background image

IJ

â

Ğ

à

W

IJWIECIE

WSZECHMOG

âCYM

O PRZEMOCY,

IJMIERCI I BOGU

ZBIGNIEW

MIKO

àEJKO

background image

ZBIGNIEW MIKO EJKO

W  WIECIE 

WSZECHMOG

ĄCYM

O PRZEMOCY,  MIERCI I BOGU

Kup książkę

background image

W IMI

Ę BOGA

Karen Armstrong
POLSKA DO WYMIANY. PÓ NA NOWOCZESNO

Ć I NASZE WIELKIE NARRACJE

Przemys

ław Czapli ski 

ENCYKLOPEDIA G UPOTY
Matthijs van Boxsel
ODURZENI. HISTORIA NARKOTYKÓW 1500–2000
Richard Davenport-Hines
CZYTAJ

ĄC POLSKĘ

Kinga Dunin
DZIE O OTWARTE
Umberto Eco
IMPERIUM
Michael Hardt, Antonio Negri
HISTORIA POWSZECHNA CYFR
Georges Ifrah
GENDER DLA  REDNIO ZAAWANSOWANYCH
Inga Iwasiów
BOHATER, SPISEK,  MIER

Ć. WYK ADY  YDOWSKIE

Maria Janion

YJ

ĄC TRACIMY  YCIE

Maria Janion
KSI

ĘGA KSIĄG UTRACONYCH

Stuart Kelly 
DZIENNIK GALERNIKA
Imre Kertész 
J

ĘZYK NA WYGNANIU

Imre Kertész
CZAS. PRZEWODNIK U YTKOWNIKA
Stefan Klein
CZERWONA KSI

ĘGA. STALIN I  YDZI

Arno Lustiger
TWARZ TUWIMA
Piotr Matywiecki

YWOTY  WI

ĘTYCH POPRAWIONE

Zbigniew Miko

łejko

GOODBYE MR SOCIALISM
Antonio Negri
PRZYGODNO

Ć, IRONIA I SOLIDARNO Ć

Richard Rorty
MORALNA I NIEMORALNA HISTORIA PIENI

ĄDZA

René Sédillot
MAPY DUCHOWE WSPÓ CZESNO CI. CO NAM ZOSTA O Z NOWEJ ERY?
Anna Sobolewska
CHCIE

Ć I MIEĆ

Ma

łgorzata Szpakowska

OBYCZAJE POLSKIE. WIEK XX W KRÓTKICH HAS ACH
pod redakcj  Ma

łgorzaty Szpakowskiej

LEGENDY O KRWI. ANTROPOLOGIA PRZES

ĄDU

Joanna Tokarska-Bakir
HISTORIA STROJU
Maguelonne Toussaint-Samat
HISTORIA NATURALNA I MORALNA JEDZENIA
Maguelonne Toussaint-Samat

Kup książkę

background image

WARSZAWA

ZBIGNIEW MIKO

ŁEJKO

W  WIECIE

WSZECHMOG

ĄCYM

O PRZEMOCY,  MIERCI I BOGU

Kup książkę

background image

Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2009

Wydanie I

Warszawa 2009

Kup książkę

background image

Na początku Bóg stworzy  niebo i ziemię. Ziemia 
za  by a bez adem i pustkowiem: ciemno ć by a nad 
powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Bo y unosi  się 
nad wodami.

(Rdz 1,1–2)

1

Zosta  tylko nik y, wiotki
cie , zaledwie dostrzegalny...
Niechaj zewsząd wszyscy ludzie
przyjdą teraz na  popatrzeć.

Po Songling

2

 

Kup książkę

background image

Kup książkę

background image

   7

Od autora

No có , to nie jest – to nie mo e być – ostateczny obrachunek ze 

wiatem. Nigdy go zresztą nie dokonam. I nie chcę dokonywać. 

Nie jest to tym bardziej metafi zyczny traktat – gęsty od speku-
lacji, spiętrzonych struktur, meandrycznych wywodów, poddany 
fi lozofi cznym rygorom.

