przelała na niego całą miłość swego szczodrego serca. Gdy ukończyła dwadzieścia 
jeden lat, zostali oficjalnie zaręczeni. Mieli się pobrać na jesieni. 

Nic nie mąciło szczęścia Marian. Była pewna uczuć ukochanego, który niezmiennie okazywał 

jej swe oddanie. JednakŜe czasami wydawało się jej, Ŝe ma dla niej zbyt mało namiętności. Był 
zawsze taki uprzedzająco grzeczny. Wystarczyło, by wyraziła jakieś Ŝyczenie, a juŜ gotów był je 
spełnić.  Spędzał  z  narzeczoną  kaŜdą  wolną  chwilę.  Bywało  jednak,  Ŝe  pragnęła,  by  okazał 
niecierpliwość i zdradził gwałtowność uczuć. Zastanawiała się, czy wszyscy zakochani są równie 
opanowani i powściągliwi. Ilekroć nachodziły ją podobne wątpliwości, ganiła się za nielojalność 
i  miała  wyrzuty  sumienia.  PrzecieŜ  oddanie  Esterbrooka  mogło  zaspokoić  najbardziej 
wygórowane  oczekiwania.  Sama  Marian  była  osobą  powściągliwą  i  pełną  rezerwy.  Znajomi 
uwaŜali,  Ŝe  jest  dumna  i  wyniosła.  Tylko  garstka  uprzywilejowanych  znała  głębię  jej  uczuć  i 
wiedziała, jak czułą z natury jest kobietą. 

Esterbrook sądził, Ŝe docenia ją w całej pełni. Gdy wracał do domu po zaręczynach, wyliczał 

w myślach wszystkie zalety Marian. Z największą satysfakcją przyznał, Ŝe nie było w niej nic, co 
chciałby zmienić. 

Tego  popołudnia  pod  akacjami  snuli  plany  dotyczące  ślubu.  Mieli  się  pobrać  na  początku 

września,  po  czym  wyjechać  za  granicę.  Esterbrook  z  namaszczeniem  opracował  szczegółowy 
plan  podróŜy  poślubnej.  Mieli  zwiedzić  wszystkie  interesujące  Marian  miejsca  Starego  Świata, 
po  czym  wrócić  do  domu.  Esterbrook  przedyskutował  z  narzeczoną  zmiany,  które  chciał 
wprowadzić w starej siedzibie Elliottów, by odpowiadała młodej i pięknej pani domu. 

Większość  planów  juŜ  zrealizował.  Uszczęśliwiona  Marian  wysłuchała  w  milczeniu  jego 

background image

relacji. Później zaproponowała spacer nad Zatoczkę. 

—  Jaki  obiekt  dobroczynności  znalazłaś  tym  razem?  —  spytał  Esterbrook  z  niedbałym 

zainteresowaniem, gdy szli spacerkiem w stronę Zatoczki. 

—  Mała  Bessie  pani  Barrett  bardzo  gorączkuje  —  odparła  Marian,  a  gdy  pochwyciła  jego 

zaniepokojone spojrzenie, dodała pospiesznie: 

—  To  nie  jest  zaraźliwe.  Jakaś  powolna,  wycieńczająca  choroba.  Nic  nam  nie  grozi, 

Esterbrook. 

— O siebie się nie boję — powiedział cicho. — To o ciebie się zaniepokoiłem. Zbyt wiele dla 

mnie  znaczysz,  Marian,  bym  pozwolił  ci  ryzykować  zdrowie  i  Ŝycie.  Jesteś  prawdziwą 
dobrodziejką  dla  tych  ludzi  z  Zatoczki.  Gdy  się  pobierzemy,  musisz  się  za  mnie  wziąć  i 
przekonać  do  dobroczynności.  Obawiam  się,  Ŝe  wiodę  dość  samolubny  Ŝywot.  Ty  wszystko 
odmienisz, kochana. Zrobisz ze mnie przyzwoitego człowieka. 

— JuŜ nim jesteś, Esterbrook — odparła miękko. — W przeciwnym razie nie mogłabym cię 

pokochać. 

— Obawiam się, Ŝe ta moja „przyzwoitość” jest niewiele warta. Właściwie nigdy nie zostałem 

wystawiony na próbę czy wiedziony na pokuszenie. MoŜe bym się nie sprawdził… 

—  O,  nie  ma  takiej  obawy  —  odparła  Marian  z  dumą.  Esterbrook  roześmiał  się.  Schlebiało 

mu, Ŝe tak w niego wierzy. 

Pomyślał, iŜ udowodni, Ŝe jest tego wart. 
Tak  zwana  Zatoczka  była  małą  wioską  rybacką  połoŜoną  na  niskim,  piaszczystym  brzegu 

zatoki.  Stojące  blisko  siebie  chaty  wyglądały  jak  wielkie  muszle  wyrzucone  przez  morze,  tak 
były szare i wybielone przez wilgotne morskie wichry. 

W  pobliŜu  domów  bawiły  się  obdarte  dzieciaki,  wśród  których  hasały  wynędzniałe  Ŝółte 

kundle ujadające wrzaskliwie na obcych. 

Na  wąskiej,  piaszczystej  plaŜy  wylegiwali  się  męŜczyźni.  Sezon  na  makrele  jeszcze  się  nie 

zaczął,  a  było  juŜ  po  wiosennych  połowach  śledzi.  Rybacy  mieli  teraz  wakacje.  Wesoła, 
hałaśliwa gromada napawała się wolnością, nie przejmując się tym, co przyniesie jutro. 

Łodzie  stojące  na  kotwicy  kołysały  się  jak  mewy  na  roziskrzonej  tafli  wody,  a  ich  wysokie 

maszty  przy  kaŜdej  fali  robiły  ukłon  w  stronę  lądu.  Bezmiar  morskich  wód  pogrąŜył  się  w 
leniwej zadumie. 

Błękity  horyzontu  były  zamglone  i  przygaszone.  Purpurowa  mgiełka  zamazywała  kontur 

odległych  przylądków  i  przybrzeŜnych  urwisk.  śółte plaŜe lśniły  w  słońcu, jakby były usypane 
klejnotami. 

Wioska  tętniła  Ŝyciem,  którego  stłumione  odgłosy  przeszywał  od  czasu  do  czasu  jazgot 

baraszkujących  dzieci.  Większość  malców  przerwała  zabawę  i  ze  skrywaną  ciekawością  gapiła 
się na przybyszy. 

Marian  skierowała  się  do  domu  stojącego  z  dala  od  pozostałych,  przy  samym  skraju  skał. 

Podwórze  było  niezwykle  czyste,  a  ścieŜka  prowadząca  do  drzwi  została  starannie  obłoŜona 
białymi  muszlami.  Spoza  muślinowych  firanek  w  oknach  wyglądały  kwitnące  pelargonie.  Gdy 
Marian i Esterbrook podeszli do drzwi, wyszła im na spotkanie kobieta o znuŜonej twarzy. 

—  Nie  ma  raczej  Ŝadnej  poprawy,  panno  Lesley  —  odparła  na  pytanie  Marian  o  zdrowie 

dziecka.  —  Był  tu  dziś  lekarz,  którego  pani  przysłała.  Robił  wszystko,  co  w  jego  mocy. 
Wyglądało na to, Ŝe jest pełen nadziei. Mała nie skarŜy się, tylko leŜy i jęczy. Czasami wpada w 
rozdraŜnienie. To bardzo uprzejmie, Ŝe tak często pani do nas zagląda, panno Lesley. Magdalen, 
czy mogłabyś połoŜyć na półce koszyk pani? 

Dziewczyna  siedziała  do  tej  pory  niezauwaŜona,  tyłem  do  gości,  w  głowach  łóŜeczka 

stojącego  w  kącie  pokoju.  Gdy  wstała  i  powoli  się  odwróciła,  Marian  i  Esterbrook  drgnęli 

background image

mimowolnie ze zdumienia. Esterbrook zaczerpnął powietrza jak człowiek nagle wyrwany ze snu. 
KimŜe była ta dziewczyna, tak nie pasująca do swego otoczenia? 

Stojąc w półmroku, jaki panował w kącie pokoju, promieniała pięknością, która przywodziła 

na  myśl  jakiś  rzadki  obraz.  Była  wysoka,  a  skromna  suknia  z  ciemnego  perkalu  uwydatniała 
wspaniałe  proporcje  jej  figury.  Gęste,  kasztanowe  włosy poprzetykane złotem  były związane  w 
gruby  węzeł.  Zdobiły  tył  głowy  o  klasycznym  kształcie  i  falowały  nad  niskim  czołem,  którego 
gładkości  nie  pokalała  nawet  ostra  bryza  morska.  Dziewczyna  miała  owalną  twarz  i  doskonale 
regularne  rysy.  Ogromne,  orzechowe  oczy,  skryte  w  półmroku,  zdawały  się  nieprzeniknione  i 
posępne.  Nawet  Marian  Lesley  nie  miała  delikatniejszej  cery.  Na  gładkich,  przypominających 
marmur  policzkach  dziewczyny  nie  było  śladu  rumieńca,  lecz  jej  woskowa  bladość  nie 
wskazywała na słabość czy chorobę. Pełne, wygięte w kącikach usta miały zaś pąsowy kolor. 

Stała bez ruchu, lecz nie wyglądała wcale na skrępowaną. Gdy pani Barrett powiedziała: „To 

moja  siostrzenica,  Magdalen  Crawford”,  potwierdziła  jej  słowa  milczącym  skinieniem  głowy.  I 
kiedy  ruszyła  z  miejsca,  by  wziąć  koszyk  Marian,  widać  było,  jak  bardzo  nie  pasuje  do  tego 
ciasnego  pokoju  o  niskim  suficie.  Jej  obecność  wprawiała  pozostałych  w  jakieś  dziwne 
zakłopotanie. 

Marian  podeszła  do  łóŜeczka  i  połoŜyła  swą  smukłą  dłoń  na  rozpalonym  czole  dziecka. 

Dziewczynka otworzyła piwne oczy i spojrzała na nią pytająco. 

— Jak się dziś czujesz Bessie? 
—  Magdalen,  chcę  do  Magdalen  —  jęknęła  błagalnie  mała.  Magdalen  stanęła  obok  Marian 

Lesley. 

— Chce, Ŝebym ja przy niej była — powiedziała niskim, przejmującym głosem. Jej akcent był 

pozbawiony  wszelkich  naleciałości.  —  Tylko  mnie  zawsze  poznaje.  Tak,  kochanie,  jestem  tu. 
Magdalen cię nie zostawi. 

Uklękła przy łóŜeczku i podłoŜyła ramię pod szyję dziecka. Przyciągnęła główkę o kręconych 

włosach do siebie czułym, kojącym gestem. 

Esterbrook Elliott w napięciu przyglądał się obu kobietom. Jedna, o pięknej, rasowej twarzy, 

stała  przy  łóŜku  ubrana  w  prosty,  lecz  kosztowny  strój.  Druga  klęczała  na  gołej,  zapiaszczonej 
podłodze w tej swojej skromnej sukience. 

Gdy  urzekające  oczy  Magdalen  na  jedną  krótką  sekundę  spotkały  się  z  oczami  Esterbrooka, 

poczuł  w  sercu  bolesny,  lecz  przyjemny  skurcz.  Doznanie  było  tak  nagłe  i  wzruszające,  Ŝe  aŜ 
pobladł.  Wszystko  wokół  zawirowało,  miał  mgłę  przed  oczyma.  Widział tylko  jej  cudną  twarz, 
opalizujące,  hipnotyzujące  oczy  przenikały  jego  duszę  do  głębi,  której  istnienia  dotąd  nie 
podejrzewał. 

Gdy mgła rozwiała się i minął zawrót głowy, nie mógł się nadziwić swej reakcji. Jednak wciąŜ 

drŜał na całym ciele, nie potrafił pozbierać myśli i walczył z przemoŜnym pragnieniem, by ująć 
tę  chłodną  twarz  w  dłonie  i  całować,  dopóki  beznamiętny  marmur  nie  rozpali  się  i  nie  zacznie 
tętnić Ŝyciem. 

— Kto to jest? — spytał niecierpliwie, gdy tylko wyszli z chaty. — To najpiękniejsza kobieta, 

jaką  kiedykolwiek  widziałem…  oczywiście  oprócz  tu  obecnej  —  zakończył,  pokrywając 
niezręczność niedbałym śmiechem. 

—  Mogłeś  sobie  darować  to  ostatnie  zdanie.  Dodałeś  je  dopiero  zreflektowawszy  się  — 

powiedziała  cicho  Marian,  a  jej  delikatna  twarz  z  lekka  się  zarumieniła.  —  Owszem,  jest 
prześliczna. Choć jej uroda wydaje mi się dziwna, nieco niesamowita. Przypominam sobie teraz, 
Ŝ

e  pani  Barrett  wspomniała  mi  z  miesiąc  temu  o  siostrzenicy,  która  ma  u  niej  zamieszkać, 

przynajmniej na jakiś czas. Jej rodzice nie Ŝyją, ojciec zmarł całkiem niedawno. Wyglądało na to, 
Ŝ

e  pani  Barrett  się  o  nią  martwi.  Mówiła,  Ŝe  dziewczyna  otrzymała  dobre  wychowanie  i  jest 

background image

przyzwyczajona  do  lepszego  Ŝycia,  niŜ  to,  które  czeka  ją  tutaj.  Bała  się,  Ŝe  będzie  tu 
nieszczęśliwa. Rzeczywiście wygląda na osobę niepospolitą. Zapewne będzie się czuła samotnie 
w  Zatoczce  i  nie  zabawi  tam  długo.  Zobaczę,  czy  mogę  coś  dla  niej  zrobić,  choć  ma  raczej 
odpychający sposób bycia, nie sądzisz? 

— Raczej nie — odparł lakonicznie Esterbrook. — Wydaje mi się, Ŝe jak na dziewczynę w jej 

sytuacji  zachowywała  się  zadziwiająco  godnie. Trudno o  bardziej  królewski wygląd i  ukłon.  W 
jej  sposobie  bycia  nie  było  śladu  zaŜenowania  pomimo  całej  niestosowności  otoczenia.  Lepiej 
zostaw ją w spokoju, Marian. Pewnie byłaby uraŜona kaŜdym protekcjonalnym gestem z twojej 
strony. AleŜ ona ma śliczne, tajemnicze oczy… 

Policzki  Marian  znowu  poróŜowiały  i  zaczęła  zachowywać  się  dość  powściągliwie,  gdyŜ 

Esterbrook,  zupełnie  nieświadomie,  wypowiedział  ostatnią  uwagę  pełnym  rozmarzenia  tonem. 
PoŜegnał się z narzeczoną przed zachodem słońca. Gdy Marian poprosiła, by został na wieczór, 
wymówił się pod jakimś błahym pretekstem. 

—  Przyjdę  jutro  po  południu  —  powiedział,  schylając  się,  by  złoŜyć  niedbały  pocałunek  na 

policzku Marian. 

Patrzyła w ślad za nim w zadumie i z niezmiernym bólem w sercu. Bardziej niŜ kiedykolwiek 

doskwierało  jej  przeświadczenie,  Ŝe  nie  potrafi  dotrzeć  do  prawdziwej  głębi  duszy  swego 
ukochanego. Czy jakaś inna to potrafi? Pomyślała o dziewczynie z Zatoczki, o jej przepaścistych 
oczach i pięknej twarzy. Tknięta złym przeczuciem, poczuła chłód. 

— Czuję się, jakby Esterbrook odjechał na zawsze — powiedziała wolno do siebie i musnęła 

kojąco policzek chłodnym, mlecznobiałym kwiatem akacji. — Jakby miał juŜ nigdy nie wrócić. 
Po cóŜ miałabym wtedy Ŝyć? 

 

*

 

*

 

 
Esterbrook Elliott zamierzał, a przynajmniej był szczerze przekonany, Ŝe zamierza wrócić do 

domu  po  poŜegnaniu  z  Marian.  Tymczasem  gdy  dojechał  do  drogi  prowadzącej  nad  Zatoczkę, 
skierował na nią konia — z rumieńcem wstydu na ogorzałych policzkach. Zdawał sobie sprawę, 
Ŝ

e postępuje nielojalnie wobec Marian, i wstydził się swej słabości. 

Jednak  pragnienie  zobaczenia  Magdalen  Crawford,  spojrzenia  w  otchłań  jej  oczu  było 

silniejsze od wszystkiego, przełamało wszelkie opory i stłumiło poczucie obowiązku. 

Gdy przyjechał nad  Zatoczkę, nigdzie nie zauwaŜył Magdalen, a nie przyszedł mu do głowy 

Ŝ

aden  pretekst,  pod  którym  mógłby  odwiedzić  panią  Barrett.  ToteŜ  przejechał  przez  wioskę  i 

ruszył wolno wzdłuŜ brzegu. 

Słońce, czerwone jak rozŜarzone węgle, skryło się do połowy za jedwabiście fioletowy skraj 

morza. Zachód nieba był jak olbrzymie, szafranowo–róŜowe jezioro spowite nieziemską zielenią. 
Sunęła  po  nim  wygięta  szalupa  młodego  księŜyca,  którego  matowa  biel  powoli  przechodziła  w 
lśniące  srebro  polerowane  złotem.  KsięŜycowi  towarzyszyła  samotna,  perłowobiała  gwiazda. 
Bezmiar  nieba  powyŜej  był  nieskazitelnie  fioletowy.  W  oddali  widać  było  ciemnoametystowe 
wysepki,  rozsypane  jak  klejnoty  po  lśniącej  tafli  zatoki.  Małe  bajorka  rozlane  wzdłuŜ  niskich 
brzegów  lśniły  jak  zwierciadła  ze  szlifowanego  hiacyntu.  Porośnięte  sosnami  cypelki 
purpurowymi klinami wbijały się w błękitną gładź wody. 

Gdy  Esterbrook  objechał  jeden  z  nich,  ujrzał  Magdalen,  która  stała  na  skraju  następnego 

przylądka.  Była  odwrócona  tyłem,  a  jej  wspaniała  sylwetka  rysowała  się  wyraziście  na  tle 
jaskrawego nieba. 

background image

Esterbrook  zeskoczył  z  konia  i  pozostawił  go  na  miejscu,  a  sam  podszedł  szybko  do 

dziewczyny.  Serce  mu  waliło  i niemal tracił oddech. Sam  nie  wiedział, po co to wszystko robi, 
chciał ją po prostu zobaczyć. 

Gdy  był  juŜ  blisko,  odwróciła  się  raptownie.  Nie  słyszała  jego  kroków  na  wygładzonym 

odpływem  piasku,  więc  na  jej  twarzy  malowało  się  zaskoczenie.  Przez  kilka  chwil  stali  w 
milczeniu,  patrząc  sobie  w  oczy,  jakby  próbowali  zagłębić  się  w  siebie.  Słońce  zniknęło, 
pozostawiając  plamę  płomiennej  czerwieni,  która  znaczyła  jego  grób.  Powietrze  było  teraz 
niesamowicie  przejrzyste  i  nasycone  jaskrawym  światłem.  Małe  grzywy  piany  mknęły  po 
wodzie,  jakby  poruszane  za  sprawą  czarów.  OŜywczy  wiatr  wiejący  od  zatoki  targał  lśniące 
loczki wokół twarzy Magdalen. Wszystkie rozproszone cienie tej godziny znalazły schronienie w 
jej oczach. 

Płomienne  spojrzenie  Esterbrooka  nie  wywołało  najmniejszego  rumieńca  na  twarzy 

dziewczyny. Jednak, gdy powiedział „Magdalen”, jej policzki zalała na chwilę purpura. Uniosła 
dłoń w geście i protestu, ale nie odezwała się ani słowem. 

—  Magdalen,  czy  nie  masz  mi  nic  do  powiedzenia?  —  spytał,  podchodząc  jeszcze  bliŜej,  z 

namiętnym  i  błagalnym  wyrazem  twarzy,;  jakiego  nigdy  nie  widziała  u  niego  Marian  Lesley. 
Wyciągnął rękę, ale dziewczyna cofnęła się o krok, więc nie zdołał jej dotknąć. 

— Co miałabym ci powiedzieć? 
— śe miło ci jest mnie zobaczyć. 
— Wcale nie jest mi miło. Nie masz prawa tu przychodzić. Ale wiedziałam, Ŝe to zrobisz. 
— Wiedziałaś? Skąd? 
—  Powiedziały  mi  to  twoje  oczy.  Nie  jestem  ślepa.  Widzę  więcej  niŜ  ci  tępi  rybacy.  Tak, 

wiedziałam, Ŝe przyjdziesz, i dlatego właśnie tu jestem. Chciałam, Ŝebyś zastał mnie samą. Abym 
mogła ci powiedzieć, byś tu więcej nie przychodził. 

