background image

JENNY CARROLL

ZNAK WĘŻA

background image

1

Tym razem kiedy to się zaczęło, byłam kompletnie zaskoczona.

Na tym etapie powinnam zauważyć, że coś się dzieje. Tyle czasu minęło. Ale nie. Chyba 

mimo wszystko jestem taką samą idiotką jak zawsze.

Tym razem nie zaczęło się od telefonu czy listu. Tym razem to był dzwonek do drzwi. 

Zadzwonił dokładnie w środku uroczystego obiadu z okazji Święta Dziękczynienia.

Nie było w tym nic niezwykłego. To znaczy, jeśli chodzi o dzwonek. Wręcz przeciwnie, 

odzywał się ostatnio bardzo często. A to dlatego, że parę miesięcy temu jedna z restauracji 

należących   do   moich   rodziców   doszczętnie   spłonęła   i   sąsiedzi   -   mieszkamy   w   małym 
miasteczku - okazywali nam współczucie, przynosząc befsztyki albo jakieś ciasto.

Poważnie.   Jakby   ktoś   umarł.   Ludzie   zawsze   przynoszą   prezenty   w   postaci   jedzenia, 

kiedy ktoś umrze, bo sądzą, że rodzina w żałobie nie czuje się na siłach gotować i zagłodziłaby 

się na śmierć, gdyby przyjaciele i sąsiedzi nie przychodzili na okrągło z babką cytrynową czy 
czymś takim.

Jakby nie istniało coś takiego jak pizzeria.
A   w   naszym   wypadku   nie   chodziło   o   zmarłego   człowieka.   Chodziło   o   Mastrianiego, 

elegancką restaurację - idealne miejsce na kolację przed balem na zakończenie roku szkolnego 
czy wesele - która spłonęła ze szczętem za sprawą paru młodocianych przestępców pragnących 

mi unaocznić, jak bardzo nie odpowiada im fakt, że wtykam nos w ich sprawy.

Tak. Rodzinna restauracja sfajczyła się z mojej winy.

Nieważne,   że   próbowałam   powstrzymać   mordercę.   Nieważne,   że   ludzie,   których   ten 

facet próbował wykończyć, nie byli mi obcy, bo chodzili do tej samej szkoły, co ja.

Czy   miałam   stać   z   boku   i   pozwolić,   żeby   wyekspediował   moich   przyjaciół   na   drugą 

stronę?

No cóż. Gliny w końcu przyskrzyniły drania, Mastriani był ubezpieczony, no i mamy 

dwie inne restauracje, które nie obróciły się w popiół.

Nie mówię, że to nie była okropna strata. Mastriani był oczkiem w głowie mojego taty, 

no i najlepszą restauracją w mieście. Chcę tylko powiedzieć, że ciasto z persymoną nie było 

nam wcale potrzebne.

Martwiliśmy   się   i   tak   dalej,   ale   to   nam   nie   odebrało   chęci   gotowania.   Nie   w   mojej 

rodzinie. Gdy dorasta się, że tak powiem, w cieniu restauracji, siłą rzeczy nabywa się wiedzy o 
gotowaniu,  wie  się też,  jak  spuścić wodę z podgrzewanego  bufetu  albo sprawdzić  świeżość 

okonia   i   nie   dać   się   nabić   w   butelkę   dostawcy   ryb.   W   moim   domu   jedzenia   nigdy   nie 

background image

brakowało.

W tamto Święto Dziękczynienia stół aż się uginał pod jego ciężarem. Ledwie zmieściły 

się   talerze,   tyle   było   salaterek   kopiasto   załadowanych   indykiem,   patatami,   pełnych   sosu 
żurawinowego, dwóch rodzajów dressingu, fasolki, sałatek, pieczywa, ziemniaków zapiekanych 

w sosie, ziemniaków tłuczonych z czosnkiem, marchewki w polewie, puree z rzepy i kremu ze 
szpinaku.

I wcale od nas nie oczekiwano, że weźmiemy odrobinkę wszystkiego do spróbowania. 

Nie z moją mamą i tatą przy stole. Jeśli się nie naładowało na talerz fury żarcia, uznawali to za 

obelgę.

A dla mnie, widzicie, stanowiło to poważny problem, bo miałam w planie jeszcze jeden 

obiad z okazji Święta Dziękczynienia - o czym nie wspomniałam rodzicom, wiedząc, że nie 
byliby zachwyceni. Usiłowałam więc po prostu zachować trochę miejsca w żołądku.

Może   jednak   powinnam   była   znaleźć   jakąś   wymówkę,   gdyż   pewni   ludzie   przy   stole 

zwrócili uwagę na mój rzekomy brak apetytu i poczuli się zobligowani fakt ten skomentować.

- Co się dzieje z Jessicą? - chciała wiedzieć moja cioteczna babka Rose, która przyjechała 

do nas na święto z Chicago. - Dlaczego ona nic nie je? Jest chora?

- Nie, ciociu Rose - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - Nie jestem chora. Po prostu 

nie jestem w tej chwili głodna.

- Nie jesteś głodna? - Ciocia Rose spojrzała na moją matkę. - Kto nie jest głodny w 

Święto Dziękczynienia? Twoi rodzice harowali cały dzień, przygotowując ten pyszny posiłek, 

więc teraz grzecznie zajadaj.

Mama przerwała rozmowę z panem Abramowitzem.

- Ależ ona je, Rose.
- Jem, ciociu Rose - zapewniłam, pakując na dowód patata do ust. - Widzisz?

- Wiesz, na czym polega jej problem? - powiedziała ciocia Rose konspiracyjnym szeptem 

do matki Claire Lippman, ale na tyle głośno, że można by ją usłyszeć w sklepie na Pierwszej 

ulicy. - Cierpi na jedno z tych zaburzeń związanych z jedzeniem. Na tę anoreksję.

- Jessica nie cierpi na anoreksję, Rose - wyjaśniła moja mama lekko zniecierpliwiona. - 

Douglasie, czy mógłbyś podać Ruth fasolkę?

Douglas, który nawet w szczytowej formie nie znosi zwracać na siebie uwagi, szybko 

podał   fasolkę   mojej   najlepszej   przyjaciółce,   jakby   to   mogło   go   uchronić   przed   wściekłym 
wzrokiem cioci Rose.

- Wie pani, jak to się nazywa? - zapytała ciocia Rose panią Lippman poufałym tonem.
- Przykro mi, pani Mastriani - odparła pani Lippman. Po jej głosie, w którym brzmiała 

background image

udręka, domyśliłam się, że przyjmując zaproszenie mojej mamy na świąteczny obiad, państwo 
Lippman nie zdawali sobie sprawy, w co się pakują. Jasne, nikt ich nie ostrzegł przed ciotką 

Rose. - Nie wiem, co pani ma na myśli.

- Wypieranie się - oznajmiła ciotka Rose, pstrykając triumfalnie palcami. - Widziałam to 

u Opry. Przypuszczam, Antonio, że pozwolisz Jessice podziobać ten sos, zamiast go zjeść, tak 
jak  pozwalasz  jej  na   wszystko.   Te  koszmarne  ogrodniczki,  w których  paraduje   od  rana  do 

wieczora,   i   te   włosy...   nie   mówiąc   już   o   tej   całej   aferze   z   zeszłej   wiosny.   No,   wiecie,   za 
grzecznymi dziewczętami nie włóczą się uzbrojeni agenci federalni...

Na szczęście, w tym momencie odezwał się dzwonek. Odłożyłam serwetkę i podniosłam 

się tak szybko, że niemal przewróciłam krzesło.

- Otworzę! - wrzasnęłam, pędząc do holu.
Chyba   każdy   by   się   tak   zachował   na   moim   miejscu.   Kto   miałby   ochotę   setny   raz 

wysłuchiwać, jak to poraził mnie piorun i w związku z tym pojawiła się u mnie szczególna 
zdolność   psychiczna   odnajdywania   zaginionych   ludzi;   jak   zostałam   prawie   porwana   przez 

niezbyt   sympatyczne   siły   rządowe,   które   chciały   mnie   zmusić   do   współpracy;   jak   grupka 
przyjaciół musiała wysadzić parę rzeczy w powietrze, żeby mnie bezpiecznie sprowadzić do 

domu. Ten temat mocno się przejadł, może byśmy tak pomówili o czymś innym?

- Kto to może być? - zastanawiała się mama. - Wszyscy ludzie, których znamy, siedzą z 

nami przy stole.

To się akurat zgadzało. Oprócz ciotki Rose, moich rodziców i mnie byli jeszcze moi dwaj 

starsi   bracia   -   Douglas   i   Michael,   nowa   dziewczyna   Michaela   (ciągle   dziwnie   się   czuję, 
nazywając  ją   w  ten   sposób,   bo   Mikey   całymi   latami   tylko   marzył,   że  pewnego  dnia   Claire 

Lippman raczy choćby spojrzeć w jego stronę, a teraz, łamiąc wszelkie konwenanse, zaczęli ze 
sobą chodzić - Piękna i Maniak Komputerowy), jej rodzina, a także moja najlepsza przyjaciółka 

Ruth  Abramowitz   z rodzicami   i Skipem,  bratem  bliźniakiem.   W sumie aż  trzynaście   osób. 
Zdecydowanie nie miało się wrażenia, że kogoś brakuje.

Kiedy jednak dotarłam do drzwi, okazało się, że brakuje. Nie, nie przy naszym stole; przy 

cudzym.

Na zewnątrz było ciemno - w listopadzie w Indianie wcześnie zapada mrok - ale na 

ganku   paliło   się   światło.   Przed   drzwiami   stał   wysoki   czarny   mężczyzna.   Rozglądał   się 

niecierpliwie, czekając, aż ktoś mu otworzy.

Poznałam go od razu. Jak wspomniałam, nasze miasto jest dosyć małe i jeszcze parę 

tygodni wcześniej nie mieszkał w nim żaden Afro - Amerykanin. Sytuacja uległa zmianie, kiedy 
dom Hoadleyów po drugiej stronie ulicy został kupiony przez doktora Thompkinsa, który objął 

background image

stanowisko naczelnego chirurga w naszym szpitalu okręgowym i przeprowadził się do nas z 
Chicago wraz z żoną, synem i córką.

Otworzyłam drzwi ze słowami:
- Hej, doktorze Thompkins.

- Hello, Jessico - uśmiechnął się. - Eee... to znaczy, hej. W Indianie zamiast „hello” mówi 

się „hej”. Doktor Thompkins starał się wdrożyć do używania miejscowego narzecza.

- Proszę wejść - cofnęłam się, żeby mógł schronić się przed zimnem. Śnieg wprawdzie 

jeszcze nie spadł, ale na kanale Pogoda zapowiadali, że nastąpi to wkrótce. Nie spodziewano 

się, ku mojemu zmartwieniu, ilości śniegu wystarczającej, żeby zamknąć szkołę w poniedziałek.

- Dziękuję, Jessico - powiedział doktor Thompkins, spoglądając nad moją głową w głąb 

holu, skąd widać było ludzi siedzących przy stole. - Och, bardzo przepraszam. Nie chciałem 
przeszkadzać w obiedzie.

- Nie ma sprawy - odparłam. - Skosztuje pan indyka? Mamy go mnóstwo.
-   Och,   nie.   Nie,   dziękuję.   Wstąpiłem   tylko,   bo   miałem   nadzieję..   .   cóż,   to   trochę 

krępujące, ale chciałem sprawdzić, czy...

Doktor Thompkins wydawał się bardzo zdenerwowany. Uznałam, że pewnie chce coś 

pożyczyć. Kiedy ktoś z sąsiedztwa chce coś pożyczyć, zwłaszcza coś związanego z gotowaniem, 
prawie   zawsze   zaczyna   od   nas.   Moi   rodzice   prowadzą   restauracje,   mamy   więc   właściwie 

wszystko, co jest potrzebne do gotowania, i to na ogół w ogromnych pękatych pojemnikach.

Doktor Thompkins pochodził z wielkiego miasta i w ogóle, więc pewnie nie wiedział, że 

w małym miasteczku pożyczanie różnych rzeczy od sąsiadów jest czymś zupełnie naturalnym. 
Podejrzewałam, że doktor nie wie mnóstwa rzeczy o naszym mieście. Na przykład tego, że 

chociaż oficjalnie Indiana podczas wojny domowej sprzymierzyła się z Północą, pewni ludzie - 
zwłaszcza w południowej części stanu - wcale nie uważali, że konfederaci tak całkiem nie mieli 

racji.

Właśnie   dlatego   w   dniu,   kiedy   na   naszą   ulicę   zajechała   ciężarówka   z   dobytkiem 

Thompkinsów,   moja   mama   czekała   na   nowych   mieszkańców   z   wielkim   garem   manicotti   i 
powitała ich w imieniu sąsiadów, zanim jeszcze wysiedli z samochodu. Pani Abramowitz, która 

nie umie ugotować nawet jajka, zjawiła się ze sklepowym ciastem w dużym białym pudle. A 
państwo Lippman przybyli  z talerzem  słynnych czekoladowych ciasteczek  Claire.  (Na czym 

polegała ich tajemnica? To kupne ciastka Toll - house Break and Bake. Claire tylko je wkłada 
do  wysmarowanej  tłuszczem  brytfanny.   Poważnie.  Poznałam  ten  sekret  i  mnóstwo   innych, 

jeszcze bardziej interesujących, odkąd Claire została dziewczyną mojego brata).

Prawie wszyscy z najbliższego sąsiedztwa i wiele osób z odleglejszych ulic zjawiło się, aby 

background image

powitać Thompkinsów w dniu ich przybycia. Założę się, że Thompkinsowie musieli nas uznać 
za gromadę pomyleńców, dobijających się do ich drzwi przez cały ten dzień i kilka następnych z 

kilogramami czekoladowych ciastek, bakłażanowego parmigiana, makaronu z serem, galaretek 
i domowego placka kawowego.

Nie wiedzieli jednak, że przez nasze miasto - tak jak przez całe Stany Zjednoczone przed 

stu   pięćdziesięcioma   laty   -   przebiegała   linia   dzieląca   je   na   dwie   różne   części.   W   jednej 

znajdowały się Lumbley Lane, plac z budynkami sądów, większość urzędów, a także szpital, 
centrum handlowe i szkoła średnia. Mieszkali tam ludzie, których w mojej szkole określano 

mianem „miastowych”.

No i  była  reszta   hrabstwa,  za  granicami   miasta;   głównie  lasy,  pola  kukurydzy,  jakiś 

kemping tu i tam i opuszczona fabryka tworzyw sztucznych dla większego efektu. Tam nadal 
pieniły się analfabetyzm, przesądy, a w głębi lasów, dokąd tata zabierał nas na wycieczki, kiedy 

byliśmy mali, można było znaleźć miejsca, gdzie pędzono bimber. Dzieciaki w szkole nazywały 
mieszkańców tych odległych rejonów „wsiokami” albo „owsem”, bo rzekomo większość z nich 

jadała owsiankę na śniadanie, w dodatku bez rodzynek.

W moim mieście to właśnie wsioki jeżdżą czasem z flagami Konfederacji powiewającymi 

z pikapów. To wsioki używają pewnego niecenzuralnego słowa na „d”, i wcale nie dlatego, że 
cytują Chrisa Rocka, Jennifer Lopez czy kogoś tam. Choć znam sporo wsioków, którzy nigdy 

nikogo nie nazwaliby tym słowem, podobnie jak znam paru miastowych, którzy nie zawahaliby 
się nazwać dziewczyny  takiej  jak ja, z bardzo krótkimi  włosami i tendencją do załatwiania 

różnych spraw przy użyciu pięści, słowem na „I”, a mojej przyjaciółki Ruth, która jest Żydówką, 
słowem na „J” albo innym równie obraźliwym.

Jest więc chyba jasne, dlaczego, gdy zobaczyliśmy, jak wprowadzają się Thompkinsowie, 

niektórzy z nas zaczęli się obawiać kłopotów.

Minął   miesiąc   i   obeszło   się   bez   incydentów.   Może   więc   wszystko   dobrze   się   ułoży, 

myślałam wtedy.

Teraz, rzecz jasna, wszystko się zmieniło. Ale w tamtym momencie starałam się tylko, 

żeby pan Thompkins nie czuł się skrępowany w naszym holu. Przecież nie wiedziałam, skąd 

miałabym wiedzieć? Mogę być „psychiczna”, ale nie aż tak.

-  Mi   casa   es   su   casa,   doktorze   Thompkins   -   zwróciłam   się   do   gościa.   To   pewnie 

najgłupsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, ale mniejsza z tym. Po praniu mózgu w wykonaniu 
cioci Rose nie byłam w twórczym nastroju. Ponadto uczę się francuskiego, a nie hiszpańskiego.

Doktor Thompkins uśmiechnął się blado i wypowiedział słowa, po których poczułam się, 

jakby śnieg jednak zaczął padać. Tyle że padał wyłącznie na moje plecy.

background image

- Byłem tylko ciekaw - rzekł - czy może widziałaś gdzieś mojego syna.

background image

2

Cofałam się bez słowa, aż moje nogi uderzyły o schody na V piętro. Musiałam usiąść na 

półpiętrze, bo czułam, że kolana się pode mną uginają.

- Janie... - wykrztusiłam. - Już się tym nie zajmuję. Może nikt panu nie powiedział, ale ja 

już się tym nie zajmuję.

Doktor Thompkins spojrzał na mnie, jakbym oświadczyła, że pies dingo pożarł moje 

dziecko.

- Słucham? - odezwał się, mocno zdziwiony.

Na szczęście, w tej chwili z jadalni wyszedł tata, z serwetką nadal zatkniętą za pasek 

spodni. Za nim szła mama z Mikiem - i z Claire, jak zwykle uczepioną jego ramienia.

- Hej, Jerry - powiedział tata, wyciągając rękę. - Co słychać?
- Hello, Joe - odparł doktor Thompkins. - To znaczy, hej. - Uścisnął dłoń ojca i zwrócił 

się do mamy: - Jak się masz, Toni?

- Świetnie, Jerry - zapewniła mama. - A co u ciebie?

- Mogłoby być lepiej - powiedział doktor. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w 

posiłku.   Zastanawiałem   się,   czy   ktoś   z   was   widział   mojego   syna   Nate'a.   Parę   godzin   temu 

wyszedł do sklepu - Rowenie zabrakło bitej śmietany - i od tamtej pory nie widzieliśmy go. 
Pomyślałem, że może wpadł do waszych chłopców albo do Jessiki...

Poczułam ulgę, bo doktor Thompkins nie prosił, żebym odnalazła jego syna. Pytał tylko, 

czy go widziałam.

Zarazem było mi trochę głupio. Ze spojrzeń, jakie rzucał mi doktor, wynikało, że uważa 

mnie za zdrowo pomyloną w związku z moją reakcją na proste jego pytanie o syna. Trudno mu 

się dziwić. Nie było go tutaj zeszłego lata ani nawet jesienią. Nie wiedział, że to mnie prasa 
nazwała Dziewczyną od Pioruna. Nie miał pojęcia o moim niezwykłym darze.

Mike   tłumił   dłonią   chichot.   Od   razu   domyślił   się,   co   się   stało.   No   wiecie,   jak 

zrozumiałam pytanie doktora Thompkinsa.

- Nie, nie widzieliśmy Nate'a - odparła mama z wyrazem troski na twarzy. Martwi się za 

każdym razem, gdy usłyszy, że jakieś dziecko urwało się z rodzicielskiej smyczy. To dlatego, że 

jedno z jej własnych dzieci kiedyś to zrobiło i odnalazła je dopiero w szpitalu.

-   Och   -   westchnął   doktor   Thompkins.   Wydawał   się   bardzo   rozczarowany.   -   Cóż, 

pomyślałem, że warto spróbować. Pewnie zatrzymał się przy grach wideo...

Nie chciałam być tą osobą, która wyjaśni doktorowi, że salon gier jest dziś nieczynny. 

Wszystko było zamknięte w naszym mieście, z wyjątkiem Stop and Shop, którego nie zamykano 

background image

nawet w święta Bożego Narodzenia.

Claire nie miała problemów z przekazywaniem złych wiadomości.

- Salon gier jest zamknięty, doktorze Thompkins - powiedziała. - Wszystko jest dziś 

nieczynne. Nawet kręgielnia i kina.

Słowa Claire dobiły Thompkinsa. Nawet mama posłała jej pełne wyrzutu spojrzenie. A w 

oczach mojej mamy Claire jest skończoną doskonałością, mimo iż to częściowo z jej powodu 

Mike uczęszcza obecnie do miejscowego college'u, zamiast do Harvardu, gdzie miał w tym roku 
studiować.

-  Och   -   powtórzył   doktor   Thompkins.   Uśmiechnął   się  dzielnie   i  dodał:  -   Cóż,  może 

spotkał jakichś znajomych.

To było możliwe. Nate Thompkins, uczeń drugiej klasy Szkoły im. Ernesta Pyle'a - do 

której i ja chodzę - nie miał specjalnych kłopotów ze znalezieniem sobie towarzystwa, mimo że 

był nowy i był jedynym Afro - Amerykaninem w szkole. Przystojny, atletycznie zbudowany 
Nate natychmiast został przyjęty do szkolnej drużyny piłkarskiej, i to wcale nie dlatego, że 

trener Albright poszukiwał nowych zawodników. Podobno ma talent i to od razu ustawiło go w 
najlepszym towarzystwie.

W   przeciwieństwie   do   jego   starszej   siostry   Tashy,   uczennicy   ostatniej   klasy,   mola 

książkowego, którą wyśledziłam, jak kręciła się przed salą, gdzie codziennie po lekcjach zbiera 

się komitet obradujący nad książką roku. Była zbyt nieśmiała, żeby wejść do środka. Podeszłam 
więc do niej i powiedziałam coś w rodzaju: „Chodź, przedstawię cię”. Obdarzyła mnie takim 

uśmiechem, jakbym oferowała jej wyssanie rany po ukąszeniu węża.

Otwartość   Nate'a   nie   była   chyba   cechą   dziedziczną,   bo   Tasha   z   pewnością   jej   nie 

posiadała.

-   Jestem   pewien,   że   wkrótce   wróci   do   domu   -   powiedział   doktor   Thompkins   i, 

przeprosiwszy raz jeszcze, wyszedł.

- Mój Boże - westchnęła mama, zamykając za nim drzwi. - Mam nadzieję...

Tata przerwał jej stanowczym:
- Nie teraz, Toni.

- Co takiego? - zainteresował się Mike.
- Nieważne - powiedział tata. - Chodźmy. Czekają na nas cztery rodzaje ciasta.

- Upiekliście cztery ciasta? - Claire, która (w przeciwieństwie do mnie) jest wysoka i 

wiotka jak trzcina i chyba musi być częściowo pusta w środku, bo pochłania więcej jedzenia niż 

jakakolwiek inna znana mi istota ludzka, wyraźnie się ucieszyła. - Jakie?

- Z jabłkiem, dynią, pekanem i persymoną - odparł tata, równie zadowolony. Dobrzy 

background image

kucharze lubią ludzi, którzy doceniają ich kuchnię.

Nikt jednak, o ile mi wiadomo, nie zachwycał się towarzystwem ciotki Rose.

-   Józefie   -   zapytała,   gdy   tylko   pojawiliśmy   się   ponownie   w   jadalni   -   kim   był   ten 

kolorowy?

Mieć   taką   krewną   jak   ciocia   Rose   to   naprawdę   krępujące.   A   nie   jest   przecież 

alkoholiczką   ani   nikim   takim,   więc   jej   zachowania   nie   da   się   przypisać   jakimś   czynnikom 

zewnętrznym. Jest zwyczajnie niedobra. Parę razy miałam ochotę jej dołożyć, ale że ma chyba 
ze   sto   lat   (dobra,   siedemdziesiąt   pięć,   wielka   mi   różnica),   moi   rodzice   nie   przyjęliby   tego 

spokojnie. Poza tym usiłowałam ostatnio zwalczyć moją skłonność do stosowania przemocy, a 
to dzięki  pozwowi,  jaki otrzymałam  w związku  z przetrąceniem  czyjejś  przegrody nosowej. 

Chociaż nadal uważam, że ta osoba na to zasłużyła.

-   Afro   -   Amerykanin,   Rose   -   poprawiła   ją   mama.   -   W   dodatku   nasz   sąsiad,   doktor 

Thompkins. Czy dolać komuś wina? Skip, może jeszcze coli?

Skip   jest   bratem   bliźniakiem   Ruth.   Podobno   kocha   się   we   mnie,   ale   zawsze   o   tym 

zapomina, kiedy w pobliżu znajduje się Claire Lippman. Wszyscy chłopcy - włączając mojego 
drugiego brata, Douglasa - kochają Claire. Wygląda na to, że Claire wydziela jakieś feromony 

czy coś, czego takie dziewczyny jak Ruth i ja nie posiadają. To jest trochę wkurzające.

Oczywiście nie chodzi o to, żebym się koniecznie chciała Skipowi podobać. On mi się w 

ogóle nie podoba. Podoba mi się ktoś inny.

Ktoś, kto oczekiwał mnie na obiedzie z okazji Święta Dziękczynienia. Tylko że tak, jak się 

sprawy miały...

- Co jest niewłaściwego w słowie „kolorowy”? - chciała wiedzieć ciocia Rose. - Przecież 

on jest kolorowy!

- Czy mogę pani nałożyć jeszcze trochę kremu ze szpinaku? - spytał ciocię Rose pan 

Abramowitz. Jako prawnik przywykł traktować grzecznie ludzi, którzy nie przypadli mu do 
gustu.

- Czego chciał doktor Thompkins? - zapytał Skip.
- Och, nic takiego - odparła mama z udawaną swobodą. - Chciał tylko zapytać, czy ktoś z 

nas widział Nate'a. Komu dołożyć tłuczonych ziemniaków?

- Co jest niewłaściwego w słowie „kolorowy”? - powtórzyła ciotka Rose, wściekła, że nikt 

nie zwraca na nią uwagi. Pewnie zmieniłaby śpiewkę, gdybym poświęciła jej swoją uwagę w 
sposób, na jaki miałam ochotę.

-   Podobno   doktor   Thompkins   przyjął   stanowisko   naczelnego   chirurga   w   szpitalu 

stanowym tylko dlatego, że Nate wpakował się w kłopoty w starej szkole - obwieściła Claire i 

background image

powiodła wzrokiem po twarzach stołowników. Jako aktorka Claire uwielbia sprawdzać, jaką 
reakcję wywołują jej przedstawienia. A że w czasie wolnym od prób niańczy dzieci bogatych 

lekarzy i tym podobnych, zna wszystkie plotki, jakimi żyje miasteczko. - Należał do jakiegoś 
gangu w Chicago.

- Do gangu - zmartwiła się pani Lippman. - O nie! Taki miły chłopiec?
-   Wielu   miłych   chłopców   wpada   w   złe   towarzystwo   -   stwierdził   pan   Abramowitz 

łagodnym tonem.

-   Ale   nie   Nate   Thompkins.   -   Pani   Lippman,   mocno   zaangażowana   w   działalność 

komitetu rodzicielskiego, potrząsnęła głową. - Zawsze jest bardzo uprzejmy, kiedy go spotykam 
w Stop and Shop.

- Może zadał się z jakimiś ciemnymi typami u siebie w Chicago - powiedział tata. - Ale 

każdy ma prawo zacząć wszystko od nowa.

-  Pewnie  siedzi   gdzieś  -  zasugerowała   ciotka  Rose  -  ze  swoimi  kumplami   z  gangu  i 

odurza się skrętami z marihuaną.

Wymieniliśmy spojrzenia z Mikiem i Douglasem. Zabawnie było słyszeć, jak ciotka Rose 

używa określenia „odurza się”.

Mojej mamie chyba nie wydało się to zabawne, bo surowym tonem powiedziała:
- Nie bądź śmieszna, Rose. W naszym mieście nie ma żadnych narkotyków.

Nie   uznałam   za   wskazane   uświadomić   jej,   że   w   poprzedni   weekend,   na   imprezie 

związanej z castingiem do Hello Dolly (Claire, rzecz jasna, dostała rolę Dolly) dwoje dzieciaków 

(nie   Claire,   oczywiście   -   nie   bierze   narkotyków,   bo   ciało   aktorki,   jak   twierdzi,   stanowi 
świątynię) zostało wyprowadzonych przez służby porządkowe, bo naćpali się za dużo extasy. W 

ogólnym rozrachunku mojej mamie lepiej oszczędzać tego typu wiadomości.

- Czy mogę przeprosić? - zapytałam zamiast tego. - Muszę wpaść do Joanny i wziąć od 

niej te notatki z trygonometrii, o których mówiłam.

- Nie, nie możesz - odpowiedziała mama. - To Święto Dziękczynienia, Jessico. Masz całe 

trzy dni wolne. Możesz wziąć te notatki jutro.

-   Wiecie,   że   w   zeszłym   tygodniu   ktoś   obsmarował   graffiti   kładkę   nad   jezdnią   - 

poinformowała   zebranych   pani   Lippman.   -   Nawet   nie   wiadomo,   co   ono   przedstawia.   Nie 
zastanawiałam się nad tym przedtem, ale jeśli jakiś... jak to się nazywa? Widziałam coś takiego 

Sześćdziesięciu minutach. A, tak. Znak gangu. To znaczy, jestem pewna, że nie. Ale jeśli jest?

- Nie mogę odebrać tych notatek jutro - wyjaśniłam. - Jutro Joanna jedzie do babci. 

Mogę je wziąć tylko dziś wieczorem.

- Uspokój się - zgromiła mnie mama.

background image

- Dzisiaj marihuana - orzekła ciocia Rose, potrząsając głową - jutro heroina.
Douglas pochylił się nad stołem, żeby mi szepnąć do ucha:

- Nie znasz żadnej Joanny.
- Mamo - powiedziałam, nie zwracając na niego uwagi. Co było dość nieładne z mojej 

strony, uwzględniwszy, ile musiało go kosztować samo zejście na wspólny obiad. Douglas nie 
należy   do   osób,   które   można   określić   jako   nadmiernie   towarzyskie.   „Aspołeczny”   to   dużo 

bardziej odpowiednie słowo. Trochę mu się jednak poprawiło, odkąd zaczął pracować w sklepie 
z komiksami. No, w każdym razie humor mu się poprawił.

- Proszę, mamo - nie ustępowałam. - Zajmie mi to niecałą godzinę. - To było bezwstydne 

kłamstwo, ale miałam nadzieję, że będzie tak zajęta gośćmi i obiadem, że nawet nie zauważy, że 

jeszcze nie wróciłam do domu.

- Jessico - odezwał się tata, dając mi znak, żebym zaczęła zbierać talerze.  - Stracisz 

ciasto.

- Odłóż dla mnie kawałek każdego rodzaju - odparłam, sięgając po najbliższe talerze, a 

potem idąc za nim do kuchni. - Proszę.

Tata   trochę   powywracał   oczami,   ale   w   końcu   skinął   głową,   wskazując   podjazd. 

Zrozumiałam, że się zgadza.

- Zabierz Ruth - rzucił tata, kiedy zdejmowałam płaszcz z wieszaka przy drzwiach do 

garażu.

- Eee... - skrzywiłam się.

- Dopiero wyrabiasz sobie prawo jazdy - powiedział. - Nie możesz siadać za kierownicą 

bez uprawnionego kierowcy na miejscu dla pasażera.

- Tato - myślałam, że głowa mi za chwilę pęknie - to Święto Dziękczynienia. Na ulicach 

pustki. Nawet gliny siedzą w domu.

- Ma podobno spaść śnieg.
- Ale jutro, nie dzisiaj wieczór - zapewniłam go. - Zadzwonię do was, gdy tylko dojadę, i 

znowu tuż przed wyjazdem. Przysięgam.

- Wiesz, Joe. - Do kuchni wkroczył pan Lippman. - Jestem pełen podziwu dla twojej 

sztuki kucharskiej. To najlepszy obiad świąteczny, jaki jadłem od lat.

Tata rozpromienił się.

- Naprawdę, Bert? Dziękuję. Bardzo dziękuję.
- Tato - powiedziałam błagalnym tonem, stając obok wieszaka na klucze.

Ledwie na mnie spojrzał.
- Weź samochód matki - mruknął i zwróciwszy się do pana Lippmana, ciągnął: - Nie 

background image

miałeś wrażenia, że w tłuczonych ziemniakach było za dużo czosnku?

Gestem zwycięzcy sięgnęłam po kluczyki od samochodu mamy - na łańcuszku razem ze 

skautowskim gwizdkiem, trzymanym na wypadek, gdyby zaatakowano ją na parkingu przy Wal 
- Mart. Nikt nigdy nie został tam napadnięty, ale wszystkim odbiło, odkąd spłonęła restauracja 

Mastriani, mimo że sprawców schwytano.

Wreszcie   wolna,   pomyślałam,   sadowiąc   się   za   kierownicą   volkswagena.   Dzięki   Bogu 

Wszechmogącemu wreszcie jestem wolna.

Ten cytat z pewnej sławnej osoby niespecjalnie pasował do sytuacji, ale wierzcie mi: 

gdybyście cały wieczór byli skazani na towarzystwo cioci Rose, pomyślelibyście to samo.

A co do prawa jazdy, to rzeczywiście trochę dziwna sprawa. Byłam dosłownie jedyną 

uczennicą przedostatniej klasy w Pyle`u, która nie miała prawa jazdy. Nie dlatego, że byłam za 
młoda.   Po   prostu   jakoś   nie   mogłam   zdać   tego   egzaminu.   I   nie   dlatego,   że   nie   potrafię 

prowadzić. Chodzi o, no wiecie, ograniczenie prędkości. Coś się ze mną dzieje, kiedy siadam za 
kółkiem. Nie wiem, na czym to polega, ale po prostu muszę - naprawdę - jechać szybko. Pewnie 

wiąże się to z hormonami, jak u Mike'a i Claire Lippman, bo nie umiem nad tym zapanować.

No   i   moi   rodzice   absolutnie   nie   są   zainteresowani   pozwalaniem   mi   na   jazdę   ich 

samochodem. W razie kraksy odszkodowanie nie pokryłoby strat.

Nie zamierzałam jednak spowodować wypadku. Bo, jeśli nie brać pod uwagę tendencji 

do wciskania gazu, jestem dobrym kierowcą. Naprawdę dobrym.

Szkoda, że kiepsko sobie radzę niemal w każdej innej dziedzinie.

Samochód mojej mamy nie ma nawet połowy tej mocy, co volvo taty, ale i tak jest niezły. 

A   że   jestem   niska,   trochę   łatwiej   mi   nim   manewrować.   Wyjechałam   z   podjazdu   -   bułka   z 

masłem, nawet po ciemku - na pustą Lumbley Lane. Po drugiej stronie ulicy, u Hoadleyów - to 
znaczy,   u   Thompkinsów   -   paliły   się   wszystkie   światła.   Spojrzałam   w   okno   dokładnie 

naprzeciwko okna mojej sypialni. Był tam - jak się domyślałam, bo widziałam ją tam parę razy - 
pokój Tashy Thompkins. Thompkinsowie, do których przyjechali dziadkowie - wiedziałam o 

tym, bo z powodu tych gości odrzucili zaproszenie moich rodziców na uroczysty obiad - musieli 
jeść wcześniej od nas, skoro już dwie godziny temu wysłali Nata po bitą śmietanę. Tasha jest 

więc już w swoim pokoju. Ciekawa  byłam, co robi. Miałam nadzieję, że nie odrabia  lekcji. 
Sprawiała wrażenie dziewczyny, która byłaby do tego zdolna nawet w Święto Dziękczynienia.

W przeciwieństwie do mnie. Ja należałam do dziewcząt, które wymykają się z domu po 

świątecznym obiedzie na randkę z chłopakiem.

W tamtej chwili cieszyłam się bardziej niż kiedykolwiek, że jestem właśnie sobą. Nie 

zastanawiałam   się   ani   przez   moment,   jak   bym   się   czuła,   będąc   Tashą,   a   już   zwłaszcza   jej 

background image

bratem Nate'em.

A   gdybym   się   zastanowiła   -   gdybym   choć   chwilę   pomyślała   o   Nacie   Thompkinsie   - 

prawdopodobnie żyłby do dzisiaj.

background image

3

- Ojej, pani Wilkins - powiedziałam. - To najlepsze ciasto z dyni, jakie w życiu jadłam. 

Mama Roba uśmiechnęła się radośnie.

- Naprawdę tak uważasz, Jess?

- Tak, proszę pani - potwierdziłam szczerze. - Lepsze nawet niż ciasto taty.
-   Cóż,   raczej   w   to   wątpię   -   roześmiała   się   pani   Wilkins.   Wyglądała   ładnie   w 

przyćmionym   świetle   nad   zlewem,   z   wysoko   upiętymi   rudymi   włosami.   Miała   też   ładną 
sukienkę,   jedwabną,   w   kolorze   jaspisu.   Nie   wyglądała   na   „mamusię”,   raczej   na   czyjąś 

dziewczynę. Co, w gruncie rzeczy, zgadzało się z prawdą. Była dziewczyną Gary'ego - Ależ - 
Poważnie - Mów - Mi - Gary.

Ale była także matką mojego chłopaka, Roba.
- Czy twój tata jest znakomitym kucharzem? - zapytał Mów - Mi - Gary, który pomagał 

znosić naczynia ze stołu w jadalni Wilkinsów.

- Cóż - odpowiedziałam. - Nie wiem, czy znakomitym, ale na pewno dobrym. Mimo to 

jego ciasto z dyni nie umywa się do pani ciasta, pani Wilkins.

- Daj spokój - krygowała się pani Wilkins, zarumieniona z radości. - Ja miałabym być 

lepsza od zawodowego kucharza? Nie sądzę.

-   Dla   mnie   jesteś   wystarczająco   dobra   -   stwierdził   Gary,   obejmując   ją   w   pasie   i 

puszczając się z nią w rodzaj tańca dookoła kuchni.

Zauważyłam,   jak  Rob,  obserwujący   ich  spod  drzwi  kuchni,  skrzywił  się,   a  następnie 

odwrócił i wyszedł. Może słusznie czuł się zdegustowany. Pracował z Mów - Mi - Garym w 
warsztacie samochodowym wuja. To dzięki Robowi pani Wilkins poznała Gary'ego.

Patrzyłam jeszcze przez chwilę, jak Gary tańczy z mamą Roba - tworzyli całkiem ładną 

parę: on szczupły i wysoki, o urodzie kowboja, ona urodziwa i pulchna, jak dziewczyna na 

wiejskim balu - a potem poszłam za Robem do salonu. Rob właśnie włączył telewizor i zaczął 
oglądać mecz.

A przecież nie jest specjalnym amatorem futbolu. Podobnie jak ja, woli jednoślady.
To jest motocykle.

- Coś taki ponury jak kot bury? - spytałam, opadając na kanapę obok niego. Było to 

kretyńskie, wiem, ale w obecności przystojnego, świeżo opłukanego pod prysznicem faceta w 

lekko spłowiałym dżinsie trudno takiej dziewczynie jak ja myśleć rozsądnie.

- Nic mi nie jest - mruknął.

Rob,   zazwyczaj   mało   komunikatywny,   przynajmniej,   jeśli   chodzi   o   wyrażanie 

background image

najgłębszych uczuć - tych, na przykład, jakie ja w nim budziłam - podniósł pilota i zmienił 
kanał.

- Chodzi o Gary'ego? Wydawało mi się, że go lubisz.
- Jest w porządku - stwierdził Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. Kliknięcie. Przerzucał kanały 

niczym   Claire   Lippman,   mistrzyni   opalania,   zużywająca   kolejne   pojemniczki   kremów 
przeciwsłonecznych.

- No to o co chodzi?
- O nic - powiedział. - Mówiłem ci już.

- Och.
Mimo najlepszych chęci, czułam się trochę rozczarowana. Nie żebym się spodziewała, że 

mi się oświadczy albo coś, ale kiedy zaprosił mnie na świąteczny obiad, miałam nadzieję na 
jakiś znaczący rozwój naszych wzajemnych stosunków. Sądziłam, że może wreszcie odrzuci 

głupie uprzedzenia wynikające z faktu, że ja mam szesnaście lat, a on osiemnaście i jest pod 
opieką kuratora z powodu przestępstwa, którego natury jeszcze nie zdecydował się przede mną 

wyjawić.

Tymczasem   cała   sprawa   wydawała   się   dziełem   jego   mamy.   Nie   tylko   obiad,   ale   i 

zaproszenie.

-   Zbyt   rzadko   cię   widujemy   -   oznajmiła   pani   Wilkins,   kiedy   przekroczyłam   próg   z 

bukietem kwiatów w ręku (były naprawdę ładne i kosztowały mnie całych dziesięć dolarów). - 
Prawda, Rob?

Rob spojrzał na mnie spode łba.
- Mogłaś zadzwonić - burknął. - Przyjechałbym po ciebie.

- Nie chciałam cię fatygować - odparłam. - Mama nie miała nic przeciwko temu, żebym 

wzięła samochód.

- Chyba o czymś zapominasz, Mastriani.
- O czym?

- Nie masz prawa jazdy.
Jak na chłopaka, którego poznałam podczas odsiadki w szkole, mógłby okazać większą 

otwartość umysłu. Jest jednak zaskakująco staromodny pod wieloma względami. Na przykład, 
jeśli chodzi o jego mamę i jej randki.

- Chodzi o to - wyjaśnił, kiedy z kuchni zaczęło dobiegać wesołe pluskanie - że ona musi 

jutro iść do pracy. To znaczy, jedynym powodem, dla którego zostaliśmy tutaj, zamiast jechać z 

wujkiem do Evansville, jest to, że ona jutro pracuje.

- Och - powiedziałam. Co innego mogłam powiedzieć?

background image

- Mam nadzieję, że on nie zamierza zostać do późna - dodał Rob. Kliknięcie. Kliknięcie. 

Kliknięcie. - Mama pracuje na rannej zmianie.

Wiedziałam  wszystko o pani Wilkins i jej rannej zmianie. Mama  Roba  pracowała  w 

Mastrianim,   zanim   restauracja   została   spalona.   Obecnie   pracuje   w   Joe,   innej   restauracji 

należącej do moich rodziców.

- Na pewno wkrótce się zabierze - powiedziałam pocieszająco, chociaż nie było jeszcze 

nawet dziesiątej. Rob mocno przesadzał. - Może byśmy się zgłosili do zmywania naczyń, tak 
żeby, no wiesz, mieli trochę czasu dla siebie?

