background image

 

Antoni Słonimski 

Artykuły pierwszej potrzeby 

Notatki i uwagi 1951-1958 

Wydanie polskie: 1959 

background image

Literatura w podręcznikach szkolnych 

 

Liczne  artykuły  dyskusyjne,  które  ukazały  się  na  łamach  „Życia  Warszawy”  i  artykuł 

Karsta zamieszczony w „Przeglądzie Kulturalnym” poruszyły opinie i ośmieliły do dalszych 

wypowiedzi  tych  wszystkich,  którym  nieobojętny  jest  stan  naszej  kultury  i  naszego 

piśmiennictwa. Nie trzeba bowiem zapominać, że studenci polonistyki to przyszli nauczyciele 

i  krytycy  literaccy.  Schematyzm  niewątpliwie  jest  zjawiskiem  groźnym,  ale  czytelnik  ma 

drogę  ucieczki,  zniechęcony  do  literatury  współczesnej  może  sięgnąć  do  klasyków.  Gdy 

krytykuje  się  naszą  współczesną  prozę  czy  poezję,  niemałą  pociechą  jest  myśl,  że  po  raz 

pierwszy  w  dziejach  naszego  kraju  szerokie  masy  mają  dostęp  do  wielkiej  literatury 

światowej. 

Inaczej  rzecz  się  ma  z  absolwentami  i  studentami  polonistyki.  Lękać  się  należy,  iż  ci 

potępieńcy  wciągnięci  w  piekielne  kręgi  krytyki  literackiej,  w  owo  „literaturoznawstwo”, 

które łączy brzydką nazwę z takąż treścią, puszczeni na tą jednotorową drogę żelazną, kręcić 

się będą od stacji Wulgaryzmy Wielkie do stacji Nuda Dolna. 

Student  polonistyki  przychodzi  na  uniwersytet  z  pewnym  zasobem  wiedzy  nabytej  w 

szkole  średniej.  Wsiada  do  tego  pociągu  z  bagażem  niewielkim,  ale  dość  osobliwym. 

Zainteresowany  zawartością  tego  bagażu  kupiłem  sobie  parę  podręczników  szkolnych.  Oto 

leży przede mną Zarys literatury polskiej cz. II, obejmująca lata 1918-1950. Jest to już drugie 

wydanie,  którego  nakład  sięga  siedemdziesięciu  tysięcy  egzemplarzy.  Aprobata  została 

przedłużona  pismem  Ministerstwa  Oświaty  na  rok  szkolny  1953/54.  Jest  to  jedyny  i 

obowiązujący  podręcznik  omawiający  dwudziestolecie  i  literaturę  współczesną.  To  już  nie 

takie  czy  inne  czytanki  dla  dzieci,  ale  podręcznik  maturalny.  Warto  więc  nieco  dokładniej 

przyjrzeć się metodzie, argumentacji i formie stylistycznej tego Zarysu literatury polskiej. 

Na  stronie  piątej  znajdujemy  zdanie:  „Drugim  kierunkiem  zabłąkanej  w  irracjonalizmie 

myśli  burżuazyjnej  był  fideizm.”  Podręcznik  opatrzony  jest  licznymi  przypisami  i 

objaśnieniami.  Słowo  fideizm  nie  jest  opatrzone  żadnym  objaśnieniem.  Widocznie  autorzy 

podręcznika  rezerwują  sobie  przypisy  i  objaśnienia  na  okazje  poważniejsze.  Istotnie  na 

stronie  sto  sześćdziesiątej  trzeciej  znajdujemy  przy  nazwisku  Sherlock  Holmes  objaśnienie: 

„Sławny  detektyw  angielski.”  Stosując  konsekwentnie  podobną  metodę  objaśnień  trzeba  by 

nazwać Pana Tadeusza sławnym porucznikiem legionów. 

background image

Dowiadujemy się również prawdy niezwykłej o Tuwimie. Otóż okazuje się, że...pierwsze 

tomiki poetyckie Juliana Tuwima... stanowią wczesny okres twórczości poety”. Widocznie u 

innych poetów pierwsze tomiki stanowią późniejszy okres ich twórczości. 

Na  stronie  jedenastej  znajdujemy  niezupełnie  potrzebną,  ale  za  to  zupełnie  fałszywą 

historię  nieprzyznania  nagrody  Nobla  Stefanowi  Żeromskiemu.  Po  stwierdzeniu,  że  w  roku 

1922  Żeromski  „zyskał  już  sławę  międzynarodową”,  co  mija  się  z  prawdą,  bo  niestety 

Żeromski  nigdy  tej  sławy  nie  osiągnął,  następuje  dość  oryginalna  charakterystyka  burżuazji 

europejskiej  tego  okresu.  Podręcznik  mówi  o  Żeromskim:  „...w  r.  1922  mógł  otrzymać 

nagrodę  Nobla,  gdyż  opinia  publiczna  szwedzka  była  do  tego  przygotowana.  Jednakże 

niechęć  sfer  burżuazyjnych  uniemożliwiła  pisarzowi  uzyskanie  nagrody.”  Czyżby  to 

znaczyło,  że  opinia  szwedzka  nie  była  burżuazyjna,  czy  może  były  wtedy  dwie  burżuazje, 

jedna  dobra  szwedzka,  a  druga  niedobra  polska?  Rozumiałbym  to  rozróżnienie,  gdyby 

chodziło o żyletki. Po co to wszystko zostało napisane? 

Ten  drobny  przykład  pokazuje,  jak  autorzy  Zarysu  literatury  polskiej  zbywają  byle 

frazesem  sprawy  wymagające  znajomości  przedmiotu.  Jest  to  niemal  zasadą.  Dowiadujemy 

się  więc,  że  „Skamander”  powstał  „głównie  dla  obrony  interesów  zawodowych  paru 

początkujących poetów – rówieśników”. Interesy zawodowe początkujących poetów w roku 

1920  musiały  być  bardzo  poważne,  jeśli  dla  obrony  tych  intratnych  interesów  warto  było 

zakładać  pismo!  Na  stronie  trzydziestej  ósmej  dowiaduję  się  o  sobie,  że  byłem  dyrektorem 

Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i wróciłem na stałe do kraju... „po zlikwidowaniu tej 

polskiej  placówki  kulturalnej  przez  rząd  angielski”.  Otóż  rząd  angielski  nie  zlikwidował  tej 

placówki, bo Instytut istnieje nadal. Dowiedzieliśmy się więc, że w Londynie istnieje sławny 

detektyw  Sherlock  Holmes,  ale  nie  istnieje  Instytut  Kultury  Polskiej,  a  przecież  nie  trzeba 

było Sherlocka Holmesa, aby sprawdzić stan faktyczny. 

Można powiedzieć, że są to wszystko drobne usterki, łatwe do poprawienia, i że te braki 

okupione  są  pewnie  trafną  analizą  literatury  współczesnej  i  sumiennym  doborem  tekstów. 

Byłoby  to  twierdzenie  lekkomyślne.  Ze  stu  stron  tekstu  krytycznego  poświęcono  około 

dwudziestu  stron  Broniewskiemu,  ale  tylko  jedną  linijkę  druku  Mieczysławowi  Jastrunowi, 

aby  nas  poinformować,  że  jest  on  autorem  powieści  o  Mickiewiczu.  Przy  omawianiu 

dwudziestolecia  nie  starczyło  miejsca  na  wymienienie  choćby  z  nazwiska  Leśmiana, 

Pawlikowskiej,  Zegadłowicza  czy  Parandowskiego.  W  rozdziałach  poświęconych  literaturze 

Polski  Ludowej  pominięto  całkowicie  Adolfa  Rudnickiego  i  Mariana  Brandysa.  Tak 

popularny  poeta,  jak  Gałczyński,  nie  jest  nawet  wspomniany  z  nazwiska.  Uczeń  klasy 

jedenastej nie znajdzie nawet najkrótszej charakterystyki twórczości Jarosława Iwaszkiewicza 

czy Jerzego Andrzejewskiego. 

Próżno szukalibyśmy jakiejś informacji o autorze najpopularniejszej książki powojennego 

dziesięciolecia.  Igor  Newerly  nie  jest  nawet  wspomniany.  Oczywiście  autorzy  podręcznika 

mogą się tłumaczyć, że gdy opracowywano podręcznik, Newerly nie dostał jeszcze nagrody 

background image

państwowej.  Ale  proszę  zauważyć,  że  nowe  wydanie  Zarysu  literatury  polskiej  w  nakładzie 

siedemdziesięciu tysięcy podpisano do druku w lutym 1953 r. Cóż to znaczy? Znaczy to, że 

ani  autorzy  podręcznika,  ani  Ministerstwo  Oświaty  nie  uważało  za  stosowne  sprawdzić,  co 

zostało do druku podpisane i jaka jest aktualna wartość jedynego podręcznika omawiającego 

literaturę Polski Ludowej. 

Czy  to  jest  wszystko,  co  szkoła  daje  uczniom  w  zakresie  literatury  współczesnej?  Nie. 

Maturzysta ma jeszcze znane mu z klasy ósmej Wypisy polskie. Jest to gruby tom obejmujący 

okres  od  pozytywizmu  do  dnia  dzisiejszego.  Wypisy  polskie  idą  już  w  trzecim  wydaniu. 

Nakład  trzeciego  wydania  wynosi  sto  osiemdziesiąt  tysięcy.  Pod  względem  stylistycznym 

Wypisy polskie lepsze są od Zarysu literatury z tej prostej przyczyny, że nie ma tam w ogóle 

żadnego 

tekstu 

redakcyjnego. 

Autorzy 

ograniczyli 

się 

do 

wyboru 

autorów 

charakterystycznych  w  ich  mniemaniu  dla  okresu  ostatniego  siedemdziesięciolecia.  Nie 

umiem  sobie  wytłumaczyć,  jak  spółka  autorska  redagując  Wypisy  polskie  mogła  pominąć 

takich  poetów  i  pisarzy  tego  okresu,  jak  Stanisław  Wyspiański,  Wacław  Berent  czy  Boy 

Żeleński.  Nie  wiem,  jakie  względy  nakazały  pomieścić  tam  wiersze  Urgacza,  a  pominąć 

Marię  Dąbrowską  i  Juliana  Tuwima.  Czemu  znalazły  się  tam  dwa  wiersze  Woroszylskiego, 

ale tylko jeden króciutki fragment Stefana Żeromskiego. 

Być  może  chór  autorów  Wypisów  polskich  odpowie  mi,  że  nie  tylko  ważny  jest  wybór 

pisarzy  tego  okresu,  ale  i  problematyka  utworów.  Mam  jednak  poważne  wątpliwości  co  do 

znaczenia złych wierszy na tematy choćby najbardziej ze względów politycznych wskazane. 

Jedyny  wiersz  Staffa  pomieszczono  w  dziale  „Rozkład  kultury  burżuazyjnej”.  Jest  to 

wiersz „O szyby deszcz dzwoni jesienny”. Widać chodziło o pokazanie, że rozkład burżuazji 

odbywał się w czasie deszczu. 

Nie  chodzi  mi  o  mnożenie  przykładów  tego  rodzaju,  bo  nie  ma  w  nich  niczego 

rozweselającego.  Jest  to  bardzo  smutna  i  przykra  sprawa,  że  niewątpliwe  błędy  popełnione 

przez  autorów  Wypisów  polskich  i  Zarysu  literatury  polskiej  nie  zwróciły  dotąd  niczyjej 

uwagi, że podręczniki te z roku na rok zostają przez Ministerstwo Oświaty akceptowane bez 

zmian.  Alarmującym  faktem  jest,  że  w  tej  tak  ważnej  dla  kultury  polskiej  dziedzinie  nie 

poprawa  następuje,  ale  wyraźne  pogorszenie.  Podręcznik  Wyki,  Libery  i  Jakubowskiego 

mimo  takich  czy  innych  zastrzeżeń  spełnia  swoje  zadanie.  Gdy  jednak  przychodzi  do 

omawiania okresów tak ważnych, jak dwudziestolecie i literatura Polski Ludowej, daje się do 

rąk  uczniom  klas  ostatnich  wypisy  i  podręczniki  złe,  niechlujne  –  to  znaczy  politycznie 

szkodliwe. 

Sprawa  jest  nie  tylko  pilna,  ale  trudna  i  poważna.  Można  poprawić  błędy  stylistyczne, 

można  sprostować  nieścisłe  informacje,  można  dać  sprawiedliwszy  i  zgodny  z  tradycją 

naszego piśmiennictwa wybór autorów w wypisach szkolnych. 

Te przykłady brakoróbstwa nie wynikają tylko z przypadku. Trzeba odważnie sięgnąć do 

przyczyn,  które  powodują  wulgaryzację  podobnego  traktowania  piśmiennictwa.  Nie  należy 

background image

jednak popadać w przesadny pesymizm. Realizm i humanizm obronią się i przetrwają, ale jest 

naszym  obowiązkiem  dbać,  aby  niekompetencja,  lekkomyślność  i  prymitywizm  nie 

zaciemniały istotnej treści tych dwu pięknych idei naszej epoki. 

background image

Recenzja z książki telefonicznej 

 

Pierwszą  książką,  którą  przeczytałem  po  moim  powrocie  do  kraju,  było  spore, 

dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu poczty i telekomunikacji. 

Nie pusta ciekawość skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całą książkę telefoniczną 

z  taką  uwagą  i  sumiennością,  na  jaką  nie  umiałbym  zdobyć  się  czytając  jakikolwiek  inny 

polski  utwór  współczesny.  Czytałem  to  dzieło  nocą,  przy  blasku  świecy,  gdyż  powodem 

bezpośrednim tej lektury było zepsucie się światła elektrycznego w moim mieszkaniu. 

Cóż  prostszego  niż  w  podobnej  sytuacji  zatelefonować  do  pogotowia  elektrycznego? 

Trzeba  oczywiście  szukać  numeru  albo  na  „Pogotowie  Elektryczne”,  albo  na  „Elektryczne 

Pogotowie”. Przerzucałem beztrosko stronice książki telefonicznej, aż powoli owładnął mną 

nerwowy niepokój. Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na 

„Zepsute światło”, albo „Światło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie prądu” albo 

na.,Prądu uszkodzenie”? Nie ma. A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo 

tak mi powiedział dozorca domu, a ja dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop; 

zacząłem  szukać  na  „Siedź  w  ciemności”  i  znalazłem.  Co  prawda  nie  na  „Siedź”,  ale  na 

„Sieć”.  Pragnę  się  z  wami  podzielić  tym  odkryciem.  Jeśli  zepsuje  się  wam  światło, 

telefonujecie,  oczywiście  bezskutecznie  (bo  Pogotowie  Elektryczne  prywatnych  ludzi  nie 

obsługuje), pod „Sieć Elektryczna”. 

Zaintrygowany tą niezwykłą przejrzystością układu książki telefonicznej zabrałem się do 

metodycznej lektury tego dziełka. 

Już  na  stronie  trzeciej  zastanowiła mnie  uwaga:  „Abonenci,  których  nazwa  po  ukazaniu 

się  spisu  telefonów  zmieniła  się  wskutek  zmian  wewnętrzno-organizacyjnych...”  Cóż  by  to 

znaczyć  mogło?  Czyżby  to  znaczyło,  że  abonenta,  którego  nazywaliśmy  dyrekcją,  obecnie 

wobec  zmian  wewnętrzno-organizacyjnych  należy  nazywać  centralnym  zarządem?  Albo 

przeciwnie.  A  może  chodzi  o  wewnętrzno-organizacyjne  zmiany  w  życiu  małżeńskim 

abonenta?  Są  to  jednak  sprawy  dość  błahe.  Również  nie  ma  większego  znaczenia,  że  pod 

telefonem  redakcji  „Nowej  Kultury”  odzywa  się  redakcja  „Muchy”.  Są  to  pewnie  jakieś 

złośliwości wewnętrzne dyrekcji „Czytelnika”. 

Poważniejsze  wątpliwości  budzi  już  przepis  używania  aparatu  telefonicznego. 

Obliczyłem, że do manipulacji, które tam są zalecone, trzeba mieć po osiem palców u każdej 

background image

ręki. Dopiero jednak po przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszą zadumę. 

Oto  jej  brzmienie:  „Przy  oczekiwaniu  na  sygnał  zgłoszenia  się  stacji  należy  słuchawkę 

trzymać  przy  uchu,  a  nie  odkładać  na  bok,  gdyż  absorbuje  to  nadmiernie  organa 

połączeniowe, utrudniając otrzymanie sygnału przez innych abonentów.” Nie wiem, o czyich 

organach połączeniowych tu mowa i jest dla mnie zupełną tajemnicą, skąd stacja wie, czy ja 

trzymam  słuchawkę  przy  uchu  czy  na  boku.  Czyżby  aparaty  telefoniczne  były  jednocześnie 

aparatami  telewizyjnymi,  przez  które  dyrekcja  telefonów  sprawdza  zachowanie  się  każdego 

abonenta? 

Jeśli  tak  jest,  to  i  my  mamy  prawo  kontrolować  Dyrekcję  Telefonów,  zwłaszcza  że  na 

okładce  Spisu  telefonów  pomieszczono  piękną  polszczyzną  napisane  zawiadomienie,  iż 

„wydawnictwo  prosi  ponadto  o  zgłaszanie  w  sposób  wyżej  wskazany  uwag  krytycznych  i 

wniosków odnośnie redakcji i układu spisu”. 

Wydaje mi się, że trzeba zwracać nieco więcej uwagi na dziwolągi stylistyczne naszego 

stylu urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaźni „narodu polsko-chińskiego”. Mam bardzo 

wiele  przyjaźni  dla  narodu  chińskiego,  ale  wolałbym  nieco  mniej  chińszczyzny  w 

formularzach, ankietach, drukach urzędowych i książkach telefonicznych. 

background image

Wróg domowy 

 

Wróg domowy  ma czarną tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki. 

Ma  również  tarczę.  O  sposobie  używania  tej  tarczy  opatrzonej  numerami  czytamy  w 

informacjach podanych przez spis telefonów: „Należy czekać na sygnał zgłoszenia się centrali 

i dopiero potem wykręcać potrzebny numer, nie śpiesząc się, cyfra po cyfrze w tym porządku, 

w  jakim  jest  wydrukowany  w  spisie  telefonów.”  Słusznie!  Zmiana  porządku  cyfr  może 

przecież  dać  zupełnie  inny,  najzupełniej  niepożądany  numer.  W  dalszych  instrukcjach 

umieszczonych  w  spisie  telefonów  czytamy:  „Przy  nakręcaniu  numeru  palec  powinien 

dochodzić do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.” Chyba, żeby kto zapomniał 

języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjął. 

Są  to  wskazówki  teoretyczne,  w  praktyce  sprawa  telefonowania  jest  nieco  bardziej 

skomplikowana. Normalnie, gdy zaczynamy nakręcać, sygnał odzywa się, nim dokręcimy do 

końca. Po parokrotnych próbach dokręcamy numer szczęśliwie, aby przekonać się, że sygnał 

nie odzywał się w czasie nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiście, gdy sygnał się 

odezwie, numer jest zajęty. Gdy numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu. 

Czasem  jednak  łączymy  się  łatwo  i  szybko,  jest  sygnał,  głos  się  odzywa,  ale  nie  ten,  bo  to 

była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te inne, fałszywe połączenia są tak łatwe, 

dlaczego nigdy nie są zajęte, dlaczego ten facet z fałszywego numeru zawsze przesiaduje w 

domu. Tak wyglądają sprawy, gdy my zamierzamy telefonować. Jeszcze gorzej jest, gdy inni 

telefonują do nas. 

Wróg  domowy  odzywa  się  zawsze,  gdy  siadamy  do  jedzenia  albo  przeciwnie.  Dwa  są 

rodzaje  telefonów:  towarzyskie  i  z  interesem.  Towarzyskie  rozpoczynają  się  zapytaniem:  – 

Co  słychać?  –  Odpowiadam  zwykle:  –  Słychać  trzepanie  dywanów,  słychać,  jak  gosposia 

tłuczkiem  bije  mięso  na  zrazy  albo  tnie  na  stolnicy  koperek  do  zupy  pomidorowej,  słychać, 

jak  coś  bulgocze  i  piszczy  w  rurach  od  kanalizacji,  słychać,  jak  pod  oknem  ktoś  oznajmia 

komuś  innemu,  że  jego  matka  oddawała  się  za  pieniądze,  słychać  srebrny  głos  sygnaturki  z 

kościoła Świętej Anny. – Jednym słowem, typowe hałasy i odgłosy warszawskiej kamienicy z 

okolic  Krakowskiego  Przedmieścia.  Czasem  pada  inne  zapytanie:  –  Co  robicie  dzisiaj 

wieczorem?  –  (To  znaczy,  że  facet  chce  przyjść.)  Odpowiadam  zwykle:  –  Dziś  wieczorem 

background image

nawiązuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom, 

walczę o jakość. – To zwykle odstrasza najoporniejszych. 

Drugi rodzaj telefonów to: – Zaraz będzie mówił dyrektor Iksiński – po czym następuje 

bardzo długa przerwa, słychać, jak piekielnie zajęty Iksiński kończy rozmowę z kim innym i 

wreszcie krzyczy: – Halo! – Jest roztargniony, nie może sobie przypomnieć po co i do kogo 

dzwoni:  –  Aha,  chodzi  o  to,  żebyście  napisali  artykuł  na  temat  tej  waszej  awantury  z 

Amerykanami  w  Montrealu,  co  toście  ich  tak  wykpili  z  tą  Mickey  Mouse.  No  i  o  tych 

arrasach. Moglibyście tam też coś dać o waszym spotkaniu z Erenburgiem, no i naturalnie coś 

przeciw emigracji. Na środę. Może być wierszem. – Jak widać, facet nie robi trudności, idzie 

mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgową, jest tak zgodny, że przyjmie nawet, gdy to wszystko 

opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnością: – My nie 

napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. – Jest 

to  oczywiście  zemsta  na  Iksińskim,  bo  Iksiński  stale  traktuje  mnie  nie  jak  prywatnego 

człowieka,  ale  jak  firmę  handlową  albo  instytucję  użyteczności  społecznej.  Telefonowałem 

niedawno  do  Ministerstwa  Wielkich  Spraw,  w  którym  Iksiński  jest  dyrektorem  wydziału 

Zatajenia Najważniejszych Informacji. 

– Kto mówi? – spytała mnie sekretarka Iksińskiego. 

Podałem moje nazwisko. 

– Skąd dzwonicie? – spytała sekretarka. 

– Z domu – odpowiedziałem skromnie. 

– Ale ja się pytam, z jakiej instytucji? 

– Z żadnej, po prostu z domu. 

– No dobrze, ale gdzie pracujecie? – pytała zniecierpliwiona sekretarka. 

– Pracuję na Pegazie – odpowiedziałem również zniecierpliwiony. 

–  Dlaczego  od  razu  nie  mówicie,  że  pracujecie  w  Pagecie?  Zaraz  was  połączę  z 

dyrektorem. 

Najgroźniejszy  jest jednak  facet,  który  mnie  uważa  za  Centralę  Rybną. Miałem  wczoraj 

taki telefon: 

– Czy to Centrala Rybna? 

– Nie – odpowiedziałem. – Omyłka. 

Po chwili telefon znów zadzwonił. 

– Czy to Centrala Rybna? 

– Omyłka – odpowiadam. 

– To po co pan podchodzi do telefonu? – krzyczy zniecierpliwiony facet. 

To  mnie  zatkało.  Oczywiście,  wiedząc,  że  nie  jestem  Centralą  Rybną,  nie  powinienem 

podchodzić do telefonu. 

Stąd  morał  wynika,  że  najlepiej  w  ogóle  nie  podchodzić  do  telefonu.  Dziewięćdziesiąt 

procent telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy. 

background image

Przeczytałem  ten  felieton  żonie.  Powiedziała:  –  Po  coś  to  wszystko  napisał?  Cały  dzień 

siedzisz  przy  telefonie  i  ciągle  się  pytasz,  czy  nikt  nie  dzwonił.  Teraz  rzeczywiście  nikt  do 

ciebie nie będzie chciał telefonować. 

background image

Orfeusz opętany 

 

Wynalazek  radia,  a  zwłaszcza  wprowadzenie  w  użycie  głośników,  stworzyło  nową,  nie 

znaną  dotąd  udrękę.  Powstał  nowy  imperializm,  imperializm  dźwiękowy.  Grozę  powiększa 

fakt, że jest to imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i 

odpoczynku.  Zwłaszcza  latem  w  miejscowościach  wypoczynkowych  nieprzyjaciel  nie  daje 

nam chwili wytchnienia, zajmuje bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sąsiednich i w 

naszych  własnych  pokojach.  Od  rana  do  wieczora  radio  ryczy,  syczy,  wyje,  piszczy,  chrypi 

wrzeszczy, świszczy, huczy. 

Muzyka  stała  się  najbardziej  arogancką  ze  sztuk.  Jakże  dyskretnie  i  dobrze  wychowane 

wydają się inne sztuki piękne! Któregoś dnia, gdy zmęczony muzyką taneczną dobiegającą z 

dansingu  i  muzyką  symfoniczną  przedzierającą  się  przez  ścianę  od  mego  sąsiada-melomana 

zasnąłem wreszcie, przyśnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeźby, architektury 

i  literatury  pozazdrościły  muzyce  i  równej  zażądały  nad  człowiekiem  władzy.  Po 

przebudzeniu, gdy wziąłem rankiem książkę leżącą na stoliku nocnym  i zacząłem ją czytać, 

zdarzył  się  fakt  przeraźliwy  i  krew  w  żyłach  mrożący.  Gdy  znudzony  tą  powieścią 

współczesną,  która  miała  dwa  lata  temu  załatwić  niezmiernie  ważne  zagadnienia  terenowe, 

które tymczasem stały się nieważne, i napiętnować pewne sprawy, które tymczasem stały się 

godne  pochwały,  próbowałem  odłożyć  książkę,  książka  nie  dała  się  zamknąć.  Wobec  tego 

spróbowałem zamknąć oczy i oto jakaś siła obca i nieznana przemocą otworzyła mi powieki. 

