background image

C.S. FORESTER 

Hornblower i jego 

okręt Atropos

Przekład: Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Atropos
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta: Teresa Kubica
ISBN 83-85297-16-2
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1720/K

background image

Rozdział I

Pokonawszy śluzy, łódź kanałowa płynęła teraz krętą trasą przez urocze 

okolice Cotswoldu. Hornblowera rozpierała radość: był w drodze do objęcia 

dowództwa nad nową jednostką i sycił wzrok nieznanymi widokami, podróżując w 

zupełnie nowy dla siebie sposób, podczas gdy kapryśna pogoda angielska 

zdecydowała się zainscenizować jasny, słoneczny dzień w połowie grudnia. Mimo 

chłodu ten rodzaj podróżowania bardzo mu odpowiadał.

— Przepraszam na chwilkę, moja droga — powiedział.

Maria, z uśpionym Horatiem w ramionach, skwitowała westchnieniem 

niecierpliwość małżonka i odsunęła kolana, żeby mu zrobić przejście. Hornblower 

wyprostował się, na ile było to możliwe w niskiej kajucie pierwszej klasy, i wyszedł 

na otwartą część dziobową łodzi pasażerskiej, gdzie mógł stanąć na skrzynce ze 

swoimi rzeczami i rozejrzeć się. Była to dziwna jednostka, o długości najmniej 

siedemdziesięciu stóp i ledwie pięciu stopach szerokości — przynajmniej tak mu się 

wydawało, gdy patrzył w kierunku rufy — podobne proporcje widywał w 

zwariowanych canoe z wydrążonych pni, jakimi posługiwano się w Indiach 

Zachodnich. Zanurzenie musiała mieć poniżej stopy; widać to było wyraźnie, kiedy 

mknęła za idącymi kłusem końmi z prędkością na pewno ośmiu węzłów — dziewięć 

mil na godzinę, przeliczył szybko w myśli, bo tak mierzono prędkość tu, na wodach 

śródlądowych.

Łódź podążała z Gloucester do Londynu kanałem łączącym Tamizę z rzeką 

Severn. Sunąc znacznie spokojniej niż dyliżans, była prawie równie szybka i 

zdecydowanie tańsza, o pensa na mili, mimo że zajmowali kabinę pierwszej klasy. 

On, Maria i dziecko byli w tej klasie jedynymi pasażerami i kiedy Hornblower 

wręczał przewoźnikowi opłatę za przejazd, ten, obrzuciwszy porozumiewawczym 

spojrzeniem figurę Marii, zauważył, że po sprawiedliwości powinni zapłacić za dwoje 

dzieci, a nie za jedno. Maria zareagowała pogardliwym prychnięciem na taką 

wulgarność, a obecni przy tej scence skwitowali to chichotem.

Stojąc na skrzynce i patrząc przez obwałowanie kanału Hornblower widział 

szare kamienne ogrodzenia i z takiego samego szarego kamienia zabudowania 

gospodarskie. Rytmiczny stukot podków biegnących kłusem koni, które holowały 

łódź, podkreślał gładkość jej biegu; ślizgała się niemal bez szmeru po powierzchni 

wody — Hornblower podejrzał sztuczkę stosowaną przez przewoźników: gwałtownie 

background image

przyśpieszając wjeżdżali na grzbiet fali dziobowej wywołanej ruchem łodzi i 

utrzymywali na niej dziób łodzi, zmniejszając w ten sposób turbulencję w kanale do 

minimum. A kiedy Hornblower obejrzał się na rufę, spostrzegł, że daleko w tyle 

trzciny przybrzeżne pochyliły się, aby wyprostować się ponownie dopiero w dłuższą 

chwilę po ich przejściu. Właśnie ta sztuczka pozwalała na uzyskiwanie 

fantastycznych w tych warunkach prędkości. Konie zmieniane co pół godziny 

utrzymywały stałą prędkość dziewięciu mil na godzinę. Dwie liny holownicze 

uwiązane były do drewnianych pachołków na dziobie i rufie; jeden z przewoźników 

jechał na tylnym koniu w charakterze poganiacza konia przedniego, pokrzykując i 

trzaskając z bicza. Na ławce rufowej siedział drugi przewoźnik, o gburowatym 

wyglądzie. Hak zastępował mu brakującą dłoń u jednej ręki; drugą dzierżył rumpel, 

prowadząc łódź przez zakręty ze zręcznością budzącą podziw Hornblowera.

Nagły dźwięk podków na kamiennym podłożu ostrzegł Hornblowera w samą 

porę. Nie zwalniając biegu konie cwałowały pod niskim mostem, z trudem mieszcząc 

się na ścieżce holowniczej między wodą a łukiem przęsła. Jadący konno przewoźnik 

wtulił twarz w grzywę zwierzęcia, żeby nie zawadzić głową o most; ledwo 

Hornblower zdążył zeskoczyć ze skrzynki i przykucnąć, a już most przemknął nad 

nim. Usłyszał, jak sternik zaśmiał się głośno, widząc jego popłoch.

— Ucz się pan szybko poruszać w łodzi kanałowej, kapitanie — powiedział 

głośno ze swego miejsca u steru. — Taki, co ostatni zbiega z masztów, dostaje dwa 

tuziny kijów! Ale tu w Cotswold, kapitanie,  p a ń s k a  głowa się rozbije, jak nie 

będzie pan dobrze uważał.

— Nie pozwalaj, Horatio, żeby ten człowiek był taki niegrzeczny dla ciebie — 

odezwała się Maria z kajuty. — Nie możesz kazać mu przestać?

— Nie tak łatwo, moja droga — odparł Hornblower. — Tutaj on jest 

dowódcą, a ja tylko pasażerem.

— Jak nie możesz kazać mu przestać, to chodź tu, gdzie nie dosięgną cię jego 

ordynarne odezwania.

— Dobrze, skarbie, za minutkę.

Hornblower wolał wystawiać się na drwiny przewoźnika, byle tylko móc 

rozglądać się wokoło; była to dla niego doskonała sposobność do obserwacji 

funkcjonowania kanałów, które w ciągu ubiegłych trzydziestu lat zmieniły 

ekonomiczne oblicze Anglii. A niedaleko przed nimi znajdował się tunel Sapperton, 

cud techniki stulecia, największe osiągnięcie nowoczesnej nauki. Chciał go 

background image

koniecznie zobaczyć. Niech sobie sternik pokpiwa z niego, jeśli ma na to chęć. To 

zapewne dawny marynarz, zwolniony ze służby z powodu utraty dłoni. Dla takiego to 

nie lada gratka mieć pod swoją komendą kapitana marynarki wojennej.

W dali zamajaczyła szarokamienna wieża śluzy i drobna postać śluzowego 

otwierającego wrota. Na okrzyk przewoźnika, pełniącego funkcję poganiacza, konie 

zwolniły bieg; prędkość łodzi bardzo się zmniejszyła, gdy jej dziób ześliznął się z fali 

dziobowej. Łódź weszła do śluzy i jednoręki sternik wyskoczył na brzeg z liną, 

owijając ją zręcznie wokół pachoła; jedno, może dwa silne pociągnięcia za linę i łódź 

prawie stanęła. Przewoźnik pobiegł do przodu i zamocował linę na następnym 

pachole.

— Kapitanie, niech nam pan rzuci tę linę — zawołał i Hornblower posłusznie 

cisnął w jego stronę cumę dziobową łodzi. Prawo morza obowiązywało również na 

wodach śródlądowych — najpierw okręt, a następnie, w znacznie dalszej kolejności, 

godność osobista.

Dozorca zamykał już za nimi wrota śluzy, a jego żona otwierała zasuwy wrót 

górnych, przez które zaczęła wdzierać się woda. Pod jej naporem dolne wrota 

zamknęły się z trzaskiem i łódź poszła w górę na wzbierającej z bulgotem wodzie. W 

mgnieniu oka zmieniono konie; przewoźnik-poganiacz wgramolił się na siodło. 

Przytknąwszy do ust ciemną butelkę, przechylił głowę do tyłu i ciągnął przez kilka 

sekund pozostałych do wypełnienia się śluzy. Sternik odrzucił liny — Hornblower 

odebrał od niego cumę dziobową — żona śluzowego napierała na jedną połowę wrót 

górnych, a śluzowy, nadbiegłszy od dołu śluzy zaczął napierać na drugą. Poganiacz 

krzyknął, trzasnął z bicza i konie szarpnęły łódź do przodu. Sternik wskoczył na 

swoje miejsce na ławce rufowej i już płynęli dalej, nie straciwszy ani sekundy. 

Niewątpliwie ruch na tym kanale był szczytem nowoczesności i przyjemnie było 

podróżować „Queen Charlotte”, najszybszą ze wszystkich łodzi kanałowych, której 

wszystkie inne jednostki ustępowały z drogi. Na dziobie miała przytwierdzony 

połyskujący brzeszczot kosy, dumny symbol swojej ważności. Jego ostrze 

przecięłoby linę holowniczą każdej zbliżającej się łodzi, która nie opuściłaby jej 

dostatecznie szybko, żeby dać im przejście. Około czterdziestu żon wieśniaków i 

dziewcząt wiejskich w drugiej klasie, na rufie, wiozło kury, kaczki, jajka i masło na 

targ odległy o dwadzieścia mil, z zamiarem powrotu jeszcze tego samego dnia. 

Naprawdę zadziwiające.

Teraz, kiedy płynęli ku szczytowi wzgórza, śluza goniła śluzę, a przy każdej 

background image

poganiacz podnosił swoją ciemną butelkę do ust. Pokrzykiwał na konie coraz bardziej 

ochrypłym głosem i coraz częściej strzelał z bata. Przy każdej śluzie Hornblower 

posłusznie podawał cumę dziobową, mimo usilnych próśb Marii, żeby tego nie robił.

— Moja droga — perswadował jej — oszczędzamy w ten sposób czas.

— Ale to nie jest w porządku — upierała się Maria. — On wie, że jesteś 

kapitanem w marynarce wojennej.

— Wie aż za dobrze — odparł Hornblower z krzywym uśmiechem. — Ale ja 

mam dowództwo do objęcia.

— Jakby to nie mogło poczekać — fuknęła Maria.

Trudno było jej pojąć, że dla dowódcy okrętu jego stanowisko jest 

najważniejsze ze wszystkiego i że nie będzie on chciał tracić ani godziny, ani minuty 

w drodze do przejęcia dowództwa nad swoją korwetą wojenną na Tamizie; nie mógł 

się doczekać chwili, gdy ujrzy „Atropos”, miotany nadzieją i obawą, jak narzeczony 

zakwefionej dziewicy na Wschodzie — o takiej jednak analogii lepiej było nie mówić 

Marii.

Sunęli teraz częścią kanału wiodącego przez szczyt wzniesienia; wykop 

pogłębiał się i stukot kopyt końskich odbijał się dzwoniącym echem od skalistych 

brzegów. Za małym zakrętem będzie już na pewno tunel Sapperton.

— Nie popuszczaj, Charlie! — zawołał nagle sternik. Zaraz też skoczył do 

rufowej liny holowniczej, żeby zdjąć ją z drewnianego pachołka. Nastąpiło wielkie 

zamieszanie. Krzyki i wrzaski na ścieżce holowniczej, rżenie koni, uderzenia 

podków. Hornblower ujrzał, jak koń czołowy w szaleńczym wysiłku próbował 

wdrapać się na stromą ścianę wykopu — tuż przed nimi był zakończony blankami 

mroczny otwór tunelu i koń nie miał innej drogi. „Queen Charlotte” przechyliła się 

niebezpiecznie w kierunku brzegu przy akompaniamencie krzyków pasażerek drugiej 

klasy; przez chwilę Hornblower był przekonany, że się wywrócą. Jednakże po 

zluźnieniu lin łódź wyprostowała się i stanęła; gwałtowna szarpanina drugiego konia 

zaplątanego w dwie liny holownicze skończyła się wyzwoleniem go z ich uwięzi. 

Sternik wygramolił się na ścieżkę holowniczą i założył cumę rufową na pachoł.

— Ładny klops — powiedział.

Jakiś mężczyzna zbiegł ku nim z wysokiego obwałowania, skąd rżąc 

spoglądały na nich zapasowe konie. Ujął za uzdy konie holujące „Queen Charlotte”. 

Na ziemi, tuż u jego stóp, leżał Charlie, przewoźnik-poganiacz, z twarzą zmienioną w 

krwawą maskę.

background image

— Wracać mi z powrotem! — huknął sternik na kobiety wysypujące się 

tłumnie z kabiny drugiej klasy. — Nic się nie stało. Z powrotem do kabiny! Jak da im 

się wyjść na ląd — dodał do Hornblowera — to potem trudniej je połapać niż te ich 

kury.

— Horatio, co się dzieje? — pytała Maria stając w drzwiach kajuty pierwszej 

klasy, z dzieckiem w ramionach.

— Nic takiego, skarbie, żebyś musiała się niepokoić — odparł Hornblower. — 

Opanuj się. To nie jest czas na nerwy.

Odwrócił się i patrzył, jak jednoręki sternik pochylony nad Charliem 

sprawdza, co mu się stało; zaczepiwszy swoim stalowym hakiem o przód jego bluzy 

uniósł jego tułów do góry, ale głowa Charliego zwisła bezwładnie do tyłu. Po 

policzkach spływała krew.

— Z Charliego niewiele będzie pożytku — stwierdził sternik. Odczepił hak i 

ciało opadło z tępym stuknięciem. Gdy Hornblower schylił się, żeby popatrzyć z 

bliska, zauważył strużkę dżynu o trzy stopy od krwawiących ust. Na pół zemdlony i 

na pół pijany — właściwie bardziej pijany niż zemdlony.

— Musimy przenóżkować przez tunel — oświadczył sternik. — Jest tam ktoś 

w budnyku na górze?

— Ani żywej duszy — odpowiedział człowiek trzymający konie. — Cały ruch 

przeszedł wczesnym rankiem.

Sternik gwizdnął.

— Będziesz musiał popłynąć z nami — zdecydował.

— Ja nie — sprzeciwił się koniarz. — Mam szesnaście koni — z tymi dwoma 

osiemnaście. Nie mogę ich zostawić.

Sternik bluznął stekiem wyszukanych przekleństw, zadziwiając nawet 

Hornblowera, który tyle ich słyszał w swoim życiu.

— Co to znaczy „przenóżkować” przez tunel? — zapytał.

Sternik wskazał kikutem ręki posępną, ziejącą mrokiem gardziel tunelu 

oblankowaną u wlotu.

— W tunelu nie ma ścieżki holowniczej, to chyba jasne, kapitanie — 

powiedział. — Zostawiamy tu konie i przepychamy łódź nogami. Na dziób zakłada 

się parę „skrzydeł” — coś jak kotbelki. Charlie kładzie się na jednej, ja na drugiej, 

głowami do środka, a nogami do ścian tunelu. A potem tak jakby idziemy i tak się 

przeciąga łódź przez tunel, a tam, na południowym końcu, bierze się świeżą parę 

background image

koni.

— Rozumiem — powiedział Hornblower.

— Wyleję parę wiader wody na tego opoja — ciągnął sternik. — Może to go 

ocuci.

— Może — zgodził się Hornblower.

Ale wiadra wody nie zrobiły żadnego wrażenia na nieprzytomnym Charliem, 

który uległ widocznie szokowi. Mimo obmycia potłuczonej twarzy ciekła z niej dalej 

powoli strużka krwi. Sternik wyrzucił z siebie nowy potok przekleństw.

— Przypłynom tu za wamy inne — zauważył koniarz. — Za jakie dwie 

godziny.

W odpowiedzi usłyszał nową porcję wymyślań.

— Z progów na Tamizie musimy zjechać za widna — stwierdził sternik. — 

Dwie godziny? Nawet jak ruszymy zaraz, ledwie zdążymy tam za dnia.

Powiódł wzrokiem wokoło, po milczącym wykopie kanału i gardzieli tunelu, 

po kobietach trajkocących po pokładzie łodzi i towarzyszących im paru zgrzybiałych 

starcach.

— Będziemy spóźnieni dwanaście godzin — powiedział zatroskany.

Dla Hornblowera oznaczało to dzień zwłoki w objęciu dowództwa nad 

okrętem.

— Niech to diabli — mruknął. — Pomogę wam przenóżkować.

— To zacnie z pana strony, sir — ucieszył się sternik, znacząco zastępując 

egalitarne „kapitanie” słówkiem „sir”, czego dotąd starannie unikał. — Tylko czy pan 

potrafi?

— Chyba tak — uspokoił go Hornblower.

— No to zakładamy te skrzydła — zdecydował natychmiast sternik.

Były to małe platformy wystające po obu stronach dziobu.

— Horatio — zapytała Maria. — Co ty wyczyniasz?

Takiego właśnie pytania można się było spodziewać po Marii. Hornblower 

miał już zamiar odpowiedzieć, że doi kury, jak to kiedyś słyszał na „Renown”, ale się 

powstrzymał.

— Pomagam tylko przewoźnikowi, skarbie — wyjaśnił cierpliwie.

— Za mało dbasz o swoją pozycję — gniewała się Maria.

Hornblower był już teraz na tyle doświadczonym małżonkiem, żeby wiedzieć, 

że warto pozwolić żonie mówić, co tylko chce, byle sam mógł robić, na co ma ochotę. 

background image

Założono skrzydła i wszyscy trzej, on ze sternikiem na łodzi, a koniarz na brzegu, 

zajęli stanowiska wzdłuż burty „Queen Charlotte”. Silne zespołowe odbicie pchnęło 

łódź wykopem w stronę tunelu.

— Sir, niech pan jej nie daje stanąć — rzucił sternik gramoląc się w stronę 

dziobu na lewe skrzydło boczne. Było rzeczą oczywistą, że znacznie łatwej jest 

utrzymywać łódź w ciągłym, acz powolnym, ruchu, niż posuwać się skokami, to 

zatrzymując się, to ruszając. Hornblower pospieszył na prawe skrzydło, kładąc się na 

nim na płask z głową skierowaną ku środkowi. Dziób łodzi wsunął się już w mroczną 

czeluść tunelu. Hornblower wyczuł, że wyciągniętymi nogami dotyka kamiennej 

obmurówki. Zaparł się stopami i przebierając nimi posuwał łódź naprzód.

— Spokojnie, sir — doradził sternik, z głową tuż przy głowie Hornblowera. 

— Marny do przejścia więcej jak dwie mile.

Dwumilowy tunel wydrążony w litej skale pogórza Cotswoldskiego! Nic 

dziwnego, że uznano go za ósmy cud świata. Akwedukty Rzymian były niczym w 

porównaniu z tym dziełem. Posuwali się coraz dalej w głąb tunelu, w gęstniejących 

ciemnościach, aż mrok stał się kompletny i chociaż wytężali wzrok, przestali widzieć 

cokolwiek. Na początku tunelu kobiety gadały, śmiały się i pokrzykiwały, żeby 

usłyszeć echo swoich słów.

— Głupie gęsi — mruknął sternik.

Teraz jednak, przygnębione ciemnością, zamilkły wszystkie, z wyjątkiem 

Marii.

— Mam nadzieję, Horatio, że pamiętasz o porządnym ubraniu, które masz na 

sobie — gderała.

— Tak, skarbie — odparł Hornblower, rad, że Maria nie może go widzieć.

To, co robił, nie miało nic wspólnego z godnością ani z wygodą. Po kilku 

minutach mocno już odczuwał twardość platformy pod sobą, wkrótce i nogi zaczęły 

się buntować przeciwko wysiłkowi, do jakiego zostały zmuszone. Próbował zmieniać 

trochę pozycję, pracować innymi mięśniami i leżeć na innych okolicach swego ciała, 

ale szybko zorientował się, że należy to czynić rytmicznie i w odpowiednich 

momentach, żeby nie zakłócić równomiernego tempa posuwania się łodzi — sternik 

leżący tuż przy nim ofuknął go mrukliwie za to, że łódź chybnęła się nieco, kiedy 

Hornblower nie zdążył odepchnąć się prawą nogą od muru.

— Niech pan jej nie daje stanąć, sir — powtórzył.

Niczym w koszmarnym śnie posuwali się w absolutnej ciemności i ciszy. 

background image

„Queen Charlotte” płynęła zbyt wolno, żeby wzbudzić szmer wody pod dziobem. 

Hornblower przebierał wciąż stopami, zmuszając obolałe nogi do ciągłego wysiłku; 

podeszwami butów wyczuł, że skończyła się obmurowana część tunelu, a zaczęła 

naga skała — szorstka i nierówna, jak ją zostawili drążący tunel robotnicy po rozbiciu 

oskardami i ładunkami prochu. To jeszcze bardziej utrudniało jego zadanie.

Z dala dobiegi go jakiś odgłos, cichutki pomruk — początkowo tak słaby, że 

dopiero gdy zwrócił na niego uwagę, zorientował się, że słyszał go już od pewnego 

czasu. W miarę posuwania się łodzi pomruk nasilał się, aż przeszedł w głośny ryk; 

Hornblower nie miał pojęcia, co to takiego, a ponieważ leżący obok sternik nie 

zdradzał niepokoju, postanowił go nie pytać.

— Odpocznijmy minutkę, sir — zaproponował sternik. Zdziwiony jego 

słowami Hornblower zluźnił nacisk obolałych stóp, gdy tymczasem jego sąsiad, dalej 

w pozycji leżącej, szukał czegoś obok po omacku. Po chwili naciągnął na nich obu 

plandekę aż po stopy wystające poza nią. Pod plandeką nie było ciemniej niż na 

zewnątrz, ale znacznie duszniej.

— Pchamy dalej, sir — powiedział sternik i Hornblower znowu zaczął 

odpychać się stopami od skały. Plandeka przytłumiła nieco słyszany przedtem hałas. 

Przetoczyła się po niej głośno strużka wody, potem druga, i Hornblower nagle pojął, 

co to był za odgłos.

— Nadchodzi — powiedział sternik spod plandeki.

Podziemny strumień przerwał tu sklepienie tunelu i spływał hucząc do kanału. 

Woda lała się na nich ogłuszającymi kataraktami, cisnąc na plandekę i dudniąc po 

daszkach kabin. W tym huku utonęły krzyki kobiet. Po chwili potok wody osłabł, 

zaczął się rozpadać na strużki i wkrótce pozostał za nimi.

— Jeszcze raz będzie coś takiego — mówił sternik obok niego w dusznych 

ciemnościach. — Po suchym lecie jest lepiej.

— Zmokłeś, Horatio? — rozległ się głos Marii.

— Nie, skarbie — odparł Hornblower, tym prostym zaprzeczeniem 

zapobiegając dalszym indagacjom.

Stopy miał faktycznie mokre, ale po jedenastu latach na morzu była to fraszka 

dla niego; znacznie bardziej martwiło go zmęczenie odczuwane w nogach. Wydawało 

mu się, że wiek upłynął, zanim następne strużki wody i okrzyk sternika „Nadchodzi” 

oznajmiły drugi potop. Gdy przeszli pod nim, sternik z westchnieniem ulgi ściągnął z 

nich plandekę. A wtedy, wykręciwszy szyję, Hornblower dojrzał coś daleko w 

background image

przodzie. Oczy przywykły już do ciemności i w gęstym mroku, bardzo bardzo daleko, 

mignęło nagle coś o rozmiarach może ziarnka piasku. To był drugi koniec tunelu. 

Hornblower zaczął energiczniej pracować nogami. Wylot tunelu rósł w oczach, od 

ziarnka piasku do nasiona grochu; jak się należało spodziewać, kształt miał 

półokrągły i wciąż się zwiększał, dzięki czemu w tunelu robiło się powoli coraz 

widniej, aż można było dojrzeć ciemną powierzchnię wody i nierówności sklepienia. 

Tutaj tunel miał znowu wymurówkę z cegieł i łatwiej było się posuwać — 

przynajmniej się zdawało, że dużo łatwiej.

— Koniec nóżkowania — zakomenderował sternik odepchnąwszy się ostatni 

raz.

Hornblowerowi trudno było uwierzyć, że nie musi już wysilać nóg, że 

wypływają już na światło dzienne i że nie spadną na niego kaskady z podziemnych 

źródeł, gdy dusząc się będzie leżał pod plandeką. Łódź wyśliznęła się wolno z 

gardzieli tunelu i mimo że płynęła powoli, a zimowe słońce świeciło słabo, poczuł się 

przez chwilę oślepiony. Głośne teraz paplanie pasażerów urosło prawie do rozmiaru 

hałasu, z jakim podziemny strumień lał się na plandekę. Usiadł i mrugając powiekami 

rozglądał się wokoło. Na ścieżce holowniczej czekał człowiek z parą koni. Złapał linę 

rzuconą przez sternika i konie przyciągnęły łódź do brzegu. Duża grupa pasażerów, 

którzy tu wysiadali, wyroiła się z tobołkami i drobiem. Reszta czekała na pokładzie.

— Horatio — odezwała się Maria wychodząc ze swej kajuty. Maleńki Horatio 

obudził się i trochę kaprysił.

— Co, skarbie?

Hornblower czuł na sobie spojrzenie Marii, lustrujące nieporządny wygląd 

jego odzieży. Wiedział, że Maria najpierw go zbeszta, a potem wyszczotkuje mu 

ubranie, traktując go z taką samą macierzyńską zaborczością, z jaką on traktował 

swego syna. Ale w tym momencie nie chciał być traktowany zaborczo.

— Chwileczkę, kochanie, wybacz mi — powiedział i zszedłszy spiesznie na 

ścieżkę holowniczą, włączył się do rozmowy sternika i właściciela koni.

— Nie ma tu ani jednego mężczyzny — mówił ten ostatni. — I nie znajdziecie 

nikogo aż do Oksfordu, to wam ręczę.

Sternik obrzucił go takim samym stekiem przekleństw, co poprzedniego 

koniarza.

— Nie ma rady, tak sprawy stoją — stwierdził filozoficznie koniarz. — 

Będziecie musieli poczekać aż ktoś przypłynie.

background image

— Nie ma nikogo na podorędziu? — dziwił się Hornblower.

— Nikogo, sir — odparł sternik i dodał po chwili wahania: — Może pan, sir, 

zgodziłby się zająć parą koni?

— Ja nie — odpowiedział natychmiast Hornblower — tak go zaskoczyła ta 

propozycja, że nie próbował nawet ukryć konsternacji na myśl o poganianiu koni, co 

dotąd robił potłuczony Charlie; potem przyszło mu do głowy, jak zachowując swoją 

godność może się wymigać spod opiekuńczych zakusów Marii, więc dodał: — Ale 

zajmę się sterem.

— To by pan mógł, sir — ucieszył się sternik. — Sterować dla pana nie 

pierwszyzna. Na pewno da pan sobie radę. Sprawa jasna. A ja poprowadzę szkapy . 

Moja awaryjna ręka mi w tym pomoże — dodał kierując spojrzenie na kikut ze 

stalowym hakiem.

— Załatwione — zdecydował Hornblower.

— Jestem panu wdzięczny, sir, jak pragnę zdrowia — ciągnął sternik, 

dorzucając parę przekleństw dla podkreślenia swej szczerości. — Dostałem 

zamówienie na ten przejazd — tamte dwie skrzynie herbaty na dziobie dla Londenu, z 

pierwszego zbioru w Chinach. Zaoszczędzi mi pan funtów, sir, i pomoże zachować 

moje dobre imię. Wdzięczny jestem jak…

Znowu podkreślił przekleństwami prawdziwość swoich słów.

— Nie ma o czym mówić — odparł Hornblower. — Im wcześniej ruszymy, 

tym szybciej będziemy na miejscu. Jak się nazywacie?

— Jenkins, sir. — Tom Jenkins, sternik, który teraz miał pełnić funkcję 

poganiacza, pociągnął za grzywkę nad czołem. — Starszy obsady marsa na starej 

„Superb”, pod kapitanem Keatesem, sir.

— W porządku, Jenkins. Ruszamy.

Właściciel koni zabrał się do przywiązywania lin holowniczych. Jenkins 

odrzucił cumę dziobową; Hornblower rzucił rufową i czekał, z liną raz tylko owiniętą 

wokół pachołka; Jenkins żwawo wgramolił się na siodło i zaczepił lejce o hak u 

kikuta.

— Ależ, Horatio — zawołała Maria — co ty masz zamiar robić?

— Dopłynąć do Londynu, skarbie — odparł Hornblower. W tym momencie 

świsnął bat i liny holownicze naprężyły się.

Hornblower, dzierżąc linę w ręku, musiał skoczyć na ławkę rufową i chwycić 

za rumpel. Maria mogła jeszcze gadać swoje, ale on był już zbyt zajęty, żeby słuchać, 

background image

co ona mówi. Rzecz zadziwiająca, jak szybko „Queen Charlotte” nabierała rozpędu, 

gdy konie, przeszedłszy nagle w kłus, wciągnęły jej dziób na falę dziobową. Konie z 

kłusa przeszły w cwał i prędkość stała się fantastyczna — tak przynajmniej odbierała 

to wyobraźnia Hornblowera, który ze zwykłego pasażera stał się teraz sternikiem. 

Brzegi uciekały szybko; na szczęście w tym głębokim wykopie, przeprowadzonym 

szczytem wzniesienia, kanał biegł początkowo prosto, bo sterowanie nie było wcale 

takie łatwe. Dwie liny holownicze, jedna zamocowana do dziobu, a druga do rufy, 

utrzymywały stateczek w położeniu równoległym do nasypu przy minimalnym użyciu 

rumpla — to ekonomiczne wykorzystanie siły przemawiało do matematycznego 

umysłu Hornblowera, lecz utrudniało nieco wyczuwanie ruchu łodzi, gdy Hornblower 

chciał wypróbować działanie rumpla.

Z pewną obawą patrzył przed siebie na zbliżający się zakręt, a gdy podpływali 

do niego, przerzucał spojrzenie z brzegu na brzeg, chcąc się upewnić, że idą środkiem 

toru wodnego. Za zakrętem, prawie na wprost nich, był most — jeszcze jeden z tych 

piekielnych mostów kanałowych, oszczędnie budowanych, gdzie z powodu 

wybrzuszenia ścieżki holowniczej pod łukiem mostowym trzeba było dobrze uważać, 

żeby nie stracić z oczu środka bardzo tu zwężonego kanału. Maria z pewnością 

mówiła coś do niego, a mały Horatio niewątpliwie darł się w niebogłosy, ale nie miał 

czasu spojrzeć na nich ani nawet o nich pomyśleć. Przeprowadził łódź za zakręt i 

kopyta konia czołowego już zadzwoniły o kocie łby pod mostem. O Boże! Za mocno 

wychylił ster. Pchnął go z powrotem. Za daleko w drugą stronę! Cofnął ster i 

wyprostował kurs łodzi, gdy dziobem już weszła w zwężenie kanału. Skręciła, nawet 

dość szybko — częścią rufową prawej burty, gdzie stał Hornblower, uderzyła z tępym 

odgłosem o wygiętą obmurówkę ściany kanału, ale pas jej poszycia był w tym 

miejscu zabezpieczony grubą liną odbojową — przypuszczalnie właśnie na takie 

sytuacje — co zamortyzowało wstrząs; uderzenie było za słabe, żeby pasażerowie w 

kabinie pospadali z ławek, ale Hornblower, który nisko przykucnął w czasie 

przechodzenia pod łukiem mostu, omal nie upadł na twarz. Nie było czasu myśleć o 

tym, chociaż na dziobie mały Horatio, uderzywszy się widocznie o coś wskutek 

wstrząsu, darł się teraz jeszcze głośniej niż przedtem — kanał skręcał w przeciwną 

stronę i trzeba było przeprowadzić „Queen Charlotte” przez ten zakręt.

Trzask — trzask — trzask — trzask — to Jenkins z biczem — czyżby 

prędkość wciąż mu była za mała? Na zakręcie pojawiła się inna łódź, holowana 

wolniutko przez jednego konia, płynąca naprzeciw nim. Hornblower zrozumiał, że te 

background image

cztery trzaśnięcia biczem były sygnałem żądającym wolnego przejścia; miał gorącą 

nadzieję, że je otrzymają, gdyż szybko zbliżali się do barki.

Flisak prowadzący konia holującego barkę zatrzymał go i skierował za 

ogrodzenie przy ścieżce holowniczej; jego żona wychyliła ster i barka resztą rozpędu 

skręciła majestatycznie w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Zluźniona w ten 

sposób lina między koniem i barką opadła na ścieżkę i dosyć głęboko w wodę. 

Poganiane przez Jenkinsa konie przeszły nad nią galopem, a Hornblower skierował 

łódź w wąskie przejście między barką a ścieżką holowniczą. Domyślał się, że woda 

przy brzegu jest płytka i że łódź musi przepłynąć możliwie blisko barki. Żona flisaka, 

przywykła mieć do czynienia z wytrawnymi sternikami, zostawiła mu bardzo mało 

miejsca. Mknęli szybko i Hornblower był już bliski popadnięcia w panikę.

Ster w lewo — wstrzymywać. Ster w prawo — wstrzymywać. Sam sobie 

wydawał te rozkazy, jakby swemu sternikowi; poprzez zamęt w mózgu przebiła się 

myśl, że chociaż potrafi rzucać polecenia, nie może mieć pewności, iż jego 

niezręczne kończyny wykonają je z precyzją doświadczonego sternika. Wpływał 

właśnie w lukę; rufa skręcała jeszcze i dopiero w ostatnim momencie udało mu się 

opanować ją przy pomocy steru wyłożonego na burtę. Miał wrażenie, że mijają barkę 

z szybkością strzały; ledwie zauważył kącikiem oka, jak pozdrowienie rzucone przez 

żonę flisaka przeszło w zaskoczenie na widok „Queen Charlotte” sterowanej przez 

kogoś zupełnie nieznajomego. Usłyszał, że kobieta coś powiedziała, ale nie dosłyszał 

co — nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie uwagi przez wymianę 

grzecznościowych zwrotów.

Przemknęli jak błyskawica i znowu mógł odetchnąć spokojnie i wyszczerzyć 

zęby w uśmiechu; wszystko idzie dobrze na tym cudownym świecie, kiedy steruje się 

łodzią płynącą z prędkością dziewięciu mil na godzinę kanałem Tamiza-Severn. Ale 

oto Jenkins znowu coś krzyczy i ściąga cugle koni; przed nimi widać szarą wieżę 

budynku śluzy. Wrota są otwarte i stoi przy nich śluzowy. Hornblower skierował tam 

łódź, co przyszło mu dużo łatwiej dzięki nagłemu spadkowi prędkości „Queen 

Charlotte”, gdy fala dziobowa uciekła spod jej dziobu. Z cumą rufową w ręce 

Hornblower wyskoczył na brzeg, jakimś cudem utrzymując się na nogach. Podbiegł 

do pachołka oddalonego o dziesięć stóp, zarzucił na niego pętlę liny i począł 

hamować pęd łodzi. Idealnym rozwiązaniem byłoby prawie całkowite wytracenie 

prędkości przez łódź, tak aby wsunęła się wolniutko do śluzy i stanęła przy 

następnym pachole, lecz trudno było oczekiwać, że uda mu się to za pierwszą próbą. 

background image

Przepuszczał linę między dłońmi, obserwując posuwanie się łodzi, ale w pewnym 

momencie pociągnął za nią zbyt gwałtownie. Zaskrzypiał pachołek z liną; „Queen 

Charlotte” obróciła się w śluzie i uderzyła dziobem o przeciwległą stronę; stanęła, 

bezradna, w połowie drogi, aż żona śluzowego musiała przybiec od wrót wylotowych 

i odepchnąć dziób. Potem złapała za cumę dziobową i przełożywszy ją sobie przez 

mocne plecy przeciągnęła łódź przez końcowe dwanaście jardów śluzy — w ten 

sposób stracili kilka minut. Ale to jeszcze nie był koniec, gdyż za szczytem 

wzniesienia śluza prowadziła w dół. Hornblower nie zdążył przestawić się w myślach 

na tę zmianę i został zaskoczony nagłym spadaniem „Queen Charlotte” wraz z 

opadającą wodą po otwarciu skrzydeł wrót. W ostatniej chwili zluźnił cumę rufową 

— w przeciwnym razie łódź mogłaby na niej zawisnąć.

— Hej, człowieku, masz marne pojęcie o łodziach — powiedziała żona 

śluzowego, a Hornblowera zapiekły uszy ze wstydu. Pomyślał o zdanym przez siebie 

egzaminie z nawigacji i praktyki morskiej; o tym, jak często halsował wielkim 

okrętem liniowym w sztormowej pogodzie. Doświadczenie to nie na wiele mu się 

przydało tu, na śródlądowych wodach hrabstwa Gloucester — a może to już było 

hrabstwo Oksford — w każdym razie śluza opróżniła się, wrota stały otworem, liny 

holownicze były napięte i musiał szybko skoczyć sześć, a może i więcej stóp w dół, 

na rufę już będącą w ruchu, pamiętając o zabraniu ze sobą cumy rufowej. Jakoś mu to 

poszło, niezdarnie jak zwykle, i przepływając dołem, usłyszał z góry serdeczny 

śmiech żony śluzowego; coś też zawołała, ale nie dosłyszał co, bo musiał schwycić za 

rumpel i przeprowadzić pod mostem nabierającą rozpędu łódź. A kiedy na początku 

podróży płacił za przejazd, myślał, jakie przyjemne musi być życie przewoźnika na 

kanale!

O, niech to licho! Maria stanęła przy nim, przeszedłszy na rufę przez kabinę 

drugiej klasy.

— Kochany, jak możesz pozwalać tym ludziom, żeby się tak bezczelnie 

zachowywali wobec ciebie? — pytała. — Czemu nie powiesz im, kim jesteś?

— Moja droga… — zaczął Hornblower i dał spokój.

Jeśli Maria nie rozumie, co znaczy fakt, że kapitan marynarki wojennej źle 

steruje łodzią kanałową, to nie ma co się z nią spierać. Nie mógł zresztą poświęcać jej 

uwagi, gdy „Queen Charlotte” mknęła lotem strzały ciągnięta przez galopujące konie.

— Wszystko to razem wydaje mi się całkiem niepotrzebne, mój drogi — 

ciągnęła Maria. — Po co masz się tak poniżać? Czy naprawdę cały ten pośpiech jest 

background image

taki konieczny?

Hornblower przeprowadzał łódź przez zakręt — pogratulował sobie, że już 

wyczuwa ster.

— Czemu mi nie odpowiadasz? — denerwowała się Maria. — I obiad już 

czeka na nas, a mały Horatio…

Jej głos brzmiał jak głos sumienia — i faktycznie Maria była jego sumieniem.

— Mario — rzucił Hornblower. — Wracaj na dziób! Na dziób, mówię ci. Idź 

z powrotem do kajuty.

— Ależ, skarbie…

— Idź na dziób!

Tym razem Hornblower krzyknął ostro — zbliżała się następna barka i nie 

miał czasu na małżeńskie cackanie się.

— Nie masz zupełnie serca — westchnęła Maria — i to kiedy jestem w takim 

stanie.

Być może jest bez serca, ale tak bardzo był zaabsorbowany tym, co robił. 

Wychylił ster, a Maria, z chusteczką przy oczach, energicznym ruchem — na ile 

pozwolił jej obecny stan — odwróciła się i wycofała się do kabiny drugiej klasy. 

„Queen Charlotte” zgrabnie przemknęła luką między barką i ścieżką holowniczą i 

Hornblower mógł już teraz pomachać ręką żonie flisaka w odpowiedzi na jej 

pozdrowienie. Miał też czas na wyrzuty sumienia za sposób, w jaki potraktował 

Marię, ale tylko przez chwilę. Musiał dalej sterować łodzią.

Rozdział II

Było jeszcze widno, kiedy wpływali w dolinę Tamizy i Hornblower 

spoglądając w prawo widział w dole strużkę rodzącej się rzeki — nie tak bardzo 

zresztą skąpą przy zimowym stanie wody. Każdy zakręt i każda śluza przybliżały 

kanał do strumienia, aż wreszcie dotarli do Inglesham, skąd widać było wieżę 

kościelną w Lechlade, i do miejsca, gdzie kanał łączył się z rzeką. Przy śluzie 

Inglesham Jenkins zostawił konie i podszedł do Hornblowera.

— Sir, teraz będą na rzece trzy progi i trzeba będzie z nich zjechać — 

powiedział.

Hornblower nie miał pojęcia, jakie to są te progi i bardzo mu zależało, aby się 

background image

dowiedzieć, zanim będzie musiał z nich zjeżdżać, ale równocześnie nie chciał się 

zdradzać z ignorancją. Może Jenkins miał tyle taktu, żeby to wyczuć, bo dodał 

wyjaśniająco:

— To są takie tamy na rzece, sir. O tej porze roku, kiedy jest dużo wody, 

niektóre zasuwki w tamach po stronie ścieżki holowniczej są otwarte na stałe i robi 

się tam mały wodospad, pięć albo sześć stóp w dół. — Pięć albo sześć stóp? — 

powtórzył zaniepokojony Hornblower.

— Tak, sir. Coś koło tego. Ale to nie jest właściwie wodospad, jeśli pan wie, 

co mam na myśli, sir. Stromy spadek, nic więcej.

— I musimy zjechać nim w dół?

— Tak, sir. To dosyć łatwo, sir… przynajmniej w górnej części.

— A na dole?

— Tam robi się wir, jak zresztą można się spodziewać. Ale jeśli utrzyma pan 

łódź prosto dziobem do przodu, to szkapy was przeciągną.

— Utrzymam ją prosto — stwierdził Hornblower.

— Jasna rzecz, sir.

— Ale po co im, do diabła, te progi na rzece?

— Żeby spiętrzać wodę dla młynów… i dla nawigacji, sir.

— Czemu nie robią śluz?

Jenkins rozłożył bezradnie ręce — jedną z hakiem zamiast dłoni.

— Bo ja wiem, sir. Śluzy są znowu za Oksfordem. A te progi to istna plaga. 

Czasem trzeba sześć koni, żeby wywindować na nie w górę „Queen Charlotte”.

Zastanawiając się nad tą sprawą, Hornblower nie doszedł jeszcze w myślach 

do problemu pokonywania progów pod prąd; był trochę zły na siebie, że nie poruszył 

tego tematu. Zrobił więc tylko mądrą minę i kiwnął potakująco głową.

— Nie wątpię — powiedział. — No ale w tej podróży nie musimy się tym 

kłopotać.

— Nie, sir — potwierdził Jenkins i ciągnął dalej, wskazując na kanał przed 

nimi. — Pierwszy jest tam, pół mili za mostem lechladzkim. Bardziej z lewej burty. 

Na pewno go pan nie przeoczy.

Hornblower miał nadzieję, że nie. Zajął swe miejsce na rufie i chwycił za 

rumpel, dzielnie próbując ukryć obawę. Pomachał na pożegnanie dozorcy, gdy łódź 

pędem wyskoczyła ze śluzy — nabrał już takiej wprawy, że mógł sobie na to 

pozwolić, mimo że musiał przeprowadzić łódź przez wrota. Wypadli na powierzchnię 

background image

szerszej tu już rzeki; płynęli z dość silnym prądem — Hornblower dostrzegł wir koło 

cypelka — ale konie biegły tak szybko, że zapewniały łodzi sterowną prędkość.

Most lechladzki mieli wprost przed sobą — a Jenkins mówił, że próg jest pół 

mili za nim. Chociaż powietrze było całkiem chłodne, Hornblower czuł, że jego 

dłonie spoczywające na rumplu są zupełnie mokre. Pomyślał teraz, że to wielka 

lekkomyślność z jego strony podejmować próbę spłynięcia w dół przez tamę bez 

żadnego doświadczenia w tej mierze. Dałby wiele — bardzo wiele — żeby to było 

niepotrzebne. Ale musiał przeprowadzić łódź pod sklepieniem mostu — konie szły tu 

po pęciny w wodzie, chlapiąc na wszystkie strony — a potem było już za późno na 

zmianę decyzji. Ukazała się linia tamy przecinającej strumień w poprzek, z dobrze 

widoczną luką po lewej stronie. Z powodu spadku za tamą nie było widać 

powierzchni rzeki, natomiast nad luką lśniąca woda spiętrzała się i była wyższa po 

bokach niż w środku; szczątki unoszące się na wodzie bystro spływały w tę stronę, 

jak ludzie w wielkiej sali pchający się do jednego wyjścia. Hornblower, tracąc dech z 

podniecenia, sterował na środek luki; czuł zmianę przegłębienia łodzi, w miarę jak jej 

dziób opadał, a rufa podnosiła się na stromiźnie wody. Zlatywali w dół, coraz niżej. 

W dole gładki strumień wody zwężał się do miejsca, za którym i po którego obu 

stronach był zmętniały wir. Łódź szła jeszcze na tyle szybko względem wody, że 

Hornblower mógł sterować na ten punkt; czuł reagowanie łodzi na ster, i chwilami 

kusiło go pójść po linii matematycznego rozwiązania tej sytuacji, podsuwanego mu 

przez mózg, ale nie miał na to ani czasu, ani właściwie ochoty. Dziób z pluskiem i 

wstrząsem wbił się w zbełtaną wodę. Łódź przechyliła się w wirze, lecz za chwilę 

liny holownicze pociągnęły ich do przodu. Jeszcze dwie sekundy uważnego 

sterowania i już byli za wirem i szli znowu po gładkiej powierzchni, wprawdzie ze 

smugami piany, ale gładkiej, i Hornblower roześmiał się na głos. Zadanie okazało się 

proste, a fakt, że się udało, tak go ucieszył, iż zapomniał naurągać sobie w myślach za 

swoje obawy. Jenkins obróciwszy się w siodle spojrzał w jego stronę i pomachał 

batem, a Hornblower odpowiedział ruchem dłoni.

— Horatio — oświadczyła Maria —  m u s i s z  przyjść zjeść obiad. Przez 

cały dzień zostawiłeś mnie samą.

— Teraz, skarbie, mamy już blisko do Oksfordu — odparł Hornblower; jakoś 

udało mu się nie zdradzić, że przez pewien czas, aż do tej chwili, zapomniał o 

istnieniu żony i syna.

— Horatio…

background image

— Za momencik, kochanie — powiedział Hornblower.

Zapadał zimowy wieczór, jasność dnia bladła, gasnąc nad polami ornymi i 

łąkami, nad ogłowionymi wierzbami, których pnie stały w wodzie, nad domostwami i 

zabudowaniami gospodarskimi. Wyglądało to tak pięknie, że Hornblower zapragnął, 

aby chwila ta trwała wiecznie. Czuł się szczęśliwy; dobre samopoczucie przeszło w 

spokój, spokojna też stała się powierzchnia wody za wirem. Wkrótce będzie żył 

znowu innym życiem, w świecie okrucieństwa i wojny — świecie, jaki zostawił za 

sobą na wodach rzeki Severn i w jaki wejdzie znowu w obszarze pływowym Tamizy. 

Było coś symbolicznego w fakcie, że tę przelotną chwilę głębokiego szczęścia 

przeżył tu, w środku Anglii. Bydło na polach, gawrony na drzewach — czy i one w 

części wpłynęły na to uczucie? Może tak, a może nie. Szczęście miało źródło w nim 

samym, a zależało od czynników może jeszcze bardziej ulotnych. Hornblower 

wdychał z lubością powietrze wieczorne, gdy zauważył, że Jenkins daje mu z siodła 

znak, wskazując na coś biczem, i chwila szczęścia umknęła, stracona na zawsze. To, 

co pokazał Jenkins, to była następna zapora. Hornblower skierował łódź na nią, bez 

zdenerwowania; ustawił łódź na kurs nad zaporą, wyczuł podniesienie łodzi i nagłe 

przyspieszenie, gdy weszła na szczyt stromizny wodnej i ukazał zęby z 

ukontentowaniem, kiedy poszła w dół jak strzała, trafiła w wir pod tamą i wyszła z 

niego, jak poprzednio, po króciutkiej chwili niepewności. Płynęli w dół rzeki wśród 

gęstniejących ciemności, minęli mosty i jeszcze jedną tamę — Hornblower ucieszył 

się, że już ostatnią. Jenkins miał wiele racji mówiąc, że trzeba je pokonywać przy 

świetle dziennym. Zostawiali za sobą wsie, kościoły. W końcu zrobiło się całkiem 

ciemno i Hornblower poczuł, że jest zziębnięty i zmęczony. Gdy Maria znowu 

przyszła do niego na rufę, rozmawiał z nią w miły sposób i nawet podzielił jej 

oburzenie, że Oksford jest tak daleko. Jenkins zapalił latarnie świecowe: jedna wisiała 

u chomąta konia czołowego, a druga u tylnego łęku siodła konia, na którym jechał. Ze 

swojej ławki rufowej na „Queen Charlotte” Hornblower widział plamki światła 

tańczące na ścieżce holowniczej — sygnalizowały mu one zakręty rzeki i 

umożliwiały prowadzenie łodzi bezpiecznym kursem, chociaż dwukrotnie serce 

skoczyło mu do gardła, gdy otarli się burtą o trzciny przybrzeżne. Ściemniło się już 

zupełnie, kiedy Hornblower poczuł, że łódź zwalnia nagle wskutek zluźnienia lin 

holowniczych. Na spokojne zawołanie Jenkinsa skierował łódź w stronę oświetlonej 

latarniami przystani. Czekający tam ludzie chwycili za liny i zacumowali łódź, i 

pasażerowie zaczęli ją tłumnie opuszczać.

background image

— Kapitanie… sir? — odezwał się Jenkins.

Nie w taki sposób użył słowa „kapitanie” przy ich pierwszym spotkaniu. 

Wtedy pobrzmiewał w nim egalitarny ton szyderstwa; teraz użył formułki i intonacji, 

jakiej by użył każdy członek załogi okrętu zwracając się do swego dowódcy.

— Słucham? — odparł Hornblower.

— To Oksford, sir, i zmiana obsady.

W chwiejnym blasku latarni Hornblower zobaczył dwóch mężczyzn, na 

których wskazywał Jenkins.

— Więc mogę już zjeść obiad? — zapytał z łagodną ironią.

— No chyba, sir. I bardzo mi przykro, sir, że musiał pan z tym czekać. Sir, 

jestem pańskim dłużnikiem. Sir…

— Nie ma o czym mówić, Jenkins — przerwał mu Hornblower z 

rozdrażnieniem. — Miałem własne powody, żeby chcieć się dostać do Londynu.

— Dzięki serdeczne, sir, i…

— Jak daleko stąd do Londynu?

— Sto mil rzeką do Brentford, sir. Będziecie tam o świcie. Jem, jak będzie 

wtenczas z pływem?

— Akurat będzie przypływ — odpowiedział członek obsady zmianowej, z 

biczem w ręku. — Może pan tam złapać odpływ, sir, i za godzinę być przy Schodach 

Whitehall.

— Dziękuję — rzucił w odpowiedzi Hornblower. — A zatem, Jenkins, do 

zobaczenia.

— Do widzenia, sir, i jeszcze raz dziękuję za prawdziwą szlachetność.

Maria stalą na dziobie łodzi, słabo widoczna, lecz Hornblower wyczul wyrzut 

w jej postawie. Jej słowa jednak nie odzwierciedliły tego.

— Dostałam dla ciebie, Horatio, gorącą kolację — powiedziała.

— Na Jowisza! — ucieszył się Hornblower.

Na nabrzeżu czekało kilku chłopców i dziewcząt sprzedających różne rzeczy 

do jedzenia pasażerom podróżującym rzeką. Ten, na którym spoczął wzrok 

Hornblowera, był młodzieńcem silnej budowy, z baryłką na nosidłach, niewątpliwie 

zawierającą piwo; Hornblower poczuł, że męczy go pragnienie silniejsze chyba od 

głodu.

— Tego mi właśnie potrzeba — powiedział. — Daj mi kwartę.

— Tylko w półkwaterkach, sir — odpowiedział młodzieniec.

background image

— To dawaj dwie, ciamajdo.

Bez trudu, jednym tchem opróżnił drewniany kufel i już brał się za drugi, 

kiedy przypomniał sobie, że powinien uważać na swoje zachowanie. Ale tak był 

spragniony, że zupełnie o tym zapomniał.

— A ty, skarbie? — zapytał Marię.

— Wypiłabym ćwierć kwaterki — odpowiedziała — mógł od razu domyślić 

się, co powie. Według Marii damy piją piwo wyłącznie ćwierćkwaterkami.

— Tylko w półkwaterkach — powtórzył młodzian.

— No to podaj pani, a jak nie wypije, to ja dokończę — zdecydował 

Hornblower, wypróżniając drugi kufel.

— Wszyscy na pokład! — zawołał nowy sternik. — Wszyscy na pokład!

— Należy się szyling, sir — oznajmił sprzedawca.

— Cztery pensy za półkwaterkę takiego piwska! — cudowała Maria.

— Wcale niedrogo — stwierdził Hornblower.

— Masz tu, chłopcze.

W przystępie dobrego humoru dał sprzedawcy monetę dwuszylingową. Ten, 

uradowany, podrzucił ją w górę i dopiero potem wsunął do kieszeni. Hornblower 

wziął kufel z rąk Marii, wypił do końca i rzucił chłopcu.

— Wszyscy na pokład!

Hornblower wszedł do łodzi i uważnie pomógł wejść Marii. Był niemile 

zaskoczony faktem, że „Queen Charlotte” przyjęła dalszych pasażerów pierwszej 

klasy, tu czy na wcześniejszym etapie podróży. W kajucie oświetlonej lampą 

siedziało dwóch lub trzech mężczyzn i z pół tuzina kobiet; mały Horatio spał w rogu 

kabiny. Maria była zdenerwowana; chciała pomówić o sprawach rodzinnych, ale 

krępowała się obecnością obcych. Powiedziała szeptem, co miała powiedzieć, 

wykonując od czasu do czasu gesty w kierunku nowo przybyłych siedzących z 

obojętnymi twarzami, mające dać do zrozumienia, o ile więcej powiedziałaby, gdyby 

ich tu nie było.

— Dałeś chłopcu dwa szylingi, mój drogi — stwierdziła. — Czemuś to zrobił?

— Straciłem chyba rozum, skarbie, straciłem rozum

Maria spojrzała z westchnieniem na swego nieobliczalnego małżonka, który 

wyrzucał szylinga i mówił przy obcych, że musiał zgłupieć, nie przyciszając wcale 

głosu.

— A tu kolacja, którą kupiłam, kiedy rozmawiałeś z tymi ludźmi — ciągnęła 

background image

Maria. — Chyba jeszcze ciepła. Nie brałeś nic do ust przez cały dzień, a chleb i 

mięso, kupione na obiad, już nie są dobre do jedzenia.

— Zjem wszystko, co jest i jeszcze więcej — zapewniał ją Hornblower, mając 

w pustym żołądku tylko przeszło kwartę piwa.

Maria wskazała na dwa drewniane talerze stojące na ławie obok małego 

Horatia.

— Wyjęłam nasze łyżki i widelce — powiedziała. — A talerze zostawimy tu, 

na łodzi.

— Wyśmienicie — pochwalił ją Hornblower.

Na każdym talerzu leżały dwie kiełbaski i masa dymiącego jeszcze puree z 

grochu. Hornblower usiadł z talerzem na kolanach, i zabrał się do jedzenia. Kiełbaski 

były naturalnie z wołowiny, jeśli nie z baraniny, a może z mięsa koziego lub 

końskiego, zrobione z najmniej wartościowych części. Skórka była równie twarda jak 

nadzienie. Hornblower spojrzał ukradkiem na Marię, która jadła z wyraźnym 

zadowoleniem. Tego dnia uraził ją już parokrotnie i nie chciał dotknąć jej znowu; w 

przeciwnym razie wyrzuciłby te kiełbaski przez burtę do rzeki, gdzie może ryby 

poradziłyby sobie z nimi. Ale w tej sytuacji zabrał się do nich dzielnie. Gdy jednak 

zaczai drugą, uznał, że to ponad jego siły. Przygotował chusteczkę w lewej ręce.

— Lada chwila dopłyniemy do pierwszej śluzy — powiedział do Marii, 

gestem prawej ręki odciągając jej uwagę w stronę ciemnego okna. Maria próbowała 

coś dojrzeć, a on w tym czasie zawinął kiełbaskę w chusteczkę i wpakował w kieszeń. 

Pochwycił spojrzenie starszawego mężczyzny siedzącego prawie na wprost nich w 

wąskiej kabinie. Osobnik ten, okutany w obszerny płaszcz i szal, z kapeluszem nisko 

nasuniętym na czoło, z dezaprobatą obserwował spod oka każdy ruch Hornblowera. 

Hornblower mrugnął porozumiewawczo w stronę podejrzliwego starucha, widząc 

zdumienie malujące się na jego twarzy, zamiast poprzedniego nieprzychylnego 

zaciekawienia. Nie było to mrugnięcie spiskowca; nie podjął też Hornblower 

beznadziejnej próby udawania, że co dzień wsadza do kieszeni gorące kiełbaski. 

Mrugnięciem tym dał po prostu do zrozumienia starszemu człowiekowi, aby nie robił 

uwag i nawet nie zastanawiał się specjalnie nad tym cudacznym postępkiem. Sam 

zabrał się do zjedzenia resztek puree z grochu.

— Tak szybko jesz, mój drogi — odezwała się Maria. — To nie wyjdzie na 

dobre twojemu żołądkowi.

Ona sama zmagała się desperacko ze swymi kiełbaskami.

background image

— Taki jestem głodny, że pożarłbym konia — odrzekł Hornblower. — A teraz 

zabiorę się do tego, co miało być na obiad, nawet jeśli już jest niezbyt świeże.

— Bardzo się z tego cieszę — powiedziała Maria. — Pozwól, że…

— Nie, skarbie. Siedź spokojnie. Dam sobie radę.

Hornblower sięgnął po paczkę z jedzeniem i otworzył ją.

— Całkiem dobre — stwierdził, z ustami pełnymi chleba i mięsa.

Starał się teraz wynagradzać Marii nonszalancję, z jaką traktował ją przez cały 

ten dzień. Im więcej jadł, tym większy okazywał apetyt i tym większą sprawiał Marii 

przyjemność. Mały gest, taki jak wzięcie sobie samemu obiadu, radował ją ogromnie. 

Mógł dawać jej tyle szczęścia; i tak łatwo ją ranić.

— Żałuję, moja droga — powiedział — że tak mało spędziłem dziś z tobą 

czasu. To strata dla mnie. Ale gdybym nie pomógł w prowadzeniu łodzi, tkwilibyśmy 

dotychczas przed tunelem Sapperton.

— Tak, skarbie — przyznała Maria.

— Bardzo chciałem pokazywać ci mijane krajobrazy — ciągnął, walcząc z 

budzącą się w nim odrazą dla własnej hipokryzji. — Ale i tak chyba ci się podobały?

