background image

 

WILLIAM KOTZWINKLE 

 

 

 

E.T. 

 

 

Przekład: Maria Zborowska 

 

background image

 

Statek  kosmiczny  łagodnie  szybował  i  osiadł  na  Ziemi  w  smudze  lawendowego  światła. 

Gdyby  ktoś  był  obecny  przy  tym  lądowaniu,  mógłby  przez  chwilę  pomyśleć,  że  to  gigantyczna, 

stara ozdoba choinkowa, spadła tej nocy z nieba - gdyż Statek był okrągły, błyszczący i widniał na 

nim delikatny wzór. 

Statek  rozsiewał  przyjemny  blask,  jakby  diamentowy  pył,  tak  że  odruchowo  szukało  się 

jakiegoś  ozdobnego  haczyka,  na  którym  wisiał  w  dalekiej  galaktyce.  Ale  w  pobliżu  nie  było 

nikogo.  Statek  wylądował  tu  zgodnie  z  planem  i  jego  dowództwo  nie  popełniło  żadnego  błędu 

nawigacyjnego. A jednak było bliskie popełnienia takiego błędu... 

Otwarto  właz,  członkowie  załogi  wysiedli  i  rozproszyli  się;  by  pobrać  próbki  Ziemi  za 

pomocą  narzędzi  o  dziwnych  kształtach;  członkowie  załogi  przypominali  małe  stare  elfy,  które 

pielęgnują swoje zamglone, skąpane w świetle księżyca ogrody. Gdy tu i ówdzie mgła rozrzedziła 

się  i  pastelowe  światło  z  dzioba  Statku  padło  na  nich,  stało  się  jasne,  że  to  nie  są  elfy,  ale  istoty 

bardziej  wykształcone,  gdyż  pobierały  próbki  -  kwiatów,  mchu,  krzewów  i  zawiązków  młodych 

drzewek.  Jednak  ich  niekształtne  głowy,  pochylone  ramiona,  pulchne,  jakby  odpiłowane  tułowia, 

przywodziły  na  myśl  krainę  elfów,  a  czułość  i  delikatność,  z  jaką  odnosiły  się  do  roślin,  jeszcze 

potęgowały  to  wrażenie  -  gdyby  ktoś  na  Ziemi  ich  obserwował.  Ale  nikogo  nie  było  i  elfy,  ci 

botanicy z kosmosu, mogły pracować w spokoju. 

Jednak  ogarniał  ich  lęk,  gdy  zatrzepotał  skrzydłami  nietoperz,  zahukała  sowa  czy  też  w 

oddali  zaszczekał  pies.  Wówczas  mieli  przyspieszony  oddech,  a  płynąca  z  czubków  ich  palców 

mgła  tworzyła  wokół  nich  osłonę;  dzięki  temu  trudno  ich  było  zauważyć;  dzięki  temu  ktoś 

samotnie spacerujący w świetle księżyca mógł przejść obok spowitej we mgle grządki nie widząc, 

ż

e tu zebrała się załoga ze starego kosmosu. 

Statek  kosmiczny  to  zupełnie  inna  sprawa.  Ogromne  wiktoriańskie  ozdoby  choinkowe 

nieczęsto  spadają  na  Ziemię.  Ich  obecność  można  wykryć  -  za  pomocą  radaru  i  innych  urządzeń 

badawczych - i to ogromne świecidełko zostało umiejscowione, wytropione. Było za duże, żeby go 

nie zauważyć. Opiekuńcza mgła nie mogła go całkowicie przysłonić ani na Ziemi, ani gdy kołysało 

się,  jakby  zawieszone  na  drzewie  nocy.  A  więc...  spotkanie  było  nieuniknione.  Rządowe 

samochody  przystąpiły  do  akcji,  rządowi  specjaliści  pracując  po  godzinach  rozbijali  się  na 

bocznych drogach, rozmawiając przez swoje radia i okrążając wielką ozdobę. 

Ale nieliczna załoga starych botaników tym się nie przejmowała - w każdym razie jeszcze 

nie  teraz.  Wiedzieli,  że  nie  muszą  się  spieszyć,  wiedzieli,  ile  czasu  minie,  nim  dotrą  do  ich  uszu 

background image

odgłosy ziemskich wozów. Byli tu już przedtem, ponieważ Ziemia jest duża i trzeba zebrać wiele 

roślin,  jeśli  się  chce  mieć  pełną  ich  kolekcję.  Tak  więc  pobierali  próbki,  po  czym  każdy  z  nich 

spowity mgłą wracał na Statek z darami Ziemi. 

Weszli  przez  właz  do  wspaniałego  błyszczącego  wnętrza,  wypełnionego  pastelowym 

ś

wiatłem. Ruszyli beztrosko korytarzami pełnymi technicznych cudów i dotarli do głównego cudu 

Statku:  ogromnej  katedry  zbudowanej  z  listowia  Ziemi.  Ta  olbrzymia  cieplarnia  była  sercem 

Statku,  jego  celem  i  specjalnością.  Tu  rosły  kwiaty  lotosu  z  indyjskiej  laguny,  paprocie  z  Afryki, 

malutkie  jagody  z  Tybetu,  krzewy  jeżyn  z  jakiejś  polnej  ścieżki  w  Ameryce.  Tu  znajdowały  się 

okazy  wszystkiego,  co  rośnie  na  Ziemi,  albo  prawie  wszystkiego  -  ponieważ  praca  nie  została 

jeszcze zakończona. 

Wszystko  kwitło.  Gdyby  jakiś  ekspert  z  wielkiego  ogrodu  botanicznego  na  Ziemi  przybył 

do  tej  cieplarni,  ujrzałby  tu  roślinność,  której  nigdy  przedtem  nie  widział  -  chyba  że  w  formie 

skamielin.  Oczy  by  mu  wyskoczyły  z  orbit,  gdyby  zobaczył  żywe  rośliny,  na  których  jadły 

dinozaury, rośliny z pierwszych ogrodów, istniejących przed wiekami. Zemdlałby, a ocuciłyby go 

zioła z wiszących ogrodów Babilonu. 

Z  półkolistego  dachu  spływały  kropelki  wody  z  odżywczymi  substancjami  dla 

niezliczonych gatunków upiększających każde miejsce w sercu Statku, dla najdoskonalszej kolekcji 

roślinności  z  Ziemi,  równie  starej  jak  stara  jest  Ziemia,  jak  starzy  są  mali  botanicy,  którzy 

przychodzą i odchodzą, a zmarszczki w kącikach ich oczu wyglądają jak skamieliny odciśnięte w 

ciągu wieków. 

Wkroczył właśnie jeden z botaników, niosący jakieś ziele z opadającymi liśćmi. Włożył je 

do  zbiornika  z  płynem;  natychmiast  poprawił  się  jego  stan:  ożyły  liście,  drgnęły  korzenie.  W  tej 

samej  chwili  przez  okno  w  kształcie  rozety  nad  zbiornikiem  wpadł  snop  pastelowego  światła; 

skąpana w nim roślinka wyprostowała się i stanęła obok małego, przedpotopowego kwiatka. 

Botanik  spojrzał  na  nią  sprawdzając,  czy  wszystko  w  porządku,  odwrócił  się  i 

pomaszerował przez cieplarnię. Szedł między japońskimi kwitnącymi drzewkami wiśni, wiszącymi 

kwiatami znad Amazonki i zwykłym chrzanem, który zręcznie torował sobie drogę. Pogłaskał go i 

podążył dalej pulsującymi korytarzami do błyszczącego włazu. 

Na dworze, w nocnym powietrzu, jego ciało zaczęło znów wydzielać lekką mgiełkę, która 

go, otaczała, gdy maszerował, by zebrać więcej roślin. Minął go kolega trzymający w ręku korzeń 

dzikiej pietruszki. Ich oczy nie spotkały się, ale klatki piersiowe jednocześnie rozbłysły czerwonym 

ś

wiatełkiem  w  okolicy  serca,  zabarwiając  cienką,  przezroczystą  skórę.  Każdy  poszedł  w  swoją 

stronę,  ten  z  pietruszką  i  ten  z  pustymi  rękami,  w  dół  skalistej  rozpadliny  z  wygaszonym  już 

ś

wiatełkiem serca. Osłonięty mgiełką, zanurzył się w wysokiej trawie, tak wysokiej, jak on sam, i 

background image

znalazł się na skraju lasu sekwoi. Przy tych ogromnych drzewach wyglądał jak karzełek. Odwrócił 

się  w  kierunku  Statku  i  jego  światełko  serca  znów  się  zapaliło,  jakby  dawał  jakieś  sygnały 

Statkowi,  swej  ukochanej  starej  ozdobie,  w  której  podróżował  od  wieków.  Przy  włazach  i  w 

korytarzach  inne  światełka  serca  jarzyły  się  jak  robaczki  świętojańskie  poruszające  się  tu  i  tam. 

Wiedział,  że  ma  jeszcze  trochę  czasu,  by  popracować,  zanim  nadejdzie  niebezpieczeństwo,  więc 

zadowolony, że jego opiekuńczy Statek jest blisko, wszedł do lasu sekwoi. 

W  ciemnościach  śpiewały  lelki,  bzykały  owady,  a  on  człapał  dalej.  Jego  od  urodzenia 

rozdęty  brzuch  ślizgał  się  zabawnie  po  poszyciu  lasu;  taka  budowa  ciała  zapewniała  mu  stały 

ś

rodek  ciężkości.  Jednak  nie  był  to  wygląd,  do  którego  ludzie  na  Ziemi  mogli  się  łatwo 

przyzwyczaić:  te  szerokie  płetwowate  stopy,  wychodzące  prawie  bezpośrednio  z  nisko 

zawieszonego  brzucha,  i  długie,  wlokące  się  jak  u  małpy  ręce.  Z  tego  powodu  on  i  jego  koledzy 

byli od milionów lat nieśmiali i nigdy nie mieli ochoty zetknąć się z czymkolwiek innym na Ziemi 

jak z życiem roślin. Może była to ich wada, ale dostatecznie długo zajmowali się śledzeniem rzeczy 

na monitorach, by wiedzieć, że dla mieszkańców Ziemi ich piękny Statek to przede wszystkim cel, 

a oni sami są materiałem dla wypychacza zwierząt, które można pokazywać w gablotce. Tak więc 

pozaziemski  botanik  poruszał  się  w  lesie  ostrożnie,  cichutko  i  rozglądał  dokoła:  miał  oczy 

bulwiaste, bardzo wypukłe, takie, jakie można zobaczyć u ogromnej skaczącej żaby. Wiedział, jaką 

szansę przeżycia miałaby  taka żaba na ulicy i podobnie oceniał swoją. Nauczanie ludzi na jakiejś 

międzynarodowej  konferencji  nie  wchodzi  w  grę,  gdy  masz  nos  jak  kartofel  i  przypominasz  z 

wyglądu nadmiernie wyrośniętą opuncję. 

Ukradkiem  posuwał  się  dalej  na  swych  kaczkowatych  nogach,  dotykając  palcami  dłoni 

liści.  Niech  inni  przybysze  z  kosmosu  o  bardziej  swojskich  kształtach  staną  się  nauczycielami 

ludzkości. On natomiast interesował się tylko małym zawiązkiem sekwoi, na którym od pewnego 

czasu  spoczywał  jego  wzrok.  Zatrzymał  się,  dokładnie  go  obejrzał,  potem  wykopał,  mrucząc  do 

niego  swym  chrypliwym  głosem  jakieś  dziwne  słowa  w  języku  kosmosu;  ale  zawiązek  chyba 

zrozumiał i szok wywołany  wyjęciem z podłoża jego korzeni został szybko zneutralizowany,  gdy 

leżał na dużej pomarszczonej dłoni botanika. 

Sędziwy  naukowiec  odwrócił  się  i  dostrzegł  słabe  światło,  padające  z  małego  osiedla  w 

dolinie za drzewami; ciekawiło go ono już dawno, ale dziś jest ostatnia noc, by mógł je zbadać, bo 

tej  nocy  kończy  się  etap  badań.  Jego  Statek  opuści  Ziemię  na  długo,  aż  nastąpi  nowa  wielka 

mutacja  roślinności  ziemskiej,  to  znaczy  na  wieki.  Tej  nocy  ma  ostatnią  szansę,  by  zajrzeć  do 

okien. 

Wylazł  zza  drzew  sekwoi  i  dotarł  do  skraju  drogi  biegnącej  po  zboczu  pagórka,  gdzie  nie 

wolno parkować. Morze żółtych świateł ze stojących tu domków migotało zachęcająco. Przeszedł 

background image

przez  drogę,  wlokąc  swój  brzuch  pośród  niskich  krzewów.  Podczas  długiej  powrotnej  podróży  w 

kosmos  będzie  miał  co  opowiadać  swym  towarzyszom:  o  przygodzie  wśród  świateł  samotnej 

opuncji na ziemskiej drodze. Zmarszczki istniejące od wieków w kącikach jego oczu zaśmiały się. 

Ostrożnie  szedł  poboczem  drogi  na  swych  kaczkowatych  nogach  z  długimi  palcami 

spiętymi  błoną.  Ziemia  nie  była  najlepszym  miejscem  dla  niego;  pracował  na  planecie,  na  której 

takie nogi nie miały sensu. Tam, skąd przybył, więcej było wody, mógł więc brodzić i taplać się, a 

tylko  czasami  musiał  chodzić  kaczkowatym  krokiem  po  stałym  gruncie.  W  dole  w  domach 

migotały  światła  i  w  pewnej  chwili  jego  serce  odpowiedziało  rubinowoczerwonym  błyskiem.  On 

kochał Ziemię, a zwłaszcza jej roślinność, ale kochał również ludzi, i jak zawsze, gdy zapalało się 

jego  światełko  serca,  chciał  ich  uczyć,  przewodzić  im,  podzielić  się  z  nimi  nagromadzoną  od 

wieków mądrością. 

Jego  cień  tańczył  przed  nim  w  księżycowym  świetle  -  zwłaszcza  głowa  jak  opuncja  na 

długiej gałązce szyi. Natomiast uszy były ukryte w fałdach głowy niczym pierwsze nieśmiałe pędy 

fasoli.  Mieszkańcy  Ziemi  pękaliby  ze  śmiechu,  gdyby  wkroczył  na  posiedzenie  ich  rządu.  Cóż 

znaczy nagromadzona mądrość wszechświata, gdy ludzie będą się śmiać z jego sylwetki! Ukrył się 

w  świetle  księżyca  i  w  osłonie  lekkiej  mgiełki  szedł  naprzód.  Do  jego  mózgu  docierały 

ostrzegawcze  sygnały  ze  Statku,  ale  stary  botanik  wiedział,  że  są  one  przedwczesne,  że  są 

przeznaczone  dla  bardziej  niezdarnych  członków  załogi,  by  mogli  na  czas  wrócić.  Nie  dla  niego. 

On, kaczkowaty potwór, poruszał się raz na jednej nodze, raz na drugiej. Był szybki. Oczywiście, 

gdy  się  weźmie  pod  uwagę  miary  szybkości  Ziemi,  był  straszliwie  powolny.  Każde  dziecko  na 

Ziemi  poruszało  się  trzy  razy  szybciej.  Kiedyś  jedno  z  nich  o  mało  go  nie  potrąciło  rowerem  w 

czasie jakiejś okropnej nocy. Znajdowało się blisko, bardzo blisko. Ale dzisiaj on będzie ostrożny. 

Zatrzymał  się,  nasłuchiwał.  Sygnał  ostrzegawczy  ze  Statku  powtórzył  się,  jego  światełko 

serca  odebrało  kod  alarmowy.  Całą  załogę  wzywano  do  powrotu.  Było  to  drugie  wstępne 

wezwanie. Ale szybkie istoty miały jeszcze czas. Botanik kołysał się więc raz w lewo, raz w prawo, 

znów w lewo, nadgarstkami rąk dotykając liści. I tak wlókł się do miasta. Był stary, lecz poruszał 

się dziarsko, szybciej niż większość botaników mających dziesięć milionów lat i nogi jak kaczka. 

Jego  wielkie  wypukłe  oczy  obracały  się.  Badał  wzrokiem  miasto,  niebo,  drzewa  i  ziemię. 

Nikt  nie  zbliżał  się  z  żadnej  strony,  był  sam,  szedł,  by  rzucić  szybkie  spojrzenie  na  mieszkańca 

Ziemi. Potem pożegna się i ruszy w bardzo daleką podróż swym ukochanym Statkiem. 

Nagle ujrzał na końcu drogi dwa snopy światła skierowane w jego stronę. Jednocześnie jego 

serce  znalazło  się  w  stanie  paniki.  Alarm!  Cała  załoga  wraca!  Niebezpieczeństwo, 

niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo! 

background image

Potknął  się,  zdezorientowany  zbliżającym  się  światłem,  które  było  szybsze  niż  rower, 

głośniejsze  i  bardziej  agresywne.  To  światło  oślepiało  go  teraz,  nieprzyjemne  ziemskie  światło, 

zimne  i  ostre.  Znów  się  potknął  i  wpadł  w  krzaki.  Smugi  światła  leżały  pomiędzy  nim  a  jego 

Statkiem, smugi światła oddzielały go od lasu sekwoi i polanki za nim, tam gdzie czekała Wielka 

Ozdoba. 

Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo ... 

Rozbłysło  -  szaleńcze  światełko  jego  serca.  Chciał  podnieść  mały  zawiązek  sekwoi,  który 

spadł na drogę; jego korzenie wzywały go. 

Wysunął swoje długie palce, ale cofnął je szybko, gdyż znów dostrzegł oślepiające światło i 

usłyszał  huk  motorów.  Schował  się  w  krzakach,  gorączkowo  przysłaniając  swoje  światełko  serca 

gałęzią. Jego wielkie oczy rozglądały się na wszystkie strony, badając każdy szczegół. Wtem ujrzał 

straszny widok: mały zawiązek sekwoi został zmiażdżony przez przejeżdżające wozy; ale chociaż 

jego młode listki zostały poszarpane, wciąż jeszcze ostrzegał starego botanika: niebezpieczeństwo, 

niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo! 

Ś

wiatło,  coraz  więcej  światła  pojawiło  się  na  tej  drodze,  zawsze  pustej,  a  teraz 

rozbrzmiewającej  hukiem  wozów,  głosami  ludzkimi,  krzykami,  wrzaskami  tych,  co  zamierzali  go 

pojmać.  Przedzierał  się  przez  krzaki,  zasłaniając  ręką  migocące  światełko  serca,  gdy  zimny  snop 

ś

wiatła szukając go omiótł zarośla.  Inteligencja  wszystkich  gwiazd z siedmiu galaktyk nie była  w 

stanie  mu  pomóc,  by  poruszał  się  szybciej  po  nie  znanym  terenie.  Jak  absurdalnie  bezużyteczne 

okazały  się  kaczkowate  palce.  Czuł  szybkość  ludzkich  nóg  na  ich  własnej  Ziemi,  nóg,  które 

zbliżały się, i wiedział, jakim był głupcem, rzucając im wyzwanie. 

Słyszał szybki tupot ich butów, widział zimne smugi światła, omiatające krzaki. Ryczeli w 

niezrozumiałym języku,  a jeden z nich z czymś  głośno pobrzękującym przy pasie był już na jego 

tropie. W błysku światła stary botanik zobaczył jego pas, z którego zwisało coś, cci przypominało 

zęby wyrwane jakiejś nieszczęśliwej istocie z kosmosu i umieszczone na kółku. 

“Już  czas.  Wracać,  wracać,  wracać!"  -  wzywał  Statek  swoich  idących  samopas  członków 

załogi. 

Wypadł  na  skraj  drogi  oświetlonej  światłami.  Wozy  rozpierzchły  się  tak,  jak  i  kierowcy. 

Pod  osłoną  swej  mgiełki  ślizgał  się  po  szosie  w  świetle  księżyca,  a  szkodliwy  obłok  spalin  z  ich 

motorów łączył się z jego kamuflażem - aż wreszcie przeszedł na drugą stronę szosy i znalazł się w 

długim  wąwozie.  Szybko  podążyły  za  nim  ich  zimne  światła,  jakby  wyczuwając,  gdzie  on  jest. 

Wtulił  się  w  piasek  i  kamienie,  gdy  mieszkaniec  Ziemi  też  tam  wskoczył.  Oczy  starego  botanika 

zobaczyły  kółko  z  ohydnie  brzęczącymi  zębami.  Wślizgnął  się  jeszcze  głębiej  między  kamienie, 

osłonięty własną mgiełką; nie różnił się zupełnie od innych małych pasemek mgły, jakie widzi się 

background image

w wąwozach nocą, gdy zbiera się wilgoć. Tak, jestem tylko chmurką, mieszkańcu Ziemi, jednym z 

twoich nic nie znaczących obłoczków. Nie szukaj mnie swoimi światłami, bo z tej chmurki wyłoni 

się  długa  szyja  i  dwie  kaczko  watę  nogi  z  palcami  tak  długimi  i  tak  cienkimi,  jak  korzenie 

purpurowego muchomora. Nie zrozumiesz, jestem tego pewny, że znajduję się na twojej planecie, 

ż

eby ocalić waszą roślinność, zanim ją zupełnie unicestwicie. 

Inni  mieszkańcy  Ziemi,  dobrze  uzbrojeni,  też  pośpieszyli,  pokrzykując  z  podniecenia. 

Rozkoszowali  się  tym  polowaniem.  Gdy  minął  go  ostatni  z  ludzi,  pobiegł  galopem  naprzód  i 

zanurzył się w lesie.  Znał dobrze ten ukochany  przez siebie teren,  gdzie zbierał okazy. Jego oczy 

obracały się szybko; rozpoznał ślady, lekkie wgłębienie wśród gałęzi oraz ścieżkę, którą on i jego 

towarzysze podróży wydeptali, gdy nieśli sadzonki. 

Ostre  światło  przebiło  ciemność  świecąc  pod  różnym  kątem.  Mieszkańcy  Ziemi  stracili 

teraz orientację, a on kierował swe kroki wprost na Statek. 

Jego światełko serca paliło się jaśniej; wzmacniała je bliskość załogi. Wszystkie serca, jak 

również  rośliny  mające  setki  milionów  lat  wołały:  Niebezpieczeństwo,  niebezpieczeństwo, 

niebezpieczeństwo! 

Pomknął  leśną  ścieżką  pomiędzy  omiatającymi  światłami,  a  jego  długie,  podobne  do 

korzeni, ogromnie wrażliwe palce od razu wyczuwały wszystkie ślady. Pamiętał każdą pajęczynę, 

każdy liść. Słyszał ich ciche nawoływanie: Tędy, tędy. Chcieli przyspieszyć jego wędrówkę przez 

las. 

Szedł dalej. Palcami dotykał miękkiego podłoża, ciągnąc swoje nogi i odbierając sygnały z 

lasu,  a  jego  światełko  serca  paliło  się  jasnym  blaskiem,  chcąc  połączyć  się  z  sercami  na  polance, 

tam gdzie czekał Statek z kosmosu. 

Znajdował  się  teraz  poza  kręgiem  zimnego  światła,  którego  smugi  zaplątały  się  wśród 

gałęzi; to pozwoliło przejść staremu botanikowi, ale nie jego prześladowcom. Gałęzie splotły się i 

zamknęły przejście. Mały korzeń stanął tak, że facet z kółkiem zębów przy pasie potknął się, a inny 

korzeń  chwycił  za  nogę  jego  podwładnego,  który  upadł  na  wznak,  przeklinając  językiem  Ziemi, 

podczas gdy rośliny krzyczały: uciekaj, uciekaj, uciekaj...   

Pozaziemski botanik biegł przez las na polankę. 

Wielka Ozdoba, Klejnot Galaktyki czekał. Poczłapał w jego kierunku, w stronę spokojnego 

pięknego  światła,  światła  dziesiątków  milionów  świateł.  Jego  cudowne  siły  skupiły  się,  emitując 

wspaniałe  fale  promieni,  które  odbijały  się  dokoła.  Z  trudem  torował  sobie  drogę  przez  źdźbła 

trawy,  aby  Statek  mógł  go  zobaczyć,  ale  jego  długie  głupie  palce  zaplątały  się  w  jakieś  chwasty, 

które nie pozwalały mu przejść. 

background image

Zostań,  zostań  z  nami  -  mówiły.  Udało  mu  się  uwolnić  i  pomknął  dalej  na  skraj  trawy. 

Promienna  ozdoba  świeciła  wśród  łodyżek  roślin,  migocąc  wspaniałą  tęczą.  Zauważył  jeszcze 

otwarty właz i członka załogi stojącego przy nim, który wzywał go, szukał rozpaczliwie. 

Idę, już idę...   

Powłóczył  nogami  po  trawie,  lecz  jego  zwisający  brzuch,  ukształtowany  przez  inną  siłę 

ciężkości, opóźniał jego ruchy. 

Nagle poczuł, aż do szpiku kości, że załoga powzięła decyzję. Właz został zamknięty. 

Statek  uniósł  się,  gdy  on  wyskoczył  z  trawy  machając  ręką  o  długich  palcach.  Ale  Statek 

nie  mógł  go  zobaczyć,  gdyż  wielka  siła  wyniosła  go  nad  Ziemię,  a  maskujące  światło  zakrywało 

każdy szczegół krajobrazu. Podniósł się natychmiast, krążąc nad wierzchołkami drzew. Wspaniały 

ornament wracał  w przestworza. Pozaziemski botanik stał na trawie,  a jego światełko serca paliło 

się z lękiem. Został sam, oddalony o trzy miliony lat świetlnych od domu. 

background image

 

Mary  siedziała  w  sypialni  z  nogami  uniesionymi  do  góry.  Trochę  czytała  gazetę  i  trochę 

słuchała głosów swoich dwóch synów oraz ich kolegów, którzy grali w “ Smoki" w kuchni na dole. 

  -  A  więc  dochodzisz  do  skraju  lasu,  ale  popełniasz  jakiś  głupi  błąd,  wtedy  wzywam 

Wędrujące Potwory. 

Wędrujące Potwory - pomyślała Mary i odwróciła stronę gazety. A co można powiedzieć o 

cierpiących  matkach?  Rozwiedzionych,  skazanych  na  małe  alimenty,  które  mieszkają  z  dziećmi 

mówiącymi niezrozumiałym dla nich językiem. 

  - A czy ja mogę wycofać Wędrujące Potwory za to, że przyszły z pomocą gnomowi? 

  -  Gnom  jest  na  usługach  złodziei,  a  więc  ciesz  się,  że  masz  do  czynienia  tylko  z 

Wędrującymi Potworami. 

Mary westchnęła, złożyła gazetę. Gnomy, potwory, maszkary, ona ma ich pełno co wieczór 

w  kuchni,  a  do  tego  stosy  plastikowych  butelek,  torebek  po  frytkach,  papierów  oraz  książek, 

kalkulatorków  i  mnóstwo  różnych  kartek  przypiętych  do  jej  tablicy  spraw  do  załatwienia.  Gdyby 

ktoś z góry wiedział, co to znaczy wychowywać dzieci, nigdy by się na to nie zdecydował. 

Nagle  dzieci  zaczęły  śpiewać.  “Gdy  wyrwał  szpunt,  lat  miała  dwanaście.  Ach,  dajcie  mi 

wina dzban i centów piętnaście..." 

Co za piosenka - powiedziała do siebie Mary, - zgrzytając zębami na myśl o tym, że któreś 

z  jej  dzieci  weźmie  garść  centów  pewnego  wieczora  lub  też  garść  czegoś  innego,  LSD,  DMT, 

XYZ. Kto wie, z czym oni przyjdą do domu następnym - razem? Może z jakimś potworem? 

  - Steve jest hersztem złodziei. Ma absolutną władzę. 

Absolutna  władza.  Mary  wyciągnęła  swą  bolącą  nogę  i  poruszyła  szybko  palcami.  Jako 

głową  rodziny  ona  powinna  posiadać  absolutną  władzę.  Ale  oni  nawet  nie  chcą  wytrzeć  naczyń, 

gdy o to prosi. 

Czuję się jak potwór. 

Miała słabe wyobrażenie, jak taki stwór wygląda, ale chyba było to właściwe określenie jej 

obecnego  nastroju.  Czuła  się  potwornie.  Z  kuchni  znajdującej  się  pod  sypialnią  nadal  dobiegały 

głosy rozmowy:   

- Jakie są te Wędrujące Potwory? 

  - Są takie jak Itfdzie - odparł herszt złodziei. 

  - Aha. Bardzo złe. Cierpią na megalomanię, paranoję, kleptomanię. Są schizoidalne. 

background image

Ot,  co...  -  powiedziała  do  siebie  Mary.  -  Ja  jestem  schizoidalna.  Czy  wychowałam  dzieci, 

ż

eby stały się hersztami złodziei? Czy po to pracuję osiem godzin dziennie? Może by nie było tak 

ź

le, gdyby moje życie toczyło się równie spontanicznie jak ich. Z niespodziewanymi telefonami od 

wielbicieli. 

Pomyślała o swoich adoratorach i stwierdziła, że oni też są potworni. 

  - W porządku, więc posuwam się naprzód i strzelam w nie moimi małymi strzałami, żeby 

zaczęły mnie gonić. Moimi ołowianymi strzałami... 

To  mówi  Elliott,  moje  najmłodsze  dziecko  -  pomyślała  Mary,  słuchając  jego  cienkiego, 

piszczącego głosu. Mój dzieciaczek strzelający ołowianymi strzałami! Miała wrażenie, jakby w nią   

samą  ugodziła  jedna  z  nich.  Prosto  w  tarczycę  lub  w  jakieś  inne  miejsce,  skąd  wyciekała  jej 

energia. ,Boże, jak bardzo potrzebuję zmiany...   

-  Uciekam  drogą.  One  za  mną.  W  chwili,  gdy  mają  mnie  dopaść,  a  są  rzeczywiście 

wściekłe, " korzystam z mojej przenośnej kryjówki... 

Przenośna kryjówka? 

Mary  pochyliła  się  na  łóżku,  żeby  dowiedzieć  Si$  czegoś  więcej.  To  wszystko  brzmiało 

trochę dziwnie. 

- Włażę do środka i zamykam wieko. Szybko znikam w rozrzedzonym powietrzu. 

Ż

ebym to ja miała taką kryjówkę - przeszło jej przez - myśl - by móc się tam schować około 

czwartej trzydzieści każdego dnia. 

  - Elliott, możesz przebywać w swojej kryjówce tylko przez dziesięć okrążeń. 

Mnie wystarczy kryjówka tylko na dziesięć minut w biurze. I może trochę później, w czasie 

wielkiego ruchu na ulicach po pracy. 

Wstała  z  łóżka  z  postanowieniem,  by  przyjemnie  spędzić  wieczór,  bez  żadnych  oznak 

niepokoju. 

Ale gdzie jest jakiś romans? Gdzie podniecający mężczyzna jej życia? 

 

Szedł  kołysząc  się  drogą,  na  której  nie  wolno  parkować.  Było  zupełnie  cicho,  jego 

prześladowcy  odeszli,  ale  on  nie  może  długo  istnieć  w  takich  warunkach.  Siła  ciężkości  Ziemi 

dosięgnie  go  i  wygnie  mu  kręgosłup;  jego  mięśnie  zwiotczeją  i  znajdzie  się  w  jakimś  rowie,  jak 

wielka nadęta dynia. Cóż to za koniec dla botanika z międzygalaktyk! 

Droga opadała w dół, a on dreptał w stronę świateł osiedla, które tak bardzo przyciągały go 

już dawniej i przyciągały również teraz. Dlaczego ku nim schodził? Dlaczego odczuwał mrowienie 

w  koniuszkach  palców  i  migotanie  światełka  serca?  Czy  może  stamtąd  oczekiwać  pomocy  dla 

siebie w tym obcym środowisku? 

background image

Drogę  zamykały  niskie  krzaki  i  zarośla.  Przełazi  ukradkiem  między  nimi,  trzymając  nisko 

głowę  i  rękę  na  sercu.  Światełko  zamigotało  triumfalnie,  a  on  zaklął.  “Światełko  -  powiedział  do 

niego  w  swoim  języku  -  ty  należysz  do  roweru".  Dziwaczne  kształty  budynków,  niepodobne  do 

pięknych  kołyszących  się  tarasów,  były  tuż  przed  nim.  Źle  jest  myśleć  o  własnym  domu.  Takie 

wspomnienia są torturą. 

Ś

wiatła  stawały  się  wyraźniejsze  i  tym  samym  bardziej  przyciągające.  Potknął  się  przy 

jakimś  krzaku  i  upadł  na  piaszczyste  urwisko.  Jego  długie  palce  wyżłobiły  ślady  na  piachu  i  na 

wijącej się ścieżce, która prowadziła do domów. Naprzeciwko siebie ujrzał ogrodzenie. Musiał się 

na nie wspiąć. Takie długie palce u  rąk i nóg były  dobre do pokonywania przeszkód. Jak bluszcz 

owinął się dokoła ogrodzenia. Znalazł się na samej górze, lecz spadł na drugą stronę z brzuchem do 

góry  i  z  rozkraczonymi  nogami.  Uderzył  się,  poczuł  ból  w  ustach  i  przekoziołkował  jak  dynia  na 

trawniku. 

Co ja tutaj robię, chyba oszalałem?... 

Zatrzymał  się  na  obcym  gruncie.  Ziemski  dom  znajdował  się  przerażająco  blisko,  jego 

ś

wiatła i cienie tańczyły przed pełnymi lęku oczami stare - 1 go botanika. Dlaczego jego światełko 

serca go tutaj przywiodło? Domy na Ziemi są groteskowe, okropne. Lecz coś na podwórku zaczęło 

przesyłać  łagodne  sygnały.  Odwrócił  się  i  zobaczył  warzywnik.  Liście  i  łodygi  warzyw  w 

nieśmiały  sposób  witały  go  gestami  przyjaźni.  Płacząc  przyczołgał  się  do  nich  i  pocałował 

karczocha.  Ukryty  na  grządce  warzywnej  zaczął  się  radzić  roślin.  Zachęcały  go,  by  zajrzał  do 

kuchni. 

  - Dlatego mam kłopoty - zasygnalizował rot ślinom - że chciałem zaglądać do okien. Nie 

mogę powtórzyć takiego szaleństwa.   

Ale  karczoch  nalegał,  pomrukując  cichutko,  i  pozaziemski  botanik  wypełzł  posłusznie  z 

grządki, obracając oczami na wszystkie strony. 

Ś

wiatło  paliło  się  w  kuchni,  ale  czworobok  podworka  wyglądał  złowróżbnie,  jak  czarna 

dziura w kosmosie. Poczuł zawrót głowy, gdy wpadł w ten nieopisany wir na skraju wszechświata. 

Zobaczył na dachu plastikową chorągiewkę, a na niej myszkę i kaczkę z parasolką. 

Przy  stole  na  środku  pokoju  pięciu  Ziemian  uczestniczyło  w  jakimś  obrzędzie.  Siedzieli 

zafascynowani. Krzyczeli poruszając małymi pionkami po stole. Machali kartami papieru, zapewne 

zawierającymi jakieś wielkie tajemnice, ponieważ każdy z Ziemian chował przed drugim, co - było 

tam wydrukowane. Potem rzucono potężną - kostkę i wszyscy wpatrywali się z przejęciem, , gdzie 

wyląduje  ten  sześcianik.  Znów  wrzeszczeli,  patrzyli  na  swoje  tabliczki  i  poruszali  swoimi 

pionkami, a ich słowa rozbrzmiewały, w nocnym powietrzu. 

    - Mam nadzieję, że się udusisz w tej swojej kryjówce. 

background image

  - Posłuchaj tylko: Wariactwo. Halucynacyjne wariactwo... 

  -        Tak, przeczytaj trochę więcej. 

  - Dotknięty tą chorobą widzi, słyszy i wyczuwa rzeczy, które nie istniej ą. 

Botanik  zanurzył  się  znów  w  ciemności.  Ta  planeta  była  przedziwna.  Gzy  potrafi  kiedyś 

uczestniczyć w tym obrzędzie? Rzucać sześciokątną kostką i zostać zaakceptowany? Monstrualnie 

skomplikowane wibracje płynęły do niego z domu, zawiłe kody i sygnały szły tam i z powrotem. 

Miał dziesiątki milionów lat i widział bardzo wiele różnych miejsc, ale nigdy nie spotkał się 

z czymś tak skomplikowanym jak to. Zdruzgotany, odsunął się, żeby jego mózg mógł odpocząć na 

warzywnej  grządce.  Już  kiedyś,  przedtem,  zaglądał  do  okien  na  Ziemi,  ale  nigdy  z  tak  bliskiej 

odległości i nigdy nie spotkał się z tak dziwnymi myślami ludzi. - To są tylko dzieci - powiedział 

ogórek. 

Stary botanik mruknął. Jeśli to, co słyszał, było falami wysyłanymi przez dzieci, to jakie są 

fale  wysyłane  przez  dorosłych?  Cóż  za  nieprzeniknione  zawiłości  czekają  go  tutaj?  Gwałtownie 

opadł tuż obok kapusty i pochylił głowę. To już koniec. Niech rano przyjdą i go zabiorą. 

 

Mary wzięła prysznic, żeby się odświeżyć. Potem obwiązała głowę ręcznikiem i stanęła na 

macie wygryzionej przez psa Harveya. Zniszczone frędzle osiadły pomiędzy palcami stopy, gdy się 

wycierała.  Nałożyła  kimono  ze  sztucznego  jedwabiu  i  odwróciła  się  do  lustra.  Znów  nowa 

zmarszczka i jakieś wory pod oczami. Czy odkryje dzisiaj jeszcze coś, co pogłębi jej depresję?' 

Na  szczęście  szkody  nie  były  wielkie.  Jednak  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Nie  można 

przewidzieć rozmiarów dziecięcego okrucieństwa, które w każdej chwili może owładnąć domem - 

bójki, narkotyki, nieznośnie głośna muzyka -  a to przyspieszyłoby jej fizyczny i moralny  upadek. 

Zaczęła  smarować  twarz  bardzo  drogim  kremem  nawilżającym  i  modliła  się  o  chwilę  spokoju. 

Nagle pies zaczął szczekać na ganku z tyłu domu. 

  - Harvey! - zawołała z okna łazienki. - Uspokój się! 

Pies  był  śmiesznie  podejrzliwy,  bał  się  wszystkiego,  co  poruszało  się  w  ciemności.  Mary 

miała  wrażenie,  że  wszędzie  kręci  się  pełno  maniaków,  seksualnych.  Gdyby  szczekał  na  nich, 

byłby  przynajmniej  pożyteczny.  Ale  on  szczekał  na  samochody  wiozące  pizzę,  na  samoloty,  na 

satelity i cierpiał na halucynacje. A poza tym zjadał maty w łazience. 

Znów krzyknęła przez okno: - Harvey, na miłość boską, uspokój się! 

 

Zamknęła z trzaskiem okno i wyszła z łazienki. 

To,  co  zastanie  tam,  na  dole,  nie  jest  bardzo  podniecające,  ale  musi  sobie  z  tym  jakoś 

poradzić.  Otworzyła  drzwi  do  pokoju  Elliotta.  Piętrzyła  się  w  nim  masa  zupełnie  bezużytecznych 

background image

przedmiotów.  Jak  zwykle  w  pokoju  chłopca.  Miała  ochotę  wrzucić  to  wszystko  do  jakiejś 

przenośnej niewidzialnej kryjówki. Wzięła się do roboty. 

Układała,  odkładała,  napełniała,  zdjęła  jego  statki  kosmiczne  z  sufitu,  wsunęła  piłkę 

koszykową do szafy. Nie wiedziała, co zrobić ze skradzionym znakiem drogowym. Miała nadzieję, 

ż

e  chłopiec  nie  należy  do  typów  analnych,  choć  może  mieć,  z  nimi  coś  wspólnego,  pozbawiony 

ojca,  radości  i  spędzający  każdą  wolną  chwilę  z  Wędrującymi  Potworami.  Właściwie  on  nie  był 

nawet miły. Ale może to taki wiek. 

-    Elliott!    -    zawołała swojego małego chochlika. Oczywiście chłopiec nie odezwał się. 

-    Elliott!    -    znów  wrzasnęła.  Podniosło  się  jej  ciśnienie  i  pogłębiły  zmarszczki  dokoła 

ust. 

Kroki  Elliotta  zadudniły  na  schodach,  a  potem  w  hallu.  Huknął  w  drzwi  swoimi  czterema 

kończynami  i  stanął  na  progu,  przyglądając  się  z  niepokojem,  co  ona  wyprawia  z  jego  kolekcją 

ś

mieci. 

-    Elliott, widzisz, jak teraz wygląda pokój?     

-    Tak, teraz nic nie będę mógł znaleźć. 

  -      Nie  ma  brudnych  talerzy,  ubrania  są  w  szafie,  łóżko  zostało  pościelone.  Blat  biurka 

czysty... 

  -      W porządku, w porządku. 

  -      Tak zawsze powinien wyglądać pokój dorosłego człowieka. 

  -      Dlaczego? 

  -      Żebyśmy nie uważali, iż mieszkamy w chlewie. Prawda? 

  -      Prawdą. 

  -      Czy  to  jest  list  od  twego  ojca?    -    Mary  wskazała  ręką  w  stronę  biurka,  na  charakter 

pisma tak dobrze jej znany.    -    Co nowego? 

- Nic. 

  -      Aha        -      spróbowała      zmienić    temat.  Chcesz,  żeby  pomalować  ściany?  Jest  już 

trochę brudno. 

  -      Dobrze. 

  -      Na jaki kolor? 

  -      Na czarny. 

  -      Świetnie. Bardzo zdrowy objaw. 

  -      Lubię czerń. To mój ulubiony kolor. 

  -      Znów zezujesz. Nie nosiłeś okularów? 

  -      Nie. 

background image

  -      Mary!    -    Główny  potwór  zawołał  z  dołu.  -  Grają  twoją  piosenkę.    -    Wychyliła  się 

zza drzwi. 

  -      Jesteś pewien? 

  -      Tak    -    rzekł Elliott.    -    To twoja piosenka, mamo, chodź. 

Słyszała  słabe  dźwięki  “Przekonaj  mnie",  rozlegające  się  z  kuchni.  W  rytm  piosenki 

schodziła  ze  schodów,  Elliott  podążał  przodem.  -  Czy  ojciec  wspomniał,  kiedy  się  z  wami 

zobaczy? 

- W święto Dziękczynienia.   

-  W  święto  Dziękczynienia?  Przecież  wie, że  ,  to  święto  należy  do  mnie.  Ale  czyż  można 

było do - gadać się z nim na jakiś temat? Z wyjątkiem futbolu... 

Przypomniała  sobie,  jak  biegł  gdzieś  ze  światłem  księżyca  na  ciężkich  powiekach  i 

westchnęła: - Och, no cóż... 

Zje  kolację  Dziękczynienia  w  automacie.  Albo  w  chińskiej  restauracji  -  indyka 

faszerowanego glutaminianem sodu. 

Elliott uciekł od niej, a Harvey zaczął znów szczekać na przejeżdżające auto. 

 

Pozaziemski botanik dał nura pomiędzy grządki warzyw, spłaszczył się zupełnie i przykrył 

liśćmi swoje wystające kształty. 

  - Nie masz się czego obawiać - powiedział pomidor. - To tylko samochód z pizzą. 

Ponieważ nie wiedział, co to jest samochód z pizzą, pozostał wśród liści. 

Samochód zatrzymał się przed domem. Drzwi otworzyły się i ujrzał mieszkańca Ziemi. 

- To Elliott - wyjaśnił zielony groszek. - On - tam mieszka. 

Sędziwy  naukowiec  zerknął  spod  liści.  Ziemianin  był  tylko  trochę  wyższy  od  niego.  Ale 

miał  nogi  groteskowo  długie,  a  jego  brzuch  nie  zwisał  w  elegancki  sposób  aż  do  Ziemi,  jak  u 

pewnych na wyższym stopniu rozwoju osobników. Nie wzbudzał strachu swoją osobą. 

Chłopiec poszedł podjazdem i znikł z pola widzenia. 

  - Idź dookoła - rzekł pomidor. - Zobaczysz, jak on wraca. 

  - Ale tam jest pies... 

  - Pies został przywiązany      - wyjaśnił pomidor. - Zjadł kalosze Mary. 

Pozaziemski  czmychnął  z  grządki  i  okrążył  dom.  Ale  światła  samochodu  z  pizzą  na 

zakręcie  nagle  oświetliły  podjazd  i  stary  botanik  przestraszył  się.  Gwałtownym  ruchem  wskoczył 

na  ogrodzenie  i  zaczął  przełazić.  Jeden  z  jego  długich  palców  przypadkiem  nacisnął  zamek  w 

furtce.  Znalazł  się  na  podwórku.  Mieszkaniec  Ziemi  był  blisko.  Pozaziemski,  osłonięty  mgiełką, 

szybko zakrył swoje światełko serca, zsunął się z furtki i schował w szopie. Wpadł w pułapkę, ale 

background image

w  szopie  znajdowały  się  narzędzia,  na  przykład  grabie  do  obrony.  Na  ogół  były  one  podobne  do 

narzędzi  z  jego  Statku,  gdyż  ogrodnictwo  wszędzie  jest  takie  samo.  Swymi  długimi  -  palcami 

chwycił  grabie.  Był  gotowy  na  przyjęcie  napastnika.  Nie  należy  sobie  stroić  żartów  ze  starego 

botanika. 

  - Nie skalecz się w nogę - szepnął mały bluszcz - w doniczce. 

Nabrał  odwagi.  Z  ogrodu  rozchodził  się  zapach  drzewka  pomarańczowego,  gdyż  dziecko 

Ziemi zrywało pomarańcze. W chwilę potem pomarańcza wpadła do szopy i uderzyła go w pierś. 

Stary botanik upadł, a pomarańcza potoczyła się po podłodze. 

Co za upokorzenie! Botanik takiej rangi, uderzony pomarańczą. Zły, chwycił pomarańczę w 

swą potężną rękę i rzucił przed siebie w mrok. 

Mieszkaniec Ziemi wrzasnął i zaczął uciekać co sił w nogach. 

   

- Na pomoc! Mamo! Na pomoc! 

Mary  zadrżała.  Czyżby  przeżywała  proces  starzenia  się  w  przyspieszonym  tempie?  -  Tam 

coś jest - krzyczał Elliott, wpadając do kuchni. Trzasnął drzwiami i zamknął na zasuwkę. 

Mary  zrobiło  się  słabo.  Popatrzyła  na  planszę  gry  w  “Smoki".  Żałowała,  że  nie  ma 

wystarczająco dużej przenośnej kryjówki, by wszyscy mogli się w niej schować. 

Co ona ma teraz zrobić? O tym nie było mowy w czasie rozprawy rozwodowej w sądzie. 

  - W szopie... - paplał Elliott - rzucił we mnie pomarańczą. 

  - Och - zaśmiał się Tyler, Główny Potwór -      to brzmi groźnie. 

Chłopcy przerwali grę i pomknęli do drzwi, ale Mary zagrodziła im drogę. 

  - Stop! Nikt się stąd nie ruszy. 

  - Dlaczego? 

  -  Bo  tak.  -  Wyprostowała  się,  podniosła  dzielnie  głowę  i  chwyciła  latarkę.  Jeśli  to  jest 

seksmaniak, ona wyjdzie pierwsza i odda siebie w ofierze. Miała jednak nadzieję, że będzie to choć 

trochę czarujący maniak. 

  - Mamo, ty zostaniesz tutaj - powiedział Michael, jej starszy syn. - My zobaczymy, co to 

jest. 

  - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, młody człowieku. 

Obok niej stanął inny potwór, mały Greg, z nożem rzeźnickim. 

  - Odłóż to! - Mary popatrzyła na nich wzrokiem władcy absolutnego. 

Popchnęli ją, otworzyli drzwi i wyskoczyli na dwór. Ruszyła za nimi, kurczowo trzymając 

Eliotta. 

  - Coś ty właściwie zobaczył? 

background image

  - Tam! - Wskazał szopę na narzędzia.   

Oświetliła latarką jej wnętrze: doniczki, nawozy, motyki, łopaty. 

  - Nic tam nie ma. 

Michael po drugiej stronie trawnika zawołał: 

  - Furtka jest otwarta! 

  - Spójrz na te ślady! - krzyknął Główny Potwór biegnąc w stronę furtki. 

Sędziwy  podróżnik  nie  rozumiał  ich  prostackiego,  zagmatwanego  języka,  ale  ze  swojego 

ukrycia  na  piaszczystym  pagórku  mógł  przyjrzeć  się  lepiej  ich  kształtom.  Widział  piątkę  dzieci 

Ziemi i... 

Ale kim jest ta egzotyczna istota im towarzysząca? 

Jego światełko serca zaczęło się świecić, więc szybko je zakrył. 

Przydreptał cichutko, żeby lepiej zobaczyć tę wysoką wiotką postać towarzyszącą dzieciom. 