Skrzywił się, ale jest gotów zrobić wszystko dla matki - ze względu na to, że jego tata 

zostawił ich oboje dawno temu - podniósł się z miejsca.

Weszliśmy do kuchni. Okazało się, sądząc po ilości piany fruwającej w powietrzu, że 

Mów - Mi - Gary i pani Wilkins świetnie się bawią.

- Mamo - spytał  Rob, z trudem panując nad sobą - czy to nie jest twoja wyjściowa 

sukienka?

- Och. - Pani Wilkins zerknęła na sukienkę. - Tak, rzeczywiście. Gdzie jest mój fartuch? 

A prawda, zostawiłam go w sypialni...

- Przyniosę go - zaproponowałam, bo jestem wścibska i chciałam zobaczyć, jak wygląda 

sypialnia pani Wilkins.

- Jak to miło z twojej strony - powiedziała pani Wilkins. A potem skierowała dziobek 

salaterki na Mów - Mi - Gary'ego, trafiając go prosto w pierś strumieniem gorącej wody.

Rob wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.
Sypialnia pani Wilkins znajdowała się na piętrze, bardzo ją przypominała: była różowo - 

kremowa   i   ładna.   Na   ścianie   wisiało   kilka   fotografii   przedstawiających   małego   Roba. 
Wpatrywałam się w nie z zachwytem, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądało dziecko moje i 

Roba. (Kiedyś będziemy mieli dzieci, gdy już ułożę swoje życie zawodowe). Och, i jak Rob 
poprosi mnie o rękę. I wreszcie zabierze mnie na prawdziwą randkę.

Na jednym ze zdjęć Roba - maleńkiego, jeszcze z pieluchą - trzymał jakiś nieznany mi 

mężczyzna. Nie przypominał żadnego z wujków Roba, którzy, tak jak jego mama, wszyscy mieli 

rude włosy. Ten mężczyzna był bardziej podobny do Roba, miał takie same ciemne włosy i 
jasnoszare oczy.

Uznałam, że to musi być ojciec Roba. Rob nigdy nie chciał o nim rozmawiać, pewnie, 

dlatego, że ciągle nie mógł mu wybaczyć, że porzucił jego i mamę. Ale zrozumiałam, dlaczego 

ten facet mógł się mamie Roba podobać. Można go było określić jako przystojniaka. Wzięłam 
fartuch z łóżka i zeszłam na dół.

background image

Gdy wręczyłam fartuch pani Wilkins, śmiała się z czegoś, co akurat powiedział Mów - Mi 

- Gary. Mów - Mi - Gary także wydawał się uszczęśliwiony. Jedyną osobą, która nie sprawiała 

wrażenia zadowolonej z życia, był Rob.

Pani Wilkins widocznie też to zauważyła, bo powiedziała:

- Rob, może byś pokazał Jessice, jak idzie praca nad twoim motocyklem?
Ożywiłam się. Rob trzymał motocykl, nad którym, aktualnie pracował - świetnego, ale 

starego harleya - w stodole. To była praktycznie zachęta ze strony mamy Roba, żeby pójść tam i 
całować się z jej synem. Aż trudno mi było uwierzyć w moje szczęście.

Rob jednak nie wydawał się usposobiony do całowania. Nie to, żeby kiedykolwiek był 

chętny. Niestety, z powodzeniem opiera się potrzebom ciała. Byłabym nawet skłonna twierdzić, 

że jego ciało nie ma żadnych potrzeb, gdyby nie to, że od czasu do czasu - zdecydowanie zbyt 
rzadko - udaje mi się złamać go swoim wdziękiem oraz wiśniowym chap stickiem.

A   może   po   prostu   ma   tak   dość   mojego   gadania,   że   całuje   mnie   po   to,   żebym   się 

zamknęła. Kto wie?

W każdym razie wtedy w stodole nie wydawał się skłonny wykorzystać moją bezbronną 

kobiecość. Może powinnam była włożyć spódnicę albo co.

- Czy to dlatego, że sama tutaj przyjechałam? - spytałam, przyglądając się, jak dłubie 

przy motocyklu.

Podniósł   głowę   znad   motocykla   spoczywającego   na   warsztacie   na   środku   stodoły   i 

dokręcił coś kluczem francuskim.

- O czym ty mówisz?
- Gdybym wiedziała - zapewniłam - że będziesz się tak boczył, zadzwoniłabym do ciebie, 

żebyś mnie zabrał, przysięgam.

-   Nie   zadzwoniłabyś   -   powiedział,   wykonując   kluczem   jakiś   ruch,   który   uwypuklił 

mięśnie jego ramion pod szarym swetrem. Słowo daję, był to dla mnie dużo przyjemniejszy 
widok niż - mecz w telewizji.

- O co ci chodzi? Powiedziałam przecież...
-   Nie   powiedziałaś   nawet   swoim   rodzicom,   że   się   tu   wybierasz   -   stwierdził.   -   Więc 

przestań chrzanić.

- Co ty gadasz? - starałam się mówić urażonym tonem, chociaż, rzecz jasna, miał rację. - 

Wiedzą, gdzie jestem.

Rob odłożył klucz, skrzyżował ręce na piersi i zapytał:

- To dlaczego, kiedy dzwoniłaś do domu, powiedziałaś, że jesteś u jakiejś Joanny?
Cholera! Nie zauważyłam, że był w pokoju, kiedy dzwoniłam.

background image

- Posłuchaj, Mastriani - powiedział. - Wiesz, że od początku miałem wątpliwości co do 

tego, co jest między nami. Ja już skończyłem szkołę, a ty jesteś w jedenastej klasie. Ale nie tylko 

o to chodzi. Myślmy realnie. Ty i ja pochodzimy z różnych światów.

- To wcale tak... - zaoponowałam.

- Dobra, z różnych zakątków jednego świata.
- Tylko dlatego, że ja jestem miastowa, a ty...

- Słuchaj, Mastriani - przerwał mi, podnosząc dłoń - trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. 

Nic z tego nie będzie.

Ostatnio  naprawdę   ciężko   pracowałam   nad  opanowaniem   gniewu.   Pomijając   aferę   z 

piłkarzami - i z Karen Sue Hankey - nie pobiłam nikogo i nie odsiedziałam w szkole za karę ani 

jednego dnia przez cały semestr. Pan Goodhart, psycholog szkolny, oświadczył, że jest dumny z 
moich postępów i zastanawia się nad zawieszeniem naszych obowiązkowych cotygodniowych 

spotkań.

Kiedy jednak Rob podniósł dłoń i powiedział, że nic z naszego związku nie wyjdzie, z 

najwyższym   trudem   powstrzymałam   się   od   złapania   go   za   tę   rękę   i   wykręcenia   mu   jej   za 
plecami. Jedyne, co mnie powstrzymało, to świadomość, że chłopcy nie lubią, kiedy robi im się 

coś takiego; a ja chciałam, żeby Rob mnie lubił, a nawet więcej niż lubił.

Więc zamiast wykręcić mu rękę za plecami, położyłam dłonie na biodrach, przechyliłam 

głowę na bok i powiedziałam:

- Czy to ma coś wspólnego z facetem o imieniu Gary? Opuścił rękę i odwrócił się z 

powrotem do motocykla.

- Nie - stwierdził. - To sprawa między tobą a mną, Mastriani.

- Wydaje mi się, że za nim nie przepadasz.
- Masz szesnaście lat! - zawołał Rob do motocykla. - Szesnaście!

- Chyba rozumiem, dlaczego go nie lubisz. To musi być dziwne uczucie widzieć własną 

matkę z jakimś innym facetem niż twój tata. Ale to nie znaczy, że masz prawo wyżywać się na 

mnie.

-   Jess.   -   To   zapowiada   kłopoty,   kiedy   zwraca   się   do   mnie   po   imieniu.   -   Musisz 

zrozumieć, że to do niczego nie prowadzi. Mam kuratora, jasne? Nie mogę dać się złapać na 
randce z jakąś smarkulą...

„Smarkula” zabolała, ale pominęłam ten wątek, uświadamiając sobie, że - używając słów 

ulubienicy cioci Rose, Opry - Rob przeżywa jakiś kryzys psychiczny.

-   Rozumiem   -   stwierdziłam,   stosując   się   do   rady   pana   Goodharta,   by   mówić   w   ten 

sposób w sytuacjach trudnych - że nie chcesz się ze mną więcej spotykać, bo uważasz, że wiek 

background image

oraz pochodzenie społeczne stwarzają zbyt wielkie różnice między nami...

- Nie próbuj mnie przekonywać, że się ze mną nie zgadzasz - przerwał mi ostrzegawczym 

tonem. - Dlaczego nie powiedziałaś o mnie swoim rodzicom? Co? Gdybyś była pewna, że to 
wypali, już dawno byś mnie przedstawiła.

- Chcę ci tylko powiedzieć - ciągnęłam, jakbym go nie usłyszała - że wydaje mi się, że 

usiłujesz  mnie odsunąć,  bo  ojciec  cię  porzucił  i  nie chcesz,   aby  znowu  zraniono cię  w ten 

sposób.

Rob spojrzał na mnie przez ramię. Jego szare oczy pociemniały.

- Jesteś stuknięta - powiedział tylko. Zabrzmiało to szczerze.
- Rob - odezwałam się, robiąc krok w jego kierunku. - Chcę tylko, żebyś wiedział, że ja 

nie jestem taka jak twój tata. Nigdy cię nie opuszczę.

- Dlatego, że jesteś psychiczna.

- Nie. Nie, dlatego. Dlatego, że cię ko...
- Przestań! - zawołał, wyciągając przed siebie szmatę, jakby to był rewolwer. Na jego 

twarzy malowała się panika. - Nie mów tego! Mastriani, ostrzegam cię...

- ...cham.

- Prosiłem... - zwinął szmatę i rzucił ze złością w odległy kąt stodoły - żebyś tego nie 

mówiła.

-   Przykro   mi   -   oznajmiłam   z   powagą.   Obawiam   się   jednak,   że   nie   byłam   w   stanie 

pohamować nieokiełznanej namiętności ani chwili dłużej.

Chwilę później okazało się, że jeśli ktoś cierpiał z powodu nieokiełznanej namiętności, to 

raczej Rob, nie ja. O ile sposób, w jaki chwycił mnie za ramiona, przyciągnął do siebie i zaczął 

całować, stanowi jakąś wskazówkę.

Było rzeczą niewątpliwie cudowną całować się z młodym mężczyzną, który w sposób tak 

oczywisty nie potrafił opanować gorących uczuć w stosunku do mnie, należy jednak pamiętać, 
że zdarzenie miało miejsce w stodole, w której w końcu listopada nie jest specjalnie ciepło. 

Ponadto w pobliżu nie stała żadna wyściełana kanapa czy łóżko, na które mógłby mnie rzucić. 
Pewnie moglibyśmy to zrobić na sianie, ale:

1) brrr, oraz
2) moja namiętność wobec Roba nie jest aż taka nieokiełznana.

To   znaczy,   współżycie   seksualne   w   każdym   związku   jest   wystarczająco   poważnym 

krokiem - nawet bez uprawiania go w zimnej stodole. Jestem, więc zdecydowana poczekać na 

właściwy moment - na przykład, na noc po balu absolwentów. Jeśli kiedykolwiek, co mało 
prawdopodobne,   zostanę   zaproszona   na   bal   absolwentów.   Wziąwszy   pod   uwagę,   że   mój 

background image

chłopak   już   skończył   szkołę,   taka   ewentualność   nie   wchodzi   w   grę.   Chyba,   że   to   ja   jego 
zaproszę.

- Myślę, że powinnam iść do domu - powiedziałam, kiedy oboje musieliśmy zaczerpnąć 

oddechu.

- To był zły pomysł - odparł Rob, opierając czoło na moim i oddychając ciężko.
Wróciłam,  więc  do  mieszkania   i  podziękowałam   mamie  Roba.   Siedziała   na  kanapie, 

oglądając   telewizję   i   przytulając   się   do   Mów   -   Mi   -   Gary'ego   w   sposób,   który   mógłby 
wyprowadzić Roba z równowagi, gdyby to zobaczył. Na szczęście, nie zobaczył. A ja mu o tym 

nie powiedziałam.

-   Skoro   nie   zerwaliśmy   ze   sobą   -   zwróciłam   się   do   niego,   siadając   za   kierownicą 

samochodu mamy - to co robisz w sobotę? Może poszlibyśmy do kina?

- Sam nie wiem - odparł. - Sądziłem, że będziesz zajęta ze swoją przyjaciółką Joanną.

- Nie wygłupiaj się - powiedziałam. Na dworze było tak zimno, że mój oddech ulatywał w 

postaci   małych   chmurek,   ale   to   nieważne.   -   Moi   rodzice   mają   teraz   mnóstwo   na   głowie. 

Zajmują się restauracją, Mike zrezygnował z Harvardu....

- Nie zamierzasz nigdy im o mnie powiedzieć? - Szare oczy wbiły się we mnie.

- Pozwól tylko, że jakoś ich do tego przygotuję. Wiesz, ta sprawa z Douglasem i jego 

pracą, ciotka Rose i...

- I jeszcze ty - przypomniał mi z ledwie wyczuwalną goryczą. - Nie zapominaj o sobie i 

swoich psychicznych zdolnościach.

- Zgadza się. Jeszcze ja i moje psychiczne zdolności. - Jedyna rzecz, o której nie jestem w 

stanie zapomnieć, bez względu na to, jak bardzo się staram.

- Lepiej już wracaj - powiedział Rob, prostując się. - Pojadę za tobą, żeby się upewnić, że 

dotarłaś do domu cała i zdrowa.

- Nie musisz...
- Mastriani - przerwał mi. - Zamknij się i jedź. Tak też uczyniłam.

Tyle że, jak się okazało, nie ujechaliśmy daleko.

background image

4

Nie,   dlatego,   pozwolę   sobie   zauważyć,   że   jestem   słabym   kierowcą   jak   już   chyba 

wspomniałam, prowadzę znakomicie.

Z początku jednak nie zorientowałam się, że każą mi zjechać na bok nie w związku z 

moimi umiejętnościami czy też ich brakiem. Wiedziałam tylko, że jadę ciemną, pustą wiejską 
drogą prowadzącą do miasta, a Rob jedzie za mną na motocyklu. W następnej chwili skręciłam 

i   okazało   się,   że   droga   jest   zablokowana   wozami   policyjnymi.   Policja   hrabstwa,   patrole 
drogowe...  nawet ambulans.  Oślepiło mnie jaskrawe  czerwone  i białe  światło.  Pomyślałam: 

Rany! Jechałam tylko osiemdziesiątką, przysięgam!

Dozwolona prędkość w tym miejscu wynosiła sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Ale 

bez przesady.  To przecież Święto Dziękczynienia.  Na ostatnich dwudziestu kilometrach  nie 
było żywej duszy...

Zastępca szeryfa pokazał mi, żebym zjechała na pobocze. Dłonie na kierownicy miałam 

mokre od potu. Mój Boże, myślałam w panice, wszystko, dlatego, że jeżdżę bez prawa jazdy? 

Kto mógł wiedzieć, że są tacy skrupulatni?

Policjanta,   który   podszedł   dowozu,   widziałam   tej   nocy,   kiedy   spaliła   się   restauracja 

Mastriani. Nie pamiętałam jego nazwiska, ale wiedziałam, że to miły człowiek - taki, który 
może nie da mi specjalnie po uszach za nielegalne prowadzenie. Poświecił latarką najpierw na 

moją twarz, potem na tylne siedzenie wozu. Mam nadzieję, że nie uznał rzeczy mamy leżących z 
tyłu - kaset Carly Simon i Billy Joela oraz paru romantycznych komedii na kasetach wideo - za 

moje. Nie jestem typem osoby, która słuchałaby  Bezsenności w Seattle  w wykonaniu Carly 
Simon.

- Jessica - odezwał się gliniarz, kiedy opuściłam szybę. - Córka Joego Mastrianiego?
- Tak, proszę pana - odparłam.

Zerknęłam w tylne lusterko i zobaczyłam, że Rob zatrzymuje się tuż za mną. Oparł stopy 

na ziemi, czekając w tej pozycji, aż przepuszczą mnie przez blokadę. Wpatrywał się w pole 

kukurydzy  po prawej  stronie drogi. Przywiędłe  kaczany  były skąpane  w migającym  świetle 
reflektorów wozów policyjnych i ambulansu, które stały przy drodze. Kilka metrów dalej w 

polu   na   metalowym   drągu   zainstalowano   potężny   reflektor   oświetlający   coś,   czego   nie 
mogliśmy dostrzec za wysoką kukurydzą.

- Okropne, że musi pan pracować w Święto Dziękczynienia - zwróciłam się do policjanta. 

Starałam się być dla niego jak najmilsza, ze względu na brak prawa jazdy i w ogóle. Moje dłonie 

tak mocno spływały potem, że z trudem trzymałam kierownicę. Nie miałam pojęcia, co robią z 

background image

ludźmi złapanymi na jeździe bez prawa jazdy, ale podejrzewałam, że nic przyjemnego.

- Tak - powiedział policjant. - Cóż, powstała pewna sytuacja. Skąd jedziesz, jeśli można 

zapytać?

- Byłam na obiedzie u przyjaciół - odparłam i podałam adres Roba. - To on - wskazałam 

go.

Rob już wcześniej wyłączył silnik i zsiadł z motocykla. Podszedł do policjanta z rękami 

przy bokach zamiast w kieszeniach skórzanej kurtki, chyba żeby pokazać, że nie ma broni. Jest 
bardzo nieufny wobec policjantów, bo był już kiedyś aresztowany.

- Co się dzieje, panie oficerze? - zapytał obojętnym tonem. Widziałam, że tak jak ja 

martwi się tą sprawą z brakiem prawa jazdy. Ale kto urządzałby blokadę, żeby łapać w Święto 

Dziękczynienia kierowców bez prawa jazdy? Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to zdecydowanie 
wykracza poza obowiązki policji.

- Jakiś czas temu dostaliśmy wiadomość - odpowiedział gliniarz - że dzieje się tu coś 

podejrzanego. Przyjechaliśmy, żeby się rozejrzeć.

Zauważyłam, że nie wyjął druczków, żeby mi wypisać mandat. Może jednak nie chodzi o 

mnie, pomyślałam.

Zwłaszcza, że palił się ten reflektor. Widziałam, jak ludzie chodzą tam i z powrotem po 

polu. Nieśli jakieś rzeczy, jakby pudła z narzędziami i takie inne.

- Zauważyłaś coś dziwnego - zapytał mnie policjant - kiedy wyjechałaś z miasta?
- Nie - odparłam. - Niczego nie widziałam.

Noc była jasna i bezchmurna, a księżyc w pełni zalewał drogę srebrnym światłem.
Niewiele było do oglądania. Tylko pole, rozciągające się przy drodze, a za nim gęsto 

zalesione wzgórze.

Lasy. W tych lasach mieszkali ludzie... jeśli w ogóle można nazwać to mieszkaniem. Dla 

mnie ubikacja na dworze oznacza tyle samo co kemping.

Nie każdy, kto stracił pracę w wyniku zamknięcia fabryki tworzyw sztucznych, miał tyle 

szczęścia, co mama Roba, która - dzięki mnie - dość szybko znalazła nowe zajęcie. Niektórzy, 
zbyt dumni, żeby przyjąć zasiłek, wycofali się do lasu, do jakichś szop albo gorzej.

Ale byli też tacy - jak twierdził tata - którzy mieszkali tam nie dlatego, że nie stać ich było 

na mieszkanie z toaletą. Po prostu im to odpowiadało.

- O której - zapytał policjant - jechałaś tędy po opuszczeniu miasta?
Odpowiedziałam,   że   dobrze   po   ósmej,   ale   sporo   przed   dziewiątą.   Pokiwał   głową   w 

zamyśleniu i zapisał coś w swoim notesie. Rob chuchał na swoje dłonie w rękawiczkach. Nawet 
w samochodzie, przy opuszczonym oknie, panował nieznośny chłód. Żal mi było Roba, który 

background image

zaraz po tym przesłuchaniu miał znowu wsiąść na motocykl, przejechać za mną całą drogę do 
miasta   i   potem   wrócić   do   domu,   nie   mając   możliwości   gdzieś   się   ogrzać.   Chyba,   że 

zaprosiłabym go do samochodu mamy. Tylko na parę minut. No wiecie, żeby się rozmroził.

Nagle zdałam sobie sprawę, że policjanci uwijający się po polu kukurydzy wcale  nie 

noszą pudeł z narzędziami. Nie, zdecydowanie nie.

Moje dłonie zwilgotniały z zupełnie innego powodu niż przedtem.

W   Indianie   trupy   zawsze   znajduje   się   na   polach   kukurydzy.   Właśnie   na   polach 

kukurydzy   zabójcy   ze   Środkowego   Zachodu   porzucają   ofiary   swoich   złych   skłonności.   To, 

dlatego, że dopóki właściciel pola nie zbierze wszystkich kaczanów, by zasadzić nowe, w żaden 
sposób nie da się zobaczyć, co się dzieje w głębi.

Krótko mówiąc, zdałam sobie sprawę, co się dzieje na tym konkretnym polu.
- Kto to jest? - zapytałam policjanta piskliwym głosem, który nie brzmiał jak mój własny.

Gliniarz nawet nie udawał, że nie wie, o czym mówię.
- Nikt, kogo mogłabyś znać - odpowiedział, nie podnosząc głowy.

Miałam jednak przeczucie, że znam, odpięłam więc pas i wysiadłam z wozu.
Wtedy  policjant  podniósł  głowę.  Nie  tylko  podniósł,  potrząsnął  nią  zaskoczony.  Rob 

także się zdziwił.

- Mastriani - spytał - co robisz?

Zamiast odpowiedzieć, ruszyłam w stronę ostrego białego światła reflektora na środku 

pola.

- Chwileczkę. - Gliniarz odłożył notes i długopis. - Tam nie wolno podchodzić.
Księżyc świecił  na tyle jasno, że widziałam wszystko nawet bez migotliwych  świateł. 

Szłam szybkim krokiem, mijając grupki gliniarzy i zastępców szeryfa. Niektórzy spoglądali za 
mną ze zdumieniem. W ich oczach malowało się zakłopotanie. Powodem zakłopotania byłam, 

oczywiście, ja - zmierzająca w stronę reflektora płonącego na środku pola.

- Hej,  panienko. -  Jeden z  gliniarzy   złapał   mnie  za  ramię.  -  Dokąd  to  się panienka 

wybiera?

-   Zobaczyć   -   odpowiedziałam.   Tego   policjanta   też   rozpoznałam,   ale   nie   z   pożaru   w 

Mastrianim. Znałam go z Joe Juniora, gdzie czasami podawałam do stołu w weekendy. Zawsze 
brał dużą pizzę, pół mięsną, pół pepperoni.

- To niemożliwe - odparł Pół Mięsna Pół Pepperoni. - Panujemy nad sytuacją. Proszę 

wsiąść do samochodu jak grzeczna dziewczynka i wrócić do domu.

- Sądzę - powiedziałam, wypuszczając z ust białe obłoczki pary - że mogę go znać.
- Dajmy temu spokój - przekonywał mnie łagodnie Pół Mięsna Pół Pepperoni. - Tam nie 

background image

ma nic do oglądania. Absolutnie nic. Proszę grzecznie wrócić do domu. Synu? - Zawołał do 
Roba, który nadbiegł tuż za mną. - To twoja dziewczyna? Bądź tak dobry i zabierz ją do domu.

- Tak, proszę pana - powiedział Rob, ujmując mnie za ramię, tak jak przedtem policjant. 

- Zrobię to. - Zapewnił, mnie zaś szepnął do ucha: - Czyś ty oszalała, Mastriani? Zmywajmy się, 

zanim zapytają o twoje prawo jazdy.

Ani myślałam odchodzić. Mam metr pięćdziesiąt wzrostu i ważę pięćdziesiąt kilo, więc 

nietrudno   mnie   podnieść   i   przestawić,   czego   Rob   parę   razy   dokonał.   Każdorazowo   jednak 
wpadałam w furię i Rob chyba o tym pamiętał,  bo nawet nie próbował.  Ograniczył  się do 

głębokiego westchnienia i poszedł za mną w stronę białego światła.

Z początku żaden z ludzi stojących obok ciała mnie nie zauważył. Nie spodziewali się w 

tej odległości od miasta żadnych gapiów, zwłaszcza w noc Święta Dziękczynienia. Nie otoczyli 
nawet ciała żółtą taśmą. Minęłam ich bez problemu...

A potem zatrzymałam się tak gwałtownie, że idący z tyłu Rob wpadł na mnie. Jego jęk 

zwrócił uwagę kilku policjantów, którzy spojrzeli w naszą stronę.

- Co, u diabła...
- Przepraszam, panienko - powiedział zastępca szeryfa, podnosząc się z zimnej twardej 

ziemi, na której przed chwilą klęczał - ale musisz stąd odejść. Marty! Dlaczego dopuszczasz tu 
ludzi?!

Marty podbiegł pospiesznie.
-   Przepraszam,   Earl   -   wysapał.   -   Nie   zauważyłem   jej,   przeszła   tak   szybko.   Proszę, 

panienko. Chodźmy...

Nie ruszyłam się.

- Znam go - powiedziałam, wskazując leżące na zmarzniętym gruncie ciało bez koszuli.
- Jezu. - Oddech Roba grzał mnie w ucho.

- To mój sąsiad - powiedziałam. - Nate Thompkins. Marty i Earl wymienili spojrzenia.
-   Poszedł   kupić   bitą   śmietanę   -   ciągnęłam.   -   Parę   godzin   temu.   -   Kiedy   wreszcie 

oderwałam wzrok od posiniaczonego, zmaltretowanego ciała Nate'a, miałam w oczach łzy. W 
porównaniu z mroźnym powietrzem były ciepłe.

Poczułam na ramieniu uspokajający ciężar dłoni Roba.
Chwilę później podszedł do mnie szeryf, duży mężczyzna w czerwonej kurtce na misiu.

- Jesteś córką Mastrianiego - rzekł szorstko. To nie było pytanie.
Skinęłam głową.

- Myślałem, że już nie masz tych specjalnych zdolności.
- Nie mam - potwierdziłam, wycierając łzy z oczu.

background image

-   To   skąd   wiedziałaś   -   skinął   głową   w   stronę   Nate'a,   którego   przykrywano   właśnie 

niebieską płachtą - że on tu jest?

- Nie wiedziałam - odparłam. Wyjaśniłam, w jaki sposób znaleźliśmy się w tym miejscu z 

Robem. I że doktor Thompkins był wcześniej u nas w domu i pytał o syna.

Szeryf wysłuchał mnie cierpliwie i pokiwał głową.
- Rozumiem - powiedział. - Zmarły nie miał przy sobie żadnych dokumentów, w każdym 

razie niczego nie znaleźliśmy. Teraz wiemy przynajmniej, kto to. Dziękuję. Jedź do domu, a my 
zabierzemy ciało.

Odwrócił się, żeby nadzorować dalsze czynności. Nie odeszłam. Chciałam, ale z jakiegoś 

powodu nie mogłam. Coś mnie niepokoiło.

Spojrzałam na Marty'ego, i zapytałam:
- W jaki sposób umarł?

Marty zerknął niespokojnie na szeryfa, który właśnie rozmawiał z kimś z pogotowia.
- Posłuchaj, panienko - powiedział. - Powinnaś raczej...

- Czy to z powodu tych znaków? - Na nagiej piersi Nate'a zauważyłam wycięte jakieś 

znaki.

- Jess. - Rob ujął mnie za rękę. - Daj spokój. Chodźmy. Ci ludzie muszą się zająć swoją 

pracą.

- Co to za znaki? - nie ustępowałam. Marty wydawał się zakłopotany.
- Naprawdę, panienko, lepiej już stąd odejdź.

Nie odeszłam. Stałam nieruchomo, zastanawiając się, co zrobią Thompkinsowie, kiedy 

się dowiedzą, co się stało z ich synem. Czy zdecydują się wrócić do Chicago?

A Tasha? Chyba naprawdę polubiła Ernesto Pyle'a, o czym świadczył entuzjazm, jaki 

wzbudził w niej komitet wybierający najlepszą książkę roku. Ale czy będzie chciała zostać w 

mieście, w którym brutalnie zamordowano jej jedynego brata?

I co powie trener Albright, kiedy się dowie, że stracił kolejnego rozgrywającego?

- Mastriani. - W głosie Roba pobrzmiewała desperacja. - Chodźmy już.
Nie rozumiałam, skąd ta desperacja, dopóki się nie odwróciłam. Prawie wpadłam na 

wysokiego,   chudego   mężczyznę   w   długim   czarnym   płaszczu,   z   identyfikatorem   na   piersi 
informującym, że należy do Federalnego Biura Śledczego.

- Cześć, Jessico - powiedział Cyrus Krantz z uśmiechem, który chyba miał mnie podnieść 

na duchu, lecz zamiast tego przyprawił mnie niemal o mdłości. - Pamiętasz mnie?

background image

5

Nie mogłabym zapomnieć Cyrusa Krantza, choć wierzcie mi, że naprawdę próbowałam. 

To agent przydzielony do mojej sprawy. No wiecie, w związku z tym, że jestem Dziewczyną od 
Pioruna i w ogóle.

Tylko że Cyrus Krantz nie jest właściwie agentem. Jest jakimś kierownikiem w FBI. Do 

zadań   specjalnych   czy   coś   takiego.   Wszystko   to   wyjaśnił   -   przynajmniej   próbował   -   moim 

rodzicom i mnie. Złożył nam wizytę wkrótce po pożarze Mastrianiego. Nie przyniósł żadnego 
ciasta ani w ogóle nic, co było, moim zdaniem, niezbyt taktowne. Ale przynajmniej najpierw 

zadzwonił, żeby się umówić.

Zasiadł w salonie i przy kawie i biscotti opowiedział o nowym programie, którym się 

zajmuje.   Kieruje   wydziałem   FBI,   w   którym   nie   ma   agentów   specjalnych,   tylko   ludzie   o 
specjalnych zdolnościach psychicznych. Poważnie. Doktor Krantz - tak, tak, ma tytuł doktora - 

nazywa ich osobami szczególnie uzdolnionymi.

W   moich   uszach   brzmi   to   tak,   jakby   chodzili   do   jakiejś   szkoły,   ale   mniejsza   z   tym. 

Doktor Krantz pragnął, żebym dołączyła do jego drużyny „szczególnie uzdolnionych”.

Nie było to, rzecz jasna, możliwe, bo już się nie zaliczam do szczególnie uzdolnionych. 

Tak w każdym razie oznajmiłam Krantzowi.

Rodzice mnie poparli, nawet, kiedy Krantz zaprezentował, jak to nazwał, dowody na to, 

że kłamię. Miał wykaz kilkuset rozmów telefonicznych z organizacją poszukującą zaginionych 
dzieci, z którą kiedyś współpracowałam. Rzeczywiście we wszystkich przypadkach dzwoniono z 

naszego   miasta,   ale   wyłącznie   z   automatów,   a   w   takiej   sytuacji   nie   da   się   ustalić,   kto 
telefonował.   Doktor   Krantz   spytał,   kto   poza   mną   w   naszym   mieście   mógł   wiedzieć,   gdzie 

znajduje się tyle zaginionych dzieci.

Odparłam, że nie mam pojęcia. To mógł być każdy.

Krantz zaapelował do moich uczuć patriotycznych. Powiedział, że mogłabym pomagać w 

łapaniu terrorystów i różnych takich. Przyznałam, że to by było super.

Ale tak naprawdę nie byłam pewna, czy chcę narażać moją rodzinę na krwawą zemstę 

terrorystów, wściekłych z powodu uwięzienia przywódcy.

Odmówiłam, więc grzecznie Krantzowi, cały czas podkreślając, że jestem „szczególnie 

uzdolniona” w tym samym stopniu co pszczółka Maja.

Ale doktor Krantz nie rezygnował. Tak jak jego podopieczni - agenci specjalni Smith i 

Johnson, których odsunięto od mojej sprawy i których w pewien sposób mi brakowało - nie 

zrażał się odmową. Miałam wrażenie, że ciągle czai się gdzieś w pobliżu, czekając, aż powinie 

background image

mi się noga i będzie mógł mi udowodnić, że wcale nie straciłam swoich zdolności.

Niespecjalnie mi się to podobało, bo nie był ani taki urodziwy jak agentka specjalna 

Smith, ani tak zabawnie nie reagował na zaczepki jak agent specjalny Johnson. Doktor Krantz 
budził tylko... strach.

Dlatego, kiedy zobaczyłam go na tym polu, aż podskoczyłam ze strachu.
- Doktor Krantz - powiedziałam, kiedy wzięłam się w garść na tyle, że mogłam mówić w 

miarę normalnym głosem. - To pan. Witam.

- Cześć, Jessico.

Krantz ma jajowatą głowę, całkiem łysą na czubku, czego nie było akurat widać, bo nosił 

naciągnięty na czoło kapelusz. Pewnie myślał, że dzięki temu wygląda przystojniej.

Jego wzrok prześlizgnął się po Robie, którego już kiedyś spotkał, tyle że nie u nas w 

salonie, rzecz jasna.

- Dobry wieczór, panie Wilkins - powiedział, skłaniając głowę.
- Dobry - odparł Rob. Puścił moją dłoń, żeby chwycić mnie za ramię i pociągnąć.  - 

Właśnie odchodziliśmy.

- Chwileczkę, młody człowieku - rzekł doktor Krantz. - Chciałbym zamienić słówko z 

panną Mastriani, jeśli można.

- Taa? - mruknął Rob. Naukowców w służbie rządu Stanów Zjednoczonych darzył nie 

większą sympatią niż gliniarzy. - Jessica nie ma panu nic do powiedzenia.

- On ma rację - zwróciłam się do Krantza. - Naprawdę nie mam. Do widzenia.

- Rozumiem. - Sprawiał wrażenie rozbawionego. - Zgaduję, że znaleźliście się na miejscu 

zbrodni przez czysty przypadek?

- Tak - potwierdziłam ochoczo. - Przejeżdżałam tędy w drodze do domu, wracając od 

Roba.

-   Chyba   słyszałem,   jak   mówiłaś   tamtym   panom,   że   ofiara   zbrodni   jest  przypadkiem 

twoim sąsiadem.

- To pan jest agentem rządu - ja na to. - Powinien pan lepiej się w tym orientować. Ja 

bym się czuła koszmarnie, gdyby jakiś dzieciak zginął podczas mojej służby.

Wyraz   twarzy   doktora   Krantza   nie   zmienił   się.   Jak   zwykle   zresztą.   Nie   byłam,   więc 

pewna, czy moje słowa do niego dotarły, czy nie.

-   Chcę   ci   coś   pokazać,   Jessico   -   powiedział,   podając   mi   zdjęcie,   które   wyjął   z 

wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Na fotografii widniała kładka, o której wspomniała pani Lippman przy obiedzie. Ta, na 

której pojawiło się graffiti, będące według jej przypuszczenia znakiem rozpoznawczym gangu.

background image

Przyjrzałam   się   obrazkowi   w   zimnym   świetle   reflektora.   Czerwony   zygzak   wyglądał 

znajomo. Widziałam go już. Ale gdzie? W naszym mieście nie spotyka się graffiti zbyt często. 

Jakieś Rick kocha Nancy w kamieniołomach albo Jaguary górą na ścianie sali gimnastycznej 
rywalizującej z nami szkoły średniej. To właściwie wszystko. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłam 

zobaczyć ten czerwony zygzak.

I nagle mnie olśniło.

Na piersi Nate'a Thompkinsa.
- Czy to jest związane z gangiem? - spytałam, oddając zdjęcie Cyrusowi Krantzowi.

Włożył fotografię do kieszeni.
- Nie - odparł, zapinając płaszcz.

Doktor   Krantz   jest   wyjątkowo   schludny.   U   nas   w   domu   nie   zostawił   ani   jednego 

okruszka na talerzu. A biscotti mamy jest bardzo kruche.

- To - poklepał się po kieszeni - było ostrzeżenie. To zaś - wskazał niebieską plandekę - 

to dopiero początek.

- Początek czego? - zapytałam.
- Tego, niestety, jeszcze nie wiemy.

Zawrócił w miejscu i ruszył przez pole w stronę swojego samochodu.
Poczekaj, miałam na końcu języka. Jak mogę pomóc?

Przypomniałam sobie jednak, że rzekomo opuściły mnie nadzwyczajne zdolności. Nie 

mogłam, więc ofiarować mu pomocy.

Zresztą, co mogłam zrobić? Nikogo nie poszukiwano. Już nie.
Przez resztę drogi do domu jechałam wolno. Nie, dlatego, że bałam się, że mnie złapią. 

Strasznie się bałam tego, co zastanę na Lumbley Lane. Nawet pomruk Robowego motocykla za 
plecami nie działał pokrzepiająco.

Kiedy   tylko   wjechaliśmy   w   moją   ulicę,   zobaczyłam   migocące   światła.   Szeryf   musiał 

nadać przez radio uzyskaną ode mnie informację, bo przed domem Thompkinsów stały już dwa 

wozy policyjne. Doktor otwierał właśnie drzwi policjantom, którzy stali na progu z czapkami w 
rękach.

Rob, zakończywszy z powodzeniem misję odstawienia mnie na łono rodziny, machnął 

mi ręką na pożegnanie i pognał z powrotem ulicą.

Kiedy weszłam do domu, wszyscy stali z twarzami przyciśniętymi do szyb w salonie. 

Wszyscy,   z   wyjątkiem   Douglasa,   który   pewnie   siedział   w   swoim   pokoju   (nie   przepada   za 

migającymi światłami, bo przypominają mu podróże ambulansem, jakie odbył).

- Och, Jess - odezwała się mama na mój widok. Ze stołu już sprzątnięto. Goście, poza 

background image

Claire, wyszli. - Dzięki Bogu, że jesteś. Zaczynałam się martwić.

- Nic mi się nie stało.

- Strasznie długo cię nie było. Gdzie mieszka ta Joanna? - spytała mama.
Ale odpowiedź wcale jej nie interesowała. Całą uwagę skupiła na domu Thompkinsów.

- Biedni ludzie - westchnęła. - Mam nadzieję, że to nic złego.
- No wiesz, mamciu - parsknął Mike. - Dwa wozy policyjne parkują na ich podjeździe. 

Myślisz, że przywieźli dobre wieści?

- Nie nazywaj mnie mamcią - obruszyła się, a potem dotarło do niej, co się dzieje. - 

Odejdźcie od okien! Nie powinniśmy podglądać tych biednych ludzi!

- Nie podglądamy, Antonio - oświadczyła ciotka Rose. - Po prostu patrzymy przez okno. 

Prawo tego nie zabrania.

- Pani Mastriani ma rację - powiedziała Claire nieśmiało, podnosząc się z kanapy. - To 

nieładnie zaglądać innym ludziom w okna.

Najwyraźniej nie orientowała się, że Mike przez lata podglądał ją przez okno za pomocą 

teleskopu.

Mogłam im powiedzieć o Nacie.  Ale mruknęłam tylko, że idę się położyć i ruszyłam 

schodami na górę. Tylko mama życzyła mi dobrej nocy.

U Douglasa nadal paliło się światło. Walnęłam w drzwi, zamiast, jak zazwyczaj, od razu 

wpaść   do   środka.   Uznałam,   że   tym   razem   mogę   mu   darować.   Pan   Goodhart   nazywa   to 
pozytywnym wzmocnieniem.

- Wejdź, Jess - powiedział Douglas.
Mama puka bardzo cicho, tata zdecydowanie, jak biznesmen, a Mike nigdy nie odwiedza 

Douglasa. Więc Douglas zawsze wie, że gdy ktoś łomocze w drzwi, to muszę być ja.

Leżał na łóżku, czytając, jak zwykle. Dzisiaj był to akurat ostatni odcinek Supermana.

- O której wszyscy wyszli? - spytałam.
- Jakąś godzinę temu. Pan i pani Abramowitz o mało się nie pobili o to, gdzie spędzą 

Gwiazdkę. Jedno chce jechać do Aspen, a drugie do Antigui.

- Fajnie - powiedziałam. Państwo Abramowitz są bardzo zamożni.

- Skip dostał ataku astmy. No i jeszcze ciotka Rose. To był niezapomniany wieczór.
- Zapewne... - mruknęłam.

Zorientował się po wyrazie mojej twarzy, że coś się stało, bo zapytał:
- Co jest?

Potrząsnęłam głową. Przez chwilę wyobraziłam sobie Nate'a Thompkinsa, tak jak go 

widziałam po raz ostatni, martwego na polu kukurydzy.

background image

- Nic takiego - odparłam.
- Nie wciskaj mi kitu - zaoponował Douglas. - Mów.

Powiedziałam.   A   nie   powinnam   była.   Douglas   nigdy   nie   należał   do   osób   o   silnej 

psychice.   Zawsze   mu   dokuczały   inne   dzieciaki:   w   szkole,   w   parku,   wszędzie.   Nazywali   go 

przygłupem,   downem,   kretynem.   Poświęciłam   kawałek   młodości   na   prasowanie   gęb   ludzi, 
którzy ośmielili się wyśmiewać mojego starszego brata za to, że jest inny.

A właśnie taki jest Douglas. Nie szalony. Nie opóźniony. Po prostu inny.
Kiedy skończyłam, Douglas, który zna prawdę o moich szczególnych zdolnościach - ale 

nie o Robie; nikt nie zna prawdy o Robie, z wyjątkiem Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki - 
wypuścił ze świstem powietrze.

- Cholera - powiedział.
- Taa.

- Biedni ludzie - dodał, myśląc o Thompkinsach.
- Taa.

- Widziałem ich córkę - rzekł. - W sklepie.
- Naprawdę? - Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić nieśmiałej Tashy Thompkins, zawsze 

staromodnie ubranej, w Underground Comix, gdzie pracuje Douglas.

-   Ona   czyta   właśnie  Wikhblade  -   oznajmił.   Wydawał   się   mocno   przejęty   -   A   jak   to 

właściwie wyglądało?

- Co jak wyglądało?

- Ten symbol na piersi Nate'a.
- Tak. - Podeszłam do biurka, narysowałam znak na bloczku, który tam akurat leżał, i 

podałam kartkę Douglasowi.