— Nie tyle co gdybyś był ze mną, kochany — odparła Maria, uszczęśliwiona 

ponad wszelką miarę. Obrzucała spojrzeniami inne kobiety w kabinie, aby dostrzec 

zazdrość, jaką muszą odczuwać, że ona ma takiego nadzwyczajnego męża. — Czy 

dzieciak był grzeczny? — zapytał Hornblower. — Zjadł swoją kaszkę?

— Wszyściutko — powiedziała Maria, z dumą patrząc na śpiącego synka. — 

Chwilami popłakiwał, ale teraz śpi ładnie.

— Gdybyśmy odbywali tę podróż dwa lata później — ciągnął dalej 

Hornblower — jak by go to interesowało! Pomagałby przy cumach, a ja pokazałbym 

mu, jak trzymać rumpel.

Teraz w jego słowach nie było ani krzty hipokryzji.

— Już dzisiaj zdradzał zaciekawienie — chwaliła syna Maria.

— A jak tam jego siostrzyczka? — dopytywał się Hornblower. — Czy dobrze 

się zachowywała?

— Horatio! — Maria była wyraźnie zgorszona.

— Mam nadzieję, skarbie, że nie najgorzej — odpowiedział za nią 

Hornblower, uśmiechem pokrywając jej zmieszanie.

— Tak, bardzo dobrze — potwierdziła Maria.

Wpływali w śluzę; Hornblower słyszał szczęk zamykanych za nimi wrót.

background image

— Jakoś wolno ci idzie z kiełbaskami, kochanie — zauważył. — Pozwól, że 

ja zajmę się nimi, a ty zjedz tymczasem trochę chleba z mięsem — naprawdę smakuje 

świetnie.

— Ale, skarbie…

— Proszę cię o to — powiedział z naleganiem.

Wziął talerz swój i Marii i przeszedł na dziób łodzi, gdzie było ciemno. 

Wystarczyła chwila na spłukanie za burtą tego, co zostało na talerzach; następnie 

wyrzucił błyskawicznie do wody kiełbaskę ukrytą w kieszeni i wrócił z ociekającymi 

talerzami do Marii, zgorszonej i zachwyconej, że małżonek jej zniżył się do tak 

pospolitej czynności.

— Za ciemno, żeby podziwiać krajobraz — rzekł — łódź opuszczała już 

śluzę. — Mario, kochanie, jak skończysz kolację, przygotuję ci w miarę wygodne 

posłanie na noc.

Stał pochylony nad śpiącym dzieckiem, podczas gdy Maria pakowała resztki z 

kolacji.

— No już, skarbie.

— Horatio, naprawdę nie powinieneś. Proszę cię, Horatio …

— Kapelusz nie jest konieczny o tej porze nocy. A więc zdejmiemy go. Jest 

dosyć miejsca dla ciebie na ławie. Połóż tu nogi. Buciki też niepotrzebne. Cicho, ani 

słowa. Teraz poduszka pod głowę. Podłożymy pod nią worek. Czy tak ci wygodnie? 

A teraz przykryjemy cię kocem, żeby ci było ciepło. No już, śpij dobrze, kochana.

Maria była wniebowzięta z powodu tych objawów władczej troski, toteż nie 

protestowała. Leżała spokojnie całe dwie minuty, zanim otworzyła znowu oczy, aby 

zapytać, co zrobi, żeby jemu było wygodnie.

— Nie martw się o to, moja droga. Jestem weteranem zaprawionym w bojach. 

No, zamknij oczy i śpij spokojnie, mój skarbie.

Hornblowerowi stanowczo nie było wygodnie, chociaż spędził już wiele 

gorszych nocy, na przykład w otwartych łodziach. Ponieważ Maria z dzieckiem leżała 

na cienko wyściełanej ławie, on musiał siedzieć prosto, jak inni pasażerowie. W 

małej, zatłoczonej kajucie powietrze było duszne od lampy i oddechów 

zgromadzonych tu ludzi; nogi miał zdrętwiałe i bolał go krzyż, a cześć ciała, na której 

siedział, protestowała przeciwko ciągłemu dźwiganiu jego ciężaru. Ale przecież 

będzie to tylko jedna noc. Wsunął ręce w kieszenie i poprawił się na siedzeniu. Łódź 

płynęła rzeką w ciemnościach, przystając pod śluzami, uderzając łagodnie o ich 

background image

ściany i sunąc znowu naprzód. Nie znał oczywiście odcinka rzeki między Oksfordem 

i Londynem, toteż nie orientował się, jakie okolice mijali. Ale posuwali się w dół 

rzeki, ku nowej jednostce, nad którą miał objąć dowództwo. Szczęście, że ją 

dostałem, mówił sobie. Nie jest to fregata, lecz duża korweta uzbrojona w 

dwadzieścia dwa działa — akurat dosyć, aby mógł nią dowodzić kapitan, a nie 

młodszy oficer. Na nic lepszego nie mógł liczyć człowiek, który przed miesiącem był 

sześćset pierwszym kapitanem na liście liczącej sześćset dwa nazwiska. 

Przypuszczalnie Caldecott, dotychczasowy dowódca „Atropos”, rozchorował się w 

trakcie wyposażania tej jednostki w Deptford, i temu zawdzięczał Hornblower 

niespodziewane wezwanie go na jego miejsce. Rozkazy doszły do niego jednocześnie 

z dotarciem do Anglii wiadomości o zwycięstwie Nelsona pod Trafalgarem. Od tego 

czasu wszyscy myśleli tylko o Nelsonie i Trafalgarze. Kraj radował się ogromnie ze 

zniszczenia floty Villeneuve'a i tonął w smutku z powodu śmierci Nelsona. Nelson — 

Trafalgar — Nelson — Trafalgar — na każdej szpalcie gazety, w każdej przelotnej 

pogawędce z obcym musiały paść te słowa. Ojczyzna hojnie szafowała nagrodami. 

Ogłoszono, że pogrzeb Nelsona odbędzie się na koszt państwa. Dla marynarki 

wojennej znalazły się tytuły parów i godności szlacheckie oraz awanse. Po 

ponownym wprowadzeniu rangi admirała Eskadry Czerwonej dwudziestu kapitanów 

pierwszych na liście otrzymało awans na admirałów; dwóch kapitanów padło pod 

Trafalgarem, dwaj zmarli i na liście kapitanów Hornblower przesunął się na pięćset 

siedemdziesiątą siódmą pozycję. Równocześnie szczodrze rozdawano awanse 

młodszym oficerom. Na liście kapitanów znalazło się czterdzieści jeden nowych 

nazwisk — przyjemnie pomyśleć, że jest się teraz starszym stażem od czterdziestu 

dwóch kolegów. Oznaczało to jednak, że obecnie sześciuset dziewiętnastu kapitanów 

poszukuje zatrudnienia i nawet ogromnej machinie marynarki wojennej nie będzie dla 

nich dosyć wolnych miejsc. Co najmniej stu — a raczej nawet stu pięćdziesięciu — 

będzie wegetować na połowie pensji, czekając na obsadzenie. Można by uznać, że tak 

być powinno. Ci czekający nie tylko mogli zastąpić chorujących dowódców i tych, co 

odchodzili na emeryturę, ale sprawiali, że było rzeczą niepotrzebną zatrudniać osoby 

nieudolne.

Chyba że ci nieudolni mieliby przyjaciół na wysokich stanowiskach; wówczas 

na połowie pensji zostawałby pechowiec pozbawiony przyjaciół. Hornblower 

wiedział, że ich nie ma i nawet gratulując sobie szczęśliwego zrządzenia losu wciąż 

uważał, że i tak w końcu jest skazany na niepowodzenie. Płynął przejąć okręt 

background image

wyposażony przez kogoś innego, z oficerami i członkami załogi, o których nic nie 

wiedział; już same te fakty stwarzały dostateczną podstawę do snucia 

pesymistycznych przewidywań.

Maria na ławie westchnęła i zmieniła pozycję; Hornblower przysunął się do 

niej, żeby poprawić gruby płaszcz, którym była przykryta.

Rozdział III

W Brentfordzie, we wczesnym świetle zimowego poranka, było zimno, 

wilgotno i ponuro. Mały Horatio ciągle popłakiwał. Maria nie czuła się dobrze i była 

zmęczona. Stała obok Hornblowera, patrząc jak wyładowywano z łodzi jej kufer i 

dwie skrzynki z jego rzeczami.

— Kochanie, czy daleko do Deptfordu? — zapytała.

— Dosyć daleko — odparł Hornblower; między Brendfordem i Deptfordem 

leżał cały rozległy Londyn, ale odległość była jeszcze większa, bo rzeka, którą 

płynęli, wiła się szerokimi meandrami — to w przód, to do tyłu. W dodatku przybyli 

tu późno i odpływ niewiele im pomoże.

Przewoźnicy prześcigali się w oferowaniu swoich usług.

— Łódź, sir? Z jednym wioślarzem, sir? A może z dwoma?

— Z dwoma — zdecydował Hornblower.

Przejazd łódką z dwoma wioślarzami kosztował dwa razy tyle, co z jednym 

wioślarzem wiosłującym „na śrubkę”, lecz w warunkach odpływu to się opłacało. 

Hornblower pomógł Marii z dzieckiem usadowić się na ławce rufowej, pilnując 

równocześnie załadunku bagażu.

— Dobra, Bili, ruszamy — powiedział wzorowy i odcumowana łódź lotem 

strzały wpłynęła na szarą rzekę.

— Och — przestraszyła się trochę Maria.

Wiosła zgrzytały w dulkach, a łódź tańczyła na krótkiej fali.

— Powiadają, sir, że stary król dostał zdrowego zamętu w głowie z powodu 

śmierci lorda Nelsona — odezwał się wzorowy, wskazując ręką w kierunku dzielnicy 

Kew, po drugiej stronie rzeki. — On tam mieszka, sir. W tym pałacu.

— Tak — mruknął Hornblower; nie miał nastroju do rozmowy o królu, 

lordzie Nelsonie i w ogóle o nikim.

background image

Wiał dość silny wiatr z zachodu; gdyby był wschodni, woda na rzece byłaby 

bardziej pofalowana i łódź płynęłaby wolniej, więc można było przynajmniej 

powiedzieć coś pozytywnego o tym ponurym świecie.

— Pomału, Arry — rzucił dziobowy i łódka weszła w zakręt.

— Cicho, malutki. Nie lubisz tej brzydkiej łodzi? — mówiła Maria do synka, 

którego zachowanie potwierdzało jej słowa.

— Pewnie zimno łobuzowi — powiedział wzorowy.

— Chyba tak — zgodziła się z nim Maria.

Ku uldze Hornblowera przewoźnik wdał się w rozmowę z Marią; mógł więc 

pogrążyć się w rozmyślaniach, snuć nadzieje i obawy — te ostatnie dominowały — 

na temat okrętu, który czekał na niego w dole rzeki. Jeszcze godzina, dwie i znajdzie 

się na jego pokładzie, nie wiedząc nic o okręcie, oficerach i załodze.

— Tam mieszka książę, szanowna pani — przekrzyczał przewoźnik wrzaski 

małego Horatia. — A za drzewami zobaczy pani pałac biskupa.

Miał to być pierwszy pobyt Marii w Londynie i dobrze się złożyło, że trafili 

na rozmownego lodziarza.

— Widzisz te śliczne domki — mówiła Maria bujając dziecko w ramionach. 

— Popatrz na te ładne łódki.

Mijali coraz więcej domów, przepływali pod coraz to innym mostem; ruch na 

rzece nasilał się i nagle Hornblower uświadomił sobie, że są pod samym Londynem.

— Westminster, proszę szanownej pani — oznajmił przewoźnik. — 

Pracowałem tutaj na promie, zanim nie postawili mostu. Te pół pensa mostowego 

odebrało wtenczas chleb niejednemu uczciwemu przewoźnikowi.

— Na pewno tak — powiedziała Maria ze współczuciem. Już zapomniała o 

swojej wysokiej pozycji żony kapitana.

— Schody Whitehall, proszę pani, a tam dalej to Strand.

Hornblower często brał łódź do Schodów Whitehall w czasie owych gorzkich 

dni wegetowania na połowie pensji, kiedy starał się w Admiralicji o zatrudnienie.

— Katedra Świętego Pawła, proszę pani.

Teraz już byli naprawdę na terenie londyńskiego City. Hornblower pochwycił 

w nozdrza zapach dymu węglowego z kominków.

— Zwolnij, Arry — rzucił przez ramię wioślarz od dziobu. Łodzie, lichtugi i 

barki pokrywały powierzchnię wody, a wprost przed sobą mieli Most Londyński.

— Mocno naprzód! — zakomenderował dziobowy i obaj wioślarze 

background image

desperacko ruszyli przez lukę między różnorodnymi jednostkami stłoczonymi koło 

mostu. Prąd odpływu rwał szybko między wąskimi przęsłami; za przewężeniem 

mostowym woda spiętrzała się. Lotem strzały przemknęli przez wąski otwór.

— Boże! — westchnęła Maria.

Wpływali do największego portu świata; okręty na kotwicy, statki 

wyładowujące towary i bardzo wąski tor wodny biegnący środkiem. Węglowce z 

północy kraju, trawlery z Ramsgate, kabotażowce, statki ze zbożem i górująca nad 

nimi szara bryła Tower.

— W Pool, szanowna pani, jest zawsze coś ciekawego do oglądania — 

zauważył wioślarz. — Nawet jak jest wojna i cały ten bałagan.

Ożywiony ruch w porcie świadczył najlepiej, że Bonaparte po drugiej stronie 

Kanału przegrywa swoją wojnę przeciwko Anglii. Anglia nie padnie, póki na morzu 

panuje marynarka wojenna, trzymająca w szachu mocarstwa z kontynentu 

europejskiego i zapewniająca swobodę żeglugi handlowej flocie brytyjskiej.

Za basenem Pool stał bezczynnie na kotwicy okręt wojenny; stengi miał 

opuszczone, a marynarze na ławach bosmańskich malowali od zewnątrz burty. Dziób 

ozdabiał niezdarnie wyrzeźbiony galion w kształcie postaci kobiecej odzianej w 

fałdziste szaty w kolorach białym i czerwonym. W grubo ciosanych dłoniach postać 

trzymała duże pozłacane nożyce i po nich właśnie poznał Hornblower, co to za 

jednostka, jeszcze zanim mógł policzyć jedenaście furt działowych na burcie i 

odczytać nazwę „Atropos” w trakcie przepływania pod rufą. Łykając ślinę z 

podniecenia przyglądał się okrętowi, notując w pamięci jego przegłębienie, kształt 

sylwetki, i podoficerowi wachty kotwicznej — wszystkiemu, co tylko mógł zauważyć 

w tej tak denerwującej dla niego chwili.

— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa — informował wzorowy widząc 

zaciekawienie Hornblowera.

— Mój małżonek jest jego dowódcą — oznajmiła z dumą Maria.

— Naprawdę, sir? — pytał wzorcowy z rosnącym respektem, co musiało miło 

połechtać Marię.

Łódź już skręcała; mieli przed sobą Deptford Greek i Deptford Hard.

— Zwolnić! — komenderował dziobowy. — Teraz znowu naprzód! Wiosła!

Łódź zaszurała o brzeg i podróż z Gloucester dobiegła końca. Nie, jeszcze nie, 

stwierdził w myślach Hornblower przygotowując się do zejścia na ląd. Czekały ich 

kłopoty z wyszukaniem mieszkania, przeniesieniem bagaży i ulokowaniem tam Marii, 

background image

zanim będzie mógł udać się na swój okręt. Życie składa się z gorzkich pigułek, które 

trzeba kolejno przełykać. Zapłacił przewoźnikowi pod czujnym okiem Marii; na 

szczęście zjawił się włóczęga portowy szukający zarobku, z wózkiem, na którym 

ustawił bagaże. Hornblower ujął pod ramię Marię niosącą dziecko i pomógł jej wejść 

po śliskim nabrzeżu Hard.

— Odetchnę — powiedziała Maria — jak zdejmę buciki z nóg. I trzeba jak 

najprędzej przebrać małego. Cicho, skarbeńku, cicho.

Od „George'a” dzielił ich na szczęście tylko mały kawałek drogi. Przyjęła ich 

pulchna gospodyni, obrzuciwszy współczującym spojrzeniem figurę Marii. Powiodła 

ich do pokoju, poganiając po drodze służącą, aby szybko przyniosła gorącej wody i 

ręczniki.

— Cicho, kruszynko — uspokajała gospodyni małego Horatia.

— Och — westchnęła z ulgą Maria siadając na łóżku i od razu zabrała się do 

ściągania bucików.

Hornblower stanął przy drzwiach, czekając aż wniosą skrzynki z jego 

wyprawą marynarską.

— Kiedy szanowna pani spodziewa się rozwiązania? — zapytała gospodyni.

Po chwili obie z Marią zagłębiły się w rozmowę na temat akuszerek i 

rosnących kosztów utrzymania — ten drugi problem pojawił się, gdy Maria zaczęła 

targować się zaciekle o cenę pokoju. Pomocnik oberżysty i łazik portowy przerwali 

spór, wnosząc bagaże do izby i ustawiając je na podłodze. Hornblower wyjął klucze i 

z pośpiechem uklęknął przy skrzynce.

— Horatio, skarbie — odezwała się Maria z wymówką w głosie — mówimy 

do ciebie.

— Aha… co? — spytał z roztargnieniem przez ramię.

— Może coś na rozgrzewkę, sir, zanim będzie śniadanie? — zaproponowała 

gospodyni. — Szklaneczkę rumu, herbaty?

— Dla mnie nic, dziękuję — odmówił Hornblower.

Otworzył już skrzynkę i wypakowywał ją gorączkowo.

— Mój drogi, czy nie możesz z tym poczekać, aż zjemy śniadanie? — skarciła 

go Maria. — Mogłabym wtedy zrobić to za ciebie.

— Raczej nie — odparł, dalej klęcząc, Hornblower.

— Twoje najlepsze koszule! Pognieciesz je — protestowała Maria.

Hornblower wyciągnął spod koszul swój mundur, ułożył go na drugiej 

background image

skrzynce i zabrał się do szukania epoletu.

— Idziesz na swój okręt! — wykrzyknęła Maria.

— Oczywiście, skarbie — odpowiedział Hornblower.

Gospodyni opuściła pokój, mogli więc rozmawiać swobodniej .

— Ale musisz przedtem zjeść śniadanie — upierała się Maria.

Hornblower znalazł wyjście.

— Niech będzie, pięć minut na śniadanie, jak się ogolę — zdecydował.

Położę mundur na łóżku, zły, że jest taki pognieciony, i otworzył lakierowane 

pudło, w którym spoczywał jego trójgraniasty kapelusz. Zdjął surdut, szybko odwinął 

halsztuk i odpiął sztywny kołnierz. W tym momencie mały Horatio postanowił znowu 

zaprotestować przeciwko nieczułości otaczającego go świata. Hornblower rozłożył 

zawiniątko z przyborami toaletowymi, wyjął brzytwę i zabrał się do golenia, a Maria 

zajęła się dzieckiem.

— Wezmę Horatia na dół i dam mu mleka z chlebem — powiedziała.

— Dobrze, skarbie — mruknął Hornblower z ustami oblepionymi pianą 

mydlaną.

Zobaczył w lustrze odbicie Marii i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. 

Stała patrząc na niego z rozczuleniem, więc odłożył brzytwę i otarł ręcznikiem usta z 

piany.

— Nie pocałowałaś mnie od wczoraj — rzekł. — Mario, kochana, czy nie 

uważasz, że mnie zaniedbujesz?

Padła w jego wyciągnięte ramiona; oczy jej zwilgotniały, lecz łagodny głos i 

lekki ton męża wywołały na jej wargi uśmiech przez łzy.

— Myślałam, że to ja jestem zaniedbywana — wyszeptała.

Całowała go żarliwie i zaborczo, z rękami zarzuconymi mu na szyję i 

przyciskając go do nabrzmiałego brzucha.

— Myślałem tylko o swoich obowiązkach — ciągnął — zapominając o innych 

rzeczach, o których powinienem był pamiętać. Czy wybaczysz mi najdroższa?

— Czy wybaczę! — Gdy mówiła, jej uśmiech i łzy było widać jeszcze 

wyraźniej. — Nie mów tak, skarbie. Rób, co chcesz, jestem twoja. Jestem twoja.

Całując ją znowu Hornblower czuł, jak wzbiera w nim fala prawdziwej 

czułości; szczęście — całe życie istoty ludzkiej zależało od jego cierpliwości i taktu. 

Nie wytarł mydła zbyt dokładnie; na twarzy Marii pozostały ślady piany.

— Moja najsłodsza — rzekł — dzięki temu jesteś tym, co mam najdroższego.

background image

Całując ją, myślami był przy „Atropos” stojącym na kotwicy na rzece, więc 

zaczął wymyślać sobie w duchu od niewiernych hipokrytów. Lecz został nagrodzony 

za ukrycie zniecierpliwienia, bo gdy mały Horatio znowu się rozpłakał, Maria sama 

oderwała się od niego.

— Biedne maleństwo — powiedziała, uwalniając się z objęć męża. Schyliła 

się nad dzieckiem i podniósłszy wzrok dodała z uśmiechem: — Muszę dopilnować, 

aby obaj moi mężczyźni zostali nakarmieni.

Hornblower musiał jej coś powiedzieć, ale wymagało to taktu, więc 

zastanowił się przez chwilę, szukając właściwych słów.

— Najdroższa — rzekł. — Dla mnie cały świat może się dowiedzieć, że cię 

właśnie pocałowałem, ale nie chciałbym, żebyś ty się poczuła zawstydzona.

— O Boże! — jęknęła Maria zrozumiawszy, o co mu chodzi, i podbiegła do 

lustra zetrzeć z twarzy pianę mydlaną. Potem wzięła dziecko. — Przypilnuję, żebyś 

miał śniadanie gotowe, jak zejdziesz na dół.

Wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do niego z wyrazem nieopisanego 

szczęścia i posłała mu całusa. Hornblower jeszcze raz rozrobił mydło, a potem 

przystąpił do dalszych przygotowań związanych z udaniem się na jednostkę. Głowę 

przepełniały mu myśli o okręcie, żonie, synku i dziecku, które miało przyjść na świat. 

W zapomnienie poszło przelotne uczucie szczęścia, jakiego doświadczył ubiegłego 

dnia; może gdyby nie uświadamiał sobie, że jest nieszczęśliwy, mógłby i dziś zostać 

poczytany za szczęśliwca; nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią być szczęśliwi.

Zjadłszy wreszcie śniadanie, wziął znowu łódkę w Hard, żeby przebyć mały 

szmat wody dzielący go od jego okrętu; usiadł na ławce rufowej, nasadził mocniej 

trójgraniasty kapelusz ze złotym oblamowaniem i sprzączką i zsunął płaszcz, 

odsłaniając epolet na prawym ramieniu, świadczący o tym, że jest kapitanem z 

niespełna trzyletnim stażem. Kilka razy dotknął kieszeni, sprawdzając czy ma tam 

rozkazy, a potem siedział wyprostowany z całą godnością, na jaką potrafił się zdobyć. 

Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na „Atropos” — służbowy oficer dostrzega 

trójgraniasty kapelusz i epolet; posłaniec pędzi z tą wiadomością do pierwszego 

oficera; zostają wezwani marynarze trapowi i pomocnicy bosmana i fala niepokoju i 

zaciekawienia na wieść o przybyciu nowego dowódcy przebiega przez okręt. Myśli te 

wywołały uśmiech na jego usta, mimo że sam był zdenerwowany i zaciekawiony.

— Łódź ahoj! — nadbiegło obwołanie z okrętu.

Przewoźnik spojrzał pytająco na Hornblowera i Otrzymawszy przyzwalające 

background image

skinienie głową, odkrzyknął co sił w potężnych płucach:

— „Atropos!”

Było to potwierdzeniem dla okrętu, że nadpływa jego dowódca.

— Dobijać do burty — polecił Hornblower.

„Atropos” był jednostką o ciągłym pokładzie, siedzącą nisko w wodzie; 

stanąwszy w łodzi Hornblower mógł ze swego miejsca bez trudu dosięgnąć ławy 

wantowej. Przewoźnik zakaszlał taktownie.

— Czy pamięta pan o mojej należności za przejazd, sir? — zapytał, i 

Hornblower poszukał miedziaków, żeby mu zapłacić.

Potem zaczął wchodzić po burcie, starając się opanować rozdrażnienie 

spowodowane tym drobnym incydentem. Maskując zdenerwowanie, wkroczył na 

pokład pośród świergotu gwizdków. Salutował, jak należało, dłonią przyłożoną do 

ronda kapelusza, nie był jednak w stanie rozróżnić twarzy oczekujących go tu ludzi.

— John Jones, pierwszy oficer — powiedział jakiś głos. — Witamy na 

pokładzie, sir.

Padały dalsze nazwiska, przesuwały się inne twarze, równie niewyraźne jak 

nazwiska. Hornblower opanował jakoś nerwowe połykanie śliny, nie chcąc, aby to 

zauważono. Z trudem udało mu się przemówić prawidłowo modulowanym tonem.

— Panie Jones, proszę wywołać załogę.

— Cała załoga na pokład! Cała załoga na pokład!

Wołanie rozniosło się po pokładzie, gwizdki znowu się odezwały. Hornblower 

usłyszał tupot stóp, odgłosy zamieszania i przytłumiony szmer. A potem na 

śródokręciu zobaczył przed sobą mnóstwo twarzy, lecz wciąż był zbyt 

zdenerwowany, by móc je rozróżnić.

— Załoga zebrana, sir.

Hornblower odsalutował w odpowiedzi — zakładając, że Jones uczynił to 

przedtem, bo nie zauważył, czy tak było istotnie — i wyjąwszy rozkazy, przystąpił do 

ich odczytywania.

„Rozkazy Komisarzy z urzędu Lorda Admirała, naczelnego dowódcy floty 

Wielkiej Brytanii i Irlandii, adresowane do kapitana Horatia Hornblowera z 

Królewskiej Marynarki Wojennej.

Niniejszym poleca się panu…”

Przeczytał pismo do końca, złożył i wsunął z powrotem do kieszeni. Od tej 

chwili stał się prawnie dowódcą „Atropos”, objąwszy stanowisko, którego mógł go 

background image

pozbawić tylko sąd wojenny, uchwała parlamentu albo utrata okrętu. I teraz nie 

będzie już na połowie pensji, lecz zacznie otrzymywać pełne pobory kapitana szóstej 

klasy. Czy fakt, że w tym samym momencie przestał widzieć jak przez mgłę, 

pozostawał z tym w jakimś związku? Jones miał zapadłe policzki, dokładnie ogolona 

broda przeświecała sinawo przez opaleniznę. Hornblower poszukał jego spojrzenia.

— Proszę odprawić załogę, panie Jones.

— Tak jest, sir.

Hornblower wiedział, że mogła to być odpowiednia chwila na przemowę. 

Weszło to nawet w zwyczaj. Ale nie był przygotowany, toteż uznał, że lepiej nic nie 

mówić. Przechowywał w pamięci przeświadczenie, że powinien sprawić na pierwszy 

rzut oka wrażenie człowieka zimnego, twardego, sprawnego w działaniu i 

pozbawionego sentymentów. Odwrócił się do grupki czekających oficerów; teraz 

potrafił już odróżnić jednego od drugiego i zauważyć, że każdy z tych ludzi, na 

których będzie musiał polegać i z których pomocy korzystać przez lata — jest inny. 

Nie zapamiętał jednak ich nazwisk. Właściwie żadne z nich nie dotarło do jego 

świadomości w czasie tych denerwujących sekund tuż po przybyciu na pokład 

rufowy.

— Dziękuję, panowie — powiedział. — Nie wątpię, że wkrótce poznamy się 

bliżej.

Zasalutowali i odeszli, z wyjątkiem Jonesa. On zaś powiedział:

— Sir, jest dla pana list z Admiralicji.

List z Admiralicji! Rozkazy! Klucz do przyszłości, który pozwoli mu poznać, 

co ich czeka — słowa mogące posłać „Atropos” wraz z nim do Chin, Grenlandii czy 

Brazylii. Hornblower poczuł, że znowu ogarnia go właściwie niewygasła dotąd fala 

podniecenia. Raz jeszcze powstrzymał się od nerwowego przełknięcia śliny.

— Dziękuję, panie Jones. Przeczytam list, jak tylko znajdę czas.

— Czy zechciałby pan zejść pod pokład, sir?

— Dziękuję.

Pomieszczenia kapitańskie na „Atropos” były ciasne, jak się Hornblower tego 

spodziewał: kabina dzienna najmniejsza z możliwych i takaż sypialnia. Były tak 

małe, że nie przedzielono ich nawet ścianką działową; przypuszczalnie miała być 

między nimi zasłona, ale jej nie było. Nie było tu w ogóle niczego — koi, biurka czy 

krzesła — niczego. Prawdopodobnie schodząc z okrętu Caldecott zabrał ze sobą 

wszystkie swoje rzeczy. Rzecz normalna, ale utrudniająca sytuację. Kajuta była 

background image

ciemna i duszna; ponieważ okręt opuścił właśnie suchy dok, nie nasiąkła jeszcze 

przeróżnymi zapachami, które będą później do niej przenikać.

— Gdzie te rozkazy? — spytał szorstko Hornblower, tłumiąc podniecenie.

— W moim biurku, sir. Zaraz przyniosę.

Hornblower niecierpliwie czekał na Jonesa pod małym świetlikiem. Wziął do 

ręki zalakowany pakiet i stał z nim przez chwilę. Był to moment w pewnym sensie 

przełomowy. Dwudziestoczterogodzinna podróż, którą właśnie zakończył, trwała 

długo, ale miała ten sam charakter — stanowiła przerwę między jednym rodzajem 

działalności a innym. Następne parę sekund mogą przekształcić „Atropos” z jednostki 

stojącej bezczynnie na Tamizie w okręt w czynnej służbie na morzu, z obserwatorami 

na salingach, z działami gotowymi do boju, z niebezpieczeństwem, przygodą i 

śmiercią tuż za widnokręgiem, a może nawet przy burcie. Hornblower złamał pieczęć 

— zaplątaną kotwicę stanowiącą emblemat Admiralicji, najmniej odpowiedni, jaki 

można było wymyślić dla narodu panującego na morzu. Podniósłszy wzrok, napotkał 

spojrzenie Jonesa; pierwszy oficer oczekiwał niespokojnie na wiadomość, co ich 

czeka. Hornblower uświadomił sobie, że należało go odprawić przed złamaniem 

pieczęci, ale teraz było już za późno. Przeczytał pierwsze linijki — z góry wiedział 

jak będą brzmiały początkowe sześć czy nawet dwanaście słów.

„Niniejszym prosi się pana i żąda, aby natychmiast po otrzymaniu tych 

rozkazów…”

To była ta chwila; Hornblower napawał się nią przez pół sekundy.

„…zaczekał pan na Henry'ego Pallendera, Esq. Herolda Błękitnego Płaszcza 

do Spraw Wojskowych, młodszego członka Kolegium Heraldycznego…”

— Niech Bóg ma mnie w swej opiece — westchnął Hornblower.

— Co piszą, sir? — spytał Jones.

— Jeszcze nie wiem — odparł Hornblower.

„…aby się z nim naradzić w sprawie organizacji łodziowego konduktu 

pogrzebowego zmarłego wiceadmirała lorda wicehrabiego Nelsona…”

— A więc o to chodzi — mruknął Hornblower.

— O co, sir? — podjął Jones, ale Hornblower nie miał w tej chwili czasu na 

wyjaśnianie.

„…Obejmuje pan, na mocy niniejszych rozkazów, dowództwo nad wszystkimi 

oficerami, marynarzami i żołnierzami Królewskiej Piechoty Morskiej, którzy wezmą 

udział we wzmiankowanym wyżej kondukcie, oraz nad wszystkimi statkami, 

background image

łodziami i barkami stanowiącymi własność miast Londynu i Westminsteru, a także 

przedsiębiorstw żeglugowych w tych miastach. Wyda pan wszelkie rozkazy 

niezbędne dla przeprowadzenia konduktu zgodnie z wymaganiami sztuki żeglarskiej. 

Konsultując się z rzeczonym Henrym Pallenderem, Esq., upewni się pan co do 

wymogów ceremoniału i pierwszeństwa, jednakże zostaje pan niniejszym 

zobowiązany zwracać na własne ryzyko baczną uwagę na warunki pływu i pogody, 

tak aby spełniając wymogi ceremoniału nie wystawić na niebezpieczeństwo lub 

uszkodzenie wzmiankowanych wyżej łodzi, barek i innych jednostek pływających ani 

też ich załóg i pasażerów”.

— Proszę, sir.  P r o s z ę,  sir — nalegał Jones.

Hornblower wrócił myślami do ciasnej kabiny.

— To są rozkazy osobiście dla mnie — powiedział. — No… dobrze, może je 

pan przeczytać, jeśli panu na tym zależy.

Jones czytał, poruszając wargami, a potem, zdezorientowany, podniósł wzrok 

na Hornblowera.

— To okręt zostaje tutaj? — zapytał.

— Oczywiście. Od tej chwili „Atropos” jest flagową jednostką konduktu 

pogrzebowego — wyjaśnił Hornblower. — Potrzebuję natychmiast łodzi z załogą. 

Och, jeszcze pióro i papier, muszę przesłać wiadomość żonie.

— Tak jest, sir.

— Proszę dać do łodzi dobrego podoficera. Będzie miała długie postoje przy 

nabrzeżu.

— Tak jest, sir. Co dzień ktoś nam dezerteruje.

Rzecz jasna, że dezercja mogła być bardzo poważnym problemem na okręcie 

zakotwiczonym na rzece, z brzegiem, do którego można dopłynąć, i niezliczoną ciżbą 

łodzi kręcących się w pobliżu, z bliskością Londynu, gdzie uciekinier mógłby 

przepaść bez śladu. Istniało też niebezpieczeństwo przemytu alkoholu na okręt przez 

łodzie z lądu. A Hornblower przebywał na „Atropos” zaledwie od dziesięciu minut i 

miał równie słabe pojęcie jak wczoraj o sprawach, które chciałby znać przede 

wszystkim: jaką okręt ma załogę i oficerów, czego mu brakuje, w jakim jest stanie. 

Na razie musi jednak odłożyć na bok wszystkie problemy, którymi tak bardzo chciał 

się zająć, i poświęcać im wolne chwile w przerwach między wypełnianiem swego 

nowego, niecodziennego zadania. Sama tylko sprawa umeblowania własnej kajuty 

wymagała więcej uwagi, niż mógł jej poświęcić. Poprzedniego dnia dowiedział się z 

background image

gazety, że zwłoki Nelsona czekają w Nore na pomyślny wiatr, który pozwoli 

przetransportować je do Greenwich. Czas naglił, a na pewno trzeba będzie 

wypisywać setkami rozkazy.

I tak minął moment przełomowy. Gdyby pozwolono mu zgadywać tysiąc razy, 

co zawierają rozkazy przeznaczone dla niego, nigdy by nie przyszło mu do głowy, że 

otrzyma takie właśnie zadanie. Byłoby to śmieszne, gdyby sprawa nie była tak 

poważna. Mimo to roześmiał się. Zdumiony Jones spojrzał na niego, ale uznawszy, że 

należy pójść w ślady dowódcy, też zaśmiał się uniżenie.

Rozdział IV

— Czarne bryczesy? — pytał zdezorientowany Hornblower.

— Oczywiście. Czarne spodnie i pończochy oraz opaski żałobne — 

oświadczył pan Pallender z uroczystą powagą.

Był to mężczyzna w podeszłym wieku, z łysiną ma czubku głowy. Resztę 

długich siwych włosów, jakie mu zostały, miał splecione na karku w krótki, gruby 

warkocz ściągnięty czarną wstążką. Jego jasnoniebieskie oczy skaprawiały od 

starości, a u zaczerwienionego, cienkiego, spiczastego nosa wisiała kapka, może z 

powodu zimna w pokoju — a może była tam zawsze.

Hornblower zapisał na leżącej przed nim kartce, że mają być czarne bryczesy, 

pończochy i opaski żałobne, a w pamięci zanotował, że i dla siebie musi postarać się 

o te rzeczy, zastanawiając się, skąd weźmie na to pieniądze.

— Najlepiej byłoby — ciągnął pan Pallender — żeby kondukt przepływał 

przez City w południe. Ludzie będą mieli wtedy dosyć czasu, żeby się zgromadzić, a 

terminatorzy zdążą zrobić swoją przedpołudniową robotę.

— Tego nie mogę obiecać — zauważył Hornblower. — Będzie to zależało od 

stanu pływu.

— Pływ, kapitanie Hornblower? Musi pan zdawać sobie sprawę, że jest to 

ceremonia, która bardzo interesuje dwór — i samą jego królewską mość.

— Mimo to będzie zależała od pływu — powtórzył Hornblower. — A także 

od wiatru.

— Naprawdę? Jego królewska mość bardzo się rozgniewa, jeśli jego pomysły 

nie zostaną zrealizowane.

background image

— Rozumiem — mruknął Hornblower.

Chciał zauważyć, że chociaż jego królewska mość panuje nad morzami, nie 

ma większej władzy nad pływem niż jego słynny przodek, król Kanut. 

Zastanowiwszy się, doszedł jednak do wniosku, że pan Pallender nie należy do ludzi 

potrafiących docenić żarty na temat ograniczeń władzy królewskiej. Postanowił więc 

naśladować uroczystą powagę pana Pallendera.

— Ponieważ nie powzięto jeszcze decyzji co do dnia ceremonii — rzekł — 

można wybrać taki, w którym stan pływu będzie najbardziej sprzyjający.

— I ja tak sądzę — zgodził się pan Pallender.

Hornblower zrobił notatkę o potrzebie niezwłocznego zajrzenia do tablic 

pływów.

— Lord Mayor — ciągnął pan Pallender — nie będzie obecny osobiście, 

przybędzie natomiast jego przedstawiciel.

— Rozumiem.

Ulżyło mu nieco, że spada z niego odpowiedzialność za osobę Lorda Mayora, 

ale zaraz sobie uświadomił, że obecnych będzie ośmiu najwyższych rangą admirałów 

w marynarce wojennej i że będzie musiał czuwać nad ich bezpieczeństwem.

— Czy naprawdę nie chce pan spróbować troszkę tego koniaku? — pytał pan 

Pallender lekko popychając ku niemu karafkę.

— Nie, dziękuję.

O tej porze dnia Hornblower zdecydowanie nie miał chęci na koniak, ale teraz 

już wiedział, skąd pochodzi czerwonawe zabarwienie koniuszka nosa pana 

Pallendera. Pan Pallender pociągnął zdrowy łyk, zanim zaczął mówić dalej.

— Teraz, jeśli idzie o salut żałobny…

Jak się okazało, wzdłuż trasy konduktu wyznaczono piętnaście punktów, w 

których działa miały oddawać wystrzały w minutowych odstępach i jego królewska 

mość miała słuchać, czy strzelają równo. Hornblower pokrywał coraz więcej kartek 

notatkami. Na kondukt złoży się trzydzieści osiem łodzi i barkasów, które trzeba 

będzie zebrać w bardzo trudnym nawigacyjnie kanale pływowym koło Greenwich, 

ustawić w odpowiednim porządku i doprowadzić do Schodów Whitehall; stamtąd 

trzeba je odprawić po przekazaniu zwłok warcie honorowej marynarki wojennej, 

która będzie eskortowała ciało do Admiralicji, gdzie ma ono zostać przez noc 

poprzedzającą ostatnie odprowadzenie zwłok do Św. Pawła.

— Sir, czy może mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju są te barkasy 

background image

pogrzebowe? — zapytał Hornblower.

Ledwie zadał to pytanie, już tego pożałował. Pan Pallender był zaskoczony, że 

ktoś może nie wiedzieć, co to są barkasy do specjalnych uroczystości, ale oczywiście 

trudno się było po nim spodziewać, żeby miał pojęcie o zwrotności tych łodzi na 

sfalowanej wodzie, czy choćby po ile mają wioseł na burtę. Hornblower pomyślał, że 

im szybciej weźmie taką łódź i przepłynie nią trasę konduktu przy odpowiednim 

stanie pływu, koordynując w czasie poszczególne etapy, tym będzie lepiej. Robił 

dalsze notatki na kartkach, a pan Pallender mówił o tym, co dla niego było rzeczą 

najważniejszą — o kolejności łodzi w kondukcie; obecne będzie całe Kolegium 

Heraldyczne z Głównym Heroldem z Norroy i z nim samym, Heroldem Błękitnego 

Płaszcza; książęta krwi królewskiej i admirałowie; trzeba będzie przestrzegać etykiety 

przy wsiadaniu do łodzi i schodzeniu na ląd; Główny Żałobnik z paziem niosącym 

tren, paziowie z całunem i Rodzina Nieboszczyka.

— Dziękuję, sir — rzekł w końcu Hornblower, zbierając swoje notatki. — 

Przystępuję natychmiast do przygotowań.

— Jestem wielce zobowiązany, naprawdę, sir — powiedział pan Pallender do 

zabierającego się do odejścia Hornblowera.

Była to operacja równie skomplikowana jak lądowanie Abercrombiego na 

wybrzeżu egipskim, a na Morzu Śródziemnym nie ma komplikujących zadanie 

pływów. Trzydzieści osiem łodzi z załogami i wioślarzami; warty honorowe; 

żałobnicy i przedstawiciele władz; Hornblower będzie miał pod swoją komendą 

najmniej tysiąc oficerów i marynarzy. Opadł trochę na duchu, kiedy przejąwszy jeden 

z barkasów od robotników przybijających do niego insygnia w stoczni Deptford, 

mógł sam przeprowadzić z nim próby. Okazało się, że jest to wielka, mało zwrotna 

jednostka, niewiele mniejsza od lichtugi towarowej i prawie tak samo trudna do 

manewrowania. Na odkrytym dziobie miała dwanaście stanowisk dla wioślarzy; od 

śródokręcia po rufę była przykryta wielkim baldachimem o mocnej konstrukcji, który 

mógł stawiać potężny opór wiatrowi. Barkas przeznaczony do transportu Ciała (w 

czasie ich rozmowy pan Pallender mówił w sposób nie pozostawiający wątpliwości, 

iż trzeba to słowo traktować jak pisane z dużej litery) był do tego stopnia ustrojony 

pióropuszami, że będzie łapać wiatr jak grotżagiel fregaty. Do tej jednostki trzeba 

będzie odkomenderować krzepkich wioślarzy — najlepiej byłoby mieć ukrytą pod 

baldachimem prawie pełną zmianę. Ponieważ barkas będzie płynął na czele konduktu, 

a inne ustawią się za nim, musi pilnować, żeby nie szedł zbyt szybko. Trzeba będzie 

background image

zgrać wszystko dokładnie w czasie — w górę rzeki z przypływem, podejście do 

Schodów Whitehall dokładnie w momencie przesilenia pływu, tak aby można tam 

było przeprowadzić skomplikowane manewry przy minimum ryzyka, a potem 

wycofywanie się z odpływem i rozpuszczanie po drodze barkasów i załóg.

— Mój drogi — zagadnęła go Maria w ich sypialni u „George'a”. — Obawiam 

się, że mało mi teraz poświęcasz uwagi.

— Co mówisz, skarbie? — zapytał Hornblower podnosząc wzrok znad stolika, 

przy którym siedział zajęty pisaniem. Zastanawiał się właśnie, jak wydać solidne 

śniadanie dla tysiąca ludzi, którzy będą mieli nikłą szansę na następny posiłek w 

ciągu dnia.

— Mówiłam ci, że rozmawiałam dziś z akuszerką. Wygląda na zacną 

niewiastę. Od jutra jest wolna. Ponieważ mieszka przy sąsiedniej ulicy, nie ma 

potrzeby, żeby tu się sprowadzała, póki nie nadejdzie czas, co się szczęśliwie 

składa… wiesz przecież, Horatio, jak mało mamy pieniędzy.

— Tak, skarbie — odparł Hornblower. — Czy przyniesiono już te moje 

czarne spodnie?

Przejście od zbliżającego się rozwiązania Marii poprzez problem pieniędzy do 

czarnych bryczesów Hornblowera było rzeczą całkiem naturalną, ale Maria poczuła 

się dotknięta pozornym brakiem serca ze strony męża.

— Bardziej cię obchodzą spodnie niż twoje dziecko? — powiedziała — albo 

ja?

— Najdroższa — obruszył się Hornblower. Musiał odłożyć pióro i wstać z 

krzesła, żeby ją pocieszyć.— Tyle mam na głowie. Nie potrafię wyrazić, jak mi 

przykro, że to właśnie w tej chwili.

Szatańska sytuacja. Oczy nie tylko Londynu, lecz całej Anglii będą zwrócone 

na ten kondukt. Nigdy mu nie wybaczą, jeśli zdarzy się jakaś gafa. Ale musiał ująć 

dłonie Marii w swoje ręce i dodać jej otuchy.

— Ty, moja kochana — mówił patrząc jej w oczy z uśmiechem — jesteś 

moim wszystkim. Nic na świecie nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie.

— Chciałabym, żeby tak było — rzekła Maria.

Ucałował dłonie, które trzymał w rękach.

— Cóż mogę powiedzieć, żeby cię upewnić — pytał — że cię kocham?

— To byłoby całkiem miłe — stwierdziła Maria.

— Kocham cię, skarbie — powiedział, a widząc, że się jeszcze nie uśmiecha, 

background image

ciągnął: — Jesteś mi droższa niż moje nowe czarne bryczesy.

— Och! — westchnęła na to Maria.

Musiał wymyślić coś jeszcze, by zrozumiała, że w żartach chce wyrazić swą 

czułość.

— Droższa niż tysiąc par czarnych bryczesów — dodał. — Czy jakikolwiek 

mężczyzna mógłby powiedzieć więcej ?

Uśmiechnęła się w końcu i wysunąwszy dłonie z uścisku jego rąk położyła mu 

je na ramionach.

— Czy mam na zawsze zachować ten komplement w pamięci? — spytała.

— Kochana, zawsze pozostanie on prawdą — zapewnił ją.

— Jesteś najmilszym z mężów — odrzekła, a załamanie głosu świadczyło, że 

tak myśli naprawdę.

— Który ma najsłodszą z żon — dorzucił. — Czy teraz mogę wrócić do 

swojej pracy?

— Oczywiście, kochany. Oczywiście. Jestem chyba egoistką. Ale… ale… 

najdroższy, tak cię kocham. Tak bardzo cię kocham!

— No, no — mówił Hornblower, poklepując ją po plecach. Być może 

przeżywał tę chwilę równie głęboko jak Maria, ale było poza tym tyle innych spraw, 

którymi musiał się mocno przejmować. Gdyby źle przygotował uroczystość, dziecko 

mające przyjść na świat czekałby marny wikt przy ojcu pobierającym połowę pensji 

do końca życia. Zwłoki Nelsona są teraz wystawione na widok publiczny w 

Greenwich, procesję pogrzebową wyznaczono na pojutrze, o jedenastej, kiedy zacznie 

się przypływ, a tu tyle jeszcze zostało do zrobienia. Był rad, że może wrócić do 

wypisywania rozkazów. Z radością udał się na pokład „Atropos”, żeby się tam 

pogrążyć w robocie.

— Panie Jones, zechce pan łaskawie wezwać midszypmenów i młodszych 

oficerów. Potrzebuję pół tuzina ludzi z ładnym charakterem pisma.

Kajuta na „Atropos” przypominała klasę w szkole, z midszypmenami 

siedzącymi na stołkach z mesy przy zaimprowizowanych stolikach zaopatrzonych w 

kałamarze i pióra, przepisującymi brudnopisy rozkazów Hornblowera, a on krążył 

wśród nich jak wiewiórka w klatce, odpowiadając na pytania.

— Sir, nie mogę odczytać tego słowa.

— Sir, czy mam teraz zacząć od nowego akapitu?

Był to jeden ze sposobów dowiedzenia się czegoś o młodszych oficerach, 

background image

rozróżnienia jednostek w bezkształtnej dotąd dla niego masie oficerów; niektórzy bez 

przerwy zwracali się o pomoc, a inni potrafili wyprowadzać wnioski z kontekstu; byli 

też głupcy wypisujący nonsensowne rozkazy.

— Do licha, człowieku — zżymał się Hornblower — czy jakikolwiek pacjent 

Bedlam powiedziałby coś takiego… a tym bardziej napisał?

— Ale tak właśnie to wyglądało, sir — upierał się midszypmen.

— Boże, dopomóż nam — westchnął zrozpaczony Hornblower.

Ale ten akurat miał wyjątkowo czytelny charakter pisma, toteż Hornblower 

zasadził go do wypisywania nagłówków na wszystkich listach.

Okręt JKM „Atropos” w Deptford

6 stycznia 1806

Sir

Na podstawie uprawnień nadanych mi przez Lordów Komisarzy 

Admiralicji…

Od tego miejsca mogli pisać inni, co dawało oszczędność czasu. Wreszcie 

zakończono wypisywanie dziewięćdziesięciu różnych rozkazów wraz z kopiami i do 

północy rozesłano je gdzie należało; z różnych miejsc ściągnięto załogi i podoficerów 

dla wszystkich łodzi, jakie miały brać udział w kondukcie, przydzielono im racje 

żywnościowe, wyznaczono dokładnie ich miejsca w szeregu… „Zajmie pan 

siedemnastą pozycję, zaraz za łodzią Głównodowodzącego w Nore i tuż przed 

barkasem Czcigodnej Gildii Handlarzy Ryb”.

O drugiej nad ranem w dniu uroczystości zostały zakończone ostatnie 

przygotowania z panem Pallenderem i Hornblower, ziewając, nie mógł wymyślić nic, 

co jeszcze można byłoby zrobić. Tak, została do przeprowadzenia ostatnia zmiana.

— Panie Horrocks, popłynie pan ze mną w pierwszym barkasie, z Ciałem. 

Pan, panie Smiley, obejmie dowództwo nad drugim, wiozącym Głównego Żałobnika.

Horrocks był najgłupszy z midszypmenów, a Smiley najbardziej rozgarnięty 

— było rzeczą naturalną zatrzymać tego ostatniego przy sobie, ale teraz uświadomił 

sobie, że skoro Herrocks jest taki tępy, trzeba mieć go stale na oku.

— Tak jest, sir.

Hornblowerowi wydało się, że Smiley jest zadowolony, iż w ten sposób 

uniknie bezpośredniego nadzoru swego dowódcy, i pospieszył rozwiać to złudzenie.

background image

— Smiley — powiedział — będzie pan miał jako pasażerów dziewięciu 

admirałów i czterech kapitanów. W tym admirała floty, Sir Petera Parkera, i lorda St 

Yincenta.

Na te słowa Smileyowi wydłużyła się twarz.

— Panie Jones, niech szalupa z załogą czeka o szóstej przy molo Greenwich.

— Tak jest, sir.

— A teraz proszę wezwać dla mnie gig.

— Tak jest, sir.

— Będę u „George'a” do piątej. Proszę tam przekazywać ewentualne 

wiadomości.

— Tak jest, sir.

Miał jeszcze życie prywatne; czas rozwiązania Marii był bardzo bliski.

Na pokładzie rześki zachodni wiatr — porywisty, jak zauważył Hornblower 

— wygrywał w takielunku swoją melodię. Jeśli nie osłabnie porządnie, trzeba będzie 

ostrożnie prowadzić barkasy. Zszedł do gigu.

— Do Deptford Hard — rzucił sternikowi i owinął się ciaśniej w płaszcz, bo 

w kabinie „Atropos” było gorąco od stłoczonych w niej ludzi, lamp i świec. Przeszedł 

nabrzeżem Hard i zastukał do drzwi „George'a”; z bocznego okna padało słabe 

światło, a położone nad nim okno ich pokoju było jasno oświetlone. W drzwiach 

pojawiła się gospodyni.

— O, to pan, sir. Myślałam, że akuszerka. Właśnie posłałam po nią Daviego. 

Pańska małżonka…

— Proszę mnie przepuścić — powiedział Hornblower.

Maria w szlafroku chodziła po sypialni oświetlonej dwoma świecami. Gdy 

Hornblower otworzył drzwi, cienie baldachimu i innych mebli zatańczyły 

złowieszczo.

— Kochany! — ucieszyła się Maria.

Hornblower podszedł do niej z wyciągniętymi rękami.

— Mam nadzieję, skarbie, że z tobą wszystko w porządku — rzekł.

— Chyba tak. Myślę… myślę, że tak. To się dopiero zaczęło — odparła 

Maria.

Pocałowali się.

— Kochany — powiedziała Maria — jaki dobry jesteś, że przyszedłeś. Ja… ja 

się spodziewałam, że cię jeszcze zobaczę, zanim… zanim… przyjdzie mój czas.

background image

— Żadne dobry — obruszył się Hornblower. — Przybyłem, bo chciałem 

przyjść. Zapragnąłem cię zobaczyć.

— Ale jesteś przecież taki zajęty. To dziś ta procesja, nieprawdaż?

— Tak — potwierdził Hornblower.

— I dziś przyjdzie na świat nasze dziecko. Dziewczynka, mój drogi? Albo 

drugi chłopczyk?

— Niedługo się dowiemy — rzekł Hornblower. Wiedział, czego pragnie 

Maria. — Wszystko jedno, co się urodzi, będziemy kochać ją… albo jego.

— Na pewno — zgodziła się Maria.

Ostatnią sylabę wypowiedziała głośniej, niżby należało, a na jej twarzy 

pojawił się wyraz zaniepokojenia.

— Co się stało najdroższa? — przestraszył się Hornblower.

— To tylko ból — odpowiedziała z uśmiechem — wymuszonym uśmiechem, 

o czym wiedział doskonale. — Jeszcze nie są bardzo częste.

— Tak chciałbym ci pomóc — martwił się Hornblower, jak miliony innych 

ojców.

— Pomogłeś, skarbie, przychodząc tu do mnie — uspokajała go Maria.

Hałas za drzwiami i pukanie oznajmiło przybycie akuszerki i gospodyni.

— No tak — mówiła akuszerka — zaczęło się, co?

Hornblower przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała schludnie, nie można 

było zresztą oczekiwać tego od nikogo w takich warunkach — ale przynajmniej była 

trzeźwa i uśmiechała się miło, ukazując dziury po zębach.

— Zaraz panią obejrzę, madam — powiedziała akuszerka i spojrzawszy 

ukosem dodała: — Panowie zechcą odejść.

Maria podniosła wzrok na męża. Bardzo starała się udawać spokój.

— Przyjdę znowu do ciebie, kochana — powiedział Hornblower, równie 

usilnie jak ona próbując maskować zdenerwowanie.

Gdy wyszedł z sypialni, gospodyni zaproponowała mu z serdeczną 

gościnnością:

— Może łyk wódki, sir? Albo szklaneczkę rumu, gorącego?

— Nie, dziękuję — odmówił Hornblower.

— Młody panicz śpi teraz u jednej z pokojówek — wyjaśniła gospodyni. — 

Nie zapłakał wcale, ani razu, jakeśmy go przenosiły. Prawdziwy mały mężczyzna, sir.

— Tak — mruknął Hornblower. Potrafił uśmiechnąć się na myśl o synku.

background image

— Niech pan lepiej zajdzie do kawiarni, sir — namawiała gospodyni. — Pali 

się tam jeszcze w kominku.

— Dziękuję — odparł Hornblower spoglądając na zegarek. Boże, jak ten czas 

ucieka.

— Z pańską małżonką wszystko będzie dobrze — powiedziała gospodyni 

macierzyńskim tonem. — Będzie chłopiec, rzecz pewna. Mogę to powiedzieć na 

podstawie jej wyglądu w czasie ciąży.

— Możliwe, że będzie tak, jak pani mówi — odparł Hornblower i znowu 

popatrzył na zegarek. Musi już naprawdę zacząć przygotowania do nadchodzącego 

dnia.

— Proszę posłuchać — przemówił i przerwał, bo chciał uwolnić myśli od 

troski o Marię i od śmiertelnego zmęczenia. Zaczął wyliczać kolejno gospodyni na 

palcach ręki rzeczy, których potrzebował z sypialni na piętrze. Czarne spodnie i 

pończochy, epolet i najlepszy trójgraniasty kapelusz, szpada i żałobna opaska.

— Wszystko przyniosę, sir. Może się pan tu przebrać — nikt nie będzie panu 

przeszkadzał o tej porze nocy.

Wróciła za chwilę z naręczem rzeczy, o które prosił Hornblower.

— Nie pojmuję, jak mogłam zapomnieć, że to dzień Pogrzebu, sir — 

powiedziała. — Od tygodnia nie mówi się o niczym innym po obu brzegach rzeki, sir. 

Proszę, sir, tu są pańskie rzeczy.

Przyjrzała się uważnie Hornblowerowi w blasku świec.

— Powinien się pan ogolić, sir — dodała. — Może pan wziąć brzytwę mojego 

męża, jeżeli pańska została na okręcie.

Najmniejsza wzmianka o macierzyństwie wydaje się zmieniać każdą kobietę 

w matkę.

— Dobrze zgodził się Hornblower.

Przebrawszy się spojrzał jeszcze raz na zegarek.

— Muszę już iść — powiedział. — Zechciałaby pani dowiedzieć się, czy 

mogę się zobaczyć z żoną?

— Od razu mogę powiedzieć, sir, że nie — odparła gospodyni. — Jeżeli 

słyszy pan to samo co ja.

To co czuł Hornblower, musiało odmalować się na jego twarzy, bo gospodyni 

ciągnęła:

— Za godzinę będzie po wszystkim, sir; nie mógłby pan trochę poczekać?

background image

— Czekać? — powtórzył Hornblower, ponownie patrząc na zegarek. — Nie, 

nie mogę. Muszę iść.

Gospodyni zapaliła świeczkę w jego latarni od świecy na gzymsie nad 

kominkiem.

— Boże zmiłuj się — westchnęła. — Pan mi na takiego wygląda. Ale na 

dworze zimno.

Zapięła mu guzik od płaszcza pod szyją.

— Nie mogę pozwolić, żeby się pan przeziębił. No, proszę się już nie 

martwić.

Dobra rada, myślał Hronblower schodząc z powrotem ku rzece, ale tak samo 

trudna do wykonania, jak większość dobrych rad. Na skraju wody dojrzał światełko 

gigu i nagłe poruszenie majaczących w nim postaci. Załoga gigu musiała wyznaczyć 

kogoś spośród siebie, żeby wypatrywał jego latarni, podczas gdy reszta starała się 

uszczknąć choć trochę snu w wyjątkowo niewygodnym do tego celu gigu. Mimo tej 

niewygody i tak lepiej im było niż jemu. Czuł, że zasnąłby na watersztagu „Atropos”, 

gdyby tylko miał do tego okazję. Wszedł do gigu.