Nie miała nosa jak opuncja ani nie wyglądała jak worek z kartoflami, ale.. . 

Przyczołgał się jeszcze bliżej. 

  - Okay, koniec zabawy! Z powrotem do domu. Greg, daj mi ten nóż. 

Dźwięczne  sylaby  jej  mowy  nic  nie  znaczyły  dla  niego,  ale  czuł,  że  ona  była  matką  tej 

załogi. 

  - Gdzie jest ojciec, wysoki i silny? 

  - Wyrzuciła go stąd kilka lat temu - odpowiedział zielony groszek. 

  - Tu jest pizza - rzekł Greg podnosząc ją. - Elliott w nią wlazł. 

  - Pizza? Kto wam pozwolił zamawiać pizzę? 

Mary przeszła pod lampą na ganku. Pozaziemski naukowiec spojrzał na nią. Teraz przestał 

myśleć  o  ucieczce.  Zwariowane  światełko  serca  -  sędziwy  botanik  zwrócił  się  do  swego 

osobliwego organu, który teraz zaczął migotać - należysz    do... do samochodu z pizzą. 

 

Mary zabrała ich do domu, zadowolona, że najgorsze minęło. Elliott znów fantazjował, i to 

wszystko.  Przez  niego  pewnie  dostała  kilka  nowych  zmarszczek.  Ale  nie  ma  sensu  dawać  mu 

małych dawek valium przy kolacji. To taki po prostu okres, przez który musi przejść. 

  - Tam coś było, przysięgam. 

Tyler zachichotał: 

  - Przydałby ci się zimny prysznic, Elliott. 

  - Hej - rzekła Mary - żadnych pryszniców.   

Za  dużo  wiedzieli;  przewyższali  ją  wiedzą  w  każdym  względzie.  Mogła  tylko  mieć 

nadzieję, że uda się jej zachować pewien dystans, ale jednocześnie czuła, że to będzie niemożliwe. 

background image

  - No dobrze już, wracajcie do swoich domów. 

  - Jeszcze nie jedliśmy pizzy. 

  -  Są  na  niej  ślady  nóg  -  powiedziała  z  rozpaczą  chcąc,  aby  zapanował  spokój,  ale  oni 

oczywiście nie zwrócili uwagi na jej słowa i zaczęli jeść tę pizzę. 

Podreptała  w  stronę  schodów,  czując  się  tak,  jakby  ktoś  na  nią  nastąpił.  Położy  się  z 

ziołowymi kompresikami pod oczami i będzie liczyła jaszczurki. 

Z podestu schodów zawołała: 

  - Jak skończycie pizzę, natychmiast wracajcie do domu! 

Usłyszała pomruki Wędrujących Potworów. 

Jakie  to  miłe  były  czasy,  gdy  dziewięcioletnie  dzieci  pracowały  w  kopalniach.  Ale  te  dni 

bezpowrotnie  minęły  -  pomyślała  zgryźliwie.  Weszła  do  -  pokoju  i  padła  na  łóżko.  Oto  typowy 

wieczór wesołe rozwódki. 

Dreszcze  z  przeziębienia,  szok  i  Wędrujące  Potwory.  Położyła  kompresiki  pod  oczy  i 

wpatrywała  się  w  sufit.  Miała  wrażenie,  że  ktoś  ją  obserwuje.  Ale  to  była  tylko  jej  wybujała 

fantazja.  A  jeśli  ten  przeklęty  pies  nie  przestanie  szczekać,  to  zostawi  go  na  autostradzie  z 

karteczką  w  pysku.  Zaczęła  oddychać  głęboko  i  liczyć  jaszczurki,  które  zbliżały  się  do  niej  i 

patrzyły na nią przyjaźnie.     

 

Przenieśli się ukradkiem z grą do salonu. 

Wszyscy  grali  w  “Smoki"  z  wyjątkiem  Elliotta,  który  poszedł  do  swego  pokoju  nadąsany. 

Ź

le  spał  w  nocy,  nękały  go  dziwne  sny,  miał  przed  sobą  jakąś  ogromną  przestrzeń,  a  potem 

zobaczył  linie,  które  utworzyły  niezliczoną  ilość  drzwi,  prowadzących  do...  kosmosu.  Pobiegł 

naprzód, ale znów pojawiły się drzwi. 

Nie tylko on był spięty: pies Harvey przegryzł smycz i opuścił swój posterunek na ganku z 

tyłu  domu.  Cichutko  wkradł  się  do  pokoju  Elliotta;  patrzył,  jak  chłopiec  śpi,  patrzył  łakomie  na 

jego  buty,  ale  zjedzenie  ich  mogłoby  tylko  wywołać  awanturę.  Był  nerwowy,  jakiś  nieswój, 

potrzebował  rozrywki.  Nawet  nocne  wycie  do  księżyca  nie  dało  mu  wiele  radości.  Coś  dziwnego 

znajduje  się  na  podwórku.  Najeżył  się,  zaskomlał,  lecz  wziął  się  w  garść  i  zaczai  normalnie 

szczekać.  Ale  co  tam  było,  nie  wiedział.  Zajął  się  swoim  ogonem.  Miękkim  językiem  oblizał  go, 

zębami  wyłapał  pchły.  Nagle  znów  usłyszał  ten  dźwięk.  Elliott  również  go  usłyszał  i  usiadł  na 

łóżku.  Harvey  warknął,  najeżył  się,  z  lękiem  przeszył  spojrzeniem  mrok.  Chciał  kogoś  ugryźć. 

Czatował, by razem z Elliottem wyjść z pokoju na schody i na dwór. 

 

background image

Stary botanik przespał się trochę na piaszczystym pagórku, potem wstał i poszedł w stronę 

domu. 

We wszystkich oknach było ciemno. Znalazł zamek w furtce, otworzył go palcem i wszedł 

tak,  jakby  był  mieszkańcem  Ziemi.  Ale  cień  jego  sylwetki  na  trawniku  zalanym  księżycowym 

ś

wiatłem  świadczył,  że  daleko  mu  do  tych  istot.  Z  jakiegoś  dziwnego  powodu  ich  brzuch  nie 

dotykał  Ziemi,  był  inaczej  uformowany.  Mieszkańcy  Ziemi  przypominali  raczej  nieszczęsną 

fasolkę szparagową rozpiętą na kracie kości i mięśni. 

A  on  był  istotą  spokojną,  nisko  zawieszoną  i  rozważną.  Tak  rozmyślając  przeszedł  przez 

dziedziniec  swym  kaczkowatym  krokiem,  żeby  odbyć  nowe  strategiczne  zebranie  z  warzywami. 

Ale  swoją  dużą  stopą  nadepnął  na  brzeg  metalowego  ogrodniczego  narzędzia,  które  z  wielką 

szybkością spadło mu na głowę. Przewrócił się z krzykiem na grządkę kukurydzy; w chwilę potem 

otworzyły się drzwi na tyłach domu i wyskoczył z niego mieszkaniec Ziemi z psem. Elliott zapalił 

latarkę  i  oświetlił  nią  szopę.  Zimny  promień  skakał  po  narzędziach.  Harvey  przegryzł  worek  z 

torfem i od razu poczuł się lepiej. Z pyskiem pełnym torfu tańczył i warczał trochę przytłumionym 

głosem na cienie. 

Stary botanik,  gotowy do walki, przykucnął na  grządce, trzymając kurczowo ogórek. Cały 

drżał,  zęby  mu  szczękały.  Chłopiec  rozgarnął  łodygi  kukurydzy,  zajrzał  do  środka.  Krzyknął  i 

pochylił się nad ziemią. 

Pozaziemski wydostał się na zewnątrz i poczłapał w stronę furtki, uderzając swymi dużymi 

stopami. 

  - Nie odchodź! 

Głos  chłopca  brzmiał  przyjemnie,  niczym  młodych  roślinek,  i  stary  botanik  odwrócił  się, 

ż

eby na niego popatrzeć. Ich spojrzenia spotkały się. 

Pies  biegał  w  kółko,  szczekając,  a  torf  wylatywał  mu  z  pyska.  Dziwne  pożywienie, 

pomyślał botanik, ale nie miał zamiaru nad tym się zastanawiać. Zęby Harveya błysnęły w świetle 

księżyca, lecz chłopiec nałożył mu obrożę i znów zawołał w stronę sędziwego botanika: 

  - Nie odchodź! 

Ale pozaziemski naukowiec już minął furtkę i szedł w mrok. 

 

Mary,  z  kompresikami  pod  oczami,  obudziła  się.  Nagle  poczuła,  że  dom  jakby  się  nieco 

przechylił. Wstała, włożyła szlafrok i zeszła do hallu. 

Usłyszała  głosy  dobiegające  z  pokoju.  Często  zastanawiała  się,  w  co  oni  tam  się  bawią. 

Plakaty z półnagimi księżniczkami z kosmosu wydawały się nieodzowne w czasie tych zabaw. 

  - Moje dzieciaki... - westchnęła. 

background image

Zbliżając  się  do  pokoju;  usłyszała  głos  Tylera,  Steve'a  i  Grega  -  “Smoków",  którym 

powiedziała  wyraźnie,  żeby  poszli  do  domu.  Oczywiście  zlekceważyli  jej  polecenie.  Oczywiście 

nie śpią w nocy, a jutro staną przed swymi matkami z podkrążonymi oczami i będą wyglądali jak 

zmory.  Nie  mogła  już  dłużej  tego  znieść.  Mocniej  związała  szlafrok  paskiem  i  zamierzała 

przystąpić do szturmu, ale drzwi były uchylone. Ujrzała ostre czerwone światło - świecił wykonany 

przez nich laser, żeby złagodzić brzmienie muzyki. Efekt był kojący, musiała to przyznać. Ale czy 

nie był twórczy? 

  - Spójrz, to wygląda jak cycuszek. Jest nawet brodawka. 

Chwyciła  się  ściany.  Z  nimi  nie  można  wygrać.  Gdyby  tam  wpadła  jak  wariatka,  gdyby 

ujrzeli dorosłą kobietę, krzyczącą, w szlafroku, pośrodku nocy, czy nie wpłynęłoby to ujemnie na 

ich  rozwój  seksualny?  Czy  nie  wywołałoby  kompleksów?  Ona  na  pewno  dostałaby  migreny. 

Ociężale,  niczym  ranny  łoś,  zanurzyła  się  w  mroku.  I  wtedy  właśnie  Elliott  zaryglował  drzwi 

wejściowe i wpadł do pokoju zabaw. 

  - No co tam chłopaki? 

  - Popatrz... na tę parę cycuszków. 

  - Potwór był na podwórku! 

  - Potwór? Hej, ja mam tu prawdziwą nagą Marsjankę. 

  - To był gnom. Miał jakieś trzy stopy wzrostu i długie ręce. Był na poletku kukurydzy. 

  - Zamknij drzwi, żeby nie obudzić mamy.   

Mama  ruszyła  wolno  do  swego  pokoju.  Dom  stał  na  swoim  miejscu.  Nie  odchylił  się  od 

pionu ale Elliott tak. 

Może to odstępstwo od normy, a może jakiś nieśmiały maniak seksualny wybrał jej ogródek 

warzywny,  żeby  tu  dokonywać  nienaturalnych  aktów.  Dlaczego  -  zastanawiała  się  -  dlaczego 

wybrał mnie? 

background image

 

  - To było tu, właśnie tu... 

Pozaziemski naukowiec  przysłuchiwał się  głosom ludzi, którzy chodzili tam i z powrotem 

po miejscu lądowania. Obserwował ich zza drzew i domyślał się, o czym mówili: był tu cudowny 

Statek i uciekł im. 

Tu  zatrzymał  się  Statek  -  cud,  na  który  mieszkańcy  tej  planety  mogą  tylko  patrzeć,  lecz 

ruszył w drogę powrotną. 

  - .... i wyśliznął mi się z rąk. 

Ich  dowódca  z  pękiem  kluczy  przy  pasku  odwrócił  się.  Jego  podwładni  potakiwali 

głupkowato.  Dowódca  wsiadł  do  wozu  i  odjechał.  Oni  odjechali  również.  Był  dzień  i  miejsce 

lądowania pozostało puste. Pozaziemski patrzał ze smutkiem na ślady odciśnięte przez Statek. 

Wyśliznął mi się z rąk... 

Z  wysiłkiem  podniósł  rękę.  Wyczerpanie  i  głód  dawały  o  sobie  znać.  Nie  było  na  Ziemi 

silnie działających tabletek odżywczych, skondensowanych cudownych tabletek, dzięki którym on 

i  jego  towarzysze  mogli  przeżyć.  Żuł  jakieś  jagody,  ale  nie  smakowały  mu,  więc  wypluł  twarde 

pesteczki. W ciągu dziesiątków milionów lat zbierania dzikich roślin nigdy nie uważał za potrzebne 

nauczyć się, które z nich nadają się do jedzenia, a teraz było już za późno. Och, ile by dał za jedną 

małą tabletkę odżywczą, naładowaną energią! Cofnął się w krzaki, słaby, przygnębiony. Odczuwał 

swędzenie całego ciała po wzięciu próbki jakiegoś pnącza. Zbliżał się koniec. 

 

Elliott pedałował ulicą w stronę dalekich wzgórz. Właściwie nie wiedział, dlaczego się tam 

udawał.  Reflektor  jego  roweru  zachowywał  się  jak  namagnesowany,  jakby  szukał  żelaza 

zakopanego wśród wzgórz. Tak, rower jakby wiedział, dokąd ma jechać. 

Elliotta  uważano  za  głupka.  Oszukiwał  w  czasie  różnych  gier.  Miał  ostry,  piskliwy  głos, 

wyrywał  się  jak  filip  z  konopi  i  zawsze  w  szkole  czy  w  domu  mówił  coś  od  rzeczy.  Gdy  tylko 

można było czegoś uniknąć w życiu, on tego unikał, mając nadzieję, że Mary lub Michael będą się 

nim opiekować. Poza tym nosił grube okulary i wyglądał jak żaba w butelce. Tak, tak, neurotyczny 

głupek.  Jego  ścieżka  życia  prowadziła  donikąd,  ale  jeśli  można  by  zaznaczyć  jakieś  miejsce  na 

mapie  duszy,  przeznaczeniem  Elliotta  była  przeciętność  i  melancholia.  Był  ofiarą  losu, 

pechowcem.  Coś  takiego  powiedziałby  psycholog  dziecięcy,  tylko  że  dzisiaj  ścieżka  Elliotta 

zmieniła kierunek - prowadziła do wzgórz. 

background image

Jechał tak, jak chciał rower. Wspinał się i pedałował po zasłanych liśćmi ścieżkach. Rower 

był powyginany i zardzewiały, gdyż często go gdzieś rzucał, zostawiał na deszczu, ale dziś okazał 

się lekki jak piórko. Dziś błyszczał jak nowy. Zaprowadził go do lasu, do wijącej się ścieżki. Elliott 

zatrzymał  się  na  polance.  Wiedział,  że  coś  niewiarygodnego  wydarzyło  się  tutaj.  Wszystko 

przypominało  obecność  Wielkiego  Statku.  Patrząc  zza  szkieł  na  ślady  na  trawie  mógł  prawie 

odtworzyć  jego  kształt.  Serce  Elliotta  waliło  jak  młot.  Czoło  płonęło  ogniem  w  poświacie  jakiejś 

ogromnej energii, która wciąż znajdowała się na polance. 

Pozaziemski, ukryty w krzakach, nie ujawnił swojej obecności. Okropny pies chłopca mógł 

być przecież w pobliżu i mógł ugryźć w kostkę wybitnego naukowca. 

Ale  nie,  chłopiec  był  sam.  Jednak  lepiej  pozostać  w  ukryciu.  On  i  tak  niedługo  wyzionie 

ducha, nie ma więc po co wciągać w to obcych. 

Chłopiec  wyjął  z  kieszeni  torebkę,  a  z  niej  jakiś  malutki  przedmiot.  Położył  go  na  ziemi, 

zrobił  kilka  kroków  i  znów  położył,  i  znów  zrobił  kilka  kroków,  aż  w  końcu  znikł  gdzieś  na 

ś

cieżce. 

Stary  podróżnik  wypełzł  z  krzaków.  Ciekawość  to  jego  największa  wada,  ale  już  był  za 

stary,  żeby  się  zmienić.  Na  kolanach,  podpierając  się  rękami,  dotarł  do  polanki,  by  zobaczyć,  co 

chłopiec tam zostawił. 

Była  to  okrągła  malutka  pastylka,  niesłychanie  podobna  do  odżywczych  tabletek  z 

kosmosu. Odwrócił ją na dłoni. Widniały na niej dwie literki “M i M". 

Włożył ją do ust i czekał, aż się rozpuści. 

Wspaniałe. 

Naprawdę. Nigdy w galaktyce nie próbował czegoś takiego. Ruszył tropem chłopca, jedząc 

jedną pastylkę za drugą. Powracały mu siły, nadzieja napłynęła do serca. Ten trop zaprowadził go 

znów do domu chłopca. 

 

Mary podawała kolację. Była to jedna z jej bardziej udanych potraw: do makaronu z puszki 

dodała  świeże  kiełki  pszenicy,  ser  i  dorzuciła  jeszcze  garść  orzeszków,  żeby  nadać  temu 

wykwintny charakter. 

  - Jedz kolację, Elliott. 

Siedział jak zwykle pochylony nad talerzem, jakby miał zamiar się w nim pogrążyć. Moje 

dziecko ma depresję. 

Mary przypomniała sobie inne kolacje, gdy Elliott był młodszy i gdy ona z mężem ciskali w 

siebie nożami do masła. Kurczak znalazł się na ścianie, utłuczone kartofle jak stalaktyty zwisały z 

background image

sufitu,  a  sos  z  nich  ściekał  na  wrażliwą  głowę  Elliotta.  Nie  wyszło  mu  to  na  dobre.  Starała  się 

umilić dzisiejszą kolację rozmową. 

  -  Jak  macie  zamiar  się  przebrać  na  święto  Halloween?  -  Ten  okropny  wieczór  zbliżał  się 

szybko. Setki dzieci odwiedzą jej dom, śpiewając i gapiąc się na nią. 

  - Elliott będzie gnomem - odparł Michael. 

  - Odczep się - burknął Elliott. 

  - Młody człowieku - Mary zastukała widelcem w szklankę Elliotta - jedz makaron. 

  -  Nikt  mi  nie  wierzy  -  pożalił  się  chłopiec  i  spojrzał  jeszcze  bardziej  ponuro  na  posiłek. 

Mary pogłaskała jego rękę. 

  - Nie o to chodzi, że ci nie wierzymy, kochanie... 

  - On był naprawdę, przysięgam. - Elliott popatrzył na nią zza swoich grubych szkieł. 

Mary zwróciła się do Gertie, pięcioletniej dziewczynki. 

  - Gertie, kochanie, a w co ty się przebierzesz? 

  - Ja będę Bo Derek. 

Obraz  jej  małej  córeczki  nago  kroczącej  ulicą  stanął  jej  przed  oczyma.  Skubała  widelcem 

makaron i starała się myśleć o czymś innym, ale Michael znów zwrócił się do Elliotta: 

  - Może to była jaszczurka - odezwał się autorytatywnym tonem starszego brata. 

  - Ja mam jaszczurki - powiedziała Mary cichutko do orzeszka. 

  - Nie, to nie była jaszczurka - rzekł Elliott. 

  - Hm, a słyszałeś o aligatorach w kanałach ściekowych? 

Aligatory, pomyślała Mary. Mogłabym dla odmiany zacząć liczyć aligatory. 

Zamknęła oczy i wielki aligator wyszczerzył do niej zęby. Zwróciła się do Elliotta. 

  -  Twój  brat  twierdzi,  że  ty  sobie  to  wymyśliłeś.  Takie  rzeczy  się  zdarzają.  My  wszyscy 

stale  sobie  coś  wyobrażamy.  Ja  na  przykład  wyobrażam  sobie,  że  dostaję  w  sklepie  sukienkę  od 

Diora za dwa dolary. I w oszałamiającej kreacji wkraczam do restauracji McDonalda. 

  - Nie mogłem sobie tego wymyślić - żachnął się Elliott. 

  - A może - odezwał się Michael - to był jakiś zboczeniec? 

  - Bardzo cię proszę, Michael, nie poruszaj takich tematów w obecności Gertie. 

  - Co to jest zboczeniec, mamusiu? 

  - Taki facet w nieprzemakalnym płaszczu, kochanie. 

  - Albo niedorozwinięte dziecko - ciągnął Michael. 

Obrzuciła  go  surowym  spojrzeniem,  nakazującym  milczenie.  Dlaczego  dzieci  tak  bardzo 

lubują się w dziwacznych wyjaśnieniach? Dlaczego każda rozmowa przy kolacji przebiega tak jak 

background image

ta?  Gdzie  są  eleganckie  żarty,  przekomarzania  się  przy  drugim  daniu?  Podała  właśnie  pałeczki 

rybne. 

  - A może - nie ustępował Michael, jak zwykle nie zwracając uwagi na jej prośbę - to był 

elf albo dobrotliwy duszek? 

Elliott rzucił swój widelec. - Nic podobnego, ty kutasie! 

  -  Co  takiego?  -  Mary  zdumiona  otworzyła  szeroko  oczy.  Jak  takie  słowo  dotarło  do  jej 

rodziny? 

  - Elliott, żebyś nigdy tak nie mówił przy kolacji. Ani kiedy indziej w domu. 

Elliott zgarbił się nad obrusem. - Tatuś by mi uwierzył. 

  - Dlaczego nie zatelefonujesz do niego i nie opowiesz o tym? Jeśli telefon jeszcze działa, w 

co wątpię... 

  - Nie mogę - odparł Elliott. - Jest w Meksyku z Sally. 

Gdy  padło  imię  jej  dawnej  przyjaciółki,  obecnie  znienawidzonego  wroga,  Mary  zaczęła 

nadrabiać  miną,  wędrując  widelcem  wśród  pałeczek  rybnych.  Dzieci  bywają  tak  okrutne, 

pomyślała. Zwłaszcza Elliott. 

  - Jeśli znów zobaczysz to coś, nie zbliżaj się do niego. Zawołaj mnie to zaraz znajdziemy 

kogoś, żeby je zabrał. 

  - Takiego hycla? - zapytała Gertie.   

- Właśnie. 

Harvey szczekał cicho na ganku z tyłu domu, gdzie gryzł swoją ukochaną matę. 

  -  A  wtedy  -  rzekł  Elliott  -  oni  zrobią  mu  lobotomię  albo  dokonają  jakichś  innych 

eksperymentów. 

  -  Będzie  miał  nauczkę  -  powiedziała  Mary  -  żeby  się  trzymał  z  dala  od  ogródków 

warzywnych. 

 

Pozaziemski wylazł zza drzew, gdy miasto spało. Nigdy nie słyszał o lobotomii, ale bał się, 

ż

eby  nie  został  wypchany  jak  ptak.  Nogi  prowadziły  go  do  domu  chłopca.  Gdy  schodził  ze 

wzgórza,  pozostawiał  za  sobą  ślady  dużego  melona  ciągnionego  przez  parę  dziobaków.  Dom 

chłopca tonął w ciemności, tylko w jednym małym oknie paliło się światło. 

Zerknął przez ogrodzenie, obracając oczami dokoła. Psa nigdzie nie było widać. 

Obym  tylko  mógł  chwycić  furtkę  palcem  tak  jak  poprzednio...,  a  potem  zakołysać  się  na 

niej. 

Pastylki  “M  i  M"  wróciły  mi  moją  żywotność.  Cudowne  pożywienie.  Statek  zjawi  się  za 

tysiące lat; dzięki “M i M" może uda mi się wrócić do swoich. 

background image

Przestań marzyć, stary głupcze. 

Nigdy tam nie wrócisz, nigdy. 

Popatrzył na niebo, ale zaraz smutek ogarnął jego serce. Żadna ilość pastylek “M i M" nic 

nie pomoże, jeśli miłość członków jego załogi znikła z pola widzenia. Dlaczego go opuścili? Czy 

nie  mogli  poczekać  jeszcze  chwilę?  Zamknął  nogą  furtkę  tak,  jak  zrobił  to  chłopiec.  Musi  się 

nauczyć tych różnych sztuczek mieszkańców Ziemi, jeśli ma odnieść sukces. Na palcach przeszedł 

przez podwórze. Ku swemu zdumieniu zobaczył chłopca śpiącego w worku obok warzyw. Dziecko 

oddychało lekko. Obłoczek pary wydobywał się z jego ust, gdyż noc była zimna. 

Pozaziemski wędrowiec też się trząsł, a mgiełka spływała z jego palców. Mgiełka smutku, 

lęku i zakłopotania. 

Nagle  chłopiec  uchylił  powieki  i  spojrzał  w  ogromne  oczy  przypominające  księżycową 

meduzę z ledwo widocznymi czułkami energii, oczy pełne prastarej, wielkiej mądrości, które jakby 

badały każdy atom jego ciała. 

Pozaziemski  spuścił  wzrok,  przerażony  wystającym  nosem  chłopca,  dużymi,  odstającymi 

uszami,  a  przede  wszystkim  jego  malutkimi  oczami,  czarnymi  i  okrągłymi  jak  orzech  kokosowy. 

Ale małe,  głęboko osadzone oczy  chłopca zamrugały i strach malujący się w nich wzruszył serce 

starego naukowca. Wyciągnął długi palec. 

Elliott  krzyknął  i  zamknął  szczelnie  swój  śpiwór.  Pozaziemski  naukowiec  odskoczył, 

potykając  się  i  wysyłając  impulsy  ultradźwiękowe,  które  przywołały  nietoperza,  ale  tylko  na 

chwilę, gdyż sędziwy wędrowiec wyprawił powietrznego gryzonia z powrotem w mrok. 

Zęby  Elliotta  dźwięczały  jak  woreczek  pełen  kostek  do  gry,  kolana  się  uginały  pod  nim, 

włosy na karku stanęły dęba. 

Gdzie  jest  Harvey,  opiekun,  pies  domowego  ogniska?  Na  ganku  z  tyłu  domu,  z  najeżoną 

sierścią  i  dzwoniącymi  zębami.  Przerażone  zwierzę  ruszyło  do  drzwi,  odskoczyło  i  zaczęło  gonić 

za  swoim  ogonem.  Woń,  którą  czuło,  nie  przypominała  zupełnie  znany  h  mu  zapachów.  Była  to 

woń  dalekich  przestworzy  i  żaden  zdrowy  pies  nigdy  nie  chciałby  jej  zbadać.  Skulił  się.  Tylko 

koniuszek  pyska  wystawał  ze  szpary  w  drzwiach.  Znów  przypłynął  do  niego  obłok  woni,  więc 

przycupnął i zaczai gryźć koniec miotły. 

Pozaziemski  przybysz  zrobił  krok  w  stronę  Elliotta.  Oczy  chłopca  rozszerzyły  się  ze 

strachu. Cofnął się trochę. Nie był odważny, miał różne rzeczy do zrobienia, lekcje do odrobienia, 

obowiązki domowe, ale to... 

Oczy  potwora  badały  naturę  dziecka.  Elliott  czuł,  jak  sonda,  pompując  w  niego  energię, 

penetruje  go,  analizuje.  Usta  tego  ohydnego  stwora  wykrzywił  przeraźliwy  grymas.  Czego  on 

chce? 

background image

Stary  wędrowiec  wyciągnął rękę. Na jego łuskowatej dłoni roztapiała się ostatnia pastylka 

czekoladowa. Elliott popatrzał na malutką pastylkę, a później na potwora. Potwór wskazał długim 

palcem dłoń, a potem usta. 

  - Dobrze - rzekł łagodnie Elliott. Otworzył kurtkę, wyjął z niej torebkę z pastylkami i idąc 

tyłem  wytyczał  drogę  przez  podwórko.  Kolana  jeszcze  wciąż  się  pod  nim  uginały,  a  zęby  mu 

szczękały,  psując  jakiś  bardzo  kosztowny  aparat  ortodoncyjny.  Stary  wędrowiec  z  kosmosu  szedł 

za  Elliottem,  zbierając  pastylki  i  połykając  je  łapczywie.  To  było  pożywienie  bogów,  królów, 

zdobywców.  Jeśli  przetrwa  ten  pobyt  na  Ziemi,  przyniesie  próbkę  owych  cudownych  pastylek 

kapitanowi Statku, bo z nimi można przemierzać przestworza. Czekolada spływała mu z kącików 

ust; palce miał też ubrudzone. Oblizywał je z przyjemnością. Powracały siły. Czuł, jak ta cudowna 

substancja wędruje żyłami, niosąc swoje tajemnicze składniki chemiczne do mózgu, gdzie zapalały 

się punkty świetlne radości. Teraz zrozumiał sens życia na Ziemi; dziesiątki miliardów lat ewolucji, 

by stworzyć - pastylki “M i M". 

Czegóż więcej można żądać od planety? Podnosząc małe pastylki, przeszedł szybko przez 

trawnik i nim się zorientował, znalazł się w domu chłopca. 

Jego oczy obracały się ze strachu. Zewsząd otaczał go obcy świat. Każdy przedmiot, każdy 

kąt,  każdy  cień  wywoływały  w  nim  szok.  Ale  musiał  to  znieść,  by  zdobyć  cudowne  pastylki. 

Poczłapał schodami i powędrował do pokoju chłopca. Tam Elliott obdarował go garścią “M i M". 

Połknął je naraz. Nie było to może mądre, ale kto wie, co przyniesie jutro. 

Chłopiec powiedział: - Jestem Elliott. 

Usłyszał jakiś bełkot. Słowa były niezrozumiałe. Ale każdy, kto jada “M i M", zasługuje na 

zaufanie. Pozaziemski wędrowiec położył się na podłodze, wyczerpany. Owinięty kocem, zasnął. 

 

Elliott  leżał  na  łóżku  dosyć  długo  i  bał  się  zasnąć.  Potwór  znajdował  się  obok  niego, 

groteskowe  kształty  wyzierały  spod  koca.  Skąd  on  przybył?  Wiedział  na  pewno,  że  nie  był 

mieszkańcem  tej  Ziemi.  Próbował  to  zrozumieć,  ale  było  to  dla  niego  nieuchwytne,  jakby  chciał 

wziąć w rękę obłok mgły. Fale energii wypełniły pokój. Powietrze zaczęło migotać. W kręgu tego 

migotliwego wiru Elliott wyczuwał jakiś ruch - chociaż stwór spał, wydawało się, że ktoś bada ten 

pokój,  okna,  mrok.  Rozległ  się  cichy  skowyt  w  hallu.  Elliott  zrozumiał, że  Harvey  znów  uciekł  z 

ganku i jest przy jego drzwiach. Usłyszał, jak pies gryzie framugę, uderzając przy tym ogonem. Co 

się dzieje? Co tam jest? - psa niepokoiła ciekawość, więc nerwowo gryzł drewno. Migotanie, które 

ujrzał Elliott, dostrzegł również on. Skomlał, skrobał łapą drzwi, wreszcie zrezygnował: właściwie 

nie  chciał,  aby  chłopiec  go  wpuścił,  nie  chciał  znaleźć  się  w  pobliżu  tej  migotliwej  fali  blasku, 

która pulsowała jak stara kość, kość z dawnych czasów, przerażająca, z czymś potężnym w szpiku. 

background image

Elliott  przewrócił  się  na  bok  i  wsunął  rękę  pod  poduszkę.  Ogarnęła  go  senność.  Chciał 

czuwać, ale powieki miał ciężkie i zapadał coraz głębiej w sen. Wylądował na planszy do gry i jego 

nogi jakby zaczęły w niej grzęznąć. Nagle zobaczył ścieżkę wytyczoną przez małe świeczki, palące 

się  złotym  płomieniem,  ścieżkę  z  pastylek  “M  i  M",  które  ułożył  dla  swego  przyjaciela  potwora. 

Wtem ta dróżka zmieniła się w piękną drogę prowadzącą w, świat, więc ruszył nią. 

background image

 

Pozaziemski  naukowiec  obudził  się  następnego  ranka,  nie  wiedząc,  na  jakiej  planecie  się 

znajduje. 

  - Chodź, musisz się ukryć. 

Elliott  wepchnął  starego  botanika  do  schowka  i  zamknął  za  nim  drzwi.  W  chwilę  potem 

cały  dom  wstał.  Botanik  słyszał  głos  starszego  chłopca  i  matki.  Skulił się  w  schowku,  gdy  matka 

weszła i powiedziała: 

  - Już czas do szkoły, Elliott. 

  - Jestem chory. 

Pozaziemski  zerknął  przez  listewki  zamkniętych  drzwi.  Chłopiec  wrócił  do  łóżka  i  jakby 

prosił  o  coś  wysoką,  wiotką  postać,  która  włożyła  mu  do  ust  małą  rurkę  i  wyszła  z  pokoju. 

Chłopiec szybko wyjął rurkę i potrzymał chwilę pod lampą, znajdującą się przy jego głowie. Gdy 

usłyszał kroki matki, szybko włożył ją z powrotem do ust. Sędziwy naukowiec pokiwał głową. To 

stary trik, znany nawet w galaktyce. 

  - Masz gorączkę. 

  - Tak sądziłem. 

  - Wczoraj wieczorem czekałeś na dworze na tego stwora, prawda? 

Chłopiec przytaknął. 

Kobieta skierowała się do schowka. Pozaziemski skulił się w kącie, ale ona wsunęła tylko 

rękę, wyjęła kołdrę, która leżała na górnej półce, i położyła ją na łóżku chłopca. 

  - Dasz sobie radę beze mnie? Mogę iść do pracy? 

Zapewne  znów  ją  nabiera,  ale  ostatnio  źle  sypiał.  Ma  jednak  nadzieję,  że  nie  bierze  on 

jakichś  dziwacznych  leków,  które  wywołują  stan  podniecenia  i  nerwowość.  Jego  oczy  wyglądały 

trochę niesamowicie, ale oczy jego ojca też często się rozszerzały. Może to dziedziczne. 

  - Dobrze - powiedziała - zostań w domu. Ale żadnej telewizji, rozumiesz? 

Odwróciła się i wyszła z pokoju. Nagle zatrzymała się i spojrzała na futrynę drzwi. 

  - Ten przeklęty pies znów obgryza drewno. Chyba oblepię mu zęby gumą. 

Zeszła  do  hallu,  ale  po  kilku  schodkach  przystanęła,  jakby  przetoczyła  się  nad  nią  jakaś 

fala.  Gdy  odzyskała  równowagę,  dotknęła  ręką  czoła.  Czuła  słabiutkie  drgania,  jakby  jej  głowę 

pogłaskała wróżka. Po chwili wrażenie to znikło. 

Otworzyła drzwi do pokoju Gertie. Dziewczynka, siedząc na łóżku, powiedziała: 

  - Mamusiu, śnił mi się seksualny maniak. 

background image

  - Naprawdę? 

  - Miał długą, śmieszną szyję i duże, wyłupiaste oczy... 

  - Czy był w płaszczu nieprzemakalnym?   

  - Nic nie miał na sobie. 

Rzeczywiście, tak mógł  wyglądać zboczeniec, pomyślała Mary,  ale dłużej się nad tym nie 

zastanawiała. 

  - Czas na śniadanie. Idź, pomóż Michaelowi. 

Weszła  do  łazienki, żeby  szybko  się  umyć  bardzo  drogim  mydłem,  które  rozpuszczało  się 

szybciej niż lód. W ciągu dwóch dni duży kawałek zmienił się w malusieńki, przezroczysty płatek. 

Ale  podobno  zapobiega  powstawaniu  zmarszczek  i  wyprysków.  Tak  twierdziła  jej  przyjaciółka. 

Namydliła twarz, mydło znikło zupełnie. Tak to właśnie jest. Sześć dolarów diabli wzięli! 

Wytarła  policzki  i  powrócił  sen  z  ostatniej  nocy:  sen  o  mężczyźnie,  bardzo  niskim,  z 

ogromnym brzuchem i zabawnym, kaczkowatym chodem. Chyba był to zboczeniec. Myślała o tym 

w  czasie  śniadania  i  idąc  na  podjazd,  gdzie  Michael,  który  uczył  się  jeździć,  wyprowadzał  tyłem 

wóz na ulicę. 

  - Możesz jechać, mamo - rzekł, stojąc już przy samochodzie. 

  - Dziękuję, kochanie - odparła, siadając za kierownicą. 

Nacisnęła sprzęgło, dała za dużo gazu iż piskiem ruszyła naprzód. Michael pomachał jej. 

Elliott,  gdy  tylko  usłyszał,  że  odjechała,  wyskoczył  z  łóżka  i  otworzył  schowek. 

Pozaziemski naukowiec znów się skulił. 

  - Hej, wyłaź stamtąd! - zawołał chłopiec, wyciągając rękę. 

Stary botanik niechętnie zakołysał się na swoich nogach i rozejrzał dokoła. Zobaczył różne 

przedmioty  o  dziwnych  kształtach,  głównie  z  plastiku.  Swojsko  wyglądało  jedynie  biurko,  lecz 

było  za  wysokie  dla  kogoś  o  tak  krótkich  kończynach.  Czy  myślał  może  o  napisaniu  listu  i 

wysłaniu go na Księżyc? 

  - Jak mam do ciebie mówić? - zapytał Elliott, patrząc w niewielkie płonące oczy potwora. 

Stary botanik poczłapał do przodu i Elliott odsunął się na bok, żeby go przepuścić. 

  - Jesteś z kosmosu, prawda?   

Pozaziemski zamrugał potakująco i chłopiec poczuł w głowie jakieś bzykanie, jakby miał w 

niej muchę. 

Elliott otworzył drzwi do sypialni. Potwór odskoczył do tyłu, gdyż zobaczył wstrętną małą 

bestię, psa ziemskiego z wyrazem głupiej ciekawości w oczach i wrogością w pysku. 

  - Harvey! Bądź grzeczny! Nie gryź! Dobry piesek, dobry. Errggg..., errrrgggg... 

background image

Pies  zawarczał.  Jego  mowa  była  bardziej  niezrozumiała  niż  chłopca,  jakby  kosmiczny 

krążownik włączył tylny bieg. 

  - Widzisz, Harvey, on jest w porządku. On ci nic nie zrobi. Widzisz? 

Z palców potwora spłynęła mgiełka. Harvey wetknął w nią nos i zobaczył ogromną świetlną 

kość  pędzącą  pośród  nocy,  miotającą  błyskawice  z  wyciem  przywodzącym  na  myśl  odległe  echo 

kosmicznych dali. Pies przywarował. Kręciło mu się w głowie. Zawył przejmująco. 

Potwór podszedł do chłopca. 

  - Czy ty umiesz mówić? - zapytał Elliott, strzelając palcami. 

Stary  botanik  zamrugał  oczami  i  zaczął  kreślić  palcami  wzory  z  galaktyki,  kosmiczne 

superkody przetrwania, mające dziesiątki milionów lat. 

Elliott  przypatrywał  się  w  zdumieniu,  jak  jego  palce  rysowały  delikatne  orbity,  spirale, 

różne wzory praw fizyki. 

Naukowiec  opuścił  ręce  zmartwiony.  Widział,  że  chłopiec  nic  nie  rozumie.  Uświadomił 

sobie ponadto, że ma przed sobą dziesięcioletnie dziecko. Co robić? Stary  potwór zastanawiał się 

nad  sytuacją.  Jego  mózg  był  dużo  bardziej  rozwinięty  od  mózgu  chłopca,  tak  że  nie  wiedział,  od 

czego zacząć. Mam za bardzo wyspecjalizowaną wiedzę - rzekł do siebie. - Niech pomyślę, niech 

pomyślę... 

Próbował  zniżyć  się  do  poziomu  mentalności  ludzi  na  Ziemi.  Jak  może  zapoznać  ich  z 

tajemnicami kosmosu, jeśli nie potrafi poprosić o pastylki “M i M"? Elliott nastawił radio. 

  - Lubisz tę melodię? Lubisz rocka? 

Z radia wydobywały się dźwięki nigdy przedtem nie słyszane i w jakiś telepatyczny sposób 

ujrzał  kamienie,  spadające  ze  wzgórza.  Zakrył  rękami  swoje  wrażliwe  uszy  i  przykucnął.  Elliott 

rozejrzał się. Co jeszcze powinien poznać wędrowiec z kosmosu? Wyjął monetę ćwierćdolarową i 

powiedział: 

  - To jest jedna z naszych monet. 

Stary wędrowiec popatrzył na chłopca i starał się pojąć jego mowę, ale język mieszkańców 

Ziemi był dla niego zupełnie niezrozumiały. 

  - Widzisz, to jest dwadzieścia pięć centów.   

Przedmiot,  który  otrzymał,  był  mały,  płaski,  okrągły,  miał  błyszczącą  powierzchnię  i  inną 

barwę niż pastylki “M i M", ale może to było jeszcze potężniejsze pożywienie. Ugryzł ów krążek. 

Ale to tylko kawałek żelastwa. 

  - Och - żachnął się Elliott - tego się nie je. Jesteś znów głodny? Ja też. Chodźmy coś zjeść. 

Harvey... - Elliott strofował psa: - Nie przeszkadzaj. 

background image

Harvey  odsunął  się  na  bok  i  wraz  z  chłopcem  i  potworem  ruszył  po  schodach  do  kuchni. 

Usiadł  przy  swojej  miseczce,  dając  w  ten  sposób  znać  chłopcu,  że  chce  trochę  płatków  na 

uspokojenie,  a  może  nawet  całą  puszkę,  którą  pochłonie  za  jednym  zamachem.  Ale  to  żądanie 

zostało zignorowane i pies musiał poprzestać na gryzieniu brzegu miseczki. 

Elliott  otwierał  szuflady  i  wyjmował  różne  produkty,  aby  przygotować  swoje  ulubione 

ś

niadanie. 

  - Gofry - wyjaśnił i zaczai mieszać ciasto. - To moja specjalność. Jadłeś kiedy? 

Sędziwy  botanik  obserwował  pojawiające  się  różne  przyrządy  zupełnie  nie  związane  z 

podróżą  w  kosmos.  Przyglądał  się  z  uwagą  niezrozumiałej  krzątaninie.  Nagle  z  szafki  spadło  na 

podłogę  trochę  rzadkiego  ciasta.  Pies  zlizał  je  natychmiast,  natomiast  Elliott  wlał  resztę  do 

maszynki do robienia gofrów. 

  - Widzisz? Teraz się pieką. 

Nozdrza starego potwora drgnęły. Podszedł do maszynki, z której wydobywał się cudowny 

zapach, podobny do zapachu dużych pastylek “M i M". Elliott wyjął ostatniego gofra i znów zaczai 

otwierać różne szafki i szuflady. 

  - Syrop, masło, dżem. A co byś powiedział, żeby dodać trochę kremu? 

Potwór podskoczył, gdy na rękę chłopca chlusnęła biała struga. - Nie bój się, to jest bardzo 

dobre.  -  Na  warstewce  kremu  Elliott  położył  czekoladową  pastylkę  i  podał  gofra  sędziwemu 

botanikowi. - A tutaj jest widelec. Potrafisz się posługiwać widelcem? 

Botanik  przyglądał  się  połyskliwym  zębom  widelca.  Był  to  najlepszy  przyrząd,  jaki  dotąd 

dostrzegł  w  domu.  W  głowie  zapaliły  mu  się  małe  światełka.  Przedmiot  z  czterema  zębami... 

połączony  z...?  Przez  chwilę  poczuł,  że  w  jego  mózgu  zabłysł  mechanizm  ucieczki,  że  powoli 

układa się jej obraz. 

  -  Tym  się  je.  Widzisz?  Tak  jak  ja  to  robię.  Naukowiec  niezdarnie  posługiwał  się  nie 

znanym przyrządem, ale udało mu się chwycić pastylkę “M i M". Zjadł ją i zaczął dobierać się do 

kremu. Kosztując tę dziwną chemiczną substancję, kreślił przecinające się linie widelcem. Było to 

trochę tak, jakby torował sobie drogę wśród chmur. 

Wspaniałe, wspaniałe... 

  - A co powiesz o mleku? Masz tu szklankę.   

Płyn tańczył mu przed oczami, trochę wylało się na jego palce. Nie potrafił trafić ustami do 

szklanki, więc struga mleka pociekła mu po piersi, w okolice światełka serca. 

  - O Boże! Ty naprawdę nic nie umiesz.   

Stary  wędrowiec  znów  popatrzył  na  widelec,  łowiąc  kawałki  gofra.  Cztery  zęby, 

dzwoniące: klik, klik... 

background image

  - Co się dzieje? Nagle zrobiło mi się jakoś bardzo smutno. 

Ciało  chłopca  zakołysało  się,  przetoczyła  się  nad  nim  jakaś  fala.  Czuł się tak,  jakby  nagle 

utracił coś niewiarygodnie cudownego, coś, co powinno być jego, na zawsze. 

Klik, klik, klik... 

Sędziwy  wędrowiec  zamknął  oczy  i  pogrążył  się  w  kontemplacji.  Czy  ktoś  w  dalekich 

przestworzach  usłyszy  pieśń  czterech  zębów  widelca?  Ale  w  jaki  sposób,  w  jaki  sposób  można 

dotrzeć do wszechświata za pomocą tego małego przyrządu? 

Sędziwy  botanik  żałował,  że  nie  przysłuchiwał  się  uważniej  rozmowom  nawigatorów, 

ponieważ oni wiedzieli dużo więcej na ten temat niż on. 

  -  Teraz  się  zabawimy  -  rzekł  Elliott,  jakby  odpędzając  wszystkie  smutki  i  biorąc  za  rękę 

potwora. - Chodź... 

Długie palce, przypominające korzenie, splotły się z jego palcami i Elliott miał wrażenie, że 

prowadzi  dziecko  młodsze  od  siebie,  ale  nagle  znów  przetoczyła  się  nad  nim  fala  pełna  tajemnic 

gwiazd i kosmosu i zrozumiał, że ta pozaziemska istota jest znacznie od niego starsza. Coś drgnęło 

we wnętrzu Elliotta jak żyroskop, który w tajemniczy sposób poprawia swoje wskazania; zamrugał 

oczami, zdumiony tym doznaniem, doznaniem, że on też jest dzieckiem gwiazd i nigdy nikogo nie 

skrzywdził. Nigdy. 

Poprowadził chwiejącego się potwora w stronę schodów. Harvey szedł za nimi z konserwą 

dla psów w zębach, licząc, że może po drodze znajdzie jakieś inne jedzenie dla siebie. 

Elliott  przywiódł  ten  orszak  do  łazienki  i  zatrzymał  się  przed  lustrem,  chciał  bowiem 

wiedzieć, czy pozaziemski naukowiec widział siebie kiedykolwiek. 

  - Widzisz, to jesteś ty - rzekł. 

Sędziwy wędrowiec popatrzał na swoje odbicie. Jego narządy łączności nie były widoczne, 

jak również znikła tęczowa poświata fal błyszczących nad jego głową. Najpiękniejszej części jego 

twarzy zupełnie nie było widać. 

  -  To  jest  ręka  -  Elliott  podniósł  swoją  dłoń.  Pozaziemski  wędrowiec  poszedł  za  jego 

przykładem.  Jego  palce  kreśliły  migotliwe  wzory  szybkich  rakiet,  gwiezdnych  układów  i 

kosmicznych przepowiedni. 

  -  Masz  strasznie  dziwne  palce.  -  Chłopiec  przyglądał  się  palcom,  a  nie  ich  subtelnemu 

systemowi sygnalizowania. 

Och, on jest głupszy niż ogórek - pomyślał czarodziej z kosmosu. 

  - Tu mamy wodę - wyjaśnił Elliott otwierając kurki. - Widzisz, gorąca. I zimna. A czy tam, 

skąd przybywasz, macie bieżącą wodę? 

background image

Pozaziemski  naukowiec  wziął  trochę  wody  w  dłonie  i  zwilżył  twarz.  Potem  skupił  się  na 

oglądaniu świata małych wodnych istot. 

  - Lubisz wodę, prawda? Spójrz na to. To jest wspaniałe. - Elliott odkręcił kurki nad wanną 

i dał swemu towarzyszowi znak ręką, żeby do niej wszedł. - Wejdź, nic ci nie będzie. 

Pochylił  się  nad  wanną,  która  przypominała  zbiorniki  na  Statku  kosmicznym,  gdzie  mógł 

odpoczywać i badać wewnętrzny akwen wszechświata. W napadzie melancholii wszedł do wanny. 

Zadzwonił  dzwonek.  Naukowiec  podskoczył  w  wannie,  rozlewając  swoimi  wielkimi 

nogami wodę. Czyżby go ktoś potajemnie obserwował na monitorze? Czyżby to było laboratorium, 

w którym ktoś mierzy jego fale? 

  - Spokojnie, to tylko telefon. 