To tylko trochę tekstów wybranych z tego, co zdarzy o mi się 

po drodze ku przedostatniemu ju  skrzy owaniu – staro ci. Czę-
sto, niestety, powstających z my lą,  e za chwilę pochwyci mnie 
brudna ciemno ć i zaleje usta wiekuistym gipsem.

Rzeczy te zatem są „przygodne” w dwóch przynajmniej zna-

czeniach. Dlatego  e przytrafi  y mi się w a nie „po drodze”, przy-
godnie, i dlatego  e nie starają się dotrzeć do „istoty”, do „sedna 
spraw”,  e są najzupe niej okazjonalne, najzupe niej – jakby po-
wiedzieli Arystoteles i  więty Tomasz – „przypad o ciowe”. 

Nie uk adają się one tym samym w jaką  zestrojoną i g ad-

ką ca o ć. Ale mimo wszystko odczuwam w nich pewną jedno ć 
i dostrzegam te  kilka oczywistych wątków. Takich, o których 
wspominam w podtytule (przemoc,  mierć i Bóg). I takich, o któ-
rych nie wspominam (przera enie czy kozio  ofi arny, ból, bunt 
czy z o). Takich, które pozwalają mi swobodnie „przeskakiwać” 
od greckiej i  ydowskiej staro ytno ci ku sprawom najzupe niej 
wspó czesnym, od  redniowiecza czy XVII wieku ku stuleciu 
dziewiętnastemu, dwudziestemu albo i obecnemu. Wszystkie 
one, jak  atwo się zorientować, dotykają dojmującej i ciemnej 
strony  wiata, w którego w adaniu się znajdujemy. Ale – para-
doksalnie – dotykają dlatego,  e (co wiem doskonale) d więczą 

Kup książkę

background image

w nim równie  czyste i jasne struny. Struny, których g osu zdarza 
nam się często nie s yszeć w egzystencjalnej szamotaninie, w tro-
sce i trwodze zgrzebnej codzienno ci. O których zdarza nam się 
nie pamiętać pod szarym brzemieniem losu. A jeszcze – i to jest 
najgorsze – w strasznej nierzadko orkiestracji  ycia, gdy dopa-
da nas drapie na my l o nikczemnym naszym przeznaczeniu, 
przemijaniu i  mierci, owe czyste i jasne struny, których wdzię-
ku, urody i harmonii nie chcieliby my utracić, zaczynają grać 
z przejmującą do szpiku bole cią.

I tyle mo e.
Dodam tylko,  e zapewne b ąkam się w tej ksią ce, nigdy się 

przy nich nie zatrzymując na d u ej i nie przyznając się do  ad-
nej wiary czy te  niewiary, gdzie  pomiędzy bolesnym agnosty-
cyzmem a równie bolesnym gnostycyzmem. Rzeczy ostateczne, 
ta éschata, mają bowiem dla mnie wszelkie znamiona widm – 
tyle  przera ających i  ar ocznych, co podszytych nico cią. Nie 
chcę tu jednak drwić bezbo nie ani z nich, ani z tego  wiata 
wszechmogącego, do którego one nale ą i na który jeste my ska-
zani. Ale, najzwyczajniej, nie znoszę wszelkich ortodoksji, tak e 
tych ateistycznych: zawsze zalatuje od nich smo ą, ka czugiem 
i wędzid em – i bije w niebo smętny, zje cza y dym skandowa-
nych zbiorowo aklamacji. Co nie znaczy,  e sam tak e, przyznaję 
to bez os onek, nie b ąkam się od jednej ortodoksji do drugiej, 
najczę ciej obijając się o twarde  ciany ich pewno ci i koczując 
gdzie  w g uchym i nieuporządkowanym polu między nimi. Na 
roz ogach, jak to się kiedy  mówi o. Z tej w a nie racji w ród 
gorliwych wyznawców najchętniej bywam niedowiarkiem, w ród 
niedowiarków – cz owiekiem wiary. Jakiej  wiary.