A więc to nie był sen. Musiałem czytać powieść wbrew mej woli, powieść napisaną na innym 

etapie!  Co  gorsza,  nagle,  gdy  moje  prawe  oko  śledziło  dzieje  pozytywnego  bohatera,  pod 

moje oko lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co 

parę  linijek  nazwy  krajów  i  słowo  „gołąb”,  co  było  oczywistym  dowodem,  że  jest  to  utwór 

autora  bardzo  upolitycznionego.  Wiersz  i  powieść  mieszały  się  razem,  co  zresztą  nie 

wpływało na pogorszenie się powieści ani nie psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację. 

Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Książka dała się zamknąć, wiersz znikł z 

pola  mego  widzenia.  Była  to  jednak  tylko  ulga  chwilowa,  bo  oto  nagle  moje  prawe  oko 

wypełniło się wielkim obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi 

stał robotnik w bluzie koloru brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium. 

Obok  stało  paru  właścicieli  twarzy  koloru  marengo  w  czerwony  rzucik  oraz  przedstawiciel 

background image

młodzieży koloru brukwi. Jednocześnie przed moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety 

o  trzech  oczach  w  twarzy  ozdobionej  kapeluszem,  na  którym  spoczywał  ościotrup  śledzia. 

Nie  miałem  wątpliwości,  iż  mam  przed  sobą  z  prawa  obraz  profesora  G.,  a  z  lewa  Picassa. 

Mimo  iż  oba  te  kierunki  malarskie  znajdują  zgodne  pomieszczenie  w  głowach  naszych 

oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieścić się nie mogły. 

Zacząłem  krzyczeć  z  bólu  i  rozpaczy,  ale  jęki  moje  zagłuszało  radio,  które  w  tej  chwili 

odezwało  się  z  nową  mocą  i  wigorem.  Była  tam  teraz  i  muzyka  taneczna,  i  symfoniczna,  i 

ludowa,  jednocześnie  nadawano  audycję  literacką,  na  którą  składały  się  fragmenty 

wspomnianej już przeze mnie powieści i wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknąłem 

się, z ulgą skonstatowałem, że to jednak wszystko było snem. Znikły obrazy, książka dawała 

się grzecznie zamknąć, tylko radio trwało. 

Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tą arogancką muzą, przed tym Orfeuszem opętanym? 

Istnieje  wielka  i  poważna  organizacja,  która  się  nazywa  Komitetem  Obrońców  Pokoju. 

Ponieważ  jestem  członkiem  tego  Komitetu,  mam  nieśmiałą  propozycję,  aby  nasz  Komitet 

wyłonił  mały  Podkomitecik  Obrońców  Pokoju  Sypialnego,  Pokoju  Jadalnego  i  Pokoju  do 

Pracy przed agresją muzyki. 

A  może  po  prostu  Komitet  Obrońców  Spokoju?  Albo  Międzynarodowy  Komitet  do 

Walki z Radioidiotami? 

background image

Odczyt o Mickiewiczu 

 

Pragniemy dziś zaprezentować jako satyryka ADAMA MICKIEWICZA. Ale proszę nie 

myśleć,  że  tu  chodzi  o  jakieś  parodie,  bo  ostatecznie  z  każdego  tekstu  poetyckiego  można 

zrobić  zabawny  numer  satyryczny.  Nawet  taki  posępny  utwór  jak:  Ojciec  zadżumionych 

Słowackiego  –  może  w  pewnych  warunkach  nabrać  nieoczekiwanej  niefrasobliwości. 

Wyobraźmy  sobie  na  przykład,  że  Ojca  zadżumionych  deklamuje  staruszek,  który  nie  lubi 

dzieci i zacierając rączki, mówi z chichotem: „Maleńkie dziecko karmiła mi żona, prócz tego 

dziecka, trzech synów, trzy córki, cała rodzina dzisiaj pogrzebiona... Tej samej nocy Hafne i 

Amina umarły leżąc przy sobie...” Albo wyobraźmy sobie zrzędnego starca, który deklamuje: 

„Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?” 

Ale  nie  o  to  chodzi,  pragniemy  podać  oryginalne  teksty  i  prawdziwą  interpretację,  aby 

przypomnieć Mickiewicza jako satyryka. Nasza wiedza o Mickiewiczu bardzo się pogłębiła. 

Nie  tak  dawno  jeszcze  temu,  przed  wojną,  odnaleziono  przeszło  stuletnią  staruszkę,  która 

pamiętała  Mickiewicza.  –  Pamiętam  –  mówiła  –  był  taki  Adaś  Mickiewicz,  syn  Mikołaja. 

Tak,  tak,  był  taki  w  Wilnie,  ale  potem  wyjechał  do  Kowna  i  nikt  już  nigdy  o  nim  nic  nie 

słyszał. 

Tak  było  przed  wojną.  Dziś  wszyscy  słyszą  o  Mickiewiczu  i  dzieła  jego  naprawdę 

zabłądziły pod strzechy. Aby jednak powiedzieć coś istotnego o naszym wieszczu, zwróciłem 

się o pomoc do jednego z naszych wybitnych znawców literatury. Profesor bardzo był chętny 

i powiedział: – Rozumiem, chodzi o coś lekkiego i przystępnego. Mogę panu powiedzieć parę 

rzeczy nawet dość zabawnych. Otóż każdy wie, że akcent zestrojowy nie przeczy naruszaniu 

średniówki,  bo  przecież  rytm  amfibrachicznotrocheiczny  spełnia  regułę  niezbieżności 

akcentów,  a  tymczasem  niektórzy  nasi  teoretycy  uważali,  że  reguła  niezbieżności  jest 

warunkowa!  A  przecież  dziecko  każde  wie,  że  reguła  niezbieżności  jest  obszerniejsza,  bo 

obejmuje daktyle es duże, dwa małe i es duże, es małe. Przyzna pan, że to dość zabawne, aby 

nie  poznać  się,  na  czym  polega  rytm  mickiewiczowskiej  wersyfikacji  tonicznej!  –  Hmm  – 

powiedziałem. – Co pan powiedział? – spytał profesor. – Nic – powiedziałem. – Uważam, że 

to  rzeczywiście  bardzo  śmieszne.  –  Panie  –  powiedział  profesor  –  to  jeszcze  nic.  Powiem 

panu coś lepszego. Mickiewicz zastosował instrument sylabotoniczny, ale nie przyłożył go do 

ośmiozgłoskowca. Niech mi pan teraz powie, jakie z tego musiały wyniknąć konsekwencje? – 

background image

Hmm – powiedziałem – chyba przykre. – Otóż nic podobnego. Po prostu Mickiewicz przejął 

grę kompetentów trocheicznych i trzyakcentowych. Dobre, co? – Powiedziałem, że dobre, bo 

co  miałem  powiedzieć,  ale  przyznają  państwo,  że  to  wszystko  było  trochę  za  trocheiczne. 

Pomyślałem  sobie,  że  trzeba  o  Mickiewiczu  powiedzieć  coś  żywego,  prostego,  coś 

komunikatywnego. 

Poradzono mi jakiegoś instruktora wczasowego, który miewa stale pogadanki kulturalne. 

Spotkałem  jednego  w  Jastrzębiej  Górze.  Bardzo  sympatyczny  chłopak.  Spytałem  go,  czy 

może coś takiego wygłosić dla ras. Powiedział: – Mogę. Mogę o Avicennie, o Leonardzie, o 

Hugo  i  mogę  o  Mickiewiczu.  –  To  świetnie  –  powiedziałem.  –  Powie  pan  tak  bez 

przygotowania?  –  Mam  przygotowane  –  powiedział.  –  Wygłosiłem  sto  czterdzieści 

pogadanek  oświatowych.  Mam  dwie  do  wyboru.  Pogadanka  numer  trzy  –  pięciominutowa 

pod gołym niebem, albo pogadanka o wieszczu numer osiem – piętnaście minut w świetlicy. 

– Powiedziałem mu: – Wal pan tę pięciominutówkę pod gołym niebem. 

– Dobra – powiedział. – Baczność! Zbiórka! raz, dwa, trzy. Celem pogadanki dzisiejszej 

jest  rozpracowanie  realistyczne  zagadnienia  poezji  w  ogólności,  a  wieszcza  Adama 

Mickiewicza  w  szczególności.  Co  to  jest  poezja?  Proszę  notować.  Poezja  jest  to  ustawianie 

liter pod rząd w celach prorządowych. Jakie są cele poezji? a) nawiązywanie, b) nastawianie, 

c) pobudzanie. Jakie są rodzaje poezji? a) liryczna, b) dramatyczna, c) epidemiczna. 

Rzeczony  poeta  Adam  Mickiewicz  urodził  się  w  terenie  z  rocznika  siedemnaście 

dziewięćdziesiąt osiem, z matki cywila. Po dojściu do pełnoletności poeta zaczął cierpieć za 

ojczyznę  i  przydzielony  został  do  reprezentacyjnej  drużyny  trzech  wieszczów,  czyli  trój 

skoku  kultury  narodowej.  W  ostatecznej  klasyfikacji  zajął  pierwsze  miejsce  o  pierś  przed 

Juliuszem Słowackim. Trzeci poeta, niejaki Krasiński, odpadł w ćwierćfinale. 

Poeta  okazał  się  naszym  najwybitniejszym  długodystansowcem,  pokrywając  cały  etap 

naszej  literatury  w  rekordowym  czasie  stylem  klasycznym  w  odróżnieniu  od  obecnych 

młodych  poetów,  którzy  w  swojej  siedzibie  na  Krakowskim  Przedmieściu  uprawiają 

krótkodystansowe biegi przez płotki – w stylu dowolnym. Dlaczego nazywamy Mickiewicza 

wieszczem?  Dlatego,  że  przewidywał.  Wieszcz  przewidywał  między  innymi  ogonki  na 

poczcie głównej przy ul. Nowogrodzkiej, mówiąc: 

„Ktokolwiek będzie w nowogrodzkiej stronie, niech klnie i zmówi paciorek.” Przewidział 

również  programy  muzyczne  Radia  Polskiego,  mówiąc:  „Wszystkim  się  zdawało,  że  to 

Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało.” Przewidział współczesną prozę polską, pisząc: „Stary 

Brandys trzech synów, tęgich jak sam blondynów...”, oraz proroczym widzeniem przewidział 

wyniki  spotkań  naszej  reprezentacji  piłkarskiej  w  zaprzyjaźnionych  krajach  demokracji 

ludowych, pisząc: „Nam strzelać nie kazano...” Najważniejszym utworem wieszcza była Oda 

do młodości, w której wieszcz rzucił hasło: „Młodości, ty nad poziomy wy-la-tuj!” 

To mi powiedział nasz młody instruktor wczasowy. 

background image

Wystawa w Royal Academy of Arts 

 

Powiedział kiedyś Chesterton, że za lat tysiąc, gdy jakiś archeolog odkopie w zburzonym 

Londynie, wśród gruzów British Museum, słynnego lwa asyryjskiego, powie z uznaniem: Ci 

Anglicy to jednak byli utalentowani ludzie. 

Zwiedzając  niedawno  otwartą  wystawą  malarstwa  w  Royal  Academy  przypomniałem 

sobie  to  powiedzenie  Chestertona.  Gdyby  za  tysiąc  lat  odnaleziono  te  obrazy,  jakie  dałyby 

one świadectwo o dzisiejszej Anglii? Poruszony tą myślą patrzałem na tę wystawę obrazów, 

nie  szukając  w  niej  wartości  artystycznych,  których  niewiele  bym  tam  zresztą  znalazł,  ale 

szukając dokumentów epoki, w której żyjemy. 

Badacz przeszłości, gdyby miał na podstawie tych obrazów wyrobić sobie pojęcie o życiu 

i  obyczajach  brytyjskich  z  połowy  dwudziestego  stulecia,  doszedłby  przede  wszystkim  do 

przekonania, że w Anglii w roku 1950 nikt nie pracował. Mężczyźni siedzieli z nogą założoną 

na  nogę,  niektórzy,  zwłaszcza  starsi,  przybrani  byli  w  ciężkie  metalowe  łańcuchy  i 

staroświeckie peruki. Kobiety nie zakładały nogi na nogę, ale na szyjach miały sznury pereł. 

Obserwator  musiałby  skonstatować  pewną  rozbieżność  w  relacji  rzeźbiarzy  i  malarzy. 

Według malarzy kobiety w roku 1950 ubierały się w długie powłóczyste suknie. Rzeźbiarze 

przedstawiali kobiety tego okresu nago, konno i z rozpuszczonymi włosami (Lady Godiva). 

Musiałby  badacz  tych  obrazów  dojść  do  przekonania,  że  w  Anglii  1950  roku  nie  znano 

pary,  elektryczności  ani  motorów  spalinowych.  Wśród  tysiąca  zebranych  obrazów  ani  jeden 

nie przedstawia parowozu, samolotu czy samochodu. 

Jeśli chodzi o żywność tego okresu, to próżno by szukać wśród obrazów Royal Academy 

soczystych martwych natur holenderskich, pełnych mięsiwa, dziczyzny, dzbanów piwa, ryb i 

owoców. Nie ma tam ani kawałka mięsa. Motywem są: jarzyny, kwiaty i jedna ryba. Sądząc 

po tematyce i kolorystyce tych martwych natur należałoby przyjść do przekonania, że Anglicy 

tego okresu byli wegetarianami i daltonistami. 

Pejzaż angielski nie uległ zmianie od osiemnastego stulecia. Nie ma pól uprawnych, same 

tylko  pastwiska  lub  ogrody  wielkich  rezydencji.  Uważny  badacz  znalazłby  jednak  drobny 

nowy szczegół. 

Postacie  ludzkie  w  pejzażu  stoją  zwykle  w  pozycji  pochylonej,  trzymając  w  ręku  małe 

metalowe motyki osadzone na długich kijach. (Golf?) 

background image

Oficjalne  malarstwo  angielskie  nie  mówi  prawdy  o  życiu  narodu.  Nie  ma  tam  obrazów 

przedstawiających ciężką pracę robotników stalowni, doków portowych czy kopalni. Artyści 

oficjalni poświęcili się wyłącznie portretowaniu małej grupy pasożytów społecznych. Jest to, 

jak  gdyby  malarz  krajobrazu  pragnąc  odtworzyć  las,  malował  tylko  grzyby  drzewne  czy 

jemioły  nie  malując  drzew.  Czy  mamy  jednak  słuszność  szukając  w  malarstwie  świadectwa 

epoki i obyczaju? 

Powiedział kiedyś Stanisław Witkiewicz, że dobrze namalowana głowa kapusty lepszym 

jest  obrazem  niż  źle  namalowana  głowa  Chrystusa.  Nie  tyle  jest  bowiem  ważne,  co  się 

maluje,  ale  jak  się  maluje.  Patrząc  pod  tym  kątem  widzenia  na  wystawę  w  Royal  Academy 

dojść  musimy  do  przekonania,  że  środki  artystyczne  angielskich  malarzy  oficjalnych  są  w 

zgodzie  z  czasem  i  ich  przynależnością  klasową.  Cechuje  to  malarstwo  konserwatywna 

tchórzliwość  w  operowaniu  formą,  światłem  i  kolorem.  Pokutuje  tu  jeszcze  zła  epoka 

malarstwa  monachijskiego,  która  niestety  ukształtowała  gusta  estetyczne  ludzi  starszego 

pokolenia  burżuazyjnego,  ludzi,  którzy  dziś  narzucają  swe  wymagania  oficjalnym  artystom 

chętnym zarobku i uznania. Próżno by szukać tu nowych prób czy indywidualnych środków 

interpretowania  natury.  Nie  ma  tu  malarstwa  realistycznego,  ale  panuje  prawie  wyłącznie 

zdawkowy, płytki naturalizm. 

Wystawa  w  Royal  Academy  of  Arts  nie  reprezentuje  jednak  całego  malarstwa 

współczesnej  Anglii.  Trzeba  przyznać,  iż  część  poważniejszych  artystów  stroni  od  tych 

oficjalnych  salonów.  Trzeba  przyznać,  iż  nawet  Royal  Academy,  czując  jałowość  i  fałsz 

swych  dorocznych  wystaw,  zaczęła  dopuszczać  nieco  świeższych,  młodych  talentów.  Nie 

zmieniło to jednak ogólnego charakteru tej instytucji. 

Jeśli kiedyś Londyn rozsypie się w gruzy, przyszły archeolog niech stroni od ruin Royal 

Academy. Nie warto tam będzie grzebać. 

background image

Za mało i za dużo 

 

Tematem  narad  dwudniowych  w  Związku  Literatów  ma  być  stosunek  naszego 

piśmiennictwa  do  zagadnień  współczesnych.  Daje  się  bowiem  zaobserwować  wyraźna 

ucieczka  od  tematyki  aktualnej.  Niepokojące  zwłaszcza  są  masowe  wycieczki  pisarzy  w 

poszukiwaniu postaci historycznych. Temat historyczny, zwłaszcza w teatrze, ułatwia zadanie 

pisarzom,  którzy  niewiele  mają  do  powiedzenia  lub  którzy  nie  umieją  lub  nie  chcą  wyjść 

naprzeciw  problemom  dnia  dzisiejszego.  Historia  daje  fabułę  i  charakter  głównych  postaci. 

Autor skleci parę obrazków z epoki i sprawę uważa za załatwioną. 

Jest rzeczą charakterystyczną, iż wybiera się postaci najmniej kontrowersyjne i uznane za 

pozytywne  w  naszej  przeszłości,  a  więc  najwygodniejsze  jako  ucieczka  przed  problematyką 

żywą.  Powstają  więc  sztuki  o  Reju,  o  Kochanowskim,  o  Koperniku,  Staszicu,  Kołłątaju, 

Bogusławskim.  Tylko  patrzeć,  jak  będziemy  mieli  komedię  muzyczną  o  Dekercie  i  operę  o 

biskupie Krasickim. Ponieważ pisarze wywiedzieli się, które z postaci historycznych uznane 

zostały  przez  krytykę  marksistowską  za  pozytywne,  idąc  po  tej  linii,  sięgną  niebawem  do 

epoki  pozytywizmu  warszawskiego  i  obdarują  nas  sztukami  o  Orzeszkowej  i  Prusie  albo 

komedią z tańcami góralskimi na temat Chałubińskiego. 

Prowadzi  to  często  do  osobliwych  nieporozumień  artystycznych.  Czytałem  parę 

fragmentów poetyckich sztuki Maliszewskiego o Kochanowskim. W sztuce tej Kochanowski 

mówi  wierszem  Maliszewskiego.  Wolałbym,  żeby  było  odwrotnie.  Jeszcze  pół  biedy,  jeśli 

chodzi  o  parę  Maliszewski  –  Kochanowski,  ale  gorzej  będzie,  gdy  Brandstaetter  napisze 

sztukę o Mickiewiczu i Mickiewicz będzie mówił ze sceny wiersze Brandstaettera. 

Warto  by  przynajmniej  wprowadzić  zasadę,  że  sztuki  o  poetach  powinny  być  pisane 

prozą. Byłby to bądź co bądź pewien objaw poszanowania dla wielkich poetów przeszłości. 

Gdy jedni pisarze uciekają w przeszłość, zdarzył się odosobniony przypadek ucieczki w 

przyszłość,  i  to  do  tego  na  inną  planetę.  St.  Lem  napisał  zajmującą  powieść  dla  młodzieży 

Astronauci,  której  akcja  rozgrywa  się  na  planecie  Wenus.  Rozpętała  się  wokół  tej  powieści 

dyskusja  zataczająca  kręgi  międzyplanetarne.  Recenzentka  tej  powieści  tak  sformułowała 

swój  najważniejszy  zarzut:  „To  samo  tyczy  i  sprawy  Wenusjan:  zarzucam  Lemowi,  że  giną 

oni  dlatego,  że  napadli  na  ziemię,  a  nie  dlatego,  że  żyją  w  określonym  antagonistycznym 

społeczeństwie.” 

background image

Jak  widzimy,  antagonizmy  społeczne  obowiązują  na  przestrzeni  całego  systemu 

słonecznego.  Dowiedzieliśmy  się  również,  że  stosunki  antagonistyczne  doprowadzają  do 

zagłady  gatunku.  Nie  bez  powodu  Paweł  Hoffman  ostrzegał  parokrotnie  naszych  pisarzy 

przed wulgaryzacją marksizmu. Warto by również przypomnieć, że brak poczucia proporcji i 

brak poczucia śmieszności jest również poważnym mankamentem. 

Uwagi  moje  na  temat  sztuk  historycznych  nie  mogą  się  oczywiście  stosować  do  każdej 

sztuki o tematyce historycznej. Ale wydaje mi się, że schodzić do historii należy po to, aby z 

niej  wynieść  na  światło  dnia  zagadnienia  i  konfrontacje  ważne  dla  człowieka  naszej  epoki. 

Jeśli zaś chodzi o powieść fantastyczną, to pewien jestem, że znaczenie takich powieści jest 

nie  doceniane.  Powieść  fantastyczna,  a  raczej  powieść  na  tematy  przyszłościowe,  pobudzać 

winna  imaginację  młodzieży,  dawać  pokarm  marzeniom,  pokazywać  najdalsze  drogi  i  cele 

budowy socjalizmu, malować świat przyszły, świat człowieka wyzwolonego. 

Mitologia  naszych  wierzeń  nie  musi  uciekać  się  do  sił  nadprzyrodzonych,  żyjemy 

bowiem  w  czasach,  gdy  fizyka  bardziej  działa  na  wyobraźnię  niż  metafizyka.  Depesza  w 

gazecie  dystansuje  legendy  biblijne,  jakże  bowiem  skromnie  wygląda  opowieść  o  wodzie, 

którą Mojżesz wypuścił ze skały, wobec połączenia Wołgi z Donem, wobec tych potężnych 

strumieni  nowej  rzeki,  która  zmienia  ogromne  przestrzenie  stepów  bezwodnych  na  ziemie 

żyzne, która przeobraża florę obszarów większych od niejednego państwa europejskiego. 

Połączenie Wołgi z Donem obejdzie się bez złych wierszy. Lękam się jednak, że fakt ten 

stanie  się  przyczyną  zalewu  naszej  rodzimej  grafomanii,  upustu  wody  poetyckiej,  która 

niczego nie zmieni ani niczego nie użyźni. 

Nadmiar  wierszy  okolicznościowych  w  naszej  prasie  jest  zjawiskiem  nie  mniej 

niepokojącym  niż  odwracanie  się  wielu  pisarzy  od  problematyki  współczesnej.  Zła 

propaganda  jest  antypropagandą.  Zły  wiersz  okolicznościowy  nie  jest  pozycją  obojętna,  ale 

pozycją  szkodliwa.  Wobec  zdarzeń  tragicznych,  jak  śmierć  skazańców  greckich  czy  los 

ludności  Korei,  obowiązywać  musi  pisarza  prawdziwy  stosunek  uczuciowy  i  prawdziwa 

solidarność.  Martwo  urodzone  deklaratywne  elukubracje  są  obrazą  dla  naszej  wspólnej 

sprawy. 

Warto by ograniczyć poważnie ilość miejsca poświeconego poezji, zwłaszcza w pismach 

codziennych  i  tygodnikach  nieliterackich.  Wytworzył  się  dość  osobliwy  proceder  szmuglu 

towarów wierszowanych. Najłatwiej przekraść się przez granicę do kraju poezji, tam gdzie ta 

granica  najmniej  jest  strzeżona.  Redaktorzy  pism  codziennych  i  przeróżnych  tygodników 

warszawskich i prowincjonalnych chętnie łatają dziury lub wykręcają się sianem, czyli złym 

wierszem  deklaratywnym,  tam  gdzie  trzeba  napisać  z  sensem  o  jakimś  ważnym  zdarzeniu 

politycznym. 

Przyzwyczajono czytelników, że wiersz może nie mieć sensu. Niedawno jeden z naszych 

czołowych  poetów  opublikował  wiersz,  w  którym  przez  omyłkę  w  maszynopisie 

wypuszczono  jedną  linijkę  odbierając  całkowicie  sens  zakończeniu  wiersza.  Nie  zauważył 

background image

tego  redaktor,  bo  przyzwyczaił  się,  że  w  utworach  wierszowanych  może  nie  być  sensu. 

Sekretarz redakcji przeczytał i stwierdził, że w danym fragmencie nie ma sensu, co uznał za 

stan naturalny. 

Oczywiście redakcje pism literackich mogą popełniać podobne błędy lub też mogą mylić 

się  w  ocenie  nadsyłanych  poezji,  ale  w  każdym  razie  jest  tam  jakiś  fachowy  stosunek  do 

poezji  i  stosowane  są  jakieś  kryteria.  Któż  jednak  pozwolił  redaktorom  najrozmaitszych 

fachowych  i  niefachowych  publikacji  dziennikarskich  kreować  się  na  sędziów  w  dziedzinie 

poezji? Widzimy, że w „Twórczości”, gdzie redaktorem jest poeta z prawdziwego zdarzenia, 

poziom  poezji  jest  wysoki,  a  jeśli  miesięcznik  ten  wydrukuje  czasem  utwór  zatrącający 

grafomanią, nie czyni tego nigdy bez dostatecznych powodów natury pobocznej. 