Chłopiec wyszedł z łazienki i pozaziemski wędrowiec pogrążył się w wodzie; jej przepływ i 

ruch  mikroorganizmów  uspokajał  go.  Zamknął  swój  aparat  do  oddychania  i  wyciągnął  się  pod 

wodą. Dotarł do atomowego jądra i zaczął badać cząsteczki wody, obserwując ich utajoną energię 

cieplną. Czy mógłby kiedyś użyć ich, aby sobie pomóc? 

Harvey przesunął się ostrożnie w stronę wanny. Spędził tu okropne chwile, gdy kąpano go, 

by  pozbył  się  pcheł.  Zerkał  na  gościa  w  wannie,  któremu  kąpiel  chyba  sprawiała  przyjemność 

większą  niż  jemu.  Harvey  przypomniał  sobie  dużego,  starego  żółwia,  którego  kiedyś  próbował 

ugryźć.  Ale  tamto  spotkanie  skończyło  się  fatalnie,  strasznym  pokiereszowaniem  nosa.  Dlatego 

pies wolał tylko patrzeć z daleka na zanurzonego nieznajomego. Czy Elliott umyje go szamponem? 

Elliott wrócił i krzyknął: 

  -  Hej!  Możesz  utonąć  robiąc  takie  rzeczy!  Pies  zorientował  się,  że  nie  będzie  mycia 

szamponem. Widocznie gość nie miał pcheł. 

  - Czy jesteś wodnym elfem? - zapytał chłopiec. 

Oby tylko nie był żółwiem, pomyślał Harvey i ostrożnie położył łapę na nosie, na wszelki 

wypadek. 

  - Tu jest ręcznik. Umiesz się nim posługiwać?   

Sędziwy naukowiec wpatrywał się tępo w ten przedmiot, jego skóra bowiem miała otoczkę 

nie - przepuszczającą wody. Wziął ręcznik, popatrzał na niego i na chłopca. 

  - Wytrzyj się, głuptasie... 

Ręce dziecka dotknęły go. Z ziemskich palców przeniknęły jakieś uzdrawiające cząsteczki 

do jego bolącego kręgosłupa. Dziękuję ci, jesteś bardzo miły. 

  - Widzisz, każdy z nas ma swój ręcznik. Ten jest mój - pokazał Elliott - ten Michaela, ten 

Gertie, a ten mamy. Ten należał do taty. Teraz on jest w Meksyku. Byłeś tam kiedyś? 

background image

Potwór  zamrugał  oczami,  gdyż  dotarła  do  niego  fala  smutku  chłopca,  który  zbliżył  się  do 

niego i rozpostarł ramiona jak skrzydła. 

  - Ty latasz w swoim statku do różnych miejsc, prawda? Masz taki statek? 

Obraz  Statku  kosmicznego  pojawił  się  w  umyśle  sędziwego  naukowca,  ujrzał  jego 

lawendowe światło i inskrypcje wyryte na kadłubie. Jego własne światełko serca rozbłysło leciutko 

i teraz jemu również udzielił się smutek chłopca. 

  - Zatrzymaj ten ręcznik. Będzie twój. Oznaczymy go E.T. Istota Pozaziemska. 

Elliot  dotknął  znów  potwora  i  zdumiał  się  grubością  jego  skóry.  Ponownie  jakaś  fala 

przeniknęła chłopca. Wiedział, że ta istota jest starsza niż Matuzalem, starsza od najstarszych ludzi. 

  -  Ty  jesteś  czymś  w  rodzaju  węża  -  zawyrokował.  -  Prawda?  Och,  naprawdę  jesteś 

niesamowity. 

Naukowiec  poczuł,  że  energia  chłopca  dotarła  do  jego  wewnętrznych  kanałów.  Bardzo 

ciekawe są te siły ziemskie, brutalne, lecz dobre, jeśli im się daje jakąś szansę. 

Potwór  chciał  za  pomocą  ruchu  palców  opisać  budowę  atomu,  miłość  do  gwiazd  i 

pochodzenie wszechświata. 

  - Jesteś znów głodny? A może masz ochotę na ciasteczka Oreo? 

Harvey machnął ogonem. Ciasteczka mogą być... Wprawdzie za nimi nie przepada, ale pies, 

który zjada szczotki, nie jest wybredny. Wyjął z pyska konserwę i dał ją Elliottowi, który prowadził 

potwora. 

W  porządku,  pomyślał  Harvey,  pójdę  za  nimi. Ruszył  do  hallu,  potem do  pokoju  chłopca, 

gdzie potwora poczęstowano ciasteczkami. Harvey zaszczekał i uderzył w konserwę. 

  - Jesteś za gruby, Harvey. 

Za gruby? Pies stanął bokiem i pokazał żebra. Ale nie potrafił nabrać Elliotta. Teraz potwór 

stał  się  jego  ulubieńcem.  Harvey  zaczął  szukać  jakiegoś  pożywienia  w  torbie,  którą  chłopiec 

zazwyczaj zabierał na wędrówki. 

Elliott tymczasem otworzył drzwi schowka i powiedział: 

  - Będziesz tu miał swoje miejsce. Urządź je sobie jak kabinę w Statku kosmicznym, okay? 

Musisz mieć tu wszystko, czego ci trzeba. 

Ale istota pozaziemska wpatrywała się w sufit pokoju przedstawiający niebo. Był tam smok 

z rozpostartymi skrzydłami, oświetlony promieniami słońca. 

  - Podoba ci się? Chodź tu, mam ich więcej.   

Chłopiec położył książkę na podłodze i wraz z potworem zaczęli ją oglądać. 

  - To są gnomy... a to krasnale. 

background image

Potwór  za  pomocą  specjalnych  obrotów  ustawił  swoje  oczy  tak,  że  mógł  ujrzeć  nawet 

włókna  papieru.  Z  kart  książki  wpatrywały  się  w  niego  malowane  małe  stwory  z  dużymi 

brzuszkami, trochę do niego podobne. 

Czyżby inni wędrowcy osiedlili się tutaj dawno temu? Gdy potwór oglądał obrazki, Elliott 

zaczai układać poduszki i koce w schowku. Cały czas zadawał sobie pytanie, dlaczego przygarnął 

potwora. Wiedział, że to stworzenie przywędrowało do niego z przestrzeni międzygwiezdnych i on 

musi iść za nim albo... albo umrze. 

  -  Spodoba  ci  się  tutaj  -  zawołał  przez  drzwi. Jego  umysł  i  ciało  poruszały  się  prawie  bez 

wysiłku,  jakieś  sygnały  pulsowały  w  nim.  Nie  mógł  wiedzieć,  że  znajduje  się  pod  wpływem 

działania  praw  kosmosu:  uświadomił  sobie  tylko,  że  czuje  się  lepiej  niż  kiedykolwiek.  Pies  nie 

przeszedł  tej  samej  metamorfozy.  Ani  jego  dusza,  a  tym  bardziej  jego  żołądek  niewiele  mieli 

korzyści z ogryzania obcasów. 

Pocieszył się myślą, że z radością ugryzie w kostkę listonosza, ale nastąpi to dopiero jutro. 

Elliott zszedł do hallu i wrócił z miską wody. Harvey ucieszył się, myśląc, że to dla niego, 

ale chłopiec umieścił ją w schowku. 

  -  To  dla  ciebie.  Tu  jest  twój  człon  dowodzenia.  -  Chłopiec  ustawił  kilka  pluszowych 

zwierzątek  przy  drzwiach.  -  One  są  dla  twojej  osłony.  Gdy  będziesz  razem  z  nimi,  nikt  cię  nie 

zauważy. 

Stary  botanik  przyglądał  się  tej  krzątaninie  ze  zdumieniem,  Harvey  natomiast  pragnął 

ugryźć w głowę małego misia. Chłopiec przyniósł teraz lampę. 

  - To jest światło. Popatrz. 

Zapalił ją i pasmo ostrego światła poraziło szalenie wyczulone oczy naukowca. Cofnął się, 

oparł  o  gramofon,  ręką  dotknął  igły,  która  zazgrzytała  na  płycie.  Mimo  nieprzyjemnego  dźwięku 

przeniknęły  do  niego  jakieś  łagodne  promienie  i  uświadomił  sobie,  że  znalazł  jeszcze  jeden 

przedmiot, prócz widelca, który przyda mu się w czasie ucieczki. Będzie się obracał i zgrzytał... i 

będzie mógł przekazać informacje. 

Popatrzał na gramofon. Ujrzał w nim swoje wybawienie. Potykając się szukał innych części 

sprzętu elektronicznego.  Otworzył szufladę biurka i zaczai w niej grzebać, wszystko przewracać i 

wyrzucać na podłogę. 

  - Hej tam, spokojnie! - zawołał Elliott. - W tym miejscu powinien panować porządek. 

Wędrowiec badał inne kąty pokoju, dokładnie się przyglądał każdej rzeczy, a wszystko było 

tutaj takie dziwne. Siły twórcze tej planety są takie prymitywne... Gdzie mógłby znaleźć inspirację? 

Popatrzał  na  plakat  na  ścianie  przedstawiający  półnagą  księżniczkę  z  Marsa,  odzianą 

jedynie w luźne kawałki błyszczącego metalu. 

background image

Hmmm... 

Obserwował przez chwilę. jej hełm, buty, rewolwer emitujący promienie. 

  - Podoba ci się? 

Stary wędrowiec powoli nakreślił rękami bardziej klasyczny typ sylwetki. 

  -  Nie  mamy  tutaj  wiele  takich  -  rzekł  Elliott.  Dotknął  ręką  łokcia  potwora  i  łagodnie 

poprowadził go do schowka. 

  - Zostań tam, dobrze? Zostań...   

Zmęczony wędrowiec powłócząc nogami wszedł do schowka. On, który kiedyś opiekował 

się życiem roślin w największym pałacu kosmosu, jest zamknięty razem z deskorolką. Osunął się 

na podłogę. 

Gdzie jest jego Statek, cud wszechświata, teraz, gdy on go potrzebuje? 

Nagle dotarł do niego sygnał ze wszechświata szukający Ziemi. 

  -  Widzisz  -  odezwał  się  Elliott  -  tutaj  jest  nawet  okno.  -  Wskazał  ręką  mały  kwadratowy 

otwór nad głową potwora. - A tu jest twoja lampka do czytania. - Zapalił ją. - No dobrze, przyjdę 

do ciebie później. Idę teraz kupić trochę ciasteczek i inne rzeczy. 

Drzwi  schowka  zostały  zamknięte.  Wędrowiec  zmrużył  oczy  pod  wpływem  przykrego 

ostrego  światła,  po  czym  wziął  czerwoną  chusteczkę  z  półki  i  osłonił  nią  abażur.  Światło 

złagodniało,  nabrało  jasnoróżowego  koloru,  jak  poświata  jego  Statku.  Musi  dać  znać  swojej 

załodze, że żyje. W jego mózgu znów pojawił się obraz widelca. Usłyszał dzwonienie jego zębów: 

klik, klik, klik. 

background image

 

Mary  kierowała  wóz  na  podjazd,  gdy  nagle  uderzyła  błotnikiem  w  pojemnik  na  śmieci  i 

wywróciła  go.  Cóż  to  ma  za  znaczenie?  Przecież  jest  w  domu.  Wyłączyła  silnik  i  przez  chwilę 

siedziała bez ruchu za kierownicą, wyczerpana. Może powinna się napić dżinu? Otworzyła drzwi i 

wygramoliła  się  z  samochodu.  Powędrowała  wzrokiem  w  stronę  okna  schowka  Elliotta,  gdzie 

chłopiec ukrył swojego pluszowego gnoma. 

Rzeczy,  które  teraz  robią  dla  dzieci,  mogą  wywołać  halucynacje,  pomyślała.  Wbiegła  na 

werandę. Harvey wyszedł jej naprzeciw z miseczką w pysku. 

  - Nie patrz tak na mnie, piesku, ja już i tak czuję się winna. 

Minęła  proszącą  bestię  i  zaczęła  oglądać  pocztę  leżącą  na  stole.  Jakieś  listy  od 

anonimowych  adoratorów?  Od  Wędrujących  Potworów?  Nie,  same  śmieci,  rachunki,  zaległe 

rachunki, bardzo zaległe rachunki i list z agencji charytatywnej. Oby złamali ręce i nogi. Wrzuciła 

to wszystko do kosza stojącego obok i zdjęła pantofle. 

Zawołała do swej gromadki: - Hej, jest tam kto? 

Ale nikt jej nie odpowiedział, z wyjątkiem Harveya. - Wyjmij tę miskę z pyska. 

Usiadła  w  fotelu  w  hallu  zbyt  zmęczona,  by  krzątać  się  dalej.  Mucha  zabzykała  nad  jej 

głową,  więc  odgoniła  ją  raz  i  drugi  i  dopiero  wtedy  zauważyła,  że  nie  ma  wcale  żadnej  muchy, 

tylko  w  jej  głowie  coś  bzyka.  Aha,  później  usłyszę  dzwony  i  ...  głosy.  Nie  mam  dzisiaj  czasu  na 

nerwowe załamanie. 

Wstała  i  udała  się  do  kuchni:  zobaczyła,  że  Elliott  przygotował  dla  siebie  zdrowe 

ś

niadanie...  na  podłodze.  Wytarła  szafki,  drzwi i zrobiła  sobie  filiżankę  mocnej  kawy.  Siedziała z 

nią długo, kontemplując swoje nogi, zmęczone nogi. Nogi, które miały ochotę trochę postrajkować. 

  - Hej, czy jest ktoś w domu?   

Oczywiście, nie odzywają się, zajęci jakimiś swoimi tajnymi planami. Może przygotowują 

obalenie rządu? Byleby tylko robili to cicho. Tylne drzwi otworzyły się z hukiem kanonady i wpadł 

Michael, jakby jechał na słoniu. 

  - Hej, mamo, jak ci minął dzień?   

- Dobrze, a tobie? 

Chłopiec wzruszył ramionami i dodał: 

  - Idę teraz pograć w piłkę. - Oznajmił to takim tonem, jakby nic, ale to nic nie mogło mu w 

tym przeszkodzić. 

  - Świetnie - powiedziała. - Baw się dobrze.   

background image

Machnęła ręką, jakby dając mu pozwolenie, o które w ogóle nie prosił. Znów popatrzyła na 

filiżankę z kawą, odzyskując energię. Jeśli jakiś nieznajomy czeka na nią w jej sypialni na górze, to 

musi się uzbroić w cierpliwość, aż ona zbierze siły, by wspiąć się po schodach. 

 

Michael włożył naramienniki i chwycił hełm. Był dzisiaj w agresywnym nastroju. Dwoma 

skokami znalazł się w hallu, ale Elliott zagrodził mu drogę. 

  - Michael... 

  - Jak się masz, oszuście. - Michael popchnął go.   

  - Muszę ci coś ważnego powiedzieć. 

  - Co? 

  - Pamiętasz gnoma? 

  - Gnoma? Hej, daj mi przejść. 

  - Poczekaj chwilę. To poważna sprawa. On wrócił. 

  - Elliott... - Michael nie żywił wiele sympatii dla swego młodszego brata. Elliott był trochę 

łasicowaty. Miał takie różne wstrętne zagrania. 

  - Puść mnie. 

  - Pokażę ci go, ale on należy do mnie. Michael zawahał się. 

  - No dobrze, ale pokaż szybko. 

  - Najpierw przysięgnij. Złóż najgorętszą przysięgę, jaką tylko znasz. 

  - Okay, okay, chcę  go zobaczyć. Co to jest? Skunks? Masz go u siebie w pokoju? Mama 

cię zamorduje. 

Elliott zaprowadził Michaela do hallu. 

  - Zdejmij naramienniki - rzekł, gdy weszli do pokoju. - Możesz go przestraszyć. 

  - Nie dotykaj ich, Elliott. 

Gdy znaleźli się w schowku, Elliott powiedział: - Zamknij oczy. 

  - Po co? 

  - Rób, co ci każę, Michael. 

Stary  botanik  siedząc  w  schowku  przypominał  sobie  wszystko,  co  wie  na  temat  środków 

łączności,  które  sam  musi  jakoś  skonstruować.  Słyszał,  że  dwie  kapuściane  głowy  wchodzą  do 

pokoju,  ale  zignorował  ten  fakt,  zajęty  swoimi  sprawami.  Nagle  drzwi  schowka  otworzyły  się. 

Elliott otoczył go ramieniem i rzekł: 

  - Poznaj mojego brata. 

background image

W  tej  samej  chwili  wbiegła  Gertie,  która  wróciła  z  przedszkola.  Gdy  zobaczyła  potwora, 

zaczęła wrzeszczeć. Wrzeszczał również potwór i Michael, który właśnie otworzył oczy. Te głosy 

dotarły do ośrodka dowodzenia domu, gdzie siedziała Mary, która próbowała wziąć się w garść. 

  -  Och,  Boże...  -  Wstała  z  fotela.  Co  za  dzikie  harce  wyprawia  jej  rodzinka?!  Może 

rozbierają  Gertie,  może  zdejmują  jej  majty.  Za  dwadzieścia  lat  dziewczynka  będzie  o  tym 

wspominała, leżąc na sofie u psychiatry. 

Ociągając się zeszła do hallu i skierowała swe kroki do pokoju Elliotta. Cały dzień pracy w 

biurze,  a  do  tego  przygoda  dziecka,  która  może  wywołać  w  nim  uraz  -  jeszcze  jedno  małe 

wyzwanie życia. 

Zatrzymała  się  na  chwilę  przed  drzwiami  pokoju.  Przynajmniej  tutaj  będzie  porządek. 

Otworzyła drzwi. Wszystkie rzeczy Elliotta poniewierały się na podłodze. Mary spojrzała na syna. 

Jak wśród tego rozgardiaszu można mieć tak niewinny wyraz twarzy? 

  - Co tu się działo? 

  - Gdzie? 

  - Gdzie? Spójrz na ten bałagań. Do czego to podobne? 

  - Mówisz o moim pokoju? 

  -  To  nie  jest  pokój.  To  katastrofa,  kataklizm!  Czy  wynająłeś  kręcącego  się  w  kółko 

derwisza? 

Sędziwy  uczony  znajdował  się  w  schowku  pomiędzy  Gertie  i  Michaelem.  Mała 

dziewczynka  miała  ochotę  go  ugryźć.  Michael  z  otwartymi  ustami  wodził  wzrokiem,  oniemiały. 

Jego ogromne, niekształtne ramiona zajmowały dużo miejsca w tym małym schowku. Przybysz z 

kosmosu spodziewał się, że dzieci nie pozostaną tu długo, gdyż było bardzo ciasno. Zerknął przez 

listewki  w  drzwiach  na  matkę  dzieci  wskazującą  rumowisko.  A  przecież  to  on  spowodował  ten 

nieporządek, szukając części do nadajnika. Próbował ocenić kobietę z Ziemi, jej uczucia przyjaźni. 

Nie miała na sobie metalowych łańcuchów ani broni, ale była równie atrakcyjna jak księżniczka z 

Marsa na plakacie, chociaż jej sylwetka nie miała w dolnych rejonach kształtu gruszki. 

  - Elliott, słyszałam krzyk Gertie. Znęcaliście się nad nią? 

  - Cześć, mamusiu... 

  -  Nie  wolno  wam  robić  takich  rzeczy.  To  może  drogo  kosztować.  Około 

dziewięćdziesięciu dolarów za godzinę, jeśli chodzi o ścisłość. 

  - Mamusiu, ja niczego nie zrobiłem. 

  - To dlaczego ona krzyczała? 

  - Nie wiem. Wpadła tu, zaczęła wrzeszczeć i uciekła. 

background image

Mary  zastanowiła  się.  Czy  ona  sama,  gdy  była  małą  dziewczynką,  nagle  wpadała  do 

pokoju,  wrzeszczała  bez  powodu  i  wybiegała?  Tak,  często  to  robiła.  I  nawet  teraz  miała  ochotę 

krzyczeć. Właściwie już się darła. Może powinna jeszcze trochę pokrzyczeć na Elliotta i uciec? 

  - Przepraszam, mamusiu. 

  -  Nie  chciałam  natrzeć  ci  uszu,  Elliott.  Mnie  też  jest  przykro.  Ale  doprowadź  pokój  do 

porządku albo cię zabiję. 

  - Dobrze, mamusiu. 

Mary wyszła. Gdy Elliott usłyszał jej kroki na schodach, otworzył drzwi schowka i wyszli z 

niego Michael, Gertie i stary potwór. 

Michael w ciągu tych kilku minut zmienił się bardzo. Robił wrażenie, jakby przejechał po 

nim  walec  drogowy;  ciało  miał  odrętwiałe  i  wydało  mu  się,  że  śni  albo  że  w  czasie  treningu  na 

boisku uderzył się w głowę i majaczy. Ale przecież jest tu Gertie, męczydusza. Jest ten parszywy 

Elliott. I jest potwór. 

  - Elliott, musimy powiedzieć mamie. 

  -  Nie  możemy,  Michael.  Ona  zechce  zrobić  to,  co  należy.  A  ty  wiesz,  co  to  znaczy.  - 

Chłopiec wskazał sędziwego wędrowca. - On się przestraszy. 

Harvey uderzał ogonem w podłogę. 

  - Czy on mówi? 

  - Nie. 

  - Co on tutaj robi? 

  - Nie mam pojęcia. 

Chłopcy popatrzyli na pięcioletnią siostrę, która oczami szeroko rozwartymi wpatrywała się 

w istotę pozaziemską. 

  - Gertie, nie bój się. Możesz go dotknąć. 

Sędziwy  wędrowiec  został  znów  poddany  oględzinom  i  szturchańcom.  Palce  dzieci 

powodując drgania przekazały całą swoją wiedzę głęboko osadzonym w jego wnętrzu receptorom i 

chociaż była ona chaotyczna i mętna, to świadczyła o tym, że te małe “Fistaszki" nie są głupie. Ale 

czyż mogą mu pomóc wznieść się w przestworza, na Wielką Mgławicę? 

  - Nic nikomu nie powiesz, prawda, Gertie? Nawet mamie. 

  - Dlaczego? 

  - Bo... dorośli nie mogą go zobaczyć. Tylko dzieci go widzą. 

  - Bujasz. 

Elliott zabrał z rąk dziewczynki lalkę. 

  - Wiesz, co się stanie, jeśli powiesz? - zaczął wykręcać lalce rękę. 

background image

  - Przestań! Przestań! 

  - Przyrzekasz, że nie powiesz? 

  - Czy on jest z Księżyca? 

  - Tak, on jest z Księżyca. 

 

Mary  leżała  w  swym  pokoju  na  podłodze  i  ćwiczyła  zgodnie  ze  wskazaniami  telewizji. 

Gimnastykę  w  studiu  prowadziła  pięćdziesięcioletnia  Szwedka  bez  jednej  zmarszczki  i  jej 

przyjaciel,  jakiś  kretynek,  który  mięśniami  brzucha  wykonywał  pornograficzne  ruchy.  -  i  raz,  i 

dwa... i trzy. 

Mary nie nadążała za nimi, wszystko jej się pomieszało, więc wyłączyła dźwięk i leżała na 

dywaniku  w  swojej  ulubionej  pozie;  wyglądała,  jakby  strzała  ugodziła  ją  w  brzuch.  Z  pokoju 

Elliotta  dobiegały  ciche  głosy  dzieci.  Wiedziała,  że  coś  knują.  W  powietrzu  czuło  się  napięcie. 

Może  dlatego  znów  wróciło  bzykanie  w  głowie  Nie  wykluczone,  że  był  to  skutek  tych  dziwnych 

odmładzających ćwiczeń, które starała się wykonać, dotykając nogą ucha. Boże, już nigdy więcej 

tego nie powtórzy. Mięsień uda jeszcze wciąż drgał, i to nie z namiętności. 

Popatrzyła  na  kretynka  w  TV,  który  w  ciszy  wydawał  polecenia.  Mimo  jego  niskiego 

współczynnika inteligencji paliła się do niego. 

Dosyć, dosyć... 

Wyłączyła telewizor. Już czas nakarmić głodne brzdące. 

  - Chodźcie pomóc mi przygotować kolację! - zawołała z hallu. 

Oczywiście  nikt  nie  odpowiedział  na  wezwanie,  więc  sama  ruszyła  do  kuchni.  Dzisiaj 

będziemy mieli pierożki z indykiem, a do tego - niech się zastanowię - do tego puree kartoflane z 

torebki, jak również trochę precelków. 

Zaczęła  przygotowywać  kolację,  patrząc  od  czasu  do  czasu  przez  kuchenne  okno  na 

podwórko obok, gdzie jej sąsiad jeździł kosiarką jak zwariowany olbrzym na dziecięcej hulajnodze. 

Na  jej  podwórku  naturalnie  nie  rośnie  trawa,  bo  Harvey  wykopuje  ziemię  w  poszukiwaniu  nie 

istniejących kości. Patrzał teraz na nią prosząco z jednym uchem postawionym do góry, a drugim 

spuszczonym na dół. 

  - Kto zjadł miotłę, Harvey? Ktoś, kogo znamy? 

Pies oblizał się, dotykając jęzorem nosa. 

  - No, piesku... Co zobaczyłeś, że jesteś taki podniecony? Czy ten mały francuski pudełek 

znów miał kokardkę w lokach? Czy to cię wyprowadziło z równowagi? 

background image

Harvey  cicho  zaszczekał,  a  potem  zaskomlał.  Cały  dzień  nie  dostał  nic  do  jedzenia. 

Wszyscy zapomnieli o swoim najważniejszym obowiązku - nakarmieniu psa. Co tu się dzieje? Czy 

przyczyną tego jest ów potwór na górze? Będę musiał go zjeść, pomyślał spokojnie Harvey. 

Mary podeszła do schodów i z wdziękiem zawołała: 

  - Chodźcie, kolacja gotowa! 

Wreszcie usłyszała tupot słoni i zjawiła się jej trzódka. Miny mieli tajemnicze. 

  - Co tam knujecie? Czytam z waszych twarzy jak z książki. 

  - Nic, mamo. - Michael usiadł przy stole, a obok niego Gertie. 

Dziewczynka popatrzyła na pierożki. - Ohydne. 

  - Bądź cicho, kochanie. Elliott, przysuń sól. 

  - W dużym schowku urządziłem sobie dom. - Chłopiec spojrzał przebiegle na matkę. 

  - Co za dom? 

  - Rodzaj kryjówki. 

  - Naprawdę? Znalazłeś na to czas, mimo iż miałeś uprzątnąć bałagan w pokoju? 

  - Czy mogę przebywać w kryjówce? 

  -  Nie  robisz  tego,  żeby  się  wykręcić  od  jakichś  obowiązków?  Mali  chłopcy  nie  powinni 

ciągle przesiadywać w schowku. 

  - Nie ciągle, tylko od czasu do czasu. 

  - Zastanowię się nad tym. 

Ale  dzieci  wiedziały,  że  mama  nie  ma  wyboru,  że  Elliott  tak  długo  będzie  ją  nudził,  aż 

skapituluje. Mary spróbowała z wdziękiem zmienić temat. 

  - Te kartofle są świetne, prawda? 

  - E, tam. 

  - Zjedz jeszcze trochę, Gertie, przecież bardzo je lubisz. 

  -  Jadłam  coś  lepszego  w  przedszkolu  -  odparła  dziewczynka.  -  Mieliśmy  duże  pączki 

oblane czekoladą. 

  - Naprawdę? Muszę pomówić o tym z panią kierowniczką. 

  - On jest zboczeńcem. 

  - Gertie, nie używaj słów, których nie rozumiesz. 

  -  Zboczeniec... zboczeniec... - zaśpiewała  cicho  Gertie nad talerzem z kartoflami, a Mary 

zakryła twarz dłońmi. 

 

background image

Na  górze  sędziwy  przybysz  wylazł  ze  schowka.  Miał  przed  sobą  cały  pokój  -  stos  rzeczy, 

które  sam  zrzucił  w  poszukiwaniu  części  do  nadajnika,  w  poszukiwaniu,  które  teraz  będzie 

prowadził dalej. 

Wzrokiem omiótł pokój powiększając rejestrowane przez swój obiektyw obrazy. Dostrzegł 

struktury  złożone  z  wiecznie  drgających  cząstek.  Te  kosmiczne  rezonatory  nie  mogły  mu  się 

przydać.  Potrzebował  solidnych  przedmiotów,  takich  jak...  gramofon.  Zmniejszył  powiększenie 

obrazu i poczłapał do gramofonu. Talerz był pusty. Dotknął go palcem i talerz zaczął się obracać. 

Jak będzie działał widelec w tym układzie? 

Czekam na odpowiedź, odbiór... 

Kiwnął  głową.  Ucieczkę  można  przygotować  nadając  sygnały,  i  to  w  czasie  nocy  na 

pasmach  nadziei:  setki  milionów  sygnałów  rozchodzących  się  promieniście,  jak  jedwabiste  włosy 

wiotkiej istoty. 

Z dołu dochodził odgłos widelców - już go teraz z łatwością rozróżniał - szklanek, talerzy i 

bezładnej paplaniny. 

  - Mamo, dlaczego dzieci widzą rzeczy, których ty nie możesz zobaczyć? 

  - Co widziałaś, Gertie? Gnoma Elliotta? 

  - Mamo, co to za ludzie, którzy nie są ludźmi?   

Osoba,  która  nie  była  osobą,  czuła,  że  chłopcy  jej  rozmyślnie  nie  zdradzą,  lecz  ta  mała 

dziewczynka może narobić kłopotu, gdyż nie rozumie, że trzeba zachować tajemnicę. Ale na razie 

wydawało  się,  że  sytuacja  nie  jest  groźna.  Kolacja  się  kończyła  i  pewnie  zjedzono  dużo 

czekoladowych pastylek. Miał nadzieję, że niedługo i jemu trochę przyniosą. 

  - Kto dzisiaj zmywa? 

Głos  wiotkiej  istoty  dotarł  do  niego  wraz  z  jej  telepatycznym  obrazem  -  głowy  w  aureoli 

fali  promiennych  włókienek  szlachetniejszych  niż  jedwab.  Gdyby  tylko  jej  nos...  bardziej 

przypominał kartofel... 

Znów  wprawił  w  ruch  talerz  gramofonu.  Rozległ  się  tupot  nóg  na  schodach  i  do  pokoju 

wpadł Elliott z tacą w ręku. 

  - Przyniosłem ci kolację - wyszeptał i podał mu tacę. Na talerzu leżało kilka listków sałaty, 

jabłko i pomarańcza. Sędziwy badacz roślin wziął pomarańczę i zjadł ją całą, razem ze skórką. 

  - Zawsze zjadasz w ten sposób? 

Sędziwy  przybysz  zmarszczył  czoło;  jego  wewnętrzny  system  analityczny  radził  mu 

następnym razem najpierw umyć pomarańczę. 

  - Co porabiasz? Czujesz się dobrze? - Elliott zauważył, że talerz  gramofonu obraca się. - 

Chcesz czegoś posłuchać? 

background image

Potwór dał znać, że tak. Elliott położył płytę i opuścił igłę. 

Wypadki się zdarzają. 

Ale to tylko rock and roli... 

Naukowiec słuchał tych dziwnych dźwięków, obserwował, jak czarna płyta kręci się, a jego 

umysł  był  zaabsorbowany  myślami  o  nadajniku.  Cudowny  Statek  Nocy  nie  odpowie  na  dźwięk 

spadających  kamieni  ze  wzgórza.  On  musi  przesłać  sygnały  w  swojej  mowie.  Jak  można 

zwielokrotnić  częstotliwość  tych  dźwięków  aż  do  zakresu  mikrofal?  Do  jego  uszu  dotarł  głos 

wiotkiej istoty w hallu. 

  - Gertie, co robisz, kochanie? 

  - Będę się bawić w pokoju Elliotta. 

  - Nie pozwól, by ci dokuczał. Dziewczynka weszła do pokoju z wózkiem pełnym zabawek, 

wśród których znajdowała się również doniczka z geranium. Postawiła ją u stóp starego botanika. 

Popatrzał na ten podarunek i jego światełko serca leciutko zamigotało. 

  - Dziękuję ci, mała dziewczynko, jesteś bardzo miła. 

Wlazł również Harvey. Obwąchał potwora i zaczął wąchać geranium. Czy trzeba podlać tę 

roślinkę? 

  - Harvey, bądź grzeczny! 

Wkrótce też wpadł Michael. Łudził się, że może potwór znikł. Ale istota pozaziemska była 

tutaj i należało coś z nią zrobić. Przyglądał się potworowi przez chwilę, a potem rzekł do Elliotta: 

  - Może to jest jakieś zwierzę, które nie powinno żyć? 

  - Nie gadaj głupstw, Michael. 

  - Ale ja nie wierzę w takie bajki, jak ta... 

- A ja wierzę i zawsze wierzyłem, naprawdę. 

Gertie wyjmowała z wózka inne swoje prezenty i kładła je przed potworem. 

  - Tu jest trochę gliny. Czy ty kiedyś bawiłeś się gliną? 

Pozaziemski wędrowiec wziął bryłkę do ręki i podniósł ją do ust, chcąc ugryźć kawałek. 

  -  Ależ  nie,  głuptasie,  to  się  ugniata...  -  Gertie  pokazała  mu,  jak  to  się  robi,  i  E.T.  zaczął 

ugniatać kulkę w dłoni. 

  - Mam pomysł! - zawołał Elliott. - Gdzie jest globus? 

Michael  podał  mu.  Elliott  obrócił  globus  przed  gwiezdnym  wędrowcem  i  pokazał  palcem 

Stany Zjednoczone. Powiedział: 

  - Popatrzymy jesteśmy tutaj...   

Wędrowiec  przytaknął,  poznając  teren,  który  często  widział  przelatując  nad  planetą  w 

swoim Statku. Tak, on znał planetę aż za dobrze... 

background image

  - Popatrz - powtórzył Elliott - my pochodzimy stąd, a skąd ty jesteś? 

Stary wędrowiec odwrócił się i przez okno spojrzał na wygwieżdżone niebo. 

Elliott otworzył atlas i wskazał rysunek Układu Słonecznego. 

  -  Jesteś  z  naszej  części  wszechświata?  Potwór  ulepił  pięć  kulek  z  gliny  i  położył  je  na 

mapie Układu Słonecznego dokoła kulki - słońca, umieszczonej w środku. 

  - Pięć? Jesteś z Jowisza? 

Nie mógł zrozumieć ich bełkotliwych pytań. Zwrócił końce palców w stronę pięciu kulek i 

wytworzył  wokół  nich  pole  siłowe.  Kulki  uniosły  się  w  powietrzu  i  zaczęły  krążyć  nad  głowami 

dzieci. Obracały się dokoła, dokoła, a dzieci wzdychały i nogi się pod nimi uginały. 

  - Och... nie... Czyżby je obraził? 

Cofnął  palce,  otoczka  pola  siłowego  wokół  kulek  znikła  i  natychmiast  spadły  one  na 

podłogę. Wtedy poczłapał do schowka ze swoim geranium. 

background image

 

  - Mamusiu! - zawołała Gertie - Elliott ma w schowku potwora! 

  - To dobrze, kochanie... - Mary leżała na sofie z nogami podniesionymi  do góry i starała 

się nie słyszeć głosów dzieci, co było dość trudne, gdyż właśnie Elliott trzepnął Gertie zrolowaną 

gazetą. 

  - Ach! Ach! - krzyczała dziewczynka. - Nienawidzę cię, Elliott! 

  - Przestań! - Mary poruszyła się. Miała na twarzy  krem, dzięki któremu powinny w jakiś 

cudowny sposób zniknąć jej zmarszczki. - Elliott, nie dokuczaj Gertie. 

  - Dlaczego? 

  - Bo to jest twoja siostra. 

  -  Chodź,  Gertie  -  powiedział  chłopiec,  któremu  nagle  minęła  złość.  -  Pobawimy  się  na 

podwórku. 

  -  No,  to  już  lepiej  -  rzekła  Mary  i  położyła    głowę  na  poduszce.  Wpatrywała  się  przed 

siebie. Z tą warstwą kremu czuła się tak, jakby ktoś rzucił jej w twarz surowe ciasto. Ale gdy zmyje 

krem  -  pomyślała  -  wyłoni  się  zupełnie  nowa  istota...,  jeżeli  tylko  w  domu  będzie  panował 

względny spokój. Słyszała, jak Elliott prowadzi Gertie do drzwi wyjściowych. On potrafi być taki 

kochany i dobry dla niej, jeśli chce... 

  -  Jeżeli  powiesz  jeszcze  słowo  o  potworze  -  wyszeptał  chłopiec,  gdy  znaleźli  się  na 

podwórku - wyrwę wszystkie włosy twoim lalkom. 

  - Tylko spróbuj - odparła Gertie zaciskając piąstki. 

  -  Posłuchaj,  Gertie,  potwór  jest  dla  nas...  wielkim  darem.  -  Elliott  walczył  z  własnymi 

myślami, usiłując wyrazić to, co czuł, to znaczy, że coś wielkiego wtargnęło do ich życia, że jest to 

coś najlepszego, co mogło im się przydarzyć. - Musimy mu pomóc. 

  - On wygląda jak duża zabawka - oznajmiła dziewczynka. 

  - To nie jest zabawka. To jest cudowna istota stamtąd. - Wskazał ręką niebo. 

  - Ale i tak wygląda jak zabawka. - Gertie wydęła wargi. - A mama mówiła, że powinniśmy 

dzielić się zabawkami. 

  - Podzielę się nim z tobą. Ale musisz dotrzymać tajemnicy. 

  - Tajemnica, tajemnica... - zaśpiewała dziewczynka. - Znam małą tajemnicę... - Popatrzała 

na Elliotta z szelmowskim błyskiem w oczach. 

  - A co mi dasz, jeśli nie powiem? 

  - Co chcesz? 

background image

  - Twoją krótkofalówkę, twoje walkie - talkie. 

  - Gertie zaśmiała się triumfalnie. 

Zdarzyło się coś naprawdę wspaniałego. Udało się zmusić starszego brata do rezygnacji. 

  - Okay - powiedział - możesz je mieć. 

  - I musisz bawić się ze mną moimi lalkami. 

Elliott spojrzał na siostrę zbolałym wzrokiem. 

 

  -  ...a  więc  wszystkie  lalki  jedzą  podwieczorek...  -  Gertie  w  swoim  pokoju  krzątała  się. 

Lalki siedziały dokoła stołu i rozmawiały: - ... i moja lalka mówi do twojej: “prawda, że chłopcy są 

okropni", a twoja lalka... 

Elliott  słuchał,  co  jego  lalka  ma  powiedzieć,  i  powtarzał  wszystko,  poruszając  jej  głową  i 

ręką,  udając,  że  ona  pije  herbatę.  Przypomniał  sobie  dni,  gdy  wjeżdżał  na  wrotkach  na  przyjęcia 

Gertie,  przewracał  lalki,  krzesła,  stolik  i  pękając  ze  śmiechu  odjeżdżał.  Czy  te  cudowne  chwile 

minęły już na zawsze? 

Mary zajrzała do nich. 

  - Och, Elliott, jaki jesteś miły. 

  - Elliott będzie się bawił ze mną lalkami każdego wieczoru - powiedziała Gertie. 

Lalka Elliotta jęknęła i zsunęła się pod stół. 

Gdy  Tyler  przyszedł,  żeby  zagrać  w  “Smoki",  zobaczył  dziwny  widok  -  Elliott  siedział 

razem z Gertie przy kuchence dla lalek. Miał na sobie fartuch kuchenny, a w ręce trzymał malutką 

foremkę do ciastek. 

  -  Odbiło  ci?  -  Wyrośnięty,  chudy  Tyler  o  mało  nie  przysiadł  na  progu.  Widać  było  tylko 

jego długie ręce i nogi. Elliott skorzystał z okazji, żeby go nazwać Człowiekiem z Gumy. Tyler był 

bardzo czuły na tym punkcie, gdyż bał się, że będzie miał siedem stóp wzrostu. 

  -  Co  ty  wyprawiasz,  Elliott?  -  Tyler  pochylił  się  nad  kuchenką.  Gertie  krzątała  się  w 

ekstazie, a jej brat, niewolnik, rozrabiał piasek z wodą. - Wygląda to jak ciasteczka z haszyszu. 

  - Spływaj! - Elliott wytarł ręce w upiasz - czony fartuch. 

  - Pamiętasz, że dzisiaj gramy w “Smoki"? 

  - On się będzie bawił ze mną - oświadczyła Gertie - do końca swoich dni. 

Otworzyły  się  boczne  drzwi  i  wszedł  Greg.  W  koszulce  z  jarzącym  się  napisem  wyglądał 

jak  zabawka  na  zepsutym  szyldzie  neonowym.  Wrażenie  potęgował  jeszcze  fakt,  że  strasznie  się 

ś

linił, gdy mówił. 

  - Co tu się dzieje? 

  - Nic, zaśliniona mordo - zasyczał Elliott. 

background image

  - Elliott i ja - zaśpiewała Gertie - pieczemy ciasteczka. 

Greg przysunął fotel, usiadł na nim i uśmiechając się chytrze zapytał: 

  - Zgwałciłeś ją, czy co? 

  - Spokojnie, Greg - wtrącił Tyler - spokojnie. 

Greg, śliniąc się, rzekł: 

  - No, teraz już mnie nic nie zaskoczy.   

Popatrzał na Elliotta, który dotąd zachowywał się jak każdy inny brat na świecie - bawił się 

ze  swoją  siostrą  tylko  wtedy,  gdy  zabawa  była  ciekawa  -  na  przykład  łaskotał  ją,  prawie 

doprowadzając do nerwowego załamania. To Greg również lubił. Albo przywiązywał ją do drzewa 

i dopiero wtedy ją łaskotał. Albo wpadał do łazienki z czterema czy pięcioma chłopakami, gdy ona 

się kąpała. Oni pękali ze śmiechu, a Gertie się darła. To były właściwe zabawy. Ale to? Kropelki 

ś

liny spadały na jego neonową koszulkę. 

Ostatni  uczestnik  ekipy  “Smoków"  pokazał  się  w  oknie  kuchni:  Steve  w  baseballowej 

czapce  z  przyczepionymi  skrzydełkami.  Wsunął  palce  za  skrzydełka  i  ruszał  nimi.  Po  tym 

jowialnym powitaniu wszedł do domu. 

  - Nic nie mów - burknął Elliott, wkładając foremki do pieca. 

  - Cóż mogę powiedzieć? - Steve znów poruszył skrzydełkami na czapce. - Takie rzeczy się 

zdarzają. - Jego siostra też go szantażowała. Trzeba się mieć na baczności. Zamykać drzwi, gasić 

ś

wiatło. Trzeba być ostrożnym. 

  -  Elliott  i  ja  prowadzimy  małą  piekarnię.  -  Gertie  zanuciła,  krzątając  się  przy  swoich 

brązowych  ciasteczkach.  -  I  każdy  u  nas  kupuje,  nawet  święty  Mikołaj.  -  Pokręciła  gałkami  przy 

piecyku i zamknęła drzwiczki. Potem popatrzyła porozumiewawczo na Elliotta, przypominając mu 

o potworze na górze. 

Elliott skrzywił się i zaczął przygotowywać nową porcję foremek z błotem. 

background image

 

W nocy sędziwy naukowiec, leżąc na poduszkach, zobaczył, że Elliott wychodzi przez okno 

na dach. 

Dokąd chłopiec idzie? 

Wędrowiec  z  kosmosu  widział  przez  swoje  małe  okienko,  że  Elliott  z  dachu  popędził 

tylnymi  schodami  do  ogrodu.  A  potem  znikł.  Sędziwy  przybysz  telepatycznie,  jak  na  monitorze, 

obserwował  wędrówkę  chłopca.  Elliott  wspinał  się  na  pagórki  za  domem.  Czy  przyniesie  coś  do 

jedzenia  swojemu  przyjacielowi  ze  schowka?  Nie,  chłopiec  piął  się  drogą  tam,  gdzie  zaczęły  się 

wszystkie kłopoty. 

Delikatne anteny mózgu sędziwego wędrowca drgały spazmatycznie, gdyż czuł tej nocy, że 

na kółku dzwonią zęby jakiegoś cennego trofeum. Elliott nie był sam na tej drodze. Ktoś inny był 

tam  również  i  czegoś  szukał  w  ciemnościach.  Czego  szukał?  Kogo  szukał?  Czy  można  mieć 

wątpliwości? Czuł ciężkie kroki, czuł zimny wzrok mieszkańca Ziemi, wzrok, który przenikał noc 

swoją własną telepatyczną siłą. 

Wędrowiec  z  kosmosu  wyłączył  radar  swojego  mózgu  i  usiadł  w  schowku.  Szukali  go 

swymi  oślepiającymi  światłami.  Byli  na  wzgórzach,  badali  każdy  skrawek  ziemi,  a  ich  myślowe 

radary mówiły im, że pozaziemska istota jest tutaj i że oni ją znajdą. 

I wypchają. I wstawią do szklanej gablotki. 

Sięgnął  po  ciasteczko  i  zjadł  je  nerwowo.  Nie  wolno  im  go  znaleźć.  Ale  są  tak  blisko. 

Elliott  tam  jest  i  szpieguje  ich.  A  co  się  stanie,  gdy  go  złapią?  Czy  ujawni  to,  co  wie  o  pewnym 

dziwnie  wyglądającym  gościu  w  schowku?  Zwrócił  się  w  stronę  geranium  i  spojrzał  na  roślinę 

błagalnym  wzrokiem.  Malutkie  pączki  otworzyły  się  i  natychmiast  rozkwitły  czerwone  kwiatki. 

Roślina  westchnęła  ledwie  żywa  po  tak  ogromnym  wysiłku,  lecz  botanik  pogłaskał  ją  swymi 

długimi palcami i cichutko zamruczał. Jego mowa, kwintesencja doświadczeń z różnych światów, 

ożywiła kwiat i nadała cech trwałości jej wspaniałemu kwieciu. 

  -  Twój  głos  zawiera  najczystszą  formułę  wzrostu,  sędziwy  mistrzu  -  powiedziało 

geranium. 

  -  Tak,  ale  to  nie  jest  język  angielski.  -  Podrapał  się  w  głowę.  Powinien  nauczyć  się 

angielskiego, żeby lepiej sobie radzić i żeby lepiej rozumiano jego życzenia. 

Gertie przyniosła mu swój elementarz. Wziął go do ręki i powoli zaczął sylabizować: M... 

iM... 

background image

Elliott  leżał  w  krzakach  na  poboczu  szosy  i  obserwował,  jak  agenci  rządowi  omiatają 

ś

wiatłami teren we wszystkich kierunkach. Jeśli go zauważą, to im powie, że wyszedł z psem. 

Harvey  kręcił  się  koło  niego,  drżąc  nerwowo.  Pies  miał  niesłychaną  ochotę  wyskoczyć  i 

ugryźć w łydkę człowieka z kluczami. Każdego z tak wielką ilością kluczy trzeba gryźć. 

  - Dzisiaj nic tu nie ma - powiedział jeden z agentów. 

  -  Wiem.  Ale  odnoszę  wrażenie,  że  ktoś  nas  obserwuje.  -  Człowiek  z  kluczami  omiótł 

ś

wiatłem pobocze drogi. - Ale kto? 

  - Wygłodniały pies - rzekł Harvey do siebie i począł się zastanawiać, czy zapasowe racje 

mleka  i  kości  znajdują  się  w  samochodach  zaparkowanych  obok.  Spróbował  wślizgnąć  się  na 

drogę, lecz Elliott zatrzymał go. 

  -  Spokojnie,  Harvey  -  wyszeptał  i  schował  się  głębiej  w  krzakach.  Po  chwili  staczał  się 

cichutko  po  piaszczystym  zboczu  razem  z  psem.  Niebo  rozświetlały  miliardy  gwiazd  i  Elliott 

wiedział,  że  jedna  z  wielkich  tajemnic  nocy  ukryta  jest  w  jego  pokoju.  Nigdy  nie  sprzeda  tej 

tajemnicy, nigdy jej nie odda, nawet gdyby go schwytano i torturowano. 

Natomiast  Harvey  sprzedałby  ją  za  kość,  ale  nikt  go  o  nic  nie  pytał.  Zaczął  skrobać  łapą, 

próbując ułożyć jakiś plan. 

  - Harvey - odezwał się cichutko chłopiec - mamy wielki skarb w domu. Wiesz o tym? 

Harvey popatrzył na drogę. Wiedział tylko, że na świecie nie ma dość jedzenia dla psów. 

  -  Kocham  go,  Harvey.  To  jest  najlepszy  kolega,  jakiego  kiedykolwiek  miałem.  -  Elliott 

spojrzał na gwiazdy i spróbował sobie wyobrazić, która z nich należy do jego nowego przyjaciela. 

  - One wszystkie do niego należą - usłyszał szept Księżyca. 

Harvey  nastawił  uszy.  Czy  coś  słyszałem?  Zaszeleściła  jakaś  torba  z  psim  jedzeniem? 