— Ale dlaczego tak mówisz, Magdalen? 
— Bo, jak juŜ ci powiedziałam, nie masz prawa tego robić. 
—  A  jeśli  cię  nie  posłucham? Jeśli  przyjdę,  łamiąc  twój  zakaz? Wbiła  nieruchomy  wzrok  w 

bladą, spiętą twarz Esterbrooka. 

— Uznałabym cię za szaleńca — odparła lodowatym tonem. — Wiem, Ŝe masz zostać męŜem 

panny  Lesley.  Tak  więc  albo  oszukujesz  ją,  albo  obraŜasz  mnie.  W  obu  przypadkach 
towarzystwo Magdalen Crawford nie jest tym, czego szukasz. Odejdź! 

Odwróciła  się,  odprawiając  go  iście  królewskim  gestem.  Esterbrook  zrobił  krok  naprzód  i 

chwycił szczupły, biały nadgarstek. 

—  Nie  posłucham  cię  —  powiedział  niskim,  zdławionym  głosem,  wpijając  w  dziewczynę 

plemienne  spojrzenie.  —  MoŜesz  mnie  odprawić,  lecz  ja  wciąŜ  będę  wracał,  aŜ  nauczysz  się 
witać mniej z radością. Dlaczego jesteś tak wrogo do mnie nastawiona? Dlaczego nie mielibyśmy 
zostać przyjaciółmi? 

—  Bo  nie  jesteśmy  sobie  równi  —  odparła  z  dumą  dziewczyna.  —  Nie  moŜe  być  mowy  o 

przyjaźni  między  nami.  Magdalen  Crawford,  siostrzenica  rybaka,  nie  jest  odpowiednim 
towarzystwem dla ciebie. Postąpisz głupio i nielojalnie, jeśli kiedykolwiek spróbujesz się ze mną 
zobaczyć.  Wracaj  do  pięknej,  dobrze  urodzonej  kobiety,  którą  kochasz,  i  zapomnij  o  mnie. 
Pewnie myślisz, Ŝe jestem zuchwała i niekobieca, skoro mówię tak bez ogródek z nieznajomym. 
Ale  bywają  w  Ŝyciu  sytuacje,  gdy  tak  jest  najlepiej.  Nie  chcę  cię  więcej  widzieć.  Wracaj  do 
swojego świata. 

Esterbrook  powoli  i  w  milczeniu  odszedł  na  brzeg.  Gdy  znalazł  się  juŜ  w  cieniu  cypla, 

obejrzał  się,  by  jeszcze  raz  popatrzeć  na  dziewczynę.  Stała  jak  natchniona  wieszczka  na  tle 
wieczornego  nieba  i  srebrzystoniebieskiej  wody.  Niebo  było  teraz  usiane  gwiazdami.  Zaczęła 

background image

wiać nocna bryza, która  wyszła ze swego legowiska w odległych, dudniących echem jaskiniach 
nadmorskich. Po prawej stronie ujrzał Esterbrook migocące w mroku światła Zatoczki. 

— Czuję się jak tchórz i zdrajca — powiedział ze smutkiem. — Dobry BoŜe, co mnie opętało? 

I to ma być moja sławetna męska siła? 

W chwilę później odgłos kopyt jego konia ucichł w oddali. 
Magdalen  Crawford  poczekała  na  cyplu,  aŜ  zgaszona  czerwień  zmieniła  się  w  smętny  fiolet 

nadmorskiego zmierzchu. Z zaciśniętymi ustami i bólem w oczach wsłuchiwała się w odległy jęk 
i pomruki morza. 

Nazajutrz,  gdy  popołudniowe  słońce  zawisło  nad  wodą,  Esterbrook  Elliott  znów  przyjechał 

nad  Zatoczkę,  w  której  nie  widać  było  Ŝywego  ducha.  Rozeszła  się  pogłoska,  Ŝe  pojawiły  się 
makrele,  i  wszystkie  łodzie  wyruszyły o  świcie  na  łowiska.  Jednak  po chwili dojrzał Magdalen 
Crawford,  która  stała  na  wąskiej  plaŜy,  na  połyskującym  w  słońcu  Ŝółtym  piachu.  Trzymała  w 
ręku linę mocującą białą płaskodenkę do częściowo zatopionego wraku. 

Obserwowała  stadka  mew  przycupniętych  na  wąskiej  mierzei.  Odwróciła  się,  gdy  tylko 

usłyszała  pospieszne  kroki  Esterbrooka.  Twarz  pobladła  jej  na  chwilę,  a  w  oczach  przemknął 
namiętny błysk. 

— Jak widzisz, wróciłem pomimo twojego zakazu, Magdalen. 
—  Tak,  widzę  —  odpowiedziała  z  powagą  i  troską  w  głosie.  —  Jesteś  szaleńcem,  który  nie 

przyjmuje danego mu ostrzeŜenia. 

— Dokąd się wybierasz? — spytał, gdy odwiązała linę od wraku. 
— Płynę do Chapel Point po sól. Wieczorem łodzie wrócą pewnie wyładowane makrelami — 

spójrz, ile ich tam jest — i sól będzie potrzebna. 

— Potrafisz wypłynąć tak daleko? 
—  Z  łatwością.  Nauczyłam  się  wiosłować  dawno  temu,  dla  rozrywki.  Bardzo  mi  się  to  tu 

przydaje. 

Wskoczyła zwinnie do łodzi i ujęła wiosło. Była skąpana w słońcu, które nadało jej włosom 

rudozłoty  odcień.  Z  wdziękiem  mewy  utrzymywała  równowagę  w  rozkołysanej  łodzi.  Patrzący 
na nią męŜczyzna doznał zawrotu głowy. 

— śegnam, panie Elliott — rzuciła. 
Zamiast odpowiedzi wskoczył do płaskodenki. Wyrwał Magdalen wiosło i odepchnął się nim 

od  starego  wraku  z  taką  siłą,  Ŝe  łódź  odskoczyła  od  brzegu  jak  piana  na  fali.  Ten  skok  tak 
rozkołysał łódkę, Ŝe dziewczyna omal nie upadła i odruchowo chwyciła Esterbrooka za rękę. Gdy 
palce  Magdalen  zacisnęły  się  na  jego  nadgarstku,  zadrŜał  cały,  jakby  krew  zapłonęła  mu  w 
Ŝ

yłach. 

— Co ty wyprawiasz? Musisz zawrócić. 
— Nie mam zamiaru — odparł, patrząc jej prosto w oczy. — Odwiozę cię do Chapel Point. 

Mam wiosła, więc przynajmniej ten jeden raz będę górą. 

W oczach dziewczyny pojawił się na chwilę wyraz buntu, po czym spuściła wzrok, by uniknąć 

spojrzenia Esterbrooka. Bladą twarz Magdalen zalał rumieniec. Ten męŜczyzna narzucił jej swoją 
wolę. Trzęsła się cała, a jej dumne, wraŜliwe usta lekko drŜały. 

Na twarzy męŜczyzny, który przyglądał się dziewczynie z zapartym tchem, malował się triumf 

i  niezmierna  radość.  Esterbrook  wyciągnął  rękę  i  delikatnie  popchnął  Magdalen  na  miejsce. 
Usiadł  naprzeciwko  i  ujął  wiosła  łódki.  Zaczęła  sunąć  po  roziskrzonej,  rozfalowanej  wodzie, 
przez  którą  przeświecało  na  początku  piaszczyste  dno,  a  potem  widać  było  juŜ  tylko 
półprzeźroczystą, zieloną głębinę. 

Serce Esterbrooka waliło wciąŜ nieprzytomnie. Nagle, jak chłodny powiew wiatru, przeleciała 

mu  przez  głowę  myśl  o  Marian,  lecz  natychmiast  o  niej  zapomniał,  gdy  spotkał  spojrzenie 

background image

Magdalen. 

—  Powiedz  mi  coś  o  sobie,  Magdalen  —  powiedział  wreszcie,  przerywając  pełne  napięcia, 

urzekające milczenie. 

—  Nie  ma  tu  nic  do  opowiadania  —  odparła  z  typową  dla  niej  prostolinijnością.  —  Moje 

Ŝ

ycie było bardzo jednostajne. Nigdy nie byłam bogata, nie chodziłam teŜ do najlepszych szkół, 

ale Ŝyłam inaczej niŜ obecnie. Zanim ojciec umarł, miałam jakąś szansę. 

— Gdy tu przyjechałaś, musiałaś się czuć bardzo samotnie i obco. 
—  Tak,  początkowo  myślałam,  Ŝe  umrę,  ale  teraz  jakoś  to  znoszę.  Zaprzyjaźniłam  się  z 

morzem,  wiele  mnie  nauczyło.  Gdy  słucha  się  jego  nieustannego  poszumu,  dusza  wychodzi  na 
spotkanie wieczności. Czasami radość, jaką wówczas odczuwam, graniczy z bólem — przerwała 
nagle. — Sama nie wiem, dlaczego mówię ci to wszystko. 

— Dziwna z ciebie dziewczyna, Magdalen. Nie masz innego towarzystwa poza morzem? 
—  Nie.  I  po  co  miałabym  go  szukać?  Nie  zabawię  tu  długo.  Twarz  Esterbrooka  drgnęła  z 

bólu. 

— Nie odjeŜdŜasz chyba, Magdalen? 
— Tak, na jesieni. Muszę sama zarabiać na Ŝycie. Jestem bardzo uboga. Wujostwo są mili, ale 

nie mogę być im cięŜarem. 

— Nie moŜesz odjechać, Magdalen! — jęknął Esterbrook. — Musisz zostać… ze mną. 
—  Zapominasz  się  —  odparła z  dumą.  —  Jak śmiesz mówić  mi  takie rzeczy?  A co z  panną 

Lesley? Czy zwodzisz nas obie? 

Esterbrook  nie  odezwał  się  ani  słowem.  Spuścił  głowę,  a  na  jego  pobladłej,  nieszczęśliwej 

twarzy malowało się poczucie winy. 

Wody  zatoki  iskrzyły  się  jak  drogocenna  kolia  na  dekolcie  pięknej  kobiety.  WybrzeŜe 

widziane  z  oddali  miało  odcień  ametystu  i  purpury.  Na  tle  bladego  horyzontu  rysowały  się 
niebieskie, widmowe kontury Ŝagli. Łódka pląsała na falach jak piórko. Wpłynęli w cień rzucany 
przez Chapel Point. 

 

*

 

*

 

 
Tego  popołudnia  Marian  Lesley  na  próŜno  oczekiwała  ukochanego.  Zjawił  się  dopiero,  gdy 

zapadła wonna czerwcowa noc. Marian przywitała go ozięble na ocienionej akacjami werandzie. 
Być moŜe kobieca intuicja podpowiedziała jej, jak spędził to popołudnie, gdyŜ nie obdarzyła go 
pocałunkiem ani nie spytała, dlaczego przyszedł tak późno. 

Esterbrook  wlepił  w  nią  wzrok  i  z  trudem  powstrzymał  się  od  jęku  rozpaczy,  patrząc  na 

ś

liczną,  subtelną  twarz  narzeczonej,  pogrąŜoną  w  półmroku.  Znów  zapytywał  siebie,  co  go 

opętało, i znów, zamiast odpowiedzi, powróciło wspomnienie Magdalen Crawford, która okryła 
się rumieńcem pod jego spojrzeniem. 

Gdy odchodził, było juŜ późno. Marian, stojąc pod akacjami, patrzyła za nim, aŜ zniknął jej z 

oczu. Przeszył ją chłodny dreszcz. 

— Czuję się jak królowa Waszti, która pozbawiona korony opuszczała bramy zamku w Suzie, 

by  ukryć  swe  złamane  serce  —  powiedziała  do  siebie  na  głos.  —  Ciekawa  jestem,  czy  Estera 
przejęła juŜ moje berło? Czy ta dziewczyna z Zatoczki o bladej twarzy kapłanki i tajemniczych 
oczach wykradła mi jego serce? A moŜe ono nigdy nie naleŜało do mnie? Wiem, Ŝe Esterbrook 
Elliott  dotrzyma  wszystkich  złoŜonych  mi  ślubów,  choćby  wiele  go  to  kosztowało.  Ale  ja  nie 
chcę bladego cienia uczucia,  które  on  Ŝywi do innej. Obawiam się,  Ŝe  nadszedł  czas abdykacji. 

background image

Lecz cóŜ pozostanie pozbawionej tronu Waszti? 

W drodze powrotnej do domu Esterbrook Elliott bił się z myślami. Towarzyszyła mu drwiąca 

cisza nocy. 

Wreszcie  musiał  stawić  czoło  prawdzie.  Z  goryczą  uświadomił  sobie,  Ŝe  nigdy  nie  kochał 

Marian  Lesley,  Ŝywił  dla  niej  jedynie  braterski  sentyment.  Zaś  Ŝarliwa  miłość,  jaką  zapałał  do 
Magdalen  Crawford,  moŜe  pozbawić  go  honoru.  Widział  ją  zaledwie  trzy  razy,  a  jego  tętniące 
serce spoczywało na chłodnej, białej dłoni tej dziewczyny! Zamknął oczy i jęknął. Co za obłęd! 
PrzecieŜ  honor  i  szacunek  dla  samego  siebie  stały  na  straŜy  więzi  łączącej  go  z  inną.  A  nawet 
gdyby  był  wolny,  Magdalen  Crawford  nie  była  odpowiednią  kandydatką  na  jego  Ŝonę  — 
przynajmniej  w  oczach  świata.  Dziewczyna  z  Zatoczki,  osoba  bez  wykształcenia  i  pozycji 
społecznej! A jednak ją kochał. 

Schodząc  w  dół  pagórka,  dostrzegł  w  oddali  atramentowy  pas  wód  zatoki.  Ciszę  nocną 

przenikał teraz szum morza. Światełka Zatoczki pobłyskiwały w mroku. 

W  następnym  tygodniu  Esterbrook  codziennie  chodził  do  Zatoczki.  Czasami  nie  widywał 

Magdalen,  innym  razem  udawało  mu  się  ją  spotkać.  Jednak  pod  koniec  tygodnia  odniósł 
zwycięstwo w tej gorzkiej, bolesnej walce z samym sobą. Choć na początku poddał się zrywowi 
namiętności, męska siła wzięła w końcu górę. Wyzbył się wreszcie wahań, lecz głos łamał mu się 
z bólu, gdy powiedział: 

— JuŜ tu więcej nie przyjdę, Magdalen. 
Zatrzymali  się  właśnie  w  cieniu  porośniętego  sosnami  cypla  po  lewej  stronie  Zatoczki. 

Wcześniej  spacerowali  wzdłuŜ  brzegu,  podziwiając  zachodzące  słońce,  które  jarzyło  się  nad 
wodą.  Niebo  było  pokryte  chmurkami  o  purpurowo–bursztynowym  odcieniu.  Oddzielały  je 
drugie,  podobne  do  wstąŜek  smugi  jabłkowozielonego  nieba.  Spacerowali  w  milczeniu, 
trzymając się za ręce jak dzieci, ale w ich sercach kipiała namiętność. 

Magdalen  odwróciła  się  na  dźwięk  słów  Esterbrooka  i  długo  na  niego  patrzyła.  Za  nią 

rozciągały  się  lśniące  wody  zatoki,  w  ponurym  zmierzchu  pobłyskiwało  juŜ  kilka  gwiazd.  Na 
półprzeźroczystym  tle  nieba,  utkanym  z  zieleni,  róŜu  i  błękitu,  zawisła  ciemna,  szkaradna 
chmura, której zamazany kontur przypominał monstrualnego nietoperza. W przyćmionym świetle 
smutna twarz dziewczyny  nabrała nieziemskiego  piękna. Magdalen odwróciła wreszcie oczy od 
pobladłego Esterbrooka i wpatrzyła się w opalizujący posępnie bezmiar morza. 

— Tak będzie najlepiej — powiedziała powoli. 
—  Tak, najlepiej!  Ale  jeszcze  lepiej  byłoby,  gdybyśmy nigdy się nie spotkali! Kocham cię i 

dobrze  o  tym  wiesz,  niepotrzebne  nam  słowa.  Nigdy  wcześniej  nie  kochałem,  tak  tylko  mi  się 
wydawało. Zrobiłem błąd, za który muszę teraz zapłacić. Rozumiesz mnie? 

— Rozumiem — odparła po prostu. 
—  Nie  próbuję  się  usprawiedliwiać.  Byłem  słaby,  postępowałem  tchórzliwie  i  nieuczciwie. 

Ale pokonałem samego  siebie. Będę wierny kobiecie, której to  ślubowałem. Nie wolno nam się 
więcej  spotykać.  Wyrwę  z  siebie  to  szaleństwo.  Od  dnia,  kiedy  cię  ujrzałem  po  raz  pierwszy, 
czułem się jak opętany. Teraz nieco oprzytomniałem i zamierzam sprostać obowiązkom, jakie na 
mnie ciąŜą. Nie ośmielę się powiedzieć nic więcej, bo nie ufam sobie na tyle. Magdalen, proszę, 
abyś wybaczyła mi wszystko! 

—  Nie  mam  ci  czego  wybaczać  —  odparła  ze  spokojem.  —  Jestem  tak  samo  winna  jak  ty. 

Gdybym była bardziej stanowcza, sprawy nie potoczyłyby się w ten sposób. Ja takŜe byłam słaba 
i  zasługuję  na  to,  by  odpokutować  tę  słabość  cierpieniem.  Nie  mamy  innego  wyjścia.  śegnaj, 
Esterbrook.  —  Głos  załamał  jej  się  z  bólu,  lecz  nie  oderwała  zamglonych,  posępnych  oczu  od 
oczu Esterbrooka. 

ZbliŜył się do niej i porwał w ramiona. 

background image

— Magdalen, Ŝegnaj, moja kochana! Pocałuj mnie, zanim odejdę. Ten jeden raz. 
Wyswobodziła się z jego ramion i powiedziała z dumą: 
— Nie! Pozwolę się całować tylko temu, kto zostanie moim męŜem. śegnaj, kochany. 
 

*

 

*

 

 
Gdy następnego wieczora Marian Lesley patrzyła na bladą, zaciętą twarz Esterbrooka, czytała 

z  niej  jak  z  otwartej  księgi.  Ona  sama  równieŜ  miała  pobladłą  twarz  i  cienie  pod  fiołkowymi 
oczami,  będące  świadectwem  bezsennych  nocy.  Opanowanym  głosem  wypowiedziała  słowa 
powitania  i  podała  narzeczonemu  rękę.  Dostrzegła  ślady  walki,  jaką  toczył  z  samym  sobą,  i 
wiedziała, Ŝe wyszedł z niej zwycięsko. 

Ś

wiadomość ta utrudniała zadanie, jakie sobie wyznaczyła. Łatwiej byłoby puścić napiętą linę 

niŜ odrzucić ją, gdy bez oporu spoczywała w dłoni. 

Przez moment serce Marian zadrŜało z niewysłowionej nadziei. A moŜe z czasem zapomni o 

tamtej? CzyŜ nie powinna skorzystać ze sposobności i odbudować słabnącą więź? MoŜe jeszcze 
odzyska  utracone  berło?  Kobieca  duma  zdławiła  jednak  ten  zryw  nadziei.  Po  cóŜ  jej  pozorne 
królowanie i z trudem odzyskana wierność! 

Powiedziała  mu  to,  gdy  Esterbrook  spytał  z  powagą  i  przejęciem,  czy  mogliby  nieco 

przyspieszyć termin ślubu, przekładając go na sierpień. 

Marian przymknęła na  chwilę oczy i kurczowo zacisnęła smukłe dłonie spoczywające wśród 

koronek na podołku, po czym odezwała się spokojnym tonem: 

— Czasem myślę sobie, Esterbrook, Ŝe lepiej by było, gdybyśmy w ogóle się nie pobierali. 
Esterbrook spojrzał na nią z zaskoczeniem. 
— Marian, co chcesz przez to powiedzieć? — spytał. 
— Właśnie to, co powiedziałam. Myślę, Ŝe wcale nie pasujemy do siebie, tak jak nam się to 

zdawało.  Kochaliśmy  się  jak  brat  i  siostra  —  nic  więcej.  I  sądzę,  Ŝe  lepiej  będzie,  gdy  juŜ  na 
zawsze tak pozostanie. 