Jednym słowem trochę mniej miejsca dla wierszy, a trochę więcej dla poezji, trochę mniej 

szmuglu  i  szabrowania  naszej  historii,  a  trochę  więcej  samodzielności  artystycznej,  a  nade 

wszystko prawdziwej chęci wzruszenia, przekonania i pozyskania czytelnika. 

background image

Dwudziestopięciolecie „Szpilek” 

 

Nie  lubię  numerów  specjalnych.  Biorąc  do  ręki  numer  specjalny  tygodnika  czy 

miesięcznika,  żegnamy  się  z  nadzieją  jakiejkolwiek  niespodzianki.  Jeśli  numer  poświęcony 

jest  np.  Czechosłowacji,  to  już  wiemy,  że  wszystko  będzie  czechosłowackie.  Kino,  sport, 

piłowanie  drzewa,  czechosłowackie  dzieci  z  kwiatkami,  odlewnia  stali,  czechosłowacki 

zachód  słońca,  dworzec  kolejowy  i  kukurydza.  Jeśli  numer  poświęcony  będzie  młodzieży 

jugosłowiańskiej,  wszystko  wyżej  wymienione  będzie jugosłowiańskie z  wyjątkiem  dworca, 

który po dawnemu będzie się nazywał Foksal (coś mi się tu poplątało). 

W  razie  gdyby  numer  specjalny  poświęcony  był  dzieciom  koreańskim  albo  kobiecie 

rumuńskiej,  wszystko  będzie  koreańskie,  kobiece,  rumuńskie  i  dziecinne.  Czytelnik  woli 

większą rozmaitość i choć odrobinę czegoś niespodziewanego. 

Prasa nasza od czasu do czasu daje nam takie niespodzianki. Weźmy choćby taką coca-

colę.  Przez  parę  lat  ustawiano  nasze  poglądy  i  usztywniano  ideowo  nasz  stosunek  do  coca-

coli.  Wiadomo,  że  świństwo  imperialistyczne,  że  stonka  ziemniaczana  w  płynie,  że  wycisk 

człowieka przez człowieka. Ważyk nawet kiedyś wiersz napisał o tych, co pija coca-colę. Aż 

tu wszystko nagle inaczej. Putrament jako kiper ideologiczny spróbował, pocmokał, pogładził 

się  po  brzuchu,  powiedział  „mniam,  mniam”  i  coca-cola  już  dobra,  nasza,  demokratyczna, 

postępowa, płynie nurtem ludowym. Takie rzeczy czytelnik lubi. 

Numery  specjalne,  podobnie  jak  obchody,  nie  zawsze  są  dość  usprawiedliwione. 

Wystarczy  czasem  byle  błahy  powód.  Na  przykład:  „Dziś  oto  upływa  trzysta  osiemdziesiąt 

pięć  lat  od  urodzin  Tassa!  Uczcijmy  Tassa!  Wszyscy  frontem  ku  Tassowi!”  A  przecież 

każdego  dnia  upływa  jakaś  rocznica  jakiegoś  zdarzenia.  Powinny,  wydaje  mi  się, 

obowiązywać cyfry okrągłe. I to od śmierci, a nie od urodzin. Ostatecznie urodzić się może 

byle kto, ale umrzeć jako Ayicenna albo Tasso to już grubsza sprawa. 

Jakie  daty  i  jakie  powinniśmy  obchodzić  rocznice?  Powodowany  niepokojem,  aby  nie 

ominąć jakiejś ważnej rocznicy, zacząłem wertować wielkie trzytomowe dzieło pt. Polska, jej 

dzieje  i  kultura.  Jest  tam  „Tablica  chronologiczna  najważniejszych  wydarzeń  z  dziejów 

Polski”.  Znalazłem  na  styczeń  parą  rocznic  nie  byle  jakich.  Np.  „22  stycznia,  walki  pod 

Kirlibabą” albo „28 stycznia, Minister Zdziechowski referuje w sejmie sytuację budżetową”. 

Mimo iż należę do ludzi, którzy z racji swego urodzenia pamiętają dobrze koszmarne czasy 

background image

sanacji, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, kto i o co bił się w styczniu pod Kirlibabą i nie mam 

pojęcia, dlaczego referat jakiegoś Zdziechowskiego był jednym z najważniejszych wydarzeń 

w dziejach Polski. Jak widzimy, trzeba być ostrożnym z tą ważnością dat i obchodów, aby się 

nie znaleźć przypadkiem pod Kirlibabą. 

Trzeba  tu  stosować  prostą  i  uczciwą  zasadę.  Obchodzić  to,  co  nas  naprawdę  obchodzi. 

Myślę tu o dwudziestoleciu „Szpilek”. 

background image

Życzenia 

 

Opowiadał mi Nazim Hikmet bardzo ładną historię o swoich dwu podróżach do Moskwy. 

Po  raz  pierwszy  pojechał  do  stolicy  Związku  Rad  w  roku  1922.  Był  wtedy  młodym 

studentem. Młody był również socjalizm budowany w Związku Radzieckim. Po powrocie do 

Turcji  na  licznych  konspiracyjnych  zebraniach  zdawał  relację  studentom,  robotnikom, 

komunistom i sympatykom ze swoich wrażeń z Moskwy. Pytania dotyczące wyglądu miasta 

były  dość  kłopotliwe.  Moskwa  w  roku  1922  nie  odpowiadała  wyobrażeniom,  jakie  o  niej 

mieli  młodzi  entuzjaści  tureccy.  Pytano  się  Hikmeta,  czy  są  w  Moskwie  tak  wysokie  domy 

jak  w  Nowym  Jorku,  czy  są  takie  ulice  szerokie  jak  Unter  den  Linden,  czy  jest  tyle 

samochodów co w Paryżu lub Londynie. Na wszystkie te pytania Nazim Hikmet odpowiadał 

twierdząco.  –  Tyle  mieli  –  opowiadał  –  nadziei  i  entuzjazmu,  że  było  mi  żal  burzyć  ten 

wyimaginowany obraz stolicy rewolucji. Tak – mówiłem – są wysokie domy, a samochodów 

jest dziesięć razy więcej niż w Stambule. 

Po  wizycie  w  Moskwie  w  1952  pytano  mnie  się,  kiedy  pierwszy  raz  byłem  w  stolicy 

Związku  Radzieckiego  i  jakie  widzę  zmiany.  –  Pierwszy  raz  byłem  w  roku  1922.  Zmiany? 

Nie  widzę  żadnych.  Już  bowiem  w  opowiadaniach  Hikmeta  w  Moskwie  w  roku  1922  były 

dzisiejsze wieżowce, szerokie arterie i niezliczone ilości samochodów. 

Wielkoduszność  znakomitego  poety  obdarzyła  Moskwę  trzydzieści  lat  temu  wszystkimi 

urokami  wielkiej  metropolii.  Nie  powiedział  ani  słowa  nieprawdziwego.  Wyprzedził  tylko 

bieg wypadków, powodowany wiarą, która okazała się dobrym przewodnikiem. 

Gdy przyjechałem po raz pierwszy po wojnie do Warszawy w sierpniu 1945 roku, muszę 

wyznać,  że  nie  miałem  tej  wielkoduszności  i  wiary.  Nie  wierzyłem  nie  tylko  w  drapacza 

chmur,  nowe  dzielnice  i  zmartwychpowstanie  dzielnic  starych.  Nie  wierzyłem  w  ogóle  w 

możliwość  odbudowania  stolicy.  Plany  moich  przyjaciół  architektów,  cały  ówczesny  BOŚ 

wydał  mi  się  typowym  romantycznym  nieodpowiedzialnym  bajdurzeniem,  jeszcze  jedną 

formą szarży kawaleryjskiej na czołgi, narodową tradycyjną polską fanfaronadą. 

Gdy  pierwszego  dnia  po  przyjeździe  wyszedłem  na  miasto,  żal  ścisnął  mi  gardło. 

Rozeznać  nawet  nie  mogłem  śladu  dawnych  ulic,  drapałem  się  po  piargach  i  przedzierałem 

przez krzaki ostów bujnie rozrosłych na ruinach. Nie wierzyłem, że to miasto może ożyć, stać 

się miejscem, gdzie zwykli ludzie załatwiać będą zwykłe ludzkie sprawy. 

background image

(Co  do  załatwiania  zwykłych  ludzkich  spraw,  proszę  mi  wybaczyć  małą  dygresję.  W 

odbudowanej  Warszawie  zwykłe  ludzkie  sprawy  ludzie  załatwiają  nieraz  w  miejscach 

najzupełniej  niezwykłych.  Niedawno  spotkałem  na  moich  schodach  zwykłego  człowieka, 

który robił tam rzecz dość niezwykłą. – Co to jest? – spytałem. – Co pan robi? – A co, czy to 

rebus?  Nie  widzisz  pan?  –  odpowiedział  zwykły  człowiek.  Gospodarze  naszego  miasta 

powinni pomyśleć o większej ilości pisuarów.) 

W  roku  1945  wydawało  mi  się,  że  Warszawa  będzie  wiecznym  cmentarzyskiem,  że 

ludzie uciekać będą od tych ruin. Pierwsze jednak nadzieje lepszej przyszłości wzbudziły we 

mnie  nie  plany  architektoniczne  BOS-u,  ale  ludzie  warszawscy,  warszawska  ulica,  nawet 

małe warszawskie cukierenki, sklepiki, koszyki, knajpki. 

Nie  doceniałem  w  swej  małoduszności  dwu  wielkich  pozytywnych  czynników. 

Pierwszym  czynnikiem,  i  to  najważniejszym,  było  oddanie  środków  produkcji  władzy 

ludowej.  Bez  rewolucji  nie  byłoby  Warszawy.  Kapitał  prywatny  nie  podjąłby  tego 

heroicznego zadania. Drugim czynnikiem byli warszawiacy. Myślę, że gdyby nie oni, nawet 

rewolucja by nie pomogła. Do Krakowa nikt się nie pcha, do Łodzi, choć była nie zniszczona, 

nikt  się  nie  pcha,  a  do  Warszawy  pchają  się.  Ja  sam  pchałem  się  i  dlatego  odmówiłem 

powrotu do Londynu. 

Gdy  przypominam  sobie  ten  czas  mego  w  Warszawie  pobytu,  najbardziej  chyba 

wzruszało  mnie  wtedy  budzenie  się,  odradzanie  warszawskiego  stylu.  Na  czym  ten  styl 

polega?  Dla  mnie  osobiście  jest  to  osobliwe  połączenie  cwaniactwa  z  fantazją  i  odwagi  ze 

znakomitym,  celnym  dowcipem.  Czyż  nie  jest  dowodem  fantazji,  że  jednym  z  pierwszych 

odrestaurowanych sklepów na rogu Marszałkowskiej i Alei była kwiaciarnia? Ta fantazja i to 

cwaniactwo  przybierało  czasem  formy  groteskowe.  Na  drzewku  wpółuschniętym  i  kulami 

poharatanym wisiał, pamiętam, napis „Pedicure”. Ten sam napis powtarzał się na kupie cegieł 

obok  leżącej.  Była  tam  jeszcze  strzałka.  Idąc  za  tą  strzałką  znaleźć  można  było  w  trzecim 

podwórku zrujnowanej kamienicy lokal tego specjalisty od wycinania nagniotków. Ponieważ 

schodów nie było, amatorzy pedicure wchodzili do niego po drabinie. 

W  mieście  tak  bezprzykładnie  zniszczonym,  gdy  jeszcze  nie  było  wody,  gazu  ani 

tramwajów,  już  były  kwiaciarnie  i  „pedicure”.  W  tym  negliżowaniu  strasznego  zniszczenia 

był  zdrowy  duch  ludu  warszawskiego.  Niemal  nazajutrz  po  wyzwoleniu  stanął  do  pracy 

robotnik, rzemieślnik, inteligent warszawski. O, pamiętam, jak ze wzruszeniem słuchałem w 

cukierni  Galińskiego  małej  dziewczynki,  która  recytowała  bez  zająknienia:  „Proszą  dwa 

języki adwokackie, dwie bezy, dwie napoleonki i jedno krakowskie z serem.” Okazało się, że 

żadna bomba, żaden pożar nie zdoła zniszczyć warszawskich ciastek. 

W  tej  to  kawiarence  wziąłem  pierwszy  raz  do  ręki  „Życie  Warszawy”  i  jestem  jego 

wiernym  czytelnikiem,  ale  zarażony  wspaniałym  optymizmem  Hikmeta  wierzę,  że  już 

niedługo  „Życie  Warszawy”  stanie  się  całą  pyskatą  gębą,  naprawdę  warszawskim  pismem. 

Wyjeżdżam  właśnie  w  paromiesięczną  podróż.  Jeśli  tam,  gdzie  jadę,  spotkam  Polaków, 

background image

którzy  kochają  Warszawę,  i  jeśli  spytają  się  mnie,  czy  jest  w  Warszawie  pismo,  które  ma 

fantazję, odwagę i dowcip, pismo, które unika komunałów, nudziarstwa i frazesu – odpowiem 

im: – Jest takie pismo, nazywa się „Życie Warszawy”. 

background image

Kartki z notatnika podróży po Urugwaju 

 

W  Cannes  wsiadam  na  piękny  okręt  włoski  „Augustus”.  W  czasach  gdy  przestrzeń 

między Paryżem a Montevideo przebyć można w trzydzieści godzin, linie okrętowe wygodą i 

zbytkiem  konkurują  z  samolotami.  Ja  jeden  z  delegatów  polskich  na  konferencję  Unesco 

wybrałem  ten  środek  lokomocji.  Nie  jestem  ministrem,  nie  pracuję  w  żadnym  urzędzie,  nie 

mam  terminów,  zebrań i  konferencji,  które  czekają  na  moich  kolegów. Podróż  trwać  będzie 

dwa  tygodnie,  zatrzymujemy  się  w  Barcelonie,  Dakarze,  Santos,  Rio  de  Janeiro.  Te  dwa 

tygodnie  nie  będą  czasem  zmarnowanym.  I  ja  mam  swoje  spotkania  i  konferencje.  Spotkać 

chciałbym  dawne  krajobrazy  mojej  pierwszej,  młodzieńczej  podróży  do  Brazylii.  Mam 

zamiar odbyć parę ściśle poufnych konferencji z południowym oceanem, z gwiazdami drugiej 

półkuli, z palmami na Tijuca. Myślę także o pewnym ważnym posiedzeniu w Montevideo. Po 

prostu o posiedzeniu na plaży. 

 

* * * 

Okręt  jest  znakomitym  terenem  obserwacyjnym.  Ludzie  wyjęci,  wyrwani  z  codziennej 

rutyny  podatniejsi  się  stają  badaniu.  Niezwykłość  sytuacji  jest  odczynnikiem  podobnym  do 

barwnika,  który  służy  przy  badaniach  mikroskopowych.  Można  tu  obserwować  różne 

drobnoustroje ludzkie i w ogóle ustroje. 

 

* * * 

Jedzie na „Augustusie” cała delegacja włoska, paru członków egzekutywy i sekretariatu 

Unesco.  Są  też  delegaci  zaprzyjaźnionych  republik  ludowych  Węgier  i  Rumunii.  Można  tu 

będzie załatwić sporo spraw związanych z konferencją. Chodzi mi o przygotowanie poparcia 

dla mojego wniosku w sprawie rocznicy Mickiewiczowskiej. Unesco dla uczczenia rocznicy 

Goethowskiej wydało książkę Goethemu poświęconą. Podobnie uczczono rocznicę Leonarda 

da Vinci. Może uda się przeprowadzić wniosek o wydaniu przez Narody Zjednoczone książki 

o Mickiewiczu. 

 

* * * 

background image

Wieczorem pokazują nam film. Czemu Włosi, którzy mają tak znakomite filmy, pokazują 

na  „Augustusie”  bardzo  zły  film  amerykański?  Widocznie  takie  są  gusta  bogatej  klienteli 

międzynarodowej.  De  Augustibus  non  est  disputandum.  W  czasie  pokazu  tego  filmu 

amerykańskiego  widzę,  że  pod  ścianą  stoi  delegat  włoski  Branco.  Gdy  przed  paru  laty 

ustąpiłem ze stanowiska szefa sekcji literatury międzynarodowej w Unesco, miejsce po mnie 

zajął właśnie ten sympatyczny profesor z Padwy. Ustępuję mu i teraz miejsca. Powiadam: – 

Po  raz  drugi  oddaję  panu  swoje  krzesło.  –  Pokazując  na  ekran,  dodaję:  –  Z  tych  samych 

powodów. 

 

* * * 

Księżna  N.  zaszczyciła  mnie  rozmową.  Jest  to,  jak  powiada  Dickens,  „osoba  niegdyś 

młoda”.  Co  wieczór  występuje  w  innej  toalecie  i  fantastycznej  biżuterii.  Spokrewniona  z 

całym  almanachem  gotajskim,  okazała  mi  specjalne  zainteresowanie  jako  Polakowi.  Uznała 

oczywiście, że Polak, który jedzie pierwszą klasą, nie może być wrogiem klasowym. Spytała 

mnie dobrotliwie, czy znam princesse Radziwiłł. Poprosiłem o powtórzenie. Radziwiłł? Nie. 

Nie znam takiego nazwiska. Księżna N. popatrzyła na mnie z zainteresowaniem. Zlustrowała 

mnie wzrokiem. – And count Potocki? – spytała po chwili. – How do you spell it? (jak się to 

pisze) – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. – P.O.T.O.C.K.I. – Nie. Nigdy nie słyszałem. 

Może  Pomianowski?  O  Pomianowskim  ona  nie  słyszała.  Spojrzała  na  mnie  dziwnym 

wzrokiem. Było to ostatnie spojrzenie, jakim mnie zaszczyciła. 

 

* * * 

W porcie S. odwiedza statek nasz attache. Jadę z nim do Sao Paulo. Jedziemy wspaniałą 

autostradą, z której widok roztacza się na zatokę i pasmo górskie okryte lasami dziewiczymi. 

Sao Paulo jest dziś wielkim nowoczesnym miastem. Architektura wzorowana początkowo na 

amerykańskich drapaczach nabrała cech odrębnych, więcej ma lekkości, ale przez rozrzucenie 

nie  daje  efektu  siły  wielkich  brył  Manhattanu.  Przewodnikiem  moim  jest  mieszkający  tu  od 

lat kilkunastu emigrant, zdolny polski architekt L. Korngold. W pewnej chwili zatrzymuje on 

auto i pyta: – Panie Antoni, niech mi pan powie szczerze, co o mnie mówią w Warszawie? – 

Mam  panu  odpowiedzieć  szczerze?  Nic.  –  I  rzeczywiście.  Przecież  my  naprawdę  w 

Warszawie wcale nie mówimy o Korngoldzie. 

 

* * * 

Wjazd do zatoki Rio de Janeiro. Stoimy na pokładzie z Nataszą. Natasza ma dziesięć lat i 

jest córką młodego radzieckiego dyplomaty, który jedzie na placówkę do Argentyny. Natasza 

mówi:  –  Ach  kak  zdjes’  krasiwo,  no  tak  da-lie-ko.  Słynną  z  piękności  zatokę  i  wspaniałą 

panoramę  gór  Serra  do  Mar  zeszpeciła  zła  architektura.  Na  praia  Flamengo,  Batofogo, 

Capocabana stały tu kiedyś domki, pałacyki i wille w stylu dziewiętnastowiecznym, tonące w 

background image

powodzi  kwiatów  i  palm.  Wyrósł  tu,  teraz  mur,  zwarta  ściana  drapaczy  chmur,  nudnych  w 

formie, monotonnych, zaniedbanych, raczej nie drapaczy, ale obdrapaczy. 

 

* * * 

Idziemy z Brzechwą na przyjęcie do Związku Pisarzy Urugwajskich. Około czterdziestu 

osób. Niestety nikt nie mówi ani po angielsku, ani po francusku. Rozmawiam przez tłumacza. 

Prezes Związku jest poetą. Właśnie wyszedł nowy tom jego poezji. Pytam, w jakim nakładzie. 

Pięćset egzemplarzy. Prawda, że Urugwaj jest małym krajem, ale przecież poezje te pisane są 

po hiszpańsku, to znaczy w języku całej, z wyjątkiem Brazylii, Ameryki Łacińskiej. Pytają o 

nakład  moich  wierszy  w  Polsce.  Podaję  cyfrę.  Widzę  porozumiewawcze  spojrzenia  i 

ironiczne  uśmiechy.  Propaganda!  Ta  sama  obcość  i  niemożność  porozumienia  towarzyszy 

moim  spotkaniom  z  rodakami  w  Paryżu  czy  Londynie.  Nikt  nie  ciekaw  jest  prawdy,  każdy 

zarzuca mnie sloganami, na wszystko ma gotową odpowiedź. Te gotowe odpowiedzi podobne 

są  do  naszych  gotowych  ubrań  z  MHD.  Pierwsze  nie  pokrywają  się  z  życiem,  a  drugie  z 

rzycią. 

 

* * * 

Na nocnym posiedzeniu ostatniego dnia poświęconego sprawom kultury, dosłownie pięć 

przed  dwunastą,  udaje  mi  się  przebić  przez  opory  przewodniczącego  i  zgłosić  rezolucję 

mickiewiczowską.  Mówię  o  zupełnej  ignorancji,  zwłaszcza  w  krajach  anglosaskich,  o  tym, 

jak  istniejące  informacje  o  największym  poecie  Słowiańszczyzny  mylące  są  i  nieścisłe. 

Encyklopedia  brytyjska  podaje,  że  Mickiewicz  urodził  się  w  Zaolziu,  w  amerykańskim 

informatorze  literackim  Benetta  na  litery  M.I.C.K.  można  znaleźć  Micky  Mouse,  ale 

Mickiewicza nie ma. Uwaga ta wywołuje wesołość. (Gdy podawałem ten fakt na odczycie na 

uniwersytecie w Warszawie, nikt się nie śmiał, bo nikt nie wiedział, co to jest Micky Mouse.) 

Przewodniczący,  Amerykanin  Mr  Hope,  przerywa  mi  parokrotnie.  Walka  rozgorzała  z 

całą namiętnością, dzielnie mi w niej sekunduje Lorentz. Wniosek polski popierają pięknymi 

przemówieniami delegaci Włoch, Francji, Brazylii. Zgłasza swe poparcie Związek Radziecki. 

Wreszcie  przychodzi  do  głosowania.  Zyskujemy  absolutną  większość.  Amerykańska 

maszynka  do  głosowania  pękła!  Zdarzenie  to  staje  się  sensacją  Kongresu.  Wiadomo  było 

powszechnie,  że  rezolucja  ma  być  odrzucona,  bo  tak  postanowił  już  przedtem  komitet 

doradczy i rzecz była załatwiona miedzy Adamem i Ewą. (Tak nazywają Adamsa i Evansa.) 

 

* * * 

Brak  znajomości  hiszpańskiego  bardzo  daje  się  we  znaki.  Wynikają  dość  zabawne 

nieporozumienia.  Lorentz  w  charakterze  profesora  historii  sztuki  uważał  za  konieczne  pójść 

na odczyt zatytułowany coś w rodzaju: Historia retrospectiva de Artes Plastikos. Pokazywali 

tam jakieś rurki, garnki, naczynia, maszyny. Okazało się, że tematem była historia produkcji 

background image

plastiku  i  nylonu.  Jeden  Mencel,  kombatant  wojny  hiszpańskiej,  mówi  płynnie  językiem 

Cervantesa, my porozumiewamy się przeważnie na migi. W ostateczności mówię po polsku. 

W  hotelu,  do  którego  przeprowadziliśmy  się  z  Carrasco,  zarządzający  nie  mówi  żadnym 

językiem.  Powiadam  mu  wprost:  –  Daj  mi  pan  ładny  pokój,  bo  ja  jestem  poeta  i  chce  mieć 

widok na morze. – Zarządzający uśmiecha się i mówi: – Będziesz pan miał. – Okazuje się, że 

miałem nosa, a raczej on miał dość typowy nos. 

 

* * * 

Na  plaża  Independencia  stoi  bosy  oberwaniec.  Sprzedaje  pocztówki  z  kolorowymi 

widokami  plaży  i  dzielnic  willowych  Montevideo.  Ożywił  się  słysząc  mowę  polską.  – 

Panowie  skąd?  –  Z  Warszawy  –  odpowiadam.  –  Uciekliśta?  –  Tak  –  odpowiadam  – 

uciekliśmy z nudnego posiedzenia Unesco, żeby się przejść po mieście. – Przyjechaliśmy tu 

na konferencję i oczywiście po konferencji wracamy do kraju – koryguje mnie mój poważny 

towarzysz.  –  Po  co  wracacie?  Tu  dobrze,  tu  wolność  –  mówi  bosy  sprzedawca  pocztówek. 

Relacja  jego  jest  całkowicie  prawdziwa.  Istotnie,  nikt  mu  nie  przeszkadza  być  bosym  i 

sprzedawać pocztówki. 

 

* * * 

Oblewamy  z  Jerzym  Michałowskim  sukces  rezolucji  mickiewiczowskiej.  Oblewamy 

potem,  bo  jest  piekielnie  gorąco.  Nigdy  nie  przypuszczałem,  że  będę  z  Michałowskim  w 

upalny  dzień  grudniowy  pił  coca-colę  siedząc  do  góry  nogami,  bo  przecież  jesteśmy  u 

antypodów. 

 

* * * 

Dyskusja nad charakterem książki poświęconej Mickiewiczowi. Nie jestem zwolennikiem 

dawania tam słabych z natury rzeczy przekładów, winna to być raczej książka o Mickiewiczu. 