— W dół rzeki — rzucił sternikowi.

Na molo Greenwich było jeszcze ciemno, nic nie zwiastowało późnego świtu 

styczniowego. A wiatr dalej wiał z zachodu w dół rzeki. W ciągu dnia pewnie się 

nasili. Gdy szedł po molu, zatrzymało go głośne wezwanie wartownika.

— Swój — odpowiedział Hornblower, ukazując w świetle swojej latarni 

mundur pod płaszczem.

— Zbliżyć się i podać hasło!

— Pamięć Nieśmiertelna — rzucił Hornblower — sam wybierał to hasło; 

jeden szczegół z tysiąca załatwionych poprzedniego dnia.

— Przechodź, przyjacielu. Wszystko w porządku — powiedział wartownik.

Był to szeregowiec z milicji Blackheath; w czasie gdy Ciało było wystawione 

na widok publiczny w Greenwich, we wszystkich punktach musiały być rozstawione 

warty, żeby nie dopuszczać ludzi do miejsc, gdzie nie byli pożądani. Szpital był 

oświetlony; panował już tam ruch i zdenerwowanie.

— Gubernator ubiera się właśnie, sir — meldował porucznik z drewnianą 

nogą. — Oczekujemy wyższych osobistości o ósmej.

— Tak — odparł Hornblower. — Wiem.

Sam przecież układał program dnia; dygnitarze z rządu, marynarki wojennej i 

background image

cywilnej mieli nadjechać drogą karetami z Londynu, żeby wracać z Ciałem wodą. A 

oto i Ciało, w trumnie. Katafalk, na którym spoczywało, zasłany był flagami, 

zdobycznymi trofeami i insygniami heraldycznymi. Nadchodził gubernator 

powłócząc zreumatyzowanymi nogami; jego łysina lśniła w blasku lamp.

— …ńdobry, Hornblower.

— Dzień dobry, sir.

— Wszystko załatwione?

— Tak, sir. Ale wieje bardzo silny wiatr od zachodu. Będzie hamował pływ.

— Bałem się tego.

— Opóźni to oczywiście łodzie, sir.

— To jasne.

— W takim wypadku, sir, byłbym zobowiązany, gdyby spowodował pan 

punktualne odpłynięcie żałobników. Będziemy mieli niewielki zapas czasu, sir.

— Zrobię, Hornblower, co będę mógł. Ale nie można poganiać admirała floty. 

Ani lorda St Vincenta czy Lorda Mayora… albo nawet jego przedstawiciela.

— Wiem, sir, że będzie to trudne.

— Hornblower, zrobię, co się da. Muszę jednak przekąsić coś na śniadanie.

Gubernator wskazał gestem na następną salę, gdzie pod nadzorem porucznika 

z drewnianą nogą marynarze w czarnych szalach owiniętych wokół szyi nakrywali do 

stołu. Na bufecie stał pasztet na zimno, szynka, płaty zimnej pieczeni wołowej; na 

śnieżnobiałym obrusie rozkładano srebrne sztućce. Na mniejszym bufecie zaufany 

podoficer ustawiał karafki i butelki.

— Coś na ząb i szklaneczkę czegoś? — spytał gubernator.

Hornblower jak zawsze popatrzył na zegarek.

— Dziękuję, sir. Mam jeszcze trzy minuty czasu.

Przyjemnie było jeść posiłek, gdy się już na to nie liczyło; przyjemnie było 

pochłaniać płaty szynki, które w przeciwnym razie poszłyby do żołądka admirała 

floty. Popił szynkę szklanką wody, ku słabo maskowanemu zdumieniu podoficera 

przy bufecie ze spirytualiami.

— Dziękuję, sir — zwrócił się do gubernatora. — A teraz muszę odejść.

— Do widzenia, Hornblower. Powodzenia.

Na molu był już prawie świt — dosyć światła, aby zgodnie z mahometańską 

definicją można było odróżnić czarną nić od białej. Na rzece zaroiło się od łodzi. Z 

kierunku jej górnego biegu wiatr przyniósł odgłos plusku wioseł i urywanych komend 

background image

żeglarskich. Przybywała szalupa z „Atropos”, ze Smileyem i Horrocksem na ławce 

rufowej; nadpływały łodzie z jednostki strażniczej i ze statku odbierającego; miarowy 

tupot na molu zwiastował nadejście następnego oddziału marynarzy. Dzień zaczynał 

się na dobre.

To już nie były żarty. Należało obsadzić załogami trzydzieści osiem łodzi i 

ustawić je w prawidłowym szyku rozciągającym się na milę w dół rzeki. Znalazło się 

paru durniów, którym zapodziały się gdzieś rozkazy, i półgłówków nie umiejących 

połapać się w rozkazach, które mieli w ręku. Hornblower śmigał swoim gigiem tam i 

z powrotem wzdłuż rozstawionych na rzece łodzi, to wyciągając zegarek z kieszeni, 

to go chowając. Sytuację komplikował fakt, że sprzedawcy grogu, przewidując dobry 

dzień dla siebie, już kręcili się przy łodziach; nie ulegało wątpliwości, że zdążyli 

sprzedać cichaczem trochę towaru. Świadczyły o tym zaczerwienione twarze i 

głupawe uśmiechy niektórych marynarzy. Trwał jeszcze odpływ wspomagany 

wiatrem. Horrocks, w barkasie pogrzebowym mającym wieźć Ciało, pomylił się 

fatalnie w ocenie odległości, gdy próbował dobić do mola. Wielka, mało zwrotna 

jednostka, wystawiona na wiatr i niesiona pływem, uderzyła z głośnym trzaskiem o 

pomost prawą ćwiartką rufową. Hornblower na molo otworzył usta, żeby zakląć, ale 

zmilczał. Jeśli będzie wymyślał przy każdym potknięciu, to wkrótce całkiem 

zachrypnie. Wystarczyło rzucić spojrzenie na nieszczęsnego Horrocksa. Ten wielki, 

kościsty prostak skręcił się pod jego wzrokiem i zaraz odwrócił się, żeby wywrzeć 

swoją złość na wioślarzach.

Trzeba jednak przyznać, że te barkasy pogrzebowe są wyjątkowo trudne w 

manewrowaniu. Dwanaście wioseł ledwie starczyło, żeby utrzymywać kontrolę nad 

taką jednostką o długości ponad czterdziestu stóp, a napór wiatru na wielką kabinę na 

rufie był ogromny. Hornblower zostawił Horrocksa, usiłującego ustawić się na 

wyznaczonej mu pozycji, i wrócił do gigu. Popłynęli kawałek z prądem, a potem, 

ciężko wiosłując, pod prąd. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Gdy wróciwszy 

na molo Hornblower spojrzał na wodę, wydało mu się, że dostrzega zmniejszenie siły 

prądu. Późno, ale nie za późno. Od Szpitala dobiegł wysoki, czysty dźwięk trąbki. Dla 

niego, głuchego na muzykę, było rzeczą obojętną, co grała. Wystarczyło, że się 

odezwała. Milicja ustawiała się wzdłuż drogi ze Szpitala na molo; w uroczystym 

pochodzie nadchodzili dygnitarze, parami, najmniej ważni na przedzie. Do mola 

podpływały łodzie na ich przyjęcie, w odwrotnej kolejności numeracji — jak trudno 

było Hornblowerowi wbić to w głowy dowodzących nimi podoficerów — i odbijały z 

background image

powrotem w dół rzeki, żeby tam czekać w ustalonym porządku. Nawet i teraz jedna 

czy dwie łodzie wypadły ze swego miejsca w szyku, ale w tej chwili nie można się 

było przejmować drobiazgami. Niektórych dygnitarzy z mola także skierowano do 

niewłaściwych barek, nie dając im możności zaprotestowania. Na molo wkraczały 

coraz to ważniejsze osobistości, heroldowie i młodsi członkowie Kolegium 

Heraldycznego, z panem Pallenderem wśród nich. W końcu zjawił się Główny 

Żałobnik, admirał floty Sir Peter Parker, z Blockwoodem niosącym jego tren, oraz 

ośmiu innych admirałów — z melancholijnym wyrazem na obliczach — jak 

nakazywał regulamin; mieliby pewnie ten melancholijny wyraz na twarzach nawet 

bez regulaminu. Hornblower odprowadzał ich do łodzi, wszystkich po kolei. Prąd 

pływu zmienił się i już można było zauważyć przypływ. Teraz minuty będą cenne.

Hornblower drgnął na huk wystrzału z ustawionego w pobliżu działa, ale miał 

nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Było to pierwsze z dział, które odtąd miały 

strzelać w odstępach minutowych, dopóki Ciało nie dotrze do następnego, 

tymczasowego miejsca spoczynku w Admiralicji. Dla Hornblowera był to sygnał, że 

wyniesiono Ciało ze Szpitala. Pomógł Sir Peterowi Parkerowi wejść na barkasa. Na 

głośny rozkaz pułkownika milicji żołnierze przerzucili broń kolbami w górę i oparli 

się na lufach. Hornblower widział, jak ćwiczyli to w każdej wolnej minucie w ciągu 

ubiegłych dwóch dni. On sam odwrócił swoją szpadę z taką żołnierską precyzją, na 

jaką mógł się zdobyć — parę dni temu Maria wchodząc do ich sypialni u „George'a” 

zastała go, jak się w tym wprawiał i bardzo śmiała się z niego. Barkas z żałobnikami 

już odbił od pomostu i Horrocks podprowadzał swój ostrożnie do mola. Hornblower 

obserwował tę operację spod oka, ale teraz, przy wietrze wiejącym pod pływ, nie 

sprawiała ona większych trudności. Nadchodziła orkiestra. Dla Hornblowera 

wszystkie melodie brzmiały przygnębiająco, ale zorientował się, że ta, którą gra 

orkiestra, jest bardziej ponura od innych. U nasady mola grający zrobili zwrot w 

prawo i otworzyli za sobą widok na marynarzy ciągnących lawetę; szli krótkim 

krokiem, ze zwieszonymi głowami. Hornblower pomyślał o długim rzędzie łodzi 

usiłujących utrzymywać się w ustalonym szyku na prostym odcinku rzeki i poczuł 

nonsensowne pragnienie, aby idący przyspieszyli kroku. Monotonne dudnienie 

armaty strzelającej w odstępach minutowych znaczyło upływ cennego czasu. Lawetę 

podciągnięto na koniec mola. Przetransportowanie z niej trumny na barkas 

pogrzebowy stanowiło skomplikowane zadanie; Hornblower pochwycił uchem kilka 

słów wyrzeczonych zduszonym szeptem przez podoficera nadzorującego tę operację i 

background image

ledwie opanował uśmiech z powodu ich niestosowności w tej sytuacji. Ale trumnę 

ustawiono bezpiecznie na jej miejscu i szybko zamocowano. Gdy zaczęto przykrywać 

zamocowania flagami i wieńcami, Hornblower ruszył w stronę barkasa. Musiał 

posuwać się krótkim krokiem, z pochyloną głową i melancholijnym wyrazem twarzy, 

trzymając odwróconą szpadę pod prawą pachą. Usiłował zachować tę postawę przy 

przechodzeniu z mola na rufę barkasa za baldachimem.

— Odbijać! — rzucił półgłosem. Strzelające co minuta działa żegnały hukiem 

barkas oddalający się od mola; wiosła mocno zagarniały wodę, póki łódź nie nabrała 

szybkości. Siedzący obok niego Horrocks wychylił ster, kierując barkas w środek 

nurtu. Zanim ustawili się prosto na kursie, Hornblower, wciąż z pochyloną głową, 

zdążył obejrzeć się ukradkiem na kondukt czekający na wyruszenie. Wyglądało, że 

wszystko jest w porządku; łodzie, miejscami luźno rozstawione, miejscami stłoczone, 

z trudem utrzymywały się na wyznaczonych stanowiskach w ciężkich warunkach 

pogodowych, ale gdy ruszą, będzie z tym łatwiej.

— Na początku powoli — mruknął do Horrocksa, który przekazał rozkaz 

wioślarzom; trzeba było dać łodziom czas na ustawienie się.

Hornblower zapragnął spojrzeć na zegarek. Co więcej, uświadomił sobie, że 

musi mieć go ciągle przed oczyma, a trudno wyjmować zegarek z kieszeni co minutę. 

Tuż przy twarzy miał nogi trumny. Szybkim ruchem odczepił łańcuszek z zegarkiem i 

powiesił go na uchwycie trumny, tak że cyferblat miał przed samym nosem. 

Wszystko szło dobrze; mimo czterech minut spóźnienia mieli jeszcze w zapasie pełne 

jedenaście minut.

— Wydłużyć pociągnięcia — rzucił ściszonym głosem do Horrocksa.

Płynęli teraz przez zakręt. Nawet tak daleko od Londynu pełno było gapiów 

na rzece i na jej brzegu. Zgodnie z rozkazem Hornblowera reje „Atropos” obsadzone 

były pozostałą na okręcie częścią załogi. Widział to kącikiem oka; a gdy podpłynęli 

bliżej, ostry, wyraźny huk dziewięciofuntówki na tyle rufy okrętu oznajmił, że 

włączyła się ona do łańcucha strzelających co minutę dział, za armatą w Greenwich. 

W dalszym ciągu wszystko szło dobrze. Ze wszystkich niewdzięcznych zadań, jakimi 

mógł zostać obarczony oficer marynarki wojennej, to było chyba 

najniewdzięczniejsze. Choć będzie wykonane jak najlepiej, czy zostanie docenione? 

Nikt — nawet w Admiralicji — nie zada sobie trudu, żeby się zastanowić, ile wysiłku 

umysłowego i pracy trzeba było włożyć w zorganizowanie największego konduktu po 

wodzie, jaki Londyn w ogóle widział, po jednym z najtrudniejszych do nawigacji 

background image

torów wodnych podlegających pływom. Ale jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, znajdą 

się setki tysięcy par oczu gotowych to zauważyć i setki tysięcy ust skorych do 

wyrażenia potępienia.

— Sir! Sir!

Zasłony na rufowym końcu kabiny rozchyliły się; z miejsca, gdzie czekali w 

ukryciu zapasowi wioślarze, wyjrzała zaniepokojona twarz marynarza; tak bardzo 

było mu pilno powiedzieć to, co miał do powiedzenia, że wysunął rękę i pociągnął za 

czarne bryczesy Hornblowera, żeby zwrócić jego uwagę.

— Co jest?

— Sir, złapaliśmy przeciek.

O Boże! Wiadomość ta z diabelską precyzją zbiegła się z jego poprzednimi 

myślami.

— Czy duży?

— Nie wiem, sir. Ale woda już się pokazała nad poszyciem dna. Stąd wiemy. 

Musi prędko nabierać, sir.

To się stało z pewnością wtedy, gdy Horrocks dopuścił do uderzenia barkasa o 

molo. Poszła pewnie od tego jakaś klepka. Ale żeby już przeciekło przez podłogę? 

Wobec tego nie ma mowy, żeby dopłynęli na czas do Schodów Whitehall. Boże, 

jeśliby mieli pójść na dno tu, na środku rzeki! Nigdy,  p r z e n i g d y  nie 

wybaczyłaby Anglia człowiekowi, który by dopuścił do zatopienia trumny Nelsona, 

bez odpowiedniego ceremoniału, w mule Tamizy, obok Wyspy Psów. Podejść do 

brzegu i dokonać naprawy? Z całym konduktem za nimi — cóż by to powstał za 

bałagan! I z pewnością nie zdążą skorzystać z przypływu, i sprawią zawód tysiącom 

czekających, nie mówiąc już o jego królewskiej mości. A jutro ma się odbyć końcowa 

ceremonia przeniesienia Ciała z Admiralicji do Św. Pawła — książęta, parowie, 

rodzina królewska, tysiące oddziałów wojska, setki tysięcy ludzi miało wziąć w niej 

udział lub się jej przyglądać. Zatonięcie byłoby tragedią. Zatrzymanie się — też. Nie; 

mógłby nakazać wyciągnięcie barkasa na brzeg i przeprowadzenie naprawy, 

powodując rezygnację z dzisiejszej uroczystości. Ale wówczas można by przenieść 

Ciało wieczorem do Admiralicji, umożliwiając odbycie się pogrzebu następnego dnia. 

Dla niego oznacza to koniec kariery zawodowej, ale jest to najbezpieczniejszy 

półśrodek. Nie, nie, nie! Do diabła z półśrodkami.

— Panie Horrocks!

— Sir!

background image

— Ja zajmę się sterem. A pan niech idzie pod pokład. Idioto, czekaj, i słuchaj, 

co mówię. Podnieście podłogę i zajmijcie się przeciekiem. Wylewajcie wodę cały 

czas — kapeluszami albo wszystko jedno czym. Ma pan znaleźć ten przeciek i zatkać 

go, jeśli się da — choćby koszulą któregoś z marynarzy. Zaraz. Żeby mi nie 

widziano, że wyczerpujecie wodę. Wylewać ją tu, za moimi nogami. Zrozumiano?

— Ee… tak, sir.

— Więc proszę mi dać rumpel. I szybko na dół. A jak pan tego nie załatwi, to 

przysięgam, że zedrę z pana skórę, choćby to miała być moja ostatnia czynność na 

tym padole. No, ruszać pod pokład.

Horrocks dał nura za zasłony, a Hornblower ujął rumpel i tak się przesunął na 

ławce, żeby widzieć, co się dzieje z przodu przed trumną. Musiał pozwolić, żeby 

szpada opadła na dół i pozbyć się melancholijnego wyrazu twarzy, ale to nie była 

żadna trudność. Wiatr z zachodu dmuchał im prosto w twarze z siłą prawie wichury; 

wiejąc w kierunku przeciwnym do pływu powodował zdecydowanie krótką falę — od 

dziobu leciały bryzgi, a od czasu do czasu pióra wioseł wyrzucały w górę fontanny 

wody. Może właśnie był to powrót do ojczyzny, jaki przystoi zmarłemu bohaterowi, 

którego zwłoki leżały tuż przed nim. Gdy zbliżali się do zakrętu, silniejszy podmuch 

zniósł ich na zawietrzną wskutek potężnego naporu wiatru na wysoką nadbudówkę na 

rufie.

— Przyłóżcie się lepiej! — krzyknął Hornblower na wioślarzy, z 

uszczerbkiem dla swojej powagi osoby będącej wiodącą postacią w kondukcie.

Wioślarze zacięli zęby i mrucząc przekleństwa pod nosem zaczęli mocniej 

wiosłować, całą silą ciągnąc oporny barkas do przodu. Wiatr, wiejąc teraz prosto pod 

pływ, wzbijał na wodzie potężne fale i barkas szedł przez nie to z dziobem w dole, to 

w górze, chwiejąc się i kołysząc pionowo jak statek rybacki w czas wichury na 

morzu, to znów kiwając się na boki i nurzając się dziobem; trudno było ustać w nim 

prosto, a jeszcze trudniej utrzymywać go na kursie. W dodatku Hornblower 

wyczuwał, że przy przechyłach woda przelewa się kaskadami to na dziób barkasa, to 

na rufę. Wioząc ciężką trumnę ustawioną wysoko na pokładzie. Hornblower zaczynał 

martwić się zakłóceniami stateczności tej niepoczytalnej jednostki pływającej. Cal za 

calem wywalczali sobie drogę wokół zakrętu, a gdy już wyszli z niego, łodzie 

stłoczone po stronie północnej dały im osłonę.

— Panie Horrocks, czy oderwał pan wreszcie te deski denne? — denerwował 

się Hornblower, starając się tak mówić do kabiny, żeby nie zauważyły tego tłumy 

background image

widzów.

W tym momencie usłyszał odgłos pękania i twarz Horrocksa pojawiła się 

między zasłonami.

— Wszystkie były mocno przybite gwoździami — oznajmił. — Musiałem je 

podważyć. Siedzimy głębiej rufą i tak czy owak będziemy musieli wyczerpywać stąd 

wodę.

Z trumną i zapasowymi wioślarzami musieli, oczywiście, mieć przegłębienie 

na rufę.

— Ile wody?

— Powiedziałbym, sir, że mało brakuje do stopy.

— Wyczerpywać ile sił!

Ledwie nos Horrocksa zniknął za zasłonami, a już przy nogach Hornblowera 

chlusnęła woda wylewana z kapelusza, a potem znowu i jeszcze raz. Sporo wody 

chlapnęło na nowo czarne bryczesy Hornblowera. Zaklął, ale nie mógł narzekać. 

Znajdowali się na wysokości Bermondsey położonego na skraju Surrey; Hornblower 

popatrzył na zegarek zawieszony na trumnie. Dzięki temu wiatrowi mieli tylko 

bardzo nieznaczne opóźnienie. Niegroźne na razie. Znacznie bardziej groziło im 

zatonięcie na środku rzeki niż niezdążenie na przypływ. Hornblower, zdeprymowany, 

w przemoczonych spodniach, przesunął się na ławce i spojrzał do tyłu. Kondukt 

całkiem dobrze trzymał się ustalonych pozycji; Hornblower mógł objąć wzrokiem 

połowę łodzi, gdyż środek procesji mijał właśnie zakręt, który oni już wzięli. Przed 

sobą mieli następny zakręt, tym razem w prawo. Będzie tam znowu przeciwny wiatr.

I tak też było. Znów nurzali się dziobem i z trudem gramolili na fale. W 

pewnym momencie barkas wparł się dziobem w nurt i nabrał masę wody — musiało 

jej wlać się tyle, ile dotąd zdołał Horrocks wyczerpać. Hornblower zaklął, 

zapominając o zachowaniu melancholijnego wyrazu twarzy. Słyszał i czuł 

przetaczanie się wody przy przechyłach barki. Ale spoza zasłon dalej wylewano wodę 

kapeluszami, przy nogach i na nogi Hornblowera, który przestał się już martwić, jakie 

wrażenie robi na widzach barkas pogrzebowy, z którego wyczerpuje się wodę. Każdy 

marynarz w tłumie, widząc wzburzone fale, zrozumie, że to rzecz konieczna, nawet 

nie wiedząc o przecieku. Przebrnęli jakoś przez zakręt; w ciągu kilku dramatycznych 

sekund wyglądało, że wcale nie posuwają się naprzód, chociaż pióra wioseł 

zagarniały wodę. Lecz wiatr ucichł na chwilę i mogli płynąć dalej.

— Panie Horrocks, czy nie może pan zatkać tej dziury?

background image

— To nie tak łatwo, sir — odparł Horrocks, znowu wystawiając nos spoza 

zasłon. — Uszkodzona jest cała klepka. Kołki na końcach ledwo co trzymają. Jak 

zatkam za mocno…

— No dobrze. Zabierzcie się z powrotem do wylewania.

Skierować barkas na brzeg? Tam, pod Tower? Miejsce byłoby dogodne. Nie, 

u diabła. Nigdy. Wyczerpywać, wyczerpywać, wyczerpywać. Sterować po kursie 

pozwalającym na maksymalne wykorzystanie przypływu i osłony stwarzanej przez 

inne jednostki — to wymagało trudnych obliczeń, czegoś, co mogło zająć jego umysł. 

Gdyby znalazł wolną chwilę, żeby rozejrzeć się wokoło, zobaczyłby tysiące widzów 

zgromadzonych na brzegach. Gdyby znalazł wolną chwilę… Boże! Zupełnie 

zapomniał o Marii! Zostawił ją w trakcie porodu. Być może — prawie na pewno — 

dziecko przyszło na świat do tej pory. Może… może… nie, o tym nie był w stanie 

myśleć.

Most Londyński, z wąskimi przęsłami i zdradliwymi wirami i 

przeciwprądami. Dzięki próbnym przejazdom, odbytym dwa dni temu, wiedział, że 

wiosła nie mieszczą się w przęsłach. Trzeba zgrać wszystko dokładnie w czasię; na 

szczęście główna siła wiatru załamywała się na samym moście. Przełożył ster i 

ustawił barkas wedle swych najlepszych umiejętności na kursie przez środek przęsła.

— Teraz, mocno wiosłować! — huknął na marynarzy u wioseł; barkas 

śmignął do przodu niesiony pływem i wzmożonym wysiłkiem wioślarzy. — Wiosła 

skróć!

Na szczęście zrobili to zręcznie. Z szybkością strzały wskoczyli w przęsło, 

gdzie czekał już na nich wiatr wyjący między filarami, lecz barkas szedł naprzód 

rozpędem. Hornblower mierzył wzrokiem przebytą drogę. Za przęsłem dziób 

wykręcił nagle w bok i zaczął się obracać w wirze, ale barkas minął już most, chociaż 

on sam na ławce rufowej był jeszcze pod przęsłem.

— Mocno wiosłować! — krzyknął — tu, pod mostem, nie bał się, że ktoś 

zauważy jego mało dostojne zachowanie się.

Wysunięte wiosła zazgrzytały w dulkach. Wir obracał barkas — wiosła pchały 

go do przodu — teraz ster mógł znowu wgryźć się w wodę. Przeszli — zostawiając 

wiry za sobą.

Woda ciągle lała się kaskadami przez zasłony, wsiąkając w jego już i tak 

namokłe spodnie, ale mimo szybkiego wyczerpywania nie podobało mu się 

zachowanie barkasa. Szedł wolno i niemrawo. Widocznie przeciek się powiększał i 

background image

zbliżali się do niebezpiecznego punktu.

— Dalej mocno wiosłować! — rzucił głośno rozkaz wioślarzom; obejrzawszy 

się zobaczył drugi barkas, z głównymi żałobnikami, wynurzający się spod mostu. Za 

zakrętem spostrzegł kościoły na Strandzie — żaden rozbitek na morzu nie witał 

widoku żagla z większą radością.

— Woda dochodzi już prawie do ławek, sir — meldował Horrocks.

— Wyczerpywać do diabła!

Somerset House i jeszcze jeden, płytki, zakręt w kierunku Schodów Whitehall. 

Hornblower pamiętał rozkazy wydane przez siebie dla konduktu — rozkazy 

opracowane w porozumieniu z panem Pallenderem. Barkas pogrzebowy miał stąd 

odejść w kierunku Surrey, aby następne sześć barkasów mogło przybić kolejno do 

schodów i wysadzić swoich pasażerów. Dopiero po ustawieniu się pasażerów we 

właściwym porządku, w żadnym razie nie wcześniej, barkas pogrzebowy miał dobić 

do mola w celu wyładowania trumny z należytym ceremoniałem. Tak, ale nie teraz, 

gdy miał wody po ławki i gdy tonął pod jego stopami. Odwrócił się i spojrzał na 

Smileya stojącego na ławce rufowej następnego barkasa, z głową opuszczoną zgodnie 

z instrukcjami. Na szczęście marynarz u steru zauważył jego spojrzenie i szturchnął 

Smileya, żeby zwrócić jego uwagę. Hornblower podniesieniem dłoni nakazał 

zatrzymanie się; podkreślił swój gest pokazując rękami pchanie do tyłu. Musiał 

powtórzyć gesty, zanim Smiley skinął głową na znak, że zrozumiał. Hornblower 

przełożył rumpel w prawo i barkas zaczął skręcać powoli, pełznąc w poprzek rzeki. 

Dalszy skręt; nie; przy tym wietrze i przy słabnącym przypływie lepiej będzie dobijać 

do brzegu ustawiwszy się dziobem w górę rzeki. Hornblower naprostował ster, 

oceniając wzrokiem odległość, i barkas powlókł się ku schodom.

— Wiosła złóż!

Bogu dzięki, przybili do pomostu, gdzie stał Herold do Spraw Wojskowych w 

kaftanie z naszytymi insygniami królewskimi, z oficerem marynarki wojennej 

dowodzącym eskortą.

— Sir! — zaprotestował Herold tak ostro, jak mu na to pozwalał służbowo 

melancholijny wyraz twarzy. — Pan wyszedł z szyku… pan…

— Milczeć! — warknął Hornblower i zwracając się do oficera marynarki 

polecił: — Zabierzcie trumnę na ląd, szybko!

Wyładowali trumnę z pośpiechem, na jaki pozwalała powaga sytuacji; stojąc 

przy nich Hornblower, teraz znów z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, 

background image

odetchnął z głęboką ulgą, gdy spojrzawszy spod opuszczonych powiek zauważył, że 

uwolniony spod wielkiego ciężaru trumny barkas wyraźnie podniósł się na wodzie. 

Wciąż ze zwieszoną głową rzucał krótkie rozkazy.

— Panie Horrocks! Proszę odprowadzić barkas do tamtego pomostu. Szybko. 

Weźcie plandekę, przeciągnijcię ją pod dnem i zatkajcie przeciek. Wyczerpcie wodę. 

Odbijać, już.

Barkas oddalił się od schodów; Hornblower mógł się teraz przekonać, iż 

Horrocks nie przesadzał mówiąc, że woda sięga do ławek. Zorientowawszy się w 

sytuacji, Smiley podprowadzał barkas z żałobnikami pod schody i Hornblower ustąpił 

im z drogi, pamiętając żeby stąpać małymi krokami. Jeden za drugim wychodzili na 

nabrzeże: Sir Peter Parker z Blackwoodem niosącym tren, Cornwallis i St Vincent. St 

Vincent, drepcąc na swych artretycznych nogach, z obwisłymi ramionami i zwieszoną 

głową, zaczął wymyślać półgłosem idąc w górę schodami.

— Co, u diabła, Hornblower? — pomrukiwał. — Nie czytał pan swoich 

własnych rozkazów?

Hornblower przeszedł przy nim kilka kroków, powolnych i krótkich.

— Mieliśmy przeciek, sir… to znaczy, milordzie — wyjaśnił również 

kącikiem ust. — Omalże nie poszliśmy na dno. Nie było czasu do stracenia.

— Ha! — mruknął St Vincent. — No cóż, w takim razie wszystko w 

porządku. Proszę sporządzić raport w tej sprawie.

— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.

Przystanął znowu, z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, i przepuścił 

pozostałych żałobników. Ta część ceremoniału była zaimprowizowana, ale wyszła 

dobrze. Hornblower starał się stać jak posąg, chociaż żaden z posągów, jakie widział 

dotąd, nie miał na sobie spodni ociekających wodą. Musiał stłumić dreszcz, gdy 

przypomniał sobie o Marii. Chciałby już wiedzieć. A potem znów przebiegł go 

dreszcz, trudniejszy do opanowania. Jego zegarek! Dyndał dalej u trumny, ładowanej 

teraz na podstawiony karawan. Trudno, w tej chwili nie mógł nic zrobić w tej 

sprawie. Ani w sprawie Marii. Stał więc dalej w swoich zlodowaciałych bryczesach.

Rozdział V

Wartownik przed Admiralicją był zmartwiony, lecz nieubłagany.

background image

— Przykro mi, sir, ale takie mam rozkazy. Nie przepuszczać nikogo, nawet 

admirała, sir.

— Gdzie dowódca warty? — zapytał Hornblower.

Podoficer był nieco bardziej skłonny wysłuchać jego argumentów. Ale i on 

powiedział:

— Takie mamy rozkazy, sir. Nie ośmieliłbym się, sir. Pan rozumie, sir.

Żaden podoficer marynarki wojennej nie kwapiłby się powiedzieć „nie” 

kapitanowi mianowanemu, nawet takiemu, co ma niecałe trzy lata starszeństwa.

Hornblower rozpoznał przechodzącego w głębi porucznika w trójgraniastym 

kapeluszu.

— Bracegirdle! — zawołał.

Bracegirdle służył z nim jako midszypmen na starej „Indefatigable” i razem 

przeżyli niejedną szaloną przygodę. Teraz miał on na sobie mundur porucznika z 

dystynkcjami oficera sztabowego.

— Jak się pan miewa, sir?

Wymienili uścisk dłoni i przyglądali się sobie, jak to czynią mężczyźni 

spotykający się po latach wojny. Hornblower powiedział o swoim zegarku i poprosił 

o pozwolenie zabrania go. Bracegirdle gwizdnął ze współczuciem.

— Niedobrze — powiedział. — Zaryzykowałbym, gdyby to był ktokolwiek 

inny, tylko nie stary Jervie. Ale to on osobiście wydał ten rozkaz. Nie chciałbym 

żebrać na bruku przez resztę moich dni.

Jervie to był admirał lord St Vincent, ostatnio znowu mianowany pierwszym 

lordem Admiralicji, dawniej Sir John Jervis, o którego poglądach na dyscyplinę 

mówiono stłumionym szeptem w całej marynarce wojennej.

— A pan jest jego oficerem flagowym? — zapytał Hornblower.

— Właśnie — potwierdził Bracegirdle. — Są łatwiejsze posady. Zamieniłbym 

moją na dowództwo hulka z prochem w piekle. Ale muszę tylko na to poczekać. 

Kiedy zakończę okres niewolniczej służby u Jerviego, tylko takie dowództwo będą 

mieli mi do zaoferowania.

— A więc mogę pożegnać się na zawsze z moim zegarkiem — westchnął 

Hornblower.

— I to bez pocałunku — zażartował Bracegirdle. — Lecz gdy po latach 

odwiedzi pan kryptę u Św. Pawła, będzie pan mógł z satysfakcją popatrzeć na 

nagrobek bohatera, wiedząc, że jest tam z nim pański zegarek.

background image

— Pańskie żarty są często nie na miejscu, panie Bracegirdle — zauważył 

Hornblower całkiem wyprowadzony z równowagi — i zdaje się pan zapomnieć, że 

różnica rangi między nami wymaga większego respektu ze strony młodszego oficera.

Hornblower był zmęczony i rozdrażniony; zanim skończył mówić, już był zły 

na siebie za to, co powiedział. Lubił Bracegirdle'a, z którym łączyły go wspólnie 

przeżyte niebezpieczeństwa i pamięć żartobliwego przekomarzania się w czasach, 

kiedy obaj byli midszypmenami. Nie było, można powiedzieć, w dobrym tonie 

wykorzystywać swoją wyższą rangę (którą zawdzięczał tylko pomyślnemu 

zrządzeniu losu), by zranić uczucia Bracegirdle — jak to niewątpliwie zrobił — i 

tylko po to, żeby sobie ulżyć. Bracegirdle stanął sztywno na baczność.

— Przepraszam, sir — powiedział. — Pozwoliłem sobie puścić wodze 

językowi. Mam nadzieję, sir, że wybaczy pan obrazę.

Obaj oficerowie przez chwilę mierzyli się wzrokiem, zanim Bracegirdle, 

wróciwszy do swobodnej postawy, dodał:

— Nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo mi przykro z powodu pańskiego 

zegarka, sir. Ogromnie mi przykro ze względu na pana. Naprawdę przykro, sir.

Hornblower już miał powiedzieć coś na załagodzenie sytuacji, gdy w tyle, za 

Bracegirdlem, pojawiła się inna postać, wysoka i zwalista, w szamerowanym złotem 

mundurze galowym, patrząca spod krzaczastych siwych brwi na obu oficerów. Był to 

St Vincent; Hornblower zasalutował, a Bracegirdle po tym geście zorientował się, że 

stoi za nim jego przełożony.

— Czemuż to, Hornblower, tak bardzo przykro temu młodemu człowiekowi? 

— spytał St Vincent.

Hornblower wyjaśnił rzecz w krótkich słowach, tym razem wypowiadając 

słówko „milordzie” prawie bez zająknienia.

— Cieszę się, widząc, że pan Bracegirdle przestrzega moich rozkazów — 

stwierdził St Vincent. — W przeciwnym razie w jednej chwili mielibyśmy 

Admiralicję zapchaną gapiami po brzegi. Ale pan, kapitanie Hornblower, otrzymuje 

moje osobiste zezwolenie na przejście przez straże.

— Dziękuję, milordzie. Jestem ogromnie wdzięczny.

St Vincent miał już odkuśtykać w swoją stronę, gdy nagle zmienił zamiar i 

popatrzył na Hornblowera przenikliwiej niż dotychczas.

— Młodzieńcze, czy został już pan przedstawiony jego królewskiej mości?

— Nie, sir… milordzie.

background image

— Powinien pan. Każdy oficer powinien okazać swój respekt królowi. 

Zabiorę tam pana.

Hornblower pomyślał o żonie, o dziecku, co właśnie przyszło na świat, o 

swoim okręcie w Deptford i o mokrym mundurze, który trzeba by elegancko 

uprasować, zanim będzie mógł pokazać się w nim na dworze. Pomyślał o bogatych, 

wielkich i możnych, co bywają na dworach, i wiedział, że on będzie tam nie na 

miejscu, że będzie się czuł nieswojo przez cały czas audiencji. Mógłby się ostatecznie 

wymówić. Ale… ale będzie to nowe przeżycie. Zniechęcające go przykre aspekty 

wizyty na dworze prowokowały jednocześnie do stawienia im czoła.

— Dziękuję, milordzie — odpowiedział, szukając w myśli stosownych słów 

— byłbym głęboko zaszczycony, wysoce zobowiązany.

— A więc załatwione. Dziś mamy poniedziałek, nieprawdaż? Ranne przyjęcia 

u króla są w środy. Zabiorę pana swoim powozem. Proszę tu być o dziewiątej.

— Tak jest, sir… milordzie.

— Panie Bracegirdle, proszę przepuścić kapitana Hornblowera — polecił St 

Vincent i pokuśtykał w swoją stronę. Bracegirdle doprowadził Hornblowera do 

miejsca, gdzie na podpórkach stała trumna, a na uchwycie, od strony nóg, wciąż 

jeszcze wisiał zegarek. Z uczuciem ulgi Hornblower zdjął go stamtąd i poszedł za 

Bracegirdlem do wyjścia. Stanąwszy tam wyciągnął dłoń na pożegnanie. Gdy ściskali 

sobie ręce, na twarzy Bracegirdle pojawił się wyraz wahania.

— A więc pojutrze, o dwóch szklankach wachty przedpołudniowej, sir — 

powiedział, leciutko akcentując słowo „przedpołudniowej”.

— Tak, do zobaczenia pojutrze — pożegnał go Hornblower.

Pod naporem myśli o czekających go innych obowiązkach odwrócił się i 

ruszył spiesznie ku Schodom Whitehall. Gdy szedł, układając w myśli plan działania 

na dwa następne dni, przypomniał sobie o akcencie położonym przez Bracegirdle'a na 

ostatnim słowie. Porucznik uwolnił go w ten sposób od drobnego dodatkowego 

kłopotu — już jutro głowiłby się, czy jest umówiony ze St Vincentem na rano, czy na 

wieczór.

Przy schodach odpływ szedł już w pełni; po obu brzegach rzeki pojawiły się 

szerokie łachy mułu. Przy pomoście Lambeth widać było barkas pogrzebowy z 

Horrocksem i załogą kończącą przeciąganie plandeki pod dnem. Inne łodzie, które 

brały udział w kondukcie, stały w zbitych grupkach tu, tam i wszędzie, toteż 

Hornblower ucieszył się, zobaczywszy swój gig na dole przy schodach. Zszedł do 

background image

niego, ujął w dłonie tubę i przystąpił do ustawiania lodzi zgodnie z porządkiem 

ustalonym w jego poprzednich rozkazach. Wiał dalej silny wiatr, lecz teraz, po 

zmianie kierunku pływu, powierzchnia wody stała się gładsza, a jedyną nową 

komplikacją była ogromna ciżba małych jednostek, które kręciły się po rzece, 

wypełnione gapiami żądnymi zobaczenia z bliska łodzi biorących udział w 

uroczystości.

Radni miejscy i przemysłowcy z City, członkowie Kolegium Heraldycznego i 

admirałowie, wszyscy zeszli na ląd i udali się do domu na obiad; i nie zapadł jeszcze 

styczniowy mrok, gdy Hornblower, załatwiwszy ostatni ze swoich obowiązków w 

Greenwich, już był z powrotem w gigu i mógł z uczuciem ulgi wydać rozkaz 

zawiezienia go do Deptford Hard. Zmarznięty, głodny i zmęczony dowlókł się do 

„George'a”. W jego pamięci ten pracowity dzień mógłby się wydać tygodniem — 

gdyby nie fakt, że to właśnie dziś rano zostawił Marię w połogu.

Wszedł do „George'a” i pierwszą osobą, na którą się natknął, był gospodarz — 

postać mało tu znacząca, z którą prawie się nie stykał w tym domu, gdzie ster rządów 

dzierżyła gospodyni.

— Jak się czuje moja żona? — zapytał.

Gospodarz zamrugał powiekami.

— Nie bardzo wiem, sir — powiedział; Hornblower odwrócił się od niego 

niecierpliwie i pobiegł schodami na górę. Przed drzwiami sypialni zawahał się; serce 

biło mu szybko. Usłyszał szmer głosów wewnątrz i otworzył drzwi. Maria leżała w 

łóżku, wsparta na poduszkach, akuszerka kręciła się przy oknie. Świeca słabo 

oświetlała twarz Marii.

— Horry! — ucieszyła się Maria; radosne zaskoczenie w jej głosie 

usprawiedliwiło to zdrobnienie.

Hornblower ujął jej dłoń.

— Wszystko dobrze, najdroższa? — pytał.

— Tak — uspokoiła go.

Podała mu usta do pocałunku, zwracając jednocześnie wzrok w stronę 

koszyka wiklinowego stojącego na stoliku przy łóżku.

— Dziewczynka, skarbie — oznajmiła. — Nasza mała dziewuszka.

— Śliczne maleństwo — dodała akuszerka.

Hornblower obszedł łóżko i zajrzał do koszyka. Koc przykrywał drobne ciałko 

— Hornblower, przywykły bawić się z małym Horatiem, zapomniał, jakie małe jest 

background image

nowo narodzone niemowlę — na poduszeczce widać było drobniutką czerwoną 

twarzyczkę, karykaturę człowieka. Patrzył na dziecko; mikroskopijne wargi otwarły 

się i wydały pisk, słaby i wysoki, przy którym zapamiętany płacz małego Horatia 

wydawał się głośnym rykiem.

— Jest piękna — stwierdził szarmancko; maleństwo wciąż kwiliło, dwie 

zaciśnięte piąstki wysunęły się nad kocyk.

— Nasza maleńka Maria — mówiła Maria. — Jestem pewna, że będzie miała 

kręcone włosy.

— No, no… — strofowała ją akuszerka, nie za jej słowa, ale za to, że 

próbowała dźwignąć się w łóżku, żeby popatrzeć na dziecko.

— Niech tylko wyrośnie na taką jak jej matka — wtrącił Hornblower — a 

będzie najlepszą córką, jakiej mógłbym zapragnąć.

Maria podziękowała mu uśmiechem i opadła na poduszki.

— Mały Horatio jest na dole — oznajmiła. — Widział swoją siostrzyczkę.

— I co o niej sądzi?

— Zapłakał usłyszawszy, że ona płacze — odparła Maria.

— Pójdę lepiej zobaczyć, co z nim — zaproponował Hornblower.

— Zrób to, proszę — wyciągnęła do niego rękę, a on pochylił się i ucałował 

jej dłoń.

W pokoju było bardzo ciepło od ognia buzującego na kominku i pachniało 

chorobą; było to męczące dla płuc Hornblowera po ostrym, styczniowym powietrzu, 

jakie wypełniało je przez cały dzień.

— Jestem szczęśliwy ponad wszelką miarę, kochana, widząc cię w tak dobrym

stanie — rzucił odchodząc.

Gdy stał, wahając się w hallu na dole, z kuchni wyjrzała gospodyni:

— Mały panicz jest tu, sir — oznajmiła — może pan zajrzy do nas.

Malec siedział w wysokim krzesełku. Na widok ojca twarz rozjaśniła mu się 

uśmiechem — najbardziej głaszczące serce uczucie, jakiego doznał kiedykolwiek 

Hornblower — i zaczął podskakiwać w krzesełku wymachując trzymaną w rączce 

skórką chleba.

— No, no! Patrzcie, jak się cieszy, że tatuś przyszedł do domu! — kiwała 

głową gospodyni; zawahała się przez moment, zanim wystąpiła z propozycją, która 

— czuła to — była dość ryzykowna. — Niedługo czas mu do łóżeczka, sir. Może 

pobawiłby się pan z nim do tej pory, sir?

background image

— Dobrze — zgodził się Hornblower.

— Widzisz, malutki! — cieszyła się gospodyni. — Tatuś pobawi się z tobą. 

No to hops, kwiatuszku. Salka w barze jest pusta, sir. Tędy, sir. Emilio, przynieś 

świecę dla pana kapitana.

Znalazłszy się na podłodze saloniku mały Horatio popadł w rozterkę, jaki 

sposób poruszania się będzie odpowiedniejszy dla takiego jak on prawie rocznego 

mężczyzny. Na czworakach potrafił czynić to szybko i w każdym wybranym przez 

siebie kierunku. Natomiast trzymając się nogi krzesła mógł przyjąć pozycję pionową; 

rozpromieniony wyraz twarzy był dowodem satysfakcji z tego osiągnięcia. Następnie 

puszczał się krzesła, jeśli udało mu się zdobyć na ogromny wysiłek odwrócenia się od 

niego i robił kroczek w stronę ojca; potem stawał chwiejnie na szeroko rozstawionych 

nóżkach, zanim zrobił następny krok i rzadko udawało mu się go ukończyć bez 

lądowania z hukiem na podłodze. I czy to możliwe, że powtarzana tak często 

monosylaba — coś jakby „ta” — była próbą powiedzenia „tata”?

Przeżył jeszcze jedną ulotną, przemijającą chwilę szczęścia, patrząc, jak synek 

z promiennym uśmiechem sunie ku niemu na chwiejnych nóżkach.

— Chodź do taty — powiedział wyciągając do dziecka ręce.

Ale uśmiech przeszedł w figlarny grymas i mały Horatio puścił się na 

czworakach przez pokój, galopując jak błyskawica i zanosząc się radosnym 

chichotem, gdy ojciec ruszył za nim, żeby go złapać i pobujać w powietrzu. Prosta, 

rozkoszna radość; a potem, trzymając na odległość ramion zanoszące się śmiechem i 

kopiące nóżkami dziecko, Hornblower przypomniał sobie na moment, jak sam wisiał 

uczepiony sterwanty, kiedy zwalił się stermaszt „Indefatigable”, a dowodził wtedy 

obsadą marsa. I to dziecko pozna grozę, niebezpieczeństwo — i strach; w 

późniejszych latach. Nie pozwoli, żeby ta myśl zaciemniała mu chwilę szczęścia. 

Opuścił malca, trzymając go dalej na odległość rąk — co, sądząc po radosnym 

śmiechu, bardzo mu się podobało.

Weszła gospodyni pukając do drzwi

— Grzeczny, duży mężczyzna — powiedziała, a Hornblower starał się nie 

czuć skrępowania faktem, że zastała go na wesołej zabawie z własnym dzieckiem.

— Nie wiem, sir, co się ze mną robi — ciągnęła gospodyni. — Zupełnie 

zapomniałam spytać, czy życzy pan sobie kolację.

— Kolację? — powtórzył Hornblower. Ostatni posiłek zjadł w Malowanej 

Sali w Greenwich.

background image

— Jajka na szynce? — proponowała gospodyni. — Kawałek zimnej 

wołowiny?

— Jedno i drugie, jeśli łaska — poprosił Hornblower.

— Wszystko będzie na stole, zanim się pan obejrzy — zapewniła gospodyni. 

— Niech pan zajmie małego, póki nie wrócę.

— Powinienem iść do pani Hornblower.

— Wytrzyma jeszcze dziesięć minut bez pana — uspokoiła go wesoło 

gospodyni.

Wniesione jajka na boczku pachniały bosko. Hornblower mógł zabrać się z 

apetytem do jedzenia, bo Emilia wzięła małego, żeby go położyć spać. A po jajkach 

na boczku, zimnej wołowinie i marynowanej cebuli oraz wielkim kuflu piwa — 

jeszcze jedna prosta radość: najedzenia się do syta i ponad miarę; świadomość, że je 

za dużo, dodawała jeszcze smaku — jemu, który prawie zawsze trzymał się w ryzach 

i miał zazwyczaj nieufny i pełen pogardy stosunek do przesadnego folgowania sobie. 

Wykonawszy pomyślnie zadania tego dnia raz chociaż nie przejmował się tym, co 

będzie potem, mimo że pojutrze czekało go oszałamiające przeżycie w postaci 

uczestniczenia w porannym przyjęciu u króla. Maria przeszła bezpiecznie swoją 

próbę, a on ma córeczkę, która będzie równie cudowna jak synek. Pomyślawszy to, 

kichnął trzy razy z rzędu.

Rozdział VI

— Schody Whitehall — rzucił Hornblower wchodząc do gigu w Deptford 

Hard. Wygodnie było mieć tu swój gig do dyspozycji; był szybszy od łodzi 

przewoźników i nic go nie kosztował.

— Naprzód! — powiedział sternik.

Oczywiście padał deszcz. Wiatr, wiejący wciąż z zachodu, przyniósł dziś 

przelotne strugi ulewnego deszczu, który z sykiem opadał na powierzchnię rzeki, 

grzmocił o brezentową odzież nieszczęsnej załogi łódki i głośno bębnił w zydwestkę 

naciągniętą przez Hornblowera na głowę — trójgraniasty kapelusz tkwił pod opończą 

łodziową. Hornblower kichał okropnie. Był przeziębiony jak nigdy przedtem i 

powinien wytrzeć nos chusteczką. Ale w tym celu trzeba by wysunąć rękę spod 

okrycia, a tego nie chciało mu się robić — z opończą rozpostartą jak namiot nad 

background image

ławką rufową, na której siedział, i z zydwestką na wierzchu mógł mieć nadzieję, że 

nie wykonując zbędnych ruchów, mogących zburzyć tę konstrukcję, dotrze do 

Whitehall prawie nie zmoknąwszy. Już wolał kichać.

W strugach deszczu płynęli w górę rzeki, pod Mostem Londyńskim i przez 

zakręty, które poznał tak dobrze w ciągu ubiegłych paru dni. Zbolały, wstrząsany 

dreszczami, kulił się pod swoim okryciem. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak źle. 

Powinien leżeć w łóżku, z nagrzanymi cegłami w nogach i gorącą wodą z rumem pod 

ręką; ale w dniu, w którym pierwszy lord Admiralicji zabierał go na dwór królewski, 

nie mógł wymawiać się chorobą, chociaż po krzyżu latały mu dreszcze, a nogi 

wydawały się zbyt słabe, żeby go utrzymywać.

Schody były oślizłe w miejscach, gdzie ustąpił z nich przypływ; Hornblower 

czuł się tak słaby, że wstępując po nich ledwie trzymał się na nogach.Na górze, pod 

strumieniami deszczu, doprowadził jako tako swój wygląd do ładu. Zwinął zydwestkę 

i wsunął ją do kieszeni opończy, włożył trójgraniasty kapelusz i kuląc się przebiegł w 

strugach deszczu sto pięćdziesiąt jardów dzielących go od Admiralicji. Ta krótka 

chwila wystarczyła, żeby zachlapał pończochy wodą, która zebrała się również za 

rondem kapelusza. Był rad, że może postać przed kominkiem w Sali Kapitańskiej, 

czekając na Bracegirdle'a, który zresztą nadszedł wkrótce oznajmiając, że jego 

lordowska wysokość już czeka na niego.

— …ńdobry, Hornblower — powiedział St Vincent stojący pod portykiem.

— Dzień dobry, milordzie.

— Nie ma co czekać na przejaśnienie — mruczał St Vincent patrząc na ulewę 

i mierząc wzrokiem odległość do powozu. — Idziemy.

Pokuśtykał mężnie naprzód, a za nim Hornblower i Bracegirdle. Byli bez 

okryć — Hornblower zostawił swoje w Admiralicji — i musieli czekać na deszczu, aż 

St Vincent podejdzie do karety i z nieskończoną powolnością wgramoli się do niej. 

Hornblower pospieszył za nim, a na końcu Bracegirdle wcisnął się do środka i 

przycupnął na odchylanej ławeczce z przodu. Powóz zaturkotał po kocich łbach, a 

wstrząsy od kół w żelaznych obręczach nałożyły się na dreszcze przebiegające ciągle 

jeszcze Hornblowerowi po krzyżu.

— To, oczywiście, absolutny nonsens jechać karetą z Admiralicji na dwór 

królewski — gderał St Vincent. — Na starym „Orionie” przespacerowywałem pełne 

trzy mile po moim pokładzie rufowym.

Hornblower znowu kichnął paskudnie. Nie mógł nawet pogratulować sobie, że 

background image

czuje się na tyle chory, by nie doznawać prawie wcale niepokoju z powodu 

czekającego go nowego przeżycia, otępiały bowiem od przeziębienia nie był nawet 

zdolny zagłębić się swoim zwyczajem w samoanalizę.

— Hornblower, przeczytałem wczoraj wieczorem pański raport — ciągnął St 

Vincent. — Zadowalający.

— Dziękuję, milordzie. — Zrobił wysiłek, żeby powiedzieć coś z sensem. — 

A czy wczoraj, u Św. Pawła, pogrzeb wypadł dobrze?

— Nieźle.

Powóz potoczył się po Mali.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmił St Vincent. — Chyba wróci pan ze mną, 

co, Hornblower? Nie zamierzam zostawać długo. Już dziewiąta, a nie zrobiłem 

jeszcze jednej trzeciej tego, co mam dziś do zrobienia.

— Dziękuję, milordzie. Wobec tego będę się trzymał blisko pana.

Drzwiczki powozu otwarły się i Bracegirdle wysiadł żwawo, żeby pomóc 

swemu przełożonemu w zejściu ze schodków. Hornblower ruszył za nim; teraz serce 

biło mu szybciej. Rojno tu było wszędzie od uniformów, czerwonych, niebiesko-

złotych, błękitno-srebrnych; wielu mężczyzn nosiło pudrowane peruki. Jeden z nich 

— z kontrastowo ciemnymi oczyma pod peruką — oderwał się od grupy i podszedł 

do St Vincenta. Miał na sobie czarny uniform szamerowany srebrem. Wypolerowane 

powierzchnie srebrnej rękojeści szpady chwytały i odbijały światło w niezliczonej 

ilości punktów.

— Dzień dobry, milordzie.

— …ńdobry, Catterick. Oto mój protegowany Horatio Hornblower.

Jednym bystrym spojrzeniem ciemnych oczu Catterick zlustrował każdy 

szczegół wyglądu Hornblowera, mundur, spodnie, pończochy, szpadę, bez żadnej 

zmiany w wyrazie twarzy. Można było pomyśleć, że przywykł do obecności oficerów 

marynarki w sfatygowanych mundurach na porannych przyjęciach u króla.

— Rozumiem, kapitanie, że zostanie pan przedstawiony przez jego lordowska 

wysokość. Proszę towarzyszyć mu do Sali Audiencyjnej.

Hornblower kiwnął głową; zastanawiał się, ile kryje w sobie słówko 

„protegowany”. Trzymał w ręku kapelusz; za przykładem innych szybko włożył go 

pod pachę.

— A wiec proszę za mną — powiedział St Vincent.

Schody w górę; na podestach mężczyźni w uniformach trzymający straż; 

background image

jeszcze jeden czarno-srebrzysty uniform u szczytu schodów; znowu krótka wymiana 

zdań; tłum lokai w perukach u wejścia; anonsowanie przybyłych wspaniale 

brzmiącym głosem, przyciszonym, lecz bardzo wyraźnym.

— Admirał jego wysokość lord St Vincent. Kapitan Horatio Hornblower. 

Porucznik Anthony Barcegirdle.

Sala Audiencyjna zgromadziła barwy prawie wszystkich możliwych 

mundurów. Szkarłat piechoty; lekka kawaleria we wszystkich kolorach tęczy, z 

obszyciami z sutaszu i futra, powiewająca połami płaszczów i wlokąca szable za 

sobą; ciężka kawaleria w sięgających ud butach; biało-zielone mundury 

obcokrajowców. Zwalisty St Vincent torował sobie drogę między nimi jak okręt 

wojenny wśród jachtów. A oto i król, siedzący na krześle tronowym z wysokim 

oparciem; zaskoczeniem było zobaczenie go, w małej, związanej z tyłu peruczce, 

wyglądającego zupełnie jak swój własny portret. Za nim stali półkolem mężczyźni z 

wstęgami i gwiazdami orderów. Wstęgi były niebieskie, czerwone, zielone, 

przepasane przez lewe ramię albo prawe; byli to zapewne kawalerowie Orderu 

Podwiązki, Orderu Łaźni, Św. Patricka, wielcy mężowie kraju. St Vincent pochylił 

się przed królem w niezdarnym reweransie.

— Miło mi cię widzieć, milordzie, naprawdę miło — przemówił król. — Nie 

miałem ani chwili od poniedziałku. Rad jestem, że wszystko poszło dobrze.

— Dziękuję, sir. Czy mogę przedstawić oficera, który był odpowiedzialny za 

morską część uroczystości?

— Może pan.

Król obrócił wzrok na Hornblowera; miał oczy jasnoniebieskie, wypukłe, lecz 

o miłym spojrzeniu.

— Kapitan Horatio Hornblower — powiedział St Vincent i Hornblower 

skłonił się jak umiał najpiękniej, tak jak dziesięć lat temu uczył go francuski 

emigrant, nauczyciel tańca; lewa stopa wysunięta, dłoń na sercu. Nie wiedział, jak 

nisko należy się pochylić ani jak długo trwać w zgiętej pozycji. Wyprostował się w 

końcu, z uczuciem człowieka wynurzającego się na powierzchnię wody po 

zanurkowaniu na dużą głębokość.

— Jaki okręt, sir? Jaki okręt? — pytał król.

— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa, wasza królewska mość.

Chociaż Hornblower nie zmrużył oka poprzedniej nocy, przypuszczał, że 

padnie takie pytanie, toteż odpowiedział na nie dość szybko.

background image

— Gdzie on jest teraz?

— Deptford, wasza królewska mość.

— Ale pan wkrótce wyrusza w morze?

— Ja… ja… — Hornblower nie mógł dać odpowiedzi na to pytanie, wyręczył 

go St Vincent.

— Bardzo niedługo, sir — powiedział.

— Tak — zamyślił się król. — Rozumiem.

Podniósł dłoń i potarł czoło gestem niewymownego znużenia, zanim 

przystąpił do sprawy, którą chciał załatwić.

— Mój wnuk stryjeczny — powiedział — książę Ernest — czy mówiłem już 

panu o nim, milordzie?

— Tak, sir — odparł St Vincent.

— Czy sądzi pan, że kapitan Hornblower nada się do tego zadania?

— Ależ tak, sir. Jak najbardziej.

— Niecałe trzy lata stażu — zastanawiał się król patrząc na epolet 

Hornblowera. — Ale niech będzie. Harmond!

— Wasza królewska mość.

Lśniąca od złota postać z wstęgą i gwiazdą wysunęła się naprzód z półkola.

— Przedstaw kapitana Hornblowera Jaśnie oświeconemu.

— Dobrze, wasza królewska mość.

W bladoniebieskich oczach błysnął uśmiech.

