background image
background image

BJ JAMES 

Duma i obietnica 

background image

PROLOG 

- Nie. To nie ona. To niemożliwe! 

- Któż to jest, wobec tego? 

- Po prostu piękna kobieta. W Atlancie jest ich wiele. 

- Nigdy jej tu nie widziałem. 

- Sama? Niemożliwe! 

Szmer szeptów ogarniał ogródek restauracji i za­

głuszał płaczliwą grę węgierskiego skrzypka. Głowy 

dyskretnie odwracały się w jej kierunku, oczy spo­

glądały na nią ukradkiem. Siedziała tuż przy szem­

rzącej fontannie z kieliszkiem wina w ręku. Wpat­

rywała się w szklany dach, przez który widać było 

ciemne, pełne błyszczących gwiazd niebo. 

Owal jej twarzy był doskonały. Czarne brwi osła­

niały poważne, szare oczy. Pod opaloną skórą wyraź­

nie rysowały się kości policzkowe. Kruczoczarne włosy 

swobodnie opadały na plecy. Miała na sobie srebrno-

niebieską suknię, podkreślającą jej wspaniałe kształty. 

Ci, którzy ją obserwowali, czuli, że ani nie słyszy 

szeptów, ani nie widzi spojrzeń. Była po prostu 

samotną, smutną kobietą. 

Nagle wstała i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała 

się na chwilę przy marmurowym blacie. 

- Jak zwykle, droga przyjaciółko, można u ciebie 

znaleźć schronienie przed burzą - powiedziała niskim, 

gardłowym głosem. 

Siedząca na wysokim krześle Madame Zara spra-

background image

5 DUMA I OBIETNICA 

wiała wrażenie królowej. Siwe włosy, okalające jej 

głowę, błyszczały jak korona. Popatrzyła na młodą 

kobietę i lekki uśmiech przemknął po jej twarzy. 

-Ale nie przed tą tutaj. - Palcem dotknęła srebrzys­

tej materii kryjącej obolałe serce. - Tej burzy nie 

można uciszyć. 

Madame Zara delikatnym ruchem odgarnęła grzy­

wkę z czoła kobiety i czubkami palców musnęła bliznę 

- siną, poszarpaną i brzydką. 

- On wróci. 

- Nie! - Szare oczy zabłysły, ale nie pojawiła się 

w nich ani jedna łza. 

- Ależ tak. - Powykręcane reumatyzmem palce 

jeszcze raz dotknęły szramy. 

- Na znak twojego męstwa, przyrzekam ci, że wróci. 

Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. 

- Nie dziś, nie jutro, ale wróci. 

Pełen współczucia uśmiech rozjaśnił twarz pokrytą 

zmarszczkami. 

- Wróci, kiedy będziesz gotowa. 

- Tyle razy miała pani rację. - Silne, młode palce 

objęły pokrytą błękitnymi żyłkami dłoń. Druga ręka 

machinalnym gestem zakryła bliznę włosami. - Ale 

tym razem myli się pani. 

- Posłuchaj mnie! - W starczym głosie zabrzmiała 

błagalna nuta. - Posłuchaj i uwierz! Zanim skończy się 

lato, będziecie razem. 

- Nie! On tu nie przyjedzie. Ani latem, ani zimą. 

Nigdy więcej. Dzisiejszy wieczór to moje pożegnanie 

z przeszłością. Jutro zaczynam nowe życie. 

- Wróci. 

- Nie. - Głos miała cichy, ale mówiła stanowczo. 

- Nie. Już nigdy nie będziemy razem. 

Puściła dłoń Madame Zary i cofnęła się. 

Gest pożegnania, cień smutnego uśmiechu. Od-

DUMA I OBIETNICA 7 

wróciła się. Szła w kierunku drzwi wyprostowana, 

z wysoko uniesioną głową. Nagle zatrzymała się 

i jeszcze raz rozejrzała dookoła, jakby chciała za­

trzymać to miejsce we wspomnieniach. Na zawsze 

zapamięta te drobne kwiatki rosnące wokół krzewów. 

Fiołki, anemony, bratki. I konwalie. 

Jego ulubione kwiaty. 

On. 
Sala rozpłynęła się. Przez chwilę miała przed oczy­

ma tańczące płomienie dogasającego ogniska. Na­

słuchiwała jego śmiechu, czekała, by otoczyło ją ciepło 

jego ramion. Westchnęła przeciągle. Jej piękna twarz 

była zimna. Na koniuszkach rzęs zawisły łzy. 

Nie ma żadnego ogniska, nie słychać żadnego 

śmiechu. Już nigdy nie będzie jej ciepło. 

Nagle zdała sobie sprawę ze spojrzeń i szeptów. 

Wyprostowała się. Po raz pierwszy tego wieczoru grała 

dla publiczności; podniosła wysoko głowę. Pożegnanie 

już się skończyło, nie chciała dłużej zwlekać. 

Z drżącym sercem wkroczyła w swoje puste życie. 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Stał na progu, z dala od wszystkich. Nie słyszał 

muzyki, nie widział uśmiechów tańczących. Zagubio­

ny w myślach o tym, co minęło. 

Dwadzieścia dwa lata temu Ross McLachlan zna­

lazł się tutaj po raz pierwszy i usłyszał, jak jego brat, 

którego również po raz pierwszy wtedy ujrzał, wzbra­

nia się oddać farmę ich lekkomyślnemu ojcu. 

Ross uśmiechnął się na samo wspomnienie. Jeśli on 

był wtedy zaskoczony, to jak musiał czuć się Dare, 

kiedy niespodziewanie ujrzał ojca, jakiegoś brudnego 

ulicznika i na dodatek bliźnięta. Ależ musiał to być dla 

niego szok! Trzej bracia! Ale Dare nie należał do ludzi, 

których łatwo zaskoczyć. Przywitał ojca z szacunkiem. 

Przecież tego nauczyła go babka, Flora McLachlan, 

dumna Szkotka, która go wychowywała, i od której 

przejął ziemię. Zaopiekował się również tak nagle 

odnalezionymi braćmi. 

Ross miał wówczas jedenaście lat, Dare dwadzieś­

cia, a bliźniacy kilka miesięcy. Szopa, pamiątka po 

marzeniach pierwszego McLachlana, który osiedlił się 

w Karolinie, stała tu już prawie dwieście lat. W jej 

cieniu rodziły się nowe pokolenia, była schronieniem 

dla zwierząt, przechowywano w niej plony zebrane na 

skalistych zboczach, a kiedyś nawet dała schronienie 

całej rodzinie, gdy groźni czerwonoskórzy tańczyli 

w świetle palącego się domu McLachlanów. Z czasem 

nastąpił spokój, ale McLachlanowie po kolei opuszczali 

DUMA I OBIETNICA 

tę ziemię. Pozostała tylko szopa, którą ostre słońce 

i zimne wiatry odarły z godności, pozostawiając surowe 

kamienie i belki. Czekała na dzień, kiedy kolejny uparty 

i odważny McLachlan odbuduje wokół niej farmę. 

Dokonał tego Dare, a trzej jego bracia znaleźli tu swój 

dom. Ułożył podłogę z cegieł i oszklił olbrzymie wrota. 

Świetliki, wbudowane w dach, dawały doskonałe 

oświetlenie. W olbrzymim kominku płonął ogień. 

Miłość całkowicie odmieniła starą budowlę, a pracę 

Dare'a dokończyła jego ukochana żona Jacinda. Tutaj 

malowała obrazy, dekorując nimi ściany. Kolory, 

symetria i dobry smak przydały szopie nowego uroku. 

Otoczona zielenią, stała się prawdziwym dziełem sztuki. 

Łączyła w sobie historię i nowoczesność, a dzięki 

właścicielom przeżywała swój najpiękniejszy czas. 

Teraz wnętrze szopy rozbrzmiewało śmiechem i ra­

dością. McLachlanowie i ich przyjaciele zebrali się na 

chrzcinach przedstawicieli nowej generacji - syna 

i córki Jacindy i Dare'a. 

Ross wrócił do rzeczywistości. Z uśmiechem za­

czął przyglądać się gościom. Ich różnorodność za­

skakiwała. Byli tu studenci, nauczyciele, rzeźbiarz, 

pianista, modelka, aktor, impresario, piękna malar­

ka... 

I aktorka. 
Popatrzył na nią. Jakby to wyczuła, podniosła 

głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Ross, jak za­

czarowany, oparł się powoli o ścianę. Wsunął jedną 

rękę do kieszeni, a drugą uniósł kieliszek szampana. 

Kobieta stała bez ruchu. Wydawało się, że go nie widzi, 

chociaż patrzyła w jego stronę. A potem, pochłonięta 

własnymi myślami, pochyliła głowę. 

Po chwili ponownie zaczęła mierzyć go wzrokiem. 

Powoli, spokojnie, aż oczy jej spoczęły na węźle 

krawata Rossa, który myślał, że aktorka uśmiechnie 

background image

10 DUMA I OBIETNICA 

się do niego ironicznie, ale przyglądała mu się nieru­

chomym wzrokiem. 

Kiedy ich oczy spotkały się, uniosła brwi i natych­

miast popatrzyła na jego usta. Wciągnęła gwałtownie 

powietrze. Na jej twarzy pojawił się grymas, którego 

Ross nie rozumiał. Westchnęła i potrząsnęła głową. 

A potem po prostu odwróciła się i odeszła. 

Może wprowadziła nową taktykę do starej gry? 

zastanawiał się Ross. Może zamiast obrażać się po­

stanowiła go intrygować, by udowodnić, że nie jest 

obojętny na wdzięki żadnej pięknej kobiety? 

- Doskonale, moja droga - zamruczał Ross i roze­

śmiał się głośno. 

Cztery lata temu Jacinda Talbot z Tylerem, dziec­

kiem swej zmarłej przyrodniej siostry, pojawiła się 

w dolinie, by zacząć nowe życie. Co roku Antonia, 

zawsze świetnie ubrana, z pięknymi czarnymi, opada­

jącymi na ramiona włosami, przyjeżdżała tu, do Madi­

son, by spędzić trochę czasu z przyjaciółką. Była 

kusicielką, której nikt nie potrafił zapomnieć, gwiazdą 

filmu i teatru, przyciągającą uwagę wszystkich. 

Teraz przyjechała na dłużej i Madison stało się 

świadkiem jej aktorstwa. Grała rolę matki chrzestnej 

tak dobrze, że budziła powszechne zainteresowanie. 

Tylko Ross był odporny na jej wdzięki. Tak było od 

ich pierwszego spotkania na ślubie Dare'a i Jacindy, 

kiedy rozpoczęła się między nimi walka. Nigdy nie 

zmienili o sobie zdania - ona była nadętą, wpatrzoną 

w siebie egoistką, a on nudnym, mimo wykształcenia 

i kwitnącej praktyki lekarza-pediatry, prowincjuszem. 

Jako broń wybrali subtelny sarkazm. Po czterech 

latach Ross w dalszym ciągu traktował ją jak czarującą 

laleczkę, a ona nazywała go bufonem o byczym karku. 

Nic się nie zmieniło i Ross sądził, że tak już będzie 

zawsze. Chociaż dzisiaj wydawało mu się, że Antonia 

DUMA I OBIETNICA 

11 

była jakby spokojniejsza i cichsza. W trakcie uroczys­

tości potrafiła nawet uspokoić przerażone dziecko 

czułym słowem i delikatnym gestem. Miał wtedy, przez 

chwilę, wrażenie, że ją nawet trochę lubi. 

Ale natychmiast stłumił to uczucie. 

Przecież to była tylko gra z jej strony, przekonywał 

sam siebie. 

- Mówisz do siebie? - odezwał się znajomy głos 

i czyjaś ręka wsunęła mu się pod ramię. - Jeśli już 

musisz to robić, to chociaż nie strasz wszystkich taką 

groźną miną - powiedziała Jacinda, a potem dodała: 

- Ależ ona jest piękna. 

-Kto? 
- Ross! - wykrzyknęła z lekkim wyrzutem. 

- Nie wiem... - zaczął starym zwyczajem i urwał. 

Nie mógł udawać, że tego nie dostrzega. Uroda 

Antonii rzeczywiście zapierała dech w piersi. 

-Tak -wyrzucił przez zaciśnięte zęby. -Jest piękna! 

- O, cóż za postęp! Kiedyś nie powiedziałbyś tego. 

Popatrzył na drobną postać u swego boku i wyraz 

jego twarzy zupełnie się zmienił. Zamiast złośliwości 

w jego głosie pojawił się łagodny ton, kiedy dodał: 

- Tak, jest piękna, ale tobie nie dorównuje: 

Jacinda roześmiała się. 

- Chyba miałeś jakiegoś Irlandczyka w rodzinie. 

Umiesz prawić komplementy. 

- Możliwe. Dość często udaje mi się to robić. 

- Czy teraz też? - zapytała Jacinda. 

- Jeśli nie wierzysz, że jesteś najpiękniejszą kobietą 

na świecie, zapytaj Dare'a. 

- Spróbowałby stwierdzić coś innego! Ale ty? 

- No cóż, jestem po prostu o tym przekonany. 

- Czyżby? - przyjrzała mu się z dużym zaintereso­

waniem. - Naprawdę? 

- O co ci chodzi? - gwałtownie spoważniał. 

background image

12 DUMA I OBIETNICA 

- Wydaje mi się... - przerwała i potrząsnęła głową. 

- Nieważne. To nie jest odpowiedni moment. 

- Odpowiedni moment na co, Jacindo? 

Niski głos był taki jak jego właścicielka: gorący, 

prowokujący, niezapomniany. 

- Czy mogę przyłączyć się do rozmowy? 

Ross popatrzył na piękną kobietę chłodno. 

- Czyżby zabrakło ci wielbicieli? - zapytał. 

Usłyszał śmiech Antonii; lekko ochrypły, niski. 

- Czy to zazdrość, doktorku? 
- Skądże znowu. Na to się nie choruje, jeśli człowiek 

jest odporny. 

Antonia roześmiała się znowu, unosząc lekko jedną 

brew. 

- Różne określenia słyszałam już z męskich ust, ale 

nikt jeszcze nie nazwał mnie chorobą. 

- Niemożliwe! - Ross miał kamienny wyraz twarzy. 

Antonia skupiła na sobie całą jego uwagę, nie czuł 

nawet, że dłoń Jacindy wysuwa się spod jego ramienia. 

- Ale ty na pewno jesteś na takie choroby odporny. 

- Antonia podniosła głowę. 

- Oczywiście. - Niebieskie oczy wpatrywały się 

twardo w szare. Żadne z nich nie odwróciło wzroku. 

- Jesteś tego zupełnie pewny, doktorku? - Antonia 

przysunęła się bliżej. Delikatnie przesunęła palcem po 

krawacie, a potem dotknęła dołka w brodzie Rossa. 

- Jesteś tego naprawdę pewny? Czy potrafisz zapo­

mnieć, że jestem kobietą? 

-O tym zawsze pamiętam. Niestety, mężczyzna jest 

bezradny wobec takiej kobiety jak ty. - Ross chwycił ją 

za rękę i trzymał w silnym uścisku. - Powiedzmy sobie 

otwarcie. Nie jesteś w moim typie, laleczko. I zapamię­

taj to! 

Nie przestraszyła się jego wybuchu i wolną ręką 

odgarnęła mu z czoła niesforny kosmyk włosów. 

DUMA I OBIETNICA 

13 

- A jaki jest twój typ? Jaka kobieta jest w stanie 

podniecić szanownego doktora McLachlana? 

Ross, chcąc uniknąć odpowiedzi, powtórzył pyta­

nie, które mu wcześniej zadała: 

- Czy to zazdrość, moja droga? 

Antonia stłumiła śmiech i powiedziała z westchnie­

niem: 

- Przepraszam, doktorku. Po prostu jestem cieka­

wa. 

Jacinda przyglądała się im z zadowoleniem. Po 

chwili wycofała się dyskretnie. Ross nawet tego nie 

dostrzegł. W zalanym słońcem pomieszczeniu, wypeł­

nionym muzyką i gwarem, Antonia pochłaniała całą 

jego uwagę. Mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Trwali 

tak bez ruchu, wpatrzeni w siebie. 

Ross odezwał się pierwszy. 

- Jeśli uważasz, że znasz mnie tak dobrze, to mi 

powiedz, jaki typ kobiety lubię? Co mnie podnieca? 

W oczach Antonii na moment pojawił się wyraz 

zmieszania. Ale trwało to tak krótko, że, zdaniem 

Rossa, coś mu się po prostu przewidziało. Jeden ruch 

rzęs i znów była taka jak zawsze: pewna siebie, 

opanowana i powściągliwa. W duchu przeklinał swoje 

zdradzieckie ciało tak łatwo reagujące na jej najdrob­

niejszy dotyk. Jednocześnie nie mógł się pozbyć wraże­

nia, że przed chwilą ujrzał pod tą wystudiowaną maską 

twarz wrażliwej kobiety. Zobaczył kogoś, kogo ist­

nienia się nie spodziewał. 

- Antonio - zaczął i zupełnie nie wiedział, co ma 

dalej powiedzieć. Dlaczego nagle zapragnął ją prze­

prosić i za co? 

Zapomniał o swoim złośliwym pytaniu. Trzymał jej 

dłoń przyciśniętą do marynarki. Rozległy się dźwięki 

sonaty - spokojne i urzekające. Jamie, najmłodszy 

z McLachlanów, grał na pianinie prawie po mistrzows-

background image

14 DUMA I OBIETNICA 

ku. Promienie słoneczne wpadające przez świetliki 

padały na Antonię, podkreślając barwę jej włosów. 

O Boże, jaka ona piękna! Nie zdawał sobie sprawy 

z jej urody aż do tej chwili. Poczuł ściskanie w dołku. 

Opanowały go dziwne uczucia. 

- Antonio... - głos miał niski, zachrypnięty. 

- Tak - popatrzyła na niego badawczo. W spo­

jrzeniu kryła się uwodzicielska moc. 

- Podniecam cię? 

-Nie! 

- Dlaczego kłamiesz, Ross? - usłyszał kpinę w jej 

głosie. - Jesteś na mnie skazany. 

Dotknęła czubkami palców miejsca na ręce, gdzie 

wyczuwało się puls. 

- Czuję to. 

Ręką dotknęła jego twarzy, a potem sięgnęła niżej, 

gdzie pod marynarką biło serce. 

- W tym miejscu. - Jej gardłowy śmiech wyrażał 

więcej niż słowa, więcej niż złośliwe uwagi. - Nie 

oszukasz mnie. 

- Czyżby? - skrzywił się Ross. Jednocześnie po­

dziwiał ją. Była dobra. Musiał to przyznać. Te ironicz­

ne spojrzenia były częścią jej gry. Teraz nie potrafił już 

dostrzec delikatnej kobiety pod maską aktorki. Wido­

cznie uległ złudzeniu. Wrażliwa dziewczyna była rów­

nie prawdziwa jak postać uwodzicielki. Pochwycił obie 

dłonie Antonii w swoje ręce i przycisnął do piersi. 

Nawet jego mali pacjenci nie potrafili patrzeć w taki 

sposób. 

Cóż, udało jej się pobić go jego własną bronią. 

Wygrała pierwszą rundę. Może zasłużył na to, ale ta 

wojna jeszcze się nie skończyła. Na twarzy Antonii 

malowała się niewinność. Patrzyła na niego spod 

opuszczonych rzęs i czekała. 

- Przykro mi, maleńka. 

DUMA I OBIETNICA 15 

Te czułe słowa, delikatny ton głosu zaskoczyły ją. 

- Tobie jest przykro? - zapytała zdziwiona. 

- Nie wiedziałem. - Popatrzył na nią z powagą. 

- O czym? - znowu była ostrożna, ale i zaciekawio­

na. 

- Że masz takie braki w wykształceniu. 

- Uważam swoją wiedzę za wystarczającą. 

- A jednak masz pewne braki. 

- Które mi z pewnością zaraz wytkniesz - powie­

działa, przeciągając każde słowo. 

- Chodzi o twoje wiadomości z geografii. 

- Z geografii? 

Wydał z siebie głębokie westchnienie. 

- Są nieco dziwne. 

-Dziwne? - Odsunęła się od niego, czekając na cios. 

- Może uważasz, że taki wieśniak jak ty wie więcej? 

- O to właśnie chodzi. 

- Więc - powiedziała z niecierpliwością - wy­

tłumacz mi. 

- Wiesz, może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie. 

Chodzi mi o specyficzną geografię. O geografię ciała. 

Mówiąc krótko: o anatomię. 

Antonia skinęła spokojnie głową. Walka znowu się 

zaczęła. A teraz ona dała się wciągnąć w pułapkę. 

Ale Ross nie zamierzał niczego wyjaśniać. Zamiast 

tego zaczął się jej przyglądać. Wyobraził sobie, że jest 

jednym z tysięcy jej wielbicieli. Była naprawdę piękna. 

Burza czarnych włosów, klasyczne rysy, pięknie zary­

sowane łuki czarnych brwi, pod którymi błyszczały 

pełne wyrazu oczy. Dalej jakby stworzone do pocałun­

ku usta. Była wysoka, szczupła i miała wspaniałe nogi. 

Chyba tylko mnich, chociaż nie było to wcale takie 

pewne, mógł powstrzymać się od wyobrażania sobie, 

jak te nogi oplatają i mocno ściskają. Nawet on, Ross, 

o tym myślał. 

background image

16 

DUMA I OBIETNICA 

- Naprawdę pociągasz mężczyzn - powiedział. 

- Ale nie działasz na ich serca, lecz na zupełnie inną 

część ciała. 

Roześmiał się i jak to czasami robił ze swoimi 

małymi pacjentami, pogłaskał ją po policzku. 

- Koniec wykładu na dziś. Do zobaczenia za rok. 

- Jacindo - Ross odwrócił się i uniósł dłoń drobnej 

kobiety do ust. - Dziękuję, że miałem zaszczyt być 

ojcem chrzestnym twoich dzieci. Nie jestem tylko 

pewien, czy dobrze wybrałaś matkę chrzestną, ale to 

nie moja sprawa. 

- Już wyjeżdżasz? - zapytała Jacinda. 

- Tak, sprawdzę tylko, czy nie zgubiłem biletów. 

Myślę, że polecę do Nowego Jorku jutro. 

- Zapomniałam, że masz konferencję. - Jacinda 

patrzyła na niego z troską. Ze wszystkich braci Dare'a 

najbardziej martwiła się o Rossa. Aż do bólu serca. 

- Ale wrócisz na obiad? - zapytała. 

- Jeśli tego chcesz...? 

- Bardzo. 

- Wobec tego możesz na mnie liczyć. - Pocałował ją 

w policzek. - Wrócę niedługo. 

Nie patrząc na Antonię, odszedł, a obie kobiety 

obserwowały, jak przeciska się przez tłum gości. 

ROZDZIAŁ DRUGI 

- Jest nie do pokonania. 

Jeden z kelnerów zatrzymał się przed nimi z tacą 

pełną kanapek. Antonia wzięła jedną, a potem zaraz 

drugą. Jacinda stłumiła uśmiech: Antonia nigdy nie 

jadała kanapek. 

Gryzła bezmyślnie kawałek chleba i mówiła: 

- Wydaje mu się, że potrafi mi dokuczyć, ale i tym 

razem nie udało mu się. Przygłup ze wsi! 

- Ze wsi, ale nie przygłup. 

- Jesteś pewna? 

- Oczywiście. I może pewnego dnia uda mi się ci to 

wyjaśnić, albo sama odkryjesz, że jesteś w błędzie. 

- Będę musiała się bardzo starać. Wieśniak! 

- Są gorsi od niego. -Jacinda była nieugięta. - Ross 

zawsze chciał pozostać McLachlanem i być pediatrą. 

- Jest arogancki. 

- To prawda. 

- Uparty. 

- Wiem. 

- Zawzięty. 

- Jak cała jego rodzina. 

- Arogant. 

- Jak wszyscy McLachlanowie. 

- Antyfeminista. 

- Czasami - przytaknęła Jacinda. 

-Jego egoizm jest tak wielki, jak... jak... -brakowa­

ło jej porównania. 

background image

Ig DUMA I OBIETNICA 

- Jak twój? 

- Tak. Nie! - odpowiedziała bez namysłu, a potem 

spytała zaskoczona: -I to mówi moja przyjaciółka? 

- Przepraszam. - Jacinda wzruszyła ramionami. 

Po chwili milczenia Antonia zaczęła chichotać. 

- Zawsze byłaś prawdomówna. 

- Przepraszam - powtórzyła Jacinda. 

- Nie trzeba. Ktoś przecież musi być szczery. 

- Ktoś, tylko nie Ross. 

- Ross jest przygłupem! - gwałtownie wykrzyknęła 

Antonia. 

- Powtarzasz się. 

- Uparty. 

- Już to mówiłaś. 

- Arogancki. 

- Dwukrotnie. - Jacinda podniosła w górę dwa 

palce. 

- Zarozumiały. 

- To coś nowego. - Jacinda czekała na nowy 

wybuch, ale ten nie nastąpił. - Skończyłaś? 

- Tak. - Na twarzy Antonii pojawił się uśmiech. 

Jacinda objęła ją. 

Antonia gwałtownie przytuliła się do niej. 
- Będę dobrą matką chrzestną. Najlepszą, przy­

rzekam. 

- Wiem. Dlatego cię wybrałam i tak ustaliliśmy 

termin uroczystości, abyś mogła przyjechać. 

- Nic nie wiem o niemowlętach, ale wszystkiego się 

nauczę. Wiem, co kiedyś o nich mówiłam. Że są 

brzydkie i wrzaskliwe, ale to było... 

- Zwykłe przejęzyczenie? - podpowiedziała Jacinda. 

- Właśnie! Niemowlęta są cudowne! 

- Szczególnie cudze. 

Antonia popatrzyła na przyjaciółkę z zażenowa­

niem. 

DUMA I OBIETNICA 

19 

- Ale ja naprawdę będę dla nich dobra. 

- Nie musisz mnie tak przekonywać. Przecież 

o tym wiem. - Starając się zachować powagę, Jacin­

da pogłaskała dłoń przyjaciółki. - Poza tym jesteś 

ich matką chrzestną, a nie prawdziwą. A to duża 

różnica.' 

- Taka jak między wieśniakiem a przygłupem? 

- Niezupełnie. 

- Nieważne. W każdym razie będę dla nich dobra. 

Nie! - Antonia wykrzyknęła to z takim naciskiem, że 

widać było wyraźnie, jak bardzo dotknęły ją słowa 

Rossa. -Będę doskonała! Ross McLachlan nie zawsze 

musi mieć ragę! 

- Nie zawsze - zgodziła się Jacinda - ale jest bardzo 

przystojny, prawda? 

Szare oczy Antonii zwęziły się gwałtownie. Potem 

uśmiechnęła się. Jacinda wspaniale potrafiła zmieniać 

jej nastrój. 

- Tak - przyznała z niechęcią. - Jest przystojny. 

Oczywiście, jak na wieśniaka. - Po chwili dodała: 

- Aroganckiego wieśniaka! 

Jacinda pierwsza się roześmiała. Potem chichotały 

już obie jak małe dziewczynki. 

- Teraz, kiedy już doszłyśmy do wspólnych wnios­

ków... - Jacinda otarła załzawione od śmiechu oczy 

-może przyłączymy się do gości. Pewnie zastanawiają 

się, o czym tak dyskutujemy. 

- Myślę, że bardziej ich interesuje, kto tym razem 

odniósł groźniejsze rany, ja czy Ross - zauważyła 

sucho Antonia, kiedy szły w stronę grupki przy­

słuchującej się Paulowi Talbotowi. 

- A kto? - zapytała Jacinda. 

- Zostałam pokonana. 

- Ale dożyjesz do następnej walki. 

Antonia objęła przyjaciółkę. 

background image

20 DUMA I OBIETNICA 

- Mam nadzieję. Cóż innego mogłabym robić na 

tym odludziu, niż dokuczać twojemu przystojnemu 

szwagrowi? 

- Znalazłoby się inne zajęcie. 

Antonia zatrzymała się gwałtownie. 

- O co ci, do licha, chodzi? 

- O co mi chodzi? - powtórzyła Jacinda z miną 

niewiniątka. 

- Na litość boską, Jacindo! Chyba nie bawisz się 

w swatkę? 

- Kto? Ja? - uśmiechnęła się Jacinda. - Nigdy! 

- Jacindo, Antonio! Chodźcie do nas! - Paul Talbot 

przerwał na moment swoje opowieści i gestem za­

praszał je do towarzystwa stojącego przy kominku. 

- Powiedz, Antonio - zażądał Paul. - Co myślisz 

o moich wnukach? Amy jest piękna jak jej matka, 

a mały Paul jest podobny jak dwie krople wody do 

swojego dziadka, nie sądzisz? 

- Rzeczywiście - potwierdziła Antonia, ale w duchu 

dodała, że wolałaby, aby mały odziedziczył po dziadku 

tylko imię i wygląd. Paul Talbot był bardzo przystojnym 

mężczyzną. Nie był złym aktorem, po prostu urodził się 

za późno. W innej epoce czułby się lepiej. Był typowym 

zawadiaką. Dlatego nie osiągnął pełnego sukcesu ani 

w pracy zawodowej, ani nie zaznał szczęścia w żadnym 

ze swoich sześciu małżeństw. Największym jego osiąg­

nięciem była córka. A ze względu na Jacindę Antonia 

gotowa była wybaczyć Paulowi każde przewinienie. 

- Wszystkie dzieci Jacindy są wspaniałe. - Objęła 

sześcioletniego Tylera, który uśmiechnął się do niej 

ukazując szczerbę w zębach, i popatrzyła na Jacindę, 

dodając: - Są tak doskonałe, jak ich matka. 

- Masz rację, moja droga. - Poczuła ciepły oddech 

na policzku, a opalona ręka podała jej kieliszek 

szampana. - Może wypijemy za ich zdrowie? 

DUMA I OBIETNICA 

21 

Patrząc na Rossa, Antonia nie zastanawiała się, 

w jaki sposób udało mu się pojawić z szampanem 

akurat w odpowiednim momencie. Pomyślała jedynie, 

że po raz pierwszy od czterech lat jego uśmiech nie był 

złośliwy. 

Ross czekał, by napełniono pozostałe kieliszki. 

Zebrani zwrócili się w jego stronę. 

Byli tu wszyscy przyjaciele, którzy odegrali jakąś 

rolę w życiu Jacindy i Dare'a. 

Canfleldowie. Zaprzyjaźnieni z Dare'em od dzieciń­

stwa. Dawid, który zjawił się w dolinie zgorzkniały na 

skutek życia w odosobnieniu i zagrożeniu, tu znalazł 

miłość i ukojenie. 

Slade'owie. Hunter, niegdyś żyjący samotnie rzeź­

biarz, ze swoją piękną Beth, która przywróciła go 

światu. 

McCallumowie. Patrick, dobry przyjaciel, lojalny 

i uczciwy, a jednocześnie brutalny, władający rozleg­

łym imperium, niemal nie spuszczał wzroku z Jordany, 

delikatnej kobiety, która go pokochała, a której piękne 

niewidzące oczy nigdy nie ujrzą jego twarzy. 

Zastępca Patricka, ciemnowłosy mężczyzna o ogro­

mnym poczuciu humoru, który chronił przyjaciół, 

ryzykując życie. 

Simon McKinsey, człowiek-opoka. Mężczyzna 

o nieskalanej opinii, który pracował w tajnej służbie 

ochrony kraju. 

Rodzina. Paul Talbot, Robert, Bruce i Jamie. 

I wreszcie Tyler, dzięki któremu Jacinda pojawiła się 

w Madison i w życiu Dare'a. 

Byli też inni: studenci, nauczyciele, sąsiedzi, ale nie 

należeli oni do grupy wypróbowanych przyjaciół. 

Przyjaciół, którzy przybyli z całego świata, by być 

razem z McLachlanami w tym uroczystym dniu. 

Jedynie Antonia, jedyna ze starych znajomych 

background image

22 

DUMA I OBIETNICA 

Jacindy, weszła z nią w nowe życie. Była jak egzotycz­

ny ptak, a pod jej zewnętrzną maską kryła się głęboka 

lojalność. 

Z powodu tej lojalności i dlatego, że tak wiele 

znaczyła dla Jacindy, Ross postanowił zapomnieć 

o wrogości i wyciągnąć rękę na znak zgody. 

Wszyscy patrzyli na niego z wyczekiwaniem. Wzno­

sząc kieliszek, Ross powiedział: 

- Za Dare'a, brata i przyjaciela, który zrealizował 

dawne marzenia. Za Jacindę, która dała mu miłość, na 

jaką zasługuje. 

-I za Tylera - uśmiechnął się do chłopca - który ich 

połączył. Bez którego nie byłoby tej uroczystości. 

Droga rodzino i przyjaciele! Za nowe pokolenie. Za 

Amy, Paula i Tylera! 

-I za pokój -wyszeptał Ross do Antonii. -Przynaj­

mniej na dziś. 

Zaskoczona tymi słowami, popatrzyła na niego 

z uwagą, oczekując jakiegoś podstępu. Przez chwilę 

milczała. 

- Zawieszenie broni będzie najlepszym prezentem 

dla Dare'a i Jacindy w tym uroczystym dniu. 

Antonia patrzyła na niego nieufnie. 

-Chociaż na dzisiejszy wieczór. Kiedy spotkamy się 

następnym razem, możemy rozpocząć walkę od nowa. 

- A teraz, zamiast złośliwości - komplementy. 

-Tak. 

- Czy się nam to uda? 

- Przecież jesteśmy dorośli i inteligentni, Antonio. 

Potrafimy zrobić to, co chcemy. 

- Żadnych sztuczek? - Nawet jeśli Ross zapomniał 

już o tym, Antonia cały czas pamiętała, jak szydził z jej 

inteligencji. 

- Żadnych. 

- Przyrzekasz? 

DUMA I OBIETNICA 23 

- Na nasze dzieci. 

- Na nasze chrzestne dzieci - sprostowała Antonia. 

- Oczywiście. - Ross skłonił się grzecznie. 

- Zgoda - westchnęła głęboko, uspokojona. - Za­

wieszenie broni aż do końca kolacji. Jako prezent dla 

Dare'a i Jacindy. 

- Za pokój - Ross uśmiechnął się i uniósł kieliszek. 

-I za moją piękną towarzyszkę. 

Antonia zamarła, obawiając się tej niespodziewanej 

grzeczności. 

Zaskoczony jej reakcją, Ross wyciągnął rękę i po­

wiedział: 

- Nie rób takiej miny. Ja naprawdę uważam, że 

jesteś piękna. 

Popatrzyła na niego uważnie. Bardzo chciała mu 

wierzyć. 

Ross uśmiechnął się i czekał. 

Antonia wahała się jeszcze przez chwilę, a potem 

wzięła go za rękę. 

- To mi wystarczy. I dziękuję za komplement. 

W twoich ustach brzmi on lepiej niż... - popatrzyła na 

ich splecione ręce. 

- Lepiej niż co, Antonio? 

- Lepiej niż złośliwości, oczywiście - uśmiechnęła 

się. 

- Na pewno. - Oboje wybuchnęli śmiechem. Po raz 

pierwszy śmieli się z czegoś razem, a nie z siebie 

nawzajem. 

- Ross - Raven Canfield dotknęła jego ramienia 

- telefon do ciebie. Carolyn Elliot. Jej synek ma znowu 

gorączkę. 

- Dzięki, Raven. Już idę. - Puścił dłoń Antonii. 

- Charlie często choruje na zapalenie migdałków. 

Muszę jechać do niego, ale wrócę na kolację. Nie mogę 

zmarnować naszego rozejmu. 

background image

24 DUMA I OBIETNICA 

- Będę na ciebie czekać. - Antonia ze zdziwieniem 

stwierdziła, że nie mówi tego przez grzeczność. Pa­

trzyła, jak Ross i Raven odchodzą, i wmawiała sobie, 

że chce się tylko dowiedzieć, jak ten typ wyobraża sobie 

rozejm.  - T o może być ciekawe - powiedziała do siebie. 

Kiedy to się wreszcie skończy, zastanawiała się 

Antonia. Wieczór, który zapowiadał się tak ciekawie, 

rozczarował ją. 

Stała teraz na werandzie, próbując głęboko wdy­

chać powietrze, zadowolona, że nikt na nią nie patrzy. 