Poezja musi być tłumaczona przez poetów. Poziom przekładów u nas jest wysoki, gdyż każdy 

wybitniejszy  poeta  polski  może  tłumaczyć  bądź  z  francuskiego,  bądź  z  niemieckiego, 

rosyjskiego czy angielskiego, ale jak znaleźć w Anglii wybitnych poetów, którzy znają język 

polski, czeski, arabski czy węgierski? Pewną pociechą jest, że nie tylko Mickiewicz jest dla 

Anglików poetą nie znanym, niewiele więcej wiedzą o Puszkinie. Namówiłem kiedyś Wellsa, 

aby przeczytał Oniegina. Wells przeczytał i bardzo się zirytował. Miał rację, bo okazało się, 

że przekład angielski odarł Puszkinowski poemat z całego uroku, pozostawiając tylko niezbyt 

ważną fabułę. Jest więc Puszkin prawie w Anglii nie znany, a popularność Goethego niewiele 

jest większa. Tomasz Mann w swoim eseju o Goethem przytacza historię młodego Anglika, 

który spotkawszy na ulicach Weimaru autora Fausta, zemdlał ze wzruszenia. Myślę, że dziś 

Goethe zemdlałby ze wzruszenia, gdyby spotkał Anglika czytającego Fausta. Shaw pytany o 

background image

Goethego  powiedział:  –  Czytałem  go  w  pociągu  między  Genewą  a  Mediolanem.  Ale,  zdaje 

się, był to Schiller. 

 

* * * 

Gdy  dyskutujemy  stosunek  do  wielkiej  literatury  i  do  klasyków,  przytaczam  moim 

przyjaciołom  z  Unesco  fakt  autentyczny  i  bardzo  charakterystyczny dla  naszych  stosunków. 

Mój  przyjaciel  Wnuk  był  świadkiem  takiej  rozmowy  w  Zakopanem.  Góral  mówi  o  jakimś 

znajomku,  że  świata  nie  widzi  poza  swoją  córką,  nie  pije,  wszystko,  co  zarobi,  w  tę  córkę 

pcha, a dziewczyna nic dobrego. Na to dorzuca stara góralka: – Drugi Goriot. – Tak wchodzą 

w  życie  Polaków  postacie  wielkiej  literatury  francuskiej.  Jeśli  celem  Unesco  jest  wymiana 

kulturalna  między  narodami,  my  zrobiliśmy  już  sporo  i  nie  zamierzamy  na  tym  poprzestać. 

Ostatnio  zwyciężył  u  nas  pogląd  słuszny,  że  nie  tylko  klasyków,  ale  wszystkie  wybitniejsze 

dzieła współczesne, bez względu na polityczne przekonania autorów, winny być przyswojone 

literaturze  polskiej.  Wydanie  książki  o  Mickiewiczu  w  języku  francuskim,  angielskim  i 

hiszpańskim jest, niech nam wolno będzie wierzyć, zapoczątkowaniem wymiany kulturalnej 

na nowej zasadzie – wzajemności usług. 

background image

Jak powstaje wiersz 

 

Co  skłania  do  pisania  wierszy?  Wydaje  mi  się,  że  działa  tu  urok,  jaki  poezja  rzuca  na 

czytelnika.  Młody  czytelnik  objęty  tym  urokiem  pragnie  sam  z  kolei  rzucać  ten  czar  na 

innych. Przeważnie „tymi innymi” jest pewna wiadoma młoda osoba płci odmiennej. Tak się 

najczęściej  zaczyna,  takie  jest  pierwsze  spotkanie  z  poezją.  Są  to  początkowo  niewinne 

grzechy  dzieciństwa,  które  u  niewielu  stają  się  cierpieniem  chronicznym.  Recydywista,  to 

znaczy poeta zawodowy, pisze z wielu powodów. Pisze, aby utrwalać zdobytą pozycję, pisze, 

aby o nim nie zapomniano, pisze na złość kolegom. 

Często,  jak  to  jest  zresztą  w  moim  przypadku,  działa  namiętność  przekonywania, 

głoszenia  własnej  prawdy  i  zwalczania  wszystkiego,  co  się  poecie  zdaje  być  wrogie,  co  go 

oburza, gniewa lub trapi. Jest w tym poeta podobny do publicysty, trzeba jednak pamiętać, że 

stała gotowość, która jest cnotą publicysty, może być grzechem u poety. Nie narzucajmy więc 

poetom  doraźnych  wymagań  chwili,  bo  nie  sama  tu  działa  gotowość  służenia  sprawie,  ale  i 

inne bardziej skomplikowane czynniki. Nie wystarcza imperatyw woli, potrzebny jest jeszcze 

prócz  iskry  zapału  proch,  na  który  ta  iskra  pada.  Gdy  tego  prochu  nie  dość,  wiersz  spali  na 

panewce. Ale czym jest proch poetycki, z jakich składa się czynników? Wydaje mi się, że ten 

surowiec  poezji  narasta  z  wrażeń  oderwanych,  barw  i  dźwięków,  które  magazynują  się  w 

naszej  podświadomości.  Są  tam  spłowiałe  wstążki  rzek  kiedyś  widzianych,  wachlarze  palm, 

które kiedyś szumiały nad naszymi głowami, kwiaty, które niegdyś pachniały. Ta rupieciarnia 

poetycka  składa  się  nie  tylko  z  takich  romantycznych  pamiątek,  ale  z  wielu  bardziej 

codziennych  elementów.  Znajdzie  się  tam  jakiś  ciepły  wiatr,  mokry  asfalt,  czerwień  cegły, 

róża  krwi  na  bandażu,  jakaś  aliteracja,  zaczątek  frazy  poetyckiej  złożonej  z  paru  luźno 

powiązanych  słów,  melodia  dawnej  piosenki,  jak  nic  innego  przynosząca  wspomnienie 

najdawniejsze, wreszcie w tym lamusie sporo jest i strzępów wielojęzycznych, pozostałych z 

lektury. 

Z  chwilą  gdy  zrodzi  się  pierwsza  myśl  o  nowym  wierszu,  którą  przynieść  może  jakieś 

niespodziewane skojarzenie lub najprostsze doznanie, departament wykonawczy przystępując 

do procesu produkcyjnego posyła gońca do magazynu pamięci. 

Magazynier  nie  zawsze  przysyła  potrzebne  nam  i  oczekiwane  elementy.  Prosimy  na 

przykład  o  wspomnienia  z  Paryża.  Zamiast  oczekiwanego  Łuku  Triumfalnego  albo  wieży 

background image

Eiffla, magazynier przysyła nam obraz pana z brodą siedzącego przy stoliku kawiarnianym i 

dłubiącego w zębach. 

Wraz z rozpoczęciem budowania wiersza rozpoczyna się może najważniejszy w pisaniu 

proces wyboru i eliminacji. Przychodzą na myśl różne porównania, zwroty gotowe i obrazy. 

Trzeba  się  bronić  przed  łatwizną,  przed  bylejakością.  Istotą  wiersza  jest  właściwe  słowo  na 

właściwym miejscu. 

Jak więc wygląda ta praca? 

Spróbuję  pokazać  na  przykładzie  konkretnym.  Biorę  drukowany  kiedyś  w  „Życiu 

Warszawy” wiersz pt. Kolumna Zygmunta: 

 

I cóż, że był kiedyś król 

Niewielkich zasług i sławy? 

A przecież duma i ból, 

I święte miejsce Warszawy. 

 

W  tej  pierwszej  strofce,  pochwalić  się  muszę,  oparłem  się  wielu  pokusom  gadulstwa. 

Patrząc niemal co dzień na Kolumnę Zygmunta czułem potrzebę ustosunkowania się do tego 

najpopularniejszego  pomnika  warszawskiego,  bez  którego  niepełny  byłby  krajobraz  stolicy. 

Przychodziło mi pod pióro wiele kłamstw i banalności, ale przybiłem się myślą prawdziwą, że 

właściwie  nic  mnie  nie  obchodzi  osoba  na  pomniku  przedstawiona.  Muszę  się  przyznać,  że 

nawet  nie  jestem  pewien,  który  to  z  Zygmuntów  stoi  na  naszej  warszawskiej  kolumnie,  a 

przecież ta kolumna wzrusza mnie i nieraz w czasie długich lat rozłąki z krajem biegłem do 

niej  myślą.  Z  departamentu  pamięci  przysłano  mi  błysk  czerwony  zachodzącego  słońca  na 

lśniącej glazurze kolumny. 

 

Połyskiem kolumny wzwyż 

Dźwignięty martwy emblemat: 

Brązowa szabla i krzyż, 

I narodowy poemat! 

 

I zaraz pamięć przywodzi mi obraz inny, wstrząsający i bolesny. Obraz zwalonej, zarytej 

w bruk głowicy Kolumny Zygmunta. I znów przychodzą, cisną się pod pióro gotowe i wytarte 

zwroty  o  barbarzyństwie,  o  bucie  hitlerowskiej,  o  tym,  że  wara  od  naszych  świętości 

narodowych. 

Ale  udaje  mi  się  nawrócić  do  prawdy  i  skonstatować,  że  pomnik  ten  nie  był  dla  mnie 

nigdy świętością narodową. 

 

Ani mnie ziębił, ani grzał 

background image

Pomnik, dopóki stał dumny, 

Lecz kiedy wróg sięgnąć śmiał 

Naszej warszawskiej kolumny, 

 

Gdy zwalił pomnik na bruk, 

Jęknęły zimne kamienie. 

Któż by zapomnieć dziś mógł 

Ten wstyd i gniew, i cierpienie? 

 

I  tu  zaczyna  się  istotna  sprawa  wiersza.  Mój  stosunek  do  Kolumny  Zygmunta 

konkretyzuje  się.  Przychodzi  do  głosu  patriotyzm  warszawski.  Nasza  sprawa,  nasz  pomnik, 

nawet  jak  się  nam  spodoba  nasz  król,  do  ciężkiej  cholery!  Przychodzi  gniew  na  tę  łapę 

hitlerowską, która tu śmiała sięgnąć do serca stolicy. 

Nie  jestem  praktykującym  katolikiem,  mam  do  bernardynów  podobny  stosunek  jak  do 

Zygmunta, a przecież: 

 

Z kolumny smukłej jak maszt 

Przerzucam spojrzenie czułe 

Na zieleń miedzianych baszt 

I bernardyńską kopułę. 

 

Rad jestem, że się odbudowało warszawskie kościoły, bo bez tych wież kościelnych i bez 

Starego  Miasta  nie  byłoby  Warszawy.  „A  teraz  na  zakończenie  wiersza  przychodzi  myśl 

zasadnicza.  Dobrze  jest,  że  zabytki  warszawskie  odbudowano,  ale  jest  sprawa  ważniejsza, 

sprawa budowania nowego, lepszego życia. 

 

Krajobraz dziecinnych lat 

Z różowej wyrasta cegły, 

Lecz spoza budowy krat 

Świat nowy widać, rozległy. 

 

Rośnie na zachód i wschód 

Nowej epoki początek, 

Ta moc, co uzbraja lud 

I strzeże naszych pamiątek. 

 

background image

Na straży pokoju i prawa do budowy lepszego jutra stoją wielkie masy ludowe świata. I 

przychodzi jeszcze jedna myśl, ostatnia, że te wielkie masy ludowe mają dość siły, aby bronić 

naszych narodowych pamiątek. 

Na tym podsumowaniu kończę mój wiersz i teraz już mogę spokojnie patrzeć co dzień z 

okna na Kolumnę Zygmunta. Nie tylko dlatego, że już się o nią nie obawiam, ale również, że 

mam uczucie spełnionego obowiązku. Załatwiłem z nią mój porachunek poetycki. 

background image

Młoda twarz Warszawy 

 

Przyznanie nagrody literackiej miasta Warszawy sprawiło mi szczerą radość. Życie moje 

bowiem  i  twórczość  związana  jest  ze  stolicą.  Tu,  w  Pałacu  Staszica,  zasiadał  mój  pradziad 

jako  członek  Królewskiego  Towarzystwa  Nauk,  tu  żył  i  umarł  mój  dziadek  i  ojciec,  znany 

lekarz  warszawski,  którego  dowcipne  powiedzenia  cytował  w  swoich  Kronikach 

tygodniowych najbardziej warszawski pisarz polski, Bolesław Prus, przyjaciel naszej rodziny. 

Pismo,  w  którym  wydrukowałem  swoje  pierwsze  poezje,  nazywało  się  „Kurier 

Warszawski”.  Pierwsza  moja  komedia  wystawiona  w  Teatrze  Małym  miała  tytuł  Murzyn 

warszawski.  Pierwszy  mój  wiersz  napisany  w  czasie  wojny  ostatniej  nazywał  się  Alarm  dla 

miasta  Warszawy.  Wreszcie  ostatnia  moja  książka,  która  wyjdzie  niebawem,  nazywa  się 

Wspomnienia warszawskie. 

Pytali  mnie  często  moi  przyjaciele  zagraniczni  o  sekret  naszego  przywiązania  do 

Warszawy.  Macie  takie  piękne  miasta,  jak  Kraków,  a  ciągle  mówicie  o  tym  smutnym, 

brudnym  mieście,  jakim  jest  wasza  stolica.  Cóż  miałem  odpowiedzieć?  Gdy  pokażecie 

obcemu  fotografię  waszej  matki,  dostrzeże  on  tylko  zmarszczki  na  twarzy  lub  ręce  pracą 

zniszczone.  My  widzimy  wciąż  jeszcze  młodą  twarz  Warszawy.  Związani  jesteśmy 

wspomnieniami z buntowniczym duchem tego miasta, które pierwsze było w każdej walce o 

wolność,  w  każdej  insurekcji,  z  tym  duchem,  który  ożywiał  ulice  warszawskie  w  dniach 

Polskiego  Października.  Duch  buntowniczy  i  nieporównany  humor  warszawski  połączył  się 

wtedy z rozumem, dojrzałością polityczną i szczerym patriotyzmem. 

Wzrusza  nas  pejzaż  starych  odbudowanych  dzielnic  warszawskich,  bo  jest  to 

przypomnienie  codzienne  dobroci,  zapału  i  przywiązania  triumfującego  nad  siłami  zła  i 

zniszczenia. 

background image

Dziesiąta rocznica śmierci Boya 

 

Niewielu  zna  historia  literatury  pisarzy  równie  jak  Boy  wszechstronnych.  Dość 

powiedzieć,  że  był  najświetniejszym  poetą  satyrycznym,  najlepszym  tłumaczem, 

najznakomitszym  krytykiem  teatralnym,  najwybitniejszym  historykiem  literatury  i 

najgłośniejszym felietonistą swych czasów. 

Jako poeta autor Słówek łączył dowcip niezawodny z liryzmem i osiągnął w tej dziedzinie 

chwałę  nie  byle  jaką.  Przeniknął,  wdarł  się  do  mowy  potocznej,  cytaty  ze  Słówek  jak 

przysłowia stały się własnością powszechną i niemal ludową. 

Jako  tłumacz  zostawił  w  swym  dorobku  około  dwustu  tomów  najcelniejszych  w 

literaturze  francuskiej,  opatrzył  je  przedmowami  i  komentarzami.  Zaludnił  wyobraźnię 

Polaków bohaterami powieści francuskiej, okazał wzory konstrukcji łacińskiej, gdzie mądrość 

łączy się z wdziękiem, a realizm z poezją. 

Jako  krytyk  teatralny  potrafił  zawsze  odgarnąć  zmartwiałe  i  skostniałe  poglądy, 

nagromadzone  przez  lenistwo  i  rutynę  myślenia,  aby  spojrzeć  okiem  śmiałym  w  samą  głąb 

zagadnień. Pisząc o teatrze wypełnia dziesiątki tomów rozważaniami na temat człowieka. 

Sięga  do  historii  i  jednocześnie  oświetla  najbardziej  palące  problemy  swoich  czasów. 

Ożywia  brąz  pomników  i  wypowiada  walkę  zakłamaniu  i  obłudzie  moralności 

mieszczańskiej. 

Przechodził z jednego rodzaju literackiego do drugiego tak łatwo, jak łatwo przechodził z 

jednej epoki do drugiej, przystosowując się do nowych czasów i warunków odmiennych. Był 

piosenkarzem  młodopolskiego  kabaretu,  luminarzem  literackim  dwudziestolecia,  wreszcie 

pierwszy  z  pisarzy  starszego  pokolenia  stanął  we  Lwowie  w  roku  1941  w  szeregu 

budowniczych nowej literatury Polski Ludowej. 

Dla  nas,  którzy  znaliśmy  i  kochali  Boya,  ta  droga  rozwojowa  nie  była  zwykłym 

nadążeniem za duchem czasu. Przeciwnie, była to konsekwentna walka z własnym czasem i 

własnym  środowiskiem.  Racjonalizm,  wykształcenie  przyrodnicze,  zdolność  analitycznego 

myślenia i głęboki humanizm utorowały mu drogę do socjalizmu. 

Jeden  z  najznakomitszych  pisarzy  wszystkich  czasów  polskiej  literatury  padł  z  rąk 

hitlerowców.  Zginął  z  rąk  ludzkich  w  sposób  okrutny.  Straszliwe  to  pożegnanie  świata  dla 

serca, które pełne było miłości i wiary w człowieka. 

background image

Jan Lechoń 

 

Jan  Lechoń  był  najbliższym  przyjacielem  mojej  młodości.  Razem  z  nim  i  z  Tuwimem 

założyliśmy  w  roku  1918  kawiarnię  poetów  „Pod  Pikadorem”,  gdzie  czytaliśmy  nasze 

pierwsze  wiersze  i  utwory  satyryczne.  O  otwarciu  tej  kawiarni  poetów  zawiadomiliśmy 

Warszawę  odezwami  rozklejonymi  na  rogach  ulic.  Rozpoczynała  się  ta  proklamacja  od 

okrzyku: „Niech żyje dyktatura poetariatu!” 

Były to pierwsze dni niepodległości i pod pochmurnym niebem listopada spotkała się na 

ulicach Warszawy poezja z historią. Po raz pierwszy od stu lat bez mała na komendzie placu 

w  Warszawie  urzędował  oficer  polski  i  jednym  z  pierwszych  dokumentów  wystawionych 

przez  komendę  placu  był  dokument  zezwalający  na  otwarcie  tej  kawiarni  poetów.  Pod 

dokumentem  tym  przybito  dawno  nie  widzianą  w  zaborze  rosyjskim  pieczątkę  z  orłem 

polskim.  Mówię  o  tym,  bo  ma  to  znaczenie  niebłahe  dla  atmosfery  początkowej  grupy 

„Pikadora”  i  „Skamandra”.  Wychowani  w  tradycji  walk  niepodległościowych,  czytelnicy 

wierni  wielkim  romantykom,  zasłuchani  w  rytm  Wesela  i  prozę  Żeromskiego,  wyszliśmy 

naprzeciw  tym  czasom  wolności  pełni  entuzjazmu,  a  zarazem  buntu  przeciw  cierpiętniczym 

skargom  przeszłości,  gotowi  walczyć  i  pragnący  jak  każda  miłość  prawdziwa  udoskonalać 

obiekt  swej  miłości.  To  właśnie  mówi  Herostrates  Lechonia,  to  na  inny  sposób  mówiła 

Wiosna Tuwima czy moja Karmaniola. 

Lechoń  z  naszej  grupy  poetyckiej,  do  której  rychło  dołączyli  się  Iwaszkiewicz  i 

Wierzyński, najwierniejszy do końca pozostał tradycji naszej poezji romantycznej. Los skazał 

go nie tylko na wierność stylu i formy, ale tragiczny refren historii kazał mu słowa tęsknoty 

powtarzać za poetami wielkiej emigracji. Jakże wróżebnie brzmią dziś słowa Norwida pisane 

w roku 1853 w wierszu, który w nagłówku ma miejsce oznaczone: „New York United States 

of America.” Pisał wtedy Norwid: 

 

...Musiałem rzucić się za ten ocean, 

Nie abym szukał Ameryki – ale 

Ażebym nie był tam... O, wierz mi, 

Pani, 

Że dla zabawki nie szuka się grobu 

background image

Na półokręgu przeciwległym globu. 

 

Lechoń pozostał na emigracji, gdy ja i Tuwim wróciliśmy do kraju. Wróciliśmy do Polski 

Ludowej.  Trwał  spór  między  nami  przez  ostatnie  lata.  Jakiż  może  być  spór  dziś,  po  jego 

tragicznej śmierci? Zostało tylko uczucie głębokiego żalu, że już nigdy nie zobaczymy się, już 

nigdy Lechoń nie będzie chodził ulicami miasta jego młodości. Niedawno zwracałem się z tą 

oto apostrofą do niego, kończącą mój wiersz do Poety emigracji: 

 

...Jakby to dobrze, często myślę, 

Ot, przejść się z tobą razem, Leszku, 

Z Nowego Świata na Powiśle. 

W warszawskim lekkim złotym zmierzchu. 

 

Ta nadzieja spotkania przez długie lata nie opuszczała mnie na przekór trudnym czasom, 

które  nas  rozdzieliły.  Odszedł  od  nas  poeta  wielkiej  miary.  Jak  długo  trwać  będzie  mowa 

polska, trwać będzie imię Jana Lechonia, poety, który tą mową władał niezawodnie, w której 

zamknąć umiał całą udrękę swych myśli i wszystkie burze serca. 

background image

Wspomnienie o Tuwimie 

 

Gdy myślę o Tuwimie, wraca mojej pamięci jesienny wieczór, wietrzny, podobniejszy do 

wieczorów wiosennych niż do listopada. Była to jesień roku 1918, pierwsza jesień w Polsce 

niepodległej.  Tego  wieczoru  w  kawiarni  poetów  „Pod  Pikadorem”,  w  małej,  natłoczonej 

salce, czytaliśmy wiersze. Poznaliśmy się wcześniej, ale dopiero tu, na estradzie „Pikadora”, 

związało nas coś więcej niż rozmowa i żart. Wystąpiliśmy wspólnie, i odtąd przez długie lata 

łączono  nasze  nazwiska.  Zarówno  w  tej  kawiarni  poetyckiej,  jak  i  później  w  grupie 

„Skamandra”, zarysowały się wyraźnie nie tylko różnice temperamentów, ale formy i tradycje 

poetyckie.  Lechoń  najkonsekwentniej  kontynuował  puściznę  wielkiej  poezji  romantycznej. 

Tuwim  był  najbardziej  nowoczesny.  U  początku  naszej  drogi  poetyckiej  porywały  nas  jak 

Dwa wiatry Tuwimowskie – dwa sprzeczne uczucia: patriotyzm i możność oderwania się od 

patriotyzmu.  Wychowani  na  literaturze  niepodległościowej,  z  głębokim  wzruszeniem 

patrzyliśmy na okrągłą pieczątkę z orłem polskim, która czerniła się na pozwoleniu otwarcia 

kawiarni poetów, wydanym przez porucznika Felsztyńskiego na komendzie placu Legionów 

w Warszawie. 

Jednocześnie czuliśmy możność oderwania się od cierpiętnictwa, posłannictwa literatury 

patriotycznej,  włączenia  się  w  nurt  ogólnoeuropejski.  Kształtowały  się  wtedy  nowe  formy 

poetyckie  i  nietrudno  dziś  odnaleźć  w  pierwszych  utworach  skamandrytów,  zwłaszcza  u 

Tuwima,  Wierzyńskiego  i  Iwaszkiewicza,  wpływu  tego,  co  się  nazywało  futuryzmem. 

Najmniej  poddali  się  tym  wpływom  najbardziej  sobie  politycznie  obcy  –  Lechoń  i 

rozpoczynający swe pierwsze kroki – rewolucyjny Broniewski. Tuwim wysunął się na czoło 

jako  nowator.  Nie  przejął  on  jednak  od  futurystów  blagi  i  epatowania.  Wiersze  jego  były 

komunikatywne, trafiały do serc, porywały świeżością. Powiedział kiedyś Anatol France, że 

dobry wiersz musi się różnić od wierszy dotąd napisanych i musi się z nimi łączyć. U Tuwima 

element  nowości  silniejszy  był  od  powiązań  tradycyjnych.  Nareszcie  zjawił  się  poeta,  który 

oparł się tyranii wielkich słów i wielkich spraw i mówił urzekająco pięknie o rzeczach dnia 

codziennego,  trafiał  do  serc  ludzi  prostych.  Tak  przez  czas  długi  ocenialiśmy  jego  poezję. 

Dziś,  z  perspektywy  czasu,  inaczej  jednak  patrzymy  na  Tuwima.  W  Kwiatach  polskich, 

najznakomitszym  jego  dziele,  wrócił  ten  poszukiwacz  nowości  do  tradycji  polskiej  poezji 

patriotycznej, bo taki jest los naszego narodu. 

background image

Gdy myślę dziś o Tuwimie, wraca mojej pamięci jedno jeszcze wspomnienie. Po klęsce 

wrześniowej spotkaliśmy się w Paryżu. Jechaliśmy taksówką. Szofer, biały Rosjanin, słysząc 

mowę  polską,  obrócił  się  do  nas  i  powiedział:  –  Radziłbym  od  razu,  póki  macie  trochę 

gotówki,  kupić  taksówkę,  potem  będzie  coraz  ciężej.  –  Powiało  na  nas  emigracyjnym 

smutkiem. Obeszło się jednak bez tej paryskiej taksówki. Wróciliśmy obaj do kraju, z którego 

walką, troską i nadzieją związał się Tuwim do końca dni swoich. 

background image

G. B. S. 

 

Stephan Winsten w książce o Bernardzie Shaw cytuje ostatnie swoje rozmowy z wielkim 

pisarzem.  Na  parę  tygodni  przed  śmiercią,  pewnego  letniego  popołudnia,  w  Ayot  St. 