Dodam te ,  e ksią ka ta zrodzi a się z rozmowy telefonicz-

nej, którą mia em w ko cu maja 2008 roku z panią Beatą Sta-
si ską. I  e bez tej rozmowy nie ujrza aby ona chyba, jak to się 
powiada,  wiat a dziennego.

Warszawa, maj–lipiec 2008 roku

Kup książkę

background image

„Jak było na początku...”

Kup książkę

background image

Kup książkę

background image

   11

Początek, jego zgubny fenomen

Wojna jest czynem lub dramatem interesowno ci istoty. 

aden byt nie mo e spokojnie doczekać swojej godziny.

Emmanuel Lévinas

1

 

Wchodzę  w a nie w ten okres, kiedy materią prze yć stają się 
przede wszystkim wspomnienia. Kiedy pamięć, a z nią i  ycie, 
zaczyna zataczać ko o, aby którego  dnia domknąć się w pustce. 
Kiedy oto – zgodnie z przejmującą my lą Norwida – zbli ający 
się fi na  coraz mocniej naszeptywać zaczyna do początku, coraz 
mocniej zaczyna go uwydatniać, coraz mocniej obna ać.

I coraz bardziej czuję się te  wię niem upiornej mechani-

ki unicestwienia, wydobytej ju  u zarania naszych intelektual-
nych dziejów przez Anaksymandra z Miletu: „Gdzie rzeczom 
dane by o się narodzić, tam równie  muszą przepa ć; zgodnie 
z konieczno cią”

2

.

Próbuję jednak – to sk onno ć najzupe niej naturalna – ja-

ko  zaludnić rysujący się tu krajobraz spustoszenia, gdzie gę ciej 
wcią  i gę ciej od wyblak ych fantomów z dawnych lat, próbuję 
go jako  „zagospodarować” obrazami, sensami, s owami. Dobie-
ram je i smakuję, trochę z masochistyczną goryczą, trochę z trze-
potliwym, dziecinnym niepokojem, jakbym mia  wyruszyć z tym 
baga em widoków i znacze  w romantyczną podró  przez mg ę, 
w wędrówkę „pod laty skich  agli cieniem”, która sko czy się 
gdzie  u kresu  wiata, na jakiej  wyspie zacisznej, nie arkadyj-
skiej wprawdzie, lecz  yjącej w sennym uspokojeniu, daleko od 
zgie ku, trwogi i destrukcji.

Odkrywam zatem, z jednej strony,  e skwapliwie wracam do 

dziecinnych oraz m odzie czych lektur, do Stevensona choćby 

Kup książkę

background image

12

   

czy Dumasa. Z drugiej za  pociągają mnie prawie narkotycznie 
wielkie i rozlewne powie ci dziewiętnastego wieku albo klasyka 
grecka, a Biblia – najbardziej dotąd dramatyczna z ksią ek  wia-
ta – traci często swój wiekuisty blask i swoją moc ra enia, traci 
swoje tremendum i swoje fascinans, tak niedawno jeszcze porusza-
jące mnie najg ębiej, do  ywego, do szpiku ko ci. I zaczyna z jej 
kart parować jaki  niepojęty, jaki  niedający się opanować mróz. 
Coraz czę ciej tym samym buntuję się przeciw jej czytaniu, co-
raz czę ciej odganiam od siebie jej obrazy i frazy – niczym do-
kuczliwe owady nas ane na mnie przez utajonego w jej s owach 
„w adcę much”.

A je li ju , wracam do niej tak, jak wraca a – wszystko wska-

zuje,  e w staro ci – Denise Levertov w wierszu, który nie by , nie 
móg  być (i dla niej samej, i dla prze ywającego jej gorzki k opot 
czytelnika) „nitk

ą  s oneczną na  cianie i fotografi ą wszystkich 

wiosen”: 

Starzejąc się idzie cz owiek
W dó  ciemnych schodów.
Mówi o Duszy
Wytatuowanej Prawem.
O snach zwęglonych w ko ciach.

Spogląda w górę
Na przyjació , którzy wychylają się
Nad studnią schodów
Ze  wiat a i wina.
Proszą, by im wybaczy
Ciemno ć, której nie mogą zapobiec.