Rozejrzał się, ale ulica była pusta. 

 

Hałas na dachu obudził Mary. Zdjęła swe ziołowe kompresiki z powiek i usiadła na łóżku. 

Ale wszystko ustało i w domu znów panowała cisza. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór. 

Ogród był pusty, tylko Harvey jak oszalały wykopywał dziurę. 

Zaciągnęła    firankę i wróciła do łóżka. Coś dziwnego się działo, wiedziała o tym. Ale co? 

Co jej dzieci mają zamiar zmalować? Wygładziła poduszkę i objęła ją. Sen, który śniła, wrócił do 

niej.  Tańczyła,  ach,  jak  przyjemnie,  z  kimś...  kto  sięgał  jej  do  pępka.  Zamknęła  oczy.  Znów 

usłyszała  dziwną  muzykę,  jakieś  dziwne,  obce  dźwięki...  I  znów  wirowała  w  tańcu,  a  jej  partner 

dotykał nosem jej brzucha. 

 

  - Musimy o tym powiedzieć, Elliott. To zbyt poważna sprawa. 

background image

  - Nie, on chce z nami zostać. 

Dwaj bracia szli w stronę przystanku autobusu szkolnego. Michael był przygnębiony. Jego 

ś

wiat został przewrócony do góry nogami. Krążyły mu po głowie jakieś dziwaczne myśli o drogach 

satelitów, powierzchni Merkurego, zamiast o szczegółach gry w futbol i innych ważnych rzeczach 

w życiu. 

  -  To  jest  człowiek  z  kosmosu,  Elliott.  Nie  wiemy,  co  on  zrobi,  ani  dlaczego  tu  jest. 

Możemy pewnego dnia obudzić się na Marsie, w otoczeniu milionów takich facetów z głowami jak 

dynia. 

Elliott nie słuchał. Jakaś postać na ulicy przykuła jego uwagę. 

  - To nie jest nasz mleczarz, prawda? 

  - Pewnie jest na wakacjach. To ktoś inny. 

  -  Michael,  słuchaj,  w  naszej  okolicy  krążą  ludzie,  którzy  nie  są  stąd.  Spójrz  na  ten 

samochód z facetem, który czyta gazetę. Oni go szukają. 

  - Kto to są ci oni? 

  - Wszędzie ich pełno. Są na wzgórzach. 

  - Lepiej coś wymyśl, zanim oni nas zamkną. 

  - On musi mieć czas, żeby ułożyć sobie plan. 

  - Może on nie jest taki mądry, może on jest taki jak pszczoła robotnica, która wie tylko, jak 

się naciska jakieś guziki czy coś takiego. 

  - Michael, on... on nas tak wyprzedza, że nie możesz sobie tego wyobrazić. 

  - No to dlaczego mieszka u nas w schowku?   

  - Bo miał pecha. Ale musimy to zmienić. 

  - Elliott, ty i ja jesteśmy  po prostu parą  głupich dzieciaków, nie możesz tego zrozumieć? 

Jeżeli  ktoś  może  mu  pomóc,  to  tylko  naukowcy.  Faceci  z...  z  głową.  Mogą  go  zbadać  i  lepiej 

odżywiać. 

  - My go dobrze żywimy. 

  - Ciasteczkami, Elliott. Co to za dieta?! Może go zabijasz i wcale o tym nie wiesz. 

Twarz Elliotta stężała, głos spoważniał: 

  - Jeżeli go oddamy, on nigdy nie wróci do swego domu. Wiem to na pewno. 

  - Jak to wiesz? 

  -  Czuję  to,  to  tkwi  we  mnie.  Przychodzi  to  do  mnie  i  przychodzi...  On  nas  wybrał, 

ponieważ tylko my możemy mu pomóc. 

  -  Ale  dlaczego  my?  My  jesteśmy  nikim.  Nie  mamy  pieniędzy,  nie  mamy  pomysłów.  My 

nawet nie mamy ojca. 

background image

  -  To  wszystko  jest  bez  znaczenia.  On  o  tym  wie.  Ale  tylko  my  możemy  coś  dla  niego 

zrobić... coś dla niego złożyć. 

  - Co złożyć? 

  -  Coś.  Coś...  -  Elliott  zaczął  szukać  słów,  jakby  nagle  zbudził  się  ze  snu,  który  chciał 

zapamiętać, ale nie mógł, ze snu przekazanego mu przez istotę pozaziemską, zawierającego obraz 

tego, co mu było potrzebne. Ale obraz znikł, a przystanek autobusowy był przed nimi. 

Tyler,  Steve  i  Greg  już  tam  stali,  dokuczając  sobie  nawzajem,  a  gdy  podszedł  do  nich 

Elliott, zaczęli i jemu dokuczać. 

  - Jak tam piekarnia? Upiekliście jakieś ciastka z jabłkami? 

  - Zamknij się, Tyler. 

Greg poradził Elliottowi, jak ma postępować z Gertie. Ślina jak zwykle ciekła mu z ust. 

  - Wrzuć ją do kosza z brudną bielizną. Steve dotknął swej baseballowej czapki: 

  - Słuchaj no, Elliott, zapomniałem cię zapytać. Co się stało z twoim gnomem? Wrócił? 

Stres,  wywołany  zabawą  lalkami  z  Gertie  i  pieczeniem  niezliczonej  ilości  różnych 

ciasteczek z błota, dał o sobie znać. Wygadał się: 

  - Tak, wrócił. I to nie jest gnom. To człowiek z kosmosu. 

  -  Co?!  Kto  jest  człowiekiem  z  kosmosu?  -  wrzasnął  mały  rudzielec  nosowym  głosem.  - 

Wiesz, ile czasu trzeba, żeby dostać się z Ziemi na Uran? 

  -  Wypchaj  się,  Lance  -  rzekł  Elliott  żałując,  że  się  wygadał.  Szczurze  spojrzenie  Lance'a 

ś

wiadczyło, że rozumie, iż coś ważnego zaczyna się dziać. 

Nadjechał autobus i chłopcy wsiedli do niego, przechodząc koło nowego kierowcy. 

  - Hej, co się stało z George'em? 

  - Jest chory - odpowiedział nowy kierowca, którego żadne z dzieci dotąd nie widziało. 

 

Gertie  krótko  była  dzisiaj  w  przedszkolu.  Udała,  że  jest  chora  i  woźny  przywiózł  ją  do 

domu, gdzie mogła się bawić z potworem. Bo Elliott trzymał go tylko dla siebie. Zaczęła do swego 

wózka  wkładać  zabawki,  które,  wiedziała  to,  spodobają  się  potworowi.  Miała  nadzieję,  że  on 

zostanie z nimi na zawsze i poślubi mamę. 

Wjechała  wózkiem  do  pokoju  Elliotta,  otworzyła  drzwi  do  schowka  i  weszła  do  środka. 

Potwór spojrzał na nią i przewrócił oczami. Gertie zachichotała i usiadła obok niego. 

  - Jesteś dużą zabawką, prawda? - Obejrzała go od stóp do głów. - Bo jeśli nie jesteś dużą 

zabawką, to kim jesteś? 

Stary  wędrowiec  siedząc  w  kącie  wyglądał  na  przestraszonego.  Dziewczynka  nie  bała  się 

ani  trochę,  już  się  nie  bała,  ponieważ  w  nocy  śniło  jej  się,  że  potwór  zabrał  ją  daleko,  w  piękne 

background image

miejsce wśród  gwiazd. Wziął ją za rękę i pokazał cudowne kwiaty, a na jego  głowie wylądowały 

dziwne małe ptaszki i śpiewały. Wszędzie panowała wspaniała jasność. Teraz ona ujęła go za rękę. 

  - Nie bój się - powiedziała. - Jest tak jak we śnie. - Pogłaskała jego rękę w taki sposób, jak 

głaskała Harveya. - Elliott i ja opiekujemy się tobą, więc nie musisz się o nic martwić, nawet jeżeli 

nie jesteś dużą zabawką. Tu są moje lalki w wózku, widzisz? Prawda, że mają ładne włosy? A ty 

wcale nie masz włosów, wiesz o tym? 

Sędziwy  przybysz  patrzał  na  mówiącą  dziewczynkę.  Wprawdzie  stanowiła  lepsze 

towarzystwo  niż  Harvey,  ale  jak  takie  dzieci  pomogą  mu  dotrzeć  do  jego  ludzi?  Mogą  go  ukryć, 

lecz na krótki czas. Ale jemu potrzebna jest nowoczesna technologia, a nie wózek z lalkami. 

  - ...A tu jest mój wałek do ciasta, a tu mój serdaczek pasterki. Prawda, że śliczny? A tutaj 

“Mów i czytaj". Czy już kiedyś się tym bawiłeś? 

Stary  botanik  wziął  w  swoje  długie  palce  prostokątne  pudełko.  Jego  światełko  serca 

zamigotało. 

  -  To  nauczy  cię,  jak  wymawiać  słowa  -  powiedziała  Gertie.  -  Popatrz...  -  Nacisnęła  w 

pudełku  klawisz  z  napisem  “A".  I  natychmiast  rozległ  się  męski  głos:  -  A.  -  Potem  nacisnęła 

klawisz “B" i głos powiedział: - B. 

Sędziwy przybysz nacisnął' “M" i usłyszał: - M. 

  - A teraz uważaj - rzekła Gertie i nacisnęła klawisz “Start". Pudełko zaczęło mówić: 

  - Przesylabizuj słowo: Mechanik. 

Gertie znów nacisnęła klawisz, ale nie przesylabizowała dobrze. Pudełko powiedziało: 

  - Źle. Spróbuj jeszcze raz. Dziewczynka ponowiła próbę. Pudełko odezwało się: 

  - Źle. Poprawna wymowa brzmi: Me - cha - nik. 

Pozaziemski  przyglądał  się  temu  urządzeniu  płonącym  wzrokiem.  Tak,  to  pudełko  nauczy 

go  mówić  językiem  mieszkańców  Ziemi.  Ale  co  ważniejsze,  znacznie  ważniejsze  -  właściwie 

najważniejsze  w  tej  chwili  -  że  to  jest  komputer.  Analizator  radarowy  w  jego  mózgu  już  badał 

wnętrze pudełka: mikroprocesor, syntezator mowy, układy pamięci. 

  - Hej, dobrze się czujesz? - Gertie dotknęła sędziwego wędrowca, któremu drżały ręce. 

Kiwnął głową dziecku, ale nie przestawał się wpatrywać w to cudowne urządzenie, w jego 

mózgu myśli krążyły w niesłychanym tempie. Szukał coraz to innych rozwiązań, sposobów, dróżek 

i dróg do wolności. 

Gertie znów nacisnęła klawisz. 

  - Przesylabizuj: Nuda - powiedziało pudełko. 

Dziewczynka zrobiła jakiś błąd, a sędziwy naukowiec obserwował ją, jak się bawi, i czekał, 

aż się znudzi. 

background image

  - Panie potworze, to jest twoja lekcja na dzisiaj. Zaraz wracam. 

Dziecko wymknęło się z pomieszczenia. 

Potwór położył sobie pudełko na brzuchu i podniósł pokrywkę. 

Cuda nad cudami. 

Głaskał  układy  scalone  pudełka.  To  było  serce  jego  nadajnika.  Zjadł  ciasteczko.  Obraz 

schematu  “Mów  i  czytaj"  ukazał  się  w  jego  mózgu,  gdy  się  przyglądał  pudełku,  i  jego  tajemnice 

stały się jego tajemnicami. Gromadzenie informacji i metody ich przechowywania były dziecinną 

zabawką dla takiego starego wygi jak on. Komputery były bliskimi przyjaciółmi. Zabawne, że ten 

umie mówić. 

  - Przesylabizuj: Mechanik. 

Nastawił  uszu  i  słuchał  uważnie.  Szybko  opanował  fonemy,  z  których  zbudowany  jest 

język. 

  - Przesylabizuj: Nuda. 

Mózg E.T. przetwarzał informacje, syntetyzując  je. Oczy  mu się zaszkliły,  gdy jego mózg 

przeniósł  się  na  pasma  nauki  wyższego  rzędu.  Na  innych  planetach,  martwych,  zaginionych, 

studiował tabliczki dawnych języków, aż w końcu je opanował. Teraz na jego łonie znajdowała się 

taka  tabliczka  “Mów  i  czytaj"  Ziemi,  elektroniczny  kamień,  dzięki  któremu  może  poznać  znaki  i 

dźwięki tej planety. 

  - Przesylabizuj: Lodówka. 

Słowo  to  wywołało  w  jego  mózgu  obraz  przedmiotu,  miejsca,  gdzie  trzyma  się  mleko  i 

ciasteczka. 

  -  Lo  -  du  -  u  -  ka...  -  Dźwięk  i  pojęcie  zachodziły  na  siebie,  pokrywały  się  jednocześnie. 

Miał wrażenie, że jego żołądek też mówi i rozumie: wszystko w jego wnętrzu zespalało się z tym 

dźwiękiem. 

Dzięki  tej  inspiracji  ośrodek  językowy  w  jego  cudownym  mózgu  zaczął  działać;  tysiąc 

przechowywanych  języków  dało  o  sobie  znać,  tak  że  mógł  opanować  podstawy  języka  Ziemi,  a 

potem jego subtelności. 

  - Cu - kie - rek... Ciastko... 

Wkrótce  będzie  miał  własny  roboczy  słowniczek,  który  pozwoli  mu  funkcjonować  w 

społeczeństwie i mówić wiele rzeczy. 

  - Lo - dy... 

Naciskał  wciąż  klawisze.  Co  za  wspaniałe  urządzenie!  Jest  nauczycielem  i  przyjacielem. 

Ale jest jeszcze czymś więcej, ponieważ ta maszyna z komputerem wewnątrz, gdy on już opanuje 

background image

język  Ziemi,  będzie  mogła  mówić  również  innym  językiem.  Jego  językiem.  I  w  ten  sposób  on 

porozumie się z gwiazdami. 

 

Jedynym  błędem  był  kontakt  telepatyczny  z  Elliottem.  Skoncentrował  całą  swą  uwagę  na 

tym  cudownym  pudełku,  więc  zupełnie  zapomniał  o  chłopcu,  ale  łącza  telepatyczne  pozostały  i 

dlatego Elliott miał wielkie trudności w szkole. Elliott miał zrobić na lekcji biologii sekcję żaby.   

Nauczyciel  właśnie  zaczynał  wykład.  Ale  jeden  z  jego  uczniów  otrzymał  żarzące  się 

polecenie dotyczące schematu: “Mów i czytaj". 

  -  A  więc  najpierw  zdejmiemy  skórę...  -  Nauczyciel  wskazał  słój  z  żywymi  żabami  -  i 

zajrzymy  do  jej  wnętrza.  -  Wyjął  jedną  żabę  i  narysował  czerwoną  linię  na  jej  brzuszku.  -  To 

będzie linia naszego nacięcia. Elliott, co ty właściwie robisz? 

Nauczyciel  popatrzył  na  zeszyt  laboratoryjny  chłopca,  gdzie  rysował  on  wielce 

skomplikowane  schematy  elektronicznych  układów  scalonych.  Jego  ręka  posuwała  się  prawie 

automatycznie, jakby jakiś duch nią kierował. Tym duchem był oczywiście pozaziemski naukowiec 

w  schowku.  Mózg  E.T.  przekazywał  chłopcu  tajemnice  skomputeryzowanej  mowy  i 

zaprogramowanej pamięci. 

Ale nauczyciel o tym nie wiedział. Uczeń, z którym zawsze miał trudności, nie wiedział, co 

się  dzieje  na  lekcji.  Pisał  z  takim  przejęciem,  tak  gorączkowo,  że  na  jego  czoło  wystąpiły  krople 

potu i wszyscy w klasie zaczęli mu się przyglądać. - Elliott... 

Chłopiec  pisał  na  brzegu  kartki  papieru,  na  pulpicie,  w  powietrzu.  Podszedł  do  katedry, 

porwał z niej rysunek anatomiczny żaby i zaczął pisać kredą na tablicy. 

Tyler, Greg i Steve patrzyli ze zdumieniem. Tyler wyciągnął swoje długie nogi i kopnął w 

kostkę Grega. Potem wskazał Elliotta i postukał się w głowę. Greg przytaknął. W jego kącikach ust 

zebrały się ogromne ilości śliny,  gdy tak obserwował Elliotta, który  pisał jak szalony.  Dziwaczne 

diagramy  przypominające  wnętrze  radia  czy  jakiegoś  innego  skomplikowanego  urządzenia 

wyłaniały  się  spod  kredy.  Ze  zdenerwowania  na  wargach  Grega  utworzyła  się  banieczka  śliny. 

Chłopak często gromadził ślinę, by móc dmuchnąć taką banieczkę w powietrze, ale nigdy mu się to 

nie udało. Teraz jednak banieczka uniosła się w kierunku nauczyciela i pękła na jego głowie. 

Nauczyciel tego nie zauważył, krzyczał bowiem na Elliotta: 

  - Chłopcze, wracaj natychmiast na miejsce! 

Złapał  Elliotta  za  ramię.  Było  naładowane  jakąś  ogromną  siłą,  twarde  jak  z  żelaza.  Na 

tablicy pojawiały się dalsze wykresy i w klasie powstało istne pandemonium. 

  - Koniec lekcji. W przyszłym tygodniu wrócimy do tego tematu. Elliott! 

background image

Kreda wyleciała chłopcu z ręki i upadła na podłogę. Odwrócił się do nauczyciela. Miał oczy 

przesłonięte mgłą, a w mózgu cały schemat komputera, który zjawił się nie wiadomo skąd. 

  -  ...Komputer  analogowo  -  cyfrowy...  -  mruknął,  a  nauczyciel  wypchnął  go  na  korytarz. 

Malutka  kropla  krwi  ukazała  się  na  nosie  chłopca.  Steve  wyjął  z  kieszeni  swoją  baseballową 

czapkę i nałożył na głowę. Wsunął palce za skrzydełka obserwując, jak nauczyciel ciągnie Elliotta 

do dyrektora. 

  - Będzie musiał przez miesiąc czyścić gumki. 

  - Coś mu odbiło - stwierdził Tyler. 

  - Może zjadł pigułki Mary - zauważył Greg. - Przecież brała je, żeby mieć ładny biust. 

  -  Słuchaj,  to  przez  te  ciastka  z  błota,  które  piekł.  Ja  wiem,  co  taka  mała  siostra  może 

zrobić. - Wygładził skrzydełka. - Może ci zniszczyć życie. 

 

Gertie kolorowała obrazki w swojej książeczce i zastanawiała się, dlaczego to robi, zamiast 

bawić  się  z  potworem.  Ale  coś  ją  wypchnęło  ze  schowka  i  przywiodło  do  jej  pokoju.  Lecz  teraz 

znów miała ochotę pobawić się z potworem. 

Weszła  do  pokoju  Elliotta.  Gdy  tylko  tam  się  znalazła,  przypomniała  sobie  sen  z  zeszłej 

nocy:  ona  z  potworem  byli  w  jakimś  odległym  miejscu,  zjeżdżali  z  wodospadu  trzymając  się  za 

ręce. 

Otworzyła  drzwi  schowka.  Potwór  bawił  się  jej  pudełkiem  “Mów  i  czytaj".  Popatrzyła  na 

jego duże, śmieszne oczy i zobaczyła w nich wodospad ze snu mieniący się kolorami tęczy. Stary 

wędrowiec  odłożył  pudełko.  Był  zadowolony,  gdyż  pochłonął  całą  skomplikowaną  aparaturę, 

najlepszy pokarm dla mózgu, jaki zdobył, odkąd przybył na tę planetę. 

Zupełnie zapomniał o dzieciach: nie powinien jednak tak postępować, ponieważ są mu one 

absolutnie  potrzebne.  Bez  nich  niczego  nie  dokona.  Z  malutkich  rąk  tej  dziewczynki  dostał  to 

wszechpotężne pudełko “Mów i czytaj". A jakie jeszcze prezenty ma w zanadrzu? 

  - Chodź, potworku. Droga wolna... 

Gertie prowadziła go za rękę. Trzymał jej małe paluszki w swojej ogromnej dłoni, na której 

wypisany  był  los  człowieka  z  gwiazd  -  że  trójka  dzieci  z  Ziemi  pomoże  mu  do  nich  wrócić.  Ale 

linię losu najtrudniej odczytać - wiedział o tym, a miał tych linii dużo, biegnących w różne strony. 

Gertie szła przodem. - Chodź, spodoba ci się tam... 

Teraz  prawie  rozumiał  słowa  dziecka.  Całe  popołudnie  spędził  na  nauce  “Mów  i  czytaj". 

Tak, czas już spróbować mówić tym nowym językiem. 

  - Powiedz: Mechanik. 

Gertie spojrzała na niego. - Me - cha - nyk. 

background image

  - Źle. 

  - Ty umiesz mówić! - Zaciągnęła go do sypialni matki, gdzie E.T. złapał fale tej wiotkiej 

istoty. Przyjemnie tu było, ale czuło się samotność. 

Młoda  wiotka  istoto,  Meksyk  jest  tylko  punktem  na  znacznie  większym  ekranie  -  a  tam 

znajduje się piękny wielbiciel... 

  - Blip.blip. 

Spojrzał  przez  okno  i  zobaczył  ją.  Wjeżdżała  na  podjazd  i  parkowała  wóz  obok 

warzywnika.  Pokrewna  dusza,  prawda?  Lubi  warzywa  tak  jak  on.  Czyż  to  nie  wystarczy,  by  się 

zaprzyjaźnić...?  Czy  powinien  pokazać  jej  swój  profil  opuncji?  Nie,  to  byłoby  szaleństwo". 

Mogłaby nie zrozumieć jego obecności w schowku syna. Trudno byłoby to wyjaśnić, nawet w tym 

dopiero co opanowanym języku.   

  - Dobrze. Teraz powiedz: Nuda. 

  - Mamusia jest w ogrodzie - powiedziała Gertie. - Nie może nas stamtąd usłyszeć. 

Gertie  podeszła  na  paluszkach  do  telewizora  i  nastawiła  go.  Ukazał  się  py  szalko  waty 

Muppet z wybałuszonymi oczami podobnymi do tych, jakie miał sędziwy botanik. 

Przysunął się bliżej ekranu. 

  - Umiesz liczyć do dziesięciu? - zapytał Muppet. 

  - Tak - odparła Gertie.   

  - Jeden - powiedział Muppet. 

  - Jeden - powtórzył potwór. 

  -  Dwa  -  zawołała  dziewczynka.  I  szybko  zaczęła  liczyć  dziesiątkami:  -  Dwadzieścia, 

trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt. 

  - Pie - dziesiąt - powtórzył za nią błędnie potwór. 

Muppet tańczył na swych dużych nogach. Gertie popatrzyła na płetwy istoty z przestworzy. 

  - Jesteś Muppetem? 

  - Nie. 

  - Jabłko - powiedział Muppet. 

  - Jabłko! - zawołała Gertie. 

Potwór  podszedł  do  tylnej  ścianki  telewizora,  żeby  z  bliska  zorientować  się  w  jego 

budowie.  Potrzebny  mu  był  odbiornik  UHF  do  przetworzenia  sygnałów  z  “Mów  i  czytaj"  na 

sygnały mikrofalowe. Aparat należał jednak do tej wiotkiej istoty, a on darzył ją sympatią. Mimo to 

muszę  go  pożyczyć,  pomyślał.  Gertie  dalej  coś  wykrzykiwała  i  nim  genialny  stary  naukowiec 

zdołał wyjąć odbiornik UHF, włożyła mu głęboko na głowę kapelusz kowbojski, a sobie sombrero. 

  - Teraz jesteśmy kowbojami. 

background image

  - B - powiedział Muppet. 

  - B - powtórzył potwór. 

  - Widzę, że jesteś kowbojem - zanuciła Gertie. 

  - B... B... Bądź grzeczna - powiedział potwór. 

Dobry humor hałasującej dziewczynki na pewno zwróci uwagę jej matki. Potwór poczłapał 

do okna i wyjrzał. Ogród był pusty. Przesunął kapelusz do tyłu i skierował się do swego pokoju. 

  - Dom. 

  - Powiedz to jeszcze raz - poprosiła dziewczynka. 

  - Dom. 

Gertie roześmiała się. 

Wiotka istota zawołała z dołu: - Gertie, chcesz zobaczyć największą dynię na świecie? 

  - Bawię się, mamusiu. Z... z... 

  -  Bądź  grzeczna.  Bądź  grzeczna  -  powiedział  potwór.  Wziął  lalkę  i  zaczął  jej  wykręcać 

rękę. Podziałało, wiedział o tym, jakby to był wyłącznik. 

Dziewczynka od razu zamilkła. 

Poprowadził ją cichutko do hallu, gdzie zatrzymał się chwilkę przy poręczy, żeby zerknąć 

na matkę, która przy stole przeglądała pocztę. 

  -  Chodź,  potworze  -  powiedziała  Gertie.  Pociągnęła  go  do  zaśmieconego  pokoju  Elliotta. 

Drzwi do schowka były otwarte i Gertie wepchnęła go do środka, gdy usłyszała głos Elliotta. 

  - Hej, jestem w domu. 

Gertie też weszła do schowka. Wzięła ze sobą pudełko “Mów i czytaj" i nacisnęła klawisz 

“B". Na ekranie ukazała się litera, której nigdy nie widziano na Ziemi. Dźwięk, który wydobył się z 

pudełka,  nie  był  znaną  głoską  “B",  lecz  jakimś  “Blip"  czy  czymś  podobnym.  W  każdym  razie, 

brzmiał bardzo dziwnfe, a stary czarodziej komputerowy uśmiechał się swoim żółwim uśmiechem. 

  - Nie wiem, co się popsuło w moim “Mów i czytaj" - powiedziała Gertie. 

  - Nic - odparł sędziwy naukowiec. Przeróbka mowy komputera była udana: włamał się do 

bloków pamięci i zapełnił je słowami swojego języka. Do schowka wpadł Elliott. 

  - Elliott! - zawołał potwór, który siedział teraz na poduszkach. 

Chłopiec otworzył ze zdumienia usta. 

  - Nauczyłam go mówić - pochwaliła się Gertie. 

  - Rozmawiasz ze mną! - krzyknął chłopiec. - Powtórz jeszcze raz. 

  - Elliott... 

  - E.T. Czy możesz to powiedzieć? Jesteś E.T. 

  - E.T. - rzekł Pozaziemski. Usłyszeli trzykrotne pukanie do drzwi. 

background image

  - To Michael - wyjaśnił Elliott i otworzył schowek, po czym wszyscy przeszli do pokoju. 

Potwór popatrzył na Michaela. 

  - Powiedz: Mechanik. 

  - M - E - CH - A... co? 

Elliott uśmiechnął się. - Nauczyliśmy go mówić. 

  -  Ja  go  nauczyłam  -  oświadczyła  Gertie.  Michael  podszedł  do  Pozaziemskiego.  -  Co 

jeszcze umiesz? 

  - Powiedz: nuda. 

  - Czy tylko to umie? Rozkazywać, jakie słowa masz mówić?! 

Stary  wędrowiec  skromnie  wzruszył  ramionami.  Nie  potrafił  jeszcze  dobrze  rozumieć 

dzieci, 

ale  wiedział,  że  umie  powiedzieć  najważniejsze  słowa.  Będą  musieli  ukraść  matce  z 

telewizora odbiornik UHF i dawać mu ciasteczka. 

Dzwonek telefonu przerwał ich rozmowę. Mary zawołała: 

  - Elliott, do ciebie! 

Chłopiec pobiegł do hallu, wziął słuchawkę, a ponieważ miała bardzo długi sznur, poszedł z 

nią do swego pokoju. 

  - Halo, Elliott - usłyszał ostry, nosowy głos. - Tu Lance. 

Elliott  wyczuł  jakiś  niebezpiecznie  badawczy  ton  w  głosie  Lance'a,  który  dzwonił  tylko 

wtedy,  gdy  chciał  nabujać,  jak  wspaniałe  miał  wyniki  w  “Asteroidach".  A  teraz  Lance  nagle 

opowiadał o Saturnie, Górze Olimp na Marsie i innych dziwnych rzeczach w kosmosie... 

  - Tak, Elliott, wszechświat, wszechświat, wszechświat. Wydaje mi się, że mam jego obraz 

w mózgu. Nie jest to dziwne? Czy nie czujesz, że coś dziwnego się dzieje? Bo ja tak... 

  - Cześć, muszę już iść... 

Chłopiec  odłożył  słuchawkę  i  potarł  czoło.  Lance  zaczyna  ich  osaczać,  czuł  to.  To  samo 

odczuwał telepatyczny stary wędrowiec, który podsłuchiwał tę rozmowę. Wciąż jeszcze wibrowała 

w nim ciekawość, ciekawość dziecka..., które może sprawić kłopot. 

A więc nie było czasu do stracenia. Wskazał telefon, a potem okno. 

  - Chcesz coś powiedzieć, E.T.? 

Znów wskazał telefon, okno i niebo za oknem. 

  - Telefonować dom. 

  - Chcesz... zatelefonować do domu? Pozaziemski przytaknął. - E.T. telefonować dom. 

background image

 

  - No, Elliott, mówienie o nauczycielu, że dobre z niego ziółko, nie jest właściwe. 

  - Naprawdę nie wiem, dlaczego się tak wściekł. Ja po prostu kręciłem się po klasie. 

  - A co cię napadło? 

  - Nic, mamo. To tylko faza, przez którą muszę przejść. 

  -  Mówisz  jak  psychiatra  -  Mary  wzięła  dietetyczny,  pozbawiony  smaku  krakers  i  zaczęła 

chrupać. Była pora posiłku i gdyby chciała dogodzić swoim zachciankom, zjadłaby cały bochenek 

chleba  z  masłem  i  dżemem  truskawkowym.  W  ten  sposób  ukoiłaby  swój  żal,  uleczyła  swoje 

niepokoje, te nieznane i te znane, jak choćby Elliott. 

  - Mamusiu, czy ty czasem spotykasz potwory? - zapytała Gertie. 

  - Często - odpowiedziała i zaraz pomyślała: Co gorsze, jednego z nich poślubiłam. 

  -  Mam  przyjaciela,  który  jest  potworem  -  oznajmiła  dziewczynka.  Elliott  złapał  lalkę  i 

zaczął wykręcać jej szyję. - Elliott! - krzyknęła Gertie. - Przepraszam, zapomniałam. 

  - Elliott, nie bądź sadystą - powiedziała Mary. 

Gertie pociągnęła nosem i pogłaskała lalkę. Chłopiec obserwował ją. Mary ukroiła kawałek 

chleba,  posmarowała  go  grubo  masłem  i  nałożyła  kilka  łyżek  dżemu.  Po  chwili,  gdy  już  zjadła, 

zrobiła sobie nową kanapkę, żeby się pocieszyć. 

  - Mamo - odezwał się Michael - w ten sposób zjesz cały bochenek. 

  - Nie wtrącaj się - poprosiła łagodnie Mary i dalej jadła, ale Michael zabrał chleb, Gertie 

dżem, a Elliott schował masło. Popatrzyła na nich i powiedziała: - Dziękuję. 

  - Mania, która zjadła cały świat - oświadczył Michael. 

  - Macie rację - stwierdziła Mary i wzięła się do mycia naczyń. Nie dopuszczajcie mnie do 

takich rzeczy. Wynieście je gdzieś daleko, bardzo daleko. 

I tak zrobili. Zabrali wszystko na górę i nakarmili E.T. 

 

Pudełko  “Mów  i  czytaj"  było  całkowicie  odsłonięte.  Jego  wnętrzności  zostały  powiązane 

drutami,  na  niektórych  z  nich  widniały  ślady  dżemu  truskawkowego.  Maszyna  nie  mówiła  już 

“mechanik", “nuda" ani żadnych innych słów używanych na Ziemi, lecz: dip, diple, skiggle i wiele 

innych, których ludzkie ucho nie mogło zrozumieć. 

Chłopcy usiedli obok E.T., który naciskał klawisze. 

  - Czy to jest twój język? 

  - E.T. telefonować dom. - Wskazał okno w schowku. 

background image

  - I oni przyjdą? Przytaknął. 

Ale była to tylko część jego nadajnika, ta nadająca rozkazy. Trzeba umieścić nadajnik pod 

gwiazdami  i  musi  on  działać  stale,  noc  i  dzień,  chociaż  nikogo  tam  nie  będzie,  kto  by  naciskał 

klawisze. Do tego potrzebna jest jakaś siła napędowa, coś, co wydawałoby dźwięk bez przerwy. 

Wyprowadził ich ze schowka i podszedł do gramofonu. Ruchami rąk, urywanymi zdaniami, 

chrząknięciami wyjaśnił, o co - mu chodzi. 

Wpatrywali się w niego jak urzeczeni. 

Wskazał talerz gramofonu i na migi pokazał, że kładzie płytę. 

Nadal patrzyli na niego osłupiali. 

Sfrustrowany,  chodził  tam  i  z  powrotem,  a  potem  zaczął  się  obracać,  otworzył  usta  i 

spróbował zaśpiewać:   

To tyl...l...l...ko 

rock and roll... 

Brzmienie  jego  głosu,  który  mógł  się  wydawać  melodyjny  w  niektórych  sferach 

wszechświata, wywołał u dzieci uśmiech. E.T. spojrzał na nich. 

  - On układa piosenki. - Patrzyli na niego wciąż z zakłopotaniem. 

Piosenka, piosenka. E.T. układa piosenkę. Wziął płytę i zaczął nią wymachiwać. 

  - Chcesz mieć swoją płytę? 

  - Tak, tak. 

  - Z czego? 

  - Z czego... z czego? - Nie wiedział. Mógł tylko pokazać ręką, że potrzebne mu jest coś o 

kolistym kształcie, coś okrągłego. 

  - Chcesz coś okrągłego? 

  - Tak, tak. 

  - I chcesz nagrać piosenkę? 

  Michael podszedł do potwora. 

  - To nie jest studio nagrań. Nagranie płyty kosztuje majątek. 

E.T. wskazał swoją głowę. - Powiedz: mechanik. 

  - ME - Ch - A... Chwileczkę, o co ci chodzi? Co on chce powiedzieć, Elliott? 

Elliott patrzał na potwora. - Czy to znaczy, że ty jesteś mechanikiem? 

  - Tak, tak, powiedz: mechanik.   

Odwrócił gramofon i wyjął z niego garść drutów. 

  - No to możemy się pożegnać z tą maszyną - oznajmił Michael. 

E.T. trzymając drut rzekł: - Więcej. 

background image

  - Chcesz więcej drutu? 

Kiwnął głową. 

  -  Chce  więcej  drutu.  -  Patrzyli  na  siebie  zastanawiając  się,  jak  spełnić  życzenie  swojego 

gościa,  a  on  przemierzał  pokój  na  kaczkowatych  nogach  pochłonięty  myślami,  jak  znaleźć 

rozwiązanie swoich problemów. 

Potrzebował  tak  wielu  rzeczy,  żeby  powstała  jego  rockowa  płyta.  Mózg  wskazywał  mu 

wyjście, wciąż i wciąż podsuwał obrazy jakichś przedmiotów. Potrzebny mu jest... płaszcz. Poszedł 

do  schowka,  wyjął  płaszcz  i  nałożył  go.  Całkiem  dobry  strój  dla  kogoś,  kto  ma  ramiona  jak 

kurczak...  Guzik  na  brzuchu,  wielkości  kuli  armatniej,  ledwie  się  zapinał.  Jednak...  Obrócił  się  w 

nim rozważając, co ma wspólnego płaszcz z nadajnikiem. 

Nie, stary ośle, nie płaszcz.   

A ramiączko na płaszcze?   

Popatrzał  na  wieszak,  oczy  mu  błyszczały,  w  głowie  szumiało.  Wydawało  się,  że  ten 

drewniany przedmiot błyszczy się i kołysze; jego kształt jakby go zahipnotyzował. Przymocuje go 

do talerza gramofonu, a potem... 

  - Powiedz: ramię gramofonu.   

Wziął  ramiączko,  dotknął  palcem  poprzeczki  wieszaka  i  wypalił  w  niej  dziurki,  po  jednej 

dla każdego przewodu, żeby połączyć je z “Mów i czytaj".   

- Hej, masz palec jak lutownica, E.T. 

Wciąż  w  płaszczu,  pobiegł  do  schowka,  do  magicznego  pudełka.  Palcem  roztopił  lutowe 

łącza na klawiaturze. Do nich przymocował druty. 

  - Więcej... więcej... 

Chłopcy wpatrywali się w drzwi. Pomachał ra - miączkiem. 

  - Więcej... więcej... 

 

Przynieśli  mu  drut,  formę  na  ciasto,  lusterko  i  piastę.  Zatrzymał  drut,  resztę  odrzucił.  Nie 

przyda się to do jego rockowej płyty. Ona musi być twarda, płaska i okrągła. Czyż nie mogą tego 

zrozumieć? Zwrócił się w stronę doniczki z geranium. 

  - To są dzieci Ziemi - powiedział kwiatek. - Dobre, ale powolne. 

  - Okay, E.T., znajdziemy ci coś innego. 

  - O tak, mamy przecież dużo różnych rupieci. 

Patrzał, jak odchodzą. Nie powinien się niecierpliwić. Musi być Me - cha - ni - kiem, który 

przylutuje  wszystkie  druty  do  pudełka  “Mów  i  czytaj"  i  przeciągnie  je  do  dziurek  w  poprzeczce 

wieszaczka.  W  dziurkach  trzeba  jeszcze  umocować  palce  kontaktowe,  małe,  metalowe, 

background image

sprężynujące.  On  widział  takie  metalowe  palce  gdzieś  w  tym  domu.  Ale  gdzie?  Dotarły  do  niego 

promieniste fale, idące od wiotkiej istoty, matki załogi. 

Zamknął  oczy  i  skoncentrował  się  na  jej  pamięciowym  obrazie.  Tak,  miała  te  metalowe 

palce we włosach. Jak ona je nazywała? Podłączył się do jej pamięci, poszukał, znalazł. 

  - Gertie... 

Do pokoju wpadł jego drugi wspólnik. 

  - Powiedz: spinki do włosów. 

  - Spin - ki. 

  - Źle. - Wskazał swoją gładką, pozbawioną włosów głowę. 

  - Chcesz kilka? Przytaknął. 

Gertie  wzięła  go  za  rękę.  Razem  weszli  do  sypialni  Mary.  Popatrzyli  przez  okno.  Wiotka 

istota  była  w  ogrodzie.  Coś  tam  robiła  przy  największych  na  świecie  warzywach.  Jakieś  dziwne 

prądy  zebrały  się  wokół  jej  głowy,  gdy  próbowała  podnieść  gigantyczną  dynię,  tak  wielką,  jakby 

podlewano ją mlekiem. Kwiatki w doniczkach, stojących na parapecie, pochyliły się w jego stronę. 

  - Halo, sędziwy mistrzu! Czego szukasz? Jaką cudowną naukową misję przygotowujesz? 

  - Spinki do włosów. 

  - Tu są! - zawołała Gertie, otwierając porcelanową kurę. 

Sędziwy  naukowiec  wyjmując  spinki  ujrzał  swoje  odbicie  w  lustrze  Mary.  Czy  wiotka 

istota mogłaby przezwyciężyć szok, gdyby miał na sobie nie tylko płaszcz, ale i spodnie? Musiałby 

je skrócić i zdobyć papierowe torby na nogi. Ale wtedy... 

  - Chodź, E.T. - powiedziała Gertie, ciągnąc go za rękę. Wyszli z sypialni do hallu. Podążył 

za nią do pokoju Elliotta, wszedł do schowka. 

  - Co zrobisz ze spinkami mamy? 

Usiadł  na  poduszkach  i  przymocował  spinki  do  drewnianej  poprzeczki  wieszaka  na 

płaszcze.  Wieszak  przypominał  grabie,  które  miały  przeczesywać  płytę.  Teraz  zwisał  z  niego 

szereg  metalowych  pręcików.  Będą  się  one  ślizgać  po  powierzchni  jego  płyty.  Połączy  spinki  z 

drutami w pudełku “Mów i czytaj". 

  -  To  bardzo  zabawne  urządzenie  -  powiedziała  Gertie.  -  Czy  ty  zawsze  robisz  takie 

zabawne rzeczy? 

  - Tak. 

  - Po co? 

  - E.T. telefonować dom. 

  - Gdzie jest twój dom? 

Wskazał niebo. Gertie wyjrzała przez małe okno. 

background image

  - Czy tam mnie zabierasz, kiedy śpimy? W to odległe miejsce? 

  - Odległe. 

  - Czy usłyszą cię w twoim domu? 

Dzieci na Ziemi zadają strasznie dużo pytań. 

  - Czy podniosą słuchawkę i powiedzą: “Halo, E.T."? 

  - Powiedz: nuda. 

  - Nu... 

  - Źle. 

  - Nie umiem teraz wymawiać tak dobrze, bo zabrałeś mi “Mów i czytaj" i teraz ono mówi 

tylko: glipl, dipl. 

  - Glipl, dupl... 

  - W każdym razie nie mówi: nuda. 

Gertie odwróciła się plecami do potwora i zaczęła bawić się kuchenką, którą przyniosła do 

schowka. Piekła nowy rodzaj ciasteczek zrobionych z kremu mamy i błota. 

Sędziwy mechanik komputerowy sam się trudził, nucąc jeden z przebojów, które usłyszał w 

radiu  Elliotta.  Gertie  i  on  tak  bardzo  byli  zaabsorbowani  swoją  pracą,  że  nie  słyszeli,  jak  Mary 

schodzi  ze  schodów.  Gdy  otworzyła  drzwi  do  pokoju  Elliotta,  potwór  podskoczył  i  schował  się 

wśród  pluszowych  zwierzaków,  Muppetów  z  wybałuszonymi  oczami  i  robotów  z  kosmosu. 

Wkrótce  zesztywniał  w  tej  pionowej  pozycji.  Jego  wielkie  międzyplanetarne  oczy,  bardziej 

wymyślne niż największe optyczne urządzenia na Ziemi, stały się równie niewidoczne jak Kermita 

Ż

aby, a niezdarna sylwetka była równie bez życia jak robot - zabawka stojąca obok. 

Weszła  Mary.  Powiodła  wzrokiem  po  zawalonej  zabawkami  półce,  napotkała  spojrzenie 

E.T. i popatrzyła na doniczkę z geranium, które zakwitło w schowku. 

  - Czemu przyniosłaś to tutaj, Gertie? 

  - Człowiek z Księżyca lubi kwiaty. Dzięki niemu rosną. 

Mary dotknęła bujnego listowia i pokręciła głową ze zdumienia. 

  - Wszystko teraz rośnie jak szalone. Nie mogę tego zrozumieć. 

  - Zjedz ciasteczko, mamusiu. 

  - O, to wygląda zachęcająco - powiedziała Mary, przyglądając się foremce. Aż za dobrze, 

pomyślała, jak na coś, co zostało zrobione z błota. Zapach był trochę znajomy... 

  - Och, Boże, Gertie, czy to jest mój krem do twarzy?! 

  - To krem bananowy. 

Mary wpatrywała się w resztki cudownego kremu, mającego jej cerze przywrócić młodość. 

background image

  - Gertie, nie chcę się denerwować, kochanie. Wiem, że nie zrobiłaś tego naumyślnie. Ale 

ja płacę dwadzieścia pięć dolarów za słoiczek tego kremu, a teraz będę musiała wysmarować twarz 

tym kremem zmieszanym z błotem, piaskiem i kamykami. 

  - Przepraszam. 

  - Wiem, że jesteś kochana. I kiedyś będę się z tego śmiała, ale nie dzisiaj. 

Znów  szybko  rzuciła  wzrokiem  na  zesztywniałą  istotę  pozaziemską  zagrzebaną  wśród 

Muppetów, a właściwie tylko mrugnęła oczami, tak była roztrzęsiona z powodu sprofanowania jej 

kremu.  Odwróciła  się,  a  E.T.  odetchnął  z  ulgą,  z  lekka  zabarwioną  jednak  melancholią.  Jak  ona 

może go kochać, kiedy jest dla niej niczym więcej jak Kermitem Żabą. 

Obserwował, jak wychodziła z pokoju, i czuł ciężar na sercu, gdy uwalniał się ze sznurków 

wiszącej kukiełki. Dla Mary był tylko zabawką w schowku, taką samą jak inne pluszowe potworki. 

Nieszczęśliwa istoto z kosmosu, powiedz: samotność. 

Powiedz: odmowa. 

Usiadł znów ze swoim nadajnikiem i przylutował palcem jeszcze kilka drutów. 

Co za ironia: wiotka istota, piękna Mary, tęskni za swoim mężem, podczas gdy w schowku, 

w  zasięgu  jej  ręki,  mieszka  jeden  z  najlepszych  mózgów  kosmosu.  Popatrzał  na  swój  wielki  jak 

dynia brzuch, zwisający nad podłogą, i po raz pierwszy w życiu uznał go za groteskowy. Ale nawet 

gdyby przestał jeść ciasteczka, brzuch nigdy nie zniknie. Należał do niego. 

  - Dlaczego jesteś taki smutny E.T.? - zapytała  Gertie. Popatrzyła mu w oczy i zobaczyła, 

ż

e wodospad zmienił się w pustynię z wielkimi szczelinami. Było to najsmutniejsze miejsce, jakie 

kiedykolwiek widziała. 

Mrugnął oczami i pustynia znikła. Potem wziął “Mów i czytaj" i dotknął klawiszy. 

  - Glipl dupl złak, złak snafn olg minnnip...   

Uspokajające  tony  wyższego  rzędu  inteligencji  pocieszyły  go.  To  był  język.  Dzięki  niemu 

można  wypowiedzieć  wszystko,  co  się  ma  na  sercu.  Będzie  przemawiał  wciąż  i  wciąż  aż  do 

wieczora, jak tylko chłopcy wrócą z zakupów w sklepie “Tysiąc i jeden drobiazgów". 

Kiedy  opuści  Ziemię,  będzie  miał  przynajmniej  satysfakcję,  że  wyszkolił  i  poprowadził 

tych młodych mieszkańców Ziemi w wyższe rejony inteligencji. Jeśli opuści Ziemię... 

Patrząc na zrobiony przez siebie nadajnik, zmontowany ze spinek do włosów i wieszaka na 

ubranie,  miał  wątpliwości.  Lecz  mózg  zapewnił  go,  że  jest  na  właściwym  tropie.  Musi  tylko 

wykonywać jego polecenia i mieć nadzieję. Ale jeśli oni nie ukradli dla niego zębatego koła od piły 

tarczowej...  Usłyszał  tupot  nóg  na  schodach.  Do  pokoju  wpadli  Elliott  i  Michael.  Z  wiatrówek 

wyciągnęli potrzebne koło, jak również mnóstwo śrub i innych łączy. 

  - Czy o to ci chodziło, E.T.? - Powiedz: rock and roli... 

background image

Ręka  E.T.  gorączkowo  dotknęła  powierzchni  koła.  Umieścił  je  na  talerzu  gramofonu  i 

obracał  palcem.  Koło  z  zębatą  krawędzią  kręciło  się  błyszcząc  w  promieniach  słońca,  które 

wpadało przez okienko. 

  - Jak z takiego koła możesz zrobić płytę? 

  - Powiedz: malować. - Pokazał, że powierzchnię trzeba pomalować. 

  - Na jaki kolor? Wskazał niebo. 

  - Na niebieski? Kiwnął głową. 

  - Przyszła mama - odezwała się Gertie - i nawet nie zauważyła E.T. 

  -  Tak?  A  więc  kamuflaż  działa?  -  Elliott  spojrzał  na  rząd  śmiesznych  pluszowych 

zwierzaków. 

  -  Idźcie  sobie!  -  E  .T.  wypędzał  ich  ze  schowka.  Dość  upokorzeń  przeżył  w  ciągu 

dzisiejszego dnia. 

Mary  przejrzała  się  w  lustrze  toaletki  i  sięgnęła  ręką  do  porcelanowej  kury  po  spinkę  do 

włosów. Jej palce przesunęły się po pustym wnętrzu. - Gdzie one są? 

Domyśliła się gdzie. Oczywiście u Gertie. Już robiła sobie makijaż. Spinki były pewnie też 

potrzebne. 

  - Gertie! 

Dziewczynka przybiegła. - Tak, mamusiu. 

  - Oddaj mi spinki do włosów. 

  - Nie mogę. Są potrzebne potworowi. 

  - Ach tak? Do czego? 

  - Do jego maszyny. 

  - Do jego maszyny... - Mary zastanowiła się. Czy warto walczyć z fantazją dziecka, żeby 

odzyskać  te  spinki?  Nie,  oczywiście,  że  nie.  Lepiej,  by  włosy  opadały  na  oczy,  nadając  twarzy 

modny wyraz załamania nerwowego. 

  - Dziękuję ci, Gertie. 

  - Powiem potworowi, że go pozdrawiasz. 