Jedną ręką trzymała się balustrady; drugą, zwiniętą 

w pięść, przyciskała do piersi, starając się zgnieść 

niewidzialny ciężar, który ją przytłaczał. Walczyła 

o każdy oddech, coraz bardziej wystraszona. Lęk 

ściskał jej gardło, a całe ciało walczyło o tlen, którego 

wcale nie potrzebowało. Drżąc, zacisnęła mocno szczę­

ki. Nie podda się. Przecież zawsze o wszystko musi 

walczyć. Ale jak zwyciężyć coś, czego nie widać, czego 

nie umie określić; coś, co spada na nią niespodziewanie 

tak jak dziś? 

To, że wiedziała, co jej dolega, nie było żadnym 

pocieszeniem. Jak mogła wierzyć, że nic złego się nie 

dzieje, kiedy czuła się tak źle? 

Czym można wytłumaczyć ogromne zmęczenie i to, 

że czasami nie mogła złapać tchu? 

Hiperwentylacja - tak nazwali to lekarze. Cały ciąg 

badań, coraz bardziej skomplikowanych, nie dawał 

oczekiwanego rezultatu. 

Gdyby tylko mogła złapać oddech, śmiałaby się 

z lekarzy. 

W końcu stwierdzono, że jest nadmiernie zmęczo­

na. Bała się, że to, co dotychczas osiągnęła, może 

utracić. Cień zawisł nad jej życiem. Jak walczyć 

z cieniem? Jaki lek mógłby pomóc? 

DUMA I OBIETNICA 25 

Pojawili się tacy, którzy polecali jej lekarstwo. 

Pozbawieni skrupułów, czekający na moment słabości. 

Obiecywali raj na ziemi i spełnienie marzeń. Siłę i wiarę 

w siebie. Cały świat zamknięty w błyszczących fiolkach 

z białym proszkiem. 

Kokaina. 

Antonia nienawidziła narkotyków, destrukcji oso­

bowości, jaką powodują. Z drżeniem przypominała 

sobie jedną straszną chwilę, kiedy prawie uległa. 

Strach, jaki wtedy poczuła, zmusił ją, by po miesią­

cach cierpień znowu zwrócić się do lekarzy. Ale 

diagnoza zawsze brzmiała tak samo. Wyczerpanie. 

Stres. Nerwica. Zmęczenie. Tyle określeń miała jej 

udręka. 

Jakiś weteran określił to jako zmęczenie walką. 

Ludzie w białych fartuchach zalecali odpoczynek. To 

jedyne lekarstwo, twierdzili. 

- Nie. Nie mogę - powiedziała do siebie. - Nie teraz, 

kiedy jestem o krok od sukcesu. 

- Mówisz do siebie, Antonio? 

Żachnęła się i wreszcie schwytała oddech. 

- Ross, nie zauważyłam ciebie. - Starała się odzys­

kać spokój. 

- Co tu robisz? Spóźnisz się na deser. 

- Nie szkodzi. 

Patrzył na nią uważnie. Widać było, że jest zaniepo­

kojony. 

- Odeszłaś od stołu tak nagle. Bałem się, że coś ci się 

stało. 

- I przyszedłeś sprawdzić, czy potrzebuję twojej 

pomocy? - spytała, powoli odzyskując równowagę. 

- Jakie to szlachetne. 

Zwrócił uwagę na ironię w jej głosie, ale zauważył 

również jej bladość i dłoń przyciśniętą do piersi. 

- Myślałem, że się źle czujesz. I chciałem ci pomóc. 

background image

26 

DUMA I OBIETNICA 

- Ty? Pomóc mi? - Odrzuciła do tyłu głowę 

i zaśmiała się dźwięcznie. Nie chciała, żeby coś zauwa­

żył. To były jej problemy. Musi odwrócić jego uwagę. 

Miała na to tylko jeden sposób. Przysunęła się bliżej 

i palcami dotknęła jego policzka. -Kolacja skończona, 

doktorku. 

Nasz rozejm również, pomyślała. 

Zbliżyła się do Rossa. Chciała, by uwierzył, że 

krótki oddech oznacza podniecenie. Przesunęła pal­

cami po jego policzku i dotknęła kącika ust. 

- Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem. - Nie 

było to kłamstwo. - Nie potrzebuję twojej pomocy, 

doktorku. Niczego od ciebie nie potrzebuję. 

- Nie? - powiedział, odsuwając jej dłoń od swojej 

twarzy i przyciągając mocno Antonię do siebie. 

- Niczego nie chcesz? - Przycisnął ją jeszcze moc­

niej. - Nawet tego? 

Antonia zdołała jeszcze dostrzec gniew w jego 

oczach. 

Pochylił głowę i pocałował ją. Pocałunek był tak 

gorący, że aż parzył. Zaskoczona nie próbowała nawet 

się uwolnić. Kiedy otworzyła usta, żeby coś powie­

dzieć, poczuła znowu jego wargi na swoich. Pocałunek 

był tak słodki i pełen pożądania, że zupełnie straciła 

głowę. 

Chwyciła go za klapy marynarki. Już nie pragnęła 

go odepchnąć. Czuła, że nie potrafi utrzymać się na 

nogach. .Kręciło jej się w głowie. W końcu wydała 

z siebie głębokie westchnienie. 

Ross usłyszał je. Jego pocałunek stał się bardziej 

delikatny. Czule począł gładzić jej włosy! Drugą ręką 

przyciągnął ją jeszcze bliżej. Była jak jedwab i dzikie 

róże, mrok i blask, wyzwanie i obietnica. Zaczął 

obsypywać pocałunkami jej szyję. Zanurzył twarz w jej 

włosach. 

DUMA I OBIETNICA 

27 

- Antonio - wyszeptał. - Ja.... 

Głośny i natarczywy dźwięk telefonu przerwał czar 

tej chwili. Przez otwarte drzwi słychać było głos 

Dare'a, przekrzykujący muzykę, szum rozmów 

i śmiech. 

- Gdzie jest Ross? Dziecko Carolyn Elliot czuje się 

gorzej. 

Zanim Ross zdążył odpowiedzieć, Antonia od­

sunęła się od niego. Na jej ustach pojawił się złośliwy 

uśmiech. 

- Obowiązki wzywają, doktorku? 

Ross wiedział, że musi iść. Ale ciągle stał jak 

zaczarowany, nie wiedząc, co się stało. Dlaczego ją 

pocałował? Dlaczego tak się zapomniał? 

Antonia dotknęła jego ręki. 

- Telefon do ciebie. 

- Przepraszam, Antonio. To już się więcej nie 

powtórzy. 

- Nie musisz przepraszać. Zamiast na ciebie krzy­

czeć, powinnam była podziękować ci za troskliwość. 

Naprawdę nic mi nie dolega. Jestem po prostu przemę­

czona, co potwierdza cały batalion lekarzy. 

- Właśnie tak przypuszczałem. 

- Stresująca praca, cały ten światek filmowy - pró­

bowała mówić beztroskim tonem, ale nie było to łatwe. 

Na wargach czuła ciągle pocałunki Rossa. - Prze­

praszam, że cię sprowokowałam. 

Ross wzruszył ramionami. 

- Przecież, oprócz dzisiejszego wieczoru, zawsze to 

robimy. 

- Nasz rozejm.... 

Czekał w napięciu, co powie dalej. 

- Jakoś udało się go nam utrzymać. Może przy 

następnym spotkaniu spróbujemy jeszcze raz. -I szyb­

ko dodała: - Dla Jacindy. 

background image

2g DUMA I OBIETNICA 

Wyglądała pięknie. Widział rumieniec na jej twarzy. 

Nagle zapragnął znowu jej dotknąć, zapomnieć się. 

Poczuł, że wzbiera w nim gniew. Był zły na Antonię, 

że doprowadziła go do takiego stanu. Był zły na siebie, 

że jej uległ. Już miał jej powiedzieć, żeby nie zawracała 

mu więcej głowy, kiedy niespodziewanie usłyszał włas­

ny glos: 

- Możemy spróbować. 

- D l a Jacindy? 

- Tak - powiedział po chwili. - Dla Jacindy. 

- Zatrzymałam cię. Przepraszam. Powinieneś już 

iść. 

- Tak. - Skłonił się lekko. - Dobranoc, Antonio. 

Patrzyła, jak odchodził, dotykając w zamyśleniu 

obrzmiałych od pocałunków warg. 

ROZDZIAŁ TRZECI 

Jacinda siedziała przed toaletką i szczotkowała 

włosy. Do pokoju wszedł Dare. 

-Witaj -powiedziała, przyglądając się jego odbiciu 

w lustrze. Nie mogła się na niego napatrzeć. Stał 

niemal nagi, okryty tylko ręcznikiem okręconym wo­

kół bioder. Jego opalone ciało, jeszcze wilgotne po 

kąpieli, lśniło kropelkami wody. 

- Witam panią, pani McLachlan. 

Podszedł do niej, wziął szczotkę i zaczął przeciągać 

nią po włosach żony, odsuwając je z karku. Pochylił 

się, pocałował odsłonięte miejsce i zapytał: 

- Co z dziećmi? 

Jacinda westchnęła głośno, kiedy usta Dare'a prze­

sunęły się w kierunku jej ramienia. 

- Cała trójka już śpi. 

- A Antonia? - Dare zaczaj zsuwać z niej koszulę 

i wciąż pokrywał odsłonięte miejsca pocałunkami. 

- Pewnie jest u siebie, ale nie wiem, czy śpi. -Jacinda 

siedziała z odchyloną głową i spod opuszczonych 

powiek obserwowała w lustrze odbicie męża. Roz­

koszowała się pięknem jego opalonego ciała. -Wydaje 

mi się... - westchnęła, kiedy koszula zaczęła opadać 

z jej ramienia. Dotyk jedwabiu był jak pieszczota. 

Zadrżała, kiedy Dare zaczął całować jej piersi. 

- Wydaje mi się - próbowała mówić dalej - że 

Antonia sypia bardzo mało. 

- Aha - wymruczał Dare w odpowiedzi. 

background image

30 DUMA I OBIETNICA 

- Zbyt podnieca ją walka z Rossem. 

Roześmiał się. 

- Ale wybraliśmy rodziców chrzestnych! Nie bę­

dziemy się nudzić, kochanie. 

Zaczaj teraz całować jej drugie ramię. 

- Będą doskonali. 

- Razem czy każde z osobna? - zapytał bardziej 

zainteresowany jej reakcją na pieszczoty niż odpowie­

dzią. 

- Razem. 

- Jeśli przedtem nie pozabijają się nawzajem. 

- Dzisiaj już im to groziło. 

- Wiem - wymruczał Dare, całując szyję Jacindy. 

- Stałaś tak blisko, że bałem się, byś nie odniosła ran. 

- Sprawdzasz, czy wszystko w porządku? 

-Między innymi. Muszę jeszcze zajrzeć tu... i tu... i tu. 

Jacinda zadrżała i zamknęła oczy. 

- Antonia jest jakaś zmieniona. Bardziej cicha 

i powściągliwa. Zawsze była taka silna. Teraz wydaje 

się być zmęczona i przewrażliwiona. 

-Mimo to miała siłę na drugą rundę walki z Rossem 

zaraz po kolacji. 

- Tym razem była to inna walka. Kiedy Ross 

powrócił z ringu, wyglądał dziwnie. 

- Pewnie tak zawsze było, tylko tego nie zauważaliś­

my. 

- Jeśli kiedyś zaprzestaną walki... 

- Ależ oni tego nigdy nie zrobią. - Język Dare'a 

przesuwał się powoli po jej ciele. 

- Dlaczego? - Koszula ostatecznie zsunęła się z jej 

ramion, na moment zatrzymała na piersiach, dręcząc je 

dotykiem jedwabiu, a potem opadła na ziemię. 

- Bo gdyby kiedykolwiek... - Głos Dare'a był tak 

cichy, że ledwie było go słychać. Jego dłonie błądziły 

po ciele Jacindy. 

DUMA I OBIETNICA 31 

-Bo... jeśli... kiedyś.... zaprzestaną...-Każde słowo 

brzmiało jak pieszczota. Dare czekał, aż Jacinda 

popatrzy na niego, a on dojrzy w jej oczach pożądanie. 

- To... wtedy... - cały czas pieścił żonę - będą... 

robić... to co my. 

Całował ją z początku delikatnie, potem pocałunki 

zmieniły się w szaleństwo. Jacinda zarzuciła mu ręce na 

szyję, więc Dare chwycił ją w objęcia i zaniósł do łóżka. 

- Dare! - Jacinda obudziła się nagle i gwałtownie 

usiadła. 

- Co się stało, kochanie? Bliźnięta? Tyler? - wyma­

mrotał Dare, kryjąc twarz przed światłem lampy. 

- Patrick! 

Obudził się zupełnie. To niemożliwe, aby kobieta, 

która go z pewnością kocha, budziła się w środku nocy 

po miłosnych uniesieniach i wołała imię charyzmatycz­

nego Szkota. 

- Na co, do licha, potrzebny ci Patrick? 

- Jest mądry! 

- Oczywiście. Dowiódł tego wiele razy. -Dare starał 

się nie tracić cierpliwości. - O co chodzi tym razem? 

- Powiedział przy kolacji, że uparciuchom trzeba 

pomóc, aby zrozumieli, że się kochają. 

- Kochanie, Patrick nie musi znać się na sprawach 

sercowych. 

- Wiem, ale doskonale zna się na uparciuchach. 

Patrick i Jordana mieli Rafe'a. Simon posłał do Raven 

Dawida. Nas połączyli Robbie, Ross i Jamie. Ktoś się 

starał. - Dotknęła jego policzka. - Ponieważ ktoś się 

o to postarał, mam ciebie. Dzięki Bogu, mam ciebie. 

Chciałabym tego samego dla Rossa i Antonii. Właśnie 

tego. 

Jej drżenie, pożądanie, marzenia, miłość i pocału­

nek mówiły więcej niż słowa. 

background image

32 DUMA I OBIETNICA 

Zaskoczony Dare przytulił ją i zaczął delikatnie 

pieścić. Nagle Jacinda wyskoczyła z łóżka i podbiegła 

do telefonu. 

- Co ty, do licha, robisz? 

- Dzwonię do Rossa. 

- Do Rossa? - powtórzył Dare. - Możesz mi 

powiedzieć, po co? 

- Chodzi o podwiezienie do Nowego Jorku. 

Dare powiedział spokojnie: 

- Nie pojedziesz do Nowego Jorku. 

- Ja? Nie! Antonia! 

- Kochanie, chyba nie myślisz... 

- Cześć, Ross! -jej głos brzmiał ciepło i serdecznie. 

Uniosła dłoń, by gestem uciszyć Dare'a. - Chciałam cię 

prosić o przysługę. - Przerwała i słuchała przez chwilę. 

- Bliźnięta czują się dobrze. Tyler również. Słu­

cham? - Jacinda popatrzyła na zegarek stojący przy 

łóżku. - Wiem, która godzina. Ale to bardzo ważne. 

Gdyby tak nie było, nie dzwoniłabym. Nie - energicz­

nie potrząsnęła głową, jakby go chciała tym przekonać 

- to nie może czekać. 

Dare wygodnie oparł podbródek na dłoni i słuchał. 

Z szerokim uśmiechem obserwował mistrzowską grę. 

Jacinda odrzuciła pukiel włosów opadających jej na 

twarz i jednym tchem powiedziała: 

- Trzeba podwieźć Antonię. Jutro, oczywiście. 

- Popatrzyła jeszcze raz na zegarek i dodała: - To 

znaczy dzisiaj. - Umilkła na chwilę. - Oczywiście, że 

mam na myśli samolot. - Potem dodała z miną 

niewiniątka: - Oczywiście, że z tobą. A z kim innym? 

Odsunęła na moment słuchawkę i uśmiechnęła się 

do Dare'a. Po dłuższej chwili zaczęła mówić dalej. 

- Antonia, tak jak i ty, musi lecieć do Nowego 

Jorku. Nie, jej lot został odwołany. Dlaczego ciebie 

proszę? Bo martwię się o nią. Jest taka wyczerpana. 

DUMA I OBIETNICA 33 

Jazda na lotnisko i czekanie na przypadkowe połącze­

nie jeszcze bardziej ją zmęczą. - Znowu zamilkła. Tym 

razem na dłużej. 

- Nigdy bym nie pomyślała, że możecie pozabijać 

się nawzajem, pokonując setki mil w małym samolocie. 

Jacinda przygryzła dolną wargę i posłała mężowi 

niespokojne spojrzenie. Dare uśmiechnął się radośnie. 

Znał ją bardzo dobrze i nie miał wątpliwości, jak 

skończy się ta rozmowa. 

Z głębokim westchnieniem Jacinda przygotowała 

się do zadania ostatecznego ciosu. 

- Proszę cię, Ross. - Jej głos był pełen łagodnego 

smutku. - Zrób to dla matki twoich chrześniaków. 

Dare przewrócił się na wznak, podłożył ręce pod 

głowę i patrzył roześmianymi oczami w sufit. Ross nie 

miał żadnych szans. 

- Nie -Jacinda mówiła wolno, chcąc w tym krótkim 

słowie wyrazić cały swój smutek. - Nie, wcale nie 

uważam, że gram nieuczciwie. Nigdy tak nie postępuję, 

prawda, Dare? - Zwróciła się do męża, szukając 

obiektywnego potwierdzenia. Potem powiedziała do 

Rossa: - Dare mówi, że zawsze gram uczciwie. 

Nagle uśmiechnęła się. 

-Zrobisz to? O szóstej. Będzie tam. Pamiętaj, że cię 

kochamy, Ross. - Odłożyła gwałtownie słuchawkę. 

Z okrzykiem radości przebiegła przez pokój i wpadła 

w objęcia Dare'a. 

- T o się musi udać! Jestem tego pewna. Kiedy Ross 

to zrozumie, nie będzie się na mnie gniewał. 

- Może. - Dare przyciągnął ją do siebie. - Najpierw 

jednak musisz przekonać Antonię. A z nią nie pójdzie 

ci tak łatwo jak z Rossem. 

- Dlaczego? 
- Ponieważ nie uda ci się owinąć jej wokół małego 

palca, jak to zrobiłaś z McLachlanami. 

background image

34 DUMA I OBIETNICA 

- Czyżby? - spytała Jacinda. 

-Tak. 

- Masz na myśli siebie? 

- Przede wszystkim - potwierdził Dare. - Od chwili 

kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w Atlancie... 

Gdybym miał czas, pokazałbym ci... 

- Pokaż... 

- A Antonia? 

- Później - wyszeptała Jacinda, poddając się jego 

pieszczotom. - Później z nią porozmawiam. 

- Nie wierzę - powiedziała Antonia, wyjmując 

torbę z bagażnika. - Nie mogę uwierzyć, że dałam ci się 

namówić na to. - Popatrzyła na pas startowy, gdzie 

stał przygotowany do drogi samolot, i potrząsnęła 

głową. 

- Musiałam stracić rozum. Kto o zdrowych zmys­

łach dałby się namówić nawet najlepszej przyjaciółce 

na dobrowolne zamknięcie się na wiele godzin w lata­

jącej puszce od konserw i w dodatku z pilotem, który 

cię nienawidzi? 

- To bardzo dobry samolot, a pilot wcale nie pała 

do ciebie nienawiścią. - Jacinda wyciągnęła drugą 

torbę z bagażnika. 

-Wobec tego udaje. I robi to znakomicie. -Antonia 

nawet nie zauważyła, że Dare wstawił torbę do samo­

lotu. - Nie mogę uwierzyć, że mnie do tego namówiłaś. 

- Powtarzasz się - przypomniała z uśmiechem 

Jacinda. 

- Wiem, ale po prostu nie mogę... - Antonia 

zagryzła wargi, by znów nie powiedzieć tych samych 

słów. Protestowała, ale doskonale pamiętała, w jaki 

sposób udało się Jacindzie ją przekonać. Jej najdroższa 

i bezinteresowna przyjaciółka poprosiła ją o przysługę. 

Przyszła do niej rozpromieniona po przeżytych unie-

DUMA I OBIETNICA 35 

sieniach i Antonia pomyślała, że jeśli zgodzi się 

dotrzymać towarzystwa zmęczonemu mężczyźnie, 

który musi odbyć samotny lot, to wyraz szczęścia na 

twarzy Jacindy pozostanie na zawsze. Dla niej gotowa 

była lecieć z Rossem nawet do Chin. 

- Już czas, Antonio - odezwał się Ross. 

Miał na sobie kombinezon, błękitną koszulę, sznu­

rowane buty i znoszoną skórzaną kurtkę. Widać było, 

że nawet on rozumie, jak trudno jej się rozstać 

z ukochaną przyjaciółką. 

- Przepraszam, ale skończyliśmy kontrolę przed 

lotem. Musimy się spieszyć, bo pogoda się zmienia. 

Trzeba już lecieć. Masz pięć minut. Poczekam na ciebie 

w samolocie. 

Antonia spojrzała na Jacindę i łzy zabłysły w jej 

oczach. Potem objęły się mocno. 

- Nie każ nam długo na siebie czekać - poprosiła 

Jacinda. 

- Dobrze. - Antonia otarła łzy. - Teraz, kiedy 

jestem matką chrzestną twoich dzieci, będziecie mnie 

oglądać tak często, jak to jest możliwe. Muszę pil­

nować, byście zbytnio nie rozpuścili moich chrześ­

niaków. 

- Dzięki za wszystko. - Jacinda zawahała się na 

moment i dodała: - Szczególnie za to, co teraz 

robisz. 

Antonia odzyskała już równowagę i pogroziła jej 

palcem. 

- Jesteś mi coś za to winna. I pamiętaj, jeśli zginę, 

będę cię straszyć. Obiecuję. 

- Antonio. - Dare dotknął jej ramienia. 

- Wiem - uśmiechnęła się smutno. - Pora iść. 

Jacinda przytuliła się do Dare'a i patrzyli, jak 

Antonia idzie w stronę samolotu. Ross czekał na nią 

w drzwiach. Pomachał do nich. W bladym świetle 

background image

36 DUMA I OBIETNICA 

poranka jeszcze bardziej przypominał Dare'a - był 

silny, szlachetny, godny zaufania. Jacinda była pewna, 

że ma rację. Ross mógł obdarzyć Antonię miłością, 

której potrzebowała. Mógłby zaopiekować się nią. 

- Antonio! - Jacinda poczekała, aż przyjaciółka się 

obejrzy. - Życzę ci Oskara! 

- Zdobędę go! - roześmiała się Antonia. 

Pomachała im jeszcze raz i weszła do samolotu. 

- Nie! - głos Rossa przedarł się przez warkot silnika. 

Antonia zamarła w bezruchu z ręką przygotowaną, by 

odpiąć pasy bezpieczeństwa. Od chwili kiedy posadził 

ją w samolocie, nie licząc kilku drobnych poleceń, 

Ross zajęty był obserwacją tablicy kontrolnej. Prawie 

się do niej nie odzywał. 

Antonia kilkakrotnie zadawała sobie pytanie, dla­

czego dała się namówić Jacindzie na tę podróż. Potem, 

wiedząc, że niczego nie zmieni, zaproponowała następ­

ny rozejm na czas lotu. Ale grymas, który dostrzegła 

na twarzy Rossa, zniechęcił ją do wszelkich prób. 

Może Jacinda uważała, że jest mu potrzebne towarzys­

two podczas samotnego lotu, ale jego zachowanie 

temu zaprzeczało. 

Starała się nie zaprzątać jego uwagi i chyba jej się to 

udało. Wyglądało na to, że Ross zapomniał zupełnie 

o jej obecności. Dopiero teraz, nawet nie patrząc w jej 

stronę, zauważył, że próbuje odpiąć pas. 

- Zostaw, niech będzie zapięty - odezwał się nieco 

łagodniej. - Możemy lada chwila wpaść w turbulencję. 

Na tym obszarze są dziury powietrzne i czasami nawet 

za pomocą automatycznego pilota nie daje się wyrów­

nać lotu. To rezultat zawirowań wiatrów nad górami. 

Przykro mi, ale samolot McLachlanów nie ma tej 

klasy, do której jesteś przyzwyczajona. Nawet przy 

najlepszej pogodzie lot nie przebiega gładko. Spróbuj 

DUMA I OBIETNICA 

37 

do tego przywyknąć. Nie chciałbym, abyś na skutek 

gwałtownego nurkowania potoczyła się gdzieś w głąb 

kabiny i podbiła sobie jedno z urzekających oczu. 

Miałabyś później kłopoty z wyjaśnieniem tego swoim 

wielbicielom. 

Antonia doskonale wyczuwała jego sarkazm. Nagle 

poczuła się zmęczona tą nieustanną walką i nagły ból 

chwycił ją za gardło. Nie potrafiła wykrztusić nawet 

słowa, więc tylko odwróciła się od niego. Lekkim 

skinieniem głowy dała znać, że zrozumiała, i spokojnie 

położyła ręce na kolanach. 

Ross popatrzył na nią, zaskoczony jej reakcją. 

Spodziewał się gwałtownej odpowiedzi; jednej z wielu, 

które podtrzymywały ich walkę. Antonia wpatrywała 

się w okno, więc mógł poobserwować ją przez chwilę. 

Coraz częściej przyznawał, że jest piękna. Jej twarz 

pozbawiona makijażu wydawała się delikatniejsza. 

Skórę pokrywała naturalna opalenizna. Wspaniałe 

włosy przewiązała wstążką w kolorze bluzki. Nawet 

tu, w samolocie, wyglądała elegancko. 

Nie wiedział dlaczego, ale jej spokojne zachowanie 

denerwowało go. 

Słońce stało niemal w zenicie. Silnik pracował 

spokojnie. Samolot leciał równo. Gromadzące się na 

horyzoncie chmury wyglądały niewinnie. 

Ross westchnął i znowu bezwiednie zaczął patrzeć 

na Antonię. Intrygowała go, ale nie potrafił jej zro­

zumieć. Jeśli miał być szczery, to nie rozumiał również 

swojego do niej stosunku. Lubił wszystkie kobiety. 

Grube, niskie, chude, stare i młode -lubił je i szanował. 

Wynikało to z jego charakteru. 

Kobiety to rozumiały. Lubiły go, niektóre kochały się 

w nim, najczęściej platonicznie. Zaważyło to też na 

wyborze zawodu na równi z jego miłością do dzieci. 

W efekcie jego praktyka lekarska rozwijała się doskonale. 

background image

38 

DUMA I OBIETNICA 

Kiedy nie pracował, podczas długich, spokojnych 

godzin spędzanych samotnie na włóczęgach po lesie 

lub nad strumieniem pełnym pstrągów, zastanawiał się 

czasami, czy jego sympatia dla kobiet nie jest zbyt 

duża. I nagle w wieku trzydziestu trzech lat Ross 

zorientował się, że podziwia wiele kobiet, ale nie kocha 

żadnej. 

Nie kochał, ale i nie nienawidził. Przynajmniej do 

chwili kiedy poznał Antonię. Od pierwszego spo­

tkania ogarnęła ich nienawiść rodząca kpiny i wzgar­

dę. Dlaczego? Nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. 

Czy różnili się poglądami? Czy sposobem postępowa­

nia? Skąd pojawiła się ta wrogość bez sensu? Zresztą, 

czy musiał doszukiwać się w tym jakiegoś sensu? 

Niespodziewany podmuch wiatru gwałtownie rzu­

cił samolotem. Antonia jęknęła i skuliła się na swym 

fotelu. 

- Boczny wiatr - wyjaśnił krótko Ross. - Bardzo 

częste zjawisko. Gdybyś leciała samolotem pasażers­

kim, nie czułabyś tego. 

Antonia udała, że nie dostrzega ironii w jego 

słowach. 

- Przed nami obszar złej pogody, ale tym się nie 

przejmuj. - Jego irytacja minęła, nastrój zmienił się. 

- To było pierwsze ostrzeżenie. Siedź spokojnie. 

- Uśmiechnął się do niej uspokajająco. Tym razem 

uśmiech był szczery. - Zanim burza rozpęta się na 

dobre, będziesz bezpieczna w Nowym Jorku. 

- Skąd wiesz? - wymamrotała Antonia przez zaciś­

nięte ze strachu zęby. 

- Doskonała prognoza pogody, jeszcze lepszy sa­

molot i dobry start. - Znów się uśmiechnął szczerze 

i bez złośliwości. - Na pewno bezpiecznie dowiozę cię 

na miejsce. Jacinda nigdy by mi nie wybaczyła, gdy­

bym tego nie zrobił. 

DUMA I OBIETNICA 39 

- Ja również - zażartowała Antonia i rozluźniła 

dłonie, którymi z całych sił ściskała poręcze fotela. 

Ross uśmiechnął się i skupił całą swoją uwagę na 

sterach. 

Ale jego myśli znów powróciły do siedzącej obok 

kobiety. Do tego, co ich dzieliło, i do zagadnień 

tolerancji. 

Przecież aż do ostatniego spotkania nie chciał 

dostrzec w niej żadnej zalety. Nie potrafił znaleźć 

w niej nic wartościowego. Zastanawiał się, dlaczego 

zaczął zmieniać zdanie. Kto się zmienił? On? Ona? 

Patrzył na nią, próbując znaleźć odpowiedź. 

Tylko Jacinda znała Antonię i rozumiała ją dobrze. 

Dla innych była gwiazdą, walczącą o swoją pozycję 

w świecie filmu. Mało kto widział w niej wrażliwą, 

delikatną kobietę. On też dopiero teraz zaczął ją 

poznawać. 

Ross odwrócił się, by kolejny raz popatrzeć na 

chmury. Niepokoiły go coraz bardziej. Ciągle ich 

przybywało. Z minuty na minutę obejmowały coraz 

większą część horyzontu. Sprawdził automatycznego 

pilota i przyjrzał się przyrządom pomiarowym. Wszys­

tko było w porządku. Ale na jak długo? Zadrżał, miał 

przeczucie, że stanie się coś złego. Przecież nie był 

głupcem, znał swoje możliwości. Wiedział, że jest 

dobrym pilotem, posiadał instynkt. I teraz ten instynkt 

ostrzegał go. 

Jeszcze raz popatrzył na tablicę rozdzielczą, jak 

gdyby tam mógł znaleźć odpowiedź. Czuł lęk. Przez 

moment zastanawiał się nawet, czy nie powinni za­

wrócić. Tylko że wtedy przecięliby drogę burzy. Miał 

nadzieję, że prognoza była dokładna. Atmosfera w ka­

binie stawała się coraz bardziej napięta. Odwrócił się 

do Antonii, żeby ją uspokoić, i zobaczył łzy płynące po 

jej twarzy. 

background image

40 DUMA I OBIETNICA 

- Co się stało? - zapytał. 

- Nic - odpowiedziała. - Jestem w złym nastroju. 

Aktorki bywają kapryśne. Miałeś wiele okazji, by to 

zauważyć. - Próbowała się uśmiechnąć. 

Nie uwierzył jej. Antonia Russell była zbyt silna,by 

poddawać się nastrojom. Intuicja podszepnęła mu 

uspokajające słowa. 

- Nie martw się, Antonio. Nawet tak wspaniała 

kobieta jak ty może odczuwać strach i wątpliwości. 

Może czuć się zmęczona, samotna i zagubiona, szcze­

gólnie jeśli niedawno pożegnała się z najlepszą przyja­

ciółką i nie wie, kiedy znów się zobaczą. Nie ma w tym 

nic złego, że tęsknisz za Jacindą, i w tym, że płaczesz. 

Łzy nie sprawią, że staniesz się gorszą aktorką. 

- Przestań! - wykrzyknęła Antonia. - Nie bądź taki 

dobry! 

- Ja? Dobry? - roześmiał się. - Dla ciebie? Skądże! 

Antonia popatrzyła mu w oczy. 

- Jesteś bardzo dobry - powiedziała. - A teraz... 

kiedy potrafiłeś zrozumieć, kim dla mnie jest Jacinda 

i jak to boli, kiedy się z nią rozstaję... Widzę, że jesteś 

dobry... Nawet dla mnie. 

Śmiech zamarł mu na ustach. Westchnął głęboko. 

- Chyba do czegoś doszliśmy. Po raz pierwszy spo­

jrzeliśmy na siebie inaczej i może to, co zobaczyliśmy, 

nie jest takie złe. 

- Może - na rzęsach Antonii błyszczały jeszcze łzy. 

- To dopiero początek - powiedział Ross. 

Antonia nie dowiedziała się nigdy, co miał na myśli. 

Nagłe szarpnięcie wstrząsnęło samolotem i wcisnęło 

Antonię w fotel. Krzyk zamarł jej na ustach, a żołądek 

podszedł do gardła. Samolot leciał w dół. Zawirowanie 

powietrza, towarzyszące uderzeniu wiatru, spowodo­

wało, że spadali jak kamień. 

Antonia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co 

DUMA I OBIETNICA 41 

się dzieje. Widziała rozszalałe wskazówki na tablicy 

rozdzielczej, czuła gwałtownie rosnące ciśnienie i sły­

szała wycie dymiących silników. Widziała również 

napiętą twarz Rossa, po której płynęły strugi potu, gdy 

starał się z całych sił zapanować nad sterami. 

Samolot drżał, walcząc z własnym bezwładem. 

Przez moment wydawało się, że Ross odniósł zwycięst­

wo. Samolot powoli zaczął się wznosić i wtedy zamilk­

ły silniki. To był koniec. 

- Przejdź na tył kabiny, Antonio. Usiądź w środ­

kowym fotelu i zapnij mocno pasy. Opuść głowę 

i zakryj twarz. - Jego głos brzmiał głucho, kiedy 

monotonnie wydawał polecenia. - Jeśli znasz jakieś 

modlitwy, to módl się. - Nie patrząc na nią, pomógł jej 

odpiąć pasy. 

- Ross, co... 

- Rób, co ci każę! - krzyknął. 

-Ale... 

- Na miłość boską, Antonio, zrób to. Spadamy! 

Wtedy zrozumiała, skąd ta nagła cisza. Silniki 

zgasły. Samolot pozbawiony mocy leciał tylko siłą 

rozpędu. 

Antonia podniosła się i znowu zawahała. 

- W niczym nie pomożesz - stwierdził Ross, jakby 

czytając w jej myślach. 

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, pa­

trzyła na niego. Nie znała go takim. Nie chciała go 

stracić. 

- Mamy mało czasu. Idź. 

Nie ruszała się z miejsca. Czuła, jak podłoga drży 

pod stopami. 

- Proszę - szepnął Ross. 

Antonia westchnęła spazmatycznie. Chciała opano­

wać drżenie, które uniemożliwiało jej ruchy. Potem 

skinęła głową. Jej umysł nie zarejestrował niczego poza 

background image

42 DUMA I OBIETNICA 

prośbą Rossa. Kiedy odchodziła, Ross wyciągnął do 

niej rękę. Podała mu swoją. 

- Zostań przy wraku. Jeśli mnie tam nie będzie, nie 

odchodź. Nieważne, jak długo będzie to trwało, Dare 

cię odnajdzie. 

Zbliżali się do gór. Nie było już żadnej szansy. 

- Bądź zdrowa. - Jeszcze raz ścisnął jej rękę. 

Nie miał już czasu spojrzeć, czy wypełniła jego 

polecenie, bo drzewa wyszły im na spotkanie. 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Czubki drzew uszkodziły podwozie, skrzydło od­

padło. Antonia, wciśnięta w fotel, próbowała zapiąć 

pas. W chwili gdy zapadka zaskoczyła, zobaczyła 

przed sobą groźne szczyty gór. Zagryzła wargi, by nie 

krzyczeć, ale krzyk odbijał się w jej mózgu nie koń­

czącym się echem. 

Przecież to nie mogło się stać: burza była jeszcze 

daleko. 

Ale w tej części świata wystarczył podmuch wiatru, 

by posłać samolot w stronę skał. 

Nie mieli żadnej szansy. W ostatnim odruchu 

Antonia pochyliła się i położyła głowę na kolanach. 

Domyślała się, że Ross próbuje jeszcze walczyć. Ale 

bitwa była już przegrana. Silniki nie reagowały. Samo­

lot kończył lot. Zamknęła oczy i czekała na to co 

miało nastąpić. Zamiast zderzyć się z kamienną ścianą, 

samolot odbił się od niej i runął w dół. Nagle usłyszeli 

niemal ludzki krzyk rozdzieranego metalu, kiedy ode­

rwały się koła, i odgłos szorującego po ziemi brzucha 

samolotu. Podłoga pod nogami Antonii rozwarła się 

i jęk ginącego pojazdu zmieszał się z jej krzykiem. 