Przyglądał się uważnie rysunkowi. Po jakiejś minucie powiedziałam:

- To chyba znak gangu. Ma sens tylko dla jego członków.
- To nie jest znak gangu - stwierdził Douglas. - W każdym razie  tak mi się wydaje. 

Wygląda jakoś znajomo.

- Pewnie go widziałeś, przejeżdżając pod kładką. Ktoś to namalował sprayem.

- Nigdy tamtędy nie jeżdżę - odparł. Potem zachował się w sposób dziwny. To znaczy, jak 

na niego.

Wstał   z   łóżka   i   zaczął   zdejmować   książki   z   półek.   Douglas   ma   więcej   książek   niż 

jakakolwiek inna znana mi osoba. Jeśli jednak chciałoby się jakąś pożyczyć i zdjęło ją z półki, 

zapominając mu o tym powiedzieć, natychmiast zauważyłby jej brak, mimo że obok niej na 
półce stoi tysiąc identycznych.

background image

Douglas należy do tych tak zwanych moli książkowych.
Uznałam, że przeglądanie książek zajmie mu ładnych parę godzin, więc wyszłam. Nawet 

tego nie zauważył. Był pochłonięty szukaniem nie wiadomo czego.

Wpadłam do mojego pokoju, rozebrałam się i wskoczyłam w pidżamę. W moim pokoju 

panują największe przeciągi i od Halloween do Wielkanocy jest w nim potwornie zimno, mimo 
ogrzewania zainstalowanego przez tatę.

Za to z okien mam najlepszy widok w całym domu, lepszy nawet niż Mike. On mógł 

obserwować z okna sypialnię Claire Lippman i to spowodowało całe zamieszanie parę miesięcy 

temu. Mike postanowił rzucić Harvard, bo Claire zakochała się w nim z wzajemnością.

Ja widzę z okna całą Lumbley Lane, która w świetle księżyca wygląda jak srebrna rzeka, 

a chodniki po bokach jak zarośnięte brzegi. Kiedy byłam młodsza, udawałam, że Lumbley Lane 
jest rzeką, a ja obsługuję latarnię morską wysoko w górze...

Tej nocy, odpinając zegarek, który dostałam od Roba parę miesięcy temu i który noszę 

jak bransoletkę z numerem identyfikacyjnym (ku zdumieniu moich rodziców, uważających za 

dziwactwo obnoszenie się z masywnym męskim zegarkiem), nawet nie spojrzałam na Lumbley 
Lane. Nie wyobrażałam sobie, że Lumbley Lane jest rzeką ani że ja obsługuję latarnię morską, 

kierując miotane burzą statki do portu.

Spojrzałam za to w okno pokoju Tashy Thompkins. Nadal  paliło się w nim światło. 

Wiadomość o śmierci brata z pewnością już do niej dotarła. Zastanawiałam się, czy płacze 
wyciągnięta na łóżku. Ja bym tak zrobiła, gdybym dowiedziała się, że zabito któregoś z moich 

braci. Współczułam Tashy i jej rodzicom. Nie znam się na gangach, ale myślę, że zabójca Nate'a 
nie mógł go dobrze znać. Nate to był fajny chłopak. Jego śmierć to wielka strata. Naprawdę 

ogromna.

Drzwi domu Thompkinsów otworzyły się i pojawił się w nich doktor, któremu jakby 

nagle przybyło lat. Był w płaszczu. Razem z zastępcami szeryfa podszedł do wozów policyjnych 
i wsiadł do jednego z nich. Wiedziałam, że jedzie zidentyfikować ciało. W drzwiach stała jego 

żona. Nie widziałam, czy płacze, ale przypuszczałam, że tak. Koło niej stało dwoje starszych 
ludzi. Pewnie dziadkowie Nate'a.

W   oknie   na   górze   poruszyła   się   firanka.   To   Tasha   patrzyła   na   odjeżdżający   wóz 

policyjny. Jej ramiona drżały, wstrząsane szlochem.

Biedna,   nieśmiała,   zakochana   w   książkach   i   komiksach  Witchblade  Tasha.   Nic   nie 

mogłam   dla   niej   zrobić.   Może   gdybym   w   momencie,   kiedy   jej   ojciec   złożył   nam   wizytę, 

wiedziała, że Nate'owi coś grozi, zdołałabym go odnaleźć. Może. Teraz było już za późno. W 
każdym razie za późno, żeby pomóc Nate'owi.

background image

Ale nie za późno, jak sobie uświadomiłam, żeby pomóc jego siostrze. Jak to zrobię, nie 

miałam na razie zielonego pojęcia. Mogłam jednak próbować.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo decyzja, żeby pomóc Tashy Thompkins, wpłynie 

na moje życie. I życie niemal wszystkich mieszkańców naszego miasteczka.

background image

6

Kiedy   następnego   dnia   Ruth   powiedziała   mi   o   zaginięciu   jakiegoś   dzieciaka   z   ich 

synagogi,   z   niczym   mi   się   to   nie   Skojarzyło.   Myślałam   tylko   o   tej   sprawie   z   Nate'em 
Thompkinsem. Obiecałam przecież sobie, że postaram się pomóc Tashy.

Było jeszcze coś. Coś, co mi się przyśniło i hm... bardzo mnie zaniepokoiło.
- Słuchasz mnie, Jess? - dopytywała się Ruth. Musiała się wysilać, żeby przekrzyczeć 

muzyczkę w centrum handlowym. Wybrałyśmy się na po świąteczną wyprzedaż. To był piątek 
po Święcie Dziękczynienia i nie miałyśmy nic lepszego do roboty.

- Jasne - zapewniłam, obracając w palcach parę okrągłych kolczyków. A nawet nie mam 

przekłutych uszu. Oto, jaka byłam roztargniona.

- Znaleźli jego rower - powiedziała Ruth. - Tylko rower. Na parkingu. Poza tym ani 

śladu. Ani tornistra. Ani klarnetu. Niczego.

-   Może   uciekł   -   zasugerowałam.   Kolczyki   nie   byłyby   najgorszym   prezentem 

gwiazdkowym   dla   Ruth.   To   znaczy,   prezentem   chanukowym.   Bo   Ruth   jest,   rzecz   jasna, 

Żydówką.

- Seth Blumenthal na pewno nie uciekł - powiedziała Ruth. - Jutro miała być jego bar 

miewa, Jess. Przygotowywał się do niej w synagodze. Miał ostatnią przed sobotnią ceremonią 
lekcję hebrajskiego. Zgarnąłby kupę forsy. Na pewno by się przedtem nie ulotnił. I na pewno 

nie zostawiłby roweru.

To wreszcie zwróciło moją uwagę. Dwunastoletnie dzieci nie porzucają rowerów. Nie bez 

walki,   w   każdym   razie.   Poza   tym   Ruth   miała   rację:   sama   na   bar   micwie   zarobiła   jakieś 
dwadzieścia tysięcy. Żaden dzieciak by nie uciekł wobec możliwości zgarnięcia takiej kasy.

- Masz jego zdjęcie? - zapytałam Ruth.
-   Jest  jedno   w  informatorze   synagogi   -   odparła.   -   Zdjęcie   całej   rodziny.   Mogę   ci   je 

pokazać.

- Dobra - powiedziałam. - Zajmę się tym.

- Zrób to jak najszybciej. Nie wiadomo, co się z nim stało. Może dostał się w łapy tego 

gangu.

Kątem oka dostrzegłam mamę i ciotkę Rose, które właśnie weszły do JC Penney. Byłam 

pewna, że gdyby nie ciotka Rose i matka, nie zjawiłaby się w centrum handlowym następnego 

dnia   po  tym,   jak   jednemu   z   sąsiadów  zabito  dziecko.   Podejrzewałam,   że   nie   zaryzykowała 
wizyty   u   Thompkinsów,   bo   ciotka   Rose   upierałaby   się,   żeby   jej   towarzyszyć.   I   na   pewno 

gadałaby jakieś bzdury o czarnych, albo jeszcze gorzej.

background image

Ciotka Rose wyjeżdżała w niedzielę, która wydawała się odległa jak wieczność.
- Gdybym zdobyła coś z jego ubrania - zapytała Ruth - mogłabyś to zrobić? No wiesz, to, 

co zrobiłaś w przypadku Shana i Claire? Kiedy pową...

Krzyknęła z bólu, bo ścisnęłam ją z tyłu za szyję.

- Masz o tym nie wspominać, jasne? - ostrzegłam. Mamusie, które stały przy domku 

Świętego   Mikołaja   -   nazajutrz   po   Święcie   Dziękczynienia   do   naszego   centrum   handlowego 

przybywał   Święty   Mikołaj   -   odwróciły   głowy   i   popatrzyły   na   nas   z   dezaprobatą...   Pewnie, 
dlatego, że byłyśmy młode i nie targałyśmy ze sobą po trójce wrzeszczących bachorów, ale 

mniejsza z tym. - Federalni nadal depczą mi po piętach. Wczoraj w nocy wpadłam na Cyrusa.

- Aj - jęknęła Ruth, strząsając moją rękę. - Puszczaj, ty wariatko.

- Mówię poważnie. Po prostu siedź cicho.
-   Sama   siedź   cicho.   -   Ruth   poprawiła   kołnierz   bluzki.   -   Albo   spróbuj   dla   odmiany 

zachowywać się normalnie. Co się z tobą dzieje? Przez cały dzień ci odbija.

- Nie mam pojęcia - odparłam najbardziej sarkastycznym tonem, na jaki mogłam się 

zdobyć.   -   Może,   dlatego   tak   się   zachowuję,   bo   zeszłej   nocy   zobaczyłam   okaleczone   ciało 
chłopaka, który mieszkał po drugiej stronie ulicy.

Ruth wydęła wargi.
- Jejku - westchnęła. - Nie ma to jak dosadność. - Przyjrzała mi się uważniej. - Zaraz, 

zaraz. Nie obwiniasz się chyba z powodu śmierci Nate'a, co? - Nie uzyskawszy odpowiedzi, 
ciągnęła: - O, mój Boże. Robisz to. Jess, posłuchaj? Nie zabiłaś go, jasne? Jego kochani kumple 

go zakatrupili.

- Wiedziałam, że zniknął - powiedziałam. Przy domku Świętego Mikołaja jakieś dziecko 

zaczęło   wrzeszczeć   bez   opamiętania,   bo   przestraszyło   się   mechanicznych   elfów  budujących 
zabawki na sztucznym śniegu. - I nie próbowałam go znaleźć.

- Wiedziałaś, że poszedł po bitą śmietanę - sprostowała Ruth. - I że nie wrócił prosto do 

domu. Nie wiedziałaś, że go zamordują. Nie mogłaś wiedzieć. Daj spokój, Jess. Wyluzuj. Nie 

możesz być odpowiedzialna za każdego zabitego na tej planecie.

- Chyba nie - zgodziłam się. - Słuchaj, Ruth, wracajmy do domu. Pokażesz mi to zdjęcie. 

Jeśli chłopiec od bar micwy naprawdę zaginął, może zdołam go odnaleźć, zanim zamieni się w 
pokarm dla ptaków, tak jak Nate.

- Ohyda - skrzywiła się Ruth. - Zbyt plastycznie to przedstawiasz. - Skierowała się jednak 

do najbliższego wyjścia.

Niestety, nie dość szybko.
- Jessico!

background image

Odwróciłam się na dźwięk znajomego głosu... i zbladłam. To była pani Wilkins. I Rob.
Ostatnie   osoby   -   nie   licząc   mamy   i   cioci   Rose   -   które   miałam   ochotę   spotkać.   Nie 

dlatego, że nie cieszyłam się na ich widok. Czy widok Roba mógł mnie unieszczęśliwić? To 
byłoby jak poczuć się nieszczęśliwym, widząc słońce po czterdziestu dniach deszczu.

Ale z wiedzą, którą teraz miałam... którą nabyłam we śnie, bez udziału świadomości, a 

wszystko z powodu tego głupiego zdjęcia na ścianie sypialni mamy Roba...

- Cześć - zawołałam wesoło, starając się ukryć prawdziwe uczucia. - Miło was widzieć. - 

Najgłupszy tekst na świecie, ale miałam mętlik w głowie.

Nie pamiętam, żebym widziała Roba tak zmieszanego. A wynikało to stąd, że:
1) Był w centrum handlowym.

2) Był w centrum handlowym z mamą.
3) Wpadł tam na mnie.

4) Byłam z Ruth.
Ruth i Rob nie przepadają za sobą. Dopiero niedawno udało mi się przekonać Ruth, żeby 

przestała nazywać Roba gburem, dlatego że nigdy do mnie nie dzwoni. Rob uważał Ruth za 
wyjątkową snobkę, która kręci nosem na ludzi takich jak on, niezamierzających studiować w 

college'u. W zasadzie miał rację. Ale kręcenie nosem jeszcze nie oznaczało, że Ruth jest złym 
człowiekiem.

- Czy to nie zabawne - powiedziała pani Wilkins z radosnym uśmiechem. - Od dawna 

próbuję namówić Roba, żeby przyszedł ze mną do miary, bo szyjemy frak na ślub mojego brata. 

Dzisiaj, kiedy zabrał mnie po pracy, wreszcie się zgodził. Więc jesteśmy. I ty tu jesteś! Czyż to 
nie zabawne?

-   Rzeczywiście   -   powiedziałam,   chociaż   sytuacja   nie   wydawała   mi   się   ani   trochę 

zabawna.

Rob  nie  pisnął  nawet  słowa,  że  się  wybiera   na  jakiś   ślub.  Ślub  i  wesele,  na   którym 

spodziewano się go zapewne z dziewczyną. Którą - wedle wszelkich reguł - powinnam być ja.

- Myślałam, że Earl jest już żonaty - odezwałam się, żeby ukryć wściekłość.
-   Och,   nie   chodzi   o   Earla   -   powiedziała   pani   Wilkins.   -   To   mój   braciszek   Randy. 

Wstępuje   w   związek   małżeński   w   Wigilię   Bożego   Narodzenia.   Czy   może   być   coś   bardziej 
romantycznego?

Wesele w Wigilię? Wesele, na którym Rob wystąpi we fraku i o którym nie raczył mi 

wspomnieć?   Poszłabym   z   nim,   gdyby   poprosił.   Poszłabym   chętnie.   Włożyłabym   zieloną 

aksamitną suknię, którą mama uszyła mi w zeszłym roku na obiad w Lion Club, wydany na 
cześć Mike'a, gdy dostał stypendium. Gdyby mama nie uszyła takiej samej sukni dla siebie, 

background image

wyglądałabym naprawdę dobrze.

Ale nie. Rob nie uznał za stosowne zawiadomić mnie o tej imprezie. Zero informacji. Ani 

słowa.

Nagle ogarnęła mnie chęć wykrzyczenia tego, czego dowiedziałam się zeszłej nocy we 

śnie o tacie Roba. Chciałam zemścić się na nim za to, że wykluczył mnie z ważnego rodzinnego 
wydarzenia, w którym teraz gorąco pragnęłam wziąć udział.

- Jak miło - powiedziałam z lodowatym uśmiechem, patrząc na Roba. Unikał mojego 

wzroku. A może unikał kontaktu wzrokowego z Ruth, która odwzajemniała się tym samym. Tak 

czy inaczej, miał przechlapane.

- Och, Jess! - Dłoń pani Wilkins wystrzeliła w górę, chwytając moją. Z jej twarzy zniknął 

uśmiech. - Rob opowiedział mi, co was spotkało wczoraj wieczorem. To musiało być okropne. 
Bardzo współczuję rodzicom tego chłopca...

- Tak - skinęłam głową, a mój uśmiech stał się nieco mniej lodowaty. - To było okropne.
- Jeśli tylko mogę coś zrobić - powiedziała pani Wilkins. - To znaczy, nie wiem, w jaki 

sposób mogłabym pomóc, ale jeśli uznasz, że tym nieszczęsnym ludziom przydałoby się jakieś 
domowe jedzenie, daj mi znać. Robię niezłą zapiekankę...

- Oczywiście, pani Wilkins - zapewniłam. - Dam pani znać. I jeszcze raz dziękuję za 

wczorajszą kolację.

- Och, skarbie, to nic takiego - odparła pani Wilkins, raz jeszcze ściskając czubki moich 

palców, zanim je puściła. - Tak się cieszę, że mogłaś do nas przyjść.

Już było wystarczająco koszmarnie, ale w chwilę później zrobiło się dziesięć razy gorzej. 

Kiedy myślałam, że zdołam uciec praktycznie bez strat własnych - jeśli nie liczyć tej historii z 

niezaproszeniem   mnie   przez   Roba   na   wesele   wuja   -   rozległ   się   dźwięk,   od   którego   krew 
zakrzepła mi w żyłach. Był to głos cioci Rose, wołającej moje imię.

- Widzisz, mówiłam ci, że to Jessica - stwierdziła ciotka Rose, ciągnąc mamę w naszą 

stronę. Niebieskie oczy Rose, które wydają się przyćmione, ale odnotowują wszystkie szczegóły 

z niezawodną precyzją, roziskrzyły się na widok Roba. - Kim jest twój mały przyjaciel, Jessico? 
Nie przedstawisz go?

To, że ciocia Rose, zasuszona jak krewetka, nazwała Roba „małym”, w innej sytuacji 

rozśmieszyłoby mnie do łez. Wtedy jednak marzyłam tylko o tym, żeby podłoga w centrum 

handlowym rozstąpiła się i pochłonęła mnie możliwie szybko i bezboleśnie.

Mama, sprawiająca wrażenie zmęczonej - kto by nie był zmęczony po całym dniu z ciocią 

Rose - postawiła na ziemi torby, które niosła, i powiedziała:

- Och, Mary. To ty. Jak się masz? - Znała panią Wilkins z restauracji.

background image

- Dzień dobry, pani Mastriani - odparła pani Wilkins z promiennym uśmiechem. - Jak 

się pani dzisiaj miewa?

- Jako tako - powiedziała mama. Spojrzała na mnie i na Ruth. - Cześć, dziewczęta. Udały 

się zakupy?

- Kupiłam w Bennetonie kaszmirowy sweter - Ruth podniosła torbę do góry niczym 

triumfujący łowca - za jedyne piętnaście dolarów.

- Jest żółtozielony - przypomniałam jej, żeby się zbytnio nie puszyła.
-   Na   pewno   świetnie   w   nim   wyglądasz   -   powiedziała   mama,   żeby   jej   sprawić 

przyjemność. Każdy, kto widział jasne włosy i bladą cerę Ruth, wie, że w tym nie może jej być 
do twarzy.

- A ty jesteś... ? - zapytała Roba ciocia Rose.
Rob, niech go Bóg ma w opiece, starannie wytarł dłoń o dżinsy, a następnie wyciągnął ją 

w stronę ciotki Rose i powiedział głębokim głosem:

- Rob Wilkins, proszę pani. Miło mi panią poznać. Ciotka Rose ledwie ruszyła nosem na 

widok ręki Roba.

- A jakie są twoje zamiary względem mojej siostrzenicy?

Pani   Wilkins   wyglądała   na   przestraszoną.   Moja   mama   zmieszała   się.   Ruth   była 

zachwycona.  Ja musiałam robić wrażenie  osoby, która właśnie  połknęła  kaktus.  Tylko Rob 

zachował spokój.

- Nie mam względem niej żadnych zamiarów, proszę pani - odpowiedział tym samym 

uprzejmym tonem.

Na tym właśnie polega problem.

Zauważyłam,  jak mama mruży oczy, patrząc na Roba. Wiedziałam,  co powie, zanim 

słowa padły z jej ust.

-   Chwileczkę   -   powiedziała.   -   Ja   cię   chyba   skądś   znam.   Niestety,   tak   było.   Nie 

zamierzałam  jednak pozwolić,  żeby sobie przypomniała,  skąd.  Bo miejscem, gdzie spotkała 

Roba, był posterunek policji - ostatnim razem, kiedy zaciągnięto mnie tam na przesłuchanie...

- Z pewnością go widziałaś, mamo - powiedziałam, biorąc ją pod ramię i popychając w 

stronę domku Świętego Mikołaja. - Patrz, Święty Mikołaj wrócił. Nie chcesz zrobić mi zdjęcia, 
jak siedzę mu na kolanach?

Mama spojrzała na mnie z rozbawieniem.
-   Niekoniecznie   -   odparła.   -   Nie   masz   już   pięciu   lat.   Ruth   raz   w   życiu   okazała   się 

pomocna. Podeszła do mojej mamy z drugiej strony i powiedziała:

-   Ojej,   pani   Mastriani.   To   by   dopiero   było.   Moi   rodzice   padliby   ze   śmiechu,   gdyby 

background image

zobaczyli   zdjęcie,   na   którym   Jess   i   ja   siedzimy   Świętemu   Mikołajowi   na   kolanach.   A   w 
przyszłym   tygodniu   poproszę   Jess,   żeby   przyszła   do   synagogi   i   usiadła   na   kolanach 

rachunkowego Harry'ego. Chodźmy.

Pani Wilkins na szczęście nie zdawała sobie sprawy, że rzekoma dziewczyna jej syna robi 

wszystko, co w jej mocy, żeby jej matka go nie poznała.

- Och, tak - zawołała ze śmiechem. - To będzie komedia.

Mama   pozwoliła   się   ustawić   w   kolejce   do   Świętego   Mikołaja.   Kiedy   wróciłam,   żeby 

pożegnać się z panią Wilkins - Roba ignorowałam - i zabrać torby mamy, usłyszałam syk ciotki 

Rose:

- Uważaj, młody człowieku. Widziałam już takich jak ty i ostrzegam cię: nawet nie myśl o 

tym, żeby tknąć moją siostrzenicę. Jeśli nie chcesz, żeby spotkało cię coś złego.

Rzuciłam ciotce  wściekłe spojrzenie. Tego mi akurat było trzeba  - żeby dała Robowi 

dodatkowy pretekst do zerwania.

Rob   nie   przejął   się   specjalnie   jej   słowami.   Za   to   spojrzał   na   mnie   szarymi, 

nieodgadnionymi oczami...

Prawie nieodgadnionymi. Jestem pewna, że wyczytałam coś w nich: „Dzięki za nic”.

Dopiero   wtedy   uświadomiłam   sobie,   że   właśnie   przegapiłam   świetną   okazję,   by 

przedstawić go mojej mamie.

Ale cóż, kto miał świetną okazję, żeby zaprosić mnie na wigilijne wesele wujka Randiego 

i przegapił ją?

Wróciłam do kolejki z torbami i usłyszałam, jak Ruth szepcze: „Masz u mnie dług”. 

Zajęło mi dobrą chwilę zrozumienie, co miała na myśli. Ktoś niedaleko chichotał. Spojrzałam 

przez   bawełniane   pole   fałszywego   śniegu   i   zobaczyłam   Karen   Sue   Hankey   z   paroma 
kumpelkami. Wskazywały na nas, zarykując się ze śmiechu.

Doprawdy nie uważam, że moja mama miała prawo tak się zdenerwować gestem, jaki 

wykonałam w ich kierunku, mimo iż wokół stały małe dzieci. Pewnie nawet nie wiedziały, co on 

oznacza. Ciocia Rose z pewnością nie wiedziała.

-   Nie,   Jessico   -   poinformowała   mnie   zjadliwym   tonem.   -   Znak   pokoju   pokazuje   się 

dwoma palcami, nie jednym. Czy niczego was w tej szkole nie uczą?

Kiedy   wróciłyśmy   z   centrum   handlowego,   przed   domem   Hoadleyów   -   to   jest 

Thompkinsów - stało więcej samochodów niż zwykle.

Zaskoczyło mnie, że Thompkinsowie znają tylu ludzi. Jak na nowych członków naszej 

wspólnoty, byli bardzo lubiani.

background image

- Zobacz - powiedziała Ruth, kiedy wysiadłam z jej samochodu. - Jest trener Albright.
Oczywiście rozpoznałam dodga plymoutha trenera. Trudno byłoby go nie poznać, jako 

że został pomalowany w kolory szkoły Ernesta Pyle'a - fioletowy i biały.

- Boże - westchnęła Ruth - biedna Tasha. Czy możesz sobie wyobrazić tego palanta w 

salonie dzień później po tragicznej śmierci brata? To musi być jeden z tych kręgów piekła, o 
których pisał Dante.

Na angielskim przerabiamy właśnie  Boską Komedię  Dantego. Cóż, wszyscy poza mną. 

Ja siedzę w ostatniej ławce i gram w tetrisa na gameboyu z wyłączonym dźwiękiem.

- Wpadnij później z tym zdjęciem - powiedziałam. - To znaczy, jeśli dzieciak z synagogi 

jeszcze się nie znalazł.

- Na pewno się nie znalazł - oświadczyła Ruth ponuro. - To dzień brzemienny ludzką 

tragedią. Popatrz choćby na mój nowy sweter.

Zatrzasnęłam   drzwiczki   i   ruszyłam   przez   ogród   w   stronę   domu.   Śnieg,   który 

zapowiadano na kanale Pogoda, wciąż nie spadł, ale niebo zakrywały szarobiałe chmury. Ani 

kawałeczka błękitu. I okropny mróz. Twarz, jedyna część mojej osoby wystawiona na działanie 
żywiołów,   prawie   mi   zamarzła,   zanim   przebyłam   siedem   metrów   od   podjazdu   do   drzwi 

frontowych.

- Hej! - wrzasnęłam, wchodząc do środka. - Wróciłam! - Mogłam krzyczeć bezpiecznie, 

bo w drodze powrotnej wyprzedziłyśmy z Ruth mamę i ciotkę Rose.

Nikt nie odpowiedział. Dom wydawał się pusty.

Podeszłam do stolika w holu, żeby rzucić okiem na pocztę. Katalog świąteczny, katalog 

świąteczny,   katalog   świąteczny.   Zdumiewające,   ile   przychodziło   tych   katalogów.   Zaczynały 

napływać już w październiku. Wędrowały prosto do pojemnika na papierowe śmiecie.

Rachunek.   Kolejny   rachunek.   Adresowany   do   rodziców   list   z   Harvardu,   pewnie   z 

błagalną prośbą, żeby nakłonili Mike'a do powrotu na uczelnię. Tak, jakby mieli w tej sprawie 
coś do powiedzenia. Mike kupił bilet do domu, gdy tylko usłyszał, że dama jego serca omal nie 

padła ofiarą morderstwa i w związku z tym trafiła do szpitala, a następnie odmówił powrotu, 
zniewolony niewinnym błękitem oczu Claire. (Znacznie lepiej, jak wyjawiła mi Claire, mieć 

chłopaka w college'u niż takiego, który nadal uczy się w szkole średniej).

Do   mnie   nie   było   nic.   Nigdy   nic   nie   przychodzi.   Całą   pocztę,   jaką   otrzymuję,   moja 

przyjaciółka   Rosemary   z   1  -  800   -  Jeśli   -  -  Widziałeś   -  Zadzwoń   adresuje   do   Ruth,   która 
następnie dostarczają mnie. Teraz Rosemary przebywała na Rhode Island z wizytą świąteczną 

u   matki,   nie   spodziewałam   się   więc   żadnego   listu.   Zaginione   dzieci   musiały   poczekać   do 
następnego tygodnia, żeby je odnaleziono.

background image

Z wyjątkiem Setha Blumenthala, jeśli faktycznie zaginął.
Ściągnęłam czapkę i rękawiczki i wepchnęłam je do kieszeni płaszcza, który poszłam 

powiesić   przy   drzwiach   od   garażu.   W   lodówce   nie   znalazłam   nic   interesującego.   Zjadłam 
resztkę persymonowego ciasta, ale zrobiłam to bez prawdziwego zaangażowania. Można by 

uznać, że przejmowałam się tym, co się działo po drugiej stronie ulicy. W związku z Nate'em i w 
ogóle.

Szesnastoletni chłopak zabity, zanim zdążył wyrobić sobie prawo jazdy, i to za co? Za to, 

że występował w barwach niewłaściwego gangu?

Ale właściwie nie myślałam o Nacie. Myślałam o Robie, o tym, jak bardzo wydawał się 

dotknięty, kiedy nie przedstawiłam go mamie. No a jak bardzo on mnie zranił, nie zapraszając 

na to wesele? To działa w obie strony. Nie może utrzymywać, że nie możemy ze sobą chodzić ze 
względu na różnicę wieku i stroić fochy, kiedy nie przedstawiam go mamie.

Oboje mieliśmy z naszym związkiem problemy, nad którymi należałoby popracować. 

Może   powinniśmy   wziąć   udział   w   programie   Opry   i   porozmawiać   z   tym   łysym   doktorem, 

którego ona zawsze zaprasza.

- Panie doktorze, moja dziewczyna się mnie wstydzi - niemal słyszałam głos Roba. - Nie 

chce przedstawić mnie rodzicom.

- Cóż, mój chłopak mi nie ufa - odgryzłabym się. - Nie chce mi powiedzieć, za co go 

aresztowano ani zaprosić na wesele wujka Randiego.

Tak. My u Opry. To powinno się zdarzyć.

Dopiero   na   górze   usłyszałam   głosy.   Przyznaję,   że   mój   brat   Douglas,   nawet   jeśli   nie 

przeżywa kolejnego „epizodu”, często mówi do siebie.

Tym razem jednak ktoś mu odpowiadał. Drzwi jego pokoju były zamknięte jak zwykle, 

ale kiedy przyłożyłam do nich ucho, nie miałam wątpliwości: z pokoju Douglasa dobiegały dwa 

głosy.

Jeden należał do dziewczyny.

Uznałam, że to Claire. Może chciała przedyskutować z Douglasem, co kupić Mike'owi na 

Gwiazdkę. Albo prosić go o radę, bo ich związek przechodził kryzys...

Ale dlaczego z czymś takim miałaby się zwracać do Douglasa? Powinna wybrać raczej 

mnie. Mogę być stuknięta i w ogóle, z tymi moimi zdolnościami psychicznymi, ale na pewno 

jestem sto razy normalniejsza od niego.

Nie   zdołałam   się   powstrzymać.   Wiedziałam,   że   nie   powinnam,   ale   zrobiłam   to. 

Grzmotnęłam w drzwi, a potem otworzyłam je na oścież.

- Cześć, jak się macie - zawołałam radośnie. - O czym gadacie?

background image

W pokoju Douglasa wcale nie było Claire. Była Tasha Thompkins.
Gdy ją zobaczyłam, siedzącą na brzegu Douglasowego łóżka, w czarnej bluzce z golfem i 

szarym wełnianym swetrze, szczęka opadła mi tak nisko, że - przysięgam - czułam, jak dotyka 
podłogi.

-   Cześć,   Jess   -   powiedziała,   patrząc   na   mnie   załzawionymi   brązowymi   oczami, 

łagodnymi jak jej głos.

- Eee... - Nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Spojrzałam na Douglasa, który siedział 

przy   biurku   przed   komputerem.   W   życiu   nie   spodziewałabym   się,   że   zastanę   u   niego 

dziewczynę. A zwłaszcza taką, z którą ani nie łączyło go żadne pokrewieństwo, ani nie była 
dziewczyną jego młodszego brata. - Co... co... co...

- Po prostu nie mogłam tego wytrzymać - powiedziała Tasha, przychodząc mi z pomocą. 

- W domu jest tak... Teraz jest tam trener Albright.

- Widziałam jego samochód - zdołałam wykrztusić.
- Nie mogłam tego wytrzymać - powtórzyła  Tasha. - Przypomniałam sobie, że kiedy 

ostatnim razem widziałam Douga, mówił, że ma bardzo wczesne wydanie komiksu, który lubię, 
i mogę wpaść, żeby je obejrzeć. - Wzruszyła ramionami. - No i przyszłam.

Gapiłam się na nią w milczeniu, dodała więc:
- Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza, Jessico.

Chciałam   powiedzieć,   że   nie,   ale   z   moich   ust   wydobył   się   tylko   dziwaczny   dźwięk, 

podobny do tego, jaki wydała Helen Keller w filmie o swoim życiu. Pokręciłam tylko głową.

- Nie przejmuj się moją siostrą - odezwał się Douglas. - Jest nieśmiała.
Tasha roześmiała się cicho.

- To dla mnie coś nowego - odparła.
-   Rozmawialiśmy   z   Tashą   o   Nacie   -   stwierdził   Douglas   obojętnym   tonem,   jakby 

kontynuując przerwaną rozmowę.

- Przykro mi z powodu twojego brata - powiedziałam.

- Dziękuję - szepnęła Tasha w odpowiedzi.
- Okazuje się - ciągnął Douglas - że Nate miał paru nieciekawych znajomych.

Tasha przytaknęła z poważnym wyrazem twarzy.
- Ale oni by tego nie zrobili - wyjaśniła. - To znaczy, nie zabiliby go. To po prostu banda 

narwańców, którzy myślą, że są nie wiadomo kim.

Oboje   z   Douglasem   spojrzeliśmy   na   nią   tępym   wzrokiem.   Widocznie   rzecz   z 

mieszkańcami Chicago nie sprowadza się do tego, że mówią „hello” zamiast „hej”. Posługują się 
po prostu innym językiem.

background image

- Trzęśli szkołą - wyjaśniła Tasha.
- Och - mruknęłam ze zrozumieniem. Douglas wyglądał na bardziej zmieszanego niż ja.

- Trzymali się Nate'a tylko z powodu taty - ciągnęła Tasha. - Wiecie. Bloczki z receptami 

itd. Oxy daje weekend na haju.

Skinęłam głową, jakbym wiedziała, o czym mówi.
-   Ale   Nate'owi   to   imponowało.   Starałam   się   go   przekonać,   że   te   typy   tylko   go 

wykorzystują, ale mnie nie słuchał. Na szczęście tata wszystko odkrył. Nate był zawsze dobrym 
uczniem, więc kiedy jego oceny poleciały... - Przeniosła wzrok na plakat z Władcy Pierścieni na 

ścianie, ale było jasne, że go nie widzi. Widziała zupełnie co innego. - Tata był taki wściekły - 
podjęła po chwili - że zabrał nas ze szkoły. Następnego dnia znalazł pracę tutaj. Przenieśliśmy 

się w tym samym tygodniu.

Byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia doktora Thompkinsa. Moja rodzina boryka 

się z różnymi problemami, ale narkotyki do nich nie należą.

- Chyba rozumiem - powiedziałam. - Ci narwańcy dopadli go, bo przestał im dawać 

bloczki z receptami.

Tasha potrząsnęła głową, zakłopotana.

- Nie wiem - odparła. - To źli chłopcy, ale nie byli mormordercami.
Zastanowiłam się przez chwilę.

- A ten znak? - spytałam.
Douglas wykonał dłonią gest podrzynania gardła. Za późno.

- Jaki znak? - zdziwiła się Tasha.
Palnęłam gafę. Tasha nie wiedziała. Nie znała szczegółów śmierci brata.

- Nic takiego - powiedziałam.  —Tylko...  eee... w mieście pojawiło się jakieś graffiti  i 

niektórzy ludzie sądzili, że to może być znak gangu.

- Myślicie, że mój brat był w gangu?
Douglas oparł czoło na dłoni, jakby nie mógł patrzeć na to, co się dzieje.

-   Cóż   -   wydusiłam.   Nie   mogłam   jej,   rzecz   jasna,   powiedzieć   prawdy.   O   symbolu 

wyciętym na piersi Nate'a. - To tylko plotka.

Tasha rzuciła mi twarde spojrzenie.
- Był czarny - powiedziała ostro. - Dlatego ludzie uznali, że Nate należał do gangu i 

wypisywał jakieś znaki.

-   Niezupełnie   -   odparłam,   wpatrując   się   rozpaczliwie   w   Douglasa.   -   Przecież   sama 

mówiłaś, że spotykał się z jakimiś ciemnymi typami...

- Fakt - powiedziała Tasha, wstając. Jak niemal wszyscy ludzie na świecie, górowała 

background image

nade   mną   wzrostem.   -   Ale   te   ciemne   typy   były   przypadkiem   w   większości   białe.   Nie 
przenieśliśmy się tutaj, jak wam się zdaje, z getta.

- Nigdy  nic  takiego  nie  twierdziłam  -  rzekłam  pojednawczo.   -  Mówiłam  tylko,   że  to 

dziwne, że ten znak pojawił się w mieście, kiedy wy się tu przeprowadziliście, i zastanawiałam 

się, czy...

-   Czy   nie   sprowadziliśmy   ciemnych   typów   z   wielkiego   złego   miasta?   -   Sięgnęła   po 

płaszcz, który leżał na łóżku obok niej. - Policja zadawała nam te same pytania. Chcą wierzyć w 
tę samą wersję co wy. Ze mój brat zasługiwał na śmierć ze względu na to, z kim się spotykał. 

Cóż, mam nowinę dla gliniarzy i dla ciebie, Jessico. To nie jakiś uliczny gang z wielkiego miasta 
zabił mojego brata. To był morderca miejscowego chowu.

Z   tymi   słowy   wyszła   z   pokoju.   Dopiero   kiedy   rozległ   się   trzask   zamykanych   drzwi, 

Douglas zaczął klaskać.

- Brawo, siostro. Czy zastanawiałaś się kiedyś nad karierą w korpusie dyplomatycznym?
Opadłam na to miejsce na jego łóżku, które właśnie zwolniła Tasha.

- Daj spokój - mruknęłam ponuro.
- Nie martw się - powiedział Douglas. - Dojdzie do siebie. W końcu tylko straciła brata.

- Taa, a ja okazałam się naprawdę pomocna, sugerując, że był gangsterem, który sam się 

prosił o to, co go spotkało.

- Nie sugerowałaś niczego podobnego - stwierdził Douglas. - A ja pytałem ją o to samo, 

kiedy weszłaś.

- Ale przy tobie się nie wściekła.
-   Dlaczego   miałaby   się   wściec?   Biorąc   pod   uwagę   mój   czar   osobisty   -   odparł 

nonszalancko.

Zauważyłam jednak na jego policzkach lekki rumieniec, którego jeszcze przed chwilą nie 

było.

- Douglas? - mruknęłam, prostując się na łóżku.

- Co?
- Ona ci się podoba. Przyznaj się.

- Oczywiście, że mi się podoba. - Odwrócił się do komputera i zaczął stukać w klawisze. - 

Jest bardzo miła.

- To coś więcej - stwierdziłam. - Ty się w niej durzysz. Douglas przestał stukać. Odwrócił 

się na krześle i burknął:

- Jeśli komuś o tym powiesz, zabiję cię.
-   Komu   miałabym   powiedzieć?   -   Przewróciłam   oczami.   -   Dlaczego   jej   gdzieś   nie 

background image

zaprosisz?

- Chociażby z tego powodu - odparł - że przez ciebie ona teraz nienawidzi wszystkiego, 

co się ze mną wiąże.

- Powiedziałeś, że jej przejdzie!

- Powiedziałem to tylko dlatego, żebyś poczuła się lepiej. Zrozum. Wszystko zepsułaś.
- Co to, to nie! - Wstałam z łóżka. - Nie zwalisz na mnie winy za to, że Tasha nie chce z 

tobą chodzić. Przecież nawet jej tego nie zaproponowałeś. Dlaczego nie zaprosisz jej do kina na 
jeden z tych dziwacznych niezależnych filmów, na które zawsze chodzą takie komiksowe świry, 

jak ty.

- Chyba żartujesz - mruknął Douglas. - Przecież właśnie zamordowano jej brata.

- To straszne - przyznałam. - Ale sama mówiła, że nie może wytrzymać w domu. Zaproś 

ją do kina. Na pewno się zgodzi.

- Pomyślę o tym - rzekł Douglas, odwracając się do komputera. - Co do tego znaku. 

Szukałem cały dzień, ale niczego nie znalazłem. Jesteś pewna, że dobrze go narysowałaś?

- Jasne - powiedziałam i natychmiast zmieniłam temat. - Douglasie, mówię poważnie, 

powinieneś ją gdzieś zaprosić.

- Ale ona chodzi do liceum - odparł, znów wbijając wzrok w monitor.
Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Robem w stodole.

- I co z tego? - powiedziałam. - Tasha jest poważna jak na swój wiek, a ty niedojrzały jak 

na swój. Stanowicie idealną parę.

- Może masz rację - mruknął Douglas niechętnie.
W tym momencie usłyszałam, jak Ruth woła mnie po imieniu. Jak zwykle, weszła do 

domu bez pukania.

- Mam! - zawołała, ukazując się w drzwiach minutę później, zasapana i pokryta płatkami 

śniegu. - Zdjęcie Setha Blumenthala. Chłopaka, który zniknął dziś rano. Cześć Douglas.

- Cześć - odpowiedział, nie wchodząc z Ruth w kontakt wzrokowy, jak to było w jego 

zwyczaju.

- Czy to Tasha Thompkins wychodziła od was przed chwilą? - zapytała Ruth.

- Tak - odparłam.
- Nie wiedziałam, że się przyjaźnicie. Miło z twojej strony, że ją zaprosiłaś.

- Nie zaprosiłam.
- To dlaczego przyszła?

- Zapytaj jego - odparłam, wskazując głową Douglasa. Skulił się przy komputerze, ale 

zauważyłam, jak czerwienieją mu czubki uszu.

background image

- Co trzeba zrobić - spytał - żeby zdobyć w tym domu odrobinę prywatności?

background image

8

Kiedy obudziłam się następnego ranka, wiedziałam, gdzie jest Seth Blumenthal.

Nie było to dobre miejsce. W najmniejszym stopniu.
Z psychiczną zdolnością odnajdywania ludzi niełatwo żyć. Ledwie rzuciłam okiem na 

zdjęcie na ścianie w pokoju pani Wilkins, dowiedziałam się czegoś o tacie Roba. Oddałabym 
wszystko, żeby pozbyć się tej informacji.

Tak jak oddałabym wszystko, by nie musieć zrobić tego, co musiałam teraz zrobić.
Wielka mi rzecz. Podnieść słuchawkę i wykręcić 911.

Wcale nie.
Kiedy   otrzymuję   wiadomość   o   zaginionym   dziecku,   zwykle   sprawy   rozwijają   się 

następująco: zanim oddzwonię, upewniam się, że dziecko naprawdę chce, by je odnaleziono. 
Kiedyś   znalazłam   chłopca,   który   miał   się   dużo   lepiej,   gdy   był   zaginiony   niż   wtedy,   gdy 

przebywał   ze   swoim   ojcem,   zwyczajnym   draniem.   Od   tamtej   pory   sprawdzam,   czy 
odnajdywanych przeze mnie dzieci nie lepiej zostawić w spokoju.