  - Tak, pozdrów go. 

Potwór  siedział  w  schowku  i  ciężko  pracował.  Koło  zębate  zostało  pomalowane  i  schło,  a 

sędziwy mechanik zaczął wypalać dziurki w jego pomalowanej powierzchni. 

  - Hej! - zawołał Elliott. - Zrozumiałem. To ma być coś w rodzaju grającej szafy. 

Michael zerknął przez ramię brata. 

  - To jest pianola - powiedział. 

background image

E.T.  palcem  wypalał  w  kole  dziurki,  układające  się  we  wzorzystą  siatkę,  potem  położył 

podziurawione  koło  na  talerzu  gramofonu.  Obrócił  je  palcem  i  obniżył  ramię  wieszaka.  Sterczące 

spinki do włosów zaczęły ślizgać się po wirującym kole, wpadając w wypalone dziurki. 

  - Och, E.T., jesteś fantastyczny... 

Gdy  płyta  wirowała,  spinki  za  pomocą  drutów  uruchamiały  klawiaturę  “Mów  i  czytaj"  i 

zaczął rozlegać się język gwiazd. 

  - ... glipl dupl złak, złak snafn olg minnnip... 

  -  Udało  się,  E.T.!  Zrobiłeś  swoją  płytę!  Przyszła  Gertie  przynosząc  nową  krótkofalówkę 

“walkie  -  talkie".  Rozmawiała  ze  swymi  lalkami  siedzącymi  daleko,  bo  w  jej  pokoju.  “Halo, 

laleczko, tu Gertie..." 

E.T. wyciągnął swą długą rękę, wziął “walkie - talkie" i w ciągu dwóch minut zdemontował 

mikrofon i doczepił go do głośnika “Mów i czytaj". 

  - E.T., psujesz wszystkie moje zabawki! - krzyknęła Gertie tak głośno, że słychać było w 

całym domu. 

Chłopcy  cierpliwie  jej  tłumaczyli,  wykręcając  przy  tym  ręce  lalce,  że  musi  być 

wspaniałomyślna. 

  - No dobrze - powiedziała pociągając nosem. - Tylko żeby on nic mi więcej nie popsuł. 

Sędziwy naukowiec zapewnił dziewczynkę, że już nic złego nie zrobi jej zabawkom. Teraz 

potrzebny  był  jeszcze  koncentryczny  kabel  z  anteny  telewizyjnej  jej  matki.  I  odbiornik  UHF... 

Razem poszli do hallu. 

Późno wieczorem Mary weszła do sypialni, nastawiła telewizor, zrzuciła pantofle i położyła 

się do łóżka. Otworzyła gazetę i zaczęła czytać. Nagle zauważyła, że telewizor nie działa. 

  - Michael! 

W domu panowała cisza. 

  - Elliott! 

Zastanowiła się. Intuicja mówiła jej, że to sprawka synów. Ale jednocześnie nie wykluczała 

Gertie. 

  - Gertie? - zapytała sama siebie łagodnie. - Czy Gertie coś zmalowała? 

Zamknęła  oczy  i  zmarszczyła  czoło.  Przez  chwilę  wydawało  jej  się,  że  widzi,  jak  Gertie 

wchodzi na paluszkach do pokoju z wielkim Muppetem. 

Za dużo pracuję. Westchnęła i wyciągnęła się na łóżku przykrywając twarz gazetą. 

Chwilę  drzemała,  lecz  wkrótce  obudziła  się  głodna.  Czy  nadeszła  już  pora,  żeby  zjeść 

bochenek chleba z truskawkowym dżemem? Czy wybiła godzina deprawacji? 

background image

Wstała z łóżka i cichutko weszła do hallu. Dzieci nie powinny jej widzieć - nie należy im 

dawać złego przykładu. Cóż to za matka, która nie może poskromić swego apetytu, gdy owładnie 

nią wizja galaretki! 

Zatrzymała  się,  usłyszawszy  głosy  Elliotta  i  Michaela  dochodzące  -  z  pokoju  zabaw. 

Dobrze,  że  nie  zobaczą,  jak  przeobraża  się  w  odrażającego  prosiaczka,  ale  co  ważniejsze,  że  nie 

powstrzymają jej od jedzenia. 

Moi rozważni synowie nie chcą, żebym musiała przeciskać się bokiem przez drzwi życia. 

Ale nie mogę się pohamować. Umieram z głodu. 

Umieram z głodu... tęsknię za bułeczkami z marmoladą. Puddingiem z ryżu. Miseczkami z 

kremem. Zeszła cichutko ze schodów i zatrzymała się, by zobaczyć, czy droga wolna. 

Jadalnia  była  pusta.  W  kąciku  panowała  ciemność.  Mary  na  palcach  skierowała  się  do 

kuchni. Najpierw zobaczyła światło, a potem Gertie siedzącą przy stole, na którym stały ciasteczka 

i. mleko. Nie spostrzegła, że E.T. siedzi na stołeczku koło lodówki. Ten biedak, mały pozaziemski 

gnom, skulił się, próbując uniknąć najgorszego. 

Ale Mary rozmawiała z Gertie. Wskazawszy dwa talerzyki na stole zapytała: 

  -  Dla  kogo  ten  drugi  talerz?  Dla  lalki?  -  i  popatrzyła  wygłodniałym  wzrokiem  na 

ciasteczka. 

  - Dla człowieka z kosmosu - powiedziała Gertie. - On lubi ciasteczka. 

  - Czy pozwoli mi zjeść jedno? 

  - Och, tak. On cię kocha. 

  - Co to za miły człowiek ten z kosmosu - stwierdziła Mary i zaczęła jeść ciasteczka. 

Och, Boże, cukier. 

Poczuła się wspaniale, choć wiedziała, że jest stracona. 

  -  Muszę  zjeść  galaretkę.  -  Podbiegła  do  lodówki  i  otworzyła  ją.  Drzwiczki  uderzyły  E.T. 

tak,  że  spadł  ze  stołka  do  kosza  na  śmieci.  Znalazł  się  na  dnie,  a  jego  nogi  sterczały  w  górę.  Ale 

Mary nie widziała go. 

  -  ...Masło  jabłkowe...  marmolada...  mrożone  pierożki  z  jagodami.  Mogłabym  zjeść  ze 

cztery... 

  - Mamusiu - odezwała się Gertie - czy znów masz atak? 

  - Tak, kochanie... ekierka... Nagle silne ręce schwyciły ją od tyłu. 

  - Opanuj się, mamo! 

  - Elliott... Michael... zostawcie mnie w spokoju! 

  - Mamo, prosimy. Przecież powiedziałaś nam, żebyśmy ci nigdy na to nie pozwalali. 

  - Zapomnijcie o tym. 

background image

Sięgnęła ręką po ciasteczka na talerzyku Gertie. 

  - Ależ, mamo - żachnął się Elliott, stojąc tyłem do E.T., którego nogi wciąż wystawały z 

kosza. - Chodź, zagramy w “Monopol". 

Mary  spojrzała  chłopcu  w  oczy.  Widziała,  że  jest  zaniepokojony  i  zdenerwowany.  Miotał 

się w różne strony, by odwrócić jej uwagę od lodówki. 

  - Jesteś kochany, Elliott. 

  -  Powiedziałaś  nam,  że  jeśli  nie  pohamujesz  apetytu  na  słodycze,  to  w  swoim  kostiumie 

kąpielowym będziesz wyglądała jak serdelek. 

Elliott i Michael odwrócili jej uwagę od potwora i wyprowadzili z kuchni do hallu. 

  - Dobrzy z was chłopcy, surowi, ale dobrzy... Weszli razem z nią na schody. 

  - Nie odwracaj się, mamo. Wiesz, co się stanie, jak spojrzysz za siebie. 

Następnego  dnia  padał  deszcz.  Mary  chciała  wziąć  parasolkę.  Ale  nie  mogła  jej  nigdzie 

znaleźć, gdyż została zabrana do schowka i służyła za paraboliczny reflektor. 

 

Parasolkę wyściełała folia. Do rączki przytwierdzona była puszka po kawie oraz odbiornik 

UHF, od którego biegł koncentryczny kabel do mikrofonu z krótkofalówki Gertie “walkie - talkie". 

Mikrofon  został  podłączony  do  “Mów  i  czytaj".  Dźwięki  glipl  dupl  złak  -  złak  były  teraz 

przetworzone  na  częstotliwość  mikrofal.  Sędziwy  operator  radiowy  wyjaśnił,  że  potrzebuje  teraz 

czegoś, co wytropił pod tablicą rozdzielczą w samochodzie Mary. 

  - Ostrzegacz przed policją. Chcesz mamy brzęczyk ostrzegawczy? 

Michael potrząsnął przecząco głową, Elliott się z nim zgodził. 

  - To jedyna rzecz taty, którą mama sobie zostawiła. Jest do tego bardzo przywiązana. 

Sędziwy  przybysz  nakreślił  ręką  jakieś  wzory  i  pokazał  chłopcom,  jak  ten  przyrząd 

powinien być umieszczony w puszce po kawie, żeby można było emitować mikrofale na zewnątrz. 

Tego wieczora, gdy Mary pędziła do domu, jej system ostrzegawczy zawiódł, nie uprzedził, 

ż

e policja czyha z radarem, i musiała zapłacić mandat w wysokości dwudziestu pięciu dolarów. 

Lecz komunikator był prawie gotowy. 

  -  Dobrze  -  odezwał  się  Michael  -  ale  kto  będzie  to  poruszał?  Kto  będzie  to  obracał?  - 

przesunął  koło  zębate  leżące  na  talerzu  gramofonu.  -  Jeśli  zabierzemy  to  na  wzgórza  -  wskazał 

okno - tam nie będzie elektryczności. 

Przybysz z kosmosu właśnie skończył kolację. Za pomocą swego palca - palnika wydobył z 

noża  do  smarowania  masła  stalowe  ostrze,  zgiął  je  i  przymocował  do  wieszaczka  razem  z 

widelcem, tworząc w ten sposób mechanizm zapadkowy: nóż i widelec poruszały koło zębate. 

  - Tak - rzekł Michael - ale nie możemy stać całą noc kręcąc to dokoła. 

background image

Pozaziemski  botanik  uśmiechnął  się.  Wszystko  teraz  rozumiał,  doznał  objawienia 

obserwując, jak mały widelec krąży wokół talerza gramofonu. On stworzył ten mechanizm i będzie 

on działał na wzgórzach bez pomocy ludzkich rąk, co więcej, bez żadnej pomocy. 

 

  - A więc kto to jest? 

  - Mój nowy bohater.   

- Kim on jest? 

  - Czarodziejem pierwszej klasy. Oto jego karta. 

  - Słuchamy. 

  -  Mądrość  -  dwadzieścia  punktów,  charyzma  -  dwadzieścia  punktów,  inteligencja 

osiemnaście, siła czternaście. 

  - Jak się nazywa? 

  - E.T. 

E.T.  słyszał,  jak  dzieci  grały  w  kuchni  w  “Smoki"  ,  ale  bardziej  ciekawiło  go 

przysłuchiwanie  się  słowom,  które  dochodziły  do  niego  każdego  wieczoru  z  pokoju  Gertie: 

wystarczyło tylko przyłożyć ucho do drzwi. Przykucnął, pochylił głowę i uczył się historii Ziemi. 

Rozległ się cichy głos Mary: 

“Peter mówi: «Czerwonoskórzy zostali pobici? Wendy i chłopcy pojmani przez piratów? Ja 

ją uratuję! Ja ją uwolnię!» Dzwoneczek wydaje otrzegawczy krzyk.  «Och, to jest moje lekarstwo. 

Zatrute?  Kto  mógł  je  zatruć?  Obiecałam  Wendy,  że  je  zażyję,  i  to  zrobię,  jak  tylko  naostrzę  mój 

miecz». Dzwoneczek szlachetnie połyka lekarstwo w chwili, gdy Peter po nie sięga". 

  - Och, nie - mówi Gertie. 

  - Och, nie - szepcze do siebie sędziwy podróżnik. 

“«Dlaczego,  Dzwoneczku,  wypiłaś  moje  lekarstwo?  Było  zatrute,  a  ty  je  wypiłaś,  żeby 

ocalić mi życie! Dzwoneczku, kochany, Dzwoneczku, umierasz?» Jej puls słabnie, a jeśli stanie, to 

znaczy, że nie żyje! Jej głos jest taki cichy, że z trudem słyszę, co mówi..." 

Sędziwy wędrowiec zwiesił głowę. To naprawdę okropne. 

“...  ona  mówi,  że  wyzdrowieje,  jeśli  dzieci  uwierzą  w  bajki.  Czy  ty  wierzysz  w  bajki? 

Powiedz szybko, czy wierzysz! "       

  - Tak - wyszeptała Gertie. 

  - Wierzę - oznajmił sędziwy wędrowiec z kosmosu i łzy ukazały się w kącikach jego oczu. 

W tym momencie pojawił się Elliott. Szukał plastra, gdyż skaleczył się w palec ścierając ser 

na tarce. Sędziwy lekarz roślin zobaczył skaleczenie i wskazał nań palcem, którego czubek żarzył 

się  różowym  błyskiem.  Elliott  cofnął  się  o  krok  do  tyłu,  zdumiony.  Wiedział,  że  E.T.  może  tym 

background image

palcem wypalać otwory w stali. Ale teraz palec ten żarzył się ciepłą różowością, gdy zbliżył go do 

ranki. Krwawienie ustało i skaleczenie od razu zagoiło się. 

Elliott  patrzał  zaskoczony.  Chciał  podziękować  E.T.,  ale  stary  doktor  z  kosmosu  dał  mu 

znać, żeby był cicho, i znów przyłożył ucho do drzwi pokoju Gertie. 

“Jeśli wierzysz w bajki, zaklaszcz w dłonie..."   

Stary doktor cichutko zaklaskał w swe ogromne nieziemskie dłonie. 

 

Późno  w  nocy  stał  przy  małym  oknie  w  schowku  i  patrzał.  Księżyc  wywołał  w  nim 

nieopisaną  tęsknotę,  a  Droga  Mleczna  mrugała  cichutko  światłem  gwiazd  do  jego  serca.  Jasność 

materialna  subtelnie  świeciła  przed  jego  otwartymi  oczami;  od  strony  Wielkiego  Wozu  do  jego 

uszu dobiegała cichutka muzyka gwiazd i planet, słyszał też ich rozmowę w ciemności. Uroczyste 

głosy gigantów docierały z odległych przestworzy. 

Oparł czoło o parapet. Jego mózg i serce przepełniał smutek. Kiedyś uczestniczył w pracy 

Wielkiego  Wozu.  Był  świadkiem  cudów  wszechświata,  widział  narodziny  gwiazd.  Teraz  stoi  w 

malutkim schowku z ukradzioną parasolką i pluszowym Muppetem. 

Zwrócił  się  do  niego,  ale  Muppet  patrzał  przed  siebie  swoimi  szklanymi  oczami, 

zaprzątnięty własnymi myślami. 

Kosmiczna  samotność  zawładnęła  E.T.  Każdym  porem  swego  ciała  pragnął  ujrzeć  światło 

gwiazd  z  bliskiego  zasięgu,  tam  gdzie  piękno  Oriona  zatyka  dech  w  piersiach,  wspaniałymi 

kolorami wypełniając mgławicę. I Plejady, gdzie niebieska poświata młodej gwiazdy świeci prosto 

do serca. I Mgławice pędzące naprzód, szepczące swoją majestatyczną tajemnicę tym, którzy wraz 

z nimi mkną we wszechświecie. 

Przygnębiony  tymi  i  innymi  wspomnieniami  odszedł  od  okna  i  powoli  otworzył  drzwi 

schowka. 

Minął  śpiącego  Elliotta  i  wszedł  do  hallu.  Poruszał  się  bez  szmeru.  Na  ścianie  zobaczył 

swój  nie  -  foremny  cień:  chodząca  dynia,  spacerujący  arbuz,  dziwadło  w  obcym  kraju.  Jego  oczy 

były  teraz  oczami  Ziemi  -  wchłonął  jej  idee  piękna  i  kształtu  i  uważał  siebie  za  prawdziwie 

groteskową postać, stanowiącą obrazę dla wzroku i umysłu, postać kretyna o straszliwej brzydocie. 

Zajrzał  do  pokoju  Gertie  i  przez  kilka  chwil  patrzał,  jak  dziewczynka  śpi.  Ona  sądziła,  że 

jest atrakcyjny, ale dla niej Kermit Żaba również jest przystojnym facetem. 

Poczłapał do sypialni Mary i tam też zerknął. Wiotka istota spała głęboko. Obserwował Ją 

przez  długi  czas.  To  bogini,  najpiękniejsze  stworzenie,  jakie  kiedykolwiek  widział.  Błyszczące 

włosy rozrzucone na poduszce były same przez się odbiciem księżycowego światła; jej piękne rysy 

background image

stanowiły  wykwit  doskonałości  natury  -  zamknięte  oczy  przypominały  śpiące  motyle  na 

rozkwitłym w nocy narcyzie, a wargi - płatki róży. 

Mary - powiedziało jego stare serce. Potem poczłapał cichutko do jej łóżka i przyglądał się 

jej z bliska. 

To najpiękniejsza istota we wszechświecie, a cóż on jej dał? Nic. 

Ukradł jej brzęczyk, ostrzegacz przed policją. 

Znów popatrzał, jak przekręca się we śnie. Chyba o czymś śniła, ale na pewno nie o starym 

botaniku  z  kosmosu.  Położył  delikatnie  pastylkę  czekoladową  na  jej  poduszce  i  wrócił  do  hallu. 

Tam  czekał  na  niego  Harvey.  Pies  wysunął  język,  obserwując,  jak  dziwny  stwór  zbliża  się  do 

niego. E.T. pogłaskał Harveya. Prąd blipów przepłynął przez jego grzbiet, aż ogon zawinął mu się 

jak haczyk. Obrócił się, spojrzał na E.T. 

  - Odwiń mi ogon, dobrze? 

Pozaziemski dotknął nosa psa i ogon powrócił do dawnego położenia. 

Każdego  wieczoru,  kiedy  wszyscy  już  spali,  Pozaziemski  i  pies  włóczyli  się  po  domu  w 

poszukiwaniu  łupu.  E.T.  zatrzymał  się  w  alkowie,  gdzie  stał  telefon,  i  podniósł  słuchawkę. 

Przysłuchiwał się sygnałowi, potem przyłożył słuchawkę do ucha Harveya. Pies też pilnie słuchał. 

Widział, jak Elliott nakręcał palcem tarczę i coś mówił do “tej rzeczy", a trochę później pokazała 

się  pizza.  Harvey  dotknął  nosem  tarczy,  raz  ją  przekręcił  i  miał  nadzieję,  że  ukaże  się  kanapka  z 

mięsem. E.T. przekręcił jeszcze kilka razy tarczę i jakiś zaspany głos zawołał: - Halo! Halo! 

  - Jedna kanapka z mięsem - powiedział Harvey. 

E.T. odłożył słuchawkę na miejsce i udali się do salonu. 

Kolorowa  fotografia  Mary  stała  na  telewizorze.  E.T.  pocałował  Mary  w  usta,  po  czym 

pokazał zdjęcie Harveyowi. Pies gapił się na fotografię w ramkach. Szkło było brudne, a ponieważ 

zawsze  zwalano  na  niego  winę  za  wszystko,  co  się  działo  w  domu,  wiedział,  że  za  to  też  mu  się 

dostanie.  Podniósł  łapę  i  ponaglił  E.T.,  żeby  odstawił  fotografię.  Ale  E.T.  wziął  ją  pod  pachę  i 

zabrał ze sobą. 

Tak,  powiedział  do  siebie  pies,  oni  pomyślą,  że  ją  zjadłem.  Żałował,  że  pożarł  matę  w 

łazience,  szczotkę  do  zamiatania,  kapelusz  Mary  i  parę  smakowitych  skórzanych  rękawiczek,  bo 

teraz on jest wszystkiemu winien. 

E.T. krążył po salonie. Wazon z kwiatami stał na stole. Pogłaskał je czule i szepnął do nich 

w swoim języku. Harvey drapał się w nos. Kiedyś przyśniło mu się, że znalazł krzak hamburgerów, 

i odtąd stale go szukał w okolicy. 

background image

E.T. wyjął z wazonu różę i Harvey natychmiast zaczai ją obwąchiwać. Niestety, nie był to 

pączek  z  krzaku  hamburgerów,  tylko  głupi  kwiatek.  E.T.  wsunął  różę  ostrożnie  pod  filigranową 

ramkę z fotografią, tak by róża i Mary były razem - dwie najpiękniejsze rzeczy na Ziemi. 

Potem poszli do kuchni. 

Harvey  machał  ogonem  i  wyciągał  język,  ponieważ  to  miejsce  było  ośrodkiem  psich 

nadziei. 

E.T. rzekł: - Lo - ddd - ów - ka. 

Harvey cichutko zaskomlał. Od lat próbował otworzyć to pudło łapą, ale wskutek ewolucji 

nie miał kciuka. 

E.T.  otworzył  lodówkę,  wyjął  mleko  i  ciastko  czekoladowe.  Harvey  zaczął  się  ślinić, 

merdać ogonem i E.T. dał mu pozostawiony kotlet schabowy. Pies rzucił się na niego. Gdy dobierał 

się do kruchego, delikatnego mięsa, wydawał wesołe pomruki. W pewnym momencie przestał jeść, 

ż

eby popatrzeć na E.T. 

Odtąd jestem twoim psem. 

W razie kłopotów, daj mi znać. 

background image

 

Na  ulicach  o  zmierzchu  oprócz  samochodu  z  pizzą  ukazał  się;  inny  wóz.  Nie  zawierał  on 

jednak  pudełek  rozsiewających  zapach  sera  i  pomidorów.  Znajdowały  się  w  nim  urządzenia 

podsłuchowe tak czułe,  że mogły  wywołać wrażenie nawet na podróżniku z kosmosu. A operator 

siedzący przy oświetlonym pulpicie kontrolnym miał duże kółko z kluczami przy pasie. Docierały 

do niego znane już nam głosy z okolicznych domów. 

  - Mamusiu, gdy się robi ciasteczka, trzeba wziąć filiżanką mleka i filiżanką mąki? 

I: 

  - Zniknij z mego życia, dobrze? 

  I: 

  - Przez cały dzisiejszy wieczór opiekują się dzieckiem, Jack. Jeśli chcesz wpaść... 

Wóz jechał powoli, badając każdy głos, każdą rozmowę, która miała miejsce w osiedlu. 

  - Peter mówi: «Czerwonoskórzy zostali pobici? Wendy i chłopcy pojmani... 

I: 

  - Jego komunikator jest gotowy, Michael. Możemy go wyjąć i umieścić... 

Człowiek z kluczami zatrzymał wóz. 

  - Wiesz, Elliott, on ostatnio nie wygląda za dobrze. 

  - Wcale nie, Michael. Czujemy się świetnie. 

  - Wcale nie, Michael. Czujemy się świetnie. 

  - Co to znaczy “my"? Cały czas mówisz “my": 

  - To z powodu jego telepatii. Jestem tak blisko niego, czują, jakbym byt nim... 

Zwykły  podsłuchiwacz  nie  zwróciłby  uwagi  na  tę  rozmowę,  uznałby  ją  za  świat  fantazji 

dziecka, ale dla tego podsłuchiwacza była ona jakby sygnałem z Marsa. Wyjął plan osiedla i dom 

Mary obwiódł dużym czerwonym kółkiem. I samochód pojechał w tym kierunku, gdy wóz z pizzą 

znikł za rogiem... 

 

Elliott wyjaśnił E.T., jak mógł najlepiej, co to jest święto Halloween. Zaznaczył przy tym, 

ż

e dla E.T. to jedyna szansa wyjścia z domu i swobodnego spacerowania po osiedlu. 

  -  ...  bo  każdy  będzie  wyglądał  dziwacznie.  Rozumiesz?  Och,  przepraszam,  E.T.,  nie 

chciałem powiedzieć, że jesteś dziwaczny... tylko inny. 

  - Powiedz: inny - rzekł E.T., gdy chłopiec nałożył mu przez głowę prześcieradło i wielkie, 

futrzane bambosze na nogi. Cały strój zdobił kowbojski kapelusz. 

background image

  - Świetnie wyglądasz. Możemy cię wszędzie wziąć ze sobą - oświadczył Elliott. 

Chciał upodobnić się do E.T., by przybysz z kosmosu nie za bardzo rzucał się w oczy. 

Michael był na dole z Mary. Miał jakieś kłopoty ze swoim kostiumem. 

  - Nie -      żachnęła się Mary - nie ma mowy. Nie przebierzesz się za terrorystę. 

  - Ależ wszyscy chłopcy będą w takim stroju. 

  - Nie przejdziesz nawet kilku kroków tak ubrany. 

  - Proszę... 

  - Nie. A gdzie jest Gertie? 

  - Na górze, przygotowuje się razem z Elliottem. 

Ale Gertie wcale tam nie było. Wymknęła się przez okno. Elliott zwrócił się do E.T.: 

  - Mama nic nie zauważy, jeśli będziesz cicho i przejdziesz w tym prześcieradle powłócząc 

nogami. Okay? Ty jesteś Gertie, rozumiesz? 

  - Gertie - rzekł stary potwór i podreptał z chłopcem na dół. 

Mary  na  nich  czekała.  W  atmosferze  podniecenia  z  okazji  Halloween  też  się  przebrała. 

Miała na sobie suknię z materiału przypominającego skórę lamparta, na oczach maseczkę i w dłoni 

różdżkę  czarodziejską,  której  używała  przeciw  niesfornym  dzieciakom  wpadającym  do  domu  po 

słodycze. 

  - Mamo, wyglądasz wspaniale. 

  - Dziękuję, Elliott. 

Ale nie tylko Elliott ją podziwiał. Stary potwór przebrany za Gertie i bezpiecznie schowany 

pod  prześcieradłem  przyglądał  się  Mary  oczarowany,  ponieważ  wyglądała  jak  istota  z  gwiazd, 

niebiańsko piękna, piękniejsza niż zwykle. 

  - Gertie - zwróciła się do E.T. - to cudowny kostium. Jak tyś to zrobiła, że masz taki duży 

brzuszek? - Poklepała postać o kształcie dużej dyni i sędziwy podróżnik cichutko westchnął. 

  - Wypchaliśmy ją poduszkami - wyjaśnił nerwowo Elliott. 

  - Świetnie, bardzo dobrze wypadło - powiedziała Mary. - Trzeba tylko włożyć ten kapelusz 

bardziej zawadiacko, na bakier. 

Jej  ręce  zbliżyły  się  czule  do  żółwiowatej  głowy  Pozaziemskiego.  Jego  policzki  oblał 

rumieniec, gdy palce Mary go dotknęły. Rozkoszny prąd energii przepłynął od niej do niego przez 

jego strusią szyję. Rozbłysło światełko jego serca, więc szybko przykrył je ręką. 

  -  Tak  jest  lepiej  -  orzekła  Mary.  Po  czym  zwróciła  się  do  Elliotta.  -  Uważaj  na  nią  i  nie 

jedzcie niczego, co nie jest opakowane. I nie rozmawiajcie z nieznajomymi... 

Pojawił się Michael w zmodyfikowanym kostiumie terrorysty... 

background image

  - I nie jedzcie jabłek, bo mogą być w nich żyletki, i nie pijcie ponczu, bo może w nim być 

LSD. 

Mary  pochyliła  się,  pocałowała  chłopców,  a  potem  przybysza  ze  wszechświata.  Jego 

kaczkowate  kolana  ugięły  się,  zadrżał  ze  wzruszenia;  światła  tak  piękne  jak  z  Mgławicy  Oriona 

rozbłysły w jego mózgu. 

  - Bawcie się dobrze - rzekła matka.   

Elliott  musiał  pociągnąć  za  rękę  sędziwego  gnoma,  ponieważ  stał  osłupiały  przed  Mary, 

jakby przyglądał się narodzinom gwiazdy. Potykając się w swoich bamboszach szedł ku drzwiom, 

ale nagle się odwrócił i rzucił jej pożegnalne spojrzenie. 

  - Do zobaczenia, kochanie - powiedziała Mary. 

  -  Do  zobaczenia,  kochanie  -  odpowiedział  cichutko.  Kosmiczne  echa  miłoścf 

rozbrzmiewały w jego rozdygotanym mózgu. 

Zawlekli go na podjazd i do garażu. Tam czekała Gertie w swoim prześcieradle. Miała jego 

nadajnik, złożoną parasolkę i inne elementy zamknięte w tekturowym pudle. Spojrzał na te rzeczy i 

zastanowił  się,  czy  rzeczywiście  chce  ich  użyć.  Czy  nie  byłby  szczęśliwszy  w  schowku,  blisko 

Mary do końca swoich dni? 

  - Okay, E.T., wskakuj. 

Pomogli  mu  wsiąść  do  koszyka  na  rowerze,  umocowali  jego  komunikator  do  siatki  na 

tylnym kole i pomknęli z podjazdu na ulicę. 

Siedział  w  koszu  z  nogami  zgiętymi  i  przyglądał  się  paradzie  dzieci  spacerujących  ulicą: 

księżniczki, koty, klowny, piraci, diabły, małpy, wampiry,  Frankensteinowie. Ziemia to naprawdę 

zadziwiające miejsce. - Trzymaj się, E.T. 

Elliott  czuł  ciężar  istoty  pozaziemskiej  w  koszyku  -  małego,  lecz  o  wielkim  znaczeniu 

stworu,  zagubionego  na  Ziemi.  Dziś  wieczorem  wykonywał  misję,  jakiej  nigdy  przedtem  nie 

spełniał. 

Gdy  tak  trzymał  w  rękach  kierownicę  i  naciskał  na  pedały  wioząc  E.T.,  zrozumiał,  że  nie 

jest już głupkiem. Opuściła go jego głupota, pochłonęły ją cienie nocy. Wiedział, że wybrano go do 

tej roboty, chociaż jest krótkowidzem, bałaganiarzem i często wpada w zły humor. Koła się kręciły, 

a on czuł się szczęśliwy, wolny i czuł dotknięcie ręki kosmosu. Spojrzał na Michaela. Michael też 

się  uśmiechał,  a  klamerki  ortodoncyjne  błyszczały  mu  na  zębach.  Spojrzał  na  Gertie.  Pomachała 

mu ręką. Cały czas chichotała, patrząc, jak E.T. siedzi skulony w koszyku, z którego wystają jego 

futrzane bambosze. 

Musimy  go  odesłać  tam,  skąd  przybył,  pomyślał  Elliott,  patrząc  na  gwiazdy  Drogi 

Mlecznej. 

background image

Ś

wieciły  poprzez  druty  telefoniczne  i  zanieczyszczone  powietrze  i  jakby  cicho  śpiewały. 

Odbijały  dziwne  światło.  Smugi  zimnego  promienia  padały  w  dół,  dotykały  go,  wirowały  i 

uciekały. 

 

  -  To  najbardziej  nieprawdopodobny  kostium,  jaki  kiedykolwiek  widziałem  -  powiedział 

mężczyzna w hallu. Jego żonie, stojącej obok, oczy stanęły w słup, a ich dzieci przerażone zerkały 

zza swych rodziców na E.T. 

E.T.  zdjął  prześcieradło.  W  kowbojskim  kapeluszu  i  bamboszach,  z  niezwykłymi  oczami, 

brzuchem  sięgającym  podłogi  i  nogami  jak  ropucha  stanowił  klasę  wśród  przebierańców.  W 

każdym  domu,  do  którego  wchodzili,  wywoływali  nieopisane  zdumienie.  Jemu  się  to  podobało. 

Przecież  od  tygodni  przebywał  w  schowku.  Teraz  trzymał  swój  koszyk  na  podarunki  pełen 

cukierków. 

  -  Naprawdę  zadziwiające...  -  mamrotał  jakiś  mężczyzna,  odprowadzając  ich  do  drzwi, 

wpatrzony w długie jak korzenie palce E.T., które dotykały dywanu w hallu. 

E.T.  stanął  na  chodniku  z  koszykiem,  w  którym  zgromadził  prawdziwe  skarby  -  wysoce 

odżywcze  wafle  i  dropsy.  To  wystarczy,  by  mógł  odbyć  podróż  w  kosmosie.  Miał  mnóstwo 

pastylek  czekoladowych  “M  i  M"  i  jeden  wspaniały  batonik  o  nazwie  “Droga  Mleczna", 

przeznaczony zapewne na dłuższe podróże. 

  -  Jesteś  prawdziwą  atrakcją,  E.T.  -  odezwał  się  Elliott,  jadąc  rowerem  po  chodniku. 

Przybysz  z  kosmosu  człapał  obok  i  chłopiec  czuł,  że  szczęście  promieniuje  z  tej  sędziwej  istoty. 

Elliott wiedział, co to znaczy być potworkiem wyśmiewanym przez ludzi, gdyż sam był dzieckiem, 

którego  nos  przypominał  kartofel.  Ale  nie  myślał  teraz  o  tym.  Czuł  się  starszy,  mądrzejszy  i 

interesowały go dalekie przestworza. Myśli o wielkich sprawach krążyły mu po głowie jak komety, 

wlokące za sobą smugi ognia i zdumienia. 

Stwór z nosem jak kartofel zauważył, że niektóre dzieci zaglądają w okna cudzych domów. 

Szarpnął za rękaw Michaela i wyraził podobną chęć. 

Przeczołgali się przez trawnik i zajrzeli do okna. Jakiś mężczyzna w podkoszulku, z puszką 

piwa  w  ręku  i  z  cygarem  w  zębach  kręcił  się  po  pokoju.  Przybysz  z  kosmosu  oparł  brodę  na 

parapecie  i  uśmiechał  się  pod  nosem.  Gdyby  mógł  wychodzić  ze  swymi  przyjaciółmi  co  noc  i 

zaglądać w okna, warto byłoby żyć na Ziemi. 

  -  Chodź,  E.T.  -  wyszeptała  Gertie.  -  Chodź  ze  mną...  Ruszyli  dokoła  domu,  na  ganek  od 

frontu. Nacisnęli dzwonek i uciekli. Jego futrzane bambosze człapały po Ziemi, jeden z nich spadł 

mu  z  nogi,  zgubił  też  kapelusz  kowbojski.  Krzyczał  z  radości.  Teraz  żył  -  był  prawdziwym 

mieszkańcem Ziemi. 

background image

  - Szybciej, szybciej - zawołała Gertie. Zdyszani ukryli się w krzakach, osnuci mgłą, która 

spływała  z  palców  E.T.  Sędziwy  podróżnik  był  bardzo  podniecony,  jego  palce  pracowały  same, 

rysując kosmiczne znaki najskrytszych tajemnic wszechświata. Rząd krzewów słaniał się i ożywał. 

A stary botanik już szedł do następnego domu, żeby zajrzeć w okna. I tak przechodzili od jednego 

domu do drugiego. W tym podnieceniu zjedli dużo cukierków, a wtedy sędziwy przebieraniec dał 

do zrozumienia, że chciałby zebrać jeszcze trochę słodyczy. 

  - Okay - powiedział Elliott. - Spróbujemy w tym domu naprzeciwko. 

I  poprowadził  ich,  przekonany,  że  dziwaczny  osobnik,  drepczący  obok  niego,  uznany 

zostanie za dziecko ubrane w kostium z gumy. Natomiast E.T. wcale już nie pamiętał, że wygląda 

dziwacznie.  Zaczął  myśleć  o  swojej  sylwetce  jak  o  czymś,  co  przywdział  na  wieczór.  Wewnątrz 

siebie  był  już  istotą  ludzką,  która  je  cukierki,  naciska  dzwonki  przy  drzwiach,  prosi  o  słodkie 

podarki.  Ale  gdy  drzwi  otworzyły  się,  jego  oczy  po  raz  pierwszy  tego  wieczoru  zamrugały  ze 

strachu.  Przed  nimi  stał  rudy  karzełek  i  E.T.  od  razu  wiedział,  że  to  jest  Lance,  który  zawsze 

wzbudzał w nim nieufność. Lance, ze swojej strony, patrzał podejrzliwie na E.T. 

  - Kto to jest? - zapytał, gdyż nie przyszło mu nawet do głowy, że te długie ręce, ten kulisty 

brzuch na progu są zrobione z gumy. 

  - To, to... jest mój kuzyn - wymamrotał Elliott wściekły na siebie. Jak mógł nie zauważyć, 

ż

e to jest dom Lance'a. I oto znaleźli się w potrzasku. 

  -  Co  za  dziwadło?      -  rzucił  Lance,  podchodząc  bliżej,  przyciągany  jakąś  siłą,  której  nie 

mógł zrozumieć, ale głęboko zestrojony z podróżnikiem. 

Ten chłopiec myślał, że sędziwy naukowiec jest wariatem. E.T. cofnął się, Elliott zrobił to 

samo. Lance zbliżył się do nich, gdy oni wymykali się, i wsiadł na swój rower, gdy oni wskoczyli 

na swoje. 

  - Powiedz: szybko - rzekł E.T. 

Elliott pedałował z całych sił, wściekły, że był tak nierozważny, pokazując E.T. światu. Ale 

jak można zatrzymać w tajemnicy przed światem istnienie E.T. Przecież aż kusiło, by go pokazać i 

patrzeć, jak ludzie otwierają usta ze zdumienia. 

Ale  nie  trzeba  go  było  pokazywać  zbzikowanym  dzieciakom,  takim  jak  Lance,  bo 

stukniętych nie można oszukać. Taki zawsze pozna przybysza z kosmosu, gdy go napotka. 

E.T.  jechał  w  koszyku  ze  spuszczoną  głową  i  wystającymi  nogami.  Co  zrobi  Lance?  Czy 

powiadomi władze? 

Czy zrobią ze mnie pluszową zabawkę? 

Elliott  na  zakręcie  odwrócił  głowę  do  tyłu.  Lance'a  nie  było  widać.  Pewnie  nie  potrafi 

pedałować tak szybko. - Wszystko dobrze - rzekł. - Zgubiliśmy go. 

background image

Ale go nie zgubili. Skrótami znanymi tylko bzikom, Lance jechał wśród nocy zespolony ze 

swoją ofiarą. 

W jaki sposób wiedział, gdzie skręcić i jak jechać na skróty? Kierowała nim telepatia. Był 

zestrojony,  pozostawał  w  kontakcie  z  systemem  E.T.  Jechał  jak  szalony,  szybciej  niż  jakikolwiek 

wariat mógłby marzyć. Z przylizanymi rudymi włosami, odstającymi uszami, jak u dzbanka, pędził 

w zawrotnym tempie w poświacie księżyca za Elliottem. 

Ś

wiatło jego roweru nie paliło się, tylko reflektory kreśliły jakieś wzory w mroku. Ale nikt 

ich  nie  widział.  Lance'owi  robiło  się  raz  gorąco,  raz  zimno.  W  ciągu  swego  krótkiego 

zbzikowanego życia właściwie nigdy nic mu się nie udawało. Zawsze bawił się sam i sam grał w 

gry  elektroniczne.  Ale  tej  nocy  jego  rower  został  obdarzony  wielką  mocą  i  Lance  pędził  jak 

zawodowy rowerzysta. Wiatr targał mu włosy. Noc była dla niego miła. 

Przeskoczył krawężnik, zjechał na piszczących oponach w blask latarni ulicznej. Uchwycił 

spojrzenie Elliotta jadącego przed nim i światełko w tyle jego roweru. On jedzie w stronę wzgórz, 

pomyślał  i  uśmiechnął  się  do  siebie.  Rower  zabrzęczał,  szybko  i  spokojnie  prowadzony  przez 

rowerzystę, który nie mógł zgubić drogi. Lance promieniał, radość rozsadzała mu głowę. 

Pochylił  się  nad  kierownicą,  kręcąc  pedałami.  Myśli  o  wszechświecie  krążyły  w  jego 

mózgu  i  czuł  się  tak,  jakby  mógł  dosięgnąć  nieba.  Znów  się  uśmiechnął.  Dzieciaki  szydziły  z 

niego,  bo  jadł  tylko  szwajcarski  ser.  No  to  co?  Jakie  to  miało  znaczenie  teraz,  kiedy  gnał 

prowadzony przez jakąś niewiarygodną siłę? 

Minął ostatnią latarnię i ruszył drogą prowadzącą w stronę wzgórz. 

Elliott obejrzał się, ale nie mógł dostrzec swojego prześladowcy. Zjechał z szosy na boczną 

drogę. 

Wędrowiec  z  kosmosu  podskakiwał  w  koszyku,  brzuchem  uciskając  drut  i  dotykając  go 

palcami.  Teraz,  kiedy  znajdował  się  tak  blisko  miejsca  lądowania,  jego  mózg  pracował  w 

przyspieszonym  tempie.  Musi  umieścić  komunikator  i  zacząć  nadawać  sygnały.  Wszechświat  jest 

ogromny, a czas nieskończony. Nie można tracić ani chwili. Ale Elliott jedzie teraz bardzo wolno, 

rower prawie się nie posuwa. 

  - Elliott... 

  - Tak? 

  - Powiedz: trzymaj się mocno. 

Przybysz  z  kosmosu  poruszył  palcami  i  wbrew  sile  ciążenia  rower  uniósł  się  nad  Ziemią. 

Musnął  krzewy,  wierzchołki  drzew  i  wzleciał  nad  lasem.  Lepiej,  dużo  lepiej,  pomyślał  sędziwy 

podróżnik i rozsiadł się wygodniej w koszyku. 

background image

Elliott  przywarł  do  kierownicy  roweru,  z  wrażenia  otworzył  usta.  Włosy  mu  się  z  jeżyły. 

Koła kręciły się wolno w powietrzu. Myśli chłopca kłębiły się z zawrotną szybkością, gdy patrzał 

na las w dole. Widział drogę, gdzie nie wolno parkować, i ścieżki wśród drzew. I nad nim i za nim 

sunął  księżyc  pomiędzy  srebrnymi  chmurami.  Gdzieś  tam  zbudziła  się  sowa,  leniwie  rozpostarła 

skrzydła.  Trzasnęła  dziobem,  myśląc  o  schrupaniu  myszy  lub  nietoperza.  Frunęła  w  górę 

nonszalancko.  Nagle  spojrzała  swoimi  wielkimi  wyłupiastymi  oczami  i  ostro  zapikowała.  Co  się 

dzieje? 

Elliott  wraz  ze  swym  rowerem  i  gnomem  z  kosmosu  w  koszyku  leciał  nadal  obok  sowy. 

Lecz ta nagle opuściła skrzydła i opadła na  Ziemię, gdzie przycupnęła  oniemiała. Właśnie zbliżał 

się do niej Lance. Sowa zakręciła się dokoła i poczęła uciekać przed zbzikowanym chłopakiem. 

  -  Co  się  dzieje  w  tym  lesie?  -  dziwił  się  zdumiony  ptak,  ale  Lance  nie  miał  czasu  mu 

odpowiedzieć.  Pędził  naprzód.  Rower  podskakiwał  na  korzeniach,  kamieniach,  gałęziach.  Głowę 

miał  pełną  elektronicznych  bipów.  Dzięki  tajemniczym  sygnałom  wiedział,  dokąd  się  udać.  Las 

witał  go,  ścieżki  otwierały  się  przed  nim  i  chłopiec  przejeżdżał  przez  miejsca,  w  których 

wypróbowani leśnicy mogliby ugrzęznąć. Ale gdzie jest Elliott? 

Zamglony  księżyc  ukazał  się  wśród  drzew,  nad  którymi  żeglował  Elliott,  ukryty  przed 

Lance'em  i  światem,  dostrzegany  jedynie  przez  zdumione  piszczące  nietoperze,  gdy  rower 

przelatywał  przez  ich  królestwo.  Elliott  poruszał  pedałami  wolno,  łańcuch  brzęczał  w  powietrzu. 

Zawsze  w  głębi  serca  wiedział,  że  jego  rower  może  latać,  czasem  nawet,  gdy  wspinał  się  na 

wzgórze, był tego pewien, ale nigdy, aż do dzisiejszej nocy, nie doznał dotknięcia magicznej siły. 

E.T. był źródłem tej siły, a jego magia była nauką kosmosu tak bardzo rozwiniętą, że tylko sędziwi 

podróżnicy mogli ją znać. Nauka ta sprawiała, że latały ich wielkie statki, więc z pewnością mogła 

sprawić,  by  zwykły  rower  przebył  milę  czy  więcej  -  do  miejsca  lądowania.  Sędziwy  wędrowiec 

zerknął  ze  swego  drucianego  koszyka,  gdy  rower  zaczął  opadać  na  polankę.  Kontrolował  to 

lądowanie i rower delikatnie osuwał się na trawę, ale... w ostatniej chwili przewrócił się, gdy długi 

palec podróżnika zaplątał się w szprychach. 

  - Uff... 

E.T.  wygramolił  się  z  koszyka.  Bolał  go  palec,  ale  był  zbyt  podniecony,  żeby  tym  się 

przejmować. Elliott wstał i zaczął rozpakowywać komunikator. Sędziwy podróżnik badał polankę, 

ż

eby  się  upewnić,  czy  nikt  z  tych,  którzy  ścigali  go  pierwszej  nocy,  nie  czai  się  w  pobliżu.  Jego 

wiązka  promienia  radarowego  trafiła  na  Lance'a,  ale  nie  czuł  już  zagrożenia  z  jego  strony. 

Odwrócił się do Elliotta i dał sygnał, że powinni zainstalować nadajnik. 

Zębate  koło  piły  tarczowej  obracało  się  jak  zaczarowane,  a  obok  tańczył  nóż  z  widelcem, 

zbliżając  się  do  jego  zębów.  Co  powodowało  te  zaczarowane  obroty?  Sznur  ze  sprężyną  był 

background image

przywiązany  do  niewielkiego  drzewa.  Gdy  wiatr  pochylał  drzewo,  sznur  napinał  się  i  odciągał 

zapadkę.  Widelec  popychał  koło,  a  spinki  do  włosów  uruchamiały  program  w  pudełku  “Mów  i 

czytaj". Co dawało energię “Mów i czytaj"? 

Setki drutów, które sędziwy botanik czerpał z drzew. Te druty były teraz w żyłkach liści, w 

gałęziach,  korzeniach,  zawierających  elektryczność  życia.  Jak  to  działało,  wiedział  tylko  sędziwy 

botanik. Ale Elliott czuł, że życie lasu biegnie po drutach, dostarczając energii komunikatorowi. 

Przewrócona parasolka wyłożona folią błyszczała w świetle księżyca. Ale odbijała nie tylko 

jego  blask.  Odbijała  również  sygnał  mikrofalowy  z  brzęczy  ka  ostrzegawczego,  nadawany  teraz 

przez komunikator. 

...Glipl  dupl  złak  -  złak,  snafn  olg  nnmmnu...  Mniej  więcej,  coś  takiego...  Dźwięk  z  tego 

urządzenia był dużo elegantszy, ale nasz alfabet nie może oddać subtelności dźwięków,, które E.T. 

wydobywał z “Mów i czytaj". 

Elliott stał pośród tych dźwięków, mając nadzieję, że wszystko się uda, choć wydawało mu 

się, że sygnały są tak słabe, iż nie dotrą do wszechświata. 

Pozaziemski widząc jego wątpliwości dotknął ramienia chłopca. 

  - Znaleźliśmy okno - rzekł. 

  - My? 

  - Nasza częstotliwość to to okno. Dotrze do nich. 

Stali  długo  przy  nadajniku.  Gwiazdy,  jakby  przysłuchiwały  się  ich  rozmowie  -  no  i 

oczywiście dzieciak, który miał świra, również. 

 

Mary  tymczasem  starała  się  przetrzymać  najazd  gromadki  małych  gnomów,  które  ją 

odwiedziły. 

  - Tak, tak, proszę, wejdźcie. - Och, co za straszliwa banda... 

Ś

piewali dla niej, tańczyli. Kawałeczki gumy do żucia wypadały im z ust w czasie śpiewu i 

spadały  na  dywan.  Gdy  tańczyli,  wilgotne  lizaki  kleiły  się  do  tapety.  Harvey  ugryzł  jednego  z 

małych gnomów. Podczas gdy nieustraszony pies, który miał pilnować domu, napastował niewinne 

dziecko,  na  górze,  w  pokoju  Mary,  otworzyło  się  okno  i  agent  policji  wszedł  przez  nie  z 

elektronicznym urządzeniem. Jego migoczące światełko i poruszająca się igła zaprowadziły go na 

dół, do hallu. Gdy wszedł do pokoju Elliotta, urządzenie to zaczęło pracować bardzo szybko, a już 

zupełnie oszalało, gdy znalazł się w schowku. Po kilku chwilach agent wygramolił się przez okno 

na zewnątrz. Tymczasem Mary obwiązała Harveyowi pysk chustką, a płaczące dziecko próbowała 

udobruchać czekoladkami. 

 

background image

  - gliplduplzłak - złak... 