Lawrence  mówił  Shaw:  Czy  pan  sądzi,  że  młodzi  interesują  się  moją  twórczością? 

Chciałbym, aby o mnie pamiętano jak o Mozarcie i Michale Aniele. 

Dziś  z  perspektywy  lat,  które  nas  dzielą  od  śmierci  Shawa,  wiemy,  że  dzieła  jego 

pozostały  żywe  dla  nowych  pokoleń  i  że  pamięć  o  nim  będzie  równie  trwała,  jak  melodie 

Wesela  Figara  czy  freski  Kaplicy  Sykstyńskiej.  Żaden  z  pisarzy  dziewiętnastego  i 

dwudziestego  wieku  nie  był  tematem  tylu  książek,  wspomnień  i  anegdot.  Był  on  centralną 

postacią  świata  literackiego  przeszło  pół  wieku.  Prasa  codzienna  podawała  jego  opinie  o 

najrozmaitszych  zdarzeniach  bieżących,  a  ilość  jego  fotografii  w  pismach  ilustrowanych 

przewyższała  zdjęcia  najsławniejszych  gwiazd  filmowych.  Co  było  przyczyną  tej 

niespotykanej popularności? 

Być  może,  wśród  jego  rówieśników,  wielkich  pisarzy  epoki  wiktoriańskiej,  byli  twórcy 

równi mu rangą artyzmu. Być może, wpływ intelektualny G. H. Wellsa był trwalszy i głębszy, 

a Joseph Conrad i Marcel Proust więcej nam przynieśli wiedzy o człowieku, żaden jednak z 

pisarzy jego czasów nie czarował tak czytelnika i widza teatralnego. Niewątpliwie działał tu 

dar dowcipu, nieodparty jak wdzięk i uroda. Mieszanina wartości intelektualnych, poetyckich 

i ten humor nieporównany torowały drogę od sukcesu do sukcesu. Ale wszystkie wymienione 

tu  wartości  znaleźć  przecież  można  również  w  komediopisarstwie  Wilde’a,  który  jednak 

przeminął  jak  pełen  uroku  obłok  na  niebie  gasnącego  wieku  dziewiętnastego.  Oczywiście 

większy był ciężar gatunkowy twórczości Shawa, ale wydaje mi się, że jednym z niebłahych 

powodów  jego  sławy  niezwykłej  i  wyższości  nad  Wilde’em  było  to,  co  właśnie  zarzucano 

najbardziej  jego  znakomitemu  pisarstwu.  Myślę  o  wszędzie  obecnym  dydaktyzmie  jego 

sztuki, o pasji wychowawczej, o sile, z jaką rozbijał konwencję moralności kapitalistycznej. 

Był  potrzebny.  Rewolucjonizm  Shawa  nie  ograniczał  się  tylko  do  treści  jego  sztuk 

teatralnych.  Shaw  obalił  kanony  dawnego  teatru.  W  klasycznym  utworze  scenicznym  każde 

słowo dialogu służyć miało rozwijaniu się akcji. Dopuszczalne były dygresje i monologi, ale 

dopiero  Shaw  pokazał,  że  dialog  może  akcję  zastąpić.  Było  śmiałością  nie  lada  posadzić  na 

scenie  paru  mężczyzn  i  kazać  im  dyskutować  na  tematy  społeczne  przez  całą  długość  aktu. 

background image

Dialog  Shawa  tak  nasycony  był  myślą,  tyle  miał  dynamizmu  i  polotu,  że  potrafił  trzymać 

widza  w  napięciu  nie  mniejszym  od  najbardziej  karkołomnych  perypetii  klasycznej  farsy 

francuskiej. Sztuki jego wpierw zdobyły sobie sławę na kontynencie, nim wreszcie uznała je 

konserwatywna Anglia. 

Shaw,  podobnie  jak  Conrad,  późno  rozpoczął  karierę  pisarską.  Do  czterdziestego  roku 

życia  był  recenzentem  muzycznym  i  agitatorem  socjalistycznym.  Do  końca  długiego  życia 

zachował  zainteresowania  bardzo  rozległe.  Zajmował  się  reformą  pisowni  angielskiej  i 

historią,  muzyką  i  biologia.  Szedł  z  duchem  czasu.  Gdy  zaczęto  filmować  jego  komedie, 

okazał  wielkie  zrozumienie  dla  tej  nowej  techniki  widowiskowej  dostosowując  Pygmaliona 

bardzo trafnie do potrzeb ekranu. 

Byłoby przesadą twierdzić, że był przyjacielem Polski, ale faktem jest, że okazywał nam 

sporo życzliwości i zainteresowania. Nie jest chyba przypadkiem, że dwie prapremiery jego 

sztuk  odbyły  się  w  Teatrze  Polskim  w  Warszawie.  Gdy  po  raz  ostatni  widziałem  Shawa  w 

Ayot St. Lawrence, w długiej zabawnej rozmowie poruszył temat podobieństwa Irlandczyków 

i  Polaków.  Oba  kraje  katolickie,  ubogie,  rolnicze  wychowywały  swą  młodzież  w  egzaltacji 

patriotycznej  zaprawiając  ją  do  walk  wyzwoleńczych.  –  Polska  –  powiedział  –  wyprzedziła 

moją  ojczystą  Irlandię,  bo  włączyła  się  do  wielkiego  międzynarodowego  obozu  państw 

budujących  socjalizm.  Jest  to  jedyna  droga  słuszna,  nie  ma  innej  drogi  przed  wami.  –  Jak 

widzimy,  największy  od  czasów  Moliera  komediopisarz  do końca  życia  pozostał  agitatorem 

socjalistycznym.  Poglądy  jego  polityczne  były  zawsze  żywe,  nie  opierały  się  na  żadnej 

doktrynie,  nie  poddawał  ich  dyscyplinie  żadnego  dekalogu,  ale  wynikały  z  żarliwej  troski  o 

człowieka, z pasji zwalczania zła, wyzysku i obłudy. 

background image

Jak powstało Unesco 

 

W  listopadzie  1945  roku  w  Londynie  delegaci  czterdziestu  trzech  krajów  podpisali  Akt 

Konstytucji  Organizacji  Narodów  Zjednoczonych  do  Spraw  Oświaty,  Nauki  i  Kultury. 

Organizacja ta postawiła sobie za cel „przyczynić się do utrwalenia pokoju i bezpieczeństwa, 

zacieśniając,  przez  wychowanie,  naukę  i  kulturę,  współpracę  pomiędzy  narodami  dla 

zapewnienia powszechnego poszanowania sprawiedliwości, praworządności, praw człowieka 

i tych zasadniczych swobód dla wszystkich ludzi, bez względu na rasę, płeć, język lub religię, 

jakie karta Narodów Zjednoczonych przyznaje wszystkim narodom”. 

Gdy powołano komisję przygotowawczą dla opracowania programu przyszłych prac, na 

czele  pierwszego  sekretariatu  stanął  Julian  Huxley,  słynny  przyrodnik  i  eseista,  brat  pisarza 

Aldousa  Huxleya.  Sekretariat  podzielono  na  siedem  sekcji.  Jesienią  1945  roku  dostałem  list 

od  Huxleya  proponujący  mi  objęcie  kierownictwa  jednej  z  tych  sekcji  –  sekcji  literatury 

międzynarodowej i teatru. Byłem więc od samego początku współpracownikiem tej wielkiej 

dziś organizacji. Biura nasze mieściły się wtedy w Londynie w kilkunastu zaledwie pokojach. 

W roku następnym przenieśliśmy się już do stałej siedziby paryskiej – do hotelu „Majestic”, 

gdzie  pracuje  dziś  przeszło  pięciuset  urzędników  sekretariatu.  Opracowałem  i  obroniłem  na 

dwu  konferencjach  –  londyńskiej  i  paryskiej  –  plan  przyszłej  działalności  Unesco  w 

dziedzinie literatury i teatru. Trudności budżetowe nie pozwoliły wtedy na realizowanie wielu 

projektów,  które  –  zatwierdzone  przez  konferencję  międzynarodową  –  czekać  musiały 

lepszych  czasów.  Unesco  było  jeszcze  wtedy  instytucją  mało  znaną  i  niepopularną. 

Opowiadał  Huxley,  że  gdy  przyjechał  do  Stanów  Zjednoczonych  i  tłumaczył  oficerowi 

paszportowemu,  że  jest  przedstawicielem  Unesco,  ten  odpowiedział  bardzo  kurtuazyjnie:  – 

Ach,  wiem,  naturalnie  wiem:  Unesco  to  mały,  ale  bardzo  dzielny  naród.  –  Ja  osobiście 

miałem  podobne,  dość  zabawne  zdarzenie  w  Paryżu:  gdy  byłem  z  żoną  zaproszony  na 

przyjęcie do ambasady brytyjskiej, lokaj zapytał mnie o nazwisko. Powiedziałem: Słonimski z 

Unesco. Służący zameldował mnie donośnym głosem: – Mr Słonimski i Madame Unesco. – 

Na  temat  naszej  organizacji  wiele  krążyło  wtedy  żartów  i  anegdot.  Litery  U.N.E.S.C.O. 

odczytywano:  United  Nations  Eating,  Spleeping,  Chattering  Organisation.  Była  to  opinia 

krzywdząca.  Mały,  ale  dzielny  naród  Unesco  pełen  był  wtedy  optymizmu  i  zapału. 

Rozpoczęliśmy  pracę  w  atmosferze  roosveltowskiej  Ameryki  i  labourzystowskiej  Anglii,  w 

background image

zespole ludzi sobie bliskich i jedną ożywionych wiarą. Sekcję Nauk Ścisłych objął znakomity 

biolog  Joseph  Needham,  Sekcję  Prasy,  Filmu  i  Radia  –  John  Grirson,  twórca  filmów 

dokumentalnych,  Sekcję  Bibliotek  –  Bob  Carter.  Jak  widzimy  –  przeważają  tu  od  początku 

Anglicy.  Nie  jest  to  jednak  przypadkowy  zbieg  okoliczności.  Aby  wytłumaczyć  ten  fakt  i 

sięgnąć  głębiej  do  podstaw  ideologicznych  Unesco,  trzeba  wrócić  do  roku  1942.  W  lutym 

tego roku w British Association, pod przewodnictwem H. G. Wellsa, odbyło się posiedzenie 

specjalne,  poświęcone  zagadnieniu:  „Nauka  i  porządek  świata”.  W  sprawozdaniach  z  tego 

posiedzenia  spotykamy  wypowiedzi  Juliana  Huxleya  i  Josepha  Needhama.  Zarówno  w  tych 

wypowiedziach, jak i w głównym referacie Wellsa, znajdujemy już wszystkie niemal myśli i 

zasady, na których powstała karta Organizacji Narodów Zjednoczonych dla Spraw Oświaty, 

Nauki  i  Kultury.  Grupa  wybitnych  intelektualistów  angielskich,  których  nazwać  by  można 

zwolennikami naukowej organizacji świata, zgrupowana wokół H. G. Wellsa, już na początku 

wojny okazywała żywą aktywność w projektowaniu przyszłej międzynarodowej współpracy. 

Pierwszą deklaracją tej grupy była opublikowana przez Wellsa broszura pt.: Prawa człowieka. 

Z  Wellsem  łączyły  mnie  jeszcze  przed  wojną  stosunki  osobiste,  które  zacieśniły  się  w 

pierwszym roku mego pobytu w Londynie. W braku godniejszych przedstawicieli kontynentu 

zaprosił mnie był Wells do współpracy przy redagowaniu drugiej wersji Praw człowieka, tego 

dekalogu współczesnej cywilizacji. Gdy powstało Unesco i trzeba było jedną z siedmiu sekcji 

oddać  przedstawicielowi  niniejszego  narodu,  wybór  padł  na  mnie.  Pozostałe  sekcje  były  w 

rękach przedstawicieli Anglii, Chin, Ameryki i Francji. 

Gdy wrócimy do roku 1942 i sięgniemy do pamiętnego posiedzenia British Association, 

uderzy nas niezwykła aktualność i wróżebność wypowiedzianych wtedy słów Wellsa. Oto, co 

mówił Wells: 

„W ciągu ostatnich lat czterdziestu warunki życia ludzkiego uległy zmianie zasadniczej. 

Homo sapiens nie może nadal żyć, jak żył przez ostatnie kilkadziesiąt tysięcy lat. Jak każdy 

inny  rodzaj  zwierzęcia  musi  przystosować  się  do  zmian  zaszłych  w  warunkach  jego 

bytowania lub zginąć jako rodzaj. W przeszłości dominujące gatunki, grupy i rodzaje znikały 

zwykle  z  powierzchni  ziemi  w  chwili,  gdy  znajdowały  się  u  szczytu  swego  panowania. 

Pogląd,  że  ginęły  w  walce  o  byt,  jest  przestarzałym  nieporozumieniem  ekologicznym.  Po 

prostu nie umiały się przystosować. Tak stało się z dinosaurami i dinotheriami.” 

Pamiętajmy, że pisał te słowa Wells jeszcze przed wynalezieniem bomb atomowych. Już 

wtedy  widział  on  tę  podstawową  prawdę,  że  przy  coraz  potężniejszych  środkach  masowego 

niszczenia ocalenie gatunku ludzkiego możliwe jest tylko przez unifikację świata i usunięcie 

konfliktów  międzynarodowych.  Bez  względu  na  różnice  ustrojowe  w  obecnym  świecie, 

podzielonym  na  dwa  obozy,  po  obu  stronach  do  głosu  dojść  muszą  siły  dążące  do 

porozumienia.  Twierdził  już  wtedy  Wells,  że  w  miarę  rozwoju  cywilizacji  technicznej  w 

krajach  kapitalistycznych  walka  klas  musi  stracić  na  ostrości,  a  w  krajach  komunistycznych 

musi  przyjść  do  głosu  humanizm  zabezpieczający  podstawowe  prawa  człowieka.  W  takich 

background image

warunkach stanie się możliwa wspólna, naukowa organizacja życia na naszej planecie. Droga 

walki  i  konfliktów  –  to  droga  zagłady  nie  tylko  człowieka,  ale  całego  życia  organicznego. 

Ostatnie  lat  kilkanaście,  które  dzielą  nas  od  tej  wypowiedzi  Wellsa,  jakże  potwierdzają 

prawdę  jego  widzenia.  Referat  swój  Wells  zakończył  tymi  słowami:  „My,  pracownicy 

umysłowi,  musimy  się  zdecydować,  czy  mamy  zostać  czymś  w  rodzaju  niewolników 

greckich,  spełniających  rozkazy  naszych  panów  gangsterów  czy  spekulantów,  lub  też 

zajmiemy  należne  nam  miejsce  w  służbie  spraw  ludzkich.”  W  wypowiedzi  Needhama 

znajdujemy  pokrewne  wyznanie  wiary:  „Naszym  zadaniem,  jako  uczonych,  jest  badanie 

sposobów,  przy  pomocy  których  możemy  stać  się  najskuteczniejszym  czynnikiem  procesu 

kosmicznego  przejawiającego  się  w  ewolucji  społeczności  ludzkich,  bez  względu  na  to,  czy 

kiedyś  zginiemy  dla  tej  sprawy,  składając  żywą  ofiarę,  pamiętni  tych  wszystkich 

dobroczyńców,  których  przysporzyli  nam  męczennicy  dawnych  pokoleń.  Otaczają  nas  dziś 

nie  tylko  zastępy  tych  świadków  w  procesie  przemijania,  ale  idą  ku  nam  z  tamtego  końca 

świata  mężowie  starożytni,  mężowie  innej  barwy  skóry,  bracia  z  krwi  naszej,  składający 

świadectwo prawdzie o solidarności ludzi i jedności Mózgu Świata.” 

W  takiej  gorącej  atmosferze  intelektualnej  rozpoczęło  swe  prace  Unesco.  Niestety, 

pogarszająca  się  sytuacja  międzynarodowa,  zimna  wojna  i  prawdziwa  wojna  w  Korei  – 

zaciążyły na rozwoju całej Organizacji Narodów Zjednoczonych. W roku 1953 na konferencji 

w  Urugwaju  w  pracach  Unesco  wzięła  po  raz  pierwszy  udział  delegacja  Związku 

Radzieckiego.  Podniosło  to  niewątpliwie  znaczenie  organizacji,  ale  niedopuszczenie  Chin 

Ludowych  jest  wciąż  jeszcze  nie  tylko  błędem  niewybaczalnym,  ale  zdradą  wobec  postawy 

tych uczonych i pisarzy, którzy opracowali pierwszą deklarację ideową Unesco. 

W  świecie,  w  którym  rządzi  przemoc  brutalna  lub  nieposkromiona  chęć  zysku,  jakże 

rzadko  dochodzą  do  głosu  twórcy  naszej  cywilizacji,  uczeni,  przyrodnicy  i  humaniści;  gdy 

przez  gąszcz  słów  podstępnych,  zastępczych,  umownych  żargonu  politycznego  przebiją  się 

rzetelnie słowa ludzi nauki – doznajemy uczucia ulgi. Są bowiem te słowa jak światło, które 

się przedziera przez mgły i mroki zalegające naszą drogę. 

background image

Rozmowy o Conradzie 

 

Czemu tak chętnie wracamy do Conrada? Biorąc jego książki do ręki odkrywamy w nich 

coraz to nowe uroki. Odnajdujemy tak wiele przy każdej ponownej lekturze po prostu dlatego, 

że  książki  te  są  niezwykle  bogate.  Pociąga  nas  egzotyka  spraw  pozornie  odległych  i 

problematyka  moralna,  która  w  różnych  okresach  naszego  życia  staje  się  bliska,  a  nieraz 

nabiera  najpełniejszego  aktualnego  znaczenia.  Pociąga  nas  pasja  jego  poszukiwań  w 

najbardziej egzotycznej dżungli, którą jest psychika ludzka. Conrad wzbogaca naszą wiedzę o 

człowieku i o motywach działań ludzkich. 

Nie  zamierzam  tu  mówić  o  jego  twórczości,  której  poświęcono  tyle  wnikliwych  i 

poważnych badań. Stawiam sobie cel znacznie skromniejszy. Pragnę zebrać parę wspomnień, 

w  krótkiej  pogawędce  utrwalić  parę  szczegółów  anegdotycznych  z  rozmów  o  Conradzie, 

które  zdarzyło  mi  się  prowadzić  z  ludźmi,  którzy  Conrada  spotykali  lub  bliżej  z  nim 

współżyli. 

Osobliwa  pozycja  w  literaturze  światowej  tego  przybysza  z  Polski,  który  stał  się 

największym marynistą w narodzie żeglarzy, jego sława i jego dzieje pociągały czytelników 

mego pokolenia. Z ogromną ciekawością dopytywałem się o Conrada Anielę Zagórską, jego 

siostrzenicę  i  niezrównaną  tłumaczkę  jego  dzieł.  Rozmawiałem  o  nim  z  Żeromskim  i  dość 

bliskie stosunki z G. H. Wellsem pozwoliły mi zebrać parę szczegółów, które być może warte 

są  utrwalenia.  Żeromski  opowiadał  o  rozmowie  z  Conradem,  która  miała  miejsce  w 

Zakopanem w 1914 roku. Conrad chciał przy pierwszym spotkaniu powiedzieć Żeromskiemu 

coś przyjaznego i, aby okazać swą sympatię, spytał go się, czy nigdy nie był marynarzem. – 

Nie  –  odpowiedział  trochę  zakłopotany  Żeromski  –  nigdy  nie  byłem  marynarzem.  –  Ale 

pływał pan po morzu? – Nie odbywałem żadnych dalszych podróży. Pływałem czasem łódką 

po jeziorze czy w Warszawie w Łazienkach. – No widzi pan – powiedział triumfująco Conrad 

– od razu to poznałem po pana wyglądzie. – Jeśli już mowa o wyglądzie Żeromskiego, warto 

wspomnieć  o  przygodzie  Żeromskiego  w  Paryżu,  o  której  opowiadał  sam  z  rozbawieniem. 

Było  to  już  po  wydaniu  Dziejów  grzechu.  Żeromski  stał  w  ogonku  do  kasy  Komedii 

Francuskiej,  przed  nim  stały  dwie  Polki,  z  których  starsza  powiedziała  do  młodszej:  – 

Uważaj, bo za tobą stoi jakiś starszy Pochroń. 

background image

Parokrotnie  wciągałem  Wellsa  na  rozmowy  o  Conradzie.  Wells  poświęca  kilkanaście 

stron  swojej  autobiografii  spotkaniom  i  rozmowom  z  Conradem.  Nie  wszystkim  może  jest 

wiadomo, że Wells wprowadził niejako Conrada do literatury angielskiej. Pierwsza poważna i 

pochlebna  recenzja  o  Szaleństwie  Almayera  wyszła  spod  pióra  Wellsa  i  ukazała  się  w 

„Saturday Review”. Od tego czasu datuje się, jeśli nie przyjaźń, to zażyłość obu znakomitych 

pisarzy.  Wells  pisał  i  mówił  o  Conradzie  zawsze  z  admiracją  pomieszaną  z  lekkim 

zniecierpliwieniem.  –  Był  znakomitym  stylistą,  ale  bardzo  źle  mówił  po  angielsku  – 

opowiadał  mi  Wells.  Gdy  pisał,  panował  nad  językiem,  gdy  mówił,  nigdy  nie  wiedział 

dokładnie,  kiedy  używać  shall,  a  kiedy  will.  Akcent  jego  był  fatalny.  Przyjaciele  Conrada 

udawali, że rozumieją, co on mówi. Ja nauczyłem się rozumieć, co Conrad mówi, udawałem, 

że  rozumiem,  co  on  pisze  –  dodał  złośliwie.  Wells  oczywiście  rozumiał  dobrze,  co  pisze 

Conrad, i stawiał wysoko artyzm prozy Conradowskiej, nie trzeba jednak zapominać, że byli 

to pisarze o bardzo różnych zainteresowaniach i temperamentach. W Sandgate, miejscowości 

nadmorskiej  w  Kent,  spotykali  się  często  Wells,  Shaw,  Bennett  i  Conrad.  Wells  i  Shaw, 

założyciele  „Fabian  Society”  pochłonięci  byli  aktualnymi  sprawami  społecznymi.  Shaw 

uważał  się  wtedy  raczej  za  agitatora  socjalistycznego  niż  za  pisarza  i  kiedyś,  gdy  w  domu 

Wellsa  podkpiwał  sobie  z  pierwszych  powieści  Conrada,  omal  nie  doszło  do  pojedynku. 

Trzeba  było  użyć  chwytu  niezawodowego,  jeśli  chodzi  o  Conrada,  aby  krwią  nie  spłynęły 

ścieżki  ogrodu  w  Kent.  Wells  wytłumaczył  Conradowi,  że  nie  wie,  co  to  jest  angielskie 

poczucie  humoru.  „Sens  of  humor”,  brzmiało  to  dla  Conrada  jak  tajemnicze  zaklęcie,  przed 

którym  ustępował  godząc  się  na  nie,  jak  na  wszystko,  co  było  brytyjskie.  Utarczki  słowne 

między  Shawem,  Wellsem  i  Conradem  wynikały  nie  tylko  z  niezrozumienia  obyczajowości 

angielskiej, z obcości Conrada, zwłaszcza w okresie spotkań w Sandgate, gdy nie zżył się był 

jeszcze ten Polak w służbie marynarki brytyjskiej ze swoją nową przybraną ojczyzną. 

Różnice  polegały  na  samym  rozumieniu  zadań  pisarskich,  co  obrazuje  najlepiej 

przytoczona  przez  Wellsa  rozmowa  prowadzona  kiedyś  w  Sandgate.  Spytał  się  go  wtedy 

Conrad, jak by napisał o łódce, na którą patrzyli leżąc w słońcu na plaży. Czy powiedziałby o 

niej, że leżała, czy spoczywała na fali, czy kołysała się na wodzie, czy tańczyła, czy chybotała 

się, podskakiwała, czy może, że była targana falami? Wells odpowiedział na to, że napisałby 

po  prostu,  że  była  tam  łódka.  Wells  w  swoim  pisarstwie  podobny  był  do  człowieka,  który 

niecierpliwą ręką wyrąbuje ścieżkę w lesie dziewiczym, nie miał czasu zatrzymywać się, aby 

z  uwagą  patrzeć  na  krzaki  i  liany,  przez  które  się  przedzierał.  Był  on  wtedy  bliższy 

tradycyjnemu  posłannictwu  literatury  polskiej,  bardziej  był  polski  od  Conrada,  który 

zbuntowany  przeciw  cierpiętnictwu,  narodowej  żałobie  i  tendencyjności  polskiej  literatury 

szukał  prawdy  w  Surubayu,  w  Rangunie,  wśród  ludów  kolorowych  i  marynarzy  całego 

świata. Kaprys historii sprawił, że z dzieł Wellsa i Shawa dziś najmniej nas poruszają utwory 

oparte  wtedy  na  doraźnym  zamówieniu  społecznym,  a  wielka  proza  Conrada  nabrała  przez 

swą problematykę moralną znaczenia niemal literatury społecznej. 

background image

Jak  widzimy,  sprzeczności  w  pojmowaniu  zadań  piśmiennictwa  nie  są  cechą  naszych 

tylko czasów. Różnica zasadnicza polegała jednak na tym, że literatura czasów wiktoriańskich 

spełniała swe funkcje społeczne dobrowolnie, spontanicznie, a nie działała pod nakazem czy 

presją  czynników  oficjalnych.  Ważną  też  różnicą  jest  tempo  przemian.  Wiek  dziewiętnasty 

pozwalał  na  powolniejsze  konstruowanie  powieści  współczesnej.  Pisarz  miał  czas  objąć 

wzrokiem, wpatrzyć się w model swego obrazu. Gdy Prus opisywał sklep Minclów, pamiętał 

ten  sklep  z  dzieciństwa,  mógł  sprawdzić  każdy  niemal  szczegół,  skorygować  swoje 

wspomnienie  niejako  wizją  lokalną.  Dziś,  gdyby  chciał  sobie  przypomnieć,  jak  ten  sklep 

wygląda,  nic  by  prawdopodobnie  nie  zobaczył,  bo  w  sklepie  byłby  remanent.  Kiedy  Gogol 

pisał Rewizora, horodniczy pozował mu do tego arcydzieła komedii. Dziś horodniczy zmienia 

się zbyt szybko. Raz jest gorszy, raz lepszy, trzeba by go uchwycić aparatem fotograficznym 

na  migawkę,  a  nie  opisywać  piórem  statecznym  i  cierpliwym.  To  prawo  zmieniającej  się 

perspektywy  ma  jeden  jeszcze  aspekt  ważny,  jeśli  chodzi  o  Conrada.  Może  nie  jest 

przypadkiem, że pierwszą wielką powieść o tragedii Żydów polskich wymordowanych przez 

Hitlera napisał nie żaden z pisarzy tego kraju, ale Amerykanin, John Hersey, którego nic nie 

łączyło  z  Polską  ani  z  Żydami.  To,  co  zwykle  pisarzowi  daje  dystans  czasu,  tu  dała 

perspektywa przestrzeni, oddalenie, pozwalające objąć temat szerzej, a przez to i prawdziwiej. 