Esterbrook zerwał się z miejsca. 
— Marian, czy wiesz, co mówisz? Nie doszły cię chyba Ŝadne plotki… 
—  Nie  —  przerwała  raptownie.  —  Powiedziałam  tylko  to,  co  ostatnio  nasunęło  mi  się  na 

myśl. Jestem przekonana,  Ŝe popełniliśmy błąd.  Nie jest jeszcze za późno, by go naprawić. Nie 
odmówisz chyba mojej prośbie, Esterbrook? Zwolnisz mnie z danego słowa? 

— Mój BoŜe, Marian! — powiedział zdławionym głosem. — Nie mogę uwierzyć, Ŝe mówisz 

szczerze. Przestało ci juŜ na mnie zaleŜeć? 

Kurczowo zaciśnięte dłonie dziewczyny zwarły się jeszcze mocniej. 
—  Nie,  zawsze  mi  będzie  zaleŜało  na  twojej  przyjaźni,  o  ile  pozwolisz mi  się  traktować  jak 

przyjaciel. Wiem jednak, Ŝe nie moŜemy dać sobie szczęścia, za późno juŜ na to. Esterbrook, czy 
zwolnisz mnie z przysięgi, która zmieniła się w uciąŜliwe pęta? 

Gdy  Esterbrook  spojrzał  na  uniesioną  do  góry  twarz  Marian,  oczy  zaszły  mu  mgłą.  W  jego 

sercu wzbierała ogromna radość, lecz towarzyszył jej Ŝal. Wiedział, co umyka mu z Ŝycia wraz z 
tą czystą, wraŜliwą kobietą. 

—  Skoro  rzeczywiście  tego  chcesz  Marian…  —  powiedział  powoli.  —  JeŜeli  rzeczywiście 

czujesz,  Ŝe  twoje  serce  nie  naleŜy  i  nigdy  nie  będzie  naleŜeć  do  mnie…  Ŝe  nie  mogę  cię 
uszczęśliwić… Nie pozostaje mi nic innego, jak uszanować twoje Ŝyczenie. Jesteś wolna. 

—  Dziękuję,  kochany  —  odparła  łagodnie  i  wstała  z  miejsca.  Zsunęła  pierścionek  z  palca  i 

background image

podała  go  Esterbrookowi.  Wziął  go  mechanicznym  ruchem.  Nadal  był  oszołomiony.  Wszystko 
wydawało mu się jakieś nierealne. Marian wyciągnęła rękę. 

— Dobranoc, Esterbrook — powiedziała nieco znuŜonym tonem. — Jestem zmęczona. Cieszę 

się, Ŝe masz na tę sprawę podobny pogląd. 

—  Marian… —  powiedział z  przejęciem,  ściskając  kurczowo  jej  dłoń.  — Czy  jesteś pewna, 

Ŝ

e rzeczywiście będziesz szczęśliwa, jesteś przekonana, Ŝe postępujesz słusznie? 

— Najzupełniej — odparła z bladym uśmiechem na ustach. — To nie jest pochopna decyzja. 

Przemyślałam  sobie  wszystko.  Tak  będzie  o  wiele  lepiej,  kochany.  Zawsze  będziemy 
przyjaciółmi.  Będę  traktować  twoje  radości  i  smutki  jak  swoje  własne.  Gdy  inna  miłość 
opromieni twe Ŝycie, będę się z tego cieszyć. A teraz — dobranoc. Chcę zostać sama. 

Stojąc  w  drzwiach  odwrócił  się,  by  jeszcze  raz  spojrzeć  na  Marian.  Gdy  zobaczył  skrytą  w 

półmroku,  uroczą  i  pełną  godności  postać  dziewczyny,  pochylił  z  Ŝalem  głowę,  jasno  zdając 
sobie sprawę, co utracił. 

Potem  odszedł  w  ciemność  letniej  nocy.  W  godzinę  później  sta  samotnie  na  małym  cyplu, 

gdzie  poprzedniej  nocy  rozstał  z  Magdalen.  Niespokojny,  nocny  wiatr  jęczał  wśród  sosen 
porastających brzeg. Jasny księŜyc okrył spokojny bezmiar morza mlecznobiałym blaskiem. 

Esterbrook wyjął z kieszeni pierścionek Marian, ucałował gol z czcią, a potem cisnął daleko w 

morze. Brylant błysnął w świetlej księŜyca, po czym z cichym pluskiem zniknął wśród fal. 

Esterbrook  odwrócił  się  w  stronę  Zatoczki,  która  leŜała  pogrąŜona  w  ciemności  i  ciszy  w 

zakolu  pomiędzy  półksięŜycowatymi  cypelkami.  Pod  niską  strzechą  chaty  Barrettów 
pobłyskiwało  samotne  światełko.  Esterbrook  pomyślał,  Ŝe  juŜ  nazajutrz  będzie  mógł  wrócić  do 
Magdalen. 

background image

P

RZEBUDZENIE 

H

ELEN

 

 
Robert  Reeves  z  zaciekawieniem  przyjrzał  się  dziewczynie,  która  podała  mu  śniadanie. 

Przyjechał  do  wynajętego  na  lato  domu  dopiero  poprzedniego  wieczora,  więc  wcześniej  jej  nie 
widział. Zdecydował się zamieszkać na tej zniszczonej farmie, gdyŜ pobliska zatoka znana była z 
silnych przypływów, a okolica słynęła z doskonałych efektów świetlnych. Reeves był zapalonym 
malarzem  impresjonistą.  Nie  przejmował  się  prymitywnymi  warunkami  mieszkaniowymi,  źle 
wychowanymi, nudnymi gospodarzami, ani tym, Ŝe farma znajdowała się na zupełnym odludziu. 
Liczyło się tylko to, Ŝe moŜe upajać się niezwykłymi wschodami i zachodami słońca, cudownym 
ś

wiatłem księŜyca, purpurowymi brzegami i bezmiarem lśniącej, niebieskiej wody. 

Angus  Fraser  i  jego  Ŝona  byli  zamkniętymi  w  sobie,  nieokrzesanymi  ludźmi. Jedyną  rzeczą, 

jaka ich interesowała, było tych parę kamienistych akrów ziemi, które zapewniały im  środki do 
Ŝ

ycia. Robert sądził, Ŝe są bezdzietni, więc zainteresowało go, kim moŜe być dziewczyna, która 

nalewała mu herbatę i przygotowywała kanapki. Nie była podobna do Frasera ani do jego  Ŝony. 
Niewątpliwie  trudno  uznać  by  ją  za  piękność.  Była  bardzo  wysoka  i  poruszała  się  dość 
niezgrabnie.  Poza  tym  miała  na  sobie  bardzo  nietwarzową  sukienkę  z  ciemnego  kretonu.  Jej 
bujne,  czarne  włosy  były  upięte  w  węzeł  na  karku.  Miała  delikatne,  lecz  nieregularne  rysy  i 
ś

niadą cerę. Reeves zwrócił szczególną uwagę na jej oczy. Były wielkie, ciemne i pełne na poły 

nieświadomej tęsknoty, jakby uwięziona dusza, która przez nie przezierała, na próŜno próbowała 
się objawić. 

Reeves nie zdołał się dowiedzieć niczego na temat dziewczyny od niej samej, gdyŜ wszelkie 

jego niezobowiązujące pytania zbywała lakonicznymi odpowiedziami. Później wybadał ostroŜnie 
panią Fraser, która powiedziała, Ŝe dziewczyna nazywa się Helen Fraser i jest bratanicą Angusa. 

—  Jej  rodzice  nie  Ŝyją,  więc  my  ją  wychowaliśmy.  To  dobra  dziewczyna,  choć  jest  uparta  i 

czasem ma muchy w nosie. Ale tak w ogóle jest sumienna, a pracowitszej nie ma w całym Bay 
Beach. Angus oblicza, Ŝe oszczędza na niej tyle pieniędzy, ile musiałby zapłacić parobkowi. Nie 
mogę złego słowa o niej powiedzieć. 

A  jednak  Reeves  czuł,  Ŝe  pani  Fraser  nie  lubi  bratanicy  męŜa.  Często  słyszał,  jak  ją  łaja,  i 

zauwaŜył, Ŝe dziewczyna nigdy nie reaguje na ostre słowa. Pewnego razu, gdy pani Fraser była 
szczególnie uszczypliwa, Reeves spotkał Helen, jak pędziła korytarzem prowadzącym z kuchni, a 
oczy miała pełne łez. Reeves poczuł się, jakby ktoś go uderzył. 

Tego samego popołudnia poszedł do Angusa i jego Ŝony. Powiedział, Ŝe chciałby namalować 

obraz w pejzaŜu nadmorskim i potrzebna mu modelka. Czy pozwoliliby pannie Fraser pozować 
do portretu? Zapłaci hojnie za jej czas. 

Gospodarze  nie  mieli  nic  przeciwko  temu.  Pomyśleli,  Ŝe  pieniądze  schowają  sobie  do 

kieszeni, a Helen ktoś moŜe zastąpić. 

Reeves powiedział dziewczynie o swoim pomyśle dopiero wieczorem, gdy zaganiała do domu 

krowy  z  pastwisk  połoŜonych  nad  bagnami.  Był  zaskoczony  jej  reakcją.  Posępna  twarz  Helen 
pojaśniała i stała się niemal piękna. 

Trwało  to  jednak  krótką  chwilę.  Dziewczyna  z  apatycznym  spokojem  zgodziła  się  na 

propozycję.  W  drodze  powrotnej  do  domu,  idąc  wraz  z  Helen  za  krowami,  rozprawiał  o 
zachodzie słońca, tajemniczym pięknie zatoki, wspaniałych, purpurowych brzegach widniejących 
w oddali. Słuchała w milczeniu. Tylko raz, gdy mówił o dalekim poszumie morza, uniosła głowę 
i spojrzała na niego. 

— O czym ono panu opowiada? — spytała. 

background image

— O wieczności. A pani? 
—  Ono  mnie  wzywa  —  odparła  po  prostu.  —  Wówczas  chcę  mu  wyjść  na  spotkanie.  To 

sprawia  mi  ból.  Nie  potrafię  wyjaśnić  dlaczego.  Czasami  jest  tak,  jakbym  spała  i  chciała  się 
obudzić, ale nie wiem jak. 

Odwróciła się i zapatrzyła w wody zatoki. Zamierający blask słońca przedarł się przez chmurę 

i padł na włosy dziewczyny. 

Wyglądała jak duch wybrzeŜa — miała w sobie jego tajemniczość, nieokreślony i ulotny urok. 

Reeves pomyślał, Ŝe kryją się w niej nie ujawnione moŜliwości. 

Nazajutrz  zaczął  pracę  nad  obrazem.  Początkowo  zamierzał  namalować  dziewczynę  jako 

wcielenie  ducha  morza,  ale  stwierdził,  Ŝe  jej  usposobienie  jest  zbyt  zmienne.  Wobec  tego 
rozpoczął szkice do obrazu pod tytułem „Oczekiwanie”. Miał on przedstawiać kobietę zapatrzoną 
w  zatokę  z  beznadziejną  tęsknotą  w  oczach.  Temat  ten  bardzo  pasował do  modelki  i  praca  nad 
obrazem szybko posuwała się naprzód. 

Gdy czuł się zmęczony, zabierał dziewczynę na spacer wzdłuŜ brzegu albo przejaŜdŜkę łódką 

do  ujścia  zatoki.  Starał  się  nawiązać  z  Helen  kontakt,  ale  z  początku  nie  bardzo  mu  to 
wychodziło.  Sprawiała  wraŜenie,  Ŝe  się  go  boi.  Opowiadał  jej  o  wielu  rzeczach,  o  dalekim 
ś

wiecie, o krajach, po których podróŜował, sławnych ludziach, których poznał, o muzyce, sztuce 

i  ksiąŜkach.  Gdy  zaczął  mówić  o  tych  ostatnich,  dotknął  właściwej  struny.  Przez  twarz 
dziewczyny przemknął ten przemieniający ją błysk, który Reeves uwielbiał wywoływać. 

— Zawsze chciałam duŜo czytać, ale nie miałam moŜliwości — powiedziała z przejęciem. — 

Ciocia  wścieka  się,  gdy  zastaje  mnie przy czytaniu. Mówi,  Ŝe to  strata czasu. A  ja tak to lubię. 
Czytam kaŜdy skrawek papieru, który mi się nawinie, ale rzadko mam dostęp do ksiąŜek. 

Nazajutrz Reeves zabrał ze sobą „Idylle o Królu” Tennysona i czytał jej na głos. 
— To piękne… — powiedziała po prostu, lecz jej zachwycone oczy dopowiedziały resztę. 
Później zawsze juŜ zabierał na spotkanie z Helen jakąś ksiąŜkę 
—  poezję  czy  klasyczną  prozę.  Był  zaskoczony,  Ŝe  tak  szybko  orientowała  się  w  treści 

utworów  i  potrafiła  docenić  najtrafniejsze  ustępy.  Stopniowo  przełamała  nieśmiałość  i  zaczęła, 
mówić.  Nie  miała  pojęcia  o  jego  świecie,  ale  swój  własny  znała  wyśmienicie.  Była  prawdziwą 
kopalnią  opowieści  na  temat  zatoki.  Znała  kaŜdy  skrawek  kamienistego  wybrzeŜa  i  wszystkie 
związane  z  nim  legendy.  Wybierali  się  razem  na  wycieczki  i  zwiedzali  dzikie  nadmorskie 
ustronia. Helen potrafiła ocenić pejzaŜ i kolory okiem artysty. 

— .Powinnaś zostać malarką — powiedział jej pewnego dnia Reeves, gdy zwróciła uwagę na 

wspaniały efekt, jaki tworzył snop światła padający przez szczelinę w skałach na ciemnozieloną 
taflę wody. 

—  Wolałabym  być  pisarką  —  odparła  po  namyśle.  —  Gdybym  tylko  potrafiła  napisać  coś 

takiego jak ksiąŜki, które mi czytałeś. To musi być cudowne — mieć do powiedzenia coś, czego 
słucha  cały  świat.  Powiedzieć  to  słowami,  które  staną  się  nieśmiertelne.  To  zapewne 
najszlachetniejsze powołanie człowieka. 

— Ale wielu pisarzy nie wie, co to szlachetność czy dobroć — powiedział łagodnie Reeves. 

— I często są nieszczęśliwi. 

Helen  raptownie  zmieniła  temat,  jak  zwykle  gdy  rozmowa  dotyczyła  draŜliwej  kwestii  jej 

najgłębszych pragnień. 

— Czy wiesz, dokąd cię dziś zaprowadzę? 
— Nie. 
—  Miejscowi  ludzie  zwą  to  miejsce  Grotą  Morskiego  Ducha.  Nie  cierpię  jej,  wydaje  mi  się 

jakaś  niesamowita,  ale  myślę,  Ŝe  ci  się  spodoba.  Jest  to  ciemna,  mała  jaskinia  na  zakręcie 
zatoczki,  po  obu  jej  stronach  są  skaliste  cyple.  W  czasie  odpływu  moŜna  wejść  do  środka,  ale 

background image

przypływ  zalewa  Grotę.  Gdy  ktoś  nie  umiejący  pływać  da  się  tam  zaskoczyć  wodzie,  jest 
zgubiony, gdyŜ skały cypli są tak wysokie i strome, Ŝe nie sposób się na nie wspiąć. 

Reeves słuchał z zaciekawieniem. 
— Czy komuś się to zdarzyło? — spytał. 
— Tak — odparła Helen i wstrząsnął nią dreszcz. — Kiedyś, jeszcze przed moim urodzeniem, 

pewna dziewczyna weszła do jaskini od strony lądu i tam zasnęła. Nadszedł przypływ i utopił ją. 
Była młoda i śliczna, miała wyjść za mąŜ w następnym tygodniu. Boję się tego miejsca. 

Zdradliwa  jaskinia  okazała  się  malowniczym  zakątkiem  o  niewinnym  wyglądzie.  Przed 

wejściem  do  Groty  iskrzyła  się  piaszczysta  plaŜa,  a  po  obu  jej  stronach  wznosiły  się  ponure 
skały. 

—  Muszę  przyjść  tu  kiedyś  i  zrobić  szkic  —  powiedział  z  oŜywieniem  Reeves.  —  A  ty 

będziesz  Duchem  Morskim.  Usiądziesz  w  jaskini  z  rozpuszczonymi  włosami,  w  które  będą 
wplątane wodorosty. 

—  Sądzisz,  Ŝe  tak  właśnie  wygląda  Duch  Morski?  —  spytała  Helen  z  rozmarzeniem.  —  Ja 

myślę, Ŝe ten złośliwy i okrutny duch ma postać diabła, który siedzi tu, czyhając na swe ofiary. 

—  Dajmy  lepiej  spokój  tym  twoim  duchom  —  powiedział  Reeves,  wyławiając  z  wody  tom 

poezji  Longfellowa.  —  To  zwodnicze  istoty,  jeśli  wierzyć  legendom,  i  nierozwaŜnie  jest 
obgadywać je w ich legowiskach. Przeczytam ci teraz wiersz, który na pewno ci się spodoba. 

Gdy zaczął się przypływ, ruszyli w drogę powrotną. 
— No i nie widzieliśmy w końcu tego Morskiego Ducha — powiedział Reeves. 
— Myślę, Ŝe ja ujrzę go kiedyś — odrzekła Helen powaŜnym tonem. — Myślę, Ŝe czeka na 

mnie w tej swojej ponurej grocie i pewnego dnia mnie dopadnie. 

Reeves uśmiechnął  się,  słysząc  tę  ponurą  fantazję,  i Helen  odpowiedziała  mu jednym  z tych 

nagłych, rozjaśniających jej twarz uśmiechów. Przypływ pełzł szybko po białym piasku. Słońce 
wisiało  nisko  nad  bijącą  bladoniebieskim  blaskiem  zatoką.  Rozstali  się  przy  Clam  Point,  gdyŜ 
Helen musiała iść po krowy. Reeves udał się na spacer wzdłuŜ brzegu. Rozmyślał trochę o Helen 
i cudownej przemianie, jaka w niej ostatnio nastąpiła. Później jego myśli powędrowały do innej 
kobiety,  kobiety  niezwykłej  urody  i  jej  oczu  niebieskich  jak  woda,  na  którą  patrzył.  Wówczas 
zapomniał o istnieniu Helen. 

Letnie  dni  mijały  szybko.  Pewnego  popołudnia  Reevesowi  przyszła  ochota  na  ponowną 

wyprawę  do  Groty  Morskiego  Ducha.  Helen  nie  mogła  mu  towarzyszyć,  gdyŜ  były  właśnie 
Ŝ

niwa i musiała pomagać w polu. 

—  Nie  daj  się  złapać  Duchowi  Morskiemu  —  powiedziała  Ŝartobliwie  na  poŜegnanie.  — 

Przypływ będzie wcześnie, a ty lubisz się zamarzyć. 

— Będę ostroŜny — obiecał ze śmiechem i rzeczywiście miał taki zamiar. Jednak gdy wszedł 

do jaskini, owładnął nim jej złowieszczy czar. 

— Jeszcze godzina do przypływu — powiedział do siebie, siadając na głazie przed wejściem 

do  groty.  —  Akurat  zdąŜę  przeczytać  ten  artykuł  o  impresjonistach,  a  potem  pójdę  do  domu 
plaŜą. 

Czytając, zamyślił się, a potem zdrzemnął, oparłszy głowę o ścianę jaskini. Nie wiedział, jak 

długo  spał,  ale  obudził  się  nagle  z  uczuciem  przeraŜenia.  Skoczył  na  równe  nogi,  natychmiast 
zdając sobie sprawę, w jakim znalazł się połoŜeniu. Nadszedł przypływ — woda zdąŜyła otoczyć 
juŜ oba cyple. Wokół piętrzyły się bezlitosne, ogromne skały. Nie było ucieczki. 

Reeves  nie  naleŜał  do  tchórzy,  lecz  kochał  Ŝycie.  A  poza  tym  —  umrzeć  w  ten  sposób? Jak 

szczur utopiony w norze? Czekać bezsilnie na tę nadciągającą szybko, nieuniknioną śmierć? 

Zachwiał się na nogach i oparł o wilgotną skałę. Przez chwilę morze, niebo, więŜące go cyple 

i  biała  linia  wody  przypływu  zawirowały  mu  przed  oczyma.  Potem  oprzytomniał  nieco  i 

background image

próbował  pozbierać  myśli.  Ile  mu  pozostało?  Nie  więcej  niŜ  dwadzieścia  minut.  Tak,  czeka  go 
pewna śmierć, ale odwaŜnie stawi jej czoło. Tylko to beznadziejne oczekiwanie! Oszaleje chyba 
z przeraŜenia, zanim upłyną wlokące się w nieskończoność minuty! 