Skrzydło, które wyorało głęboki rów w ziemi, a potem 

oderwało się, wprawiło samolot w ruch obrotowy. Siła 

odśrodkowa wcisnęła Antonię w fotel. Próbowała się 

uwolnić, ale włosy zaczepiły się o rozdarty metal. Przez 

ułamek sekundy była uwięziona, potem brutalnie 

uwolniona upadkiem samolotu. Czuła pulsowanie 

background image

44 DUMA I OBIETNICA 

w skroniach, obraz rozmazywał się. Tracąc przyto­

mność, słyszała własny głos wzywający Rossa. Wre­

szcie nawet te ostatnie przebłyski świadomości znik­

nęły. 

Wydawało się jej, że coś wciągają w ciemną otchłań 

coraz głębiej i głębiej. W końcu nie czuła już nic. 

Najpierw była cisza. Potem chrapliwy oddech i po­

wolny, regularny stukot. 

Nie! To nie była burza. To bicie serca. Jej serca. 

Żyje! 

Antonia otworzyła oczy. 

Ciemność. 

Nic nie widziała. Usiłowała sobie wszystko przypo­

mnieć. Przesunęła ręką po twarzy, odnajdując kawałek 

wydartej z fotela skóry. 

Oprzytomniała nagle. 

Ross! Musiał tu gdzieś być. Trzeba było tylko go 

odnaleźć. 

Nie zauważyła nawet, że kawał metalu wbił się jej 

w ramię. 

Starała się zorientować w sytuacji. Leżała na boku. 

Wraz z fotelem wypadła z samolotu. Oparcie i poręcz 

były zniszczone, ocalało tylko siedzenie i pas, który ją 

ciągle przytrzymywał. 

Odpięła go drżącymi rękami. Ale w dalszym ciągu 

nie mogła wstać. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. 

Na czworakach pełzła przez rumowisko. Oparła się 

o fotel Rossa i powoli podniosła się. Kiedy go zobaczy­

ła, krzyk rozpaczy wydarł się z jej ust. 

- Ross! - Z trudem przecisnęła się do niego. Nie 

dawał oznak życia. Drżącymi palcami zaczęła szukać 

pulsu na jego szyi. Była tak słaba, że z trudem 

utrzymywała się na nogach. 

Na szczęście puls, choć słaby, bił równo. 

DUMA I OBIETNICA 

45 

Przez krótki moment miała ochotę chwycić go 

z radości w objęcia. Żyli... żyli oboje. 

- Boże, co ja mam teraz robić? - Usiłowała przypo­

mnieć sobie jakieś wiadomości na temat udzielania 

pierwszej pomocy. Ze wszystkich sił starała się nie 

wpaść w panikę i zachować rozsądek. Drżącą ręką 

dotknęła bolącej skroni. Nie może go przecież tak 

zostawić, ale czy ruszając go, nie zaszkodzi mu bar­

dziej? 

- Ross! - Delikatnie dotknęła jego ramienia. - Pro­

szę, powiedz mi, co mam robić. 

Ross poruszył się, jęknął i znowu ucichł. 

Antonia nie mogła powstrzymać łez. Jakżeby chcia­

ła obudzić się z tego koszmaru. Być znowu w samolo­

cie i prowadzić swoją walkę z Rossem, który patrzyłby 

na nią znad sterów ze złośliwym uśmiechem na ustach. 

Niestety, to nie był sen. Bała się jak nigdy dotąd. 

Musiała jednak znaleźć siły. Musiała uratować Rossa. 

Ignorując ból, jaki odczuwała, zaczęła rozglądać się 

wokół. 

Nigdy nie była na miejscu katastrofy. Widok był 

szokujący. Obydwa skrzydła samolotu i część ogona 

odpadły. Na zewnątrz rozbitego kadłuba leżało rumo­

wisko trudnych do określenia rzeczy. 

Zanim zajmie się Rossem, musi wiedzieć, gdzie są. 

Delikatnie dotknęła jego policzka - chciała poczuć 

jego ciepło i choć przez chwilę nie czuć się taka 

samotna. 

Rozejrzała się dookoła i zamarła z przerażenia. 

- Mój Boże! - wyszeptała. Potem podeszła do 

krawędzi uskoku. 

Wydawało jej się, że znajdują się na szczycie świata. 

Wokół były tylko góry i doliny porośnięte gęstym 

lasem. Nigdzie nie było najdrobniejszego nawet śladu 

cywilizacji. Przecież nikt nas tutaj nie znajdzie, pomyś-

background image

46 

DUMA I OBIETNICA 

lała z przerażeniem. Dobrą chwilę zajęło jej opanowa­

nie paniki rosnącej z każdą minutą. Potem zaczęła 

oglądać miejsce, na które spadli. Pełno tu było olb­

rzymich głazów, wielkości połowy samolotu. Rosły na 

nich niewysokie, poskręcane sosny - teraz połamane, 

a niektóre nawet ścięte na skutek katastrofy. 

Musi pogodzić się z faktami. Nikt nie może im 

pomóc. Tylko ona może coś zrobić. Jeszcze raz 

rozejrzała się wokół. Cisza, jaka ją otaczała, była 

gorsza od śmierci. Antonia wiedziała, co to jest 

samotność, ale nigdy nie doświadczyła jej w takim 

stopniu. 

Podmuch wiatru przyniósł zapach benzyny. Zdała 

sobie sprawę, jak mało ma czasu. Nad nimi gromadziły 

się czarne chmury. Niedługo rozpęta się burza. Wy­

starczy jeden piorun, aby wszystko spłonęło. Musiała 

wyciągnąć Rossa. Umieścić jak najdalej od wraku 

samolotu. Rozdarty kawałek metalu brzęczał na wie­

trze jak kamerton. Gdzieś we wraku jakaś część 

z łoskotem upadła na ziemię. Burza była już blisko, 

a tyle jeszcze było do zrobienia. 

Kiedy wracała do samolotu, oczy miała suche. 

Koniec ze łzami. Koniec z łudzeniem się, że ktoś im 

przyjdzie z pomocą. Ross zrobił wszystko, by ich 

ocalić. Nie wolno było jej tego zmarnować. 

Wiedziała, że Ross jej potrzebuje. Nikomu dotych­

czas tak naprawdę nie była potrzebna. Ta myśl 

wywołała w niej dreszcz. Strach? Z pewnością. Ale to 

było coś jeszcze. Coś, czego nie znała, coś trudnego do 

określenia. 

- Ross! Słyszysz mnie? - Antonia pochyliła się nad 

nim i delikatnie dotknęła miejsca, w którym przedtem 

badała puls. Był wyraźniejszy i unormowany. Ross nie 

był już tak blady. Całą koszulę miał poplamioną 

DUMA I OBIETNICA 47 

krwią, ale nie znalazła żadnych ran ani skaleczeń. 

Zaskoczyło to ją i bardzo ucieszyło. 

- An... tonią... 

Szept był tak cichy, że z początku pomyślała, iż to 

wyobraźnia płata jej figle. Przykucnęła i zobaczyła, że 

Ross ma otwarte oczy. Wprawdzie nie patrzyły zbyt 

przytomnie, ale dla niej był to najpiękniejszy widok na 

świecie. Chwyciła go za rękę. 

- Jestem tu - powiedziała spokojnie. 

- Co... - oblizał wargi i dalej szukał słów. 

- Samolot się rozbił - powiedziała, nie chcąc 

obarczać jego zmęczonego umysłu zbyt wieloma szcze­

gółami. 

- Zderzenie! - krzyknął zaskakująco mocnym gło­

sem. 

- Tak - potwierdziła spokojnie Antonia. - Na 

szczęście zatrzymaliśmy się na krawędzi zbocza. 

- Ran... ran...? - przymknął oczy, próbując się 

skoncentrować. 

- Uderzyłeś się w skroń. Straciłeś przytomność. 

Potrząsnął niecierpliwie głową i aż pobladł z wysił­

ku. Widać było, jak trudno mu zebrać myśli. 

- Jesteś ran...? - Krople potu pojawiły się na jego 

czole. 

Antonia zdjęła chustkę z szyi i otarła mu twarz. 

- Nie, nie jestem ranna. Troszkę potłuczona, ale 

czuję się doskonale. - Przysunęła się bliżej i uwodziciel­

skim głosem, który zawsze powodował kłótnię między 

nimi, powiedziała: - I tak nie jesteś w stanie zbadać 

pacjenta, doktorku, więc nie mówmy już o tym. 

Ross wydał z siebie jakiś dziwny odgłos i Antonia 

zaskoczona zobaczyła, że próbuje się uśmiechnąć. 

- Nie śmiałbym... -wycofał się. Mówił z ogromnym 

wysiłkiem. - Mimo wszystko - powtórzył - nie śmiał­

bym. 

background image

48 

DUMA I OBIETNICA 

Widząc zachowanie Rossa, Antonia poczuła się 

lepiej. Nie było z nim tak źle, jeśli potrafi żartować. 

Burza zbliżała się, wiatr przynosił jej odgłosy. Czas 

naglił. To, co musiała zrobić, było bardzo trudne dla 

niej, ale jeszcze gorsze dla Rossa. Może żarty ułatwią 

sprawę. 

- Nie oszukasz mnie, przystojniaczku. - Odsunęła 

włosy z jego posiniaczonego czoła. - Jesteś dla mnie 

taki uprzejmy, bo mam cię w swojej mocy. 

- Coś... -wciągnął głęboko powietrze i popatrzył na 

nią trochę przytomniej. - Coś w tym rodzaju. 

Mówił wolno, lecz wyraźnie. Antonia widziała, jak 

wielka jest jego determinacja. 

- Korzystając z takiej okazji, mam pewne plany 

wobec ciebie. 

- Spo... - przerwał i po chwili dokończył: - spodzie­

wałem się tego. 

- Ross - odezwała się z powagą Antonia. - Musimy 

odejść jak najdalej od samolotu. Burza, którą przepo­

wiadałeś, zmieniła kierunek. Zbliża się do nas. Moż­

liwość, że w to miejsce uderzy piorun, nie jest duża, ale 

jeśliby tak się stało... 

- Benzyna. 

- Tak. Zbiorniki przeciekają. Wylecimy w powie­

trze. Będą fajerwerki. 

- Fajerwerki? - Ross uniósł brwi i uśmiechnął się 

z wysiłkiem. 

-I to duże. - Uśmiechnęła się bezwiednie. Nie była 

to najlepsza pora na żarty. A może jednak tak? Może 

śmiech był początkiem nadziei? 

- Musimy iść. 

-Tak. -Antonia zobaczyła, że Ross próbuje odpiąć 

pasy, ale nie mógł sobie z tym poradzić. Odsunęła 

delikatnie jego ręce i uwolniła go. Kiedy chciał się 

podnieść, powstrzymała go. 

DUMA I OBIETNICA 49 

- Pomogę ci. 

Potrząsnął głową i spróbował wstać. Zadrżał 

i skrzywił się z bólu, ale próbował dalej. Z ogromnym 

wysiłkiem wstał, chwiał się przez chwilę i znowu opadł 

na fotel. Zapach benzyny był tak silny, że aż dławiący. 

Twarz Rossa była bardzo blada i pokryta potem. 

Popatrzył na Antonię i uśmiechnął się krzywo. Silny 

mężczyzna, którego zawiodły siły i który zdawał sobie 

z tego sprawę. 

- Może... - powiedział wolno i spokojnie - skorzys­

tam z twojej pomocy. 

Antonia kilkakrotnie wracała do samolotu, przyno­

sząc wszystko, co uważała za niezbędne. Bolała ją 

głowa, ale nie miała czasu o tym myśleć. Spojrzała pod 

nawis skalny, gdzie leżał Ross - śpiący, czy też 

nieprzytomny - na posłaniu, zrobionym z ubrań 

wyjętych z walizek, i wyruszyła na ostatnią wyprawę 

do wraku. 

Przeciskała się przez poszarpane wnętrze. Opary 

paliwa dławiły ją, a oczy napełniły się łzami. Przypad­

kowo natrafiła na miękkie futro, które poprzednio 

zostawiła jako bezużyteczne. Nie z próżności wróciła 

po nie. 

W miarę upływu czasu temperatura spadała gwałtow­

nie i Antonia obawiała się, że nocą będzie jeszcze zimniej. 

Przy silnym wietrze, będąc tak blisko rozlanego paliwa, 

bała się rozpalić ognisko. Czarne futro z norek było 

ciężkie jak diabli, ale bardzo ciepłe. Ross nie zmarznie. 

- Antonio? 

Ledwo wyszła z kabiny, gdy usłyszała jego wołanie. 

Z futrem przewieszonym przez ramię biegła do jamy, 

w której się schronili. Uklękła przy nim i dotknęła jego 

policzka, powtarzając już któryś raz z rzędu: 

- Jestem tu, Ross. 

Otworzył oczy i odwrócił głowę w jej stronę. 

background image

50 

DUMA I OBIETNICA 

- Gdzie byłaś? 

- Przyniosłam z samolotu to, co może być nam 

potrzebne. 

- Powinienem ci pomóc. - Uniósł się na posłaniu 

i oparł o głaz. 

- Już skończyłam. 

Ross kiwnął głową i zamknął oczy. 

- Wstrząs mózgu - powiedział, dotykając głowy 

i opuchniętej skroni. - Jak się tu dostałem? 

Chociaż mówił wyraźnie i wiedział, co się stało, nie 

potrafił wszystkiego zrozumieć. Antonia była zadowo­

lona, że nie pamięta, jak ciężka i długa była wędrówka 

od wraku pod nawis skalny, który wybrała na kryjów-

kę. 

- Nieważne, jak się tu dostałeś. Najważniejsze, że 

jesteś. 

Ross pragnął wyjaśnień, ale zmęczenie było silniej­

sze. Przyglądała mu się zmartwiona. Taka senność nie 

była normalna. 

Niewiele wiedziała o wstrząsie mózgu, ale modliła 

się, żeby to było tylko to. Kiedy myślała o wraku 

leżącym na polanie, wydawało jej się, że to prawdziwy 

cud, iż oboje przeżyli tę katastrofę. 

Ross spał, a po polanie hulał wiatr. Tu byli od niego 

osłonięci. Ciężkie czarne chmury wisiały tak nisko nad 

nimi, że niemal mogła ich dotknąć. Ujrzała błys­

kawicę, potem przetoczył się grzmot. Zadrżała z zim­

na. Podniosła futro porzucone na ziemi. Odwróciła się 

do Rossa, chcąc go przykryć, i zobaczyła, że patrzy na 

nią. Uśmiechnął się. Dobrze wiedział, że boi się burzy. 

Delikatnie pociągnął ją na posłanie, które dla niego 

zrobiła. Nie protestowała. 

Przytulił ją do siebie. Oparła głowę na jego piersi. 

Ciepło futra i rytm serca Rossa uspokoiły ją i zaczęła 

zapadać w sen. 

DUMA I OBIETNICA 51 

Nie chciała zasnąć, broniła się przed tym ze wszyst­

kich sił. Bała się, że kiedy nie będzie czuwać, Rossowi 

coś się stanie. 

-Teraz nie możemy nic zrobić. Musimy przeczekać 

burzę. - Przyciągnął ją do siebie. - Możemy tylko 

czekać... Pośpij trochę, odpocznij. - Domyślał się, 

czego obawia się Antonia, więc wyszeptał: - Nie 

opuszczę cię. - Pogłaskał ją uspokajająco po plecach. 

A kiedy odprężyła się, dodał: - Przyrzekam. 

- Nazywam się Ross McLachlan. 

Na dźwięk swego głosu Ross otworzył oczy. Światło 

raziło go, ale nie odczuwał już bólu, który doprowa­

dzał go przedtem niemal do szaleństwa. 

Przymknął oczy. Jakieś okruchy wspomnień poja­

wiały się i znikały. Gdzie jest? Dlaczego wydawało mu 

się, że nie wolno mu zapomnieć, jak się nazywa? 

Pamiętał jedynie, że podał Antonii rękę, pomagając jej 

wejść do samolotu. 

- Antonia?! - podniósł się gwałtownie i przez chwilę 

miał wrażenie, jakby ktoś mu odciął głowę. Potem 

poczuł straszliwy ból, który przeszył wnętrze czaszki. 

Po chwili odzyskał zdolność rozumowania i to, co 

ujrzał, zaskoczyło go. Leżał na posłaniu pokrytym 

jedwabiem i futrem. 

Były to czarne norki. Przypomniał sobie, że ostatnio 

nosiła je Antonia. 

Dlaczego stale na myśl przychodziła mu Antonia? 

I dlaczego się tutaj znajdował? Bardzo wolno podniósł 

się z posłania. Starał się ignorować ból głowy i słabość 

ciała. Wolno posuwał się między głazami w stronę 

polany. Od czasu do czasu zatrzymywał się, walcząc 

z nudnościami. 

To, co zobaczył, przekroczyło jego największe oba­

wy. Polana przypominała pole bitwy. Samolot, jego 

background image

52 DUMA I OBIETNICA 

ulubiony samolot, leżał rozdarty i pogięty. Tylko 

znak McLachlanów pozostał nietknięty. Ross popa­

trzył na stylizowany rysunek ostrokrzewu lśniący 

w słońcu jak szmaragd. Nikt nie mógł wyjść cało 

z takiej katastrofy. Zachwiał się i uprzytomnił sobie, 

że przecież żyje. 

Ponownie stanęła mu przed oczami Antonia wcho­

dząca do samolotu. Scena powtarzała się jak na 

uszkodzonej taśmie filmowej. 

- Dobry Boże! Nie! Nie! 

Ross zaczął biec. Wołał jej imię. Nagle poczuł, że 

Antonia obejmuje go i przytula, uspokaja. 

Chyba oszalał. 

- Jestem tu, Ross. - Była zgrzana, potargana. 

Z naczynia, które trzymała w ręku, wylała się woda 

- biegła, słysząc jego krzyk. 

- Wszystko w porządku, Ross. Nic mi nie jest. 

Przyjrzał się uważnie twarzy Antonii. 

- Co to jest? - Dotknął jej skroni i cofnął rękę. - Co 

ci się stało? - powtórzył przestraszony. 

- To tylko zadrapanie - zbagatelizowała Antonia 

swoją ranę. 

Wprawdzie przez cały czas czuła tępy ból głowy, ale 

przywykła do tego. Bała się bardziej o Rossa. Tyle razy 

wracał do przytomności, znów ją tracił i za każdym 

razem pytał ją o to skaleczenie. 

Ross popatrzył na wrak samolotu, a potem na 

Antonię. 

- Myślałem, że ty.... 

- Wiem. - Antonia położyła dłoń na jego ustach. 

- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć. Poszłam 

po wodę. Po drugiej stronie polany jest źródło z czystą 

i chłodną wodą. Kiedy byłeś nieprzytomny, ciągle 

chciałeś pić. 

Znów popatrzył na samolot, jakby nie mógł uwie-

DUMA I OBIETNICA 

53 

rzyć, że się uratowali. Powoli zaczynał pojmować, co 

dla niego zrobiła. 

- Jak długo tu jesteśmy? 

- Trzy dni. 

- Wstrząs mózgu? 

- Tak. Chwilami miałeś przebłyski świadomości. 

Mówiłeś mi wtedy, co mam robić. A potem znowu nie 

wiedziałeś, co się dzieje. 

- Burza. Pamiętam burzę. 

Antonia wzięła go za rękę. 

- Chodźmy do obozu, tam ci wszystko opowiem. 

Po raz pierwszy od chwili katastrofy przestała się 

bać. 

-I ty mi wierzyłaś? 

- Tak. Przecież mi obiecałeś. 

Ross nie mógł zrozumieć, czym kierowała się An­

tonia, wierząc w obietnice składane w gorączce. Ale ta 

wiara przyświecała jej, kiedy się nim opiekowała. 

Bardzo rozsądnie oceniła ich położenie i wybrała 

miejsce na obozowisko. Skąd znalazła siły, by wyciąg­

nąć go z samolotu? Ile odwagi wymagały wyprawy do 

wraku po potrzebne rzeczy! Nawet to ekstrawaganckie 

futro, które kiedyś wywoływało jego niechęć, było 

darem niebios w zimne noce, kiedy nie można było 

rozpalić ogniska. 

Patrzył teraz na nią i zastanawiał się, czy to 

ta sama, urocza Antonia Russell, która, gdy tylko 

znalazł się w pobliżu, rozpoczynała z nim walkę. 

Nadal wyglądała wspaniale, tylko cienie pod oczami 

świadczyły o tym, że spędziła wiele godzin na czu­

waniu. Nie pytał, bo na pewno by zaprzeczyła, ale 

jeśli aż tak schudła, większa część jedzenia musiała 

przypadać jemu. Dręczyło go pytanie, jaka była na­

prawdę. 

background image

54 DUMA I OBIETNICA 

Nie chciał, żeby zorientowała się, że o niej myśli, 

więc zapytał: 

- Widziałaś jakieś samoloty? 

- Przelatywało kilka, ale daleko od tego miejsca. 

Nie wiem, czy nas szukały. 

- Dare przeszuka najmniejszy zakątek. 

- Wiem. 

- Poczekamy jeszcze jeden dzień, a potem po­

staramy się zejść na dół. 

Popatrzyła na niego zaskoczona. Przecież sam 

mówił, żeby nie odchodziła od samolotu i tu czekała na 

pomoc. 

Myślał, że zaprotestuje, ale powiedziała tylko: 

- Uważasz, że lepiej jest iść i nie czekać dłużej? 

-Tak. - Nie chciał jej mówić, że mają bardzo mało 

jedzenia. I że zimne noce osłabią ich jeszcze bardziej, że 

w marcu pogoda bywa kapryśna. Ułożył kamienie 

wokół ogniska, by zatrzymywały ciepło. Potem, wska­

zując na posłanie, powiedział: 

- Co prawda jest jeszcze wcześnie, ale powinniśmy 

się położyć. Jesteśmy wyczerpani, a jutro czeka nas 

ciężki dzień. 

Antonia poczuła się niepewnie. Kiedy był chory 

i potrzebował jej, mogła z nim spać i tulić go do siebie, 

aby go ogrzać. Teraz, kiedy był przytomny i silniejszy, 

czuła się niepewnie. Zimno i brak ciepłych rzeczy 

powodowały, że nie miała wyboru. 

Wiedziała, że musi się przy nim położyć, więc 

postanowiła grać na zwłokę. 

- Śpij. Muszę jeszcze coś zrobić. Zaraz przyjdę. 

Przewracał się na posłaniu, ramię dokuczało mu tak 

bardzo, że nie mógł zasnąć. Denerwowało go, że 

Antonii nie ma przy nim. Popatrzył na nią. Siedziała 

przy ognisku i czesała swoje piękne włosy. Z trudem 

podniósł się, wyjął jej szczotkę z ręki i dokończył dzieło. 

DUMA I OBIETNICA 55 

- Skończyłem. 

- Dziękuję. 

- Nie chcę podziękowań, chcę spać. 

Kiedy popatrzyła na niego, zaskoczył go wyraz jej 

twarzy. Czyżby się bała? Chyba nie jego! Ross zdener­

wował się. 

- D o licha, Antonio! Przecież nie rzucę się na ciebie! 

Przeszył go tak silny ból, że niemal upadł. 

- D o diabła! -warknął. -Nawet gdybym chciał, nie 

dałbym rady! - przesunął ręką po czole i zachwiał się. 

- Nawet nie myślałam... - nie słuchał jej, ogłuszony 

bólem. A przecież już kilka nocy spędziła tuląc go do 

siebie i szepcząc słowa otuchy. Czyżby przyzwyczaje­

nie, podświadomość? 

Nieważne. 

- Proszę - opuścił ręce, jakby brakowało mu sił. 

Rzuciła się w jego stronę. Był bardzo blady. Otoczy­

ła go ramieniem i zaprowadziła na posłanie. 

Ross przyciągnął ją do siebie. 

- Może poczekamy jeszcze jeden dzień, zanim stąd 

odejdziemy. 

Chciała to jeszcze z nim omówić, ale Ross już spał. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

- Chyba żartujesz! - Antonia patrzyła na jego 

wymizerowaną twarz oświetloną bladym światłem 

poranka, szukając potwierdzenia, że to był żart. Ale 

Ross patrzył na nią z powagą. 

- Rozumiem. Nie żartujesz. 

- Nie żartuję. I nie staram się być nadzwyczaj 

uprzejmy. Nie jestem też Tarzanem, a ty Jane. - Na 

ziemi leżały tobołki, które zawierały rzeczy znalezione 

w samolocie. 

-I według ciebie to jest w porządku - powiedziała, 

wskazując ze wstrętem na mniejszy pakunek. - A ty 

będziesz dźwigał to wszystko? 

-Antonio... 

- Przedtem uważałeś mnie za pustą, głupią istotę, 

a teraz z niewiadomych powodów troszczysz się o mój 

duży palec u nogi. Wielu mężczyzn interesowało się 

moim ciałem, ale nie palcem u nogi! 

- Antonio, posłuchaj... 

- Ross, poczekajmy jeszcze - w jej głosie brzmiała 

troska. - Jeszcze dzień, dwa, aż się lepiej poczujesz. 

Przecież przed katastrofą mówiłeś, że nie należy oddalać 

się od wraku. Dlaczego zmieniłeś zdanie? Może Dare... 

- Antonio, posłuchaj... - Musiał powiedzieć jej 

o wszystkich niebezpieczeństwach. - Dare nas tu nie 

znajdzie, w każdym razie nieprędko. 

- Jak to? - Antonia pobladła. - Co się stało? 

Dlaczego? - Złapała go za rękaw. - Gorzej się czujesz? 

DUMA I OBIETNICA 

57 

- Nie. Po prostu musimy gdzieś się schronić. 

Zmusił ją, by usiadła na posłaniu, wziął za ręce 

i zaczął mówić: 

- Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale, 

niestety, musimy iść. I to zaraz. Za godzinę. I nie ma to 

nic wspólnego z moim samopoczuciem. 

- Za godzinę? - Cały czas pamiętała o jego osłabie­

niu i chorobie. Chociaż nie przyznawał się, że boli go 

głowa, widać to było po jego twarzy. Był zmęczony, 

bardzo zmęczony, a mimo to przy pakowaniu wykazy­

wał pomysłowość i rozsądek. 

- Wytłumacz mi, dlaczego. Dlaczego musimy 

stąd odejść? - spytała cicho. - Powiedz mi całą 

prawdę. 

- Można ją wyrazić jednym słowem: pogoda. 

Antonia była zaskoczona zwięzłością jego odpowie­

dzi. Przecież jeśli wytrzymali pierwszą wiosenną burzę, 

to nie ma się co martwić o następne. 

- Nie chodzi tylko o burzę, prawda? 

Ross kolejny raz popatrzył na chmury śniegowe 

kłębiące się nad nimi. W ciągu doby pogoda ulegnie 

pogorszeniu. Były już tego wyraźne oznaki: otoczka 

wokół księżyca poprzedniej nocy, czerwona łuna 

o wschodzie słońca, dziwna cisza w powietrzu. 

- Wszystko wskazuje na to, że spadnie śnieg. 

- Przecież już jest wiosna. 

- Ale to marzec, miesiąc szczególnie kapryśny. 

Najgorsze burze śnieżne są właśnie w marcu. Na tej 

wysokości mogą być zabójcze. Musimy zejść w dolinę. 

Nawet kilkaset metrów da nam większą szansę. 

To tylko kilkaset metrów, pomyślała, ale kiedy 

uświadomiła sobie, jak wygląda zbocze, zrozumiała, że 

mogą nie pokonać tej odległości. 

- Ile czasu nam to zabierze? 

- Dzień, jeśli wszystko pójdzie dobrze. 

background image

58 

DUMA I OBIETNICA 

Przyjrzała mu się uważnie. Potem delikatnie do­

tknęła skaleczenia na jego twarzy. 

- Jesteś pewien? 

- Że dam sobie radę? Na pewno. Z godziny na 

godzinę staję się silniejszy. Te dodatkowe dni od­

poczynku pomogły mi. Wtedy miałaś rację, ale teraz 

nie mamy wyboru. Czy damy sobie radę, czy nie, 

musimy zejść ze szczytu. 

Antonia skinęła głową i czekała na polecenia. 

Ross czuł jeszcze ciepło jej dotyku. Popatrzył na 

jej skroń, na ranę, która ciągnęła się wzdłuż linii 

włosów. Nie rozumiał, dlaczego Antonia, dla której 

wygląd był bardzo ważny i stanowił dość istotny 

element jej pracy, nie przejmowała się tym. Wstrząs 

mózgu może być niebezpieczny, ale to minie, nie 

pozostawiając śladu. Jej rana zagoi się, ale blizna 

pozostanie. 

Wiedział, że Antonia w głębi duszy martwiła się, że 

będzie miała bliznę. Mimo to udawała, że się nią nie 

przejmuje. I tak teraz nie można było nic zrobić. 

Ross był zły na los, że wyrządził jej taką krzywdę, 

ale jeszcze bardziej był zły na siebie, że nie potrafił jej 

przed tym uchronić. W końcu zrozumiał, że Antonia 

ma rację. Złość na siebie czy na opatrzność była zwykłą 

stratą czasu. Nie warto było wracać do przeszłości. 

Liczyła się tylko najbliższa przyszłość. 

Myślał więc o tym, co ich wkrótce czeka, i bał się, że 

nie dadzą sobie rady. 

- Patrickowi się udało. - Jego głos rozległ się jak 

wystrzał w otaczającej ich ciszy. Zorientował się, że 

myśli głośno. 

- Nie sądź, że bredzę. Po prostu coś sobie przypo­

mniałem. Samolot Patricka McCalluma rozbił się rok 

temu w górach. Był z nim Rafe Courtenay. Pilot zginął, 

Rafe był poważnie ranny w głowę i na pół spara-

DUMA I OBIETNICA 

59 

liżowany. Patrick miał pogruchotaną nogę, ale udało 

mu się dojść do schroniska i doprowadzić tam Rafe'a. 

Uchwycił mocniej jej dłonie i powiedział: 

-Jeśli Patrick mógł to zrobić sam, to nam z pewnoś­

cią się to uda. - Uśmiechnął się do niej. - Nie boisz się? 

Ledwo poruszając wargami, Antonia szepnęła: 

- Nie, nie boję się. -I zaraz dodała: - Pójdę za tobą, 

doktorku, ale zanim wyruszymy, musisz mi powie­

dzieć, co ma wspólnego z dźwiganiem bagaży mój duży 

palec u nogi. 

- Zgoda - roześmiał się Ross i pogłaskał ją po 

włosach. - Zaparzę herbatę. Może się zdarzyć, że nie 

będziemy mogli napić się niczego gorącego przez jakiś 

czas. Przy herbacie pogadamy o wszystkim. 

Po pół godzinie czuła się nieco skołowana tym, co 

mówił Ross, ale sprawy najważniejsze były już teraz 

dla niej oczywiste. Ross wyjaśnił jej także, że każdy 

krok rozpoczyna się od dużego palca u nogi. Podał jej 

tyle fachowych szczegółów, że powiedziała: 

- Poddaję się. Będę niosła mniejszy pakunek. I tak 

nad wszystkim panujesz, więc nie warto się sprzeci­

wiać. 

Rzeczywiście. Patrząc na to, co robi, i słuchając go, 

zrozumiała, że zna się na tym dobrze. Był przecież 

człowiekiem lasu. Jeśli miało im się udać, to tylko 

dlatego, że Ross umiał sobie radzić w trudnych 

warunkach. 

- Nie nad wszystkim, Antonio. 

- Słucham? 

- Powiedziałem, że nie nad wszystkim panuję. 

Antonia patrzyła to na Rossa, to na bagaże. O czym 

on mówi? 

- Chodzi o ciebie, Antonio - powiedział. - Nie jesteś 

jeszcze gotowa. Nie ubrana i nie uczesana. - Pochylił 

się i ujął czarne, zmierzwione pasma jej włosów. 

background image

60 DUMA I OBIETNICA 

- Zbocze porośnięte jest krzewami dzikiej róży. Kolce 

będą szarpać na tobie ubranie i kaleczyć skórę. Po­

czujesz się jak w pułapce. Najpierw sprawdzimy twoją 

garderobę, a potem zawiążę ci włosy. 

- Mogę zrobić to sama. 

- Nie wątpię. - Zignorował jej oburzenie i zaczął 

przeglądać bagaże. 

- Gdybyś mi powiedział, czego szukasz, mogłabym 

ci pomóc - powiedziała Antonia z gniewem. 

- Czegoś ciepłego i nie krępującego ruchów. Cze­

goś, co pozwoli ciału oddychać, żebyś nie utopiła się we 

własnym pocie lub nie zamarzła. - Zobaczył, że 

Antonia przygląda mu się uważnie. - Przecież się 

pocisz, a w drodze będzie ci to groziło nie raz, uwierz 

mi. 

Zanim Antonia zdążyła coś odpowiedzieć, Ross 

wyrzucił.resztę rzeczy z tobołka. 

- Tego szukasz? - schwyciła parę starych dżinsów. 

- Jednak cuda się zdarzają! - ucieszył się Ross. 

- A może masz jeszcze ciepły, obszerny sweter i pod­

koszulek? 

- Chyba tak. -Jednym ruchem wyciągnęła ze stosu 

wielobarwny wełniany sweter i czerwoną bluzkę, która 

od wielokrotnego prania stała się różowa. 

- Okropne! Jak dystyngowana kobieta może nosić 

takie rzeczy? - zapytał z sarkazmem. 

- Dystyngowane kobiety, jak je nazywasz, czasami 

muszą ubierać się nieelegancko, inaczej oszalałyby. 

- Czyżby? A kiedy to nosisz? - Zadał to pytanie niby 

od niechcenia, dziwiąc się samemu sobie, że tak go to 

interesuje. Pomyślał, że Antonia musi przepięknie 

wyglądać: zarumieniona, z potarganymi włosami, 

w starych dżinsach i spłowiałej bluzce. 

- Mam konia. Jeżdżę na nim, kiedy chcę się 

odprężyć. 

DUMA I OBIETNICA 

61 

- W tym? - popatrzył na nią z niedowierzaniem. 

- Lubię swobodny styl. - Wzięła ubranie z rąk 

Rossa i dodała: - Moja klacz nazywa się Solita. 

Zajmuję się nią sama. Kiedy wyjeżdżam, robi to ktoś 

inny, ale kiedy jestem w domu, są to moje stałe 

- i muszę powiedzieć, że ulubione - obowiązki. 

Nauczyłam się tego jeszcze w dzieciństwie. 

- Gdzie mieszkałaś? 

- W małym miasteczku na południu. 

-I tam nauczyłaś się jeździć konno? 

-Tak. Moja mama nie znosiła psów, ale lubiła konie. 

-Twój koń jest czarny?-raczej stwierdził, niż zapytał. 

- Czarny jak noc. Skąd wiesz? - roześmiała się 

Antonia. 

- Może to tylko intuicja. - Nie zauważył jej 

zdumionego spojrzenia. Wyobrażał sobie, jak cudow­

nie musi wyglądać na koniu. 

- Gdzieś tu musi być jeszcze sweter. 

- Sweter? - Ross oderwał się od swoich myśli. 

- Tak. Lubię jeździć o świcie. Gdziekolwiek kręci­

my film, wożę ze sobą te rzeczy. 

- Dobrze się złożyło. Przebierz się. Tylko nałóż je 

w odpowiedniej kolejności. - Zaczął chować pozostałe 

ubrania do torby. - Nie możesz mieć na sobie nic 

ciasnego. Jeśli będzie zimno, nałożysz sweter. Jeśli 

ciepło, zdejmiesz kilka warstw. Jeśli będzie padać, włóż 

to. -Podał jej bawełnianą bluzę, modląc się jednocześ­

nie w duchu, aby deszcz był najgorszym nieszczęściem, 

jakie może ich spotkać. - Mamy jeszcze kłopot z twoi­

mi butami. Większość jest zbyt delikatna na taki 

marsz. Musisz iść w skórzanych półbutach. - W duchu 

przeklinał swoje gapiostwo, ale tak był zaskoczony 

telefonem Jacindy i propozycją zabrania ze sobą 

Antonii, że nie dopilnował, aby włożono do samolotu 

wyposażenie ratunkowe dla niej. 

background image

62 DUMA I OBIETNICA 

- Przebierz się. - Zabrzmiało to jak rozkaz, wypo­

wiedziany gniewnym tonem. Ross wiedział, że zmien­

ność nastroju i irytacja były efektem wstrząsu mózgu, 

do którego przyłączyły się jeszcze obawa o bezpieczeń­

stwo dziewczyny i charakter McLachlanów. Był zły na 

siebie, ale Antonia o tym nie wiedziała i patrzyła na 

niego w milczeniu. 