Elliott  i  E.T.  usiedli  obok  komunikatora,  słuchając  i  obserwując  niebo,  a  Lance  im  się 

przyglądał. Niebo było spokojne, nie dochodziły z niego żadne sygnały. 

Po  wielu  godzinach  Elliott  zasnął,  a  Lance  musiał  wrócić  do  domu  na  dziewiątą,  więc 

sędziwy podróżnik pozostał ze swoim sprzętem sam. 

Ś

ledził  działanie  sygnału.  Nie  czuł  się  zbyt  dobrze.  Chyba  zjadł  za  dużo  słodyczy. 

Powędrował w głąb lasu, odwiedził rośliny. Nogi ciążyły mu, poruszał się z większym trudem niż 

zwykle. Może przez to zaglądanie do okien, wpadanie do domów, jakby był w amoku. Nie był do 

tego przyzwyczajony. 

Wreszcie  dotarł  do  małego  strumienia  i  siadł  przy  nim.  Szum  wody  był  rozkoszny  więc 

zanurzył w niej głowę. W tej pozycji pozostał bardzo długo, słuchając arterii krwiobiegu Ziemi. W 

końcu zasnął. Z głową pod wodą. 

 

  -  Myślę,  że  ma  jakieś  cztery  stopy  wzrostu  -  powiedziała  Mary  policjantowi.  -  Mały 

człowieczek, przebrany za garbuska. - Zaczęła płakać. 

  - Chyba zjadł żyletkę - westchnęła. - Czuję to. 

  -  Proszę  się  uspokoić  -  rzekł  policjant.  -  Wiele  dzieci  gdzieś  się  zapodziewa  w  czasie 

Halloween. Jestem pewien, że chłopcu nic złego się nie stało. 

Nadszedł szary świt. Gertie i Michael przebywali w domu od dziesiątej. Łóżko Elliotta stało 

puste. Mary była zupełnie roztrzęsiona. Patrzyła na policjanta oczami pełnymi łez. 

  - Ostatnio bardzo źle go traktowałam. Kazałam mu zrobić porządek w pokoju. 

  - To nie jest takie nierozsądne - stwierdził policjant. 

Harvey  próbował  dać  jakiś  znak,  lecz  wciąż  jeszcze  miał  obwiązany  pysk.  Zaczai  drapać 

łapami w drzwi i skomlał stłumionym głosem. 

  - Elliott! - Mary podskoczyła. Chłopiec zbliżał się od strony trawnika. Z radości zdjęła psu 

chustkę i Harvey zawył z ulgą poruszając pyskiem w górę i w dół. 

  -  Czy  to  jest  nasza  zguba?  -  uśmiechnął  się  policjant.  Złożył  swój  notes  i  pozostawił 

rodzinę samą sobie. 

 

  - Musisz go odnaleźć, Mikę. Szukaj w lesie. Gdzieś niedaleko polanki... 

Mary  posłała  Elliotta  do  łóżka.  Teraz  E.T.  był  tym,  który  zaginął.  Michael  poszedł  do 

garażu i wyciągnął swój rower. Po chwili pedałował ulicą, a jakiś samochód jechał za nim. 

background image

Odwróciwszy  głowę,  zobaczył,  że  siedzą  w  nim  trzy  postacie,  które  uważnie  mu  się 

przyglądają. Skręcił ostro w wąską uliczkę pomiędzy dwoma domami, otarł się o samochód i ruszył 

ku wzgórzom. 

Odnalazł E.T. z głową zanurzoną w strumieniu. Stary wędrowiec nie wyglądał dobrze, ale 

twierdził,  że  nic  mu  nie  jest  i  że  on  tylko  słuchał.  Wskazał  ręką  strumień,  niebo  i  wiele  innych 

rzeczy, ale Michaelowi wydało się, że jest blady i chodzi powoli, z trudem. 

background image

10 

 

  - To działało bardzo krótko - rzekł Michael. - Trzeba z tego sobie zdawać sprawę. 

  - Powiedz mu o tym - Elliott wskazał głową schowek, gdzie E.T. siedział zamyślony. 

Sędziwy przybysz z kosmosu wiedział, że jest absurdem spodziewać się natychmiastowych 

wyników,  a  nawet  jakichkolwiek  wyników.  Ale  cóż  mógł  na  to  poradzić?  Marzył  o  Wielkim 

Statku.  Jak  tylko  zamykał  oczy,  od  razu  widział  go,  widział,  jak  ta  piękna  choinkowa  ozdoba 

zmierza  ku  Ziemi.  Ale  gdy  się  budził,  był  w  dalszym  ciągu  sam,  z  prawie  pustym  pudełkiem  po 

ciasteczkach i głupim, zagapionym Muppetem. 

Mary  krzątała  się  w  innej  części  domu  i  rozmyślała,  czy  życie  może  ją  jeszcze  czymś 

zaskoczyć,  z  wyjątkiem  dziecięcych  trampek  znalezionych  w  lodówce.  Znudzona,  odkurzała 

mieszkanie, podnosząc przy tym kawałki strun od gitary i dziwnie wyglądające nasiona. Obawiała 

się, że jest to może marihuana. Ostatnio Elliott i Michael bardzo dziwnie się zachowywali, zresztą 

Gertie  również.  Czyżby  jej  cała  rodzina  zwariowała?  Myślami  była  przy  ich  ojcu,  wiecznym 

próżniaku. Odszedł. Pojechał do Meksyku. 

Zastanawiała się, czy nie zacząć chodzić na aerobic. A może kupić sobie nowe buty? Czyż 

mogła się spodziewać jakichś przyjemnych niespodzianek w życiu? Czyż wszystko ciągle nie jest 

takie  samo?  Tylko  nowe  zmarszczki  wciąż  się  pojawiają.  Musi  więc  kupić  jeszcze  droższy  krem, 

może z placenty, żeby je zlikwidować. 

Gdy wyłączyła odkurzacz, uświadomiła sobie, że dzwoni dzwonek. Nie wiadomo dlaczego, 

ucieszyła  się.  Było  to  szalone,  wiedziała  o  tym;  ale  w  tych  dniach  cały  dom  był  szalony.  Szła  do 

drzwi, myśląc, że może jej czarujący mąż, wałkoń, tam będzie przez wzgląd na dawne czasy. Albo 

ktoś inny przez wzgląd na nowe czasy. Ktoś wysoki, o ciemnych włosach i zniewalającym uroku. 

Na  progu  stał  niski  chłopak  o  rudych  włosach.  Wyglądał  na  zwariowanego.  -  Czy  jest 

Elliott? 

  - Chwileczkę, Lance... - Westchnęła, odwróciła się i wspięła po schodach do pokoju syna, 

który jak zwykle był zamknięty na klucz. Co oni tam wyprawiają? Przez nich będzie musiała kupić 

sobie krem z placenty, chociaż nie jest taka stara. 

Zapukała. 

  - Elliott, ten chłopiec, Lance, przyszedł. 

  - On jest stuknięty. Powiedz mu, żeby spływał. 

  - Nie mogę tego zrobić. Powiem mu, żeby wszedł na górę. 

background image

Zeszła  ze  schodów,  czując,  że  jej  życie  przemienią  się  w  piekło.  Czyż  nic  dobrego  nie 

wydarzy się w tej sytuacji? 

  - Dziękuję - powiedział Lance, mijając ją na schodach. 

Coś niewiarygodnie nowego zaczęło się dziać w jego życiu i postanowił zbadać to na górze, 

u źródła. Jego odstające uszy, które matka naciągała na noc, teraz odstawały jeszcze bardziej. 

Zapukał do drzwi Elliotta. 

  - Wpuść mnie. 

  - Idź sobie... 

  - Ja chcę zobaczyć E.T. 

Uśmiechnął  się,  wielce  zadowolony  z  efektu  swoich  słów.  Nagle  w  pokoju  zrobiło  się 

cicho. 

Drzwi otworzyły się. Lance wpadł do środka w swój stuknięty sposób. 

  -  Słuchaj,  pozwól  mi  wszystko  opowiedzieć  od  początku.  Przyznaję,  że  nie  miałem  racji. 

Wierzę, że istnieją istoty z kosmosu. Widziałem jedną wczoraj w nocy, w lesie, z tobą. 

  - Przecież powiedziałem ci, że to mój kuzyn. 

  - Więc masz okropnie brzydką rodzinę. Widziałem go, Elliott, na własne oczy. 

  - Nie, nie widziałeś. 

  - Nie chcę być łajdakiem, ale w pobliżu jakiś typ puka do drzwi i zadaje wiele pytań, na 

przykład: czy nie widziano czegoś niezwykłego w okolicy. 

  - No więc? 

  - Więc mogę pójść do niego i opowiedzieć, co wiem. A wiem dużo. 

Lance popatrzał na Elliotta. Jego twarz podobna do szwajcarskiego sera błyszczała. To nie 

był zły chłopak, lecz po prostu urodzony nudziarz. Tacy zawsze zjawiają się w chwili, kiedy ludzie 

są w złym nastroju i przez nich czują się jeszcze gorzej. 

  -  Albo  mogę  milczeć.  Wybór  należy  do  ciebie.  Elliott  westchnął.  Lance  wiedział,  że  to 

oznacza poddanie się. Zaczął paplać: 

  -  Gdzie  go  znalazłeś?  Czy  wiesz,  skąd  on  tu  przybył  lub  jakiej  jest  rasy?  Czy  on  jest  z 

naszego Układu Słonecznego? Czy on mówi? Czy ma jakąś siłę nadprzyrodzoną? 

Michael przerwał mu: 

  - Jeśli komuś o nim powiesz, to on cię rozłoży na czynniki pierwsze i staniesz się mokrą... 

plamą. 

  - On może to zrobić? Naprawdę? Czy coś takiego już zrobił? 

background image

Elliott skierował się do schowka, otworzył go i wszedł. Sędziwy potwór patrzał zmieszany, 

słyszał  znajomy  głos  Lance'a.  Sonda  jego  mózgu  nie  zawiodła  go  tym  razem.  Zjawił  się  ktoś 

niebezpieczny. 

  - On ma hopla - rzekł Elliott. - Ale nic złego ci nie zrobi. Obiecuję. 

E.T.  zakrył  twarz  i  potrząsnął  głową.  Święto  Halloween  już  się  skończyło.  Teraz  już  nie 

można, go ot tak pokazywać ludziom. Ocalił go dzwonek u drzwi. Elliott i Michael czuli, że coś się 

zaraz stanie. Elliott wyszedł ze schowka i zobaczył, że Michael chyłkiem idzie do hallu. 

Starszy  brat  cichutko  stąpając  po  dywanie  zszedł  na  podest,  skąd  mógł  zobaczyć,  co  się 

dzieje. 

Mary podniosła się z sofy, gdzie znalazła ogromną kolekcję kulek wyplutej gumy do żucia i 

czasopismo,  poświęcone  praktykom  seksualnym  jakichś  zmysłowych  nimf  z  wszechświata.  Moje 

dzieci, pomyślała ze znużeniem, moi niewinni, mali, zagubieni chłopcy. 

Ruszyła  do  drzwi  całkowicie  pewna,  że  to  nie  będzie  ktoś  wysoki,  ciemnowłosy,  o 

zniewalającym uroku. 

Otworzyła. 

Przed nią stał ktoś wysoki, ciemnowłosy, o zniewalającym uroku. Ale... był stuknięty. 

  - Słyszeliśmy o pojawianiu się jakichś latających obiektów. 

Wpatrywała się w kółko z kluczami przy pasku. Z pewnością musi otwierać wiele drzwi w 

ż

yciu,  niezależnie  od  tego,  kim  jest.  Pokazał  jej  plakietkę  pracownika  ministerstwa.  Ale  mógł  go 

przecież mieć z jakiegoś pudła z owsianką... 

  - Przepraszam - wyjąkała - ale nie rozumiem... 

  -  Niedaleko  stąd  wylądowało  UFO.  Przypuszczamy,  że  jeden  z  członków  załogi 

zabłądził... 

  - Pan chyba żartuje. 

  - Zapewniam panią - przeszył ją wzrokiem - że mówię poważnie. 

Patrzyła  na  niego  zdumiona.  Oto  do  niej,  rozwódki  z  trojgiem  dzieci  na  utrzymaniu, 

samotnej,  sfrustrowanej,  myślącej  o  tym,  by  brać  lekcje  tańca,  otóż  do  jej  drzwi  przychodzi 

atrakcyjny  mężczyzna,  prawdopodobnie  kawaler,  i  szuka  talerzy  latających.  Lekko  pochyliła  się  i 

dotknęła szczotki. 

  - Nie, nic nie widziałam. 

Spojrzał  na  nią,  potem  podniósł  wzrok  wyżej,  ponad  nią,  jakby  już  wiele  wiedział  o  tym 

domu  i  o  niej  i  kończył  opracowywać  jakiś  plan.  Jeśli  zechce  ją  pchnąć,  żeby  wejść  do  środka, 

rozwali mu łeb szczotką, a potem będzie go pielęgnować, żeby wrócił do zdrowia. 

background image

Ale on przeprosił, że jej zabiera czas, i wyszedł. Obserwowała, jak szedł, i zastanawiała się, 

czy w dzieciństwie nie czytał za dużo komiksów. A może spadł z dużej wysokości? 

Potem zobaczyła samochód rządowy, który zatrzymał się przy krawężniku. Kierowca jakby 

mu zasalutował, a on wsiadł do wozu, w którym siedzieli jacyś inni mężczyźni. Czy wszyscy spadli 

z dużej wysokości? 

Odeszła od okna i powróciła do odkurzania. 

Może źle oceniła tego gościa. Może jest to poważny człowiek i ma spełnić poważną misję? 

Tak, tak, a może jakaś istota z kosmosu jest w schowku? Otworzyła schowek, ułożyła rozrzucone 

kalosze,  płaszcze,  rękawiczki,  czapki.  Parasolki  nadal  nie  było.  Wiedziała,  że  Elliott  i  Michael  ją 

zabrali.  Miała  nadzieję,  że  nie  używają  jej  do  jakichś  celów  pornograficznych.  Michael  wślizgnął 

się do pokoju Elliotta. 

  - Facet prowadzi dochodzenie. Pokazał mamie znaczek. Powiedział, że wylądowało UFO. 

Lance podskoczył kilka razy, jakby miał sprężyny. 

  - Widziałeś UFO? Jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! 

Elliott przerwał mu: 

  - Czy ona mu coś powiedziała? 

  - Nie. 

  - A czy on coś wie o komunikatorze? Lance znów podskoczył. 

  - Ach,  więc to jest to!  Czy przyniósł  go z innego świata? Czy to wygląda jak prawdziwa 

machina przyszłości? 

  - Zrobił go ze spinek do włosów. 

  -  Ze  spinek  do  włosów?  -  Lance  zamilkł  na  chwilę,  po  czym  zaczął  dopytywać  się,  jak 

tylko stuknięty dzieciak potrafi. - Czy on stara się dotrzeć na swoją planetę? Och, Boże, Elliott, czy 

oni tu wylądują? Gdzie? Kiedy? 

Potem czując, że osuwa mu się grunt pod nogami, ponowił swoją groźbę. 

  - Pokaż mi natychmiast E.T. albo pobiegnę do tego faceta ze znaczkiem. Naprawdę. 

  - Czy wiesz, że syczysz? 

  - Nic na to nie mogę poradzić. 

Elliott wiedział, że musi spełnić jego życzenie, otworzył więc drzwi. 

Potwór,  spokojny,  zatopiony  w  myślach,  żując  ciasteczko  zbliżył  się  do  nich.  Patrzył  na 

Lance'a. Ręce chłopca opadły bezwładnie po bokach. Krew mu wyciekła z policzków, nadając im 

kolor  białego  topionego  amerykańskiego  sera  owiniętego  w  plastik.  Docierały  do  niego  różne 

dźwięki, te same, które słyszał w czasie księżycowej jazdy rowerem. 

  - Mógłbym umrzeć dzisiaj - wyszeptał - i pójść do nieba. 

background image

  - Mógłbyś - rzekł Michael. - Ale najpierw musisz złożyć przyrzeczenie przypieczętowane 

krwią. 

  - Wszystko, co chcesz - odparł Lance, nie zwracając uwagi na Michaela i Elliotta, na cały 

ś

wiat. Ponieważ tu przed nim był najbardziej nieprawdopodobny stwór na Ziemi. 

  - Marzyłem... o... tobie - powiedział cicho Lance - całe życie... 

Michael chwycił chłopca za nadgarstek. 

  - Powtarzaj za mną: “Przysięgam, że nigdy nikomu nie powiem, co.dzisiaj widziałem". 

Michael  naciął  scyzorykiem  swój  palec  i  palec  Lance'a,  gdy  chłopiec  zaczął  mruczeć: 

“Przysięgam..." 

Trysnęła  krew.  Michael  złączył  ich  dłonie.  Wędrowiec  z  kosmosu  przyglądał  się  temu  ze 

zdumieniem. Podniósł swój palec, który zaczął się żarzyć. 

- Nie - zawołał Elliott - nie rób tego! 

Ale było już za późno. Żarzący się palec dotknął ręki Michaela, potem Lance'a. Skaleczenia 

przestały krwawić, skóra zabliźniła się i po ranach nie było śladu. 

background image

11 

 

Każdy w zespole nazywał go Keys. Miał nazwisko, ale jego klucze najlepiej go określały: 

klucze  do  magazynu  wyglądającego  zupełnie  zwyczajnie,  z  wieloma  pomieszczeniami 

wyglądającymi niezwykle, do których też miał klucze. 

W  takim  właśnie  pomieszczeniu  stał  przed  mapą  operacyjną,  na  której  były  wyrysowane 

koncentryczne  koła,  zmniejszające  się  do  jednego  punktu  w  środku.  Nie  odrywając  wzroku  od 

mapy zwrócił się do swego asystenta: 

  -  Słyszałem  wczoraj  przez  radio  jakichś  religijnych  fanatyków.  Mówili  o  naszych 

namiarach. Uważają, że pojazd kosmiczny to dzieło szatana. 

Asystent pił kawę i nieprzerwanie pracował nad wykazem potrzebnych pracowników. Była 

to  lista  nazwisk  przeważnie  z  tytułami  naukowymi  -  lekarzy,  biologów,  wszelkiego  rodzaju 

laborantów. 

  -  Wiesz,  że  gdy  ściągniemy  tych  ludzi,  szansę  na  to,  że  uznają  cię  za  idiotę,po  ważnie 

wzrosną. 

  -  Już  czas,  żeby  ich  sprowadzić  -  rzekł  Keys,  nie  odrywając  oczu  od  mapy,  od  punktu, 

gdzie znajdował się dom Elliotta. Asystent spojrzał na niego. 

    - Ale przypuśćmy, że dzieci to wymyśliły. Przypuśćmy, że to, co złapaliśmy w nasłuchu, 

to jakaś dziecięca gra. 

  -  Pojazd  tu  wylądował.  -  Keys  wskazał  jeden  z  zewnętrznych  kręgów,  po  czym  dotknął 

jego  punktu  środkowego.  -  Złapaliśmy  rozmowę  o  jakimś  zagubionym  członku  załogi...  o  tutaj.  - 

Położył palec w punkcie, gdzie znajdował się dom Elliotta. - Niemożliwe, żeby to był tylko zbieg 

okoliczności. 

Keys  nacisnął  klawisz  magnetofonu  i  usłyszeli  głos  Elliotta.  “...  z  bardzo  odległej 

przestrzeni,  Michael,  z  miejsca,  którego  jeszcze  nie  możemy  zrozumieć.  Musimy  mu  pomóc..." 

Keys  nacisnął  klawisz  “stop"  i  w  pokoju  operacyjnym  znów  zapanowała  cisza.  Poczuł  grozę  w 

chwili,  gdy  Statek  wylądował,  gdy  zobaczył  jego  nieprawdopodobne  pojawienie  się  na  ekranie: 

zadziwiający pakunek z gwiazd, spadający na horyzoncie. Wygląd pojazdu odpowiadał kształtowi, 

jaki jego agencja znała z innych namiarów. Tylko że tym razem Statek ich zaskoczył. 

Asystent wstał zza biurka i też podszedł - do mapy. 

  -  Dobrze  -  rzekł,  trzymając  kartkę  z  wykazem  osób.  -  Tu  są  wszyscy,  których  chcesz. 

Przypomina to listę gości zaproszonych na bankiet z okazji rozdania Nagród Nobla. 

  - Ściągnij ich. 

background image

  - Czy zechcesz mnie wysłuchać, zanim sprowadzimy tych naukowców? Jeśli jakiś członek 

załogi pozostał tutaj, to jest mało prawdopodobne, by się ukrywał w czyimś domu. 

  - Dlaczego? 

  - Dlatego, że jest obcy. Będzie się zachowywał jak partyzant, pozostanie na wzgórzach. - 

Asystent wskazał teren, gdzie jego zdaniem może się chować ktoś, kogo szukają. - Sądzisz, że nie 

potrafi przeżyć? Sądzisz, że służby wywiadowcze tego pojazdu nigdy nie brały pod uwagę takiego 

wypadku? 

  - Zaskoczyliśmy ich - oświadczył spokojnie Keys. 

  - Może. Ale gdybyś był obcym, czy zapukałbyś do drzwi w pobliskim osiedlu? 

  - On jest w tym domu - odparł Keys. 

  - Upewnijmy się o tym, zanim zaczniemy telefonować do tych typów. - Asystent dotknął 

kartki  z  wykazem.  -  Gdy  ci  ludzie  przyjadą,  zapanuje  taki  zamęt  i  wrzawa,  że  nie  będzie  można 

zatrzymać  lawiny.  A  jeśli  się  pomyliłeś,  jeśli  w  tym  domu  nie  ma  nikogo  poza  kilkoma 

postrzelonymi dzieciakami o umysłowości najeźdźców kosmosu, stracisz pracę, gdyż wydasz około 

dziesięciu milionów dolarów na polowanie na dziką kaczkę. Rząd ogranicza wydatki, wiesz o tym. 

Przecież działamy na marginesie. 

Keys wskazał listę. - Zwołaj ich. Asystent westchnął. 

  - Jeśli się mylisz, to pozostanie nam tylko zbieranie dowodów w sprawach rozwodowych. 

Praca  kiepskich  prywatnych  detektywów  w  motelach...  -  A  wskazując  najdalsze  kręgi  na  mapie 

dodał:  -  Twój  człowiek,  jeśli  w  ogóle  jest  na  Ziemi,  żyje  na  wzgórzach,  z  trudem  zdobywając 

pożywienie. 

  - Robinson Crusoe, tak? 

  - Tak. Z pewnością nie siedzi w czyjejś kuchni i nie pije mlecznego koktajlu. 

 

E.T.  siedział  w  kuchni  i  pił  mleczny  koktajl  przez  słomkę.  Uważał,  że  słomka  to  jeden  z 

największych wynalazków na Ziemi, gdyż tak bardzo ułatwia picie. 

  -  Lubisz  to,  E.T.?  -  zapytał  Elliott,  siedzący  naprzeciwko  niego  przy  stole.  E.T.  kiwnął 

potakująco głową, a wspaniały płyn gulgotał w szklance. 

 

Naukowcy zostali wezwani: grupa różnych specjalistów poprzednio sprawdzonych już pod 

względem bezpieczeństwa państwa i zaangażowanych do uczestniczenia w wielce osobliwej misji. 

Niektórzy traktowali to z rozbawieniem, inni z pogardą, lecz wszyscy bez przekonania, nie marząc 

nawet,  że  ich  ekspertyza  będzie  mogła  się  kiedykolwiek  do  czegoś  przydać.  Tak  więc  z  wielkim 

background image

zdumieniem słuchali głosu dobiegającego z drugiego końca drutu telefonicznego, potem z głęboką 

zadumą odkładali słuchawkę, zastanawiając się, kto zwariował: oni czy rząd? 

background image

12 

 

Z  ukrytego  punktu  niedaleko  miejsca  lądowania  komunikator  ciągle  wysyłał  sygnały  w 

przestrzeń kosmiczną. Nie miał patentu, nie miał licencji i wyglądał jak coś, co można znaleźć na 

publicznym  wysypisku  śmieci.  Ale  gdy  Elliott  zbliżył  się,  wyczuł  energię,  która  go  zasilała;  i 

wiedział, że ten stosik różnych części jest urządzeniem wysokiej klasy. 

Nadeszła  noc  i  został  sam  z  tym  urządzeniem.  Zapadka  klekotała  cicho  w  trawie  jak 

ś

wierszcze nawołujące się wzajemnie. 

Chłopiec  położył  się  i  patrzył  na  rozgwieżdżone  niebo.  Leżał  tak  długo,  mały  dzieciak  z 

głową  pełną  głupstw,  polubił  bowiem  światło  gwiazd.  Czasami  księżyc  świecił  jakby  żółtym 

ś

wiatłem  i  migotliwe  welony  przepływały  pomiędzy  gwiazdami.  Jakiś  cichy  głos  wypowiadał 

niezrozumiałe słowa. Może był to tylko wiatr. 

Słuchał  nadajnika,  kodu,  którego  nie  rozumiał,  ale  przenikał  go  do  głębi.  Przewrócona 

parasolka odbijająca światło księżyca świeciła wprost na niego. 

W głowie dźwięczał mu głos Mary, która zastanawiała się, gdzie on się podziewa, co robi o 

tak późnej porze, ale on po prostu wyłączył go i rozpostarł ręce na trawie. Gwiazdy wysyłały smugi 

ś

wiatła, subtelne smugi piękna, co wzruszały go i hipnotyzowały. Leżał tak godzinami, uwięziony 

przez  siły,  którym  nie  mógł  się  oprzeć,  siły,  o  których  nigdy  nie  przypuszczał,  że  je  pozna,  i 

wiedział, że tych przeżyć nikt z nim na Ziemi nie dzieli. 

Chłopiec drżał, nie z zimna, lecz właśnie wskutek tych doznań. 

Samotność  kosmosu  przenikała  go  do  szpiku  jego  ziemskich  kości.  Jęczał,  przytłoczony 

ciężkim  brzemieniem,  ponieważ  mieszkańcy  Ziemi  nie  potrafili  jeszcze  zaspokoić  pragnień 

gwiazd. Jakiś głos szeptał mu to, otwierając szerzej i szerzej jego młody umysł. 

Mieszkańcy  Ziemi  wciąż  związani  ze  swoją  planetą,  nie  mogą  poradzić  sobie  z  bólem 

uniwersalnej  miłości  -  tłumaczył  mu  złoty  głos,  który  odbijał  się  echem  w  bezkresnych 

przestworzach. 

Elliott  patrzał  na  niebo  i  jakby  szedł  na  spotkanie  światła  gwiazd,  tak  słodko  nęcącego, 

którego sekrety są jednak ukryte przed ludźmi. I słusznie. Przeturlał się po trawie. Ciało pulsowało 

zimnym ogniem gwiazd. To było polecenie wysłane całemu jestestwu - polecenie przekazane przez 

istotę o znacznie wyższym stopniu ewolucji niż on, istotę, której wewnętrzna natura była taka, że 

mógł kochać gwiazdę i w zamian być kochanym    przez wszechpotężny Układ Słoneczny. 

Muzyka  ciał  niebieskich  trawiła  go,  pochłaniała  jego  małą  duszę  mieszkańca  Ziemi, 

pokonywała ekstazę kosmosu, przed którym mieszkańcy Ziemi od urodzenia są osłaniani. 

background image

Zdławił szloch, zerwał się na nogi i zataczając wsiadł na rower. Nie mógł tego wszystkiego 

znieść, nie mógł poradzić sobie z obrazami, które spadały na niego kaskadą. Pedałował przed siebie 

z  zapalonymi  światłami.  Małe  księżyce  pojawiły  się  dokoła  jego  nóg..  Skręcił  na  boczną  drogę, 

drżąc na całym ciele. 

 

W  biurze  Keysa  na  ścianach  wisiały  fotografie.  Podpisy  pod  nimi  podkreślały,  że  są 

własnością  wojsk  lotniczych.  Niektóre  zdjęcia  przedstawiały  tylko  plamy  światła  -  piękne  smugi 

poruszające  się  poziomo  lub  pionowo  po  niebie  -  inne  były  bardzo  wyraźne,  zwłaszcza  te,  które 

wykonał fotograf będący rekonesansowym pilotem lotnictwa, a jego trudno posądzić o halucynacje 

czy też czarną magię. 

Na  biurku  Keysa  leżał  odcisk  stopy  E.T.  wzięty  z  miękkiej  ziemi  w  pobliżu  miejsca 

lądowania,  a  przy  nim  teczka  zawierająca  analizę  śladów  emisji  paliwa  pozostawionych  przez 

pojazd kosmiczny. 

Tak  więc  Keys  nie  był  jakimś  pijanym  facetem  w  świetle  księżyca  ani  sfrustrowanym 

pomyleńcem,  ani  zawodowym  oszustem.  Był  nieźle  płatnym  urzędnikiem  rządowym  i  właśnie 

rozmawiał  przez  telefon  z  kimś  znacznie  wyższym  w  hierarchii  służbowej;  zapewniał,  że 

pracownicy jego agencji zarobią na swoją pensję. 

  -  To  zajmie  jeszcze  kilka  dni...  Tak,  zwłoka  jest  nieunikniona...  Postępujemy  zgodnie  z 

dyrektywą: trzeba zrobić wszystko, by utrzymać tego osobnika przy życiu. 

Keys słuchał, kiwał głową, bębnił palcami, dawał nowe zapewnienia. 

  -  Teren  znajduje  się  pod  kontrolą  i  nikt  i  nic  nie  może  się  przedostać...  Tak,  bardzo 

dobrze... 

Odłożył słuchawkę. Była noc, cisza przed burzą. Wypił parę łyków kawy. Jeśli się pomylił, 

jeśli  w  tej  zamkniętej  sieci  nie  znajdzie  niczego,  z  pewnością  straci  pracę.  Ale  teraz  czekają  go 

wspaniałe przeżycia. 

Drzwi otworzyły się i wszedł jego asystent. 

  - Zespół do odkażania i kwarantanny jest ogromny. Trzeba będzie osłonić cały dom. 

  - No więc? 

  - No więc... widziałeś już kiedy plastikowy namiot wielkości domu ze sterczącymi rurami? 

Pokażemy najdziwaczniejsze widowisko w obrębie pięciu okręgów. Prawie milion ludzi będzie je 

oglądać. 

  - Nie dostaną się do środka. 

Asystent  przyglądał  się  gipsowemu  odlewowi  nogi  E.T.  -  Dlaczego  nie  wślizgniemy  się 

tam, nie porwiemy kosmity i nie znikniemy? To operacja na małą skalę. 

background image

  - Ja też bym wolał ten sposób - odezwał się Keys - ale oni tak nie chcą. - Wskazał telefon. 

  -  Oczywiście,  ponieważ  chcą  nadać  sprawie  rozgłos,  jeśli  kosmita  jest  tutaj.  Ale  jeśli  go 

nie  ma?  Jeśli  przystąpimy  do  szturmu  ze  sprzętem,  który  tu  masz  -  dotknął  pliku  papierów  - 

wywołamy  szok  u  wielu  ludzi.  Kto  wniesie  skargę  przeciwko  rządowi?  Zapamiętaj  to  sobie.  - 

Asystent odwrócił się i wyszedł. 

Keys  zapamiętał  to  sobie.  Ale  tylko  w  jednym  zakamarku  mózgu.  Ponieważ  wiedział,  że 

pozaziemski stwór tam jest. Zapalił papierosa, wydmuchał dym w stronę sufitu i wetknął wypaloną 

zapałkę w gipsowy odlew stopy E.T. 

 

Wjechały  samochody  rządowe.  Otwarły  się  drzwi  magazynu  i  umundurowany  personel 

wniósł sprzęt do obszernych pomieszczeń w głębi budynku. 

Keys wszystko sprawdził i wpisał na listę obecności tych, do których obowiązków należało 

zebranie tego sprzętu i posługiwanie się nim. Wnętrze magazynu zaczęło  przypominać  wojskowy 

szpital. 

E.T.  otworzył  drzwi  schowka  i  Elliott  upadł  na  poduszki.  Miał  spuchnięte  powieki,  na 

drżących wargach zawisły mu słowa gwiazd, których nie mógł wypowiedzieć. Usiadł i szlochał, a 

jego sędziwy gość patrzał na niego. Pozaziemski wędrowiec dotknął czoła chłopca. Zebrane prądy 

galaktyk ustąpiły. Powirowały w kierunku mieszkańców kosmosu, dla których były przeznaczone. 

Elliott zgarbił się i ciężko wzdychał. Po kilku minutach zasnął w kokonie, przez który gwiazdy nie 

mogły na niego oddziaływać. 

Stary podróżnik przyglądał się śpiącemu dziecku i poczuł jakiś gorzko - słodki smak, ból, a 

zarazem radość, których nie mógł zrozumieć. Aż wreszcie pojął -    kochał to dziecko. 

Jestem  jego  przewodnikiem  i  opiekunem.  Ale  dokąd  go  zaprowadziłem?  Do  ciemnego 

obłędu nocy. A czego go nauczyłem? Kraść ze sklepu “Tysiąc i j eden drobiazgów "... Ale Elliott - 

znów  dotknął  czoła  chłopca  -  moje  światełko  serca  jest  jaśniejsze  dzięki  tobie.  Ty  jesteś  moim 

nauczycielem, przewodnikiem i opiekunem. Czy kiedyś było takie dziecko jak to? Tak pozbawione 

egoizmu, tak ofiarne. Oby każda z gwiazd obdarzyła cię wiedzą, którą będziesz mógł zrozumieć i z 

której będziesz mógł skorzystać. 

Uczynił  ręką  znak  w  kierunku  subtelnego  przypływu  światła  księżyca  i  gwiazd  i  łagodnie 

poprowadził je wokół śpiącego chłopca. 

Obwąchiwanie szpary w drzwiach oznaczało, że nadbiegł Harvey, by spędzić noc z E.T. 

Gnom z kosmosu otworzył mu i Harvey wślizgnął się bokiem do środka. Nadal nie czuł się 

całkiem bezpiecznie. Obwąchiwał śpiącego Elliotta, okrążył kilka razy poduszkę i w końcu usiadł 

przed E.T. 

background image

E.T. patrzał na Harveya, a pies przebiegle patrzał na niego. Harvey powoli wsunął język, a 

ucho  mu  opadło,  gdy  zobaczył  w  swoich  psich  myślach  Wielką  Kosmiczną  Kość,  pływającą  w 

kosmicznej zupie. Mlasnął językiem nad płatami mięsa i cichutko zaskomlał. 

E.T.  wyjaśnił  mu  potem  w  snopie  promieni  światła  to,  o  czym  pies  powinien  wiedzieć 

wyjąc do księżyca. 

background image

13 

 

Mary stała przed szafką z aktami i porządkowała teczki. Była dopiero jedenasta, ale jej nogi 

już  odmawiały  posłuszeństwa.  Patrzała  na  stosy  papierów,  które  miała  włożyć  do  akt.  Chętnie 

wrzuciłaby je do szybu wentylacyjnego, by cała ta korespondencja pofrunęła w świat. 

  - Mary, kiedy będziesz mogła, przekaż te opinie do działu sprzedaży. 

Kiedy  będę  mogła.  Spojrzała  na  swego  szefa.  Bałwan,  tyran,  sadysta  i  osioł!  Gdyby  był 

kawalerem, poślubiłaby go. Wtedy mogłaby usiąść. 

  - Tak, zajmę się tym, jak tylko będę mogła. 

  - A gdy już jesteś przy tym, czy mogłabyś... 

  - Oczywiście, z przyjemnością. 

  - Ale jeszcze nie powiedziałem, o co mi chodzi. - Pan Crowder zmarszczył czoło. 

  - Przepraszam, myślałam, że szafka zaraz się przewróci. To się czasami zdarza. 

  - Naprawdę? 

  - Jeśli otworzy się jednocześnie wszystkie szuflady. 

Crowder, przez chwilę zbity z tropu, gapił się na szafkę. Mary często zastanawiała się, jak 

to  się  stało,  iż  takiemu  facetowi  bez  żadnych  kwalifikacji  udało  się  osiągnąć  takie  stanowisko  w 

korporacji,  ale  jeszcze  częściej  zastanawiała  się,  jak  to  możliwe,  że  mając  taką  pracę  nie 

zwariowała.  Myślała  o  odejściu.  Może  zrobi  to  dzisiaj  i  zacznie  pracować  w  warsztacie 

samochodowym. Mechanicy zwykle mają poczucie humoru, zwłaszcza gdy naprawiają jej wóz. 

  - Mówisz, że to się dzieje po otwarciu wszystkich szuflad? 

Crowder uważnie oglądał szafkę. 

  - Nie radziłabym próbować. 

  - Ale powinniśmy... przymocować ją do ściany. 

  - Może. - Bardziej interesujące byłoby przymocowanie pana Crowdera do szafy, pomyślała 

Mary. I wykorzystanie go jako tablicy ogłoszeniowej. 

  -  Muszę  powiedzieć  o  tym  administracji.  -  Crowder  odszedł  zbity  z  tropu.  Milczał  aż  do 

przerwy  na  lunch.  Mary  poszła  do  parku.  Siedziała  na  ławce,  jadła  kanapkę  i  masowała  podbicie 

nogi.  Obok  niej  jakaś  starsza  kobieta  rozmawiała...  z  czymś,  co  znajdowało  się  w  jej  torbie  na 

zakupy. 

Mary popatrzyła na nią. Pewnie też pracuje przy teczkach z aktami. I ja tak skończę. Będę 

mówiła  do  papierowej  torby.  Wyciągnęła  nogi  i  westchnęła.  Gdyby  tylko  jakiś  odpowiedni 

background image

mężczyzna z własnym kontem bankowym pojawił się w jej życiu! Zamknęła oczy i próbowała go 

sobie wyobrazić. 

Ale  ujrzała  obraz  istoty  z  batonikiem,  nie  większej  niż  stojak  na  parasolkę,  zbliżającej  się 

do niej kaczkowatym krokiem. 

 

  -  Wyjazd  służbowy?  -  zapytał  jego  towarzysz  podróży  na  wysokości  trzydziestu  tysięcy 

stóp. 

  - Tak - odparł mikrobiolog. - Mam zjazd... 

 

Elliott  otworzył  swoją  szafkę  w  szatni  mieszczącej  się  w  suterenie  szkoły  i  wrzucił  tam 

książki. Wszystko się rozsypało, wypadły notatki, tak jak zresztą zawsze. Z przygnębieniem patrzał 

na ten bałagan. Chciał się czegoś nauczyć, ale życie szkolne nie jest usłane różami, to męka. 

Zatrzasnął drzwi szafki i ruszył do hallu. Szare ściany szkoły były wesołe jak w więzieniu. 

Lance,  ten  Kretyn  Roku,  zbliżał  się  do  niego.  Trzymał  okładkę  czasopisma  “Time",  ze  środka 

której wyciął fotografię. Podniósł ją niczym ramkę na wysokość twarzy Elliotta i zawołał: 

  -  Chłopiec  Roku,  przyjaciel  prezydentów,  królów  i...  E.T.  -  Po  czym  ustawił  ją  tak,  że 

obejmowała  również  jego  twarz.  -  Oczywiście  ktoś  jeszcze  będzie  z  tobą.  Wiemy  kto.  Ktoś  z 

różowymi policzkami i niebieskimi oczami. 

Ta  niesmaczna  uwaga,  tak  typowo  kretyńska,  wywołała  zamierzony  skutek  -  Elliottowi 

ś

cierpła skóra. Zapragnął kopnąć Lance'a w tyłek. 

Lance  uśmiechał  się  zadowolony,  że  wreszcie  coś  mu  się  udało.  Jeśli  trafi  na  okładkę 

“Time'a",  może  pójść  prosto  z  podstawówki  tam,  gdzie  przygotowują  program  dla  astronautów  i 

doradzać, jak porozumiewać się z istotami pozaziemskimi, bo przecież jego głowa stale jest pełna 

tych szumiących poleceń. 

  - On do mnie ciągle mówi, Elliott. On mnie lubi. 

  - Ciekaw jestem dlaczego. 

  - Czuje, że mogę być pożyteczny. - Lance chwycił Elliotta za rękaw. - Czy ty zdajesz sobie 

sprawę, że obecnie jesteśmy najważniejszymi ludźmi w szkole? Bo mamy z nim kontakt. - Lance 

zmrużył swoje małe oczy, które przypominały oczy wiewiórki w nocy. 

Elliott spojrzał w te paciorkowate, wodniste ślepka i musiał przyznać - że był w nich blask 

E.T. Nie mógł więc kopnąć Lance'a, chociaż tak wielką miał ochotę. 

  - Tak, racja, Lance. My mamy kontakt. Hej, muszę już iść. 

Skierował się w stronę hallu. Obu chłopcom szumiało w głowach, ale Elliottowi bardziej. I 

nie było to przyjemne. Poprzez ściany szkoły powróciła fala kosmicznej tęsknoty. Nie było trudno 

background image

odnaleźć jej źródło: po wyjściu ze szkoły należało skręcić w prawo, iść w stronę wzgórz, do kilku 

małych domków, które się tam znajdują, i wejść do jednego z nich. Na górze, w schowku, siedział 

z kwiatkami geranium sędziwy podróżnik z kosmosu pogrążony w głębokiej rozpaczy. 

   

-  ...Pozaziemski  -  mruczał  mikrobiolog,  gdy  prowadzono  go  do  pokoju  odpraw.  Nagle 

zwrócił się do swego kolegi idącego obok: - Żałuję, że zaangażowałem się do tego. 

  - Och - odparł kolega naukowiec - potrzeba mi trochę wakacji. 

  -  Rząd  -  rzekł  mikrobiolog  -  powinien  wymyślić  coś  sensownie  jszego,  bo  jest  to 

marnowanie czasu. 

Weszli  do  pokoju  odpraw  pełnego  dymu,  gdzie  siedziały  osoby  należące  do  personelu 

naukowego, wojskowego i medycznego, prowadząc cichą rozmowę. 

Dźwięk  kluczy  zapowiedział  zbliżanie  się  kierownika  zespołu,  który  od  razu  podszedł  do 

stołu. Zapanowała cisza. 

  -  Panie  i  panowie,  to  nie  potrwa  długo.  Wiemy,  że  jesteście  zmęczeni  podróżą  i  musicie 

wstać jutro o świcie. System kwarantanny, który stosujemy, jest wyszukany i  wymaga znacznych 

przygotowań... 

Co  to  za  facet  ten  Keys,  ten  opanowany  człowiek  w  oku  cyklonu,  który  stopniowo  się 

rozkręca? 

Już jako dziecko marzył o tym, że pojazd kosmiczny przybędzie na Ziemię i tylko on będzie 

mógł poznać jego przodującą technikę. I przekazać tę wiedzę ludzkości. 

Marzenia  z  dzieciństwa  rzadko  się  spełniają.  Ale  dzięki  nim  Keys  zajął  się  zagadkowymi 

strefami  badań,  aż  w  końcu  stał  się  jednym  z  tych,  którzy  szukali  tego,  co  było  najbardziej 

tajemnicze  -  błyszczącego  światła  na  niebie,  śladu  pary  na  horyzoncie,  niepokojącego  kształtu  na 

ekranie radarowym. 

Keys  poznał  pustynie  i  szczyty  gór,  spędził  tam  wiele  miesięcy  z  pełnym  firmamentem 

gwiazd nad sobą, owianych tajemnicą, oszałamiająco dalekich. Ale jak każdy uparty tropiciel, Keys 

w  końcu  odkrył  pewien  schemat  w  poruszaniu  się  swej  ofiary.  Chociaż  sam  znajdował  się  w 

znacznie  gorszej  sytuacji.  On  jeździł  dżipem,  a  jego  ofiara  kierowała  kometą;  on  musiał  się 

zadowolić  ziemską  technologią,  a  pojazd  kosmiczny  poruszał  się  z  nieziemską  lekkością.  Ale 

pewne nawyki są uniwersalne i Keys odkrył, że nawet niebiański kapitan też je ma i mają one coś 

wspólnego z cyklem wegetacji na Ziemi. 

Wreszcie uświadomił sobie, że wielki Statek pojawia się w porze kwitnienia roślin. 

Tak  więc  Keys  był  w  tym  okresie  szczególnie  czynny  i  oto  na  ścianie  biura  zawisła 

fotografia Statku zrobiona z bliska, gdy wylądował na wzgórzach za domem Elliotta. Wokół jego 

background image

biura  wrzało  w  miarę,  jak  przybywali  coraz  to  inni  specjaliści  i  technicy,  i  ich  ekipy.  Pułapka 

zaczęła się wolno zamykać, zbyt wolno jak dla Keysa, ale wszystko było przygotowane tak, żeby 

nie zniszczyć trofeum. 

W  magazynie  znajdowała  się  wszelka  dostępna  aparatura  utrzymująca  przy  życiu  - 

ponieważ  martwa  istota  z  kosmosu  nie  stanowiłaby  żadnej  nagrody.  Nagroda  to  żywe  trofeum  i 

Keys zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby ta istota żyła. Na szok, wywołany długim pobytem w 

obcym  środowisku,  miał  antidotum.  Wszystko,  co  stworzyła  medycyna,  było  do  jego  dyspozycji. 

Wszystko, co Ziemia ma do zaofiarowania, zaofiaruje zbłąkanemu członkowi obcej załogi. 

Keys nie sądził, by zbyt wiele badań było niebezpiecznych. Uważał, że małemu kosmicie, 

który  miał  się  dobrze  dzięki  pastylkom  “M  i  M",  nie  należy  stosować  dożylnego  odżywiania,  ani 

przeprowadzać transplantacji jakiegoś organu. 

Keys zarzucił sieć, jaką sam wymyślił: ogromną sieć, w której działali eksperci wszystkich 

dziedzin  tak,  żeby  w  razie  potrzeby  można  było  przywrócić  życie  nieżywemu  i  zmarzniętemu 

mastodontowi, obudzić wszelkie organy, odmłodzić komórki, podtrzymać wszystko, co pochodzi z 

przestworzy wszechświata. 

  - Nie chcę martwej istoty z kosmosu - powtarzał ciągle swoim kolegom i całej ekipie. 

Zbierano  już  sprzęt.  I  gdyby  drutami  potrzebnymi  do  badań,  które  teraz  luźno  zwisały, 

opasano  ciało  E.T.,  wyglądałby  on  jak  centralka  telefoniczna.  Każdy  w  tym  budynku  chciał 

rozpaczliwie towarzyszyć tej istocie, o której tyle słyszał. Ale kto by nie chciał? 

Gigantyczna  sieć  Keysa  była  elektryczna,  błyszcząca,  gotowa  omotać  istotę  o  trzech 

stopach wzrostu, ukrywającą się w schowku. I w jakiś sposób ta istota o tym wiedziała. 

 

Łodygi geranium pochyliły się, zresztą E.T. także zwiesił głowę, ręce ułożył na swym łonie 

jak parę nieżywych kałamarnic. Stracił nadzieję, że komunikator mu pomoże. Nadawał już od kilku 

-  tygodni,  ale  nie  nadeszła  żadna  odpowiedź  z  kosmosu.  Załoga  Wielkiego  Statku  znajdowała  się 

bardzo daleko, poruszała się bardzo szybko, tak że nie można jej było przywołać. 

  - Umieram - cichutko wyszeptało geranium, ale stary botanik nie mógł nic na to poradzić. 

Roślina absorbowała jego uczucia, a nad nimi nie miał kontroli. Kosmiczna samotność przenikała 

go do szpiku kości. Oparł się o Muppeta, przesunął jego głowę i wyjrzał przez okienko w schowku. 

Jego wzrok powędrował do nieba. Niczym przez teleskop obserwował przestrzenie wszechświata, 

ale nigdzie nie dostrzegał błysku Statku, ani jego otoczki energii termicznej, ani nawet śladu pary. 

Przeleciał samolot reklamujący pobliskie centrum handlowe, gdzie dziś po południu będzie można 

oglądać parę orangutanów. 

background image

E.T.  odwrócił  się.  Niedługo  jego  też  będzie  można  oglądać  jako  eksponat.  Wypchają  go, 

pociągną lakierem i postawią na półce. A obok może położą kilka ciasteczek Oreo, żeby pokazać, 

czym się żywił. 

Otworzył  drzwi  i  wszedł  do  pokoju  Elliotta.  Ze  znużeniem  torował  sobie  drogę  poprzez 

stosy  rupieci  chłopca.  Bardzo  przygnębiony  wkroczył  do  hallu,  zszedł  ze  schodów  i  swymi 

kaczkowatymi nogami stąpał po dywanie. Gdy znalazł się na dole, wyczuł wewnętrzne tętno domu. 