Wyjął coś z kieszeni, pochylił głowę i raz po raz zaczął przytykać ów przedmiot do ust. Gdy 

po chwili wyprostował się, zobaczył łódź, która wypłynęła zza cypla po prawej stronie. Siedziała 
w niej Helen Fraser. 

Reeves  znów  doznał  zawrotu  głowy  —  tym  razem  z  radości.  Przebiegł  wąski  pas  piasku, 

którego  nie  zdąŜyła  zakryć  woda,  i  podszedł  do  skały,  gdzie  właśnie  przybijała  łódź.  Gdy 
dziewczyna odłoŜyła wiosła i wstała, skoczył ku niej impulsywnie i chwycił jej chłodne dłonie. 

— Helen! Uratowałaś mnie! JakŜe ci się odwdzięczę? Przerwał nagle, gdyŜ patrzyła na niego 

w milczeniu, z zapartym tchem, a jej oczy mówiły, co kryje się w duszy. To, co w nich zobaczył, 
tak go zaskoczyło, Ŝe puścił ręce dziewczyny i cofnął się o krok, jakby uderzyła go w twarz. 

Helen nie zauwaŜyła zmiany, jaka w nim zaszła. Zacisnęła kurczowo obie dłonie i powiedziała 

drŜącym głosem: 

—  Och,  tak  się  bałam,  Ŝe  moŜe  być  za  późno!  Gdy  wróciłam  z  pola,  ciocia  Hannah 

powiedziała, Ŝe jeszcze cię nie ma, a wiedziałam, Ŝe nadszedł juŜ przypływ. Miałam przeczucie, 
Ŝ

e  zaskoczył  cię  w  jaskini.  Pobiegłam  na  bagna  i  wzięłam  łódź  Joe  Simmona.  Gdybym  nie 

zdąŜyła… — przerwała i wstrząsnął nią dreszcz. 

Reeves wsiadł do łodzi i ujął wiosła. 
— Duch Morski dorwałby swą ofiarę — powiedział, siląc się na niedbały ton. — ZasłuŜyłem 

sobie na to, lekcewaŜąc twoje ostrzeŜenie. Byłem bardzo lekkomyślny. Będę wiosłował w drodze 
powrotnej. Pewnie nadweręŜyłaś swe siły, próbując przechytrzyć Ducha. 

Całą  drogę  przebyli  w  całkowitym  milczeniu.  Helen  nie  odzywała  się,  a  Reeves  nie  mógł 

wydobyć z siebie ani słowa. Gdy dopłynęli do brzegu, pomógł dziewczynie wysiąść. 

— Przejdę się trochę — powiedział. — Chcę uspokoić nerwy. Idź do domu i odpocznij. Nie 

martw się, juŜ nie będę igrał z duchami morskimi. 

Helen  odeszła  bez  słowa,  a  Reeves  ruszył  wolno  w  stronę  cypla.  Był  bardzo  przygnębiony 

odkryciem, którego dokonał. Ani mu się śniło, Ŝe moŜe do tego dojść. Nie był próŜny, a juŜ na 
pewno  nie  naleŜał  do  flirciarzy.  Nigdy  nie  przyszło  mu  do  głowy,  Ŝe  przebudzenie  duchowe 
Helen moŜe pociągnąć za sobą zgubne konsekwencje. Szczerze pragnął jej pomóc, a co zrobił? 

Czuł  się  bardzo  nieswojo.  Nie  mógł  winić  się za  to,  Ŝe świadomie  popełnił  błąd, ale widział 

teraz,  jak  głupio  postąpił.  Musi  natychmiast  wyjechać.  I  powiedzieć  jej  coś,  o  czym  powinna 
wiedzieć. śałował, Ŝe nie zrobił tego o wiele wcześniej. 

Następnego  popołudnia  nadarzyła  się  doskonała  okazja  do  rozmowy.  Reeves  robił  właśnie 

szkic wybrzeŜa, gdy nadeszła Helen. Usiadła na rozkładanym krzesełku, odwrócona nieco tyłem 
do  malarza,  i  nie  odezwała  się  ani  słowem.  Po  kilku  minutach  Reeves  ze  zniecierpliwieniem 
odłoŜył przybory do rysowania. 

—  Nie  jestem  w  nastroju  do  pracy  —  powiedział.  —  Dzień  jest  jakiś  senny.  Poza  tym 

rozleniwiłem się, bo moje wakacje się kończą. Za parę dni muszę wyjechać. 

Starał się nie patrzeć na dziewczynę, więc nie wiedział, Ŝe nagle pobladła. 
— Tak wcześnie? — spytała tonem, który nic nie wyraŜał. 
—  Tak,  zabawiłem  tu  i  tak  dość  długo.  Nie  mogę  pozwolić,  by  świat  o  mnie  zapomniał. To 

było bardzo przyjemne lato i z przykrością opuszczę Bay Beach. 

— Ale wrócisz tu za rok? — spytała pośpiesznie. — Tak mówiłeś… 
Reeves zebrał wszystkie siły, by wykonać to niewdzięczne zadanie. 
—  Być  moŜe  —  powiedział,  siląc  się  na  niedbały  ton.  —  Ale  jeśli  przyjadę,  będzie  mi 

towarzyszyć osoba bardzo droga memu sercu. 

background image

Nigdy ci o niej nie mówiłem, Helen, ale jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, Ŝe chyba mogę to zrobić. 

Jestem zaręczony z uroczą dziewczyną i mamy się pobrać na wiosnę. 

Zapadło  milczenie.  Reeves  z  ogromną  ulgą  stwierdził,  Ŝe  niepotrzebnie  obawiał  się 

gwałtownej reakcji Helen. Dziewczyna siedziała bez ruchu. Nie widział jej twarzy. Czy w ogóle 
jej na nim zaleŜało? MoŜe się mylił? 

—  Dziękuję,  to  miło,  Ŝe  mi  o  niej  powiedziałeś  —  odezwała  się  wreszcie  całkowicie 

opanowanym głosem. — Pewnie jest bardzo piękna. 

— Tak, to jej portrecik. Sama oceń. 
Helen  wzięła  miniaturę  namalowaną  na  kości  słoniowej  i  przypatrzyła  się  jej  spokojnie. 

Sportretowana kobieta była rzeczywiście śliczna. 

— Nic dziwnego, Ŝe ją kochasz — powiedziała Helen zdławionym głosem, zwracając portret. 

— Ciekawe, jakie to uczucie być aŜ tak piękną. 

Reeves podniósł tom poezji Tennysona. — MoŜe ci coś przeczytam? — zaproponował. — Co 

byś chciała? 

—  Przeczytaj  „Elaine”.  Chcę  jeszcze  raz  tego  posłuchać.  Reeves  nie  był  zachwycony  tym 

wyborem. 

— A moŜe coś innego? — spytał, pośpiesznie wertując ksiąŜkę. 
— „Elaine” to raczej smutny utwór. Co byś powiedziała na „Guinevere”? 
—  Nie  —  odparła  Helen  tym  samym  beznamiętnym  tonem.  —  Nie  mam  współczucia  dla 

Guinevere.  Cierpiała  wprawdzie,  gdyŜ  jej  miłość  była  zakazana,  ale  przynajmniej  cieszyła  się 
wzajemnością. Nie marnotrawiła swego uczucia dla kogoś, kto jej nie chciał. Tak było z Elaine i 
dlatego straciła Ŝycie. Przeczytaj mi tę historię. 

Reeves spełnił jej Ŝyczenie. Gdy skończył czytać, podał dziewczynie ksiąŜkę. 
— Helen, czy przyjmiesz to ode mnie na pamiątkę naszej przyjaźni i Groty Morskiego Ducha? 

Nigdy nie zapomnę, Ŝe zawdzięczam ci Ŝycie. 

— Dziękuję. 
Wzięła  ksiąŜkę  i  włoŜyła  kawałek  zawieruszonego  na  piasku,  purpurowego  glonu  pomiędzy 

stronice „Elaine”. 

—  Muszę  juŜ  iść  —  powiedziała  wstając.  —  Będę  potrzebna  cioci.  Jeszcze  raz  dziękuję  za 

ksiąŜkę, panie Reeves, i za całą pańską uprzejmość w stosunku do mnie. 

Gdy  odeszła,  Reeves  odetchnął  z  ulgą.  Uspokoiło  go  jej  opanowanie.  Pomyślał,  Ŝe  Helen 

wcale  nie  była  mocno  zaangaŜowana  uczuciowo,  Ŝe  po  jego  wyjeździe  minie  ta  przelotna 
fascynacja i dziewczyna o wszystkim zapomni. 

Wyjechał  w  kilka  dni  później.  Przy  poŜegnaniu  Helen  okazała  niewzruszony  spokój.  Przed 

wieczorem  wymknęła  się  z  domu  na  wybrzeŜe  z  tomem  Tennysona  w  ręku  i  skierowała  się  do 
Groty Morskiego Ducha. 

Właśnie  zaczynał  się  przypływ.  Helen usiadła  na tym  samym  głazie,  gdzie Reeves zapadł  w 

drzemkę.  Przed  nią  rozciągał  się  ogrom  lśniącej,  błękitnej  wody,  który  nabierał  czarownych, 
miękkich odcieni w pobliŜu linii horyzontu. Wokół dziewczyny kładły się cienie skał. Patrzyła na 
białą linię znaczącą zbliŜający się przypływ. Woda dotarła juŜ niemal do cypli. Helen wiedziała, 
Ŝ

e za kilka minut droga odwrotu zostanie odcięta, lecz nawet nie drgnęła. 

Gdy  ciemnozielona  toń  sięgnęła  juŜ  jej  stóp,  a  chlupoczące  fale  obmyły  kraniec  sukni, 

dziewczyna uniosła głowę i jej twarz rozjaśnił nagły, dziwny uśmiech. 

Duch Morski pewnie zrozumiał, co on oznacza. 

background image

M

ŁODY 

S

I

 

 
Pan  Bentley  właśnie  zajechał  na  podwórze  z  nową  letniczką.  Pani  Bentley  i  Agnes  z 

ciekawością przyglądały się jej spoza firanek okna w saloniku. Rzadko mogły sobie pozwolić na 
opuszczanie  farmy,  więc  kaŜdy  przybysz  ze  świata  rozciągającego  się  poza  purpurowymi, 
zasnutymi mgłą wzgórzami był dla nich wielką atrakcją. 

Pani  Bentley  była  pulchną  kobietą  o  róŜowych  policzkach  i  matczynym  uśmiechu.  Agnes, 

jasnowłosa, szczupła dziewczyna, wysoka jak jej matka, miała uroczą twarzyczkę i zapowiadała 
się na piękność. Przyjazd letniczki był wielkim wydarzeniem w jej spokojnym Ŝyciu. 

— Jest prześliczna — wyszeptała pani Bentley, gdy dziewczyna wspięła się powoli na zielony 

pagórek przed domem. — I mam nadzieję, Ŝe miła. Zawsze moŜna liczyć pod tym względem na 
męŜczyzn,  ale  z  kobietami  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Oby  tylko  nie  okazała  się  jakąś  dziwaczką! 
Mam juŜ ich powyŜej uszu! 

Ethel  Lennox  zatrzymała  się  przy  wejściu,  a  pani  Bentley  i  Agnes  wyszły  do  holu.  Agnes 

wpatrywała  się  w  nieznajomą  z  nieśmiałym  podziwem.  Ta  zaś  stała  na  kamiennym  stopniu,  a 
rosnący przy wejściu kasztanowiec rzucał rozmigotany cień na jej suknię i lśniące włosy. 

Była  wysoka,  ubrana  w  prostą,  białą  suknię,  która  układała  się  we  wdzięczne  fałdy.  Przy 

pasku  miała  przypięty  bukiecik  bladoróŜowych  róŜ,  a  wielki,  malowniczy,  biały  kapelusz 
ocieniał  jej  twarz  i  burzę  lśniących,  ognistorudych  włosów.  Dziewczyna  miała  typową  dla 
rudzielców  woskowobiałą  cerę  i  duŜe,  ciemnofiołkowe  oczy.  Dość  zdecydowany,  niezaleŜny 
wyraz  jej  twarzy  o  delikatnych  rysach  łagodziły  urocze  usta.  Miały  dołeczki  po  obu  stronach, 
były  lekko  wygięte  i  rozchyliły  się  w  czarującym  uśmiechu,  gdy  pani  Bentley  wyszła,  by 
uprzejmie powitać nową lokatorkę. 

—  Zapewne  jest  pani  bardzo  zmęczona,  panno  Lennox.  Od  stacji  do  nas  jest  niezły  kawał 

drogi. Agnes, pokaŜ pannie Lennox jej pokój, a ja przygotuję herbatę. 

Agnes ruszyła naprzód z nieśmiałym wdziękiem, który zawsze zjednywał jej przyjaciół. Obie 

dziewczyny wspięły się powoli po szerokich, staroświeckich schodach. Pani Bentley zakrzątnęła 
się przy herbacie i ustawiła na stole puchar z damasceńskimi róŜami. 

—  Ma  buzię  jak  z  obrazka,  prawda,  John?  —  zwróciła  się  do  męŜa.  —  Nigdy  takiej  nie 

widziałam.  A  te  włosy!  Nie  przypuszczałam,  Ŝe  rude  mogą  być  aŜ  tak  ładne.  Wygląda  na 
sympatyczną — nie to, co te twoje zadzierające nosa damulki. Dały mi do wiwatu, mówię ci! 

— Ciiii… — syknął ostrzegawczo pan Bentley, gdyŜ Ethel Lennox weszła właśnie do pokoju, 

obejmując wpół Agnes. 

Bez  kapelusza  wyglądała  jeszcze  ładniej,  bo  miękkie,  rude  kędziorki  okalały  jej  czoło.  Pani 

Bentley posłała męŜowi ponad stołem porozumiewawcze, pełne podziwu spojrzenie. 

— To bardzo spokojne miejsce — odezwał się, by nawiązać rozmowę. — Jesteśmy prostymi 

ludźmi i niewiele się u nas dzieje. Mam nadzieję, Ŝe to pani nie przeszkadza? 

—  Wręcz  przeciwnie.  Gdy  przez  cały  rok  uczy  się  w  szkole,  w  hałaśliwym  mieście,  spokój 

jest  właśnie  tym,  czego  się  pragnie.  Poza  tym  lubię  malować  i  szkicować  w  wolnej  chwili,  a 
panna Courtłand, która gościła tu ostatniego lata, przekonywała mnie, Ŝe to wymarzone miejsce 
do  tego  celu.  Wiem,  Ŝe  właśnie  jest  czas  połowu  makreli,  więc  będę  miała  okazję  studiowania 
róŜnych typów ludzkich wśród rybaków. 

—  WybrzeŜe  znajduje  się  tuŜ,  tuŜ  i  rzeczywiście  jest  ładne,  choć  my,  miejscowi,  chyba  nie 

doceniamy  tego  w  pełni.  Przyjezdni  zawsze  zachwycają  się  jego  malowniczością.  A  co  do 
„typów”,  znajdzie  ich  pani  pod  dostatkiem  wśród  Pointerów.  W  Ŝyciu  nie  spotkałam  takich 

background image

stworów  jak  oni.  Gdy  znudzi  się  pani  malowaniem,  moŜe  rozerwać  się  trochę,  próbując 
rozwikłać naszą tajemnicę. 

— Ach, macie więc tajemnicę? To ciekawe. 
—  Tak,  tajemnicę  —  powtórzył  uroczyście pan  Bentley.  —  Jak dotąd nikt jej nie odkrył. Ja 

dałem sobie z tym spokój i wszyscy pozostali takŜe. MoŜe pani będzie miała więcej szczęścia. 

— Ale o co tu chodzi? 
—  Tą  tajemnicą  —  pan  Bentley  dramatycznie  zawiesił  głos  —  jest  Młody  Si.  Ostatniej 

wiosny, w okresie połowu śledzi, pojawił się tu pewien młodzieniec. Nikt nie wie, skąd przybył. 
Kupił łódź i chatę na wybrzeŜu. Potem wszedł w spółkę ze Snuffym Curtisem, który słuŜył mu 
doświadczeniem,  a  chłopak  zapewnił  chyba  gotówkę.  Snuffy  jest  biedny  jak  mysz  kościelna, 
więc była to dla niego prawdziwa gratka. Łowili razem przez całe lato. 

— Ale co to za imię: Młody Si? 
—  No,  tak  naprawdę  przedstawił  się  jako  Brown,  ale  nikt  nie  wierzy,  Ŝe  to  prawdziwe 

nazwisko. Kupił chatę od starego Si, który łowił tu kiedyś i teŜ był jakiś dziwny. ToteŜ gdy ten 
młody człowiek zjawił się Bóg wie skąd, jeden z Pointerów przezwał go Ŝartobliwie Młodym Si i 
tak  juŜ  zostało.  Chyba  mu  to  nie  przeszkadza.  Jest  dość  ponurym,  zamkniętym  w  sobie 
człowiekiem, ale Snuffy powiedział mi, Ŝe choć jest tak nietowarzyski, jednak ludzie go lubią. W 
kaŜdym razie to najprzystojniejszy chłopak, jakiego widziałem, a do tego wykształcony. Nie jest 
podobny  do  naszych  zwykłych  rybaków.  Niektórzy  podejrzewają,  Ŝe  jest  uciekinierem,  który 
wpadł w jakieś tarapaty i ukrywa się tutaj, by nie trafić za kratki. Ale moja Ŝona nie chce nawet o 
tym słyszeć. 

— Nigdy w to nie uwierzę — powiedziała stanowczo pani Bentley. — Młody Si przychodzi 

do  nas  często  po  mleko  i  masło.  To  prawdziwy  dŜentelmen.  Nikt  mnie  nie  przekona,  Ŝe  zrobił 
coś, czego musiałby się wstydzić, bez względu na to, co skłania go, by marnował sobie Ŝycie na 
wybrzeŜu. 

— On wcale nie marnuje tu Ŝycia — zachichotał pan Bentley. — On zarabia pieniądze. O tak, 

zarabia,  choć  zdaje  się,  Ŝe  wcale  o  to  nie  dba.  To  był  świetny  rok  na  połów  makreli,  a  on  jest 
zręczny.  Nie  znał  się  na  łowieniu,  gdy  tu  przybył,  a  teraz  przebija  Snuffy’ego.  Pracuje  jak 
opętany.  Wstaje  co  dzień  przed  wschodem  słońca,  a  nie  kładzie  się  przed  północą.  Mówię  mu 
kiedyś:  „Młody  Si,  nie  moŜesz  tak  tyrać,  nie  wytrzymasz  tego.  Nie  jesteś  Pointer,  ci  zniosą 
wszystko,  ale  ty  się  wykończysz.”  On  na  to  zaśmiał  się  jak  zwykle  z  goryczą  i  powiada: 
„NiewaŜne, nikt się tym nie przejmie”. 

I odszedł z markotną miną. Nie wiem, co w nim siedzi — zakończył pan Bentley. 
Ethel  Lennox  zaciekawiła  ta  historia.  Melancholijny,  tajemniczy  bohater  wśród  wydm 

srebrzystego piasku, nad błękitnym oceanem, na pewno doda pikanterii jej wakacjom. 

—  Chciałabym  zobaczyć  tego  księcia  w  przebraniu  —  powiedziała.  —  To  wszystko  brzmi 

bardzo romantycznie. 

—  Po  herbacie  mogę  zaprowadzić  cię  na  wybrzeŜe  —  zaproponowała  Agnes.  —  Si  jest  po 

prostu wspaniały — ciągnęła poufnym tonem, gdy wstały od stołu. — Tata nie przepada za nim, 
bo  uwaŜa,  Ŝe  jest  jakiś  dziwny.  Ale  ja  go  lubię.  Jak  powiedziała  mama,  on  jest  dŜentelmenem. 
Nie wierzę, Ŝe zrobił coś złego. 

 

*

 

*

 

 
Czekając na Agnes, Ethel spacerowała po sadzie. Usiadła pod jabłonią i zamierzała poczytać, 

background image

ale  wkrótce  ksiąŜka  wyśliznęła  jej  się  z  rąk.  Oparła  głowę  o  szary,  pokryty  porostami  pień 
starego  drzewa.  Rozchyliła  usta,  a  jej  fiołkowe  oczy  nabrały  tęsknego  wyrazu.  Agnes,  która 
nadchodziła  właśnie  aleją  jabłoniową,  pomyślała,  Ŝe  jej  nowa  znajoma  nie  wygląda  na 
szczęśliwą.  Ale  jaka  była  śliczna!  Na pewno wszyscy miejscowi będą się na nią  gapić.  Zawsze 
przyglądali się letnikom, a przecieŜ nigdy nie było kogoś takiego jak ona. 