- To nie jest twoja wina. - Jego głos brzmiał teraz 

łagodnie. Patrząc na wyraz twarzy Antonii zrozumiał, 

że próba złagodzenia skutków jego gniewnego wybu­

chu nie powiodła się zupełnie. 

- Do diabła! - odwrócił się na pięcie i odszedł, 

mówiąc: - Ubierz się w końcu! 

Był niesprawiedliwy, ale jego wybuch nie był dla niej 

zaskoczeniem. Przez tydzień zdążyła przyzwyczaić się 

do jego zmiennych nastrojów. Wiedziała też, że trudno 

mu ich uniknąć, choć jako lekarz dobrze zdawał sobie 

sprawę z tego, że są rezultatem choroby. 

Sama-też była wybuchowa, toteż rozumiała jego 

stan i współczuła mu. 

Przebierając się, zaczęła mówić do siebie: „Nie 

denerwuj się na niego, Antonio. Najważniejsza jest 

tolerancja. Całe życie byłaś tolerancyjna. Wyrozumia­

łość. Musisz być również wyrozumiała. No i cierp­

liwość. To wymaga już pewnego wysiłku, ale postaraj 

się. Może uda ci się zapomnieć o dawnych przy­

zwyczajeniach". Roześmiała się. 

Mimo że nie było wiatru, panowało przenikliwe 

zimno. Skłębione chmury wisiały nisko nad ziemią: 

zbliżała się burza. Musieli iść. 

- Jestem gotowa. 

Popatrzył na nią. Dżinsy były obcisłe, ale nie ciasne. 

Różnokolorowe bluzki wyglądały spod niegdyś czer­

wonego podkoszulka. Włosy opadały luźno na plecy. 

Ross przypomniał sobie, że trzeba je związać. Posadził 

DUMA I OBIETNICA 63 

Antonię wygodnie u swoich kolan. Jakby nie zbliżała 

się burza, jakby mieli mnóstwo czasu, powoli splótł jej 

włosy w ciężki warkocz i schował go pod bluzkę. 

- Dziękuję - powiedziała cicho Antonia. 

- Cała przyjemność po mojej stronie. -I nagle zdał 

sobie sprawę, że naprawdę było mu przyjemnie. Tutaj, 

gdzie rozpacz towarzyszyła każdemu krokowi, do­

tknięcie jej włosów, zapach jej ciała były czymś, co 

niosło ulgę. Wiedział, że muszą iść. Opóźnienie nie 

ułatwi im drogi. Burza nie będzie czekać. 

Ale chciał jeszcze przedłużyć tę niezwykłą chwilę. 

- Boisz się? - wyszeptał. 

- Strasznie. 

- Ja też - przyznał się. - Tylko głupiec nie bałby się 

w takiej sytuacji. 

Kiedy Antonia schyliła się po torbę, uprzedził ją. 

- Potrafię to zrobić. 

-Wiem -powiedział i założył jej bagaż na ramiona. 

Potem równie starannie umocował swój pakunek. 

Rozłożenie bagażu i dobór odpowiednich butów miały 

ogromne znaczenie. Prowadząc ją przez rumowisko, 

zatrzymał się na skraju polany, gdzie z kilku kawałków 

metalu ułożył strzałkę wskazującą kierunek ich wędró­

wki. 

- Jeśli Dare to zobaczy, z pewnością będzie wie­

dział, gdzie nas szukać - powiedziała. 

- Kiedy Dare to zobaczy - poprawił ją szybko. 

- A może zdążymy zejść z góry i wrócić do domu, 

zanim Dare przeszuka teren. 

- Na pewno tak się nie stanie, jeśli tu dłużej 

zostaniemy. 

- Masz zupełną rację, Antonio. A teraz posłuchaj. 

Idź tuż za mną. Po moich śladach. Poszycie lasu jest 

bardzo gęste i przejście będzie trudne. Jeśli nam się 

poszczęści, to natrafimy na ślady zwierząt. Jeśli po-

background image

54 DUMA I OBIETNICA 

czujesz się źle, musisz mi zaraz o tym powiedzieć. Jeśli 

będziesz zmęczona, odpoczniemy. To nie jest bieg na 

wytrzymałość. Musimy współdziałać. Będziemy razem 

pokonywać nasze słabości, ale musimy być wobec 

siebie szczerzy. 

- Jeszcze jedno. - Wyjął z kieszeni dwie wełniane 

czapki. Jedną dał Antonii, drugą zostawił sobie. 

Zakrywały im czoła i uszy. Ross zrobił zabawną minę 

i Antonia roześmiała się głośno. Potem nasunęła swoją 

czapkę głębiej na czoło, tak że tylko widać było jej 

szare oczy nad zaczerwienionym z zimna nosem. 

-I kto jest tu najpiękniejszy? 

- Ty. Zawsze i wszędzie. 

- Tydzień temu tak nie myślałeś. 

- Naprawdę? - Ross przesunął palcem po jej 

wargach, wolno i delikatnie, patrząc, jak uśmiech 

Antonii staje się niepewny. 

- Cóż mógł wiejski głupek wiedzieć o gwiazdach 

filmowych tydzień temu? 

- Tyle, ile ja wiedziałam o tobie - odrzekła, czując 

ciepło jego palców. 

- Wyrównaliśmy rachunki, prawda? 

Antonia skinęła głową, nie dowierzała bowiem 

swojemu głosowi, kiedy Ross tak na nią patrzył. 

- Uda nam się, Antonio - powiedział z przekona­

niem. - Dokonamy tego razem. 

-Tak. 

Ross popatrzył na nią i skinął głową. Odwrócił się 

i zaczął schodzić ze zbocza. Antonia ruszyła w ślad za 

nim. 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Antonia przystanęła i otarła pot z czoła. Ross 

uprzedzał, że będzie się pocić, i rzeczywiście, mimo 

zimna, była cała mokra. 

Był to rezultat ogromnego wysiłku, przedzierania 

się przez gęstwinę krzaków, które otaczały ją z wszyst­

kich stron. Mimo że Ross torował jej drogę, każdy 

krok był trudny. Kiedy szła, nie odczuwała zimna. 

Dopóki nie zatrzymała się. To był błąd. Z ust wydoby­

wały się obłoczki pary. Oczy piekły. Chyba zamarzam, 

pomyślała. Rozśmieszyło ją to. Całe szczęście, że 

jeszcze potrafiła się śmiać. 

Wszystko ją bolało. Czuła nawet te mięśnie, których 

istnienia nawet się nie domyślała. Ross mówił, że 

chodzenie wymaga pracy około stu mięśni... Nagle 

zorientowała się, że nie pamięta, kiedy to powiedział. 

Zatrzymali się... ale po co? Może był to jeden z po­

stojów dla odpoczynku, które zarządzał Ross. Czy 

miały jakiś sens? Nie była głodna. Jadła, bo Ross ją 

zmuszał do tego. A potem szli. Ciągle w dół, prze­

dzierając się przez ostre krzewy. Po tylu godzinach 

marszu nie mogła już nawet myśleć. Postanowiła, że 

kiedy zatrzymają się na kolejny odpoczynek, powie 

Rossowi, żeby jeszcze raz policzył mięśnie. Chodzenie 

na pewno wymagało używania więcej niż stu. Przeko­

nała się o tym. Bolała ją szyja, ramiona, plecy, żebra. 

Miała obolałe uda i łydki. Na szczęście jej stopy były 

tak zmarznięte, że już ich nie czuła. 

background image

66 DUMA I OBIETNICA 

Kiedy rozpoczynali wędrówkę, Ross rozmawiał 

z nią cały czas, ucząc ją wszystkiego, co, według niego, 

powinna wiedzieć. Ale w miarę jak czas upływał, a ból 

wzrastał, rozpaczliwie skoncentrowała się jedynie na 

stawianiu stóp, jedna za drugą, i wreszcie Ross zamilkł. 

Schodzili coraz niżej. Nie było po drodze żadnej 

polany, żadnego płaskiego kawałka gruntu. Czuła, że 

nie zrobi już ani jednego kroku - ani ze względu na 

Rossa, ani na siebie. 

- Antonio? 

Mogła przysiąc, że zatrzymała się tylko na moment, 

ale zorientowała się, że Ross jest już daleko w przodzie. 

Wiedziała, że musi być bardzo zmartwiony jej stanem. 

Słowa skargi zamarły jej na ustach. Przecież on też był 

zmęczony i zziębnięty. Nawet jeśli był bardziej wy­

trzymały, to ból głowy z pewnością bardzo mu doku­

czał. 

- Muszę trochę odpocząć - zawołała. 

-Tam w dole zauważyłem miejsce, gdzie będziemy 

mogli się zatrzymać. Możemy tam zostać na noc, jeśli 

nie chcesz iść dalej. - Kiedy nie odpowiedziała, zaczął 

zdejmować bagaż. - Albo zatrzymamy się tutaj. 

- Nie - poprawiła tobołek. - Chodźmy. Dam sobie 

radę. 

- Kilka metrów w tę czy w drugą stronę nie ma 

znaczenia. 

- M a znaczenie-zaprzeczyła Antonia. -Ważny jest 

każdy krok w dół. 

- Antonio! - Zaczaj iść w jej kierunku. 

- Nie! - Zatrzymała go ruchem ręki. Liczył się każdy 

centymetr przebytej drogi. 

- Antonio, jesteś wyczerpana. 

- Dam sobie radę. - Zrobiła jeden krok, potem 

następny. Zmęczone kolana ledwo wytrzymywały ten 

wysiłek, ale starała się tego nie okazywać. 

DUMA I OBIETNICA 67 

-Dam sobie radę -powtarzała, idąc. Zacisnęła zęby 

i naprężyła mięśnie. - Dam sobie radę! 

Rossowi było jej bardzo żal. Chciał podejść do niej, 

powiedzieć, że nie musi się tak wysilać. Ale wiedział, że 

nie może jej zatrzymać. Musiała iść i nie pragnęła wcale 

jego współczucia. 

Trzeba ją podtrzymywać na duchu, ale tak, żeby 

tego nie zauważyła. 

Miejsce postoju nie było daleko. Wyznaczył jej cel, 

do którego była w stanie dotrzeć, a kiedy to zrobi, 

radość z wykonanego zadania przytłumi zmęczenie. 

Przyglądał się uważnie, jak szła. Dobrze określił jej 

możliwości. 

- Dalej już nie pójdziemy - obiecał. 

- Dobrze. 

Nie patrzyła na niego. Cała energię skoncentrowała 

na posuwaniu się w dół. 

- Za pięć minut odpoczniesz. 

- Odpocznę? - ledwo poruszała wargami. - Komu 

to potrzebne? 

- Komu? - Był z niej bardzo dumny, ale nie chciał 

tego okazywać. - Mnie, skarbie, mnie. 

Odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Zauważył 

jeszcze, że Antonia uśmiechnęła się słabo. 

- Muszę to zrobić - mruczała. - Muszę. Nie mogę 

go zatrzymywać. - Nie zdawała sobie sprawy, że przez 

nią idą wolniej. Ross był przyzwyczajony do przeby­

wania w lesie i bez niej, nawet po doznanej kontuzji, 

mógłby posuwać się szybciej. Las był dla niego środo­

wiskiem naturalnym. Antonia była aktorką i jej świat 

był wymyślony, nieprawdziwy. Dlatego postępowała 

tak, jak umiała - udawała. 

- Mech rośnie najgęściej po zacienionej stronie 

drzewa - powtarzała cicho i spokojnie. Nie była 

w lesie. Nie było jej zimno i nic ją nie bolało. 

background image

68 DUMA I OBIETNICA 

Powtarzała usłyszane od Rossa informacje jak słowa 

nowego scenariusza, fragmenty „Rozprawy o węd­

rowaniu po lesie" Rossa McLachlana. 

Niezbyt porywający tytuł, ale z braku czegoś cieka­

wszego musiała się nim zadowolić. 

- Zacieniona strona drzewa, na której rośnie mech, 

to północ. Zapamiętaj tę praktyczną radę, moja droga 

- pogroziła sobie palcem - ale pamiętaj też, że niektóre 

mchy lubią słońce. - Zaśmiała się krótko. - No i co, 

wędrowcze? 

Nie tracąc rytmu, przeszła do następnej wskazówki, 

mającej ułatwić przetrwanie w lesie. 

- Czubki sosen i świerków kierują się w stronę 

wschodzącego słońca, czyli na wschód. Chyba że wiatr 

nagina je w inną stronę. Drzewa przewracają się 

zgodnie z kierunkiem wiatru, chyba że włączy się w to 

człowiek. Ha! Ha! W ten sposób nigdy się nie zgubię. 

Poślizgnęła się na kamieniu. Na szczęście plecak 

złagodził upadek. Mimo to aż przygryzła do krwi 

wargę. Jak tylko odzyskała oddech, dźwignęła się 

na nogi. Była pewna, że Ross niczego nie zauważył. 

Zasłaniały ją krzaki. I bardzo dobrze, miał za dużo 

innych problemów, żeby martwić się jej niezdarnoś-

cią. 

Szła dalej. Krok za krokiem, teraz już ostrożniej. 

Znowu zaczęła mówić do siebie. 

- Na czym to ja skończyłam? Las, oczywiście, o tym 

nie można zapomnieć. - Wróciła do powtarzania 

scenariusza. 

- Słoje drzew... Co z tymi słojami? - z początku nie 

mogła sobie przypomnieć. Pod nogami zauważyła 

kolejny śliski kamień, ominęła go ostrożnie i kon­

tynuowała swój monolog. - Jak to było? 

Aha! Słoje drzewa są szersze od słonecznej strony. 

Ta strona -mówiła dalej - to wschód. I tak dalej, i tak 

DUMA I OBIETNICA 69 

dalej, koledzy drwale. A co robicie, kiedy odkładacie 

siekiery? 

Zderzyła się z Rossem. Gdyby nie przytrzymał jej, 

upadłaby. 

Śmiał się. 

- Jacinda opowiadała mi, że masz zwyczaj mówić 

do siebie, ale nie wierzyłem jej. - Nie mógł również 

uwierzyć, że recytowała, słowo po słowie, wszystko to, 

co jej mówił podczas wędrówki, chociaż nadała tym 

słowom specyficzne zabarwienie. 

- T o stare przyzwyczajenie. Myślałam, że już z tego 

wyrosłam. - Czuła się wspaniale w jego ramionach. 

Mimo ogromnego zmęczenia nie chciała ani usiąść, ani 

się położyć. Bezwiednie oparła głowę na jego piersi 

i zamknęła oczy. Po raz pierwszy, odkąd wyruszyli 

z obozu, czuła się bezpiecznie. Chciała tak stać bez 

końca. 

- Chyba nie masz zamiaru zasnąć? 

- Właśnie to rozważałam. 

- A może przedtem napijesz się gorącej czekolady? 

Zauważyła płonące ognisko i czajnik z wodą. Czy 

zdążył to tak szybko przygotować, czy ona szła tak 

wolno? Nieważne. Była z nim. W jego ramionach było 

jej prawie ciepło. 

- Antonio, słyszałaś? 

- Chyba śnię. Czy mówiłeś coś o gorącej czekola­

dzie? 

- Nie śnisz. To moja specjalność. Znalazłem dzi­

siaj puszkę z tym specjałem pod resztkami twego 

fotela. 

Antonia była pewna, że nie potrafi przejść już ani 

kroku, nawet do kopczyka z kamieni, gdzie płonął 

ogień. Ross jakby czytał w jej myślach. Zanim zdążyła 

coś powiedzieć, wziął ją na ręce. Był wyczerpany 

i obolały, ale zaniósł ją do ognia, jakby nic nie ważyła. 

background image

70 DUMA I OBIETNICA 

- Powinnam ci pomóc - szepnęła, kiedy położył ją 

na posłaniu z liści. 

Przykucnął przy niej i pogładził po włosach. 

- Musisz odpoczywać. 

-Ale... 

- Cicho! - Zakrył jej usta dłonią. - Za dużo mówisz. 

- Roześmiał się, bo dostrzegł w jej oczach błysk 

gniewu. - Wiedziałem, że tak na to zareagujesz. 

- Z uśmiechem patrzył na zmieniający się wyraz jej 

oczu. - Jeśli cofnę rękę, obiecujesz, że nie będziesz się 

ze mną kłócić? 

Antonia skinęła głową i Ross stwierdził, że wyraz jej 

oczu znowu się zmienił. Śledził w nich gniew, za­

skoczenie i rozbawienie - widoczne w różnych od­

cieniach szarości. Boże! Pragnąłby pogrążyć się w ich 

toni. Zacisnął zęby, ale twarz miał spokojną. Cofnął 

dłoń z jej ust. 

- Gorąca czekolada... - przerwał.Ujął ją pod brodę 

i odwrócił twarzą w stronę ogniska. - Co to jest? 

- Nic takiego. - Antonia próbowała odwrócić 

twarz. Ale Ross trzymał ją mocno i wpatrywał się 

w skaleczenie, które przecinało dolną wargę. 

- Co się stało? I nie mów, że to nic takiego. 

- Dobrze - powiedziała z niecierpliwością. - Prze­

wróciłam się. Niezgrabna kretynka. Upadłam na zie­

mię. 

- Gdzie? Kiedy? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? 

- Ross był zdenerwowany. - Do diabła, Antonio, boli 

cię? 

- Ciągle tak mówisz i zaczynam myśleć, że nazywam 

się „Do diabła Antonia Russell". Wyobraź to sobie na 

afiszach. Tuż pod „Rozprawą o wędrowaniu po lesie" 

Rossa McLachlana. 

- Powiedz mi prawdę! - Położył jej dłonie na 

ramionach. - Boli cię? 

DUMA I OBIETNICA 71 

Antonia przypomniała sobie, jak pouczał ją, że 

nawet drobne skaleczenie może w ich sytuacji być 

groźne. Dlatego był tak przejęty. 

- Nic mi nie jest. - Położyła dłoń na jego ręce. 

-Poślizgnęłam się. Plecak pociągnął mnie do tyłu, więc 

upadek nie był groźny. Najbardziej ucierpiała moja 

duma. To wszystko. Bardziej bolało, kiedy miałam 

popękane wargi. 

Popatrzył na nią z niedowierzaniem, ale potem 

skinął głową. 

- W porządku. - Zajął się przyrządzaniem czekola-

dy. 

Antonia przymknęła oczy. Pomyślała, że nigdy nie 

czuła wspanialszych zapachów. Podał jej kubek z gorą­

cym napojem. 

- Może byś zjadła trochę gulaszu? - Mówił o pusz­

kach stanowiących żelazne zapasy w samolocie, które 

Antonia uratowała po katastrofie. 

- Gulasz? - Widocznie znalazł gdzieś w pobliżu 

wodę. 

- Za tym wzniesieniem płynie strumyk. Jutro za­

czniemy iść wzdłuż niego. Jeśli nam się powiedzie, to 

może znajdziemy lepsze miejsce na obóz. - Antonia 

wiedziała, że powinna okazać więcej entuzjazmu, ale 

była zbyt zmęczona. Nawet nie chciało jej się jeść. 

- To mi wystarczy. - Podniosła kubek i napiła się 

czekolady. Potem rozejrzała się wokół. Mimo braku 

doświadczenia zdawała sobie sprawę, że Ross wybrał 

najlepsze miejsce z możliwych. Czuła ciepło ogniska. 

- Ostrożnie, kotku - powiedział Ross, wyjmując jej 

z rąk kubek. - Wylejesz. Śpij dalej. 

- Przepraszam. Nie wiedziałam, że usnęłam. 

- Nie przepraszaj. Trudno się dziwić, że chce ci się 

spać. Wysokość, na jakiej jesteśmy, też ma na to duży 

wpływ. 

background image

72 DUMA I OBIETNICA 

Było jej ciepło. Przed godziną nawet o tym nie 

marzyła. Zdjęła sweter. Westchnęła z ulgą i znowu 

oparła się o skałę. 

- Co? - usiadła gwałtownie i spojrzała na Rossa. 

- Co robisz? 

- Zdejmuję ci buty. 

- Po co? 

- Uspokój się. Siedź i odpoczywaj. 

Zdjął jej buty i skarpety. Zaczął masować stopy, 

z początku delikatnie, później coraz mocniej. Cóż za 

ulga dla zmęczonych mięśni. Palce bolały ją nie tylko 

z zimna, ale też od nieustannego opierania się o czubki 

butów. 

- Odpręż się - powtarzał Ross, aż w końcu poczuła, 

że w obolałych stopach krew zaczyna szybciej krążyć 

i ból znika. 

Wtedy Ross zaczął masować jej łydki. 

- Uspokój się - powiedział, gdy poczuł, że Antonia 

znowu jest spięta. Dotyk jego rąk był równie łagodny 

jak głos. - To nie będzie bolało. 

Zmęczone mięśnie broniły się przed dotykiem, ale 

tylko przez chwilę. Delikatnie, fachowo Ross masował 

każde ścięgno. Antonia czuła jedynie przyjemny dotyk 

jego palców. Słyszała cichy szept i powoli pozbywała 

się strachu. Ogarniał ją spokój. 

Poprzez opuszczone rzęsy, niemal uśpiona, obser­

wowała Rossa. W zapadających ciemnościach trudno 

było dostrzec jego zmęczoną twarz. Ale pamiętała 

przecież błękitne oczy, wrażliwe wargi, które tak często 

krzywiły się w drwiącym grymasie, lecz ostatnio rów­

nie często uśmiechały się do niej. Ten nowy Ross był 

inny - bardziej łagodny, delikatniejszy. 

Płomienie oświetlały jego ręce i wydawało się, że 

emanuje z nich siła. Czuła się jak zahipnotyzowana. 

Ogarniał ją sen. 

DUMA I OBIETNICA 

73 

Próbowała z nim walczyć, odsunąć go. Powieki jej 

drżały, ale nie była w stanie ich unieść. 

Chciała się podnieść, a wtedy poczuła dłoń na 

ramieniu i niski głos powiedział: 

- Śpij-

Spać? Zagubiona w tym okropnym lesie? Kiedy 

groziła im burza śnieżna? Ale czyż nie była bezpieczna, 

jeśli Ross, jakiego do tej pory nie znała, był z nią? 

- Nic nam nie grozi. Wierz mi - usłyszała ciche 

słowa. - Śpij, moja dzielna, śpij. 

- Och! - Ból przeszył jej ciało. 

- Co, do diabła, się stało? 

Stłumione przekleństwo obudziło ją na dobre. Ross 

niósł ją na posłanie. Antonia zaniepokoiła się. Nie 

chodziło jej o to, że znowu będzie spać w jego 

objęciach, ani o ból - bała się o Rossa. Wracał do sił 

bardzo szybko. Ale nie powinien tracić ich na dźwiga­

nie jej. Znowu starała się wciągnąć powietrze, chcąc 

sprawdzić, czy ból powróci, ale nie mogła złapać tchu. 

Chwyciła dłońmi koszulę Rossa, ukryła twarz w jego 

ramieniu. Cała spięta zagryzła usta, by nie jęknąć, 

i czekała, aż ból przeminie. Powoli uspokajała się, 

oddech wracał do normy. 

Ross ostrożnie położył ją na futrze i powiedział: 

- Zdejmij bluzkę. Muszę sprawdzić, jakie skutki 

miał ten drobny upadek. - Pomógł jej się rozebrać 

i tylko cicho zaklął na widok jej ciała. Zobaczył pas 

otartej skóry, ale nie powinno to powodować takiego 

bólu. Zaczął podejrzewać, że może ma złamane żebra. 

- Nie są złamane. 

- Skąd wiesz? 

- Miałam już kiedyś złamane żebro -mówiła. - Nie 

jestem przecież tak głupia, żeby nie wiedzieć, że to 

może być niebezpieczne. 

- Miło to słyszeć. 

background image

74 DUMA I OBIETNICA 

Zaczaj ją badać. 

- Ross, naprawdę, nic mi nie jest. 

- Do diabła, Antonio, bądź cicho. Jestem wieś­

niakiem - przypomniał jej, że go tak często nazywała 

- a nie mnichem z klasztoru. - Potem, jakby zapomina­

jąc o poprzednich słowach, zapytał surowo: - Dlacze­

go, do diabła, nie nosisz stanika? 

- Dlaczego nie noszę stanika? - powtórzyła przez 

zaciśnięte zęby. - Nie noszę stanika, bo go nie mam. 

A teraz bądź uprzejmy... 

- Czy tu cię boli? 

- Tak - Antonia syknęła, kiedy ją badał. 

- Czy ból jest ostry, tępy czy pulsujący? 

Nie patrzył na nią, wpatrywał się gdzieś w dal, 

oczami wyobraźni widział kruche kości pod skórą 

delikatną jak aksamit. Wydawało mu się, że wszystko 

jest w porządku, ale chciał się upewnić. 

- Opisz mi ten ból. 

- Tępy - powiedziała martwym głosem - i pojawia 

się wówczas, kiedy gwałtownie się poruszam. Uwierz, 

nic mi nie jest. To tylko siniak po tym głupim upadku 

albo bolą mnie mięśnie nie przyzwyczajone do takiego 

wysiłku. Każdy niespodziewany ruch wywołuje wów­

czas ból. Jutro z pewnością wszystko minie. 

W końcu Ross zgodził się z nią. Antonia zadrżała 

i Ross zobaczył, że ogień przygasł. Odwrócił się 

i dorzucił drewna do ognia. 

Gdy ogień rozpalił się na nowo i ciepło rozeszło się 

wokół, popatrzył na Antonię. Włożyła już bluzkę 

i zapinała ostatnie guziki. 

- Poczekaj - obnażył teraz jej ramiona. 

Antonia nie chciała marnować sił na sprzeciw czy 

kłótnię. I tak by to nie pomogło. Ross zawsze robił to, 

co chciał. A teraz zamierzał ją dalej badać. 

Z głębi swojej torby wyjął tubkę maści. 

DUMA I OBIETNICA 

75 

- Nie jest to najlepsza rzecz, ale musi nam wystar­

czyć. - Zaczął wcierać krem w jej ramiona. 

Najpierw zajął się otarciem. Delikatnie rozprowa­

dzał maść po skórze. 

- Spokojnie - powiedział, kiedy jego dłonie wsunęły 

się pod bluzkę. Jednym posunięciem palców posmaro­

wał jej piersi w miejscu, gdzie dotykały ich szelki 

bagażu. Dotknięcie było delikatne i niewinne -jakby 

badał któregoś ze swoich małych pacjentów. 

- Lepiej? 

Czuła się zdecydowanie lepiej. Piekący ból, z które­

go obecności zdała sobie sprawę dopiero teraz, kiedy 

ucichł, minął pod działaniem maści. 

- O wiele lepiej. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością. 

- Ross - ujęła jego dłoń. - Dziękuję. 

- Za co, Antonio? - zapytał cichym głosem. 

- Za to, że jesteś taki dobry i cierpliwy. 

- Nie jestem taki. 

-Jesteś, wiesz o tym - powiedziała i zapadła w sen. 

Ross jeszcze długo kręcił się po obozie. Doglądał 

ognia, w myślach wytyczał dalszą trasę. W końcu, 

zmęczony, ułożył się przy Antonii. 

- Ross? - zamruczała przez sen. 

- Jestem z tobą. - Wiele razy powtarzał te słowa. 

To nic nie znaczy, że cicho woła jego imię, to nic nie 

znaczy, że przytula się do niego we śnie. 

- To nie ma znaczenia - wyszeptał i przytulił ją do 

siebie. - Boże, to przecież nic nie znaczy - powiedział, 

przysunął twarz do jej policzka i wtulił usta w ciemny 

pukiel włosów. - To nie ma żadnego znaczenia. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Ross odwrócił się i nasłuchiwał cichego, jedno­

stajnego głosu Antonii. Uśmiechnął się i przywiązał 

do gałęzi limby pasek kolorowego materiału - jeden 

z wielu, jakimi zaznaczał drogę dla Dare'a. W zim­

nym powietrzu jego uśmiech i twarz wyglądały jak 

maska. 

Ubrania mieli suche, no i na szczęście nie było 

wiatru, który pozbawiał organizm resztek ciepła i po­

wodował zamarzanie wilgotnej odzieży. To właśnie 

wiatr i spadek temperatury były najgorszymi wrogami 

wędrowców. Chociaż był zadowolony, że nie ma 

wiatru, to jednak stan wyczerpania, jaki osiągnęli, był 

bardzo niebezpieczny. 

Antonii zaczynało brakować sił. 

Pozostanie na miejscu było bardzo ryzykowne. 

Należało podjąć decyzję. Zaryzykować. Nie można 

było tego dłużej unikać. Instynkt zmuszał go do dalszej 

wędrówki. Szli dalej, a Antonia przez cały czas mówiła 

do siebie. 

Recytowała wiersze, teksty piosenek, fragmenty 

ostatniej roli z nowego filmu. Wszystko to pozwalało 

jej nie pamiętać o trudach wędrówki. Nieświadomie 

robiła to, co zawsze pomagało wielu doświadczonym 

wędrowcom. Słowa dawały możliwość przetrwania 

najtrudniejszych chwil. 

Ross nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Musiał 

być czujny. Czuł się odpowiedzialny za Antonię. 

DUMA I OBIETNICA 77 

Czasami wolałby, aby skarżyła się, marudziła. Przy­

najmniej wiedziałby, kiedy zbliża się krytyczny mo­

ment. 

Ale Antonia nie narzekała. Nigdy tego nie robiła. 

Pochylała głowę, zaciskała zęby i szła dalej. Musiał 

uważać, aby nadmiernie nie wyczerpywała swych sił. 

Od czasu katastrofy bardzo się zmieniła. Schudła, 

mięśnie stały się twarde, a rysy twarzy się zaostrzyły. 

Zdawała sobie sprawę, że Ross jest dużo bardziej 

doświadczony, a więc podporządkowała mu się bez 

słowa. 

W innych okolicznościach taka wędrówka mogłaby 

okazać się naprawdę przyjemna. Ross stwierdził, że 

Antonia potrafi mądrze dyskutować, prowadzić inte­

resujące rozmowy i umie słuchać. Była doskonałym 

towarzyszem wędrówki. 

Ich położenie było coraz bardziej rozpaczliwe. 

Zaledwie w dzień po opuszczeniu miejsca katastrofy 

weszli w obszar zimnej mgły. Teraz, sądząc po braku 

wiatru, zbliżała się burza. 

I śnieg. 

Ross nie mówił o tym Antonii. Nie chciał jej 

niepokoić, ale cały czas prosił, by szła szybciej. Bez 

słowa wykonywała to, o co ją poprosił. Może uda im 

się uniknąć najgorszego? 

A jeśli nie? Trzeba będzie znaleźć miejsce na obóz, 

rozpalić ogień. Mają zapasy czekolady, kawy, herbaty 

i puszek z żywnością na kilka dni. 

A jeśli będą musieli zatrzymać się na dłużej? Ross 

nie dopuszczał do siebie tej myśli. Nie będzie się nad 

tym zastanawiał przynajmniej przez godzinę. 

Pewien, że Antonia idzie za nim, bo słyszał cały czas 

jej głos, znowu zaczął schodzić w dół stromą ścieżką. 

- Przecież to wiosna! Prawie kwiecień. Nie powinno 

background image

78 DUMA I OBIETNICA 

być śniegu na południu o tej porze roku! Nawet 

w górach! - wściekał się Dare. Słowom towarzyszyło 

uderzenie pięścią w stół. Sztućce podskoczyły i z brzę­

kiem wpadły do talerza z nietkniętym jedzeniem. 

Jacinda położyła dłoń na jego ręce. Była szczęśliwa, 

że ma go w domu chociaż na jeden wieczór. Nie 

odzywała się, nie próbowała łagodzić jego rozpaczy 

banalnymi słowami. 

Dare uniósł jej dłoń do ust i pocałował w koniuszki 

palców. Czuł głęboki szacunek dla tej kobiety, która 

umiała wyrazić gestem to, na co innym potrzeba było 

wielu słów. 

- On żyje, Jacindo. Wiem to na pewno. 

Jacinda skinęła głową. Dare puścił jej rękę i odszedł 

od stołu. Stanął przy oknie i zaczął patrzeć w stronę 

gór. 

- On tam jest -mówił do siebie. - Czeka tam na mnie. 

Zaczął rytmicznie uderzać palcami w szybę. 

- Czeka tam na nas. A my nie możemy go odnaleźć, 

Jacindo. 

- Znajdziecie go. 

Zawsze, kiedy jej potrzebował, była blisko. I zawsze 

był dla niej najważniejszy. Jacinda przytuliła się do 

niego, oparła głowę na jego piersi i słuchała. 

- Ross jest z nas wszystkich najlepszy. Jest podporą 

rodziny. Dzięki niemu staliśmy się tacy, jacy jesteśmy. 

Jacinda starała się go pocieszyć. Delikatnie głaskała 

go po plecach. 

-Kiedy go ujrzałem po raz pierwszy, miał jedenaście 

lat. Chudy ulicznik z dwójką niemowląt w odrapanym 

wózku. Okazało się, że on i bliźniacy są moimi braćmi. 

A ja o tym wcześniej nie wiedziałem. Nasz ojciec ich nie 

chciał. Ross patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć, 

że jeśli i ja ich nie przygarnę, to on mnie zrozumie. Sam 

sobie poradzi. Do tej pory jakoś mu się udawało. 

DUMA I OBIETNICA 79 

Głos Dare'a załamał się. Przytulił mocniej Jacindę, 

jakby mogło to odpędzić złe wspomnienia. Oddychał 

szybko. 

- Ja miałem babcię, farmę, możliwość kształcenia 

się. Jego wychowywała ulica. Po śmierci matki nie miał 

domu, nie chodził do szkoły. Nie było to życie 

odpowiednie dla dziecka. Przymierał głodem i włóczył 

się z ojcem z miasta do miasta. - Dare, mówiąc o ojcu, 

nie czuł już nienawiści. Wygasła wraz ze śmiercią 

Johna McLachlana. 

- Ross nie mówił mi o kobietach ojca, ale w końcu 

jesteśmy żywym dowodem na to, że zaraz po wódce były 

jego największą słabością. Mam nadzieję, że były dla 

Rossa dobre. Przynajmniej niektóre z nich. Matka 

Robbie'ego i Jamie'ego mieszkała z nimi jakiś czas, 

a potem odeszła pewnego dnia, zostawiając ich na 

pastwę losu. Ross, bez pomocy ojca, utrzymywał ich 

przy życiu. Przecież sam był wiecznie niedożywionym 

dzieckiem, ale karmił braci. Czy możesz sobie wyobrazić 

to piekło? W porównaniu z tym, moje życie było rajem. 

Ross nie zazdrościł mi. Chciał tylko mieć rodzinę. 

-I chciał być kochany, Dare. 

- Ja go pokochałem. Jedyną mądrą rzeczą, jaką 

zrobił John McLachlan, było przywiezienie dzieci na 

farmę, do babci. Tylko że babcia już nie żyła, byłem 

sam. Ojciec twierdził, że farma jest jego, nie moja. Ale 

nie mogłem mu jej oddać. Nie mogłem odtrącić Rossa. 

Musiałem być taki, za jakiego mnie uważał. Musiałem 

stać się podobny do niego. 

- Ross jest niezwykłym człowiekiem - powiedziała 

Jacinda. Słyszała już tę opowieść, ale czuła, że Dare 

musi ją jeszcze raz powtórzyć. - Wszyscy bracia 

McLachlanowie są nadzwyczajni. 

Dare nie zwrócił uwagi na jej komplement, myślami 

wracał do przeszłości. 

background image

80 DUMA I OBIETNICA 

- Po przyjeździe na farmę Ross myślał, że jest 

w niebie. Zawsze chciał mieszkać tylko tutaj. Znalazł 

rodzinę i swoje korzenie. I mógł się uczyć. Jego umysł 

tak łaknął wiedzy. Od początku wiedział, kim będzie, 

jak dorośnie: pediatrą w Madison. 

Dare pocałował Jacindę w policzek. Uniósł jej twarz 

ku swojej i wyszeptał: 

-Muszę go odnaleźć. Nieważne, jak długo to będzie 

trwało. 

- Masz rację. - Rozumiała to. Dare był zmęczony 

poszukiwaniami i bezsennością, ale nie chciała go 

zatrzymywać. Jutro, niezależnie od pogody, będzie 

szukał dalej. 

Trzaśnięcie drzwiami i odgłos kroków oznajmiły 

powrót bliźniaków, którzy również brali udział w po­

szukiwaniach. 

Dare jeszcze raz pocałował żonę i spojrzał z nadzieją 

na braci. Ale wyraz ich twarzy nie był radosny. 