Brandes (nie mieszać z Brandysem) mówi o większej sile witalnej przybyszów w odróżnieniu 

od autochtonów. Muszą dać z siebie więcej, aby wybić się w środowisku obcym. Być może, 

oba  wyżej  wspomniane  czynniki  odegrały  pewną  rolę  w  karierze  literackiej  Conrada,  ale 

osobiście skłonny byłbym dość ostrożnie odnosić się do uogólnień tego typu. Faktem jest, że 

Conrad  nie  tylko  był  genialnym  pisarzem,  był  również  znakomitym  lingwistą.  Miał  on 

niestety  niezwykłe  zdolności  językowe.  Mówię,  niestety,  gdyż  jak  każdy  z  nas,  mimo 

wszelkie przesłanki rozumowe, wolałbym, żeby Conrad pisał po polsku. Wszystkich, którzy 

zbliżyli  się  do  dzieł  Conrada,  zastanawia  ten  problem.  Czy  Conrad  czuł  się  Polakiem?  Czy 

myślał po polsku? Ze wspomnień Retingera, który najczęściej z Polaków widywał Conrada, 

wiemy,  że  w  chorobie,  gdy  majaczył,  w  gorączce  mówił  po  polsku,  na  co  skarżyła  się  jego 

żona  Jessy.  W  swojej  autobiografii  opisuje  Wells  Conrada,  jak  trzaskając  z  bicza  jeździł  po 

drogach  hrabstwa  Kent  czarnym  powozikiem  zaprzężonym  w  małego  konika,  na  którego 

wykrzykiwał głośno jakieś słowa polskie. Nawiązując do tego wspomnienia spytałem kiedyś 

Wellsa,  czy  Conrad  nie  krzyczał  wtedy  „wio”!  Wells  ucieszył  się  bardzo  –  Of  course  – 

oczywiście, że to było wio. Spytałem Wellsa wręcz: – Czy uważał pan Conrada za Polaka czy 

za Anglika? – Wells zachmurzył się. – On miał bardzo dużo cech obcych, tak, był poniekąd 

cudzoziemcem,  ale  stał  się  znakomitym  pisarzem  angielskim.  Ta  pewna  obcość  jego  stylu, 

jego  słownictwa  odświeżyła  prozę  angielską.  Co  to  ma  wspólnego  z  Polską?  –  powiedział 

gniewnie, jak bym chciał mu zabrać coś, co uznał za swoją niezaprzeczoną własność. – Wy, 

Polacy,  wszyscy  jesteście  szowiniści.  –  Po  czym  wróciliśmy  z  Wellsem  do  rozmowy,  która 

była  istotnym  powodem  naszego  spotkania,  do  przedyskutowania  wersji  uniwersalnej 

background image

deklaracji Praw człowieka, która miała być celem zwycięskiej wojny i podstawą do unifikacji 

przyszłego,  bliskiego  już,  nowego,  wspaniałego  świata.  Zgodni  byliśmy  w  tych  sprawach 

zasadniczych, ale Wells był trochę zły, że podawałem w wątpliwość brytyjskość Conrada, a ja 

byłem urażony, że tak zdecydowanie odmawiał nam prawa do pokrewieństwa z Conradem. 

background image

Obrona inteligenta 

 

Pokutowało  do  niedawna  w  naszej  publicystyce  słowo:  „inteligencki”.  Był  więc 

„inteligencki  punkt  widzenia”,  było  „typowe  rozumowanie  inteligenckie”.  Podobne 

określenia ujemne lub ironiczne stosowano przeważnie wobec argumentów nietypowych lub 

niewygodnych.  Działo  się  to  w  czasach  przyklejania  etykietek  i  uchylania  się  od  dyskusji 

wygodną  metodą  dowolnego  określenia  przeciwnika.  Byliśmy  podobni  do  barwnych  motyli 

lub  kolorowych  żuków,  które  usypiano  eterem  dialektycznym,  przebijano  szpilką  ironii  i 

opatrywano odpowiednią etykietką obnażającą naszą przynależność entomologiczną. 

Niestety  wykrzywianie  się  na  inteligencją  niedawno  jeszcze  było  bronią  odporno-

zaczepną  małej  grupki  doktrynerów.  Najpiękniejszą  cechą  socjalizmu  jest  przecież 

wyzwalanie człowieka z ciemnoty i wyzysku. Socjalizm toruje drogę do awansu społecznego, 

tworzy  nową  inteligencję.  Skąd  więc  brała  się  ta  pogarda  dla  inteligentów  w  ustach  ludzi, 

których pomawiać nie chcemy o brak ideowości? W wielu wypadkach była to znana metoda 

szukania  kozłów  ofiarnych,  aby  w  okresach  niepowodzeń  gospodarczych  lub  politycznych 

odciążyć  własną  odpowiedzialność,  wskazując  na  imaginowanego  sprawcę  zła.  Tak  Neron 

obciążył winą za spalenie Rzymu chrześcijan, a Hitler wskazywał na Żydów jako na winnych 

porażki  niemieckiej  w  pierwszej  wojnie  światowej.  Można  by  rzec,  że  dzieje  ludzkości 

zamykają się w dwu okrzykach: „Chrześcijanie dla lwów!” i „Lwów dla chrześcijan!” Cechą 

charakterystyczną inteligenta była w mniemaniu niektórych polityków niezdolność do czynu, 

hamletyzm  paraliżujący  działanie  nadmiarem  refleksji  i  skrupułów.  Hamletyzm  to  rozum 

kontrolujący  czyn.  Otello  to  uczucie  paraliżujące  rozum.  Opinia  publiczna,  która  postawiła 

Hamleta w stan oskarżenia, dziwną wyrozumiałość okazywała dla zbrodni popełnionej przez 

Otella.  Wiemy  dziś,  o  ile  groźniejszy  jest  otellizm  od  hamletyzmu.  Jako  przeciwstawienie 

wahającego  się,  niezdecydowanego  inteligenta  stawiano  wzór  człowieka  z  charakterem. 

Mówiono: – Być  może,  nie jest to człowiek zbyt mądry, ale  ma charakter. – Oczywistą jest 

rzeczą,  że  w  takim  wypadku  fakt  posiadania  silnego  charakteru  wyraźnie  pogarsza  sprawę. 

Faszyzm postawił jawnie i programowo prawo otellizmu ponad hamletyzmem. 

W  filmach  amerykańskich,  w  radio,  prasie  i  telewizji  mających  wpływ  przemożny  na 

opinią  Zachodu  do  dziś  trwa  niezmiennie  bohaterski  gangster.  Bohaterem  „comicsów”  jest 

nadczłowiek  przyszłości,  który  „krzepę”  ziemską  przenosi  na  inne  planety  i  jest  głównym 

background image

przedstawicielem  kultu  siły  na  całą  naszą  galaktykę  i  dalsze  okolice.  W  tych  samych 

„comicsach”  wyszydzany  jest  profesor  i  intelektualista,  który  co  prawda  zbudował  pocisk 

międzyplanetarny i mózg elektronowy, ale ma spóźnione refleksy i choruje na brak decyzji w 

chwili,  gdy  trzeba  dać  komuś  w  zęby.  Kult  siły  fizycznej  i  „krzepy”  miał  pewne  logiczne 

uzasadnienie  w  czasach,  gdy  władza  oparta  była  na  bagnetach,  a  tłum  gołymi  rękami 

zdobywał  Bastylię.  Dziś  jest  to  anachronizm  podobny  do  honoru  munduru  wojskowego. 

Kasta  wojskowa  korzystała  ze  specjalnych  przywilejów  w  czasie  pokoju,  gdyż  w  czasie 

wojny  najbardziej  była  narażona  na  niebezpieczeństwo  i  niewygody  wojenne.  W  czasach 

bomby wodorowej zarówno kult siły i odwagi, jak i honor munduru stracił wiele na blasku i 

znaczeniu. 

Gdyby  wyszydzany  inteligent  z  oskarżonego  stał  się  oskarżycielem,  jak  wyglądałoby 

zestawienie  osiągnięć  inteligencji  zawodowej  w  porównaniu  do  wyczynów  politycznych, 

których nasze pokolenie było świadkiem i ofiarą? Powiedzenie Bertranda Russella, że władza 

demoralizuje,  a  władza  absolutna  demoralizuje  absolutnie,  potwierdziło  się  z  całą  grozą. 

Czyżby  demokracje  parlamentarne  wyjść  miały  ręką  obronną  z  tego  porównania?  Polityka 

Wielkiej  Brytanii  w  dwudziestoleciu  międzywojennym  była  przykładem  ignorancji  i 

lekkomyślności.  Utrzymując  tradycyjną  metodę  równowagi  sił,  Anglia  obawiając  się 

hegemonii zwycięskiej Francji popierała pobite Niemcy. Początkowy kompleks Joanny d’Arc 

przerodził  się  z  biegiem  lat  w  bardziej  realistyczną  i  cyniczną  politykę  popychania  Hitlera 

przeciw  Związkowi  Radzieckiemu.  Koncepcja  ta  popierana  przez  brudne  interesy 

kapitalistyczne  miała  zapewnić  bezpieczeństwo  Anglii.  Ale  na  czym  oparta  była 

niezachwiana,  zarozumiała  pewność  polityków  brytyjskich,  że  Hitler  nie  może  obrócić  się 

przeciw  Zachodowi?  Była  to  oczywista  głupota,  która  omal  nie  doprowadziła  rozbrojonej 

Anglii do całkowitej klęski. 

Jeśli  porównamy  pracę  inżyniera  czy  humorysty  z  pracą  polityka,  uderzy  nas  przede 

wszystkim  brak  kryteriów.  Od  humorysty,  który  napisał utwór  nie  śmieszący,  nie  zechcemy 

słuchać  wyjaśnień  natury  historiozoficznej.  Inżynier  nie  może  się  tłumaczyć,  że  most  przez 

niego  zbudowany  zawalił  się  z  powodu  „racji  stanu”  czy  „tajemnicy  państwowej”.  Jakie  są 

kwalifikacje  polityka  i  jaki  sprawdzian  jego  kompetencji?  Powierzając  motorniczemu 

tramwaj,  badamy,  czy  nie  jest  daltonistą.  Lekarz  musi  zdawać  egzamin  przed  wybitnymi 

fachowcami, nim dane mu będzie prawo leczenia. 

Historia Imperium Rzymskiego uczy nas, że władzę sprawowali notoryczni psychopaci i 

mordercy. Nie brak i w historii nowożytnej podobnych przykładów. Kryteria w rządzeniu, jak 

i  w  dowodzeniu  armią  trudne  są  do  uchwycenia.  W  czasie  pierwszej  wojny  światowej  na 

froncie  włosko-austriackim  dowodził  armią  generał  Potiorek.  Otóż  pewnego  dnia  generał 

zaczął  badać  ciężar  gatunkowy  żołnierza.  Pakował  żołnierzy  w  pełnym  umundurowaniu  do 

beczki z wodą i zapisywał, wiele wypychają wody. Gdy ten eksperyment naukowy miał objąć 

również  oficerów  sztabowych,  powstał  w  armii  generała  Potiorka  sprzeciw  i  wzbudziły  się 

background image

pewne podejrzenia. Istotnie badanie lekarskie wykazało, że generał już od dość dawna cierpi 

na dementia precox. W międzyczasie dowodził on armią na froncie i gdyby nie pomysł beczki 

z wodą, pewnie długo jeszcze nikt by nie zauważył, że armią kieruje wariat. 

Są  to  oczywiste  cechy  epoki  Wielkiego  Zamętu,  epoki  przejściowej,  w  której  samoloty 

przekraczają  szybkość  fali  dźwięku,  a  podróżny  z  trudnością  przekracza  granicę  obcego 

państwa,  epoki,  która  obaliła  przestrzeń  i  wzniosła  mury  getta.  Czasów  największego 

pohańbienia  człowieka  i  największej  jego  potęgi.  Jesteśmy  zdolni  do  wyprodukowania 

wszelkich  dóbr  w  ilościach  nieograniczonych  i  niezdolni  do  wyżywienia  znacznej  części 

mieszkańców naszego globu. Ostatnie lat pięćdziesiąt zmieniło świat bardziej niż tysiąclecia. 

Tempo  przemian  jest  zawrotne,  a  charakter  tych  przemian  nie  ma  już  cech  rozwoju 

ewolucyjnego,  ale  przypomina  raczej  proces  przetwarzania  się  larwy  w  poczwarkę  lub 

poczwarki w  motyla. W  tym  świecie  samolotów,  mózgów  elektronowych,  radarów  i  energii 

atomowej  rządzić  nie  może  średniowieczny  inkwizytor,  znachor,  wróżbiarka  czy  szaman 

mistycznie-polityczny.  Na  tle  tych  niewspółmierności  marksizm  był  pierwszą  próbą 

naukowego  ujęcia  zjawisk  społecznych,  ale  byłoby  rzeczą  nierozsądną  przypuszczać,  iż  był 

próbą  ostatnią.  Ogromne  i  zasadnicze  zmiany  wynikające  z  rozwoju  nauk  ścisłych,  i  co  za 

tym  idzie,  z  nowych  wciąż  zdobyczy  cywilizacji  technicznej,  zmuszają  nas  do  wnikliwej 

analizy  dziewiętnastowiecznych  teorii  ekonomicznych  i  socjologicznych.  Jeśli  Marks  był 

Arystotelesem  wieku  dziewiętnastego,  czas  dzisiejszy  można  by  nazwać  wiekiem 

kopernikowskim  i  einsteinowskim.  Nie  znaczy  to  bynajmniej,  abyśmy  się  wyrzec  mieli 

istotnych  zdobyczy  nauki  marksistowskiej,  i  wolno  nam  wierzyć,  że  zasada  współistnienia 

ludzi  zwycięży  kapitalistyczną  zasadę  walki  i  konkurencji.  Nawiązując  do  tradycji 

postępowych  coraz  częściej  jednak  sięgamy  dziś  do  racjonalizmu  osiemnastowiecznego. 

Różnica  między  demokracją  parlamentarną  a  racjonalizmem  wieku  oświecenia  polegała 

głównie  na  tym,  że  dla  demokracji  parlamentarnej  główną  jest  sprawą,  kto  rządzi,  dla 

Diderota  zaś  i  Woltera  ważne  było,  jak  rządzi.  Gdy  wracamy  myślą  do  listów  Woltera  do 

Fryderyka  Wielkiego  i  do  korespondencji  Diderota  z  Katarzyną  Wielką,  skłonni  jesteśmy 

przestawić źle umieszczone przymiotniki. Bliżsi będziemy prawdy mówiąc o korespondencji 

Wielkiego Diderota z Katarzyną i Wielkiego Woltera z Fryderykiem. Wydaje się, że historia 

wyprowadziła  nas  już  z  okresu  wielkich  polityków,  których  wielkość  oznaczała  rozmiar 

klęski  i  zbrodni.  Wychowanie  uczonego  polega  na  ośmielaniu  go  do  atakowania  prawd 

ustalonych. Budując socjalizm w trudnych warunkach naszej egzystencji narodowej ośmielać 

musimy  krytycyzm  i  samodzielność  myślenia.  Tamowanie  krytyki  toruje  drogę  reakcji  i 

sprzyja  wszelkiego  rodzaju  kultom,  dyktatorom  i  fideizmom.  Humanistyczna  wiara  w 

człowieka nie może się ograniczać do odświętnej, nieobowiązującej deklaracji. Czas obecny 

nakazuje  budowniczym  naszego  socjalizmu  szukać  prawdziwych  sojuszników  w  szeregach 

nowej, postępowej inteligencji polskiej. 

background image

Notatki z podróży do Japonii 

 

W  ramach  dwudziestego  dziewiątego  międzynarodowego  Kongresu  PEN  Clubów 

zorganizowano  przy  wydatnej  pomocy  Unesco  „Sympozjon”,  a  raczej  skromniej  mówiąc 

spotkanie  i  dyskusje  między  pisarzami  Zachodu  i  Dalekiego  Wschodu.  Zachód 

reprezentowany był przez Francję (Jean Guehenno), USA (John Steinbeck), Niemcy (H. von 

Glasenapp),  Włochy  (Alberto  Moravia),  Wielką  Brytanię  (Angus  Wilson)  i  Polskę  (Antoni 

Słonimski).  Przewodniczył  Andre  Chamson,  członek  Akademii  i  prezes  międzynarodowego 

PEN Clubu. 

Zaproszenia  były  imienne  i  fakt,  że  wybrano  Polskę  i  mnie  osobiście  do  drużyny 

reprezentującej Zachód, ucieszył mnie i bardzo mi pochlebił. Jestem człowiekiem próżnym i 

nie  mam  powodu  udawać,  że  nie  jestem.  Ten  akcent  szczerości  będzie  towarzyszem  całej 

mojej  podróży,  gdyż  inaczej  nie  bawiłoby  mnie  pisanie  tych  notatek  i  mam  wrażenie,  że 

notatki te nie bawiłyby czytelników. 

Na  wiadomość  o  tym  zaszczytnym  zaproszeniu  przyjaciele  moi  zareagowali  oczywiście 

próbą umniejszania znaczenia PEN Clubów, a nawet próbą umniejszenia Azji. Nie oziębiło to 

mego  zapału  i  gorącego  pragnienia  przybliżenia  obu  kultur  Dalekiego  Wschodu  i  Zachodu. 

Otrzymałem  program  Zjazdu,  zawiadomienie  o  terminie  odlotu,  którego  niebagatelny  koszt 

pokrywa całkowicie Unesco i PEN Club. Otrzymałem wiele broszur, dokładnych instrukcji i 

zaproszeń  z  Paryża  i  Japonii,  po  czym  otrzymałem  list  z  ambasady  japońskiej  w  Paryżu 

zawiadamiający  mnie,  że  moje  podanie  o  wizę  wjazdową  zostało  odrzucone  i  że  wizy  do 

Japonii  nie  dostanę.  PEN  Club  międzynarodowy  w  Londynie  zapewnił  mnie,  że  jest  to 

nieporozumienie  i  że  wizę  otrzymam  w  Paryżu.  PEN  Club  japoński  zażądał  telegraficznie 

mojej biografii. Ponieważ jedno słowo do Tokio kosztuje kilkadziesiąt złotych, historia mego 

życia wypadła bardzo sucho i nieefektownie. Bilety lotnicze do Paryża były zapłacone, termin 

wyjazdu  z  Paryża  do  Tokio  już  się  zbliżał,  postanowiłem  więc  pojechać,  aby  na  miejscu  w 

Paryżu  wyjaśnić  sytuację.  Niestety,  konsulat  francuski  w  Warszawie  odmówił  mi  wizy 

tranzytowej,  gdyż  nie  posiadałem  tak  zwanej  wizy  docelowej.  Tymczasem  otrzymałem 

depeszę z Londynu, abym zwrócił się do ambasady japońskiej w Warszawie, gdzie otrzymam 

wizę. Ponieważ ambasady japońskiej w  Warszawie nie ma i ponieważ  miałem  wizę Izraela, 

gdzie  chciałem  się  zatrzymać  na  parę  dni  w  drodze  powrotnej,  konsulat  francuski  wydał  mi 

background image

wizę i żegnany przez grono miłych przyjaciół dnia 21 czerwca o 4 po południu wsiadłem do 

samolotu Sabeny. 

 

* * * 

Samolot Sabeny zapełnia się wesołymi towarzyszami podróży. Prawie wszystkie miejsca 

zajęte  są  przez  czterdzieścioro  dzieci,  które  przyjechały  z  Anglii  na  wakacje  do  Polski  i 

wracają  teraz  do  domu.  Były  to  dzieci  Polaków  osiadłych  na  stałe  w  Anglii,  pragnących 

jednak  utrzymać  kontakt  z  krajem.  Dzieci  mówią  po  polsku  i  po  angielsku.  Właściwie  nie 

mówią,  ale  krzyczą.  Miłe  głosy  radosnej  dziatwy  zagłuszają  huk  motorów.  Steward  i 

stewardessa rozbawieni i uśmiechnięci podają dzieciom soki owocowe i torebki papierowe na 

wypadek  torsji.  Wypadki  te  stają  się  coraz  częstsze.  Dzieciarnia  wymiotuje  w  torebki,  na 

podłogę  i  na  nas.  Największym  działaczem  w  tej  dziedzinie  jest  duży  piegowaty  chłopak, 

ubrany w papierową czapkę ułańską. W ręku trzyma dwie zakopiańskie ciupagi i nie przestaje 

jeść  i  wymiotować.  Dzieci  zaczęły  się  dobijać  do  kabiny  pilotów.  Mamy  jeszcze  dwie 

godziny  lotu  do  Brukseli.  Piegowaty  ugryzł  mnie  w  nogę.  Steward  przestał  się  uśmiechać  i 

broni  dzieciom  wejścia  do  kuchni.  Przeglądam  tekst  przemówienia,  które  wygłosić  mam  na 

Kongresie  w  Tokio.  W  zdaniu  „pełni  niezachwianej  wiary  w  rozwojowe  możliwości 

człowieka”  wykreśliłem  słowo  „niezachwianej”.  Samolot  chwieje  się.  Pogoda  się  psuje. 

Dzieci  wyrwały  dwa  fotele  i  wszystkie  firanki  w  oknach.  Piegowaty  pobił  się  z  małym 

czupurnym  blondynem.  Blondas  wyrwał  mu  jedną  ciupagę  i  uderzył  mnie  w  kolano. 

Wykreśliłem  całe  zdanie  „o  rozwojowych  możliwościach  człowieka”.  Nareszcie  lądujemy. 

Dzieci pchają się do wyjścia. Jedno z nich porwało mój kapelusz. Udało mi się wyrwać część 

mego  kapelusza  z  rąk  milusińskiego.  Na  lotnisku  w  Brukseli  rozstajemy  się.  Widzę  jeszcze 

jak  steward  i  stewardessa  angielskiego  samolotu  witają  radosnym  uśmiechem  rozbawioną 

dzieciarnię. Jeszcze godzina lotu i lądujemy w Paryżu. Jedziemy przez znajome, piękne ulice 

paryskie. Wraca mi część zachwianej wiary w ludzkość i rozwojowe możliwości człowieka. 

 

* * * 

Azję  spotykam  już  w  Paryżu.  W  Dzielnicy  Łacińskiej  pełno  jest  kolorowych.  Co  drugi 

mężczyzna w bistrach czy na bulwarach jest żółty, skośnooki lub czarny. Pewnie było tak już 

dawniej,  ale  teraz  dostrzegam  to  wyraźniej,  bo  nastawiony  jestem  myślowo  po  azjatycku. 

Podobnie  uderza  mnie  w  prasie  angielskiej  i  amerykańskiej  ilość  wiadomości  i  notatek 

tyczących  się  Japonii.  Ale  to  nie  prasa  zaczęła  się  specjalnie  interesować  tym  krajem,  lecz 

wyostrzyła się moja uwaga. Myśl o wielkiej podróży nie opuszcza mnie. Oglądam w Luwrze 

piękny obraz Goyi, po raz pierwszy wystawiony na widok publiczny, ale jestem roztargniony. 

Nie umiem się skupić. Myślę o samolocie. Air France konkuruje skutecznie z całym Luwrem. 

 

* * * 

background image

W ambasadzie japońskiej w Paryżu istotnie czekała na mnie wiza. Początkowa odmowa 

była  oczywistym  nieporozumieniem.  Okazuje  się  natomiast,  że  nie  mam  biletu  do  Tokio, 

gdyż Agence Mercure posłała tymczasem bilety do Warszawy. Telefonujemy do Warszawy. 

Agence Mercure spisuje protokół o zaginięciu biletów, zostają one formalnie unieważnione i 

wypisują mi nowe bilety Air France. Dwudziestego szóstego sierpnia po południu wsiadamy z 

żoną do wielkiego „G. Constellation”, czteromotorowego samolotu, który ma nas zawieźć do 

Tokio. 