— Nie wiedziałam, Ŝe przyjdziesz tak szybko — powiedziała Ethel, podrywając się z miejsca. 

— Zaczekaj chwilę, wezmę tylko kapelusz. 

Po  chwili  szły  juŜ  trawiastą,  pobruŜdŜoną  koleinami  ścieŜką,  która  wiodła  przez  skoszone 

pole,  gdzie  zieleniła  się  odrastająca  koniczyna,  a  miejscami  widniały  jasne  spłachetki 
dojrzewającego  owsa  i  złocisto  —  zielonej  pszenicy.  Wreszcie  ścieŜka  zniknęła  w  sypkich 
wydmach  u  podnóŜa  stoku,  z  którego  zeszły.  Za  wydmami  rozpościerał  się  lśniący  ocean.  Jak 
zwykle  podczas  sierpniowych  upałów  woda  była  bladoniebieska,  a  horyzont  zdobiła  koronka 
róŜowawych chmur. Roziskrzona tafla morza usiana była niezliczonymi łodziami. 

— Ta najdalej od brzegu naleŜy do Młodego Si — powiedziała Agnes. — Zawsze wypływa w 

tamto miejsce. 

—  Czy  on  jest  naprawdę  taki,  jak  mówi  twój  ojciec?  —  spytała  z  zaciekawieniem  panna 

Lennox. 

— Naprawdę. Jest zupełnie inny niŜ tutejsi ludzie. Jest dziwny. 
I chyba nieszczęśliwy. Wydaje mi się, Ŝe ma jakieś zmartwienie, ale jestem przekonana, Ŝe nie 

kryje  się  za  tym  nic  złego.  No  i  jesteśmy  — dodała, gdy pokonały wydmy  i stanęły  na długiej, 
płaskiej plaŜy. Na lewo od nich, gdzie linia brzegu zakręcała, rozciągało się półkole lśniącej bieli, 
na prawo stała szara chata rybacka. 

—  To  dom  Młodego  Si  —  powiedziała  Agnes.  —  Siedzi  tu  bez  przerwy.  Chyba  kaŜdy 

wpadłby  w  takim  miejscu  w  melancholię.  Idę  po  jego  lornetkę.  Powiedział,  Ŝe  mogę  ją  sobie 
poŜyczać. 

Pchnęła drzwi i weszła do środka, a Etheł podąŜyła za nią. Niewielka i uboga, lecz czysta izba 

była oświetlona przez jedno małe okienko. Znajdująca się w kącie drabina prowadziła na strych. 

Ś

ciany  z  surowych  desek  były  zawieszone  sieciami,  linami  do  połowu  makreli,  ubraniami  i 

innymi  akcesoriami  rybackimi.  Na  piecyku  stał  czajnik  i  patelnia.  Niski,  szeroki  stół  był 
zastawiony  naczyniami,  na  których  leŜały  wystygłe  resztki  pospiesznie  jedzonego  posiłku.  Pod 
ś

cianami  stały  drewniane  ławy.  Tłusty,  wąsaty  kociak,  który  wyglądał,  jakby  zrobiony  był  z 

aksamitu, drzemał na parapecie. 

—  To  kot  Młodego  Si  —  powiedziała  Agnes,  głaszcząc  zwierzaka,  który  zaczął  radośnie 

mruczeć  i  otworzył  zaspane,  zielone  oczy.  I  chyba  jedyna  istota,  na  której  mu  zaleŜy.  Jak  się 
masz, Wiedźmo? O, jest i lornetka. Wyjdziemy i popatrzymy sobie przez nią. 

—  Si  łapie  makrele  —  powiedziała  kilka  minut  później,  gdy  obejrzała  juŜ  wszystkie  łodzie. 

Wróci najwcześniej za godzinę. Jeśli chcesz, moŜemy się przejść wzdłuŜ brzegu. 

Niebo  było  kremowobiałe,  a  słońce  opuszczało  się  coraz  niŜej,  pozostawiając  na  wodzie 

roziskrzony  ślad,  który  ginął  na  zachodzie.  Mewy  szybowały  i  nurkowały  w  wodę,  a  małe, 
ć

wierkające ptaszki fruwały nad plaŜą. Gdy tylko czerwony brzeg tarczy słonecznej zanurzył się 

w oblanym purpurą morzu, łodzie zaczęły płynąć w stronę brzegu. 

—  Większość  z  nich  popłynie  za  cypel  —  wyjaśniła  Agnes,  wskazując  to  miejsce 

pogardliwym gestem. — Mieszkają tam Pointerowie, którzy są strasznymi prostakami. Młody Si 
nigdy się z nimi nie zadaje. O, podnosi juŜ Ŝagiel! Akurat zdąŜymy wrócić, zanim przypłynie. 

Ruszyły szybko po plaŜy, bo piasek zaczął wilgotnieć, gdy 
tylko zniknęło słońce, pozostawiwszy po sobie ognistoczerwoną plamę. 
Na plaŜy w okolicy rybaczówki roiło się od ludzi. Chłopcy w ubraniach roboczych biegali tam 

background image

i z powrotem, nosząc wodę i ryby. Łodzie wyciągano na płozy. Paru starych, brodatych rybaków, 
którzy  przyszli  z  cypla,  by  dowiedzieć  się,  jaki  połów  miał  Młody  Si,  paliło  fajki  pod  chatą. 
Morze  i  ląd  tonęły  w  łagodnej  poświacie,  Ethel,  która  posiadała  zmysł  artystyczny,  doceniała 
otaczające ją piękno. Nagle Agnes trąciła ją łokciem. 

— Jeśli chcesz zobaczyć Młodego Si, jest tam — wyszeptała, wskazując na wielką kremową 

łódź, w której moŜna było dostrzec jakąś krzątającą się postać. — To ten odwrócony plecami do 
nas. Liczy właśnie makrele. Jeśli wejdziesz na platformę za nim, zobaczysz go, gdy się obejrzy. 
Ja spróbuję wyłudzić makrelę od tego sknery Snuffy’ego. 

Ethel  ruszyła  wolnym  krokiem  w  stronę  łodzi.  MęŜczyźni,  których  mijała,  gapili  się  na  nią, 

otwierając  usta  z  zachwytu.  Wreszcie  stanęła  na  platformie  za  Młodym  Si.  Nikogo  nie  było  w 
pobliŜu,  gdyŜ  pozostali  rybacy  zebrali  się  wokół  Snuffy’ego.  Młody  Si  ze  zdumiewającą 
szybkością wyrzucał makrele z łodzi, lecz na odgłos kroków odwrócił się i wyprostował. Stanęli 
twarzą w twarz. 

— Miles! 
—  Ethel!  —  Młody  Si  zachwiał  się  na  nogach  i  oparł  o  maszt,  a  dwie  srebrne  ryby 

wyślizgnęły mu się z rąk. Przystojna, ogorzała twarz męŜczyzny bardzo pobladła. 

Ethel Lennox odwróciła się gwałtownie i bez słowa ruszyła szybkim krokiem przez plaŜę. 
Agnes poczuła, Ŝe ktoś dotyka jej ramienia, a gdy się obejrzała, zobaczyła pobladłą Ethel. 
— Chodźmy do domu — powiedziała ochrypłym głosem. — Strasznie tu wilgotno, zmarzłam 

juŜ trochę. 

— Ojej! — zawołała skruszona Agnes. — Powinnam była powiedzieć, Ŝebyś zabrała szal. Po 

zachodzie  słońca  na  wybrzeŜu  jest  zawsze  wilgotno.  No,  Snuffy,  daj  tę  makrelę.  Dziękuję. 
MoŜemy iść, panno Lennox. 

Gdy doszły do ścieŜki, Agnes przypomniała sobie, Ŝe chciała zadać pytanie, którego Ethel tak 

bardzo się obawiała. 

— Widziałaś Młodego Si? Co o nim sądzisz? 
Ethel odwróciła głowę i odparła z wystudiowanym spokojem: 
—  Wygląda  na  to,  Ŝe  jest  świetnym  rybakiem,  o  ile  dobrze  zauwaŜyłam.  Było  tam  dość 

ciemno. Chodźmy nieco szybciej. Buty mi przemokły. 

Gdy doszły do domu, wymówiła się zmęczeniem i skierowała wprost do swego pokoju. 
 

*

 

*

 

 
Tymczasem Młody Si zdąŜył się opanować i wrócił do pracy. Miał spiętą, pozbawioną wyrazu 

twarz. Na ogorzałych policzkach płonęły  rumieńce. Mechanicznym ruchem wyrzucał makrele z 
łodzi, lecz ręce mu drŜały. 

—  Widziałeś  tę  ładną  dziewczynę?  —  spytał  niedbałym  tonem  Snuffy,  podchodząc  do  jego 

łodzi. — Ponoć to jedna z letniczek Bentleyów. Wygląda, jakby zeszła z obrazka, co? 

— Nie ma czasu do stracenia, Curtis — odparł oschle Młody Si. 
— Zobacz, ile ryb do czyszczenia. Przestań gadać i bierz się do roboty. 
Snuffy wzruszył ramionami i w milczeniu zabrał się do pracy. Z Młodym Si nie było Ŝartów. 

Zanim  uporali  się  z  obfitym  połowem,  zapadła  juŜ  noc.  Snuffy  z  zadowoleniem  ogarnął 
wzrokiem beczki pełne ryb. 

— Dobra robota — mruknął pod nosem. — Ale cięŜka. Jestem wykończony. Idę się połoŜyć. 

Rany boskie, co ty wyprawiasz, Si?! 

background image

Młody  Si  wsiadł  do  łodzi  i  odcumował  ją.  W  milczeniu  zaczął  odpływać  od  brzegu.  Snuffy 

wpatrywał się w łódkę, dopóki nie zniknęła w mroku. 

—  Tego  juŜ  za  wiele!  —  wykrzyknął.  —  MoŜe  ten  Si  stracił  rozum?  Zachowywał  się  jakoś 

dziwnie, a teraz wypłynął Bóg jeden wie gdzie w taką noc! Myślę, Ŝe niebezpiecznie zostawać z 
nim sam na sam. 

— Snuffy sceptycznie pokręcił swą nie uczesaną głową. 
Młody Si wiosłował miarowo przez ciemne fale. Wschodnia bryza przyniosła wilgotną mgłę, 

która  zamazywała  linię  brzegu  i  horyzontu.  MęŜczyznę  otaczała  zewsząd  woda  i  szara  mgła. 
Przestał płynąć i oparł się o wiosła. 

— Kto by się spodziewał, Ŝe ujrzę ją właśnie tutaj? — wyszeptał. 
— Nie odezwała się ani słowem, ledwie na mnie spojrzała po tym długim rozstaniu. MoŜe to i 

lepiej.  To  straszne  wiedzieć,  Ŝe  jest  tak  blisko.  I  jaka  jest  piękna!  Kocham  ją  bardziej  niŜ 
kiedykolwiek.  Łudziłem  się,  Ŝe  cięŜkie  Ŝycie  wśród  nieokrzesanych  ludzi  pozwoli  mi  o  niej 
zapomnieć.  A  teraz…  —  zacisnął  kurczowo  dłonie.  Mgła  otaczała  go,  pełzła  zewsząd, 
nienamacalna,  podobna  do  zjawy.  Łódź  kołysała  się  łagodnie  na  falach.  Z  oddali  dobiegał 
uporczywy pomruk morza. 

 

*

 

*

 

 
Nazajutrz Ethel Lennox odrzuciła propozycję Agnes, by odwiedzić Si. Poszła na cypel i przez 

cały  dzień  rysowała.  Spędziła  tam  takŜe  następne  dwa  dni.  Twierdziła  głośno,  Ŝe  cypel  jest 
najbardziej malowniczą częścią wybrzeŜa, a ludzie mieszkający tam mają niezwykle interesujące 
fizjonomie. Agnes Bentley nie proponowała juŜ więcej, by odwiedziły Si. Odniosła wraŜenie, Ŝe 
jej nowa znajoma nie ma ochoty wracać do tej kwestii. 

— Co się mogło stać z tym Młodym Si? — zdziwiła się w kilka dni później pani Bentley. — 

JuŜ od tygodnia nie przychodzi po mleko i masło. Chory czy co? 

Pan Bentley zachichotał z rozbawieniem. 
—  Zaraz  ci  powiem,  co  się  stało.  Si  kupuje  teraz  u  Walden.  W  tym  tygodniu  dwa  razy 

widziałem, jak do niej szedł. Liza Walden wreszcie jest górą, Mary. 

—  No  cóŜ,  Młody  Si  jest  pierwszą  osobą,  która  przedkłada  masło  Lizy  Walden  nad  moje. 

Wszyscy  twierdzą,  Ŝe  ona  nigdy nie  doda soli jak trzeba.  Ho,  ho,  Młody Si jest na  pewno  mile 
tam  widziany.  I  mam  nadzieję,  Ŝe  będzie  zadowolony  z  wyboru  —  odparowała  pani  Bentley, 
grzechocząc złowieszczo naczyniami. Najwyraźniej jej wiara w Młodego Si została wystawiona 
na powaŜną próbę. 

Tymczasem Ethel Lennox siedziała w swoim pokoju na górze, z kilkoma obeschniętymi łzami 

na policzkach, i pisała list. Miała zaciśnięte usta i ręka jej drŜała. 

„Przekonałam  się,  Ŝe  nie  sposób  uciec  od  swego  przeznaczenia  —  napisała.  —  Nawet  jeśli 

bardzo staramy mu się wymknąć i jesteśmy przekonani, Ŝe nam się to udało, dopadnie nas, gdy 
najmniej tego oczekujemy. 

Przyjechałam  tu  zmęczona,  szukając  spokoju  i  wytchnienia.  Tymczasem  okazało  się,  Ŝe 

właśnie tu mój zamęt wewnętrzny jeszcze się powiększył. 

Mam zamiar coś ci wyznać, Helen. Takie wyznanie przynosi ulgę duszy, więc złoŜę je, póki 

jestem w nastroju. 

Wiesz,  naturalnie,  Ŝe  byłam  zaręczona  z  Milesem  Lesleyem  i  zaręczyny  zostały  zerwane 

ostatniej  jesieni  z  nie  wyjaśnionych  przyczyn.  Mam  zamiar  wyjaśnić  ci  to  wszystko  teraz  i 

background image

wysłać ten list, zanim zmienię zdanie. 

Minął  juŜ  ponad  rok  od  chwili,  gdy  Miles  i  ja  zaręczyliśmy  się.  Jak  wiesz,  jego  rodzina 

wywodzi się z arystokracji i jest zamoŜna. MoŜesz sobie wyobrazić, z jakim przeraŜeniem krewni 
Milesa  zareagowali  na  wiadomość,  Ŝe  ma  zamiar  oŜenić  się  z  ubogą  nauczycielką.  Teraz,  gdy 
wszystko spokojnie przemyślałam, nie mam o to do nich Ŝalu. Rodzicom pewnie trudno pogodzić 
się z tym, Ŝe ich ukochany syn, w którym pokładali tyle nadziei, odwraca się od kobiet własnej 
klasy  i  chce  związać  się  z  kimś  stojącym  niŜej  od  niego  pod  względem  społecznym.  Jednak 
wówczas  widziałam  wszystko  w  innym  świetle.  Powinnam  moŜe  ostudzić  jego  zapały,  a  nie 
dawać  nadzieję.  Ale  ja  tak  go  kochałam,  Nell!  Wreszcie,  pomimo  sprzeciwu  rodziny,  Miles 
oficjalnie ogłosił nasze zaręczyny. 

Gdy  rodzice  przekonali  się,  Ŝe  nie  zmienią  decyzji  syna,  ze  względu  na  miłość  do  niego 

udawali,  Ŝe  są  mi  przychylni.  Jednak  ja  wyczuwałam  ich  niechęć  i  draŜniła  mnie 
protekcjonalność,  z  jaką  mnie  traktowali.  Byłam  przewraŜliwiona  na  punkcie  ich  dezaprobaty, 
pokrywanej uprzejmością. 

Moja uraŜona miłość własna znalazła ofiarę w Milesie. NaleŜę do klasy ludzi, którzy bardzo 

przeŜywają,  gdy  spotka  ich  afront,  zamiast  go  ignorować,  jak  to  robią  dobrze  urodzeni. 
Wydawało mi się, Ŝe Miles nie dostrzega, iŜ słusznie czuję się uraŜona. Zaczęłam traktować go 
oficjalnie  i  chłodno.  Był  bardzo  cierpliwy,  lecz  nie  rozumiał  mego  zachowania,  więc  czuł  się 
zagubiony  i  zaniepokojony.  Wkrótce  nasze  stosunki  stały  się  bardzo  napięte  i  wystarczył 
drobiazg, by doszło do otwartej kłótni. 

Pewnego wieczora jego matka wydawała wielkie przyjęcie. Znałam tam kilka z zaproszonych 

osób, a Miles miał wiele obowiązków towarzyskich względem gości. Po pospiesznym powitaniu 
zostawił  mnie  na  jakiś  czas  samą.  PoniewaŜ  brakowało  mi  obycia,  odczytałam  to  jako 
zamaskowany  afront.  Rumienię  się,  przyznając,  Ŝe  zachowałam  się  jak  pokojówka.  W 
przypływie  zazdrości  wzięłam  odwet  na  Milesie,  flirtując  z  Fredem  Currie,  który  okazywał  mi 
pewne  względy  przed  zaręczynami.  Gdy  Miles  był  wreszcie  wolny  i  mógł  mnie  odszukać, 
przekonał  się,  Ŝe  jestem  bardzo  zaabsorbowana  Fredem,  gdyŜ nie  zauwaŜyłam  nadejścia swego 
narzeczonego.  Odwrócił  się  na  pięcie  i  odszedł.  Przez  resztę  wieczoru  nawet  się  do  mnie  nie 
zbliŜył. 

Wracałam do domu naprawdę wściekła. Byłam jednak tak nieszczęśliwa i skruszona, Ŝe gdyby 

Miles okazał mi zwykłą cierpliwość podczas swojej wizyty następnego wieczora, błagałabym go 
o  przebaczenie.  JednakŜe  posunęłam  się  za  daleko.  Matka  Milesa  była  zaszokowana  moim 
brakiem ogłady, on zaś czuł się upokorzony i był po prostu wściekły. 

Doszło  do  gwałtownej,  pełnej  gorzkich  słów  sprzeczki.  Powiedziałam  wiele  głupich, 

niewybaczalnych  rzeczy,  a  wreszcie  rzuciłam  w  niego  pierścionkiem.  Widać  było,  Ŝe  jest 
wstrząśnięty, choć w jego spojrzeniu krył się teŜ cień pogardy. Potem odszedł bez słowa. 

Gdy  złość  mi  przeszła,  poczułam  się  strasznie  nieszczęśliwa.  Zdałam  sobie  sprawę,  jak 

niegodnie  postąpiłam,  jak  bardzo  kocham  Milesa,  jak  jałowe  i  samotne  będzie  moje  Ŝycie  bez 
niego. Ale on nie wrócił, a wkrótce dowiedziałam się, Ŝe wyjechał. Nikt nie wiedział dokąd, ale 
mówiono,  Ŝe  za  granicę.  PoŜegnałam  się  z  nadzieją,  osuszyłam  łzy  i  brnęłam  przez  Ŝycie  jak 
wszyscy. śycie to nauczyło mnie myśleć i, mam nadzieję, uczyniło lepszą, szlachetniejszą. 

Latem  przyjechałam  tutaj.  Słyszałam  wiele  o  tajemniczym  przybyszu,  znanym  jako  „Młody 

Si”, który został rybakiem. Historia wydała mi się ciekawa i romantyczna, więc poszłam obejrzeć 
jej bohatera. Stanęłam z nim twarzą w twarz, Helen. To był Miles Lesley! 

Przez  chwilę  ziemia,  niebo  i  morze  zawirowały  mi  przed  oczyma.  Potem  przypomniałam 

sobie wszystko, odwróciłam się i odeszłam. Nie poszedł za mną. 

Zapewniam cię, Ŝe teraz z zabobonnym niemal lękiem omijam tę część wybrzeŜa. Więcej juŜ 

background image

go nie spotkałam, a on nie starał się ze mną zobaczyć. Jasno daje do zrozumienia, Ŝe mną gardzi. 
No cóŜ, i ja gardzę sobą. Jestem bardzo nieszczęśliwa, Helen. I to nie tylko ze względu na siebie. 
Wiem,  Ŝe  gdyby  Miles  nigdy  mnie  nie  spotkał,  jego  matka  nie  cierpiałaby  teraz  katuszy  z 
powodu  nieobecności  syna.  Moje  cierpienia  nauczyły  mnie  rozumieć  jej  własne,  więc  juŜ  nie 
mam Ŝalu do tej kobiety o jej dumę. 