- Żadnych śladów - powiedział Robert Bruce, 

którego przyjaciele nazywali: Mac. 

- Dawid zabrał Patricka i Rafe'a na noc do domu 

Rossa - dodał Jamie. 

- Raven i Jordana przyjechały na kilka godzin, by 

dotrzymać mi towarzystwa i pobawić się z dziećmi. 

Wrócą tu jutro i zatrzymają się u nas. - Jacinda 

podeszła do kuchenki i nalała bliźniakom kawy. 

- Dzięki - Jamie próbował się uśmiechnąć. Miał 

zaczerwienione od niewyspania oczy, tak samo jak 

w dniu, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Miał wtedy 

osiemnaście lat i prowadził ostrą walkę z Dare'em 

o swoją przyszłość. Początkowo chciał pracować w ta­

rtaku, ale w końcu, na szczęście, wybrał karierę 

pianisty. 

- Rob, to znaczy Mac - podała kubek drugiemu 

bliźniakowi. - Przepraszam, ciągle się mylę. 

DUMA I OBIETNICA 

81 

- Robert Bruce, Robbie czy Mac. Teraz imię nie 

jest ważne. - Wziął kubek i pocałował bratową w poli­

czek. - Jakże chciałbym usłyszeć teraz głos Rossa, 

wołającego mnie. I nieważne, jakiego imienia by 

używał. 

- Jeszcze cię zawoła - wtrącił Dare. -1 powie nam 

parę ciepłych słów za to, że tak długo go szukaliśmy. 

Nie za bardzo w to wierzyli, ale Jacinda wyczuła 

w tych słowach pewną nadzieję. Bracia usiedli przy 

stole, odsunąwszy na bok nietknięte jedzenie. Stanęła 

przy nich i przysłuchiwała się, jak planowali dalsze 

poszukiwania. 

- Patrick załatwia dalsze samoloty, służba leśna 

również kontynuuje poszukiwania. Pomaga nam także 

patrol lotnictwa, więc w końcu musimy ich znaleźć. 

Dowódcą patrolu jest Simon McKinzie, więc chłopcy 

bardzo się starają. - Jamie pił kawę i krzywił się, bo 

parzyła mu usta. - Któż lepiej niż agent rządowy 

poprowadziłby poszukiwania? A on jest agentem 

i przyjacielem. 

- Nawet sto samolotów nic nie odkryje, jeśli nie 

będą lecieć wystarczająco nisko. - Dare był roz­

goryczony. - Śnieg - mruczał. - Dlaczego śnieg pada 

wiosną? 

- Kiedy się przejaśni, Rafe chce zmienić kierunek 

poszukiwań - powiedział Mac. - Nie bez powodu 

został zastępcą Patricka. Jest mądry. Uważa, że bocz­

ne wiatry pojawiające się przed burzą mogły ich zmusić 

do zmiany trasy. 

- Wiatr jest niebezpieczny - odezwał się Dare. 

Wiedział, że może stanowić śmiertelne zagrożenie. 

- A co proponuje Rafe? 

- Chce przestudiować mapę pogody z tego dnia 

i porównać ją z trasą lotu Rossa. Potem będzie 

próbował wyobrazić sobie, co się mogło stać. Prosił, 

background image

82 DUMA I OBIETNICA 

żebym mu pomógł. Uważa, że mój ścisły umysł może 

się przydać. Chce rozważyć różne możliwości. Propo­

nuje, aby jeden samolot odłączył się od grupy. Oczywi­

ście, samolot Patricka. 

- T o może być niebezpieczne, ale jeśli Rafe i Patrick 

zgodzą się zaryzykować, możemy spróbować - wes­

tchnął Dare. 

- Lecę z nimi - odezwał się Robert. 

- Ja też. -Jamie nie mógł pozwolić, by brat narażał 

się sam na niebezpieczeństwo. 

- Polecimy wszyscy - podjął decyzję Dare. Żaden 

z nich nie mógł czekać bezczynnie. Musieli to zrobić 

dla Rossa, a jednocześnie nie chcieli narażać przyja­

ciół. 

- Dopiero wtedy, kiedy będzie dobra pogoda. 

- Jacinda bała się, że niepotrzebna brawura może 

spowodować kolejną tragedię. 

-Tak, kochanie - przyrzekł Dare, choć oczekiwanie 

było torturą. Wziął ją za rękę i zmusił, by usiadła mu 

na kolanach. Pocałował ją. - Nie gniewaj się. Nie 

zapomniałem, że twoja najlepsza przyjaciółka jest 

razem z Rossem. 

Pogłaskała go po twarzy. 

- Ross będzie się nią opiekował i dbał o jej 

bezpieczeństwo. 

- Oczywiście. Ross zna ten teren. Potrafi przewi­

dzieć pogodę. Znajdzie schronienie albo je zbuduje. 

- Robert uśmiechnął się uspokajająco do Jacindy. 

- Wiem. Dzięki za słowa otuchy. - Dotknęła jego 

dłoni i jeszcze raz powiedziała: - Dziękuję, Mac. 

- Twoje zdrowie, Mac - powiedzieli jednocześnie 

Dare i Jacinda, wznosząc toast kawą. 

- Za Rossa i Antonię - powiedział Mac. -I za ich 

szczęśliwy powrót. 

- Za Rossa i Antonię - powtórzyli wszyscy. 

DUMA I OBIETNICA 83 

Teraz trzeba było odpocząć. Jedzenie mogło po­

czekać. Noc była na odpoczynek. Dzień na nadzieję. 

Ross zatrzymał się. Ścieżka, którą szedł, zbliżyła się 

do strumienia. Stracił już nadzieję, że go odnajdzie. 

Zapadał zmrok i wędrówka stawała się coraz bardziej 

niebezpieczna, ale coś kazało mu iść dalej. Teren nad 

wodą był płaski i strumień rozlewał się w małe, 

częściowo zamarznięte jeziorko zamknięte usypaną 

z piasku tamą. Strumień przedostawał się przez nią 

i wił przez łąkę meandrami, jakby szukał dalszej drogi. 

Po drugiej stronie jeziorka Ross dostrzegł wydep­

taną ścieżkę. Zrzucił ciężar z pleców, podniósł głowę 

i pociągnął nosem. Dopiero teraz uwierzył, że zapach, 

który czuł od południa, nie był złudzeniem. Mimo że 

zaczynała się burza, uśmiechnął się. 

- Dym, Antonio - powiedział cicho, jakby znaj­

dowała się tuż przy nim. Roześmiał się głośno. - To 

naprawdę dym. 

Gdzieś, na drugim końcu ścieżki, był jakiś obóz 

albo domek. 

- T o nie może być Dare -mówił do siebie. - Gdyby 

tam była grupa poszukiwawcza, nie zachowywaliby się 

tak cicho. 

To nie był Dare, ale nie byli już z Antonią sami 

w górach. 

Ktoś rozpalił ognisko, którego zapach czuł w ciągu 

dnia. Z pewnością ten ktoś da im schronienie w czasie 

burzy. 

- Antonio! - odwrócił się i zawołał ją. W ciągu 

ostatniej godziny została daleko w tyle, ale Ross, 

wiedząc, jaka jest wyczerpana, nie ponaglał jej. Stała 

teraz na krawędzi zbocza i patrzyła na niego. Ross 

schował rękawiczki do kieszeni i szedł na jej spotkanie 

z wyciągniętymi rękami. - Chodź, zobacz, co znalazłem. 

background image

84 DUMA I OBIETNICA 

Spodziewał się złośliwej riposty. Ostrzeżenia, żeby 

przestał mamić ją czczymi obietnicami. Ale Antonia 

skrzywiła tylko twarz w grymasie, który miał być 

uśmiechem. Przed kilkoma minutami zgubiła rękawi­

czki. Na szczęście w tak krótkim nie zdążyła odmrozić 

sobie palców. Teraz chwyciła mocno jego dłonie, aż 

połamane paznokcie wbiły mu się w skórę. Nawet 

w półmroku zauważył, że jej twarz, osłonięta kap­

turem, jest ściągnięta z bólu. 

- Co się stało? - Popatrzył na nią uważnie i już 

wiedział. Obcas półbuta był poplamiony krwią, za­

krzepłą i świeżą. - Na litość boską! Co zrobiłaś? 

Zanim zdjął jej but, wiedział, że ma obtartą do krwi 

piętę. Z cichym przekleństwem wziął ją na ręce i niósł 

w dół zbocza. Zatrzymał się przy płaskim kamieniu, 

posadził ją na nim i pochylił się nad jej nogą. Antonia 

siedziała bez ruchu. 

Skuliła ramiona. Twarz miała bladą, bez wyrazu, 

tylko wzrokiem śledziła jego ruchy. Ross zdjął skarpet­

kę i obejrzał ranę. 

- Jak długo? - zapytał niecierpliwie. - Jak długo 

z tym szłaś? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Do 

diabła, Antonio! - Była tak wystraszona, że umilkł. 

Nie powiedziała, bo nic nie czuła. Aby dotrzymać mu 

tempa, aby móc iść, popadła w stan odrętwienia. Ross 

upuścił but i przytulił ją do siebie. - Moja kochana, co 

ja ci zrobiłem! 

Antonia przywarła do niego. Nie słyszała jego słów. 

Wiedziała tylko, że nie musi już dłużej udawać. Ross 

był blisko. Mógł nawet na nią krzyczeć, byleby trzymał 

ją w ramionach. 

Pomyślała, że powinna go przeprosić. 

- Ross - powiedziała szeptem. -Tak mi przykro. 

- Nie, skarbie. - Ross przytulił ją jeszcze mocniej. 

- Nie mów tak. 

DUMA I OBIETNICA 

85 

-Ja... - Potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli. 

- Ja... nie chciałam. 

- Cicho, kochanie. - Odsunął się nieco i ujął jej twarz 

w dłonie. - Nie zrobiłaś nic złego. To ja powinienem 

prosić o wybaczenie. Zrobię to, kiedy wypoczniesz 

i wszystko będziesz mogła zrozumieć. Chyba życia mi nie 

starczy, by cię przeprosić za wszystkie słowa i za to, co 

o tobie myślałem. - Wsunął jej kosmyk włosów pod 

czapkę. - Ale jeśli mi pozwolisz, będę próbował. 

Antonia dotknęła jego policzka i zdjęła delikatny 

kryształek. 

- Śnieg. 

- Tak. - Wziął jej ręce, przytulił do ust i ogrzewał 

oddechem. Potem pocałował je, jakby chciał zetrzeć 

z nich skaleczenia. - Pada, ale dla nas to już nie ma 

znaczenia. 

- Nie ma znaczenia? - W dalszym ciągu nie 

rozumiała. - Jak to? 

- Zobaczysz. - Odwinął jej rękawy, aby zakryły 

dłonie, i pochylił się, aby nałożyć but, przeklinając 

siebie samego, że sprawia jej ból. - Muszę coś zrobić. 

Nie będzie mnie przez chwilę. Mogę cię tu zostawić? 

- Odchodzisz? 

- Tylko na chwilę. Naprawdę. - Śnieg padał coraz 

mocniej. Wkrótce pokryje ziemię. Ubranie Antonii 

było już niemal białe. 

- Zostań tu. Nigdzie nie odchodź. - Dotknął jej 

ramienia i poczuł, że drży. - Zmarzłaś. 

Wyjął z plecaka futro. Owinął Antonię tak, by 

zakrywało jej niemal całą twarz. 

- Wrócę niedługo. 

Odwrócił się i pobiegł do strumienia, a potem, 

rozchlapując wodę, przeszedł na drugą stronę. Ziemia 

była zmarznięta. Widniały na niej nawet ślady kół, 

które dawno temu zostawił jakiś pojazd. Jedynie ślad 

background image

86 

DUMA I OBIETNICA 

ludzkich stóp był świeży. Potykał się, ale biegł naprzód. 

Z każdym krokiem zapach dymu był intensywniejszy. 

Jeszcze jeden zakręt i ujrzał małą chatkę osnutą 

dymem unoszącym się z jej komina. Stała na kamie­

niach, stopnie wiodące do niej były połamane, ganek 

wykrzywiony. Była piękna. A przez brudną szybę okna 

widać było płonącą lampę. 

Ross stanął przy furtce wiszącej na połamanym 

płocie i zaczął zastanawiać się, co jest ważniejsze 

- zobaczyć, kto jest w chacie, czy wrócić do Antonii. 

W końcu postanowił wrócić po nią. 

Droga powrotna była trudniejsza. Zapadał zmrok. 

Zrobiło się ślisko. Nie zwracając uwagi na zmarznięte 

stopy, znowu przeszedł przez strumień. 

Antonia siedziała skulona, tak jak ją zostawił, 

otulona futrem i śniegiem. Nie wiedział, czy śpi, czy 

popadła w omdlenie. Nie było czasu na stawianie 

diagnozy. 

Potrzebowała odpoczynku i dachu nad głową. 

- Musimy iść. - Śnieg tłumił jego słowa. 

Prawie nie reagowała, gdy podniósł ją ze skały. 

Wyszeptała tylko jego imię i objęła ramionami za szyję. 

Trzymając ją mocno, Ross przeniósł ją przez strumień 

i wszedł na ścieżkę wiodącą do domku. 

Śnieg był coraz gęściejszy. Kryształki lodu padały 

mu na twarz, osiadały na rzęsach, oślepiały go. Z każ­

dym krokiem droga stawała się trudniejsza, pokrywa 

śniegu coraz grubsza. Kiedy przestraszył się, że zgubił 

drogę, ujrzał światełko w ciemnościach. 

Mamrocząc słowa przeprosin, kopniakiem otwo­

rzył furtkę i po chwili wspinał się po oblodzonych 

stopniach. Czubkiem buta zapukał do drzwi i cierp­

liwie czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz. 

W oknie pojawił się jakiś cień, płomień latarni 

zamigotał. 

DUMA I OBIETNICA 

87 

Cofnął się, by mieszkaniec domku mógł go zoba­

czyć. Spokojnym głosem zawołał: 

- Proszę się nas nie obawiać. Potrzebujemy schro­

nienia. Pomocy! 

Mały, otulony dymem, domek był cichy. Ross 

nasłuchiwał, ale żaden odgłos nie docierał do jego 

uszu. Miał nadzieję, że ta istota, która wybrała życie 

w takiej głuszy, nie odmówi im pomocy. 

Czekał. 

Tylko płomień latarni poruszał się, tańczył i migotał 

za szybą. 

- Wiem, że tam jesteś. Od kilku godzin idę za 

zapachem dymu z komina. 

Jedyną odpowiedzią był szmer padającego śniegu. 

- Otwórz drzwi! - Ross poczuł gniew. Upór mieszkań­

ca chaty graniczył z okrucieństwem. Nigdy dotąd nie 

próbował wejść tam, gdzie go nie chciano. Ale teraz musi 

to zrobić. - Nie odejdę! Nie mogę! - A potem dodał 

spokojnym głosem, który podkreślał grozę słów: - Nie 

wyjdzie to nam wszystkim na dobre, jeśli wyważę drzwi. 

Cisza. 

- Do diabła! Otwieraj! 

Skrzypnęły zawiasy. Drzwi stanęły otworem. Ross 

nie miał pojęcia, kogo ujrzy. Może wynędzniałego 

pustelnika? Może potężnego górala? 

Ale z pewnością nie spodziewał się zobaczyć staru­

szki, która stanęła w otwartych drzwiach. 

- Nie trzeba przeklinać, młodzieńcze. Stare kości nie 

poruszają się tak szybko. - Dłonie trzymała na lufie 

strzelby, o którą się opierała. Skinęła siwą głową w kie­

runku Antonii. - Twoja przyjaciółka jest wycieńczona. 

- Tak. - Ross za wszelką cenę starał się zachować 

spokój. 

Zorientował się, że staruszka nie lubi być ponag­

lana. Ciemne, żywe oczy przyglądały mu się badawczo. 

background image

88 

DUMA I OBIETNICA 

- Przeszliście kawał drogi - stwierdziła. 

-Tak. 

- Zmarznięci? 

- Skostniali. 

- Szukacie ciepłego schronienia? 

Ross skinął tylko głową. Śnieg oblepiał mu plecy. 

Nogi były jak z lodu, mimo to dobre wychowanie 

powstrzymywało go przed wtargnięciem do wnętrza. 

Cierpliwie czekał. 

Staruszka obserwowała go. Stała z pochyloną na 

bok głową. Ciemne oczy błyszczały w pomarszczonej 

twarzy, która kiedyś musiała być bardzo interesująca. 

W końcu podjęła decyzję. 

- Masz uczciwą twarz. 

- Mam nadzieję. Staram się żyć uczciwie. 

- Ross? - Antonia poruszyła się w jego ramionach 

i próbowała unieść głowę. - Kto...? 

- Cicho -uspokoił ją, przytulając do siebie. -Wszy­

stko jest w porządku, Antonio. 

- Nazywasz się Ross? - znowu czarne oczy wpa­

trzyły się w niego. - A Antonia jest twoją kobietą? 

- Nazywam się Ross McLachlan - przedstawił się. 

- A ona... Tak, to moja kobieta. - Wydawało mu się, że 

postępuje słusznie. 

- Tak - powtórzył cicho. - To moja kobieta. 

- Wobec tego, Rossie McLachlan, czemu stoisz na 

ganku, pozwalając, by twoja kobieta marzła? - Od­

stawiła strzelbę na bok, ale dodała ostrzegawczo: 

- Muszę ci powiedzieć, że mimo dziewięćdziesięciu 

dwóch lat strzelam doskonale. 

- Nie śmiałbym wątpić. 

- Ale nie mam zamiaru strzelać do ciebie. 

- Mam nadzieję. 

Niespodziewanie zaczęła się śmiać. 

- Nie boisz się nawet diabła, Rossie McLachlan? 

DUMA I OBIETNICA 89 

Lubię takich mężczyzn. Myślę, że pani Antonia rów­

nież. -I nie czekając na odpowiedź, rzekła: - Wejdźcie. 

Noc jest okropna i dla zwierząt, i dla ludzi. Szczególnie 

dla ledwie żywych przystojniaków i ich pań. 

Pozwoliła im wejść do domu. Ross pochylił głowę, 

by nie uderzyć o framugę drzwi, i wszedł do wnętrza. 

Zatrzymał się przy drzwiach, przyjrzał się właś­

cicielce i rozejrzał po pomieszczeniu. Kobieta była 

bardzo stara i bardzo chuda. Domek składał się 

z dwóch izb. Większa, w której się znajdowali, służyła 

jako sypialnia, salon i kuchnia. 

Z jednej strony stało łóżko, stolik nocny i krzesło. 

Z drugiej - kuchnia, stół i krzesła i prawie pusta 

skrzynia na drewno. Centralnym punktem pokoju był 

kominek zbudowany z polnych kamieni. Stał przy nim 

fotel na biegunach, na którym leżały kawałki materia­

łu, z których miała zapewne powstać kołdra. W ko­

minku płonął ogień. 

Nie było tu telefonu, elektryczności ani żadnych 

wygód. W przeciwieństwie do otoczenia chaty, wnę­

trze było urocze. Stare, ręcznie robione meble i ciepło 

przyjaźnie witały wchodzących. 

Ross, widząc, że staruszka cały czas bacznie mu się 

przygląda, powiedział: 

- Nie chciałem pani przestraszyć... 

- Nazywam się Cade. Orelia Cade. I wcale mnie nie 

przestraszyłeś. Nie mieszkałabym tu sama, gdybym 

bała się wszystkiego. 

- Oczywiście, proszę pani. Rozumiem. 

Staruszka wskazała na kominek i powiedziała: 

- Podejdź bliżej, ogrzej się przy ogniu, a ja przygotu­

ję wam łóżka. Twoja pani znowu zasnęła. 

Ross popatrzył na spokojną twarz Antonii. 

- Rzeczywiście. Ale nie chcemy sprawiać pani 

kłopotu. Wystarczy jakiś siennik przy kominku. 

background image

90 DUMA I OBIETNICA 

- Może tobie wystarczy, ale temu ślicznemu stwo­

rzeniu będzie wygodniej tam - Orelia wskazała na 

łóżko. 

- Wystarczy, że dała nam pani schronienie, nie 

możemy pozbawiać pani łóżka. 

- Bzdury! - Orelia otworzyła drzwi do drugiego 

pomieszczenia. -Tutaj spaliśmy z moim mężem ponad 

siedemdziesiąt lat. Z przyjemnością wrócę na dawne 

posłanie. 

Ross czuł, że nie może sprzeciwiać się tej energicznej 

kobiecie. 

- Wobec tego narąbię drewna i rozpalę tu ogień, 

żeby było pani ciepło. 

- To bardzo uprzejme z twojej strony. 

Później, kiedy Ross już leżał na posłaniu, przy­

słuchiwał się, jak Antonia szepce coś przez sen. Za 

drzwiami Orelia Cade chrapała cicho. 

Dwie kobiety - stara i młoda, każda na swój sposób 

- były silne i to im obu zawdzięczał życie. 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Antonia widziała pod powiekami tańczące blaski 

i cienie. Delikatne zapachy drażniły jej nos: róża, 

werbena, imbir, jabłka, mięta i miód. Cóż za cudowne 

wonie! Przynosiły spokój. 

Skrzypnął fotel, cichy, drżący głos nucił, nieco 

fałszując, jakąś melodię. Rozkoszując się poczuciem 

bezpieczeństwa i wygody, Antonia przeciągnęła się 

i otworzyła oczy. 

- Wreszcie się obudziłaś - usłyszała głos. Brzmiał 

znajomo, tak jak zapachy. 

- Ludzie! - w głosie brzmiała dziecinna radość. 

- Ależ jesteś śliczna! 

Antonia ujrzała starą kobietę, która szczupłą, po­

krytą żyłkami dłonią odgarniała jej włosy z czoła. 

- Jeszcze jesteś trochę zamroczona. Trudno się 

dziwić. - Znowu poczuła uspokajający dotyk szorst­

kiej dłoni. - Odpocznij jeszcze. Trudno przyjść do 

siebie, jeśli się spało kilka dni. 

- Kilka dni? - Antonia nie mogła sobie niczego 

przypomnieć. 

-Dokładnie dwa. Dwa dni temu twój mąż przyniósł 

cię tu w czasie burzy. 

Burza! Śnieg! 

- Ross! - Antonia usiadła gwałtownie na łóżku. 

Kołdra zsunęła się jej z piersi. Zauważyła, że jest naga, 

ale nie zwracała na to uwagi. Najważniejszy był Ross. 

- Ross? - Rozglądała się z lękiem po pokoju. - Gdzie 

jest Ross? 

background image

92 

DUMA I OBIETNICA 

-Uspokój się. Nie będzie zadowolony, jeśli pozwolę 

ci się tak denerwować. -Mimo palców powykręcanych 

artretyzmem ręce miała silne i z łatwością zmusiła 

Antonię, by się położyła. 

- Będzie mu przykro, że nie było go, kiedy się 

obudziłaś. Przez cały czas nie opuszczał cię, aż do dziś. 

Powiedział, że musi zostawić znaki dla brata. 

Antonia przymknęła oczy. Przypomniała sobie ka­

tastrofę, skalistą polanę. Zejście w dół, które trwało 

wieczność. Śnieg, zimno, strach. Wysiłek i zmęczenie, 

które powodowało, że świat widziała jak przez mgłę. 

Obejmujące ją ramiona Rossa. Bicie jego serca przy jej 

policzku. Rytm jego kroków i dach z gałęzi nad 

głowami. Małe światełko w oknie rozpadającej się 

chaty. Jego głos wołający coś spokojnie, potem z gnie­

wem i znów łagodnie. 

Potem śnieg zniknął i otoczyło ją ciepło. Spała, 

a gjosy i zapachy z zewnątrz wplątywały się w jej sny. 

Kroki. Trzaskanie ognia i brzęk szkła. Nowy, 

cudowny zapach. Znowu kroki. Stukot drewna. An­

tonia zrozumiała, że to nie sen. Starczy głos przemówił 

ze śmiechem: 

- Jeszcze śpisz czy już się obudziłaś? 

- Nie wiem - odpowiedziała Antonia. Podciągnęła 

kołdrę pod brodę i otworzyła szeroko oczy. 

- T o cię powinno wzmocnić. - Staruszka postawiła 

parujący kubek na nocnym stoliku. - Wypij trochę, 

a potem ubierzemy się pięknie i będziemy czekać na 

powrót twojego męża. 

Wyjęła coś z drewnianej skrzyni. Przysiadła na brzegu 

łóżka i rozłożyła przed Antonią długą, bladoróżową 

suknię obszytą rzędami kremowej, delikatnej koronki. 

- Jak tylko ujrzałam twoje szare oczy, wyglądające 

jak niebo po burzy, wiedziałam, że to będzie strój dla 

ciebie. 

DUMA I OBIETNICA 93 

Antonia siedziała na łóżku, przyciskając kołdrę do 

piersi, zaskoczona widokiem tak eleganckiej kreacji. 

- Nigdy w życiu nie widziałam czegoś tak pięknego. 

- Dotknęła delikatnego materiału i przesunęła palcem 

po drobnych szwach. 

- To pani dzieło? 

Na blade, pomarszczone policzki wypełzł rumie­

niec. 

- Zrobiłam to dla kobiety, którą miał wprowadzić 

do domu mój syn. Ale nie doszło do tego. 

- Jest piękna - Antonia dotknęła dłoni kobiety 

- ale nie mogę jej włożyć. 

Czarne oczy przypatrywały się jej uważnie. 

- Jest nieco za krótka, ale masz zgrabne nogi 

i możesz je pokazać. Stanik będzie dobry. - Przesunęła 

w palcach koronkę. - Cieszę się, że możesz się w nią 

ubrać. 

Antonia zrozumiała, jakie to było ważne dla starej 

kobiety. 

- Z przyjemnością ją nałożę. - Ujęła zdeformowaną 

dłoń w swoją rękę i powiedziała: - Przepraszam. 

Powinnam pani za to podziękować. Nawet nie wiem, 

jak się pani nazywa. 

- Orelia. - Uśmiech rozjaśnił twarz staruszki i przez 

chwilę wydawała się młodsza. - Orelia Cade. 

- A ja jestem Antonia. 

- Pospiesz się. - Orelia wstała i wygładziła niewido­

czne zmarszczki na fartuchu. - Ale myślę, że zdążymy. 

Od godziny słychać uderzenia siekiery. Chyba Ross 

ściął drzewo i przygotowuje opał do kominka. Wie, że 

nie można marnować drewna. Muszę przyznać, że 

twój mąż doskonale sobie radzi. 

- On nie jest... 

- Niedługo wróci, ale nie musimy się spieszyć. 

- Kobieta przechyliła głowę na bok i przyglądała się 

background image

94 

DUMA I OBIETNICA 

Antonii. - Od czego zaczniemy? - Po chwili krzyknęła: 

- Kąpiel! Pewnie marzysz o kąpieli. Razem z Rossem 

umyliśmy cię, ale to nie to samo. 

- Wy? Oboje? - Na myśl, że Ross widział i dotykał 

jej ciała, zrobiło się jej gorąco. 

- Prawdę mówiąc, to ja cię myłam, a mąż zajął się 

twoją twarzą. - Jej oczy posmutniały. Patrzyła na 

gojącą się krwawą pręgę na skroni Antonii. -Trudno, 

mogło być gorzej. Zajął się tą raną, kiedy czesał 

i zaplatał twoje włosy. - Staruszka wyciągnęła ze 

schowka dębową wannę. Znowu spojrzała na Antonię. 

- Lubi splatać twoje włosy. Mówi, że nie chce się w nie 

zaplątać w czasie snu. 

- W czasie snu? - powtórzyła zaskoczona, ale 

Orelia tego nie zauważyła. Po katastrofie i w czasie 

wędrówki sen w objęciach Rossa wydawał się być 

czymś naturalnym. Był nawet niezbędny, aby prze­

żyć. Ale teraz? 

- Szkoda czasu na marzenia, dziewczyno. Woda już 

dawno się zagrzała. Kiedy wleję ją do wanny i dodam 

zimnej, będzie miała odpowiednią temperaturę. Lepiej 

się pospieszmy. 

- Dobrze. - Antonia wypiła ostatni łyk napoju 

i podniosła się z łóżka. Otulona kołdrą podeszła do 

wanny. 

- Kto to jest? - Antonia dotknęła pożółkłej 

fotografii przyklejonej do czarnej, sztywnej karty 

albumu, który trzymała na kolanach. Siedziała przy 

kominku w fotelu na biegunach. Na nosie miała 

okulary, bosą, gojącą się już stopę oparła o poprzecz­

kę fotela. 

- To mój Lon. - Orelia podniosła wzrok znad 

robótki. 

-Mąż? 

DUMA I OBIETNICA 95 

Orelia skinęła głową. Jej oczy posmutniały, usta się 

wykrzywiły. 

- Nazywał się Alonzo, ale ja mówiłam na niego Lon. 

Był bardzo przystojny i zdolny. 

Antonia popatrzyła na proste, ale ładne sprzęty, 

które Orelia polerowała olejem lnianym. Widywała 

bardziej ozdobne meble, ale nie były tak piękne jak te. 

- Tak, i był bardzo pracowity - dodałaX)relia. 

-Witam panie. -W progu pojawił się Ross. Zrzucił 

marynarkę, koszulę miał rozpiętą, a rękawy podwinię­

te do łokci. Na czole błyszczały krople potu. Trzymał 

naręcz drewna, które rąbał przez całe popołudnie. 

- Ross! - Antonia odwróciła się w jego stronę tak 

gwałtownie, że album spadł na podłogę. 

- A któż by inny. - Obie były tak pogrążone 

w rozmowie, że nie słyszały, jak wszedł do chaty. 

Dzięki temu mógł bezkarnie przyglądać się Antonii. 

Zapadał zmierzch, lampy naftowe oświetlały pokój. 

Antonia wyglądała przepięknie w ich blasku, a włosy 

opadające na ramiona lśniły diamentowym blaskiem. 

Ciepło kominka przywróciło jej rumieńce. 

Spojrzała na niego i rumieniec pogłębił się. Była 

piękniejsza niż kiedykolwiek. Ross z trudem powstrzy­

mywał się, by jej nie objąć. 

Ścisnął mocno polana i nawet nie zauważył, że wbił 

sobie drzazgę w palec. Ukłonił się i jeszcze raz wypo­

wiedział słowa powitania. Przeszedł przez pokój, czu­

jąc, że Antonia patrzy na niego. Wrzucił drewno do 

skrzynki i stanął koło kominka, zastanawiając się, co 

ujrzał na jej twarzy. Troskę? Wdzięczność? Radość? 

- Napijesz się gorącego jabłecznika? 

Popatrzył zaskoczony na Orelię. 

- Jabłecznika? 

Podała mu kubek, z którego unosił się apetyczny 

zapach. 

background image

96 DUMA I OBIETNICA 

-Teraz jest trochę cieplej, ale w nocy będzie zimno. 

Tak jest zawsze, dopóki leży śnieg. 

- Dziękuję. - Ross pił powoli gorący napój, nie 

spuszczając oczu z Antonii. Siedziała bez ruchu. 

Musiał jej dotknąć, musiał poczuć ciepło jej policzków. 

Odstawił kubek na gzyms kominka i zbliżył się do niej. 

Stanął i czekał, aż podniesie na niego wzrok. Patrzył na 

jej piękne włosy. 

- Ross... 

Powiedziała tylko jedno słowo, ale to wystarczyło, 

by wszystko zrozumiał. Słyszał obietnicę w jej głosie 

i widział namiętność w jej oczach; to nie było już 

niewinne współczucie, które nakazywało Antonii tulić 

go w ramionach, kiedy tracił świadomość; ani po­

trzeba życiodajnego ciepła, która zbliżała ich nocą do 

siebie; ani niepokój, który nakazywał mu wsuwać się 

do łóżka Antonii, aby uspokajać ją, kiedy krzyczała 

przez sen. 

Kiedy usłyszał swoje imię i popatrzył jej w oczy, 

zrozumiał, jak bardzo jej pragnie. Kłamstwa, którymi 

żył tak długo, rozwiały się. 

Pragnął jej od pierwszej nocy w górach, kiedy 

obudził się w jej objęciach. Pragnął jej od chwili, gdy ją 

poznał. Pewnie dlatego próbował ją znienawidzić 

- bronił się przed nią. 

Teraz i w jej twarzy ujrzał pożądanie. 

Dotknął jej szyi i wsunął ręce we włosy. Pachniały 

kwiatami. Patrzyła na niego pociemniałymi oczami. 

Nie miał już żadnych wątpliwości. 

- Tęskniłam za tobą - mówiła cicho. Ross zapo­

mniał, że Orelia ich obserwuje. 

- Wiem. - Wiedział, że mówi prawdę. Mógł uda­

wać przed sobą, że Antonia rozbudziła jego pożądanie 

dopiero teraz, ale byłoby to kłamstwo. Kiedy jej sen 

stał się znowu spokojny, nie musiał spędzać przy niej 

DUMA I OBIETNICA 

97 

całych dni. Próbował zająć się czymś: rąbał drewno. 

Przygotowywał zapas na wiele miesięcy. Pracował tak 

długo, aż mięśnie zaczęły stawiać mu opór, a ciało 

pokrywało się potem. 

Rozebrał się do koszuli i stał w mroźnym powietrzu, 

karząc swe ciało za to, że pożąda Antonii. W odruchu 

desperacji wykąpał się w lodowatym strumieniu. 

Wszystko na próżno. Kiedy był tak blisko niej, 

dotykał jej, wtedy pragnął jej jeszcze bardziej. W jej 

oczach widział to samo - pożądanie i strach. 

Mój Boże! Czyżby bała się, że ją odtrącę? myślał, 

bawiąc się jej włosami. 

Orelia, która obserwowała ich od dłuższego czasu, 

uśmiechnęła się i głośno zamknęła drzwiczki szafki. 

Chyba nie będzie dzisiaj podgrzewać placuszków na 

kolację. 

- Wiecie co - zakryła usta dłonią udając, że ziewa 

- to był bardzo męczący dzień i jestem zbyt śpiąca, by 

coś jeszcze jeść. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, 

pójdę się położyć. Jeśli będziecie głodni, tutaj są placki. 

Ross i Antonia nie słuchali jej. Orelia uśmiechnęła 

się do siebie. 

Nie będziecie jeść kolacji, pomyślała. 

Idąc do swojego pokoju, wyjęła z szafki srebrne 

lichtarze i białe świece. Zapaliła je i ustawiła na stole. 

Potem z ciepłym uśmiechem popatrzyła na swoich 

gości, którzy zupełnie zapomnieli o jej istnieniu, wzięła 

lampę i zamknęła za sobą drzwi. 

Ross nagle oprzytomniał. 

- Orelia? 

- Poszła - odpowiedziała Antonia, dotykając jego 

ręki. 

-Przecież jeszcze jest wcześnie i w dodatku nie jadła 

kolacji. 

- Chyba nie miała na nią chęci. 

background image

98 DUMA I OBIETNICA 

- Nie jest aż tak zmęczona. 

- Musiała dzisiaj odpowiadać na setki pytań. 

-Pytań? 

- Pytałam ją o ciebie. Musiałam sprawdzić, czy 

dobrze się czujesz. 

Ross dotknął bladego już zasinienia na czole 

i uśmiechnął się. Czuł się zupełnie dobrze. Zapomniał 

o wstrząsie mózgu i komplikacjach, jakie mógł wywo­

łać - tak był zajęty. 

- Oprócz informacji na temat twojego zdrowia 

- mówiła dalej Antonia - pytałam ją, gdzie jesteś 

i kiedy wrócisz. Powtarzałam te pytania w kółko, a ona 

cierpliwie na nie odpowiadała. W dodatku nie zwraca­

ła uwagi na to, że bez przerwy wpatruję się w drzwi, 

czekając na twój powrót. 

Nagle zawstydziła się i pochyliła, by podnieść album. 

Ale Ross był już przy niej. Wyjął go z jej drżących palców 

i odłożył na stół. Jego uprzejmość przywróciła jej spokój. 

Dotknęła palcami twarzy Rossa. Był lekko opalony po 

dniu spędzonym na słońcu. Brodę, która zdążyła mu 

wyrosnąć od czasu katastrofy, przyciął na wzór Van 

Dycka. Jego oczy wydawały się bardziej niebieskie, 

a zęby bielsze. Wyglądał jak szlachetny rozbójnik. 

- Myślisz, że nie widziałam cię, kiedy wszedłeś? 