— Dziękuję, kapitanie — rzekł król. — Niech pan wykonuje swoje obowiązki 

tak jak dotąd, a sumienie pańskie zawsze będzie czyste.

— Tak, wasza królewska mość.

St Vincent oddawał znowu ukłon; Hornblower uczynił to samo. Pamiętał, że 

nie wolno mu odwrócić się plecami do króla — to było prawie wszystko, co wiedział 

o dworskim ceremoniale — i stwierdził, że wcale nie tak trudno cofać się tyłem. Za 

drzwiami uformował się już szereg ludzi czekających na audiencję u króla i 

Hornblower minął ich bokiem, idąc śladem torowym St Vincenta.

— Tędy proszę — mówił Harmond, kierując ich w drugi koniec sali. — 

Panowie chwilkę zaczekają.

— Służba u jego królewskiej mości dziwnie czasem kojarzy ludzi — 

zauważył St Vincent, gdy tak stali czekając. — Nie spodziewałem się, że pana tym 

obarczą, Hornblower.

background image

— Ja… ja wciąż nie bardzo rozumiem, sir — jąkał się Hornblower.

— Och, książę jest…

Harmond był już z powrotem. — Tędy proszę — powiedział.

Powiódł ich ku drobnej postaci oczekującej ze spokojem. Młodzieniec — nie, 

jeszcze chłopiec — w dziwacznym zielono-złotym mundurze i z krótką szpadą ze 

złoconą rękojeścią u boku, z orderami na piersi i jeszcze dwoma zawieszonymi na 

szyi. Za nim stał wysoki osobnik o zwalistej postaci w spokojniejszej wersji tego 

samego uniformu, o śniadej cerze i tłustych, obwisłych policzkach. Sam chłopiec był 

przystojny, z jasnymi włosami opadającymi pierścieniami na uszy, z otwartym 

spojrzeniem niebieskich oczu i lekko zadartym nosem. Tęgi mężczyzna postąpił do 

przodu, zagradzając nadchodzącym drogę do młodzieńca. Wymienił spojrzenia z 

Harmondem.

— Prezentacji należy dokonać najpierw mnie — oświadczył chropawym 

głosem, z niemieckim akcentem, jak się wydało Hornblowerowi.

— A dlaczegóż to, sir? — spytał Harmond.

— Na mocy podstawowych praw Seitz-Bunau tylko marszałek dworu może 

dokonywać prezentacji przed Jaśnie oświeconym.

— Tak?

— A ja, sir, o czym pan wie, jestem marszałkiem dworu.

— No dobrze, sir — odparł Harmond z rezygnacją. — Czy mogę zatem mieć 

zaszczyt przedstawienia — jego lordowska wysokość admirał St Vincent, kapitan 

Horatio Hornblower, porucznik Anthony Bracegirdle.

Hornblower miał już się skłonić, gdy kątem oka dostrzegł, że St Vincent wciąż 

stoi dumnie wyprostowany, więc powstrzymał się.

— Komu mam honor być przedstawiany? — zapytał St Vincent chłodnym 

tonem. Wyglądało, że ma on jakieś uprzedzenia w stosunku do Niemców.

— Doktor Eisenbeiss — odpowiedział Harmond.

— Jego ekscelencja baron von Eisenbeiss, marszałek dworu i sekretarz stanu 

Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau — dodał tęgi osobnik. — Jest mi bardzo 

miło poznać panów.

Przez chwilę wytrzymywał spojrzenie St Vincenta, a potem skłonił się; 

dopiero gdy Eisenbeiss zaczął wykonywać ukłon, St Vincent odwzajemnił mu się; za 

jego przykładem poszli Hornblower i Bracegirdle. Wszyscy czterej wyprostowali się 

równocześnie.

background image

— A teraz — rzekł Eisenbeiss — mam zaszczyt przedstawić…

Odwrócił się do księcia i mówił dalej po niemiecku, przypuszczalnie 

powtarzając to, co powiedział, po czym kolejno wymienił ich nazwiska. Przy każdym 

mały książę schylał się w półukłonie, ponieważ jednak St Vincent skłonił się nisko — 

tak nisko prawie jak przed królem — Hornblower postąpił tak samo. Potem książę 

powiedział coś po niemiecku do Eisenbeissa, który to przetłumaczył :

— Jego Jaśnie oświecona wysokość mówi, że jest mu bardzo miło poznać 

oficerów marynarki jego królewskiej mości, ponieważ jest wolą Jaśnie oświeconego 

prowadzić wraz z nim wojnę przeciwko francuskiemu tyranowi.

— Proszę powiedzieć Jaśnie oświeconemu — odparł St Vincent — że i nam 

jest bardzo przyjemnie.

W trakcie tłumaczenia tych słów książę obdarzył każdego z nich uśmiechem. 

Potem nastąpił krępujący moment, gdy wszyscy spoglądali na siebie. Wreszcie 

Eisenbeiss znowu powiedział coś do księcia i uzyskawszy odpowiedź zwrócił się do 

przybyłych.

— Jaśnie oświecony mówi, że nie będzie dłużej panów zatrzymywał.

— Phi — fuknął St Vincent, ale raz jeszcze, razem z pozostałymi, skłonił się 

w pas i wszyscy wycofali się tyłem i bokiem, sprzed oblicza Jaśnie oświeconego.

— Przeklęty parweniuszowski impertynent — burczał pod nosem St Vincent, 

a potem dodał głośniej: — W każdym razie zrobiliśmy, co do nas należało. Możemy 

odejść. Idźcie za mną do tamtych drzwi.

Głośnym wołaniem lokaj na dziedzińcu sprowadził powóz lorda. Wsiedli do 

niego — Hornblower był całkiem oszołomiony chorobą i podniecającym przeżyciem 

i zaintrygowany incydentem, którego był uczestnikiem.

— A więc, Hornblower, to jest pański midszypmen — odezwał się St Vincent. 

Głos jego grzmiał jak żelazne obręcze po kocich łbach i Hornblower pomyślał, że 

może się przesłyszał — tym bardziej że słowa St Vincenta były tak zaskakujące.

— Przepraszam, milordzie?

— Nie wątpię, że słyszał pan. Powiedziałem, że to pański midszypmen… 

książę Seitz-Bunau.

— Ale któż to jest, milordzie?

— Jeden z tych książątek niemieckich. W zeszłym roku, po drodze do 

Austerlitz, Bonio wygnał go z jego księstwa. W naszym kraju roi się od książąt 

niemieckich wypędzonych przez Bonia. Chodzi o to, że, jak pan słyszał, jest on 

background image

wnukiem stryjecznym króla.

— I on ma być jednym z moich midszypmenów?

— Właśnie. Jest jeszcze na tyle młody, żeby się nauczyć rozumu, w 

przeciwieństwie do większości z nich. Przeważnie idą do wojska. Do sztabu, niech 

Bóg ma sztab w opiece. Ale ostatnio modna się stała marynarka wojenna — po raz 

pierwszy od czasu wojen holenderskich. Wygrywamy bitwy, a wiadomo, że wojsko 

nie. Wobec tego wszyscy młodzi lordowie, którym się nie powiodło, wstępują teraz 

do marynarki, zamiast do lekkich dragonów. To pomysł jego królewskiej mości, żeby 

ten młodzik uczynił to samo.

— Rozumiem, milordzie.

— Jemu to nie zaszkodzi. Ale „Atropos” to oczywiście nie pałac.

— O tym właśnie myślałem, milordzie. Mesa midszypmenów na „Atropos”…

— Niemniej jednak będzie pan musiał ulokować go tam. Niewiele jest miejsca 

na gładkopokładowej korwecie. Gdyby to był okręt liniowy, mógłby książę dostać 

koję dla siebie, ale skoro to ma być „Atropos”, będzie musiał brać, co dają. A nie 

będzie to kawior ani dziczyzna. Oczywiście przyślę panu rozkazy w tym przedmiocie.

— Tak jest, milordzie.

Powóz ze zgrzytem zatrzymał się przed Admiralicją; ktoś otworzył drzwiczki i 

St Vincent zaczął gramolić się z siedzenia. Hornblower poszedł za nim pod portyk.

— A więc do widzenia, Hornblower — powiedział St Vincent wyciągając 

dłoń.

— Do widzenia, milordzie.

St Vincent stał patrząc na niego spod brwi.

— Hornblower — rzekł — marynarka wojenna ma dwa zadania. Jedno znamy 

wszyscy: bić się z Francuzami i spuścić Boniowi porządne lanie.

— Tak, milordzie?

— O drugim nie myślimy tak dużo. Powinniśmy jednak pilnować, aby 

odchodząc pozostawiać marynarkę wojenną równie dobrą jak ta, w której służyliśmy. 

Na razie ma pan, Hornblower, niecałe trzy lata starszeństwa, ale zobaczy pan, lata 

prędko płyną. Ledwie się pan obejrzy, już będzie miał pan za sobą czterdzieści trzy 

lata stażu, jak ja. To idzie szybko, zapewniam pana. Może wtedy pan zabierze innego 

młodego oficera, żeby go przedstawić u dworu.

— Mhh… tak, milordzie.

— Niech pan wybiera starannie, Hornblower, jeśli kiedyś będzie pan musiał. 

background image

Można się mylić. Ale niech to będą uczciwe pomyłki.

— Tak, milordzie.

— To wszystko.

Starzec odwrócił się już bez słowa, zostawiając Hornblowera z Bracegirdlem 

pod portykiem.

— Jervie jest w rzewnym nastroju — zauważył Bracegirdle.

— Tak się wydaje.

— Myślę, że chciał powiedzieć, iż poznał się na panu, sir.

— Ale przy tym bezpiecznie stanął na kotwicy — odparł Hornblower, myśląc 

o tym, co St Vincent powiedział o możliwości popełniania pomyłek.

— Jervie nigdy nie wybacza, sir — powiedział poważnie Bracegirdle.

— No cóż…

Dwanaście lat służby w marynarce wojennej sprawiło, że w pewnych 

sytuacjach Hornblower stawał się tak dalece fatalistą, iż potrafił wzruszeniem ramion 

reagować na takie niebezpieczeństwa — przynajmniej póki nie minęły.

— Pozwoli pan, że zabiorę moją opończę łodziową — rzekł — i pożegnam 

pana, dziękując za wszystko.

— Szklaneczkę czegoś? Filiżankę herbaty? A może coś na ząb, sir?

— Nie, dziękuję. Już pójdę.

Maria czekała go w Deptford, złakniona opowieści o wizycie na dworze i 

przedstawieniu królowi. Bardzo ją podnieciła wiadomość o tym zamiarze 

przyniesiona przez Hornblowera. Myśl, że stanie on twarzą w twarz z pomazańcem 

boskim przytłoczyła ją — akuszerka ostrzegła, że całe to zdenerwowanie może 

wywołać gorączkę. A on nie tylko został przedstawiony królowi, lecz król przemówił 

do niego, rozmawiał z nim o jego zawodowej karierze. A do tego będzie miał 

prawdziwego księcia jako midszypmena — co prawda księcia wygnanego ze swoich 

włości, lecz równoważył to fakt, że książę jest wnukiem stryjecznym króla, że jest 

spokrewniony więzami krwi z rodziną królewską. Wiadomość ta usatysfakcjonuje 

Marię nie mniej niż przedstawienie go na dworze królewskim.

Będzie chciała wiedzieć wszystko, kto był obecny (Hornblower pożałował, że 

nie był w stanie rozpoznać żadnej z osób stojących za tronem) i co każdy miał na 

sobie — z tym będzie łatwiej, bo na porannym przyjęciu u króla nie było oczywiście 

kobiet, a niemal wszyscy mężczyźni byli w mundurach. Będzie musiał uważać 

opowiadając, żeby nie urazić uczuć Marii. Sam Hornblower walczył o swój kraj; 

background image

należałoby raczej powiedzieć, że walczy o ideały wolności i prawości przeciwko 

wyzutemu z zasad tyranowi, który panuje po drugiej stronie Kanału; oklepany zwrot 

„za króla i ojczyznę” nie odzwierciedlał właściwie jego uczuć. Jeśli gotów był oddać 

życie za swego króla, to król ten w rzeczywistości nie miał nic wspólnego z 

sympatycznym starszym panem o wyłupiastych oczach, z którym rozmawiał tego 

ranka; znaczyło to, że gotów jest umrzeć za ustrój oparty na wolności i ładzie, który 

reprezentował ten starszy pan. Dla Marii natomiast król symbolizował zupełnie coś 

innego niż wolność i ład; otrzymał błogosławieństwo Kościoła; był kimś, o kim 

należy mówić ze czcią. Dla Hornblowera odwrócenie się plecami do króla stanowiło 

grzech przeciw dobrym manierom, coś, co w pewnym stopniu naruszało zwyczaje 

konsolidujące kraj w obliczu grożącego niebezpieczeństwa; dla Marii natomiast 

byłoby to prawie świętokradztwem. Musi uważać, żeby nie mówić zbyt lekkim tonem 

o starszym panu.

A mimo to (gig wiózł go teraz przez Pool, pod murami Tower) Hornblower 

musiał przyznać sam przed sobą, że opinia Marii o jego pracy w marynarce nie była 

tak wzniosła jak własny jego stosunek do służby. Dla Marii był to zawód godny 

szanującego się człowieka; dawał jej pewien status społeczny, nieosiągalny w inny 

sposób, i zapewniał utrzymanie jej drogiemu dziecku — teraz już dzieciom, gdy 

urodziła się mała Maria. Ale poświęcenie dla sprawy; wystawianie się na 

niebezpieczeństwo w większym stopniu, niż tego wymaga obowiązek; zaszczyty; 

sława — to dla Marii sprawy mało ważne. W istocie była raczej skłonna kręcić na nie 

nosem, jako na czysto męskie fanaberie, element skomplikowanej gry czy rytuału 

wymyślonego przez mężczyzn, żeby mogli czuć się czymś lepszym i innym od 

kobiet, które dzięki swej próżności i zarozumiałemu poczuciu wyższości nie 

potrzebują podpierania się takimi niedojrzałymi argumentami.

Hornblower zdziwił się, że gig mija już „Atropos” stojącego na skraju nurtu. 

Powinien był cały zamienić się we wzrok, żeby sprawdzić, czy wszystko z okrętem w 

porządku i czy oficer wachtowy nie przeoczy gigu płynącego w dół rzeki; faktycznie 

jednak ledwo zdążył odsalutować porucznikowi Jonesowi, a już gig zostawił okręt za 

sobą. Minęli dok Deptford i sąsiadujący z nim teren Wydziału Zaopatrzenia 

marynarki, na którym wrzała gorączkowa praca. Z barki żaglowej stojącej przy 

pomoście grupa robotników wpędzała do zagrody stado świń przeznaczonych na ubój 

i zasolenie, aby stanowiły pożywienie dla marynarki wojennej.

— Ej, wy tam, nie gapić się! — krzyknął sternik.

background image

Któryś z załogi gigu rzucił widocznie sotto voce dowcip na temat tych świń. 

Trudno było uwierzyć, nawet gdy się miało je przed oczyma, że twarde jak drewno 

bryły nieokreślonej substancji, wydawane z beczek z solanką marynarzom na morzu, 

pochodziły naprawdę z takich porządnych, godnych szacunku zwierząt. Hornblower 

współczuł swojej załodze. Sternik przełożył ster, żeby wprowadzić gig do Deptford 

Hard. Hornblower wyszedł na brzeg i podążył do „George'a”, gdzie czekała na niego 

rodzina. Usiądzie przy łóżku Marii i opowie jej o przepychu na dworze królewskim. 

Weźmie w ramiona córeczkę; pobawi się z synkiem. Może to będzie ostatni raz; w 

każdej chwili mogą nadejść rozkazy i będzie musiał wyprowadzić „Atropos” w 

morze. Bitwy, burze, rozbicie okrętu, choroba — jakie ma szansę, że wróci? A jeśli 

nawet wróci, to kwilące niemowlę, jakie tu zostawi, będzie ładnie ubraną panienką 

bawiącą się lalkami; mały Horatio będzie już na pewno zaczynał wypisywać literki i 

cyfry rysikiem na tabliczce; a może nawet zacznie odmieniać mensa i poznawać 

alfabet grecki. A on sam? Miał nadzieję, że będzie mógł powiedzieć, iż spełnił swój 

obowiązek; miał nadzieję, że jego słabości, z których tak dobrze zdawał sobie sprawę, 

nie przeszkodzą mu dokonać czegoś, z czego jego dzieci będą mogły być dumne.

Rozdział VII

A więc ma to być Morze Śródziemne. Hornblower siedział w brezentowym 

krześle w swojej kajucie na „Atropos”, czytając raz jeszcze dostarczone mu rozkazy.

„Sir,

Lordowie Komisarze z Admiralicji zlecili mi…”

Ma przygotować się z jak największą pilnością do udania się do Gibraltaru, 

dokąd miał zajść po rozkazy, które mogą zostać mu tam przesłane przez wiceadmirała 

dowodzącego flotą na Morzu Śródziemnym. Gdyby rozkazy te nie nadeszły, miał 

ustalić, gdzie można znaleźć przypuszczalnie wiceadmirała i z taką samą pilnością 

udać się tam, żeby się oddać pod rozkazy tegoż wiceadmirała.

To chyba Cuthbert Collingwood — obecnie lord Collingwood po otrzymaniu 

godności para za Trafalgar. Hornblower wiedział, że flota, która wygrała tam bitwę 

— czy raczej jej jednostki będące dalej zdolne do żeglugi — zostały po bitwie 

background image

skierowane na Morze Śródziemne. Zniszczenie floty francuskiej i hiszpańskiej pod 

Kadyksem utwierdziło ostatecznie panowanie brytyjskie na Atlantyku, toteż obecnie 

marynarka wojenna kierowała swoje siły na Morze Śródziemne, aby uprzedzić 

wszelkie posunięcia, jakie mógłby uczynić Bonaparte teraz, gdy Austerlitz dało mu 

władzę nad kontynentem europejskim. Austerlitz — Trafalgar. Armia francuska — i 

Królewska Marynarka Wojenna. Jedną można by przeciwstawić drugiej. Nie ma 

zakątka w Europie, dokąd nie byłyby w stanie przemaszerować oddziały francuskie 

— jeśli tylko jest ląd, po którym mogłyby maszerować; nie ma miejsca na morzu, 

dokąd okręty brytyjskie nie potrafiłyby dotrzeć, żeby rzucić swój wpływ na szalę — 

jeśli tylko jest woda, na której mogłyby się unosić. Na otoczonym lądami Morzu 

Śródziemnym, z jego półwyspami i wyspami, siły morskie mogły się najskuteczniej 

zmierzyć z siłami lądowymi. Krwawy konflikt między tyranią i wolnością, który 

zdawał się nie mieć końca, tam się rozstrzygnie. A on odegra w nim swoją rolę. 

Sekretarz Lordów Komisarzy podpisał się „pański uniżony sługa”, lecz przedtem 

zaznaczył, że ich lordowskie wysokości pozostają w przekonaniu, iż „Atropos” jest 

gotowy do natychmiastowego odpłynięcia, tak że po otrzymaniu ostatnich rozkazów i 

przekazaniu na pokład poczty z ostatniej chwili okręt będzie mógł zaraz wyruszyć w 

drogę. Innymi słowy, Hornblower ze swoją jednostką został postawiony w stan 

natychmiastowej gotowości.

Hornblower poczuł lekki niepokój, coś jakby gęsią skórkę na karku. Nie był 

przekonany, że jego okręt jest pod każdym względem przygotowany do wyjścia w 

morze natychmiast po otrzymaniu takiego polecenia.

Podniósł głos, wołając do wartownika za drzwiami.

— Proszę posłać po pana. Jonesa.

Siedząc z rozkazami w ręku słyszał wołanie powtarzane echem na 

międzypokładach. Nie upłynęło kilka chwil, a już pan Jones biegiem stawił się przed 

nim i dopiero wtedy Hornblower uświadomił sobie, że nie przygotował się do 

wydania odpowiednich rozkazów i zadania niezbędnych pytań. W rezultacie patrzył 

na Jonesa bez słowa. Układał sobie w mózgu myśli nie reagując na to, o czym 

informował go wzrok. Nieruchome spojrzenie zbiło z tropu biednego Jonesa, który 

przyłożył sobie nerwowo dłoń do twarzy. Hornblower spostrzegł plamkę zaschłej 

piany mydlanej przed prawym uchem Jonesa, a gdy gest porucznika przywrócił go do 

rzeczywistości, zauważył coś jeszcze: jeden zapadły policzek był gładki i dobrze 

ogolony, a drugi mocno zarośnięty czarną brodą.

background image

— Przepraszam, sir — tłumaczył się Jones — ale pańskie wezwanie zastało 

mnie w trakcie golenia, a uważałem, że lepiej stawić się natychmiast.

— Bardzo dobrze, panie Jones — odparł Hornblower; wcale się nie zmartwił, 

że Jones ma coś do wyjaśnienia, gdyż sam nie był jeszcze gotów z określonymi 

rozkazami, jakie dobry oficer powinien być zdolny wydać od razu.

Pod jego krępującym spojrzeniem Jones musiał odezwać się ponownie.

— Czy pan mnie potrzebował, sir?

— Tak — powiedział Hornblower. — Mamy rozkazy kierujące nas na Morze 

Śródziemne.

— Naprawdę, sir? — odezwania pana Jonesa niezbyt były pomocne w 

posuwaniu naprzód rozmowy.

— Proszę o raport, jak szybko możemy być gotowi do wyjścia w morze.

— Więc, sir…

Jones podniósł znowu dłoń do twarzy; może wydłużyła mu się tak od nawyku 

pociągania za podbródek.

— Czy zapasy i woda są kompletne?

— Otóż, sir, pan rozumie…

— Pan chce powiedzieć, że nie?

— N…nie, sir. Niezupełnie.

Hornblower miał już zażądać wyjaśnień, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar.

— Na razie nie będę pytał dlaczego. Ile nam brakuje?

— No więc, sir… — Nieborak Jones zaczął spiesznie wyliczać. Brakowało 

dwudziestu ton wody. Chleba, alkoholu, mięsa…

— Pan chce powiedzieć, że mając prowianturę marynarki po drugiej stronie 

rzeki nie zapewnił pan pełnego zaopatrzenia okrętu?

— Ale, sir… — Jones próbował tłumaczyć, że nie wydawało mu się rzeczą 

konieczną ściągać zapasy na gwałt. — Było pełno innej roboty dla marynarzy, sir, z 

wyposażeniem okrętu.

— Rozkłady wacht? Rozkłady stanowisk alarmu bojowego?

Były to listy przydzielające ludzi do poszczególnych zadań i stanowisk na 

okręcie.

— Brak nam dwudziestu marynarzy marsowych — żalił się Jones.

— To jeszcze jeden powód więcej, żeby jak najlepiej wykorzystać tych, co są.

— Tak, sir. Oczywiście, sir. — Jones desperacko szukał w głowie jakiejś 

background image

wymówki dla siebie. — Część naszych zapasów wołowiny, sir… ona… ona nie 

nadaje się do jedzenia.

— Gorsza niż zwykle?

— Tak, sir. Musi być ze starych zapasów. Naprawdę niedobra, przynajmniej 

część.

— Która warstwa beczułek?

— Zapytam intendenta, sir.

— To znaczy, że pan nie wie?

— Nie, sir… tak, sir.

Hornblower znów zamyślił się głęboko, a że i tym razem nie odwrócił oczu od 

twarzy Jonesa, nieudolny pierwszy oficer dalej nie mógł wrócić do równowagi. 

Właściwie Hornblower miał pretensję do siebie samego. W ciągu tych kilku dni od 

otrzymania dowództwa nad „Atropos” był bardzo zajęty przeróżnymi szczegółami 

związanymi z pogrzebem Nelsona, a potem własnymi problemami rodzinnymi, ale to 

wszystko go nie tłumaczyło. Dowódca okrętu powinien zawsze wiedzieć, jaki jest 

stan jego jednostki. Był bardzo zły na siebie. Nie znał prawie nazwisk oficerów; nie 

umiałby nawet powiedzieć, jaki rodzaj walki może podjąć „Atropos” — a przecież 

wystarczy posunąć się trochę w dół rzeki, żeby jego okręt mógł znaleźć się w boju.

— Co z zapasami artyleryjskimi? — pytał dalej. — Proch? Śrut? Przybitki? 

Naboje?

— Poślę po artylerzystę, sir, pan pozwoli? — poprosił Jones. Był 

zrozpaczony, że jego kompletna nieudolność wyszła na jaw.

— Niech tu będą za minutę — rozkazał Hornblower. — Intendent, 

artylerzysta, bosman, bednarz, zastępca oficera nawigacyjnego.

Byli to szefowie działów odpowiedzialni, poprzez pierwszego oficera, przed 

dowódcą za prawidłowe funkcjonowanie okrętu.

— Tak jest, sir.

— Co to, u diabła, za hałas? — odezwał się z rozdrażnieniem Hornblower. Od 

kilku minut nad ich głowami na pokładzie rufowym trwała jakaś kłótnia. Przez 

świetlik dobiegły obce głosy.

— Mam sprawdzić, sir? — powiedział Jones skwapliwie, mając nadzieję, że 

odwróci w ten sposób uwagę od siebie. Ale gdy mówi! te słowa, ktoś zapukał do 

drzwi kabiny.

— Zaraz się dowiemy — odparł Hornblower. — Wejść!

background image

W otwartych drzwiach stanął midszypmen Horrocks.

— Sir, pan Still przesyła wyrazy uszanowania i zawiadamia, że przybyli jacyś 

panowie z listem z Admiralicji do pana, sir.

— Niech przyjdą tutaj.

Można się spodziewać tylko kłopotów, takich czy innych, myślał Hornblower 

czekając. Jeszcze jedna dystrakcja w chwili, gdy ma tyle do zrobienia. Horrocks 

wprowadził dwie osoby, dużą i małą, w mundurach połyskujących zielenią i złotem 

— Hornblower widział tych ludzi nie dalej jak wczoraj, na dworze królewskim; 

niemieckie książątko i jego guwerner. Podniósł się z krzesła i gdy Eisenbeiss postąpił 

do przodu w wyszukanym ukłonie, odwzajemnił mu się krótkim skinieniem głowy.

— I cóż, sir?

Eisenbeiss wręczył mu ceremonialnie list; Hornblower stwierdził rzutem oka, 

że list ten był adresowany do niego. Otworzył go ostrożnie i przeczytał.

„Niniejszym prosi się pana i nakazuje przyjąć na swój okręt Jaśnie 

oświeconego Ernesta księcia Seitz-Bunau, który otrzymał rangę midszypmena 

Królewskiej Marynarki Wojennej. Dołoży pan pilności w zapoznawaniu Jaśnie 

oświeconego z jego nowym zawodem i kontynuowaniu jego edukacji, gotując go do 

dnia, niezbyt odległego, jeśli Opatrzność pozwoli, gdy Jaśnie oświecony znów 

obejmie rządy nad należnym mu dziedzicznie krajem. Przyjmie pan również na swój 

okręt jego ekscelencję barona Ottona von Eisenbeiss, szambelana i pierwszego 

sekretarza Jaśnie oświeconego księcia. Jego ekscelencja praktykował do niedawna 

jako chirurg i otrzymał z biura marynarki wojennej patent chirurga w Królewskiej 

Marynarce Wojennej. Będzie pan mógł zatem korzystać na swoim okręcie z usług 

jego ekscelencji jako chirurga, ale przy tym, na ile pozwoli na to dyscyplina 

marynarki i Regulamin Wojenny, będzie on pełnił funkcję szambelana Jaśnie 

oświeconego księcia”.

— Rozumiem — mruknął. Popatrzył na dziwaczną parę w bijących blaskiem 

mundurach. — Witam na okręcie, wasza wysokość.

Książę skinął głową i uśmiechnął się, wyraźnie nie rozumiejąc słów 

Hornblowera.

Hornblower usiadł, zaś Eisenbeiss zaczął od razu mówić; twardy niemiecki 

akcent podkreślał rozżalenie w jego głosie.

— Muszę zaprotestować, sir — powiedział.

— Tak? — odparł Hornblower tonem, który można było uznać za 

background image

ostrzegawczy.

— Jaśnie oświecony nie jest traktowany z należytym respektem. Gdy 

dotarliśmy do okrętu, posłałem lokaja na pokład, żeby nas zaanonsował, tak aby jego 

wysokość mogła zostać przyjęta z królewskimi honorami. Ale mu tego absolutnie 

odmówiono, sir. Ten człowiek na pokładzie, przypuszczam, że oficer, stwierdził, że 

nie ma instrukcji. Dopiero kiedy pokazałem mu ten list, sir, pozwolił nam w ogóle 

wejść na burtę.

— I słusznie. Nie miał instrukcji.

— Wobec tego mam nadzieję, że go pan odpowiednio ukarze. I czy mogę 

przypomnieć, że siedzi pan w obecności osoby krwi królewskiej?

— Proszę mówić do mnie „sir” — przerwał mu Hornblower. — I zwracać się 

do mnie tak, jak powinien się zwracać mój podwładny.

Eisenbeiss podskoczył z oburzenia, aż jego głowa wyrżnęła z trzaskiem o 

belkę pokładową; przerwało to potok jego słów i Hornblower mógł ciągnąć dalej.

— Jako oficerowie w służbie królewskiej powinniście nosić mundury 

królewskie. Czy macie ze sobą swoje rzeczy?

Eisenbeiss był wciąż zbyt oszołomiony, żeby odpowiadać, gdyby nawet 

zrozumiał, o co chodzi, więc wyręczył go Horrocks.

— Przepraszam, sir, są w łodzi przy burcie. Pełno skrzyń.

— Dziękuję, panie Horrocks. Doktorze, rozumiem, że posiada pan niezbędne 

kwalifikacje zawodowe, aby pracować na okręcie w charakterze chirurga. Czy tak?

Eisenbeiss wciąż usiłował zachować godność.

— Jako do sekretarza stanu należy zwracać się do mnie per „wasza 

ekscelencjo” — powiedział.

— Ale jako do chirurga na okręcie będzie się mówić do pana per „doktorze”. I 

to jest ostatni raz, że daruję opuszczenie słowa „sir”. A teraz. Pańskie kwalifikacje?

— Jestem chirurgiem… sir.

Eisenbeiss dodał ostatnie słówko, widząc podnoszące się brwi Hornblowera.

— Praktykował pan ostatnio?

— Jeszcze parę miesięcy temu… sir. Byłem chirurgiem na dworze Seitz-

Bunau. Ale teraz jestem…

— Teraz jest pan chirurgiem na królewskim okręcie „Atropos” i możemy 

darować sobie farsę z pańskim stanowiskiem sekretarza stanu.

— Sir…

background image

— Doktorze, proszę być cicho. Panie Horrocks!

— Sir!

— Proszę przekazać pozdrowienia ode mnie panu Stillowi. Niech wciągną 

bagaże tych dżentelmenów. Mają oni natychmiast wybrać rzeczy najpotrzebniejsze, 

tyle, ile się zmieści w jednej skrzynce marynarskiej dla każdego. Reszta ma za 

dziesięć minut zostać zabrana z okrętu przez łódź, która te rzeczy przywiozła. Czy to 

jasne, panie Horrocks?

— Tak jest, sir. Przepraszam bardzo, ale z bagażami jest dwóch lokai.

— Lokai?

— Tak, sir. W podobnych uniformach — Horrocks wskazał na zielono-zlote 

ubrania Niemców.

— A więc mamy o dwóch członków załogi więcej. Wciągnijcie ich na listę i 

poślijcie do obsady dziobu.

Marynarka wojenna zawsze potrafiła znaleźć zatrudnienie dla ludzi; dwójka 

tłustych, dobrze odżywionych lokai stanie się w przyszłości parą pożytecznych 

marynarzy.

— Ale, sir… — zaczął Eisenbeiss.

— Doktorze, proszę mówić tylko wtedy, kiedy się mówi do pana. Panie 

Horrocks, zabierze pan księcia i ulokuje go w pomieszczeniu midszypmenów. 

Przedstawię panów sobie. Pan midszypmen Horrocks — ee, pan midszypmen książę.

Horrocks automatycznie wyciągnął rękę, a książę, równie automatycznie, ujął 

ją, nie zdradzając po sobie żadnej nagłej zmiany wskutek skalania dotknięciem ręki 

zwykłego człowieka. Uśmiechnął się nieśmiało, nic nie rozumiejąc.

— Panie Horrocks, proszę także przekazać ode mnie pozdrowienia zastępcy 

oficera nawigacyjnego. Niech go pan poprosi, żeby łaskawie wskazał doktorowi, 

gdzie będzie spał na dziobie.

— Tak jest, sir.

— A teraz, doktorze, za pół godziny chcę zobaczyć was obu w mundurach 

królewskich. Wówczas będzie pan mógł przystąpić do pełnienia swoich obowiązków. 

Właśnie wtedy pierwszy oficer, intendent i pan zaczniecie dochodzenie w celu 

zadecydowania, czy niektóre beczułki z wołowiną nadają się do spożycia. Będzie pan 

w tym zespole pełnił funkcję sekretarza; chcę mieć w południe pański raport na 

piśmie. A teraz proszę iść za panem Horrocksem.

Eisenbeiss zawahał się przez moment pod ostrym spojrzeniem Hornblowera, 

background image

zanim odwrócił się, żeby opuścić kajutę, lecz gdy doszedł do zasłony, znów dał wyraz 

swemu oburzeniu.

— Napiszę do premiera, sir — oświadczył. — Niech się dowie, jak traktuje się

sprzymierzeńców jego królewskiej mości.

— Tak, doktorze. Jeśli pan wejdzie w kolizje z Dekretem o buncie, zawiśnie 

pan na rei. No więc, panie Jones, wracając do tych rozkazów wacht i stanowisk 

alarmu bojowego…

Zwracając się do Jonesa z zamiarem dalszego omawiania spraw związanych z 

przygotowaniem „Atropos” do wyjścia w morze Hornblower czynił sobie w duchu 

wymówki. Potrafił dosyć skutecznie zastraszyć głupiego doktora niemieckiego; może 

sobie pochlebić, że dobrze wyszedł z trudnej, chociaż mało istotnej sytuacji. Ale nie 

jest to żaden powód do dumy wobec faktu, że nie wywiązał się ze swoich 

rzeczywistych obowiązków. Stracił cenne godziny. W ciągu ubiegłych dwóch dni 

dwukrotnie bawił się z synkiem; siedział przy łóżku żony i brał na ręce córeczkę w 

czasie, kiedy właściwie powinien był być tu, na pokładzie, i pilnować spraw swego 

okrętu. Nie mógł się wymawiać, że tych wszystkich rzeczy powinien był dopilnować 

Jones; obowiązkiem Hornblowera było pilnowanie Jonesa, aby to uczynił. Oficer 

marynarki wojennej nie powinien mieć żony ani dzieci — obecna sytuacja była 

potwierdzeniem prawdziwości tego banalnego poglądu. Doszedłszy do takiego 

wniosku, Hornblower zagryzł mocno wargi. Zostało dziś jeszcze osiem godzin 

światła dziennego. Przystąpił do starannego rozplanowania tych ośmiu godzin. Były 

sprawy wymagające jego osobistego udziału, jak na przykład interwencja u 

inspektora stoczni; inne mógł spokojnie powierzyć podwładnym. Pewne prace można 

będzie prowadzić na jednej burcie okrętu, drugą zostawiając wolną; do niektórych 

zadań potrzeba doświadczonych marynarzy, inne mogą być wykonane przez szczury 

lądowe. Są prace, których nie da się zacząć przed ukończeniem innych. Jeśli dobrze 

wszystkiego nie obmyśli, może się okazać, że niektórzy oficerowie będą musieli być 

w dwóch miejscach naraz, nastąpi zamieszanie, opóźnienie, niepotrzebny bałagan. 

Ale przy dobrym zaplanowaniu wszystko to da się zrobić.

Kolejno wzywał do swojej kajuty intendenta, artylerzystę, bosmana, bednarza, 

przydzielając im zadania i każdemu, z oporami, dając część żądanej przez nich liczby 

ludzi. Wkrótce okręt napełnił się świergotem gwizdków.

— Załoga szalupy na pokład!

Niezadługo szalupa, wypełniona pustymi baryłkami, przygotowanymi przez 

background image

bednarza i jego pomocników, ruszyła na drugą stronę rzeki, żeby zacząć dowożenie 

dwudziestu ton wody niezbędnej dla uzupełnienia potrzeb okrętu. Tuzin poganianych 

przez bosmana marynarzy rozbiegło się po wantach i rejach; trzeba było przygotować 

talie rejowe i sztagtalie do operacji przewidzianych do wykonania tego dnia.

— Panie Jones! Opuszczam teraz okręt. Niech pan ma dla mnie gotowy raport 

o wołowinie, kiedy wrócę ze stoczni.

Hornblower zauważył dwie postacie na pokładzie rufowym, starające się 

zwrócić na siebie jego uwagę. Byli to książę i doktor. Przebiegł wzrokiem po ich 

mundurach, po naszywkach midszypmeńskich na kołnierzu i gładkim uniformie 

chirurga.

— Może być — orzekł. — Doktorze, pańskie obowiązki czekają na pana. 

Panie Horrocks, proszę zaopiekować się księciem przez dzień dzisiejszy. Niech pan 

wezwie mój gig.

Kapitan inspektor stoczni wysłuchał żądań Hornblowera z obojętnością nabytą 

w czasie długich lat wysłuchiwania ponagleń ze strony oficerów.

— Sir, mogę przysłać ludzi po pociski. Lewa burta jest wolna, żeby mógł do 

niej podejść hulk z prochem — za pół godziny przesilenie pływu, sir. Jeśli trzeba, 

mogę dać także ludzi do obsadzenia hulka. Brakuje mi tylko czterech ton. Hulk 

załatwi to w pół godziny.

— Mówi pan, że już jest pan gotów?

— Tak, sir.

Kapitan inspektor spojrzał na „Atropos” stojącego na kotwicy w środku nurtu.

— Bardzo dobrze. Mam nadzieję, kapitanie, dla pańskiego własnego dobra, że 

to, co pan mówi, nie mija się z prawdą. Może pan zacząć przeciągać hulk pod burtę 

— ostrzegam pana, że chcę go mieć z powrotem na cumach za godzinę.

— Dziękuję, sir.

Gdy wrócił na „Atropos”, po okręcie rozniosło się wołanie.

— Marynarze do kabestanu! Obsada śródokręcia! Żaglomistrze ! Sanitariusze!

Ze wszystkich zakamarków okrętu przygnano marynarży do handszpaków 

kabestanu — każda para ramion, każdy mocny grzbiet nadawał się do tego. Po 

pokładzie przetoczył się łoskot werbla.

— Wygasić wszystkie ognie!

Kucharz z pomocnikami wyrzucili za burtę żarzące się węgle z kuchni i 

niechętnie ruszyli obsadzić talie rei i sztagtalie. Do burty podchodził wolno hulk z 

background image

prochem. Miał mocny dźwig nożycowy i szerokie otwory łukowe, co sprawiało, że 

dobrze się nadawał do szybkiego przeładunku materiałów wybuchowych. Cztery tony 

prochu, osiemdziesiąt baryłek, każda po centnarze, wynurzyły się z ładowni hulka i 

zostały opuszczone do ładowni „Atropos”, gdzie artylerzysta z pomocnikami i 

spoconą brygadą roboczą ciężko pracowali w zupełnych niemal ciemnościach — na 

bosaka, aby nie wywołać iskry tarciem obuwia — rozlokowując baryłki w 

magazynach. Któregoś dnia „Atropos” będzie może walczył o swe istnienie, i 

wówczas to istnienie może zależeć od prawidłowego ustawienia tych baryłek w 

ładowni, tak aby można było z nich łatwo korzystać, dostarczając proch do dział na 

pokładzie.

Członkowie zespołu dochodzeniowego pojawili się na pokładzie — 

zakończyli właśnie badanie zepsutych beczułek z wołowiną.

— Panie Jones, proszę poinstruować doktora, jak ma sporządzić raport we 

właściwej formie — rozkazał Hornblower, a potem zwrócił się do intendenta: — 

Panie Carslake, chciałbym podpisać pańskie zamówienia, jak tylko ten raport będzie 

gotów.

Jeszcze ostatnie spojrzenie po okręcie i Hornblower mógł zejść pod pokład, 

wziąć pióro, atrament i papier i zająć się już tylko układaniem odpowiedniego listu 

przewodniego do Wydziału Zaopatrzenia (sformułowanego w sposób prawidłowy, 

dający wyraz pilności sprawy i taktownie zmuszający władze do zgody, nie nudząc 

zbytnim naleganiem o przychylne załatwienie próśb), który zaczynał się słowami: 

„Sir, mam zaszczyt przesłać w załączeniu…”, a kończył: „…w możliwie jak najlepiej 

pojętym interesie służby królowi, pański posłuszny sługa…”

Teraz mógł już wrócić na pokład, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca i 

wyrzucić z siebie złość, czekając na Jonesa i Carslake'a, którzy mieli przygotować mu 

dokumenty. Pośród zgiełku i zamętu musiał raz jeszcze skoncentrować się, żeby 

uważnie przeczytać papiery, po czym położył na nich dumny podpis: „H. 

Hornblower, Kapitan”.

— Panie Carslake, może pan popłynąć moim gigiem do Wydziału 

Zaopatrzenia. Panie Jones, spodziewam się, że prowiantura zażąda ludzi do 

obsadzenia lichtugi. Niech pan łaskawie tego dopilnuje.

Została mu teraz chwila czasu, żeby popatrzeć, jak pracują marynarze, 

nasadzić swój trójgraniasty kapelusz na głowę, spleść dłonie za plecami, przejść 

wolno na dziób, bardzo się starając, żeby wyglądać tak obojętnie i niewzruszenie, 

background image

jakby cały ten rejwach był rzeczą najnaturalniejszą w świecie.

— Przestać ciągnąć sztagtalię! Obkładać!

Baryłka z prochem zawisła tuż nad pokładem. Hornblower starał się mówić 

spokojnie, bez podniecenia. Któraś klepka w baryłce nadpękła nieco. Na pokładzie 

widać było cienką strużkę ziaren prochu; dalsze sypały się wolno z otworu.

— Zabrać tę baryłkę z powrotem na hulk. Hej, pomocniku bosmana, weźcie 

mokrą szmatę i zetrzyjcie ten proch z pokładu.

Proch mógł się łatwo zapalić przez przypadek. Ogień rozprzestrzeniłby się 

wówczas migiem we wszystkich kierunkach; cztery tony prochu na „Atropos”, ze 

czterdzieści pewnie na hulku — co ostałoby się w takim wypadku z jednostek 

morskich stłoczonych w Pool? Marynarze patrzyli na niego; była to dogodna chwila, 

żeby zagrzać ich do pracy.

— Widzicie, chłopcy, tam jest szpital Greenwich — przemówił Hornblower 

wskazując w kierunku biegu rzeki na wdzięczną sylwetkę budowli Wrena. — 

Niektórzy z nas pewnie wylądują tam kiedyś, ale ja bym wolał, żeby nas tam nie 

wdmuchnęło już dzisiaj.

Dowcip był może słaby, mimo to kilku zareagowało wyszczerzeniem zębów.

— Pracujcie dalej!

Hornblower ruszył znów w stronę dziobu, niewzruszony dowódca, a przy tym 

na tyle ludzki, że zdobył się na zażartowanie. Zachowywał się podobnie jak wobec 

Marii, gdy wydawała się być nie w humorze.

Nadpłynęła lichtuga z pociskami i ustawiała się przy prawej burcie. 

Hornblower spojrzał w dół na nią. Dziewięciofuntowe kule do czterech armat 

dalekiego zasięgu — dwóch na dziobie i dwóch na rufie; dwunastofuntowe pociski do 

osiemnastu karonad stanowiących podstawowe uzbrojenie okrętu. Te dwadzieścia ton 

żelaza leżące na dnie barki wyglądało na śmiesznie mały ładunek, gdy patrzył na nie 

człowiek mający za sobą służbę na okręcie liniowym; stary „Renown” zużyłby cały 

ten zapas w ciągu kilku godzin walki. Kule te stanowiły poważną część obciążenia 

„Atropos”. Połowa zostanie rozłożona stosunkowo równomiernie wzdłuż burt w 

pojemnikach na pociski; to, gdzie postanowi on zasztauować pozostałe dziesięć ton, 

będzie rzeczą niezwykle istotną dla „Atropos”, gdyż może zwiększyć lub zmniejszyć 

jego prędkość o węzeł, spowodować, że będzie sztywny albo miękki na wietrze i 

łatwy lub trudny do prowadzenia pod żaglami. Hornblower nie mógł podjąć tej 

decyzji, póki reszta zapasów nie znajdzie się na pokładzie i póki nie sprawdzi 

background image

przegłębienia okrętu. Przebiegi uważnym spojrzeniem po siatkach, w których pociski 

miały być wciągane po prawej burcie na fokrei, i przypomniał sobie, co wiedział o 

wytrzymałości lin manilowych — ta, mógł to od razu powiedzieć — była już 

używana od kilku lat.

— Ładujcie po szesnaście kul na jeden unos — krzyknął do barki — ani 

sztuki więcej.

Swoim zwyczajem poświęcił chwilę na wyobrażenie sobie, co by się stało, 

gdyby któraś z tych siatek pękła; kule posypałyby się z powrotem do lichtugi; 

spadając z poziomu rei mogłyby przebić dno; z ładunkiem, jaki lichtuga ma na 

pokładzie, zatonęłaby jak kamień tu, na skraju toru wodnego, wielce komplikując 

ruch statków w porcie londyńskim, zanim nurkowie z wielkim trudem nie uwolniliby 

wraka od ciężaru kul, a pontony ratownicze nie odciągnęłyby go z toru wodnego. 

Ogromny ruch w porcie londyńskim zostałby poważnie zahamowany wskutek 

chwilowego niedopatrzenia stanu siatki na ładunek.

Jones podszedł szybkim krokiem z drugiej strony pokładu i zasalutował.

— Sir, kończą już ładować proch.

— Dziękuję, panie Jones. Proszę odprowadzić hulk i postawić go w jego 

miejscu cumowania. Pan Owen może przysłać tu chłopców od noszenia prochu, żeby 

układali kule w pojemnikach w miarę ich dostarczania na pokład.

— Tak jest, sir.

Gig wracał zza rzeki z Carslake'em na ławce sterowej.

— I cóż, panie Carslake? Jak prowiantura przyjęła pańskie zamówienia?

— Zaakceptowali je, sir. Jutro rano zapasy będą na nabrzeżu.

— Jutro? Czy słuchał pan moich rozkazów, panie Carslake? Nie chciałbym 

stawiać czarnego znaczka przy pańskim nazwisku. Panie Jones! Płynę do Wydziału 

Zaopatrzenia stoczni. Pan uda się tam ze mną, panie Carslake.

Prowiantura była wydziałem Urzędu Marynarki Wojennej, a nie Admiralicji. 

Z jej urzędnikami trzeba inaczej rozmawiać niż z ich kolegami ze stoczni. Można by 

nawet pomyśleć, że te dwie organizacje rywalizują ze sobą, zamiast pracować dla 

wspólnego patriotycznego celu, przeciwko śmiertelnemu wrogowi.

— Mogę sam dostarczyć ludzi do wykonania pracy — mówił Hornblower — 

panowie nie muszą wcale posyłać swoich brygad.

— Hmm — zastanawiał się inspektor prowiantowy.

— Przeniesiemy sami wszystko na nabrzeże i przewieziemy barkami na okręt.

background image

— Hmm — powtórzył inspektor trochę mięknąc.

— Będę panu wysoce zobowiązany — ciągnął Hornblower. — Proszę tylko 

polecić któremuś ze swoich pracowników, żeby wskazał dowódcy mojej brygady 

roboczej, gdzie są zapasy. Wszystko inne zostanie załatwione. Bardzo pana proszę, 

sir.

Urzędnikowi biura marynarki wojennej sprawiało ogromną satysfakcję mieć 

dowódcę okrętu prawie na kolanach przed sobą. Równie przyjemna była mu myśl, że 

marynarka zrobi całą robotę, oszczędzając prowianturze kłopotów z rozliczeniami za 

czas pracy. Hornblower zauważył wyraz zadowolenia na tłustym obliczu urzędnika. 

Starłby go chętnie pięścią, ale dalej udawał pokorę. Jemu nie przynosiło to żadnego 

uszczerbku, a dzięki temu nakłaniał urzędnika do postąpienia zgodnie z jego wolą 

równie skutecznie jak groźbami.

— Jest jeszcze ta sprawa zapasów wybrakowanych przez was — zauważył 

inspektor.

— Mój zespół dochodzeniowy działał zgodnie z przepisami — oświadczył 

Hornblower.

— Tak — mruknął inspektor w zamyśleniu.

— Mogę oczywiście zwrócić panu baryłki — zasugerował Hornblower. — 

Zamierzałem to uczynić zaraz po wyrzuceniu wołowiny do rzeki.

— Nie, proszę się nie trudzić. Zwróćcie mi je razem z zawartością.

Sposób myślenia tych biurokratów był nie do pojęcia dla normalnego 

człowieka. Hornblower nie mógł uwierzyć — chociaż było to rzeczą całkiem 

prawdopodobną — że inspektor ma osobiście jakiś interes wiążący się ze sprawą 

odrzuconych zapasów. Fakt, że zostały uznane za wybrakowane stanowiłby 

przypuszczalnie skazę na jego aktach lub aktach prowiantury. Jeśli baryłki zostaną 

zwrócone, nie będzie potrzeba wspominać oficjalnie o ich odrzuceniu i uda się je 

pewnie wepchnąć na jakiś inny okręt — taki, co będzie wychodził w morze, nie 

mając możności uprzedniego skontrolowania dostarczonego towaru. Marynarze 

walczący za kraj mogą głodować, byle tylko akta Wydziału Zaopatrzenia pozostały w 

porządku.

— Chętnie zwrócę je bez opróżniania, sir — zgodził się Hornblower. — 

Odeślę je panu barką, która przywiezie inne zapasy.

— To byłoby dobrze — ucieszył się inspektor.

— Bardzo się cieszę, sir, i jak już powiedziałem, jestem panu wielce 

background image

zobowiązany. Za dziesięć minut będzie tu szalupa z moją brygadą roboczą.

Hornblower pochylił się w ukłonie z całym namaszczeniem, na jakie umiał się 

zdobyć; nie był to moment, żeby przez drobiazg narażać się na wielką stratę. Odszedł 

w ukłonach, zanim dyskusja mogła się rozwinąć na nowo. Ale ostatnie słowa 

inspektora były:

— Kapitanie, proszę pamiętać o zwrocie tych beczułek.

Hulk amunicyjny został już odholowany na swoje miejsce cumowania; 

pozostałe zapasy artyleryjskie ładowane na okręt nie były duże: wiązki przybitek i 

bele pustych woreczków z serży na ładunki, kilka krążków giętkich wyciorów, 

zapasowe lawety armatnie, zwoje wolnotlącego lontu — najprzeróżniejsze akcesoria 

niezbędne do funkcjonowania dwudziestu dwóch dział. Hornblower posłał 

midszypmena Smileya z brygadą roboczą, jak to obiecał w prowianturze.

— Panie Carslake, weźmiecie ze sobą te wybrakowane baryłki. Przyrzekłem 

je zwrócić i muszę dotrzymać słowa.

— Tak jest, sir — odrzekł Carslake.

Carslake był wielkogłowym młodzieńcem z jasnoniebieskimi, pozbawionymi 

wyrazu oczyma; teraz oczy te patrzyły jeszcze bardziej bezmyślnie niż zwykle. Był 

świadkiem rozmowy Hornblowera z inspektorem, ale nie zdradził się, co o tym sądzi. 

Hornblower nie umiałby powiedzieć, czy jego intendent okrętowy w pełni aprobuje 

ocalenie tych zapasów, by w efekcie został nabity w butelkę jakiś inny okręt, czy też 

będąc marynarzem świadomym niedostatków czekających go na morzu potępia 

słabość Hornblowera, który zgodził się na to, czego żądał od niego inspektor.

— Oznakuję je przed zwrotem — oświadczył Hornblower.

Idąc tak łatwo na ustępstwa wobec inspektora myślał o użyciu farby, ale takie 

rozwiązanie niezbyt mu odpowiadało, gdyż farbę można dosyć szybko usunąć 

terpentyną. Na szczęście w tym właśnie momencie przyszedł mu do głowy lepszy 

pomysł.

— Niech kucharz rozpali ogień w kuchni — rozkazał — Będę potrzebował… 

będę potrzebował kilku rozgrzanych w ogniu stempli do muszkietów. Zechce je pan 

pobrać od zbrojarza.

— Tak jest, sir. Przepraszam, sir, ale już dawno minął czas obiadu załogi.

— Zjedzą go, jak ja będę miał czas na swój obiad — odparł Hornblower.

Był rad, że słowa jego zostaną usłyszane na pełnym marynarzy pokładzie, bo 

od jakiegoś czasu sam zastanawiał się nad porą posiłku załogi, chociaż był 

background image

zdecydowany nie tracić teraz na to czasu.

Pierwsze odrzucone baryłki, trzeszczące i kołyszące się na linie, wyciągnięto z 

ładowni i opuszczono na pokład. Hornblower popatrzył dookoła; zauważył Herrocksa 

z młodym księciem; książę, oszołomiony nie kończącym się zamieszaniem, nie 

odstępował go.

— Pan to może zrobić, panie Horrocks. Proszę do mnie — zawołał 

Hornblower. Wziął kredę zza tabliczki przy kompasie i dużymi literami na ukos przez 

beczułkę wypisał: WYBRAKOWANA. — W palenisku kuchni rozgrzewają się dwa 

pręty. Obaj z księciem możecie zająć się znakowaniem tych beczułek. Na każdej 

wypalcie te same litery. Zrozumiano?

— Ee… tak, sir.

— Porządnie i głęboko, żeby nie można ich było zheblować. Proszę dobrze 

tego dopilnować.

— Tak jest, sir.

Pod burtą, z lewej strony, w miejscu skąd odszedł właśnie hulk prochowy, 

stała teraz następna barka ze stoczni. Pełno w niej było zapasów bosmańskich: lin, 

płótna żaglowego, farb; kilku zmęczonych marynarzy wrzucało wiązki tych rzeczy na 

pokład. Wydawało się, że nie ma końca ekwipowaniu „Atropos” do wyjścia w morze. 

Sam Hornblower czuł w nogach zmęczenie niby ochwacony koń i musiał stać 

sztywno, żeby to ukryć. Lecz gdy popatrzył na rzekę, zobaczył barkę z urzędu 

prowiantury już wynurzającą się z Greek. Marynarze pod dowództwem Smileya 

poruszali długimi wiosłami, z wysiłkiem prowadząc ciężkie cielsko barki przez prąd 

odpływu. Hornblower mógł dojrzeć z pokładu rufowego, że barka wypełniona jest 

beczkami, baryłkami i workami sucharów. Już niedługo brzuch „Atropos” będzie 

pełny. Do jego nozdrzy dobiegł gryzący swąd rozżarzonych do czerwoności prętów, 

którymi wypalano napisy na przesiąkłych solanką beczułkach z zepsutym mięsem. 

Żaden okręt nie przyjmie tych zapasów. Dla Jaśnie oświeconego było to dość 

niecodzienne zajęcie. Jak brzmiały te rozkazy? „Dołoży pan pilności w zapoznawaniu 

Jaśnie oświeconego z jego nowym zawodem”. No cóż, może nie jest to takie złe 

wprowadzenie w metody stosowane przez ludzi walki i przez pracowników 

cywilnych.

Później — znacznie później, jak mu się wydało — pojawił się pan Jones i 

zasalutował.

— Mamy już na pokładzie resztę zapasów, sir. Pan Smiley odsyła właśnie 

background image

barkę do urzędu prowiantury.

— Dziękuję, panie Jones. Proszę wezwać mój gig.

Schodząc do łódki czuł na sobie spojrzenia wielu zmęczonych oczu. Zimowe 

popołudnie rozpływało się w chłodnej, ponurej mżawce, bo właśnie zaczął siąpić 

deszcz. Hornblower opłynął okręt w takiej odległości, żeby można było bez trudu 

sprawdzić jego przegłębienie. Obejrzał „Atropos” od dziobu, od strony burty i od 

rufy. Przed oczy wyobraźni przywołał kształt jego części podwodnej. Patrzył na 

rozpiętość rei dolnych; w tym miejscu wiatr będzie napierał na płótno żagla, obliczył 

więc w myśli równowagę działających tu sił, stosunek siły wiatru i poprzecznego 

oporu kadłuba oraz zależność między naporem na kliwry a reakcją steru. Musiał brać 

pod uwagę zdolność żeglugową i zwrotność oraz prędkość okrętu. Wrócił na pokład, 

gdzie czekał na niego Jones.

— Musimy zwiększyć przegłębienie na dziób — oznajmił Hornblower. — 

Niech ustawią te beczki z wołowiną w dziobowej części ładowni, a pociski niech 

ułożą w przedniej części magazynu. Proszę posłać ludzi do roboty.

Jeszcze raz powietrze nad pokładami przeszył przenikliwy dźwięk gwizdków i 

marynarze zabrali się do przenoszenia stojących na pokładzie zapasów. Powrót 

Hornblowera z następnego objazdu okrętu oczekiwany był z niepokojem.

— Na razie wystarczy — zdecydował.

Nie była to decyzja podjęta na chybcika ani na pokaz. Gdy tylko „Atropos” 

odejdzie od lądu, znajdzie się w niebezpieczeństwie, a może nawet od razu będzie 

musiał rozpocząć bój. Jest małą jednostką; nawet statek korsarski, dobrze uzbrojony, 

mógłby zalać mu sadła za skórę. Wyprzedzić w pościgu; wymknąć się w ucieczce; 

być zwrotnym przy ustawianiu się w pozycji do walki; odejść od brzegu pod wiatr w 

wypadku zaskoczenia z brzegiem po zawietrznej — do wykonywania wszystkich tych 

operacji musi być zdolny dziś, bo jutro, już jutro mogłoby być za późno. Życie załogi, 

jego życie, jego reputacja zawodowa mogły zależeć od tej decyzji.

— Panie Jones, może pan teraz przenosić wszystko pod pokład.

Pod nasilającym się deszczem doprowadzono powoli zaśmiecone pokłady do 

porządku i noc zaczęła zapadać wokół małego „Atropos”. Warstwy dużych beczek, 

upchane aż po poszycie okrętu, ściśnięto i zaklinowano w położeniu; zawartość 

ładowni trzeba było ubić w zwartą całość, bo natychmiast po wyjściu w morze 

„Atropos” zacznie się kołysać wzdłużnie i na boki, a wtedy nic nie może się 

wybrzuszyć ani przesunąć, bo w przeciwnym razie mogłaby ucierpieć konstrukcja 

background image

okrętu albo nawet, wskutek przemieszczania się masy ładunku, okręt mógłby się 

wywrócić. W marynarce wojennej ciągle mówiono o Sir Edwardzie Berrym jako o 

oficerze, który dowodząc Nelsonowską „Yanguard” dopuścił do utraty masztów przy 

przechyle poprzecznym w czasie bardzo silnego wiatru w pobliżu Sardynii.