Nie  muszę  chyba  dodawać,  Ŝe  wyjeŜdŜam  stąd  w  przyszłym  tygodniu.  Gdybym  mogła 

wymyślić jakiś sensowny pretekst, zrobiłabym to natychmiast”. 

Zapadł juŜ chłodny zmierzch, gdy Ethel poszła z Agnes Bentley wysłać list. Gdy zatrzymały 

się  na  chwilę  przy  drzwiach  małego  sklepiku,  zza  rogu  ulicy  wyszedł  Młody  Si.  Ubrany  był  w 
zgrzebne, rybackie ubranie, przez ramię przerzuconą miał wielką sieć do połowu śledzi. Jednak 
strój ten nie deformował jego wspaniałej sylwetki. 

—  Si,  gdzieś  ty  się  podziewał?  Dlaczego  tak  długo  nas  nie  odwiedzałeś?  —  wykrzyknęła 

Agnes, rzucając się ku niemu z radością. 

Młody Si nie odparł ani słowa. Ledwie uchylił czapkę machinalnym gestem i odwrócił się na 

pięcie. 

— Jak on moŜe w ten sposób traktować przyjaciół! — zawołała Agnes,  gdy tylko odzyskała 

mowę.  —  Pewnie  się  o  coś  obraził.  Chciałbym  wiedzieć,  o  co  chodzi…  —  dodała,  gdy 
ciekawość wzięła górę nad oburzeniem. 

W drodze powrotnej ujrzały  w oddali postać Młodego Si, który przechodził przez pogrąŜone 

w mroku pola. W ciemności Agnes nie zauwaŜyła, Ŝe Ethel jest blada i ma w oczach łzy. 

 

*

 

*

 

 
—  Właśnie  wracam  z  cypla  —  oznajmiła  Agnes  pewnego  parnego  popołudnia  w  tydzień 

później. — Mały Ev powiedział, Ŝe poniewaŜ dziś nie wypływają na ryby, moŜe nas wieczorem 
zabrać na przejaŜdŜkę Ŝaglówką. Masz ochotę? 

Ethel  odłoŜyła  obojętnie  swój rysunek. Była blada  i  wyglądała na  znuŜoną. Następnego  dnia 

miała wyjechać, więc byłaby to ostatnia morska wycieczka. 

Mniej  więcej  w  godzinę  po  zachodzie  słońca  Ŝaglówka  wyślizgiwała  się  z  cienia  rzucanego 

przez  cypel.  Siedziały  w  niej  Agnes  i  Ethel  oraz  Mały  Ev  Pointer  —  drobny,  słomianowłosy 
chłopak, do którego naleŜała łódź. 

Wieczór  był  pogodny,  a  od  lądu  wiał  oŜywczy  wiaterek.  Nie  zauwaŜyli  duŜej,  posępnej 

chmury nadciągającej od północnego wschodu. 

—  Ale  cudownie!  —  wykrzyknęła  Ethel.  Kapelusz  zsunął  się  jej  z  głowy,  a  rude  kosmyki 

pląsały wokół twarzy. 

Agnes rozejrzała się z niepokojem. PoniewaŜ lepiej znała się na morzu, wiedziała, Ŝe coś jest 

nie tak. 

Młody  Si,  który  stał  wraz  ze  Snuffym  przy  pochylni,  opuścił  lornetkę,  a  na  jego  twarzy 

malowało się zaskoczenie. 

— AleŜ to jest Agnes Bentley i … ta ich letniczka! — powiedział z niepokojem w głosie. — 

Wypłynęły z Małym Evem na tej jego przeciekającej krypie! Gdzie oni mają oczy? Nie widzą, Ŝe 
nadciąga burza? 

—  Mały  Ev  nie  ma  pojęcia  o  Ŝeglowaniu!  —  zawołał  z  przejęciem  Snuffy.  —  Daj  im  znać, 

Ŝ

eby wracali. Si pokręcił głową. 

— Za daleko wypłynęli. Nie wiem, czy zdąŜą przed nawałnicą. W dobrej łodzi, z kimś, kto się 

background image

zna na rzeczy, nic by im nie groziło, ale z Małym Evem! — Zaczął chodzić nerwowo po wąskiej 
pochylni. 

Łódka  znajdowała  się  teraz  jeszcze  dalej  od  lądu.  Bryza  zmieniała  się  w  silny,  jednostajnie 

wiejący  wiatr,  a  pomarszczona  powierzchnia  morza  pokryła  się  białymi  czapami  piany.  Agnes 
nachyliła się ku Ethel. 

— Wiatr się wzmaga — powiedziała. — Lepiej juŜ wracajmy. Chyba będzie burza, spójrz na 

te chmury. 

Przeciągłe, odległe dudnienie potwierdziło jej słowa. 
— Ev! — krzyknęła. — Chcemy wracać. 
Mały  Ev,  wyrwany  z  zamyślenia,  rozejrzał  się  z  niepokojem.  Dziewczęta  wymieniły 

przeraŜone  spojrzenia.  Niebo  poczerniało,  a  grzmoty  rozbrzmiewały  coraz  głośniej  i  częściej. 
Nad  horyzontem  zamigotała  błyskawica.  Morze  i  ląd  opromieniało  zielonkawe,  złowieszcze 
ś

wiatło. Gdy Mały Ev zrobił szybki zwrot, spadły pierwsze cięŜkie krople deszczu. 

— Ev, ta łódź przecieka! — zawołała Agnes, przekrzykując wiatr. 
— Wybierajcie wodę! — odkrzyknął Ev, który szamotał się z Ŝaglem. — Pod siedzeniem są 

dwa czerpaki. Ja muszę opuścić Ŝagiel. 

— Pomogę ci — powiedziała Ethel do Agnes. 
Była bardzo blada, lecz opanowana. Dziewczyny zaczęły zawzięcie wylewać wodę z łodzi. 
Młody Si obserwował je przez lornetkę. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę swojej łodzi. 
— Łódź im przecieka! Curtis, spuszczaj płaskodenkę na wodę! Musimy wypłynąć albo Ev je 

potopi. 

Odbili od brzegu, gdy rozpoczęła się ulewa, która okryła morze i ląd zasłoną białego deszczu. 
—  Młody  Si  po  nas  wypływa  —  powiedziała  Agnes.  —  Jeśli  zdąŜy,  będziemy  ocalone.  Ta 

łódź na pewno pójdzie na dno. 

Mały Ev był zupełnie ogłupiały ze strachu. Dziewczęta nieprzerwanie wylewały wodę, której 

z kaŜdą chwilą przybywało. Młody Si zdąŜył w ostatniej chwili. 

— Skacz, Ev! — zawołał, gdy jego łódź dobiła do tonącej Ŝaglówki. — Ratuj się! 
Wyciągnął  Ethel  Lennox,  a  Agnes  przeskoczyła  na  pokład  jego  łodzi  jak  kot.  Gdy  Mały  Ev 

skoczył, tuŜ nad nimi rozległ się grzmot, a niebo zalało błękitne światło. Niebezpieczeństwo juŜ 
jednak minęło, gdyŜ burza nie stanowiła specjalnej przeszkody dla Si i Snuffy’ego. 

Gdy dobili do brzegu, Agnes, która otrząsnęła się juŜ ze strachu, podciągnęła ociekającą wodą 

suknię i powiedziała, Ŝe idzie wprost do domu ze Snuffym. 

—  I tak jestem cała mokra — stwierdziła pogodnie. — Poproszę tatę, by przyjechał bryczką 

po  pannę  Lennox.  Napal  w  chacie,  Si,  niech  się  wysuszy.  Postaram  się  załatwić  to  jak 
najszybciej. 

Si  wziął  Ethel  na  ręce  i  zaniósł  do swej  chaty.  Posadził  ją  na  niskiej  ławie  i  zaczął  rozpalać 

ogień.  Ethel  patrzyła  na  niego  w  oszołomieniu,  po  czym  odgarnęła  ociekające  wodą  włosy. 
Młody Si odwrócił się i spojrzał na nią, a w jego oczach płonęła namiętność. Ethel wyciągnęła ku 
niemu zimne, mokre dłonie. 

— Oh, Miles! — wyszeptała. 
Na  zewnątrz  szalał  wicher,  który  trząsł  ścianami  lichej  chaty  i  szarpał  fale  wzburzonego 

morza.  Lało  jak  z  cebra.  Zapowiadała  się  sztormowa  noc.  Wnętrze  ubogiej  chaty  oświetlały 
wesołe płomienie. Młody Si klęczał u stóp Ethel i obejmował ją wpół. Ona złoŜyła głowę na jego 
ramieniu. W oczach dziewczyny lśniły łzy szczęścia. 

— Miles, czy moŜesz mi wybaczyć? — spytała drŜącym głosem. 
— Gdybyś wiedział, jak gorzko Ŝałowałam… 
— Nigdy juŜ nie mówmy o przeszłości, kochanie. Podczas samotnych dni i nocy spędzonych 

background image

tu, nad morzem, zapomniałem o wszystkim oprócz swej miłości. 

— Skąd się tu wziąłeś, Miles? Myślałam, Ŝe jesteś w Europie. 
—  Z  początku  rzeczywiście  podróŜowałem.  Znalazłem  się  tu  przypadkiem.  Postanowiłem 

zerwać  ze  swym  dotychczasowym  Ŝyciem,  by  łatwiej  o  tobie  zapomnieć.  Nie  bardzo  mi  to 
wyszło  —  uśmiechnął  się,  zaglądając  jej  w  oczy.  —  A  ty  miałaś  jutro  wyjechać.  Strach 
pomyśleć,  jak  niewiele  brakowało,  byśmy  stracili  się  na  zawsze.  Jak  wyjaśnimy  to  wszystko 
naszym przyjaciołom z wybrzeŜa? 

—  Myślę,  Ŝe  lepiej  w  ogóle  nic  nie  wyjaśniać.  Wyjadę  jutro,  jak  zamierzałam,  a  ty  moŜesz 

wkrótce podąŜyć dyskretnie za mną. Niechaj „Młody Si” na zawsze pozostanie tajemnicą. 

— Tak, masz rację. I tak by nie zrozumieli, gdybyśmy powiedzieli im prawdę. Poza tym bez 

wątpienia byliby rozczarowani, dowiedziawszy się, Ŝe nie jestem mordercą, fałszerzem czy kimś 
w  tym  rodzaju.  Zawsze  przypisywali  mi  podejrzaną  przeszłość.  Wrócimy  do  naszego  świata, 
Ethel.  Będziesz  tam  mile  widziana,  kochanie.  Moja  rodzina  równieŜ  dostała  lekcję  i  zrobi 
wszystko, by mi zapewnić szczęście. 

 

*

 

*

 

 
Nazajutrz  Agnes  odwiozła  Ethel  Lennox  na  stację.  Ostry  wicher,  który  dął  nad  lądem  i 

morzem, przegnał duchotę i lepką mgiełkę. Poranek był jasny i świeŜy. Zdawało się, Ŝe smutna, 
stara  Ziemia  namiętnymi  łzami  obmyła  się  z  grzechu  i  brudu.  Promieniała  niewinnością  i 
pięknem. Ethel takŜe promieniała. Agnes zastanawiała się, skąd u niej ta nagła zmiana. 

— Do widzenia. Odwiedzisz nas jeszcze kiedyś, prawda? 
—  MoŜe…  —  uśmiechnęła  się  Ethel.  —  A  jeśli nie,  ty,  Agnes,  musisz  przyjechać  do  mnie. 

MoŜe zdradzę ci wtedy pewien sekret. 

W  tydzień  później  Młody  Si  nagle  zniknął  i  było  z  tego  powodu  wiele  gadaniny.  Znikł  w 

równie  tajemniczy  sposób,  jak  się  pojawił.  Oddał  swoją  chatę  i  łódź  Snuffy’emu  Curtisowi, 
wysłał makrele na sprzedaŜ i usunął się z Ŝycia Pointerów, by nigdy więcej się nie pojawić. 

Mały  Ev  był  ostatnią  osobą,  która  widziała  Si,  gdy  szedł  pogrąŜoną  w  jesiennym  zmierzchu 

drogą w kierunku stacji. 

Następnego  ranka,  gdy  Agnes  Bentley  wychodziła  z  domu,  znalazła  na  progu  koszyk,  w 

którym  leŜał  czarny,  rozpaczliwie miauczący kociak. Do  jego  szyi  była  przywiązana  karteczka: 
„Czy Agnes mogłaby zaopiekować się Wiedźmą na pamiątkę przyjaźni z Młodym Si?”. 

background image

A

LABASTROWA KOŚĆ NIEZGODY

 

 
Nadejście  owego  nieszczęścia  zapowiadało  wiele znaków.  DuŜy George  (mierzył  pięć stóp  i 

jeden cal) zastanawiał się, jak mógł być ślepy na te ostrzeŜenia. Przez cały poniedziałek Sól wył 
jak opętany. We wtorek Mały George (mierzył sześć stóp i dwa cale) stłukł lustro, przed którym 
golił się przez czterdzieści lat. W środę DuŜy George zobaczył szpilkę, ale jej nie podniósł. We 
czwartek Mały George przeszedł pod drabiną Toma Appleby, która stała obok fabryki konserw. 
A  w  piątek…  w  piątek,  podkreślam,  zdołali  dziwnym  trafem  rozsypać  jednocześnie  sól  przy 
kolacji. Czy moŜna było mieć jakieś wątpliwości, Ŝe nastąpi nieszczęście? Bezpośrednio po tym 
fatalnym posiłku Mały George wymknął się na loterię w Point i przyniósł tę rzecz do domu. 

DuŜy  George  nie  naleŜał  do  ludzi  przesądnych.  Jakie  znaczenie  dla  dobrego  prezbiterianina 

mogły mieć stłuczone lustra czy  rozsypana sól? A jednak wierzył w sny, co zresztą znajdowało 
swe usprawiedliwienie w Biblii. A miał taki jeden straszny sen dwa tygodnie wcześniej. Widział 
księŜyc w pełni, który był czarny, to znów płonął czerwienią i zniŜał się coraz bardziej ku ziemi. 
Gdy  księŜyc  był  tuŜ,  tuŜ,  DuŜy  George  obudził  się  z  wrzaskiem,  który  rozdarł  ciszę  wiosennej 
nocy i dał się słyszeć w całym niemal Little Spruce. Wielki George prowadził spis swoich snów. 
Gdy przejrzał opasły diariusz, stwierdził, Ŝe Ŝaden jego sen nie był jeszcze tak złowieszczy. 

Trzeba  teŜ  wspomnieć  o  tym,  Ŝe  zatoka  szumiała  w  bardzo  szczególny  sposób.  Gdy  Stara 

Dama z Zatoki tak jęczy, wiadomo, Ŝe przydarzy się jakieś nieszczęście. Jednak Mały George nie 
skojarzył  tych  wszystkich  znaków  z  wygraniem  piątej  nagrody  na  loterii  kapitana  Buote  w 
Chapel Point, z której dochody miały być przeznaczone na Dom Starego śeglarza. Mały George 
kupił  bilet  od  Moseya  Gautiera  tylko  po  to,  by  sprawić  dzieciakowi  frajdę.  Wieczorem  w  dniu 
losowania  przeszedł  się  do  Chapel  Point,  Ŝeby  sprawdzić,  czy  dopisało  mu  szczęście.  Okazało 
się, Ŝe tak! 

„Mały” George Beelby i „DuŜy” George Beelby byli kuzynami. DuŜy George był o sześć lat 

starszy, a przydomek, który pasował do niego tylko w dzieciństwie, przylgnął do jego imienia juŜ 
na  zawsze,  jak  to  bywa  w  Rosę  River  i  Little  Spruce  Cove.  Obaj  George’e  byli  starymi 
Ŝ

eglarzami i  rybakami.  Od trzydziestu lat mieszkali razem w domu Małego George’a w Spruce 

Cove.  DuŜy  George  był  zatwardziałym  kawalerem,  a  Mały  George  wdowcem.  Jednak  jego 
oŜenek zdarzył się w tak zamierzchłej przeszłości, Ŝe duŜy George niemal mu to wybaczył. Za to 
wyrzucał  mu  ten  błąd  w  częstych  sprzeczkach,  które  oŜywiały  monotonny  raczej  Ŝywot 
emerytowanych rybaków. 

Obaj  nigdy  nie  grzeszyli  urodą,  ale  wcale  się  tym nie  przejmowali.  DuŜy  George  miał  twarz 

szerszą  niŜ  dłuŜszą,  a  do  tego  ognistorudą  brodę.  Nie  umiał  gotować,  za  to  dobrze  prał  i  szył. 
Potrafił teŜ robić skarpetki na drutach i pisać wiersze. Właściwie to uwaŜał się za poetę. Napisał 
długi  poemat,  który  lubił  deklamować  zaskakująco  tubalnym,  jak  na  tak  niepozornego 
człowieczka,  głosem.  W  przypływach  chandry  czuł,  Ŝe  minął  się  z  powołaniem.  śywił  teŜ 
wówczas przekonanie, Ŝe prawie wszyscy śmiertelnicy zostaną potępieni. 

—  Powinienem  był  zostać  poetą  —  mawiał  ponurym  tonem  do  swego  ryŜego  kota.  Kot 

zawsze się z nim zgadzał, za to Mały George nieraz komentował to pogardliwym parsknięciem. 

DuŜy  George  miał  teŜ  słabość  do  artystycznie  tatuowanych  kotwic  na  wierzchach  swych 

dłoni.  Był  liberałem  i  miał  nad  łóŜkiem  portret  Lauriera.  UwaŜał  Little  Spruce  Cove  za 
najwspanialsze miejsce na ziemi i nie znosił, gdy ktoś był odmiennego zdania. 

—  Lubię  mieć  samotne,  błękitne  morze  tuŜ  u  swego  progu  —  huknął  na  „literata”,  który 

spytał, czy nie czują się czasem samotni w Little Spruce. 

background image

— On ma duszę poety — wyjaśnił na stronie Mały George, aby literat nie pomyślał, Ŝe DuŜy 

George jest chory na głowę. Mały George strasznie się bał, a DuŜy George miał cichą nadzieję, 
Ŝ

e literat opisze ich w swojej ksiąŜce. 

U  boku  DuŜego  Mały  George  wyglądał  na  olbrzyma.  Połowę  jego  piegowatej  twarzy 

zajmowało  czoło,  a  siateczka  duŜych,  purpurowych  Ŝyłek  na  nosie  i  policzkach  wyglądała  jak 
monstrualny pająk. Nosił wielkie, siwe wąsy w kształcie podkowy, które zupełnie nie pasowały 
do jego twarzy. Był wielkim poczciwiną, lubił swą własną, dobrą kuchnię, a zwłaszcza sławetną 
grochówkę  i  mięczaki  w  potrawce.  Jego  ideałem  politycznym  był  Sir  John  McDonald,  którego 
portret  wisiał  nad  półką  z  zegarem.  Słyszano,  jak  mówił  (choć  nie  w  obecności  DuŜego 
George’a),  Ŝe  jest  platonicznym  wielbicielem  kobiet.  Jego  nieszkodliwym  hobby  było 
kolekcjonowanie  czaszek  z  indiańskiego  cmentarza  w  Big  Spruce.  Ozdabiał  nimi  płot 
ogradzający  poletko  kartofli.  Za  kaŜdym  razem,  gdy  przynosił  nową  czaszkę  do  domu,  DuŜy 
George  robił  mu  awanturę.  Mówił,  Ŝe  postępuje  niemoralnie,  nienormalnie  i  nie  po 
prezbiteriańsku. A jednak czaszki nadal tkwiły na płocie. 

 

*

 

*

 

 
Było juŜ bardzo późno, gdy Mały George wrócił z loterii dobroczynnej, więc awantura miała 

odbyć się dopiero nazajutrz rano. 

Mały  George  wyjął  coś  z  przyniesionej  paczki,  spojrzał  na  to  z  powątpiewaniem,  pokręcił 

głową  i  postawił  ów  przedmiot  na  półce  obok  zegara.  Podobał  mu  się,  choć  był  nim  nieco 
zaŜenowany. 

— Całkiem zgrabniutka — mruknął, popatrując na DuŜego Georga, który spał twardo na swej 

koi, z rudym kotem zwiniętym w kłębek na jego brzuchu. 