W wypadku Setha nie było o tym mowy.
Nie   mogłam   jednak   zwyczajnie   podnieść   słuchawki,   wybrać   911   i   powiedzieć: 

„Znajdziecie na tej - i - na - tej ulicy Setha Blumenthala. Pośpieszcie się, mama bardzo za nim 
tęskni”.

Od   czasu,   gdy   zaczęło   się   z   tą   zdolnością   psychiczną   i   rząd   Stanów   Zjednoczonych 

wyraził  gorące  pragnienie  wciągnięcia  mnie na swoją  listę  płac,  musiałam  udawać,  że  owa 

zdolność   się   ulotniła.   Więc   jak   by   to   wyglądało,   gdybym   z   mojego   pokoju   wykręciła   911   i 
powiedziała: „No tak, Seth Blumenthal. To jest adres, pod którym go znajdziecie”.

Niezbyt dobrze.
Musiałam poszukać czynnego automatu, aby mieć jaką taką podstawę do zaprzeczenia 

następnym   razem,   kiedy   Cyrus   Krantz   oskarży   mnie   o   kłamstwo   w   kwestii   szczególnych 
uzdolnień.

Jeśli kiedykolwiek rozważałam możliwość zaprzestania tych podchodów, to właśnie tego 

dnia. A to dlatego, że kiedy wygrzebałam się z łóżka i podeszłam do urządzenia ogrzewczego, 

które zawsze wyłączam na noc, wyglądając przez okno, stwierdziłam, że Lumbley Lane przykrył 
biały dywan.

Zaczęło   padać   około   czwartej   po   południu   poprzedniego   dnia   i,   jak   się   wydaje,   nie 

przestało. Na ziemi leżało, co najmniej pół metra śniegu.

- Świetnie - mruknęłam, pośpiesznie wkładając dodatkową parę skarpetek i wszystkie 

background image

flanelowe łachy, jakie mi wpadły w ręce. - Po prostu świetnie.

Przy takiej ilości śniegu na zewnątrz musiała panować niezmącona cisza. W domu było 

równie spokojnie. Zeszłam do kuchni, gdzie zastałam ciotkę Rose z kubkiem parującej kawy w 
ręce.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz wyjść na dwór tak ubrana - powiedziała. - Wyglądasz, 

jakbyś nałożyła jakieś stare łachy na pidżamę.

Bo właśnie to zrobiłam, ta uwaga specjalnie mnie nie poruszyła.
- Idę tylko do sklepu - odparłam. Podeszłam do szafek z butami i zaczęłam naciągać 

kozaki. - Zaraz wracam. Potrzebujesz czegoś?

- Do sklepu? - Ciocia była zaszokowana. - Masz lodówkę wyładowaną po brzegi i nie 

możesz znaleźć niczego na śniadanie? Co takiego chcesz kupić?

- Tampony - burknęłam, żeby jej zamknąć usta.

Nie pomogło. Zaczęła paplać o zespole wstrząsu toksycznego. Kiedyś oglądała program 

Opry poświęcony temu tematowi.

-   Zanim   do  niej  dotarli   -  mówiła   ciotka,   podczas   gdy   ja  rozglądałam   się   za   jakimiś 

rękawiczkami - macica zdążyła jej wypaść!

Znałam pewną osobę, której życzyłam, żeby jej wypadła macica. Ale nie powiedziałam 

tego głośno. Wcisnęłam czapkę narciarską na rozczochrane po nocy włosy i zwróciłam się do 

ciotki:

- Zaraz będę z powrotem. A gdzie się wszyscy podziali?

-   Twój   brat   Douglas   -   odparła   -   poszedł   do   tej   swojej   żałosnej   pracy   w   sklepie   z 

komiksami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego twoi rodzice pozwalają mu się tak marnować. 

Powinien się uczyć. Nic mu nie jest, poza tym, że rodzice usiłują zagłaskać go na śmierć. To nie 
pigułek potrzebuje ten chłopak, tylko porządnego kopa w tyłek.

Zrozumiałam,   dlaczego   żadne   z   dzieci   cioci   Rose   nie   zapraszało   jej   na   wakacje. 

Przebywanie z nią to prawdziwa przyjemność.

- A co z mamą i tatą? - zapytałam. - Gdzie są?
- Twój ojciec udał się do jednej z tych swoich restauracji - wyjaśniła tonem dezaprobaty. 

Prowadzenie   restauracji   stanowiło   w   jej   opinii   kolejny   przykład   marnotrawienia   czasu   i 
zdolności. - A twój drugi brat wyszedł z twoją mamą.

- Ach, tak? - Włożyłam najcięższe okrycie, jakie znalazłam - starą narciarską kurtkę taty. 

Była o dziesięć rozmiarów za duża, ale za to ciepła. Jakie to miało znaczenie, jak wyglądam? 

Nie zamierzałam przecież kokietować pracowników Stop and Shop. - Dokąd poszli?

- Zobaczyć pożar - oznajmiła ciocia Rose, pochylając się nad rozłożoną na stole gazetą..

background image

ŚMIERĆ   JEDNEGO   Z   MIESZKAŃCÓW,   krzyczał   nagłówek.   PODEJRZENIE 

CELOWEGO DZIAŁANIA. O mój Boże.

Pomyślałam,   że   ciotce   kompletnie   odbiło.   No   wiecie,   Alzheimer.   Przecież   pożar 

restauracji miał miejsce prawie trzy miesiące wcześniej.

- Masz na myśli Mastrianiego? - spytałam. - Poszli na plac budowy?
Nie bardzo mieli po co tam chodzić, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj. Firma mająca 

odbudować restaurację przerwała pracę na zimę. Powiedzieli, że skończą wiosną, kiedy ziemia 
nie będzie taka twarda. Więc co mama i Michael mogli robić na pustym placu budowy?

-   Chodzi   o   inny   pożar   -   powiedziała   ciocia   Rose   lekceważąco.   -   Ten   w   żydowskim 

kościele.

Spojrzałam na nią oszołomiona.
- Wybuchł pożar w synagodze?

- W synagodze - potwierdziła ciotka. - Tak to nazywają. Wszystko jedno. Jak dla mnie, 

wygląda na kościół.

- Jest  pożar  w synagodze?  -  powtórzyłam  głośniej.  Ciocia  Rose spojrzała   na mnie  z 

irytacją.

- Przecież powiedziałam. Nie musisz krzyczeć, Jessico. Mogę być stara, ale nie jestem...
„Głucha”, powiedziała prawdopodobnie. Nie dowiedziałam się, bo wypadłam z domu, 

zanim dokończyła zdanie.

Zauważyłam ciemny pióropusz dymu, nim doszłam do końca Lumbley Lane. Niedobrze.

Brnęłam przez śnieg, kierując się do Stop and Shop, na szczęście po drodze do synagogi. 

W   mieście   są   pługi   śnieżne,   ale   trwa   wieki,   zanim   dotrą   do   naszej   dzielnicy.   Najpierw 

odśnieżają drogi wokół szpitala i sądów, dopiero potem dzielnice mieszkalne... o ile nie trzeba 
wrócić i ponownie oczyścić ważnych dróg, a tak się dzieje przy takiej pogodzie jak dzisiejsza. 

Wiejskimi drogami w ogóle się nie zajmowano. Silna zamieć stanowiła gwarancję, że nikt spoza 
granic miasta nie będzie w stanie ruszyć się gdzieś dalej. Było to dobre dla dzieci - nie mogły 

dotrzeć   do   szkoły   -   ale   nie   takie   dobre   dla   dorosłych,   którzy   musieli   stawić   się   w   pracy. 
Lumbley Lane jeszcze nie odśnieżano. Tylko nasz podjazd został zamieciony. Pan Abramowitz, 

przodownik zamiatania w sąsiedztwie, ledwie ruszył swój podjazd, na tyle, żeby można było 
wyprowadzić samochód i pojechać do synagogi. Mama i Mike też chcieli pomóc. W małym 

mieście   ludzie   zwykle   działają   razem.   To   dobra   rzecz,   ale   nie   zawsze.   Na   przykład,   ludzie 
chętnie dzielą się plotkami. Co w wypadku Nate'a Thompkinsa okazało się niezbyt dobre.

Kiedy dotarłam wreszcie do Stop and Shop, odległego ledwie parę ulic od mojego domu, 

sapałam z wysiłku. Twarz mi zmarzła od lodowatego wiatru, mimo wielkiego kaptura taty.

background image

Nie mogłam jednak wejść do środka, żeby się ogrzać. Musiałam skorzystać z automatu 

na zewnątrz.

- Czy może pan zawiadomić policję - powiedziałam, kiedy odezwał się głos dyżurnego - 

że dziecko, którego szukają, Seth Blumenthal, znajduje się na Wiejskiej Drodze numer jeden, 

pod pięćdziesiątym szóstym, w drugiej przyczepie na prawo od tabliczki pana Shaky?

- Że co? - zapytał dyżurny.

Prześladował mnie pech. No wiecie, nierozgarnięty dyżurny i szalejąca zadymka.
- Proszę posłuchać. Niech pan weźmie długopis i notuje. - Powtórzyłam informację. - 

Zapisał pan?

- Ale...

- Do widzenia.
Odwiesiłam słuchawkę. Wokół mnie wirowały płatki śniegu niczym miliony maleńkich 

baletnic w białych zwiewnych spódniczkach. Wiecie, jak w tym filmie Fantazja. A może tamto 
to były nasiona dmuchawca. Wszystko jedno. W każdym innym momencie uznałabym je za 

piękne. Teraz jednak sprawiały mi tylko kłopot.

Mogłam   wejść   do   sklepu   i   ogrzać   się,   ale   postanowiłam   tego   nie   robić.   Nie   byłoby 

dobrze, gdyby Luther (Luther pracował na porannej zmianie w soboty, już gdy byłam małą 
dziewczynką i przychodziłam do sklepu w każdy weekend, żeby wydać kieszonkowe na lukrecję 

i Bazooka Joe) zapamiętał, że byłam, i powiedział o tym Cyrusowi Krantzowi, kiedy ten zacznie 
zadawać pytania, gdy już znajdą Setha Blumenthala. Luther ma pamięć jak stalowa pułapka na 

myszy. Pamięta wszystkie wyścigi, jakie wygrał Dal Earnhardt.

Śnieg   i   wiatr   dokuczały,   ale   to   jeszcze   nie   była   burza   śnieżna.   Dało   się   chodzić. 

Samochodem byłoby podobnie. To znaczy, poruszałabym się równie szybko.

Gdy wreszcie dobrnęłam do synagogi, wiatr nieco osłabł. Nadal panowała niesamowita 

cisza, jaka zapada, gdy wszystko jest pokryte grubą warstwą śniegu... Mama stała na parkingu 
koło synagogi - śnieg w tym miejscu stopniał od płomieni i wody z sikawek - wraz z Mikiem i 

Abramowitzami. Przedarłam się przez labirynt gumowych węży leżących na ziemi i podeszłam 
do nich.

- Co się dzieje z tym miastem, że ciągłe wybuchają gdzieś pożary? - powiedziałam do 

mamy.

- Och, skarbie - mama objęła mnie. - Co ty tutaj robisz? Nie przyszłaś chyba pieszo?
- Jasne, że tak - odparłam, wzruszając ramionami. - Wszystko, byle uciec ciotce Rose.

- Dlaczego masz na sobie starą kurtkę taty? - zapytała mama.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Michael klepnął mnie w ramię i powiedział:

background image

- W końcu zdecydowałaś się do nas przyłączyć?
- Owszem. Dzięki, że mnie obudziliście.

- Próbowałem - odparł. - Nie reagowałaś na bodźce zewnętrzne. W dodatku wyglądałaś, 

jakby śnił ci się jakiś koszmar.

Nie mylił się. Tyle że to nie był mój koszmar. To była rzeczywistość Setha Blumenthala.
Ruth wyglądała żałośnie. Miała czerwony nos, a po jej policzkach spływały łzy.

- Dobrze się czujesz? - spytałam.
- Bywało, że czułam się lepiej - chlipnęła.

- Och, Jess - Pani Abramowitz dopiero teraz mnie zauważyła. Sądzę, że nie poznała mnie 

od razu ze względu na kurtkę taty. - Czy to nie straszne?

„Straszne”  nie oddawało  grozy tego, co się stało. Budynek uległ niemal całkowitemu 

zniszczeniu.   Tylko   parę   wewnętrznych   ścian   nadal   stało.   Reszta   stanowiła   kupę   pokrytych 

sadzą gruzów, odcinających się ostrą czernią od śniegu.

- Nie zdążyli dojechać na czas - powiedziała pani Abramowitz, wycierając łzę z czubka 

nosa. - Z powodu oblodzenia.

- Droga Louise - mama przytuliła panią Abramowitz. - Pamiętaj, co mi mówiłaś, kiedy 

paliła się restauracja. Liczą się ludzie, nie budynki.

- Prawda - przytaknął pan Abramowitz. Stał ze Skipem w gromadce mężczyzn kulących 

się przed wiatrem. - Nikt nie został ranny. I to jest najważniejsze.

- Ale... ale Tora - rzekła jego żona łamiącym się głosem. - To po prostu okropne.

Spojrzałam pytająco na Ruth.
- Tora, czyli święte zwoje - wyjaśniła. - Sądzą, że je podpalili w pierwszej kolejności.

- O czym ty mówisz? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Ktoś podłożył ogień? Specjalnie?
- Sama wyciągnij wnioski - odparła Ruth, wskazując na coś ręką.

Podążyłam wzrokiem za jej dłonią w rękawiczce. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko 

synagogi, znajduje się cmentarz żydowski. W południowej Indianie nie ma zbyt wielu Żydów, 

więc cmentarz jest raczej mały.

Nie było trudno, ktokolwiek to zrobił, poprzewracać wszystkie nagrobki.

Tak,  tak.  Wszystkie.  Z wyjątkiem  mauzoleów,  których nie zdołano przewrócić.  Za to 

wymalowano na nich swastyki. Swastyki i coś jeszcze. Coś, co wyglądało znajomo.

Rozpoznałam znak, jaki widziałam na piersi Nate'a Thompkinsa.

background image

9

- To gang - orzekła Claire. - To nie żaden gang. - Przemierzałam tam i z powrotem 

korytarz przed drzwiami pokoju Mike'a. - Nate Thompkins nie był w gangu.

- To, że jego siostra nie chce w to uwierzyć - odezwał się Michael - wcale nie oznacza, że 

to nieprawda.

- Tasha mówiła, że oni chcieli tylko skombinować receptę na narkotyki - przypomniałam 

mu. - Czy to, co się stało w synagodze, wygląda na robotę ludzi, którzy interesują się głównie 
prochami?

Nie wyglądali na przekonanych. Ani na zbytnio przejętych. Pewnie, dlatego, że Claire 

siedziała   Michaelowi   na   kolanach.   Trudno   przejmować   się   morderstwem,   podpaleniem   i 

przestępstwami na tle rasowym, kiedy jest się w tak intymnej bliskości z ukochaną osobą.

- No to wsioki - powiedziała Claire, wzruszając ramionami.

- Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiłam się.
- Pomyśl tylko. Martwiliśmy się, kiedy Thompkinsowie się wprowadzili, że wsioki mogą 

coś zrobić. Wiecie, że zapalą krzyż na ich trawniku albo coś. Może wsioki to zrobiły. Zabiły 
Nate'a.

Michael rozpromienił się.
- Właśnie - zawołał. - Wsioki. Żydów też nienawidzą.

- Czy wyście powariowali? - Patrzyłam na nich oczami rozszerzonymi ze zdumienia. - 

Wsioki nie mogły tego zrobić.

-   A   dlaczego   nie?   -   odparła   Claire.   -   Kiedy   mieliśmy   przerabiać  Malcolma   X  na 

cywilizacji   świata,   wielu   wsioków   odmówiło,   bo   nie   chcieli   czytać   książki   napisanej   przez 

czarnego. Tylko nie użyli słowa „czarny” - dodała znacząco.

- A ja kiedyś słyszałem - powiedział Michael - jak jeden wsiok w sklepie spożywczym 

mówił, że holocaust nigdy się nie zdarzył i że wszystko wymyślili Żydzi.

- Przestańcie  gadać bzdury.  - Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.  - Nie wszystkie 

wsioki są takie.

- Mówi tak - wyjaśnił Michael - bo chodzi z jednym z nich.

- Naprawdę? - Claire spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - Mój Boże, Jess! To takie 

poprawne   politycznie.   Czy   on   mówi   cały   czas   o   wyścigach   NASCAR?   Mnie   by   to   szybko 

znudziło.

Usiłowałam   posłać   Michaelowi   spojrzenie   zawierające   życzenie   rychłej   i   strasznej 

śmierci, jakie ciocia Rose opanowała do perfekcji.

background image

- Nie próbuj zwalać wszystkiego na wsioków - powiedziałam. - Są tutaj od dawna, tak 

samo jak synagoga, a nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego.

Michael zamyślił się.
- Cóż - przyznał - to prawda.

- Większość wsioków to ludzie, którzy ciężko pracują - ciągnęłam. - Nie należy ich winić 

za wszelkie zło, które przydarza się w tym mieście, tylko dlatego że mają mniej pieniędzy od 

nas.

- W takim razie pozostaje jedno wyjaśnienie - podsumowała Claire. - To musi być gang 

Nate'a.

Podniosłam oczy do nieba. Nie do wiary, że wróciliśmy do punktu wyjścia.

Na   szczęście,   w   tym   momencie   na   schodach   rozległy   się   kroki.   Odwróciliśmy   się   i 

zobaczyliśmy Douglasa, który, choć opatulony od stóp do głów, wyglądał na przemarzniętego 

do kości, szedł chwiejnym krokiem w naszą stronę. Jego twarz, jedyna nieosłonięta część ciała, 
była zaczerwieniona. Na rzęsach leżały płatki śniegu.

- Gdzieś ty był? - zapytałam.
- Nigdzie - odparł Douglas tonem obłudnej niewinności, ściągając narciarską czapkę z 

głowy.   Jego   włosy   spływały   potem   i   sterczały   pod   najdziwniejszymi   kątami.   Wyglądał   jak 
obłąkany kierowca pługu śnieżnego.

- Czyżby tata zmusił cię do odśnieżania podjazdu? - spytał Michael.
- Zgadza się - odparł Douglas, znikając w swoim pokoju. Zamknął drzwi i naszym oczom 

ukazała   się   przyczepiona   pinezkami   kartka   z   napisem  Nie   przeszkadzać.   Mike   spojrzał   na 
mnie.

- Czy zaczniemy się o niego martwić już teraz, czy zostawimy to na później?
Zadzwonił telefon. Nie rzuciłam się, żeby odebrać, bo nikt do mnie nie dzwoni poza 

Ruth, a wiedziałam, że Ruth razem z całą rodziną udała się do domu rabina, żeby go pocieszyć 
po bolesnej stracie  Tory. To jakby ktoś spalił  Biblię,  tylko jeszcze gorzej, bo Torę trudniej 

zastąpić.

Można więc sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy mama zawołała z dołu:

- Jess, to do ciebie. Twoja przyjaciółka Joanna.
Fajnie. Tylko że ja nie mam żadnej przyjaciółki o imieniu Joanna.

- Halo? - zapytałam, podnosząc słuchawkę w pokoju Mike'a.
- Mastriani. - To był Rob. Oczywiście, że Rob. Kto inny mógłby do mnie zadzwonić, 

podając się za jakąś Joannę?

- Och - mruknęłam, zauważając kątem oka, że Mike i Claire zaczynają się całować. Na 

background image

moich   oczach.   Jasne,   Mike   w   swoim   pokoju   mógł   robić,   co   mu   się   podoba,   ale   to   było 
niesmaczne. - Cześć.

- Chodzi o dzisiejszy wieczór - powiedział Rob głębokim głosem.
Ciekawa byłam, w jaki sposób nabrał mamę, że jest jakąś tam Joanną. Mówił falsetem? 

Poprosił swoją mamę, żeby o mnie zapytała? Na pewno nie, bo wtedy musiałby się przyznać, że 
nie powiedziałam o nim swoim rodzicom. A tego, by - łam przekonana, Rob nie miał zamiaru 

nikomu zdradzać.

- Nadal chcesz coś zrobić? - zapytał. To natychmiast obudziło moją czujność.

-   Nie   bardzo   rozumiem,   co   masz   na   myśl.   Oczywiście,   że   nadal   chcę   coś   zrobić. 

Chodzimy ze sobą, prawda? Tak czy nie?

Mikey i Claire spojrzeli na mnie zaskoczeni tonem mojego głosu, który nagle stał się 

piskliwy.

- Czy to wsiok? - zapytała Claire bezgłośnie. Odwróciłam się do nich plecami.
- Sam nie wiem - powiedział Rob. - Wczoraj w sklepie chyba cię trochę poniosło.

- Wcale mnie nie poniosło - odparłam. - To nie to. To tylko... och, daj spokój. To było 

takie dziwne. Twoja mama, moja mama, zresztą nieważne.

- W porządku - powiedział Rob. Nie wydawał się przekonany. - Nieważne.
- Ale chcę gdzieś wyjść dziś wieczorem. - Ściskałam słuchawkę tak mocno, że kostki 

dłoni mi zbielały. - To znaczy, jeśli ty chcesz. Chodźmy gdzieś na kolację. Albo do kina. Albo na 
wigilijne wesele twojego wujka. Gdziekolwiek.

- Cóż - powiedział Rob, przeciągając tę pojedynczą sylabę niewiarygodnie długo.
Wstrzymałam oddech z podniecenia. To było, zdawałam sobie sprawę, śmieszne. Ruth 

by mnie za to zabiła. Ona ma bardzo twarde zasady dotyczące chłopców, a jedna z nich mówi, 
że nigdy, przenigdy nie należy się za nimi uganiać; niech chłopcy sami się o ciebie dobijają. I te 

zasady wyszły jej raczej na zdrowie. Lecz z drugiej strony, Ruth nie chodzi z absolwentem 
szkoły średniej, który figuruje w kartotece policyjnej.

Zanim Rob zdążył się znowu odezwać, rozległ się sygnał, że kolejny rozmówca czeka na 

połączenie.

- Poczekaj - powiedziałam do Roba. - Mam drugi telefon. Starałam się, żeby zabrzmiało 

to tak, jakby ten telefon był od jednego z wielu chłopaków, którzy marzą, żeby mnie gdzieś 

zabrać   wieczorem.   Nie   wiem,   czy   mi   się   udało.   Zwłaszcza   że   jedynym   chłopakiem,   który 
chciałby   ze   mną   gdzieś   wyjść,   był   mój   sąsiad   Skip,   który   w   sobotnie   wieczory   zawsze 

przesiaduje w Internecie przy grze Lochy i Smoki.

Nie byłam zaskoczona, kiedy okazało się, że głos na drugiej linii nie należy do Skipa. W 

background image

najmniejszym jednak stopniu nie spodziewałam się, że właściciel tego głosu do mnie zadzwoni.

- Jessico - powiedział Cyrus Krantz. - Mamy problem.

Macie problem? - miałam ochotę powiedzieć. A ja na drugiej linii mam chłopaka, który 

jeszcze nie rozumie, że jestem dziewczyną jego życia.

Zamiast tego burknęłam:
-  Och?   - jakbym  nie  miała  pojęcia,   o co  mu  chodzi.   A przecież   miałam.  Dzwonił   w 

związku z Nate'em Thompkinsem i synagogą.

Jednak nie. Jego telefon dotyczył czegoś, o czym już prawie zapomniałam... prawie, bo 

to było takie okropne, że chyba nigdy całkiem o tym nie zapomnę.

- Seth Blumenthal - powiedział doktor Krantz. - Straciliśmy go, Jessico.

- Co to znaczy, że go straciliście?! - ryknęłam do słuchawki. Dopiero kiedy zobaczyłam 

miny Mike'a i Claire, dotarło do mnie, co zrobiłam.

Wydałam   się   w   ręce   władz.   Oficjalnie.   W   ręce   szefa   „psychicznego”   wydziału 

Federalnego Biura Śledczego.

Cała krew odpłynęła mi z twarzy. Czy mogło mnie spotkać coś gorszego?
- Policjanci, których wysłano na miejsce - ciągnął doktor Krantz - nie byli przygotowani 

na taką skalę oporu...

- Oporu? - parsknęłam, zapominając ze wzburzenia, że wiadomość, którą przekazałam w 

sprawie Setha Blumenthala, miała być anonimowa. - O jakim oporze pan mówi? Mieli tylko 
wejść do środka, zabrać dziecko i wyjść razem z nim. Czy to takie trudne?

- Jessico - głos Krantza brzmiał dziwnie. - Strzelano do nich.
- Pewnie,  że strzelano  - krzyknęłam.  - Bo ludzie,  którzy uwięzili  Setha Blumenthala 

wbrew jego woli, to bandyci, doktorze Krantz. To bandyci porywają dzieci i strzelają, kiedy 
zjawia się policja. Próbują uniknąć wpadki.

-   Nie   powiedziałaś   -   odparł   -   że   Seth   był   przetrzymywany   wbrew   swojej   woli.   Nie 

powiedziałaś, że...

-   Ze   jest   związany,   zakneblowany   i   zamknięty   w   dużej   szafie?   Pewnie   o   tym   nie 

powiedziałam, prawda? - Czułam, jak pod powiekami zbierają mi się łzy. - Może, dlatego, że 

musiałam rozmawiać krótko, na wypadek gdyby tę rozmowę namierzono. Nie musiałabym tego 
robić, gdyby tacy ludzie jak pan zostawili mnie i moją rodzinę w spokoju.

- Jeden z policjantów - powiedział Cyrus Krantz, ignorując mój wybuch - został ciężko 

ranny.

Zrozumiałam, dlaczego jego głos brzmiał dziwnie. Był załamany. To mnie zdumiało, bo 

zawsze uważałam go za kogoś w rodzaju Terminatora. No wiecie, takiego, co prze do przodu 

background image

bez względu na wszystko...

- Sprawcy uciekli - ciągnął Krantz. - Razem z Sethem.

- Cholera! - wrzasnęłam. - Czy wy nie możecie niczego zrobić, jak należy?
- To trudne, Jessico - odparł Krantz - skoro grasz z nami w dziecinne gierki, utrzymując, 

że nie masz już swoich zdolności psychicznych.

-   Niech   pan   mnie   nie   oskarża   -   wydarłam   się   w   słuchawkę   -   z   powodu   własnej 

niekompetencji!

- Jessico - powiedział Krantz. - Uspokój się.

- Nie mogę się uspokoić! - krzyknęłam. - Przecież to dziecko jest ciągle...
Głos mi się załamał. Bo to wszystko wróciło. Strach i groza, które czułam we śnie - śnie o 

Secie.

Dla mnie to był sen. Ale Seth przeżywał to naprawdę. Jego rzeczywistość wymknęła się 

spod kontroli, gdy poprzedniego dnia ściągnięto go z roweru na parkingu przed synagogą. Kto 
wie, co przeżywał od tamtej chwili? Ja tylko widziałam - czy raczej czułam - to, co widział i 

czego doświadczał w tym momencie, gdy mój otwarty we śnie umysł łączył się z jego umysłem.

A był to chłód wewnątrz szafy, gdzie go trzymano. Piekący ból, jaki sprawiały sznury 

wrzynające się w nadgarstki rąk okrutnie związanych za plecami. Knebel kaleczący kąciki ust. 
Przytłumione, ale i tak przerażające odgłosy, jakie dochodziły do niego zza drzwi szafy.

To była rzeczywistość Setha Blumenthala. Mój koszmar.
- Jessico - powiedział Cyrus Krantz - wiem, co myślisz o mnie i ó mojej organizacji. Ale 

przysięgam, że jeśli dasz nam jeszcze jedną szansę - szansę na wspólną pracę - nie pożałujesz 
tego. Musimy znaleźć tego chłopca, i to jak najszybciej. Grozi mu niebezpieczeństwo. Ludzie, 

którzy go porwali, to zwierzęta. Każdy, kto torturuje dwunastoletniego chłopca...

Chodziłam   tam   i   z   powrotem   po   korytarzu,   zaciskając   dłoń   na   telefonie 

bezprzewodowym. Teraz zamarłam.

- Torturuje?

- Jessico - odparł Krantz. - Czy nie uświadomiłaś sobie dotąd, że to wszystko - Nate, 

synagoga, Seth - jest ze sobą powiązane?

- Powiązane? - W głowie mi huczało. - W jaki sposób?
- A jak myślisz, skąd ludzie, którzy podpalili synagogę, wiedzieli, gdzie szukać zwojów? - 

zapytał. - Pomyśl, Jessico. Kto wiedział, gdzie trzymano te zwoje? Ktoś, kto by odczytywał ich 
fragmenty dzisiaj, w dniu swoich trzynastych urodzin.

Seth. Seth Blumenthal. Nie mogłam w to uwierzyć.
- Dlatego dzwonię - ciągnął Krantz. - Twoja pomoc jest niezbędna, Jessico. Posłuchaj...

background image

-   Niech   pan   słucha   -   przerwałam.   -   Próbowałam   zrobić   po   waszemu   i   wszystko,   co 

osiągnęłam, to postrzelony policjant. Teraz będziemy postępować po mojemu.

- Czyli jak? - burknął. Najwyraźniej nieźle się wkurzył. - Co zrobimy?
Nie miałam pojęcia, nie mogłam więc udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zamiast tego 

wcisnęłam klawisz Talk, kończąc rozmowę.

- Jess - odezwał się Mike, patrząc na mnie znad ramienia Claire. - Czy wszystko z tobą w 

porządku?

- Nie - odparłam. Podniosłam rękę i zauważyłam, że palce mi drżą. Zaczęłam zsuwać się 

wzdłuż ściany, aż usiadłam na środku korytarza. - Nie, nie wszystko w porządku.

Wtedy dobiegł mnie głos ze słuchawki:

- Mastriani? Mastriani! Przyłożyłam słuchawkę do ucha.
- Halo?

- Mastriani, to ja. - W głosie Roba brzmiała irytacja. - Ile można czekać?
- Rob. - Kompletnie o nim zapomniałam. - Przepraszam. Posłuchaj, nie mogę nigdzie 

wyjść dzisiaj wieczorem. Coś się wydarzyło.

- Coś się wydarzyło - powtórzył.

- Tak. - Miałam wrażenie, że tonę. - Naprawdę mi przykro. Chodzi o Setha. Policjanci nie 

mogli się do niego dostać, była strzelanina i teraz jeden z nich jest w stanie krytycznym, a ci 

ludzie nadal mają Setha. Muszę go znaleźć, zanim jego też zabiją.

- Kto to jest Seth?

- Doktor Krantz myśli, że jest jakiś związek - odparłam. Zdawałam sobie sprawę, że Rob 

musi   odbierać   to,   co   mówię,   jako   bełkot.   Może   faktycznie   bełkotałam.   Ale   po   prostu   nie 

mogłam w to wszystko uwierzyć. Policjant. Postrzelono policjanta. A Seth nadal tam był. Nadal 
groziło mu niebezpieczeństwo. - Związek między Natem, Sethem i synagogą.

- Krantz - powiedział Rob. - Kiedy rozmawiałaś z Krantzem? Czy to on dzwonił?
- Przepraszam, Rob. - Mikey i Claire wpatrywali się we mnie z troską. Wiedziałam, że 

muszę się szybko wziąć w garść, bo inaczej Mike zawoła mamę. - Słuchaj, muszę iść...

Ale Rob nie ustępował.

- Jaki związek? - zapytał. - Co powiedział Krantz? Marzyłam tylko o tym, żeby odłożyć 

słuchawkę,  pójść do swojego pokoju i położyć się do łóżka.  Tego mi było  trzeba.  Zasnąć  i 

obudzić się następnego dnia, tak żeby wszystkie wydarzenia okazały się tylko złym snem.

- Mastriani! - wrzasnął Rob. - Jaki jest ten związek?

- Znak - odparłam. - Ten, który widziałam na piersi Nate^. Taki sam znak wymalowano 

sprayem na nagrobkach koło synagogi.

background image

- Jak wygląda ten znak?
Rob   to   bratnia  dusza   i   w  ogóle,   ale   to   nie   znaczy,   że   czasami   nie   mam   ochoty   mu 

dołożyć. Teraz właśnie była jedna z takich okazji.

- Rany, Rob - powiedziałam. - Przecież byłeś ze mną na tym polu. Nie zauważyłeś, co 

Nate miał na piersi?

- Nie - odpowiedział. - Nie przyglądałem się. Takie widoki... cóż, niezbyt dobrze reaguję 

na widok, no wiesz...

Krwi. Nie powiedział tego, ale nie musiał. Cała złość przeszła mi w jednej chwili. Taka 

jest potęga miłości.

- To była zygzakowata linia - wyjaśniłam. - Ze strzałą wychodzącą z jednego końca.

- Ze strzałą - powtórzył Rob jak echo.
- Tak - powiedziałam. - Ze strzałą.

- Czy ta linia miała kształt litery M leżącej na boku?
- Chyba  nie.  Słuchaj,  nie  czuję  się najlepiej.   Muszę iść...  Wtedy  Rob  powiedział  coś 

dziwnego. Coś, co natychmiast obudziło moją uwagę.

- To nie jest strzała.

- Jak to: nie strzała? - zdziwiłam się.
- Jess - odparł. Fakt, że użył mojego imienia, uświadomił mi, że sytuacja jest daleka od 

normalności. - Chyba wiem, kim są ludzie, którzy to robią.

Miałam wrażenie, że krew w moich żyłach zaczęła szybciej krążyć.

- Spotkamy się w Stop and Shop - powiedziałam. - Przyjedź po mnie.
- Mastriani...

- Po prostu przyjedź.
Rozłączyłam się, odłożyłam telefon, wstałam i ruszyłam w stronę schodów.

- Jess, poczekaj - zawołał Michael. - Dokąd idziesz?
- Wychodzę - odkrzyknęłam. - Powiedz mamie, że niedługo wrócę.

Nałożywszy w pośpiechu płaszcz i czapkę, pognałam ulicą. Mimo woli zwróciłam uwagę, 

że podjazd Thompkinsów był starannie odśnieżony. Śnieg zgarnięto wzdłuż krawężnika tak 

równiutko, jakby przejechał tędy pług.

Ale to nie był pług. Dokonał tego człowiek. Konkretnie mój brat, Douglas.

Miłość. To uczucie budzi w ludziach szaleństwo.

Chick, właściciel baru U Chicka oraz klubu motocyklowego, popatrzył na mój rysunek i 

stwierdził:

background image

- Prawdziwi Amerykanie.
Spojrzałam na zygzak w przyćmionym świetle baru.

- Jesteś pewien? - zapytałam. - Naprawdę wiesz, co to jest?
Chick  zjadł  kanapkę   z  kotletem,  którą  zrobił   sobie  w  kuchni.  Spory kawałek  kotleta 

wyślizgnął się spomiędzy bułek, które ściskał w potężnej dłoni, i spadł na mój rysunek. Chick 
strzepnął go paluchami.

-  Tak   -  powiedział,   zerkając   na   rysunek   w  niebiesko  -   czerwonym   świetle  neonu  za 

barem. - To na pewno ten znak. Oni mają go wytatuowany tutaj. - Pokazał fałd skóry między 

kciukiem a palcem wskazującym. - Tylko, że narysowałaś go bokiem.

Odwrócił obrazek, tak, że zamiast wyglądać tak wyglądał w ten sposób.

- Taa. Właśnie tak to wygląda. Jak wąż.
- Nie depcz mnie - powiedział Rob.

- Czego mam nie robić? - zdziwiłam się.
Czułam się dziwnie, siedząc w barze z Robem. Mam dopiero szesnaście lat i nie wolno 

mi bywać w barach. A zwłaszcza niesamowicie było siedzieć w tym właśnie barze, i z Robem. 
Do tego samego baru zabrał mnie Rob za pierwszym razem, kiedy podwoził mnie do domu po 

odsiadce,   blisko   rok   wcześniej,   kiedy   nie   zdawał   sobie   sprawy,   że   jestem   małoletnia   i 
znajomość ze mną grozi więzieniem. Nie piliśmy alkoholu czy coś - wzięliśmy tylko burgery i 

colę - ale był to jeden z najbardziej udanych wieczorów w moim życiu.

A to dlatego, że zawsze chciałam wstąpić do Chicka, baru motocyklowego, obok którego 

przejeżdżałam co roku, od czasów dzieciństwa, za każdym razem, kiedy jechaliśmy z tatą na 
wysypisko, aby pozbyć się choinki.

Bar U Chicka, daleko poza granicami miasta, wydawał się takiej miastowej panience jak 

ja, owiany tajemnicą - chociaż Ruth i większość ludzi, których znałam, nazywali go wsiowym 

barem, gdzie bywali głównie motocykliści i kierowcy ciężarówek.

Tego wieczoru jednak - mimo soboty - w barze prawie nie było klientów. A to w związku 

ze śniegiem. To nie żarty, próbować przebić się na motocyklu przez pokrywę śnieżnego puchu o 
grubości półtorej stopy. Rob, na szczęście, nie próbował, tylko przyjechał po mnie pikapem 

mamy.

Ale   był   jednym   z,   niewielu,   którzy   odważyli   się   poruszać   na   ogół   nieodśnieżonymi, 

wiejskimi szosami. Poza mną i Robem u Chicka nie było nikogo, tak klientów, jak i obsługi. Ani 
barman, ani kucharz nie dotarli na miejsce. Chick nie był specjalnie zachwycony tym, że sam 

musi sobie przyrządzić kanapkę. Głównie jednak dlatego, moim zdaniem, że ze względu na 
swoje ogromne rozmiary z wielkim trudem mieścił się w małej kuchni na zapleczu.

background image

-  Nie   depcz  mnie   -  powtórzył   Rob.   -  Pamiętasz?  To   było  wydrukowane   na   jednej  z 

pierwszych flag amerykańskich.  - Podniósł mój rysunek, przekręcając go tak,  jak przedtem 

Chick. - To coś na końcu to nie strzała. To głowa węża. Widzisz?

Nadal widziałam tylko zygzak ze strzałą.

-   Rzeczywiście   -   powiedziałam,   żeby   nie   wyjść   na   głupią.   -   Kim   są   Prawdziwi 

Amerykanie? Gangiem motocyklowym, jak Anioły Piekieł, czy coś takiego?

- Do diabła, nie! - wybuchnął Chick, rozsiewając wokół kawałki kotleta. - Żaden z nich 

nie umiałby jeździć nawet po podwórku!

-   To   milicja,   Mastriani   -   wyjaśnił   Rob,   okazując   nieco   więcej   cierpliwości   niż   jego 

przyjaciel i mentor Chick. - Kierowana przez człowieka, który pochodzi z tych okolic... Przez 

Jima Hendersona.

- Och - mruknęłam.

Usiłowałam uchodzić za osobę bywałą w świecie i doświadczoną, ale nie bardzo mi to 

wyszło. Zwłaszcza że nie rozumiałam połowy tego, co do mnie mówiono. W końcu poddałam 

się.

- Co to jest milicja? - spytałam, opierając łokcie na kontuarze.

Chick   wzniósł   do   nieba   swoje   zaskakująco   ładne   niebieskie   oczy.   Ciężko   to   było 

zauważyć, bo na ogół ginęły pod krzaczastymi brwiami.

- Jedna z tych grup przeżycia głęboko w lesie - odparł. - Nie płacą podatków, ale to im 

nie przeszkadza uważać, że mają prawo kraść tyle wody i prądu, ile dadzą radę.

- Dlaczego nie płacą podatków?
- Bo Jim Henderson nie aprobuje sposobu, w jaki rząd wydaje jego ciężko zarobione 

pieniądze - powiedział Rob. - Nie Życzy sobie, żeby jego pieniądze szły na takie rzeczy, jak 
edukacja   czy   zasiłki   społeczne...   chyba   że   właściwi   ludzie   będą   korzystać   z   tej   edukacji   i 

zasiłków.

- Właściwi ludzie? - Popatrzyłam na obu pytająco. - Kto to są właściwi ludzie?

Chick wzruszył ramionami.
- No wiesz. Jasnowłosi niebieskoocy Aryjczycy.

- Ale prawdziwi Amerykanie to Indianie, prawda? A oni nie są blondynami.
- Nie ma sensu - powiedział Chick - spierać się z Jimem Hendersonem. Dla niego jedyni 

prawdziwi Amerykanie to ci, którzy wyleźli na brzeg z „Mayflower”. Biali chrześcijanie. Nie da 
mu się przetłumaczyć. Chyba że chcesz zarobić kulkę w bebechy.

Uniosłam brwi. Te „bebechy” mi się nie spodobały. Byłam pewna, że nie chcę żadnej 

kulki w czymkolwiek.

background image

- Więc zabili Nate'a...
- .. .ponieważ był czarny - dokończył Rob.

- I spalili synagogę...
- .. .bo to nie kościół.

- Więc prawdziwymi Amerykanami według Jima Hendersona są ludzie dokładnie tacy 

sami jak... Jim Henderson.

Chick przełknął ostatni kęs kanapki.
- Otóż to - powiedział, uśmiechając się szeroko. Rąbnęłam dłonią w bar.

-   Nie   wierzę!   -   ryknęłam.   Rob   i   Chick   gapili   się   na   mnie   zaskoczeni.   -   Chcecie 

powiedzieć,   że   przez   cały   czas   kręciła   się   w   pobliżu   jakaś   grupa   oszołomów   i   nikomu   nie 

przyszło do głowy, żeby coś z tym zrobić?

- A co można było zrobić? - zapytał Rob.

- Aresztować ich! - wrzasnęłam.
- Nie można nikogo aresztować za przekonania - przypomniał mi Chick. - Człowiek ma 

prawo wierzyć, w co mu się podoba, choćby to było coś najgłupszego.

- Ale i tak musi płacić podatki - stwierdziłam.

- Zgadza się - przyznał Chick. - Tyle że poczciwy Jim nie śmierdzi groszem. Wątpię, żeby 

władzom hrabstwa chciało się go ścigać za uchylanie się od płacenia podatków.

- A co z porwaniem i morderstwem? Władze hrabstwa powinny uznać, że to warte ich 

czasu.

-   Masz   rację   -   rzucił   Chick.   -   Nie   wiem,   co   ten   Jimmy   sobie   myśli.   To   do   niego 

niepodobne. Zawsze mi się wydawało, że on tylko lubi pokrzyczeć.

- Może przybycie Thompkinsów - odezwał się Rob - pierwszej w mieście rodziny afro - 

amerykańskiej, uraziło uczucia pana Hendersona. Wzbudziło w nim słuszny gniew.