- spytała i powstrzymała westchnienie, kiedy, od­

wracając głowę, Ross dotknął ustami jej palców. - Na­

prawdę widziałam. Nie mogłabym tego nie zauważyć, 

jeśli czekałam na ciebie cały dzień. 

-A ja przez cały dzień chciałem wrócić tu do ciebie, 

moja ty odważna dziewczyno. - Ross przesunął pal­

cem po skroni nad gojącą się blizną. 

- Zapleciesz mi włosy? 

- Nie. Wolę, gdy są rozpuszczone. 

Antonia pozwoliła włosom opaść na policzek. 

- Bo zakrywają to? Denerwuje cię ta blizna? 

DUMA I OBIETNICA 

99 

- Nie - brzmiała ostra odpowiedź. 

Antonia pamiętała, jaką przyjemność sprawiało 

Rossowi czesanie jej i to, co mówiła Orelia: że kiedy spała, 

zajmował się jej włosami, jakby był to codzienny rytuał. 

Nie rozumiała, dlaczego teraz nie chciał tego robić. 

Widząc jej zaskoczenie, wstał i przytulił ją do siebie. 

- Nie będę cię teraz czesał. Całymi dniami marzyłem 

o tym, żeby twoje włosy owijały się wokół mnie, żeby 

łączyły nas, kiedy będziemy się kochać. Chcę ciebie, 

Antonio. - Zanurzył dłoń w jej włosy gestem piesz­

czoty. - Chcę ciebie teraz. 

Słońce schowało się za górami i w pokoju zrobiło się 

ciemno. Światło świec odbijało się w oczach Antonii 

i rzucało na nią blask. Stała przed nim nieruchomo 

i patrzyła mu prosto w oczy. 

- Czy to jest miłość, Ross? 

Puścił ją i cofnął się. 

- Boisz się tego? - Teraz on zastygł w oczekiwaniu 

na najważniejszą odpowiedź w jego życiu. 

Milczała z pochyloną głową. Ross czuł słodki, 

oszałamiający zapach jej ciała i świec; pełen erotyzmu, 

prowokujący i oszałamiający. 

Piersi Antonii uniosły się w głębokim westchnieniu. 

Kiedy spojrzała na niego, jej oczy jaśniały. 

- Bałabym się, gdyby było inaczej. - Mówiła cicho, 

unikała słowa „miłość", jakby była to część gry. Jakby 

wyraz ten był zaklęciem, które oddzielało ich od 

rzeczywistości. 

- Nie bój się, Antonio. Przecież to prawda. - Okręcił 

na palcu pasmo jej włosów i przesunął nim po bliźnie, 

a potem niżej, po koronkach jej stanika. - Jesteśmy 

tutaj. Żyjemy, czyż może być coś bardziej realnego? 

Kocham cię. Myślę, że kochałem cię już wcześniej. 

Byłem strasznym głupcem. Zrozumiałem to dopiero 

wtedy, kiedy mogłem cię stracić. 

background image

100 DUMA I OBIETNICA 

Zastanawiał się przez chwilę. 

- Posłuchaj, Antonio - powiedział nagle. - Kocha­

łem cię, kocham i będę kochał. Teraz i na zawsze. 

Antonia pobladła. Oczy jej rozbłysły. Próbowała 

coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić ani jednego 

słowa. Otworzyła szeroko ramiona - pragnęła go, 

potrzebowała. 

Ross przytulił ją mocno. Poprzez cienki materiał 

czuł jej twarde sutki na swojej piersi. Ale kiedy pochylił 

się, by pocałować ją w szyję, czuł, że nawet ta osłona 

jest zbyt gruba. 

Antonia stała z odchyloną głową, oddając mu swe 

ciało. Kiedy wsunął ręce pod koronki, by ją pieścić, 

zadrżała. Zsunął jej suknię z ramion i patrzył, jak 

opada wolno, zatrzymując się na piersiach, potem na 

biodrach. 

Czekał z niecierpliwością. Chciał ją widzieć nagą. 

Jego dotyk sprawiał jej rozkosz. Przylgnęła do niego 

i chwyciła za ramiona, by utrzymać równowagę. 

Pachniał mroźnym powietrzem, czystą wodą i słoń­

cem. Był niemal nagi, podarta koszula nie zakrywała 

jego muskularnej piersi. Promieniowała z niego siła. 

Mocny, wspaniały człowiek gór. Czuły i łagodny. 

Mówił, że ją kocha; co za radość! Widziała to w jego 

oczach, mówiły więcej niż słowa. Była szczęśliwa. 

Mówił coś o czasie, ale dla niej czas przestał istnieć. 

Ujęła go za ręce i podniosła do warg. Potem puściła 

go. Stała tyłem do ognia, którego blask otaczał ją 

aureolą blasku. Zrzuciła suknię. 

Już się nie wahała. Czekała na niego. Kochał ją 

i pragnął - to było najważniejsze. 

- Jesteśmy tu - powtarzała szeptem jego słowa. 

- Żyjemy. To jest najważniejsze. 

Ross zdarł z siebie koszulę i przyciągnął Antonię do 

siebie. Nie zastanawiał się, co będzie później. Kiedy 

DUMA I OBIETNICA  1 0 1 

poczuł dotyk jej piersi, pocałował ją. Pocałunek był 

namiętny i natarczywy. 

Antonia drżała. Pieścił ją, szukał tych miejsc, które 

tęskniły za jego dotykiem. Był jej kochankiem, a ona 

należała do niego. Nie potrafiła mu się oprzeć. Nie 

myślała o zasadach i granicach, które ustaliła sobie 

dawno temu. Ogarnęło ją pożądanie. 

Pocałunki Rossa paliły jej skórę. Jego usta przesu­

wały się po szyi ku piersiom Antonii. Broda łaskotała 

ją, czuła dotyk jego języka na sutkach. Ta pieszczota 

pozbawiła ją zupełnie sił. 

- Przestań. - Zachwiała się i wczepiła dłonie w jego 

włosy. - Przestań! 

Ross uniósł głowę, zaskoczony jej okrzykiem. Zo­

baczył w jej oczach długo skrywane pożądanie. On czuł 

to samo. 

- Ross! 

- Cicho, maleńka. Wiem, kochanie, co czujesz. To 

jest zbyt piękne. - Poprowadził ją w stronę łóżka. 

Zatrzymał się na moment, by zrzucić z siebie resztę 

ubrania. Antonia czekała bez ruchu. Wydawała mu się 

jeszcze piękniejsza. Była odważna i wrażliwa. Teraz 

stała się niewinna i czarująca. Pociągnął ją za sobą na 

łóżko, szepcząc: -Mamy jeszcze tyle przed sobą, moja 

śliczna. Przecież dopiero zaczęliśmy nasz romans. 

Coś się w nim zmieniło. Antonia czuła to. Mimo 

wzrastającego pożądania każdy jego ruch był coraz 

bardziej precyzyjny. W jego pieszczotach i pocałun­

kach było tyle pragnienia, iż czuła, że to zaskakuje ją 

całkowicie. Za każdym razem wydawało jej się, że nie 

miał racji, że nie można czuć nic więcej, a wtedy jego 

usta i ręce odnajdywały nowe, wrażliwe miejsca na jej 

ciele. 

Uległa sile namiętności. Wznosiła się coraz wyżej 

i wyżej. Ogarniał ją cudowny bezwład, który zamieniał 

background image

102 

DUMA I OBIETNICA 

jej ciało w płynny ogień. Pragnęła owinąć się wokół 

Rossa, stopić się z nim w jedność, stać się dłońmi, 

palcami, które doprowadzały ją do szaleństwa. 

Kłamczucha! 

Dobry Boże! Kłamała. Czemu przedtem wołała, by 

jej nie dotykał? Teraz tego pragnęła. Jeśli to było 

szaleństwo, pragnęła na zawsze pozostać szalona. 

Zrozumiała, że i on traci panowanie nad sobą. Że pod 

jej dotykiem będzie drżał jak ona. Ogarnęła ją ogrom­

na radość. Mogła nie tylko brać rozkosz, ale i dawać. 

Stojąc obok niego w blasku świec, zaczęła dotykać 

go, odkrywać jego ciało, całować je i pieścić. Każda 

oznaka uniesienia i radości z jego strony wprawiała ją 

w zachwyt. Oplotła go włosami jak siecią. 

Bliskość i rozkosz. Piersi drażniące jego skórę. 

Uda ocierające się o uda, splecione nogi. I poca­

łunki wywołujące dreszcze, smak spotykających się 

warg. 

I jeszcze jeden spazm rozkoszy. 

Dla Antonii. 

I jeszcze jeden. 

Dla Rossa. 

Świece stopniały i zgasły. Zapach Antonii stał się 

dla niego całym światem -woń dzikiej róży i płonącego 

drewna. Ich ciała drżały z pożądania. Ross uniósł ją 

nad sobą. Wsunęła się między jego uda. Okryła go 

płaszczem włosów. Ross patrzył na jej usta, potem na 

zagłębienie w szyi i uniósł się, by ją pocałować. Potem 

zaczął ustami pieścić jej piersi. Najpierw jedną, potem 

drugą, aż zaczęła drżeć i wołać jego imię. 

Teraz on pochylił się nad nią. Nawet nie marzył, że 

może być tak cudownie. Że jej pożądanie i rozkosz 

wzmogą się do tego stopnia. 

To nie były zmysły, to była miłość. 

Nie wiedział, że te doznania są aż tak różne. 

DUMA I OBIETNICA 103 

Odsunął z twarzy Antonii czarne, jedwabiste 

pasma, które związały go z nią mocniej niż łańcuchy. 

Zawołał tylko jej imię. 

Musiał zobaczyć jej twarz. Usłyszeć, jak go woła. 

- Wypowiedz moje imię - wyszeptał. - Proszę cię. 

Wstrzymała oddech i na krawędzi bólu, który 

stawał się rozkoszą, wyszeptała: 

- Ross. - A potem: - Kochany. 

Ross siedział w ciemnościach. Żar powoli prze­

chodził z czerwieni w szarość. Patrzył na śpiącą 

Antonię. Rozumiał teraz wszystko. Niezgrabne poca­

łunki, niedoświadczone dłonie, niewinność. Może po­

winien być zaskoczony, nawet zaszokowany, ale nie 

odczuwał tego. 

Antonia Russell była niezwykle atrakcyjną i utalen­

towaną kobietą. Żyła w świecie, gdzie żądze i seks 

traktowano rutynowo. Osiągnęła sukces w zawodzie, 

w którym niewinność często była ceną, jaką się za 

niego płaciło. Kochankowie na scenie, kochankowie 

na ekranie. Czasopisma rozgłaszały najnowsze, intym­

ne wiadomości o jej kolejnych romansach, wymienia­

jąc w tytułach nazwiska kochanków. Informacje za­

wsze pochodziły z pewnego źródła. Od kogoś, kto 

wiedział na pewno. 

Co by na to powiedzieli ci dobrze poinformowani? 

A może czytelnicy poczuliby się rozczarowani, że to 

tylko plotki? Czy uwierzyliby? Ross cieszył się, że on 

jeden zna prawdę. Nie było przed nim żadnych ko­

chanków. Żadnej miłości. 

Pochylił się i podniósł kołdrę, która zsunęła się na 

podłogę. Starannie okrył nagie ramiona Antonii, bo 

do pokoju zaczynał wkradać się chłód. Dotknął jej 

piersi. Czuł pod palcami równy rytm jej serca. Chciał 

background image

1 0 4 DUMA I OBIETNICA 

popatrzeć na jej twarz, ujrzeć ją taką, za jaką ją kiedyś 

uważał. 

Nie mógł odnaleźć tamtej istoty. Istniała tylko na 

stronach gazet. I w jego zdziwaczałej wyobraźni. 

Teraz kolejne obrazy Antonii padały jeden po 

drugim jak domki z kart. Nigdy już do nich nie 

wróci. 

Jego los był w rękach Antonii. Ona będzie decydo­

wać o ich przyszłości. 

Wymruczała coś cicho i chwyciła jego dłoń. 

Spała mocno, zmęczona. Normalna reakcja ciała 

na wysiłek. Nie wróciło już uczucie paniki i hi-

perwentylacji, które ostatnio tak ją męczyło na 

chrzcinach - był to skutek ciągłego stresu, w jakim 

żyła. 

Łatwiej jest rozpoznać chorobę ciała niż umysłu. 

Łatwiej jest pogodzić się ze zmęczeniem fizycznym. 

Dolegliwości psychiczne zwykle określa się wtedy 

zawoalowanym terminem „wyczerpanie". 

Co najdziwniejsze, katastrofa, walka o przeżycie 

były zmianą, której Antonia potrzebowała. Musiała 

sprostać wymaganiom. Im więcej ich było, tym stawała 

się silniejsza. 

Oczywiście, czas dopiero to pokaże, ale Ross był 

pewien, że Antonia powróci do swego świata iluzji 

jako zupełnie inna kobieta. 

- Wybrałaś, kochanie, dość specyficzny sposób na 

rozwiązanie swoich problemów. - Dotknął jej poli­

czka. - A ja? - zastanawiał się głośno. - Czy potrafię 

poradzić sobie z miłością do ciebie? 

- Lekarzu, lecz się sam. - Wobec pewnych rzeczy 

był bezradny. Zadrżał z zimna. Podszedł do kominka 

i wrzucił do dogasającego paleniska kilka polan. 

Płomień zaczął lizać suche drewno. Po chwili roztań­

czył się, rozsyłając blask po pokoju. 

DUMA I OBIETNICA 

105 

Ross zbliżył dłonie do ognia, ogrzewał je i wspomi­

nał to, co przed chwilą oboje przeżywali. 

Zagrzmiało. 

Pogoda była tej wiosny wyjątkowo kapryśna. Ale 

niedługo spadnie deszcz i śnieg stopnieje. I wtedy 

przyjdzie Dare. 

Ross popatrzył w okno. Deszcz spadnie za dzień lub 

dwa. Mieli jeszcze trochę czasu dla siebie. 

Podszedł do łóżka. Znowu jej pragnął aż do bólu. 

Wsunął się pod kołdrę i wziął Antonię w ramiona. 

Cudownie było znowu czuć jej ciało. 

Antonii wydawało się to normalne, że budzi się, 

czując na piersiach dotyk jego ust. Przytuliła go do 

siebie i Ross wiedział, że pragnie go znowu. 

Widział to w jej twarzy, oświetlonej migotliwym 

ogniem z kominka. Czuł to w jej pocałunkach, od­

dechu owiewającym jego skórę i w dotyku rąk, które 

przyciągały go, by się w niej zanurzył. 

Teraz jej pożądanie było większe, jej ciało bardziej 

spragnione. Szukała jego ust, całym ciałem wołała go, 

by ją wziął. 

Nie myślał już o deszczu. Pragnienie wzrastało 

z każdą pieszczotą, z każdym dotykiem ciała dziew­

czyny. Nie mówili nic, ale cały pokój śpiewał o ich 

miłości. Słychać było tylko westchnienia, szepty 

i okrzyki rozkoszy. 

Po jakimś czasie Antonia odezwała się: 

- Nie wiedziałam... - Brakowało jej słów, by 

wyrazić swoje uczucia. Przytuliła się mocno do Rossa 

i przymknęła oczy. - Nie wiedziałam, że może być tak 

cudownie. 

- Każdy następny raz będzie jeszcze piękniejszy, 

Antonio. 

- Jak długo to potrwa? - spytała, patrząc na niego. 

Przyciągnął ją do siebie i dotknął ustami jej włosów. 

background image

1 Q 5 DUMA 1 OBIETNICA 

Znowu usłyszał grzmot. Błyskawica roświetliła pokój. 

Niedługo spadnie deszcz. 

-Tyle czasu, ile nam dano na miłość-odpowiedział 

z uśmiechem. 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Orelia otworzyła drzwiczki piekarnika i zajrzała do 

środka. 

Biszkopty były już prawie gotowe. Zadowolona, 

wytarła ręce o fartuch i zajęła się kurczakami skwier­

czącymi na patelni. 

Deszcz pojawił się i zniknął, a wraz z nim i śnieg. 

Słońce świeciło mocno, było coraz cieplej. Warto było 

spędzić taki dzień na świeżym powietrzu, ale Antonia 

siedziała na wysokim stołku i obserwowała staruszkę 

kręcącą się po kuchni i słuchała jej opowieści. Od 

strony strumienia słychać było uderzenia siekiery. 

Ross ścinał drzewa zagrażające tamie. 

Przez chwilę nasłuchiwała, a potem zwróciła się do 

staruszki: 

- Nie mogę się nadziwić, Orelio, że ty, osoba 

wykształcona, zgodziłaś się mieszkać na takim pust­

kowiu. 

- Kochałam Lona, a tu było jego miejsce. 

- Ale przecież byłaś nauczycielką! 

- Tak. Uczyłam braci i siostry Lona. Któregoś 

dnia przyszedł porozmawiać o nich i wtedy go po­

znałam. 

- Wszystko rozumiem, ale dlaczego osiedliliście się 

tutaj? 

- Bo tu był jego dom - odpowiedziała Orelia. 

- Ale na takim pustkowiu... 

Antonii nie chodziło o pewne znamiona luksusu, 

background image

108 

DUMA I OBIETNICA 

drobiazgi ułatwiające życie. Nie mogła zrozumieć, jak 

można było żyć tutaj przez ponad siedemdziesiąt lat. 

- Lon był ze mną - powiedziała spokojnie Orelia. 

- Mężczyźni są silni, ale czasami kobiety muszą być 

silniejsze. Pamiętaj o tym. Lon przeprowadziłby się do 

doliny, gdybym tego chciała. Ale wiedziałam, że nie 

byłby tam szczęśliwy. - Dotknęła ramienia Antonii, 

pozostawiając na nim smugę mąki. 

-Kochał tę ziemię. Była jego cząstką. Bez niej byłby 

zupełnie innym człowiekiem. 

- Poświeciłaś się, bo byłaś silniejsza? 

- Nie było to poświęcenie, ale rzeczywiście, byłam 

silniejsza. 

- A co z twoją pracą? Nie była dla ciebie ważna? 

-Kochałam ją, ale Lona kochałam bardziej. - Zdję­

ła z patelni kurczaka, zawinęła w płótno i schowała do 

koszyka. - Czy wymagałabyś od swojego mężczyzny, 

by zrobił coś, co by go zupełnie zmieniło? 

- Nie wiem - odpowiedziała szczerze Antonia. 

- Myślę, że tak. Zrobisz to. 

- Nie wiem - powtórzyła Antonia i spojrzała 

w okno. 

Obudził ją rano zapach świeżo zaparzonej kawy. 

Ross przyniósł jej kubek, pocałował, powiedział coś 

zabawnego i wyszedł z chaty. Antonia wiedziała, że 

chciał dać jej czas na przemyślenie tego, co wydarzyło 

się nocą. Chociaż była mu za to wdzięczna, bardzo za 

nim tęskniła. 

- Zobaczysz. 

- Słucham? - Antonia zmusiła się, aby oderwać 

wzrok od okna. 

- Powiedziałam, że zobaczysz... - Orelia przestała 

mówić, bo Antonia znowu się zamyśliła. Uśmiechając 

się do siebie staruszka wyjęła ciasteczka z pieca. 

Owinęła je również kraciastą ściereczką. W koszyku 

DUMA I OBIETNICA 109 

były już pieczone ziemniaki, słoik konfitur z truskawek 

i osełka masła. W końcu wyjęła z wiadra butelkę, 

wytarła ją do sucha, również owinęła ściereczką i po­

dała koszyk Antonii. 

- Weź jeszcze to - powiedziała, podając jej pled. 

-Przyda wam się, ziemia jest wilgotna. Teraz, kiedy już 

wszystko jest gotowe, możesz iść. Dziś jest ładnie 

i ciepło, a twój pan z pewnością jest już głodny. 

Zaprowadź go na łąkę przy strumieniu i spędźcie tam 

całe popołudnie. Myślę, że skończył już naprawiać 

tamę i narąbał tyle drewna, że starczy mi na całe lato 

i część zimy. 

- Nie pójdziesz z nami? 

- A po co? - roześmiała się Orelia. - Ross nie byłby 

z tego powodu zadowolony, a poza tym mam mnóstwo 

pracy. 

Antonia wiedziała, że nie powinna się sprzeciwiać. 

Orelia z pewnością zajmie się polerowaniem mebli, 

które Alonzo Cade zrobił dla swojej młodej żony. Jego 

dziełem było łoże z baldachimem stojące w sypialni, 

fotel na biegunach, stoły, krzesła i skrzynie. 

Były wyrazem jego miłości i Orelia pielęgnowała je 

od siedemdziesięciu lat. 

- Nie będziesz się czuła samotna? 

Orelia roześmiała się. 

-Przecież mieszkam tu od lat. No, idź już do Rossa, 

zanim kurczak ostygnie, a wino stanie się ciepłe. 

- Dziękuję za wszystko. - Antonia uściskała ją 

i ruszyła w kierunku drzwi. Zatrzymała się w progu. 

- Orelio, jeżeli chodzi o Rossa... - zamilkła. Orelia 

czekała cierpliwie. Wiedziała, że Antonii nie było 

łatwo mówić. 

- Ross nie jest moim mężem. 

- Bo ksiądz was jeszcze nie pobłogosławił? - odpar­

ła Orelia z uśmiechem. - To nieważne. Zanim pojawił 

background image

1 1 0 DL MA I OBIETNICA 

się tu wędrowny kaznodzieja, aby udzielić nam ślubu, 

miałam już taki brzuch - wykonała ruch ręką. - Jak 

myślisz, kiedy naprawdę Lon został moim mężem? 

- Rozumiem. 

- T o dobrze. A teraz idź już. Nie pozwól, aby Ross 

skręcał się z głodu, niezależnie od tego, na co ma 

ochotę. 

- Orelio! Jak możesz! - Antonia zaczerwieniła się 

i wyszła z chaty. 

Słońce stało już wysoko. Cienie drzew skurczyły się. 

Było bardzo ciepło. Ziemia była lekko wilgotna, a ze 

strumienia zniknęły już kawałki lodu. Antonia za­

trzymała się przy strumieniu i patrzyła na Rossa. 

Ogolił się brzytwą Alonza. Zdjął koszulę i Antonia 

przypomniała sobie, jak dotykała jego ciała. 

Rąbał drzewo z ogromną wprawą. 

Nagle Antonia ujrzała, że odłożył siekierę i przycis­

nął dłonie do czoła. Zadrżała z przerażenia. 

- Ross! 

Odwrócił się w jej stronę i oczy, zaczerwienione ze 

zmęczenia i niewyspania, rozbłysły na jej widok. 

- Antonio, kochanie. Nie słyszałem, że nadcho­

dzisz. 

Antonia upuściła koszyk i pled. Szybko podbiegła 

do niego. 

- Twoje oczy! - Dotknęła jego czoła, było gorące 

pod jej chłodnymi palcami. 

- Źle się czujesz? Czy to skutek wstrząsu mózgu? 

Popatrzył na nią zaskoczony i roześmiał się. Ujął jej 

ręce i przytulił do piersi. 

- Kochanie, coś mi wpadło do oka. - Antonia 

przygryzła wargi i odwróciła głowę. 

- Hej! Co się dzieje? - Zaskoczony, uniósł jej twarz 

ku swojej. Gdy zobaczył, że w oczach Antonii błyszczą 

DUMA I OBIETNICA 

111 

łzy, zawołał ze skruchą: - Tak bardzo się o mnie 

martwisz? 

- Oczywiście. - Patrzyła mu prosto w oczy. 

Westchnął i ucałował jej dłoń. Wiedział, że jej na 

nim zależy, ale chciał to usłyszeć. Patrzył na nią znad 

ich splecionych dłoni i zastanawiał się, co powiedziała­

by, gdyby wiedziała, że chciałby kochać się z nią tu, na 

wilgotnej ziemi. 

Pragnął tego do bólu, ale coś mówiło mu, że 

Antonia ńie jest jeszcze gotowa do takich szaleństw. 

Odsunął ją od siebie i wskazał koszyk. 

- Cóż my tu mamy? Mam nadzieję, że jedzenie. 

- Orelia przygotowała prawdziwą ucztę. Dla moje­

go męża. 

Ross roześmiał się zadowolony. 

- Wobec tego, moja żono, zaraz się umyję, ubiorę 

i znajdziemy suche miejsce na piknik. - Zszedł do 

strumienia, ukląkł i zaczął się myć. 

Wyraz pożądania na jego twarzy sprawił, że po­

czuła się zakłopotana. Patrzyła na Rossa. Był częścią 

tego miejsca. Pasował do niego. 

- Orelia miała rację - powiedziała do siebie. - Nie 

wolno mi doprowadzić do tego, aby odszedł do 

miasta. 

Zmusiła się, aby zająć się podwieczorkiem. Właśnie 

wyjmowała butelkę wina, kiedy ręce Rossa objęły ją 

w talii i uniosły w górę. Przytulił ją do siebie i zaczął 

całować jej szyję. 

- Znowu masz rozpuszczone włosy - wyszeptał. 

- Tak. - Antonia poddawała się jego pieszczotom. 

- Dla mnie? - zapytał. 

- Dla ciebie. 

- Wiesz, na co mam chęć, kiedy je widzę? 

- Wiem - skinęła głową. 

Ross odwrócił ją do siebie. 

background image

112 

DUMA I OBIETNICA 

- Kim ty jesteś? Aniołem czy rozpustnicą? Sam już 

nie wiem. 

- Ja również - odpowiedziała szczerze. 

- Tam w dole strumienia jest ładne miejsce. Ciche, 

odosobnione, doskonałe na... - Ross przerwał. Kilka 

minut wcześniej uważał, że Antonia jeszcze nie jest 

gotowa, by kochać się z nim. Chciał jakoś załagodzić 

swoje słowa. - Jest to ciche miejsce, gdzie nie dokuczy 

nam zimno. Rosną tam drobne, niebieskie kwiatki. 

Mniejsze niż fiołki, ale mocniej pachnące. Wygląda jak 

odosobniona wysepka. Rozłożymy pled i urządzimy 

piknik. 

- Ross, kochany - Antonia położyła mu dłoń na 

ustach. - Nie musisz ukrywać prawdy. Czemu mamy 

udawać, że chcemy jeść podwieczorek? 

- Moja najdroższa. Naprawdę? Ja chyba oszaleję. 

- Uścisnął ją, aż poczuła ból. - Anioł czy rozpustnica? 

Chcę ciebie całą. Marzyłem, że ujrzę cię tu. Wiatr 

będzie rozwiewać ci włosy, słońce otuli cię swym 

blaskiem, a ja będę cię kochać. 

Leżeli na skąpanej w słońcu polanie, Ross złożył 

głowę na kolanach Antonii. Przesuwał leniwie palcem 

po jej piersi widocznej dzięki rozpiętej bluzce i patrzył 

z zachwytem, jak pręży się pod jego dotykiem. Nie 

mógł się opanować i zsunął jej bluzkę z ramion. 

- Chcę patrzeć na ciebie nagą w słońcu. Tylko ja 

mogę cię dotykać i podziwiać, i kochać. 

Antonia roześmiała się i pociągnęła go za ucho. 

- Rozpustnik - szepnęła, ale nie próbowała się 

okryć. Kiedy pochyliła się, by ją mógł pocałować, jej 

piersi dotykały jego ciała. W jej pocałunku był jakiś 

smutek. 

Ross zmusił ją, by na niego spojrzała. 

- Co się stało? 

DUMA I OBIETNICA 

113 

Antonia uśmiechnęła się niepewnie. 

- Cóż mogło się stać? Spójrz wokół. Były chwile, że 

marzyłam tylko o tym, aby mi było ciepło. Teraz 

mamy wszystko: słońce, wodę i kwiaty. Chyba nie 

mówiłam ci, że doskonale umiesz wybrać miejsce na 

randkę, doktorku? 

Ross usiadł, naciągnął bluzkę na jej ramiona i zaczął 

zapinać guziki. 

- Kochanie, jesteś wielką aktorką, ale nie umiesz 

kłamać. - Zapiął ostatni guzik, objął ją ramieniem 

i usiedli oparci o skałę. - Teraz powiedz mi, dlaczego 

jesteś smutna? Ale mów prawdę. 

Antonia oparła głowę na jego ramieniu. 

- Znasz mnie dobrze. 

- Ale muszę poznać cię lepiej. 

- Co chcesz wiedzieć? 

- Przede wszystkim: czym się martwisz? 

- Mam kiepski nastrój. 

- Nastrój? Nie oszukuj. Jak na aktorkę, bardzo 

rzadko miewasz zmienne nastroje. Jeśli ty nie chcesz, ja 

ci powiem, dlaczego jesteś smutna. Deszcz zmył resztki 

śniegu. Góry stały się dostępne. Dare z grupami 

poszukiwaczy wyruszy w drogę. Prędzej czy później, 

ktoś zauważy samolot. O to ci chodzi? 

- Jakbyś czytał w moich myślach. 

-Kiedy sprawdzą samolot i nie znajdą naszych ciał, 

zobaczą znaki. Po paru godzinach dotrą do domku 

Orelii. 

- A wtedy my wrócimy do cywilizacji - dokończyła 

Antonia. 

-I do życia bez miłości. Tak ciężko pracowaliśmy, 

by coś osiągnąć. 

Chodź ze mną. Bądź częścią mojego życia, chciała 

powiedzieć, ale tylko westchnęła. 

- Mądrzej byłoby nie zakochać się w sobie. 

background image

1 1 4 DUMA I OBIETNICA 

- T o prawda - zgodził się Ross. - Ale czy miłość jest 

rozsądna? 

Pochylił się nad nią i pocałował; pragnął, by z nim 

została tutaj. Ale nie mógł w tej sytuacji żądać od niej 

takiego poświecenia. Znał przecież jej historię. Opo­

wiedziała mu ją na polanie przy ognisku. Była to 

opowieść o dziewczynie, którą uznano za niegodną 

miłości pewnego chłopca. Matka Sammy'ego postano­

wiła jej zapłacić, żeby tylko wyniosła się z miasta. 

Pieniądze zostały dobrze wykorzystane. Niedoświa­

dczona i niewykształcona dziewczyna wyjechała z mia­

steczka do college'u. Wróciła do domu dwukrotnie na 

pogrzeb rodziców. Potem złożyła jeszcze jedną wizytę 

w miasteczku. Była już wtedy piękną i mądrą kobietą. 

Spłaciła swój dług honorowy co do grosza. Ross 

rozumiał, czym jest upokorzenie. Doświadczał tego 

każdego dnia, który spędzał na ulicy pod opieką 

pijanego ojca. 

- Jakże mógłbym nie kochać kobiety honoru? 

Antonia uśmiechnęła się. 

- Czasami myślę, że nie powinnam była brać tych 

pieniędzy. Nie kochałam Sammy'ego, byłam tylko 

jego przyjaciółką, ale jego matka o tym nie wiedziała. 

Z drugiej strony, gdybym odmówiła, nie poszłabym do 

college'u. Nie zaprzyjaźniłabym się z Jacindą i nie 

poznałabym ciebie. 

- To byłoby straszne! 

- Nie dla ciebie. Ty wziąłeś los w swoje ręce 

i osiągnąłeś to, co chciałeś. Znalazłeś swoje miejsce 

w życiu. 

Fakt. Znalazł swoje miejsce, kiedy po raz pierwszy 

przyjechał na farmę i ujrzał Dare'a. 

- Zawsze sprawiałeś wrażenie człowieka bardzo 

pewnego siebie. Tak mi się w każdym razie wydawało. 

- Przemądrzałego. 

DUMA I OBIETNICA 

115 

- Trochę. - Antonia roześmiała się. 

- Pewnie mnie nienawidziłaś. 

- Chciałam, ale nie mogłam - przyznała się. 

Ross ujął jej ręce. Czym się różnił od matki tego 

chłopaka z miasteczka? Osądził ją niesprawiedliwie. 

Ale zemściła się na nim. 

- Ponieważ nie mogłaś mnie znienawidzić - szeptał 

z twarzą w jej włosach - doprowadzałaś mnie do 

wściekłości. 

- Czyżby? 

- Do kompletnego szaleństwa. 

- Nie widać było tego po tobie. 

- Powinienem chyba zostać aktorem. 

Westchnęła znowu. 

- Czemu jesteś smutna? 

Antonia przygryzła wargę. Dobrze znała odpo­

wiedź: „Nigdy nie przyjedziesz do Hollywood. Masz 

swoje miejsce w życiu. I ja mam swoje". 

Popatrzyła na łąkę, na świeże listki, które pojawiły 

się na gałązkach, na strumień i kępkę błękitnych 

kwiatków. 

- Myślałam o Orelii. 

- Chociaż się tak różnicie, rozumiecie się dobrze. 

- Nie różnimy się tak bardzo. Orelia jest podobna 

do mojej prababci. Była taką babcią, o jakiej marzy 

każde dziecko. Orelia mówi i myśli tak jak ona. Robi 

takie same koronki i kołdry. - Antonia ścisnęła jego 

rękę. - Nawet zapala takie same świece na specjalne 

okazje. 

- Konwalia - wyszeptał Ross, przypominając sobie 

zapach świec i kobiety, z którą wtedy się kochał. Był tak 

zniewalający i piękny, że będzie go zawsze pamiętał. 

- Orelia sama robi świece? 

- Tak. - Antonia pocałowała koniuszki palców 

Rossa. - Będę za nią tęskniła. 

background image

116 

DUMA I OBIETNICA 

- Ja też. 

- Jak myślisz? Pojedzie z nami, kiedy będziemy 

wracać do domu? 

- Nie, kochanie. 

- Ale może tutaj umrzeć w samotności. 

- Nie jest samotna. Alonzo i jej dzieci leżą na 

wzgórzu za chatą. 

- Jest tam też pusty grób z imieniem syna, który 

zginął w bitwie na Pacyfiku. Było to jedyne dziecko 

Orelii, które dorosło, ale i on nie zdążył przyprowadzić 

do domu żony, dla której uszyła sukienkę. 

Ross skinął głową i przytulił ją mocniej. 

- Co się z nią stanie, kiedy nie będzie miała sił, by 

pracować? 

- Zaopiekuję się nią - obiecał. - Chociaż w ten 

sposób odwdzięczę się za to, co dla nas zrobiła. 

- Z początku nie mogłam zrozumieć, jak może być 

tu szczęśliwa. 

- Już dawno dokonała wyboru. 

-I nigdy tego nie żałowała. To cudowne kochać tak 

mocno. 

Ross nie odpowiedział. Orelia i Antonia były do 

siebie podobne, ale żyły w różnych epokach. Orelia 

dawno podjęła decyzję. Antonia dopiero to zrobi. 

Mógł tylko tulić ją do siebie i kochać przez ten krótki 

czas, jaki im pozostał. Potem pozwoli jej odejść. 

Było już popołudnie. Cienie wydłużyły się. Słońce 

dotykało krawędzi gór. W milczeniu patrzyli na za­

chód słońca. Kończył się jeszcze jeden piękny dzień. 

- Musimy wracać, kochanie. - Ross pomógł jej 

wstać. - Orelia czeka na nas. 

- Z figlarnym uśmiechem i kolacją. 

- I będzie zbyt zmęczona, żeby jeść. 

Antonia roześmiała się, zapominając o smutku. 

Była zbyt szczęśliwa, by myśleć o samotnej przyszłości. 

DUMA I OBIETNICA H7 

- Gotowa? - Ross objął ją i jeszcze raz pocałował. 

- Dziś rano słyszałem samoloty. Jutro lub pojutrze 

mogą zauważyć wrak. 

Antonia poczuła wyrzuty sumienia, że nie cieszy się 

z tego. Przecież tam za górami byli przyjaciele i rodzi­

na, którzy niepokoili się o nich. Ale dla niej najważniej­

sze było to, że tak mało mieli czasu dla siebie. 

- Ile dni będziemy razem? 

- Trzy albo cztery. Zależy od tego, ile czasu zajmie 

im załatwienie helikoptera, który mógłby wylądować 

w górach. Potem będą musieli iść naszym śladem 

i odnajdą domek Orelii. 

- Czy helikopter może wylądować na łące? 

- To zależy od pogody. 

Za trzy, cztery dni powrócą do dawnego życia. 

Antonia czuła, że już nigdy nie będzie taka jak 

przedtem. Nie można spojrzeć śmierci w oczy i żyć 

dalej, jakby nic się nie stało. Nie można kochać tak, jak 

oni się kochali, i pozostać nie zmienionym. Cokolwiek 

się stanie, zawsze będą bogatsi o swoje przeżycia. 