 

* * * 

Rozsiadamy  się  w  wygodnych  fotelach.  Sąsiadem  naszym  jest  mój  przyjaciel  Stephan 

Spender,  poeta  angielski.  Bardzo  radzi  jesteśmy  ze  spotkania.  Samolot  wzbudza  zaufanie 

swoją  solidnością  i  komfortem.  Uroda  stewardessy  jest  jakby  dodatkową  gwarancją 

sprawności technicznej linii lotniczej Air France. Zaledwie zdążyliśmy się rozgościć, gdy już 

pod  nami  zaczynają  wyrastać  Alpy.  Fantastyczna  sceneria.  Łańcuch  górski  i  zaśnieżone 

szczyty  wymodelowane  jakby  w  ciemnogranatowej  masie  plastikowej.  Niebo  różowo-

błękitne. Typowy „technicolor”, tylko bez ilustracji muzycznej. Morze. Bardzo pięknie, ale z 

wrażeniami  wzrokowymi  bardzo  skutecznie  konkurują  wrażenia  smakowe.  Podają  nam 

doskonały obiad z zakąskami, gorącym daniem, serami, deserami i owocami. Pijemy świetne 

wino,  zaniedbując  całkowicie  widoki  natury  wysilającej  się  bezskutecznie  efektownym 

zachodem  słońca.  Minęliśmy  Rzym  bez  ruin,  bo  z  góry  wszystko  wygląda  jak  ruina,  i  po 

godzinnym  postoju  wylatujemy,  aby  nocą  wylądować  już  poza  Europą,  w  Tel-Avivie,  w 

największym  mieście Izraela. Obejmuje nas tu wilgotne gorąco. Lepki żar, który potęgować 

się będzie w drodze przez południowe kraje azjatyckie. 

 

* * * 

Na lotnisku późno w nocy tłum ludzi. Odlatuje właśnie wielki samolot izraelski do New 

Yorku. Stoi ten okręt nowych argonautów na lotnisku jak na płaskim wybrzeżu Śródziemnego 

Morza.  Nie  wiem,  czy  wódz  ich  nazywa  się  Jazon  czy  Meierzon,  ale  ożywieni  są  tą  samą 

złudną  nadzieją  zdobycia  złotego  runa.  Wydaje  mi  się,  że  prawdziwą  Ziemią  Obiecaną  jest 

dla tych stłoczonych tu ludzi – Ameryka, a Izrael tylko przejściowym purgatorium. Wszędzie 

słyszy się obok hebrajskiej mowę polską. Noc przykrywa dalszy pejzaż. Dopiero w powrotnej 

drodze  z  Tokio,  gdy  zatrzymam  się  tu  na  dni  kilkanaście,  w  świetle  dnia  i  krótkich  nocy 

odsłoni  mi  się  prawdziwe  oblicze  tego  pięknego,  romantycznego  kraju.  Można  by  ludność 

tego kraju podzielić na dwa rodzaje obywateli. Ci, co najofiarniej pracują i wałcza, to kibuce, 

ci  co  najmniej  współdziałają  z  budową  nowej  żydowskiej  ojczyzny  –  to  kibice.  Mam 

wrażenie, że obserwuję jeden z częstszych odlotów kibiców. 

 

* * * 

background image

Niespokojna noc w samolocie. Świt. Pod nami wroga pustynna ziemia poorana w bruzdy. 

Wyschnięte  łożyska  rzek  jak  zmartwiałe  arterie.  Lądujemy  w  Teheranie.  Wschód  wita  nas 

banalną  fontanną  w  płaskiej  kwadratowej  sadzawce,  alejką  nieznanych  drzew,  klombami 

kwiatów  o  nieznanej  nazwie  i  obcej  nam  woni.  Po  alei  promenują  się  damy  w  kwefach  i 

panowie  w  strojach  europejskich.  Śniadanie  w  pobliskim  hotelu.  Nuda.  Budka  z  wodą 

sodową,  w  której  nie  ma  wody  sodowej.  Jakaś  miejscowa  odmiana  coca-coli  i  pamiątki  z 

Teheranu,  o  których  lepiej  nie  pamiętać.  Z  Teheranu  do  Karaczi,  stolicy  Pakistanu,  lecimy 

dniem. Nie mogę oczu oderwać w napiętym oczekiwaniu. Czekam na zieloność, wodę, życie, 

osiedla  ludzkie.  Ciągle jeszcze trwa ten  sam  krajobraz  pustynny.  Nareszcie  widać  z wysoka 

do  mchu  podobną  dżungle.  Kępki  palm,  małe  płaskie  zabudowania.  W  Teheranie 

przypominały  się  co  chwila  mdłe  ilustracje  do  bajek  Dulacka  czy  Reckhama,  w  Pakistanie 

panuje  nad  nasza  wyobraźnią  Kipling.  W  hotelu-bungalow,  gdzie  nam  podają  tak  typowy 

breakfast  angielski,  jakiego  już  nie  znaleźć  w  Anglii,  usługują  wąsaci  Hindusi  w  białych 

turbanach.  Liczebność  tej  służby,  rozpiętość  wieku  od  małych  brunatnych  chłopców  do 

czcigodnych królów kelnerskich nie jest świadectwem bogactwa tego kraju. 

Po ścianach hotelu biegają jaszczurki. Za ogrodem hotelowym jakieś klepowisko, majdan 

pusty, trochę zaśmiecony. Chude nogi ludzkie zwisające z obu stron małego płowego osiołka 

to  widok  najbardziej  wschodni.  Na  dachu  każdej  budowli  siedzą  sępy  (muszę  się  spytać 

któregoś z przyjaciół językoznawców, czy słowo sęp i posępny mają wspólny źródłosłów). 

Wracamy autobusem do domu, którym jest nasz samolot Air France. Chronimy się przed 

spiekotą  i  smutkiem  pejzażu  w  wygodnym  fotelu  w  powietrzu  chłodnym,  pełnym  tlenu  i 

rozpylonej  „lawendy”  Jean  Patou.  Samolot  przelatuje  wąziutką  dróżką  komfortu  nad 

kontynentami  biedy  i  wschodniego  smutku.  Usługuje  nam  nowa  stewardessa,  śliczna  i 

zgrabna, ubrana jak na pokazie mody. Jesteśmy niewdzięczni, zbyt szybko zapominamy, jak 

wyglądały  poprzednie  stewardessy  równie  ładne  i  zgrabne.  Nocą  lądujemy  w  Rangunie.  To 

już nie Kipling, to domena nastrojów conradowskich. Dla ludzi zarażonych literaturą pisarze 

są  nieodstępnymi  przewodnikami.  Czym  byłby  Londyn  bez  Dickensa,  Wellsa,  Chestertona? 

Tu, w znajomym gorącu nocy rozświeconej księżycem w zenicie, nad brzegami morza, myślą 

zwracamy się do bohaterów Conrada, naśladujemy ich powolny, znużony krok. Tak idziemy 

przez  lotnisko,  aż  wchodzimy  do  wspaniałych  sal  dworca  lotniczego  w  Rangunie.  Nagle 

kończy się przekleństwo klimatu, przed którym biały człowiek nie ma ucieczki, bo sale są „air 

conditioned”.  W  miłym,  rześkim  chłodzie  i  nienagannej  czystości  zasiadamy  do  śniadania, 

mimo że jest druga w nocy albo jedenasta rano, bo czas się całkowicie poplątał. Znów start i 

lot  niedługi  do  Saisonu.  Jesteśmy  już  znużeni  podróżą.  Zmęczenie  poddaje  nas  banalności, 

gotowi  jesteśmy  przyjmować  gotowe  nastroje  i  wyobrażenia  o  krajach,  nabyte  z  najłatwiej 

strawnej  sztuki,  jaką  jest  film.  Może  dlatego,  gdy  zajrzałem  do  mego  notatnika,  znalazłem 

tylko  jedno  zdanie  o  Manili.  „Manila.  Absolutna  Manila.  Filipiny  w  stu  procentach 

filipińskie.” 

background image

Ostatni  skok  przez  Pacyfik  do  Japonii.  Najdłuższa  trasa  lotu,  osiem  godzin  między 

niebem  a  morzem.  Na  lunch  podają  nam  znakomitą  rybę  z  rusztu.  Jest  to  specjalność 

filipińska – ryba latająca. (Właściwie każda ryba, którą się je w samolocie, jest rybą latającą, 

ale  ta  jest  wyjątkowo  smaczna.)  Niedaleki  już  cel  podróży  mobilizuje  na  nowo  rozbudzoną 

ciekawość.  Jaka  będzie  ta  Japonia?  Co  będzie  na  Kongresie,  jak  wypadnie  moje 

przemówienie? Myślami już jestem w Tokio. 

 

Japonia

 

 

Gdy  dostałem  zaproszenie  PEN  Clubu,  zgromadziłem  parę  książek  angielskich,  aby 

dowiedzieć  się  czegoś  o  Japonii.  Niedługo  przed  wyjazdem  dostałem  zaproszenie  od 

dziennika  japońskiego  „The  Asahi  Shimbun”,  abym  przed  przyjazdem  napisał,  jak 

wyobrażam sobie Japonię, i potem w drugim felietonie skonfrontował moje wrażenia już po 

parotygodniowym  pobycie  w  Tokio.  Oto  fragmenty  mego  felietonu,  który  wydrukowany  po 

japońsku  w  piśmie  o  wielomilionowym  nakładzie  zdobył  mi  pewną  popularność,  zwłaszcza 

wśród kelnerów i fotografów w Tokio, którzy nazywali mnie: Mr Anthony from Poland. 

„Lojalność  wobec  «The  Asahi  Shimbun»  nakazała  mi  odłożyć  zebrane  przeze  mnie 

książki  o  Japonii.  Gdybym  je  przeczytał,  musiałbym  konfrontować  nie  moje  wyobrażenia  o 

Japonii, ale panów F. J. Homera, Glenna, T. Trewartha, U. Ciose’a i innych, a przecież nie za 

to  «The  Asahi  Shimbun»  zaproponował  mi  honorarium,  gdyż  konfrontacji  wyobrażeń  o 

Japonii zebranych w tych książkach z rzeczywistością może dokonać bez mego udziału sama 

redakcja  «The  Asahi  Shimbun».  Jestem  więc  zapłacony  niejako  za  moją  niewiedzę  lub  jeśli 

kto woli, za świeżość i dziewiczość  moich wyobrażeń. Narażam się w ten sposób w oczach 

moich  kolegów  penclubowych  na  opinię  ignoranta,  gdyż  oni  z  pewnością  przeczytali 

wszystkie  wyżej  wymienione  książki.  Właściwie  za  te  straty  moralne  powinienem  dostać 

premium dodatkowe od «The Asahi Shimbun». 

Aby lojalność moja była zupełna, postaram się powiedzieć, jak sobie wyobrażam Japonię 

i co wiem o Japonii. Otóż wiem o Japonii, że jest to: «Long chain of islands off the East coast 

of Asia, divided from the continent by the Japanese Sea and washed by the Pacific Ocean on 

its East shores lying between long. 156°31’ E. and 119°18’ W. and between lat. 20°25’ and 

50°55’  N»

*

.  (Everyman’s  Encyclopaedia.)  Natomiast  wyobrażam  sobie  zupełnie  co  innego. 

Kraj  bardzo  uprzemysłowiony,  dymiące  kominy  fabryczne i  wulkany,  ulice,  na  których  roją 

się  grzecznie  uśmiechnięci  ludzie.  Mężczyźni  mają  okulary,  a  kobiety  wachlarze.  Niektórzy 

mężczyźni mają i okulary, i wachlarze. Drzewa zawsze kwitną. Wydaje mi się, że w Japonii 

nie  ma  wiśni  ani  brzoskwiń,  bo  drzewa  kwitną  cały  rok,  więc  nie  mają  czasu  owocować. 

Wydaje  mi  się,  że  wszystko  w  Japonii  jest  miniaturowe.  Drzewa  w  doniczkach  udają  duże, 

                                                 

*

 Długi łańcuch wysp u wschodnich wybrzeży Azji, oddzielony od kontynentu Morzem Japońskim, a od 

wschodu oblany wodami Oceanu Spokojnego, rozciągający się między 156°31’ a 119°18’ południkiem i 
20C’25’, 50°55’ równoleżnikiem. 

background image

dorosłe drzewa. Malutkie są ogródki. Duże są tylko perły japońskie. Z ryb znane są w Japonii 

wyłącznie  karpie  i  złote  rybki.  Nie  wiem,  jak  sprawa  się  ma  z  tygrysami.  Musi  ich  być 

mnóstwo,  bo  na  drzeworytach  japońskich  występują  masowo.  To  samo  da  się  powiedzieć  o 

mgle,  która  występuje  zawsze  na  drugim  planie.  Pewien  przyjaciel  tłumaczył  mi,  że  to 

nieprawda,  że  pejzaż  japoński  wcale  nie  jest  mglisty  i  że  to  malarze  tak  sobie  ułatwiają 

zadanie, bo łatwiej jest malować mgłę niż pejzaż. 

Jeszcze z czasów dzieciństwa pozostało mi wyobrażenie o sile i zręczności Japończyków. 

W  czasach  wojny  rosyjsko-japońskiej  Polacy  oczywiście  sympatyzowali  z  Japonią  i 

generałowie i admirałowie japońscy byli niemal polskimi bohaterami narodowymi. Pamiętam, 

że służąca w naszym domu wśród obrazków świętych porozwieszanych nad jej łóżkiem miała 

również fotografię generała Nogi. Osoby o duszach prostych łatwo łączą w swoim sercu kulty 

na pozór sprzeczne. 

Gdy  myślę  o  Japończykach,  wyobrażam  sobie  małego  i  niezwykle  zręcznego 

człowieczka,  który  powala  olbrzyma.  Są  to  niewątpliwie  reminiscencje  z  czasów  wojny 

rosyjsko-japońskiej i przekonanie o niezwyciężonej metodzie walki dżu-dżitsu, znanej ponoć 

każdemu Japończykowi. Co do tej metody walki zaznaczam, że wierzę w nią na słowo i nie 

chcę po przybyciu do Japonii konfrontować moich wyobrażeń z rzeczywistością. 

Słyszałem, że Japończycy do jedzenia zdejmują buty, siadają w kucki na podłodze i jedzą 

pałeczkami, ale nie wyobrażam sobie, że robią to w samolotach. Mam wrażenie, że Japonia 

jest mieszaniną tradycjonalizmu i techniki współczesnej. Coś w rodzaju połączenia Nipponu i 

Nylonu.  Co  do  jednej  rzeczy  jestem  pewien  całkowicie.  Japończycy  mają  wiele  poczucia 

humoru i wiele wyrozumiałości i tym proszę sobie wytłumaczyć żartobliwy charakter mojej 

wypowiedzi. 

A  jak  było  naprawdę?  Najtrafniejszy  wydaje  mi  się  skrót  Nippon-Nylon.  Istotnie, 

nowoczesność  styka  się  tu  co  krok  z  tradycjonalizmem.  Prezes  PEN  Clubu  japońskiego 

Yasunazi Kawabata, który był łaskaw osobiście odwieźć mnie z lotniska do „Imperiał Hotel” 

w  swoim  wspaniałym  mercedesie,  siedział  koło  mnie  ubrany  w  najklasyczniejsze  kimono. 

Stroje japońskie spotyka się wszędzie, nawet w najbardziej zamerykanizowanej części miasta, 

w  barach  i  restauracjach  „Imperialu”.  Nie  jest  jednak  Tokio  tak  zamerykanizowane,  jak  to 

przypuszczałem. Trudno się porozumieć po angielsku nawet w sprawach najprostszych. Gdy 

podałem  kierowcy  taksówki  adres  hotelu  „Imperiał”,  bez  chwili  wahania  zawiózł  mnie  do 

ambasady  amerykańskiej.  Kierowca  kierował  się  drogą  najprostszych  skojarzeń.  Imperial  – 

imperializm, imperializm – USA. Był widocznie czytelnikiem prasy lewicowej. 

Niespodzianką był dla mnie sam widok tego największego na świecie miasta. Niewielka 

ilość  nowoczesnych  wielopiętrowych  domów  w  morzu  bezbrzeżnym  małych  drewnianych  i 

papierowych  budowli.  Wyjaśnienie  tego  stanu rzeczy  znalazłem  niebawem  w  komunikatach 

prasowych. W czasie naszego pobytu Tokio zagrożone było tajfunem numer dziesięć. Jest tu 

bowiem zwyczaj numerowania tajfunów rodzących się gdzieś na Pacyfiku i uderzających na 

background image

Wyspy  Japońskie.  Tajfun  nie  sięgnął  do  Tokio.  Zburzył  na  wybrzeżu  czternaście  tysięcy 

domów,  przy  czym  zginęło  sześć  osób.  Ten  stosunek  domów  zburzonych  do  ilości  ofiar 

ludzkich  tłumaczy  celowość  architektury  japońskiej,  kraju  narażonego  nie  tylko  na  tajfuny, 

ale na częste trzęsienia ziemi. 

Tokio niewiele ma pamiątek, pagód i świątyń. Aby zobaczyć starą Japonię, trzeba jechać 

do  Kioto.  Ale  i  tu  znaleźć  można  pełne  uroku  japońskie  pejzaże.  Pierwszego  wieczoru 

gospodarze japońscy witają nas na przyjęciu w pięknych ogrodach Chinzanso. Jest to typowa 

japońska  sceneria.  Jest  i  księżyc,  i  pagoda,  i  mostki  łukiem  wiszące  nad  strumykami, 

lampiony i gejsze. Współczesność daje znać o sobie głośnikami, z których płyną melodie, nie 

za bardzo jednak współczesne. Madame Butterfly i walce z operetek dziewiętnastowiecznych. 

Nastrój jest bardzo fin de siècle i czuję się, jak bym był sam wycięty z ilustracji 1900 roku. 

Złudna  ta  pogoda  kończy  się,  gdy  wzrok  przeniesiemy  z  pejzażu  na  twarze  zebranych  tu 

pisarzy. Nazwiska przywodzą na pamięć książki, konflikty i dramaty naszego pokolenia. John 

Dos  Passos  rozmawia  ze  Steinbeckiem  i  Herseyem.  Stoi  w  tej  grupie  Spender  i  Moravia. 

Obok  emigrant  węgierski  Tobori  tłumaczy  coś  gwałtownie  prezesowi  PEN  Clubów  André 

Chamson.  Tematem  rozmów  jest  dzisiejsze  posiedzenie  egzekutywy,  na  którym  roztrząsano 

sprawę pisarzy węgierskich. 

Nazajutrz rano odbywa się uroczyste otwarcie Kongresu w Sankei Hali. Pierwszego dnia 

„Sympozjonu”,  czwarty  z  kolei,  przemawiam  jako  przedstawiciel  Zachodu.  Teraz  już 

wyzbyty tremy, która mi zawsze towarzyszy, gdy mam przemawiać po angielsku, swobodniej 

rozglądam się dokoła i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku chłonę wrażenia nowego 

egzotycznego  świata.  Muszę  jednak  przyznać,  że  rozmowy  z  pisarzami  nowo  poznanymi, 

znajomymi  i  przyjacielami  pochłaniają  mnie  nie  mniej  niż  egzotyzm  otoczenia.  Cóż  można 

powiedzieć  o  kraju,  w  którym,  nie  znając  języka,  spędziło  się  dni  kilkanaście?  Wiele  by 

można  natomiast  stron  napisać  o  jednej  rozmowie  z  Wierzyńskim,  o  spotkaniach  ze 

Spenderem, Karlem Shapiro czy Herseyem. 

Jaki  był  cel  i  sens  tego  zjazdu  pisarzy  całego  świata?  Czy  warto  było  przelecieć  pół 

globu,  aby  tu,  w  Tokio,  powiedzieć  publicznie  parę  słów  banalnych?  Myślę,  że  warto  było 

przebyć  tę  przestrzeń  ogromną,  gdyż  specyfika  naszych  czasów  przywraca  wielu  truizmom 

ich  wagę  pierwotną  i  wszyscy  czujemy  potrzebę  mówienia  o  sprawach  prostych  i 

jednoznacznych.  O  jedności  spraw  ludzkich  na  świecie,  o  sprawiedliwości  społecznej  i 

potrzebie  wolności.  Wiele  było  kwestii  spornych,  drażliwych  i  trudnych,  ale  w  wielkiej  sali 

Sankei-Haikan  w  Tokio  panowała  atmosfera  zgody  na  podstawowe  prawa  człowieka, 

pragnienie pokoju, wzajemnego poznania się i zbliżenia. Kongres ten niewątpliwie przyczynił 

się  do  zwiększenia  autorytetu  moralnego  zarówno  Unesco,  jak  i  PEN  Clubów.  Życzyć  by 

należało  nam  i  światu,  aby  ten  Kongres  był  krokiem  ku  szerokiej,  szczerej  i  prawdziwej 

koegzystencji pisarzy i intelektualistów całego świata. 

background image

Na razie nasz nowy wspaniały świat przypomina wciąż jeszcze samolot Sabeny, którym 

rozpocząłem swą podróż. 

background image

O jeżdżeniu na gapę 

 

Pisze  się  dużo  o  „taryfie  ulgowej”,  który  to  termin  wprowadził  do  naszej  krytyki  Artur 

Sandauer.  Muszę  stwierdzić,  że  jestem  zwolennikiem  stosowania  ulg  w  ocenie  przesyłek, 

które  doszły  nas  podlegając  po  drodze  niemałym  wstrząsom,  a  nawet  katastrofom.  Trzeba 

pamiętać,  że  napis:  „Uwaga,  szkło”  albo  „Fragile”  obowiązuje  krytyka  w  ocenie  pisarzy, 

którzy działali w warunkach nie znanych w literaturze europejskiej. Nieobojętne jest również, 

iż surowy ten proceder zastosowano wobec heretyków, nie tykając pisarzy, którzy długie lata 

w  dymie  kadzideł  celebrowali  przed  ołtarzami  bóstw  fałszywych  i  dziś  jak  dawniej 

korzystając z wszystkich przywilejów i dostojeństw pastorałami wygrażają niewiernym. 

Trzeba  jednak  przyznać,  że  jest  zasługą  Sandauera  ten  nawrót  do  mówienia  prawd 

niepopularnych, walka o przywrócenie krytyce prawdziwych, niekoniunkturalnych ocen. Zbyt 

długo  mieliśmy  nieprawdziwe  sukcesy  teatralne,  nieprawdziwe  krytyki  i  nieprawdziwe 

notowania  giełdy  literackiej.  Niektórzy  pisarze  notowani  byli  na  giełdzie  oficjalnej 

dziesięciokrotnie  wyżej  niż  na  sceptycznej,  prawdziwej  giełdzie  czytelników.  Można 

dyskutować na temat taryfy ulgowej, ale wydaje  mi się, że warto wreszcie poruszyć sprawę 

tych, którzy nie tylko nie korzystają z ulg, ale wręcz jeżdżą na gapę. Myślę tu o tzw. „poezji 

awangardowej”.  Czytelnicy  pism  literackich,  tygodników  i  miesięczników  z  przerażeniem 

odwracają oczy od długich wąskich pasemek słów uszykowanych bez sensu, bez rymu i bez 

znaków przestankowych. Gdy czytelnik widzi wydrukowane: 

 

Idziemy my 

Tutotam 

Skosem do przeciw 

głów 

 

odwraca skosem głowę na znak sprzeciwu. Oczywiście nie jest to słuszne, jeśli chodzi o 

stanowisko  krytyka,  gdyż  w  tej  konwencji  łatwo  ukrywającej  całkowity  bluff  mieszczą  się 

czasem poeci autentyczni. Ale zbyt często u tych poetów znajdujemy w całym wierszu jedno 

zaledwie  błahe  spostrzeżenie,  myśl  wątłą  czy  obraz  banalny.  Z  paru  stron  prozy  Prousta 

background image

można porozstawia jąć słowa z góry na dół wykroić cały tom lepszej poezji. Prze-wertowałem 

ostatnio  stosy  tomików  naszych  młodych  poetów  i  zastanawiałem  się,  czemu  udają  oni 

wiersz. Oto np. utwór młodego zdolnego autora: 

 

Była na balu Prasy 

w gustownym surduciku 

Nazajutrz mówili iż 

ona jest w ciąży 

Albowiem tylko kobiety w ciąży 

noszą takie surduciki 

Załamała się 

jak słaba gałąź 

Opuściła głowę i ręce 

mówiąc 

Przecież ja 

znam mężczyzn tylko ze słyszenia 

A oni czepiają się surducika. 

 

Otóż  ten  utwór  napisany  normalnymi  zdaniami  i  opatrzony  znakami  przestankowymi 

stałby  się  żenująco  wątły.  Czyżby  to  była  obawa  przed  surową  odpowiedzialnością  prozy? 

Gdy  czytamy  piękny  wiersz  Mirona  Białoszewskiego  Karuzela  z  Madonnami,  nie  mamy 

wątpliwości.  To  nie  ucieczka  od  prozy,  ale  konieczność  poetycka  –  forma  jedynie 

odpowiednia i celowa. Niestety, takie wiersze prawdziwe zalewane są dziś potokami, całymi 

Niagarami głupstw drukowanych przez wszystkie nasze periodyki. 

Wytworzył  się  bowiem  szantaż  współczesności.  Redaktor  pisma  nie  rozumie  tego,  co 

drukuje,  ale  boi  się  odrzucić,  aby  go  nie  posądzono  o  niezrozumienie  współczesności. 