Nape niony gwiazdami Babilon
Dr y w jego  y ach staro ytnym 
Tętnem. Rzeki
Uciekają z Edenu.
Przed Adamem
Adam p onie.

Kup książkę

background image

   13

„Wszystko w porządku” odpowiada
cz owiek idąc w dó ,
„wszystko w porządku – jest wiele 
alei, wiele korytarzy duszy,
które są równie ciemne.

Shalom

”.

3

Tak, nie ma tu, na ostatnim rozdro u, plato skiego obrazu ulot-
nej, podnios ej duszy z jej s onecznym rydwanem. Tak, jest tu 
tylko „ciemna dolina” (Ps 23,4), którą pój ć trzeba – ale bez pa-
sterza albo, najwy ej, przy jego smutno-ironicznej obecno ci/nie-
obecno ci. I wreszcie jest widzenie jak z Marka Aureliusza albo 
z Koheleta:  e „marno ć nad marno ciami – wszystko marno ć” 
(Koh 1,2):

Los bowiem synów ludzkich jest ten sam.
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka  mierć jednego, taka  mierć drugiego,
i oddech  ycia ten sam.
[...]
Wszystko idzie do jednego miejsca:
powsta o wszystko z prochu
i wszystko do prochu znów wraca.
Któ  pozna, czy tchnienie synów ludzkich idzie w górę,
A tchnienie zwierząt zstępuje w dó , do ziemi? (Koh 3,19–21) 

Kohelet nie  udzi się więc standardowym judejskim obrazem cza-
su liniowego: od narodzin do  mierci, od stworzenia do sądu. 
Los cz owieka, los  wiata – jak u Marka Aureliusza, jak wcze niej 
u Heraklita – zaklęty dla  zosta  w mechanice ko a, beznamięt-
nie spe niającego swą powinno ć w wiekuistym przeciągu:

Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.
S o ce wschodzi i zachodzi,
i na miejsce swoje spieszy z powrotem,

Kup książkę

background image

14

   

i znowu tam wschodzi.
Ku po udniowi ciągnąc
i ku pó nocy zawracając,
kolistą drogą wieje wiatr
i znowu wraca na drogę swego krą enia.
[...]
To, co by o, jest tym, co będzie,
a to, co się sta o, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgo a nowego nie ma pod s o cem.
[...]
Nie ma pamięci o tych, co  yli dawniej,
ani te  o tych, co będą kiedy   yli,
nie pozostanie wspomnienie u tych, co będą potem.

(Koh 1,4–6,9,11)

Doznaję – z czasem mocniej i mocniej – tego w a nie poczucia. 
Poczucia obrotu wszystkich rzeczy, który ko czy się w prochu, 
w nico ci. Poczucia obrotu rzeczy, który nie zostaje zwie czony 
apokatastazą, odrodzeniem wszystkich bytów w Bogu czy Logo-
sie. I poczucia ko obiegu, które ma za nic nietzschea skie nadzie-
je – mimo wszystko nadzieje – „wiecznego wrotu” z jego nadcz o-
wieczą rado cią i nadcz owieczym tragizmem.

I niekiedy wzrok mój goni wówczas, tak e ten wzrok we-

wnętrzny, za pewnymi obrazami, które uciele niają i zarazem 
estetyzują to poczucie, odejmując te  cokolwiek z bolesnego pa-
rali u znamiennego dla owych prze yć: pustka przecie , z samej 
swej natury,  aknie widoku,  aknie kszta tu – co dobrze wiedzieli 
ju  Leukippos i Demokryt, twierdząc, wbrew eleatom,  e niebyt 
istnieje,  e pró nia jest przestrzenią my lowo, teoretycznie po-