— Nie wiem tylko, co on sobie pomyśli. Naprawdę nie wiem… I co pomyśli pastor… 
PowyŜsze  rozwaŜania  nie  spędziły  mu  jednak  snu  z  powiek.  Tymczasem  Aurora,  bogini 

Jutrzenki,  czuwała  w  ciemności  na  półce  z  zegarem.  To  właśnie  na  niej  spoczęły  oczy  DuŜego 
George’a, gdy tylko otworzył je rankiem. Stała sobie, a na jej gibką, śliczną postać wznoszącą się 
na palcach padały czerwonozłote promienie słońca, które wschodziło właśnie naprzeciw portu. 

— A cóŜ to jest, do diabła? — mruknął DuŜy George, sądząc, Ŝe jeszcze śni. Zerwał się z koi, 

zrzucając oburzonego kota, i podszedł do półki. 

— To nie sen… — powiedział z niedowierzaniem — To statuetka… naga statuetka! 
Pies o imieniu Sól, który leŜał w nogach Małego George’a, rzucił się na podłogę w pogoni za 

kotem o imieniu Musztarda. Nawet lubił tego kota, ale nie mógł przecieŜ pozwolić, by siedział na 
podłodze  i  szczerzył  na  niego  zęby.  Kotłowanina  obudziła  Małego  George’a,  który  usiadł  na 
posłaniu i spytał nieprzytomnie, co się dzieje. 

— George’u Beelby — zagrzmiał złowieszczo DuŜy George. — Co to ma być? 
—  Ach,  to…  To  alabastrowa  statuetka.  Wygrałem  ją  wczoraj  wieczorem  na  loterii  kapitana 

Buote. Całkiem ładna, prawda? 

— Ładna?! — ryknął DuŜy George. — Jest obsceniczna i stanowi obrazę moralności, ot co! 

Zabieraj ją stąd natychmiast i ciśnij w morze tak daleko, jak tylko potrafisz! 

Gdyby  DuŜy  George  nie  uniósł  się  gniewem,  Mały  George  pewnie  tak  właśnie  by  zrobił. 

Niepokoiło  go,  jak  zareaguje  na  statuetkę  pastor,  i  sam  był  zaŜenowany  jej  wyglądem.  Nie 
zamierzał jednak pozwolić, by jakiś kurdupel mu rozkazywał. 

— Och, nie sądzę, abym to zrobił — odparł chłodno. — Myślę, Ŝe pozostanie tam, gdzie jest. 

background image

Przestań juŜ wrzeszczeć i niech włosy nie stają ci dęba. 

Rzadka  czupryna  DuŜego  George’a  wcale  nie  podniosła  się  do  góry,  lecz  ruda  broda  trzęsła 

mu się z oburzenia. Zaczął wściekle maszerować po pokoju, gryząc zaciśnięte w pięść dłonie. Sól 
dał susa w jedną, a Musztarda w drugą stronę izby i zostawiły George’a samego na polu walki. 

—  Nie  wolno  trzymać  Ŝadnych  tam  statuetek,  a  juŜ  zwłaszcza  nagich.  To  niezgodne  z 

nakazami boskimi. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…” 

— Dobry BoŜe! PrzecieŜ ja jej nie zamierzam czcić. 
— I do tego dojdzie… Pomyśleć tylko, Ŝe jakaś francuska ozdóbka… 
—  Nie  francuska,  tylko  niemiecka,  a  jej  imię  jest  tu  pod  spodem…  Nazywa  się  Aurorer. 

Zabawna dziewuszka i tyle… 

— Czy sądzisz, Ŝe apostoł Paweł nosił przy sobie coś podobnego? — spytał DuŜy George. — 

Albo… Sir John McDonald? — dodał po namyśle, sądząc, Ŝe ten argument moŜe podziałać. 

— Nie sądzę. Święty Paweł nie cierpiał kobiet tak samo jak ty. Co zaś do Sir Johna, zbyt był 

zajęty  obroną  liberałów  przy  kaŜdych  wyborach,  by  znaleźć  czas  na  sztuki  piękne.  MoŜe 
zajmował się tym Sir Wilfrid. No, przestań juŜ ssać piąstki i udawaj, Ŝe jesteś dorosły, nawet jeśli 
to nieprawda, George. Spróbuj ubrać się jak męŜczyzna. 

— Dziękuję ci, dziękuję — odparł DuŜy George ze złowieszczym spokojem. — Co zaś do Sir 

Wilfrida,  to  on  jest  u b r a n y .  A  podobieństwo  do  świętego  Pawła  bardzo  mi  odpowiada!  Ja 
zawsze postępuję zgodnie ze swym sumieniem, ty sprośny staruchu! 

—  Nie  Ŝołądkuj  się  tak,  lepiej  zaŜyj  trochę  sody  —  odciął  się  Mały  George,  jednym 

szarpnięciem ściągając spodnie z gwoździa. — Twoje sumienie, jak to nazywasz, nie ma tu nic 
do  rzeczy.  Chodzi  o  twoje  uprzedzenia.  A  taki  na  przykład  literat  ma  w  swojej  willi  nad  rzeką 
kilkanaście podobnych statuetek. 

— To, Ŝe jest durniem, nie znaczy, Ŝe ty masz nim być. Pomyśl o swej nieśmiertelnej duszy, 

George’u Beelby! 

— Nie jestem dziś w nastroju do przemyśleń — odparł niewzruszony Mały George. — Jak juŜ 

się  wyładowałeś,  postaw  garnek  z  owsianką  na  ogniu.  Po  śniadaniu  poczujesz  się  lepiej.  Z 
pustym Ŝołądkiem trudno docenić dzieło sztuki, Georgie. 

DuŜy George spiorunował go wzrokiem. Potem chwycił garnek, otworzył  gwałtownie drzwi i 

cisnął  garnek  na  kamienie.  Garnek  potoczył  się  z  łomotem  aŜ  na  piaszczystą  plaŜę  połoŜoną  w 
dole. Sól i Musztarda rzucili się w ślad za nim. 

—  Ty  mnie  kiedyś  doprowadzisz  do  ostateczności  —  powiedział gniewnie Mały George. — 

Jesteś  ograniczoną  umysłowo,  małoduszną  starą  panną.  Gdybyś  nie  miał  włochatych  myśli,  nie 
dostawałbyś szału na widok kamiennych nóg kobiecych. Zresztą muszę ci powiedzieć, Ŝe twoje 
nie prezentują się najlepiej w tej koszulinie. Naprawdę powinieneś nosić piŜamę, Georgie. 

—  Wyrzuciłem  twój  stary  gar,  by  pokazać,  Ŝe  traktuję  tę  sprawę  powaŜnie  —  ryknął  DuŜy 

George. — Mówię ci, George’u Beelby, Ŝe nie zniosę w tym domu gołej ladacznicy! 

— MoŜe będziesz wrzeszczał jeszcze głośniej, co? — odparł Mały George. — Tak się składa, 

Ŝ

e to mój dom. 

—  Co  ty  powiesz?  No  dobrze,  bardzo  dobrze…  Powiem  ci  to  od  razu.  Nie  ma  tu 

wystarczająco duŜo miejsca dla mnie, dla ciebie i twojej Roarer. 

— I mnie podobna myśl przemknęła przez głowę — odparował Mały George. — Obrzydło mi 

patrzenie na twoją gębę. 

DuŜy  George  przerwał  wędrówkę  po  izbie  i  starał  się  wyglądać  jak  najgodniej  (na  ile  to 

moŜliwe, gdy się jest w koszuli nocnej) składając swoje ultimatum. Nie wątpił, Ŝe przywoła ono 
Małego George’a do rozsądku. 

—  Znosiłem  wszystko  —  powiedział.  —  Przez  całe  lata.  Nawet  te  twoje  czaszki.  Ale  teraz 

background image

mówię ci, George’u Beelby, Ŝe nie ścierpię tej ohydy. Jeśli ona zostaje — ja odchodzę! 

—  Rób,  co  ci  się  Ŝywnie  podoba.  Aurorer  zostaje  na  tej  półce  z  zegarem  —  odpalił  Mały 

George, ruszając w dół kamienistej ścieŜki, by ratować swój zmaltretowany garnek. 

 

*

 

*

 

 
Ś

niadanie  zjedli  w  ponurym  milczeniu.  DuŜy  George  wyglądał  na  zdeterminowanego,  ale 

Mały George wcale się tym nie przejmował. W ostatnim tygodniu pokłócił się z DuŜym Georgem 
jeszcze  gorzej,  gdy  przyłapał  go  na  wykradaniu  kawałka  placka  z  rodzynkami,  który  odłoŜył 
sobie na później. 

Jednak  gdy  po  posiłku  DuŜy  George  ostentacyjnie  wyciągnął  spod  koi  stary,  wysłuŜony 

sakwojaŜ  i  zaczął  pakować  do  niego  swoje  nieliczne  drobiazgi,  Mały  George  stwierdził,  Ŝe 
kryzys  jest  powaŜny.  No  i  dobrze.  Niech  DuŜy  George  nie  myśli  sobie,  Ŝe  zmusi  go  do 
wyrzucenia  Aurorer.  Wygrał  ją  i  ma  zamiar  zatrzymać.  A  DuŜego  George’a  niechaj  Hades 
pochłonie. 

Mały George naprawdę  miał na myśli Hades. Przechwycił to słówko od pastora i uwaŜał, Ŝe 

budzi większy respekt niŜ piekło. 

Mały George zmywał naczynia i ukradkiem śledził swymi wodnistymi oczyma ruchy DuŜego 

George’a.  Potem  nakarmił  Musztardę,  która  upominała  się  o  jedzenie,  drapiąc  w  szybę. 
Stwierdził teŜ z rozdraŜnieniem, Ŝe poranne słońce było zwodnicze i zapowiada się jeden z tych 
mglistych dni, które psują człowiekowi nastrój. A wszystko przez te drabiny i lustra! 

DuŜy  George  spakował  portret  Lauriera  i  model  okrętu  o  szkarłatnym  kadłubie  i  białych 

Ŝ

aglach,  które  tak  długo  zdobiły  naroŜną  półkę  nad  jego  koją.  Były  jego  bezdyskusyjną 

własnością. Jednak gdy przyszło do podziału skromnej biblioteczki, wyłoniła się trudność. 

— Które z tych ksiąŜek mam zabrać? — spytał lodowatym tonem. 
— Które chcesz — odparł Mały George, wyciągając stolnicę. W biblioteczce były tylko dwie 

ksiąŜki, na których w ogóle mu zaleŜało: „Księga męczenników” Foxe’a i „Straszliwa spowiedź i 
egzekucja  Johna  Murdocka,  który  został  powieszony  w  Brockville,  w  Północnej  Kanadzie, 
trzeciego dnia września za nieludzki mord na własnym bracie”. 

Gdy  Mały  George  zobaczył,  Ŝe  właśnie  ta  ksiąŜka  powędrowała  do  walizki,  z  trudem 

powstrzymał jęk rozczarowania. 

—  Zostawiam  ci  męczenników  i  wszystkie  groszowe  powieści  —  powiedział  DuŜy  George 

tonem usprawiedliwienia. — Ale co zrobimy z psem i kotem? 

— Bierz kota — powiedział Mały George, wpatrując się w podłogę. 
— Pasuje do twoich bokobrodów. 
DuŜy George ucieszył się, bo Musztarda była jego ulubienicą. 
— A co ze stolikiem do seansów spirytystycznych? 
— Zabieraj sobie. Nie trzymam z diabłem. 
DuŜy  George  zamknął  i  obwiązał  walizę,  wepchnął  oporną  Musztardę  do  torby  i  w 

niedzielnym kapeluszu na głowie wyszedł z domu. Nie spojrzał nawet na Małego George’a, który 
ostentacyjnie zagniatał placek z rodzynkami. 

Mały George z niedowierzaniem patrzył, jak DuŜy George znika mu z oczu. Potem spojrzał na 

białą, piękną przyczynę kłótni, triumfującą na półce. 

—  No  i  nie  wyrzucił  cię  stąd,  moja  piękna.  Niech  mnie  diabli  porwą,  jeśli  kiedykolwiek  to 

zrobi. O, nie, mój panie. Postawię na swoim. Przynajmniej uszy mi nie będą puchły od słuchania 

background image

tego twojego poematu. I znów będę mógł nosić kolczyki. 

 

*

 

*

 

 
Mały George był przekonany, Ŝe DuŜy George wróci, gdy tylko ochłonie z gniewu. Jednak nie 

docenił mocy jego zasad oraz jego zatwardziałości. 

Najpierw  doszły  go  słuchy,  Ŝe  DuŜy  George  wynajął chatę  Toma  Wilkinsa w Upper  Spruce. 

W trzy dni po sromotnym wyjeździe w torbie — Musztarda wróciła. Zadrapała w szybę okienną, 
a  Mały  George  wpuścił  ją  i  nakarmił.  To  w  końcu  nie  jego  wina,  Ŝe  DuŜy  George  nie  potrafi 
utrzymać  przy  sobie  kota.  On,  Mały  George,  nie  pozwoli,  by  zwierzak  zginął  z  głodu.  W 
niedzielę DuŜy George zakradł się do domu w Little Spruce, gdy Mały George był w kościele, i 
zabrał  kotkę  z  powrotem.  Nie  zdało  się  to  na  nic.  Musztarda  znowu  wróciła…  i  jeszcze  raz 
powtórzyło się to samo. Po trzeciej próbie rozgoryczony DuŜy George dał za wygraną. 

— Myśli pan, Ŝe mi zaleŜy na tej jego starej, wrzaskliwej kocicy? 
—  powiedział  do  literata.  —  Bóg  jeden  wie,  Ŝe  wcale,  a  wcale.  Ale  on  wiedział,  Ŝe  to 

stworzenie  wróci,  i  to  właśnie  mnie  boli.  Dlatego  tak  ochoczo  mija  oddał.  Co  za  człowiek! 
Słyszałem  teŜ,  Ŝe  rozpowiada  na  mój  temat  róŜne  świństwa  i  kłamstwa.  Ponoć  twierdzi,  Ŝe 
wkrótce  rozchoruję  się  od  jedzenia  na  okrągło  solonego  dorsza  i  przylecę  z  wywieszonym 
ozorem, czując zapach dobrego jadła. On jeszcze zobaczy… zobaczy! Ja nigdy nie robiłem boŜka 
ze  swego  Ŝołądka,  tak  jak  on.  Szkoda,  Ŝe  nie  słyszał  pan,  jakiego  wrzasku  narobił  w  zeszłym 
miesiącu,  bo  zjadłem  kawałek  zakalcowatego,  starego  placka  z  rodzynkami,  który  ta  łakoma 
ś

winia schowała dla siebie. Twierdzi teŜ, Ŝe „taka gaduła” jak ja będzie się czuła tu samotnie. Ja 

— samotny! To miejsce odpowiada mi jak Ŝadne inne. Niech no pan tylko spojrzy, co za widok! 
Jestem miłośnikiem natury, sir, a najbardziej cenię księŜyc. Godzinami mógłbym teŜ patrzeć na 
te zadowolone  krowy  na  pastwisku  w Point. Inne towarzystwo  mi  niepotrzebne…  oczywiście z 
wyjątkiem  tu  obecnego.  Choć  muszę  przyznać,  Ŝe  Mały  George  miał  i  dobre  strony.  JakieŜ 
puddingi  jagodowe  robi  ten  człowiek!  A  ta  jego  potrawka  z  mięczaków…  Ale  przecieŜ  muszę 
myśleć o zbawieniu swej duszy, prawda? I o moich zasadach moralnych! 

 

*

 

*

 

 
Kłótnia i separacja George’ów wywołały prawdziwą sensację w Rosę River i okolicach. Tylko 

nieliczni byli zdania, Ŝe  juŜ się nie zejdą. Jednak gdy minęła  wiosna i lato, a do pojednania nie 
doszło, wszyscy przestali wierzyć, Ŝe kiedykolwiek nastąpi. Beelby znani byli z uporu. śaden ze 
staruszków  nie  zachowywał  naleŜytej  dyskrecji,  jeśli  chodzi  o  ich  obopólne  przewinienia. 
Podczas  przypadkowych  spotkań  piorunowali  się  wzrokiem  i  mijali  w  milczeniu.  Za  to  później 
kaŜdy  z  nich  zaczepiał  sąsiadów  i  przechodniów,  by  w  nieskończoność  wyłuszczać  im  swój 
punkt widzenia na wiadomą sprawę. 

— Słyszałem, jakoby on rozpowiadał,  Ŝe kopnąłem psa w brzuch — prychnął Mały George. 

— Oczywiście kłamał.  Raz tylko zdarzyło mi się dotknąć Ŝeber psa czubkiem buta, ale miałem 
ku  temu  powód.  Opowiada  teŜ,  Ŝe  zwabiłem  do  siebie  jego  kota.  A  na  co  mi  on?  Znosi  tylko 
zdechłe szczury i chowa je po kątach. W dodatku uparł się, by spać mi na brzuchu. Gdyby DuŜy 
George  dobrze  karmił  to  nieszczęsne  stworzenie,  nie  uciekłoby  od  niego.  A  trudno,  Ŝebym 
biedactwo  przegonił.  Słyszałem  teŜ, Ŝe  rozprawia  o  księŜycu  i  zadowolonych  krowach.  Jedyne, 

background image

co  go  interesuje  w  księŜycu,  to  to,  jaką  zapowiada  pogodę.  Co  zaś  do  krów,  to  wszystko  mu 
jedno,  czy są  zadowolone,  czy  nie.  Ale cieszę  się,  Ŝe  jest  szczęśliwy. Ja  zresztą równieŜ. Mogę 
wreszcie śpiewać, ile dusza zapragnie, i nikt nie rzuca sarkastycznych uwag typu: „Świetny głos 
do  Ŝucia  rzepy”  albo:  „Posłuchajcie  tego  zawodzenia  dobiegającego  z  grobowca”.  Albo  innych 
jeszcze,  doprowadzających  do szału  komentarzy.  Latami  musiałem  to znosić, ale  czy  robiłem  z 
tego powodu awantury? Albo czy miałem pretensję, Ŝe przez pół nocy recytuje ten swój poemat? 
Albo  gdy  rechotał,  trajkotał,  ględził  i trzeszczał tak długo,  Ŝe czułem  się, jakby ktoś przepuścił 
mnie przez maszynkę do mięsa? Czy przeszkadzało mi,  Ŝe zawsze mi się sprzeciwiał? W  Ŝyciu 
potrzebne  jest  przecieŜ  pewne  urozmaicenie.  Czyja  czepiałem  się  go,  Ŝe  jest  fundamentalistą? 
Nie,  szanowałem  jego  zasady  i  nawet  przestałem  nosić  te  kolczyki,  bo  jego  zdaniem,  nie  były 
ozdobą  prezbiteriańską.  A  czy  miałem  pretensję,  gdy  ten  dewot  modlił  się  o  jakiejś  nieludzkiej 
godzinie  w  niedzielę?  Niektórzy  ludzie  mogliby  zresztą  sądzić,  Ŝe  modlił  się  w  sposób 
uchybiający Bogu… skoro rozmawiał z nim tak, jakby mówił ze mną lub z panem. Mnie akurat 
to  nie  przeszkadzało,  ale  nie  lubiłem,  gdy  nagle  w  środku  modlitwy  odwracał  się  i  szamotał  z 
diabłem.  Ale  i  tak  patrzyłem  na  wszystko  przez  palce.  A  gdy  przyniosłem  do  domu  piękną 
statuetkę, Aurorer, on nawygadywał mi niestworzonych rzeczy. No cóŜ, wolę jej towarzystwo niŜ 
jego, moŜe mu pan to powtórzyć. Po pierwsze — przyjemniej się na nią patrzy, a po drugie — 
nie zakrada się do spiŜarki, by wyjadać moje prywatne smakołyki. Nie mówiłem zbyt wiele o tej 
sprawie,  postanowiłem  ją  zbagatelizować.  Ale  pewnego  dnia,  gdy  będę  miał  więcej  czasu, 
powiem, co o tym myślę, proszę pana. 