-Trzy, cztery dni - wyszeptała. - Ross, nie możemy 

zmarnować ani chwili. 

- Dobrze, kochanie. 

Szli razem przez łąkę, potem przez strumień. Przy­

stając na zakręcie ścieżki prowadzącej do chaty, Ross 

obejrzał się. Błękitne kwiatki skryły się pod ostrymi 

listkami wychodzącymi z ziemi. 

Wkrótce pojawią się konwalie pachnące miłością. 

Tylko Orelia będzie cieszyć się ich wonią. 

- Gotowe. - Ross wsunął na miejsce ostatni gont 

i przyjrzał się swojej pracy. Teraz dom Orelii był już 

zabezpieczony. 

Gospodarstwo potrzebowało męskiej ręki. Od 

śmierci Alonza przed trzema laty nikt nie naprawiał 

background image

118 DUMA I OBIETNICA 

niczego. Ale teraz staruszka będzie miała zapew­

nioną pomoc. Ross był jej dłużnikiem, a w rodzie 

McLachlanów wszyscy solidarnie spłacali zaciągnięte 

długi. 

Oprócz tego była też Antonia. 

Widział ją z dachu pochyloną nad grządką w ogro­

dzie. Uśmiechnął się na myśl o jej niegdyś wypielęg­

nowanych dłoniach, teraz szorstkich od pracy. Chciała 

zająć się czymś, by odsunąć od siebie smutne myśli. 

Pragnęła też zrobić coś dla Orelii. 

Nigdy dotąd nie wyglądała tak pięknie. Słońce, 

powietrze i śmiech sprawiły, że czuła się lepiej niż po 

wizycie u najlepszej kosmetyczki. Śmiała się teraz, 

pracując w ogródku Orelii. 

Kiedy poczuła na sobie wzrok Rossa, spojrzała 

w górę. Jej uśmiech wywołał w nim pożądanie. Była 

jedyna, niepowtarzalna, a on był jej pierwszym męż­

czyzną. Z bólem myślał o tym, że wkrótce wszystko się 

zmieni. 

Westchnął głęboko i powoli zszedł z dachu. 

Antonia usłyszała jego kroki i rozpromieniła się. 

Klęczała na wilgotnej ziemi, w ręku trzymała nasio­

na, które Orelia zebrała w zeszłym roku. Pasmo 

włosów opadało na policzek, na którym widniała 

smuga ziemi. 

Była ubrana w znaną mu czerwoną bluzkę i dżinsy. 

Każdego dnia pragnął jej bardziej. Uchwycił ją za 

ramiona i podniósł. 

- Witaj - zamruczał, przytulił ją mocno i musnął 

wargami jej usta. - Nie za długo pracujesz? 

- Nie tak długo jak ty. I nie tak ciężko. Orelia miała 

łzy w oczach, gdy zobaczyła zaorane pole. 

- Gdzie ona jest? 

- W domu. Przygotowuje specjalny placek z jabł­

kami. Jest pełna podziwu dla ciebie. Mówi, że gos-

DUMA I OBIETNICA 

119 

podarstwo nie wyglądało tak pięknie od czasów mło­

dości Lona. 

-1 tak to nie wystarczy, aby odwdzięczyć się jej za 

gościnę. 

- Wolałabym, żeby nie mieszkała na odludziu. 

- Masz rację - zgodził się Ross. - Ale wiesz, jaka 

jest. Co jakiś czas będzie tu ktoś zaglądał. To tylko 

parę godzin lotu. 

Antonia zapomniała, że ma brudne ręce. Objęła 

Rossa i przytuliła się do jego nagiej piersi. Pachniał 

słońcem i mydłem. Słyszała bicie jego serca i ten dźwięk 

zagłuszał inny, dochodzący z oddali. 

- Po naszym odejściu Orelia poczuje się bardzo 

samotna - mówiła, nie podnosząc głowy. 

Ross uniósł jej twarz. 

- Już wiesz, prawda? 

- Że to koniec? - Antonia przygryzła wargi. Przysło­

niła oczy rzęsami, nie chcąc, by w nie spoglądał. Po 

chwili uniosła powieki. - Z początku myślałam, że to 

ziemia drży, ale potem domyśliłam się, że to helikopter. 

- Leci bardzo nisko. 

-Musieli znaleźć już samolot i ślady, a teraz szukają 

nas. Prawdopodobnie helikopterowi towarzyszy gru­

pa poszukiwawcza. 

- Powinniśmy się cieszyć. Nasza wędrówka już się 

skończyła. 

- Tak. 
- Twoi bracia i Jacinda przestaną się wreszcie 

martwić. 

- To prawda. - Dotknął delikatnie blizny Antonii 

i patrzył na jej twarz tak, jakby chciał ją na zawsze 

zapamiętać. 

- Znowu wrócimy do swoich spraw. Do naszych 

bliskich. Ty do pacjentów, ja... - głos Antonii załamał 

się. - Ross, nie chcę wracać. 

background image

120 

DUMA I OBIETNICA 

- Wiem. 

Tuliła się do niego tak mocno, że czuł, jak jej 

paznokcie wbijają mu się w ciało. 

- Nie mamy żadnego wyboru - mówiła z goryczą 

w głosie. - Wszystko, co zostawiliśmy, czeka teraz na 

nas. 

Ross czuł, że dziewczyna cierpi. Przez moment 

chciał powiedzieć jej, aby zrezygnowała ze wszystkiego 

i pozostała z nim. Ale nie powiedział nic, pozo­

stawiając ją w przekonaniu, że tak musi być. 

Antonia popatrzyła na las, na chatkę. 

- Nigdy tego nie zapomnę. - Szare oczy patrzyły na 

niego. - Kocham cię, Ross, i zawsze będę cię kochała. 

Słyszał w jej głosie smutek i żal, że traci coś, co 

mogłoby się stać. 

- Lepiej, że mogłam cię kochać przez tak krótki 

czas, niż gdybym wcale cię nie pokochała. 

- Ile mamy czasu, zanim wszystko się skończy? 

Przytulił ją do piersi i wtulił usta w jej włosy. 

Trzymał ją mocno i patrzył na helikopter, który 

pojawił się nad drzewami. Była to wielka, biała 

maszyna ze znakiem Patricka McCalluma na boku. 

Helikopter przeleciał nad łąką, zatoczył koło i za­

wrócił. Musieli zauważyć literę R, którą Ross ułożył na 

trawie z kamieni. 

Ross patrzył ze smutkiem, jak maszyna schodzi do 

lądowania. 

- Nie mamy już czasu, kochanie - powiedział, 

przekrzykując huk silników. - Nie mamy już ani 

chwili. 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Domek tętnił gwarem głosów mężczyzn zgroma­

dzonych przy prowizorycznym stole zrobionym z koz­

łów i desek. Wszyscy mówili o katastrofie, teraz już bez 

zdenerwowania. Słychać było radosny śmiech. 

Antonia siedziała obok Rossa. Z zaciekawieniem 

obserwowała jego braci i przyjaciół, którzy świętowali 

odnalezienie zaginionych. 

Od dnia, w którym Jacinda została panią McLa-

chlan, Antonia zdążyła się zorientować, jak silne więzy 

łączyły tę rodzinę. 

Dzisiaj mogła się o tym przekonać naocznie. 

Tak jak przewidywał Ross, odnalazł ich Dare. 

Robbie i Jamie byli z nim. Rzucili wszystko, ważne 

było tylko życie ich brata. Miłość, z jaką go witali, 

radość, że nic mu już nie zagraża, pozwoliły Antonii 

lepiej zrozumieć, dlaczego stał się właśnie takim czło­

wiekiem. 

Słuchała, jak Ross szczegółowo opowiada o locie 

i katastrofie. Patrzyli na nią wszyscy - Dare, Robbie, 

Jamie, Patrick McCallum, Rafe Courtenay, Dawid 

Canfield i Hunter Slade - z takim podziwem i uwiel­

bieniem, że aż się zaczerwieniła. 

- Ross! - zaprotestowała. - Chyba przesadzasz. 

- Że jestem ci wdzięczny za uratowanie mi życia? 

- ujął ją za rękę i pocałował. - Nie miej mi tego za złe. 

- Uśmiechnął się do niej serdecznie. 

Gwar przy stole wciąż się wzmagał. 

background image

122 DUMA I OBIETNICA 

Jamie odezwał się pierwszy. 

- Czy możecie w to uwierzyć? - Roześmiał się 

i wskazał na Rossa. - Kiedy postanawia rozbić 

samolot, nasz samolot, wychodzi z tego cało, uratowa­

ny przez najpiękniejszą i najdzielniejszą kobietę świa­

ta. - Potem z czarującym uśmiechem zwrócił się do 

Orelii, siedzącej po prawej stronie Rossa. -I jakby tego 

było jeszcze mało, trafia na najlepszą kucharkę na 

świecie. 

- Dziękuję za komplement. Należysz chyba do tych 

chłopców, którzy są bardzo nieśmiali w stosunku do 

kobiet - zauważyła z uśmiechem Orelia. 

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Humory dopisywa-

ły. 

Tylko Rafe był poważny. Cały czas myślał o tym, że 

trzeba przerwać ten miły nastrój. 

-Już późno. Jeśli chcemy bezpiecznie wystartować, 

musimy to zrobić przy świetle dziennym. - Popatrzył 

na zegarek. -Mamy niecałe pół godziny. Muszę jeszcze 

sprawdzić niektóre rzeczy. Poczekam na was na łące. 

Pozostali również pożegnali się i wyszli. 

Ross i Antonia zostali, by przez chwilę poroz­

mawiać z Orelią. Wydawała się taka krucha, gdy Ross 

ją objął. 

- Tyle ci zawdzięczam. - Ponad jej siwą głową 

popatrzył na Antonię. - Tyle ci zawdzięczamy. 

- Będziecie mnie czasami odwiedzać? - spytała 

Orelia drżącym głosem. 

Ross zawahał się. Mógł mówić tylko w swoim 

imieniu. 

- Wrócimy tu. - Antonia otuliła staruszkę swoim 

futrem. - Do tego czasu zaopiekuj się tym. 

- Nie możesz mi zostawiać tak cennej rzeczy. 

- Orelia przesuwała sękatymi palcami po futrze. 

- Chcę, żebyś je zatrzymała. 

DUMA I OBIETNICA 123 

Antonia kilka razy zauważyła, jak Orelia nieśmia­

ło, z podziwem dotykała futra. Otuliła ją mocniej 

i pocałowała w pomarszczony policzek. 

- Miło mi będzie pomyśleć, że masz coś, co będzie ci 

mnie przypominać. 

- Jak gdybym mogła o was zapomnieć. - Staru­

szka popatrzyła na okrycie. - Będzie mi w nim 

ciepło. 

- Kiedy marzłam, ty mnie ogrzałaś, teraz chcę ci się 

odwdzięczyć tym samym. 

Orelia spojrzała na futro, a potem na Antonię. Jej 

oczy błyszczały. 

- Przyjmę je z radością. 

W drzwiach stanął Dare. 

- Nie chciałbym cię ponaglać, ale Rafe uważa, że 

powinniśmy już lecieć. Ściemnia się. 

- Jeszcze pięć minut. 

- Dobrze, ale nie dłużej. 

Ross przymknął oczy i nagle ujrzał kobietę pach­

nącą konwaliami, oświetloną blaskiem świec. 

- Ross? - zaniepokoił się Dare. 

Ross otworzył oczy i spojrzał na Antonię. Uśmie­

chała się. Zrozumiał, że wiedziała, o czym myślał i tak 

jak on czuła żal, że wszystko się kończy. 

Twarz Rossa stężała, oczy posmutniały. 

- Za pięć minut przyjdziemy, Dare. 

- Za cztery - rzekł Dare ze zniecierpliwieniem. - Jest 

już bardzo późno. 

Ross podszedł do Orelii, pocałował ją w policzek 

i powiedział: 

- Uważaj na siebie. -I dodał: - Poczekam na ciebie 

na zewnątrz, Antonio. 

Kiedy po chwili wyszła z chaty, silniki już praco­

wały. W dolinie osłoniętej górami ich warkot, wzmoc­

niony echem, rozsadzał jej czaszkę. Ross czekał na nią 

background image

124 

DUMA I OBIETNICA 

z otwartymi ramionami. To pożegnanie i pocałunek 

w cieniu ganku były pełne smutku. 

Ross odchylił się nieco do tyłu. Palcami gładził jej 

włosy, skórę i usta, chcąc zapamiętać ją na zawsze. 

Antonia uśmiechnęła się. Był jej przeznaczeniem, 

przyjacielem, kochankiem. Ujęła jego dłoń i poszli 

razem ścieżką na łąkę, gdzie na nich czekano. 

- Obudź się, kochanie. - Ross poczekał, aż Antonia 

podniesie głowę z jego ramienia. - Zbliżamy się do 

Madison. 

Antonia nie spała. Zwinęła się na fotelu, oparła 

policzek o jego ramię i udawała, że zasnęła. Słyszała, 

jak Rafe mówił, że podmuch wiatru zepchnął ich 

z kursu. Nagle wszystko wróciło. 

Przyspieszenie, które wcisnęło ją w fotel, cisza - gdy 

silnik przestał pracować, potworny huk przy uderze­

niu o ziemię, a potem milczenie Rossa. 

Teraz znów miała go utracić. Każdy obrót śmigła 

przybliżał tę chwilę. Podróż była zbyt krótka. Cywili­

zacja, do której wracali, miała ich znowu rozdzielić. 

Może nie nastąpi to jutro, za miesiąc, za rok, ale 

była pewna, że taki dzień musi nadejść. 

- Koniec podróży, Antonio. Lądujemy. 

Ross mówił cicho, ale stanowczo, i Antonia wie­

działa, że już dłużej nie może chować się przed 

rzeczywistością. 

Jasno oświetlone lądowisko wydawało się puste. 

Antonia stała przy helikopterze i przysłoniwszy oczy, 

patrzyła na jakąś ciemną postać przesuwającą się poza 

oświetlonym kręgiem. 

Potem pojawiły się inne. Najpierw biegła Jacinda, 

łzy radości płynęły jej po twarzy, za nią Raven, 

Jordana i żona Huntera - Beth. 

DUMA I OBIETNICA 

125 

Ross pomógł Antonii odejść od helikoptera. Opie­

kował się nią troskliwie. Kiedy rzuciła się naprzód na 

widok Jacindy, odsunął się. Wtedy z ciemności wyłoni­

li się inni. Z aparatami, notesami. Reporterzy, którzy 

za wszelką cenę chcieli ją zobaczyć, dotknąć, dowie­

dzieć się wszystkiego. Rozbłysły flesze. Ross chciał 

podbiec do niej, ale zorientował się, że Antonia nie 

potrzebuje jego pomocy. Przez moment na jej twarzy 

malował się wyraz zaskoczenia, ale zniknął tak szybko, 

że tylko Ross to zauważył. Potem twarz dziewczyny 

przybrała wyraz pełnej spokoju godności. 

Zmiana była zaskakująca. 
Ubrana w luźne spodnie i jedwabną bluzkę, z roz­

puszczonymi włosami, bez makijażu, była mimo to 

gwiazdą: elegancką, piękną i niedostępną. 

Bez trudu zapanowała nad całym tłumem. 

Ross zastanawiał się, skąd pojawili się tutaj ci 

ludzie? Kto dał im znać? Ale Antonia nie traciła czasu. 

Nauczona doświadczeniem, przeszła natychmiast do 

sedna sprawy. 

- Panowie i pani, pani Harrison - skinęła głową 

w stronę jedynej kobiety w grupie. - Wiem, że chcieli­

byście usłyszeć całą historię. Opowiem ją, ale nie 

dzisiaj. -I nie reagując na protesty, mówiła dalej: - Na 

razie podam wam tylko fakty. Leciałam jako pasażer­

ka prywatnym samolotem, który rozbił się w górach 

dwa tygodnie temu. Pilot i ja przeżyliśmy katastrofę. 

Poza nami w samolocie nie było nikogo. Pewna 

kobieta udzieliła nam schronienia przed burzą śnieżną. 

Przez ten czas trwały poszukiwania. W końcu trafiono 

na nasz ślad. I tak się tu znalazłam. Cała i zdrowa. 

Teraz wybaczcie, ale jesteśmy bardzo zmęczeni. Jutro 

postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania. 

- Zanim pani odejdzie, panno Russell, proszę 

odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. 

background image

126 DUMA I OBIETNICA 

- Tylko jedno, pani Harrison? 

- Obiecuję. I myślę, że pytam w imieniu wszystkich 

tu obecnych. - Pani Harrison obejrzała się na męż­

czyzn, którzy za nią stali. 

- Dobrze - zgodziła się Antonia. 

- Mówi pani, że jest cała i zdrowa. 

- To prawda. 

- Przepraszam, ale pani twarz... 

Antonia bezwiednie dotknęła blizny. 

- Zapomniałam o tym. 

- Jak to? Przecież twarz jest najważniejsza w pani 

zawodzie. 

- Jestem aktorką. Myślę, że utalentowaną. Twarz 

- to tylko część mego ciała. Sądzę, że chciała pani się 

dowiedzieć, jak to się stało. 

- Tak, o to mi chodziło. 

Ross podszedł do Antonii i położył dłoń na jej 

ramieniu. 

- Chciałbym odpowiedzieć na to pytanie, jeśli 

Antonia pozwoli. 

- To nie ma sensu. - Antonia potrząsnęła głową. 

Starym zwyczajem przesunął palcem po bliźnie. 

- Myślę, że to ma sens. Im szybciej to zrobimy, tym 

szybciej będziesz mogła odpocząć. 

Zwrócił się do reporterów i zaczął mówić: 

- Nazywam się Ross McLachlan. Byłem pilotem 

tego samolotu. Panna Russell rozcięła sobie twarz, 

kiedy ratowała mi życie. 

Wśród reporterów i przyjaciół rozległy się szepty 

pełne zdziwienia. 

Odczekał chwilę i zaczął swoją opowieść. Mówił 

krótko, bez ozdobników. Kiedy skończył, nikt już nie 

miał nawet najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie 

Antonia, Ross nie stałby tu teraz z nimi. 

- Chyba zdajecie sobie państwo sprawę z tego, że 

DUMA I OBIETNICA 127 

jesteśmy zmęczeni i chcemy spędzić kilka chwil z rodzi­

ną i przyjaciółmi. Pewne informacje już otrzymaliście, 

a jutro Antonia... panna Russell porozmawia z wami 

dłużej. Obiecaliście państwo, że nie będziecie nas 

zatrzymywać. Moi przyjaciele i ja mamy nadzieję, że 

dotrzymacie słowa - dodał na zakończenie. 

Dziennikarze z podziwem patrzyli na ludzi otacza­

jących Rossa i Antonię. Wystarczyła obecność Patric­

ka McCalluma i Huntera Slade'a, aby zniechęcić 

najbardziej natarczywych. 

Zaczęli się rozchodzić. 

- Ta cholerna grupa ratownicza wygląda jak od­

dział komandosów - złośliwie stwierdził jeden z nich. 

- Nie wiem, jak wy, ale ja wolałbym nie mieć z nimi 

do czynienia. Wracam do hotelu - oświadczył drugi. 

Ross i Antonia zostali nareszcie z najbliższymi. 

- Zapomniałam, że to taki piękny dom. 

-Byłaś tu cztery lata temu -zauważył Ross, patrząc 

na Antonię kręcącą się po pokoju, dotykającą przed­

miotów. Zapoznawała się ze zmianami, które Ross 

wprowadził w dawnym domu Jacindy. 

- Wygląda teraz inaczej. Ma odmienny styl. 

- T o prawda. Chociaż styl, który preferuje Jacinda, 

bardzo mi odpowiada. 

- To nie o to chodzi. - Antonia nie mogła znaleźć 

odpowiednich słów, aby określić wrażenie, jakie od­

niosła po wejściu do środka. - Po prostu brak tu 

kobiety. - Już wiedziała. - Żadna kobieta nie przeby­

wała tu dość długo, żeby pozostawić jakiś ślad. 

- Nie było tu żadnej kobiety - Ross podszedł do 

okna wychodzącego na tył domu i spojrzał na strumień 

przecinający ogród. - Kiedy osiągnie się pewien wiek, 

niełatwo znaleźć odpowiednią kobietę. Jako lekarz 

również nie mam możliwości poznania kogoś nowego. 

background image

128 DUMA I OBIETNICA 

A osiągnąwszy magiczny wiek trzydziestu trzech lat, 

doszedłem do wniosku, że nie interesują mnie przelot­

ne romanse. 

- Ani jedna kobieta nie spędziła tu nocy? 

- Jedna. 

-Ja? 

- Czy to cię dziwi? 

Antonia popatrzyła mu w oczy. 

- Nie dziwi. Jestem po prostu bardzo szczęśliwa. 

- Musisz być szczęśliwa. - Ross objął ją i szeptał, 

tuląc usta do jej włosów. - Nie wstydź się tego, co 

czujesz. Nie teraz, kiedy mi tyle ofiarowałaś. 

- Moje dziewictwo? 

- Nie, kochanie. Twoją miłość. Jesteś szczęśliwa, że 

nie było tu przed tobą innej kobiety. Ale czy kochała­

byś mnie mniej, gdyby było inaczej? 

- Nic nie zmieniłoby moich uczuć. 

- Ja też jestem szczęśliwy, że jestem twoim pierw­

szym mężczyzną. 

Antonia długo patrzyła mu w oczy i wyczytała 

w nich, że jego uczucia pozostałyby bez zmian niezależ­

nie od tego, ilu kochanków miałaby przed nim. Po 

chwili uśmiechnęła się. 

- Pomyśl, jak ucieszyliby się pismacy, gdyby się 

o tym dowiedzieli? 

- Sprzedaliby rekordową ilość gazet. 

- Nie jestem tego pewna. Nikt by im nie uwierzył. 

- I dodała z powagą: - Ludzie nie doceniają już 

pewnych wartości. 

- Ja je cenię. - Ross przyciągnął ją do siebie. 

- O piątej jest konferencja prasowa, o siódmej jemy 

obiad u Jacindy. 

-Kochana Jacinda strasznie jest z siebie zadowolo­

na. 

Antonia zauważyła, jak bardzo Jacinda ucieszyła 

DUMA I OBIETNICA 129 

się, kiedy Ross powiedział jej, że do końca pobytu 

w Madison Antonia zamieszka u niego. 

- A może przerażona, że jej swatanie mogło skoń­

czyć się tragicznie. Ja jestem jej bardzo wdzięczny, że 

namówiła cię, byś leciała ze mną. Katastrofa pewnie 

i tak by się wydarzyła, a bez ciebie prawdopodobnie 

bym jej nie przeżył. 

- Nie mów nic więcej. - Antonia położyła mu palec 

na ustach. 

- Masz rację, to już minęło. Jesteśmy w Madi­

son. Jest wiosna i nie musimy niczym się prze­

jmować. 

- Niczym? - Antonia pocałowała go w pierś i za­

częła rozpinać spodnie. - A może jednak zajęlibyśmy 

się czymś, kochanie? 

- T o brzmi zachęcająco. Jak się do tego weźmiesz? 

-Najpierw zrobię to... Potem to... -pokrywała jego 

ciało pocałunkami. Z radością poznawała swoją moc. 

Cieszyła się tym, że daje mu rozkosz. 

Była marzeniem wszystkich mężczyzn, ale należała 

tylko do Rossa. 

-Wystarczy już, kochanie. Wystarczy. -Wziął ją na 

ręce i zaniósł na łóżko. 

Oboje przez cały czas pamiętali o tym, że następ­

nego dnia Antonia wracała do Kalifornii. 

- Miałeś od niej jakieś wiadomości? 

Ross podniósł z trawnika kamyk i rzucił go w stronę 

strumyka. Woda odbijała pierwsze kolory jesieni. 

- Tak. Wczoraj. 

- Wróciła? 

- Dzwoniła z Australii. 

- Och. - Jacinda posmutniała. - Myślałam, że już 

skończyła kręcić film. Pracuje jak szalona od wielu 

miesięcy. Jakby chciała o czymś zapomnieć. 

background image

130 

DUMA I OBIETNICA 

- Jacindo - Ross schwycił ją za ręce. - Nie snuj 

żadnych przypuszczeń. Antonia robi to, co lubi; to, co 

zawsze chciała robić. -

- Ona cię kocha, Ross. 

- Wiem o tym. 

- Dlaczego nie poprosiłeś jej, żeby z tobą została? 

Czemu nie zrobisz tego teraz? 

- Nie mogę! 

- Dlaczego? - Jacinda popatrzyła na niego za­

skoczona. - Kiedy dwoje ludzi kocha się, chcą być 

razem. 

- Ale nie zawsze to jest takie proste. Nie mogę 

wymagać tego od niej. Nie mogę prosić jej, by zo­

stawiła wszystko, bo ja sam nie mógłbym tego zrobić. 

Ross podniósł czerwony liść, przez chwilę patrzył, 

jak błyszczy w słońcu, i upuścił go znowu. 

- Wiele o tym myślałem. 

- O rzuceniu wszystkiego? 

Ross przytaknął. 

- Nic by z tego nie wyszło. Byłbym dla niej 

przeszkodą, nie pasuję do jej świata. 

- Nie masz racji. 

- Mam, kotku - powiedział łagodnie. Trudno mu 

było podjąć taką decyzję i wiedział, że Jacindzie równie 

trudno jest to zrozumieć. - Oboje wiemy, że mam rację. 

Ross objął ramieniem bratową i poprowadził przez 

trawnik. W chwili gdy otwierał drzwi jej samochodu, 

w domu rozległ się dźwięk telefonu. 

- Może to Antonia - powiedziała Jacinda. - W Au­

stralii jest teraz noc. 

- Ona zawsze dzwoni - odezwał się Ross, a jego głos 

był cichy i szorstki - w środku nocy. 

- Dlaczego? 

- Bo nie może spać - odrzekł, uśmiechnął się 

smutno i pobiegł do domu odebrać telefon. 

DUMA I OBIETNICA  1 3 1 

Antonia odłożyła wycinki prasowe, które prze­

glądała. Recenzje były dobre. Były bardzo dobre i z tej 

okazji jej agent wydawał przyjęcie, które jej zupełnie 

nie obchodziło. Kiedy pomyślała o tym, że musi się 

uczesać, umalować i nałożyć niewygodną suknię, 

robiło jej się niedobrze. 

W dodatku miał jej towarzyszyć Jeremy Baron, 

złotowłosy chłopak z Kalifornii, który został wybrany 

na jej towarzysza przez agenta. Miał zwrócić na nich 

uwagę prasy, bo zapomniano już o katastrofie. 

Antonia była rozdrażniona. Lubiła grać, robiła to 

najlepiej, jak umiała, ale nienawidziła rozgłosu i re­

klamy. Dzisiejsze przyjęcie, niestety, stanowiło część 

obowiązków. 

- Jak ja to wytrzymam? - zadała sobie pytanie. 

Podeszła do okna i popatrzyła na beton, na sztucz­

nie barwioną wodę w basenie, na elegancko przy­

strzyżone drzewa. Słońce skryło się za mgłą. 

Ross nie czułby się tu dobrze. 

Przymknęła oczy i oparła się o futrynę okna. 

Musiała spełnić prośbę agenta, który zapewniał ją, że 

ma szanse na zdobycie Oskara, 

Popatrzyła na zegarek. Powinna iść do fryzjera, ale 

nie mogła się na to zdobyć. Jeszcze nie. Kolejny raz 

podniosła słuchawkę, a palce machinalnie wybierały 

numer tak dobrze jej znany. Na drugim końcu linii 

telefon zaczął dzwonić. Trwało to bardzo długo i Anto­

nia chciała już odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszała głos 

Rossa. Nawet wtedy miała chęć przerwać połączenie. 

Przecież to, co chciała zaproponować, było niemądre. 

- Antonio? - Głos był przytłumiony, ale dość 

wyraźny. - Odpowiedz, Antonio, wiem, że to ty. 

Słysząc jego głos, czuła się tak, jakby jej dotykał, 

koił i ranił jednocześnie, i chciała go słuchać bez końca. 

- Nie chciałam ci przeszkadzać. 

background image

132 DUMA I OBIETNICA 

- Nigdy mi nie przeszkadzasz, kochanie. 

- Nie powinnam była dzwonić. 

- Cieszę się, że to zrobiłaś. Powiedz mi, co się stało? 

- Tęsknię za tobą. 

- Bardzo się z tego cieszę. - Umilkł, czekając na jej 

dalsze słowa. 

- Moglibyśmy się spotkać? 

- Powiedz tylko, gdzie i kiedy, skarbie. 

- Gdzieś daleko stąd. Daleko od ciekawskich oczu. 

Ross zastanawiał się przez moment. 

- Jutro w Atlancie? 

- Dobrze. 

- O ósmej. U Madame Zary. 

- Będę o ósmej. - Tyle chciała mu jeszcze powie­

dzieć... że bez niego miesiące stają się latami. - Ross... 

- zaczęła, ale pomyślała, że nie będzie obarczać go 

swoimi smutkami, i dokończyła: - Przepraszam, ale 

jestem zajęta. 

- Kolejne przyjęcie? 

- Skąd wiesz? 

- Ponieważ do mnie telefonujesz. 

- Zawsze dzwonię przed przyjęciami. 

- Pozdrów pana Barona. 

- Bardziej by mu się przydały wyrazy współczucia. 

Chyba nudzi się ze mną. Bez scenariusza nie umiem 

z nim rozmawiać. 

- To dobrze. Do jutra. 

- Do jutra. - Antonia odłożyła słuchawkę. 

Jutro, pomyślała, przez chwilę nie będę samotna. 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Wiosna 

Ross siedział w ogródku restauracji pośród kwia­

tów i słuchał szumu fontanny. Na stole nakrytym dla 

dwojga stał wazon z konwaliami, które słodko pach­

niały. To jego ulubiony zapach. Stół, nakryty kremo­

wym obrusem, był oazą spokoju, stworzoną przez 

Madame Zarę dla dwojga kochanków. 

Spotykali się tu kilkakrotnie. Po raz pierwszy 

jesienią, tuż po powrocie Antonii z Australii. Madame 

Zara odgadła ich potrzeby. Ich stół ukryty w zacisz­

nym kącie ogrodu urządzonego na dachu, gdzie tylko 

niebo na nich patrzyło, stał się miejscem, w którym 

mogli rozmawiać, dotykać się i patrzeć sobie w oczy. 

Nikt im nie przeszkadzał. Tak nakazała Madame 

Zara. Nawet kelner spełniał swe obowiązki tak cicho, 

jakby był duchem. 

Kiedy nadchodził właściwy moment, Ross podnosił 

się, brał Antonię za rękę i szli do swojego apartamentu 

piętro niżej. 

Tego wieczoru Antonia spóźniała się. Zdarzało jej 

się to już przedtem, ale nigdy jeszcze Ross nie czekał 

tak długo. Starał się nie denerwować. Dowiedział się, 

że lot był opóźniony. Przez moment chciał wezwać 

taksówkę i jechać na lotnisko, aby tam ją powitać. 

Wiedział jednak, że bardzo tego nie lubiła. Postanowił 

czekać. 

background image

134 

DUMA I OBIETNICA 

Woda szumiała, kwiaty rozsiewały upojne zapachy, 

a Ross wspominał góry, domek Orelii i namiętność, 

którą tam przeżywali. 

- Doktorze McLachlan - pojawił się kelner - Mada­

me Zara pyta, czy może zjadłby pan coś. Może jakiś 

rodzaj przekąski? 

- Nie, dziękuję. - Chciał już zadzwonić, gdy wyczuł 

coś instynktownie. Podniósł się z krzesła. Wiedział, że 

Antonia już jest. 

Patrzył na nią. Była piękna, elegancka, ale jej 

uśmiech był zbyt radosny, a ruchy zbyt gorączkowe. 

Pod tą powłoką krył się smutek. Ross widział, jak 

zatrzymała się i przez chwilę rozmawiała z Madame 

Zarą. 

Już była przy nim. 

- Witaj. - Jedno słowo, a brzmiało w jej ustach jak 

obietnica radości, jak koniec samotności. Stała przed 

nim. Była wysoka, piękna, oszałamiająca. Zmęczenie 

malowało się w jej oczach. Schudła i dłoń, którą 

dotknęła jego ust, wydawała mu się jeszcze drobniej­

sza. Ale spojrzenie jej szarych oczu nie zmieniło się. 

- Witaj. - Ross ujął ją za rękę, pocałował i przytulił 

do piersi. Widząc jej zmęczenie, zaczął zastanawiać się, 

czy nie wrócił stres sprzed roku. 

- Jak się czujesz? 

Antonia domyślała się, czego się chce dowiedzieć 

i czym się martwi. 

- Jestem zmęczona po podróży. Nic poważnego. 

Niedługo poczuję się lepiej. - Ściskała jego dłoń. 

- Naprawdę nic mi nie jest. 

Usiadła przy nim, nie puszczając jego ręki. Wino 

lśniło w kieliszkach jak płynny kryształ. Migotały 

świece. Kwiatki konwalii drgały w powietrzu jak 

dzwoneczki. I pachniały wonią z jego marzeń. 

- Antonia - wyszeptał. 

DUMA I OBIETNICA 

135 

Podniosła głowę. 

- Nic, po prostu: Antonia. 
Zrozumiała. Chciał wymawiać jej imię. Ileż to razy 

nawoływała go szeptem. 

Wysunął rękę i odgarnął jej włosy z twarzy. Blizna 

była teraz bladą, postrzępioną linią. Stała się częścią 

Antonii. Przypominała, że jest wyjątkową i odważną 

kobietą. 

Pragnął objąć ją. Ucałować bliznę, czuć pod war­

gami bicie serca dziewczyny. Ale na to musieli jeszcze 

trochę poczekać. Potem przejdą korytarzem, Antonia 

oprze mu głowę na ramieniu, on ją obejmie, będzie mu 

mówić szeptem, że tęskniła, że bez niego nic nie jest 

ważne. A w głosie jej będzie smutek rychłego pożeg­

nania. 

Starał się nie myśleć o tym. Ten krótki czas, jaki 

mogli spędzić razem, był zbyt cenny, by poświęcać go 

smutnym myślom. Jednak nie mógł się ich pozbyć. 

- Najpierw opóźniono start, potem czekaliśmy na 

lądowanie. - Antonia zorientowała się, że Ross jej nie 

słucha. Dotknęła jego ręki obejmującej kieliszek. 

- Ross? Gdzie jesteś? O czym myślisz? 

Zamrugał powiekami. 

- Przepraszam, Antonio. O czym mówisz? 

- Byłeś tak daleko. 

- Nie - zaprzeczył. - Jestem tu z tobą. 

- Coś cię martwi. 

- Może - przyznał się. - Podświadomie. 

- Pacjent? 

- Tak, pacjent. 

- Mogę ci w czymś pomóc? 

- Wystarczy, że jesteś ze mną. - Przynajmniej to 

ostatnie zdanie nie było kłamstwem. Ross postawił 

kieliszek i rzucił serwetkę na stół. - Do diabła! 

Dlaczego marnujemy czas, którego mamy tak mało, 

background image

136 

DUMA I OBIETNICA 

siedząc przy stole, kiedy żadne z nas nie ma apetytu. 

Czy po to przyleciałaś tu przez pół kontynentu? 

Antonia popatrzyła na niego, zaskoczona tym 

gwałtownym wybuchem. Z początku myślała, że to 

gniew, ale potem zrozumiała, że to rozpacz dyktuje mu 

te słowa. Chciała go pocieszyć. Pochyliła się i zdmuch­

nęła świecę. Zapadła ciemność, gdzieniegdzie rozjaś­

niona światłem przenikającym przez gąszcz roślin. 

Głos Antonii był spokojny, kiedy powiedziała: 

- Nie chcę jeść ani pić. Nie chcę tu siedzieć. Chcę 

ciebie, Ross. 

A potem dodała: 

- Wczoraj minęło, jutro jeszcze nie nadeszło. - Ujęła 

jego dłoń i przyciągnęła go do siebie. Kiedy jego usta 

były blisko, wyszeptała: -Ale mamy jeszcze dzisiejszy 

wieczór. 

I tak jak przewidział Ross, wyszli razem z re­

stauracji, przeszli korytarzem. I nadeszła chwila, kiedy 

nie było dnia wczorajszego ani jutra. Kiedy znowu byli 

razem, stopieni w jedną całość. 

Lato 

- Panie doktorze? 

Ross podniósł głowę i popatrzył na kobietę stojącą 

w drzwiach. Była niska, pulchna, ubrana w kolorowy 

fartuch. Jej zazwyczaj wesoła twarz była poważna. 