ądaną, aby atomy mia y gdzie się poruszać i tworzyć byty. Tak 

zatem wzrok mój sięga najpierw z ch

ęcią – na przyk ad – ku Vani-

tas Tycjana (1515), gdzie na planie pierwszym króluje pe na  ycia 
i urody kobieco ć, a w tle otwiera się mrok i panują przemijanie 
oraz blichtr z ich alegoriami i symbolami. Ale ten obraz jest zbyt 
piękny, zbyt estetyczny, zatem zbyt przywiązany do materialne-
go, do cielesnego  adu, który się za chwilę rozprzęgnie. Chętniej 

Kup książkę

background image

   15

więc przechodzę gdzie indziej, choćby do niewielkiej, lecz na 
barokową ju  mod ę  t ocznej  Alegorii ludzkiego  ycia Alessandra 
Alloriego z lat 1570–1590, bo – jakkolwiek stereotypowa i typo-
wa – niesie ona w sobie i szale stwo metafi zycznego przeciągu, 
i obraz ko a, o który mi teraz szczególnie chodzi. Który teraz 
najbole niej ze wszystkich przemawia do mnie.

Ten widok ko a pojawia się wprawdzie jako  – w wę owym 

splocie, w materii warkocza – i w Vanitas Tycjana. Tyle tylko,  e 
skojarzenie i z Koheletem, i mym w asnym odczuciem bardzo 
staje się w przypadku tego wczesnego dzie a mgliste i enigmatycz-
ne, ma o dos owne. Znacznie więcej dos owno ci i kszta tów bar-
dziej wyrazistych – a tego mi potrzeba – jest natomiast w innym 
jego dziele, w Alegorii roztropno ci z lat (mniej więcej) 1565–1570, 
z doby pó nej artysty. Tycjan umie ci  w tym obrazie trzy obli-
cza ludzkie – m odzie ca, dojrza ego mę czyzny oraz starca – 
na symbolicznej podstawie-hybrydzie, stworzonej z trzech g ów 
zwierzęcych: wilczej, lwiej i psiej. Sam artysta uosabia tu staro ć, 
której w adzą jest pamięć, czerpiąca ju  tylko z minionych do-

wiadcze  (mę czyzna dojrza y personifi kuje inteligencję zdolną 

do oceny tera niejszo ci, m odzieniec za  – przezorno ć, która 
ma uprzedzać o dobru i z u). Kolisty uk ad g ów formalnie nie 
zostaje w tej alegorii domknięty jak u  wiatowida ze Zbrucza. 
Nie dziwota, w istocie bowiem dope nieniem kręgu  ycia staje 
się w ikonie Tycjana g ęboka ciemno ć, wyzuta z jakiejkolwiek 
dekoracji.

Tak się zatem zamyka ko o. Ale mo na je w ikonografi i 

zamknąć inaczej, z ca ą jaskrawą dos owno cią. Tak dzieje się 
zw aszcza w emblematycznych podobiznach Uroborosa, mitycz-
nego wę a, symbolu czasu, który z era swój w asny ogon, choć 
niekiedy narusza brutalną, prostą wymowę – jak w przypadku 
emblematu LXXXIII z Emblematum liber Andrei Alciattiego – in-
telektualna mrzonka wyra ona w opisie,  e nie miertelno ć zdo-
być mo na poprzez studia literackie.

Czemu  jednak opowiadam to wszystko? Czemu mno ę cyta-

ty, czemu zwierzam się z typowych dozna  mojego wieku, czemu 

Kup książkę

background image

16

   

w óczę się po starych obrazach? Czy, najzwyczajniej pod s o cem, 
nie prowadzi mnie banalny w takich razach horror vacui – prosty 
lęk przed pustacią, co nadciąga „jak z odziej w nocy”

 

(1 Tes 5,2)?

A mo e jedynie po to, aby – trochę zakosami, trochę pokręt-

nie i na literacką  w a nie mod ę – w paradoksalnej zgodno ci/
niezgodno ci z renesansowymi mrzonkami Alciattiego – „do-
brać się” do początku?