—  Mówiono  mi,  Ŝe  ten  biedny  osioł  Mały  George  spędza  większość  czasu  wolnego 

wyobraŜając  sobie,  Ŝe  zdobi  mój  grób  kwiatami  —  powiedział  DuŜy  George  do  pastora.  — 
Słyszałem teŜ, Ŝe natrząsa się z moich modlitw. To nie do wiary, ale on raz był na tyle bezczelny, 
Ŝ

e powiedział mi, abym skrócił modlitwę, gdyŜ przeszkadza mu W porannej drzemce. I co ja na 

to? Modliłem się od tej pory dwa razy dłuŜej! Ile ja przecierpiałem przez tego człowieka! Pewnej 
nocy jego pies prawie zeŜarł mi baretkę Medalu Wiktorii. Bóg świadkiem, Ŝe nie powiedziałem 
ani  słowa.  Za  to  jak  moja  kotka  powiła  kocięta  na  jego  koszuli,  od  razu  się  awanturował. 
Nawiasem mówiąc, słyszałem, Ŝe ona ma znowu małe. Mały George mógłby przysłać mi jednego 
kociaka,  bo  ponoć  są  aŜ  trzy.  A  ja  nie  mam  Ŝadnego  towarzystwa  oprócz  kaczek.  Ale  jak 
pomyślę,  Ŝe  kiedyś  mam  je  zjeść…  to  wszystko  psuje.  Ale,  ale,  pastorze…  dlaczego  Jakub 
zaszlochał, gdy pocałował Rachelę? 

Pastor nie wiedział albo udawał, Ŝe nie wie. Niektórzy z mieszkańców Rosę River byli zdania, 

Ŝ

e pastor jest zadowolony z separacji George’ów. 

—  Bo  przekonał  się,  Ŝe  Rachela  nie  była  taka,  jak  mu  zachwalano  —  zachichotał  DuŜy 

George. Przez cały dzień nie posiadał się ze szczęścia, Ŝe zaimponował pastorowi. 

Jednak  juŜ  wkrótce  DuŜy  George  nie  był  w  nastroju  do  Ŝartów  ze  współczesnych  czy 

staroŜytnych pocahinków. NiemalŜe dostał ataku apopleksji, gdy dowiedział się, Ŝe jacyś letnicy 
poszli do Małego George’a, sądząc, Ŝe to on jest poetą, i prosili, by wyrecytował im swój poemat. 
Mały George zrobił to, ale wcale nie przyznał się, Ŝe to nie on jest autorem! 

—  Po  człowieku,  który  czci  bałwany,  moŜna  spodziewać  się  nawet  tego,  Ŝe  będzie  kradł 

poezję. JakŜe on się degeneruje! 

— MoŜe wdowa Terlizzick go odmieni — zachichotał jego rozmówca. 
— Jak to? 
— To nie wiesz, Ŝe Mały George odwiedzają w niedzielne wieczory? Gadają, Ŝe będzie z nich 

para. 

DuŜemu George’owi po prostu mowę odjęło. Jednak po jakimś czasie zaczął rozwodzić się na 

ten temat ku uciesze wszystkich mieszkańców River i Cove. 

background image

— Pewnie chce wykończyć kolejną Ŝonę. Naprawdę sądziłem, Ŝe ten Mały George ma więcej 

oleju  w  głowie.  Ale  trudno  ufać  człowiekowi,  co  juŜ  raz  się  oŜenił.  Choć  właściwie  on  sam 
powinien  wiedzieć  najlepiej,  w  co  się  pakuje!  I  to  on,  najbrzydszy  męŜczyzna  na  pomocnym 
wybrzeŜu! Nie twierdzę, Ŝe ta rozmamłana Terlizzick z owłosioną brodawką na brodzie to jakaś 
piękność. A do tego gruba! Dobrze, Ŝe Mały George nie kupuje jej na wagę! Poza tym miała juŜ 
dwóch  męŜów.  Niektórzy  ludzie  to  nie  wiedzą,  kiedy  powiedzieć  „dość”.  Jej  ojciec  kiedyś  się 
upił  i  wszedł  do  kościoła  w  koszuli  nocnej.  Niezła  rodzinka!  śal  mi  Małego  George’a,  on  się 
jeszcze doigra. Słyszałem, Ŝe wpatruje się w nią w kościele jak oczadziały pies. Niedługo zacznie 
wyśpiewywać  jej  serenady.  Czy  mówiłem  panu  kiedykolwiek,  Ŝe  jemu  się  wydaje,  Ŝe  potrafi 
ś

piewać? Pytam go kiedyś: „Czy ty nazywasz to wycie, muzyką?” Ale Terlizzickowie nigdy nie 

mieli słuchu. No, ona teŜ będzie miała za swoje. Mógłbym jej opowiedzieć to i owo na ten temat. 

DuŜy  George  bardzo  wziął  sobie  do  serca  plany  matrymonialne  Małego  George’a.  Gdy 

widziano go na skałach, wymachującego zawzięcie ramionami, pewnym było, Ŝe nienrecytował, 
jak niegdyś, swego poematu falom i gwiazdom, lecz zniewaŜał wdowę Terlizzick. 

Mówił wszystkim, Ŝe to zdradliwa kobra, głupia,  Ŝarłoczna samica i tygrysica. Zapewniał, Ŝe 

strasznie  mu  Ŝal  Małego  George’a.  Biedaczek  nie wie,  w  co  się  pakuje!  Ale  te wdowy  potrafią 
omotać męŜczyznę! A Terlizzick ma duŜe doświadczenie. Załatwiła juŜ w końcu dwóch męŜów. 
Ta pani naprawdę powinna bardziej się ograniczać. 

Wszystko to zostało niezwłocznie powtórzone Małemu George’owi i pani Terlizzick, lecz nie 

wiadomo,  czy  byli  z  tego  zadowoleni.  Mały  George  nikomu  nie  wyjawiał  swoich  zamiarów  i 
ostentacyjnie wychowywał trzy kociaki Musztardy. 

Biała  bogini  jutrzenki  nadal  stała  na  paluszkach  na  półce  z  zegarem,  ale  jej  kształtne  nogi 

pokryte  były  grubą  warstwą  kurzu.  Gdy  kapitan  Buote  zorganizował  kolejną  loterię  w  Chapel 
Point,  Mały  George  powiedział,  Ŝe  powinno  być  to  prawnie  zakazane,  a  Mosey  Gautier  musiał 
ratować się ucieczką, gdy próbował sprzedać mu bilet. 

Minęła  wiosna,  lato,  przeszła  jesień…  Wyjechali  wszyscy  letnicy  poza  literatem,  który 

opuszczał swą chatę dopiero wtedy, gdy zatoka była skuta lodem. 

Pewnego  wieczora  DuŜy  George  wybrał  się  na  przechadzkę  do  latarni  morskiej  w  Point. 

Droga  była  daleka,  a  jemu  dokuczał  reumatyzm,  ale  DuŜy  George  pomyślał,  Ŝe  trochę  Ŝycia 
towarzyskiego lepiej mu zrobi na nerwy niŜ samotne siedzenie w domu. Te krótkie dni i długie 
wieczory  wpędzały  go  w  depresję.  Poza  tym  w  chacie  Wilkinsa  panowały  okropne  przeciągi.  I 
moŜe Ŝona latarnika przygotuje jakiś skromny poczęstunek… Kucharzenie DuŜego George’a nie 
polepszyło  się  zbytnio.  Zaczął  nawet  podejrzewać,  Ŝe  za  stary  juŜ  jest  na  naukę.  Nie  pozwolił 
sobie  jednak  na  rozmyślania  o  budyniach  na  parze,  potrawkach  z  mięczaków  i  grzaneczkach 
Małego George’a. Wiedział, Ŝe tak właśnie wpada się w obłęd. 

Tego  ranka  prószył  śnieŜek,  który  zamienił  się  w  breję,  gdy  słońce  wynurzyło  się  na  parę 

godzin z rozmigotanej wody. Teraz zakrył je całun chmur, zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Ląd 
i  morze  pogrąŜone  były  w  szarości  i  bezruchu.  Gdzieś  w  oddali  DuŜy  George  usłyszał  gwizd 
pociągu. Stara Dama z Zatoki zawodziła od czasu do czasu. ZbliŜał się sztorm, ale DuŜy George 
nie  obawiał  się  go.  Postanowił,  Ŝe  wróci  do  domu  drogą  prowadzącą  nad  rzeką,  bo  wówczas 
przypływ uniemoŜliwi mu juŜ obejście Dziury w Ścianie. 

JednakŜe  gdy  doszedł  do  długiego,  czerwonawego cypla znanego  pod tą  nazwą, okazało się, 

Ŝ

e juŜ teraz nie sposób było go obejść. Nie moŜna teŜ było wspiąć się na jego stromą, nierówną 

ś

cianę, zaś powrót na drogę wiodącą wzdłuŜ wybrzeŜa zająłby sporo czasu. 

Nagle DuŜemu George’owi przyszedł do głowy pewien śmiały pomysł. Skoro nie moŜe obejść 

Dziury  w  Ścianie,  moŜe  spróbowałby  przejść  przez  nią?  Nikt  jeszcze  tego  nie  dokonał,  ale 
zawsze musi być ten pierwszy raz! Dziura była niewątpliwie większa niŜ przed rokiem. Kto nie 

background image

ryzykuje, nie wygrywa. 

Dziura w Ścianie był to niewielki otwór w stosunkowo cienkiej skale cypla. Co roku szczelina 

powiększała  się  coraz  bardziej,  gdyŜ  piaskowiec  erodował  pod  naporem  fal  i  mrozu.  Teraz 
osiągnęła całkiem słuszne rozmiary. DuŜy George był mały i chudy. Stwierdził, Ŝe jeśli przejdzie 
mu głowa, zmieści się i reszta. PołoŜył się i zaczął przeciskać przez szczelinę. Była węŜsza, niŜ 
sądził.  JuŜ  po  chwili  DuŜy  George  stwierdził,  Ŝe  nie  nadaje  się  na  pioniera  i  lepiej  będzie,  jak 
wróci na drogę. Spróbował wycofać się, ale na próŜno. Sfałdowany płaszcz tak jakoś omotał mu 
ramiona,  Ŝe  nie  był  w  stanie  się  poruszyć.  Nie  pomogła  szamotanina  ani  to,  Ŝe  wił  się  jak 
dŜdŜownica  —  skała  trzymała  go  w  Ŝelaznym  uścisku.  Im  bardziej  walczył,  tym  bardziej  był 
zaklinowany.  Wreszcie  znieruchomiał,  oblawszy  się  zimnym  potem  z  przeraŜenia.  Głowa 
wystawała mu z Dziury w Ścianie. Ramiona miał uwięzione. A nogi? Były odrętwiałe i zwisały 
ze skały po drugiej stronie. 

Co za połoŜenie! Sam na odludnym wybrzeŜu, podczas gdy szybko zapada listopadowy zmrok 

i nadchodzi burza! Nie przeŜyje tego. Umrze na atak serca, jak stary kapitan Jobby, który zawisł 
na bramie, gdy próbował po pijanemu przez nią przejść. 

Nikt go nie zauwaŜy, a krzyczeć nie było sensu. Przed i za nim wiła się linia cienistej zatoczki, 

którą  przecinał  następny  cypel.  Ani  domu,  ani  człowieka  w  zasięgu  wzroku.  A  jednak  DuŜy 
George zaczął wrzeszczeć, co sił w płucach. 

— Czy to ma być śpiew? — spytał Mały George, który wytknął właśnie głowę zza wielkiego 

głazu. 

DuŜy George wgapił się w znajomy, pająkowaty nos i wąsiska. 
ś

e teŜ spośród wszystkich mieszkańców River i Cove akurat Mały George musiał zastać go w 

tak kłopotliwym połoŜeniu! Co, u diabła, robił w taką pogodę na skałach, o całą milę od domu? 

—  Nie  zamierzałem  śpiewać,  bo  nie  jestem  chory  na  umyśle,  jak  co  poniektórzy  —  odparł 

sarkastycznym tonem DuŜy George. — Próbowałem tylko zaczerpnąć powietrza w płuca. 

—  Dlaczego  nie  wychodzisz  z  tej  dziury?  —  szydził  Mały.  George,  wyłaniając  się  spoza 

głazu. 

—  Bo  nie  mogę  się  z  niej  wydostać  i  dobrze  o  tym  wiesz  —  odparł  z  wściekłością  DuŜy 

George.  —  Posłuchaj  George’u  Beelby!  Nie  jesteśmy  przyjaciółmi,  ale  jestem  istotą  ludzką, 
prawda? 

—  Czasami  widzę  dalekie  podobieństwo  —  odparł  Mały  George,  sadowiąc  się  spokojnie  na 

występie skalnym. 

— Tak więc, w imieniu ludzkości, pomóŜ mi stąd wyjść! 
— Nie wiem, czy potrafię — stwierdził z powątpiewaniem Mały George. — Wydaje mi się, 

Ŝ

e  moŜna  to  zrobić  tylko  próbując  wyszarpnąć  cię  za  nogi,  a  ja  przecieŜ  nie  mogę  obejść  teraz 

cypla. 

—  Jeśli  chwycisz  mnie  porządnie  za  ramię  albo za  płaszcz,  wyciągniesz  mnie  i z  tej  strony. 

Trzeba tylko mocno szarpnąć. Nie mogę wyswobodzić rąk. 

— I nie wiem, czy chcę to zrobić… — ciągnął Mały George, jak gdyby nigdy nic. 
— Nie wiesz, czy chcesz? Nie zostawisz mnie tu chyba na pastwę śmierci? Noooo, George’u 

Beelby… 

—  Nie,  nie  zamierzam  tak  postąpić.  To  zaleŜy  tylko  od  ciebie.  Wyciągnę  cię,  jeśli 

udowodnisz,  Ŝe  masz  nieco  rozumu.  Czy  wrócisz  do  domu  i  będziesz  zachowywał  się 
przyzwoicie? 

—  Jeśli  chcesz, Ŝebym  wrócił,  wiesz,  co masz robić  —  warknął DuŜy  George. — Wywal tę 

swoją Roarer. 

— Aurorer zostaje — rzucił stanowczo Mały George. 

background image

—  Więc  ja  równieŜ  zostaję  —  odparł  DuŜy  George  równie  stanowczo  i  szybko…  między 

innymi dlatego, Ŝe brakło mu tchu. 

Mały George wyjął fajkę i zaczął ją nabijać. 
— Dam ci jeszcze parę chwil do namysłu — powiedział. — Nie mam zamiaru przesiadywać 

w  tej  wilgoci.  Nie  wiem,  w  jaki  sposób  taki  mądrala  jak  ty  wytrzyma  tu  przez  całą  noc. 
Przynajmniej  moŜe  obudzi  się  w  tobie  współczucie  dla  biednego  wielbłąda  próbującego 
przecisnąć się przez ucho igielne. 

— I ty uwaŜasz się za chrześcijanina! — powiedział szyderczym tonem DuŜy George. 
—  Nie  zrzędź  mi  tu.  Nie  mówimy  o  religii…  ale  o  zdrowym  rozsądku  —  odpalił  Mały 

George. 

DuŜy  George  jeszcze  raz  spróbował  nadludzkim  wysiłkiem  uwolnić  się  z  potrzasku,  ale  na 

próŜno. 

—  Szkoda,  Ŝe  nie  widzisz  się  z  tymi  rudymi  bokobrodami  wystającymi  z  dziury  —  szydził 

Mały  George.  —  Przypuszczam,  Ŝe  reszta  ciebie  sterczy  po  drugiej  stronie.  Ktoś  będzie  miał 
wyjątkowy  widok.  Choć  wątpię,  by  ktokolwiek  przechodził  tamtędy  o  tej  porze.  Jeśli  będziesz 
jeszcze  Ŝył  rano,  przyprowadzę  literata,  by  cię  sfotografował.  Bądź  rozsądny,  Georgie.  Na 
kolację mam grochówkę… gorącą grochówkę. 

— Idź do diabła z tą swoją grochówką — warknął DuŜy George. Zapadło milczenie, a DuŜy 

George  myślał  gorączkowo.  Wiedział,  Ŝe  długo  nie  wytrzyma,  bo  chłód  przenikał  go  do  kości. 
Skała zaciskająca się wokół niego była twarda jak Ŝelazo. Zaczęło padać i wiać. Fale rozbijały się 
o skały, znad których pryskała woda. DuŜy George pomyślał, Ŝe umrze albo oszaleje. 

A jednak cięŜko było ustąpić Małemu George’owi i tej białonogiej pannicy. Aby poddać się z 

honorem. DuŜy George powiedział: 

— Jeśli wrócę, czy przyrzekasz, Ŝe nie oŜenisz się z tą tłustą wdową? 
— Nie obiecuję… ale nigdy nie zamierzałem się Ŝenić z wdową 
— grubą ani chudą. 
— To pewnie oznacza, Ŝe ona cię nie chce — sarknął DuŜy George. 
—  Nie  miała  szans,  by  decydować,  chce  czy  nie  chce.  Nie  zamierzam  wiązać  się  z  domem 

Terlizzicków. No, dobra. Idę do domu na grochówkę. Idziesz ze mną, Georgie? 

DuŜy  George  westchnął  z  wycieńczenia  i  upokorzenia.  Pomyślał,  Ŝe  Ŝycie  jest  zbyt 

skomplikowane. Pokonano go. 

— Wyciągnij mnie z tej przeklętej dziury — powiedział kwaśno. 
— Nie obchodzi mnie, ile golasek trzymasz w domu. 
— Jedna wystarczy — powiedział Mały George. 
Chwycił  za  płaszcz  DuŜego  George’a  na  wysokości  ramion  i  szarpnął  z  całej  siły.  DuŜy 

George aŜ zawył. Był pewien, Ŝe został pozbawiony nóg. Ale gdy stanął obok Małego George’a, 
przekonał się, Ŝe nogi są na właściwym miejscu. 

— WyŜmij sobie bokobrody i pospiesz się — powiedział Mały George. — Jeszcze grochówka 

się nam przypali, bo stoi na piecu. 

O  tak,  to  było  przyjemne…  Za  oknami  bębnił  zimny  deszcz,  a  wody  zatoki  zaczęły  się 

kotłować.  Piecyk  mruczał  poemat  o  syropie  klonowym  i  buraczkach,  a  Musztarda  lizała  w 
pobliŜu swe śliczne potomstwo. Grochówka była doskonała. A te kolczyki całkiem pasowały do 
Małego George’a. Stanowiły przeciwwagę dla wąsów, moŜna by rzec. A Aurorer… ale co się z 
nią stało? 

—  Coś  ty  zrobił  z  tym  swoim  pogańskim bałwanem?  —  spytał  DuŜy George,  odstawiając  z 

głuchym łoskotem kubek z nie dopitą herbatą. 

—  Pokryłem  ją  ciemną  farbą  —  odparł  z  dumą  Mały  George.  —  To  w  dobrym  guście,  nie 

background image

sądzisz? Wiedziałem, Ŝe w końcu przywleczesz się do domu. Pomyślałem, Ŝe pokaŜę ci, iŜ liczę 
się z twoimi zasadami. 

—  No  więc  zeskrob  tę  farbę  —  odparł  stanowczo  DuŜy  George.  —  Myślisz,  Ŝe  zniosę 

obecność tej nagiej Murzynki? Jak juŜ mam patrzeć dzień w dzień na nie ubraną kobietę, niech 
przynajmniej będzie biała! W imię przyzwoitości! 

background image

N

OTA EDYTORSKA

 

 
Opowiadania  zawarte  w  tej  ksiąŜce  ukazywały  się  pierwotnie  w  prasie.  Podajemy  adres 

bibliograficzny, uwzględniając kolejność obowiązującą w tym tomie. 

 
1. Zapach wiatru, „Springfield Republican”, 20 września 1903 
2. Pamiętnik wujka Jesse’a, „Housekeeper”, sierpień 1909 
3. Trudny wybór, „Springfield Republican”, 8 października 1905 
4. Uczciwa wymiana, „Springfield Republican”, 15 września 1907 
5. Natty z Błękitnej Wyspy, „Forward”, 13 sierpnia 1904 
6. Latarnia z Wielkiej Niedźwiedzicy, „Churchman”, 17 marca 1906 
7. Skalista pułapka, „Boys’ World”, 1 grudnia 1906 
8. Ocalenie Dona, „Boys’ World”, 18 czerwca 1904 
9. Dusza na wygnaniu, „Springfield Republican”, 21 marca 1909 
10. Przylądek Czterech Wiatrów, „Housewife”, październik, listopad 1908 
11. Zaloty na odległość„Designer”, sierpień 1903 
12. Nieszczęśliwa panna Farquhar, „Springfield Republican”, 12 czerwca 1903 
13. Zbłąkane serce, „Arthur’s Home Magazine”, lipiec 1897 
14. Przebudzenie Helen, „Waverley Magazine”, 31 sierpnia 1901 
15. Młody Si, „Waverley Magazine”, 3 sierpnia 1901 
16. Alabastrowa kość niezgody, „Canadian Home Journal”, marzec 1930