Chick spojrzał na Roba z podziwem.
- Słuszny gniew - powiedział. - Muszę to zapamiętać.

- Chodźmy - powiedziałam, ześlizgując się ze stołka. Chick i Rob zamrugali oczami.
- Dokąd? - spytał Chick.

- Do Jima Hendersona - odparłam. - Odebrać Setha Blumenthala.
Chick raczył się właśnie łykiem piwa. No, może niezupełnie łykiem. Faceci tacy jak on 

nie piją łykami, wlewają w siebie całe wiadra.

W każdym razie, po moich słowach wypuścił to, co miał w ustach, w postaci fontanny, 

która dosięgła Roba, mnie i maszynę grającą.

- O rany - jęknął Rob, sięgając po serwetki, których stos wznosił się za kontuarem.

background image

- Nikt - powiedział Chick - nie pójdzie do Jima Hendersona. Nikt.
- Dlaczego nie? - zapytałam. - Przecież wiemy, że oni to zrobili. Nawet nie próbowali 

tego ukryć. Więc chodźmy tam i wydostańmy od nich Setha.

Chick patrzył na mnie przez chwilę, a potem odrzucił głowę do tyłu i zaczął się śmiać się.

- „Wydostańmy od nich Setha”. - Zarechotał. - Gdzieś ty ją wytrzasnął, Wilkins? Ostra 

dziewucha.

Rob nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie ponuro.
- Co w tym śmiesznego? - spytałam.

- Nie możemy pójść do Jima Hendersona, Mastriani - powiedział Rob.
- Dlaczego nie?

- Cóż, choćby dlatego, że Henderson strzela do mierniczych, których przysyła hrabstwo. 

Myślisz, że z nami nie będzie próbował?

- A jeśli nawet, to co? - mruknęłam. - Zakradniemy się.
- Droga panienko - Chick wycelował we mnie palec brudny od smaru z motocykla. Nie 

miałam mu za złe, że nazywa mnie drogą panienką, bo... no cóż, i tak niewiele mogłam zrobić 
wobec tego, że był jakieś trzy razy większy ode mnie. Pan Goodhart byłby dumny z moich 

postępów. Normalnie czyjeś rozmiary były ostatnią rzeczą, jaką brałam pod uwagę, zanim się 
na tego kogoś rzuciłam. - Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Czyżbyś sama nie wspomniała, że 

ci ludzie już postrzelili policjanta, bo nie chcieli wydać dziecka, które przetrzymują?

- Tak - zgodziłam się. - Ale ci policjanci nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. My 

wiemy.

-   Rozumiem,   o   co   ci   chodzi   -   odezwał   się   Rob.   -   Naprawdę.   Ale   nie   mówimy   o 

Flintstonżch. Ci tutaj są zabezpieczeni na wszystkie strony.

- Taa - przyznał Chick, wydawszy najpierw długie aromatyczne bekniecie. - Mają druty 

kolczaste, psy, uzbrojonych strażników...

- Co? - Byłam taka wściekła, że miałam ochotę kogoś kopnąć. - Żarty sobie stroicie? 

Mają takie rzeczy? I policja im na to pozwala?

- Prawo nie zabrania posiadania ogrodzeń z drutu kolczastego i psów - Chick wzruszył 

ramionami. - Każdy też może nosić strzelbę na własnej ziemi...

-   Ale   nikomu   nie   wolno   strzelać   do   policjantów   -   stwierdziłam.   -   A   jeśli   twoje 

wiadomości   o  tych   Prawdziwych   Amerykanach  są   ścisłe,   to   właśnie   ktoś   od   nich   zrobił   to 
dzisiaj   na   parkingu   z   przyczepami,   koło   pana   Shaky.   Uciekli   stamtąd   z   dwunastoletnim 

zakładnikiem. Założę się, że teraz okopali się u Jima Hendersona. I jeśli czegoś nie zrobimy, to 
ten dzieciak skończy na polu kukurydzy, tak samo jak Nate Thompkins.

background image

Rob i Chick wymienili spojrzenia. A w tych spojrzeniach, mimo mroku panującego w 

barze, zobaczyłam coś, co mi się nie podobało. Zdecydowanie mi się nie podobało.

Było to poczucie beznadziei.
- Posłuchajcie - odezwałam się, kładąc dłonie na biodrach. - Nie obchodzi mnie, jak jest 

zabezpieczona ich forteca. W środku znajduje się Seth Blumenthal, a my musimy go stamtąd 
wyciągnąć.

Chick potrząsnął głową. Po raz pierwszy miał poważną minę... poważną i smutną.
- Droga panienko - powiedział. - Jimmy to niezły świr, ale głupi nie jest. Nie ma ani 

cienia dowodu, że coś go łączy z tym wszystkim, poza faktem, że jest przywódcą grupy, która się 
do tego przyznaje. Dostanie  się tam nie wchodzi w grę, do tego miejsca nie można nawet 

podjechać.   Jest   tak   głęboko   w   lesie,   że   nawet   pługiem   nie   dojedzie.   Tak   się   dzieciaka   nie 
uratuje. Zresztą jestem pewien - dodał - że chłopak dawno nie żyje.

- Otóż żyje - powiedziałam.
- A skąd, do diabła - zapytał - możesz to wiedzieć?

- Ponieważ ona - rzekł Rob ponuro - ona jest Dziewczyną od Pioruna.
Chick   przyjrzał   mi   się   uważniej.   Moja   twarz   w   świetle   neonu   musiała   mieć   niezbyt 

korzystny dla urody odcień fioletu. Pewnie przypominałam Wiolettę z filmu Williego Wonka. 
No wiecie, po tym, jak zjadła gumę.

Ale Chick najwyraźniej dostrzegł coś, co wywarło na nim dobre wrażenie, bo zdecydował 

się kontynuować rozmowę.

- Myślisz, że powinniśmy wedrzeć się tam i wyciągnąć dzieciaka?
-   Nie   użyłabym   słowa   „wedrzeć   się”   -   odparłam.   -   Sądzę,   że   możemy   wymyślić   coś 

subtelniejszego. Ale owszem. Tak właśnie myślę.

- Mastriani. - Rob kręcił głową z powątpiewaniem. - To jest chore. Nie możemy się w to 

mieszać. To robota dla gliniarzy. ..

- Którzy nie wiedzą, na co się porywają - powiedziałam. - Daj spokój, Rob. Jednego 

gliniarza już postrzelono z mojego powodu. Nie zamierzam dopuścić, żeby jeszcze ktoś został 
ranny.

- Jeszcze ktoś - wybuchnął. - A co z tobą? Nie przyszło ci do głowy, że ci ludzie mogą 

mieć kulę z twoim imieniem?

- Rob. - Nie pojmowałam, jak można być tak krótkowzrocznym. - Jim Henderson mnie 

nie zastrzeli.

- Dlaczego nie? - zapytał, szczerze zdumiony.
- Bo jestem dziewczyną, oczywiście.

background image

Rob zaklął, odsunął się od baru i podszedł do szafy grającej, w którą trzasnął pięścią. Nie 

tak mocno, żeby ją zniszczyć, ale na tyle mocno, żeby Chick podniósł głowę i zawołał:

- Co ty wyprawiasz?!
Rob nie przeprosił, spojrzał tylko na Chicka i powiedział:

- Czy możesz wyjaśnić mojej dziewczynie, że jest chora na głowę, jeśli sądzi, że pozwolę 

jej zbliżyć się do obozu Jima Hendersona?

To było koszmarnie seksistowskie i na pewno bym się obraziła, gdyby nie to, że nazwał 

mnie swoją dziewczyną. Tak. Swoją dziewczyną. Po raz pierwszy usłyszałam te słowa z jego ust. 

To jest, w obecności osoby trzeciej.

Mój udział w wigilijnym weselu wydał mi się nagle bardziej prawdopodobny.

Chick, zamiast zastosować się do prośby i kazać mi zapomnieć o wdzieraniu się na teren 

obozu Prawdziwych Amerykanów, pogładził w zamyśleniu bródkę.

- Wiesz - powiedział. - To nie jest taki zły pomysł. Rob wytrzeszczył na niego oczy.
-   Nie   mówię,   że   powinna   sama   to   zrobić   -   ciągnął   Chick   pojednawczo.   -   Ale   jeden 

dzieciak już nie żyje, Wilkins, a jak znam Jima Hendersona, drugiemu też niewiele zostało.

Rzuciłam   Robowi   triumfalne   spojrzenie,   które   mówiło:   „Widzisz?   Nie   jestem   taka 

rąbnięta”.

- Poza tym - ciągnął Chick - to jest nasz problem, Wilkins. Henderson to ktoś stąd. Czy 

nie powinniśmy sami dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość? Mogę zadzwonić w 
parę miejsc i w ciągu pięciu minut ściągnąć tylu chłopaków, że Gwardia Narodowa niech się 

schowa.

Byłam pod wrażeniem. Słowa o wymierzaniu sprawiedliwości powaliły mnie na kolana. 

Robem jednak nie wstrząsnęły.

- Nawet gdyby uznać, że to dobry pomysł - rzekł - z czym ja nie mogę się zgodzić, sam 

twierdziłeś, że obóz jest niedostępny. Na ziemi leży prawie pół metra śniegu. Jak moglibyśmy 
się dostać choćby w jego pobliże?

Chick zrobił coś nieoczekiwanego. Skinął na nas palcem i zaczął iść - chociaż, biorąc pod 

uwagę jego gabaryty, człapanie wydaje się lepszym słowem - w stronę drzwi na zapleczu.

Ruszyłam za nim, a Rob wlókł się niechętnie z tyłu. Chick minął krótki korytarz, który 

kończył się prowizorycznym garażem. Przez szpary w drewnianych płytach wpadał lodowaty 

wiatr.

Chick włączył nieosłoniętą żarówkę, która stanowiła jedyne oświetlenie, i podszedł w 

stronę jakiegoś przedmiotu nakrytego brezentem.

Voila - powiedział z, jak sądzę, specjalnie złym akcentem.

background image

Odrzucił plandekę i naszym oczom ukazały się dwa nowiuteńkie motory śnieżne.

background image

11

Przyznaję, że miałam ochotę usiąść na tym motorze. Wściekłą ochotę.

Czy można mnie winić? Nigdy na czymś takim nie siedziałam.
A dla kogoś, kto lubi szybką jazdę, nie ma nic bardziej podniecającego niż szybka jazda 

po śniegu.  Och,  pewnie,  jeździłam   na nartach,  na  zboczach   gór Paoli.   Przez  jakąś   godzinę 
całkiem nieźle się bawiłam. Powiedzmy sobie jasno: Indiana nie słynie z terenów narciarskich, 

więc pagórki Paoli nudzą się dość błyskawicznie poszukiwaczom mocnych wrażeń.

Niczego nie da się porównać z uczuciem, jakie mnie ogarnęło, kiedy mknęłam przez 

śniegowe   pole,   obejmując   mojego   przystojnego,   choć   niezbyt   zachwyconego   tą   awanturą 
chłopaka.

To było wspaniałe. Naprawdę wspaniałe.
Ale muszę przyznać, że kiedy zatrzymaliśmy się przed drutem kolczastym otaczającym 

obóz Prawdziwych Amerykanów i siedzieliśmy tam z wyłączonym silnikiem, wpatrując się w 
światła domu Jima Hendersona błyskające wśród drzew...

Tak, to było znacznie mniej zabawne.
Bo   głęboko   w   lasach   Indiany,   późnym   wieczorem   w   listopadzie,   panuje   naprawdę 

straszliwy   ziąb.   Przenikający   do   kości.   Porażający   mózg.   A   przynajmniej   powodujący   brak 
czucia w palcach rąk i nóg.

Można by pomyśleć, że Rob i ja mogliśmy się czymś zająć - no wiecie, żeby jakoś spędzić 

czas, a także się ogrzać - gdy tak czekaliśmy, aż Chick dotrze do nas z obiecanym wsparciem. 

Ale Rob nadal był wściekły, żeśmy w ogóle się tam znaleźli, i nie działo się za wiele, jeśli chodzi 
o te rzeczy. Prawdę mówiąc, nic się nie działo.

- Na co czekamy? - zapytałam.
- Na posiłki - padła szorstka odpowiedź.

- To wiem - mruknęłam. - Tyle rozumiem. Ale czy nie moglibyśmy wejść i poczekać w 

środku?

- A co zrobimy, jeśli znajdziemy Setha?
- Uciekniemy.

- Używając czego w charakterze broni? Zastanowiłam się chwilę.
- Naszych bystrych umysłów?

- Nie wygłupiaj się.
Rob nie wydawał się taki zmarznięty, jak ja. Dlaczego chłopcy nigdy nie marzną tak jak 

dziewczęta? No i siusianie. Jak to jest, że ja musiałam się wysiusiać, a on nie? W barze u Chicka 

background image

wypił tyle samo coli, co ja.

A nawet gdyby musiał się wysiusiać, nie byłby to dla niego żaden problem. Podszedłby 

do jakiegoś drzewa i załatwił sprawę.

Dla mnie to był problem. Znacznie większa część mojej osoby została wystawiona na 

działanie żywiołów. A to przy temperaturze około dwudziestu stopni poniżej zera było ciężkim 
przeżyciem.

Życie jest niesprawiedliwe. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat.
Nie chodzi o to, że tak mi źle. Zawsze układało mi się stosunkowo dobrze. Na przykład, 

moi rodzice są ciągle razem i wydają się dość szczęśliwi... chyba że, no wiecie, któreś z dzieci 
sprawia kłopoty, słyszy głosy albo rzuca Harvard, albo zostaje porażone piorunem, odkrywa w 

sobie nadzwyczajne zdolności psychiczne i w rezultacie powoduje, że ktoś podpala rodzinną 
restaurację.

Zwykłe rodzicielskie stresy.
Byliśmy   za   to   względnie   zamożni.   Nikt   mi   nie   kupował   kucyka   czy   harleya,   ale   nie 

groziło nam, że przejdziemy na zasiłek. Rodzina Mastrianich miała się całkiem nieźle.

W   przeciwieństwie   do   rodziny   Wilkinsów.   Rob   pracował   w   warsztacie   wuja,   odkąd 

skończył czternaście lat, żeby pomóc mamie związać koniec z końcem. Ledwie pamiętał swego 
ojca, nie wiedział nawet, gdzie on teraz jest.

Ja wiedziałam, gdzie jest tata Roba.
Nie, żebym była zachwycona tą informacją. Ale miałam ją zapisaną w mózgu, podobnie 

jak miejsce, w którym przetrzymywano Setha Blumenthala.

Powinnam powiedzieć o tym Robowi czy nie?

Czy gdyby mój ojciec zniknął, kiedy byłam małym dzieckiem, zostawiając mamę, Mike'a, 

Douglasa i mnie, chciałabym wiedzieć, gdzie przebywa obecnie?

Chyba tak. Choćby po to, żeby móc pójść do niego i rozkwasić mu gębę.
Ale czy Rob chciałby wiedzieć?

Był tylko jeden sposób, żeby poznać odpowiedź na to pytanie: zwyczajnie, z głupia frant, 

zapytać go, czy chce wiedzieć. Nie miałam jednak ochoty z niego skorzystać, bo nie chciałam, 

żeby Rob myślał, że go szpiegowałam. A ja po prostu poszłam po fartuch jego mamy i w pokoju 
przypadkiem zobaczyłam zdjęcie taty. Potem, jak zwykle, kiedy oglądam fotografie zaginionych 

ludzi, śniłam o ojcu Roba i miejscu, gdzie przebywa. Czy to moja wina, że przez ten głupi 
piorun nie mogę obejrzeć zdjęcia - a czasami nawet powąchać swetra czy poduszki - zaginionej 

osoby, żeby w mojej głowie nie pojawił się później dokładny obraz miejsca, gdzie ta osoba jest?

- Rob, ja... - przytuliłam się nieco mocniej do jego pleców. Cholernie zimno było na tym 

background image

motorze.

- Nie teraz, dobrze? - powiedział zmęczonym głosem.

- Chciałam tylko...
- Nie powiem ci - oświadczył.

- Czego mi nie powiesz?
- Za co mam kuratora. Jasne? Zapomnij o tym. Nigdy się tego ode mnie nie dowiesz. 

Możesz mnie zaciągnąć w jakieś przeklęte miejsce z wariacką misją, żeby zapobiec morderstwu. 
Możesz mnie zmusić do siedzenia godzinami w temperaturze poniżej zera, aż palce zmarzną mi 

tak, że prawie odpadną. Możesz mi nawet wyznać miłość, a i tak ci nie powiem, dlaczego mnie 
aresztowano.

Choć nie o tym akurat chciałam mówić, ten temat był niezmiernie interesujący. Może 

nawet ciekawszy niż aktualne miejsce pobytu ojca Roba. Przynajmniej dla mnie.

-   Nie   powiedziałam,   że   cię   kocham   -   odparłam   -   bo   chciałam   z   ciebie   wyciągnąć, 

dlaczego masz kuratora. Powiedziałam ci, że cię kocham, bo...

Rob odwrócił się i zakrył mi dłonią usta.
- Nie kończ - rzekł.

Widziałam wyraźnie jego jasne oczy w świetle księżyca. Bo świecił księżyc, wiszący nisko 

na   bezchmurnym   niebie.   Kiedy   indziej   wprawiłoby   mnie   to   w   romantyczny   nastrój.   Ale 

temperatura wynosiła jakieś dwadzieścia stopni poniżej zera, mnie znów chciało się siusiu, a 
mój chłopak chyba mnie nie lubił.

- Nie zaczynaj znowu - powiedział Rob, nie zdejmując dłoni z moich ust. - Pamiętasz, co 

się stało ostatnim razem.

- Podobało mi się to, co się stało ostatnim razem - wydusiłam zza jego palców.
- Cóż, mnie też - powiedział Rob. - Nawet za bardzo. Więc zachowaj swoje uczucia dla 

siebie, dobrze?

Jakby to było możliwe po tym, co usłyszałam.

- Rob - szepnęłam, zaciskając ramiona wokół jego talii. - Ja...
Nie zdołałam dokończyć. A to z powodu człowieka zmierzającego wśród drzew w naszą 

stronę. Słyszeliśmy chrzęst śniegu pod jego stopami.

Rob zaklął i włączył latarkę, którą pożyczył nam Chick.

- Kto tam? - syknął, kierując światło latarki na twarz... Cyrusa Krantza.
Teraz ja z kolei zaklęłam.

- Ciii - szepnął Krantz. - Jessico, proszę!
- Co pan tu robi? - spytałam szeptem.

background image

Zdumiał mnie jego strój. Miał na sobie wojskowe spodnie narciarskie i puchową kurtkę. 

Ledwie rozpoznałam twarz pod futrem przy kapturze.

- Śledziłem was - odparł. - To tutaj trzymają Setha, Jessico?
- Czy może pan się stąd wynieść? - burknęłam. Nie wiedziałam, co mnie wprawia w 

większą wściekłość: fakt, że narażał nasz plan uratowania Setha na niepowodzenie, czy to, że 
przerwał Robowi i mnie w momencie, kiedy rozmowa stawała się interesująca. - Jak w ogóle 

pan się tu dostał? - Gdyby się okazało, że na skuterze śnieżnym, byłabym gotowa raz jeszcze 
przemyśleć odmowę pracy pod jego kierunkiem. Każda instytucja umożliwiająca pracownikom 

korzystanie ze skuterów śnieżnych wchodziła w grę jako moje ewentualne miejsce pracy.

- Nie powinnaś tu być, Jessico - powiedział doktor Krantz. - Może ci się coś stać.

-   Mnie?   -   zaśmiałam   się   gorzko.   -   Przepraszam,   doktorku,   ale   chyba   coś   się   panu 

pokręciło. Jak dotąd, jedyną osobą, która poniosła szkodę, był jeden z waszych ludzi.

- I Nate Thompkins - przypomniał mi. - Nie zapominaj o nim.
Dobre sobie! Przecież to głównie z jego powodu tkwiłam tu, przemarzając do kości. Nie 

zapomniałam złożonej sobie samej obietnicy, że pomogę Tashy, na ile zdołam. A nie mogłam 
oprzeć się myśli, że najlepsze, co mogę zrobić, to postawić morderców jej brata przed sądem.

No i, rzecz jasna, uniemożliwić im wyrządzanie krzywdy innym ludziom. Takim jak Seth 

Blumenthal.

- Pamiętam o Nacie - szepnęłam. - Ale chcę to załatwić na własny sposób. Niech się pan 

zabiera, zanim pan wszystko sknoci.

- Muszę stanowczo zaoponować - powiedział doktor Krantz. - Jeśli Seth Blumenthal jest 

przetrzymywany na terenie tej posiadłości, macie obowiązek złożyć o tym doniesienie, a potem 

usunąć   się   i   pozwolić   pracownikom   odpowiedniego   organu   wymiaru   sprawiedliwości 
wykonać...

- O, cholera - przerwałam mu.
Światło   księżyca,   odbijając   się   od   śniegu,   utrudniało   zobaczenie   czegokolwiek   za 

grubymi szkłami jego okularów, ale miałam wrażenie, że Krantz zamrugał kilka razy oczami.

- Ze co? - wyjąkał.

-   Dobrze   pan   usłyszał   -   powiedziałam.   -   Pan   i   pracownicy   odpowiedniego   organu 

wymiaru sprawiedliwości nie macie zielonego pojęcia, co się kryje za tymi drutami.

-   A   ty   masz.   -   W   glosie   Krantza   słychać   było   sarkazm,   co   wydawało   się   zabawne, 

zważywszy, jakim był palantem.

- Na pewno większe niż pan - odparowałam.  - Mamy przynajmniej szansę, żeby ich 

infiltrować od środka, zamiast wkraczać tam przy użyciu siły i narażać życie Setha w trakcie 

background image

wymiany ognia.

- Infiltracja? - Krantz był szczerze zdumiony. - O czym ty mówisz? Nie sądzisz chyba, że 

lepiej...

- Czyżby? - Popatrzyłam na niego spod zmrużonych powiek. - Jaka liczba następuje po 

dziewiątce?

Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

- Co to ma wspólnego z...
- Proszę odpowiedzieć na pytanie, doktorze Krantz. Jaka liczba następuje po dziewiątce?

- Dziesięć, oczywiście.
- Źle - powiedziałam. - Z czego zrobione są puszki coca - - coli?

- Z aluminium, naturalnie. Jessiko, ja...
- Znowu źle. Odpowiedź na oba pytania brzmi:  tin. Przeprowadziłam właśnie test na 

wsioka, który pan oblał. W żaden sposób nie zdoła pan nikomu wmówić, że pochodzi stąd. 
Więc niech się pan stąd zabiera, zanim wszystko zepsuje.

- To żałosne - stwierdził Krantz, wyraźnie wzburzony. - Rob, pan z pewnością...
Rob wyprostował się nagle na skuterze, zwracając głowę w stronę domu Hendersona.

- Krantz - warknął. - Albo natychmiast pan stąd zniknie, albo będzie pan miał za chwilę 

mnóstwo ołowiu w żołądku.

- Co? - Krantz rozejrzał się, zaniepokojony. - O czym...
Rob zeskoczył ze skutera i wepchnął doktorka za drzewo, zanim ten zorientował się, co 

się   dzieje.   W   tej   samej   chwili   zobaczyłam   to   co   Rob:   światło   na   terenie   obozu   Jima 
Hendersona, posuwające się wśród gęstych drzew w naszym kierunku. Źródłem światła okazała 

się   staromodna   lampa   naftowa.   Trzymał   ją   potężny   mężczyzna   w   czerwonym   stroju 
myśliwskim. W drugiej ręce miał karabin, a u boku psa, który mógłby uchodzić za małego 

kucyka.

Pies   pomknął   przez   śnieg   w   naszą   stronę.   Kiedy   tak   gnał   z   wywalonym   jęzorem   i 

płonącymi ślepiami, pomyślałam, że to pies z piekła... No wiecie, jak w  Psie Baskerville'ów
którego czytaliśmy w dziewiątej klasie.

Dopiero  gdy   podbiegł   bliżej,   zorientowałam   się,   że  to   zwykły   owczarek   niemiecki.   Z 

gatunku takich, co to łapią cię za gardło i nie puszczą, nawet jeśli dostaną po łbie kluczem 

francuskim.

Już  szykował  się,   żeby  przeskoczyć  dzielące   nas  ogrodzenie   z  drutu  kolczastego   i  to 

zrobić. Na szczęście, człowiek z bronią zawołał: „Chigger! Leżeć!” i pies padł na śnieg niespełna 
pół metra od nas, warcząc groźnie i nie spuszczając z nas oka ani na sekundę.

background image

Mężczyzna z karabinem postawił lampę na ziemi i sięgnął po coś do kieszeni. Rewolwer, 

pomyślałam. Karabin robi za duży bałagan. Wsadzi nam po kuli w głowę i pozwoli Chiggerowi 

pożreć nasze zmarznięte ciała.

Miałam wrażenie,  że wszystko na świecie się sprzysięgło, żebym nigdy nie zobaczyła 

Roba we fraku.

- Spokojnie - powiedział Rob, podnosząc ręce do góry. - Niech pan nie strzela. Chcemy 

tylko pogadać z Jimem.

Właściciel Chiggera nie wyciągnął z kieszeni rewolweru, lecz walkie - talkie.

-   Niebieski   Dowódca   do   Czerwonego   Dowódcy   -   powiedział   do   mikrofonu.   -   Mamy 

intruzów przy południowym płocie. Powtarzam. Intruzi przy południowym płocie.

-   Nie   jesteśmy   intruzami   -   zapewniłam.   Po   chwili,   przypomniawszy   sobie,   jaką 

historyjkę   przygotowaliśmy   na   ich   użytek   (pomijając   fakt,   że   mieliśmy   nie   dać   się   złapać, 

dopóki Chick z przyjaciółmi nie ukryją się bezpiecznie w krzakach wokół obozu, gotowi nas 
odbić, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawiłam się: - My nie som intruzami. Chcemy się do 

was przyłończyć. Też chcemy być Prawdziwe Amerykanie.

Z walkie - talkie Czerwonej Kurtki dobiegł głos. Ten, kto mówił, posługiwał się chyba 

jakimś szyfrem.

- Czerwony Dowódco - usłyszałam. - Lokalizacja i transport. Powtarzam. Lokalizacja i 

transport.

Czerwona Kurtka schował walkie - talkie, wskazał na płot i wycelowawszy karabin w 

naszą stronę, powiedział:

- Przełaźta tutaj.

Przełażenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie należy do przyjemności, zwłaszcza 

kiedy robi się to pod czujnym okiem potężnego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob 

przeszedł pierwszy i nachylił siatkę na tyle, ile się dało, tak żebym również stanęła po drugiej 
stronie w jednym kawałku. Nie poszło mi gładko, ale jakoś dałam sobie radę. Jedyną szkodę 

poniósł wewnętrzny szew moich spodni.

Kiedy już przedostaliśmy się na ziemię Prawdziwych Amerykanów, Czerwona Kurtka 

burknął: „Chodźta” i pokazał, znowu lufą strzelby, że mamy się posuwać w stronę domu.

Rob obejrzał się na skutery.

- A co z motorami? - zapytał. - Nie trzeba ich jakoś zabezpieczyć?
Czerwona Kurtka zarechotał. Z jego ust wydobył się nie tylko śmiech, ale także strumień 

tabaki i śliny, który utworzył na śniegu parującą brązową kałużę.

- Zabezpieczyć, przed czym? - odparł. - Przed szopami czy oposami?

background image

To była pocieszająca odpowiedź, bo wskazywała, że Czerwona Kurtka nie jest świadomy 

obecności doktora Krantza ukrytego za grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, którzy 

stawili się na wezwanie do broni rzucone przez właściciela ich ulubionego baru.

- Ruszać się - warknął Czerwona Kurtka do mnie i do Roba.

Więc ruszyliśmy się.

background image

12

Długi   marsz   do   domu   Jima   Hendersona   nie   przypadł   mi   do   gustu.   Normalnie 

zachwycam się każdą chwilą spędzoną w towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkąd on skończył 
szkołę, w której ja nadal tkwię, nasze spotkania stały się o wiele za rzadkie.

Ale nawet w najmilszym towarzystwie maszerowanie z lufą strzelby wycelowaną w plecy 

to żadna frajda. Nie podejrzewałam, żeby Czerwona Kurtka zastrzelił nas z zimną krwią, mógł 

się jednak potknąć o Chiggera albo o jakiś korzeń ukryty pod śniegiem i przypadkiem nacisnąć 
spust.

Tak   więc   drogę   od   południowego   ogrodzenia   do   centrum   obozu   Prawdziwych 

Amerykanów przemierzałam z drżeniem serca.

Ledwie zaczęliśmy iść, przestało mi być tak okropnie zimno. Zamieć ucichła, z nieba 

poznikały chmury i pojawiły się na nim tysiące gwiazd. Byłam nawet w stanie rozpoznać Drogę 

Mleczną.  Spacer  po skąpanym  w blasku  księżyca  świeżo spadłym  śniegu, gdy w powietrzu 
unosi się kusząca woń ogniska, mógłby być romantyczny.

Jeśli   nie   brać   pod   uwagę   wycelowanej   w   plecy   strzelby   i   groźnego   owczarka 

niemieckiego truchtającego w śniegu obok nas.

Nie   boję   się   psów   i   one   też   zwykle   darzą   mnie   sympatią.   Dlatego   skupiłam   się   na 

zaskarbianiu przyjaźni Chiggera. Kiedy tylko Czerwona Kurtka nie patrzył, a Chigger biegł dość 

blisko, podstawiałam dłoń pod nos owczarka. Psy działają na węch, więc miałam nadzieję, że 
jeśli Chigger uzna, że nie jestem kawałkiem mięsa, to powstrzyma się od zjedzenia mnie.

On   jednak,   jak   większość   samców   w   moim   życiu,   nie   okazał   najmniejszego 

zainteresowania  moją  osobą.  Może  powinnam  była  posłuchać rady  Ruth i zainwestować  w 

dobre perfumy, zamiast używać wody toaletowej mojego brata, Mike'a.

Obóz nie sprawiał  imponującego wrażenia.  W porównaniu z nim posiadłość Dawida 

Koresha w Waco wyglądała jak Taj Ma - hal. Tu był tylko skromny budynek mieszkalny, parę 
przyczep   kempingowych   i   rozwalająca   się   stodoła.   Całe   miejsce   tchnęło   atmosferą 

tymczasowości,   charakterystyczną   dla   gotowych   -   do   -   -   akcji   -   w   -   każdej   -   chwili 
pensjonariuszy wojskowych koszar.

Gdzie łazienka? Tylko to mnie interesowało w tej chwili.
Czerwona Kurtka z nieodłącznym Chiggerem u nogi poprowadził nas nie w stronę domu 

ani żadnej z przyczep, tylko do stodoły. Szanse na znalezienie czynnej toalety malały z każdą 
chwilą.

Otworzył masywne drzwi stodoły, ukazując wnętrze, które okazało się czymś w rodzaju 

background image

centrum dowodzenia Prawdziwych Amerykanów.

Nie było tam komputerów ani nawet telewizora. Siedziba grupy zwolenników przewagi 

białej rasy Jima Hendersona przypominała zdjęcia kwater nazistów z lat czterdziestych, jakie 
widzieliśmy na kanale Cywilizacje Świata.

Przy długich stołach siedział tłum jasnowłosych mężczyzn (zdaje się, przerwaliśmy im 

kolację). Na tylnej ścianie wisiała olbrzymia flaga. Zamiast swastyki widniał na niej symbol, 

który   wycięto   na   piersi   Nate'a   Thompkinsa,   namalowano   sprayem   na   kładce   i   na 
poprzewracanych tablicach nagrobnych na cmentarzu żydowskim: zwinięty w pierścień wąż, a 

pod nim napis: Nie depcz po mnie.

Na tym jednak kończyło się podobieństwo do nazistów. Mężczyźni o jasnych włosach, 

zgromadzeni   w   obszernym   pomieszczeniu,   nie   byli   ani   tak   schludnie   ubrani,   ani   na   oko 
inteligentni jak przeciętny nazista z lat czterdziestych. Wyglądali, jakby przedkładali ćwiczenia 

kształtujące ciało nad zajęcia służące jego czystości. Może nie mieli wyboru ze względu na brak 
bieżącej wody - o ile to, co mówił Chick o odmowie Jima Hendersona płacenia rachunków, 

zgadzało się z prawdą.

W stodole Hendersona zgromadzili się nie tylko mężczyźni. Były tam również kobiety, a 

nawet dzieci. No, bo kto miałby podawać mężczyznom jedzenie? Natychmiast rozpoznałam 
strój   typowy   dla   miejscowej   sekty   religijnej,   która   poza   poskramianiem   węży   i   praktyką 

powtórnych narodzin w wodzie zakazywała niewiastom obcinania włosów i noszenia spodni. 
Dla dziewczynek należących do tej sekty było to poważne utrudnienie na zajęciach wychowania 

fizycznego  w  szkole,  bo  nie  sposób   wdrapać  się  po linie   albo  pływać   kraulem   w sukience. 
Dlatego większość miała indywidualne nauczanie w domu.

Gromadka dzieci o ziemistej cerze i zasmarkanych nosach wydawała się równie mało 

zainteresowana widokiem człowieka z karabinem prowadzącym dwoje obcych, jak ja lekcjami 

gotowania ciotki Rose.

- Jimmy - zwrócił się Czerwona Kurtka do siedzącego u szczytu  stołu płowowłosego 

mężczyzny,   przed   którym   właśnie   postawiono   talerz   czegoś,   co   wyglądało   na   pysznego 
smażonego kurczaka. - To te dzieciaki, które pętały się koło południowego ogrodzenia.

Dzieciaki! Poczułam się dotknięta w imieniu Roba. Ja jestem przyzwyczajona, że biorą 

mnie za dziecko, ze względu na moje skromne rozmiary, ale Rob przewyższał mnie o dobre 

trzydzieści centymetrów.

Jak   wkrótce   zauważyłam,   przewyższał   o   trzydzieści   centymetrów   przywódcę 

Prawdziwych   Amerykanów,   który   zabił   jedno   dziecko,   znęcał   się   nad   drugim,   usiłował 
zamordować policjanta i spalił synagogę.

background image

Jim Henderson był niski.
Naprawdę niski. Jak Napoleon albo Danny DeVito.

I wydawał się również urażony, że przerwano mu posiłek.
- Czego, do diabła, chcecie? - warknął, okazując te z niezwykłych cech przywódczych, dla 

których cieszył się głębokim podziwem swoich wyznawców.

Zerknęłam   na   Roba.   Wydawał   się   oniemiały.   A   może,   na   wzór   Indian,   starał   się 

milczeniem wprawić wroga w zmieszanie. Rob czyta dużo książek o Indianach.

Tak czy owak, zrozumiałam, że muszę ratować sytuację:

- Panie  Henderson - powiedziałam  - to  prawdziwy   zaszczyt  pana  poznać.  Hank  i  ja 

podziwiamy pana od dawna.

Henderson oblizał usmarowane tłuszczem palce i uniósł płowe brwi.
- Ach tak? - mruknął.

- Tak - potwierdziłam. - Gdy zobaczyliśmy, co pan zrobił z tym żydowskim kościołem, 

postanowiliśmy przyjść tutaj i złożyć nasze gratulacje. Hank i ja myślimy, że byłyby z nas dobre 

Prawdziwe Amerykanie, bo oboje nienawidzimy czarnych, Żydów i takich tam.

Po tych słowach zainteresowanie nami znacznie wzrosło. Wszyscy w stodole patrzyli na 

nas w pełnym zdumienia milczeniu. To znaczy, wszyscy z wyjątkiem Chiggera, który znalazł 
talerz   kurzych   kości   i   pożerał   je   łapczywie.   Nikt   nie   rzucił   się,   żeby   mu   je   odebrać,   co 

dowodziło,   że   Prawdziwi   Amerykanie   są   nie   tylko   nieprzyjemnymi   ludźmi,   ale   również 
beznadziejnymi opiekunami zwierząt. Wszyscy przecież wiedzą, że nie można dawać psu kości 

z drobiu.

Henderson   przyglądał   nam   się   ze   szczególną   ciekawością.   W   przeciwieństwie   do 

Chiggera, wydawał się kompletnie obojętny wobec kurczaka na talerzu.

- Dlaczego? - zapytał.

Na to pytanie odpowiedź miałam przygotowaną.
- No, powinien pan nas wziąć, bo ten tu Hank, on jest naprawdę zmyślny w rękach. Jest 

mechanikiem   i   wszystko   potrafi   wyreperować.   Więc   jakby   pan   miał   czołg   czy   coś,   i   to   się 
zepsuje, to Hank się przyda jak nikt. A ja? Cóż, może nie wyglądam, ale jestem bardzo szybka. 

W walce wolałby mnie pan mieć po właściwej stronie, słowo daję.

Henderson zrobił znudzoną minę. Pochylił się, żeby oderwać kawałek kurczaka od kości 

i wsadzić go do ust. Podczas tej czynności przypominał pisklaka. Tyle że miał wąsy.

- Nie o to mnie chodzi - odezwał się. - Chcę wiedzieć, dlaczego nienawidzicie czarnych i 

Żydów?

-   No...   -   Na   to   pytanie   nie   byłam   przygotowana.   Pośpiesznie   zastanowiłam   się   nad 

background image

odpowiedzią. - Bo wszyscy wiedzą - zaczęłam - Żydzi wymyślili całą hecę z tym holocaustem, a 
czarnuchy nie nadają się do żadnej roboty.

To chyba nie była dobra odpowiedź, bo Jim odwrócił ode mnie wzrok. Wpatrywał się 

teraz w Roba. Już wcześniej widziałam ten rodzaj spojrzenia. W ten sposób mały facet patrzy 

na dużego faceta, zanim wpakuje mu głowę w żołądek.

- A ty? - zwrócił się Henderson do Roba. - Pozwolisz, żeby baba gadała za ciebie?

Mężczyźni przy stołach zarechotali. Nawet kobiety stojące za plecami mężów z dzbanami 

czegoś,   co   wyglądało   na   mrożoną   herbatę,   uznały   tę   kretyńską   seksistowską   uwagę   za 

śmieszną.

Wiedziałam, że teraz Rob przechodzi test. Ja go nie zdałam. To nie ulegało wątpliwości. 

Choćby, dlatego, że Czerwona Kurtka nadal nie opuszczał broni, czekając na rozkaz szefa, żeby 
rozwalić nam głowy. Chigger na pewno z lubością zlizałby nasze rozpryśnięte mózgi z podłogi 

stodoły.

Rob musiał nas ratować. Musiał przekonać Hendersona, że jesteśmy parą obiecujących 

zwolenników supremacji białej rasy.

Nie wierzyłam, że powiedzie mu się lepiej niż mnie. Ten pomysł nie podobał mu się od 

początku. Byłam pewna, że chce się tylko stąd wydostać, a jeśli bez Setha, to trudno.

Jakież więc było moje zaskoczenie, kiedy Rob powiedział, co następuje:

- Urodzić się białym - oświadczył - to zaszczyt i przywilej. Nadszedł czas, żeby wszyscy 

biali mężczyźni i kobiety stanęli w jednym szeregu, aby chronić więź, jaką tworzy wspólnota 

krwi   i wiary.   Obowiązkiem   każdego  Amerykanina   jest bronić naszego  dobra  - a  nie  dobra 
Meksykanów,   Wietnamczyków,   Afgańczyków   albo   innych   mieszkańców   krajów   Trzeciego 

Świata. Czas odebrać Amerykę narkomanom i pasożytom na zasiłkach...

Jeśli   przykuł   moją   uwagę   tą   paplaniną,   to   co   dopiero,   jeśli   chodzi   o   uwagę   Jima 

Hendersona, nie wspominając już o reszcie Prawdziwych Amerykanów. Można by usłyszeć, jak 
spada szpilka, w takim skupieniu go słuchali.

- Najwyższy czas - ciągnął Rob - chronić nasze granice przed nielegalnymi imigrantami i 

zakazać   prawnie   mieszania   ras.   Musimy   skończyć   z   akcją   afirmatywną   i   małżeństwami 

osobników   tej   samej   płci.   Musimy   chronić   amerykański   przemysł   i   własność   przed 
przechodzeniem   w   ręce   Japończyków,   Arabów   i   Żydów.   Ameryka   musi   należeć   do 

Amerykanów...

Przy jednym stole zerwały się oklaski. Po chwili inne stoły przyłączyły się do owacji na 

stojąco. Wśród tych wiwatów wpatrywałam się w mojego chłopaka z niedowierzaniem. Gdzie 
on się tego nauczył? Nigdy przedtem nie słyszałam, żeby mówił podobne rzeczy. Czyżby Claire 

background image

miała rację? Czy wszystkie wsioki są takie same?

Oklaski umilkły jak nożem uciął, kiedy Jim Henderson podniósł się na nogi. Wszystkie 

oczy skierowały się na niskiego mężczyznę, naprawdę nie wyższego ode mnie, który taksował 
Roba wzrokiem, gładząc się w zamyśleniu po wąsach. W stodole ponownie zapadła cisza. Tylko 

Chigger wylizywał zapamiętale pusty już talerz.

Wreszcie Henderson wycelował w Roba palec i rozkazał:

- Dać chłopakowi kurczaka!
Znów wybuchły wiwaty, gdy jedna z kobiet postawiła przed Robem talerz smażonego 

kurczaka. Nie wierzyłam własnym oczom. Kurczak. Częstowali Roba kurczakiem! Prawdziwi 
Amerykanie postanowili przygarnąć go do swego łona.

A może wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam? Może Rob już przedtem do nich należał?
Nie wierzyłam w to. Naprawdę nie. Tylko że... cóż, dziwne, że tak dobrze wiedział, co 

powiedzieć, żeby przekonać tych pomyleńców o naszym oddaniu ich sprawie.

Rob   uśmiechał  się   nieśmiało,   gdy   mu  klaskano.   Nie   mogłam   się   powstrzymać,   więc 

zapytałam szeptem:

- Skąd wytrzasnąłeś to końskie łajno?

- Telewizja  publiczna  - odparł również szeptem. - Czy możesz zabrać tego kurczaka, 

zanim zacznę haftować?