Było  to  pełne  chaosu,  zwariowane  miejsce,  ale  lubił  je.  Jak  bardzo  by  chciał  przynieść  temu 

domowi  dostatek,  spełnić  marzenia  wszystkich  jego  domowników,  ale  mógł  jedynie  sprawić,  że 

meble  fruwałyby  w  powietrzu.  A  co  to  dobrego  może  dać?  Będzie  jedynie  trudno  usiąść.  Dreptał 

po przedpokoju, nie większy niż stojak na parasolki. Miał z tego powodu kompleks, ale przy tylu 

innych problemach, czy to naprawdę cokolwiek znaczyło? 

Wszedł  do  kuchni  i  otworzył  lodówkę.  Co  będzie  dzisiaj  jadł?  Miał  wielką  ochotę  na 

kawałek ementalera. 

  - Mu - powiedział ser. 

  - Mu - odparł sędziwy gość i zrobił sobie kanapkę z musztardą. 

Czego się teraz napiję? - zastanowił się i w końcu wybrał jasną butelkę. 

Siedział przy stole kuchennym, jadł i pił. 

Językiem  szybko  zbadał  skład  napoju:  słód,  jęczmień,  chmiel,  dodatki  ryżu  i  kukurydzy. 

Powinien  być  zupełnie  nieszkodliwy.  Spróbował  trochę,  smakowało  mu,  więc  wypił  do  dna. 

Promienie słońca padały na stół. Popatrzał w okno. Wydało mu się, że wiruje trochę, raz w lewo, 

raz w prawo. Co za dziwne uczucie. 

Otworzył  nową  butelkę  i  wlał  wszystko  od  razu  do  gardła;  bawiło  go  towarzyszące  temu 

gulgotanie. Gdy wstał, stwierdził, że nie może chodzić. A ' więc stało się, rzekł do siebie, trzymając 

się stołu. - Siła ciężkości Ziemi w końcu przytłoczyła go. 

Kolana ugięły się. Przewidywał, że to nastąpi, kiedy ciążenie będzie zbyt duże dla budowy 

jego  ciała.  Miał  miękkie  nogi  i  każda  z  nich  szła  w  innym  kierunku.  Wskoczył  na  kuchenkę, 

zeskoczył, runął na drzwi. Ręce zwisały bezwładnie, stawy nadgarstka również nie działały. Wpadł 

do saloniku, ciągnąc po dywanie brzuch, który jakby opadł jeszcze niżej niż normalnie. Żałował, że 

nie  ma  kółek  na  brzuchu.  Nawet  wyobraził  sobie,  jak  by  wyglądały  -  jedno  z  każdej  strony,  a  na 

nich reflektory. 

Nastawił telewizor. 

“  ...wyciągnij  rękę  -  ktoś  śpiewał  -  i  kogoś  dotknij".  Wpatrywał  się  w  ekran,  mrugając 

oczami.  Zadzwonił  telefon.  Wyciągnął  rękę,  chwycił  słuchawkę  tak,  jak  to  robił  Elliott.  Usłyszał 

kobiecy głos, podobny do głosu Mary, ale starszy, bardziej gderliwy i jakby trochę pomylony. 

background image

  -  Hallo,  Mary?  Mam  tylko  chwilę,  ale  chciałabym  ci  dać  przepis...  Na  pewno  będzie  ci 

smakować,  a  poza  tym  ma  wiele  składników  niezbędnych  dla  ciebie  przy  tej  twojej 

niezrównoważonej diecie... 

“.. .wyciągnij rękę - śpiewano w telewizorze - i po wiedz: hej". 

  - Powiedz: hej - powtórzył pijany stary gnom. - Elliott? Czy to mój śliczny aniołek? Co ty 

robisz w domu? Jesteś chory? Mówi twoja babcia, kochanie. 

  - Powiedz: mechanik. 

  - Powinieneś leżeć w łóżku, Elliott. Wracaj natychmiast do łóżka. Poproś mamę, żeby do 

mnie później zadzwoniła. 

  - Zadzwoń później. 

  - Bądź zdrów, kochanie. 

Roztrzepana staruszka cmoknęła kilka razy w słuchawkę. 

Stary botanik zrobił to samo i odłożył słuchawkę. Otworzył następną butelkę piwa, położył 

nogi na stole i zaczął oglądać telewizję. 

Nucąc coś pod nosem stukał jedną nogą o drugą. Zapomniał, że jego telepatyczny nadajnik 

pracuje na całego i że jego mózg, będący w stanie zamroczenia, wysyła bardzo pijaną falę. Fala ta 

rozeszła się po pokoju, odbiła od ściany, popłynęła przez miasto i dotarła do szkoły. 

Elliott siedział akurat na lekcji biologii pochylony nad stolikiem, gdy ta pijana fala uderzyła 

w niego. 

Nauczyciel  mówił:  -  Przed  każdym  z  was  stoi  szklany  słoik.  Przejdę  po  klasie  i  włożę  do 

waszych  słoików  watę  nasyconą  eterem.  Potem  wy  włożycie  do  niego  żabę  i  poczekacie,  aż 

wyzionie ducha. 

Elliott zachwiał się i dotknął wargami słoika. Zaczął wydawać dziwne dźwięki, takie, jakie 

w tej chwili wydawał zalany stary gnom - jakieś" mamrotanie, beczenie, bekanie. 

  - Proszę, żeby komediant się uspokoił! - zawołał nauczyciel. 

Elliott  próbował  się  opanować,  ale  wydało  mu  się,  że  klasa  traci  swój  kształt,  zresztą  tak 

samo, jak i on. Spojrzał na dziewczynkę siedzącą przy sąsiednim stoliku, niejaką Peggy Jean, której 

jakby  podobało  się  jego  bekanie.  Uśmiechnęła  się  do  niego  słabo,  on  również  odpowiedział  jej 

uśmiechem. Czuł, że jego wargi są jakby zalepione kitem. 

  - A więc... - Nauczyciel przygotował watę, żeby ją umoczyć w eterze. 

Elliott spojrzał na słoik z żabą, która patrzała na niego. Po raz pierwszy chłopiec zauważył, 

ż

e  E.T.  jest  bardzo  do  niej  podobny:  mała  przykucnięta  istota  z  kosmosu,  rozglądająca  się 

bezradnie. 

  - Nie zabije pan tej bezbronnej istoty! - zawołał Elliott. 

background image

  - Zrobię to - oświadczył nauczyciel. 

Tymczasem  mała  przykucnięta  istota  z  kosmosu  oglądała  w  telewizji  popołudniowy 

melodramat.  Przybiegł  pies  Harvey  i  usiadł  obok  E.T.  spodziewając  się,  że  potwór  przekaże  mu 

dalsze wiadomości dotyczące wszechświata i da kawałek swojej kanapki. 

Na ekranie telewizora bohater melodramatu przyciągnął do siebie bohaterkę melodramatu i 

pocałował ją namiętnie. E.T. popatrzał na Harveya,   

Harvey cichutko zaskomlał. 

Zalany stary potwór wyciągnął rękę, objął ogłupiałego kundla i pocałował go w mordkę. 

Elliott obrócił się ku Peggy Jean, przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta. 

Nauczyciel  wpadł  w  szał,  zresztą  słusznie,  bo  chłopiec  biegł  teraz  od  słoika  do  słoika  i 

uwalniał  więźniów  o  wyłupiastych  oczach,  którzy  bez  wahania  uciekali,  skacząc  po  podłodze  i 

przez otwarte drzwi na dwór. 

  - Ratujcie się! - krzyczał Elliott, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Może porozumiewał się 

teraz  na  innych  falach,  płynących  z  innych  kanałów  TV.  Tak  czy  inaczej  biegał  po  klasie  i 

wrzeszczał w tonie biblijnym. - Wychodźcie, wstrętne demony! W imieniu Boga nakazuję wam! 

I ostatnie ociągające się żaby spełniły ten rozkaz skacząc z parapetu okna. 

Tyler  wyciągnął  swoje  długie  nogi  pod  stolikiem  i  smutno  potrząsnął  głową.  Po  raz 

pierwszy,  odkąd  znał  Elliotta,  zrobiło  mu  się  go  żal.  Elliott  się  zmienił,  już  nie  był  tym  skąpym 

małym szczurem jak dawniej. Był fajny. 

  - Proszę pana, proszę pana! - zawołał Tyler, chcąc odwrócić uwagę nauczyciela od Elliotta. 

- Żaba wskoczyła panu do torebki ze śniadaniem. 

Nauczyciel chwycił torebkę, potrząsnął nią i - kanapka rozpadła się. Szynka i ser utonęły w 

roztworze formaliny i od razu się zakonserwowały. Żaby nie było widać. Ostatniej pomagał stojący 

przy  parapecie  Greg,  z  pianą  na  ustach  z  podniecenia.  Żaba  zeskoczyła  w  dół,  a  za  nią  popłynęła 

błyszcząca w słońcu bańka śliny. 

Wściekły  nauczyciel  wyprowadził  Elliotta  z  klasy.  Steve  wyjął  swoją  baseballową 

czapeczkę, nałożył ją i zaczai ruszać skrzydełkami. 

  -  Na  pewno  nie  będzie  mógł  przez  pewien  czas  uczęszczać  na  lekcje  -  oznajmił  i  zaczai 

snuć rozważania, co się może przytrafić, gdy mała siostra obejmie kontrolę nad czyimś życiem. 

Ale  prawdziwą  kontrolę  nad  atakiem  szału  Elliotta  sprawowały  kanały  działającego 

telewizora.  Pijany  E.T.  siedział  w  fotelu,  a  jego  krótkie  nogi  wystawały  spod  poduszki.  Nagle 

nadeszła wiadomość, która zepsuła nastrój popołudnia: w kopalni wydarzyła się katastrofa. 

  - ...Zawalił się południowy tunel - mówił do mikrofonu ratownik pokryty pyłem. - Chyba 

wyszli wszyscy, ale znajdują się w krytycznym stanie. 

background image

Pokazano światu rannych górników w zbliżeniu. Siedzący w fotelu pijany potwór podniósł 

palec, którego koniuszek zaczai się żarzyć. 

Chorzy  górnicy  zeskoczyli  z  noszy.  Zaczęli  obejmować  się  i  krzyczeć  ze  zdumienia, 

widząc, ze ich ręce i nogi zostały wyleczone. 

Pozaziemski lekarz otworzył nową butelkę piwa. 

 

Nauczyciel  ciągnął  Elliotta  przez  hali,  wściekły  z  powodu  jego  zachowania.  Życie 

nauczyciela  biologii  nie  jest  usłane  różami.  Hordy  krostowatych  chłopaczków,  z  którymi  miał  do 

czynienia każdego dnia, szarpały mu nerwy. Czasem myślał o tym, żeby samemu włożyć głowę w 

eter.  A  już  nie  ulega  wątpliwości,  że  chciałby  włożyć  tam  głowę  Elliotta.  Teraz  prowadził  go  do 

dyrektora.  Spodziewał  się,  że  dyrektor  go  wychłosta,  albo  każe  go  wychłostać.  Oczywiście  takie 

rzeczy  się  nie  zdarzają  we  współczesnej  szkole  i  zdenerwowany,  roztrzęsiony  nauczyciel  biologii 

wyszedł chwiejnym krokiem z gabinetu dyrektora. Wiedział, że ostatecznie dzieci zwyciężą - złożą 

go w ofierze na jego stoliku w laboratorium z kawałkami waty pod nosem. 

W  gabinecie  dyrektora  postępowano  z  umiarkowaniem.  Dyrektor,  pracownik  oświaty 

myślący  nowocześnie,  wyjął  z  ust  fajkę  z  korzenia  wrzośca.  Zapalił  ją  i  spróbował  wytworzyć 

nastrój wzajemnego zaufania. 

  - Powiedz mi, synku, co to jest? Trawka? Anielskie skrzydła? 

Zgasił zapałkę i pykał delikatnie fajkę. 

  -  Twoje  pokolenie,  chłopcze,  rozmienia  się  na  -  drobne.  Musisz  wziąć  odpowiedzialność 

za twoje życie. 

Dyrektor  był  już  myślami  gdzieś  daleko.  Wsłuchiwał  się  z  przyjemnością  w  swój  głos  i 

fakt, że miał przed sobą, całkowicie zniewoloną publiczność w osobie Elliotta, który nie śmiał się 

ruszyć,  dodawał  mu  zapału.  Smagał  chłopca  banałami  zaczerpniętymi  z  telewizji,  dzienników, 

nudnych  profesjonalnych  magazynów  i  własnymi  bzdurami.  Pykał  fajkę.  Świat  się  nie  wali. 

Buntująca się młodzież wkrótce zrozumie, że nie ma sensu wywoływać niepokojów. 

  - ...Nie możesz zwalczać systemu, synku. To cię nigdzie nie zaprowadzi. To nie ma sensu. 

-  Cybuchem  fajki  podkreślił  tę  myśl.  Jego  poprzednik  miał  na  sumieniu  jakieś  seksualne 

przewinienia  i  gdy  wyszły  one  na  jaw,  poszedł  na  emeryturę.  Ale  obecnie  sytuacja  w  biurze 

dyrektora jest unormowana, panuje atmosfera, którą można przewidzieć. Filary edukacji nie zostały 

naruszone. Ziemia została ujarzmiona. System zatriumfuje. 

Tylko że Elliott zaczął unosić się z fotela. Oczywiście winę za to ponosił E.T. Jego pijana 

fala  wciąż  działała,  nawet  w  gabinecie  dyrektora,  i  w  końcu  zaczęła  unosić  biednego  Elliotta 

niczym korek. 

background image

Chłopiec chwycił się z całej siły poręczy fotela i usiadł głęboko. Dyrektor nie zwrócił na to 

uwagi, sądził, że chłopiec się tylko kręci. 

  - ...przez to baśniowe podejście do życia, które ty i twoi koledzy macie, tracisz cenny czas. 

Rozumiesz,  do  czego  zmierzam?  -  I  ględził  dalej,  nie  zwracając  uwagi  na  Elliotta,  ukołysany 

własnym  głosem.  -  ...Świat  jest  znaną  wielkością.  Przestań  patrzeć  na  pajęczyny.  Przestań  śnić  o 

niebieskich migdałach. Myślę, że w tym tkwi sedno twoich problemów. 

Ale  sedno  problemów  Elliotta  tkwiło  w  tym,  że  został  pozbawiony  przyciągania 

ziemskiego.  Pijana  fala,  która  znajdowała  się  znów  pod  jego  fotelem,  uderzyła  z  taką  siłą,  że  nie 

mógł  już  dłużej  siedzieć...  Zaczął  unosić  się  po  gabinecie  dyrektora.  Dyrektor  czyścił  okulary  ze 

wzrokiem utkwionym w szkłach, które trzymał pod światło i truł dalej... 

  - ...Trzeba umieć przewidzieć, do czego zaprowadzi cię twoje zachowanie, mój chłopcze. 

Czy  wiesz,  jak  wielki  postęp  osiągnęliśmy,  gdy  ludzkość  odkryła,  że  materia  zachowuje  się  w 

sposób, który można przewidzieć? 

Spojrzał na fotel Elliotta. 

Ale chłopca tam nie było. 

Był  na  suficie.  Gdy  w  chwilę  później  zauważył  to  dyrektor,  oczy  zaczęły  mu  wyłazić  z 

orbit. Usiadł głębiej na swym obrotowym fotelu, ścisnął palcami szkła okularów. Deszcz banałów 

zalewał go, jakby niebo runęło mu na głowę. 

Nos  mu  puchł  -  może  nawet  krwawił  -  a  mózg  był  całkowicie  wyprany.  Dał  znak, 

nakazujący ciszę, ale i tak nikt nie mówił. Tylko chłopcu na suficie dzwoniło w uszach, jakby się w 

nich odezwały kowadełka, jakby krzyczał tłum, jakby przejeżdżał pociąg i słychać było stukot kół. 

Dyrektor jeszcze głębiej usiadł w fotelu i jak pies Harvey cichutko zawył. 

Elliott powoli opadał na dół, na swój fotel. 

  - Czy mogę odejść, panie dyrektorze? 

  - Tak, tak, proszę iść... - dyrektor machnięciem ręki odprawił chłopca, obrócił się ku oknu, 

gdzie tańczyły promienie słońca, po czym znów się obrócił, otworzył szufladę ze skonfiskowanymi 

ś

rodkami odurzającymi i połknął ich garść. 

 

Powróciwszy  do  swego  źródła  pijana  fala  stała  się  jeszcze  silniejsza,  gdy  zalany  sędziwy 

wędrowiec  dreptał  po  domu.  Wypił  sześć  butelek  piwa.  Dla  mieszkańca  Ziemi  nie  była  to  duża 

porcja alkoholu, ale dla sędziwej, niewinnej istoty z wszechświata równało się to tonie cegieł. 

Wpadał  na  różne  rzeczy,  przewracał  je,  wałęsał  się  z  kąta  w  kąt,  a  Harvey  wiernie  mu 

towarzyszył. 

background image

Harvey  był  w  złej  formie  wskutek  telepatii.  Jego  normalny  lekki  podskakujący  psi  krok 

zamienił  się  teraz  w  ociężałe  zataczanie.  Biedne  zwierzę  wślizgnęło  się  pod  krzesło,  z  trudem 

stamtąd wylazło i padło z rozstawionymi nogami pod sofą. 

  - Co ci się stało? - zapytał stary potwór. - Nie potrafisz prosto chodzić? Chodź tak jak ja. - 

I E.T. zademonstrował sztukę chodzenia przewracając podnóżek. 

Psy  na  ogół  lubią  zwariowane  zachowanie,  ale  Harvey  zobaczył  małe  kości  fruwające 

dokoła  niego  razem  z  pojazdami  kosmicznymi,  na  których  widniał  napis:  “Jedzenie  dla  psów". 

Spróbował je ugryźć, stwierdził jednak z rozczarowaniem, że ich nie ma. 

E.T.  kręcił  się  na  podnóżku,  potem  odepchnął  go  i  spróbował  zrobić  kilka  tanecznych 

kroków,  których  nauczyła  go  Gertie  w  takt  piosenki:  “Wypadki  się  zdarzają,  ją...  ją..."  Śpiewał 

cicho, ale głos jego wypełnił pokój. Harvey zaskomlał, gdyż wydało mu się, iż słyszy obciosywanie 

kamieni w wielkich jaskiniach, w dalekich przestworzach, skąd przychodzą i dokąd odchodzą małe 

potwory. 

“...to jest tylko rock and roli..." 

Potwór zataczał się i ciągnął swój brzuch. Ten dziwny pokaz tańca pewnie trwałby dłużej, 

ale Mary wróciła do domu. Weszła frontowymi drzwiami, zerknęła na czasopismo, które leżało na 

stoliku, gdzie zwykle kładło się pocztę, i poszła do kuchni. 

Sędziwy  bohater  przestworzy  zdecydował,  że  nadszedł  czas,  by  powiedzieć  jej  o  swej 

miłości.  Słyszał  ją,  czuł  każdą  falę  myśli  w  jej  mózgu.  Zasługiwała,  by  mieć  przy  sobie  osobę 

dojrzałą, taką jak on. 

Podreptał do hallu. 

Harvey,  chociaż  sam  był  bombardowany  dziwnymi  marzeniami,  wiedział,  że  to  jest 

szaleństwo. 

Skoczył  za  E.T.  w  chwili,  gdy  Mary  wyszła  im  naprzeciw.  Pies  usiadł  na  tylnych  łapach 

przed potworem, starając się ukryć go przed wzrokiem Mary, i wywiesił język. 

Jak wiadomo E.T. nie był duży, nie był większy niż stojak na parasolki, i Harvey mógł go 

zasłonić. 

  -  O,  Harvey  -  odezwała  się  Mary  -  nie  wiedziałam,  że  tak  ładnie  służysz.  Czy  Elliott  cię 

tego nauczył? 

Pies kiwnął głową. 

  - Ale teraz nic nie dostaniesz, dopiero później, piesku. - I Mary poszła do ogrodu. 

Harvey  opadł  zmęczony  tą  trudną  sztuką  służenia,  wyczerpującą  psychicznie  i  fizycznie. 

Spojrzał na starego potwora. Stary potwór popatrzał na niego i na ogród. E.T. zdecydował, że nie 

ma sensu ukrywać swojej miłości przed Mary i że teraz nadeszła godzina, by zdobyć ją piosenką, 

background image

opowieścią  i  jakimiś  znakami  swego  kosmicznego  palca.  Zepchnął  na  bok  psa.  Właśnie  wtedy 

Mary powróciła z naręczem kwiatów. 

Harvey wyprzedził E.T. i uderzył go silnie ogonem, tak że E.T. stracił równowagę. Harvey 

znów  zaczął  służyć.  Chociaż  kolana  go  bolały,  trzymał  się  jakoś  i  gdy  Mary  przystanęła  z 

kwiatami, znów nic nie zauważyła. 

  - Harvey, jesteś dzisiaj szalenie aktywny. - Odwróciła się i popatrzyła na niego. - Czyżby 

Michael dorzucił czegoś do twojego jedzenia? 

Pies kiwnął głową. 

Mary  położyła  kwiaty  na  stole  w  kuchni  i  wzięła  paczkę  z  pralni.  Zarzuciła  ją  sobie  na 

ramię i ruszyła ku schodom. Czy rzeczywiście pies kiwnął głową? 

E.T.  wstał,  przytrzymując  się  krzesła,  począł  skakać  po  całym  domu.  To  było  gorsze  niż 

nawigowanie wśród gwiazd. Zatoczył się, głęboko odetchnął i postanowił iść w konkury. 

Bo  czyż  to  wiadomo?  Może  dzisiaj  jest  ostatni  dzień  na  Ziemi.  Przyciąganie  ziemskie 

wykręca mu kolana, więc nie wytrzyma do nocy. A nie chciałby umrzeć bez wyjawienia jej swego 

głębokiego uczucia. 

Z  wysiłkiem  dotarł  do  przedpokoju  i  zmierzał  w  kierunku  schodów.  Harvey  z 

wywieszonym językiem szedł obok niego nerwowo poszczekując, a jego ogon uderzał o szczebelki 

poręczy, platta - ta, platta - ta, platt. 

Mary  weszła  do  sypialni,  by  przygotować  się  do  swego  ulubionego,  popołudniowego 

prysznica.  W  czasie  tego  gorącego  seansu  zazwyczaj  odzyskiwała  siły,  by  stawić  czoło  jeszcze 

jednemu dniu. 

Czy podczas zażywania tej przyjemności zechce, by pozaziemski przybysz był razem z nią 

w  wannie?  By  stojąc  w  wodzie  na  swych  kaczkowatych  nogach  wpatrywał  się  w  nią  błagalnie 

swymi wyłupiastymi oczami? Mało prawdopodobne. Ale to prawdopodobieństwo szybko wzrosło, 

gdy E.T. wszedł na schody znów nucąc... “to tylko rock and roli". 

Mary  nie  słyszała  tego  śpiewu,  gdyż  kran  był  już  otwarty.  Dopiero  po  kilku  minutach 

gorąca woda docierała do wanny z bojlera. W tym czasie Mary się rozbierała. 

E.T. mijając sypialnię zerknął do niej i kwiaty  pochyliły się miękko, jakby  pijane,  czy też 

zakłopotane. Co ten sędziwy mistrz kwiatów tu robi? Rośliny poczuły wibrację, jakby legendarne 

roje pszczół z Wenus niczym z ula wyroiły się z mózgu starego mistrza. 

E.T. podreptał do łazienki: brzęczenie pszczół wyprzedzało go. Harvey skulił się, ponieważ 

nie  wolno  mu  było  przebywać  w  łazience,  odkąd  zjadł  matę.  Ale  zatrzaśnięte  drzwi  wywołały 

niepokój u biednego zwierzęcia. 

background image

E.T. zatrzymał się; szwadron pszczół z Wenus spłynął nań wraz z ostrym światłem i znikł. 

Sędziwy wędrowiec powłócząc nogami dotarł do schowka i padł na poduszki nieprzytomny. 

 

Keys  nie  wiedział,  że  już  prześladował  swoją  ofiarę,  że  dzięki  telepatii  E.T.  wyczuwał 

elegancką  maszynerię  medyczną  i  ten  sygnał  wywoływał  w  nim  ociężałość.  E.T.  nie  mógł 

dokładnie  określić,  co  to  wszystko  znaczy,  ten  zmieniający  się  wzór  świetlny,  ta  sieć  przewodów 

atakujących  jego  świadomość.  Ale  odczuwał  melancholię,  depresję,  niepokój,  których  nie 

zlikwidował  alkohol.  Nawet  gdy  leżał  w  schowku,  nie  mogąc  podnieść  głowy,  wyczuwał,  jak 

mechaniczne  ręce zbliżają się do niego, obejmują go i mocno trzymają. Spał źle, miał koszmarne 

sny. 

Ź

ródłem  tych  koszmarów  był  pewien  pobliski  magazyn,  w  którym  panowało  niesłychane 

ożywienie.  Keys  miał  wspaniały  humor,  przeczuwał  zbliżający  się  triumf.  Jego  ekipa  kręciła  się 

dokoła  pełna  radości;  zbliżała  się  ważna  chwila  dla  Ziemi.  Keys  wiedział,  jak  bardzo  ważna, 

ponieważ w jakiś sposób nawiązał telepatyczny kontakt z cywilizacją, która stworzyła i kierowała 

Statkiem. Śniły mu się cudowne sny, znacznie piękniejsze niż sny z dzieciństwa, i wzbierała w nim 

jakaś dziwna miłość, miłość dla tej wspaniałej inteligencji flirtującej z Ziemią. 

Jego  ekipa  była  w  stanie  pełnej  gotowości.  Ale  to  oczekiwanie  mąciło  jakieś  dziwne 

uczucie, którego Keys teraz doznawał. Wydawało mu się, że jest razem ze Statkiem i z jego załogą. 

Ich  siła  ujawniła  się,  utożsamiła  w  stale  drgającej  fali  myśli,  która  kontrolowała  go,  jak  na 

monitorze. Czuł, że oni nie znajdą tej istoty z kosmosu, bo brak im współczucia i doświadczenia. 

Zrobił wszystko, co mógł, by uchronić ich zagubionego towarzysza. 

Wozy naukowej ekipy świeciły się, a przez otwarte drzwi można było zobaczyć ich wnętrza 

- czytniki migotały, wskazówki tańczyły, skomplikowane układy - błyszczały. 

Przynosił to w ofierze owej zagubionej istocie ze wszechświata. 

 

Elliott wrócił do domu, kretynek Lance mu towarzyszył. 

  - Co ci się stało na biologii, Elliott. Coś ci odbiło dzisiaj, wiesz? 

  - Wiem. 

  -  Dziwaczne  zachowanie.  Nie  sądzisz,  że  to  głupio  zwracać  na  siebie  uwagę...  w  takiej 

chwili? - . Kretynek rzucił Elliottowi znaczące spojrzenie, niczym mysz, która zjadła kawał sera i 

rozgląda się teraz na lewo i prawo. 

Elliott popatrzał na Lance'a i znów nabrał ochoty kopnąć go w tyłek, ale powstrzymał się, 

ponieważ teraz, jak i przedtem w oczach kretynka odbijały się oczy E.T. z zapalonymi maleńkimi 

ś

wiatełkami. 

background image

Elliott  westchnął  i  poszedł  ku  schodom,  Lance  nie  odstępował  go  ani  na  krok,  jakby  był 

przyklejony. 

  -  Muszę  przyznać,  że  dałeś  w  kość  tej  biokreaturze.  Dzieci,  które  przyszły  po  nas  do 

pracowni, twierdziły, że on był odurzony eterem. Ty wiesz, co się dzieje w takim stanie? Facet traci 

koordynację ruchów, potyka się. Tak właśnie z nim było. 

Weszli  do  pokoju  Elliotta,  utorowali  sobie  drogę  poprzez  rumowisko  rzeczy  i  otworzyli 

schowek,  gdzie  znaleźli  E.T.  leżącego  na  poduszkach,  z  nogami  uniesionymi  do  góry.  Lance  był 

przerażony. 

  - Ty  go zostawiasz samego? Zwariowałeś. To jest najcenniejsza istota na świecie! Każdy 

może tu wtargnąć i porwać go albo on sam się skaleczy, czy coś złego sobie zrobi. 

Elliott podniósł starego wędrowca z poduszki. - Jest pijany. E.T. otworzył oczy. - Powiedz: 

sześć butelek. 

  - Dosyć wypiłeś, E.T. 

Sędziwy  pielgrzym  z  przestworzy  gwiezdnych  wykonał  jakieś  znaki  swym  kosmicznym 

palcem i wybałuszył oczy. Miał czkawkę. 

Lance mówił dalej osłupiały: 

  - Po co go ukrywasz? Czy wiesz, że wielu" ludzi płaci mnóstwo pieniędzy, żeby zobaczyć 

grupę KISS? A on jest ważniejszy niż KISS, jest ważniejszy niż Jankesi w Nowym Jorku! Elliott, 

masz tu kopalnię złota! Wyprowadź go na dwór. 

Lance  gestykulował,  chciał  pokazać,  że  ma  wszelkie  kwalifikacje,  by  być  menedżerem. 

Jego  sterczący  kosmyk  włosów  błyskał  czerwienią,  sprawiał  więc  wrażenie,  jakby  został 

oskalpowany podczas trudnej ucieczki z pułapki na myszy pełnej sera; zasługiwał, by zrzucić go ze 

schodów. Ale był kretynkiem i nie zdawał sobie z tego sprawy. Więc po kretyńsku ględził dalej: 

  -  Ty,  ja  i  E.T.  Musimy  to  uprawomocnić.  Elliott  podtrzymywał  E.T.,  ale  sędziwy 

wędrowiec chwiał się do przodu i do tyłu. 

  - Powiedz: ból głowy, Elliott. 

  -  On  ma  kaca  -  jęknął  Lance.  -  Ty  nie  wiesz,  jak  opiekować  się  istotą  pozaziemską. 

Powinieneś tu mieć jakiegoś “trenera". 

Elliott  w  dalszym  ciągu  trzymał  mocno  E.T.,  ale  czuł  ciężar  jego  ciała  -  jakąś  dziwną 

ciężkość, ogromną ciężkość; niczego takiego dotąd nie doznał. 

  -  E.T.  -  Potrząsnął  nim  i  Pozaziemski  skierował  wzrok  na  niego.  Chłopiec  ujrzał  w  jego 

oczach wizje kosmosu, których nigdy w ciągu kilku tygodni przebywania razem z nim nie widział. 

Były to najbardziej odległe sygnały. Przeniknęły one ciało Elliotta i poczuł ciężar także własnego 

ciała. 

background image

  - E.T., co się... dzieje...? 

Sędziwy wędrowiec osunął się. Jego gęstość zmieniła się. Był jak jądro spadającej gwiazdy, 

siła przyciągania Ziemi kompletnie go obezwładniła. Stawał się czarną dziurą w przestworzach. 

Lance również doświadczył działania siły ciężkości. Stał się jeszcze niższy, skurczył się jak 

szczur pod ramieniem E.T. 

  -  Widzisz,  on  się  porozumiewa  poprzez  ciebie.  On  należy  do  ciebie.  Ale  musisz  to 

przeprowadzić  prawnie.  Mój  tata  jest  adwokatem.  On  coś  wymyśli.  Zostaniemy  milionerami, 

pojedziemy  wszędzie.  Każdy  zechce  nas  poznać.  Staniemy  się  najsławniejszymi  chłopcami  na 

ś

wiecie. Wszyscy będą chcieli zobaczyć E.T. A on będzie nasz. 

Ale  E.T.  nie  należał  do  nikogo,  tylko  do  siły  ciężkości.  Doszedł  do  siebie,  nieco 

zneutralizował  alkohol  w  swoim  organizmie.  Ale  innej  rzeczy,  tej  głębokiej  implozji  swej  istoty, 

nie mógł zmienić. 

  - Ach, ja... 

Zataczał  się,  słaniał.  To  był  koniec  jego  gwiezdnego  życia.  Kurczył  się  od  wewnątrz  do 

wymiarów  główki  od  szpilki...  Ale  nie  wolno  mu  zabrać  ze  sobą  chłopca.  A  jednak  wszystko 

zmierza ku temu. Czarna dziura jest otwarta i nie można od niej uciec. Lotnicy, którzy latają zbyt 

blisko, zostaną pochłonięci - takie jest prawo wszechświata. 

  - Powiedz... odejdź... 

Próbował odsunąć ich. Ale oni przylgnęli do niego i czuł ich miłość. Szalone dzieciaki, nie 

idźcie  ze  mną!  Ja  jestem  E.T.  Wasze  umysły  nie  mogą  dotrzymać  mi  kroku.  Ja  jestem  sędziwym 

podróżnikiem w przestworzach, a wy małymi szczeniaczkami. 

Harvey  wślizgnął  się  do  pokoju,  spoglądając  spode  łba.  Wracała  Mary:  pies  słyszał,  jak 

zmierza  do  kuchni.  A  więc  musi  ostrzec  Elliotta.  Warknął  przed  drzwiami  schowka  i  w  chwilę 

potem je otworzył. 

Popatrzał  na  przybysza  z  kosmosu  i  swym  psim  mózgiem  ogarnął  czarną  przepastną 

otchłań, w którą wpadały świetlne kości, jedna za drugą. 

  - Zostawcie mnie... - powiedział E.T., próbując podnieść ręce, ale Wielka Teoria działała i 

jego skoncentrowana energia, tak bardzo przydatna w przestworzach, tutaj nie miała zastosowania. 

Musi  znaleźć  sposób,  żeby  mógł  umrzeć  tylko  sam.  Ale  nawet  kiedy  tak  się  stanie,  ta  siła 

może  być  tak  wielka,  że  potrafi  wchłonąć  w  siebie  inne  siły.  Czyż  on,  samotny  obcy  przybysz, 

mógłby wywołać implozję całej Ziemi? Czy jego śmierć może obrócić wszystko w niwecz? 

  - Powiedz... niebezpieczeństwo.   

Przenosił  się  na  różne  kosmiczne  poziomy,  ale  nie  mógł  znaleźć  odpowiedniej  formuły, 

ż

eby to zneutralizować. Utknął tutaj, a jego Statek oddalił się o całe lata świetlne. 

background image

  -  On...  jest...  taki  ciężki  -  sapał  Lance,  gdy  taszczyli  go  przez  pokój.  Z  ogromnym 

wysiłkiem podnieśli go i położyli na łóżku Elliotta, właśnie w momencie, gdy usłyszeli kroki Mary 

na schodach. 

W chwilę potem Mary otworzyła drzwi. 

  - Cześć, chłopcy! 

Harvey stanął przed nią i zaczął służyć. Sierść mu się zjeżyła, niebywale naelektryzowana, 

gdy osłaniał Elliotta i Lance'a, przykrywających E.T. kocem. 

  -  Co  wy  wyrabiacie  z  Harveyem?  -  zapytała  Mary,  gdy  pies  stał  przed  nią,  dysząc  i 

machając łapą. - Daliście mu jakieś narkotyki? Mówcie prawdę. 

  - Harvey! - zawołał Elliott. - Uspokój się. E.T. spadał, spadał coraz głębiej. Czuł obecność 

wiotkiej  istoty,  matki  tego  domu,  i  wiedział,  że  ją  również  pociągnie  ta  siła,  lecz  on  nie  miał  już 

ochoty na intymne wyznania, ponieważ kroczył zupełnie inną drogą niż ona. Jej kosmos i jego są 

przeciwstawne. Jej świadomość ulegnie rozpadowi, tak samo jak chłopców... 

Jeśli nie wstanę... nie wstanę... Powiedz: wstań. Ale nie mógł się ruszyć. Mógł tylko słuchać 

obcego języka Ziemi. 

  - Jak było w szkole? 

  - Dobrze. 

  - Chcecie coś zjeść? 

  - Zaraz zejdziemy na dół. 

  - Macie... trochę ementalera? - Nagle Lance poczuł się dziwacznie. Wydało mu się, że się 

gdzieś  zapada.  Podobnie  czuł  się  podczas  nocnej  jazdy  rowerem.  Ale  wtedy  miał  wrażenie,  że 

mógłby  latać,  a  teraz  ogarniał  go  mrok  niczym  jakaś  lepka  substancja,  i  chyba  tylko  ementaler 

mógłby pomóc. 

  -  Ktoś  już  zjadł  cały  ementaler  -  oznajmiła  Mary,  patrząc  podejrzliwie  na  kretynka. 

Wiedziała, że z tymi chłopakami coś jest nie w porządku. I nagle poczuła straszny ból głowy. Boże, 

pomyślała, oby to tylko nie było wczesne klimakterium. Jeszcze tego brakowało. 

Wyszła  z  pokoju.  Elliott  szybko  odwrócił  się  w  stronę  E.T.  Ręka  starego  przybysza 

wystawała spod koca. Na twarzy chłopca odmalował się wyraz przerażenia, gdy zobaczył jej kolor. 

Odcień szarości przyciągnął hipnotycznie jego spojrzenie. Chwycił tę rękę. 

  - E.T., wylecz się... 

background image

14 

 

Zapadł  zmierzch.  Elliott  przyniósł  wszystkie  lekarstwa  z  domowej  apteczki,  lecz  stały  w 

jego pokoju jak jakieś zabaweczki, całkowicie nieprzydatne na dolegliwości istoty leżącej w łóżku. 

E.T.  został  porwany  przez  wir  siły  grawitacyjnej.  Jego  marzenia  o  życiu  na  Ziemi  i  o 

ś

wietle gwiazd skończyły się. Jego słońce było teraz czarnym słońcem. A wszystko dlatego, że nie 

mógł  powstrzymać  się  od...  zaglądania  do  okien.  Musi  jednak  zapobiec  swej  osobistej  klęsce,  to 

znaczy  zabraniu  z  sobą  tych  mieszkańców  Ziemi  albo  nawet  samej  Ziemi.  Nie  zna  przecież 

równania dla tej planety, nie zostało ono jeszcze sformułowane, więc oni mogą naprawdę pójść za 

nim, gdyż jego ciało zawiera wielką atomową tajemnicę. 

Rośliny w całym domu przestały żyć. Wydawało mu się, że ściany pochylają się ku niemu 

przy każdym jego oddechu. 

  -  Wylecz  się  -  błagał  Elliott,  ponieważ  sądził,  że  sędziwy  geniusz  jest  w  stanie  zrobić 

wszystko. Ale są sprawy, w obliczu których nawet sędziwi bogowie są bezradni. 

E.T. przecząco pokręcił głową. 

  - Więc mnie ją daj - rzekł chłopiec, nie wiedząc, że naprawdę oddziałuje na niego ogromna 

siła.  Siła  tak  stara  i  tak  szybka,  że  nigdy  nie  uda  mu  się  jej  opanować,  a  pęd  do  innego  wymiaru 

mógłby rozbić jego świadomość. 

  - Zabierz mnie... gdzieś daleko... - wyszeptał E.T. - ...i zostaw... 

  - E.T. - odparł chłopiec - nigdy cię nie opuszczę. 

Zagubiony wędrowiec zdołał się wydobyć z otchłani na powierzchnię i zaczął prosić: 

  -  Jestem...  bardzo  niebezpieczny  dla  ciebie...  -  podniósł  swój  wskazujący  palec  -  ...i  dla 

twojej planety. - Podniósł głowę, jego oczy - gwiazdy błyszczały w świetle księżyca. 

  - Ale nasz komunikator - rzekł chłopiec - przecież dalej pracuje. 

  - Złom - powiedział E.T. 

Jego oczy błyszczały w ciemności. Elliott dostrzegł w nich linie o niewiarygodnym splocie. 

Widoczna w nich była ogromna głębia. Sufit za - stękał nad nimi. Harvey zawarczał w kącie, a E.T. 

swym nieziemskim wzrokiem wpatrywał się w tajemnice rzeczy, na które nawet gwiezdny botanik 

nie może mieć wpływu. 

  -  Wcale  nie  próbujesz  -  oświadczył  Elliott,  przerażony,  a  zarazem  zafascynowany 

wyrazem jego oczu. 

  - Proszę cię, E.T. 

background image

Noc  minęła.  E.T.  jeszcze  bardziej  zesztywniał  i  zszarzał.  Poruszał  wargami,  ale 

wydobywały  się  z  nich  tylko  jakieś  niezrozumiałe  dźwięki.  Ciało  starego  podróżnika,  chociaż  nie 

większe niż stojak na parasolkę, miało niewiarygodną gęstość. 

Elliott odniósł wrażenie, że jego ciało zostało zrobione z łańcuchów i że żelazne łańcuchy 

trzymają  go.  Stawał  się  coraz  cięższy;  głowa  mu  pękała,  a  wielki  smutek  przygniatał  go  jak  sto 

tysięcy ton ołowiu. Wreszcie nadszedł świt. Gdy Elliott spojrzał na E.T., potwór nie był już szary, 

lecz biały, przypominał białego karła. 

Elliott  powłócząc  nogami  przemierzył  hali  i  zataczając  się  wszedł  do  pokoju  Mary. 

Przytłaczał  go  żelazny  smutek,  kosmiczna  samotność.  Czuł  się  tak  jak  pozaziemski  wędrowiec, 

obcy samemu sobie. I ogarnął go strach. 

Mary otworzyła oczy, spojrzała na chłopca badawczo. - Co się stało? 

  - Wszystko... jest... bez sensu - oświadczył czując, że gdzieś się zapada, gdzieś odchodzi. 

  -  Och,  kotku,  nie  trzeba  tak  myśleć  -  rzekła  Mary,  chociaż  sama  też  miała  nie  najlepsze 

samopoczucie. Całą noc śniło się jej, że siedzi pod wodą i nie może się wydostać na powierzchnię. 

  - Mam cudownego przyjaciela - wyznał El - liot - ale przeze mnie on jest smutny. 

  - Każdy czasem jest smutny - pocieszała go Mary, szukając w myśli jakiegoś banału. Nie 

umiała  znaleźć  dla  siebie  lekarstwa,  więc  cóż  mogła  poradzić  Elliottowi?  Dotknęła  ręką  łóżka, 

wskazując mu miejsce obok siebie. Ciepło działa lepiej niż słowa, ale ją przeszywał poranny chłód, 

chłód aż do szpiku kości. Lecz chłód ten stał się jeszcze dokuczliwszy, gdy chłopiec spoczął obok 

niej. 

Coś się w tym domu dzieje! Coś nieznanego, coś straszliwego. 

  - Czy możesz mi wszystko opowiedzieć? 

  -  Później...  -  Chłopiec  przytulił  się  do  niej,  ale  znów  wydało  mu  się,  że  gdzieś  spada,  że 

wciąga go jakiś wir, gdzie nikt nie może go dosięgnąć... ponieważ nikogo nie ma. 

  - Śpij spokojnie - wyszeptała Mary, głaszcząc go po głowie. - Śpij spokojnie. 

 

Elliott spał. Śniła mu się żelazna kula, która czasem stawała się większa, czasami mniejsza, 

a on wraz z nią pędził poprzez nicość. 

 

Kiedy  o  7.30  zadzwonił  budzik,  Mary  wstała.  Elliott  natomiast  nadal  pogrążony  był  w 

głębokim  śnie.  Czasem  udawał,  że  ma  gorączkę,  wiedziała  o  tym,  ale  tym  razem  miał  ją  chyba 

naprawdę.  Gdy  wkładała  szlafrok,  jej  powieki  zaczęły  się  zamykać.  Otrząsnęła  się  i  przyjrzała 

uważniej  chłopcu.  Tak,  coś  z  nim  nie  było  w  porządku.  Może  się  upił?  Czyżby  jej  dziecko  tak 

wcześnie poszło w ślady swego ojca nicponia? Znalazła sześć pustych butelek po piwie...   

background image

Otworzyły się drzwi i wszedł Michael. 

  - Gdzie jest Elliott? 

  - Nie budź go - powiedziała Mary i wypchnęła Michaela do hallu. - Czy wiesz, co mu jest? 

Wygląda na bardzo przygnębionego. 

  - Pewnie to szkoła - odparł Michael. - Szkoła przygnębia. 

Starszy brat rozejrzał się po przedpokoju. Coś złego dzieje się z E.T., coś złego dzieje się z 

Elliottem, a jemu też z bólu pęka głowa. 

  - Chcę, żeby odpoczął - powiedziała Mary. 

  -  Pozwól  mi  z  nim  zostać  -  rzekł  Michael.  -  Dzisiaj  mam  niewiele  lekcji.  Mamo,  bardzo 

proszę. 

Mary wyciągnęła z kieszeni szlafroka aspirynę. 

  - Dobrze. Może uda ci się wyrwać go z tego stanu. - I ruszyła w stronę schodów, próbując 

wyzwolić się z odrętwienia. Czy przez pomyłkę nie wzięła wczoraj valium? Głowa ciążyła jej jak 

ołowiana kula. 

background image

15 

 

  - Obudź się! - zawołał Michael, siadając na łóżku obok Elliotta. Podniósł mu powiekę i w 

oku, które na niego patrzało, zobaczył kamień. 

Michael jęknął i potrząsnął Elliottem. - Obudź się, Elliott! 

Chłopiec wstał powoli i Michael pomógł mu zejść do hallu, a potem do jego pokoju. Obaj 

bracia słaniali się na nogach. Michael zadawał sobie pytania: Co to za dziwna siła go przygniata? 

Co się dzieje z jego bratem? Co się dzieje z tym domem? Czy dom się zapada? 

Michael  dotknął  ściany,  żeby  odzyskać  równowagę,  lecz  ściana  też  się  ruszała,  jej 

cząsteczki jakby były naładowane czarnym światłem. 

  - Chodź, Elliott, musisz oprzytomnieć.   

Pociągnął brata w stronę jego pokoju: Elliott był zupełnie sztywny. 

A E.T. leżał pod kocem, szary jak popiół. Oddychał ciężko. Wiedział, że musi odejść. Nie 

panował nad sytuacją. 

  -  Ocal  mnie!  -  krzyczał  do  swego  kapitana,  który  daleko  stąd  sterował  Statkiem 

kosmicznym.  -  Przybądź,  kapitanie,  przybądź  do  chorego  botanika,  naukowca  pierwszej  klasy. 

Moje rośliny umierają. I ja też umieram. 

  - Musimy teraz odkryć naszą tajemnicę, Elliott - oświadczył Michael. - Potrzebna jest nam 

pomoc. 

Elliott odwrócił w stronę Michaela oczy jak księżycowa meduza: malował się w nich strach. 

  - Nie, nie możesz, Mikę. Nie... 

Elliott  wiedział,  że  reszta  świata  nie  powinna  o  tym  wiedzieć,  że  nikt  nie  powinien  tu  się 

zjawić. Armia tego nie zrozumie. Tak samo rząd. Zabiorą cudowną istotę i wyrządzą jej krzywdę. 

  -  Rozszczepię  go...  na  połowę...  Podzielę  się  nim  z  tobą  -  oddychając  z  trudem 

wymamrotał Elliott. - Tylko to mogę zrobić. 

Michael otarł pot z twarzy. Starał się pojąć, co to wszystko znaczy. Z łóżka oddziaływała na 

niego jakaś siła, pochylała go w przód i w tył, popychała po pokoju, jak kukiełkę. Wiedział, że tego 

dłużej  nie  zniesie.  Ściany  drgały  i  Michael  zobaczył  tysiące  malutkich  E.T.,  a  za  nimi  palący  się 

kosmiczny ogień. Czy istota z kosmosu ma zamiar spalić świat? 

  -  Elliott  -  Michael  zatoczył  się,  próbując  osłonić  przed  dzikim  tańcem  naładowanych 

atomów. - Stracimy go, jeśli nie nadejdzie pomoc. Elliott, stracimy też ciebie... 

W  oczach  Elliotta  migotały  czerwone  błyski.  Elliott  płonął  jak  żelazo  w  piecu.  Umiał 

udawać, że ma gorączkę, ale coś takiego... 

background image

Michael chwycił Elliotta jedną ręką, a drugą podniósł E.T. Mikę to duży chłopiec, ale ciężar 

tych  dwóch  istot...  Wzmógł  wysiłki:  Elliott  był  niczym  żelazna  kula,  a  E.T.  niczym  kosmiczne 

słońce.  Palce  Mike'a  drgały,  to  E.T.  tak  nimi  poruszał.  Dotknięcie  E.T.  było  elektryczną  magią  i 

skupiało w sobie dziesiątki milionów lat nauki wszechświata. 

Michael  zaciągnął  ich  do  łazienki  i  umieścił  w wannie  pod  prysznicem.  Musiał  ugasić  ten 

płomień,  musiał  ochłodzić  Elliotta.  Puścił  wodę,  którą  polał  Elliotta  i  E.T.  Sędziwy  przybysz 

potrząsnął głową, gdy woda w niego uderzyła. Ach tak, to jest prysznic, pod którym wiotka istota 

tańczy. E.T. poczuł obecność Mary, poczuł jej samotność. Do widzenia, wiotka istoto... 