Hornblower stał przy relingu rufowym pod strugami deszczu. Nie zszedł pod 

pokład; może była to część kary, jaką sobie wymierzył za niedostateczny nadzór nad 

okrętem.

— Pokłady uprzątnięte, sir — zameldował Jones wyłaniając się przed nim z 

wilgotnego mroku.

— Doskonale, panie Jones. Kiedy wszystko zostanie wyszorowane, załoga 

będzie mogła zjeść swój obiad.

W małej kajucie pod pokładem było zimno, ciemno i ponuro. W części 

dziennej stały dwa brezentowe krzesła i stolik na krzyżakach; w części sypialnej było 

zupełnie pusto. Lampa olejna rzucała posępne światło na gołe klepki poszycia 

pokładu pod jego stopami. Hornblower mógłby znowu wezwać gig, w którym 

przepłynąłby szybko te pół mili z prądem do Deptford Hard, gdzie, u „George'a”, jest 

jego żona i dzieci. Byłby tam ogień buzujący na kominku, skwierczący befsztyk z 

kapustą łóżko z puchową pierzyną, wygrzane aż za bardzo ogrzewadłem. 

Przeziębione ciało i zbolałe nogi tęskniły niewymownie do troski o nie i do ciepła. 

Ale w obecnym stanie ducha nie pozwoli sobie ani na jedno, ani na drugie. Zamiast 

tego, dygocąc z zimna, zjadł strawę okrętową na pośpiesznie nakrytym stoliku. 

Wdrapał się na hamak rozwieszony dla niego w części sypialnej i owinął się w 

wilgotne i zimne koce. Nie leżał w hamaku od czasu, gdy był midszypmenem, i plecy 

odwykły od niezbędnego wygięcia. Był zbyt otępiały, psychicznie i fizycznie, żeby 

poczuć, że robi mu się cieplej.

Rozdział VIII

Nad powierzchnią morza w Downs wisiała chłodna, gęsta i nieprzenikniona 

mgła. Brakowało oddechu powietrza, żeby ją poruszyć; woda za burtą, ledwie 

widoczna, gdy Hornblower spojrzał na nią z pokładu, była czarna i szklista. Tylko 

przy samej burcie można było zauważyć leciutkie zmarszczki znaczące bieg prądu 

pływowego przy zakotwiczonym w Downs okręcie. Mgła, skraplająca się w górze na 

background image

takielunku, kapała melancholijnie na pokład wokół Hornblowera i od czasu do czasu 

jakaś kropla lądowała z głuchym stuknięciem na jego trójgraniastym kapeluszu; gruba 

kurtka z włochatej tkaniny, jaką miał na sobie, wyglądała jak obmarzła zebraną na 

niej wilgocią. Pogoda jednak nie była mroźna, chociaż oderwawszy się od smętnej 

kontemplacji morza Hornblower poczuł ziąb przenikający coraz głębiej poprzez 

warstwy odzieży.

— No to, panie Jones — powiedział — zaczynamy od nowa. Zdejmijcie 

stengi i reje, wszystko opuścicie i ułożycie na przeznaczonych do tego miejscach. 

Proszę zarządzić „odgwizdanie”.

— Tak jest, sir — odpowiedział Jones.

Załoga spędziła już pół ranka na ćwiczeniach na masztach; Hornblower 

wyzyskiwał ciszę spowodowaną przez mgłę na szkolenie swoich ludzi. Mając na 

pokładzie tylu szczurów lądowych i oficerów nie znających swoich sekcji mógł w 

gruncie rzeczy mieć korzyść z tej mgły; miał czas na próbę przekształcenia okrętu w 

sprawnie działającą bojową jednostkę podczas tej chwili wytchnienia przed 

wyruszeniem na Kanał. Hornblower wsunął zziębniętą dłoń w kieszeń munduru i 

wyjął zegarek; jak gdyby gest ten sprowokował dźwięk, pięć szklanek zadźwięczało 

przenikliwie za kompasem, a z otaczającej okręt gęstej mgły dobiegły odgłosy innych 

dzwonów — tu w Downs tyle różnych jednostek stało na kotwicach wszędzie 

dookoła „Atropos”, że upłynęło kilka minut, zanim przebrzmiał ostatni dźwięk; 

wskazania klepsydr na okrętach wyraźnie nie były zgodne.

Gdy dzwony brzmiały jeszcze, Hornblower zanotował położenie minutowej 

wskazówki na swoim zegarku i kiwnął głową do Jonesa. Natychmiast rozbrzmiały 

rozkazy; marynarze wywołani po krótkim odpoczynku wysypali się na rufę poganiani 

przez podoficerów. Hornblower z zegarkiem w ręku stał oparty o reling rufowy. Z 

jego miejsca widać było tylko dolną część want grotmasztu; cały fokmaszt był skryty 

we mgle. Marynarze pobiegli po wyblinkach, a Hornblower sprawdzał uważnie, jaka 

część z nich nie orientuje się, gdzie są ich stanowiska i jakie mają zadania. Chciałby 

widzieć wszystko, co się działo — lecz gdyby nie było mgły, nie byłoby ćwiczeń na 

masztach i „Atropos” płynąłby już w najlepsze Kanałem. Ale oto i książę, 

przynaglany przez Horrocksa, który trzymał go ręką za ramię.

— No, dalejże! — krzyknął Horrocks dając susa na wyblinki.

Książę skoczył w górę obok niego. Hornblower dostrzegł zdezorientowany 

wyraz twarzy chłopca. Nie miał prawie żadnego pojęcia o tym, co robił. Nauczy się, 

background image

bez wątpienia — uczył się wiele choćby z faktu, że stryjeczny wnuk monarchy, w 

którego żyłach płynie królewska krew, może być popychany plebejską ręką 

midszypmena.

Hornblower usunął się z drogi stermarsla, który pochylając się zjeżdżał w dół. 

Wrzeszcząc nadbiegł pomocnik oficera nawigacyjnego z gromadką marynarzy z 

obsady śródokręcia następującą mu na pięty; rzucili się do ciężkiego zwoju płótna i 

odciągnęli go na bok. Obsada stermasztu pracowała widocznie szybciej niż ci z 

grotmasztu — grotmarsel nie był jeszcze opuszczony. Jones z głową zadartą tak, że 

jabłko Adama sterczało mu o parę cali, wykrzykiwał dalsze rozkazy w stronę salingu. 

Ktoś odkrzyknął mu z góry. Marynarze zaczęli tłumnie zjeżdżać na dół po 

wyblinkach.

— Popuszczać! Wybierać! Opuszczać!

Reja stermarsla wykonała majestatyczny łuk i zaczęła powoli obsuwać się po 

maszcie. Nastąpiła denerwująca zwłoka przy zakładaniu talii grotsztagu — 

organizacja w tym punkcie była beznadziejna — lecz w końcu reja została 

opuszczona i złożona wzdłuż bomów obok innych. Następnie wykonano trudne i 

skomplikowane zadanie opuszczania steng.

— Godzina i kwadrans, panie Jones. A właściwie prawie godzina i 

dwadzieścia minut. Znacznie za długo. Pół godziny — pół godziny z pięcioma 

minutami wytchnienia; tyle najwyżej powinno to panu zająć.

— Tak, sir — odparł Jones. Nic innego nie mógł powiedzieć.

Gdy Hornblower mierzył go oczyma przed wydaniem dalszych rozkazów, do 

jego uszu dobiegł głuchy odgłos przytłumiony przez mgłę. Strzał z muszkietu? Z 

pistoletu? Tak to właśnie zabrzmiało, ale trudno być pewnym w tej mgle zmieniającej 

brzmienie wszystkich dźwięków. Jeśli nawet był to strzał, oddany z któregoś z wielu 

niewidocznych okrętów wokół nich, to można znaleźć mnóstwo niewinnych 

wyjaśnień tego faktu; a poza tym mógł to nie być strzał. Opadła na pokład pokrywa 

luku… przesunięto kratownicę na miejsce — mogło to być wszystko.

Marynarze zebrani na pokładzie, majaczący niewyraźnie we mgle, czekali na 

dalsze rozkazy. Hornblower domyślał się, że mimo chłodu ociekają potem. To był 

sposób na wyciśnięcie z nich londyńskiego piwska, nie chciał jednak zmęczyć ich 

nadmiernie.

— Pięć minut „spocznij” — zarządził. — I panie Jones, niech pan lepiej 

postawi dobrego podoficera przy tej talii grotsztagu.

background image

— Tak jest, sir.

Hornblower odwrócił się, żeby dać Jonesowi okazję do przeprowadzenia 

zmiany. Zaczął spacerować po pokładzie, chcąc trochę rozruszać zmarznięte członki; 

trzymał jeszcze w ręku zegarek, zapomniawszy schować go do kieszeni. Przystanął 

przy burcie i spojrzał na czerń wody. Ale cóż to takiego przepływa obok okrętu? Coś 

długiego i czarnego; w momencie gdy Hornblower zauważył to „coś”, uderzyło ono 

właśnie jednym końcem o burtę pod podwięziami wantowymi grotmasztu, a teraz, na 

jego oczach, obróciło się uroczyście, popychane pływem, i podpłynęło w jego 

kierunku. To było wiosło. Zaciekawiło go to. W takiej ciżbie stłoczonych okrętów 

wiosło unoszące się na wodzie nie jest rzeczą specjalnie niespodziewaną, ale 

jednak…

— Hej, sterniku — zawołał Hornblower — zeskoczcie z liną na podwięzia 

stermasztu i złapcie to wiosło.

Było to zwykłe wiosło; sternik trzymał je w wyciągniętych rękach, a 

Hornblower lustrował je uważnie. Skórzany mankiet był dobrze podniszczony — nie 

było to z pewnością nowe wiosło. Z drugiej strony, sądząc po fakcie, że skóra nie 

była jeszcze całkiem przemiękła, nie przebywało ono za długo w wodzie, minuty 

raczej niż dnie, to rzecz jasna. Na trzonie wypalony był numer „27”, i to właśnie 

sprawiło, że Hornblower popatrzył na wiosło uważniej. Siódemka jest przekreślona, a 

tak nie pisze tej cyfry żaden Anglik. Piszą ją natomiast w ten sposób wszyscy na 

kontynencie europejskim; na morzu znajdują się Duńczycy, Szwedzi i Norwegowie, 

Rosjanie i Prusacy — neutralni w tej wojnie albo sprzymierzeni z Anglią. Ale 

Francuz albo Holender, nieprzyjaciele Anglii, też napisaliby „7” w taki sposób.

I był przecież ten odgłos, który brzmiał jak wystrzał. Wiosło na wodzie i strzał 

z muszkietu tworzyły kombinację trudną do wyjaśnienia. Ale gdyby istniał między 

nimi związek przyczynowy!… Hornblower wciąż jeszcze trzymał w ręku zegarek. 

Tamten strzał — jeśli to był strzał — dobiegł do jego uszu tuż przed wydaniem 

rozkazu „spocznij”, siedem, może osiem minut temu. Prąd pływu ma prędkość 

dobrych dwóch węzłów. Jeśli to wystrzał spowodował upadek wiosła do wody, 

musiał być oddany z odległości około jednej czwartej mili — może dwóch kabli — w 

górę rzeki. Sternik, ciągle z wiosłem w ręku, patrzył na niego zaciekawiony, a Jones, 

z załogą ustawioną do akcji, czekał na dalsze rozkazy. Hornblower poczuł pokusę, 

żeby dać sobie spokój z tym incydentem.

Jest jednak oficerem w służbie króla i do jego obowiązków należy 

background image

sprawdzanie niejasnych rzeczy dziejących się na morzu. Wahał się, wiodąc w myśli 

spór z sobą samym; mgła jest strasznie gęsta. Jeśli wyśle łódź na zwiad, może ona 

zabłądzić; ma spore doświadczenie w poruszaniu się łodzią we mgle po 

kotwicowisku, powinien więc sam popłynąć. Poczuł obawę przed błądzeniem i 

szukaniem drogi we mgle — mógł łatwo wyjść na durnia w oczach swojej załogi. Z 

drugiej jednak strony byłoby to mniej denerwujące niż miotanie się po okręcie w 

oczekiwaniu na powrót spóźniającej się łodzi.

— Panie Jones — powiedział — proszę wezwać mój gig.

— Tak jest, sir — odparł Jones nie mogąc ukryć zdziwienia w głosie.

Hornblower podszedł do kompasu i wziął dokładny odczyt kursu, na którym 

ustawił się dziób okrętu. Czynił to możliwie starannie, nie dla własnej wygody czy 

bezpieczeństwa, lecz ze względu na to, że jego prestiż osobisty zależał od 

prawidłowości odczytu. Północ ku wschodowi i pół rumba na wschód. Ponieważ 

okręt był zakotwiczony dziobem przeciwko prądowi pływu, mógł mieć pewność, że 

wiosło nadpłynęło z tamtej strony.

— Panie Jones, proszę mi dać do gigu dobry kompas.

— Tak jest, sir.

Hornblower zawahał się przed wydaniem jeszcze jednego, ostatniego rozkazu, 

który miał oznaczać publiczne przyznanie się do obawy, że coś poważnego może go 

spotkać we mgle. Ale niewydanie takiego rozkazu oznaczałoby, że zajmując się 

drobiazgami zapomniał o rzeczy najważniejszej. Jeżeli to, co słyszał było 

rzeczywiście strzałem z muszkietu, to może ich czekać walka; może trzeba będzie 

przynajmniej zademonstrować swoją siłę.

— Panie Jones, niech wydadzą pistolety i kordelasy załodze gigu.

— Tak jest, sir — powtórzył Jones, jakby nic już nie mogło go zdziwić.

Schodząc do łodzi Hornblower odwrócił się.

— Od tej chwili, panie Jones, zaczynam liczyć czas. Niech pan spróbuje 

podnieść reje na miejsca w pół godziny od teraz — będę z powrotem wcześniej.

— Tak jest, sir.

Gdy Hornblower zajmował miejsce na ławce rufowej gigu, na okręcie już 

ruszono do dzieła.

— Ja zajmę się sterem — rzucił do sternika. — Naprzód.

Sterując gigiem opłynął całego „Atropos”, od rufy do dziobu. Rzucił ostatnie 

spojrzenie na przód okrętu, na bukszpryt i watersztag, a potem pochłonęła ich mgła. 

background image

Gig od razu znalazł się w swoim własnym świecie ograniczonym ścianą tumanu 

mgielnego. Odgłosy czynności z okrętu ucichły raptownie.

— Równo wiosłować! — skarcił Hornblower wioślarza. Mały kompas 

łodziowy dawałby niepewne wskazania przy igle stabilizującej się w dziesięć sekund, 

gdyby pozwolił gigowi posuwać się innym kursem niż prosto przed siebie. Północ ku 

wschodowi i pół rumba na wschód.

— Siedemnaście — mruczał do siebie Hornblower. — Osiemnaście. 

Dziewiętnaście.

Liczył pociągnięcia wioseł; był to prosty, chociaż niezbyt dokładny sposób 

mierzenia przebytej drogi. Licząc siedem stóp na jedno pociągnięcie, na ćwierć mili 

wypada nieco mniej niż dwieście pociągnięć. Należało jednak wziąć poprawkę na 

prędkość pływu. Będzie to więc gdzieś około pięciuset pociągnięć — całe to 

obliczenie jest dalekie od dokładności, lecz przy takiej zwariowanej wyprawie trzeba 

przedsiębrać wszelkie możliwe środki ostrożności.

— Siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć — liczył Hornblower nie 

spuszczając oczu z kompasu.

Mimo wartkiej fali pływowej powierzchnia morza była spokojna i gładka jak 

tafla szkła; pióra wioseł, unoszone nad wodę, po każdym pociągnięciu zostawiały na 

niej małe wiry.

— Dwieście — powiedział Hornblower tłumiąc przelotną obawę, że się 

pomylił i że w rzeczywistości pociągnięć było trzysta.

Wiosła monotonnie jęczały w dulkach.

— Patrzcie dobrze przed siebie — polecił sternikowi — i zaraz mi mówcie, 

jak coś zobaczycie. Dwieście sześćdziesiąt cztery.

Wydało mu się, że nie dalej jak wczoraj siedział na ławce rufowej jolki z 

„Indefatigable”, płynąc ujściem Żyrondy, aby odciąć drogę „Papillonowi”. A było to 

przeszło dziesięć lat temu. Trzysta. Trzysta pięćdziesiąt.

— Sir — zwrócił jego uwagę sternik.

Hornblower spojrzał przed siebie. W przodzie, nieco w lewo od dziobu, mgła 

była odrobinę gęstsza i coś litego majaczyło tam niewyraźnie.

— Wiosła! — rozkazał Hornblower; łódź szła dalej poślizgiem po wodzie; 

wychylił lekko rumpel, żeby podchodzić bardziej na wprost do tego czegoś we mgle. 

Jednakże łódź przestała się posuwać, zanim zbliżyli się na tyle, żeby móc dostrzec 

jakieś szczegóły, toteż na komendę Hornblowera marynarze znowu wzięli się za 

background image

wiosła. Z daleka, spoza mgły nadbiegło ciche obwołanie, widocznie sprowokowane 

odgłosami wiosłowania.

— Łódź, ahoj!

W każdym razie obwołanie było w języku angielskim. Teraz widać już było 

mgliste zarysy dużego brygu; sądząc po ciężkich drzewcach i mocnej budowie była to 

któraś z jednostek Kompanii Zachodnioindyjskiej.

— Co to za bryg? — zawołał Hornblower w odpowiedzi.

— „Amelia Jane” z Londynu, trzydzieści siedem dni od wyjścia z Barbados.

Było to bezpośrednie potwierdzenie pierwszego wrażenia odniesionego przez 

Hornblowera. Ale ten głos? Coś mu nie brzmiał całkiem po angielsku. W brytyjskiej 

marynarce handlowej służyli kapitanowie obcych narodowości, nawet dużo ich było, 

ale raczej na stanowiskach dowodzących jednostkami Kompanii Zachodnioindyjskiej.

— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower i gig zaczął sunąć cicho po wodzie. 

Nie było żadnego objawu, że coś jest nie w porządku.

— Trzymać dystans — odezwał się głos z brygu.

Słowa te również nie budziły żadnych podejrzeń. Każda jednostka stojąca na 

kotwicy niewiele dalej niż dwadzieścia mil od wybrzeża Francji miała pełne prawo 

odnosić się podejrzliwie do obcych podpływających do niej we mgle. Jednakże słowo 

wymówione zostało raczej jak „distans”. Hornblower wychylił ster, żeby przejść pod 

rufą brygu. Teraz widać było kilka głów nad jego burtą; przesuwały się po rufie w 

miarę posuwania się gigu. I oczywiście była też nazwa brygu „Amelia Jane”, Londyn. 

Ale potem Hornblower zauważył coś innego; dużą łódź z lewej burty koło podwięzi 

wantowych grotmasztu. Można było znaleźć na to ze sto różnych wyjaśnień, lecz 

sprawa budziła podejrzenia.

— Bryg ahoj! — krzyknął. — Przybywam na pokład.

— Nie zbliżać się! — odpowiedział głos.

Wraz z niektórymi głowami nad burtę brygu wysunęły się ramiona; kilka 

muszkietów było wycelowanych w gig.

— Jestem oficerem w służbie króla — dodał Hornblower.

Stanął na ławce rufowej i rozpiął grubą kurtkę łodziową, ukazując mundur. 

Główna postać przy burcie brygu, mężczyzna, który przemawiał, patrzył przez 

dłuższą chwilę, a potem rozłożył ręce w geście rezygnacji.

— Dobrze — powiedział.

Hornblower wdrapał się po burcie brygu tak szybko, jak mu na to pozwoliły 

background image

zziębnięte członki. Stanąwszy na pokładzie przed tuzinem mężczyzn we wrogiej 

postawie, z których kilku trzymało muszkiety w rękach, uświadomił sobie z 

popłochem, że nie ma przy sobie broni. Lecz zaraz na pokład weszła załoga gigu i 

stanęła za nim zbitą gromadką, ujmując w dłonie swoje kordelasy i pistolety.

— Kapitanie, sir! — zza burty dobiegł głos jednego z dwóch marynarzy 

pozostawionych w gigu. — Proszę, sir, tam w tej łodzi jest nieżywy człowiek.

Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć. Istotnie, na dnie łodzi leżał zgięty 

wpół trup mężczyzny. To wyjaśniało sprawę wiosła unoszącego się na wodzie. I, 

oczywiście, strzału. Człowiek ten zginął od kuli z brygu; w momencie gdy łódź 

stawała przy burcie; bryg został wzięty przez abordaż. Hornblower wrócił 

spojrzeniem do grupy mężczyzn na pokładzie.

— Francuzi? — spytał.

— Tak, sir.

Ten człowiek był rozsądny. Nie próbował beznadziejnego oporu, kiedy jego 

śmiały wyczyn został odkryty. Chociaż miał za plecami piętnastu ludzi, a cała załoga 

gigu złożona była z zaledwie ośmiu marynarzy, zdawał sobie z tego sprawę, że mając 

w pobliżu okręt Królewskiej Marynarki Wojennej, zostanie w końcu na pewno wzięty 

do niewoli.

— Gdzie załoga? — pytał Hornblower. Francuz wskazał na dziób i na gest 

Hornblowera jeden z obsady gigu pobiegł uwolnić załogę brygu — pół tuzina 

kolorowych marynarzy i dwóch oficerów — z zamknięcia w dziobówce.

— Wielce panu zobowiązany, sir — przemówił kapitan brygu, występując do 

przodu.

— Jestem kapitan Horatio Hornblower z królewskiego okrętu „Atropos” — 

przedstawił się Hornblower.

— Przepraszam najmocniej, kapitanie. — Był to starszy mężczyzna z białymi 

włosami i niebieskimi oczyma, silnie kontrastującymi z opaloną na mahoń twarzą. — 

Pan uratował mój statek.

— Tak — przyznał Hornblower. — Niech pan lepiej rozbroi tych ludzi.

— Z przyjemnością, sir. Dopilnuj tego, Jack.

Drugi oficer, przypuszczalnie jego zastępca, ruszył w stronę rufy, żeby zabrać 

muszkiety i szpady nie stawiającym oporu Francuzom.

— Wyszli z mgły i stanęli pod moją burtą, zanim zdążyłem się połapać, sir — 

ciągnął kapitan. — Okręt królewski zabrał mi czterech najlepszych ludzi z załogi, 

background image

jakeśmy przepływali koło Startu, w przeciwnym razie lepiej bym się z nimi rozprawił. 

A tak to tylko raz do nich puknąłem.

— Właśnie to puknięcie przywiodło mnie tutaj — powiedział krótko 

Hornblower. — Skąd oni przybyli?

— No więc sam siebie o to pytałem. Nie z Francji w tej łodzi, nie daliby rady.

Zwrócili badawcze spojrzenia na gromadkę przygnębionych Francuzów. To 

było pytanie o poważnym znaczeniu. Musieli przybyć z jakiegoś okrętu, który stoi na 

kotwicy gdzieś wśród ich ciżby w Downs. A w takim razie ten okręt jest chyba 

upozorowany na jednostkę brytyjską lub neutralną, która przypłynęła tu z innymi 

okrętami przed ucichnięciem wiatru i zapadnięciem mgły. W czasie wojny miało 

miejsce wiele podobnych wypadków. Był to łatwy sposób zdobycia pryzu. Oznaczało 

także jednak, że gdzieś w pobliżu znajduje się wilk w przebraniu owcy, zamaskowany 

francuski okręt korsarski, przypuszczalnie wypchany załogą — mógł on wziąć już 

więcej pryzów niż ten jeden. W pośpiechu i zamieszaniu, jakie nastąpi, kiedy zacznie 

wiać bryza od lądu, gdy wszyscy będą usiłowali podnieść kotwicę i odpłynąć, może 

liczyć na to, że uda mu się wymknąć razem z pryzami.

— Jak spadła mgła — dodał kapitan brygu — to najbliżej nas był trawler z 

Ramsgate. Stanął na kotwicy w tym samym czasie co my. Wątpię, żeby to był on.

Sprawa była tak poważna, że Hornblower nie mógł spokojnie ustać w miejscu. 

Odwrócił się i przez jakiś czas chodził tam i z powrotem po pokładzie; jego mózg 

pracował gorączkowo. Wrócił do swoich ludzi, nie podjąwszy jeszcze ostatecznej 

decyzji, i wydał swój pierwszy rozkaz, który miał zapoczątkować realizację mglistego 

na razie planu. Nie był pewien, czy starczy mu zdecydowania na jego 

przeprowadzenie.

— Leadbitter — zwrócił się do sternika.

— Sir!

— Powiąż tym ludziom ręce na plecach.

— Sir?

— Słyszałeś, co powiedziałem.

Wiązanie jeńców było nieomalże pogwałceniem prawa wojennego. Gdy 

Leadbitter zbliżył się do nich, żeby wykonać rozkaz, Francuzi zaczęli okazywać 

wyraźne oburzenie. Podniósł się gwar głosów.

— Nie może pan tego zrobić, sir — odezwał się ich rzecznik. — Mamy…

— Zamknij się — warknął Hornblower.

background image

Już sam fakt, że musiał wydać taki rozkaz, popsuł mu humor, który pogorszył 

się jeszcze wskutek wątpliwości, jakie w nim powstały. Rozbrojeni Francuzi nie 

mogli stawiać oporu wobec pistoletów marynarzy brytyjskich. Głośno protestując 

musieli ulec, kiedy Leadbitter przechodził od jednego do drugiego, wiążąc im dłonie 

na plecach. Hornblower nienawidził sam siebie za rolę, jaką musiał odgrywać, 

chociaż wewnętrzny głos mówił mu, że ma sporą szansę na udanie się planu. Musi 

robić z siebie osobnika żądnego krwi, lubującego się w bezlitosnym uśmiercaniu 

ludzi, człowieka, którego cieszy widok śmiertelnych mąk innych przedstawicieli 

rodzaju ludzkiego. Wiedział, że tacy istnieją. W marynarce wojennej służyło kilku 

ponurych tyranów. W czasie ubiegłych dziesięciu lat wojny zdarzyły się wypadki 

gwałcenia prawa po obu stronach. Ani ci Francuzi, ani marynarze ze statku Kompanii 

Zachodnioindyjskiej nie wiedzieli, jaki on jest naprawdę. W gruncie rzeczy nie znała 

go również jego własna załoga. Miał z nimi do czynienia przez tak krótki czas, że nie 

było powodu, aby nie wierzyli w jego ludobójcze skłonności, toteż ich zachowanie 

nie osłabi wrażenia, jakie chciał wywrzeć. Zwrócił się do jednego ze swoich ludzi.

— Wejdź na mars — powiedział — i przewlecz linę przez blok rei 

grotmasztu.

Była to zapowiedź wieszania. Marynarz patrzył na niego przez chwilę z 

niedowierzaniem, ale widząc chmurę na obliczu Hornblowera, pomknął po 

wyblinkach. Hornblower przeszedł do miejsca, gdzie stali powiązani nieszczęśni 

Francuzi; ich spojrzenia przesunęły się z marynarza na rei na nasrożoną twarz 

Hornblowera i niespokojny gwar zamarł.

— Jesteście piratami — przemówił Hornblower powoli i wyraźnie. — Mam 

zamiar was powiesić.

Na wypadek, gdyby zasób słów Francuza mówiącego po angielsku nie 

obejmował słówka „powiesić”, wskazał znacząco na marynarza na rei. To wszyscy 

zrozumieją. Przez sekundę czy dwie trwało milczenie, a potem kilku naraz zaczęło 

mówić tak szybko po francusku, że Hornblower nie mógł wszystkiego zrozumieć; 

wreszcie rzecznik grupy, zebrawszy się na odwagę, zaprotestował w języku 

angielskim.

— Nie jesteśmy piratami — oświadczył.

— Ja uważam, że jesteście — odparł Hornblower.

— Jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego — powiedział Francuz.

— Piratami — upierał się Hornblower.

background image

Znów rozgorzała wymiana słów między Francuzami; Hornblower znał ich 

język na tyle dobrze, by zrozumieć, że przywódca tłumaczy swoim ziomkom złożone 

przez siebie krótkie oświadczenie, a oni ponaglają go, żeby dokładniej wyjaśnił 

sytuację.

— Zapewniam, sir — przemówił nieszczęśnik, starając się wysławiać 

poprawnie w obcym języku — że jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego, a nie 

piratami.

Hornblower popatrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy i nie 

odpowiedziawszy odwrócił się, żeby wydać dalsze rozkazy.

— Leadbitter — powiedział — zrób pętlę na końcu tej liny. Potem odwrócił 

się znowu do Francuzów.

— A więc kim, powiadasz, jesteście? — spytał. Starał się przemawiać 

możliwie obojętnym tonem.

— Jesteśmy z korsarskiego okrętu „Yengeance” z Dunkierki, sir. Jestem 

Jacques Lebon, dowódca pryzu. — Korsarze wypływali zazwyczaj w morze z 

kilkoma nadliczbowymi oficerami na pokładzie, żeby można ich było postawić na 

czele pryzów, z poleceniem doprowadzenia ich do portu francuskiego, bez 

uszczerbku dla siły bojowej okrętu korsarskiego, który mógł dalej czatować na 

morzu. Tych oficerów dobierano zwykle spośród ludzi znających język angielski i 

obeznanych z angielskimi metodami żeglugi, i oni właśnie nosili tytuł „dowódca 

pryzu”. Hornblower odwrócił się, żeby spojrzeć na pętlę zwisającą już złowieszczo z 

rei, a potem rzekł do dowódcy pryzu:

— Nie masz papierów.

Mówiąc to starał się nadać swoim wargom szyderczy wyraz; biedakom 

studiującym każdy rys jego twarzy grymas ten wydał się całkiem nienaturalny i tak 

było istotnie. A Hornblower ryzykował trochę wypowiadając te słowa. Gdyby 

dowódca pryzu mógł przedstawić jakieś papiery, cała linia ataku musiałaby ulec 

zmianie; jednakże ryzyko nie było duże. Mówiąc to, co powiedział, Hornblower był 

pewien, że gdyby Lebon miał jakieś dokumenty przy sobie, już wspomniałby o nich i 

poprosił kogoś, żeby mu je wyjął z kieszeni. Taka byłaby pierwsza reakcja każdego 

Francuza w wypadku zakwestionowania jego tożsamości.

— Nie mam — odpowiedział zbity z tropu Lebon. Było rzeczą mało 

prawdopodobną, żeby je zabierał udając się na zwykłą operację wojenną.

— Więc zostaniecie powieszeni — oświadczył Hornblower. — Wszyscy. 

background image

Jeden po drugim.

Śmiech, do którego się przymusił, zabrzmiał naprawdę przerażająco 

nieludzko. Każdy, kto go usłyszał, miał prawo pomyśleć, że wywołała go myśl o 

zbliżającej się przyjemności obserwowania śmiertelnych konwulsji tuzina ludzi. 

Siwowłosy kapitan „Amelii Jane” nie mógł tego wytrzymać i wystąpił, żeby 

wmieszać się do rozmowy.

— Sir — zapytał — co pan zamierza uczynić?

— Mam zamiar pilnować swego własnego interesu, sir — odburknął 

Hornblower, starając się, aby jego głos brzmiał możliwie tak szorstko, jak głosy 

wszystkich butnych oficerów, jakich poznał w okresie służby w marynarce. — Czy 

mogę prosić, żeby pan zechciał łaskawie robić to samo?

— Ależ pan nie może chcieć naprawdę powywieszać tych biedaków — 

ciągnął kapitan.

— Właśnie, że chcę.

— Lecz nie na moim statku, sir… nie teraz… nie bez sądu.

— Na pańskim statku, sir, który dał pan sobie odebrać. A poza tym, jak pan 

wie, sir, piratów schwytanych na gorącym uczynku można powiesić od razu. I ja tak 

właśnie zrobię.

Szczęśliwie się stało, że wmieszał się do rozmowy kapitan. Wyraz bolesnej 

konsternacji na jego twarzy i ton, jakim protestował, były przekonywująco szczere — 

nie byłyby nigdy takie, gdyby uprzednio został poinformowany o uknutym planie. 

Hornblower odniósł się do niego brutalnie, ale uczynił to dla dobra sprawy.

— Sir — nalegał kapitan. — Jestem przekonany, że to tylko załoga statku 

korsarskiego…

— Proszę nie przeszkadzać oficerowi Królewskiej Marynarki Wojennej w 

pełnieniu jego obowiązków. Wy tam dwaj, chodźcie tu.

Wskazani przez niego dwaj marynarze z załogi gigu podeszli posłusznie. Być 

może byli już przedtem świadkami wieszania, jak wszelkich innych przejawów 

brutalności w brutalnej służbie. Ale grożąca im konieczność osobistego udziału w 

egzekucji wyraźnie wywarła na nich wrażenie. W wyrazie ich twarzy można było 

wyczytać niechęć, lecz twarda dyscyplina służby sprawi na pewno, że będą posłuszni 

rozkazom jednego człowieka, nie uzbrojonego i samotnego wobec przewagi liczebnej 

innych.

Hornblower przesuwał wzrokiem po szeregu twarzy. Chwilami żołądek 

background image

buntował się w nim na samą myśl o wyborze ofiary, a co dopiero, gdyby naprawdę 

miał ją wybierać.

— Wezmę tego na początek — powiedział wskazując.

Ciemnoskóry mężczyzna o grubym karku, którego wybrał, zbladł i zatrząsł się 

ze strachu; cofnął się, próbując skryć się między towarzyszami. Wszyscy mówili 

naraz, szarpiąc gorączkowo więzami krępującymi ich dłonie na plecach.

— Sir! — zawołał Lebon. — Proszę… błagam pana… proszę…

Hornblower raczył obrócić na niego wzrok i Lebon ciągnął dalej, borykając 

się tym bardziej z trudnościami językowymi, że nie mógł gestykulować związanymi 

rękami.

— Jesteśmy korsarzami. Walczymy za cesarstwo, za Francję. — Padł na 

kolana unosząc twarz do góry. Ponieważ nie mógł pomóc sobie rękami, dotykał 

ustami poły kurtki Hornblowera. — Poddaliśmy się. Nie walczyliśmy. Nie 

spowodowaliśmy niczyjej śmierci.

— Zabrać ode mnie tego człowieka — żachnął się Hornblower, odsuwając się 

od niego.

Lebon jednak wlókł się za nim po pokładzie na kolanach, czepiając się kurtki i 

błagając o litość.

— Kapitanie — wtrącił się ponownie angielski dowódca brygu. — Nie 

mógłby pan chociaż zaczekać i odesłać ich na ląd, żeby tam zostali osądzeni? Jeśli są 

piratami, to szybko im to zostanie udowodnione.

— Chcę ich widzieć dyndających na stryczku — odparł Hornblower, 

gorączkowo szukając w myśli słów, które wywarłyby najsilniejsze wrażenie.

Dwaj angielscy marynarze przerwali wykonywanie rozkazu na czas protestów. 

Hornblower podniósł wzrok na stryczek bujający we mgle niewyraźnie, lecz groźnie.

— Nie wierzę ani przez chwilę — ciągnął — aby ci ludzie byli tymi, za kogo 

się podają. To banda złodziei, piratów. Leadbitter, wyznacz czterech ludzi, niech 

złapią za linę. Powiem, kiedy mają zacząć ją ciągnąć.

— Sir — przekonywał Lebon. — Zapewniam słowem honoru, że jesteśmy z 

okrętu korsarskiego „Yengeance”.

— Ba! — rzekł Hornblower. — Gdzież on jest?

— Tam — wskazał Lebon. Nie mógł uczynić tego rękami, wysunął więc 

podbródek w stronę dziobowej części lewej burty zakotwiczonej „Amelii Jane”. 

Kierunek nie został pokazany zbyt dokładnie, ale i taka wskazówka była bardzo 

background image

pomocna.

— Kapitanie, czy widział pan tam jakiś statek przed zapadnięciem mgły? — 

spytał Hornblower zwracając się do Anglika z brygu.

— Tylko trawler z Ramsgate — odparł ten z niechęcią.

— To nasz okręt! — wykrzyknął Lebon. — To jest „Yengeance”! Była 

używana w Dunkierce jako trawler… my… my zmieniliśmy trochę jej wygląd.

A więc to tak. Trawler z Dunkierki. Ładownie na ryby muszą być wypełnione 

po brzegi ludźmi. Nieznaczne zmiany w osprzęcie, „R” wymalowane na grotżaglu i 

odpowiednia nazwa namalowana na rufie, i już mógł bez trudności żeglować po 

Kanale, chwytając tyle pryzów, ile tylko chciał.

— Gdzie, mówi pan, on stoi?

— Tam… och!

Lebon urwał, zdawszy sobie sprawę, ile już powiedział.

— Mogę bez pudła zaryzykować wskazanie, w jakim jest namiarze w 

stosunku do nas — wtrącił angielski kapitan. — Widziałem… och!

Urwał, dokładnie tak samo jak Lebon, ale ze zdumienia. Szeroko otwartymi 

oczyma patrzył na Hornblowera. Było zupełnie jak w kulminacyjnej scenie z jakiejś 

idiotycznej farsy. Zaginiony bohater odnajduje się wreszcie. Hornblower nie mógł 

znieść myśli, że będzie teraz musiał wysłuchiwać pełnych podziwu słów swoich 

nieświadomych rzeczy kolegów-aktorów i przyznawać ze skromnością, że nie jest 

tym okrutnym potworem, za jakiego usiłował uchodzić. Cały jego instynkt i dobry 

smak buntował się przeciwko rzeczom banalnym i oczywistym. Teraz, gdy miał już 

informację, którą chciał zdobyć, mógł zadowolić siebie tylko natychmiastowym jej 

zużytkowaniem w działaniu. Chciał utrzymać gniewny wyraz twarzy, co mu bardzo 

ułatwiła ta zmiana nastroju.

— Szkoda, że nie zobaczę wieszania — rzucił jakby sam do siebie, 

przebiegając raz jeszcze spojrzeniem od stryczka dyndającego na końcu liny do 

grupki Francuzów wciąż nieświadomych tego, co zaszło. — Gdyby ten gruby kark 

rozciągnął się trochę…

Urwał i przeszedł się szybko tam i z powrotem po pokładzie, czując na sobie 

wzrok wszystkich obecnych.

— No dobrze — powiedział zatrzymawszy się. — Jest to sprzeczne z moim 

głębszym odczuciem, ale wstrzymam się z powieszeniem tych ludzi. Kapitanie, jaki 

był przybliżony namiar tego trawlera, kiedy stawał na kotwicy?

background image

— Było przesilenie pływu… — Anglik robił w myśli obliczenia. — Właśnie 

zaczynaliśmy się obracać. Powiedziałbym, że…

Kapitan był wyraźnie człowiekiem trzeźwego sądu i dobrym obserwatorem. 

Hornblower wysłuchał wszystkiego, co on miał do powiedzenia.

— Doskonale — rzekł, gdy tamten skończył, — Leadbitter, zostawiam cię na 

statku z dwoma towarzyszami. Miej oko na jeńców i uważaj, żeby nie odbili brygu. Ja 

wracam na okręt. Czekaj tu na dalsze rozkazy.

Zszedł do gigu; kapitan statku odprowadzający go do burty był wyraźnie 

zaintrygowany, co musiało pochlebić Hornblowerowi. Trudno mu było uwierzyć, że 

Hornblower jest takim demonicznym potworem, jakim się wydał; jeśli zaś nim jest, to 

było to szczęśliwym zrządzeniem losu, bo przez czysty przypadek jego okrucieństwo 

pozwoliło im zdobyć od jeńców informacje. Z drugiej strony równie trudno mu było 

uwierzyć, że Hornblower, jeśli zastosował chytry podstęp dla zdobycia tych 

informacji, mógł zrezygnować z rozkoszowania się aplauzem widzów i pławienia się 

w ich zaskoczeniu i podziwie. Oba przypuszczenia nie wyjaśniały sprawy. No i 

dobrze. Niech się głowi. Niech wszyscy się głowią — chociaż wyglądało na to, że 

trzeźwo myślący marynarze u wioseł gigu wcale się nie głowili. Obojętni na stawkę w 

tej grze, byli wyraźnie przekonani, że ich dowódca pokazał swoje prawdziwe oblicze 

i że jest to osobnik, który zrezygnuje z obiadu, żeby się przyglądać śmiertelnym 

mękom człowieka. Niech tak myślą. To nic nie szkodzi. W każdym razie Hornblower 

nie miał czasu zastanawiać się nad tym, mając całą swą uwagę skoncentrowaną na 

kompasie. Byłoby rzeczą śmieszną, absurdalnie komiczną, gdyby po tym wszystkim 

nie trafił w drodze powrotnej na „Atropos”, gdyby musiał błądzić godzinami we 

mgle, szukając swojej jednostki. Odwrotnością kierunku północ ku wschodowi i pół 

rumba na wschód jest południe ku zachodowi i pół rumba na zachód, więc trzymał się 

dokładnie na tym kursie. Wspomagani resztką prądu odpływu powinni ujrzeć 

„Atropos” za kilka sekund. Odetchnął z ogromną ulgą, gdy tak się stało.

Pan Jones oczekiwał na Hornblowera przy burcie okrętu. Rzut oka wystarczył 

na zorientowanie się, że z załogi gigu ubyło dwóch ludzi i sternik. Trudno było 

odgadnąć przyczynę ich braku, więc pana Jonesa rozsadzała ciekawość. Zastanawiał 

się, co robił jego dowódca tam, we mgle. Ciekawość silniejsza była od lęku 

wywołanego widokiem ponurego grymasu wciąż jeszcze wykrzywiającego oblicze 

Hornblowera — teraz, gdy znalazł się już z powrotem na swoim okręcie, Hornblower 

zaczął silniej odczuwać obawę, jaka powinna go była ogarnąć o wiele wcześniej na 

background image

myśl o tym, co mogą pomyśleć lordowie z Admiralicji na temat jego nieobecności na 

okręcie. Zignorował pytania Jonesa.

— Widzę, panie Jones, że wciągnął pan te marsreje.

— Tak, sir. Posłałem ludzi na obiad, kiedy pan nie wrócił, sir. Sądziłem…

— Mają pięć minut na skończenie posiłku. Nie więcej. Panie Jones, gdyby 

został pan dowódcą dwóch łodzi wysyłanych dla wzięcia w niewolę jednostki 

nieprzyjacielskiej stojącej na kotwicy w tej mgle, od czego by pan zaczął? Jakie 

wydałby pan rozkazy?

— No więc, sir, ja bym… ja bym…

Pan Jones nie był człowiekiem szybko myślącym czy też dostosowującym się 

błyskawicznie do nowych sytuacji. Stękał i mruczał coś pod nosem. Ale w marynarce 

wojennej jest bardzo niewielu oficerów, którzy nie brali udziału przynajmniej w 

jednej wyprawie odcinającej czy abordażowej. Wiedział zupełnie dobrze, co ma robić 

i powoli dał temu wyraz.

— Doskonale, panie Jones. Opuści pan teraz na wodę szalupę i barkas. Proszę 

obsadzić je załogą i dopilnować, żeby była w pełnym uzbrojeniu. Popłynie pan w 

kierunku północ ku wschodowi i pół rumba na wschód — proszę wbić to sobie w 

głowę, panie Jones. Północ ku wschodowi i pół na wschód — ćwierć mili od naszego 

okrętu. Znajdzie pan tam bryg Kompanii Zachodnioindyjskiej, „Amelia Jane”. Został 

on właśnie odbity z rąk francuskiej załogi pryzowej i mój sternik jest tam na 

pokładzie z dwoma marynarzami. Stamtąd uda się pan dalej. Jest tam francuski 

korsarz „Yengeance”. To trawler z Dunkierki upozorowany na trawler z Ramsgate. 

Prawdopodobnie ma liczną załogę — zostało na nim co najmniej pięćdziesięciu ludzi 

— stoi na kotwicy w odległości około trzech kabli mniej więcej na północny zachód 

od „Amelii Jane”. Weźmie pan ten statek w niewolę, przez zaskoczenie, jeśli się da. 

Pan Still będzie dowódcą drugiej łodzi. Posłucham, jak będzie mu pan przekazywał 

otrzymane ode mnie instrukcje; oszczędzi to nam powtarzania. Panie Still!

Raport, który napisał Hornblower tego wieczora i powierzył „Amelii Jane” z 

zadaniem dostarczenia go Admiralicji, sporządzony został z zastosowaniem zwrotów 

powszechnie używanych w marynarce wojennej.

Sir.

Mam zaszczyt donieść Panu, w celu poinformowania Ich Lordowskich 

Wysokości, że w dniu dzisiejszym, stojąc na kotwicy w gęstej mgle w Downs 

background image

stwierdziłem, iż w pobliżu nastąpiło jakby jakieś zamieszanie. Badając sprawę, 

miałem szczęście odbić bryg „Amelia Jane”, będący w drodze powrotnej z Barbados, 

który był obsadzony przez francuską załogę pryzową. Posługując się informacjami 

uzyskanymi od jeńców byłem w stanie wysłać mojego pierwszego oficera, pana 

Jonesa, z łodziami z okrętu królewskiego, którego jestem dowódcą, w celu 

zaatakowania francuskiego okrętu korsarskiego „Yengeance” z Dunkierki. Został on 

zręcznie opanowany przez pana Jonesa, jego oficerów i załogę, z panem Stillem, 

drugim oficerem, midszypmenami: Horrocksem, Smileyem i jego wysokością 

księciem Seitz-Bunau, po krótkim boju, w którym nasze straty wyniosły dwóch lekko 

rannych, natomiast francuski dowódca, pan Ducos, odniósł ciężką ranę, próbując 

poderwać do boju załogę „Yengeance”, która okazała się być francuskim trawlerem 

upozorowanym na angielski statek rybacki. Z załogą pryzową miała ona łącznie na 

pokładzie siedemdziesięciu jeden oficerów i marynarzy, a uzbrojona była w jedną 

karonadę czterofuntową ukrytą pod siecią.

Mam zaszczyt pozostać

Pańskim posłusznym sługą,

H. Hornblower, Kapitan.

Przed zapieczętowaniem Hornblower przejrzał raport z krzywym uśmiechem 

na twarzy. Zastanawiał się, czy ktoś kiedyś odczyta cokolwiek między wierszami tej 

suchej opowiastki, ile się domyśli, ile wydedukuje. Mgła, chłód, wilgoć; 

odstręczająca scena na pokładzie „Amelii Jane”; czy ktoś byłby w ogóle w stanie 

domyślić się całej prawdy? A nie ulega wątpliwości, że załoga gigu już rozpowiada 

na okręcie ścinające krew w żyłach historie o jego żądzy krwi. I z tego można mieć 

także pewną sardoniczną satysfakcję. Pukanie do drzwi. Czy nigdy nie dadzą mu 

spokoju?

— Wejść — krzyknął.

Był to Jones. Objął spojrzeniem gęsie pióro w palcach Hornblowera, kałamarz 

i papiery leżące przed nim na stole.

— Proszę wybaczyć, sir — powiedział. — Mam nadzieję, że nie przychodzę 

za późno.

— O co chodzi? — spytał Hornblower. Nie czuł zbytniej sympatii do Jonesa i 

jego niezdecydowanego sposobu bycia.

— Jeśli zamierza pan wysłać raport do Admiralicji, sir… a przypuszczam, że 

background image

tak, sir…

— Tak, oczywiście że zamierzam.

— Nie wiem, czy wspomni pan moje nazwisko w tym raporcie, sir… nie chcę 

się dopytywać, sir, nie ośmieliłbym się…

Jeżeli Jonesowi chodzi o specjalną wzmiankę o nim samym w liście do 

Admiralicji, to nie będzie żadnej.

— O czym pan mówi do mnie, panie Jones?

— Idzie o to, że mam pospolite nazwisko, sir. John Jones, sir. Na liście 

poruczników jest dwunastu Johnów Jonesów, sir. Nie wiem, czy pan się orientuje, sir, 

ale ja jestem John Jones Dziewiąty. Pod tym mianem jestem znany w Admiralicji, sir. 

Jeśli pan o tym nie wspomni, to może…

— Dobrze, panie Jones. Rozumiem. Może pan polegać na mnie, że 

sprawiedliwość zostanie oddana.

— Dziękuję, sir.

Po odejściu Jonesa Hornblower westchnął lekko, przebiegi wzrokiem raport i 

sięgnął po czystą kartkę. Nie było mowy, żeby się udało dopisać czytelnie 

„Dziewiąty” pod wzmianką odnoszącą się do Jonesa. Jedyną rzecz, jaką mógł zrobić, 

to wziąć nową kartkę i przepisać całość od początku. Dziwne zajęcie dla żądnego 

krwi tyrana.

Rozdział IX

Hornblower uważnym spojrzeniem obserwował załogę zwijającą żagle 

„Atropos”, który wpłynął w Zatokę Gibraltarską. Mógł o niej teraz powiedzieć, że 

jest dobrze wyszkolona. Długie halsowanie przez Kanał i zmagania z wichrami 

biskajskimi przekształciły ludzi w zgrany zespół. Nie było bałaganu ani zbędnych 

rozkazów. Marynarze zbiegli właśnie z rei; patrzył, jak dwaj z nich, uchwyciwszy się 

padunów grotmasztu, zjeżdżali po nich spod salingu na sam dół, nie korzystając 

wcale z want ani wyblinek. Obaj równocześnie dotknęli stopami pokładu i stali przez 

chwilę szczerząc zęby do siebie — było rzeczą jasną, że się ścigali. Jednym z nich był 

Smiley, midszypmen z obsady grotmarsla. Drugim — Jaśnie oświecony książę Seitz-

Bunau. Chłopiec robił postępy ponad wszelkie oczekiwania. Jeśli kiedyś w ogóle 

zasiądzie na tronie w swojej książęcej stolicy w Niemczech, będzie miał dziwne 

background image

rzeczy do wspominania.

Nie był to jednak czas dla dowódcy na rozpraszanie uwagi.

— Rzucamy, panie Jones — zawołał i kotwica poszła w dół, wlokąc za sobą 

oporną linię przez kluzę kotwiczną; Hornblower patrzył, jak lina naprężyła się i 

„Atropos” obrócił się na kotwicy. Znajdował się na wyznaczonym mu miejscu 

postoju; Hornblower podniósł wzrok na wyniosłą Skałę i dalej, na brzeg hiszpański. 

Miał wrażenie, że nic się nie zmieniło od ostatniego razu — tyle lat temu — gdy 

wpływał do Zatoki Gibraltarskiej. Słońce świeciło mu prosto na głowę i przyjemnie 

było poczuć znowu to słońce śródziemnomorskie, mimo że dawało niewiele ciepła 

przy tej ponurej, zimowej pogodzie.

— Panie Jones, proszę łaskawie kazać opuścić mój gig.

Hornblower zbiegł pod pokład przypasać szpadę i wziąć z blaszanego pudła 

mniej zniszczony ze swoich dwóch trójgraniastych kapeluszy, żeby wyglądać 

możliwie przyzwoicie przy składaniu oficjalnych wizyt na lądzie. Podniecała go 

myśl, że wkrótce będzie czytał rozkazy, które skierują go w następny etap przygód — 

miał nadzieję, że będą to przygody; chociaż powinien raczej przygotować się na 

nudne halsowanie w ramach nie kończącej się blokady w okolicy jakiegoś portu 

francuskiego.

A jednak czytając rozkazy Collingwooda znalazł w nich ustęp, który sprawił, 

że poczuł się zaintrygowany.

„Weźmie pan na pokład swojego okrętu pana Williama McCulluma z 

Zasłużonej Kompanii Wschodnioindyjskiej, wraz z pomocnikami, jego 

współplemieńcami, i przywiezie ich pan, gdy, spełniając polecenie zawarte w 

pierwszym ustępie rozkazów, podąży pan, aby się do mnie przyłączyć”.

Pan McCullum oczekiwał go w poczekalni biura gubernatora. Był to 

niebieskooki, tęgi, mocno zbudowany mężczyzna o gęstych czarnych włosach.

— Kapitan Horatio Hornblower? — Wymawiając „r” z wibracją zdradził kraj 

swego pochodzenia.

— Pan McCullum?

— Z biura Kompanii.

Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem.

— Ma pan odbyć podróż na moim okręcie?

background image

— Tak.

Człowiek ten zachowywał się w sposób bardzo pewny siebie. Jednakże skąpa 

srebrna lamówka na mundurze i fakt, że nie nosił szpady, wskazywały na to, iż nie 

zajmował on zbyt wysokiej pozycji w hierarchii Kompanii.

— Kim są ci tubylcy, pańscy pomocnicy?

— Trzej nurkowie syngalescy.

— Sygnalescy?

Hornblower uważnie wymówił to słowo. Nie słyszał go nigdy dotąd, a 

przynajmniej wymawianego w ten sposób. Podejrzewał, że ma ono jakiś związek z 

Cejlonem, ale nie miał zamiaru zdradzać swojej ignorancji.

— Poławiacze pereł z Cejlonu — wyjaśnił McCullum.

A więc dobrze myślał. Jednakże na razie nie umiał sobie wyobrazić, po co 

cejlońscy poławiacze pereł mogliby być potrzebni Collingwoodowi biorącemu się za 

bary z Francuzami na Morzu Śródziemnym.

— A jakie jest pańskie służbowe stanowisko, panie McCullum?

— Jestem kierownikiem plażowym i nadzorcą ratownictwa na Wybrzeżu 

Koromandelskim.

To w znacznym stopniu wyjaśniało ostentacyjny brak respektu w zachowaniu 

się tego człowieka. Był jednym z ekspertów, którzy ze względu na swe umiejętności 

byli zbyt cenni, żeby można ich było lekceważyć. Przypuszczalnie wiatry zaniosły go 

do Indii w charakterze pomocnika stewarda albo praktykanta; w młodości mógł być 

traktowany jak służący, ale wyuczył się fachu tak dobrze, że teraz jest niezastąpiony i 

może odgrywać się za afronty, jakie musiał kiedyś znosić. I teraz prawdopodobnie im 

bogatsze złote lamowania zdobią ubiór osoby, do której się zwraca, tym mniej 

uprzejme jest jego zachowanie.

— Bardzo dobrze, panie McCullum. Odpływam niezwłocznie i będę rad, jeśli 

przybędzie pan na pokład ze swymi pomocnikami możliwie jak najszybciej. W ciągu 

godziny. Czy ma pan ze sobą jakiś sprzęt do załadowania?

— Niewiele, poza skrzynkami z moimi rzeczami i tobołkami nurków. Oni są 

gotowi i żywność dla nich też.

— Żywność?

— Ci biedacy — McCullum tak wymówił pierwsze samogłoski, że zabrzmiało 

to jak „bidacy” — to nieoświeceni poganie, wyznawcy Buddy. O mało nie pomarli w 

drodze do nas przez to, że nie wiedzieli dotychczas, co znaczy mieć pełny brzuch. 

background image

Odrobina jarzyn, kropla oliwy i kęs ryby dla smaku. To wszystko, czego im potrzeba 

do życia.

Oliwa? Jarzyny? Trudno oczekiwać, że takie rzeczy znajdą się na okręcie 

wojennym.

— Mam dla nich dużą beczułkę hiszpańskiej oliwy z oliwek — wyjaśnił 

McCullum. — Zasmakowali w niej, chociaż daleko tej oliwie do ich łoju bawolego. 

Jest soczewica, cebula i marchew. Dać im solonej wołowiny, a pomrą niechybnie; 

byłby to marny interes, jak się już ich tu przywiozło długą drogą przez Przylądek 

Dobrej Nadziei.

Słowa te wypowiedziane zostały pozornie grubiańsko, lecz Hornblower 

wyczuł, że kryje się pod nimi współczucie dla nieszczęsnych podwładnych, którzy 

znaleźli się tak daleko od swego rodzinnego kraju. Pan McCullum zaczął mu się 

trochę bardziej podobać.

— Wydam rozkaz, żeby dobrze się nimi opiekowano — powiedział.

— Dziękuję. — Był to pierwszy odcień uprzejmości w zachowaniu się pana 

McCulluma. — Biedacy umierają z zimna tu, na Skale. I to też jest powód, że tęsknią 

za ojczyzną, od której są tak daleko.

— Wobec tego po co zostali tu przysłani? — spytał Hornblower. Od jakiegoś 

czasu chciał zadać to pytanie, lecz zwlekał z nim, by nie dać panu McCullumowi 

dobrej okazji do zrobienia mu afrontu.

— Bo potrafią nurkować na głębokość szesnastu i pół sążni — odparł 

McCullum patrząc mu prosto w oczy.

Odpowiedź nie była niegrzeczna; Hornblower zdał sobie sprawę, że przyczyną 

tej zmiany była jego obietnica dobrego traktowania nurków. Chociaż pożerała go 

ciekawość, wolał nie ryzykować następnego pytania. Nie umiał sobie wyobrazić, po 

co Flocie Śródziemnomorskiej potrzebni są ludzie umiejący nurkować na głębokość 

stu stóp. Zadowolił się zakończeniem rozmowy propozycją wysłania łodzi po 

McCulluma i jego ludzi.

Przybyli na pokład „Atropos” Cejlończycy budzili litość swoim wyglądem. 

Zziębnięci, owijali się ciasno swoimi białymi bawełnianymi szatami; drżeli na ostrym 

powietrzu niesionym z wiatrem z pokrytych śniegiem gór hiszpańskich. Szczupli, o 

kruchym wyglądzie, spoglądali wokół siebie bez ciekawości, z wyrazem rezygnacji w 

ciemnych oczach. Ciemnobrązowy kolor ich skóry wzbudził zainteresowanie ludzi z 

załogi, którzy stali gapiąc się na nich. Oni sami nie zwracali uwagi na białych, lecz 

background image

wymieniali ze sobą krótkie zdania wysokimi dźwięcznymi głosami.

— Panie Jones, proszę umieścić ich w najcieplejszym miejscu na 

międzypokładzie — polecił Hornblower. — Niech pan dopilnuje, żeby mieli 

wygodnie. Proszę porozumieć się z panem McCullumem w sprawie wszystkiego, 

czego mogliby potrzebować. Pozwólcie, panowie, że ich sobie przedstawię: pan 

McCullum — pan Jones. I będę bardzo zobowiązany, jeśli przyjmiecie gościnnie 

pana McCulluma w mesie oficerskiej.