Złapałam   talerz   w  momencie,   gdy   Roba   pochłonął   tłum   zachwyconych   zwolenników 

supremacji białej rasy, którzy poklepywali go po plecach i częstowali tabaką. Stałam jak idiotka 

z talerzem stygnącego kurczaka, nie mogąc się nadziwić własnej głupocie. Jasne, że Rob nie był 
jednym z nich.

Przeraziło mnie jednak, jak łatwo mi przyszło uwierzyć,  że mógłby być. Jak głęboko 

tkwią w człowieku przesądy! Wsioki i miastowi, czarni i biali... dorasta się, słysząc różne rzeczy, 

i ciężko przyjąć do wiadomości, że może być inaczej.

Ciężko, ale to nie znaczy, że nie można. Choćby taki Rob. W niczym nie przypominał 

stereotypowego   wsioka,   pożerającego   smażonego   kurczaka,   dyskutując   jednocześnie   nad 
wyższością białej rasy. Rob nawet nie lubił smażonego kurczaka.

Kto wie, jak długo stałabym tam, podziwiając geniusz swojego chłopaka, gdyby jakiś głos 

nie odezwał się z boku:

- No, dziewucho. Daj tego kurczaka jakiemuś mężczyźnie i idź do kuchni po więcej.
Odwróciłam się i zobaczyłam kobietę o ziemistej cerze i w chustce na długich jasnych 

włosach wpatrującą się we mnie gniewnym wzrokiem.

- No dalej - powiedziała, popychając mnie w stronę stołów. - Zanieś.

background image

Zaniosłam.   Postawiłam   kurczaka   przed   pierwszym   mężczyzną,   jaki   się   nawinął   - 

facetem,   który   miał   mniej   zębów   niż   tatuaży   -   a   potem   wyszłam   za   kobietą   bocznymi 

drzwiami...

W mroźną noc.

- Dalej - warknęła, kiedy zatrzymałam się raptownie, zaskoczona zimnem. - Musimy 

wziońć tłuczone ziemniaki.

Szłam   za  nią,   myśląc:   No,   przynajmniej   będę  miała   szansę   rozejrzeć   się  za   Sethem. 

Wiedziałam,   że   jest   gdzieś   na   terenie   obozu.   Wiedziałam,   że   nie   jest   związany   ani 

zakneblowany, tylko zamknięty w małym pokoju o drewnianych ścianach. To nie znaczyło, że 
przestał się bać. Czułam jego strach.

Kobieta w chustce otworzyła drzwi domu. Tam odbywało się całe gotowanie; wskazywały 

na   to   zapachy,   które   uderzyły   mnie   w   nozdrza,   gdy   tylko   przekroczyłam   próg.   Kurczak, 

ziemniaki, chleb... zestaw aromatów mogący zwalić z nóg taką głodną dziewczynę, jak ja.

Kiedy weszłyśmy do kuchni - gdzie tłoczyły się inne kobiety o bladych twarzach i długich 

włosach - i próbowałam zwinąć bułkę, kobieta w chustce trzepnęła mnie po ręce.

- Nie jemy - oświadczyła szorstko - dopóki mężczyźni nie skończom!

Oho, miałam ochotę powiedzieć. To całkiem wygodne. Dla facetów.  Co jest z takimi 

kobietami jak ta w chustce? Dlaczego zgadzają się na podobne traktowanie? Wolałabym nie 

mieć żadnego faceta niż takiego, który pozwalałby mi jeść, gdy sam skończy.

Nie chciałam skompromitować się w oczach Prawdziwych Amerykanów, więc odłożyłam 

bułkę i zapytałam:

- Czy jest tu gdzieś łazienka?

Kobieta   w   chustce   wskazała   na   korytarz   z   mocno   niezadowoloną   miną.   Pewnie 

podejrzewała, że chcę się wykręcić od roboty w kuchni.

Powiem   wam   coś:   ci   Prawdziwi   Amerykanie   to   przerażający   ludzie.   Nawet   w   ich 

ubikacjach pełno jest rasistowskiej propagandy. Zamiast „National Geographic” albo „Time'a”, 

jak w normalnym domu, można sobie poczytać, siedząc na kibelku, Mein Kampf. Tym ludziom 
zupełnie umknął fakt, że Hitler okazał się niebezpiecznym maniakiem.

Wyszłam  z   toalety   i   rozejrzałam  się,   żeby   sprawdzić,   czy   kobieta   w  chustce   albo   jej 

towarzyszki nie kręcą się gdzieś w pobliżu. Korytarz był pusty, więc zabrałam się do naciskania 

klamek. Uznałam, że gdy trafię na zamknięte drzwi, to właśnie za nimi znajdę Setha.

Poszło szybko. Dom nie był taki duży. Pokój, w którym trzymali Setha, znajdował się w 

samym końcu korytarza, za pokojem do nauki szkolnej (zamiast znajomej czerwono - biało - 
niebieskiej flagi wisiała tam jedna z tych flag z napisem: Nie depcz mnie. Drzwi zamknięto na 

background image

klucz,  ale  zamek był  na tyle  tandetny,  że wystarczyło  go właściwie  przekręcić,  żeby puścił. 
Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka.

Seth Blumenthal z twarzą mokrą od łez usiadł na łóżku, mrugając w mroku oczami.
- Kim jesteś? - zapytał niepewnie. - Czego chcesz? Słowa padły, zanim zdążyłam ugryźć 

się w język. Film widziałam jakieś siedemnaście razy.

- Jestem Luke Skywalker - oznajmiłam. - Przybywam, aby cię uratować.

background image

13

Seth nie dał się nabrać na Luke'a Skywalkera. Oto dziecko o nieskażonym umyśle.

- Kim jesteś, naprawdę? - rzekł. - Nie wyglądasz jak jedna z nich.
Zamknęłam drzwi za sobą, na wypadek gdyby szukała mnie kobieta w chustce. W pokoju 

nie było światła, poza światłem księżyca przenikającym przez szpary między deskami, którymi 
zabito okna.

- Mam na imię Jess - przedstawiłam się. - Chcemy cię stąd wyciągnąć. - Ale nie przez te 

okna, uświadomiłam sobie. - Czy jesteś ranny? Możesz biegać?

- Nic mi nie jest - odparł Seth. - Tylko ręka. Wyciągnął prawą rękę. Nietrudno było 

zauważyć, nawet w świetle księżyca, co się z nią stało. Między kciukiem a palcem wskazującym 

wypalono jakiś znak. Rana była czerwona i pokryta bąblami. Miała kształt zwiniętego węża.

Taki sam, jaki wycięto na nagiej piersi Nate'a Thompkinsa.

Wiedziałam już, w jaki sposób wydobyli od chłopca informację, gdzie jest Tora.
Miałam ochotę ich za to pozabijać.

- Sześć tygodni hydroterapii i to zniknie - powiedziałam do Setha. - Nawet blizna nie 

zostanie. - Miałam kiedyś oparzenie trzeciego stopnia, mniej więcej tej samej wielkości, którego 

dorobiłam się, podstawiając nogę pod rurę wydechową motocykla. - Rozumiesz?

Pokiwał głową. Już nie płakał.

- Ten policjant - spytał - do którego strzelali w przyczepie. Czy z nim porządku?
- Wszystko dobrze - skłamałam. - Posłuchaj, muszę wrócić do kuchni, zanim zauważą, że 

mnie nie ma. Ale przyrzekam, że przyjdę po ciebie, gdy tylko zacznie się strzelanina.

- Strzelanina? - zaniepokoił się. - Kto będzie strzelać?

- Moi przyjaciele - powiedziałam. - Otoczyli obóz. - Taką miałam nadzieję. - Więc siedź 

tutaj, a ja wrócę, ani się obejrzysz. Jasne?

- Jasne - zapewnił. Kiedy ruszyłam do drzwi, zawołał: - Hej, Jess?
Odwróciłam się.

- Tak?
- Jaki jest dzisiaj dzień?

Powiedziałam mu. Skinął głową w zamyśleniu.
- Dzisiaj są moje urodziny - rzekł cicho. - Skończyłem trzynaście lat.

-   Wszystkiego   najlepszego.   -   A   co   miałam   powiedzieć?   Oddalałam   się   właśnie 

energicznym krokiem od na nowo zamkniętych drzwi, kiedy pojawiła się kobieta w chustce.

- Gdzie się włóczysz? - burknęła.  Żonom Prawdziwych Amerykanów uprzejmość jest 

background image

obca.

- Och - odparłam, chichocząc jak kretynka. - Zgubiłam się.

Posłała   mi   tylko   gniewne   spojrzenie   i   wcisnęła   w   ręce   misę   jakiejś   białej   kleistej 

substancji.   Uświadomiłam   sobie   po   chwili,   że   to   gniecione   ziemniaki.   Ale   że   Prawdziwi 

Amerykanie nie dodali do nich czosnku, miały bliżej nieokreślony zapach.

- Zanieś to mężczyznom - rozkazała kobieta w chustce.

- Dobra - powiedziałam i ruszyłam do drzwi. Pozostawało, oczywiście, pytanie, czy Chick 

i jego kumple pojawią się na czas, żebyśmy zdołali uratować Setha. A co z doktorem Krantzem? 

Federalni odznaczali się skłonnością do udaremniania takich posunięć, jak na przykład atak 
przez zaskoczenie. Czy Chick poradzi sobie mimo głupich pomysłów, jakie Krantzowi na pewno 

chodzą po głowie?

Miałam taką nadzieję. Nie ze względu na siebie. Nie dbałam o to, co się ze mną stanie. 

Martwiłam się o Setha. Musieliśmy go stąd wyciągnąć.

I zabić tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.

Normalnie   nie   mam   morderczych   skłonności,   ale   kiedy   zobaczyłam   to   oparzenie   na 

dłoni Setha, ogarnęło mnie zupełnie nowe uczucie. Znam uczucie wściekłości. Wściekam się 

łatwo i często. Ale nie pamiętam, żebym się kiedyś czuła tak jak wtedy, gdy spojrzałam na tę 
rankę.

Miałam ochotę zabić. Naprawdę zabić. Nie złamać komuś nos albo kopnąć w krocze. 

Chciałam, żeby ktoś zapłacił za napiętnowanie tego chłopca własnym życiem.

I wiedziałam, kto to powinien być. Kiedy wróciłam do stodoły, emocje po przemowie 

Roba już opadły i wszyscy znowu zajęli się przeżuwaniem. Jako dziewczyna z ziemniakami 

cieszyłam się dużym wzięciem. Mężczyźni podnosili talerze, gdy przechodziłam, czekając, aż 
pacnę im na nie bryłkę mazi. Wychodziłam naprzeciw ich zapotrzebowaniu, no bo co innego 

miałam zrobić? Umilałam sobie czas, udając, że jestem strażnikiem więziennym, a ci wszyscy 
ludzie obłąkanymi seryjnymi zabójcami, których muszę karmić.

W głowie wciąż kołatała mi się mantra: Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz się, Chick. Pośpiesz 

się, Chick. Pośpiesz się, Chick.

Kiedy dotarłam do Roba, stwierdziłam, że jest na najlepszej drodze, aby zostać bliskim 

przyjacielem Jima Hendersona. Cóż, dlaczego nie? Rob byłby prawdziwym skarbem dla każdej 

grupy głoszącej przemoc. Przystojnym zręczny, okazał się także - nie znałam go wcześniej od tej 
strony pełnym pasji, natchnionym mówcą. Miałam wrażenie, że gdyby starczyło czasu, Rob 

zostałby prawą ręką Hendersona.

Tym gorzej dla Prawdziwych Amerykanów, że to tylko przedstawienie.

background image

Dobre   przedstawienie.   Claire   Lippman   byłaby   zdumiona   aktorskim   talentem   Roba. 

Kiedy  pochyliłam  się,  żeby  pacnąć  ziemniaki  na  jego talerz,   nawet  mnie  nie zauważył,  tak 

pochłonęło go to, o czym akurat mówił... coś na temat kryminalistów w Waszyngtonie, którzy 
nas sprzedają w ramach czegoś, co się nazywa GATT.

No, no. Rob najwyraźniej oglądał CNN dużo częściej ode mnie.
Po   nałożeniu   kupki   ziemniaków   na   talerz   Jima   Hendersona   -   tylko   przez   chwilę 

pozwoliłam sobie na fantazje o tym, jak przypadkiem upuszczam mu ziemniaki na kolana - 
przemieściłam   się   wzdłuż   stołu,   starając   się   nie   zwracać   uwagi   na   niepokojące   rzeczy.   W 

stodole było ich mnóstwo, na przykład ręce mężczyzn. Każdy miał taki sam tatuaż na prawej 
dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym. Był to zwinięty wąż, jak na flagach z napisem 

Nie depcz mnie. Taki sam, jak na piersi Nate'a i na dłoni Setha.

Kiedy   miska   była   prawie   pusta,   poczułam   zimne,   wilgotne   dotknięcie   na   dłoni. 

Spojrzałam   w   dół   i   zobaczyłam   Chiggera   wznoszącego   ku   mnie   błagalnie   wielkie   brązowe 
ślepia. Groźny warkot i zjeżona sierść odeszły w przeszłość. Miałam jedzenie, a Chigger pragnął 

jedzenia. Jeśli więc dam psu jedzenie, zostanę jego przyjaciółką.

Pozwoliłam Chiggerowi wylizać resztki kartofli.

Postanowiłam, że wrócę do kuchni i napełnię miskę bez płukania. Kierowałam się już w 

stronę   drzwi   stodoły,   kiedy   zobaczyłam   coś,   co   mi   się   nie   spodobało...   zdecydowanie   nie 

spodobało.   Była   to   mianowicie   kobieta   w   chustce,   która   pochylała   się   nad   Jimem 
Hendersonem i szeptała mu coś do ucha. Zauważyłam, że Jim rozgląda się po sali, aż jego 

wzrok trafił na mnie. Nie spuścił ze mnie przenikliwych niebieskich oczu, dopóki kobieta w 
chustce nie skończyła swoich wynurzeń i nie wyprostowała się.

Cóż, to mogło być cokolwiek. Mogło chodzić o tę bulkę. Mogła widzieć, jak pozwalam 

Chiggerowi lizać miskę.

Ale   nie   jestem   głupia.   Wiedziałam,   o   co   chodzi.   Wiedziałam   od   chwili,   w   której 

napotkałam spojrzenie Jima Hendersona.

Kobieta w chustce powiedziała mu, że przyłapała mnie, jak kręciłam się po korytarzu w 

pobliżu miejsca, gdzie więzili Setha.

Byliśmy martwi.
To nie nastąpiło od razu. Henderson powiedział coś szeptem i kobieta wyskoczyła ze 

stodoły   jak   wodny   pająk.   Przez   chwilę   miałam   nadzieję,   że   wszystko   jest   w   porządku.   No 
wiecie, że się pomyliłam. Rob nawijał o wynaturzeniach i o tym, że Amerykanie nigdy nie będą 

wielkim   narodem,   jeśli   chrześcijanie   nie   staną   ramię   w   ramię,   a   Henderson   wydawał   się 
słuchać go z uwagą.

background image

Potem zobaczyłam coś, co sprawiło, że serce mi zamarło.
Czerwona  Kurtka  z  karabinem   wycelowanym  w  kark  Setha  Blumenthala  szedł  przez 

stodołę prosto do miejsca, gdzie siedzieli Jim Henderson i Rob.

Rozmowy ucichły i znowu zapadła niesamowita cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki do mnie 

docierał, był szloch Setha, który rozglądał się gorączkowo po stodole. Wiedziałam, że szuka 
mnie. Na szczęście, stałam daleko, w cieniu, i nie mógł mnie zobaczyć.

Gdybym wiedziała, co i tak wydarzy się za chwilę, nie dbałabym o to. Na razie jednak 

czułam   ulgę,   że   Seth   mnie   nie   zauważył.   Zanurzyłam   palce   w   miękkiej   sierści   Chiggera   i 

zmusiłam serce, żeby znowu biło. Pośpieszcie. Chick! Pośpiesz się, Chick! Pośpiesz się, Chick!

- Amerykanie - zwrócił się Jim Henderson do zgromadzonych. Zorientowałam się od 

razu,   że   jako   mówca   nie   ustępował   Robowi.   Wszyscy   wpatrywali   się   w   niego   z   wyrazem 
najwyższej   adoracji,   który   pamiętałam   z   pewnego   filmu.   Henderson   był   dla   tych   ludzi 

mesjaszem.

- Zyskaliśmy dzisiaj wspaniałych nowych przyjaciół - ciągnął Henderson, klepiąc Roba 

po ramieniu. Udało mu się to tylko dzięki temu, że Rob siedział, a on stał. - I jestem z tego 
powodu szczęśliwy. Cieszę się, że Hank i Ginger trafili do naszej gromadki.

Ginger? Kto to, do diabła, jest Ginger? Dopiero, kiedy wiele głów zwróciło się w moją 

stronę, zdałam sobie sprawę, że Rob przedstawił mnie jako Ginger.

Takie już ma oryginalne pomysły.
- Niezależnie jednak od ich deklaracji oddania naszej sprawie - mówił Henderson - jest 

tylko jeden sposób, żeby się przekonać o lojalności prawdziwego Amerykanina, prawda?

Rozległ   się   aprobujący   szmer.   Nie   podobało   mi   się   to   wszystko.   Bardzo   mi   się   nie 

podobało.

- Hank - powiedział Henderson, zwracając się do Roba. - Widzisz przed sobą chłopca. 

Wygląda dość niewinnie, wiem. Ale niewinny wygląd, jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, może 
być   mylący.   Diabeł   często   próbuje   nas   zwieść   pozorną   niewinnością   jakiegoś   człowieka, 

podczas  gdy  tenże   człowiek   nosi   w  sobie   brzemię   grzechu.   Ten   chłopiec  jest  przesiąknięty 
grzechem. To Żyd.

Wbiłam palce w futro Chiggera tak mocno, że mniejszy pies by zawył. Chigger jednak 

tylko zamachał ogonem, mając nadzieję na kolejny skok na miskę, którą trzymałam w ręku. 

Chyba nikt nie zawracał sobie głowy karmieniem Chiggera. Jak inaczej wyjaśnić, że tak łatwo 
przekabaciłam go na swoją stronę?

- Hank - odezwał się ponownie Henderson. - Ponieważ zdążyłeś już wywrzeć na mnie 

głębokie wrażenie  swoją szczerością  i oddaniem sprawie,  zamierzam udzielić ci przywileju, 

background image

jakiego tym samym odmawiam sobie i moim ludziom. Zamierzam pozwolić ci zabić Żyda.

Z tymi słowy podał Robowi nóż, który wyjął zza cholewy buta.

Przez głowę przemknęły mi tysiące myśli. Pomyślałam, że bardzo kocham mamę, mimo 

że czasami bywa męcząca z tymi swoimi pomysłami, jak powinnam się ubierać i z kim się 

spotykać. Pomyślałam, jaka będę wściekła, jeśli nie zobaczę, czy Douglas zrobił coś w związku 
ze swoją sympatią do Tashy Thompkins. Pomyślałam o mistrzostwach stanowych dla orkiestr i 

o tym, że po raz pierwszy od lat nie przyniosę do domu niebieskiej wstążki wyciętej w kształcie 
stanu Indiana.

Dziwne,   o   jakich   rzeczach   myśli   się   tuż   przed   śmiercią.   Nie   wiem   nawet,   skąd   to 

przekonanie, że umrę. Po prostu wiedziałam, tak jak nie miałam wątpliwości, że w końcu cały 

śnieg na zewnątrz stopnieje i znowu będzie wiosna. Rob i ja mieliśmy umrzeć i jedyna rzecz, 
jaką jeszcze powinniśmy zrobić, to sprawić, aby Setha nie zabito razem z nami.

- No - mówił Henderson do mojego chłopaka - weź nóż. Tak będzie w porządku. To tylko 

Żyd.

Muszę   przyznać,   że   Seth   Blumenthal   zachowywał   się   dzielnie.   Płakał,   ale   cicho, 

trzymając   wysoko   głowę.   Pewnie   po   tym,   co   przeszedł,   śmierć   nie   wydawała   mu   się   taka 

straszna. Nie umiem inaczej tego wyjaśnić. Czułam się podobnie. Nie bałam się, poważnie. Nie 
chciałam, żeby bolało, ale nie bałam się śmierci.

Pragnęłam tylko zabrać ze sobą tylu Prawdziwych Amerykanów, ile się da.
Rob wziął nóż.

- Dzielny chłopak - powiedział Henderson, uśmiechając się pod wąsem. - A teraz zrób to. 

Pokaż, że jesteś prawdziwym wyznawcą.

Rob zrobił jedyną sensowną rzecz w tej sytuacji. Na jego miejscu zrobiłabym to samo.
Zarzucił Jimowi Hendersonowi rękę na szyję, przytknął nóż do tętnicy i powiedział:

- Jeden ruch i będzie po nim.

background image

14

Czy   zdarzyło   wam   się   być   na   meczu   piłkarskim,   kiedy   jedna   drużyna   jest 

niekwestionowanym faworytem i jej kibicom nawet do głowy nie przyjdzie, że może przegrać, a 
potem, na skutek jakiegoś fatalnego błędu, wygrywa słabszy?

Twarze   Prawdziwych   Amerykanów   miały   taki   wyraz,   jak   twarze   kibiców   silniejszej 

drużyny w sekundę potem, jak ich drużyna sknociła coś tak koszmarnie, że przeciwnik wyszedł 

na prowadzenie.

Byli zaszokowani. Po prostu zaszokowani. - Dzięki - zwróciłam się do Czerwonej Kurtki, 

uwalniając go od karabinu. - Wezmę to.

Nigdy   przedtem   nie   trzymałam   karabinu,   ale   miałam   niezłe   pojęcie,   jak   to   działa. 

Celowało się po prostu do tego, w co się chciało trafić, i naciskało cyngiel. Żadna filozofia.

Oczywiście, jak się tak bliżej zastanowić, nie mieliśmy najmniejszego powodu, żeby czuć 

się pewnie. W porządku, zgadza się, Rob trzymał facetowi nóż na gardle, a ja miałam karabin. I 
co   z   tego?   Nadal   było   jakieś   pięćdziesiąt   do   dwóch.   No,   może   trzech,   jeśli   liczyć   Setha. 

Czterech,   jeśli   wziąć   pod   uwagę   Chiggera,   który   mnie   nie   odstępował,   mając   nadzieję   na 
ziemniaki, mimo że odstawiłam miskę.

Ale przez chwilę mieliśmy przewagę i należało to maksymalnie wykorzystać.
- W porządku - powiedział Rob.

Z twarzy Jima Hendersona odpłynęła chyba cała krew. Nie dlatego, że Rob go zranił czy 

coś.   Dlatego,   że   przywódca   Prawdziwych   Amerykanów   był   straszliwie,   ale   to   straszliwie 

przerażony.

- W porządku - powtórzył  Rob. - Wszyscy  będą stać spokojnie i nikomu nic się nie 

stanie. - Mnie przekonał. Wydawał się wiarygodny w roli wymachującego nożem, biorącego 
zakładników zbira. - Ja, dziewczyna, chłopak i ten tu Jimbo pójdziemy sobie na mały spacerek. 

Jeśli chcecie, aby wasz nieustraszony wódz wyszedł z tego żywy, to nie będziecie próbowali nas 
zatrzymać. Jasne?

Kiedy nikt nie zgłosił sprzeciwu, powiedział:
- Jess. Seth. Idziemy.

I ruszyło coś, co musiało wyglądać na dziwaczną paradę. Ja na przedzie, z karabinem w 

ręku i psem u boku, półprzytomny Seth za mną, a na końcu Rob, który jedną ręką opasywał 

Hendersona. Pan Henderson wcale nie odgrywał roli milczącego męczennika. O, nie. Widzicie, 
ludzie, którzy nie mają najmniejszych oporów przed wyrządzaniem bliźnim najokropniejszych 

krzywd, zawsze reagują jak dzieci, kiedy sami czują się zagrożeni.

background image

Jim Henderson płakał. Serio:
- Myślicie, że wam się uda - zawodził  piskliwym głosem. - Ale ja wam coś powiem. 

Ludzie powstaną. Powstaną i pójdą słuszną drogą. A zdrajcy jak ty, chłopcze, zdrajcy własnej 
rasy, będą się przez wieczność smażyć w ogniu piekielnym...

- Czy mógłby się pan zamknąć - przerwał mu Rob.
Jim   Henderson   spełnił   polecenie.   Może,   dlatego,   że   się   mylił.   Ludzie  nie  zamierzali 

powstawać. Nie wszyscy naraz, w każdym razie. Byli tak porażeni tym, co przytrafiło się ich 
wodzowi, że nawet nie ruszyli palcem, aby mu pomóc. A może rzeczywiście uwierzyli, że jeśli 

spróbują nas zatrzymać, to Rob poderżnie gardło ich ukochanemu przywódcy.

Tak czy owak, nie powstali.

Wstała tylko jedna osoba.
Kobieta w chustce, ściśle mówiąc.

Powinnam była to przewidzieć. To było przecież oczywiste.
A ja byłam zbyt pewna siebie. Myślałam, że ci ludzie są głupi, bo mają takie kretyńskie 

poglądy.   To  był  mój  pierwszy   błąd.  Bo  najokropniejszą  rzeczą,  jeśli  chodzi   o Prawdziwych 
Amerykanów, nie było to, że brakowało im rozumu. Byli tylko bardzo, ale to bardzo źli.

Pojęłam to w momencie, kiedy usłyszałam za plecami brzęk tłuczonego szkła.
Drugi błąd uświadomiłam sobie w chwili, gdy się odwróciłam. A polegał na tym, że nie 

osłaniałam Roba z tyłu.

Kiedy się odwróciłam, moim oczom ukazała się kobieta w chustce z dwoma kawałkami 

pękniętej miski po ziemniakach w rękach. Pozostałe odłamki zaścielały podłogę... na której 
leżał Rob. Wiedźma podkradła się do niego od tyłu i rozbiła mu czaszkę.

Nie wahałam się ani chwili. Podniosłam karabin i strzeliłam, bez zastanowienia. Byłam 

wściekła... wściekła i przerażona. Z rany na głowie Roba wypływało mnóstwo krwi. Z każdą 

sekundą więcej.

Ale nigdy przedtem nie strzelałam. Nie wiedziałam, że broń tak kopie. W dodatku nie 

należę do wyjątkowo wysokich czy tęgich osób. Nacisnęłam spust, karabin eksplodował, a ja 
znalazłam   się   na   podłodze,   z   Chiggerem   liżącym   mnie   po   twarzy   i   milionem   rewolwerów 

wycelowanych w moją głowę.

Prawdziwi Amerykanie mogli cierpieć różne niedostatki, ale broni z pewnością im nie 

brakowało.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nawet nie trafiłam kobiety w chustce. Chybiłam o 

milę.

Zdołałam natomiast poważnie uszkodzić flagę z napisem Nie depcz mnie.

background image

-   Jeśli   zabiłaś   mojego   chłopaka   -   warknęłam   do   kobiety,   podczas   gdy   mnóstwo   rąk 

zaczęło mnie ciągnąć, stawiając na nogi - to będziesz przeklinać dzień, w którym się urodziłaś. 

Słyszysz mnie, ty bezmózga kretynko?

Wiem, że to było dziecinne zniżyć się do wyzwisk. Nie jestem jednak pewna, czy byłam 

przy zdrowych zmysłach. Rob leżał nieprzytomny w kałuży krwi, a oni nie chcieli mnie do niego 
dopuścić. Próbowałam się wyrwać. Naprawdę próbowałam. Ale nie dałam rady.

Potem mnie zamknęli. Zgadza się, w tym małym pokoju, gdzie przedtem trzymali Setha. 

Wrzucili mnie tam. Mnie i Setha. W ciemność i zimno. Bez szans, żeby się dowiedzieć, czy mój 

chłopak żyje.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim przestałam kopać w drzwi i wrzeszczeć. Wiem tylko, 

że   bolały   mnie   dłonie.   Drzwi   okazały   się   zadziwiająco   wytrzymałe.   Seth   patrzył   na   mnie, 
jakbym uciekła z wariatkowa. Poważnie. Dzieciak był przerażony.

Przestraszył się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałam:
- Nie martw się. Wyciągnę cię stąd.

Trudno mieć do niego pretensje. Na pewno nie otaczała mnie wtedy aura dorosłości.
Przeszłam przez pokój i opadłam na łóżko obok niego. Poczułam się nagle straszliwie 

zmęczona. To był bardzo długi dzień.

Siedzieliśmy   z   Sethem   w   ciemności,   słuchając   odległego   stukania   garnkami 

dobiegającego z kuchni. Bez względu na to, jakie piekło rozpętało się w stodole, obiad należało 
podać. Ci wszyscy mężczyźni musieli trzymać formę, żeby pilnować bezpieczeństwa kraju dla 

białego człowieka, prawda?

W końcu, po upływie chyba miliona lat, Seth się odezwał:

- Przykro mi z powodu twojego przyjaciela - powiedział nieśmiało.
Wzruszyłam ramionami. Nie chciałam myśleć o Robie. Jeśli nie żył, to... zajęłabym się 

tym   we   właściwym   czasie,   na   przykład,   rzucając   się   głową   w   dół   do   sadzawki   w 
Kamieniołomach Pike'a.

A jeśli żył i znęcano się nad nim, tak jak nad Sethem...
Cóż,   bez   względu   na   to,   czy   Rob   był   żywy,   czy   martwy,   zamierzałam   wytropienie 

wszystkich Prawdziwych Amerykanów uczynić swoją misją życiową. Zamierzałam dopilnować, 
by zapłacili za swoje czyny.

Najchętniej za pomocą miotacza ognia.
- W jaki sposób mnie znalazłaś - Seth podrapał się po głowie. Był ładnym chłopcem, 

wysokim jak na swój wiek, o ciemnych oczach i włosach.

Spojrzałam na swoje buty, chociaż właściwie ich nie widziałam, podobnie jak niczego 

background image

dookoła. Widziałam tylko Roba leżącego na ziemi z rozbitą głową.

- Mam to coś - odpowiedziałam zmęczonym głosem.

- Coś? - zapytał.
- Coś takiego z psychiką - wyjaśniłam. A właśnie. Gdyby Rob nie żył, czy wiedziałabym o 

tym? To znaczy, czy czułabym to? Byłam pewna, że tak.

Ale tak nie było. Nic nie czułam. Poza okropnym zmęczeniem.

- A, już wiem? - rzekł Seth. - To ty jesteś tą Dziewczyną od Pioruna. Miałem wrażenie, że 

już cię gdzieś widziałem. Byłaś w wiadomościach.

- To ja - potwierdziłam. - Dziewczyna od Pioruna.
- To wspaniałe - powiedział Seth z podziwem.

- Wcale nie takie wspaniałe.
- Ależ tak - odparł. - Naprawdę. Tak jakbyś była dobrą wróżką albo kimś takim.

- Popatrz tylko, co mi z tego przyszło - mruknęłam. - Zamknęli nas w ciemnym pokoju, 

mój chłopak wykrwawia się gdzieś na śmierć, inny chłopak nie żyje, a i jeden policjant pewnie 

też...

Jego twarz skurczyła się nagle i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, co powiedziałam. 

Pozwoliłam, aby osobiste żale wzięły górę, i chlapnęłam niepotrzebnie językiem. Zagryzłam 
wargi.

- Mówiłaś, że nic mu nie jest - powiedział Seth z oczyma pełnymi łez. - Mówiłaś, że nic 

mu się nie stało.

- Czuje się dobrze - zapewniłam, obejmując go ramieniem. - Naprawdę. Przepraszam. Po 

prostu zapomniałam o tym.

- Nie czuje się dobrze - szlochał Seth. - Nie żyje, prawda? Z mojego powodu! Wszystko 

przeze mnie!

Zdumiewające, że po tym, co przeszedł, jedyną rzeczą, która wytrąciła go z równowagi, 

była   myśl,   że   policjant,   który   próbował   go   uratować,   dostał   za   to   kulę.   Seth   Blumenthal, 

chłopiec, który miał obchodzić bar micwę, był naprawdę niezwykły.

- Nie z twojego powodu - odparłam. - Z powodu tych drani, Prawdziwych Amerykanów. 

A poza tym on nie zginął, jasne? Został ciężko ranny, ale żyje. Przysięgam.

Widać   było,   że   Seth   mi   nie   wierzy.   Dlaczego   miałby   wierzyć?   Nie   należałam   do 

najbardziej wiarygodnych osób, które spotkał.

Powiedziałam mu, że zjawiłam się, żeby go uratować, i zamiast to zrobić, sama zostałam 

więźniem.  Prawdę  mówiąc,  zaczynałam  się z nim zgadzać:  jako wybawicielka  okazałam się 
beznadziejna.

background image

Takie nieprzyjemne myśli chodziły mi po głowie, kiedy drzwi pokoju otworzyły się nagle. 

Zatrzepotałam powiekami, bo światło na korytarzu wydawało mi się nienaturalnie jasne; moje 

oczy przyzwyczaiły  się już do mroku panującego w celi. Jakaś  postać w drzwiach  zasłoniła 
światło.

- Proszę, proszę. - Rozpoznałam głos Jima Hendersona. - Czy nie jest wam tu obojgu 

przytulnie? Obrazek jak z pocztówki.

Zdjęłam rękę z ramion Setha i wstałam. Zauważyłam, że Henderson lekko się zmieszał, a 

to dlatego, że przewyższał mnie wzrostem tylko o parę centymetrów.

- Gdzie jest Rob? - zapytałam.
- Rob?  Kto to jest Rob?  - Potem  go olśniło. - Och,  masz na  myśli  Hanka.  Twojego 

złotoustego przyjaciela. Przykro mi. Nie żyje.

Mój nos był praktycznie na tym samym poziomie co jego. Przywołałam całą siłę woli, 

żeby nie grzmotnąć drania głową.

- Nie wierzę - stwierdziłam.

- Cóż, lepiej, żebyś uwierzyła, skarbie - powiedział. Jego oczy, niebieskie zresztą, nie były 

w stanie na niczym się skupić. Wodził wzrokiem po całym pomieszczeniu. Patrzył to na zabite 

deskami okna, to na Setha, to znów na sufit, ale rzadko, bardzo rzadko tam, gdzie powinien: na 
mnie.

Rozumiecie? Szalone oczy.
Wiedziałam z doświadczenia, że nie sposób przewidzieć, co osoba o szalonych oczach za 

chwilę zrobi. Na ogół była to akurat ostatnia rzecz, której się spodziewałam.

Spróbowałabym   szczęścia   i   założyła   nelsona   na   szyję   Jima   Hendersona,   gdyby   nie 

Czerwona Kurtka, który stał za nim na korytarzu z wycelowanym we mnie karabinem. To mnie 
trochę zniechęciło, oględnie mówiąc. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że strzela dużo lepiej ode 

mnie.

-   Wiesz   -   powiedział   Henderson   -   nie   tylko   mniejszości,   takie   jak   Żydzi   i   czarni, 

doprowadzają ten kraj do ruiny. Także ludzie tacy jak ty i twój chłopak. Zdrajcy własnej rasy. 
Ludzie, którzy wstydzą się bieli własnej skóry, zamiast czuć dumę - dumę! - z przynależności do 

rasy wybranej przez Boga.

- Jeśli wstydzę się przynależności do białej rasy - oświadczyłam - to tylko wtedy, kiedy 

mam do czynienia z takimi porąbanymi pomyleńcami jak pan.

- Widzisz? - Henderson zwrócił się do kobiety w chustce stojącej za Czerwoną Kurtką. - 

Widzisz, co się dzieje, kiedy nasze dzieci wpadają  w łapy liberalnych  mediów? Dlatego nie 
pozwalam synom i córkom Prawdziwych Amerykanów oglądać telewizji. Żadnych filmów ani 

background image

radia, ani hałasu, który ludzie tacy jak ty nazywają muzyką. Żadnych gazet ani magazynów. 
Niczego, co mogłoby zamulić umysł i utrudnić osąd.

Nie do wiary, że robił mi wykład. Co to było, szkoła? Słowo daję, że wolałabym już, żeby 

mnie torturowano, niż słuchać dłużej bzdur tego palanta.

Na nieszczęście, miał jeszcze dużo do powiedzenia.
- Kto cię przysłał? - zapytał Henderson. - Powiedz mi, dla kogo pracujesz. CIA? FBI? Dla 

kogo?

Wybuchnęłam śmiechem, chociaż, oczywiście, sytuacja była mało zabawna.

- Nie pracuję dla nikogo - stwierdziłam. - Przyszłam po Setha.
Henderson potrząsnął głową.

- Taka młoda - powiedział - i już pełna kłamstwa. Ameryka nie należy do takich jak wy - 

ciągnął. - Ameryka jest dla pionierów takich jak my, dla ludzi pragnących uprawiać ziemię, 

którzy nie boją się ubrudzić rąk.

-   Pan   z   pewnością   tego   dowiódł   -   zauważyłam.   -   Zabijając   Nate'a   Thompkinsa.   Nie 

można się bardziej zbrukać.

Henderson uśmiechnął się, ale w związku z tymi rozbieganymi oczkami uśmiech wypadł 

fałszywie.

- Chodzi ci o tego czarnego chłopaka? Owszem, trzeba było zostawić ostrzeżenie, na 

wypadek gdyby jego pobratymcom przyszło do głowy przeprowadzać się w te okolice. Widzisz, 
chcemy   przekazać   tę   ziemię   nieskażoną   naszym   dzieciom,   synom   i   córkom   Prawdziwych 

Amerykanów.

- Gratuluję - powiedziałam. - Założę się, że pana dzieci będą zachwycone tym, co pan 

zrobił z Nate'em, zwłaszcza kiedy przysmażą panu tyłek za morderstwo. Wiem, jaka byłabym 
dumna, gdybym miała ojca zbrodniarza.

- Nie obchodzą mnie prawa wydane przez człowieka - poinformował mnie pan Szalone 

Oczy. - Obchodzą mnie tylko prawa przekazane przez Boga.

- Oho - mruknęłam. - No to mam dla pana niespodziankę. Bo jestem pewna, że „Nie 

zabijaj” pochodzi prosto od staruszka z niebios.

Jim potrząsnął głową.
-   Grzechem   jest   tylko   zabijanie   tych,   których   Bóg   stworzył   na   swoje   podobieństwo. 

Innymi słowy, białych ludzi. Tacy jak ty nigdy tego nie zrozumieją. - Westchnął. - Mieszkając 
wśród wygód miasta, nie macie pojęcia, co to znaczy pracować na roli...

- Coś panu powiem - odparłam. - Znam mnóstwo ludzi, którzy nie mieszkają w miastach 

i pracują na roli, ale mimo to myślą tak samo jak ja o takich świrach jak pan.

background image

Mówił dalej, jakby mnie nie słyszał. Kto wie? Może faktycznie nie słyszał. Wydawało się, 

że Henderson słyszy tylko to, co chce usłyszeć.

- Amerykanie  zawsze  musieli radzić sobie z przeciwnościami.  Najpierw z dzikusami, 

których   spotkali   po przybyciu   na  tę  wspaniałą   ziemię,  a  potem z  obcymi  wpływami,   które 

groziły im zagładą. Czyż to nie ironia losu, że największa groźba pochodzi nie zza morza, ale z 
samej Ameryki?

- Przyszedł pan, żeby mi robić wodę z mózgu? - spytałam. Byłam u granic wytrzymałości.
Henderson spojrzał mi wreszcie prosto w twarz.

- Pozbędziemy się ciebie - powiedział głosem tak zimnym jak wiatr na zewnątrz. - Ciebie, 

twojego chłopaka i Żyda. Pozbędziemy się was tak samo, jak pozbyliśmy się tego czarnego. 

Wasze ciała będą stanowiły znak dla każdego, kto wątpi, że nastał nowy wiek i że walka się 
zaczęła.   Ktoś   musi   podjąć   walkę   dla   dobra   tego   wielkiego   narodu.   Ktoś   musi   zapewnić 

bezpieczeństwo Ameryce, sprawić, aby nie padła ofiarą nienawiści i chciwości...

Urwał,   gdy   potężna   eksplozja   -   z   gatunku   takich,   które   następują,   kiedy   wrzuci   się 

zapaloną zapałkę do szamba - wstrząsnęła obozem.

Uśmiechnęłam się słodko do rozbieganych oczek Jima Hendersona i powiedziałam:

- Myślę, że ktoś, o kim pan mówił, ktoś, kto ma uczynić Amerykę bezpieczną... Tak. On i 

jego przyjaciele właśnie przybyli. A sądząc po tych odgłosach, trochę ich pan zdenerwował.

background image

15

Rzuciłam się na niego. Trzasnęłam go prosto między te zwariowane, rozbiegane oczka. 

Bolało jak cholera, bo moja pięść trafiła na kość. Ale nie przejęłam się tym. Od dłuższego czasu 
chciałam   dołożyć   temu   gnojkowi.   Ból   wart   był   tego,   zwłaszcza   że,   zgodnie   z   moimi 

oczekiwaniami, Henderson zgiął się jak szmaciana lalka i padł na podłogę.

- Uderzyła mnie! - zawył. - Ona mnie uderzyła! Nie stój tak, Nolan! Zrób coś. Ta suka 

mnie uderzyła!

Nolan - zwany również Czerwoną Kurtką - był zbyt zajęty gadaniem do walkie - talkie, 

żeby zwrócić uwagę na nieustraszonego wodza.

- Atakują nas! Słyszysz, Niebieski Dowódco?! Napadli na nas! Słyszysz mnie?! Słyszysz?!

Czerwona Kurtka mógł być bardziej zainteresowany wydarzeniami na terenie obozu, ale 

nie dało się tego powiedzieć o kobiecie w chustce. Mocno ją wkurzyło, że pozwoliłam sobie 

walnąć jej duchowego przewodnika - kto wie, może Henderson był bliski jej sercu. Może nawet 
była panią Henderson.

Warcząc tak, że Chigger by się zawstydził, rzuciła się na mnie.
- Nikt nie będzie tak robił Jimowi - zawołała, zwalając się na mnie całym, bynajmniej nie 

małym ciężarem i przygważdżając do łóżka.

Pani   Henderson   -   jeśli   rzeczywiście   nią   była   -   miała   imponujące   rozmiary,   ale   z 

pewnością brakowało jej doświadczenia w walce. Nie celowała bowiem w oczy, jakby uczynił 
ktoś bywały w tego rodzaju sytuacjach.