Dreptał  w  miejscu  pod  tą  kaskadą,  lecz  była  to  już  kaskada  na  Wenus  w  ukrytej  grocie, 

gdzie  tajemnicze  rzeki  wirują  w  mroku.  E.T.  zamknął  oczy.  To,  co  chciał  wiecznie  oglądać, 

minęło. 

Porzucił  to  wszystko,  ciekawość  zabiła  go,  jak  zabija  tych,  którzy  lecą  w  obce  światy. 

Dobrze jest zajrzeć w przestworza lub wyjrzeć z nich, ale nie dać się złapać śmierci. 

Porzucił nieśmiertelność jak głupiec. 

A teraz ostatni prysznic... który jedni biorą na Wenus, inni na Marsie... ale tylko szaleniec z 

kosmosu  bierze  na  Ziemi.  Obmywał  swoje  kaczko  -  wate  nogi  i  śpiewał  cichutko  głębokim 

kosmicznym głosem, z pogłosem starych grot. 

“...wypadki się zdarzają"... 

Zanurzył się w wodzie. Jego kolana były z ołowiu. Elliott zrobił to samo, coś go ciągnęło na 

dno wanny. 

  - E.T., wylecz się... 

Otworzyły się drzwi na dole i weszła Mary i Gertie. 

  - Chodź, pociesz swego brata - powiedziała Mary. 

Mary  postawiła  torbę  z  zakupami  w  kuchni.  Gdy  tylko  przekroczyła  próg  domu,  znów 

poczuła ból głowy. Jak gdyby ostrze noża wbiło się w jej czoło... 

Obróciła  głowę  w  lewo,  w  prawo,  starając  się  rozejrzeć  dokoła,  po  czym  dotknęła  rękami 

skroni. Wydało jej się nagle, że widzi swego lekarza, zapisującego jej lekarstwa, których nie chce 

zażywać.  Na  schodach  rozległ  się  ciężki  krok  Michaela,  jakby  kula  z  ołowiu  toczyła  się  po 

stopniach. 

  - Kochanie - powiedziała - zdaje się, że zaraz zarwą się schody. 

  - Mamo, muszę ci coś powiedzieć. Ale najpierw usiądź... 

Mary usiadła w fotelu. Och, Boże, nie każ mnie dzisiaj znów jakąś dziecięcą katastrofą. Nie 

chcę słyszeć o tym, że ktoś kogoś ugryzł, czy też że ktoś kogoś pobił. 

  - Czy to coś poważnego? 

background image

  - Poważniejsze niż możesz sobie wyobrazić. 

Drgnęła, pokręciła głową. Coś potwornego zbliżało się do niej. 

  - Pamiętasz gnoma? 

Oby to tylko nie był seksmaniak - powiedziała do siebie. Coś prześladuje jej rodzinę! Oczy 

Michaela przypominały meduzę. 

Kroki Gertie zadudniły na schodach i Mary poczuła, że cały dom się trzęsie... pod ciężarem 

pięcioletniego dziecka. 

  - Mamo! - krzyknęła Gertie. - Oni sobie poszli! Nie ma ich w schowku. 

  - Oni? - Mary spojrzała na Michaela. 

  - Lepiej ci pokażę. Zaprowadził ją do łazienki. 

  - Michael... - Mary czuła się tak, jakby postradała zmysły. - Co to jest? 

Chłopiec  odsunął  zasłonę  przy  prysznicu.  Mary  zerknęła.  Na  chwilę  zamknęła  oczy, 

ponieważ wydawało się jej, że na dnie wanny zobaczyła kłębowisko gadów. Gdy otworzyła oczy, 

ujrzała Elliottai... 

  - Jesteśmy chorzy... - Elliott podniósł rękę. - Umieramy... 

Woda  lała  się  na  nich,  na  Elliotta  i  tego  potwora  z  koszmarnych  snów,  wielkości  trzech 

stóp. Usta potwora poruszyły się i Mary usłyszała jakiś odgłos z bezkresnych przestworzy: 

  - ... wio...tka...is...to...ta. 

  - On jest z Księżyca - oznajmiła Gertie. 

Mary  chwyciła  Elliotta  i  wyciągnęła  go  z  wanny.  Myślała  tylko  o  jednym,  żeby  jak 

najszybciej uciec od tego mokrego gada, który trzymał przez chwilę chłopca. 

  -  Wszyscy  na  dół!  -  krzyknęła,  zarzucając  na  Elliotta  ręcznik  i  popychając  dzieci  przed 

sobą.  Jej  mózg  nie  pracował  logicznie.  Biegła,  jakby  w  mroku  szukając  ratunku.  Ten  stwór  w 

wannie może tam zostać, ona ucieknie z dziećmi. Poza tym nic ją nie interesowało. 

  - Nie możemy go zostawić samego - zaprotestował Elliott. 

Mary  szła  naprzód.  Paniczny  strach  i  potrzeba  ucieczki  wyzwoliły  w  niej  stanowczość. 

Popychała trójkę dzieci do drzwi, jakby były szmacianymi lalkami. Gdy otworzyła je, zdębiała. Na 

progu stał astronauta. 

Był w hełmie i w kombinezonie. Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i pobiegła do wyjścia 

tylnego. Ale przez nie wchodził drugi astronauta. Skoczyła do okna, ale i tu zobaczyła astronautę. 

Przyklejał do framugi arkusz plastiku. 

Po kilku minutach ogromny namiot plastikowy osłonił cały dom. 

 

background image

Gdy  zapadł  zmierzch,  dom  przemienił  się  w  ogromny  hermetyczny  pakunek  z 

przezroczystego  winylu  z  wielkimi  wężami  biegnącymi  po  dachu  i  okrążającymi  ściany.  Jasne 

ś

wiatła umieszczone na wysokich rusztowaniach padały dokoła. Ulica została zablokowana, wozy i 

furgonetki stały na parkingu. Mężczyźni w niebieskich dresach przychodzili i odchodzili. Do domu 

wchodziło  się  z  samochodu.  Keys  w  wozie  włożył  kombinezon  i  hełm.  Otworzył  boczne  drzwi  i 

wkroczył do jednego z olbrzymich węży. Potem odsunął zamek błyskawiczny i dostał się do domu, 

który poddano kwarantannie. 

  - ...Zdumiewające... po prostu zdumiewające... - Sceptyczny mikrobiolog mówił do siebie 

wewnątrz  hełmu.  Głos  jego  dziwnie  syczał,  twarz  przypominała  złotą  rybkę  prawie  uduszoną 

wskutek  przebywania  w  akwarium.  Stał  zdumiony  w  pokoju,  gdzie  działała  jego  ekipa 

specjalistów:  mężczyźni  i  kobiety  badali  wycinki  tkanek  z  organizmu  E.T.,  organizmu,  który 

wprawił ich wszystkich w osłupienie. 

W innej części domu lekarze zajmowali się członkami rodziny. W saloniku, który był teraz 

oddziałem intensywnej terapii, pobierano krew Mary. 

  - Czy nastąpiły jakieś zmiany środowiska, odkąd ów osobnik... zatrzymał się w tym domu? 

Zmiany temperatury, wilgotności, światła? 

Mary  patrzyła  na  nich  zdezorientowana.  Inny  lekarz  mierzył  ciśnienie  Michaelowi.  -  Czy 

zauważyłeś  jakieś  zmiany  w  kolorze  skóry  lub  sposobie  oddychania  tej  istoty?  Utratę  włosów, 

jakieś nadmierne pocenie? 

  - On nigdy nie miał włosów - odparł Michael. 

  - Okazuje się - zauważył jeden z lekarzy - że dzieci potrafiły stworzyć prymitywny system 

porozumiewania z tą istotą, ograniczony do siedmiu, ośmiu jednosylabowych słów. 

  - Ja go nauczyłam mówić - oświadczyła z dumą Gertie lekarzowi, który ucinał pasemko jej 

włosów. Psychiatra przykucnął przy niej. 

  - Ty go nauczyłaś mówić? 

  - Moim “Mów i czytaj". 

Psychiatra nigdy nie korzystał z takiego urządzenia. 

  - Czy twój przyjaciel okazywał jakieś emocje? Śmiał się lub płakał? 

  - Płakał - odparła Gertie. - Chciał iść do domu. 

Kierownik  całej  tej  akcji  przeszedł  do  jadalni,  gdzie  pracowała  ekipa  rentgenowska 

badająca  szkielet  kostny.  Keys  otworzył  suwak  na  innych  plastikowych  drzwiach  i  wszedł  do 

pokoju  objętego  najściślejszą  kwarantanną.  Całe  pomieszczenie  było  osłonięte  plastikiem,  a 

wewnątrz  znajdowała  się  przenośna  sterylna  sala  operacyjna  10  x  10  stóp  z  przezroczystego 

plastiku. Tam leżeli Elliott i E.T., a wokół nich krzątała się ekipa lekarzy specjalistów. 

background image

  - Mam teraz zapis. Nie jest to EKG człowieka. 

  - Jakieś załamki Q, R, S? 

  - Nie. 

  - Jakieś inne? 

  - Nie wiem. 

Zapis, który otrzymał specjalista, nigdy nie  figurował w żadnym podręczniku. Ale lekarze 

to zabawni ludzie. Jeśli mają kilka minut na pokonanie jakiejś trudności, zaraz zaczynają wszystko 

analizować na aparatach i natychmiast odzyskują spokój. 

  -  To  dziwne...  -  stwierdził  któryś  z  nich,  chociaż  było  to  wręcz  nieprawdopodobne. 

Wszystko, co dotyczyło tej istoty leżącej na stole, nie pasowało jedno do drugiego - pewne części 

były lekkie i miękkie, a inne miały twardość kamienia, będącego w stanie unieruchomić maszynę. 

  - Sonar, czy zlokalizowałeś serce istoty? 

  - Trudno to zrobić. 

  - A czy w ogóle ma serce? 

  - Cały ekran się pali, jakby cała klatka piersiowa była sercem. 

Szarpali  go,  podnosili,  zginali  jego  kończyny  we  wszystkich  kierunkach.  Kłuli  igłami 

szukając  żył,  innymi  igłami  badali  refleksy.  Znaleźli  jego  płaty  uszne.  Delikatne  małżowiny 

otworzyły  się.  Teraz  z  kolei  poddawano  działaniu  ostrych  promieni  jego  wzrok,  o  niezwykłej 

czułości świetlnej, będący w stanie przenikać wszechświat. Ekipa pracowała gorączkowo, starając 

się rozwikłać wszystkie jego tajemnice, przeprowadzając na zmaltretowanym organizmie wszelkie 

możliwe znane medycynie badania, żeby odsłonić wewnętrzny system jego życia. 

Lekarz, który kierował zespołem, kilkakrotnie próbował otrzeć czoło, ale za każdym razem 

stwierdzał,  że  jest  ono  pod  szkłem.  Był  sfrustrowany,  zniechęcony,  patrzał  na  E.T.  jak  na  istotę 

wyciągniętą z dna morza, potwór bez świadomości, odczłowieczony stwór, którego znaczenia, celu 

i tajemnicy i tak nie zgłębi. 

E.T.  wywoływał  w  nim  lęk,  a  równocześnie  jego  niewypowiedziana  brzydota  pozbawiała 

lekarza zwykłej czułości. Zmęczony umysł lekarza prześladowały obrazy pterodaktyli, pierwotnych 

jaszczurów,  groteskowych,  które  nigdy  nie  powinny  były  istnieć  i  na  szczęście  przestały  istnieć. 

Ten  stwór  leżący  przed  nim  był  jednym  z  nich,  zimną,  bez  uczuć  istotą  z  koszmarów  - 

zniekształconym  potworem,  który  groził  możliwością  pojawienia  się  w  życiu.  Było  więc  rzeczą 

naturalną nienawidzić go i życzyć mu śmierci. 

  - Żyje - oznajmił laborant stojący obok niego - ale nie mogę uchwycić oddechu. 

  - Tętno regularne... 

background image

Sędziwy  wędrowiec  leżał  spokojnie,  niemal  bez  życia.  Jasne  fluoryzujące  światła  biły  w 

niego,  ohydny  ludzki  blask  porażał  głęboko  nerwy.  Rozumiał,  że  znajduje  się  w  mocy  tych 

ziemskich  lekarzy,  którzy  posługiwali  się  najbrutalniejszą,  prymitywną  aparaturą  w  porównaniu  z 

delikatnymi przyrządami badawczymi stosowanymi na Wielkim Statku. 

  - Och, medycyna - wyszeptał, wzdychając do nocy za oknem, gdzie byli jego lekarze. 

  - Ciało wygląda jak przy zespole Marfana. 

  - Zanotuj: “wytrzeszcz". 

  - Obustronny odruch Babińskiego. 

  - Mam oddech... Właśnie... 

E.T. próbował wyobrazić sobie swoją drogę na Statek, powrót do zadań, jakie powierzono 

mu we wszechświecie. Czy ma to wszystko utracić? 

  - Ach, E.T. - znów westchnął - mają cię teraz. Żelazne łańcuchy Ziemi trzymały go. Został 

zakuty w kajdany i ten ciężar był straszny, gdyż jego siła życia w dalszym ciągu malała. 

  - Czy mamy jakieś pierwiastki śladowe? 

  -  Staramy  się  ustalić  poziom  radioaktywności.  Ale  nie  stwierdziliśmy  żadnych  oznak 

powierzchownych oparzeń w tej rodzinie, ani żadnych uszkodzeń kości. 

  - Doppler, czy znalazłeś jakieś ślady krwi? 

  - Chyba widzimy trochę krwi w pachwinie. 

  -  Są  też  jakieś  pobudzenia  dodatkowe,  wynika  to  z  zapisu  tego  stworu  i  równoczesnego 

zapisu chłopca. 

Główny  lekarz  znów  nerwowo  otarł  swój  hełm.  Chłopiec  i  potwór  byli  w  jakiś  sposób  ze 

sobą  złączeni,  jakby  potwór  żywił  się  życiem  chłopca.  Chłopiec  to  tracił  przytomność,  to  ją 

odzyskiwał,  chwilami  miał  halucynacje,  coś  mamrotał  i  znów  popadał  w  omdlenie.  “Muszę 

przeciąć nić, która ich łączy. Gdybym tylko wiedział, gdzie ona jest i co to za nić", pomyślał lekarz. 

Badał  dalej,  znów  ocierał  hełm.  Nie  miał  wątpliwości,  że  ta  istota  umiera;  ale  teraz 

troszczył się o chłopca. Bicie serca było nieregularne, tętno słabe, a wszystko to zsynchronizowane 

z  potworem:  ukryta  nić  związała  ich  w  jakiś  piekielny  sposób.  “Och  Boże,  pomyślał  doktor, 

spoglądając  w  stronę  innych  pokoi,  że  też  nikt  nie  rozwiązał  tej  zagadki".  Zobaczył  głowy  w 

hełmach pochylone nad aparaturą i zrozumiał, że wszyscy byli bezradni. 

Spojrzał  ponownie  na  twarz  potwora.  Jeśli  gdzieś  we  wszechświecie  rzeczywiście  istniała 

jakaś  nieczuła,  zimna,  pozbawiona  miłości  istota,  to  był  nią  właśnie  ten  przeklęty  stwór  leżący 

przed  nim.  W  jakiś  sposób  rozwinął  on  -  swoją  inteligencję  -  jest  przecież  Statek  kosmiczny,  ale 

istoty,  które  nim  kierują,  są  pasożytami,  drapieżnikami,  nie  potrafią  okazać  sympatii,  dobroci  ani 

ż

adnych  innych  ludzkich  uczuć.  Był  tego  pewien  i  miał  wielką  ochotę  zadusić  potwora.  Było  to 

background image

jednak  niebezpieczne.  Nie  mógł  wyjaśnić  dlaczego,  ale  wiedział,  że  byłoby  to  niebezpieczne  dla 

nich wszystkich. 

Igła nakłuwała skórę E.T. Leżący na stole obok niego Elliott drgnął, jakby nakłuwano jego 

ciało. Zwrócił się do jedynej znajomej twarzy, a była to twarz Keysa: 

  - Sprawiacie mu ból. Zabijacie nas... 

Keys  obserwował  E.T.  Jego  wizja  szlachetnej  istoty  z  kosmosu  zmieniła  się  radykalnie  w 

obliczu  brzydoty  E.T.  Ale  jednocześnie  uświadamiał  sobie,  że  ten  stwór,  chociaż  tak  strasznie 

brzydki, był ze Statku, a Statek uosabiał nieskończoność i potęgę. Służyć Statkowi - to była misja 

Keysa. 

  - Staramy się mu pomóc, Elliott. Potrzebna mu jest nasza opieka. 

  - On chce zostać ze mną. On pana nie zna. 

  -  Elliott,  twój  przyjaciel  to  bardzo  cenny  okaz.  Chcemy  go  poznać.  Gdy  go  poznamy, 

nauczymy  się  wielu  rzeczy  o  wszechświecie  i  o  życiu.  Ty  go  uratowałeś  i  byłeś  dla  niego  dobry. 

Pozwól nam teraz wykonać nasze zadanie. 

  - On chce być ze mną. 

  - Będzie z tobą. Gdziekolwiek on pójdzie, ty pójdziesz. Obiecuję ci to. 

Ale dokąd ten stwór zmierzał, nikt nie wiedział. Wirujące siły w jego ciele przeniosły się do 

jądra. Sędziwy botanik czuł ogrom tej siły, siły dawnych smoków. Jego rasa ujarzmiła ten ogień, to 

ż

ycie. Czy to wszystko ma się skończyć kataklizmem? Czy ma on zniszczyć planetę? Nie, krzyknął 

do siebie, nie można do tego dopuścić! Czyż może się zdarzyć coś straszliwszego niż zniszczenie 

czegoś tak pięknego jak Ziemia? Byłbym przeklęty na zawsze przez wszechświat. 

Ale  smok  w  jego  wnętrzu  tańczył,  oczy  świeciły  mu  jak  słońca.  Jakaś  potencjalna  siła 

zostanie wyzwolona, by zniszczyć lekarzy, aparaturę, przyjaciela i wroga, wszystko. 

  - Chłopiec znów stracił przytomność! - Zawołaj matkę. 

E.T.  przylgnął  do  krawędzi  pustki  resztką  energii.  Ryk  wypełniał  jego  uszy.  Ujrzał  obok 

siebie  otwartą  paszczę  smoka  i  straszliwe  czarne  języki  kosmicznego  ognia,  gotowe  strawić 

planetę,  Układ  Słoneczny  i  wszystko,  co  napotka.  E.T.  poczuł,  że  jego  osłona  pęka  i  wiedza  o 

gwiazdach wycieka coraz szybciej. 

  - Ciśnienie spada. Tętno niewyczuwalne. 

  - Zwiększyć dopływ tlenu. 

  - Teraz jest linia prosta. 

  - Zacznij masaż serca. 

Wstrzyknęli mu adrenalinę, masowali serce. 

  - Nic... 

background image

EKG  sędziwego  wędrowca  wskazywało  jedną  linię,  ustała  praca  serca.  E.T.  leżał  martwy, 

ale Elliott poruszył się, powróciły mu siły, gdy tylko serce E.T. przestało bić. E.T. znalazł wreszcie 

jedną  z  formuł,  pozwalających  uratować  chłopca,  gdy  on  sam  zapadał  się  w  śmierć.  Elliott  nagle 

usiadł i zaczai krzyczeć: 

  - E.T., nie odchodź! 

  - Nie reaguje - rzekł lekarz. - Nie ma oddechu. 

  -  On  potrafi  wstrzymać  oddech!  -  wrzasnął  Elliott.  Lekarze  potrząsnęli  głowami.  Stwór, 

którego chcieli uratować, odszedł i teraz ich urażone uczucia wzięły górę. Nad czym oni właściwie 

pracowali? 

Nawet  nie  zauważyli  chwilowego  migotania  świateł,  ani  lekkiego  trzęsienia  domu  czy 

doliny. Tym zajmowali się inni ludzie, inna aparatura, ci, którzy śledzą ruchy zachodzące w głębi 

ziemi... 

Keys  jak  dziecko,  które  nie  może  uwierzyć,  że  śmierć  naprawdę  istnieje,  pochylił  się  nad 

E.T. i wyszeptał: 

  - Jak możemy się skontaktować z twoimi ludźmi? 

Elliott  nie  czuł  dotknięcia  ręki  Mary  na  swym  ramieniu,  myślał  tylko  o  stracie,  którą 

poniósł. 

  - On był... najlepszy - wyszeptał. Miał oczy pełne łez, gdy patrzał na swego przyjaciela. 

Gertie i Michael weszli mimo protestów głównego lekarza. 

Gertie stanęła na palcach przy stole i patrząc na potwora zapytała: 

  - Czy on nie żyje, mamusiu? 

  - Tak, kochanie. 

  - Czy wolno nam marzyć, żeby powrócił?   

Ostatnią  rzeczą,  jakiej  by  chciała  Mary,  byłby  powrót  małego  potwora.  Spojrzała  na  jego 

ohydne  skurczone  ciało,  okropne  usta,  długie  palce,  groteskowy  brzuch  -  na  to  straszliwe 

brzydactwo, które omal nie zabiło Elliotta, 

  - Ja tego pragnę - rzekła Gertie. - Pragnę, pragnę, pragnę... 

Pragnę, powtórzyła w myśli również Mary, nie wiedząc dlaczego. 

Wszyscy  musieli  teraz  opuścić  sterylną  salę  operacyjną,  nawet  Elliott,  który  stał  na 

zewnątrz  i  obserwował,  jak  E.T.  zapakowano  w  plastikowy  worek  i  przykryto  suchym  lodem.  Z 

innych pokoi zabierano aparaturę i winylowe osłony. 

Do sali operacyjnej wniesiono małą ołowianą trumnę i tam włożono E.T. 

Keys podszedł do Elliotta i położył mu rękę na ramieniu. 

  - Czy chcesz go zobaczyć po raz ostatni? Keys dał znak ludziom, żeby wyszli i zostawili 

background image

Elliotta  samego.  Gdy  chłopiec  tam  wszedł,  opadła  za  nim  klapa  z  plastiku.  Stał  nad 

trumienką.  Zdjął  suchy  lód  z  twarzy  E.T.  Na  plastik  okrywający  pobrużdżone  czoło 

Pozaziemskiego spadły łzy z oczu chłopca. 

  -  Myślałem,  że  zawsze  będziesz  ze  mną.  Jest  milion  rzeczy,  które  chciałem  ci  pokazać. 

Byłeś jak marzenie, co się spełnia. Ale nawet nie wiedziałem o tym marzeniu, dopóki nie zjawiłeś 

się u mnie. Czy teraz poszedłeś gdzie indziej? 

  - Wierzysz w bajki?   

Gipl gipl snnnnnnn org... 

Promień  złotego  światła  przeniknął  przestworza.  Zdania  historyków  kosmosu  są 

podzielone,  z  której  strony  się  ukazał.  Był  starszy  niż  E.T.,  starszy  niż  najstarsza  skamielina.  Są 

tacy, co uważają, że była to uzdrawiająca dusza Ziemi migocąca w stronę obcego gościa. 

  - Nie zaglądaj więcej do okien - podobno powiedział promień i znikł. 

Inni twierdzą, że Ziemia nie mogła się uratować i że siła uzdrawiająca przyszła z siostrzanej 

planety,  żeby  spacyfikować  smoka  nuklearnej  siły.  A  jeszcze  inni  słyszeli:  Dipl  zoonnggg 

ummtrrdss. Wezwanie z przestworzy. 

Ale  cokolwiek  to  było,  dotknęło  ono  palca  E.T.  o  właściwościach  leczniczych  i  rozżarzył 

się  jego  czubek.  E.T.  wyleczył  się.  Nie  wiedział  jak.  Miał  przed  oczyma  obraz  swego  kapitana, 

piękniejszego niż można sobie wyobrazić. 

  - Dobry wieczór, kapitanie - powiedział E.T. 

  - Nie zaglądaj do okien - odpowiedział jakiś głos. 

  - Nigdy więcej, kapitanie. 

Blask  oblał  całe  ciało  E.T.,  ozłocił je,  a  zwłaszcza  okolice  serca,  gdzie  złoto  przemieniało 

się  w  czerwień.  Para,  która  uniosła  się  z  lodu,  poróżowiała.  Elliott  zauważył  to,  zeskrobał  lód  z 

klatki  piersiowej  E.T.  i  zobaczył,  że  żarzy  się  światełko  serca  starego  podróżnika.  Chłopiec 

odwrócił się w stronę drzwi, gdzie Keys wciąż rozmawiał z Mary. Szybko zakrył światełko serca 

swoimi dłońmi. E.T. otworzył oczy. 

  - E.T. telefonować dom. 

  -  Okay          wesoło  wyszeptał  chłopiec.      Okay.  -  Ściągnął  swoją  koszulkę  i  zakrył  nią 

ś

wiatełko serca. - Musimy cię wykraść stąd. Nie ruszaj się... 

Elliott  położył  z  powrotem  lód  na  E.T.  i  zaciągnął  suwak  na  worku.  Potem  udając 

zmartwionego,  wyszedł  przez  klapę,  rękami  osłaniając  twarz,  i  przepchnął  się  między  Mary  i 

Keysem.  Tak  znalazł  się  w  kuchni  razem  z  Michaelem.  Na  stole  piętrzyły  się  instrumenty 

chirurgiczne,  maski  na  twarz,  mikroskopy.  Stała  również  doniczka  ze  zwiędłym  geranium.  Gdy 

background image

Elliott szeptał coś Mi - chaelowi, roślina tak jak  Michael wyprostowała się i w chwilę później jej 

martwe łodygi wypuściły świeże zielone liście. Ukazały się również pączki. Znów zaczęła kwitnąć. 

Michael cicho zatelefonował i wyślizgnął się bocznymi drzwiami. 

 

Elliott stał w głównym tunelu plastikowym prowadzącym z domu, gdy agenci Keysa nieśli 

ołowianą  skrzynkę.  Otworzyli  suwak  na  drzwiach,  jeden  z  nich  przytrzymywał  je.  Wnieśli 

trumienkę do samochodu i wrócili do domu. 

  - Idę z E.T. - oświadczył Elliott. 

  - Ty i twoja rodzina pójdziecie ze mną, Elliott. Wszyscy idziemy do tego samego miejsca. 

  - Tam gdzie on idzie, ja idę. Pan mi obiecał. Teraz idę z nim. 

Keys westchnął, pociągnął suwak na tylnych drzwiach i wypuścił chłopca. Elliott wgramolił 

się do wozu i zapukał do kierowcy. Michael siedzący na miejscu kierowcy odwrócił się. 

  - Elliott, jest tylko jedna rzecz... Ja jeszcze nigdy nie jechałem do przodu. 

Włączył  bieg,  nacisnął  gaz  i  szarpnął.  Cały  system  tuneli  plastikowych  zaczął  się  pruć, 

rozdzierać i runął ogromny namiot otaczający dom. Samochodem rzuciło, ale wyjechał z podjazdu, 

ciągnąc za sobą dwadzieścia stóp głównego tunelu, jakby to był ogon smoka. 

Michael  nacisnął  klakson.  Policjanci  pospieszyli,  by  znieść  bariery  drogowe,  a 

zgromadzony tłum rozstąpił się przepuszczając wóz. Elliott podskakiwał na swoim siedzeniu, gdy 

samochód  jechał  szosą.  Wkrótce  zauważył,  że  dwóch  agentów  znajdowało  się  w  przezroczystym 

wężu. Starali się z niego gorączkowo wydostać. 

Gdyby  chłopiec  spojrzał  w  drugą  stronę,  zobaczyłby,  jak  matka  wskakuje  do  swego 

samochodu wraz z Gertie. 

Mary  wyjechała  z  podjazdu  i  wyprzedziła  auto  rządowe  goniące  wóz  porwany  przez  jej 

dzieci. Miała nadzieję, że nie jest to przestępstwo, chociaż nie była tego pewna. 

  - Dokąd jedziemy, mamusiu? - spytała Gertie. 

  - Kupić krem z placenty - zaskrzeczała Mary, przejeżdżając przez zapory policyjne. 

  - Czy Elliott i Michael ukradli samochód? 

  - Tak, kochanie... 

  - Dlaczego nie zabrali mnie ze sobą? 

  -  Bo  jesteś  za  mała,  żeby  kraść  samochody  -  rzekła  Mary,  pędząc  ulicą.  -  Jak  będziesz 

starsza, to co innego. 

Wiedziała teraz, że potwór żyje, czuła to każdym nerwem swego ciała. Bez względu na to, 

czy sprawiły to pragnienia dzieci, czy też po prostu przypadek przywrócił go z powrotem do życia, 

background image

cieszyła  się.  Bo  chociaż  powstały  dalsze  komplikacje,  chociaż  auta  policyjne  goniły  ją  i  jego  - 

wiedziała, że mimo wszystko tak jest najlepiej. 

 

Podskakujący w tunelu agenci trzymali się kurczowo jego brzegu. Widzieli, że Elliott przy 

czymś  pospiesznie  manipuluje.  “Hej  -  pomyślał  jeden  z  nich  -  chyba  ten  dzieciak  nie  chce 

odcumować tego węża". 

W chwilę potem agenci koziołkowali po ulicy, a wóz popędził naprzód, zostawiając ich na 

jezdni. 

Michael walczył z kierownicą i pedałami. 

  - Zabijemy się, Elliott! - zawołał. - I nigdy nie dostanę prawa jazdy. 

Dziwił się, że inne samochody nie wpadają na siebie. Elliott sięgnął do ołowianej skrzynki 

E.T., otworzył ją i plastikowy worek. 

E.T. usiadł, zrzucił z siebie suchy lód i rozejrzał się dokoła. 

  - E.T. telefonować dom. 

  - Czy oni przyjadą po ciebie? - zapytał Elliott. 

Zipp ziiple złak - złak. 

Oczy  E.T.  jarzyły  się,  ale  jeszcze  bardziej  jarzyło  się  światełko  jego  serca,  które 

odpowiadało na pytanie Elliotta jasnością wypełniającą cały wóz. 

Michael  skręcił  z  alei  na  drogę  prowadzącą  na  wzgórze,  zwane  Lookout.  Z  tego  wzgórza 

ujrzeli,  że  wszystkie  “  Smoki",  do  których  Michael  telefonował  przedtem,  czekają  z  rowerami. 

Samochód nagle się zatrzymał. Elliott i Michael pomogli E.T. wyjść. Greg, Tyler, Steve otworzyli 

usta, kiedy zobaczyli małego potwora. 

  - To jest człowiek z kosmosu - oznajmił Elliott - i my odstawiamy go na jego Statek. 

Tak  jak  przedtem  lekarzom,  tak  teraz  “Smokom"  zakręciło  się  w  głowie  od  tego  widoku. 

Ale dzięki zabawie w tę grę, w której przypadały im role potworów, czarodziejów, maszkar - byli 

przygotowani  na  niezwykłe  sytuacje.  Tak  więc  chociaż  osłupieli  na  widok  E.T.,  wsadzili  go  do 

kosza na rowerze Elliotta i pomknęli w stronę wzgórza. Prowadził Tyler, pedałował co sił. A gdy 

odwracał się do tyłu i widział tego stwora z wybałuszonymi oczami w koszu Elliotta, jechał jeszcze 

szybciej. Wolał na niego nie patrzeć, gdyż z wrażenia troiło mu się w oczach. 

  -  Elliott!  -  krzyknął  Greg,  a  ślina  fruwała  obok  niego.  -  Co...  co...  -  Jąkał  się  ledwie 

obracając językiem. Ślina napływała mu do ust z zachwytu, gdy tak pedałował. Obok jechał Steve 

pochylony  nad  kierownicą.  On  także  popatrzył  na  potwora  i  zrozumiał,  że  kimkolwiek  on  jest,  to 

jego obecność jest jakoś związana z tym, że siostra każe ci robić ciasteczka z błota. Szczegółami tej 

sprawy  zajmie  się  później.  Ale  jedno  wie:  nigdy,  ale  to  nigdy  nie  mieć  nic  wspólnego  z 

background image

jakąkolwiek  siostrą,  nawet  z  własną.  Dziwne  rzeczy  mogą  się  dziać,  takie,  o  których  zapewne 

dowie  się  na  pierwszym  roku  studiów,  na  wykładzie  z  higieny.  Jeszcze  niżej  pochylił  się  nad 

kierownicą, w głowie kotłowały się pytania, na które nie miał odpowiedzi, ale nogi nie przestawały 

pedałować.   

Gdy ta dziwna ekipa rowerzystów zniknęła z pola widzenia, na szczycie wzgórza pojawiły 

się  rządowe  auta,  policyjne  wozy  i  Mary.  Wszyscy  raptownie  zahamowali  w  pobliżu  porwanego 

wozu, a policjanci wyskoczyli z karabinami. 

W  tej  samej  chwili  Mary  podbiegła  do  policjantów  krzycząc:  -  Nic  im  nie  róbcie,  to  są 

przecież dzieci! - Miesiące frustracji, lęku zabrzmiały w jej głosie. Policjanci cofnęli się, zdumieni, 

a  ona  przepychała  się  do  nich.  Gdyby  była  równie  stanowcza  podczas  rozprawy  rozwodowej, 

byłaby obecnie znacznie bogatszą kobietą. 

Postój  przy  samochodzie  wpłynął  na  zwiększenie  odległości  pomiędzy  rowerzystami  i 

policjantami:  wciąż  zajmowali  się  porzuconym  wozem,  z  którego  ciekła  woda  topniejącego  lodu. 

Gdy otworzyli drzwi, zobaczyli, że wóz jest pusty. Wtedy zza krzaków wyszedł ktoś, kto wiedział, 

ż

e tego wieczoru ten teren jest najważniejszym miejscem na świecie. 

  - Zabrali rowery! - wrzasnął Lance. - Ja wiem, dokąd jadą! 

Mary położyła rękę na ustach małego nudziarza i wciągnęła go do swego samochodu. Ale 

Lance otworzył okno i krzyknął w stronę policjantów i agentów rządowych: 

  - Nad jezioro, oni jadą nad jezioro! Policja i agenci ruszyli w kierunku jeziora. 

Lance zwrócił się do Mary: - Do lasu! Pokażę coś pani. 

  - Przecież powiedziałeś: nad jezioro? 

  - Może jestem nudziarzem, ale nie jestem głupi. 

Chłopcy  z  E.T.  zmierzali  do  miejsca  lądowania  Statku.  “Smoki"  patrzyły  na  E.T.  ze 

zdumieniem,  lecz  serca  mówiły  im,  że  to  jest  ich  przyjaciel,  że  wreszcie  biorą  udział  w  grze 

najwyższej klasy. Jechali szybko, pedałowali co sił, wioząc E.T. tam, gdzie coś na niego czeka. 

Auta  policyjne  okrążyły  jezioro,  minęły  obozy  letnie,  domki,  chatę  dozorcy  parku.  “Nie, 

nikogo tu nie ma". Dozorca patrzał na auta gromadzące się na drodze. “Co się dzieje?" - pomyślał. 

Samochody znów ruszyły. Opony rozpryskiwały błoto i kamienie. Ekipa pościgowa znikła. 

  -  Dokąd  teraz  jedziemy?  -  zastanawiał  się  sierżant  policji,  który  jechał  na  czele.  Mrugał 

powieką  przez  cały  ranek,  jakby  odbierał  jakieś  sygnały  i  prowadził  wóz,  jakby  za  pomocą 

wewnętrznego radaru. Auta pomknęły ku autostradzie. 

Był to wielki pościg i nic nie mogło go powstrzymać; 

  - Tu jest skrzyżowanie. Niech twoi ludzie rozdzielą się... 

background image

Radia  przekazywały  rozkazy,  policjanci  przystąpili  do  nowej  akcji.  Otwierali  i  zamykali 

jeden odcinek drogi za drugim. 

  -  ...Zawróć,  zawróć...  -  Powieka  drgnęła  i  wraz  z  nią  drgnęły  koła  wozu  zawracając  na 

sygnał,  który  usłyszeli  wszyscy  kierowcy,  sygnał  biegnący  z  serca  ich  ofiary,  pozaziemskiego 

stworu.  Szukał  on  łączności  z  wszechświatem.  Jego  telepatyczna  sonda  była  tak  silna,  że  nawet 

kamienie ją czuły. 

E.T. podskakiwał w koszyku Elliotta, przytrzymując się swymi długimi palcami. W głowie 

dudniło mu od sygnałów, od różnych znaków: 

  - znakle, nerk, nerk, czy możesz nas odczytać? 

  - Tak, mój kapitanie. Ale proszę, pospiesz się, zingg, zingle, nerk, nerk. 

Tyler  mknął  z  całych  sił  na  czele  gromadki,  obok  jechał  Michael  pochylony  nad 

kierownicą. Nagle Michael usłyszał klaksony. 

  - Nadjeżdżają - spojrzał w stronę Elliotta. 

  -  W  boczną  alejkę!  -  wrzasnął  Elliott,  skręcając.  Za  nim  podążyli  Greg  i  Steve.  Opony 

rowerów  zapiszczały  na  wykruszonym  asfalcie.  Alejka  prowadziła  wprost  do  celu,  do  wzgórz, 

które teraz wydawały się bardziej odległe niż kiedykolwiek przedtem. 

Rowery  podskakiwały  na  wyrwach,  ściany  domów  błyszczały,  okna  migotały.  Facetowi 

pijącemu  piwo  przy  oknie  zadrżała  ręka:  “  Czyżbym  widział  potwora  w  koszyku?"  Beknął  i 

podszedł do komody. “Człowiek musi się napić, gdy coś takiego zobaczy". 

  - W prawo...! - Agent wskazał drogę palcem, który jakby zaczął się jarzyć. 

Skąd mogę wiedzieć, jak jechać? - zapytał sam siebie. - Wiem tylko, że wiem. 

  - Tam, w górę. 

Auta policyjne pomknęły w stronę alejki. Wjechały na nią z siedmiu różnych stron, a potem 

ruszyły  karawaną  po  zniszczonym  bruku.  Pierwszy  wóz,  nadal  prowadzony  przez  sierżanta  z 

drgającą  powieką,  wjechał  wąskim  przejściem  na  sygnale.  Jego  drugie  oko  pracowało  w 

dwójnasób. 

Na zewnętrznej flance agenci zamknęli wylot alejki. Ten z jarzącym się palcem wskazał: - 

Oto oni! 

Elliott zeskoczył z roweru i pobiegł z E.T. schodami obok starego garażu. Michael i Tyler 

podążali za nim i zaraz znaleźli się na tylnym podwórku otoczonym drewnianym płotem. 

Greg i Steve, którzy byli już na górze, rozejrzeli się, ocenili sytuację i pomknęli w następną 

alejkę. Byli już tam Tyler i Michael, a w środku, pomiędzy nimi - Elliott z E.T. Ogromne oczy E.T. 

obracały się szybko. 

  - Nie pozwól, by mnie schwytano, xyeryer omnn, czy mnie słyszysz? 

background image

  -  Zerk  nergle,  nasz  wielki  kapitan  prosi  o  pośpiech.  Niebezpieczeństwo, 

niebezpieczeństwo!  Alejka  zakręcała  tworząc  łagodny  łuk.  Pięć  rowerów  z  potworem  pędziło 

boczną  dróżką,  lepiej  znaną  rowerzystom  niż  kierowcom.  Duże  wozy  wpadły  na  siebie,  blokując 

drogę. Musiały wycofać się, zawrócić, potem znów ruszyły. 

  -  Wstrętne  małe  szczury!  -  zawołał  sierżant.  Jego  lewe  oko  mrugało  jak  błysk  flesza. 

Wjechał na jakiś pojemnik na śmieci. Miał nadzieję, że nie wyskoczy mu nagle na drogę staruszka, 

pies, dziecko czy pijak, gdyż na pewno znaleźliby się pod kołami. Jechał na pełnym gazie, syreny 

wyły, daszek czapki zsunął mu się na czoło. 

  - Mały drań - Keys mamrotał do siebie. - Paskudny smarkacz. - Stanęła mu przed oczyma 

słodka  twarzyczka  Elliotta,  gdy  go  okłamywał.  Ten  dzieciak  daleko  zajdzie  z  taką  twarzą. 

Wykantować w ostatniej chwili, gdy się już miało łup w rękach! 

  -  Skręcaj,  skręcaj!  -  krzyczał,  znając  drogę,  czując  ją  w  swoich  palcach.  Jego  kierowca 

wjechał w ulicę, gdy Tyler i Elliott ukazali się na horyzoncie. 

  - Cholera! - zaklął Tyler. - Już są...   

Ostatni  odcinek  ulicy,  ostatni  ciąg  domów  przed  lasem.  Nagle  z  obu  stron  wysypali  się  z 

otwartych drzwi wozów agenci i policjanci.   

Elliott zawrócił  w  alejkę.  W  dali  pojawiła  się  maska  policyjnego  auta,  reflektory  omiatały 

teren... Samochód nadjeżdżał. 

Krąg się zamknął. Wysoki Tyler pochylony nad kierownicą rzekł: 

  -  Spróbujmy  się  przedrzeć!  -  I  pomknął  naprzód,  a  za  nim  Michael  i  Elliott.  Pędzili,  jak 

tylko  mogli  najszybciej.  Zobaczyli  wąski  pas  pomiędzy  dwoma  parkującymi  wozami.  Tyler 

wskazał nań, Elliott zgodził się. Greg i Steve stanowili flankę tego lecącego skrzydła. Usta Grega 

po raz pierwszy od lat były suche, bez śliny. 

  -  Nie  uda  się  nam  -  szepnął,  żałując,  że  nie  ma choć  jednego  balonika  śliny,  który  by  im 

puścił w twarz. Skrzydełka na czapce Steve'a opadły na skutek wiatru wywołanego pędem roweru. 

Falanga  rowerzystów  ruszyła  wprost  na  mur  policji,  rządowych  agentów.  Wszystkie 

przejścia były zablokowane. 

“Ostatnia  kraksa  -  pomyślał  Elliott.  -  Tylko  to  możemy  mu  dać".  E.T.  podniósł  palec  i 

rowery uniosły się w powietrzu nad goniącymi ich autami. 

  -  Niech  to  szlag  trafi!  -  zawołał  dowódca  policji.  Stał  z  rękami  na  biodrach,  czapką 

zsuniętą  z  czoła  i  wytrzeszczonymi  ze  zdziwienia  oczami.  Pięć  rowerów  płynęło  nad  domami. 

Keys poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Rowery musnęły druty telefoniczne, wierzchołki 

słupów i zniknęły w mroku. 

background image

E.T. spojrzał w dół. Tak, to była dużo lepsza, łagodniejsza jazda. Jego światełko serca znów 

się  zapaliło  i  świeciło  poprzez  koszyk  Elliotta.  Sowa,  która  powróciła  na  swoje  drzewo,  obudziła 

się i poruszyła leniwie skrzydłami. Nadszedł czas, żeby zjeść starą mysz, postanowiła, i pofrunęła 

do góry. Co tu się dzieje? Pięć rowerów przeleciało obok niej. Sowa cofnęła się, nerwowo ruszając 

dziobem.  Swym  potężnym  wzrokiem  dostrzegła  światełko  serca  E.T.  Patrzyła  na  starego  gnoma, 

który wpatrywał się w mrok. 

“Nietoperze tutaj są jakby większe - pomyślała sowa. - Albo straciłam rozum". 

Rowery  sunęły  dalej  w  zapadających  ciemnościach.  Elliott  skierował  swój  rower  do 

miejsca, które już znał. Chłopcy poszli w jego ślady. 

  - Powiesz mi, jak to się skończy - wyjąkał Greg. 

Oczy  miał  zamknięte,  wargi  wilgotne.  Znajdujący  się  za  nim  Steve,  bez  czapki,  z 

rozwichrzonymi włosami, patrzał w dół. 

  - Wszystko przez te siostry - wyszeptał do siebie cichutko. 

Tyler  i  Michael  byli  najbliżej  Elliotta,  a  E.T.  wpatrywał  się  w  dalekie  niebo,  starając  się 

przeniknąć chmury. 

  - znak zerkle, dergg oh, mój kapitanie, czy to naprawdę ty? 

  - znerkle dergg, dergg... 

Ukazała  mu  się  telepatyczna  twarz,  której  najbardziej  ufał.  Najdoskonalsza  i 

najsubtelniejsza  ze  wszystkich  twarzy  sędziwych  podróżników.  Uśmiechnęła  się  żółwim 

uśmiechem najwyższej świadomości i znikła.   

  - Las! - krzyknął Elliott, gdy rowery dotknęły nieba i inni chłopcy mogli również zobaczyć 

wzgórza i głębokie cienie. 

Mary prowadziła samochód zgodnie ze wskazówkami nudziarza. 

  - Teraz w górę, drogą, gdzie nie wolno parkować - ponuro mruczał Lance. 

Największy  pościg  na  świecie,  a  on  nie  bierze  w  nim  udziału.  Dlaczego?  Ponieważ  jest... 

kretynkiem. 

Gertie siedziała pomiędzy nimi z doniczką geranium w dłoniach. Pojawiły się nowe pączki, 

gdy samochód podskakiwał na tej bocznej drodze. 

Lance wpatrywał się w wierzchołki drzew. 

  - Łapię jakieś sygnały - rzekł. - Proszę zaparkować tutaj... 

Zaparkowali,  wysiedli  i  ruszyli  do  lasu.  Lance  szedł  przodem.  Mary  trzymała  Gertie  za 

rękę. Poruszali się wolno, natomiast jazda nad wierzchołkami drzew była szybka. Elliott prowadził 

chłopców do ukrytego komunikatora. 

background image

  -  Tutaj...  -  E.T.  wskazał  palcem  miejsce  i  latające  rowery  zaczęły  opuszczać  się  w  dół. 

Lekko wylądowali na trawie. Ullll - lipl - lip. 

Komunikator brzęczał. Gdy Elliott podszedł, nagle rozbłysł promień lawendowego światła, 

który  zmroził  go.  Chłopiec  popatrzał  na  E.T.  Stary  potwór  znalazł  się  wraz  z  nim  w  świetlnym 

kręgu. Obaj spojrzeli do góry. 

Zobaczyli  Wielki  Statek  świecący  łagodnie.  Elliottowi  wydało  się,  że  ogromna  ozdoba 

choinkowa  wynurza  się  z  ciemności.  Przyglądał  się  pięknemu  pojazdowi,  upajając  się  jego 

wielkością.  Był  to  jakby  E.T.  milion  razy  zwielokrotniony,  największe  światełko  serca,  jakie 

widział  świat.  Jego  tajemnice  świeciły  dla  niego,  a  przesłanie  miłości  i  zachwytu  wzruszało  go. 

Chłopiec  zwrócił  się  w  stronę  E.T.  Oczy  sędziwego  podróżnika  też  się  powiększyły  na  widok 

ukochanego  Statku  matki,  królowej  Drogi  Mlecznej.  Światła  dowódcze  oświetlały  eleganckie 

wzory  dokoła  dziobu  i  E.T.  odczytał  w  tym  przejaw  doskonałości  mózgu  kosmosu  w  najbardziej 

rozwiniętej formie. 

Spojrzał na przyjaciela, który pomógł mu przywołać swoich z niezmierzonych przestworzy. 

  -  Dziękuję  ci,  Elliott...      -  Głos  Pozaziemskiego  zabrzmiał  silniej,  gdyż  jego  alikwoty 

harmoniczne zestroiły się ze Statkiem. 

  -  Obiecuję  nie  zaglądać  do  okien  -  powiedział  do  jarzącego  się  włazu.  Ale  wówczas 

poczuł, że ktoś jeszcze wchodzi na polankę. Była to wiotka istota i E.T. przypatrywał się jej przez 

długą chwilę. 

Nagle podbiegła do niego Gertie. 

Tutaj jest twój kwiatek! - zawołała podając mu doniczkę. 

E.T. uniósł dziewczynkę do góry i rzekł: Bądź grzeczna. 

Na krawędzi polanki poruszył się cień, potem rozległ się dźwięk dzwoniących kluczy. 

E.T. szybko postawił Gertie. Wyciągnął do Elliotta rękę i rzekł: - Idziesz? 

  - Zostań - poprosił chłopiec. 

Sędziwy podróżnik objął Elliotta i poczuł, że ogarnia go kosmiczna samotność, największa, 

jakiej  kiedykolwiek  doznał.  Dotknął  serca  Elliotta  i  zrobił  swymi  palcami  jakiś  skomplikowany 

znak, żeby uwolnić chłopca z narkozy gwiazd. 

  - Będę tam - szepnął i czubek jego palca rozjarzył się tuż przy klatce piersiowej dziecka. 

Potem  sędziwy  botanik  wszedł  na  pomost  Statku.  Wewnętrzne  światło  Wielkiej  Ozdoby 

ś

wieciło nad nim. Poczuł, że miliony obwodów jego świadomości zapalają się w nim, a jego serce, 

tak jak serce Elliotta, napełnia się nie samotnością, lecz miłością, 

Wszedł w krąg zamglonego światła, trzymając w rękach doniczkę z geranium.