Hornblower musiał tak to sformułować. Mesa oficerska jest teoretycznie 

dobrowolnym zespołem oficerów, którzy mogą dobierać sami jej członków, ale 

musiałby to być zuchwały zespół oficerów, żeby pozwolił sobie na nieprzyjęcie do 

mesy gościa rekomendowanego przez dowódcę, o czym obaj, i Jones, i Hornblower, 

doskonale wiedzieli.

— Panie Jones, musi pan również łaskawie przygotować koję dla pana 

McCulluma. Niech pan sam zdecyduje, gdzie ją umieścić.

Wygodnie było móc tak powiedzieć. Hornblower wiedział — równie dobrze 

jak Jones, o czym świadczyła konsternacja malująca się na jego twarzy — że na 

korwecie uzbrojonej w dwadzieścia dwa działa nie było na pokładzie nawet 

kwadratowej stopy wolnego miejsca. Okręt już i tak był przepełniony, a obecność 

McCulluma jeszcze bardziej pogorszy sytuację. Ale niech Jones się martwi, jak 

znaleźć z niej wyjście.

— Tak jest, sir — odpowiedział Jones; króciutka zwłoka w jego odpowiedzi 

była najlepszym dowodem, jak bardzo głowił się nad tą sprawą.

— Doskonale — odparł Hornblower. — Może pan się tym zająć, gdy już 

będziemy w drodze. Nie możemy więcej tracić czasu, panie Jones.

Minuty zawsze były cenne. Wiatr mógł zmienić kierunek lub osłabnąć. 

Godzina zwłoki teraz mogła później spowodować stratę tygodnia. Hornblower 

śpieszył się gorączkowo z wyprowadzeniem swojego okrętu z gardzieli cieśniny na 

szersze wody Morza Śródziemnego, gdzie będzie dosyć przestrzeni morskiej na 

lawirowanie pod wiatr, gdyby zaczął dąć lewanter. Przywołał przed oczy wyobraźni 

obraz zachodniej części Morza Śródziemnego; wiejący w tej chwili wiatr północno-

zachodni mógł szybko przenieść okręt wzdłuż południowego wybrzeża Hiszpanii, za 

niebezpieczną płyciznę Alboranu, aż do przylądka Gata, gdzie hiszpański brzeg ostro 

wyginał się ku północy. Gdy już tam dotrze, będzie mniej ograniczony; nie uspokoi 

się, póki nie zostawią za sobą Gapę de Gata. Łączyło się z tym — czemu Hornblower 

background image

nie mógł zaprzeczyć — jego osobiste pragnienie działania, dowiedzenia się, co czeka 

go w przyszłości, wejścia na ścieżkę, na której byłaby przynajmniej możliwość 

przygody. Szczęśliwie się składało, że istniała taka zbieżność między jego 

obowiązkami i pragnieniami; jeden z drobnych okruchów pomyślnego zrządzenia 

losu, powiedział sobie z gorzkim uśmiechem, jakie trafiły mu się od czasu, gdy 

wybrał zawód oficera marynarki wojennej.

W każdym razie dotarł do Zatoki Gibraltarskiej po nastaniu świtu i opuszczał 

ją przed zmrokiem. Nie można mu było zarzucić, że traci czas. Okrążyli Skałę; 

Hornblower spojrzał na kompas i w górę, na proporczyk dowódcy powiewający na 

topie masztu.

— Pełnymi żaglami ostro do wiatru! — rozkazał.

— Pełnymi żaglami ostro do wiatru, sir — powtórzył jak echo sternik od 

steru.

Nadleciał ostry powiew wiatru od Sierra de Ronda, przechylając „Atropos” na 

burtę, gdy zbrasowane reje utrzymywały żagle w takim położeniu, że mogły go one 

pochwycić. Okręt trwał w przechyle; dopędziła go krótka, stroma fala, resztka 

atlantyckiego wału wodnego, jaka pozostała po przejściu przez gardło cieśniny. 

Podniosła rufę „Atropos”, który zaczął gwałtownie kołysać się pionowo, 

przeciwstawiając się tej niezwykłej kombinacji przeciwnych kierunków wiatru i fali. 

Jedna fontanna trysnęła pod nawisem rufowym, druga wokół zagłębionego w wodzie 

dziobu. Okręt znowu zarył się w wodę na krótkiej fali. Była to tylko niewielka 

jednostka, najmniejszy trójmasztowiec w marynarce wojennej, najmniejszy okręt 

zasługujący na posiadanie dowódcy w stopniu kapitana. Wyniosłe fregaty, masywne 

okręty uzbrojone w siedemdziesiąt cztery działa mogły patrzyć z góry na „Atropos”. 

Hornblower rozejrzał się wokół po chłodnym w czas zimowy Morzu Śródziemnym, 

podniósł wzrok na świeże chmury zaciemniające słońce chylące się ku zachodowi. 

Fale mogły rzucać jego okręcikiem, a wiatry przechylać go na obie strony, ale stojąc 

mocno na nogach tu, na pokładzie rufowym, on był ich panem. Ogarnęło go 

uniesienie, gdy jego okręt płynął tak w nieznane.

Trwał w tym nastroju uniesienia, nawet gdy zszedł z pokładu do swojej kajuty. 

Przedstawiała ona zupełnie beznadziejny widok. Tutaj Hornblower umartwiał swe 

ciało od czasu wejścia na pokład w Deptford. Sumienie nie dawało mu spokoju za te 

krótkie godziny stracone na pobyt z żoną i dziećmi; po zameldowaniu gotowości do 

wyjścia w morze nie zszedł już z okrętu ani razu. Nie było pożegnania z Marią, leżącą 

background image

jeszcze po porodzie, ani z małym Horatiem i córeczką Marią. Nie kupił też żadnego 

wyposażenia do kabiny. Umeblowana była tym, co zrobił dla niego cieśla okrętowy; 

krzesełka z płótna żaglowego, grubo ciosany stół, koja ze sznurami naciągniętymi na 

ramie do podtrzymywania zwykłego brezentowego siennika wypchanego słomą. Pod 

głową płócienna poduszka, też wypchana słomą, i szorstkie koce, dostarczone przez 

zaopatrzenie marynarki wojennej, dla przykrycia chudego ciała. Pod stopami, na 

deskach pokładu, nie było żadnego dywanika; światło dawała cuchnąca latarnia 

okrętowa, dyndająca u belki pokładowej. Deska z otworem w środku podtrzymywała 

cynową miskę do mycia; nad miednicą zawieszone było na ściance grodziowej 

lusterko z kawałka polerowanej stali, pochodzące ze skromnego brezentowego 

zawiniątka Hornblowera z przyborami toaletowymi. Najbardziej okazałymi 

przedmiotami były dwie skrzynki z rzeczami ustawione w dwóch kątach; gdyby nie 

one, kajuta przypominałaby celę zakonnika.

Ale Hornblower, pochylając się pod belkami pokładu, aby zdjąć z haka swój 

nocny przyodziewek, nie czuł dla siebie współczucia. Niewiele oczekiwał od tego 

świata, a poza tym mógł żyć bogatym życiem wewnętrznym, pozwalającym mu 

zapomnieć o niewygodach. Oszczędził sporo grosza nie meblując kajuty i tymi 

pieniędzmi zapłaci należność akuszerce, długi rachunek za pobyt u „George'a” oraz 

za przejazd Marii z dziećmi dyliżansem do Southsea, gdzie zamieszka ona u swojej 

matki. Myślał o nich — musieli być już teraz w drodze — naciągając na siebie 

chłodne, wilgotne koce i przykładając policzek do grubej poduszki. A potem musiał 

zapomnieć o Marii i dzieciach przypomniawszy sobie, że wobec bliskiego połączenia 

się „Atropos” z flotą trzeba przećwiczyć midszypmenów i chłopców sygnałowych w 

sygnalizacji. Musi na to poświęcić sporo godzin, a czasu nie ma wiele, bo skrzypienie 

poszycia i pionowa oscylacja okrętu świadczyły o ustabilizowaniu się wiatru.

Wiatr sprzyjał im ciągle. W południe, szóstego dnia, marynarz z salingu 

zawołał w kierunku pokładu:

— Widzę żagle. Dokładnie po zawietrznej.

— Panie Jones, proszę odpaść od wiatru, by zbliżyć się do tej jednostki. Panie 

Smiley, niech pan weźmie lunetę i spróbuje rozpoznać, co to za okręt.

Było to drugie miejsce spotkania podane przez Collingwooda w jego 

rozkazach. Wczorajsze, za przylądkiem Carbonara, było puste. Od czasu opuszczenia 

Gibraltaru nie widzieli ani jednego statku. Fregaty Collingwooda wymiotły morze z 

jednostek francuskich i hiszpańskich, a brytyjskiego konwoju do Lewantu nie 

background image

należało się spodziewać przed upływem miesiąca. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje 

w tej chwili we Włoszech.

— Kapitanie, sir! To fregata. Jedna z naszych.

— Bardzo dobrze. Midszypmen sygnałowy! Proszę przygotować się do 

podania naszego tajnego sygnału i znaku rozpoznawczego.

Bogu dzięki, że w ciągu ostatnich paru dni tyle czasu poświęcił na ćwiczenia 

w sygnalizacji.

— Kapitanie, sir! Widzę za nią topy masztów. To wygląda na flotę.

— Bardzo dobrze, panie Jones. Proszę kazać artylerzyście przygotować się do 

oddania salutu okrętowi admiralskiemu.

— Tak jest, sir.

Była to Flota Śródziemnomorska, dwadzieścia okrętów liniowych, 

pływających wolno w dwóch rzędach po błękitnym morzu na tle błękitu nieba.

— Fregata „Maenada”, 28, sir.

— Bardzo dobrze.

Fregaty zwiadowcze, wysunięte jak macki potwora morskiego, szły daleko 

przed głównymi siłami eskadry; było ich cztery, z piątą daleko po nawietrznej, skąd 

najprawdopodobniej mogły wyłonić się okręty, wrogie lub przyjazne. Powietrze było 

przejrzyste; Hornblower na pokładzie rufowym, z lunetą przy oczach, dojrzał 

podwójną kolumnę marsli okrętów liniowych idących bejdewindem w idealnie 

równych odstępach za rufami poprzedników. Rozpoznał flagę wiceadmiralska na 

fokmaszcie okrętu czołowego, w rzędzie jednostek idących po nawietrznej.

— Panie Carslake! Proszę przygotować worki z pocztą do odesłania.

— Tak jest, sir.

Jego własny pakiet poczty dla Collingwooda czekał gotowy w kajucie.

— Midszypmen sygnałowy! Czy nie widzi pan sygnału z okrętu flagowego?

— Widzę, sir, ale flagi powiewają prostopadle do nas. Nie mogę ich 

rozpoznać.

— Po co, jak pan myśli, fregata powtarza sygnał? Niech pan wysili oczy.

— Sygnał ogólny, sir. Numer 41. To znaczy „Wykonać zwrot przez sztag”, 

sir.

— Bardzo dobrze.

Ponieważ „Atropos” nie doszlusował jeszcze formalnie do eskadry 

śródziemnomorskiej, sygnał ogólny nie mógł go dotyczyć. Sygnał poszedł w dół z rei 

background image

okrętu flagowego; był to moment rozpoczęcia wykonywania rozkazu. Reje okrętu 

admiralskiego obróciły się; w ślad za nimi poszły reje fregat zwiadowczych i 

czołowego okrętu kolumny zawietrznej. Jeden za drugim, w równych odstępach, 

obracały się kolejno okręty w obu rzędach; Hornblower mógł widzieć, jak stermarsle 

przez chwilę pracowały wstecz, a potem wypełniały się, dzięki czemu okręty 

trzymały się w równych odstępach od siebie. Było rzeczą istotną, że ćwiczenia 

odbywały się z postawionymi wszystkimi zwykłymi żaglami, a nie tylko pod 

„żaglami bojowymi”, przy czym widok precyzji, z jaką wykonywano ćwiczenia, miał 

w sobie coś podniecającego, a jednocześnie lekko niepokojącego. Hornblowera 

ogarnęła wątpliwość, czy potrafi utrzymać „Atropos” tak dokładnie na pozycji w 

momencie, gdy nadszedł czas przyłączenia się do floty.

Manewr został właśnie zakończony; na nowym halsie flota sunęła spokojnie 

naprzód po błękitnym morzu. Na rei okrętu admiralskiego wykwitły nowe pęki flag.

— Sygnał ogólny, sir. „Załogi na obiad”.

— Bardzo dobrze.

Stojąc i patrząc Hornblower czuł, jak narasta w nim podniecenie. Następny 

sygnał będzie na pewno dla niego.

— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Flagowy do „Atropos”. „Zająć pozycję po 

mojej nawietrznej w odległości dwóch kabli”.

— Bardzo dobrze. Potwierdzić.

Oczy wszystkich na pokładzie skierowały się na niego. Była to chwila próby. 

Miał przejść obok fregat osłaniających, przeciąć drogę kolumny obecnie nawietrznej i 

zbliżyć się do wiatru w odpowiedniej chwili i we właściwej odległości. A cała flota 

będzie obserwować mały okręt. Najpierw trzeba więc ocenić, jak daleko jednostka 

flagowa przesunie się w kierunku prawej burty „Atropos”, podczas gdy on będzie 

płynął w tamtą stronę. Ale nie ma innego wyjścia, niż spróbować; cała pociecha w 

tym, że się jest oficerem w służbie wojennej, gdzie rozkaz jest czymś, co musi być 

spełnione.

— Na sterze! Trochę w prawo! Wstrzymywać! Tak trzymać! Na tym kursie! 

Panie Jones!

— Tak jest, sir.

Jonesowi nie trzeba wydawać rozkazu. Jest on bardziej przejęty — 

przynajmniej na zewnątrz — niż sam Hornblower. Już postawił ludzi przy brasach, 

żeby trymowali reje. Hornblower podniósł wzrok na reje i proporczyk dowódcy, 

background image

chcąc sprawdzić dokładność brasowania. Zostawili za sobą „Maenadę”; teraz mijali 

„Amphiona”, jedną ze środkowych fregat w linii osłony. Hornblower patrzył, jak 

przechylona boryka się z przeciwnym wiatrem, wyrzucając spod dziobu bryzgi wody. 

Potem spojrzał znów na okręt admiralski, już prawie całkiem nad widnokręgiem — 

widać było co najmniej dwa z trzech rzędów jego szachownicowo rozmieszczonych 

furt strzelniczych.

— Trochę w prawo! Tak trzymać!

Niechętnie wydawał ten dodatkowy rozkaz; pragnąłby płynąć prosto na swoją 

pozycję, bez zmieniania kursu. Okręt czołowy — z proporcem wiceadmiralskim — z 

kolumny nawietrznej był teraz prawie na lewym trawersie „Atropos”. Odstęp między 

dwoma rzędami wynosił cztery kable, ale ponieważ jego pozycja była po nawietrznej 

okrętu flagowego, niemalże na jego prawym trawersie, znajdzie się bez wątpienia 

między tymi dwoma jednostkami, lecz w nierównej odległości od każdego z nich. 

Wyobraził sobie w myślach trójkąt nierównoramienny, jaki można by nakreślić łącząc

liniami „Atropos” i dwa okręty admiralskie.

— Panie Jones! Weźcie stermarsel na gejtawy. — Teraz „Atropos” będzie 

miał rezerwę prędkości do wykorzystania w razie potrzeby. Hornblower był 

zadowolony, że od chwili opuszczenia Deptford nieustannie ćwiczył załogę na 

masztach. — Czekać w pogotowiu na szotach stermarsla.

Zmniejszenie powierzchni żagli tylnych sprawi, że „Atropos” będzie nieco 

wolniej zbliżał się do wiatru; o tym trzeba pamiętać. Szybko dopływali do 

wyznaczonej pozycji. Hornblower przerzucał spojrzenie z jednej kolumny okrętów na 

drugą; mógł objąć wzrokiem wszystkie prawe burty jednej i wszystkie lewe burty 

drugiej. Przydałoby się zmierzyć kąt sekstansem, lecz przy tak nieskomplikowanym 

problemie trygonometrycznym wolał raczej ufać własnemu oku. Uznał, że właśnie 

nadszedł odpowiedni moment. Dziób był skierowany na stengę bukszprytu okrętu 

flagowego.

— Ster w prawo — rzucił rozkaz. Może się myli. Może mały okręt spóźni się 

z reakcją na ster. Może… Musi przemawiać spokojnym głosem. — Wykręcaj na 

wiatr.

Koło sterowe zawirowało. Nastąpiła sekunda napięcia, może dwie. A potem 

wyczuł pod stopami zmianę przechyłu, zobaczył, jak okręt flagowy przechodzi na 

lewy trawers „Atropos” i już wiedział, że jego okręt zmienia kurs.

— Tak trzymać!

background image

Zbrasowane reje; silne ramiona wybierały halsy. Upłynęła chwila, zanim 

„Atropos” nadrobił niewielką stratę prędkości w czasie zmieniania kursu; ale nawet 

biorąc na to poprawkę Hornblower widział, że okręt admiralski powoli zyskuje w 

kierunku na wiatr.

— Panie Jones! Wybrać szoty stermarsla.

Gdy stermarsel zacznie dobrze brać wiatr, oni z kolei będą zyskiwali w 

kierunku na wiatr w porównaniu z okrętem flagowym.

— Niech ludzie zostaną na brasach!

Wypuszczając od czasu do czasu wiatr ze stermarsla „Atropos” będzie mógł 

iść z tą samą prędkością co okręt flagowy. Hornblower poczuł powiew na szyi; 

spojrzał na proporczyk i na okręt admiralski. Byli dokładnie po jego nawietrznej, a 

odstęp wynosił dwa kable.

— Panie Jones! Może pan rozpocząć salut.

Piętnaście wystrzałów dla wiceadmirała — minuta i piętnaście sekund na ich 

oddanie. Wystarczy, żeby odzyskać zimną krew i żeby serce powróciło do 

normalnego rytmu. Teraz byli częścią Floty Śródziemnomorskiej, częścią najmniejszą 

i najmniej ważną. Hornblower patrzył na masywne sylwetki okrętów prujących fale 

za „Atropos”, trójpokładowce i dwupokładowce, jednostki zbrojne w sto dział i inne, 

wyposażone w siedemdziesiąt cztery; okręty, które walczyły pod Trafalgarem; huk 

ich armat zdmuchnął Bonapartemu sprzed nosa nadzieję na panowanie nad światem. 

Po niewidocznych dalekich brzegach Morza Śródziemnego, które ich otaczały, mogą 

maszerować armie, królowie mogą być wynoszeni na tron i strącani z niego; ale to 

właśnie te okręty będą w końcu decydować o losie świata, dopóki prowadzący je 

marynarze nie stracą wprawy, dopóki będą gotowi stawiać czoło niebezpieczeństwom 

i trudnościom, dopóki rząd w ich ojczyźnie pozostanie stanowczy i nieustraszony.

— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Okręt admiralski do „Atropos”. „Witajcie”.

— Odpowiedzieć: „Pozdrawiamy z szacunkiem”.

Gorliwi marynarze żwawo ciągnęli za flaglinki sygnałowe.

— Proszę sygnalizować: ”»Atropos« do okrętu flagowego. Mamy na 

pokładzie przesyłki i listy dla floty”.

— Okręt flagowy potwierdza, sir.

— Okręt flagowy znowu sygnalizuje — oznajmił Still.

Z dogodnego punktu obserwacyjnego na burcie nawietrznej Hornblower 

widział na tyle dobrze przez lunetę pokład rufowy jednostki admiralskiej (chociaż 

background image

okręt przechylał się w przeciwną stronę), aby się zorientować, że chłopcy sygnałowi 

wiążą nowy rzut flag do flaglinek. Ciemne kulki powędrowały na reję okrętu 

flagowego i rozwinęły się we flagi o wesołych barwach.

— Sygnał ogólny. „Położyć się w dryf na prawym halsie”.

— Potwierdzający, panie Jones! Wziąć dolne żagle na gejtawy.

Hornblower obserwował marynarzy przy zdwojonych gejtawach i gordingach 

i innych, przy halsach i szotach.

— Sygnał opuszczony, sir.

Hornblower już zauważył początek opadania flag.

— Przebrasować stermarsel na pracę wstecz! Stanąć w dryf.

„Atropos” stanął gładko pod wiatr, dziobem przeciwko falom — ciężka walka 

z wiatrem przeszła w uległe poddawanie mu się, jak opór dziewczyny osuwającej się 

w ramiona kochanka. Nie był to jednak czas na takie sentymentalne porównania — 

bo oto okręt admiralski wysyłał następny długi sygnał.

— Sygnał ogólny. „Posłać na…” nasz znak rozpoznawczy, sir „…po listy”.

— Panie Carslake! Niech zaraz wyniosą worki z pocztą na pokład. Będzie pan 

miał przy burcie łodzie ze wszystkich jednostek floty.

Upłynął co najmniej miesiąc — a może i dwa — od czasu, gdy listy z Anglii 

dotarły do floty. Ani gazety, ani słowa wiadomości. Załogi niektórych z obecnych tu 

okrętów mogły jeszcze nie czytać w prasie opisów zwycięstwa odniesionego przez 

nie pod Trafalgarem cztery miesiące temu. „Atropos” przyniósł ulgę w tej przykrej 

izolacji, w jakiej żyje zwykle flota na morzu. Łodzie przypłyną tak szybko, jak im na 

to pozwolą żagle albo wiosła, żeby zabrać żałośnie chude worki z pocztą.

Następny sygnał.

— Nasz znak rozpoznawczy, sir. „Okręt admiralski do »Atropos«. Przybyć i 

złożyć raport”.

— Niech opuszczą na wodę mój gig.

Miał na sobie bardziej zniszczony ze swoich dwóch mundurów. Starczyło mu 

ledwie czasu, żeby pobiec do kajuty i zabrać pakiet przesyłek, zmienić mundur, 

przeciągnąć grzebieniem po włosach i poprawić halsztuk. Wrócił na pokład w 

momencie, gdy gig dotknął powierzchni wody. Niesiony żwawymi pociągnięciami 

wioseł gig podpłynął do okrętu admiralskiego. Z burty zwisał stołek, to dotykając 

prawie wzbijającej się fali, to wisząc wysoko nad wodą po jej przejściu. Musiał 

wypatrywać pilnie właściwej chwili; przeżył nieprzyjemny moment, gdy zawisł 

background image

uczepiony na rękach, a gig uciekł spod niego. Ale jakoś usadowił się na stołku i 

poczuł, że sunie on szybko w górę wciągany talią przez marynarzy. W chwili gdy 

jego głowa zrównała się z poziomem pokładu głównego, powietrze rozdarł świergot 

gwizdków i stołek przeciągnięto przez burtę. Hornblower stanął na pokładzie, z 

dłonią przy rondzie kapelusza.

Pokład był biały jak papier, jak rękawiczki i koszule chłopców trapowych. 

Pozłota części dekoracyjnych lśniła w słońcu, a olinowanie zdobne było w niezwykle 

starannie uplecione opaski tureckie. Jacht króla nie mógłby wyglądać bardziej 

elegancko niż pokład rufowy „Oceanu” — oto co można było osiągnąć na jednostce 

flagowej zwycięskiego admirała. Warto było pamiętać, że poprzedni okręt flagowy 

Collingwooda, „Royal Sovereign”, rozbity pod Trafalgarem, stał się pozbawionym 

masztów hulkiem, z czterystu zabitymi i rannymi na pokładzie. Oficer wachtowy, z 

lunetą z oślepiająco polerowanego mosiądzu na sznurze wyszorowanym glinką 

kamionkową, miał na sobie białe spodnie nieposzlakowanej czystości i bez 

najmniejszego zgniecenia; guziki jego świetnie dopasowanego munduru migotały w 

blasku słońca. Hornblower pomyślał, że być zawsze tak eleganckim na okręcie 

zatłoczonym ponad miarę w związku z obecnością admirała i jego sztabu nie było 

rzeczą łatwą. Służba na okręcie flagowym może być szybką drogą do awansu, ale i ta 

róża miała swoje kolce. Witający go dowódca tego okrętu, Rotherham — Hornblower 

znał go z nazwiska, figurowało ono w setkach opisów prasowych bitwy pod 

Trafalgarem — i porucznik flagowy byli jednakowo eleganccy.

— Jego lordowska wysokość oczekuje pana w kajucie, sir — oznajmił oficer 

flagowy. — Pozwoli pan tędy?

W ogromnej kajucie pod pokładem Collingwood przywitał go uściskiem 

dłoni. Był to duży mężczyzna o przygarbionych ramionach i miłym uśmiechu. 

Skwapliwie sięgnął po przesyłki podane mu przez Hornblowera i zaczął przeglądać 

napisy na nich. Jedną zatrzymał, pozostałe oddał sekretarzowi. Już miał złamać 

pieczęć, ale przypomniał sobie o wymogach dobrych manier.

— Proszę siadać, kapitanie. Harkness, szklaneczkę madery dla kapitana 

Hornblowera. Mamy tu też marsalę, którą polecam, sir. Przepraszam na chwilę. Pan 

mnie zrozumie, jeśli powiem, że to listy od mojej żony.

Krzesło, na którym usiadł Hornblower, było wyściełane; pod stopami miał 

gruby dywan; na ściankach grodziowych wisiało kilka obrazów w złoconych ramach; 

z belek pokładu zwisały srebrne lampy na srebrnych łańcuchach. Rozglądając się, w 

background image

czasie gdy Collingwood spiesznie przebiegał wzrokiem swoje listy, Hornblower 

myślał o tym, że wszystkie te rzeczy trzeba usuwać w pośpiechu podczas 

przygotowywania „Oceanu” do boju. Uwagę jego zatrzymały dwie długie skrzynki 

pod wielkimi oknami rufowymi. Wypełnione były ziemią i zasadzone pięknie 

kwitnącymi kwiatami — hiacyntami i żonkilami. Zapach hiacyntów docierał aż do 

nozdrzy Hornblowera. Było coś niezwykle uroczego w ich obecności tu, na morzu.

— W tym roku udało mi się z cebulkami — odezwał się Collingwood 

wsuwając listy do kieszeni i idąc za spojrzeniem Hornblowera. Podszedł do kwiatów i 

delikatnie rozchylił kielich żonkila palcami, zaglądając do jego wnętrza. — Piękne są, 

nieprawdaż? Niedługo żonkile zakwitną w Anglii — kiedyś może znów je zobaczę. A 

tymczasem te tutaj pomagają mi w zachowaniu pogody ducha. Od trzech lat nie 

postawiłem stopy na lądzie

Głównodowodzący mogą zdobywać godności parów i emerytury, ale ich 

dzieci dorastają nie znając swoich ojców. A Collingwood przechadzał się po 

pokładach okrętów zoranych kartaczami w stu bitwach; lecz patrząc na jego tęskny 

uśmiech Hornblower myślał o czymś innym niż o bitwach — o trzydziestu tysiącach 

niesfornych marynarzy, których trzeba było utrzymywać w dyscyplinie i sprawności, 

o konieczności zatwierdzania wyroków sądów wojennych, o wiecznych kłopotach z 

zapasami i wodą, o konwojach i blokadzie.

— Zechce mi pan łaskawie dotrzymać towarzystwa przy obiedzie, kapitanie? 

— zapytał Collingwood.

— Będzie to dla mnie zaszczytem, milordzie.

Był rad, że udało mu się przypomnieć sobie w samą porę ten zwrot i 

wypowiedzieć go tylko z leciutkim uczuciem zażenowania.

— Doskonale. Opowie mi pan wszystkie plotki z kraju. Boję się, że przez 

pewien okres nie będziemy mieli do tego innej okazji, gdyż „Atropos” nie pozostaje z 

flotą.

— Naprawdę, milordzie?

Była to chwila ogromnego podniecenia, miał się bowiem dowiedzieć, co go 

czeka. Ale nie należało dać tego poznać po sobie; mógł tylko okazać umiarkowane 

zainteresowanie jako opanowany, gotów na wszystko dowódca okrętu. — Obawiam 

się, że tak… wy młodzi dowódcy ze swoimi zuchwałymi okręcikami nie lubicie 

trzymać się fartuszka floty.

Collingwood znów się uśmiechał, lecz coś w jego słowach sprawiło, że nowa 

background image

myśl przyszła do głowy Hornblowerowi. Collingwood obserwował oczywiście z 

uwagą przybycie najnowszego rekruta do jego floty. Hornblower uświadomił sobie 

nagle, że gdyby podchodzenie „Atropos” na wyznaczoną pozycję odbyło się 

niezdarnie lub gdyby odpowiadał był opieszale na sygnały, jego przyjęcie tutaj 

mogłoby nie być takie przyjemne. W tej chwili mógłby stać na baczność i bez słowa 

wysłuchiwać reprymendy w jej najgorszym wydaniu. Ta myśl wywołała mu gęsią 

skórkę na karku i sprawiła, że tylko coś wymamrotał w odpowiedzi.

— Ma pan na pokładzie tego McCulluma i jego współziomków? — zapytał 

Collingwood.

— Tak, milordzie.

Wystarczyła odrobina opanowania, żeby nie zapytać, jaka będzie misja tych 

ludzi; Collingwood sam mu to powie.

— Pan nie zna Lewantu?

— Nie, milordzie.

A więc to będzie Lewant, z Turkami, Grekami i Syryjczykami.

— Wkrótce go pan pozna, kapitanie. Po zabraniu mojej poczty na Maltę 

zawiezie pan pana McCulluma do zatoki Marmaris i pomoże mu pan tam w jego 

czynnościach.

Zatoka Marmaris? To jest u wybrzeży Azji Mniejszej. Flota i transportowce 

biorące przed laty udział w ataku na Egipt miały tam miejsce spotkania. Strasznie to 

daleko od Deptford.

— Tak jest, milordzie — odpowiedział Hornblower.

— O ile wiem, nie ma pan na „Atropos” oficera nawigacyjnego.

— Nie, milordzie. Tylko dwóch zastępców.

— Na Malcie dostanie pan nawigatora. Nazywa się George Turner; zna wody 

tureckie i był we flocie w zatoce Marmaris. Wziął namiar, gdy zatonął „Speedwell”.

„Speedwell”? Hornblower pobiegł myślami wstecz. Był to transportowiec, 

który wywrócił się dnem do góry i zatonął stojąc na kotwicy w czasie 

niespodziewanego uderzenia wichury w zatoce Marmaris.

— Tak, milordzie.

— Miał na pokładzie wojskową kasę sił ekspedycyjnych. Nie sądzę, żeby 

wiedział pan o tym.

— Istotnie nie, milordzie.

— Bardzo duża suma, w złotych i srebrnych monetach, przeznaczona na żołd i 

background image

utrzymanie oddziałów — ćwierć miliona funtów szterlingów. Zatonął na głębokości, 

do której nie zdołał dotrzeć żaden nasz nurek. Ponieważ nikt nie wiedział, co potrafią 

wykombinować nasi dzielni sprzymierzeńcy, Turcy, prowadząc akcję ratowniczą z 

niewymowną opieszałością, postanowiono zachować utratę pieniędzy w tajemnicy. I 

chociaż raz sekret pozostał sekretem.

— Tak, milordzie.

Z pewnością nie było powszechnie wiadomo, że ćwierć miliona w bilonie leży 

na dnie zatoki Marmaris.

— Tak więc rząd musiał posłać do Indii po nurków, którzy potrafią dotrzeć na 

takie głębokości.

— Rozumiem, milordzie.

— Otóż zadaniem pana będzie udać się do zatoki Marmaris i z pomocą 

McCulluma i Turnera odzyskać ten skarb.

— Tak jest, milordzie.

Żadna wyobraźnia nie jest w stanie przewidzieć zakresu zadań oficera 

marynarki wojennej. Ale dobrze się stało, że odpowiadając użył jedynych słów, jakie 

oficer marynarki wojennej mógł wyrzec w takich okolicznościach.

— Będzie pan musiał być ostrożny w postępowaniu z naszymi przyjaciółmi 

Turkami. Będą ciekawi powodu waszej obecności w Marmaris, a gdy dowiedzą się o 

celu wizyty, mogą mieć obiekcje. Będzie pan musiał działać odpowiednio do sytuacji 

panującej w danej chwili.

— Tak jest, milordzie.

— Nie znajdzie pan nic, kapitanie, na ten temat w przeznaczonych dla pana 

rozkazach. Musi pan jednak rozumieć, że Rada Ministrów nie życzy sobie 

komplikacji z Turkami. A z drugiej strony ćwierć miliona szterlingów byłoby dla 

rządu darem losu — dziś czy kiedykolwiek. Pieniądze są bardzo potrzebne, ale 

Turków nie należy urazić.

Trzeba przepłynąć obok Scylii nie zawadzając o Charybdę, powiedział sobie 

Hornblower.

— Chyba rozumiem, sir.

— Na szczęście jest to mało odwiedzane wybrzeże. Turcy utrzymują w tej 

okolicy niewielkie siły, wojskowe lub marynarki wojennej. Nie znaczy to, że 

powinien pan próbować załatwić sprawę nie licząc się z nikim i z niczym.

Nie z „Atropos” uzbrojonym w jedenaście pukawek na burtę, pomyślał 

background image

Hornblower, ale opanował szyderczy uśmiech. Rozumiał, o co szło Collingwoodowi.

— Oczywiście, milordzie.

— No to w porządku, kapitanie, dziękuję.

Sekretarz stał u boku Collingwooda z plikiem otwartej korespondencji w ręku 

i wyraźnie czekał na przerwę w rozmowie, żeby móc się odezwać, a w głębi kręcił się 

porucznik flagowy. Obaj natychmiast zaczęli mówić.

— Obiad będzie za pół godziny, milordzie — oznajmił porucznik.

— To są pilne listy, milordzie — oświadczył sekretarz. Hornblower nieco 

zażenowany wstał z fotela.

— Może chciałby pan, kapitanie, przejść się po pokładzie rufowym, co? — 

spytał Collingwood. — Nasi oficerowie na pewno dotrzymają panu towarzystwa.

Gdy wiceadmirał sugeruje coś kapitanowi i oficerowi flagowemu, nie musi 

czekać długo na spełnienie swojej propozycji. Jednakże spacerując tam i z powrotem 

po pokładzie rufowym i prowadząc uprzejmą konwersację Hornblower żałował, że 

Collingwood był aż tak troskliwy, iż zapewnił mu towarzystwo. Miał bowiem sporo 

do przemyślenia.

Rozdział X

Malta; cypel Ricasoli z jednej strony i odwzajemniający salut fortu St Elmo z 

drugiej, a między nimi otwierający się widok na Wielki Port, Vallettę, z jego 

pałacami na wzgórzach; wszędzie pełno małych stateczków wymalowanych na 

wesołe kolory; wieje silny północno-wschodni wiatr. Ten wiatr — zwany gregalem w 

instrukcjach żeglarskich — nie dawał na razie Hornblowerowi możności podziwiania 

widoków. Na wodach zamkniętych okręt żaglowy idący fordewindem zawsze robi 

wrażenie, jakby z uporczywą determinacją starał się utrzymać swoją prędkość 

niezależnie od tego, jaką część żagli ma zwiniętą, nawet z gołymi czubami masztów. 

Trzeba było wszystko dokładnie zgrać w czasie, żeby wykręcić pod wiatr we 

właściwym momencie, wytracić prędkość, sprzątnąć żagle i w odpowiedniej chwili 

rzucić kotwicę.

Wyglądało na to, że Hornblower nie znajdzie wolnej chwili podczas ich 

kilkugodzinnego pobytu w tym porcie. Może połączyć służbowe wizyty z 

przekazaniem osobiście powierzonej mu poczty, zaoszczędzając dzięki temu sporo 

background image

czasu, ale ten czas zostanie natychmiast pochłonięty — jak tłuste krowy pożarte we 

śnie faraona przez chude — przez sprawy, których sam musi dopilnować; i podobnie 

jak chude krowy nie stały się tłuściejsze po zjedzeniu tłustych, on nie będzie mniej 

zajęty mimo czasu zaoszczędzonego przez staranne zaplanowanie zajęć. Listy z 

Malty dotrą do Anglii w dzień wypłaty kwartalnej lub bardzo blisko tego dnia, więc 

może wziąć już zaliczkę na pensję. Nie za wiele, oczywiście — trzeba pamiętać o 

Marii i dzieciach — ale dosyć na to, żeby się zaopatrzyć w parę rzeczy będących dla 

niego luksusem na tej wyspie, gdzie chleb jest drogi, a rzeczy luksusowe tanie. 

Pomarańcze, oliwki i świeże jarzyny — łodzie handlarzy portowych czekają na 

pozwolenie podejścia do burty.

McCullum, z myślą o operacjach ratowniczych, jakie miał prowadzić, 

domagał się zamówienia potrzebnych mu materiałów. Chciał mieć półcalową linę 

długości mili i ćwierć mili wolnotlącego lontu — zwariowane wymagania, zdaniem 

Hornblowera, ale McCullum z pewnością lepiej znał się na swojej robocie od niego 

— oraz pięćset stóp skórzanego „węża zapalnikowego”, rzecz, o której Hornblower 

nigdy nie słyszał. Hornblower podpisał zamówienie, zastanawiając się przez moment, 

czy Intendentura marynarki wojennej obciąży kosztami jego i odwrócił się, żeby 

usłyszeć, iż wszyscy oficerowie z okrętu chcą oczywiście jechać na ląd i 

przedstawiają panu Jonesowi nieodparte powody na poparcie swojej prośby. Gdyby 

„Atropos” stanął w ogniu, nie mogliby z większym pośpiechem starać się go opuścić.

A tymczasem pojawiła się jeszcze jedna komplikacja: list od jego ekscelencji 

gubernatora. Czy kapitan Hornblower i jeden z jego oficerów zechcą przybyć po 

południu na obiad do pałacu? Nie można odmówić, a więc nie ma co tracić czasu na 

zastanawianie się nad tą sprawą — jego ekscelencja, jak każdy zwykły śmiertelnik, 

był żądny usłyszenia plotek z Anglii i ujrzenia nowej twarzy — nie było też kwestii, 

którego oficera powinien zabrać ze sobą. Jego ekscelencja nigdy by mu nie darował 

wiedząc, iż członek rodziny królewskiej przebywał na pokładzie „Atropos”, a on nie 

miał okazji posadzenia go przy swoim stole.

— Proszę poprosić księcia do mnie — powiedział Hornblower — i doktora.

Doktor będzie konieczny, żeby dokładnie przetłumaczyć księciu, co go czeka; 

chłopiec nauczył się sporo angielskiego w czasie miesiąca pobytu na okręcie, ale 

słownictwo mesy artyleryjskiej było za ubogie, żeby można się nim posługiwać przy 

omawianiu szczegółów etykiety wicekrólewskiej. Przybiegł książę, lekko zdyszany, 

obciągając na sobie mundur; Eisenbeiss również sapał ciężko — musiał przebiec całą 

background image

długość okrętu i wejść po wąskim trapie.

— Proszę przekazać jego książęcej wysokości — powiedział Hornblower — 

że udaje się ze mną na ląd na obiad do gubernatora.

Eisenbeiss zagadał po niemiecku i chłopiec oddał swój mechaniczny lekki 

ukłon. Użycie języka niemieckiego wydobyło maniery członka rodziny królewskiej 

spod nowej skóry brytyjskiego midszypmena.

— Czy Jaśnie oświecony ma włożyć strój dworski? — spytał Eisenbeiss.

— Nie — odparł Hornblower — swój mundur. A jeśli jeszcze kiedyś zobaczę 

go w tak źle wyczyszczonych butach, to zostanie wychłostany.

— Sir… — zaczął Eisenbeiss, ale zabrakło mu słów. Na myśl, że książę 

mógłby zostać wychłostany, oniemiał; może na szczęście dla siebie.

— To znaczy, że i ja mam włożyć mój uniform, sir? — upewniał się 

Eisenbeiss.

— Obawiam się, doktorze, że nie został pan zaproszony — odpowiedział 

Hornblower.

— Ale ja jestem marszałkiem dworu Jaśnie oświeconego, sir — wybuchnął 

Eisenbeiss. — Będzie to wizyta ceremonialna i zgodnie z podstawowymi prawami 

Seitz-Bunau ja muszę dokonywać wszystkich prezentacji.

Hornblower panował nad sobą.

— A ja reprezentuję jego królewską mość króla Brytanii.

— Jego królewska mość król Brytanii z pewnością nie życzyłby sobie, żeby 

jego sprzymierzeńca traktowano bez honorów należnych mu jako członkowi rodziny 

królewskiej. Jest moim obowiązkiem, jako sekretarza stanu, złożyć oficjalny protest.

— Tak — burknął Hornblower. Wyciągnął rękę i przygiął głowę księcia do 

przodu. — Niech pan lepiej pilnuje, żeby Jaśnie oświecony miał czysto za uszami.

— Sir! Sir! — mówił Eisenbeiss.

— Panie książę, zechce pan być gotów za pół godziny i w odpowiednim 

stroju.

Obiad w pałacu przebiegał nieciekawie, czego można się było spodziewać. Na 

szczęście Hornblower został powitany przez adiutanta gubernatora i skorzystał z tej 

okazji, aby przerzucić na jego barki ciężar trudnej decyzji co do prezentacji — sam 

bowiem nie miał pojęcia, czy jego księżęca wysokość powinien być przedstawiony 

jego ekscelencji czy na odwrót; trochę ubawił go fakt, że usłyszawszy, kto jest 

drugim gościem, małżonka jego ekscelencji odeszła spiesznie na bok; trzeba było 

background image

szybko wprowadzić zmiany w planie rozsadzenia gości do obiadu. W rezultacie 

Hornblower znalazł się między dwoma nudnymi niewiastami, z których jedna miała 

spierzchnięte ręce, a druga wciąż pociągała nosem. Starał się prowadzić uprzejmą 

rozmowę i uważał, żeby nie wypić zbyt dużo wina, upijając po łyku ze szklaneczki, 

gdy inni opróżniali swoje do dna.

Gubernator wzniósł toast na cześć Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau, a 

książę bez chwili wahania odwzajemnił się toastem na cześć jego królewskiej mości 

króla Wielkiej Brytanii; przypuszczalnie były to pierwsze słowa w języku angielskim, 

jakie poznał w ogóle, na długo zanim nauczył się wołać „Przestać wybierać” czy 

„Ruszać się, osły morskie!”. Gdy panie przeszły do innego pokoju, Hornblower 

wysłuchał uwag jego ekscelencji na temat inwazji, jaka grozi południowym Włochom 

ze strony Bonapartego, i szans uchronienia Sycylii przed jego szponami; 

odczekawszy trochę po powrocie do salonu poszukał spojrzenia księcia. Książę 

uśmiechnął się do niego i podniósł się ze swego miejsca. Dziwnie było patrzeć, jak 

przyjmuje ukłony panów i dworskie dygi dam z pewnością siebie nabytą przez 

głęboko zakorzeniony nawyk. Jutro chłopiec znajdzie się znowu w mesie 

artyleryjskiej — Hornblower zastanawiał się, czy tam potrafi dopominać się o swoje 

prawa i upewniać się, że przy nakładaniu mięsa dostaje nie więcej chrząstek, niż 

faktycznie na niego przypada.

Gig przeniósł ich lotem strzały spod schodów pałacu gubernatorskiego przez 

Wielki Port do burty okrętu i Hornblower wszedł na pokład rufowy, witany 

świergotem gwizdków pomocników bosmana. Jeszcze zanim skończył 

odsalutowywać, poczuł, że coś jest nie w porządku. Obrzucił spojrzeniem okręt 

oświetlony wściekle czerwonym zachodem słońca przyniesionym przez gregal. 

Sądząc po zachowaniu się załogi zgromadzonej na dziobie, kłopot dotyczył nie jej. 

Trzej nurkowie cejlońscy tkwili swoim zwyczajem przy pachołach, w izolacji od 

reszty. Lecz oficerowie na rufie wyglądali podejrzanie niespokojnie; wzrok 

Hornblowera przesunął się po twarzach Jonesa i Stilla, dwóch poruczników, 

intendenta Carslake'a i Silvera, oficera wachtowego. Jones, jako starszy oficer, 

wystąpił z meldunkiem.

— Przepraszam, sir…

— O co chodzi, panie Jones?

— Sir, na pokładzie odbył się pojedynek.

Nikt nie potrafi przewidzieć, jaki nowy ciężar spadnie na barki dowódcy 

background image

okrętu. Może to być wybuch zarazy czy wykrycie suchego grzyba w drewnianym 

poszyciu okrętu. A z zachowania Jonesa można było wnioskować, że nie tylko odbył 

się pojedynek, lecz że także został ktoś w nim ranny.

— Kto się bił? — zapytał Hornblower.

— Doktor i pan McCullum, sir.

Trudno, gdzieś po drodze znajdzie się innego doktora, a w najgorszym razie 

mogą się obejść bez doktora.

— Co się stało?

— Pan McCullum ma przestrzelone płuca, sir.

Boże! To zupełnie inna sprawa, rzecz ogromnej wagi. Przestrzelone płuca 

oznaczały z całą pewnością zgon, a cóż on pocznie z martwym McCullumem? 

Przysłano go aż z Indii. Sprowadzenie kogoś stamtąd na jego miejsce zajmie półtora 

roku. Nie wystarczą zwykli śmiertelnicy z doświadczeniem w zakresie ratownictwa 

— musi to być ktoś, kto potrafi korzystać z pomocy nurków cejlońskich. 

Zrozpaczony Hornblower pomyślał, że nie ma chyba drugiego człowieka tak 

prześladowanego przez los jak on. Musiał przełknąć ślinę, żeby móc się odezwać.

— Gdzie on jest teraz?

— Pan McCullum, sir? W szpitalu na lądzie, w rękach chirurga 

garnizonowego.

— Czy żyje jeszcze?

Jones rozłożył ręce w beznadziejnym geście.

— Tak, sir. Żył jeszcze pół godziny temu.

— Gdzie doktor?

— Pod pokładem, w swojej koi.

— Idę zobaczyć się z nim. Nie, proszę zaczekać. Poślę po niego, gdy będę 

chciał go widzieć.

Pragnął przemyśleć sprawę; potrzebował czasu i spokoju, żeby zdecydować, 

co powinien zrobić. Instynkt pchał go do chodzenia po pokładzie; tylko w ten sposób 

mógł uwolnić się od wewnętrznego naporu uczuć. A przy okazji rytmiczny ruch 

pozwoliłby mu uporządkować myśli. Ale na małym pokładzie stali ciasno stłoczeni 

oficerowie — a jego kajuta pod pokładem nie nadawała się oczywiście do tego celu. 

W takiej chwili Jones zwrócił się do niego z jeszcze jedną sprawą.

— Pan Turner przybył na pokład, sir.

Pan Turner? Turner? To ten oficer nawigacyjny z doświadczeniem na wodach 

background image

tureckich, odkomenderowany specjalnie przez Collingwooda do służby na „Atropos”. 

Gdy Jones skończył mówić, nowo przybyły wysunął się spoza jego pleców; 

pomarszczony starzec, z listem w ręku, zawierającym przypuszczalnie przyniesione 

przez niego rozkazy.

— Witam na pokładzie, panie Turner — powiedział Hornblower, zmuszając 

się do serdecznego tonu i zastanawiając się jednocześnie, czy Turner w ogóle będzie 

mógł być mu w czymś pomocny.

— Pański sługa, sir — odparł Turner ze staroświecką galanterią.

— Panie Jones, proszę dopilnować, żeby pan Turner miał wygodnie.

— Tak jest, sir.

To była jedyna odpowiedź, jaką mógł dać Jones, niezależnie od tego, jakie 

trudności może mieć z wykonaniem rozkazu. Widać jednak było, że chce coś jeszcze 

powiedzieć; może zasugerować ulokowanie pana Turnera na miejscu McCulluma. 

Hornblower nie mógł znieść myśli, że może paść taka propozycja, podczas gdy on 

sam jeszcze nie podjął decyzji. Ta kropla przepełniła kielich, rozdrażniając go do tego 

stopnia, że przemówił z arbitralnością kapitana starej szkoły.

— Idźcie na dół, wszyscy. Chcę mieć ten pokład wolny.

Spojrzeli na niego, jakby się przesłyszeli, ale wiedzieli, że nie.

— Proszę pod pokład — powtórzył, a słówko „proszę” wcale nie złagodziło 

brutalności jego żądania. — Służbowy, proszę dopilnować, żeby pokład był wolny, a 

pan sam niech też nie wchodzi mi w drogę.

Zeszli pod pokład — był to rozkaz dowódcy, który (zgodnie z tym, co mówiła 

załoga jego gigu) został z trudem odwiedziony od zamiaru powieszenia tuzina jeńców 

francuskich tylko dlatego, że pragnął widoku ich śmiertelnych mąk. Miał więc pokład 

rufowy dla siebie i mógł chodzić po nim, od relingu do stermasztu i z powrotem, w 

szybko zapadającym zmierzchu. Poruszał się energicznymi krokami, robiąc ostry 

zwrot na każdym końcu pokładu. Czuł, że narasta w nim irytacja i niepokój.

Musi podjąć decyzję. Najprostszą rzeczą byłoby złożyć meldunek 

Collingwoodowi i czekać na dalsze rozkazy. Lecz ileż to czasu upłynie, zanim jakiś 

statek odejdzie z Malty z pocztą do Collingwooda i jak długo trzeba będzie czekać, aż 

inny tu wróci ? Pewnie z miesiąc. Żaden przyzwoity dowódca nie trzymałby 

„Atropos” bezczynnie na kotwicy w Wielkim Porcie przez miesiąc. Wyobrażał sobie, 

co Collingwood pomyślałby o człowieku uchylającym się w taki sposób od 

odpowiedzialności. Może wziąć „Atropos” i wyruszyć na poszukiwanie 

background image

Collingwooda; ale i to rozwiązanie budziło takie same zastrzeżenia. A ponadto jak 

będzie wyglądał w oczach Collingwooda; jeśli zjawi się pod Tulonem, Livorno czy 

gdziekolwiek jeszcze, dokąd okoliczności wojenne mogły ściągnąć Collingwooda, w 

momencie gdy powinien być dwa tysiące mil stamtąd? Tak więc przynajmniej dwie 

pozorne możliwości zredukował do poziomu niemożliwości.

Musi zatem wykonywać otrzymane rozkazy, tak jakby nic się nie stało 

McCullumowi. To znaczy, że sam musi zabrać się do przeprowadzenia operacji 

ratowniczych, a przecież nie ma o tym pojęcia. Ogarnęła go fala wściekłości, gdy tak 

się zastanawiał nad trudnościami i stratami spowodowanymi przez pojedynek. Ten 

idiota Eisenbeiss i przewrażliwiony McCullum. Nie powinni byli utrudniać Anglii jej 

walki z Bonapartem tylko dla zaspokojenia swoich własnych śmiesznych pretensji. 

On sam znosił cierpliwie ciężkie idiotyzmy Eisenbeissa. Czemuż by McCullum nie 

miał postępować tak samo? A przynajmniej czemu McCullum nie potrafił lepiej 

celować ze swego pistoletu i zabić groteskowego doktora, zamiast dać się zabić? Lecz 

takie retoryczne pytania nie mogły mu pomóc w rozwiązaniu jego własnych pilnych 

problemów; nie wolno mu dać myślom biec tym torem. Poza tym wraz z dręczącym 

poczuciem winy inna okoliczność przyszła mu do głowy. Powinien był się orientować 

w animozjach istniejących między ludźmi na jednostce, którą dowodzi. Przypomniał 

sobie, jak lekkomyślnie zrzucił na barki Jonesa odpowiedzialność za ulokowanie 

McCulluma na małym, zatłoczonym okręcie. W messie oficerskiej doktor i 

McCullum zaczęli sobie pewnie działać wzajemnie na nerwy; co do tego nie może 

być wątpliwości — a przypuszczalnie na lądzie, przy winie w jakiejś tawernie, ich 

wrogość doszła do szczytu i wywołała pojedynek. Powinien był przewidzieć taką 

możliwość i zdławić ją w zarodku. Hornblower wymyślał sobie w duchu za to 

niedopatrzenie. Czuł w tej chwili gorzką pogardę dla samego siebie. Być może nie 

nadaje się na dowódcę okrętu jego królewskiej mości.

Ta myśl nasiliła jeszcze bardziej narastającą w nim złość. Nie mógł tego 

wytrzymać. Musi udowodnić przed sobą samym, że tak nie jest albo złamać się przy 

próbie. W razie potrzeby musi przeprowadzić operację ratowniczą własnym 

wysiłkiem. Musi.  M u s i.

I to była decyzja. Wystarczyło ją podjąć, żeby szarpiące nim emocje ucichły, 

żeby mógł zacząć myśleć gorączkowo, ale jasno. Musi oczywiście zrobić wszystko 

dla zapewnienia powodzenia przedsięwzięcia i nie pominąć niczego, co mogłoby mu 

w tym pomóc. McCullum złożył zapotrzebowanie na „skórzany wąż zapalnikowy”; to 

background image

była pewna wskazówka, jak należy podchodzić do tego problemu ratowniczego. A 

ponadto, o ile mu wiadomo, McCullum, jak dotąd, nie umarł. Może… nie, to prawie 

niemożliwe. Nikt jeszcze nie przeżył przestrzelenia płuc. Ale jednak…

— Panie Nash!

— Sir! — odpowiedział młodszy oficer wachtowy, podbiegając z pośpiechem.

— Mój gig! Płynę do szpitala.

Niebo jeszcze nie ściemniało zupełnie, ale woda za burtą była czarna jak 

atrament i odbijała światła Valletty długimi, nieregularnymi liniami. Wiosła zgrzytały 

rytmicznie w dulkach. Hornblower powstrzymał się od przynaglania marynarzy do 

silniejszych pociągnięć. Nie byliby w stanie w żadnym wypadku wiosłować na tyle 

szybko, by zaspokoić palącą go potrzebę natychmiastowego działania.

Oficerowie garnizonowi siedzieli jeszcze w mesie przy winie; na żądanie 

Hornblowera sierżant mesowy wszedł do środka i sprowadził chirurga. Był to 

człowiek dość młody i na szczęście jeszcze trzeźwy. Stał z twarzą oświetloną świecą i 

uważnie słuchał pytań Hornblowera.

— Kula trafiła go w prawą pachę — odpowiedział. — Można się było tego 

spodziewać, ponieważ stał z podniesioną ręką ramieniem zwrócony do przeciwnika. 

Ranę otrzymał właściwie w tylny brzeg pachy, innymi słowy w stronę pleców, na 

poziomie piątego żebra.

Hornblower wiedział, że serce jest właśnie na poziomie piątego żebra, toteż 

słowa chirurga zabrzmiały w jego uszach złowieszczo.

— Kula nie przeszła chyba na wylot? — zapytał.

— Nie — odparł chirurg. — Kula z pistoletu, jeśli napotka kość, bardzo 

rzadko przechodzi przez ciało, nawet wystrzelona z odległości dwunastu kroków. 

Zawiera ona tylko jedną drachmę prochu. Oczywiście, kula tkwi tam jeszcze, 

przypuszczalnie w jamie piersiowej.

— A więc jest małe prawdopodobieństwo, że przeżyje?

— Bardzo małe, sir. Jestem zaskoczony, że dotąd żyje. Haemoptysis — to 

znaczy plucie krwią, sir — jest minimalne. Większość pacjentów z ranami klatki 

piersiowej umiera z powodu krwawienia wewnętrznego w ciągu godziny, dwóch, ale 

w tym wypadku płuca są właściwie nietknięte. Jest duży siniak pod prawą scapula — 

to znaczy pod łopatką — wskazujący, że tam kula zakończyła swą drogę.

— Blisko serca?

— Blisko serca, sir. Ale musiała chyba, rzecz naprawdę zadziwiająca, nie 

background image

naruszyć żadnego z większych naczyń w tej okolicy, bo w przeciwnym razie pacjent 

zmarłby po kilku sekundach.

— A więc dlaczego pan sądzi, że nie będzie żyć?

Doktor potrząsnął głową.

— Gdy już powstał otwór w jamie piersiowej, sir, szansę są małe, a z kulą 

tkwiącą tam jeszcze, prawie żadne. Na pewno pociągnęła za sobą szczątki odzieży. 

Możemy się spodziewać gangreny wewnętrznej, ogólnego nagromadzenia się 

szkodliwych humorów i ewentualnie zgonu w ciągu paru dni.

— Nie mógłby pan poszukać kuli?

— W ściance klatki piersiowej? Mój drogi panie!

— Cóż więc pan przedsięwziął?

— Zabandażowałem ranę w miejscu, gdzie weszła kula, żeby zatrzymać 

krwawienie w tej okolicy. Założyłem opaski na klatkę piersiową, aby poszarpane 

końce złamanych żeber nie uszkadzały dalej płuc. Upuściłem dwie uncje krwi z lewej 

żyły odłokciowej i podałem opiat.

— Opiat? A więc chory jest teraz w stanie zamroczenia?

— Z całą pewnością, sir.

Hornblower czul się niewiele mądrzejszy, niż gdy Jones powiedział mu o 

pojedynku.

— Mówi pan, że może pożyć kilka dni. Ile?

— Nie znam ogólnego stanu pacjenta, sir. Ale jest to silny mężczyzna w 

kwiecie wieku. Może pożyć tydzień. A nawet dłużej. Z drugiej strony przy złym 

obrocie rzeczy zgon może nastąpić już jutro.

— Jeśli jednak potrwa to kilka dni? Czy w tym czasie zachowa przytomność?

— Bardzo możliwe. Gdy zacznie ją tracić, będzie to oznaką zbliżającego się 

końca. Wówczas możemy oczekiwać gorączki, niepokoju, delirium i zgonu.

A więc możliwe, że przez kilka dni będzie przytomny. I jest też bardzo nikła, 

słabiutka szansa, że McCullum pozostanie w ogóle przy życiu.

— Przypuśćmy, że zabiorę go z sobą na morze? Czy pomoże mu to? Czy 

zaszkodzi?

— Musiałby pan zapewnić, że będzie leżał nieruchomo, ze względu na 

strzaskane żebra. Ale na morzu mógłby nawet pożyć dłużej. Na tej wyspie panuje 

śródziemnomorska malaria. A ponadto niewysoka gorączka endemiczna. W moim 

szpitalu pełno takich przypadków.

background image

To była informacja naprawdę pomagająca w podjęciu decyzji.

— Dziękuję, doktorze — powiedział Hornblower i zdecydował się. Potem 

wystarczyło kilka minut na załatwienie sprawy z chirurgiem i odpłynięcie. Gig 

poniósł go z powrotem przez ciemność, po czarnej wodzie, w kierunku słabego 

światła kotwicznego „Atropos”.

— Proszę wezwać natychmiast doktora do mojej kabiny — rzekł Hornblower 

w odpowiedzi na pozdrowienie oficera wachtowego.