W dodatku, mimo dużej masy ciała, nie miała rozwiniętych mięśni. Bez trudu zwinęłam 

się   tak,   żeby   wpakować   jej   kolano   w   żołądek,   a   gdy   zgięła   się   wpół,   trzymając   za   brzuch, 

wymierzyłam błyskawiczny cios w kark. To załatwiło sprawę.

Tymczasem na zewnątrz nastąpił kolejny wybuch.

- Ratować dzieci - wysapała kobieta w chustce. - Niech ktoś ratuje dzieci!
Jakby Chick i jego kumple mieli zamiar atakować dzieci.

- Myślicie, że kim my jesteśmy? - burknęłam. - Wami? Złapałam Setha za ramię.
- Idziemy - zawołałam.

Wyszlibyśmy   bezpiecznie,   gdybym   trzasnęła   Hendersona   odrobinę   mocniej.   Na 

nieszczęście ocknął się zbyt szybko... wystarczająco szybko, żeby złapać mnie za kostkę, kiedy 

akurat nad nim przechodziliśmy.

- Nigdzie nie pójdziecie - wysapał. Z jego nosa ciekła krew. Nie aż tyle, ile ciekło z głowy 

Roba, ale i tak czułam satysfakcję.

background image

- To koniec, panie Henderson - powiedziałam. - Lepiej niech pan nas puści albo pan 

pożałuje.

- Ty głupia suko - wysyczał. Nie mógł mówić zbyt wyraźnie ze względu na krew i śluz, 

które zalewały mu usta. - Nie masz pojęcia, co zrobiłaś. Myślisz, że oddajesz temu krajowi 

przysługę, a w gruncie rzeczy wydałaś na niego wyrok śmierci.

- Hej, panie Henderson - powiedział Seth. Kiedy szalonooki spojrzał na niego, chłopak 

podniósł stopę i z całą siłą opuścił ją na rękę trzymającą mnie za kostkę. - Niech pan zje moje 
gacie.

Henderson,   z   okrzykiem   bólu,   puścił   mnie   natychmiast.   A   Seth   i   ja   pobiegliśmy 

korytarzem.

Czerwona   Kurtka,   znany   również   jako   Nolan,   zniknął.   W   domu   pozostało   jednak 

mnóstwo ludzi, którzy biegali po korytarzach, nie wiedząc, co robić. Kobiety i dzieci miotali się 

jak złote rybki w akwarium, przeklinając się nawzajem i wpadając na siebie. Trudno się dziwić, 
że   ogarnęła   ich   panika.   Wreszcie   wypadliśmy   z   Sethem   na   zewnątrz...   gdzie   powitał   nas 

cudowny widok stodoły stojącej w płomieniach.

Obie   przyczepy   także   płonęły.   Po   zaśnieżonym   dziedzińcu   biegali   Prawdziwi 

Amerykanie, wymachując karabinami. Panika nie wynikała jedynie z faktu, że większość obozu 
była ogarnięta pożarem. Brała się także stąd, że po terenie śmigali na śnieżnych skuterach 

postawni faceci, większość w kowbojskich kapeluszach. Był to naprawdę zachwycający widok: 
zwinne,   lekkie   pojazdy   żeglujące   po   śniegu   w   pogoni   za   zdezorientowanymi   Prawdziwymi 

Amerykanami.

Zobaczyłam, jak Czerwona Kurtka celuje w jednego z napastników. Miał pecha, bo w tej 

samej chwili inny jeździec runął na niego z triumfalnym wrzaskiem, wytrącając mu broń z ręki.

W tym samym czasie inny motocyklista złapał uciekającego Prawdziwego Amerykanina 

na lasso i przewrócił na śnieg z miłym dla ucha łoskotem. W innym miejscu dwaj motocykliści 
otoczyli   kilku   zwolenników   Jima   Hendersona.   Krążyli   wokół   nich,   zostawiając   im   trochę 

miejsca na ucieczkę, żeby w ostatniej chwili odciąć im drogę, po prostu dla draki.

- Ojej - zawołał Seth, otwierając szeroko oczy. - Kim są ci ludzie?

Westchnęłam uszczęśliwiona, z sercem przepełnionym radością.
- Wsioki - odparłam.

A potem przypomniałam sobie o Robie. Robie, który, kiedy go ostatnio widziałam, leżał 

nieprzytomny w sali zebrań Prawdziwych Amerykanów.

W stodole, która teraz stała w ogniu.
Zapomniałam   o   Secie.   Zapomniałam   o   Jimie   Hendersonie,   Chicku   i   Prawdziwych 

background image

Amerykanach. Myślałam tylko o tym, żeby jak najprędzej dostać się do Roba.

Oznaczało to, niestety, bieg po śniegu w stronę płonącego budynku, podczas gdy Anioły 

Piekieł i kierowcy ciężarówek na skuterach śnieżnych zamieniali obóz w ruinę. Cud, że udało 
mi się dobiec aż tak daleko. Częściowo zawdzięczałam to niespodziewanemu pojawieniu się 

Chiggera, który, podejrzewając widocznie, że nadal mam przy sobie tłuczone ziemniaki, pognał 
za mną.

Nie   poznałam   go   od   razu   -   po   obozie   biegało   dużo   psów,   które   szczekały   wściekle, 

przerażone strzelaniną - i myślałam, że chce mnie przewrócić. Więc gnałam jak wicher, słowo 

daję.

W stodole nie było widać niczego poza płomieniami. Paliły się stoły. Paliły się belki pod 

sufitem. Nawet ściany zajęły się ogniem. Chociaż nie mogłam zajrzeć daleko ze względu na 
piekielny żar, stwierdziłam, że w środku nikogo nie ma.

A potem nagle ktoś poderwał mnie do góry. Sądząc, że dopadł mnie jakiś Prawdziwy 

Amerykanin, zaczęłam kopać i tłuc pięściami na oślep. Wtedy usłyszałam znajomy głos:

- Daj se luzu, panieneczko! To ja, Chick! Co ty chcesz zrobić, spalić sobie włosy? Uciekaj 

od tych płomieni, są gorące!

- Chick! - Wiłam się w jego ramionach, aż odwróciłam się do niego twarzą. Trudno go 

było rozpoznać w zimowym kombinezonie, z oczami ukrytymi za parą lotniczych gogli. Nie 

obchodziło mnie jednak, jak wygląda. Na jego widok poczułam się szczęśliwa jak nigdy. - Chick, 
czy widziałeś Roba? Złapali go. Złapali Roba!

Chick wydawał się znudzony.
-   Z   Wilkinsem   w   porządku   -   powiedział,   wskazując   zardzewiałego   pikapa,   na   pół 

zakopanego w śniegu jakieś dwadzieścia  metrów dalej. - Wsadziłem go na tył tego starego 
chevy. Wciąż jest nieprzytomny, ale nic mu nie będzie.

Przywarłam do jego skórzanej kurtki.
- Ale krew - wykrztusiłam. - Było tyle krwi...

- Fee - mruknął Chick z niesmakiem. - Wilkins zawsze krwawił jak zarzynana świnia. Nie 

martw  się   o   niego.   Ma   głowę   jak   kamień.   Parę   ściegów   i   będzie   w  porządku.   A  co   z   tym 

dzieciakiem? Gdzie on jest?

Rozejrzałam się i zobaczyłam Setha, który nadal stał przy drzwiach domu, drżąc z zimna 

pomimo gorąca bijącego od pożaru.

- Tam - powiedziałam, wskazując ręką.

W   tej   chwili   rozległ   się   strzał.   Uchyliłam   się   instynktownie,   ale   i   tak   wylądowałam 

twarzą w śniegu, a to dzięki Chickowi, który rzucił mnie na ziemię, usiłując następnie osłonić 

background image

własnym ciałem.

-   Idioci   -   mruknął,   w   najmniejszym   stopniu   nie   zmieszany   faktem,   że   leży   na 

dziewczynie, której prawie nie zna. - Mówiłem chłopcom, że musimy najpierw załatwić ich 
skład amunicji. A oni powiedzieli, że żadni kretyni nie będą strzelać, gdy dokoła są kobiety i 

dzieci. To Prawdziwi Amerykanie, zgadza się. Prawdziwe amerykańskie dupki. Cholera! Nic ci 
nie jest?

Ledwie oddychałam, taki był ciężki.
- W porządku - wymamrotałam. - Seth. Trzeba zabrać Setha... z zasięgu... strzałów.

- Już się robi - powiedział Chick. Potem litościwie zgramolił się ze mnie i znowu dosiadł 

skutera. - Idź do Wilkinsa. Wezmę dzieciaka i przyjadę do was, a potem zastanowimy się, jak 

was wyciągnąć z tego piekła.

Wystartował,   bryzgając   śniegiem   i   żwirem.   Wypluwałam   drobne   kawałeczki   lodu 

spomiędzy zębów, kiedy usłyszałam dziwny hałas i spojrzałam w dół.

Chigger wciąż mnie nie odstępował i zajmował się dokładnie tym samym co ja - usiłował 

strzepnąć z futra śnieg i błoto.

Uświadomiłam sobie, że zyskałam nowego przyjaciela.

- Chodźmy - zwróciłam się do niego i oboje pognaliśmy w stronę porzuconego pikapu.
Rob leżał na podłodze, zawinięty w coś żółtego. Wdrapałam się do środka, Chigger za 

mną. Niełatwo było dostrzec twarz Roba w ciemności, ale światła księżyca - nie wspominając 
już o łunie pożaru - wystarczyło, aby stwierdzić, że nadal oddychał, głęboko i regularnie. Rana 

na głowie przestała krwawić i wcale nie wyglądała aż tak poważnie jak w stodole. Tam miałam 
wrażenie, że to dziura. Teraz przekonałam się, że zaledwie rozcięcie, szerokie na jakieś trzy 

centymetry.

Szczęśliwie dla pani Henderson. Bo gdyby spowodowała u mojego chłopaka uszkodzenie 

mózgu, to skończyłaby marnie.

- Już w porządku - powiedziałam, odgarniając mu włosy z czoła i całując to miejsce na 

twarzy, na którym było najmniej krwi. - Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej  tak   mi  się wtedy   wydawało.  Chwilę   później  usłyszałam  głęboki   warkot 

dobiegający z gardła Chiggera, a kiedy podniosłam oczy, ujrzałam dzikiego człowieka, który stał 
obok pikapu z rękami uniesionymi w górę i twarzą zakrytą długimi zmierzwionymi włosami.

Zdaję sobie sprawę, że nie ma czegoś takiego, jak dzicy ludzie, yeti czy Wielka Stopa. Ale 

przez chwilę naprawdę myślałam, że to ktoś taki. Był cały w śniegu i stał w dziwnej pozie, więc 

co miałam myśleć? Wrzasnęłam ze strachu.

Chigger skoczyłby mu do gardła, gdyby zjawa nie pomachała rękami i nie zawołała:

background image

- Jessico! To ja! Krantz.
Chwyciłam Chiggera za obrożę dosłownie w ostatniej chwili i nie pozwoliłam mu skoczyć 

na doktora Krantza.

- O rany! - zawołałam, przysiadając na piętach. - Doktorze Krantz, co się z panem dzieje? 

Czy musi się pan tak podkradać znienacka?

Krantz   zdjął   wielki,   obszyty   futrem   kaptur   i   zamrugał   za   pokrytymi   mgłą   szkłami 

okularów.

- Jessico, czy nic ci się nie stało? - spytał. - Tak się martwiłem! Kiedy pojawiły się te 

bestie na skuterach, myślałem, że straciłem cię na zawsze...

- Niech pan się tak nie przejmuje, doktorku - powiedziałam. - Ci na skuterach są po 

naszej stronie. Co pan tu właściwie robi? Przecież mówiłam panu, żeby pan poszedł do domu.

- Jessico - odparł Krantz. - Nie myślisz chyba poważnie, że mógłbym cię zostawić na tym 

pustkowiu? - Twoje dobro ma dla mnie ogromne znaczenie. Podobnie jak dla całego Biura.

-   Ach   tak.   I   dlatego   jest   pan   tu   sam.   Biuro   tak   bardzo   troszczy   się   o   moje 

bezpieczeństwo, że natychmiast przysłali posiłki.

Krantz wyciągnął z kieszeni komórkę.

- Próbowałem wezwać pomoc - wyjaśnił zawstydzony - ale tu chyba nie ma żadnych 

stacji przekaźnikowych. Nie mam sygnału.

-   To   prawdziwe   szczęście   dla   Jima   Hendersona   -   mruknęłam.   -   Wie   pan,   on   jest 

przeciwny  wszelkim kontaktom  ze światem  zewnętrznym.  Bo młodzież mogłaby  się zarazić 

liberalnymi nowinkami.

- Ten Henderson to wyjątkowo nieciekawy typ, Jessico - stwierdził doktor Krantz. - Nie 

rozumiem, co cię skłoniło, żeby porywać się na jego obóz. Mogłaś zgłosić się do nas. Chętnie 
byśmy pomogli.

- Zapewne - powiedziałam. Nie dodałam, że sposób, w jaki Krantz i jego kumple ze służb 

policyjnych   radzili   sobie   dotąd   z   Prawdziwymi   Amerykanami,   nie   wywarł   na   mnie 

pozytywnego wrażenia. - Co się stało, to się stało. Proszę posłuchać, muszę odstawić Roba do 
szpitala. Może przeniesiemy go do pańskiego samochodu? Wiem, że jest ciężki, ale ja jestem 

silniejsza, niż wyglądam, więc może we dwójkę...

Potrząsnął głową, zanim jeszcze skończyłam.

- Nie przyjechałem samochodem, Jessico - powiedział. - Samochodem nie sposób tu 

dotrzeć.   Droga   jest   nieprzejezdna   z   powodu   śniegu,   a   zresztą   właściwie   nie   ma   tu   drogi. 

Przypuszczam, że to także stanowi atrakcję w oczach takich ludzi, jak Jim Henderson...

- Zaraz, zaraz - spytałam - jeśli nie przyjechał pan samochodem, to jak pan tu dotarł?

background image

Krantz, po raz pierwszy odkąd go poznałam, wydawał się zmieszany.
- Jechałem za wami samochodem aż do tego dziwacznego baru, do którego weszliście. U 

Chicka,   tak  się  chyba   nazywa?  A potem,  kiedy  zobaczyłem,  jak   oboje  -  ty  i  pan  Wilkins  - 
ruszacie na skuterach śnieżnych, wyciągnąłem z bagażnika swoje narty i pojechałem za wami.

Wybałuszyłam na niego oczy.
- Swoje co?

-   Moje   narty.   -   Doktor   Krantz   odchrząknął.   -   Jazda   na   biegówkach   to   jedno   z 

najlepszych ćwiczeń na wzmocnienie układu krążenia, więc w miesiącach zimowych zawsze 

wożę narty, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się sposobność, żeby...

- Chce pan powiedzieć - przerwałam - że całą drogę przejechał pan na nartach? Pan? 

Cyrus Krantz na nartach?

- Tak - potwierdził. - To nie tak daleko, naprawdę. Trzydzieści kilometrów czy coś koło 

tego. To żadna odległość dla zaprawionego narciarza, którym przypadkiem jestem. Narciarstwo 
to bardzo przyjemny sport...

Kiedy rozległy się strzały,  rozmawialiśmy  właśnie o nartach.  O bieganiu na nartach, 

ściśle rzecz ujmując, i o korzyściach płynących z uprawiania tego sportu dla układu krążenia. 

Kucałam   obok  Roba,  słuchając  doktora  Krantza,  faceta,   za  którym,  muszę przyznać,  aż  do 
tamtej chwili specjalnie nie przepadałam.

W następnej chwili zaś rozmawiałam z powietrzem, bo jedna z kul, które Prawdziwi 

Amerykanie posłali w moją stronę, trafiła Krantza, podrzucając go do góry.

To była moja wina. Wiedziałam, że jest strzelanina, i nie powiedziałam niczego takiego, 

jak na przykład: „Och, doktorze Krantz, proszę zwrócić uwagę na kule fruwające w powietrzu” 
albo: „Może lepiej by było, gdyby stanął pan za tym pojazdem, zamiast przed nim? Miałby pan 

lepszą osłonę”.

Nie pisnęłam słowa na ten temat i w następnej chwili doktor Krantz wił się na śniegu 

obok pikapu, wrzeszcząc jak opętany.

Cóż,   każdy   by   wrzeszczał,   gdyby   go   trafiła   kula.   W   mgnieniu   oka   wyskoczyłam   z 

samochodu i pochyliłam się nad nim.

- Proszę pozwolić, zobaczę, co się stało - powiedziałam. Kula musiała ugodzić go w nogę, 

bo trzymał ją kurczowo oburącz i krzyczał, kołysząc się w tył i w przód.

Doktor Krantz nie pozwolił mi zobaczyć. Tylko kołysał się i wrzeszczał. Spomiędzy jego 

palców tryskały strumyki krwi, tworząc na śniegu estetyczne wzorki.

Miałam pierwszą pomoc w szóstej klasie i wiem, że kiedy krew tryska tak mocno i tak 

background image

daleko, to sytuacja jest naprawdę poważna. Kula mogła przebić tętnicę.

Zrobiłam, więc jedyną sensowną rzecz w tych warunkach.

Zaprawiłam Krantza pięścią w szczękę.
Nie czułam się z tym dobrze, ale co mogłam zrobić? Ten człowiek zachowywał się jak 

histeryk. Nie dał mi obejrzeć rany. Mógł wykrwawić się na śmierć.

Dopiero, kiedy leżał nieruchomo na śniegu, mogłam spokojnie ocenić rozmiar szkody 

wyrządzonej przez kulę. Jak podejrzewałam, przebiła tętnicę - nie pamiętam jej nazwy, ale to ta 
w udzie. Dość duża.

- Proszę posłuchać - zwróciłam się do jęczącego doktora Krantza. - Ma pan szczęście. W 

szóstej klasie robiłam pracę na temat opasek uciskowych.

Z jakiegoś powodu nie wydawał się pocieszony. Zaczął jęczeć jeszcze głośniej.
- Mówię poważnie - zapewniłam go. Podciągnęłam mu kurtkę i zaczęłam odpinać pasek 

spodni. - Byłam najlepsza, jeśli chodzi o opaski wykonane z przypadkowych przedmiotów. No 
wie pan, na przykład, jest pan na kempingu i nadzieje się na jakąś gałąź. Może nie być pod ręką 

apteczki.

Schyliłam   się   i   zajrzałam   pod   pikapu.   Udało   mi   się   znaleźć   kamień   odpowiednich 

rozmiarów, nie za duży, ale i nie za mały. Oczyściłam go z brudu najlepiej, jak umiałam.

- Największe niebezpieczeństwo - zapewniłam doktora Krantza, bo trzeba rozmawiać z 

osobą, która odniosła poważne obrażenia, tak żeby nie doznała szoku - stanowi nie drobne 
zakażenie, tylko utrata krwi. Wiem, że ten kamień wydaje się brudny - wetknęłam kamień w 

ranę na nodze. Krew przestała tryskać niemal natychmiast - ale spełnia niezmiernie ważną 
funkcję. Rozumie pan. Tamuje upływ krwi.

Wzięłam pasek Krantza, przesunęłam koniec przez klamerkę, a następnie zacisnęłam, aż 

klamerka   oparła   się   na   kamieniu,   wpychając   go   głębiej   w   ranę.   Nie   byłam   specjalnie 

zachwycona tą robotą, a wrzaski doktora nie ułatwiały mi sprawy. Trochę mnie deprymowały, a 
w dodatku prowokowały Chiggera, który nadal siedział w pikapie, do głośnego wycia.

- Gotowe - oznajmiłam Krantzowi. - Dzięki temu kamień nie będzie się przesuwał. Teraz 

trzeba znaleźć jakiś kij, żeby skręcić pasek i zatrzymać krążenie krwi...

- Nie - zaprotestował głosem, który już bardziej przypominał jego własny. - Żadnego 

kija. Na miłość boską, nie chcę żadnego kija.

Przyjrzałam się krytycznie swemu dziełu.
- Nie wiem - powiedziałam - czy nogę da się uratować, ale przynajmniej nie wykrwawi 

się pan na śmierć.

- Tylko bez kija - wyjęczał doktor Krantz. - Błagam cię. Nie bardzo wiedziałam, co innego 

background image

mogłabym zrobić. Na szczęście, w tej chwili podjechał do nas Chick, z Sethem uczepionym jego 
pasa.

- Co się, do diabła, stało? - Chick w ułamku sekundy zsunął się ze skutera i znalazł obok 

nas na śniegu. Jak na takiego wielkiego mężczyznę był szybki jak wiatr. - Boże, zostawiam cię 

samą na parę sekund i...

- Ktoś do niego strzelił - powiedziałam, patrząc na nogę doktora Krantza, która, prawdę 

mówiąc, przypominała surowego hamburgera. - Nie chce, żebym użyła kija.

- Żadnego kija - syknął  Krantz  przez zaciśnięte  zęby. Chick studiował  moje dzieło z 

zainteresowaniem.

- Żeby mocniej ucisnąć? - spytał. Kiedy skinęłam głową, powiedział: - Nie sądzę, żeby kij 

był potrzebny. Krwawienie zatrzymałaś. Poza tym nie mamy dużo czasu. Musisz tego gościa 
stąd zabrać. Wilkinsa też. I tego małego. - Wskazał Setha, który wbił przerażone spojrzenie w 

krwawy wzór na śniegu, jakby niczego gorszego dotąd nie widział. Jakby to, co zrobiono z jego 
ręką, było nieistotnym drobiazgiem.

- Wiem - odparłam. - Ale jak mam to zrobić? Doktor Krantz nie może w tym stanie 

kierować skuterem śnieżnym. A Rob nie zdoła się utrzymać na skuterze.

- Chick podniósł się i ruszył w stronę przodu pikapu.
- Musisz wziąć ciężarówkę - orzekł. Spojrzałam sceptycznie na wiekowy pojazd.

-   Nie   wiem   nawet,   czy   to   działa.   A   nawet   jeśli   jest   na   chodzie,   to   nie   wiem,   skąd 

wytrzasnąć kluczyki.

- Nie trzeba kluczyków - powiedział Chick, otwierając drzwi od strony kierowcy, a potem 

nurkując pod deskę rozdzielczą - kiedy ja jestem obok.

Obejrzałam się przez ramię. Płomienie ze stodoły wydawały się sięgać księżyca. Gęsty 

czarny   dym   słał   się   po   niebie,   zakrywając   połyskującą   zimnym   blaskiem   Drogę   Mleczną. 

Prawdziwi  Amerykanie wciąż  biegali bezładnie, strzelając raz po raz. Dostrzegłam maleńką 
figurkę Jima Hendersona, machającego rękami na swoje owieczki. Chyba zachęcał je do dalszej 

walki.

Za moimi plecami pikap nagle zacharczał, budząc się do życia.

- No i proszę - zachichotał Chick. Wynurzył się spod deski i chuchnął na czubki swoich 

palców, zanim nałożył rękawiczki. - Tak - stwierdził zadowolony. - Nadal mam czucie w rękach.

- Chwileczkę - powiedziałam. - Chcesz, żebym ich stąd wywiozła?
- Na tym opiera się mój pomysł - odparł Chick.

- Ale tu nie ma drogi! - wybuchłam. - Powtarzałeś mi do znudzenia, że tu nie ma żadnej 

drogi.

background image

- Cóż - powiedział, gładząc się po brodzie. - Masz rację. Drogi to właściwie nie ma.
- No to jak... - uświadomiłam sobie, że Seth i Krantz przysłuchują się naszej rozmowie. 

Złapałam Chicka pod ramię, odciągnęłam od pikapu i dokończyłam ciszej: - Jak mam zawieźć 
ich do miasta, skoro nie ma drogi?

W tym momencie w stodole nastąpił wybuch. Pewnie eksplodował zapas amunicji, o 

którym wspominał Chick. Spadł na nas deszcz drobnych odłamków metalu i drewna.

Chick  zaklął   szpetnie  i  rzucił   się do pikapu.  Podniósł  doktora  Krantza,   stawiając  na 

zdrowej nodze.

- Szybciej! - ryknął do mnie. Pociągnął Krantza dookoła ciężarówki i zaczął go wpychać 

na miejsce dla pasażera. - Musisz ich stąd wyciągnąć, zanim rozpęta się piekło.

- Zanim? - To przekraczało moje możliwości pojmowania. - Popraw mnie, jeśli się mylę, 

ale moim zdaniem, to już się rozpętało.

- Co?! - wrzasnął Chick, podczas gdy niebo zabarwiło się jaskrawymi barwami czerwieni 

i pomarańczy.

- Piekło! - odwrzasnęłam. - Chyba już tam jesteśmy!
- Eee, to jeszcze nic. - Chick zatrzasnął drzwi od strony pasażera, a potem sprawdził, czy 

Rob jest bezpieczny z tyłu. - Dzieciaku! - krzyknął do Setha. - Właź tu i pilnuj, żeby za bardzo 
się nie ślizgał. I osłaniaj go przed gównem, które lata w powietrzu.

Seth zastosował się do polecenia, nie zadając zbędnych pytań. Wdrapał się na tył pikapu 

i klęknął obok Roba... rzuciwszy przedtem niespokojne spojrzenia w stronę Chiggera.

Chick wskazał na czarną ścianę drzew, która oddzielała posiadłość Jima Hendersona od 

drogi daleko w dole.

- Po prostu jedź w dół - poinstruował mnie. - Dopóki jedziesz w dół, jedziesz w stronę 

drogi. Rozumiesz?

Skinęłam głową.
- Ale śnieg... - jęknęłam żałośnie.

- Zgadza się - powiedział Chick. - To będzie bardziej slalom niż jazda. Pamiętaj, jak 

będziesz miała kłopoty, wciskaj hamulec. I staraj się nie rąbnąć w nic z przodu.

- Dzięki za radę - mruknęłam z goryczą. - Chwila może nie jest odpowiednia, żeby o tym 

mówić, ale wiesz, ja nawet nie mam prawa jazdy.

- Jego noga nie może czekać - powiedział Chick. - Wilkins też potrzebuje pomocy. - 

Zauważywszy moją minę pełną rozpaczy, poklepał mnie po ramieniu i dodał: - Będzie dobrze. A 

teraz w drogę.

Podniósł mnie i posadził za kierownicą obok jęczącego z bólu Krantza.

background image

-   Jak   pan   się   miewa,   doktorze?   -   spytałam.   Krantz   spojrzał   na   mnie,   jakby   miał 

zwymiotować.

- Czuję się świetnie - powiedział.
Chick stuknął w zamknięte okno. Z wysiłkiem opuściłam szybę.

- Jeszcze jedno. - Sięgnął pod skórzaną kurtkę i wyciągnął  krótki czarny  przedmiot. 

Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, co to jest. O mało nie zwymiotowałam.

- Nie! - zawołałam, wyciągając obie ręce, jakbym chciała go odepchnąć. - Zabierz to.
Chick wsunął rękę przez okno i położył przedmiot na moich kolanach.

- Jeśli ktoś podejdzie do ciebie albo do ciężarówki, strzelaj - powiedział. Nie na tyle 

głośno, żeby Krantz mógł go usłyszeć, ale na tyle głośno, żeby jego słowa dotarły do mnie, 

mimo hałasu wywołanego strzelaniną - Rozumiesz?

Patrzyłam na broń i czułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. To prawda, strzelałam 

do kobiety w chustce. Ale wtedy działałam pod wpływem impulsu.

- Jeśli myślisz, że Henderson to jedyny wariat w tych lasach - powiedział Chick - to się 

mylisz. Ma mnóstwo kumpli. Po prostu jedź, a wszystko będzie dobrze. I strzelaj tylko, gdy 
trzeba.

Skinęłam głową. Nie śmiałam spojrzeć na doktora Krantza.
- Pamiętaj - rzucił Chick przez okienko przy kierowcy. - Naciskaj pedały.

- Jasne - powiedziałam, nadal czując mdłości.
Chick klepnął zardzewiałą maskę, strzepując półmetrową warstwę śniegu.

- No, jazda - rzucił.
Podniosłam szybę i obejrzawszy się i krzyknęłam do Setha:

- Gotowy?
Seth   pokiwał   głową.   Obok   niego   siedział   Chigger,   uszczęśliwiony   szykującą   się 

przejażdżką.

Zerknęłam na doktora Krantza. Nie wyglądał dobrze. Siedział w bardzo niewygodnej 

pozycji,   z   ranną   nogą   wyciągniętą   pod   dziwnym   kątem.   Szkła   jego   okularów   kompletnie 
zaparowały, a twarz była biała, jak śnieg na zewnątrz. Zachował jednak przytomność, co, sądzę, 

liczyło się najbardziej.

- Gotowy? - zapytałam. Przytaknął, cały spięty.

- Ruszaj - wycharczał. Postawiłam stopę na pedale gazu...

Kiedy byłam mała, Ruth zaprosiła mnie na przyjęcie urodzinowe w Zoom Floom. Był to 

zjazd wodny, czynny jedynie latem. Znajdował się na tym samym zboczu co ośrodek narciarski 

background image

Paoli Peaks. Kładłeś się na gumowym materacu, a ktoś z obsługi popychał cię i zjeżdżałeś na 
dół.

Pędziło się strasznie prędko, a kiedy otwierało się usta do krzyku, woda wpadała do ust. 

Na zakrętach miało się wrażenie, że nie wyjdzie się z tego żywym; w dodatku materac zwykle 

wyślizgiwał się spod ciała i spadało się w samym kostiumie. Z każdą sekundą człowiek nabierał 
pewności, że się utopi albo przynajmniej rozbije głowę, aż w końcu wpadał do głębokiego na 

pół metra basenu, z którego wypływał, krztusząc się i prychając, aby chwilę później oberwać 
materacem po głowie.

Potem  łapało  się  materac  i  gnało   po  schodach  na   górę.   Dlaczego?  Bo  to  było  dziko 

podniecające.

Jazda w dół zalesionym zboczem w okolicach obozu Jima Hendersona była znacznie 

mniej zabawna.

Jeśli zdołam przeżyć, nigdy, przenigdy nie będę miała ochoty tego powtarzać.
Sunęliśmy prosto na gęstą zaporę sosen otaczających obóz Prawdziwych Amerykanów. 

Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że Chick miał rację co do jednego: ziemia w tej okolicy 
była   nietknięta   pługiem.   Drogę   -   w   każdym   razie   coś,   co   uchodziło   za   drogę   w   oczach 

Prawdziwych Amerykanów - znalazłam bez trudu. Była to raczej ścieżka między sosnami.

Na tej tak zwanej drodze leżała gruba warstwa śniegu, pod którym zapewne była piękna 

lodowa pokrywa. Ciężarówka kołysała się na boki, a gałęzie sosen tłukły w dach, zmuszając 
siedzących z tyłu Setha i Chiggera do kulenia się na podłodze. Musiałam wytężać wszystkie siły, 

żeby utrzymać kierownicę.  Gdyby przednie koła  wpadły w poślizg,  wpakowalibyśmy  się do 
głębokiego wąwozu po lewej. Latem wąwóz ten był pewnie czarującym zakątkiem dla wędkarzy 

i pływaków, ale teraz, kiedy tłukłam się jego skrajem, bez cienia barierki między nim a nami, 
wydawał mi się prawdziwym przedpieklem.

Światła miałam włączone, ale to tylko pogarszało sytuację, bo wyraźnie widziałam każde 

grożące nam niebezpieczeństwo. Pewnie lepiej bym się czuła z zamkniętymi oczami, a skutek 

szarpania kierownicą i naciskania pedałów, zgodnie z radą Chicka, byłby taki sam.

Sytuacji nie ułatwiał fakt, że dzikie podrygi wyrwały doktora Krantza ze stanu częściowej 

utraty przytomności. Trzymał się kurczowo deski rozdzielczej, bo w kabinie nie było pasów 
bezpieczeństwa - bezpieczeństwo pasażerów nie miało widocznie  priorytetu u Prawdziwych 

Amerykanów. Rzucało nim po kabinie, a ja nie mogłam nic na to poradzić... jak nie mogłam 
pomóc Robowi i Sethowi, którzy siedzieli z tyłu.

Krantz nie okazał się specjalnie pomocny. Łapał się za nogę i wciągał powietrze przez 

zaciśnięte zęby za każdym razem, gdy przejeżdżaliśmy po jakimś większym kamieniu ukrytym 

background image

pod śniegiem. Wiem, że go bolało, ale cóż, prowadziłam samochód. Zerkałam raz po raz, by 
sprawdzić,   czy   opaska   jest   nadal   na   miejscu.   Musiałam,   bo   przecież   nie   pozwolił   mi   jej 

zabezpieczyć.

Kiedy   właśnie   patrzyłam   na   nogę   doktora   Krantza,   usłyszałam,   jak   wyjątkowo 

gwałtownie wciąga powietrze, choć wcale nie najechaliśmy na kamień. Spojrzałam przez szybę, 
ale   nie   rzuciło   mi   się   w   oczy   nic   bardziej   przerażającego   niż   dotychczas.   Tylko   zdradliwe 

stromizny i majaczące pnie drzew. Dopiero gdy ktoś zapukał w tylną szybę, odwróciłam głowę.

Blady jak ściana Seth wskazywał ręką za siebie.

- Mamy towarzystwo! - krzyknął.
Zerknęłam   w   lusterko   wsteczne   i...   uświadomiłam   sobie,   że   wbrew   podstawowym 

zasadom nie dopasowałam lusterek, zanim postawiłam stopę na gazie. Nie mogłam nic w nich 
zobaczyć, bo były przystosowane dla osoby znacznie wyższej ode mnie.

Złapałam za lusterko i próbowałam je dopasować do poziomu moich oczu, cały czas 

manewrując po trzymetrowej zapadlinie drogi.

Wreszcie zobaczyłam, co jest za nami. Dwaj Prawdziwi Amerykanie w samochodzie z 

napędem na cztery koła. Zbliżali się do nas, a ja nawet nie zauważyłam świateł, więc nie mogli 

nas ścigać zbyt długo.

Zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić w tej sytuacji. Wcisnęłam gaz do dechy.

Doktor Krantz nie docenił tej strategii.
- Na Boga, Jessico - odezwał się po raz pierwszy, odkąd wpakowano go do kabiny. - 

Zabijesz nas wszystkich.

- A jak pan myśli - odparłam, nie odrywając oczu od drogi - co z nami zrobią ci faceci, 

gdy nas dorwą?

- Jest inny sposób - oznajmił Krantz. - Daj mi rewolwer.

- Nie ma mowy.
- Jessico. - W głosie Krantza brzmiała desperacja. - Nie mamy innego wyjścia.

- Nie będzie pan zaczynał strzelaniny, kiedy mój chłopak i Seth siedzą z tyłu bez żadnej 

osłony - odparłam.

Krantz potrząsnął głową.
- Jessico, zapewniam cię, że jestem znakomitym strzelcem.

- Ale założę się, że tamci nie są. Jeśli zaczną celować w pana, to mogą trafić mnie albo 

Setha czy Roba. Więc niech pan o tym zapomni.

Doktor   Krantz   chyba   nie   zapomniał.   Na   szczęście,   ostatni   wybój   wywołał   u   niego 

paroksyzm bólu, więc na razie nie miał czasu myśleć o broni.

background image

Nie przeszkodziło mu to jednak dostrzec tego, co i ja wkrótce zobaczyłam. Kawał drogi 

przed nami zwyczajnie zniknął.

Zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Zajęło mi chwilę, nim zrozumiałam, że musiał tam 

być drewniany mostek, ale spróchniałe drewno zawaliło się pod ciężarem śniegu. Teraz ziała w 

tym   miejscu   dwumetrowa   dziura...   dzieląca   nas   od   pomocy   lekarskiej   dla   Roba   i   doktora 
Krantza. I od wolności.

- Zwolnij! - wrzasnął Krantz. Gdyby jego noga nie była paskudnie zraniona, próbowałby 

nią wcisnąć hamulce. - Jessico, nie widzisz?

Widziałam doskonale. To, co widziałam, stanowiło naszą jedyną szansę, aby wyrwać się 

tym z tyłu.

Dlatego właśnie docisnęłam na pedał gazu.
- Trzymajcie się! - wrzasnęłam do Setha. Przepaść zbliżała się w szalonym tempie.

- Jessico! - ryknął Krantz. - Jesteś szalona...
Koła pikapu oderwały się od ziemi i pofrunęliśmy. Naprawdę. Jak we śnie. Znacie te sny, 

w   których   wydaje   wam   się,   że   umiecie   latać?   A   kiedy   unosicie   się   w   powietrzu,   panuje 
całkowita   cisza,   słychać   tylko   bicie   waszego   serca.   Boicie   się   nawet   oddychać,   bo   jeśli   to 

zrobicie, to możecie spaść znowu na ziemię, a nie chcecie, żeby tak się stało. Doświadczacie 
cudu, cudu latania, i chcecie, żeby to trwało w nieskończoność...

Spadliśmy po drugiej stronie rozpadliny... i jechaliśmy dalej, i to z większą prędkością 

niż dotąd. Wóz wydał żałosny piskliwy dźwięk, ale jechał.

- O, mój Boże - jęknął doktor Krantz. - O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże, 

o mój Boże...

Zrozumiałam,   że   mu   odbiło.   Odważyłam   się   spojrzeć   przez   ramię,   podczas   gdy 

ciężarówka łomotała, zjeżdżając z nasypu po drugiej stronie wąwozu, który przeskoczyliśmy.

- Z tyłu wszystko w porządku? - wrzasnęłam. Odetchnęłam z ulgą, widząc bladą twarz 

Setha i roześmianą mordę Chiggera obok.

- Zgubiliśmy ich! - ryknął Seth triumfalnie. - Patrz!
Popatrzyłam.   Seth   miał   rację.   Samochód   z   napędem   na   cztery   koła   próbował   tego 

samego skoku co my, ale nie zdołał nabrać odpowiedniej prędkości. Leżał teraz z pogiętą maską 
na dnie strumyka, a dwaj mężczyźni wewnątrz miotali się, starając się wydostać.

Ogarnęło   mnie   niesamowite   uczucie.   Zaczęłam   krzyczeć   „Juhu!”   jak   kowboj.   Nie 

zdjęłam stopy z pedału, ale tylko to mnie trzymało za kierownicą. Bo chciałam wyskoczyć i 

wszystkich wycałować. Nawet doktora Krantza. Nawet Chiggera.

Mknęliśmy   wśród   drzew,   wypadając   w   końcu   na   szosę.   Tak   po   prostu.   Pojeździe   w 

background image

ciemnym lesie światło księżyca niemal oślepiało i jednocześnie olśniewało, jak coś niebywale 
pięknego.   Nawet,   kiedy   wcisnęłam   hamulec,   samochód   ślizgał   się   po   oblodzonej   szosie, 

uśmiechałam się ze szczęścia. Udało nam się! Naprawdę nam się udało!

Pikap wreszcie się zatrzymał. Zaryzykowałam rzut oka na wzgórze za naszymi plecami. 

Nie można było, patrząc na nie, domyślić się, że kryje gromadę szurniętych surwiwalistów. 
Wyglądało jak ładne zalesione wzgórze.

Jeśli pominąć słup dymu bijący z jego szczytu w niebo. Przypominało to wulkan tuż 

przed wybuchem.

Rozejrzałam się. Byliśmy diabli wiedzą gdzie. W zasięgu wzroku nie było ani farmy, ani 

nawet przyczepy kempingowej. Żadnego miejsca, skąd można by zadzwonić.

Przypomniałam sobie, że doktor Krantz wspominał o komórce.
Spojrzałam   na   niego.   Znów   stracił   przytomność.   Chyba   przyspieszenie   na   ostatnim 

odcinku go wykończyło. Pochyliłam się i zaczęłam obmacywać jego kurtkę. Komórkę znalazłam 
w kieszeni zawierającej także paczkę cukierków owocowych i zużyte chusteczki higieniczne. 

Otworzyłam tylne okno i podałam cukierki i komórkę Sethowi.

- Zadzwoń do rodziców - poleciłam - i powiedz im, że żyjesz i mogą cię odebrać za pięć 

minut ze szpitala County Medical. Potem zadzwoń na policję i powiedz, co się dzieje w obozie 
Jima Hendersona. Jeśli poślą tam straż pożarną, muszą zabrać pług śnieżny. - Przypomniałam 

sobie o zerwanym mostku. - I drużynę do naprawy drogi.

Seth wpakował sobie cukierek do ust, a potem zabrał się do telefonowania.

Odwróciłam się i chwyciłam za kierownicę. Byłam z siebie dumna. Naprawdę dumna. 

Udało nam się uciec.

Jadąc do szpitala, chyba ze dwadzieścia razy złamałam kodeks drogowy. Przekroczyłam 

limit prędkości, trzy razy przejechałam na czerwonym świetle, skręciłam wbrew zakazowi w 

lewo i pojechałam pod prąd. To i tak nie miało znaczenia. Ulice były prawie puste. Tylko koło 
Chocolate Moose kręciło się sporo uczniów ze szkoły Ernesta Pyle'a. Było po jedenastej, więc 

Moose   już   zamknięto,   ale   dzieciaki   siedziały   w   samochodach,   uprawiając   necking. 
Przejeżdżając obok nich, nacisnęłam klakson, tak dla zabawy. Kilka głów podskoczyło do góry. 

Wrzasnęłam „Ju - hu!”, a parę zirytowanych głosów odpowiedziało: „Wsiok!” Pewnie z powodu 
ciężarówki. A może z powodu okrzyku. Możliwe też, że z powodu Chiggera.

Do   szpitala   prowadziły   dwa   wjazdy:   jeden   dla   ambulansów   i   drugi   dla   wszystkich 

pozostałych.

Wybrałam, oczywiście, ten dla ambulansów. Pomyślałam, że gdy zatrzymam się tuż przy 

drzwiach, cały personel, słysząc pisk hamulców, wyskoczy na zewnątrz.

background image

Stało się inaczej, pewnie dlatego, że większość ambulansów nie podjeżdża do wejścia z 

piskiem opon. Poza tym, choć drogę ubito i posypano solą, nadal była oblodzona. Zamiast więc 

stanąć tuż przy drzwiach, wjechałam do środka.

Ale cały personel wybiegł do holu, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.

Na szczęście, drzwi były ze szkła, więc moim pasażerom nie stała się żadna krzywda. 

Kiedy   przednie   koła   dosięgły   podłogi   po   drugiej   stronie   i   przestały   się   ślizgać,   hamulce 

zadziałały. Sethowi i Robowi nic się nie stało, a doktor Krantz i tak był nieprzytomny, więc 
pewnie wcale nie poczuł bólu, gdy wyrżnął głową w deskę rozdzielczą.