Powracają  te  stare  widma  dadaizmu  i  futuryzmu,  ale  nie  moją  jest  sprawą  szukać  na  to 

wytłumaczeń  socjologicznych.  Można  by  od  biedy  skojarzyć  to  z  upadkiem  rzemiosła  w 

ogóle, z pracą maszynową i brakiem kryteriów rzemiosła cechowego. Czeladnik, aby stać się 

majstrem,  musiał  wykonać  pracę  trudną.  Tak  było  w  uczciwym  złotnictwie  i  w  uczciwej 

poezji. Czy trudno jest napisać przeciętny wiersz awangardowy? Wydaje mi się, że łatwiej niż 

skromną notatkę prozą. Proszę, oto wiersz: 

 

Burgundio andaluzio 

urodo rzeczy poczętych 

jak spleśniały pień 

dawnych drzew paproci 

Artemizy waga 

background image

Napełniona już po brzegi losem 

albo jak 

Rzecz która jest rzeczą 

elementów elementarnych 

Staje przed tobą 

olśniewająco zawiła 

Raniąc 

algebrą metaforyczną 

Chwałą 

Herostratesów magii. 

 

No i cóż? Wcale niezłe. Napisałem to teraz, na poczekaniu, mając na celu tylko skromny 

akrostych.  Przeczytajcie  pierwsze  litery  tego  wiersza.  BujdA  NaReSoRaCH.  Oczywiście 

można  również  napisać  normalny  sonet  z  takim  samym  akrostychem,  ale  tam  gdzie 

obowiązują kryteria frazy poetyckiej, rytmu, rymu lub asonansu, metafory i myśli, mniej jest 

możliwości  mistyfikacji.  Po  prostu  łatwiej  sfałszować  świadectwo  szkolne  niż  skromny 

banknot pięciozłotowy. 

Interesująca jest w tym zjawisku inflacji poetyckiej sprawa wpływów. Są wpływy łatwe i 

trudne. Trudno jest być pod wpływem Mickiewicza lub Marka Twaina, łatwiej pod wpływem 

Witkacego. Czemu wybrałem te dwa nazwiska, jak Twain i Mickiewicz, tak pozornie odległe 

na  mapie  literackiej?  Może  dlatego,  że  zarówno  w  dobrej  poezji,  jak  w  dobrym  dowcipie 

zachwyca  nas  jedyna,  najkrótsza  droga  prowadząca  od  zamierzenia  do  efektu.  Spróbujcie 

napisać  humoreskę  naśladującą  Marka  Twaina.  Aby  była  do  Twaina  podobna,  musi  być 

śmieszna, a to się nie da zablagować! 

Dla  mnie  sprawa  jest  o  tyle  prosta,  że  nie  wzrusza  mnie  wiersz,  którego  nie  rozumiem, 

który  wyłącza  myśli.  Dwie  rzeczy  wydają  mi  się  bezsporne.  Wiersz  musi  coś  znaczyć  i  nie 

tylko może, ale musi być mówiony głośno. Czemu tak wiele dziś pisze się wierszy, których 

nikt nie cytuje, bo nikt ich nie umie na pamięć? Kanony poezji rytmicznej, które towarzyszą 

ludziom od paru tysięcy lat, musiały być podyktowane jakąś potrzebą. Zanim poezję zaczęto 

drukować,  przekazywali  ją  recytatorzy.  Homer,  gdyby  nie  nadawał  się  do  mówienia,  nie 

przetrwałby  do  naszych  czasów.  Osobliwe  jest,  że  dziś,  w  epoce  „środków  szerokiego 

działania”,  gdy  radio  czy  telewizja  ustokrotnia  zasięg  literatury  mówionej,  poezja 

awangardowa  ogłuchła,  choć  niestety  nie  zaniemówiła.  Wlecze  się  ta  „awangarda”  od  lat 

kilkudziesięciu  za  przodującą  literaturą  naszych  czasów.  Nie  da  się  odwrócić  hierarchii  i 

postawić  przed  Proustem,  Mannem,  Conradem,  Hemingwayem,  Camusem  weteranów 

europejskiej  awangardy  i  jej  polskich  naśladowców.  Próżno  by  szukać  w  poezji  naszej 

awangardy  elementów  współczesnego  nam  świata.  Sprawy  społeczne,  nauka,  cywilizacja 

techniczna,  cybernetyka,  automatyzacja  jakby  nie  istnieją.  Pełno  tam  natomiast 

background image

średniowiecznych „giermków”, „baszt”, „karoc”, „Wikingów” i „rycerzy”. Współczesność w 

literaturze to rzecz bardzo względna. 

W  latach  dwudziestych  modna  była  w  kawiarniach  literackich  „wielość  rzeczywistości” 

Leona  Chwistka.  Ale  tyle  z  niej  rozumiano,  co  pewien  znawca  Einsteina  rozumiał  z  teorii 

względności. Ponieważ wszystko jest względne, więc można nie oddawać pożyczek. Coś się 

tam  mówiło  o  semantyce,  ale  „wielość  rzeczywistości”  rozumiano  po  prostu  jako  prawo  do 

pisania bez sensu. Niemałą rolę odegrał tu wpływ metafizyki niemieckiej oraz nieznajomość i 

lekceważenie racjonalizmu francuskiego i angielskiego. Dziś wraca moda na mętniactwo, stąd 

Irzykowski  rediviuus.  Ten  inteligentny  krytyk  demonstrował  nam  przez  długie  lata  swój 

skomplikowany aparat krytyczny, ale jaka była jego funkcja, jaki był jego wybór? Napadał na 

Boya  i  propagował  Grabińskiego.  Zwalczał  akcję  świadomego  macierzyństwa.  Jeśli,  jak 

mówi  przysłowie  angielskie:  „Wartość  puddingu  poznaje  się  w  jedzeniu”,  to  ten  na  oko 

postępowy krytyk w smaku nieco przypominał zakalec. 

Utwór  jednoznaczny  małą  ma  cenę  u  krytyków  mętniaków.  Nic  to  nowego.  Stara  to 

historia.  Kwitły  już  nam  te  kwiatki  Błońskiego  roku.  Nie  polepsza  sytuacji,  że  sumienni 

krytycy są często daltonistami literackimi, bo trudno oczekiwać dobrego studium o Boyu od 

kogoś, kto nie ma poczucia humoru. 

Gdzie jeszcze szukać źródeł nieporozumienia? Młodym pisarzom zbuntowanym przeciw 

załganiu złej utylitarnej literatury okresu kultu wypaczeń i błędów jednostki smakuje owoc do 

niedawna  zakazany  i  po  wzory  sięgają  do  tych  pisarzy,  którzy  kiedyś  przełamywali  formy 

tradycyjne.  Modny  stał  się  Gombrowicz  czy  Witkacy  i  zaroiło  się  od  małych 

„gombrowszczaków”,  „witkacyków”,  „przybosiaków”.  Niedawno  słyszałem  w  radio 

wspomnienia  o  Witkacym,  w  których  dowodzono,  że  był  on  prekursorem  nie  tylko 

współczesnego  teatru,  ale  i  współczesnej  poezji,  na  dowód  czego  cytowano  mój  wiersz 

Hipon. 

Trzeba  pamiętać,  że  Gombrowicz  przełamywał  pewne  konwencje  literackie  i  z  tego 

przełamywania  wyniósł  własną  sztukę  pisarską,  rzecz  niebłahą,  styl  własny!  Naśladowcy 

widzą  tylko  funkcje  przełamywania  i  jak  za  łamaczem  lodu  jadą  za  nim  beztrosko  po 

bezpiecznych wodach. 

W Dzienniku Gombrowicz rozprawia się bardzo ostro z całym „Skamandrem” i w ogóle z 

poezją.  Tam  jednak,  gdzie  chce  wyliczyć  jakieś  bezsporne  wartości  literackie,  wspomina 

Verlaine’a. Ma więc i on jakieś poetyckie The Secret Places of the Heart. Spod tego deszczu 

ognistego,  który  rzuca  na  Sodomę  i  Gomorę  dwudziestolecia,  uszło  dwu  ocalonych.  Oto  co 

mówi  o  mnie  i  o  Boyu:  „Boy  Żeleński,  Antoni  Słonimski.  Ci  się  udali,  na  koniec  dwóch  z 

prawdziwego  zdarzenia  –  urzeczywistnionych.  Wiersze  Słonimskiego  nie  brały  mnie,  jego 

poezja wybuchała mi w prozie, z kronik w «Wiadomościach» – tam ciskał sobą na wszystko i 

wszystkich  i  bawił  się,  mistrz  w  organizowaniu  hecy,  której  sam  był  bohaterem  (a  więc 

poetą).  Śmieszne  porównywać  jego  wpływ  z  wpływem  Sienkiewicza,  Żeromskiego.  Ale  ja 

background image

twierdzę,  że  na  nim  wychowało  się  pokolenie,  tak  to  niekoniecznie  trzeba  być  bogiem,  aby 

mieć wyznawców. 

Ale  co  uważam  za  ważne  i  ciekawe:  że  Boy  i  Słonimski,  ta  bodaj  jedyna  proza  w 

Niepodległości  sprawnie  funkcjonująca  była  ściąganiem  z  wyżyn  w  dół,  na  grunt  zdrowego 

rozsądku i przeciętnego, trzeźwego myślenia. Siła ich polegała na nakłuwaniu balonów – ale 

do tego nie trzeba większej siły.” 

W tym bardzo dla mnie pochlebnym zestawieniu z Boyem i w określeniu mojej roli jako 

felietonisty  mieści  się  przecież  bardzo  dotkliwa  krytyka  mego  pisarstwa.  Spór  między  nami 

polega  na  tym  właśnie,  co  Gombrowicz  uważa  za  „ważne  i  ciekawe”,  na  traktowaniu 

„zdrowego  rozsądku  i  przeciętnego  trzeźwego  myślenia”  jako  funkcji  ściągania  literatury  z 

wyżyn na dół. Mogę powołać się na zdanie wielkiego G. B. Shawa, który powiedział o sobie, 

że  dumny  jest,  iż  każde  słowo,  które  wyszło  spod  jego  pióra,  było  dziennikarstwem.  To 

znaczy  nie  służyło  udziwnieniu  świata,  ale  jego  naprawie.  W  skromnym  zakresie 

prowincjonalnym  zarówno  w  wierszach,  sztukach  teatralnych,  jak  i  w  felietonach, 

powodowany byłem tą samą dziennikarską pasją. 

Istnieje w literaturze światowej nurt, który nazwałbym humanistycznym, gdyby ostatnio 

zbyt  nie  obrzydzano  nam  tego  słowa.  W  każdym  kraju  istnieją  pisarze  o  instynkcie 

społecznym,  pieniacze  apelujący  poprzez  wszystkie  instancje  czasu  do  najwyższego  sądu 

„zdrowego  rozsądku”.  W  naszych  warunkach  nazywa  się  to  literaturą  socjalistyczną  i  o  nią 

należy  dziś  walczyć  na  nowo.  Obrzydzono  nam  słowo  „humanizm”  i  termin  „literatury 

społecznej”,  bo  przez  długie  lata  była  ona  na  usługach  obłudy.  Nie  znaczy  to  jednak,  aby  z 

pogardą odwracać się od spraw ludzkich i nurzać się w mętniactwie i bełkocie. Trudniejszym 

i  poważniejszym  zadaniem  młodych  naszych  pisarzy  winno  być  przywrócenie  literaturze 

humanistycznej  jej  czystości  i  prawdy.  A  choćby  nakłuwanie  wydętych  balonów  i 

kolorowych baloników fałszywej literatury. Świat jest trudny i groźny, ale niemęska to rzecz 

zapuszczać sobie bródkę i schodzić do piwnic jak do pieczar prehistorii. To, co było dobre i 

miało swój sens jako protest przeciw wulgaryzacji i „produkcyjniakom”, nie wystarcza jako 

program  życiowy.  Jeszcze  trochę  tej  „poezji  awangardowej”,  a  stanie  się  rzecz  straszna, 

najgorsza, zatęsknimy do „produkcyjniaków”. 

background image

Współcześni poeci angielscy i amerykańscy 

 

Wydana  staraniem  The  East  Europe  Institute  antologia  współczesnej  poezji  brytyjskiej i 

amerykańskiej  jest  zamierzeniem  bardzo  ambitnym  i  szczęśliwym.  Mamy  przecież  na 

emigracji paru wybitnych poetów, którzy zżyli się z poezją krajów anglosaskich i mogą oni 

oddać  niemałą  usługę  naszej  literaturze  przekładowej,  ubogiej,  zwłaszcza  jeśli  chodzi  o 

współczesną poezję angielską i amerykańską. 

Niewielu  mamy  w  kraju  tłumaczy  znających  dostatecznie  język,  atmosferę  i  obyczaj 

brytyjski.  Przekłady  młodopolskie  dokonywano  przeważnie  z  niemieckiego  i  do  dziś  dnia 

spotyka  się tłumaczenia  kompilacyjne  oparte  na  tekstach  niemieckich,  rosyjskich i dawnych 

przekładach polskich. 

Autor antologii p. Paweł Mayewski powiada we wstępie: 

„Kilkanaście par rąk uporało się przez wiele miesięcy z tekstem tej książki, odkładając o 

jeszcze  jeden  dzień  i  jeszcze  jedną  noc  tę  chwilę,  kiedy  przychodzi  wybrać  ostateczne 

prawdziwe słowo, które ma zamknąć trudną, pękającą od sylab i liryzmu polską strofę. Listy i 

bruliony,  które  kilku  tłumaczy  przesłało  mi  razem  z  ostatecznymi  tekstami  przekładów,  są 

najlepszym  świadectwem  ich  wysiłków,  udręki  i  ofiarności,  setki  przekreśleń,  uwag, 

dopisków, korekt i próśb o przedłużenie terminu są – przynajmniej dla mnie – wzruszającym 

znakiem owej niezwykłej i jak sama poezja niewytłumaczalnej solidarności pisarskiej, która 

poecie jednego kraju każe w męce i gniewie wczytać się w myśli i serce poety innego kraju.” 

Niestety,  stwierdzić  musimy,  że  widocznie  męka  i  gniew  nie  są  najlepszymi  doradcami 

tłumacza, gdyż antologia wydana przez The East Europe Institute grzeszy wieloma błędami, 

nieporadnością i nonszalancją wobec myśli i serc poetów innego kraju. Okupuje te braki parę 

znakomitych  przekładów  dokonanych  przez  poetów  starszego  pokolenia.  Na  pierwszym 

miejscu  postawiłbym  mistrzowskie  tłumaczenia  Czesława  Miłosza  z  W.  B.  Yeatsa  i  T.  S. 

Eliota.  Wspaniały  jest  przekład  wiersza  Yeatsa  Odjazd  do  Bizancjum  i  znany  już  w  Polsce 

Eliotowski The Waste Land. Bardzo piękne są przekłady Józefa Wittlina z W. C. Williamsa, 

W. Owena, S. V. Beneta, a zwłaszcza Say This City Has Ten Million Souls W. H. Audena. Na 

pochlebne wyróżnienie zasługują również przekłady Janty-Pełczyńskiego i Łobodowskiego. 

Znacznie  gorzej,  a  nawet  wręcz  źle,  przedstawia  się  sprawa  przekładów  dokonanych 

przez  poetów  młodszego  pokolenia.  Solidny  warsztat  poetycki,  poczucie  odpowiedzialności 

background image

za  słowo  pozwala  poetom  starszym  osiągać,  jeśli  nie  zawsze  złote  medale  olimpijskie,  to  w 

każdym  razie  dobrą  przeciętną.  Poeci  zarażeni  „awangardyzmem”  są  najgorsi.  Mało  ich 

obchodzi tekst oryginału, szukając wątpliwych efektów „udziwniają” autorów tłumaczonych. 

W  przekładzie  Carla  Sandburga,  poety  bardzo jednoznacznego  i  zwięzłego,  dziwne  sztuczki 

wyprawia  Marian  Czuchnowski.  Wiersz  nazywa  się  Trawa.  Mowa  jest  o  trupach  spod 

Waterloo,  spod  Ypres  i  Yerdun.  W  oryginale  trawa  mówi:  „Shovel  them  under  and  let  me 

work”. Czuchnowski tłumaczy: „Zakop je w dole i pozwól im rość.” Widocznie fakt, że trawa 

ma porosnąć trupy w ziemi zagrzebane, wydaje się tłumaczowi zbyt banalny. Woli, aby rosły 

trupy. W przekładzie ze Stephena Grane I saw a man czytamy: 

 

You con never - 

You lie, he cried, 

And ran on. 

 

Pan Jan Leszcz tłumaczy to: 

 

Kłamiesz – odrzekł z wyrzutem 

Pobiegł i 

Pożałował. 

 

Słowo „pożałował” jest dodane na całkowitą odpowiedzialność tłumacza. W przekładzie 

tego samego poety I stood upon a high place dwie lakoniczne linijki: 

 

One looked up, grinning, 

And said, Comrade! Brother! 

 

tłumaczy wyżej wspomniany Leszcz: 

 

A jeden z nich, krzywiąc wesoły pysk, 

Najweselszy z nich Maciek 

Zawołał: 

Towarzyszu! Bracie! 

 

P.  Jerzy  Niemojowski  tłumacząc  Ezra  Pounda  słynne  Canto  I  w  zakończeniu  wiersza, 

które brzmi: 

 

Bearing the golden bough of Argicida. 

 

background image

powiada: 

 

Niosąca złotą gałąź zbójczyni Argiwów. Tak, aby... 

 

Co  skłoniło  tłumacza,  aby  po  zamknięciu  zdania  kropką  od  siebie  dodać  jeszcze:  „Tak, 

aby...”? Takie dodawanie słów i pojęć w oryginale nie istniejących jest ulubionym zajęciem 

paru tłumaczy antologii. 

W bardzo pięknym wierszu Karola Shapiro Poeta zamiast prostego i bezpretensjonalnego 

stwierdzenia: 

 

They shall all smile... 

And love and pity him. 

 

tłumacz porwany barokową brawurą powiada: 

 

Więc winien mieć muzyki przy stole obfitym, 

Jeść kwiaty, ssać owoce, na które jest łasy 

Syn Afrodyty. 

 

W zakończeniu tego wiersza, które brzmi po prostu i niewątpliwie: 

 

And none shall speak his name. 

 

straszny pan Leszcz dodaje od siebie: 

 

I niech jego imienia 

Nie wspominają jastrzębie. 

 

Przysięgam,  że  słowa  tam  nie  ma  o  żadnych  ptakach,  a  zwłaszcza  o  jastrzębiach. 

Rozumiałbym, gdyby pan Leszcz dodał tam jakąś rybę, ale skąd tu troska ornitologiczna? 

Wstęp  do  tej  antologii  napisał,  specjalnie  na  zamówienie,  Karl  Shapiro.  Jest  to 

inteligentny,  choć  dość  pobieżny  obraz  poezji  wieku  dwudziestego.  Tłumacze  antologii  nie 

odwdzięczyli  się  p.  Shapiro  za  trud  poniesiony  dla  czytelników  polskich  i  piórem  p.  Jana 

Leszcza zmasakrowali jeden z najpiękniejszych utworów nowej poezji amerykańskiej; wiersz 

pt. Travelogue for Exciles, wiersz, wydawać by się mogło, swą problematyką specjalnie bliski 

naszym emigrantom. W wierszu tym powtarza się trzy razy zdanie drukowane na zakończenie 

strof kursywą: 

 

background image

The heavens are taken: this is not your home 

The waters arę taken: this is not your home 

 

i wreszcie: 

 

The earth is taken: this is not your home. 

 

Można by to od biedy przetłumaczyć: 

 

Niebo nam odebrano; nie jest naszym domem. 

Wodę nam odebrano; nie jest naszym domem. 

Ziemię nam odebrano; nie jest naszym domem. 

 

Można by lepiej, ale na pewno nie można tłumaczyć jak p. Leszcz: 

 

Że niebo wzięte, że to nie twoje mieszkanie. 

I woda nie jest twoja, i takie twoje mieszkanie 

I zrozumiesz na końcu, że i ziemi nie stanie. 

 

W  odróżnieniu  od  p.  Leszcza  p.  Marian  Pankowski  nie  dodaje,  ale  za  to  wykreśla  całe 

linijki z tłumaczonych przez siebie wierszy. Oto koniec znanego wiersza W. H. Audena Law, 

say the gardeners, is the sun: 

 

Like love we dont know where or why 

Like love we cant compel or fly 

Like love we often weep 

Like love we seldom keep. 

 

W przekładzie p. Pankowskiego nie znajdujemy ani rymów, ani rytmu oryginału, ale brak 

tam również całej jednej linijki. Oto co zrobił p. Pankowski: 

 

Jak miłość, nie wiemy gdzie i dlaczego, 

Jak miłość, nie możemy zniewalać lub uciekać, 

Jak miłość, rzadko posiadamy. 

 

Chciałoby  się  dodać  tę  brakującą  linijkę;  „Często  wylewamy  łzy”,  zwłaszcza  czytając 

podobne przekłady. 

background image

W  poemacie  Edith  Sitwell  Still  Falls  The  Rain  tłumacz  p.  W.  Gniatczyński  skromne  to 

zdanie tłumaczy: „Pada deszcze jeszcze.” 

Wielką pociechą dla czytelnika polskiego będą – pomieszczone obok tych nieporadności 

–  zarówno  piękne  przekłady  Miłosza  i  Wittlina,  jak  również  fakt,  że  antologia  jest 

dwujęzyczna.  Powinno  się  ją  udostępnić,  zwłaszcza  naszym  młodym  poetom,  którzy  znają 

współczesną  poezję  angielską  i  amerykańską  raczej  z  relacji  niż  z  oryginałów  i  mają  o  niej 

dość  błędne  wyobrażenie.  Zwolennicy  pisania  bez  rymu,  rytmu  i  bez  sensu  powołują  na 

swoich patronów, tak zdyscyplinowanych, intelektualnych poetów, jak W. H. Auden, Robert 

Frost  czy  Karl  Shapiro.  Pamiętam  dyskusję  na  temat  T.  S.  Eliota,  w  której  pewien  młody 

awangardowiec  dowodził,  że  Eliot  epatuje  czytelnika  efektami  dźwiękowymi,  jak  to  robili 

dadaiści, na dowód czego zacytował zakończenie Jałowej Ziemi. 

 

Datta. Dayadhram. Damyata. 

Shantih shantih shantih. 

 

Spytałem młodego awangardzistę, czy czytał przypisy Eliota do Jałowej Ziemi. Przypisy 

te zajmują dziesięć stron druku i można się z nich między innymi dowiedzieć również, że te 

słowa końcowe poematu są po prostu zakończeniem Upaniszady. 

Antologia wydana przez p. Mayewskiego potwierdza starą prawdę, że wiersze muszą być 

tłumaczone  przez  poetów.  Nie  gwarantuje  to  pełnego  sukcesu,  ale  zwiększa  szansę  i  broni 

czytelnika przed nierzetelnym pośrednictwem. Jak trudną jest sprawą przeniesienie wiersza z 

jednej gleby do innej gleby językowej, wiedzą wszyscy, którzy próbowali wiersze tłumaczyć. 

Zwykłym  rezultatem  są,  mówiąc  stylem  urzędowym:  „wszystkie  okoliczności  towarzyszące 

poezji,  bez  faktu  zaistnienia  takowej”.  Gdy  eksperyment  jest  szczęśliwy,  gdy  następuje 

zgodność  dźwięku,  atmosfery  i  myśli  wiersza  z  podłożem  językowym,  transplantacja  się 

udaje  i  utwór  tłumaczony  zakwita  żywym  kolorem,  staje  się  wierszem  polskim.  Jest  to 

zjawisko, które rozpoznać można od razu, bez wahania, po radości, jaką daje spotkanie się z 

każdą doskonałością, trafnością i celnością. Czytelnik bowiem mimo wszystko nie poddał się 

tyranii  niezrozumialstwa.  Antologia  wydana  przez  The  East  Europe  Institute  powinna  być 

udostępniona  naszym  „współczesnym”,  gdyż  rozwiewa  ona  mit  o  nawrocie  literatury 

zachodniej  do  głupstw  futurystycznych,  daje  parę  przekładów  znakomitych  i  –  co 

najważniejsze  –  pełne  teksty  angielskie  utworów  najwybitniejszych  współczesnych  poetów 

angielskich, irlandzkich, walijskich i amerykańskich. 

Nieznajomość  tej  poezji  poważnym  jest  mankamentem,  zwłaszcza  jeśli  chodzi  o 

krytyków  wychowanych  na  literaturze  niemieckiej.  Różni  nasi  koncepcjoniści  mylą 

hierarchię,  fałszują  przez  to  obraz  współczesnej  poezji,  biorąc  świecidełka  dla  dzikusów  za 

autentyczne  klejnoty.  „Nim  w  Polsce  język,  jakim  Don  Juan  pisany,  ukształci  się,  długo 

czekać trzeba” – powiedział Mickiewicz. To zdanie tyczące się Byrona da się zastosować w 

background image

wielu  wypadkach  i  do  poezji  współczesnej.  Pigoń  cytując  tę  wypowiedź  Mickiewicza 

przypomina  spór  toczący  się  we  Francji  w  wieku  XVIII  na  temat  rozumu  i  wyobraźni  jako 

elementów  poezji.  Fontenelle  twierdził,  że  w  miarę  postępu  rozum  wzrasta,  a  zanika 

wyobraźnia  i  poezję  wypiera  filozofia.  Mickiewicz  zwalczał  to  mniemanie.  Współczesna 

poezja  europejska  przypomina  o  tych  prostych  kanonach  trwających  od  lat  tysięcy:  Rozum 

bez  wyobraźni  nie  tworzy  poety,  a  bezrozumna  powolność  wyobraźni  prowadzi  do 

barbarzyństwa.