Eisenbeiss wszedł ociągając się. W jego zachowaniu przejawiały się 

równocześnie lęk i pyszałkowatość. Przygotował się na obronę przed burzą, jaka — 

był pewien — musiała spaść na niego. Nie spodziewał się natomiast, że zostanie 

przyjęty w zupełnie inny sposób. Podszedł do stolika, za którym siedział Hornblower, 

i stał ponuro, wytrzymując spojrzenie Hornblowera z miną bezczelnego winowajcy, 

który właśnie odebrał życie innemu człowiekowi.

— Pan McCullum — zaczął Hornblower (na grubych wargach doktora 

pojawił się szyderczy wyraz) — zostanie przysłany na pokład dziś wieczorem. 

Jeszcze żyje.

— Tu, na pokład? — powtórzył doktor; to niespodziewane oświadczenie 

wywołało zmianę w jego zachowaniu.

— Niech się pan do mnie zwraca przez „sir”. Tak, przysyłają mi go tu ze 

szpitala. Rozkazuję panu dokonać wszelkich niezbędnych przygotowań na jego 

przyjęcie.

Doktor zareagował niezrozumiałym bełkotem w języku niemieckim, ale nie 

ulegało wątpliwości, że daje gwałtowny wyraz swojemu zdumieniu.

— Ma pan odpowiadać mi „tak jest, sir” — rzucił ostro Hornblower. 

Dławione uczucia i napięcie sprawiły, że omal nie zadrżał siedząc przy stole. Zacisnął 

pięść, ale powstrzymał się od uderzenia nią w stół. Intensywność jego uczuć musiała 

mieć działanie telepatyczne.

— Tak jest, sir — powiedział doktor z wewnętrznym oporem.

— Doktorze, życie pana McCulluma jest niesłychanie cenne. Dużo bardziej 

niż pańskie.

Doktor na to tylko coś wymamrotał.

— Pańskim obowiązkiem jest utrzymać go przy życiu.

Hornblower rozprostował zaciśniętą pięść i mógł już teraz powoli wyłuszczyć 

sprawę. Wymieniał żądania, jedno po drugim, akcentując je powolnym stukaniem 

background image

chudego wskazującego palca w stół.

— Ma pan zrobić dla niego wszystko, co w pańskiej mocy. Jeśli jest coś 

specjalnego, czego mógłby pan potrzebować do tego celu, proszę mi powiedzieć, a ja 

postaram się, żeby pan to otrzymał. Musi pan utrzymać go przy życiu albo, jeśli 

okaże się to niemożliwe, przedłużać je, ile się da. Zalecam panu przygotowanie mu 

miejsca szpitalnego za karonadą nr 6, po prawej burcie, gdzie najmniej będzie 

odczuwał ruchy okrętu i gdzie będzie można zainstalować dla niego osłonę przed 

wpływami atmosferycznymi. Proszę zwrócić się o to do pana Jonesa. Świnie można 

zabrać stamtąd na przód okrętu, gdzie nie będą mu przeszkadzać.

Pauza i spojrzenie Hornblowera wyciągnęły z ust doktora „tak jest, sir” jak 

korek z butelki i Hornblower mógł mówić dalej.

— Odpływamy jutro o świcie — ciągnął — pan McCullum ma dopłynąć z 

nami żywy do naszego miejsca przeznaczenia i ma żyć jeszcze długo potem, 

dostatecznie długo, żeby mógł wykonać zadanie, dla którego ściągnięto go z Indii. 

Czy to zupełnie jasne dla pana?

— Tak, sir — odparł doktor, chociaż zaintrygowanie w wyrazie jego twarzy 

świadczyło, że w rozkazach jest coś, czego on sobie nie potrafi wytłumaczyć.

— Niech pan lepiej stara się utrzymać go przy życiu — dodał Hornblower. — 

Niech pan bardzo się stara. Jeśli umrze, mogę pana sądzić za morderstwo na 

podstawie zwyczajowego prawa Anglii. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mówię 

prawdę. Prawo zwyczajowe nic nie mówi o pojedynkach. Mogę pana powiesić, 

doktorze.

Doktor zbladł nieco, a jego wielkie dłonie usiłowały wyrazić to, czego nie 

mógł sparaliżowany język.

— Ale zwykłe powieszenie to byłoby za mało dla pana, doktorze — mówił 

dalej Hornblower. — Mogę zrobić coś lepszego i uczynię to. Ma pan tłuste, mięsiste 

plecy. Węźlasta lina będzie się dobrze w nie wcinać. Widywał pan chłostanych 

marynarzy — w ubiegłym tygodniu widział pan dwóch. Słyszał pan ich krzyki. I pan 

będzie tak krzyczał na gretingach. To panu obiecuję.

— Nie! — jęknął doktor — pan nie może…

— Ma pan zwracać się do mnie przez „sir” i niech mi się pan nie sprzeciwia. 

Słyszał pan moją obietnicę? Spełnię ją. Mogę to uczynić i uczynię.

Na okręcie przebywającym daleko od władzy zwierzchniej nie ma rzeczy, 

której dowódca nie mógłby zrobić, i doktor wiedział o tym. Mając przed sobą groźną 

background image

twarz i to bezlitosne spojrzenie utkwione w jego oczach, doktor nie mógł wątpić w 

taką możliwość. Hornblower starał się utrzymać kamienny wyraz oblicza i nie 

zwracać uwagi na myśli usiłujące dojść do głosu w jego mózgu. Mógłby mieć 

ogromne kłopoty, gdyby się w Admiralicji dowiedziano, że kazał wychłostać doktora 

z patentem oficerskim, ale przecież Admiralicja może w ogóle nie usłyszeć o 

incydencie, który miał miejsce w dalekim Lewancie. Zachodziła też inna wątpliwość 

— gdy McCullum umrze, w gruncie rzeczy sam nie wierzył, by potrafił skazać na 

tortury istotę ludzką praktycznie bez żadnego celu. Jak długo jednak Eisenbeiss nie 

domyśla się tego, sprawa nie ma znaczenia.

— Czy teraz wszystko jasne dla pana, doktorze?

— Tak, sir.

— A więc rozkazuję panu zabrać się od razu do poczynienia odpowiednich 

przygotowań.

Hornblower był naprawdę bardzo zaskoczony widząc, że Eisenbeiss jeszcze 

się waha. Miał już przemówić o wiele ostrzej, przerywając gorączkową gestykulację 

dużych dłoni, gdy Eisenbeiss odezwał się znowu.

— Czy pan nie zapomina o czymś, sir?

— O czymże to miałbym zapomnieć? — spytał Hornblower, grając na zwłokę, 

zamiast zwyczajnie odmówić słuchania jakichkolwiek argumentów — najlepszy 

dowód, że był nieco zbity z pantałyku uporem Eisenbeissa.

— Pan McCullum i ja… my jesteśmy wrogami — oświadczył Eisenbeiss.

Hornblower rzeczywiście o tym zapomniał. Tak był pochłonięty 

manipulowaniem ludźmi jak pionkami na szachownicy, że przeoczył ten istotny 

czynnik. Ale nie musi się do tego przyznawać.

— I cóż z tego? — spytał chłodno, mając nadzieję, że nie widać zbytnio po 

nim zmieszania.

— Strzelałem do niego — powiedział Eisenbeiss. Ilustrował te słowa żywymi 

gestami swej wielkiej prawej dłoni, która trzymała wtedy pistolet, dzięki czemu 

Hornblower mógł sobie uzmysłowić, jak wyglądał pojedynek. — Co on powie, jak 

zacznę go leczyć?

— Kto rzucił wyzwanie? — pytał Hornblower, dalej grając na zwłokę.

— On mnie wyzwał — odparł Eisenbeiss. — Powiedział… powiedział, że nie 

jestem żadnym baronem, a ja na to, że on nie jest wcale dżentelmenem. „Zabiję pana 

za to”, powiedział, i potem stoczyliśmy pojedynek.

background image

Słowa wypowiedziane przez Eisenbeissa musiały oczywiście wywołać 

wściekłość McCulluma.

— A pan jest przekonany, że jest pan baronem? — Hornblower zadał to 

pytanie zarówno z ciekawości, jak i po to, żeby zyskać na czasie i móc zebrać myśli. 

Baron wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły belki pokładowe nad jego głową.

— Wiem, że jestem, sir. Mój patent szlachecki został osobiście podpisany 

przez jego książęcą wysokość.

— Kiedy to zrobił?

— Gdy tylko… gdy tylko znaleźliśmy się sami. Jedynie księciu i mnie udało 

się przekroczyć granicę po wtargnięciu Bonapartego do Seitz-Bunau. Wszyscy inni 

poszli na służbę do tyrana. Nie wypadało, aby księciem opiekował się człowiek z 

gminu. Wyłącznie osoba pochodzenia szlacheckiego może przygotowywać go do łoża 

i podawać posiłki. Musiał mieć marszałka dworu, który by pilnował ceremoniału, 

oraz sekretarza stanu do prowadzenia polityki zagranicznej. Toteż jego książęca 

wysokość nobilitował mnie — dlatego mam tytuł barona — i nadał mi wysoki urząd 

państwowy.

— Za pańską radą?

— Byłem jedynym doradcą, jaki mu pozostał.

To co mówił Eisenbeiss było wielce ciekawe i tak właśnie Hornblower rzecz 

sobie wyobrażał, ale nie o to mu chodziło. Był już gotów zająć się właściwą sprawą.

— W czasie pojedynku — zapytał — wymieniliście strzały ?

— Jego kula przeleciała mi za uchem — odpowiedział Eisenbeiss.

— A zatem honor obu stron został usatysfakcjonowany — stwierdził 

Hornblower, bardziej do siebie niż do doktora.

Od strony technicznej wszystko było w absolutnym porządku. Wymiana 

strzałów, a do tego jeszcze przelana krew, kończyła wszelkie sprawy honorowe. 

Przeciwnicy mogli spotykać się dalej na gruncie towarzyskim, jak gdyby nic między 

nimi nie zaszło. Lecz spotkanie się w sytuacji zależności, jako doktor i pacjent, mogło 

wyglądać inaczej. Skoro już ta trudność zaistniała, musi się z nią uporać.

— Dobrze się stało, że mi pan o tym przypomniał, doktorze — zauważył 

Hornblower, zachowując resztki sędziowskiego spokoju, na jaki zdołał się zdobyć. — 

Zapamiętam to sobie.

Eisenbeiss popatrzył na niego, niezupełnie rozumiejąc, a Hornblower znowu 

przybrał kamienny wyraz twarzy.

background image

— Ale to nie ma bynajmniej wpływu na to, co panu obiecałem. Co do tego 

może pan być pewny — dodał. — Moje rozkazy wciąż pozostają w mocy. Dalej… 

zostają… w mocy.

Upłynęło kilka sekund, zanim padła niechętna odpowiedź :

— Tak jest, sir.

— Wychodząc zechce pan powiedzieć, żeby posłano po pana Turnera, 

nowego oficera nawigacyjnego?

— Tak jest, sir.

W ten sposób zademonstrował subtelną różnicę między rozkazem a prośbą — 

niemniej jednak i rozkaz, i prośba musiały być spełnione.

— A więc, panie Turner — zaczął Hornblower, gdy Turner wszedł do kajuty 

— celem naszej podróży jest zatoka Marmaris. Wypływamy jutro o świcie. Chcę 

wiedzieć, jakich wiatrów możemy się spodziewać o tej porze roku. Chciałbym 

przybyć tam jak najszybciej. Ważna jest każda godzina… powiedziałbym nawet: 

każda minuta.

Czas był dlatego tak ważny, że należało wyzyskać jak się da najlepiej ostatnie 

godziny życia umierającego człowieka.

Rozdział XI

Oto błękitne wody, na których tworzyła się historia, gdzie decydowała się 

przyszłość cywilizacji nie raz jeden i nie dwa. Tu Grecy walczyli przeciwko Persom, 

Ateńczycy przeciwko Spartanom, krzyżowcy przeciwko Saracenom, a rycerze 

maltańscy przeciwko Turkom. Morze pruły tu bizantyńskie pentekontery i karraki z 

Pizy. Wielkie miasta pławiły się w nieopisanym bogactwie. Tuż za widnokręgiem na 

lewym trawersie leżała wyspa Rodos, gdzie stosunkowo małe miasto zbudowało 

jeden z siedmiu cudów świata, tak że dwa tysiące lat później przymiotnik „kolosalny” 

był częścią słownictwa ludzi, których przodkowie nosili skóry i malowali się urzetem 

w okresie, kiedy Rodyjczycy rozprawiali o istocie Nieskończoności. Obecnie sytuacja 

odwróciła się. Oto nadpływał „Atropos”, wiedziony sekstantem i kompasem, gnany 

wiatrem okiełznanym przez jego dobrze zaprojektowane żagle, uzbrojony w działa 

dalekostrzelne i karonady — krótko mówiąc, triumf nowoczesności — przybywający 

z najzamożniejszej strony świata w okolice, gdzie złe rządy i choroby, anarchia i 

background image

wojna pozostawiły pustynie na miejscu urodzajnych pól, wsie na miejscu miast i 

rudery na miejscu pałaców. Nie było jednak czasu na tak głębokie rozważania 

filozoficzne. Kończył się przesypywać piasek w klepsydrze obok kompasu i zbliżał 

się moment, w którym należało zmienić kurs.

— Panie Turner!

— Sir!

— Zmieniamy kurs po wywołaniu wachty.

— Tak jest, sir.

— Doktorze!

— Sir!

— Proszę być w pogotowiu do zmiany kursu.

— Tak jest, sir.

Koja inwalidzka McCulluma ustawiona została w poprzek okrętu między 

karonadami nr 6 i 7 po prawej burcie; zwykła talia umocowana w głowach 

umożliwiała zmianę poziomu ustawienia koi w razie zmiany kursu, tak aby pacjent 

leżał możliwie poziomo niezależnie od kierunku przechyłu okrętu. Obowiązkiem 

doktora było pilnowanie tych zmian.

Wywoływano wachtę.

— Bardzo dobrze, panie Turner.

— Kliwerszoty! Załoga do brasów!

Mimo swego wieku Turner był sprawnym żeglarzem. Do tego czasu 

Hornblower zdążył się o tym przekonać. Stał w pobliżu i obserwował, jak Turner 

ustawiał okręt do wiatru. Salutując podszedł do Turnera Still, żeby przejąć wachtę.

— Na tym halsie powinniśmy zaoczyć Siedem Przylądków, sir — powiedział 

Turner podchodząc do Hornblowera.

— Tak przypuszczam — odparł Hornblower.

Pocieszający był fakt, że podróż z Malty przeszła szybko. Przez jedną noc 

stali uwięzieni ciszą na południe od Krety, ale rano wiatr zaczął wiać znowu z 

kierunku zachodniego. Nie poczuli nawet tchnienia lewantera — przypuszczalnie 

zrównanie dnia z nocą było jeszcze zbyt daleko na to — i co dzień robili co najmniej 

po sto mil. A McCullum wciąż żył.

Hornblower przeszedł do niego na przód okrętu; Eisenbeiss pochylał się nad 

chorym, z palcami na pulsie, a po ustaniu zamieszania związanego z wykonywaniem 

zwrotu trzej nurkowie cejlońscy wrócili i przykucnęli wokół nóg koi z oczyma 

background image

wlepionymi w swego pana. Hornblower pomyślał, że gdyby on sam był chory, widok 

tych trzech par melancholijnych oczu wpatrzonych w jego twarz działałaby na niego 

przygnębiająco, ale widocznie McCullumowi to nie przeszkadzało.

— Wszystko dobrze, panie McCullum? — spytał Hornblower.

— Nie… całkiem tak dobrze, jak bym chciał.

Przykro było patrzeć, z jaką powolnością i trudem głowa obracała się na 

poduszce. Gęsta broda zarastająca twarz McCulluma nie mogła ukryć faktu, że ma on 

bardziej zapadnięte policzki i więcej gorączki w oczach niż ubiegłego dnia. 

Pogorszenie było wyraźnie widoczne; w dniu, kiedy odpływali, McCullum wyglądał 

najwyżej na lekko rannego, a następnego dnia jeszcze lepiej — protestował 

przeciwko pozostawaniu w koi — lecz tej nocy stan jego pogorszył się. Od tej pory 

pacjent niknął w oczach, zgodnie z ponurą przepowiednią chirurga garnizonowego i 

Eisenbeissa.

Oczywiście trzymanie go w koi nie było jedyną rzeczą, przeciwko której 

McCullum protestował. Wściekał się, na ile pozwalał na to stan zamroczenia, w jakim 

się znajdował, gdy ocknąwszy się spod działania narkotyków stwierdził, że leczy go 

człowiek, który go postrzelił. Chciał przemóc swą słabość i krępujące go bandaże. 

Potrzeba było osobistej interwencji Hornblowera — na szczęście „Atropos” wyszedł 

już z portu, gdy McCullum odzyskiwał świadomość — aby go uspokoić. 

„Kontynuować sprawę honorową po wymianie strzałów to rzecz godna szubrawca — 

powiedział Hornblower i dodał: — leczy pana doktor, a nie baron”, a zakończył 

decydującym argumentem: „Człowieku, niechże pan nie będzie idiotą. W obrębie 

pięćdziesięciu mil nie ma innego chirurga. Chce pan umrzeć?” Tak więc McCullum 

ustąpił i poddał swe storturowane ciało zabiegom Eisenbeissa, być może czerpiąc 

pewną pociechę ze służebnych posług, jakie musiał spełniać przy nim Eisenbeiss.

Ale teraz cały duch uleciał z McCulluma; był on ciężko chorym człowiekiem. 

Zamknął oczy, gdy Eisenbeiss położył mu dłoń na czole. Blade wargi mamrotały coś, 

lecz pochyliwszy się Hornblower zdołał jedynie pochwycić oderwane urywki zdań. 

Było tam coś o „zapalnikach pod wodą”. A więc McCullum myślał o czekającej ich 

operacji ratowniczej. Hornblower podniósł wzrok do góry i napotkał pełne 

głębokiego niepokoju spojrzenie Eisenbeissa. Doktor ledwie dostrzegalnie pokiwał 

głową. Był przekonany, że McCullum umrze.

— To boli… boli — jęknął cicho McCullum.

Poruszył się niespokojnie, więc duże, mocne ręce Eisenbeissa, ułożyły go w 

background image

wygodniejszej pozycji, na lewym boku. Hornblower zauważył, że Eisenbeiss położył 

jedną dłoń, jakby badając, na prawej łopatce McCulluma i przesunął ją następnie w 

dół, w kierunku krótszych żeber, a McCullum znowu wydał cichy jęk. Ponury wyraz 

twarzy Eisenbeissa nie zmienił się.

To było straszne. Straszną rzeczą było patrzeć, jak umiera tak wspaniale 

skonstruowany twór natury. A nie mniej okropny był fakt, że Hornblower zdawał 

sobie sprawę, iż jego głębokie współczucie wiąże się z niepokojem o samego siebie. 

Nie potrafił sobie wyobrazić, jak przeprowadzi operację ratowniczą po zgonie 

McCulluma czy nawet z McCullumem żywym, lecz tak bezużytecznym jak teraz. 

Wróci z pustymi rękami, wystawiając się na gniew i pogardę Collingwooda. Cóż za 

korzyść ze wszystkich jego wysiłków? W Hornblowerze nagle wezbrała złość na 

myśl o zwyczaju pojedynkowania się, który zabierał życie cennego człowieka, 

narażając jednocześnie reputację zawodową jego samego. Kłębiły się w nim 

sprzeczne uczucia.

— Ląd! Widzę ląd! Ląd z prawej strony dziobu!

To dźwięczne wołanie nadbiegło z salingu fokmasztu. Każdy, kto je usłyszał, 

musiał poczuć podniecenie. McCullum otworzył oczy i chciał znowu obrócić głowę, 

ale pochylony nad nim Eisenbeiss zaczął go uspakajać. Miejsce Hornblowera było na 

rufie, toteż odwrócił się od koi i odszedł, starając się nie robić wrażenia, że bardzo się 

śpieszy. Był już tam Turner, sprowadzony okrzykiem marynarza na oku, chociaż nie 

miał służby na pokładzie, a przy burcie zawietrznej gromadzili się szybko pozostali 

oficerowie.

— Ładne zaoczenie lądu, sir — zauważył Turner.

— Godzinę wcześniej, niżbym przypuszczał — odparł Hornblower.

— Tu prąd skierowuje się ku północy, przy stałych wiatrach z zachodu, sir — 

ciągnął Turner. — Niedługo po lewej burcie wyłoni się zza horyzontu Atairo na 

Rodos, i wtedy określimy pozycję z przecięcia się namiarów.

— Tak — mruknął Hornblower. Powiedział to oschłym tonem, ale tylko 

mgliście zdawał sobie sprawę z przyczyny takiego zachowania; odczuwał niepewność 

mając na pokładzie oficera nawigacyjnego, który lepiej od niego znał warunki 

lokalne, mimo że oficer ten został mu przydzielony właśnie po to, aby go uwolnić od 

niepewności.

„Atropos” dzielnie torował sobie drogę przez krótkie, lecz strome fale, 

nadbiegające od dziobu i atakujące go z lewej burty. Sunął lekko, z dokładnie taką 

background image

liczbą postawionych żagli, jaką należało postawić przy tym wietrze. Turner wsunął 

lornetkę do kieszeni i przeszedł ku przodowi okrętu, żeby wejść na grotwanty, a 

Hornblower stanął przy burcie nawietrznej. Wiatr owiewał mu opalone policzki. 

Turner wrócił na rufę z uśmiechem wyrażającym zadowolenie z siebie.

— To Siedem Przylądków, sir — powiedział. — Dwa rumby w prawo od 

dziobu.

— Mówi pan, że kierunek prądu jest tu północny? — zapytał Hornblower.

— Tak, sir.

Hornblower podszedł do kompasu i spojrzał na jego wskazanie, a potem w 

górę, na trym żagli. Prąd o kierunku północnym jest dla nich korzystny, a wiatr wieje 

z południowego zachodu, ale nie ma sensu wysuwać się bez potrzeby daleko pod 

brzeg zawietrzny.

— Panie Still, proszę ustawić okręt trochę bliżej do wiatru. Brasować ostro na 

wiatr.

Nie chciał być zmuszonym do halsowania w końcu podróży i przygotowywał 

sobie rezerwę na ewentualną zmianę kierunku prądu koło przylądka Kum.

Nadszedł doktor i zasalutował, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Co jest, doktorze? — spytał Hornblower.

Marynarze ciągnęli za hals grotmarsla.

— Czy mogę z panem mówić, sir?

Robił to właśnie, i to w bardzo nieodpowiednim momencie. Ale chodziło mu 

oczywiście o możność pomówienia z Hornblowerem na osobności, a nie tu, wśród 

załogi krzątającej się po pokładzie.

— W sprawie pacjenta, sir — dodał Eisenbeiss. — Myślę, że to bardzo ważne.

— No dobrze — zgodził się Hornblower, powstrzymując się, żeby nie zakląć. 

Poszedł przodem do swojej kajuty i siadł twarzą do doktora. — No więc? Cóż ma pan 

do powiedzenia?

Eisenbeiss był wyraźnie zdenerwowany.

— Stworzyłem pewną teorię, sir.

Jak zwykle nie udało mu się wymówić prawidłowo „th”; samo zaś słowo było 

tak niespodziewane, a jego wymowa tak dziwna, że Hornblower musiał się przez 

moment zastanawiać, zanim się domyślił, co powiedział Eisenbeiss.

— I cóż to za teoria?

— Na temat położenia kuli, sir — odparł Eisenbeiss; on też potrzebował 

background image

chwili, żeby to słowo w wymowie angielskiej dotarło do jego mózgu.

— Chirurg garnizonowy na Malcie mówił mi, że utkwiła w jamie piersiowej. 

Czy pan wie coś więcej na ten temat?

Wyrażenie „jama piersiowa” wydawało mu się dziwne, ale użył go chirurg 

garnizonowy. Przywodziło na myśl puste miejsce i zupełnie tu nie pasowało. Płuca, 

serce i duże naczynia krwionośne musiały przecież całkowicie wypełniać tę jamę.

— Moim zdaniem może jej tam wcale nie być, sir — powiedział Eisenbeiss, 

zebrawszy się na odwagę.

— Tak pan sądzi? — Jeśli to prawda, to wiadomość ta może być ogromnie 

ważna. — Więc czemu pacjent jest taki chory?

Eisenbeiss, raz zacząwszy, stał się znowu wymowny. Sypał wyjaśnieniami, 

pomagając sobie gestami rąk. Ale Hornblowerowi trudno było nadążyć za tokiem 

jego słów. W tej wielce specjalistycznej sprawie Eisenbeiss bardziej niż zwykle 

myślał w swoim ojczystym języku, a tu miał to wszystko wyrazić w obcej mowie 

fachowymi terminami nie znanymi mu, a tym bardziej Hornblowerowi, który 

desperacko uczepił się jednego niezdarnie sformułowanego zdania.

— Sądzi pan, że kula, zgruchotawszy żebra, mogła się odbić od nich? — 

zapytał. W ostatniej chwili, zamiast słowa „odbić”, powiedział „pójść rykoszetem” w 

nadziei, że tak będzie jaśniej.

— Tak, sir. To często się zdarza.

— I jak pan myśli, dokąd doszła?

Eisenbeiss spróbował sięgnąć lewą ręką pod prawą pachę; był zbyt otyły, aby 

móc wyciągnąć rękę tak daleko, żeby pokazać, o co mu chodzi.

— Pod scapula, sir… pod… pod łopatkę.

— Widzę ląd! Ląd na dziobie z lewej!

Okrzyk ten dobiegł do Hornblowera z góry przez świetlik. Musieli zaoczyć 

Rodos. Wchodzą właśnie w Przesmyk Rodoski, a on rozmawia sobie pod pokładem o 

żebrach i łopatkach. Jednakże obie sprawy są równie ważne.

— Mogę zostać tu jeszcze tylko chwilkę, doktorze. Niech mi pan powie, 

czemu pan uważa, że tak właśnie jest w tym wypadku?

Eisenbeiss znowu zaczął swoje wyjaśnienia. Mówił o gorączce pacjenta i o 

jego stosunkowo dobrym samopoczuciu następnego ranka po otrzymaniu rany oraz o 

nikłym krwiopluciu. Gadał w najlepsze, gdy rozległo się stukanie do drzwi.

— Wejść — rzekł Hornblower.

background image

Wszedł Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau z przemową, którą musiał sobie 

starannie przygotować po drodze.

— Wyrazy szacunku od pana Stilla, sir — oznajmił. — Widać ląd na dziobie z 

lewej burty.

— Doskonale, panie książę. Dziękuję.

Szkoda, że nie ma w tej chwili czasu powiedzieć chłopcu komplementu na 

temat szybkiego przyswajania sobie języka angielskiego. Odwrócił się do 

Eisenbeissa.

— Więc ja uważam, że kula przeszła po plecach, sir. Skóra jest… jest twarda, 

sir, a żebra są… są elastyczne.

— Tak? — Hornblower słyszał już przedtem o kulach wędrujących po ciele.

— A pacjent jest bardzo umięśniony. Bardzo.

— I pan myśli, że kula uwięzła w mięśniach pleców?

— Tak. Głęboko przed żebrami. Pod dolnym końcem scapula, sir.

— A gorączka? Choroba?

Można to było, według Eisenbeissa, zalewającego Hornblowera potokiem 

wyjaśnień, przypisać obecności ciała obcego głęboko w tkankach, zwłaszcza iż — co 

było rzeczą prawdopodobną — wciągnęło ono ze sobą szczątki odzieży. Wszystko to 

wydawało się dosyć możliwe do przyjęcia.

— I chce pan powiedzieć, że skoro kula jest tam, a nie wewnątrz klatki 

piersiowej, mógłby pan ją wyjąć?

— Tak, sir.

Swoim zachowaniem Eisenbeiss potwierdził, iż wie, że mówiąc te słowa, 

bierze na siebie określone zobowiązanie.

— Uważa pan, że potrafi pan to zrobić? To znaczy przy użyciu noża?

Ledwie skończył wypowiadać drugie pytanie, Hornblower uświadomił sobie, 

że popełnił niezręczność, zadając dwa pytania naraz komuś, kto ma dosyć trudności z 

odpowiedzią na jedno. Eisenbeiss musiał długo się zastanawiać nad sformułowaniem 

odpowiedzi.

— Tak, przy użyciu noża — odparł w końcu. — Oznacza to trudną operację. 

Nie wiem, czy zdołam ją przeprowadzić.

— Ale ma pan nadzieję, że tak?

— Mam nadzieję.

— I myśli pan, że się to panu uda?

background image

— Nie myślę. Mam nadzieję.

— A jeśli się nie uda?

— To on umrze.

— Ale pan uważa, że umrze tak czy tak, jeśli nie podejmie pan operacji?

W tym sęk. Eisenbeiss dwukrotnie otwierał i zamykał usta, zanim 

odpowiedział.

— Tak.

Gdy Hornblower siedział, badając wzrokiem wyraz twarzy Eisenbeissa, przez 

świetlik dobiegło nowe wołanie, ledwo słyszalne, z ławy wantowej grotmasztu na 

burcie nawietrznej.

— Nie ma dna! Sonda nie sięga dna!

Turner i Still bardzo słusznie nakazali sondowanie; jak można było 

oczekiwać, wciąż byli na głębszej wodzie, niż sięgała sonda. Hornblower wrócił 

myślami od sytuacji okrętu do decyzji w sprawie McCulluma. Ten ostatni mógłby się 

ewentualnie domagać, aby porozumiano się z nim w tej sprawie, lecz to jego prawo 

było tylko pozorne. Jego życie należało do kraju. Marynarza nie pyta się o zgodę, 

posyłając go w ciężki bój.

— A więc taka jest pańska opinia, doktorze. Jeśli operacja się nie uda, będzie 

to jedynie oznaczało skrócenie życia pacjenta o kilka godzin?

— Kilka godzin. Kilka dni.

Kilka dni mogło wystarczyć na operację ratowniczą, lecz będąc w tak złym 

stanie jak teraz McCullum będzie niezdatny do niczego w ciągu tych kilku dni. Z 

drugiej strony nie było wiadomo w tej chwili, czy bez operowania mógłby 

wyzdrowieć po tych paru dniach, czy nie.

— Jakie są trudności związane z operacją? — zapytał Hornblower.

— Mięśnie leżą kilkoma warstwami — wyjaśnił Eisenbeiss. — Infraspinatus

Subscapularis, wiele innych. W każdym wypadku ich… ich włókna biegną w innym 

kierunku. Z tego powodu trudno pracować szybko, nie robiąc przy tym dużo szkody. 

Jest też tętnica duża, podłopatkowa. Pacjent już jest słaby i niezdolny do 

przetrzymania większego wstrząsu.

— Ma pan wszystko, czego potrzeba, do tej operacji, gdyby ją pan 

przeprowadzał?

Eisenbeiss skulił swoje tęgie ramiona.

— Dwaj asystenci — wy ich nazywacie łapiduchami, sir — mają 

background image

doświadczenie. Obaj służyli na okrętach, które były w boju. Mam potrzebne 

instrumenty. Ale chciałbym…

Eisenbeiss wyraźnie chciał czegoś, co jego zdaniem było trudne do uzyskania.

— Czego?

— Chciałbym, żeby okręt stanął nieruchomo. Na kotwicy. I dobrego 

oświetlenia.

To przeważyło szalę decyzji.

— Przed zapadnięciem nocy — oświadczył Hornblower — okręt stanie na 

kotwicy w otoczonym lądem porcie. Może pan czynić przygotowania do operacji.

— Tak, sir. — Znowu pauza, zanim Eisenbeiss zadał ważne pytanie: — A 

pańska obietnica, sir?

Hornblower nie musiał długo myśleć, żeby zdecydować, czy Eisenbeiss 

będzie pracował skuteczniej, czy nie, jeśli będzie mu niechybnie groziła chłosta i 

powieszenie w razie nieudania się operacji. Człowiek ten da z siebie wszystko ze 

zwykłej ambicji zawodowej. A myśl, że ryzykuje życiem, może mieć wpływ na jego 

nerwy.

— Cofam moją obietnicę — powiedział. — Nic się złego panu nie stanie 

niezależnie od obrotu rzeczy.

— Dziękuję, sir.

— Nie ma dna! — wołał z ławy sondujący.

— Bardzo dobrze. Ma pan czas do wieczora, żeby przygotować, co się da.

— Tak, sir. Dziękuję, sir.

Po wyjściu Eisenbeissa z kajuty Hornblower siedział przez krótką chwilę, 

odtwarzając w myśli powody podjęcia przez siebie decyzji. Okręt wpływał do 

Przesmyku Rodoskiego, i on musiał być na pokładzie.

— Wiatr skręcił na południe o rumb, sir — zameldował Still salutując.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Hornblower wszedłszy na pokład, był 

oczywiście fakt, że „Atropos” był wciąż tak ostro zbrasowany na wiatr, jak się dało. 

Still i Turner działali prawidłowo, nie niepokojąc go w tej sprawie.

— Doskonale, panie Still.

Hornblower przyłożył lunetę do oczu i omiótł spojrzeniem widnokrąg. 

Wyniosły, mocno poszarpany brzeg z jednej strony, a z drugiej niski, piaszczysty. 

Pochylił się nad mapą.

— Przylądek Angistro z prawej burty, sir — odezwał się stojący z boku 

background image

Turner. — Przylądek Kum zaraz za trawersem lewej burty.

— Dziękuję.

Wszystko szło jak należy. Hornblower wyprostował się i skierował lunetę na 

wybrzeże tureckie. Było strome, z ostrymi urwiskami, za którymi wznosił się łańcuch 

strzeliście pofałdowanych wzgórz.

— Są zielone tylko o tej porze roku, sir — wyjaśnił Turner. — Przez resztę 

roku brunatne.

— Tak.

Hornblower przeczytał wszystko, co się dało o wschodniej części Morza 

Śródziemnego i miał jakie takie pojęcie o tutejszych warunkach klimatycznych.

— Teraz mało ludzi tu żyje, sir — ciągnął Turner. — Trochę rolników. 

Pasterze. Małe wioski rybackie w niewielkich zatoczkach. Jakiś handel przybrzeżny 

w kaikach z Rodos — niewiele tego teraz, sir. Na wszystkich tych wodach grasują 

piraci w związku z porachunkami między Grekami i Turkami. Trochę handluje się 

miodem i drewnem, ale to towary o małej wartości.

— Tak.

Szczęściem wiatr skręcił na południe, choć tak nieznacznie. Złagodziło to 

jedno z mnóstwa powikłań w jego skomplikowanym żywocie.

— Jednakże pełno tu ruin wzdłuż wybrzeża, sir — mówił dalej monotonnym 

głosem Turner. — Miasta… świątynie… będzie pan zaskoczony.

Tu kwitła starożytna cywilizacja grecka. Gdzieś tam była Artemizja i 

dwadzieścia innych miast greckich pulsujących życiem i urodą.

— Tak — powtórzył Hornblower.

— Na miejscu starych miast przeważnie są wioski — kontynuował Turner. — 

A wokoło nich ruiny. Połowę chat zbudowano z marmuru ze świątyń.

— Tak.

W innych okolicznościach Hornblower byłby może głęboko zainteresowany, 

ale teraz Turner mu tylko przeszkadzał. Nie dość, że miał na głowie aktualne zadanie 

wprowadzenia „Atropos” do zatoki Marmaris, ale jeszcze i problem, jak się zachować 

wobec władz tureckich; jak przystąpić do operacji ratowniczej; poza tym pytanie — 

bardzo pilne, niepokojące pytanie — czy McCullum będzie żył. Na okręcie wszystko 

szło normalnym trybem; rozejrzawszy się wokół siebie, Hornblower zobaczył 

marynarzy i oficerów, którzy oblepiwszy burty gapili się chciwie na wybrzeże. Na 

lądzie byli Grecy zamieszkali pośród mahometan — będzie to rzeczą ważną, kiedy 

background image

przyjdzie kwestia trzymania mocniejszych napojów z dala od załogi. Chciał również 

napełnić baryłki wodą; był też problem dostania świeżych jarzyn.

Zjawił się Still ze zwykłym zapytaniem natury porządkowej. Hornblower 

skinął potakująco głową.

— Wydawanie rumu!

Wołanie rozległo się po małym okręcie, a usłyszawszy je, marynarze przestali 

nadstawiać uszu na syreni śpiew z lądu. Dla większości z nich była to wielka chwila 

dnia, kiedy mogli wlać swoją skąpą porcję rumu z wodą do spragnionego gardła. 

Pozbawienie marynarza jego porcji było jak wygnanie świętego z raju. W porównaniu 

ze spekulacjami przeprowadzanymi przez marynarzy, ich transakcjami racjami rumu, 

zamianą, kupowaniem i sprzedawaniem przydzielonych porcji, opowieści o 

najwspanialszych operacjach handlowych wydawały się mało interesujące. 

Hornblower uznał jednak, że nie musi wynosić się ponad ciemny tłum, że nie 

powinien poskramiać marynarzy protekcjonalnym spojrzeniem, jakby byli prosiętami 

Circe, pchającymi się do pomyj w korycie; była to naprawdę wielka chwila w ich 

dniu, ale była nią dlatego, że nie mieli żadnych innych wielkich chwil przez miesiące 

i lata, zamknięci w drewnianych ścianach swego małego okrętu, nie widząc często na 

oczy ani szylinga przez ten cały czas, żadnej nowej twarzy, bez żadnego ludzkiego 

problemu, na którym mogliby pogimnastykować swój umysł. Może już lepiej być 

dowódcą i mieć za wiele problemów.

Załoga udała się na obiad. Z jednej strony przesunął się przylądek Kum, z 

drugiej wybrzeże tureckie, wiatr nasilał się w miarę upływu jasnego, słonecznego 

dnia, a Turner monotonnie wygłaszał informacje o mijanych punktach orientacyjnych.

— Przylądek Marmaris, sir — zameldował.

Brzeg zniżał się tu, ukazując na dalszym planie wyższe góry. Nadszedł czas 

sprzątania niektórych żagli i przygotowywania się do wejścia do zatoki. Nadszedł 

czas również na podjęcie zdecydowanego działania; czas, gdy z pokojowej jednostki, 

sunącej spokojnie poza obrębem wód terytorialnych, „Atropos” przekształcał się w 

ptaka burzy, którego przybycie do obcego portu może spowodować spieszne 

wysyłanie depesz przez ambasady i posiedzenia gabinetów na przeciwległych 

krańcach Europy. Hornblower starał się wydawać rozkazy, jak gdyby nie obchodziła 

go ważność tej chwili.

— Załoga na pokład! Załoga na pokład do zwijania żagli! Załoga na pokład!

Marynarze wolni od wachty pognali na swoje stanowiska manewrowe. 

background image

Usłyszawszy wywoływanie załogi, oficerowie pośpieszyli do swoich sekcji, a ten czy 

ów podrzemujący w swej koi biegł szybko na pokład. Sprzątnięto dolne żagle i 

bramsle.

— Panie Jones! — zawołał szorstko Hornblower.

— Sir!

— Zluzować ten szot i zmniejszyć naprężenie halsu! Gdzie się pan uczył 

żeglarstwa?

— Tak jest, sir — odparł znękanym tonem Jones, ale całkiem zręcznie 

zluzował oba rogi żagla naraz.

Reprymenda była zasłużona, lecz Hornblower pomyślał, czy udzieliłby jej w 

taki właśnie sposób, gdyby nie pragnął pokazać, że odpowiedzialność, jaką dźwigał 

na sobie, nie przeszkadza mu w zauważaniu każdego szczegółu związanego z 

prowadzeniem okrętu. Potem uznał z goryczą, że nie było to w ogóle potrzebne; 

żadna z postaci biegających spiesznie po pokładzie nie pomyślała ani przez moment o 

odpowiedzialności spoczywającej na ich dowódcy ani o tym, jakiego kryzysu 

międzynarodowego mogło się stać początkiem to sprzątanie żagli.

— Cypel Czerwonego Urwiska, sir — oznajmił Turner. — Wyspa 

przesmyków. A tam jest przylądek Sari. Przesmyk wschodni jest dogodniejszy, sir… 

pośrodku zachodniego jest skała.

— Tak — odparł Hornblower. Mapa nie była zbyt szczegółowa, lecz tyle 

można było z niej wyczytać. — Popłyniemy wschodnim przesmykiem. Na sterze! 

Ster w prawo! Tak trzymać! Trzymać tak jak teraz!

Idąc baksztagiem, „Atropos” gnał w kierunku wejścia jak jeleń, mimo że 

zostawiono mu tylko marsie i kliwry. W miarę zbliżania się wejście rysowało się 

coraz wyraźniej przed ich oczyma; dwa dumne, biegnące ku sobie cyple, z wyniosłą 

wyspą między nimi. Było rzeczą jasną, dlaczego Cypel Czerwonego Urwiska został 

tak właśnie nazwany; wszędzie poza nim, na przylądkach i wyspie, była ciemna, 

wybujała zieleń sosen, zaś na szczytach wzgórz widniały prostokątne zarysy małych 

fortów.

— Nie trzymają w nich załóg, sir — mówił Turner, — Forty niszczeją, jak 

wszystko tutaj.

— Mówi pan, że droga przez przesmyk wschodni jest absolutnie wolna?

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze.

background image

„Atropos” płynął ku wejściu; Hornblower rzucał rozkazy sternikowi. Na 

brzegu nie powiewała żadna flaga, a dopóki nie było flagi, nie istniała potrzeba 

oddawania salutu. Wejście między cyplem a wyspą miało może pół mili szerokości, 

może mniej; zobaczyli teraz przed sobą szerokie wody zatoki Marmaris, otoczonej 

prawie zewsząd, z wyjątkiem północy, wysokimi górami.

— Tam jest miasto, sir — informował Turner. — Nic specjalnego.

W białej wieży — minarecie — odbijało się popołudniowe słońce.

— Może pan teraz zobaczyć czerwony kopiec za miastem, sir.

— Gdzie poszedł na dno „Speedwell”? — spytał Hornblower.

— Tu, na lewo, sir. W linii prostej między tym czerwonym kopcem a fortem 

na Wyspie Przesmyków. Fort na Adzie był wówczas w namiarze południe-

południowy wschód i pół rumba ku południu.

— Proszę wziąć teraz namiar — polecił Hornblower.

Przeszli już wejście do zatoki. Woda była gładka, ale nie na tyle, żeby odbijała 

błękitne niebo. Turner wykrzykiwał namiar fortu na Capa Ada. Własnym okiem 

Hornblower mógł określić drugi namiar przecinający się z tamtym. Nie było 

przeciwwskazań dla zakotwiczenia blisko planowanego miejsca działania; zwróci to 

mniejszą uwagę niż stawanie na kotwicy w jednym miejscu, a potem przesuwanie się 

na inne. Jones całkiem zgrabnie przeprowadził sprzątnięcie fokmarsli, grotmarsli i 

kliwrów. „Atropos” sunął powoli zatoką.

— Lewo na burtę — rzucił Hornblower do sternika. „Atropos” obracał się, 

wspomagany stermarslem, który Jones wziął na gejtawy. Okręt wytracił prędkość 

prawie niedostrzegalnie; drobniutkie fale lizały jego dziób.

— Kotwicę rzuć!

Lina wysunęła się ze zgrzytem. „Atropos” stanął na kotwicy na wodach 

tureckich. Przekroczenie granicy trzech mil, a nawet wejście przez przesmyk to 

operacje, co do których można by się było spierać albo się do nich nie przyznawać. 

Ale ta kotwica, ze swymi łapami mocno wczepionymi w zbity piasek, jest faktem, 

który może być wzmiankowany w nocie dyplomatycznej.

— Wezwać doktora — polecił Hornblower.

Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia; powinien sam skontaktować się z 

władzami tureckimi, jeśli one nie skontaktują się z nim. Przede wszystkim jednak 

trzeba było natychmiast, nie tracąc ani chwili czasu, poczynić niezbędne 

przygotowania do operowania McCulluma. Na szali wisiało życie człowieka — i 

background image

znacznie więcej niż jego życie.

Rozdział XII

Hornblower siedział w swojej kajucie i czekał. Według oceny Eisenbeissa na 

operację potrzeba było „kilku minut”. Hornblower wiedział, że należało ją wykonać 

możliwie jak najszybciej, żeby zmniejszyć do minimum szok czekający pacjenta.

— Na starym „Hannibalu”, sir — powiedział pielęgniarz zapytany przez 

Hornblowera o jego doświadczenie na tym polu — odjęliśmy jedenaście nóg w pół 

godziny. To było pod Algeciras, sir.

Lecz amputacje są stosunkowo łatwe. Dobra połowa wszystkich pacjentów 

poddanych amputacji utrzymuje się przy życiu — sam Nelson stracił rękę 

amputowaną na morzu ciemną nocą przy bardzo silnej wichurze i żył, aż kula z 

muszkietu zabiła go pod Trafalgarem. Ale tu chodziło nie o amputację, lecz o coś, co 

pogorszy jeszcze sytuację, jeśli Eisenbeiss pomylił się w swojej diagnozie; coś, co w 

ogóle mogło się łatwo nie udać.

Na okręcie było bardzo cicho i spokojnie. Hornblower wiedział, że cała załoga 

odczuwa niezdrowe zainteresowanie losem „biednego dżentelmena”. Współczuli 

McCullumowi leżącemu na łożu śmierci w wyniku postrzału, którego wcale nie 

musiał otrzymać; fakt, że będzie krajany nożem, stanowił dla nich niesamowitą 

atrakcję; świadomość, że za kilka minut może być trupem, że może przejść przez te 

tajemnicze wrota, których wszyscy się obawiali, przydawał jego osobie szczególnych 

cech w ich oczach. Trzeba było postawić wartowników, żeby nie dopuszczali w 

pobliże wszystkich sentymentalnych i wścibskich z załogi i tych o niezdrowej 

wyobraźni; po ciszy panującej na okręcie Hornblower orientował się, że jego ludzie 

czekają w trwożnym milczeniu na moment kulminacyjny, spodziewając się może 

usłyszeć krzyk albo jęk; czekają, tak jakby czekali na zobaczenie w rękach kata 

zbrodniarza skazanego na powieszenie. On sam czekając słyszał ciężkie tykanie 

swego zegarka.

Wreszcie dobiegły go jakieś dalekie odgłosy, które jednak na małym 

drewnianym okręcie mogły mieć tyle różnych przyczyn, że początkowo wolał nie 

myśleć, iż powodem ich może być zakończenie operacji. Ale potem za drzwiami 

kajuty rozległy się kroki i głosy, odezwał się wartownik i Eisenbeiss — i ktoś 

background image

zastukał do drzwi.

— Wejść — powiedział Hornblower, usiłując mówić obojętnym głosem; 

jeden rzut oka na wchodzącego Eisenbeissa wystarczył na zorientowanie się, że 

wszystko poszło tak dobrze, jak tylko można się było spodziewać. Mówiła o tym 

wyraźnie zauważalna lekkość zwykle słoniowatych ruchów doktora.

— Znalazłem kulę — oznajmił Eisenbeiss. — Była tam, gdzie myślałem — w 

dolnym kącie łopatki.

— Wyjął ją pan? — zapytał Hornblower; fakt, że nie zwrócił Eisenbeissowi 

uwagi za opuszczenie „sir”, był dowodem — gdyby ktokolwiek był tu obecny i mógł 

to zauważyć — że Hornblower nie był taki spokojny, na jakiego wyglądał.

— Tak — odparł Eisenbeiss.

Położył coś na stole przed Hornblowerem dramatycznym gestem. Była to 

kula, zdeformowana, spłaszczona w nieregularny krążek, z ostrą rysą po jednej 

stronie.

— To tu dosięgnął jej mój skalpel — oświadczył z dumą. — Trafiłem prosto 

we właściwe miejsce.

Hornblower wziął kulę ostrożnie, żeby ją obejrzeć.

— Widzi pan — ciągnął Eisenbeiss — było tak, jak powiedziałem. Kula 

uderzyła w żebra — strzaskała je, a potem odbiła się i wróciła z powrotem między 

kością a mięśniem.

— Tak, rozumiem — mruknął Hornblower.

— A tu jest jeszcze to — powiedział Eisenbeiss, kładąc coś przed 

Hornblowerem ze świadomą dumą kuglarza na jarmarku wyciągającego królika z 

kapelusza.

— Czy to przybitka? — spytał zaintrygowany Hornblower, nie zamierzając 

nawet wziąć do ręki tego obrzydliwego małego przedmiotu.

— Nie — odparł Eisenbeiss — w tym stanie wyjąłem to moimi kleszczami. 

Ale proszę popatrzeć…

Wielkimi paluchami rozdzielił przedmiot na warstwy.

— Obejrzałem to pod obiektywem. Oto strzępek niebieskiego munduru. A tu 

kawałek jedwabnej bielizny. Ten fragment pochodzi z płóciennej koszuli. A tutaj 

mamy nitki z trykotowej podkoszulki.

Eisenbeiss promieniował triumfem.

— Więc kula wciągnęła to wszystko ze sobą ? — dziwił się Hornblower.

background image

— Właśnie. Rzecz oczywista. Między kulą i kością, te strzępki zostały 

odcięte, jak między ostrzami nożyczek, i pociągnięte dalej przez pocisk. Wyjąłem 

wszystkie. Nic dziwnego, że rana ropiała.

— Proszę mówić do mnie „sir” — powiedział Hornblower spostrzegłszy się 

teraz, gdy już napięcie zelżało, że Eisenbeiss opuszcza to grzecznościowe słówko. — 

A poza tym operacja w ogóle się udała?

— Tak… sir — stwierdził Eisenbeiss. — Usunięcie tych ciał obcych i 

odsączenie rany przyniosło pacjentowi natychmiastową ulgę.

— Nie cierpiał za bardzo?

— Nie za bardzo. Ci, co mieli go przytrzymywać, nie mieli prawie nic do 

roboty. Poddał się zabiegowi w dobrym nastroju, jak to panu przyrzekł. Dobrze się 

stało, że leżał spokojnie. Bałem się, że gdy zacznie się szamotać, strzaskane żebra 

jeszcze bardziej poranią mu płuca.

— Ma pan mówić do mnie „sir” — powtórzył Hornblower. — Ostatni raz, 

doktorze, puszczam płazem to przeoczenie.

— Tak… sir.

— Więc pacjent czuje się dobrze?

— Zostawiłem go w tak dobrym stanie, jak tylko mógłbym oczekiwać… sir. 

Oczywiście muszę zaraz wracać do niego.

— Myśli pan, że będzie żył?

Wyraz twarzy Eisenbeissa stał się nieco mniej triumfujący, gdy zaczął w 

myślach dobierać słów odpowiedzi.

— Teraz ma więcej szans na przeżycie, sir — powiedział. — Ale z ranami… 

nie można być pewnym.

Zawsze istniało prawdopodobieństwo, nie do przewidzenia, że rana pogorszy 

się, zajątrzy i stanie się zabójcza.

— Nic więcej nie może pan powiedzieć?

— Nie, sir. Rana musi pozostać otwarta, żeby się odsączyła. Zakładając szwy 

włożyłem szczecinę…

— Świetnie — przerwał Hornblower, poczuwszy nagle wstręt. — Rozumiem. 

Niech pan lepiej teraz wraca do niego. Ma pan, doktorze, podziękowanie ode mnie za 

to, co pan zrobił.

Nawet po odejściu Eisenbeissa nie było możliwości na spokojne rozważenie 

sytuacji. Stukanie do drzwi oznajmiło przybycie midszypmena Smileya.

background image

— Pozdrowienia od pana Jonesa, sir, i od brzegu płyną łodzie w naszą stronę.

— Dziękuję, już przychodzę na pokład. A jeśli nie ma tam pana Turnera, 

proszę mu powiedzieć, że chcę go widzieć.

Niektóre z pomalowanych na wesołe kolory łodzi szły na wiosłach, ale 

najbliższa płynęła ostrym bejdewindem pod żaglem łacińskim. Hornblower patrzył 

jak opuściła żagiel, wykonała zwrot przez sztag i podniosła żagiel z powrotem na 

nowym halsie. Takielunek łaciński ma swoje wady. Na nowym halsie łódź dosyć 

łatwo podejdzie do burty „Atropos”.

— A teraz niech pan słucha, panie Turner — zaczął Hornblower, podejmując 

decyzję, którą obmyślał przez ostatnie dwa dni, a która tkwiła skryta wśród 

nakładających się innych rozważań. — Rozmawiając z nimi proszę im powiedzieć, że 

szukamy eskadry francuskiej.

— Co proszę, sir?

— Szukamy eskadry francuskiej. Dwóch jednostek — to wystarczy. Okrętu 

liniowego i fregaty, które wymknęły się z Korfu trzy tygodnie temu. Zapyta pan 

przede wszystkim, czy zawinęły do tutejszego portu.

— Tak jest, sir.

— Admirał… admirał Harvey wysłał nas po informacje. Krąży w pobliżu 

Krety z czterema okrętami liniowymi, szukając tych francuzów. Cztery wystarczą. 

Dostateczna siła, żeby potraktowali nas z respektem.

— Rozumiem, sir.

— Jest pan tego zupełnie pewny?

— Tak, sir.

Był zły, że jest uzależniony od Turnera jako tłumacza. Sam mógłby prowadzić 

swoje negocjacje z władzami hiszpańskimi lub francuskimi, ale nie z Turkami.

— Proszę pamiętać, że pierwsza rzecz to spytać, zaraz na samym początku. 

Czy były tu dwa okręty francuskie. Potem może pan prosić o pozwolenie napełnienia 

baryłek wodą. Kupimy świeżych jarzyn i dwa byczki, jeśli będzie można.

— Tak, sir.

— Niech pan ani na chwilę nie zapomina, że przeprowadzamy rekonesans dla 

admirała Harveya. Jeśli pan wciąż będzie o tym pamiętał, to wszystko pójdzie dobrze.

— Tak jest, sir.

Łódź z żaglem łacińskim zbliżała się do nich szybko, rozwijając zadziwiającą 

prędkość przy słabym wieczornym powiewie; woda silnie pieniła się pod jej dziobem. 

background image

Podeszła do burty i stanęła przy niej w dryfie; żagiel łaciński łopotał, póki nie 

sprzątnięto jego górnej części.

— Turcy, sir, nie Grecy — powiedział Turner.

Hornblower mógł się tego domyślić bez pomocy Turnera; załoga łodzi ubrana 

była w brudną białą odzież; na głowach mieli czerwone fezy owinięte brudnymi 

białymi turbanami. Siwobrody mężczyzna stojący na rufie był przepasany czerwoną 

szarfą, z której zwisał zakrzywiony miecz. Obwołał „Atropos” cienkim, wysokim 

głosem. Turner odwzajemnił obwołanie; mówił żargonem stanowiącym lewantyńską 

mieszaninę włoskiego, francuskiego, hiszpańskiego i greckiego. Hornblower 

próbował się domyślić znaczenia słów wypowiadanych w tej lingua franca z 

domieszką angielskiego i arabskiego. Zrobiło mu się dziwnie, gdy poprzez 

niezrozumiały gąszcz wyrazów przebiły się słowa „Horatio Hornblower”.

— Kim jest ten człowiek? — spytał.

— To mudir, sir. Miejscowa ważna osobistość. Kapitan portu — szef służby 

zdrowia. Pyta o nasze świadectwo zdrowia, sir.

— Niech pan pamięta o tych okrętach francuskich — przypomniał raz jeszcze 

Hornblower.

— Tak jest, sir.

Głośna wymiana zdań trwała dalej; Hornblower kilka razy pochwycił słowo 

„fregata”. Siwobrody w łodzi rozłożył ręce przeczącym gestem i coś do tego 

powiedział. — On mówi, sir, że od lat nie było tu okrętów francuskich — 

przetłumaczył Turner.

— Niech go pan spyta, czy słyszał o jakimś z nich kręcącym się u wybrzeży 

albo przy wyspach?

Siwobrody wyraźnie zarzekał się, że nic nie wie.

— Proszę powiedzieć — dodał Hornblower — że dam mu pięć sztuk złota za 

wiadomość o Francuzach.

Było coś zaraźliwego w atmosferze, w tej gadaninie orientalnej — tylko takie 

wyjaśnienie pasowało Hornblowerowi wobec faktu, że sam użył obcego wyrażenia 

„sztuki złota”. Dlaczegóż by bowiem nie miał powiedzieć „gwinei”, zwracając się do 

Turnera? Siwobrody znowu pokręcił przecząco głową; patrząc uważnie na niego 

Hornblower odniósł wrażenie, że mimo to oferta nie pozostała nie zauważona. Zadał 

następne pytanie i Turner odpowiedział:

— Mówiłem mu o brytyjskiej eskadrze w pobliżu na pełnym morzu, sir — 

background image

zameldował.

— Dobrze. — Nic nie zaszkodzi, jeśli Turcy będą myśleli, że wspiera go duża 

siła. Siwobrody w odpowiedzi na jakieś pytanie Turnera pokazał wyprostowane pięć 

palców dłoni.

— Mówi, że chce po pięć piastrów za dużą beczkę wody do napełnienia 

naszych baryłek, sir — wyjaśnił Turner. — To znaczy po szylingu za sztukę.

— Proszę powiedzieć… niech pan powie, że dam mu pół tego.

Rozmowa trwała dalej; niebo po zachodniej stronie zaczęło czerwienieć w 

miarę opadania słońca za widnokrąg. Wreszcie siwobrody pomachał ręką na 

pożegnanie. Łódź odpłynęła, jej załoga rozwinęła żagiel na zamierający powiew.

— Odeszli, żeby rozesłać swoje maty na wieczorną modlitwę, sir — odezwał 

się Turner. — Obiecałem mu dziesięć gwinei za wszystko. Otrzymujemy za to prawo 

do wylądowania przy tamtym pomoście, napełnienia baryłek wodą i dokonania 

zakupów na targu, który on otworzy jutro rano. Weźmie dla siebie haracz ze 

wszystkiego, co tam wydamy, sir, może pan być pewny.

— Bardzo dobrze, panie Turner. Panie Jones!

— Sir!

— Z pierwszym brzaskiem dnia mam zamiar zacząć poszukiwanie wraka. 

Proszę już przygotować trał.

— Ee… tak jest, sir.

— Sto sążni liny jednocalowej, jeśli łaska, panie Jones. Dwa pociski 

dziewięciofuntowe. Niech przygotują dla każdego siatkę i przymocują je w odległości 

dziesięciu sążni od siebie, w równych odstępach od obu końców liny. Czy to jasne?

— Nie… nie całkiem, sir.

Uczciwe przyznanie się sprawiło, że Hornblower powstrzymał się od uwagi na 

temat wolnej pracy jego umysłu.