Początek budzi bowiem we mnie większą grozę ni  koniec, 

większe poczucie nico ci. Nie mówię tego bez namys u, nie mó-
wię bez zastanowienia. Przeciwnie: zawsze chcia em zrozumieć 
taki stan rzeczy, zawsze – odkąd sięgnę pamięcią – chcia em po-
jąć ów lęk, zwykle dziki i parali ujący, gdy przychodzi my leć 
i mówić o początku. O czasie, gdy mnie nie by o jeszcze, więc nie 
by o tak e niczego.

Zdawa oby si

ę wprawdzie,  e nale y tu uwierzyć staro ytnym 

mistrzom i przyjąć,  e pomiędzy początkiem i ko cem – tak e 
w sprawach nico ci – nie ma  adnej ró nicy. Mówi  to chocia by 
cytowany ju  Anaksymander, mówi  to Heraklit, zarzekając się, 

e „ta sama droga [wiedzie] w górę i w dó ”

4

,  e „jest w nas jed-

nocze nie  ycie i  mierć, jawa i sen, m odo ć i staro ć – wzajem-
nie się zmieniają”

5

,  e początek i koniec stykają się w obwodzie 

ko a

6

.

Ale chyba trochę niedobrze czytamy tych greckich nauczy-

cieli. Czytamy chyba trochę niedobrze, bo nie dostrzegamy w ich 
my leniu – tak jak nale a oby, z ca ą jaskrawo cią – tej tragicznej, 
nicującej jednorodno ci początku i ko ca. Ani tego zw aszcza,  e 
bez początku – takiego początku, jaki zosta  nam dany (niczym 
zgubny prezent Danaów) – nie by oby drogi nocy, jaką i ć musi-
my. Nie by oby drogi ku  mierci, ku wyzięb ej otch ani bez dna.

My lę te , choć mo e tu się mylę,  e nieobca im by a taka 

wizja, która – na przyk ad wbrew mitycznemu my leniu, tak e 
my leniu Nietzschego, a na podobie stwo Koheleta –  ączy, ze 

wiadomo cią absolutnej grozy i absolutnej nico ci, ko owe i li-

nearne rozumienie czasu w jedną zwartą strukturę. W tej struktu-
rze dzieje wszelkiego bytu bieg yby rzeczywi cie w obwodzie, od 

Kup książkę

background image

   17

nico ci do nico ci, od prochu do prochu, ale nic dwa razy nie mo-
g oby się zdarzyć, nic powtórzyć. I nie by oby wcale – jak pragną  
Marek Aureliusz w swoim, tak e upiornym, obrazie wiekuistej 
apokatastazy – wielu Sokratesów przed Sokratesem ani wielu So-
kratesów po Sokratesie, a tylko jeden jedyny, nigdy niewracający 
do istnienia, do bytu, mistrz z Aten.

Tak czy siak, początek zas uguje na taką samą odrazę jak ko-

niec, na taki sam bunt. A nawet na co  bardziej radykalnego.

Tymczasem księgi  więte i nie więte – niczym pijany p otu 

– trzymają się początku i szukają w nim oparcia. I przywiązują 
do , jakby by o do czego, jaką  szczególną wagę. Ich s owa są 
przy tym odmierzone, stanowcze, patetyczne, prowokacyjne, nie 
znoszące sprzeciwu:

„Na początku Bóg stworzy  niebo i ziemię” (Rdz 1,1);
Na początku by  wodór*;
„Na początku by o S owo” (J 1,1);
„Na początku by a chuć”**.
I tylko Paul Valéry, jedyna znana mi osoba pióra, lekcewa y  

początek i nie zamierza  poddać się jego zgubnemu dyktatowi, 
nie chcąc z tego względu napisać powie ci, gdy  nieodwo alnie 
musia aby się ona zaczynać od potwornego bana u („Markiza 
wysz a z domu o dziewiątej”), od razu unicestwiającego wszel-
ki sens, wszelką warto ć. Wielu jednak nie mia o jego heroizmu 
i przybiera o w swoich koronnych dzie ach patetyczny ton De-
miurga, jego apokaliptyczny timbre: „Rok 1647 by  to dziwny rok, 
w którym rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowa y jako-
we  klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.