Ludzie przed izbą przyjęć okazali zadziwiająco mało zrozumienia.
- Czyś ty zwariowała?! - wrzasnęła pielęgniarka w zielonym kitlu.

To wyprowadziło mnie z równowagi. Przecież jedyne, co się stało, to to, że na podłogę 

spadło trochę potłuczonego szkła. Nikogo nie przejechałam, prawda?

- Na tyle wozu - burknęłam - jest chłopak z raną głowy, a facet obok mnie może stracić 

nogę. Przynieście nosze i odczepcie się ode mnie.

Odczepili  się.   W   ciągu   paru   sekund  wyciągnęli   doktora   Krantza   z  szoferki,   a   potem 

pomogli mi cofnąć pikap, tak żeby pielęgniarze mogli wejść do środka i zabrać Roba. Seth 

wygrzebał się z auta bez pomocy, ale Chigger nie ucieszył się na widok swoich wybawicieli. 
Warczał i kłapał zębami, dopóki nie kazałam mu się uspokoić. Wtedy, nie tracąc nadziei na 

tłuczone ziemniaki, skoczył na ziemię i ruszył za mną za noszami, na których leżał Rob.

- Czy nic mu nie będzie? - pytałam ludzi, którzy się nim zajmowali. Nie zwracali na mnie 

uwagi. Byli zbyt zajęci wykrzykiwaniem danych dotyczących jego stanu i zapisywaniem ich na 
karcie. Największe zdumienie przeżyłam, kiedy go odkryto i zobaczyłam, czym jest ta płachta, 

w którą go zawinięto.

Była to flaga Nie depcz mnie z sali zebrań Prawdziwych Amerykanów.

Ta z wielką dziurą, którą wypaliłam, strzelając z karabinu.
Stałam, gapiąc się na nią, kiedy usłyszałam, że ktoś woła mnie po imieniu. Obejrzałam 

się i zobaczyłam, że doktor Krantz na sąsiednich noszach odzyskał przytomność. Przywoływał 
mnie gestem. Wcisnęłam się między lekarzy i pielęgniarki, którzy krążyli wokół niego.

- Jessico - szepnął. - Czy nic ci nie jest?
- Czuję się świetnie - odparłam.

- A pan Wilkins?
- Nie wiem. Ale myślę, że wyjdzie z tego.

- A Seth?
- W porządku - zapewniłam. - Naprawdę nie musi się pan o nas martwić. Proszę się teraz 

background image

zająć sobą, dobrze?

Ale Krantz miał mi do powiedzenia coś ważnego. Chwycił mnie za kurtkę i przyciągnął 

bliżej.

- Jessico - wycharczał tuż koło mojego ucha. Domyślałam się, co chce powiedzieć, więc 

spróbowałam go uprzedzić.

- Niech pan sobie nie zawraca głowy podziękowaniami. Naprawdę wszystko w porządku. 

Zrobiłabym to samo dla każdego. Cieszę się, że mogłam pomóc.

Krantz nadal mnie nie puszczał. A nawet mocniej zacisnął ręce na mojej kurtce.

- Jessico - wysapał ponownie.
Schyliłam się niżej, bo wydawało się, że z trudem wydobywa głos.

- Tak, doktorze Krantz?
- Jesteś - wycharczał - najgorszym kierowcą, jakiego w życiu spotkałem.

W szpitalu działo się tej nocy mnóstwo rzeczy. I to niezależnie od tego, że wjechałam do 

środka pikapem.

Przyjęto   czterdziestu   ośmiu   nowych   pacjentów,   siedmiu   w   stanie   krytycznym.   Na 

szczęście, żadna z osób tej kategorii nie zaliczała się do moich przyjaciół. Tej nocy głównymi 
poszkodowanymi byli Prawdziwi Amerykanie. Kiedy siedziałam w poczekalni - nie mogłam 

wejść do Roba, bo nie należałam do rodziny - widziałam każdego wwożonego pacjenta.

To nie nastąpiło od razu, bo straży pożarnej, karetkom i policji dotarcie do obozu Jima 

Hendersona zajęło trochę czasu. Już choćby moje wyjaśnienia, jak tam dotrzeć, zajęły trochę 
czasu.   Zanim   w  kierunku   obozu   Prawdziwych   Amerykanów   ruszył   pierwszy  wóz   policyjny, 

przesłuchiwano mnie jakieś czterdzieści minut.

Wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli. To mógł być jeden z powodów, dla których 

nie   pognali   tam   na   łeb   na   szyję.   Oddział   paramilitarnej   milicji   zaatakowany   przez   bandę 
motocyklistów   i   kierowców   ciężarówek?   Szczęśliwie   doktor   Krantz   odzyskał   przytomność   i 

mógł potwierdzić wszystko, co powiedziałam. Krantz ma chyba dużą siłę perswazji, bo szeryf, 
wychodząc z sali, w której go umieszczono, miał bardzo ponurą minę.

Przez chwilę jedynymi osobami w poczekalni byliśmy ja i Seth. No i Chigger. Pracownicy 

szpitala nie byli zachwyceni obecnością psa, ale kiedy im wyjaśniłam, że Chiggera nie można 

zostawić w ciężarówce, bo tam by zamarzł, spuścili z tonu. Dałam psu kilka paczek krakersów z 
automatu. Pożarł je łapczywiej ułożył się na dwóch plastikowych krzesłach i zasnął, zmęczony 

długą jazdą i szczekaniem.

Spotkanie Setha z rodzicami, które nastąpiło jakieś dziesięć minut po naszym przybyciu, 

background image

było bardzo wzruszające. Państwo Blumenthal płakali ze szczęścia, widząc syna żywego i w 
jednym kawałku. Objęli mnie czule, choć zapewniałam ich, że moja rola w uwolnieniu Setha z 

łap paramilitarnej bandy była niewielka.

Gdy Seth wyjaśniał rodzicom, kim są Prawdziwi Amerykanie i pokazał im znak na dłoni, 

natychmiast zaprowadzili chłopca do gabinetu, gdzie zajęto się oparzeniem.

Zostałam w poczekalni tylko z Chiggerem.

W   końcu   pojawili   się   moi   rodzice   wraz   z   Douglasem,   Mikiem   i   Claire   (ci   dwoje   są 

połączeni   na   poziomie   kości   biodrowej)   i   odbyło   się   wzruszające   spotkanie   rodzinne.   W 

każdym razie mama płakała. Właściwie tylko ona. Płakała, bo okazało się, że ciotka Rose nie 
miała  racji.  Przez  cały  czas,  kiedy  mnie nie było,  wygadywała  na prawo  i  lewo, że  pewnie 

uciekłam   do   Vegas,   żeby   się   utrzymywać   z   hazardu.   Widziała   w  telewizji   program   Opry   o 
młodocianych hazardzistach.

Ciotka   Rose,   oświadczył   tata,   wyjedzie   następnego   dnia   pierwszym   porannym 

autobusem, bez względu na to, czy miała taki zamiar, czy nie.

Wkrótce później przybyła pani Wilkins. Zadzwoniłam do niej, gdy tylko zawiadomiłam 

rodziców.  Pozwolono  jej  wejść  na  oddział,  gdzie  leżał   Rob,  więc  nie  mieliśmy  okazji   z  nią 

porozmawiać.   Wyszła   tylko   raz,   żeby   mi   powiedzieć,   że   według   lekarzy   z   Robem   będzie 
wszystko w porządku. Miał wstrząs mózgu, ale nie będzie musiał zostać w szpitalu dłużej niż 

dzień czy dwa, jeśli do rana odzyska przytomność. Tata powiedział pani Wilkins, żeby się nie 
martwiła swoimi zmianami w restauracji podczas rekonwalescencji Roba.

O jedno nie zapytał - żaden z członków mojej rodziny tego nie zrobił - a mianowicie, jak 

to się stało, że Rob i ja zajęliśmy się ratowaniem Setha Blumenthala i walką z Prawdziwymi 

Amerykanami. Mike i Claire oraz Douglas już wiedzieli, ale moim rodzicom, po prostu nie 
przyszło do głowy, żeby spytać. Dzięki Bogu.

Wszystko, czego chcieli  się dowiedzieć,  to czy dobrze się czuję i czy zaraz  wrócę do 

domu.

Powiedziałam, że nic mi nie jest. Ale nie mogłam jechać do domu. Nie, dopóki - jak im 

oświadczyłam - nie usłyszę, że doktor Krantz pomyślnie przebył operację.

Jeśli nawet uznali to za dziwne, nie okazali tego. Pokiwali tylko głowami i poszli po kawę 

z automatu koło kafeterii, która o tak późnej porze była, niestety, zamknięta. Zgłodniałam - od 

pory   lunchu   nie   miałam   nic   w   ustach   -   więc   pobuszowaliśmy   trochę   po   automatach   ze 
słodyczami.  Zjadłam przyzwoitą kolację  złożoną z szarlotki i chipsów, w zjedzeniu, których 

pomógł   mi   Chigger.   Chigger   zachowywał   się   czarująco,   obwąchując   starannie   każdego   w 
poszukiwaniu ukrytej żywności, ale rodzina nie przyjęła go z entuzjazmem. Mama wyglądała na 

background image

zdziwioną, kiedy zapytałam, czy mogę zatrzymać psa. Zmiękła, gdy powiedziałam, że policja 
rekwiruje zwierzęta należące do przestępców, a potem je usypia.

Poza tym nie dało się zaprzeczyć, że Chigger jest doskonałym psem obronnym. Nawet 

gliniarze, zadając mi pytania, omijali go szerokim łukiem.

Jakąś   godzinę   później   w   izbie   przyjęć   pojawiły   się   pierwsze   ofiary   bitwy   wsioków   z 

Prawdziwymi Amerykanami. Nie jestem pewna, ale chyba mniej więcej w tym momencie moi 

rodzice zaczęli  podejrzewać,  że prawdziwym  motywem, dla którego upieram się siedzieć w 
szpitalu, nie jest troska o nogę doktora Krantza. Mieli rację. Tak naprawdę to chciałam być 

obecna, kiedy przywiozą Jima Hendersona. Naprawdę strasznie mi na tym zależało.

Nie dlatego, że miałam mu coś do powiedzenia. Co można powiedzieć komuś takiemu 

jak   on?   Nigdy   do   niego   nie   dotrze,   że   my   mamy   rację,   a   nie   on.   Ludzie   pokroju   Jima 
Hendersona   nie   są   w   stanie   zmienić   sposobu   myślenia.   Tkwią   w   swoich   kretyńskich 

przekonaniach aż po grób i nic ani nikt nie zdoła im uświadomić, że się mylą.

Chciałam zobaczyć Jima Hendersona, bo pragnęłam się upewnić, że go złapali. Że się nie 

wymknął,   nie  zaszył  głębiej   w górach   albo  nie  uciekł  do  Kanady.  Chciałam,  żeby   trafił  we 
właściwe miejsce, to znaczy do więzienia.

Albo   żeby   umarł.   To   też   nie   byłoby   złe   rozwiązanie.   Chociaż   wolałam   to   pierwsze. 

Wwiezieniu przynajmniej wiedziałabym, że cierpi. Śmierć wydawała się za łagodną karą dla 

takich jak on.

Przywieziono   wielu   ludzi,   których   rozpoznałam   jako   Prawdziwych   Amerykanów   - 

wszystkich mężczyzn, łącznie z dwoma, którzy nas ścigali samochodem, i Czerwoną Kurtką z 
raną postrzałową uda - ale żaden z nich nie okazał się Jimem Hendersonem. To było przykre, 

lecz nie takie znowu zaskakujące. Można było się spodziewać, że zwieje. Nie ucieknie jednak 
daleko.   Nie,   skoro   miał   ze   mną   do   czynienia.   W   razie   potrzeby   użyję   swoich   zdolności 

psychicznych,   żeby   cały   czas   wiedzieć,   gdzie   przebywa   i   co   robi.   Dzięki   temu   będę   mogła 
zawiadomić władze, tak by ujęto go w momencie, kiedy najmniej by się tego spodziewał. Na 

przykład, we śnie albo gdy starałby się spłodzić więcej malutkich Prawdziwych Amerykanów. 
W momencie, w którym nie mógłby sięgnąć po broń.

Kiedy tak przyglądałam się ludziom wwożonym na wózkach, szukając Jima Hendersona, 

dostrzegłam   kolejną   znajomą   twarz.   Wyskoczyłam   z   plastikowego   krzesła   jak   z   procy   i 

podbiegłam do noszy.

- Chick! - krzyknęłam, chwytając go za ramię, do którego zdążono już przymocować 

kroplówkę. - Co z tobą?! Co się stało?!

Chick uśmiechnął się blado.

background image

-   To   ty,   panienko   -   powiedział.   -   Cieszę   się,   że   ci   się   udało.   Wilkins   i   dzieciak   w 

porządku? Co z profesorem?

- Wszystko dobrze - zapewniłam. - Albo będzie dobrze. A co z tobą? Co się stało?
-   Auu.   -   Chick   spojrzał   z   irytacją   na   pielęgniarkę,   która   usiłowała   wepchnąć   mu 

termometr do ust. - Granat ogłuszający wybuchł za wcześnie. - Podniósł ręce. Aż sapnęłam ze 
zdumienia, widząc, jakie są poparzone.

- Chick! Tak mi przykro!
- Cóż - mruknął onieśmielony. - To moja wina. Powinienem był rzucić ten cholerny 

granat. Ale zobaczyłem, że facet ustawił wszystkie kobiety i dzieci przed sobą, i zgłupiałem...

- Masz na myśli Jima Hendersona?

- Tak. Drań użył swoich żon i dzieci jako żywej tarczy.
- Żon? - wytrzeszczyłam na niego oczy.

- A pewnie - potwierdził Chick. - Taki gość jak Jim Henderson musi zadbać, żeby rasa 

wybrana   przez   Boga   nie   wyginęła,   nie   może   sobie   pozwolić   na   monogamię.   Proszę   pani   - 

zwrócił się do pielęgniarki z termometrem - ja nie mam gorączki. Mam poparzone ręce.

Pielęgniarka rzuciła nam obojgu wściekłe spojrzenie.

- Żadnych gości na urazówce - powiedziała, wskazując mi plastikowe krzesła. - Proszę 

siadać. I trzymać tego psa z daleka od pojemników na śmiecie!

Obejrzałam się i zobaczyłam, że Chigger wsadził mordę do pojemnika.
- Co z nim? - zapytałam Chicka, kiedy pielęgniarka zaczęła mnie wypychać z zakazanej 

strefy. - Co z Hendersonem? Złapali go?.

- Nie wiem, skarbie - zawołał Chick. - Było okropne zamieszanie, kiedy mnie stamtąd 

zabierali. Gliniarze, strażacy i nie wiadomo, kto jeszcze...

- I nie wchodź tu więcej - powiedziała pielęgniarka, zamykając za mną drzwi.

Podeszłam do Chiggera i pociągnęłam go za nabijaną ćwiekami obrożę. Udało mi się 

oderwać   go   od   pojemnika...   jakkolwiek   musiałam   jeszcze   ściągnąć   mu   z   pyska   torebkę   po 

chipsach.

- Niegrzeczny pies - powiedziałam, głównie na użytek moich rodziców, żeby zobaczyli, 

jaką będę wspaniałą i odpowiedzialną właścicielką czworonoga.

Wtedy usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Odwróciłam się i stanęłam przed 

doktorem Thompkinsem w zaplamionym krwią fartuchu chirurgicznym.

-   Och!   -   mocniej   przytrzymałam   Chiggera   za   obrożę.   Zapach   krwi   przyprawiał   go   o 

szaleństwo.   To   mnie   ostatecznie   przekonało,   że   Prawdziwi   Amerykanie   nigdy   nie   karmią 
swoich psów.

background image

Moi rodzice na widok sąsiada wstali i podeszli do nas.
-   Właśnie   operowałem   mężczyznę   rannego   w   nogę   -   zwrócił   się   do   mnie   doktor 

Thompkins - który powiedział, że tobie zawdzięcza, że nie wykrwawił się na śmierć.

- To doktor Krantz - ucieszyłam się. - Czy dobrze się czuje?

- Tak - odparł Thompkins. - Udało mi się uratować nogę. Była to jedna z najbardziej... 

interesujących opasek uciskowych, jakie widziałem.

- Cóż, w szóstej klasie miałam szóstkę z pierwszej pomocy - odparłam skromnie.
- Nie wątpię - powiedział doktor Thompkins. - W każdym razie doktor Krantz na pewno 

wydobrzeje. Wyjaśnił mi, jak to się stało, że go postrzelono.

-  Och  -  mruknęłam,   nie  wiedząc,   do  czego   zmierza   ojciec  Tashy.  Czy   chce  na   mnie 

nakrzyczeć za brak odpowiedzialności? Czy powiedziano mu, że to ja wpakowałam pikap w 
drzwi szpitala? Nie byłam pewna.

Doktor Thompkins uczynił rzecz zdumiewającą. Podał mi rękę i powiedział:
- Chcę ci podziękować, Jessico. Za to, co zrobiłaś, żeby oddać morderców mojego syna w 

ręce sprawiedliwości.

Byłam   wstrząśnięta.   Czy   to   właśnie   zrobiłam?   Pewnie   tak,   coś   w   tym   rodzaju.   Tym 

bardziej   szkoda,   że   nie   zdołałam   złapać   człowieka,   na   którym   ciążyła   największa 
odpowiedzialność...

- Nie ma sprawy, doktorze Thompkins - powiedziałam, ściskając dłoń ojca Nate'a.
Pod   rozwalone   przeze   mnie   drzwi   szpitala   podjechał   z   wyciem   kolejny   ambulans. 

Sanitariusze   wysunęli   na   zewnątrz   wózek   z   ciężko   rannym   mężczyzną.   Mężczyzna   ten 
przytrzymywał ręką własne wnętrzności, był jednak przytomny. Był przytomny i rozglądał się 

dookoła dzikimi niebieskimi oczami.

- Doktorze Thompkins - zawołał jeden z sanitariuszy. - Niedobrze z nim. Ciśnienie sto na 

sześćdziesiąt, puls...

Jim Henderson. Na tych noszach, z flakami na wierzchu, leżał Jim Henderson.

Więc dopadli go. Dopadli go mimo wszystko.
- Zabieramy go na górę, na salę operacyjną - powiedział doktor Thompkins, rzuciwszy 

okiem na kartę, którą mu podali sanitariusze. - Natychmiast.

Dwie pielęgniarki przejęły nosze i zaczęły je pchać w stronę windy. Doktor Thompkins 

ruszył za nimi, ja za doktorem, a Chigger ruszył za mną.

- Doktorze Thompkins - zawołałam, kiedy pielęgniarki zatrzymały nosze przed drzwiami 

windy.

Jim Henderson odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wiem, że mnie rozpoznał, bo 

background image

ujrzałam strach... tak, strach... w jego błękitnych oczach.

- Proszę zabrać psa - powiedziała jedna z pielęgniarek. - Zainfekuje pacjenta.

Drzwi windy rozsunęły się.
- Jessico - powiedział doktor Thompkins - później dokończymy rozmowę. Teraz muszę 

zoperować tego człowieka.

- Słyszy pan, panie Henderson? - zapytałam mężczyznę na noszach. - Doktor Thompkins 

będzie pana operował. Czy pan wie, panie Henderson, kim jest doktor Thompkins?

Henderson nie mógł udzielić odpowiedzi, bo miał na twarzy maskę tlenową. To mi nie 

przeszkadzało. Odpowiedź nie była mi potrzebna.

- Doktor Thompkins - ciągnęłam - jest ojcem tego chłopca, którego ciało porzucił pan na 

polu kukurydzy.

Doktor Thompkins spojrzał z przerażeniem na swojego pacjenta i mimowolnie cofnął się 

o krok.

- Tak - zwróciłam się do niego. - To jest człowiek, który zabił pańskiego syna. Albo kazał 

to zrobić komuś innemu.

Doktor   Thompkins   patrzył   ze   zgrozą   na   Jima   Hendersona,   który,   trzeba   przyznać, 

wyglądał z wywalonymi wnętrznościami dość żałośnie.

- Nie mogę operować tego człowieka - powiedział, nie odrywając wzroku od pacjenta na 

noszach.

Jedna z pielęgniarek wślizgnęła się do windy i podniosła słuchawkę telefonu.

- Czy mam się skontaktować z doktorem Lewinem?
-   Nie   mówiąc   już   o   tym   -   ciągnęłam   -   że   to   ten   sam   człowiek,   który   porwał   Setha 

Blumenthala, spalił synagogę i poprzewracał nagrobki na żydowskim cmentarzu.

Pielęgniarka   zawahała   się.   Doktor   Thompkins   wciąż   przyglądał   się   Jimowi 

Hendersonowi. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie i jednocześnie niedowierzanie.

- A doktor Takahashi? - zasugerowała druga pielęgniarka. - Czy on nie ma dzisiaj nocnej 

zmiany?

- Hmm - mruknęłam. - Pan Henderson za imigrantami też raczej nie przepada. Mam 

rację, panie Henderson? - Schyliłam się, tak że moja twarz znalazła się tuż nad jego twarzą. - 
Boże, jakie to musi być dla pana przygnębiające. Skończy się na tym, że będzie pana operował 

czarny albo Żyd, albo imigrant. Lepiej, żeby te wszystkie rzeczy, jakie pan o nich opowiadał, 
okazały się bzdurą. Cóż, no to do widzenia.

Pielęgniarki   wtoczyły   wózek   z   rannym   do   windy.   Gdy   drzwi   się   zamykały,   Jim 

Henderson   patrzył   na   mnie   szeroko   otwartymi   oczami.   Nie   mogę   mieć   pewności,   ale 

background image

podejrzewam, że poddawał rewaluacji swój system wartości.

Jim Henderson nie umarł. W każdym razie nie na stole operacyjnym.
W końcu operowali go doktorzy Lewin i Takahashi. Doktor Thompkins wymówił się. Co 

było szlachetne z jego strony. To znaczy, gdybym była na jego miejscu... sama nie wiem. Myślę, 
że poszłabym na całość i pozwoliła, aby w najważniejszym momencie omsknął mi się skalpel.

Jim   Henderson   przeżył   operację.   Zawdzięczał   życie   ludziom   pochodzącym   z   grup 

etnicznych i religijnych, których kazał nienawidzić swoim zwolennikom. Ciekawiło mnie, jak 

się z tym czuje, ale nie na tyle, żeby go o to zapytać. Miałam znacznie ważniejsze rzeczy na 
głowie.

Przede wszystkim Rob.
Rob odzyskał przytomność dopiero następnego dnia. Akurat siedziałam obok niego.

Poszłam   do   domu   zaraz   po   tym   incydencie   z   Hendersonem;   właściwie   to   przyleźli 

szpitalni   ochroniarze   i   wywalili   mnie.   Jak   się   bliżej   zastanowić,   to   takie   potraktowanie 

bohatera wydaje się okropne. Jedna z pielęgniarek eskortujących Jima Hendersona na salę 
operacyjną zakapowała mnie, bo groziłam pacjentowi.

Faktycznie groziłam. Ale przecież w pełni sobie na to zasłużył.
Tak czy owak, wróciłam do domu z rodzicami, braćmi i Claire i dzięki temu mogłam się 

parę godzin przespać. Wzięłam prysznic, przebrałam się, zjadłam coś, zabrałam Chiggera na 
spacer, w tym kawałek z rodzicami. Nie byli zachwyceni perspektywą trzymania pod własnym 

dachem psa szkolonego do atakowania ludzi, ale kiedy im wyjaśniłam, że gliniarze by go uśpili, 
a Prawdziwi Amerykanie nie zajmowali się nim jak należy, wyrazili zgodę. To, że Chigger zeżarł 

antyczny dywanik, też im się nie spodobało, ale po trzech czy czterech miseczkach Dog Chow 
miał dosyć, więc nie widzę problemu. Był po prostu głodny.

Następnego dnia siedziałam w szpitalu, przeglądając lokalną gazetę, która nie zająknęła 

się   słowem   na   temat   mojego   udziału   w   ujęciu   niebezpiecznego   przywódcy   największej 

organizacji paramilitarnej w południowej części stanu, kiedy Rob zaczął się budzić. Odłożyłam 
gazetę i pobiegłam po jego mamę, która także czekała, aż się obudzi. Wróciłyśmy biegiem do 

jego pokoju...

Przy drzwiach usłyszałam, że ktoś woła mnie słabym głosem z drugiej strony korytarza. 

Odwróciłam   się   i   zobaczyłam   doktora   Krantza,   który   leżał   w   salce   dokładnie   naprzeciwko 
pokoju   Roba.   Wokół   łóżka   zgromadziło   się  parę   osób.   Kilka   rozpoznałam,  w  tym   agentów 

specjalnych Smith i Johnsona, którzy przedtem prowadzili moją sprawę. To znaczy, dopóki 
doktor Krantz ich nie odsunął. Przyjemnie było stwierdzić, że potrafili całkowicie zapomnieć o 

background image

urazach z przeszłości i nadal żyć w zgodzie.

- No, no, no - powiedziałam, wchodząc do zatłoczonego pokoiku. - Co to jest? Narada 

sztabowa?

Doktor Krantz roześmiał się. Nigdy przedtem nie słyszałam, jak się śmieje.

- Jessico  - powiedział.  - Cieszę się, że cię  widzę.  Jest tu  parę osób, które  powinnaś 

poznać.

A potem - z nogą na wyciągu, z kolcami sterczącymi z metalowego urządzenia wokół 

zabandażowanej rany, gdzie przedtem tkwił wetknięty przeze mnie kamień - przedstawiał mi 

kolejno swoich gości. Była tam jego żona (wyglądała dokładnie tak samo jak on, tyle że miała 
włosy); niewysoka starsza pani o nazwisku Pierce, które bardzo do niej pasowało

*1

 ze względu 

na   przenikliwe   oczy,   niebieskie   jak   bucik   dla   niemowlęcia,   który   pracowicie   dziergała   na 
drutach; a także chłopak mniej więcej w moim wieku, o imieniu Malcolm. Agentów specjalnych 

Smith i Johnsona już znałam.

-   Przeprowadziłaś   prawdziwą   inwazję   na   obóz   Prawdziwych   Amerykanów,   Jessico   - 

stwierdził agent specjalny Johnson.

- Dzięki - odparłam skromnie.

- Jessica zawsze wprawiała nas w podziw swoją umiejętnością perswazji - powiedziała 

agentka   specjalna   Smith.   -   Ma   prawdziwy   dar   zjednywania   ludzi   dla   swojej   sprawy... 

jakakolwiek by ta sprawa akurat była.

- Nie mogłabym tego dokonać - zapewniłam - bez pomocy wsioków.

W   pokoju   zapadła   niezręczna   cisza,   co   wynikało   prawdopodobnie   z   tego,   że   nikt   z 

obecnych poza mną nie rozumiał w pełni znaczenia tego słowa.

-   Na   pewno   ucieszy   cię   wiadomość   -   odezwał   się   wreszcie   doktor   Krantz   -   że   Seth 

wyjdzie z tej przygody bez szwanku. Oparzenie powinno zniknąć bez śladu.

- Świetnie - powiedziałam. Ciekawa byłam, co słychać w pokoju Roba. Na pewno zdążył 

się już przywitać z mamą. A moja kolej?

-   Policjant   postrzelony   podczas   akcji   -   ciągnął   Krantz   -   też   dochodzi   do   zdrowia. 

Podobnie jak wszyscy twoi, hm, przyjaciele. Zwłaszcza pan Chicken.

-   Chick   -   poprawiłam.   -   To   też   wspaniała   nowina.   Znowu   zapadła   cisza.   Malcolm, 

siedzący na parapecie i grający w gameboya, podniósł wzrok i powiedział:

- No, dalej. Niech pan zapyta.
Doktor Krantz odchrząknął zakłopotany. Agenci specjalni Johnson i Smith wymienili 

spłoszone spojrzenia.

1

 Pierce (ang.) - przebijać, przewiercać (przyp. tłum.).

background image

- Zapyta o co? - zainteresowałam się. Chociaż wiedziałam. Już wiedziałam.
- Jessico - odezwała się agentka specjalna Smith - od początku źle się zabraliśmy do 

współpracy z tobą. Wiem, co sądzisz na ten temat, ale chcę cię zapewnić, że teraz nie będzie tak 
jak... jak za pierwszym razem. Doktor Krantz pracuje z ogromnym powodzeniem z... osobami 

takimi, jak ty. Pani Pierce i Malcolm stanowią część jego zespołu.

Pani Pierce posłała mi miły uśmiech znad dziecięcego bucika.

- To prawda, kochanie - powiedziała.
- Naprawdę uważam - mówiła dalej agentka specjalna Smith, sięgając ręką do perłowego 

klipsa - że polubiłabyś tę pracę, Jessico. Zwłaszcza przy twoim stosunku do pana Hendersona. 
Właśnie tego typu ludzi tropi doktor Krantz i jego drużyna. Ludzi typu Jima Hendersona.

Spojrzałam   na   Krantza.   Wyglądał   dużo   sympatyczniej   w   szpitalnym   szlafroku   niż   w 

swoim zwykłym stroju, to jest garniturze z krawatem.

-   To   prawda,   Jessico   -   powiedział.   -   Ktoś   z   twoimi   zdolnościami   byłby   cennym 

nabytkiem dla naszej drużyny. I niczego byśmy od ciebie nie żądali poza paroma godzinami 

czasu tygodniowo.

- Naprawdę? Nie musiałabym mieszkać w Waszyngtonie? - zapytałam nieufnie.

- Oczywiście, że nie - odparł doktor Krantz.
- I mogłabym nadal chodzić do szkoły?

- Oczywiście - zapewnił.
- Prasa by się w to nie mieszała? To znaczy, dopilnowałby pan, żeby nikt się o tym nie 

dowiedział?

- Jessico - powiedział Krantz - uratowałaś mi życie. Przynajmniej tyle jestem ci winien.

Spojrzałam na Malcolma. Wydawał się pochłonięty grą, ale kiedy poczuł na sobie mój 

wzrok, podniósł głowę.

- Pracujesz dla nich? - zapytałam szorstko. - Podoba ci się to?
Malcolm wzruszył ramionami.

- Jest OK - odparł i wrócił do gry. Sądząc po tym, jak zaczerwieniły się jego policzki, 

współpraca  z   doktorem  Krantzem  była  dla  niego  bardziej   niż  OK.  Dla   tego  przeciętnego  z 

wyglądu chłopaka stanowiła szansę wyjścia z tłumu. Wobec innych silił się na obojętność, ale 
widać było wyraźnie, że poza tą pracą świat dla niego nie istnieje.

- A pani? - zagadnęłam panią Pierce.
-   Och,   moja   droga   -   odparła   z   anielskim   uśmiechem.   -   Żyję   po   to,   żeby   pomagać 

pozbywać się takich skurwieli jak ten świr Jim Henderson.

Po tej zaskakującej uwadze zajęła się ponownie dzierganiem bucika. No, no.

background image

Spojrzałam na doktora Krantza.
- Coś panu powiem - rzekłam. - Zastanowię się nad tym, w porządku?

- Dobrze - odparł Krantz z uśmiechem. - Zrób to. Życzyłam mu zdrowia, pożegnałam się 

z pozostałymi i pomknęłam na drugą stronę korytarza.

W pokoju Roba oprócz pani Wilkins byli również jej bracia oraz Mów - Mi - Gary.
- Och - zawołała mama Roba, kiedy weszłam. - Oto i ona!

Rob, którego ciemne włosy odcinały się ostro od bieli bandaża i poduszki, uśmiechnął 

się do mnie blado. Był to najpiękniejszy uśmiech, jakim mnie w życiu obdarowano. W jednej 

chwili   wszelkie   myśli   o   doktorze   Krantzu   i   Federalnym   Biurze   Śledczym   wywietrzały   mi   z 
głowy.

- Cześć - powiedziałam, kierując się w stronę łóżka. Na tę okazję przywdziałam spódnicę. 

Nie była to wieczorowa atłasowa kreacja, ale wnosząc po pełnym uznania błysku w lustrujących 

mnie szarych oczach, Rob miał inne zdanie na ten temat.

- Co wy na to, żebyśmy zwiedzili tę kafeterię, o której tyle słyszałem? - odezwał się wujek 

Roba.

- O, tak, chodźmy - powiedziała pani Wilkins.

A potem w towarzystwie braci i Mów - Mi - Gary'ego opuściła pokój.
Cóż, subtelne to nie było. Ale spełniło swoją rolę. Rob i ja zostaliśmy sami. Wreszcie.

Jakiś czas później podniosłam głowę z jego ramienia, gdzie złożyłam ją, wyczerpana 

namiętnymi pocałunkami, i oznajmiłam:

- Rob, muszę ci coś powiedzieć.
- Nie zaprosiłem cię - odparł - bo nie chciałem, żebyś miała jakiś problem z rodzicami.

Przez chwilę wydawało mi się, że zwariował. No wiecie, że pani Henderson pomieszała 

mu w głowie tą misą tłuczonych ziemniaków.

- O czym ty mówisz?
-  O   weselu   Randy'ego   -  wyjaśnił   Rob.   -   Jest w  Wigilię.   Twoi   rodzice   na   pewno  nie 

pozwolą ci nigdzie wyjść w Wigilię. Więc musiałabyś nakłamać i tylko wpakowałabyś się w 
tarapaty.

Zamrugałam zdumiona. Więc dlatego nie poprosił, żebym z nim poszła? Bo sądził, że 

moi rodzice nie pozwolą mi wyjść?

Ale przecież mógł mi to powiedzieć, zamiast pozwolić, bym podejrzewała, że chce to 

zaproponować jakieś innej dziewczynie...

Starałam się jednak nie okazać ulgi.
- Rob - rzekłam - daj z tym spokój. Nie to chciałam powiedzieć.

background image

- Nie? - zdziwił się. - No to co?
- Poza tym rodzice bez problemu pozwoliliby mi wyjść w Wigilię. W Wigilię niczego nie 

urządzamy. Dopiero w pierwszy dzień świąt idziemy do kościoła, otwieramy prezenty, jemy 
świąteczny obiad itd.

- Ale nie mów mi, że powiedziałabyś im prawdę - odparł. - To znaczy, że jesteś ze mną. 

Przyznaj się, Mastriani. Wstydzisz się mnie. Bo jestem ze wsi.

- To nieprawda - oświadczyłam. - To ty się mnie wstydzisz! Bo jestem z miasta. I chodzę 

jeszcze do szkoły średniej.

- Przyznaję - zgodził się - że fakt,  że jesteś jeszcze w szkole średniej, mocno mi nie 

odpowiada.   Dla   faceta   w   moim   wieku   chodzenie   z   szesnastoletnią   dziewczyną   jest   trochę 

niezwykłe.

Spojrzałam na niego zniesmaczona.

- Jesteś tylko dwa lata ode mnie starszy, głupolu.
-   Wszystko   jedno   -   powiedział.   -   Słuchaj,   czy   musimy   teraz   o   tym   mówić?   Bo   na 

wypadek,   gdybyś   nie   zauważyła,   zostałem   ranny   w   głowę   i   nazywanie   mnie   głupolem   nie 
poprawia mi samopoczucia.

- Cóż - rzekłam, zagryzając dolną wargę - to, co zamierzam ci powiedzieć, raczej nie 

poprawi ci humoru.

- Co takiego? - spytał Rob. Wydawał się znużony.
- Twój tata. - Uznałam, że lepiej, jeśli to z siebie po prostu wyrzucę. - Widziałam jego 

zdjęcie w pokoju twojej mamy i wiem, gdzie on jest.

Rob patrzył na mnie spokojnie. Nie zdjął nawet rąk z moich ramion.

- Och - mruknął tylko.
- Nie chciałam wtykać nosa w nie swoje sprawy - dodałam szybko. - Naprawdę. To się 

stało przypadkiem. Po prostu zobaczyłam jego zdjęcie, a w nocy przyśniło mi się, gdzie jest. 
Powiem ci, oczywiście, jeśli chcesz wiedzieć. Ale jeśli nie chcesz, to też w porządku. Nigdy już 

nie wspomnę słowem na ten temat.

- Mastriani - powiedział Rob, zaśmiawszy się krótko. - Ja wiem, gdzie on jest.

Szczęka mi opadła.
- Wiesz? Wiesz, gdzie on jest?

- Odbywa karę dziesięciu do dwudziestu lat w Stanowym Więzieniu dla Mężczyzn w 

Oklahomie za napad z bronią w ręku - powiedział Rob. - Fajny facet, co? A ja jestem jabłkiem, 

które   padło   niedaleko   od   jabłoni.   Założę   się,   że   teraz   marzysz   tylko   o   tym,   żeby   mnie 
przedstawić rodzicom.

background image

- Ale ty nie jesteś pod nadzorem kuratora z tego powodu - powiedziałam pośpiesznie. - 

To   znaczy,   nie   za   coś   takiego,   jak   napad   z   bronią   w   ręku.   Za   coś   takiego   nie   dostaje   się 

opiekuna z urzędu, tylko idzie siedzieć. Więc cokolwiek zrobiłeś...

- Cokolwiek zrobiłem - wszedł mi w słowo Rob - było błędem i już się nie powtórzy.

Ku mojemu żalowi puścił mnie i założył ręce za głowę. Nie śmiał się już.
- Rob - powiedziałam. - Nie myślisz chyba, że to dla mnie ważne? To znaczy, twój tata? 

Nie   mamy   wpływu   na   to,   kim   są   nasi   krewni.   -   Pomyślałam   o   cioci   Rose,   która   o   ile   mi 
wiadomo,   nigdy   nie   dokonała   napadu   z   bronią   w   ręku,   ale   gdyby   bycie   antypatycznym 

stanowiło przestępstwo, siedziałaby już dawno. - Skoro nie jest dla mnie ważne, że kiedyś cię 
aresztowano, dlaczego miałoby mnie odchodzić...

-   Powinno   cię   obchodzić   -   przerwał   mi   Rob.   -   Rozumiesz,   Mastriani?   Powinno   cię 

obchodzić. I powinnaś w soboty wieczorem chodzić na tańce jak normalna dziewczyna, a nie 

zakradać   się   do   tajnych   obozów   organizacji   paramilitarnej   i   ryzykować   życie,   żeby   złapać 
jakichś psychopatycznych morderców...

- Tak? - Zaczęło mnie to denerwować. - Więc nie jestem normalną dziewczyną? Może i 

nie, ale przypadkiem podoba mi się to, kim jestem. Więc jeśli tobie się nie podoba, to możesz 

po prostu...

Rob wyjął ręce zza głowy i ujął mnie za ramiona.

- Mastriani - powiedział.
-   Mówię   poważnie,   Rob   -   burknęłam,   próbując   zrzucić   jego   ręce.   -   Jeśli   ci   się   nie 

podobam, to możesz iść do...

- Mastriani - powtórzył i zamiast mnie puścić, przyciągnął mnie do siebie, aż moja twarz 

znalazła się w odległości paru centymetrów od jego twarzy. - Na tym właśnie polega problem. 
Za bardzo mi się podobasz.

Kiedy   starał   się  dowieść,   jak   bardzo   mu  się  podobam,   drzwi   pokoju  otworzyły   się  i 

przestraszony głos zawołał:

- Och! Przepraszam!
Odskoczyliśmy   od   siebie.   Odwróciłam   się   gwałtownie   i   zobaczyłam   mojego   brata 

Douglasa, bardzo czerwonego na twarzy. Obok niego stała, to po prostu niesamowite, okropnie 
onieśmielona Tasha Thompkins.

- Hej, Douglas. Hej, Tasha - rzuciłam obojętnym tonem.
- Hej - odezwał się słabym głosem Rob.

- Hej - odparła Tasha. Sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę uciec, ale mój brat położył 

rękę na jej szczupłym ramieniu. Mój brat Douglas położył rękę na ramieniu dziewczyny - a ona 

background image

odzyskała panowanie nad sobą.

- Jess - powiedziała - ja tylko... chciałam przeprosić. Za to, co powiedziałam tamtego 

wieczoru. Ojciec mi powiedział, co zrobiłaś - wiesz, że schwytałaś ludzi, którzy... zrobili... to z 
moim bratem, i ja po prostu...

- Wszystko w porządku, Tasha - powiedziałam. - Wierz mi.
- Taa - odezwał się Rob - to była prawdziwa przyjemność. No, może z wyjątkiem tego 

momentu, kiedy dostałem po głowie tłuczkiem do ziemniaków.

- Miską na ziemniaki - sprostowałam.

- Miską na tłuczone ziemniaki, oczywiście - zgodził się Rob.
- Naprawdę wszystko w porządku - zwróciłam się do Tashy, która wydawała się lekko 

zaniepokojona naszą wymianą zdań. - Mam nadzieję, że będziemy się przyjaźnić.

- Będziemy - powiedziała z oczami błyszczącymi od łez. - Bardzo bym chciała.

Wyciągnęłam ramiona i Tasha wsunęła się w nie, obejmując mnie mocno.
- Jeśli złamiesz serce mojemu bratu, ja złamię ci nos, rozumiesz? - szepnęłam jej do 

ucha.

Tasha zesztywniała, a potem puściła mnie i wyprostowała się. Nie wyglądała jednak na 

przestraszoną. Wyglądała na szczęśliwą.

-   Nie   złamię   -   powiedziała,   sięgając   po   dłoń   Douglasa.   -   Nie   martw   się   Douglas 

zaniepokoił się, ale nie dlatego, że Tasha wzięła go za rękę.

-   Czego   nie   złamiesz?   -   spytał.   Zerknął   na   mnie   podejrzliwie.   -   Jess,   coś   ty   jej 

powiedziała?

- Nic - odparłam słodko i usiadłam z powrotem na łóżku Roba.

A potem za ich plecami odezwał się znajomy głos. Puk, puk - i do pokoju wpadła moja 

mama razem z tatą, Michaelem, Claire, Ruth i Skipem.

- Wstąpiłam po drodze, żeby spytać, czy nie chciałabyś czegoś przekąsić w restauracji... - 

głos mamy zamarł, kiedy zobaczyła, gdzie siedzę. Albo raczej obok kogo siedzę tak blisko.

- Mamo - powiedziałam z uśmiechem, nie podnosząc się. - Tato. Cieszę się, że jesteście. 

Chciałabym wam przedstawić mojego chłopaka Roba.