- Co się stało, Marto? 

- Dzwoniła Linda Harris. Chciała powiedzieć 

„cześć" i przypomnieć panu, że istnieje. 

- Jaka Linda? 

- Linda Harris. - Marta wyraźnie wymówiła te 

słowa. - Siostra pani Elliot. Poznał ją pan, kiedy 

przyszła z dzieckiem Carolyn. Wykłada dziennikarst­

wo na uczelni. 

DUMA I OBIETNICA 137 

Ross wzruszył ramionami. 

- Nie pamiętam jej. 

- Ale ona pana pamięta. I nie wydaje mi się, że 

pozwoli panu o sobie zapomnieć. 

- Nie zachęcaj jej. 

- Nie mam zamiaru. Umiem rozpoznać beznadziej­

ny przypadek. 

- Miejmy nadzieję, że panna Harris również to 

zrozumie. 

- Dzwoniła też Jacinda. Pytała, czy ma pan wolny 

wieczór. Chce pana zaprosić na obiad. Powiedziałam, 

że nie jest pan dziś zajęty. 

- Zadzwoń do niej, powiedz, że dziękuję za za­

proszenie - ale nie mogę go przyjąć. 

- T o już trzeci raz pan jej odmawia. - Niezadowole­

nie na twarzy pielęgniarki pogłębiło się. Pracowała 

u Rossa od dnia, kiedy otworzył gabinet. Przez te lata 

poznała go tak dobrze, że kiedy przyjmowali pacjen­

tów, z góry wiedziała, co ma robić. Podziwiała jego 

stosunek do dzieci, miłość do braci. 

Widywała go w różnych nastrojach, ale nigdy dotąd 

nie był taki markotny. Nigdy dotąd nie unikał swojej 

rodziny. 

-Jacinda powiedziała, że zrobi pana ulubiony deser 

- kusiła Marta. 

- Zadzwoń do niej i powiedz, że przyjdę kiedy 

indziej. 

- Mówił pan tak ostatnim razem. 

- Marto, proszę. 

- Dobrze. - Kobieta nie zamierzała dać mu spoko­

ju. - Może wobec tego poszedłby pan do domu 

o jakiejś rozsądnej porze? Powinien pan odpocząć... 

- Dobranoc, Marto - przerwał łagodnie Ross. 

- Do zobaczenia w poniedziałek. 

Marta westchnęła, pokonana. 

background image

138 

DUMA I OBIETNICA 

- Dobranoc, szefie. 

Gabinet, zwykle pełen śmiechu lub łez, był teraz 

cichy. Ross słyszał tylko kroki krzątającej się Marty. 

Kolejne lato dobiegało końca, dni stawały się 

krótsze. Ross siedział w ciemności i myślał o nad­

chodzącym weekendzie. Antonia była w Kalifornii. 

Omawiała swój następny film. Mógł jechać na ryby, 

wybrać się na wędrówkę, ale nic go nie interesowało. 

Nie mógł siedzieć tutaj całą noc, a jednocześnie nie 

chciał wracać do domu, gdzie wszystko przypominało 

mu Antonię. Podniósł się ciężko z fotela i wziął ze sobą 

karty pacjentów. Może jeśli pogrąży się w pracy, nie 

będzie myśleć o tej kobiecie bez przerwy. 

Dwie godziny później siedział w swoim pokoju. 

Karty leżały rozrzucone po podłodze i na biurku. Nie 

mógł pracować. Każda linijka, którą usiłował prze­

czytać, zaczynała się i kończyła myślą o Antonii. Miała 

być dzisiaj na kolejnym przyjęciu. Wiedział, jak tego 

nie lubi. Za każdym razem gdy dzwonił telefon, 

chwytał słuchawkę z nadzieją, że usłyszy jej głos. Ale 

była to kolejna niespokojna mamusia. 

Wyszedł do ogrodu. W powietrzu czuć było zapach 

jesieni. Niektóre liście zaczynały żółknąć. 

Usiadł na schodach, objął ramionami kolana i pa­

trzył na ogród oświetlony księżycem. Nie widział 

piękna, jakie go otaczało. Czuł tylko swoją samo­

tność. 

Antonia też była samotna z jego powodu. O ile 

prostsze byłoby życie, gdyby mogła poślubić kogoś 

takiego jak Jeremy Baron, a on upartą Lindę Harris. 

Nie chciał ranić Antonii, ale czuł, że odkąd się 

pojawił w jej życiu, przynosił jej pecha. Praca nie była 

już dla niej źródłem radości. Krytycy natomiast chwa­

lili Antonię. Twierdzili, że stała się bardziej dojrzała. 

Ross był pewien, że Antonia go kocha. Ale udręka 

DUMA I OBIETNICA 139 

ciągłych rozstań, życie w dwóch odrębnych światach, 

były niszczące. 

-Jak mam postąpić? - zastanawiał się głośno Ross. 

- Dobry Boże, co mam robić? 

Jak w dobrze wyreżyserowanym filmie, zadzwonił 

telefon. Ross popatrzył na zegarek. W Kalifornii była 

teraz północ. To mogła być Antonia. Pewnie wróciła 

z przyjęcia. Szybkim krokiem wszedł do domu. 

Jej głos był smutny. 
- Próbowałam powstrzymać się przed telefono­

waniem do ciebie ale nie wytrzymałam. 

- Jak przyjęcie, Antonio? 
- Okropne. Wyszłam bardzo wcześnie. - Zamilkła. 

- Ross? 

- Jestem tu, kochanie. 

- Tęsknię za tobą. 

- Wiem. - Wiedział już, co ma zrobić. Nie teraz, ale 

wkrótce. Teraz chciał ją rozweselić. Usiadł wygodnie 

na krześle.  - T o opowiedz mi teraz, kto miał takie same 

suknie i którym projektantom grozi śmierć? 

Antonia roześmiała się. Wiedziała, że nie interesują 

go ani suknie, ani projektanci mody. 

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że cię kocham, 

Ross. 

-Wiem o tym, kochanie-powtórzył Ross. A potem 

jeszcze raz ze smutkiem powiedział do siebie: - Wiem. 

Jesień 

Antonia siedziała na tarasie swojego nowego domu. 

Chcąc uciec od meczącego życia gwiazdy, znalazła ten 

budynek w hiszpańskim stylu, wybudowany na skraju 

pustyni. Był nieduży i bardzo piękny, nie otaczał go 

żaden betonowy mur, nie było tu farbowanej wody 

w basenie ani poprzycinanych drzew. 

background image

140 DUMA I OBIETNICA 

Pozornie jałowa pustynia skrywała skarby: roś­

liny, zwierzęta, kaniony, które wyrzeźbił czas, płas­

kowyże owiewane wiatrem. Wiosną pustynia pokryje 

się roślinnością, ale i teraz też była piękna w swoim 

surowym majestacie. Góry, które widniały na hory­

zoncie, były teraz nagie, zimą zaś pokryją się śnie­

giem. 

Nie przypominało to okolicy, w której wychował się 

Ross, ale Antonia czuła, że będzie mu się tu podobać. 

Powiedziała głośno: 

- Rossowi podobałoby się tutaj. 

- Rossowi bardzo się tu podoba. 

Wstała tak gwałtownie, że przewróciła stolik. 

- Ross? - Była blada i drżała. - Co...? Orelia...? Czy 

coś się stało Orelii? 

- Orelia czuje się dobrze. Byliśmy u niej z Dare'em 

dwa dni temu... - Nie skończył jeszcze zdania, gdy 

Antonia rzuciła mu się w ramiona. Nie chciał tego, ale 

mimo woli przytulił ją i zaczął całować. 

Kiedy wreszcie wysunęła się z jego objęć, jej oczy 

lśniły z radości. 

- Kiedy przyjechałeś? Jak mnie tu znalazłeś? Jak 

długo zostaniesz? 

-Hola! Po kolei. Wynająłem samochód i przyjecha­

łem prosto z lotniska. Dom odnalazłem z łatwością. 

- Przed ostatnią odpowiedzią nieco się zawahał, chcąc 

odsunąć nieco tę smutną wiadomość. - Muszę wracać 

dzisiaj w nocy. 

- Czemu tak szybko? 

Posmutniała gwałtownie. Bał się tego, co może 

nastąpić później. 

- Mam umówione wizyty. - Ucałował jej zmart­

wioną twarz. - Nie mówmy teraz o tym. Opowiedz 

o domu. 

Antonia uśmiechnęła się i odsunęła od niego. 

DUMA I OBIETNICA  1 4 1 

- Właśnie wróciłam z konnej przejażdżki po kanio­

nie. Wyglądam strasznie i pachnę jak stajenny. 

-Wyglądasz przepięknie i pachniesz różami. -Przy­

glądał jej się uważnie. Włosy miała związane niedbale. 

Ubrana była w czerwoną bluzkę i spłowiałe dżinsy. 

Pasowała do otoczenia i przypominała mu tamtą, 

dobrze znaną kobietę. 

Serce kurczyło mu się z bólu. Czy kiedykolwiek 

mógłby ją opuścić? 

- Chodź. - Wzięła go za rękę. - Chcę ci coś pokazać. 

Zeszli razem z tarasu, poszli krętą ścieżką pośród 

ogrodu skalnego, ocienionego sykomorami i topola­

mi. Po paru metrach znaleźli się na skraju pustyni. 

Przed nimi rozciągał się dziki krajobraz. 

- Cudownie tu, prawda? - Kiedy skinął głową, 

roześmiała się. - Czy jesteś zaszokowany tym, że mówi 

to taki mieszczuch jak ja? 

- Chyba tak. 

- Mnie też to dziwi - przyznała się Antonia. 

Ross nie wiedział, co ma mówić. Przeklinał siebie za 

to, co jej zrobił: spowodował, że czuła się nieszczęśliwa 

w swoim świecie i uciekała od niego. 

Wiedział, że chciała usłyszeć pochwały swego nowe­

go domu, ale dla niego był to sygnał, że musi zrobić to, 

po co przyjechał. 

I musi to zrobić teraz, póki jeszcze ma dość siły. 

Antonia pociągnęła go za sobą. Była taka szczęś­

liwa, że nie zauważyła jego smutku. 

- Ta ścieżka prowadzi do kanionu, gdzie jest 

małe źródełko otoczone drzewami. Kiedy przyje­

dziesz na dłużej, pojedziemy tam, może przenocuje­

my. 

Roześmiała się znowu. 

- Będziemy udawać, że piasek to śnieg. 

- Antonio. - Jego dłoń zacisnęła się na jej ręce. 

background image

1 4 2 DUMA I OBIETNICA 

Przestała mówić. Popatrzyła na Rossa i spoważniała. 

- Co się stało? - zapytała nerwowo. 

Musiał to powiedzieć: 

- Ja już nie wrócę. 

- Myślałam, że ci się tu podoba. 

-Podoba mi się. Podoba mi się twój dom i pustynia. 

- Ale? - Dłonie miała ściśnięte tak, że paznokcie 

wbijały się jej w ciało. 

- Ale nie podoba mi się to, co się za tym kryje. 

- Co się za tym kryje? - powtórzyła. Nagle poczuła 

gniew. - Jak to? Kupiłam dom, bo mi się podobał. 

Myślałam... 

- Co myślałaś, kochanie? 

- Teraz to już nieważne, prawda? 

- Chyba nie. 

Zachwiała się, słysząc te słowa. Czuła się, jakby 

Ross ją uderzył. 

Chciał ją objąć, przytulić i powiedzieć, że oszalał, że 

to wszystko nieprawda. 

- Nie wrócisz tu. -Jej szare oczy wypełniły się łzami. 

Ani do Madame Zary? 

- Nie. 

- A co z Madison? Będziemy udawać, że między 

nami nic nie było? 

- Możemy udawać, że czas zmienił nasze uczucia. 

- Przecież kochasz mnie, Ross. 

- Zawsze będę cię kochał. 

Nie patrzyła już na niego. Wydawało mu się, że 

Antonia kurczy się z bólu, że za chwilę zemdleje. 

Chciał ją objąć, ale powstrzymała go. 

- Nie dotykaj mnie. Nie teraz. 

Była tak spokojna i blada, że nie mógł znieść tego 

widoku. Potem zaczęła oddychać głęboko i rumieńce 

wróciły jej na policzki. Kiedy otworzyła oczy, już nie 

było w nich śladu wzruszenia. 

DUMA I OBIETNICA 

143 

- Przyjechałeś tu, aby zakończyć naszą znajomość. 

Czy mogę wiedzieć...? - Głos jej się załamał, znów 

zaczęła oddychać głęboko. - Czy mogę wiedzieć, 

dlaczego? 

- Wróćmy na taras. 

- Wolę zostać tutaj. Odpowiedz, Ross. 

Nie mógł już dłużej tego odwlekać. 

- Wiesz dlaczego, Antonio. To nie ma sensu. Myślę, 

że wiedzieliśmy o tym od początku. 

- Jak to: nie ma sensu? 

- Ponieważ ranimy się nawzajem, do diabła. - Był 

na nią zły, bo musiał to mówić. - Bo nie mogę patrzeć, 

jak przeżywasz każde rozstanie. Ponieważ to, co 

robisz, nie sprawia już ci radości. Byłaś wspaniałą 

aktorką, a teraz nie chcesz już grać. - Chwycił ją za 

ramiona i zaczaj potrząsać. - Do diabła, Antonio, czy 

myślisz, że mogę spokojnie patrzeć na to, co miłość do 

mnie zrobiła z twego życia? 

- Mówisz tylko o mnie - odezwała się cichym 

głosem. - A cóż miłość uczyniła z tobą? 

Puścił ją i cofnął się o krok. 

- Zabija mnie. 

Antonia skinęła głową, jakby wreszcie usłyszała 

rozsądne słowa. 

- Cóż więc powinniśmy zrobić? 

- Uporządkować na nowo swoje życie i wrócić do 

dawnych przyzwyczajeń. 

Patrzyła na niego. 

- I zapomnimy...? 

Teraz Ross zamknął oczy. Teraz on musiał wziąć 

głęboki oddech. 

- Nie - powiedział po chwili. - Nigdy nie zapo­

mnimy. 

- Jeśli pozwolisz, chciałabym teraz zostać sama. 

Antonia wyglądała, jakby ją ktoś uderzył. 

background image

144 

DUMA I OBIETNICA 

- Już nie masz mi nic więcej do powiedzenia, 

prawda? 

- Nie. - Mimo wszystko czekał, aż Antonia coś 

jeszcze powie, ale dziewczyna odwróciła się do niego 

tyłem. Musiała być sama, by jakoś pogodzić się z tym, 

co ją spotkało. 

Ross miał nadzieję, że pewnego dnia Antonia 

zrozumie, że chodziło mu o jej dobro. Może mu wtedy 

przebaczy. 

Po chwili odwrócił się i poszedł ścieżką w stronę 

domu. Na tarasie zatrzymał się. 

- Antonio? 

Nawet nie popatrzyła na niego. 

Chciał jej powiedzieć jeszcze raz, że ją kocha, że 

zawsze będzie ją kochał, że jest mu przykro. Zamiast 

tego rzekł tylko: 

- Żegnaj. 

Nie czekał na odpowiedź. 

Antonia nie lubiła pożegnań. 

Zima 

-

 Jak on się czuje? 

- Dare, jeśli chcesz wiedzieć, jak się czuję, to pytaj 

mnie, a nie Martę. 

Marta wycofała się szybko z pokoju, a Dare 

popatrzył na brata. Ross wychudł, posiwiał, postarzał 

się. 

- Jacinda przysyła mnie, żebym przyprowadził cię 

na obiad. Nie możesz odmówić. Tyler i bliźnięta nie 

widzieli cię tak długo, a twoja ulubiona szwagierka 

tęskni za tobą. 

- Dzięki za zaproszenie. - Ross uśmiechnął się 

lekko. - Ale nie nabierzecie mnie. 

- Czemu mielibyśmy cię nabierać? 

DUMA I OBIETNICA 

145 

- Dare, wiem, że w Atlancie będzie premiera 

najnowszego filmu Antonii. Wiem też, że Antonia 

przyjedzie. Wiem, że jedziesz tam z Jacindą i dziećmi. 

Bawcie się dobrze. I nie mówmy już o tym. 

- Nie spotkasz się z nią? 

- Nie mogę. 
- Jeśli kochasz ją tak bardzo, że nie chcesz się z nią 

nawet spotkać, to dlaczego się rozstaliście? Przecież 

ona też cię kocha. Unieszczęśliwiasz was obydwoje. 

Jesteś uparty jak Szkot. 

- Tak jest lepiej. 
- Jeśli tak jest lepiej, to nie chciałbym poznać 

gorszej wersji. 

- Antonia z pewnością zdobędzie w tym roku 

Oskara. - W głosie Rossa brzmiała duma. 

Pierwszy raz od wielu miesięcy okazał jakieś uczu­

cia. 

- Mam nadzieję - odezwał się ostro Dare. - Może 

ogrzeje ją to w samotne noce. 

- Znajdzie sobie kogoś. 

- Czyżby? Ty też? - Dare przysunął się bliżej. 

Kochał swego brata, ale był na niego tak wściekły, że 

miał ochotę go uderzyć. 

- Powiedz mi, Ross, kto dał ci prawo odgrywać rolę 

Boga? 

- Przecież ja... 

- Posłuchaj. - Dare nie zwracał uwagi na wyraz 

twarzy Rossa. - Mówiłeś, że Antonia ma prawo 

wyboru. Tak zawsze mówiłeś. I nagle pozbawiłeś ją 

tego prawa. 

- Nie zrobiłem tego - wyszeptał Ross. 

- Zrobiłeś. Z całym okrucieństwem. 

- Dare, ja przecież nie chciałem... 

Brat położył mu dłoń na ramieniu. 

- Nie mnie powinieneś się tłumaczyć. Przemyśl to. 

background image

146 

DUMA I OBIETNICA 

Na razie powiem Jacindzie, że nie pojedziesz do 

Atlanty i że nie przyjdziesz dziś do nas na obiad. 

Kremowy obrus błyszczał w blasku świec. W wa­

zonie stały kremowe kwiaty. Antonia napiła się wi­

na. Potem popatrzyła na ciemne niebo. Nie zauwa­

żyła kelnera, nie słyszała jego pytań. Nie zwracała 

uwagi na szmer głosów, który ją otaczał. Myślami 

tonęła w świecie, który stał się jedynie wspomnie­

niem. 

Po chwili powróciła do rzeczywistości. Czekała na 

próżno. Westchnęła ze smutkiem i wstała. 

Podeszła do marmurowego blatu, chcąc podzięko­

wać przyjaciółce. 

- On przyjdzie - mówiła Madame Zara. 

- Nie. - Szare oczy błyszczały, ale nie było w nich 

łez. 

Palce starej kobiety dotknęły blizny na skroni 

Antonii. 

- Przyjdzie. Jest to tak pewne jak ten znak twojego 

męstwa. 

Mówiła coś jeszcze, ale Antonia jej nie słuchała. 

Było to zbyt bolesne. Madame Zara na pewno chciała 

jak najlepiej, ale Antonia nie mogła już tego znieść. 

- On nie wróci - powiedziała. - To było moje 

pożegnanie. Jutro zaczynam życie na nowo. 

Pożegnała się i odeszła. W drzwiach zatrzymała się 

na chwilę, aby spojrzeć jeszcze raz dokoła. Westchnęła 

głęboko i poczuła zapach kwiatów. Konwalie. Ulubio­

ne kwiaty Rossa. 

Ross. 

Pokój rozpłynął się. Widziała dogasające ognisko, 

słyszała śmiech ukochanego mężczyzny, a jego ramio­

na chroniły ją od zimna. Wszystko to już minęło. Ross 

już nigdy jej nie obejmie. 

DUMA I OBIETNICA 147 

Nagle zdała sobie sprawę ze spojrzeń i szeptów. 

Uniosła wysoko głowę. Koniec pożegnania. 

Ze złamanym sercem wyszła, by zacząć samotne 

życie. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Kolejna wiosna 

-

 Hej, młoda damo! Dlaczego bawisz się z Solitą, 

zamiast przygotowywać się w Beverly Hills do wielkiej 

uroczystości? 

- Mam jeszcze dużo czasu, Tex. - Antonia w dal­

szym ciągu czyściła klacz. Uśmiechnęła się do niego 

promiennie. 

Tex, mimo bogactwa, lubił ubierać się jak kowboj 

i krzątać po stajni. Kupił ją wiele lat temu i dzięki 

swojemu instynktowi hodowcy stał się bogaty i wpły­

wowy. Od czasu gdy Antonia zamieszkała na pustyni, 

zostali przyjaciółmi. 

- Uroczystość się zbliża. - Tex Blackwell nie 

poddawał się łatwo. - Zostały tylko trzy dni. Powinnaś 

wrócić do swojego mieszkania w mieście i zająć się 

sobą. Zamiast tego jeździsz konno po pustyni albo 

siedzisz godzinami w stajni, a potem piszesz coś do 

rana. 

Antonia roześmiała się i popatrzyła na swój strój 

- dżinsy i podkoszulek. 

- Jednym słowem, uważasz, że powinnam się prze­

brać. 

- To by ci nie zaszkodziło. Prawdę mówiąc i tak 

uważam, że jesteś najpiękniejsza w tym stroju, ale jest 

sobota. Powinnaś wyglądać rewelacyjnie. Słuchaj, ktoś 

mógłby pomyśleć, że ta nagroda nic dla ciebie nie znaczy. 

DUMA I OBIETNICA 

149 

- Jeszcze jej nie dostałam. 

- Dostaniesz. Zabierzesz ją ze sobą do domu. -Tex 

zsunął kapelusz na tył głowy i popatrzył na nią. 

- Lepiej by było, gdybyś przyprowadziła do domu 

prawdziwego gorącokrwistego mężczyznę. Takiego 

jak ten przystojniaczek ze wschodu. 

- Przestań, Tex, bo pożałuję, że ci o nim wspo­

mniałam. - Antonia znowu zajęła się koniem i miała 

nadzieję, że Tex nie będzie dalej rozwijał tego tematu. 

Ale nie należał on do osób taktownych. 

- Wspomniałaś! Zanudziłaś mnie na śmierć. Koszu­

lę miałem mokrą od twoich łez, a ten koń mało nie 

padł, bo próbowałaś wyrzucić z pamięci tego typa. 

- To już minęło. 

- Tak. Potrafisz teraz lepiej ukrywać ból. Ale 

w głębi serca czujesz się tak samo nieszczęśliwa jak 

przed paroma miesiącami. Nawet pisanie ci nie poma­

ga. 

Antonia przestała szczotkować Solitę i oparła gło­

wę o jej szyję. 

- Czy to jest aż tak widoczne? 

- Dla tych co potrafią patrzeć, tak - zauważył Tex, 

a potem dodał szorstko: - Potrzeba ci czegoś więcej 

w życiu niż role filmowe, koń czy stary Teksańczyk. 

Solita parsknęła, by zwrócić na siebie uwagę An­

tonii, i dziewczyna znowu zaczęła ją szczotkować. 

- Chcesz powiedzieć, że nie powinnam ukrywać się 

dłużej i muszę coś zrobić z moim życiem? 

-Takie jest moje zdanie. Zastanów się, co przywio­

dło cię tutaj. Dlaczego nazwałaś konia: Solita? - Parsk­

nął zupełnie jak klacz. - To po łacinie oznacza 

samotność. 

- Uważaj, Tex. Nie powinieneś ujawniać swego 

wykształcenia, stary oszuście. To zmieni wyobrażenie 

o tobie. - Nawet w najtrudniejszych momentach 

background image

150 

DUMA I OBIETNICA 

przyjaciel, którego poznała na pustyni, mógł doprowa­

dzić ją do śmiechu. 

Tym razem Tex nie uśmiechnął się do niej. 

- Najgorsi są tacy, którzy oszukują samych siebie. 

Pomyśl o tym. - Skłonił się grzecznie. - Do zobaczenia 

na uroczystości. - Ukłonił się jeszcze raz i odszedł. 

W godzinę później Antonia pakowała swoje rzeczy 

i kiedy złapała się na tym, że po raz trzeci wkłada do 

torby dżinsy, usiadła i zaczęła się zastanawiać. Co stało 

się z czarującą Antonią? Przecież nie ona mieszkała na 

pustyni. Może umarła w ośnieżonych górach? 

Wiedziała jednak, że zaczęła się zmieniać dużo 

wcześniej. Życie aktorki rozczarowało ją. Desperacja 

powodowała stresy i zmęczenie. 

- Nie chciałam się do tego przyznać. Byłam zbyt 

ambitna i dumna. 

Tex miał rację. Musiała czymś wypełnić swoje życie. 

Do tej pory nie zdawała sobie sprawy z tego, że zależy 

to tylko od niej. 

- Chcę tego. A jeśli chcę, to dam sobie radę. 

Przeszła przez pokój pewnym krokiem. Wzięła 

z podłogi spodnie oraz plik papierów z biurka i włożyła 

je do torby. 

- Widziałeś to? - Dare rzucił na biurko Rossa kilka 

czasopism. 

-Tak. Antonia jak zwykle wygląda pięknie. - Ross 

nawet nie podniósł wzroku znad papierów. 

- Hej, braciszku, ktoś mógłby pomyśleć, że nie 

możesz znieść jej widoku. 

Ross odłożył kartę i spojrzał na Dare'a. 

- Nie mogę. - Nie musiał nawet dodawać, że nie 

może też spać ani jeść i że radość zniknęła z jego życia. 

- To kara za to, że bawiłem się w Boga. 

Dare postanowił nie reagować na ostatnią uwagę. 

DUMA I OBIETNICA 

151 

- Z tego, co czytałem, wynika, że powinna zdobyć 

Oskara. 

- Zasługuje na to. 

- Będzie to dla niej bardzo ważna chwila. Ale 

Jacinda martwi się o nią. Antonia dzwoniła do niej 

wczoraj i była bardzo przygnębiona. Jacinda i ja 

wiemy, jak jej pomóc. Weź to. - Dare pochylił się nad 

biurkiem i włożył kopertę do kieszeni fartucha Rossa. 

-1 jeszcze słowa, które powtarzała babcia: „Najwięk­

szy triumf jest nic niewart bez miłości". Nasza babcia 

była mądrą kobietą. Przemyśl to. Wykorzystaj. 

I uszczęśliw Antonię. -Dare uśmiechnął się serdecznie 

do brata i poklepał go po ramieniu. - Muszę lecieć. 

Bliźnięta mają „wiatrową ospę" i muszę pomóc Jacin-

dzie. 

- Poczekaj. - Ross podniósł się z krzesła, ale Dare 

już wyszedł. - „Wiatrowa ospa" - burknął pod nosem. 

- Nowa choroba. 

A potem wrzasnął: 

- Marta! 

- Jestem - odezwała się pielęgniarka. - Nie musi pan 

tak krzyczeć. 

- Był tu Dare. 

-Tak. 

- Widziałaś go? 

-Aha. 
- Może ty mi powiesz, skąd się wzięła „wiatrowa 

ospa". 

- To proste. Tyler tak mówi. 

- Bliźnięta mają wietrzną ospę? 

- Przecież przepisał im pan coś przeciwko swędze­

niu. 

- Naprawdę? 

- Wczoraj. - Zobaczył dziwny wyraz twarzy Marty. 

Ross przesunął ręką po włosach. 

background image

152 DUMA I OBIETNICA 

- Chyba zapomniałem. 

- Tak, zapomniał pan - odezwała się surowym 

tonem. -Jeżeli nie ma pan innych poleceń, to już pójdę. 

- Dziękuję, Marto. - Znowu został sam jak co 

wieczór. W domu też czekała na niego samotność. 

A twarz, którą widział bez przerwy, patrzyła teraz na 

niego z okładek czasopism. 

Nie jest szczęśliwa. 

Wziął gazetę do ręki. Antonia uśmiechała się do 

niego, ale oczy miała smutne. Dlaczego? Przecież 

osiągnęła szczyt swoich marzeń. Powinna być szczęś­

liwa. Patrzył na inne zdjęcia. Na każdym miała smutne 

oczy. 

„Bez miłości nawet największy triumf nie jest nic 

wart". 

„Jacinda i ja wiemy, jak jej pomóc". 

Ross przypomniał sobie o kopercie. Otworzył ją. 

Był w niej bilet na poranny lot do Kalifornii. 

- Do diabła! Już za późno. - Zgniótł bilet i wrzucił 

go do popielniczki. Niczego nie mógł już zmienić. 

Zakrył twarz dłońmi. Bolała go głowa. Za dużo 

pracował, za mało spał. Żył jak w malignie. 

A może... Wyjął bilet i rozprostował go. Przecież 

może polecieć do Kalifornii. Może z daleka towarzy­

szyć Antonii w tej szczególnej chwili. 

Nadszedł wreszcie ten decydujący moment. Pub­

liczność zamarła. 

Tylko kamery przesuwały się po wybranych twa­

rzach, chcąc uchwycić wyraz radości lub rozczarowa­

nia. Okazała kobieta w błyszczącej sukni otworzyła 

kopertę. Zapadła cisza. 

- W tym roku nagrodę dla najlepszej aktorki 

otrzymuje - pochyliła się do mikrofonu - Antonia 

Russell, za rolę w filmie „W mocy nieznajomego". 

DUMA I OBIETNICA 153 

Publiczność oszalała. Antonia siedziała osłupiała. 

-A ja nie wierzyłam -szepnęła. A potem śmiejąc się 

i płacząc objęła swego towarzysza i pocałowała go 

w pomarszczony policzek. 

- Wiedziałem, kotku. Jeśli na tym świecie jest 

sprawiedliwość, to musiałaś wygrać. - Tex, elegancki, 

w wieczorowym ubraniu, podał jej rękę i pomógł 

wstać. - Idźże, dziewczyno. Czeka na ciebie twoje całe 

życie. 

- Moje życie? 

- Właśnie tak - potwierdził. - Idź. 

Wśród oklasków weszła na podium. Była cza­

rująca, w połyskującej sukni, z włosami opadają­

cymi na ramiona. Przez chwilę w milczeniu przy­

glądała się widowni, a potem powiedziała cichym 

głosem: 

- Nie wiem, czy na to zasłużyłam. - Nie mogła 

mówić dalej, bo oklaski zagłuszały jej słowa. Po chwili 

kontynuowała: -Cóż mogę powiedzieć oprócz tego, że 

bardzo wam dziękuję. Kiedy szłam tutaj, stary przyja­

ciel powiedział mi, że całe moje życie jest przede mną. 

Dziękuję wam raz jeszcze. - Objęła statuetkę dłońmi. 

- I chcę się z wami pożegnać. 

Nikt się nie poruszył, nie odezwał. Antonia patrzyła 

na zaskoczoną publiczność. Pośród nieruchomych 

widzów dojrzała kogoś znajomego. Ciemnowłosy mę­

żczyzna, wysoki, przystojny, w nienagannie skrojo­

nym ubraniu. On dobrze wiedział, jakiego wyboru 

dokonała. 

- Ross! - Antonia była równie zaskoczona jak 

publiczność. Był tutaj Ross. Jej życie na nią czekało. 

Zapomniała, co miała jeszcze powiedzieć. Zaczęła 

iść, potem, gdy zobaczyła, że Ross się zbliża, biec. Po 

chwili była już w jego ramionach. Czuła jego usta na 

swoich i po raz pierwszy od wielu miesięcy była 

background image

154 DUMA I OBIETNICA 

szczęśliwa. Kiedy Ross wypuścił ją z objęć, pogłaskała 

go po twarzy. 

- Jesteś! To nie sen! Kto...? 

- Ktoprzemówił mi do rozumu? Dare, który dał mi 

bilet na samolot, i Tex, który przysłał mi bilet na 

uroczystość. 

- Tex? Znasz Texa? 

- Poznałem go dwa dni temu. Ma wielki dar 

przekonywania. 

- Powiedział, że całe życie czeka na mnie. On wie, że 

ty jesteś moim życiem. 

Ross chciał jej znowu dotknąć, ale powstrzymał się. 

- Chodźmy stąd. Chcę się z tobą kochać. 

- Tak! Tak! Potem opowiem ci o wszystkim. 

Ujął jej rękę i wśród oklasków wstającej z miejsc 

publiczności wyprowadził ją z sali. 

Antonia wstała z łóżka, włożyła jedwabny szlafrok 

i podeszła do okna. W świetle księżyca beton nabierał 

upiornych barw, niebieska woda połyskiwała w base­

nie, a przycięte drzewa wyglądały jak strażnicy. 

Ross objął ją i przytulił do siebie. Całował jej włosy 

i trzymał mocno w ramionach. 

Oparła się o niego i pocałowała go w szyję. 

- Zapomniałam, jak cicho poruszają się ludzie 

z lasu. 

- Nie muszę żyć w lesie, Antonio. Może w Beverly 

Hills przyda się kolejny pediatra. 

-Co? 

- Powiedziałem, że nie muszę żyć w lesie. 

- Słyszałam. Co ci przyszło do głowy? 

- Bo ty jesteś tu. Tu jest twoje miejsce. Chcę być 

częścią twojego życia. 

- Ja już się z tym wszystkim pożegnałam. 

Ross przesunął dłonią po jej włosach. 

DUMA I OBIETNICA 

155 

- Nie musisz tego robić. 

Antonia wysunęła się z jego objęć. Kiedy była przy 

nim, nie potrafiła myśleć logicznie. Kiedyś bardzo 

pragnęła takiego życia. Teraz już jej na tym nie 

zależało. Ale sprawiała jej przyjemność myśl, że Ross 

chciał się dla niej poświęcić. 

Nie chciała, żeby został pediatrą w Beverly Hills. 

Pragnęła, aby był taki jak w Madison i w dolinie Orelii. 

- Może moglibyśmy mieszkać tutaj? - wskazała 

ręką swoje mieszkanie. 

- Jeśli chcesz. 

- Znienawidziłbyś ten dom. 

- Nie jest taki najgorszy. 

Wyglądał jak mały chłopiec złapany na kłamstwie. 

Roześmiała się. 

-Ten dom jest okropny. Ja już nie chcę tu mieszkać. 

- Czego chcesz, Antonio? Nie możesz zrezygno­

wać z tego, co zdobyłaś takim wysiłkiem. Szczegól­

nie teraz. 

- Mogę. I już to zrobiłam. Pytałeś, czego pragnę? 

Chcę wrócić do domu. 

- Do domu? - Ross zauważył w jej twarzy coś 

nowego: pewność siebie i spokój. - Gdzie jest ten dom? 

-Tam, gdzie ty jesteś. Gdzie mogę zasypiać i budzić 

się przy tobie. Gdzie będziesz taki, jakim cię pokocha­

łam. 

- Madison? 

- Madison. Nasze dzieci będą rosnąć razem z dzie­

ćmi Jacindy i Dare'a. Będziemy rodziną. 

- Dzieci? - zdziwieniu nie było końca. 

- Tak. - Antonia śmiała się z niego. 

- Chcesz mieć dzieci? - Ross patrzył na nią badaw­

czo. - Ty tego naprawdę chcesz? 

- Kochanie! 

background image

156 DUMA I OBIETNICA 

- To nie będzie takie proste. Nie możesz tak 

zwyczajnie odejść i zrezygnować z kariery. 

- Mogę! Muszę! To życie nie było dla mnie od­

powiednie, jeszcze zanim cię pokochałam. 

- Może masz rację - potrafił zaakceptować ten 

argument. - Może ta praca nie jest dla ciebie od­

powiednia, ale masz za dużo energii, aby siedzieć 

bezczynnie. 

-Mogę robić tyle innych rzeczy. I z pewnością będę 

coś robić. Ale nie teraz. Musimy nadrobić te sześć 

miesięcy. - Uśmiechnęła się do niego. - Wolałabym 

teraz odłożyć naszą dyskusję na później. 

- Jeszcze jedno pytanie. 

- Dobrze - westchnęła z rezygnacją. - Ale tylko 

jedno. 

- Wyjdziesz za mnie, Antonio? 

Odpowiedziała mu pocałunkiem, a potem wrócili 

do łóżka. 

Pewnego dnia pokaże mu rękopis. Piękne słówka, 

jak je nazywał Tex, pisane, by pomóc sobie, stały się 

nowym celem w jej życiu. Ciekawszym niż aktorstwo. 

Ten dzień kiedyś nadejdzie. Wtedy odwiedzą Texa, 

Madame Zarę i Orelię, by im podziękować. Teraz 

chciała tylko kochać Rossa. 

- Teraz - wyszeptała - i na zawsze.