Jedni zatem autorzy ksiąg  więtych i nie więtych ustanawiają 

„od początku” ca e  wiaty i za wiaty, inni tylko swoje – mniejsze 
albo większe, ale zawsze mityczne – ojczyzny. Pierwiastkowe jed-
nak dla takiego kultu początku jest tak naprawdę przywiązanie 

 * 

Tytu   g o nej swego czasu ksią ki Hoimara von Ditfurtha (prze . Anna 

Danuta Tauszy ska, Warszawa 1989).
 ** Pierwsze zdanie Requiem aeternam Stanis awa Przybyszewskiego.

Kup książkę

background image

18

   

nie do mitu, ale do Logosu, do Rozumu i S owa – zawsze wiel-
kimi literami – które tak naprawdę kamufl ują zaledwie ukryty 
w idei początku plan destrukcji. 

Ale nie da się ostatecznie tym sposobem ukryć,  e początek 

– taki początek, jaki zosta  nam pisany – niesie w sobie nasz ko-
niec. Nie da się te  usprawiedliwić tego albo innego jego sprawcy. 
Nie ma on bowiem – poza S owem, poza Logosem –  adnego 
usprawiedliwienia,  adnego alibi.  mierć wszystkiego, co  yje, 
podwa a wszak zawsze jego natchnione s owa, jego wieszczy ton, 
jego obietnice.

Tak naprawdę – wiedzia  to chocia by Bu hakow – wszystko 

przecie , czyli  ycie, zaczę o się zapewne dlatego,  e to „nasza 
Annuszka rozla a olej”. Albo jako  podobnie. Szczegó y nie są 
zresztą wa ne, wa ny jest plan ogólny, wa ny zamiar.

Zawsze to czu em, zawsze przeczuwa em. Od dziecka. Od 

pierwszej chwili bólu. A teraz, po up ywie tak wielu ciemnych lat 

ycia, ju  wiem. Wiem – i kwita. I umiem sobie odpowiedzieć, 

skąd ten taniec, taniec  ycia i  mierci – w jednym ciele, w jed-
nej duszy, w  wiecie doko a. Skąd labirynt, który ko czy się tępą 
i czarną  cianą, do której wreszcie docieramy w naszych pląsach 

więtego Wita. 

To zatem dar czartowski, prezent jednocze nie pod y, nie-

chlujny i nieporadny, bo u początku zawsze jest który  po ledniej-
szy „w adca much”, który  diabolus minor. I nie musi się on wcale 
pochylać nad kolebką, nie musi – niczym z a czarownica z ba ni 
o  piącej pannie – manipulować spektakularnie wrzecionem czy 
te  szyd em, które i tak wyjdzie z worka. Ukąszenie  mii, ukąsze-
nie heglowskie, kopniaki losu, rany i razy nieprzytomne  ycia – 
wszystko to tylko bowiem rekwizyty z dawna ju  dane i zadane, 
zrządzone u początku w a nie, u początku, ku któremu nie chce 
wcale – uporczywie i upiornie – sięgać nasz wzrok otumaniony 
przez mistrzów z rozmaitych kazalnic i uczonych w Pismach.

Ale czasem ostatecznie sięga. Sięga w przera eniu, buncie 

i w g odzie prawdy – jakakolwiek by ona by a. A jest wiekuista 
i bolesna.

Kup książkę

background image

Wiekuista i bolesna jak – niestety – jej dawca i w odarz, 

jak Demiurg. Jak ów posępny animator Annuszki, która rozla-

a olej. Jak jej rzekomo niebia ski, rzekomo dobry i rzekomo 

sprawiedliwy „macher”. I dawca początku z jego zawsze z ym 
zako czeniem.

Kiedy więc czytam jego programowy manifest – zwany Księ-

gą Rodzaju, czyli Księgą Zrodzenia ( wiata i ludzi) – burzy się 
moja krew, burzy się moja dusza, do której Demiurg ro ci sobie 
pretensje, choć nie jego to dzie o i nie jego to sprawa. Amen.

Kup książkę

background image

Kup książkę

background image

Zło, które jest w powietrzu

Kup książkę