— Niech pan weźmie sto sążni liny i przyczepi po jednym pocisku w 

odległości czterdziestu pięciu sążni od jednego i czterdziestu pięciu sążni od drugiego 

końca liny. Czy teraz jasne?

— Tak, sir.

— Może pan już opuścić na wodę szalupę i barkas, żeby były gotowe na rano. 

Będą wlokły trał między sobą, szukając wraka na dnie. Proszę wyznaczyć do łodzi 

załogi do spełnienia tego zadania. Jak powiedziałem, chcę, żeby zaczęto o pierwszym 

brzasku. Będziemy potrzebowali kotwiczek łodziowych i boi dla oznaczania tego, co 

background image

znajdziemy. Nic rzucającego się w oczy — wystarczą kawałki desek z 

siedemnastoma sążniami liny przymocowanej do każdej z nich. Rozumie pan to 

wszystko?

— Tak, sir.

— A więc do dzieła. Panie Turner, proszę zameldować się u mnie w kajucie 

za piętnaście minut. Posłaniec! Zanieś pozdrowienia ode mnie do doktora i powiedz, 

że chcę go widzieć natychmiast w mojej kabinie.

Hornblower czuł się jak żongler na jarmarku żonglujący sześcioma piłeczkami 

naraz. Od doktora chciał się dowiedzieć o stanie McCulluma po operacji; z Turnerem 

chciał omówić sprawę ewentualnej obecności w zatoce Marmaris przedstawicieli 

władz miejscowych, którzy mogliby mu przeszkadzać w jego pracy w tej okolicy; 

pragnął przygotować wszystko na następny ranek; chciał mieć gotowe własne plany 

wydobycia skarbu, gdyby nie mógł korzystać z rad McCulluma; trzeba też było 

wypisać rozkazy na noc dotyczące pilnowania okrętu w tym porcie o wątpliwej 

neutralności; a późnym wieczorem przypomniał sobie jeszcze o czymś — 

przypomniało mu się to, gdy nagle poczuł, że ma pustkę w żołądku. Od śniadania nie 

miał nic w ustach. Zjadł suchar i kawałek zimnego mięsiwa, żując twarde jak kamień 

kawałki przy stole w swojej kajucie, a potem znów udał się na tonący w ciemnościach 

pokład.

Noc była chłodna, księżyc w pierwszej kwadrze już zaszedł. Żaden powiew 

nie marszczył czarnej powierzchni wody zatoki, która była tak gładka, że widać na 

niej było słabe odbicia gwiazd. Czarna i nieprzenikliwa była woda, pod którą leżało 

ćwierć miliona funtów szterlingów. Oparty o nadburcie Hornblower pomyślał, że jest 

ona tak samo nieprzenikniona jak jego przyszłość. Uznał, że człowiek inteligentny 

udałby się do łóżka i zasnął po zrobieniu wszystkiego, co mógł wymyślić jego 

przezorny i przewidujący umysł; człowiek inteligentny nie przejmowałby się już 

niczym w tej chwili. Jeśli chodziło o niego, to musiał być bardzo stanowczy w 

stosunku do samego siebie, żeby się zmusić do położenia się na koi i pozwolić swemu 

ogromnie znużonemu ciału i mózgowi na zapadnięcie w stan nieświadomości.

Było jeszcze ciemno, gdy go wywołano, ciemno i zimno, ale kazał sobie 

przynieść kawy i ubierając się popijał ją łykami. Podając wieczorem czas, o którym 

miano go obudzić, zostawił sobie margines na swobodne ubranie się przed świtem, 

ale wstawszy z łóżka poczuł takie napięcie i obawę, jakie odczuwał zazwyczaj przy 

innych okazjach, kiedy to podrywano go w nocy na nogi, żeby brał udział w 

background image

ekspedycji odcinającej albo w wypadzie na ląd o świcie, toteż musiał powstrzymywać 

się od ubierania się na ślepo i udania się biegiem na pokład. Zmusił się do ogolenia, 

chociaż musiał wykonywać tę operację kierując się głównie dotykiem, gdyż wisząca 

lampa prawie wcale nie oświetlała lusterka. Wciągnąwszy koszulę poczuł jej wilgoć i 

chłód na żebrach; szamotał się właśnie ze spodniami, gdy Eisenbeiss zastukał do 

drzwi i zameldował się, zgodnie z rozkazami wydanymi ubiegłego wieczora.

— Pacjent śpi dobrze, sir — oznajmił.

— Czy jego stan jest dobry?

— Pomyślałem, sir, że lepiej go nie ruszać. Spał spokojnie, ale trudno mi 

powiedzieć, czy ma gorączkę; nie mogłem też zbadać rany. Mogę go zbudzić, jeśli 

pan sobie życzy, sir…

— Nie, oczywiście że nie. Proszę tego nie robić. W każdym razie to, że śpi, 

jest chyba dobrym objawem?

— Bardzo dobrym, sir.

— No to zostawmy go w spokoju, doktorze. Proszę mi zameldować, gdyby 

zaszła jakaś zmiana.

— Tak jest, sir.

Hornblower dopiął spodnie i wepchnął stopy w buty. Tak mu było pilno 

znaleźć się na pokładzie, że stracił opanowanie i wchodził po trapie jeszcze 

manipulując przy guzikach płaszcza. Na pokładzie również atmosfera wydawała się 

być naładowana, jak przed atakiem, który ma się zacząć o świcie. Majaczyły na nim 

postacie oficerów, sylwetki ich rysowały się niewyraźnie na tle nieba. Na wschodzie 

pojawiła się prawie niedostrzegalna jasność, lekkie światło sięgające pół drogi do 

zenitu, tak słabe, że prawie nie było go widać, z odcieniem tak leciutko różowym, iż 

trudno go było określić tą barwą.

— ń… dobry — odpowiedział Hornblower salutując podwładnym.

Usłyszał rozkazy spokojnie wydawane na śródokręciu — zupełnie jak przy 

obsadzaniu łodzi udających się na wyprawę odcinającą.

— Załoga barkasa prawa burta — rozległ się głos Smileya.

— Załoga szalupy lewa burta. — To był głos księcia. Nabierał lepszego 

akcentu niż Eisenbeiss.

— Nad powierzchnią jest mgła, sir — meldował Jones. — Ale zalega luźnymi 

ławicami.

— Widzę — mruknął Hornblower.

background image

— W nocy byliśmy w odległości dwóch kabli od wraka, sir, co nie jest żadną 

odległością — informował Turner. — W ciągu nocy obróciliśmy się na kotwicy, ale 

niedużo, a wiatr osłabł.

— Proszę mi powiedzieć, jak będzie dość widno, żeby pan mógł wziąć 

namiary.

— Tak jest, sir.

W ciągu tych krótkich chwil niebo na wschodzie zmieniło się. Można by 

nawet powiedzieć, że pociemniało, ale być może kontrast stał się mniej zaznaczony 

przy ogólnym nasileniu się jasności.

— Wziął pan trzeci namiar o czasie, gdy „Speedwell” szedł na dno, panie 

Turner?

— Tak, sir. To był namiar na…

— Nieważne.

Na Turnerze można było polegać, że da sobie radę z tak prostym zadaniem.

— Nie przypuszczam, żeby wrak przesunął się chociaż o cal, sir — dodał 

Turner. — Tutaj nie ma pływu. Ani podmywania przez wody rzeczne. Dwie rzeki 

wpadające do zatoki nie wywołują prądu dość silnego, żeby go można było zmierzyć.

— A dno jest z twardego piasku?

— Twardy piasek, sir.

Był to zbieg okoliczności, za który należało czuć wdzięczność do losu. W 

błotnistym dnie wrak mógłby zapaść się tak, że trudno byłoby go znaleźć.

— Jak, u licha, doszło do wywrócenia się „Speedwella”? — zapytał 

Hornblower.

— Zwykły pech, sir. Ten stary okręt przebywał w morzu już od dłuższego 

czasu. Wzdłuż linii wodnej obrosły go grubo wodorosty i wąsonogi — nie miał 

miedzianego obicia dostatecznie wysoko, sir. Wychylili go więc, oczyszczając z 

lewej burty, przeciągnąwszy na prawą działa i wszystkie ciężkie przedmioty, jakie 

dało się przesunąć. Dzień był spokojny, piekielnie upalny. A potem w mgnieniu oka 

nadleciał powiew od gór, dopadł okręt prosto z lewego trawersu i przechylił, zanim 

„Speedwell” zdążył się obrócić z wiatrem. Furty strzelnicze były otwarte i woda 

zaczęła wlewać się przez nie, przechylając okręt jeszcze bardziej — tak w każdym 

razie ustalił przewód śledczy, sir — a że i luki były otwarte, woda przelała się przez 

zrębnicę i „Speedwell” poszedł na dno.

— Czy tonąc wyprostował się?

background image

— Nie, sir. Spojrzałem na niego, usłyszawszy krzyk, i zobaczyłem jego 

stępkę. Zatonął dnem do góry. Stengi odłarnały się i wkrótce wypłynęły na 

powierzchnię; stengi grotmasztu i fokmasztu trzymały się jeszcze wraka na jednej czy 

dwóch wantach, co było ułatwieniem, gdy przyszło brać namiary.

— Rozumiem — pokiwał głową Hornblower.

Świt nadchodził szybko. Wydawało się co było oczywiście złudzeniem 

optycznym — jak gdyby wielkie, pełne barw ramiona wznosiły się po niebie od 

wschodniej strony widnokręgu w tempie zauważalnym dla oka.

— Teraz już jest dość jasno, sir — powiedział Turner.

— Dziękuję. Panie Jones! Może pan kontynuować.

Hornblower patrzył, jak się oddalają, Turner na czele w gigu, ze swymi 

przyrządami i kompasem, za nim Still w szalupie i Smiley w barkasie, sczepiony z 

szalupą trałem. Hornblower poczuł, że mimo wypitej filiżanki kawy ma wielką chęć 

na śniadanie. Zwlekał z tym prawie wbrew swojej woli. Taka martwa cisza o świcie 

była idealnym czasem na tego rodzaju operację; pozwalała gigowi czynić pomiary i 

utrzymywać się na swej pozycji z minimalnym wysiłkiem. Zmarszczki na wodzie po 

przejściu, nawet tak wolnym, łodzi rozchodziły się po szklistej powierzchni zatoki, 

zanim całkiem zamarły. Zobaczył, że gig staje i po wodzie dobiegł go wyraźnie głos 

Turnera mówiącego coś przez tubę do pozostałych łodzi. Manewrowały niezdarnie, 

zajmując swoje pozycje, jak dwa żuki związane nitką, a potem popuściły trał między 

sobą, manewrowały znów niezdarnie przez chwilę, aż znalazły się dokładnie na 

właściwym namiarze i wtedy wiosła zaczęły wykonywać powoli i rytmicznie swoje 

ruchy, niby wahadło Przeznaczenia, w miarę jak łodzie przeszukiwały obszar przed 

nimi. Mimo woli serce Hornblowera zabiło szybciej; przełknął ślinę z podniecenia. 

Wokół niego zaczęło się normalne życie na okręcie. Wśród specyficznego tupotu 

bosych stóp po deskach pokładu — odgłosu niepodobnego do żadnego innego na 

świecie — marynarze wolni od wachty znosili hamaki, układając je w siatkach. 

Szmaty do mycia pokładu i cegiełki do szorowania, wiadra i pompa; marynarze nie 

pracujący w łodziach zaczęli odwieczne, codzienne zmywanie pokładów. Nie po raz 

pierwszy w czasie podróży Hornblower pozazdrościł przez chwilę trudzącym się 

członkom załogi. Ich problemy były najprostsze z prostych, a wątpliwości niewielkie. 

Wycegiełkować odcinek pokładu do białości wymaganej przez podoficera, zmyć ten 

odcinek, wytrzeć do sucha, pracując w przyjacielskiej grupie ze starymi 

towarzyszami, taplając się bosymi stopami w strugach czystej wody — to było 

background image

wszystko, co musieli robić, tak jak robili to przez nieskończoną liczbę poranków w 

przeszłości i jak będą robić przez nieskończoną liczbę poranków w przyszłości. 

Chętnie zmieniłby z nimi swoją samotność, odpowiedzialność i złożoność swoich 

problemów; tak mu się zdawało przez chwilę, aż roześmiał się z siebie, wiedząc 

doskonale, że byłby przerażony, gdyby jakiś kaprys losu zmusił go do takiej zamiany. 

Odwrócił się, zmieniając przedmiot rozmyślań; duży plaster tłustej wieprzowiny, 

wysmażony na jasnobrązowy kolor — od dwóch dni moczyła się dla niego szynka, i 

płat odcięty z wierzchu nie będzie już za słony. Będzie pachnieć wspaniale — prawie 

poczuł ten zapach w tym momencie. Święte Jeruzalem, jeśli nie będzie skwierczeć na 

talerzu postawionym przed nim, mimo drogi z kuchni do kabiny, ktoś pożałuje, że się 

w ogóle narodził. Razem z szynką podsmażone będą kawałki suchara, a suchar poleje 

po wierzchu czarną melasą i rozsmaruje ją grubą warstwą. To jest śniadanie, o którym 

warto myśleć.

Rozdział XIII

Hornblower stał z sakiewką w ręku wyjętą ze skrzynki ze swymi rzeczami, 

gdzie spoczywała w wewnętrznym schowku. Wiedział dokładnie, ile ma w niej 

gwinei i starał się nie pragnąć, żeby ich było więcej. Gdyby był bogatym dowódcą, 

byłby szczodry dla swojej załogi, dla mesy oficerskiej i artyleryjskiej. Ale tak… 

Potrząsnął głową. Nie chciał, żeby go miano za skąpca czy biedaka, ale z pewnością 

nie miał zamiaru zachowywać się jak głupiec. Podszedł do drzwi mesy oficerskiej i 

przystanął; Still pochwycił jego spojrzenie.

— Proszę wejść, sir.

Pozostali oficerowie podnieśli się z krzeseł; nie mieli innego miejsca do 

siedzenia poza tą malutką mesą, gdzie mogli zasiąść wokół okrągłego stołu.

— Pomyślałem — powiedział Hornblower do intendenta Carslake'a — że 

może zechce pan łaskawie zrobić zakupy dla mnie.

— Oczywiście, sir. Będę zaszczycony — odparł Carslake. Tak czy inaczej nie 

mógł dać innej odpowiedzi.

— Kilka kurcząt… powiedzmy, pół tuzina. I trochę jajek.

— Tak, sir.

— Czy mesa oficerska zamierza nabyć dla siebie świeżego mięsa?

background image

— No więc, sir…

Dyskutowali nad tym w chwili jego wejścia.

— O tej porze roku mogą być w sprzedaży jagnięta. Mógłbym kupić jedno, 

może dwa młode, jeśli będą tanie. Ale wół… co począłbym z całym wołem?

Każdy z członków mesy oficerskiej stawał kiedyś w obliczu takiego 

problemu.

— Jeśli mesa postanowi nabyć wołu, zapłacę chętnie jedną czwartą ceny — 

zaproponował Hornblower, ku widocznej uldze obecnych.

Dowódca przyłączający się do zakupu zwierzęcia zawsze dostanie najlepsze 

kawałki — taka jest kolej rzeczy. Ale wszyscy znali dowódców płacących tylko tyle, 

ile na nich przypadało. Przy pięciu członkach mesy oficerskiej propozycja 

Hornblowera była więc hojna.

— Dziękujemy bardzo, sir — rzekł Carslake. — Myślę, że mi się uda sprzedać 

parę kawałków mesie artyleryjskiej.

— Na korzystnych warunkach, prawda? — powiedział Hornblower szczerząc 

zęby.

Dobrze pamiętał z czasów midszypmeńskich, jak mesa oficerska i artyleryjska 

uczestniczyły w zakupie sztuki bydła.

— Spodziewam się, że tak, sir — potwierdził Carslake, a potem, zmieniając 

przedmiot rozmowy, dodał: — Pan Turner mówi, że tu są przeważnie kozy, sir. Czy 

lubi pan kozie mięso, sir?

— Młoda sztuka, duszona z rzepą i marchewką! — dorzucił Jones. — Bywa 

gorzej, sir.

Zapadła twarz Jonesa rozbłysła pożądliwością. Ci dorośli mężczyźni, wciąż 

karmieni konserwowaną żywnością, na myśl o świeżym mięsie zachowywali się jak 

dzieciaki na jarmarku przed kramem z piernikami.

— Zróbcie, jak chcecie — powiedział Hornblower. — Zjem koźlę albo jagnię, 

czy też dołożę się do wołu, w zależności od tego, co będzie można dostać. Wie pan 

już, co pan kupi dla załogi?

— Tak, sir — odparł Carslake.

Szukający groszowych oszczędności urzędnicy niezasobnego w pieniądz 

rządu zbadają dokładnie te wydatki w swoim czasie. Nie można zbyt szczodrze 

szafować pieniędzmi na zakupy dla marynarzy.

— Nie wiem, sir, jakie jarzyny da się zdobyć o tej porze roku — zauważył 

background image

Carslake — może kapustę zimową.

— Kapusta zimowa nie jest zła — wtrącił swoje trzy grosze Jones.

— Marchew i rzepa z zapasów zimowych — ciągnął Carslake — będą bardzo 

łykowate, sir.

— Lepsze to niż nic — zauważył Hornblower. — Nie będzie ich dosyć dla nas 

na rynku, dopóki wiadomość nie rozejdzie się po okolicy. Tym lepiej dla nas. 

Będziemy mieć wymówkę dla przedłużania tu pobytu. Pan będzie tłumaczem, panie 

Turner?

— Tak, sir.

— Niech pan ma oczy otwarte. I uszy.

— Tak jest, sir.

— Panie Jones, proszę zająć się napełnianiem baryłek wodą.

— Tak jest, sir.

W ten sposób przeszedł od towarzyskiej wizyty do oficjalnego wydawania 

rozkazów.

— Róbcie swoje.

Hornblower podszedł do koi, na której leżał McCullum, wsparty na 

poduszkach z płótna żaglowego, w pozycji lekko na boku. Pocieszający był jego 

stosunkowo dobry wygląd. Opuściła go już gorączka i towarzyszące jej zaburzenia 

umysłu.

— Rad jestem widzieć pana w dobrym stanie, panie McCullum — powitał 

chorego Hornblower.

— Czuję się nie najgorzej — odparł McCullum.

Głos miał lekko chrapliwy, ale poza tym mówił prawie całkiem normalnie.

— Spał calutką noc — dorzucił Eisenbeiss kręcący się po drugiej stronie koi. 

Złożył już raport Hornblowerowi — rana okazywała wszelkie oznaki gojenia się, 

szwy, jak dotąd, nie spowodowały nadmiernego zaognienia, a odsączanie rany na 

plecach, utrzymywanej w stanie otwartym przez włożoną do niej szczecinę, 

wyglądało zadowalająco.

— A my od rana zabraliśmy się na dobre do roboty — ciągnął Hornblower. — 

Słyszał pan, że zlokalizowaliśmy wrak?

— Nie. Nie słyszałem o tym.

— Został zlokalizowany i oznaczony bojami — poinformował go 

Hornblower.

background image

— Jesteście pewni, że to wrak? — zapytał chrapliwie McCullum. — Znane mi 

są dziwne pomyłki.

— To jest dokładnie w miejscu, gdzie zostały wzięte namiary, gdy okręt tonął 

— wyjaśniał Hornblower. — Wielkość jest prawidłowa, jeśli można polegać na tym, 

co pokazuje trał. A ponadto trałowanie nie wykryło żadnych innych większych 

przedmiotów na dnie, które jest z twardego piasku, jak chyba panu wiadomo.

— To brzmi zadowalająco — przyznał niechętnie McCullum. — Ale mimo to 

wolałbym, żebym sam był w stanie kierować trałowaniem.

— Musi mi pan ufać, panie McCullum — przemówił Hornblower cierpliwie.

— Tak mało wiem o panu i pańskich umiejętnościach — westchnął 

McCullum.

Zdławiwszy rozdrażnienie wywołane tą uwagą Hornblower pomyślał, jak 

udało się McCullumowi przeżyć tak długo i już wcześniej nie paść w pojedynku. 

Lecz McCullum jest ekspertem nie do zastąpienia i nawet gdyby nie był chory, 

spieranie się z nim byłoby dowodem głupoty i braku godności.

— Uważam, że następną rzeczą do zrobienia będzie posłanie pańskich nurków 

pod wodę, żeby zdali relację ze stanu wraka — ciągnął Hornblower, starając się 

mówić jednocześnie twardo i uprzejmie.

— Niewątpliwie to pierwsza rzecz, jaką zrobię, gdy tylko będzie mi wolno 

wstać z koi — rzekł McCullum.

Hornblower przypomniał sobie wszystko, co usłyszał od Eisenbeissa na temat 

rany McCulluma, gangreny, ropienia i ogólnego zatrucia krwi i pomyślał, iż nie jest 

całkiem wykluczone, że McCullum nigdy nie podniesie się z koi.

— Panie McCullum — rzekł — sprawa jest nagląca. Jak tylko Turcy 

zorientują się, co chcemy zrobić i zdołają zebrać dostateczne siły, żeby nas 

powstrzymać, nigdy już nie uzyskamy zezwolenia na prowadzenie operacji 

ratowniczych w tym rejonie. Jest sprawą pierwszej wagi, abyśmy zabrali się do 

roboty możliwie jak najszybciej. Spodziewałem się, że poinstruuje pan swoich 

nurków, co mają robić, żeby mogli zacząć od razu, natychmiast.

— A więc tak pan myślał, co? — mruknął McCullum.

Trzeba było kilku minut cierpliwej argumentacji, żeby skruszyć opór 

McCulluma; dając niechętnie swoją zgodę, McCullum obwarował ją natychmiast 

przytoczeniem przeróżnych trudności.

— Ta woda jest śmiertelnie zimna — powiedział.

background image

— Obawiam się, że tak — zgodził się Hornblower — ale od początku 

liczyliśmy się z tym.

— Wschodnia część Morza Śródziemnego w marcu zupełnie nie przypomina 

Zatoki Bengalskiej latem. Moi ludzie nie wytrzymają tego długo.

Był to duży postęp, że pan McCullum przyznał, iż w ogóle mogą wytrzymać.

— A gdyby pracowali przez krótkie odcinki czasu i z przerwami?… — 

zasugerował Hornblower.

— Tak. Siedemnaście sążni przy wraku?

— Siedemnaście sążni wszędzie naokoło wraka — rzekł Hornblower.

— Na takiej głębokości w żadnym razie nie mogą pracować długo. Pięć 

nurkowań dziennie, to wszystko. Bo potem krwawią nosem i uszami. Będą 

potrzebowali lin i obciążników — mogą posłużyć do tego celu kule 

dziewięciofuntówek.

— Każę je mieć w pogotowiu — odparł Hornblower.

Hornblower przysłuchiwał się przemowie McCulluma do nurków. 

Momentami domyślał się, o czym mowa. Jeden z nurków wyrażał zastrzeżenia; 

wynikało to jasno z jego gestów, zaciśnięcia ramion na klatce piersiowej i 

dramatycznego drżenia, czemu towarzyszyło przewracanie ciemnymi oczyma o 

patetycznym wyrazie. Przez chwilę wszyscy trzej mówili naraz w swoim 

świergotliwym języku. W odpowiedzi McCulluma zabrzmiała surowsza nuta; 

wskazał gestem na Hornblowera, i oczy wszystkich spoczęły na nim przez moment. 

Trzej nurkowie przywarli do siebie i cofnęli się przed nim skurczeni jak przerażone 

dzieci. McCullum przemawiał dalej energicznie — Eisenbeiss pochylił się nad nim i 

przytrzymał gestykulującą lewą dłoń; prawa była unieruchomiona bandażem 

mocującym ją do klatki piersiowej.

— Proszę się nie ruszać — ostrzegał Eisenbeiss — bo będziemy mieli 

zapalenie.

McCullum wykrzywił się z bólu raz i drugi po nieostrożnym ruchu; 

poprzednie dobre samopoczucie ustąpiło zmęczeniu, które odbiło się na jego 

wyglądzie.

— Zaczną od razu — oznajmił w końcu, z głową na poduszce. — Może pan 

ich zabrać. Looney, ten tutaj — tak go nazywam — będzie ich szefem. Powiedziałem 

im, że nie ma tu rekinów. Zwykle gdy jeden z nich pracuje na dnie, dwaj inni modlą 

się, żeby go nie zaatakowały rekiny… wszyscy trzej to kucharze od rekinów. Dobrze, 

background image

że widzieli tu na pokładzie marynarzy poddanych chłoście. Obiecałem im, że da im 

pan spróbować, jak smakuje lina węźlasta, jeśli zrobią jakieś głupstwo.

Hornblower widział doskonale, jaka była reakcja tych ćwierkających, 

podobnych do ptaszyn stworzeń na tę okropną groźbę.

— Niech ich pan zabiera — rzekł McCullum opadając na poduszkę.

Ponieważ barkas i szalupa popłynęły na drugą stronę zatoki po zapasy 

żywności i po wodę, do dyspozycji pozostał tylko gig i maleńka jolka. Na gigu było 

nieprzyjemnie ciasno, ale jakoś pomieścili się wszyscy: czterej marynarze u wioseł, 

Hornblower z Leadbitterem na ławce rufowej — Hornblower nie potrafiłby nie wziąć 

udziału w próbnej wyprawie — i Cejlończycy stłoczeni na dziobie. Hornblower 

zorientował się już co do umiejętności McCulluma mówienia językiem nurków. Nie 

miał wątpliwości, że McCullum nie zadaje sobie trudu, żeby mówić nim prawidłowo i 

z właściwą modulacją głosu. Dawał do zrozumienia, o co mu chodzi za pomocą kilku 

rzeczowników i czasowników oraz energicznych gestów. Jego znajomość 

cejlońskiego nie można było porównać z opanowaniem przez Hornblowera mowy 

hiszpańskiej czy nawet francuskiej. Wywołało to w Hornblowerze uczucie rozżalenia, 

gdy tak siedział z dłonią na rumplu, prowadząc gig po roztańczonej wodzie — 

nieruchomy spokój powierzchni morza o świcie ustąpił już przed lekkim powiewem 

wywołującym na wodzie drobne zmarszczki.

Dopłynęli do pierwszej bójki — kawałka deski nurzającej się w drobnych 

falach na końcu swej linki — i Hornblower stanął, żeby zobaczyć, gdzie są inne. 

Jedno czy dwa pociągnięcia wioseł przyniosły gig w środek strefy, i Hornblower 

spojrzał na dziób łodzi, gdzie tulili się do siebie nurkowie.

— Looney — powiedział.

Patrząc na nich uważnie potrafił już teraz odróżnić każdego z tej trójki. Do tej 

chwili nie rozróżniał ich wcale, jakby byli trojaczkami.

— Looney — powtórzył.

Looney wstał i rzucił za burtę kotwiczkę. Poszła w dół, wyciągając szybko za 

sobą zwiniętą linę przez krawężnik łodzi. Looney ściągnął powoli ubranie i stanął 

nagi. Siadł na burcie i przerzucił nogi na zewnątrz. Krzyknął, gdy jego stopy poczuły 

chłód wody, a pozostali dwaj zaczęli też wydawać okrzyki współczucia.

— Czy mam go popchnąć, sir? — spytał marynarz przy wiośle dziobowym.

— Nie — odparł Hornblower.

Siedzący Looney systematycznie wykonywał wdechy i wydechy, wciągając 

background image

powietrze tak głęboko, jak się dało, i wpychając je do płuc. Hornblower widział, jak 

szeroko rozchodzą mu się żebra przy każdym oddechu. Jeden z pozostałych dwóch 

Cejlończyków włożył kulę armatnią do rąk Looneya, a on przycisnął ją do nagiej 

piersi. Potem ześliznął się z krawędzi burty i zniknął pod powierzchnią, zostawiając 

za sobą mocno rozkołysany gig.

Hornblower wyjął zegarek; nie miał on wskazówki sekundowej — zegarki z 

taką wskazówką były zbyt drogie na jego kieszeń — ale i tak mógł z grubsza mierzyć 

czas. Patrzył, jak czubek wskazówki minutowej pełznie od jednego znaczka do 

drugiego, potem do następnego i do punktu oznaczającego trzecią minutę. Tak 

uważnie śledził ruch wskazówki, że zauważył Looneya wynurzającego się z wody 

dopiero, gdy zwrócił mu na to uwagę Leadbitter. Głowa Looneya widoczna była 

dwadzieścia jardów za rufą, przy uchu wlókł mu się pęczek jego długich, gęstych 

czarnych włosów związanych sznurkiem.

— Wiosłować wstecz! — rzucił natychmiast Hornblower. — Popuszczać tę 

linę.

Ten drugi rozkaz został dostatecznie zrozumiany przez Cejlończyków, czy też 

może wiedzieli dobrze, co mają robić, bo gdy jedno i drugie energiczne pociągnięcie 

wioseł skierowało łódkę do Looneya, jeden z nich zluzował linę na dziobie, Looney 

uchwycił się burty, a pozostali dwaj wciągnęli go do łodzi. Zaczęli mówić gęsto, lecz 

Looney siedział początkowo cicho na ławce rufowej z głową opuszczoną na uda. 

Potem podniósł głowę, a woda zaczęła mu ściekać po włosach. Było rzeczą jasną, że 

mówi o chłodzie — ten ostry wiatr musiał lizać go lodowatym językiem po mokrej 

skórze — bo pozostali Cejlończycy wytarli go ręcznikiem i pomogli wciągnąć na 

siebie ubranie.

Hornblower zastanawiał się, jak ma im nakazać dalszą pracę, ale jego 

interwencja nie była potrzebna. Gdy tylko Looney miał już na grzbiecie swoje białe 

szaty, stanął na dziobie gigu i rozejrzał się z namysłem. Następnie wskazał na miejsce 

w wodzie odległe o kilka jardów i popatrzył na Hornblowera.

— Naprzód! — rzucił Hornblower.

Jeden z Cejlończyków wyciągnął kotwiczkę i spuścił ją znowu, kiedy łódź 

dopłynęła do wskazanego miejsca. Teraz na niego przyszła kolej rozebrać się, 

wykonać wdechy i wydechy, wziąć kulę do rąk i dać nurka przez burtę. Pociski 

kosztują, pomyślał Hornblower, i może nadejść czas, że będzie ich potrzebował, żeby 

strzelać do nieprzyjaciela. Na przyszłość trzeba będzie zebrać do tego celu małe 

background image

kawałki skał na brzegu. Nurek wypłynął na powierzchnię i wdrapał się na łódź, gdzie 

został przyjęty przez towarzyszy tak samo jak przedtem Looney. Między nurkami 

wynikła dyskusja, zakończona udaniem się trzeciego z nich na to samo miejsce, 

widocznie w celu rozstrzygnięcia sporu. W wyniku jego poszukiwań Looney poprosił 

na migi o dalsze przesunięcie gigu, a potem rozebrał się i po raz drugi skoczył w 

wodę.

Nurkowie pracowali pilnie i inteligentnie, o ile Hornblower mógł się 

zorientować. Później Looney zanurkował wspólnie z jednym z towarzyszy i właśnie 

wtedy Hornblower zauważył, że nogi i stopy wchodzącego do łódki Looneya są 

podrapane i krwawią. Przez moment Hornblower pomyślał o rekinach i podobnych 

niebezpieczeństwach podwodnych, ale zaraz porzucił tę myśl. Looney musiał się 

wdrapywać na sam wrak, którego drewno rozpadało się, pogrążone głęboko w 

przezroczystej wodzie, i który był porosły wąsonogami i oblepiony ostrymi jak 

brzytwa muszlami morskimi. Hornblower utwierdził się w swojej opinii, gdy Looney 

poprosił o zaznaczenie bójkami tego właśnie miejsca. Zakotwiczyli tam kawałek 

deski przy pomocy kotwiczki łodziowej i kilkakrotnie nurkowali w tej okolicy.

Teraz wyczerpani nurkowie pokładli się skurczeni wpół i przytuleni do siebie 

przy ławce dziobowej.

— Bardzo dobrze, Looney — powiedział Hornblower i wskazał na okręt.

Looney odpowiedział skinieniem znużonej głowy.

— Podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower i gig popłynął z powrotem w 

kierunku „Atropos”.

W odległości mili widać było żagle lugrowe barkasa i szalupy, również w 

drodze powrotnej, płynących półwiatrem pod nasilającym się powiewem. Hornblower 

pomyślał, że chyba nigdy nic się nie będzie u niego działo po kolei; ledwie postawił 

stopę na pokładzie „Atropos”, a już łodzie podpływały do burty okrętu, a gdy tylko 

Cejlończycy, pociągając ze zmęczenia nogami, odeszli na dziób, żeby się 

zameldować McCullumowi, przed Hornblowerem pojawili się Carslake i Turner, 

każdy ze swoimi sprawami.

— Baryłki napełnione wodą, sir — oznajmił Carslake. — Pobrałem ją ze 

strumyka płynącego pół mili od miasta. Pomyślałem, że tak będzie lepiej, niż brać 

wodę w mieście.

— Bardzo słusznie, panie Carslake — odparł Hornblower. Na podstawie tego 

co widział w Afryce Północnej, zgadzał się z Carslake'iem, że należy raczej brać 

background image

wodę, która nie przechodziła przez miasto tureckie.

— Jakie dostaliście zapasy?

— Obawiam się, sir, że dziś bardzo niewiele.

— Mogliśmy korzystać tylko z rynku miejscowego, sir — dodał Turner. — 

Mudir dał wiadomość dopiero dziś. Jutro zaczną napływać towary na sprzedaż.

— Mudir? — powtórzył Hornblower. Tego słowa Turner użył już przedtem.

— Ten ich szef, sir, tutejszy zarządca. Ten stary ze szpadą, co wczoraj 

przypynął do nas łodzią.

— I on jest mudirem?

— Tak, sir. Mudir podlega kaimakamowi , kaimakam walemu, wali 

wielkiemu wezyrowi, a ten sułtanowi, a przynajmniej tak powinno być — każdy z 

nich stara się być niezależnym, jak tylko ma do tego okazję.

— To rozumiem — odparł Hornblower.

Nikt, kto choć trochę studiował historię wojskową i morską ostatniego 

dziesięciolecia wschodniej części Morza Śródziemnego, nie mógł nie wiedzieć o 

anarchii i rozkładzie panującym w cesarstwie tureckim. Hornblower pragnął się 

dowiedzieć, jakie są obecnie lokalne tego skutki. Odwrócił się znowu do Carslake'a, 

żeby cierpliwie wysłuchać pierwszego raportu o tym, co już kupiono i co można 

będzie nabyć później.

— Kupiłem wszystkie jajka, jakie były, sir. Dwa i pół tuzina — powiedział 

Carslake, składając swoje sprawozdanie.

— Dobrze — powiedział Hornblower, ale bez żadnego zapału, co było 

oczywistym dowodem, że myślami był daleko od tego, o czym mówił Carslake. 

Zwykle napomknięcie o jajkach, gotowanych, smażonych czy w koszulkach, 

podnieciłoby go. Niefortunny obrót spraw na Malcie nie pozwolił mu na zakup jajek 

na swój użytek, a w Deptford nie zrobił sobie zapasu jaj konserwowanych.

Carslake zakończył swoje monotonne sprawozdanie.

— Dziękuję, panie Carslake — rzekł Hornblower. — Panie Turner, zejdziemy 

do mojej kabiny i tam wysłucham, co ma mi pan do powiedzenia.

Okazało się, że zgodnie z poleceniem Hornblowera Turner miał oczy i uszy 

otwarte.

— Mudir nie ma tu żadnych sił wartych uwagi, sir — powiedział, z 

ożywionym, wesołym wyrazem swojej starej, pomarszczonej twarzy. — Wątpię, czy 

w sumie udałoby mu się zebrać dwudziestu pięciu uzbrojonych ludzi. Przybył z 

background image

dwoma strażnikami równie starymi jak on sam.

— Rozmawiał pan z nim?

— Tak, sir Dałem mu — to znaczy wręczyliśmy mu z panem Carslake'iem — 

dziesięć gwinei za zezwolenie wstępu na targ. Przyrzekliśmy mu też, że jutro dostanie 

drugie dziesięć.

Nie zaszkodzi mieć lokalne władze jak najdłużej po swojej stronie, pomyślał 

Hornblower.

— Czy odniósł się przyjaźnie? — spytał.

— No… więc, sir, tego nie powiedziałbym. Raczej nie całkiem, sir. Może to 

dlatego, że chciał od nas pieniędzy. Nie nazwałbym jego stosunku przyjacielskim, sir.

Będzie ostrożny i pełen rezerwy, pomyślał Hornblower, nie chcąc angażować 

się bez instrukcji od władz zwierzchnich, nie mając jednak przy tym nic przeciwko 

schowaniu do kieszeni dwudziestu sztuk złota — sumy równej przypuszczalnie jego 

rocznym dodatkowym dochodom — kiedy nadarzała się taka okazja.

— Wali zabrał stąd wojsko, sir — ciągnął Turner. — Wynikało to jasno z 

tego, co mówił mudir. Ale nie wiem, dlaczego to zrobił, sir. Może znowu mają 

kłopoty z Grekami. Tu, na Archipelagu, zawsze są jakieś problemy.

Rewolty były zjawiskiem endemicznym wśród Greków zamieszkałych w 

Turcji. Pożar i miecz, masakra i spustoszenie, piractwo i bunty coraz to nękały wyspy 

i tereny na lądzie stałym. A obecnie, gdy kraj penetrowały wpływy francuskie od 

strony Siedmiu Wysp, a Rosja zdradzała podejrzanie humanitarne zainteresowanie 

warunkami życia prawosławnych obywateli tureckich, powstały nowe źródła 

trudności i niepokoju.

— Jedna przynajmniej sprawa jest jasna — zauważył Hornblower — to, że nie 

ma tu teraz walego.

— Rzeczywiście, sir.

Potrzeba czasu, żeby wiadomość dotarła do walego czy nawet do jego 

podwładnego, tego… tego kaimakama, zdecydował Hornblower, wysłupławszy z 

trudem z pamięci ten dziwny tytuł. Sytuacja polityczna jest tak zagmatwana, że nie 

dałoby się jej łatwo rozwikłać. Ostatnio Turcja stała się entuzjastycznym 

sprzymierzeńcem Brytanii, po tym jak Bonaparte podbił Egipt, dokonał inwazji na 

Syrię i zagroził Konstantynopolowi. Ale Rosja i Turcja są chronicznymi wrogami — 

w ciągu ubiegłego półwiecza stoczyły ze sobą pół tuzina wojen — a teraz Rosja i 

Anglia to sprzymierzeńcy, a Rosja i Francja są w nieprzyjacielskich stosunkach, 

background image

mimo że po Austerlitz nie ma sposobu zaatakowania jednego z tych krajów przez 

drugi. Świat nie miał wątpliwości, że francuski ambasador w Konstantynopolu 

podżega Turcję do nowej wojny z Rosją; nikt też nie wątpił, że od czasów Katarzyny 

Wielkiej Rosja spogląda pożądliwym okiem na Konstantynopol i Dardanele.

Niepokój Greków był faktem ustalonym, podobnie jak ambicje miejscowych 

zarządców tureckich. Chwiejny rząd turecki chwyci się każdej sposobności do 

wygrania jednego ewentualnego nieprzyjaciela przeciwko drugiemu i będzie patrzył z 

najgłębszą podejrzliwością — należało tu także pamiętać o czynniku religijnym — na 

wszelkie poczynania brytyjskie na terytorium tureckim. W czasie gdy Anglia i 

Francja zwarły się ze sobą w śmiertelnej walce, trudno mieć Turkom za złe, że 

podejrzewają Anglię, iż planuje kupić sobie stały sojusz z Rosją obietnicą dania jej 

części terytorium tureckiego; na szczęście Francja, znacznie gorzej notowana u 

Turków, mogła być podejrzewana o taki sam zamiar. Gdy sułtan usłyszy — jeśli w 

ogóle usłyszy — o obecności brytyjskiego okrętu wojennego w zatoce Marmaris, 

zacznie się zastanawiać, jakie intrygi są knute z walim; jeżeli zaś sułtan albo wali 

dowiedzą się, że na dnie zatoki spoczywa ćwierć miliona funtów szterlingów, można 

mieć pewność, że nic nie zostanie wydobyte, chyba że lwia część skarbu pójdzie w 

ręce tureckie.

Po tych rozmyślaniach trudno byłoby dojść do jakiejkolwiek konkluzji poza tą 

jedną, do której doszedł już tydzień temu, że należy jak najszybciej odzyskać skarb i 

zostawić dyplomatom spór o fait accompli. Przeszedł na dziób, żeby usłyszeć z ust 

McCulluma, czego się dowiedziano na temat tej możliwości.

Nurkowie kończyli właśnie składać sprawozdanie McCullumowi. Siedzieli w 

kucki dookoła jego koi; cała uwaga ich wielkich oczu skoncentrowana była na jego 

twarzy. Tak się poowijali we wszystko, co mieli z ubrania, że wyglądali trochę jak 

ule.

— On jest tam — odezwał się McCullum. Najwyraźniej był całkiem 

przygotowany do stwierdzenia, że popełniono jakąś wielką pomyłkę, czy to w 

kreśleniu pierwotnych namiarów, czy w ostatnich operacjach trałowania.

— Miło mi to słyszeć — odparł Hornblower z całą uprzejmością, na jaką mógł 

się zdobyć wobec tego popędliwego człowieka mającego przywileje eksperta i 

inwalidy.

— Jest cały obrosły porostami, z wyjątkiem poszycia miedzianego, ale nie 

wykazuje żadnych śladów złamania kadłuba.

background image

Drewniany statek zbity kołkami drewnianymi i nietknięty sztormem ani 

prądem mógł przez wieki leżeć na piaszczystym podłożu nie rozpadając się.

— Czy się wyprostował? — spytał Hornblower.

— Nie, leży prawie dnem do góry. Moi ludzie mogą powiedzieć, gdzie jest 

dziób, a gdzie rufa.

— To dobrze — rzekł Hornblower.

— Tak — potwierdził McCullum i przejrzał kilka stron notatek w notesie 

trzymanym w wolnej ręce. — Pieniądze znajdują się w dolnej części ładowni, na 

rufie, za stermasztem, zaraz pod pokładem głównym. Półtorej tony złotych monet w 

żelaznych skrzyniach i blisko cztery tony srebrnych w workach.

— Ta… ak — powiedział Hornblower udając, że to się akurat zgadza z jego 

własnymi obliczeniami.

— Przed załadowaniem pieniędzy ściany tej wydzielonej komory 

wzmocniono dodatkowo wykładziną dębową — ciągnął McCullum. — Myślę, że 

pieniądze są tam jeszcze.

— To znaczy?… — zapytał Hornblower całkiem zdezorientowany.

— To znaczy, że nie wypadły przez pokład na dno morza — powiedział 

McCullum zniżając się do udzielenia wyjaśnień nie mającemu o niczym pojęcia 

amatorowi.

— Oczywiście — rzucił spiesznie Hornblower.

— Główny ładunek „Speedwella” składał się w połowie z artyleryjskiego 

uzbrojenia wojskowego — ciągnął McCullum. — Dziesięć osiemnastofuntówek o 

dalekim zasięgu. Działa z brązu i kule do nich. Żelazne kule.

— To dlatego zatonął w taki sposób — zauważył inteligentnie Hornblower. 

Mówiąc to uświadomił sobie również dodatkowe znaczenie wiążące się ze słowami 

„brąz” i „żelazo”, na które McCullum położył akcent. Brąz może przetrwać pod wodą 

dłużej niż żelazo.

— Tak — potwierdził McCullum. — Gdy tylko okręt się przechylił, armaty i 

pociski zaczęły się przesuwać. Pójdę o zakład, że tak było, znając dzisiejszych 

pierwszych oficerów. W czasie wojny byle praktykant ledwie odrosły od ziemi już się 

robi pierwszym oficerem.

— Sarn byłem tego świadkiem — przyznał ze smutkiem Hornblower.

— Ale to nie ma nic do rzeczy — mówił dalej McCullum. — Mój Looney 

powiada, że większa część wraka jest jeszcze nad piaskiem. Mógł się dostać do 

background image

środka pod samym uskokiem rufówki.

Ze znaczącego spojrzenia McCulluma wypowiadającego te słowa Hornblower 

domyślił się, że fakt ten ma wielkie znaczenie, ale nie miał pojęcia dlaczego.

— Tak? — powiedział działając na zwłokę.

— Czy pan myśli, że mogą się przebić przez burtę okrętu przy pomocy 

łomów? — zapytał w rozdrażnieniu McCullum. — Po pięć minut pracy dziennie na 

dnie na każdego z trzech ludzi! Sterczelibyśmy tu przez rok.

Hornblower przypomniał sobie nagle „o skórzanych wężach zapalnikowych” 

zamówionych przez McCulluma na Malcie. Rzucił szybko przypuszczenie, choć 

wydawało mu się mało prawdopodobne.

— Chce pan rozsadzić wrak? — powiedział.

— Oczywiście. Ładunek prochu w tym położeniu może otworzyć okręt 

dokładnie w potrzebnym nam miejscu.

— To jasne — rzucił Hornblower. Coś tam słyszał o możliwości 

eksplodowania ładunków pod wodą, ale miał bardzo mgliste pojęcie o technicznej 

stronie takiej operacji.

— Najpierw spróbujemy węży zapalnikowych — oświadczył McCullum. — 

Ale nie bardzo liczę na ich skuteczność na tej głębokości. Złącza mogą nie 

wytrzymać ciśnienia.

— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.

— Chyba trzeba będzie użyć w końcu latającego zapalnika — powiedział 

McCullum. — Moi chłopcy bardzo się ich boją. Ale zrobię to.

Pękata postać Eisenbeissa pojawiła się przy koi. Położył dłoń na czole 

McCulluma, a drugą ujął za nadgarstek.

— Niech on zabierze ręce ode mnie! — rzucił wściekły McCullum. — Jestem 

zajęty.

— Nie może się pan przepracowywać — mówił Eisenbeiss. — Podniecenie 

zwiększa szkodliwe humory.

— Do licha ze szkodliwymi humorami! — wykrzyknął McCullum. — Do 

licha z panem.

— Niech pan, człowieku, nie będzie głupcem — wtrącił Hornblower, 

straciwszy w końcu cierpliwość. — On wczoraj ocalił panu życie. Nie pamięta pan, 

jak bardzo był pan chory? „To boli. To boli”, powtarzał pan ciągle.

Hornblower złapał się na tym, że przemawia piszczącym głosem, naśladując 

background image

wczorajszy sposób mówienia McCulluma; wykręcał także powoli swoją twarz w obie 

strony, jak McCullum swoją na poduszce. Wiedział, że sprawia mocny efekt swoimi 

minami i nawet McCullum poczuł się trochę zbity z tropu.

— Może i byłem chory — stwierdził — ale teraz czuję się całkiem dobrze.

Hornblower spojrzał na Eisenbeissa.

— Dajmy panu McCullumowi jeszcze pięć minut — rzekł. — A więc, panie 

McCullum, zaczął pan mówić o skórzanych wężach zapalnikowych. Może objaśni 

mnie pan łaskawie, jak się ich używa?

Rozdział XIV

Hornblower przeszedł na dziób, gdzie artylerzysta z pomocnikami przykucnęli 

na pokładzie, pracując przy wężu zapalnikowym zgodnie z instrukcjami McCulluma.

— Spodziewam się, panie Clout, że robicie starannie te szwy — powiedział.

— Tak jest, sir — odpowiedział Clout.

Siedzieli na rozpostartym kawałku starego żagla, osłaniającym nieskazitelny 

pokład przed ciepłą smołą w stojącym obok kociołku żelaznym.

— Ten szybkotlący lont pali się pięć sekund stopa, sir. Powiedział pan, żeby 

dać jedną stopę lontu wolnotlącego, sir?

— Tak.

Hornblower schylił się, żeby popatrzeć na ich robotę. Skórzany wąż był z 

kawałków nierównej długości, od trzech do pięciu stóp; z typową dla natury 

złośliwością zwierzęta nie dostarczały dłuższych odcinków skóry. Jeden z 

pomocników artylerzysty przeciągał spory kawałek szybkotlącego lontu przez część 

węża, posiłkując się cienkim drewnianym szpikulcem. Kiedy szpikulec wysunął się, 

marynarz zaczął naciągać wąż na lont, aż go połączył z poprzednim odcinkiem.

— Rób to ostrożnie — rzucił Clout. — Lont nie może mieć przerwy.

Drugi pomocnik artylerzysty, z igłą i rękawicą żeglarską, zszywał i 

przyszywał podwójnym szwem nowy odcinek do poprzedniego. Po przyszyciu Clout 

nakładał obficie ciepłą smołę na połączenie i na szew nowego odcinka. Razem 

wszystkiego miało być sto dwadzieścia stóp pozszywanego i wysmarowanego smolą 

węża, z lontem szybkotlącym przeciągniętym na całej długości.

— Wybrałem kilka nieuszkodzonych baryłek, sir — ciągnął Clout. — 

background image

Pięćdziesięciofuntowych. Mam suchy piasek w workach do ich napełnienia.

— Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower.

McCullum zażądał trzydziestu funtów prochu dla swojego ładunku 

wybuchowego, ani mniej, ani więcej.

— Nie chcę pogruchotać statku na szczątki — powiedział. — Muszę tylko 

zapewnić dostęp do jego wnętrza.

To była próbka zawodowych umiejętności McCulluma. Hornblower raczej nie 

potrafiłby odgadnąć, ile trzeba prochu, żeby uzyskać ten efekt na głębokości stu stóp. 

Wiedział, że w dziewięciofuntowym dziale dalekiego zasięgu trzy funty prochu 

wyrzucają pocisk na odległość półtorej mili przy strzelaniu bez celu, ale tu rzecz 

miała się całkiem inaczej, a do tego dochodziło nieściśliwe środowisko wody. Mając 

baryłkę pięćdziesięciofuntową i tylko trzydzieści funtów prochu, trzeba ją było 

dopełnić jakąś obojętną substancją, na przykład piaskiem.

— Proszę przysłać po mnie, jak skończycie — polecił Hornblower i poszedł z 

powrotem na rufę.

Był tam Turner, świeżo przybyły z lądu i starający się zwrócić na siebie 

uwagę.

— I cóż, panie Turner?

Turner trzymał się z dala, a jego zachowanie wskazywało, że miał coś do 

powiedzenia w absolutnej tajemnicy. Gdy Hornblower podszedł do niego, Turner 

odezwał się przyciszonym głosem.

— Przepraszam, sir, chodzi o mudira. Chce złożyć panu wizytę. Nie 

potrafiłem go wybadać, ale on czegoś chce.

— Co mu pan powiedział?

— Powiedziałem… bardzo mi przykro, sir, ale nie wiedziałem, co można 

zrobić innego… powiedziałem, że będzie pan zachwycony. Jest w tym coś 

podejrzanego. Powiedział, że zaraz tu będzie.

— Tak powiedział?

Sprawy muszą być podejrzane na tych niespokojnych wodach, pomyślał 

Hornblower, z równoczesną dezaprobatą dla tego rodzaju rozumowała.

— Midszypmen wachtowy!

— Sir!

— Co pan widzi od strony miasta?

Smiley nastawił lunetę na przeciwległy brzeg zatoki.

background image

— Łódź odbija od nabrzeża, sir. Ma to samo ożaglowanie łacińskie, jakie 

widzieliśmy przedtem.

— Jakąś banderę?

— Tak, sir. Czerwoną. Wygląda to na barwy tureckie.

— Doskonale. Panie Jones, będziemy mieli oficjalnego gościa. Niech pan 

zarządzi dla niego świst trapowy.

— Tak jest, sir.

— Panie Turner, naprawdę nie wie pan, czego chce mudir?

— Nie, sir. Chciał się widzieć z panem, pilnie, takie odniosłem wrażenie. „Il 

capitano” to było wszystko, co powiedział, kiedy zeszliśmy na ląd — towary miały 

być dla nas przygotowane, ale nie były. Żądał widzenia się z dowódcą, więc 

powiedziałem, że pan go przyjmie.

— Nie napomknął o czymś?

— Nie, sir. Nic nie mówił. Ale widziałem, że był poruszony.

— No cóż, wkrótce się dowiemy — powiedział Hornblower.

Mudir wszedł na okręt z pewną dozą godności, mimo że niewygodne wejście 

sprawiało trudność jego starym nogom. Stanąwszy na pokładzie rozejrzał się uważnie 

dookoła; trudno było powiedzieć, czy zdaje sobie sprawę z kurtuazyjnego powitania 

zgotowanego mu przez podoficerów i chłopców trapowych. Z jastrzębiej twarzy 

ponad białą brodą para ciemnych, żywo patrzących oczu chłonęła czujnie otaczający 

go widok, nie dając poznać, czy jest dla niego czymś nowym, czy nie. Hornblower 

zasalutował, a mudir odwzajemnił się uprzejmym gestem, przykładając dłoń do 

twarzy.

— Niech go pan poprosi, żeby zszedł na dół — powiedział Hornblower. — Ja 

pójdę przodem.

W kabinie Hornblower z ukłonem wskazał krzesło i mudir usiadł. Hornblower 

siadł naprzeciwko niego, z Turnerem u boku. Mudir mówił, a Turner tłumaczył.

— On ma nadzieję, że Bóg dał panu dar zdrowia, sir — rzekł Turner.

— Proszę mu odpowiedzieć, jak należy — powiedział Hornblower.

Mówiąc to poszukał spojrzenia bystrych brązowych oczu i uśmiechnął się 

grzecznie.

— Teraz on pyta, czy miał pan pomyślną podróż, sir — tłumaczył dalej 

Turner.

— Proszę powiedzieć cokolwiek, co pan uzna za stosowne — odparł 

background image

Hornblower.

Rozmowa toczyła się od jednego zwrotu grzecznościowego do następnego. 

Hornblower wiedział, że taki jest zwyczaj w krajach Lewantu. Byłoby rzeczą 

sprzeczną z godnością i taktem wyłuszczać swoją sprawę już w pierwszych zdaniach.

— Czy powinniśmy zaproponować mu kieliszek? — spytał Hornblower.

— Właściwie, sir, przy rozmowie o interesach proponuje się zwykle kawę.

— I nie uważa pan, że powinniśmy to zrobić?

— Chodzi o to, sir, że kawa… nie będzie tym, co on nazywa kawą.

— Nic na to nie poradzimy. Proszę wydać polecenie.

Rozmowa toczyła się dalej, wciąż nie dotykając żadnego tematu. Ciekawie 

było obserwować, jak na tak inteligentnej i ruchliwej twarzy jak twarz mudira nie 

odbija się żaden ślad skrywanych skrzętnie uczuć. Lecz kawa wywołała zmianę w jej 

wyrazie. Bystre oczy obrzuciły spojrzeniem grube kubki, powyginany dzbanek 

cynowy do kawy, ale oblicze wciąż pozostawało nieruchome, gdy mudir najpierw, 

certując się, odmówił uprzejmie poczęstunku, by potem przyjąć go z wdzięcznością; 

dopiero po spróbowaniu kawy nastąpiła przemiana. Mudir nie potrafił w żaden 

sposób zapobiec pojawieniu się zdziwienia na swojej twarzy, które zresztą opanował 

natychmiast. Wsypał tyle cukru do kawy, że zrobił się z niej syrop i nie dotykał 

kubka, lecz podnosił go do warg na podstawce.

— Należałoby podać również drobne ciasteczka i słodycze, sir — zauważył 

Turner. — Ale nie możemy przecież zaproponować mu rumu z melasą i suchara.

— I ja tak myślę — mruknął Hornblower.

Pociągnąwszy ostrożnie następny łyk kawy mudir wrócił do rozmowy.

— On mówi, że ma pan bardzo piękny okręt, sir — tłumaczył Turner. — 

Chyba zaraz już powie, o co mu chodzi.

— Proszę mu podziękować i powiedzieć, że ma prześliczną wioskę, jeśli 

uważa pan to za stosowne — rzekł Hornblower.

Mudir wyprostował się w swoim krześle — widać było, że nie przywykł 

siedzieć na krzesłach — i popatrzył badawczo najpierw na twarz Hornblowera, a 

potem Turnera, po czym przemówił ładnie modulowanym, opanowanym głosem.

— Pyta, czy „Atropos” ma zamiar długo tu zostać, sir — powiedział Turner.

Hornblower oczekiwał takiego pytania.

— Proszę powiedzieć, że nie skompletowałem jeszcze zapasów — odparł.

Był przekonany, że wstępne operacje ratownicze, trałowanie w poszukiwaniu 

background image

wraka, oznaczanie jego pozycji bójkami i posyłanie nurków na dno pozostały nie 

zauważone, a w każdym razie musiały być absolutnie niezrozumiałe dla patrzących z 

lądu. Nie odrywał oczu od twarzy mudira, gdy ten słuchał tłumaczenia Turnera i 

wypowiadał słowa odpowiedzi.

— Mówi, że spodziewa się, iż odpłynie pan natychmiast po ich 

skompletowaniu — ciągnął Turner.

— Proszę powiedzieć, że przypuszczalnie tak.

— On mówi, że to byłoby dobre miejsce do czekania na informacje o 

francuskich okrętach, sir. Łodzie rybackie często przybywają z nowinami.

— Proszę powiedzieć, że mam swoje rozkazy.

W umyśle Hornblowera zaczęło rodzić się podejrzenie, że mudir wcale nie 

chce, żeby „Atropos” opuścił zatokę. Może chce go przetrzymać do czasu, aż zdoła 

przygotować zasadzkę, aż można będzie obsadzić załogą działa w forcie, aż wróci 

wali z miejscowymi siłami wojskowymi. Był to dobry sposób prowadzenia rozmowy 

dyplomatycznej. Mógł przez cały czas obserwować mudira, a każde nieopatrzne 

stwierdzenie Turnera mogło zostać zdezawuowane jako źle przetłumaczone czy z 

jakiejś innej przyczyny.

— Mówi, że stąd możemy mieć na oku kanał Rodos, sir — ciągnął Turner. — 

Tamtędy najprędzej mogą przepływać jednostki francuskie. Wygląda na to, sir, że 

chce dostać swoje dwadzieścia gwinei.

— Być może — zgodził się Hornblower, starając się tonem swoich słów dać 

Turnerowi do zrozumienia, iż nie widzi potrzeby jego udziału w prowadzonej 

rozmowie.

— Niech pan powie, że moje rozkazy pozostawiają mi bardzo mało swobody.

Przy takim obrocie rozmowy stało się rzeczą oczywistą, iż najlepszą taktyką 

będzie manifestowanie niechęci, która z wielkim trudem mogłaby zostać 

przezwyciężona. Hornblower miał nadzieję, że Turner na tyle zna lingua franca, iż 

będzie mógł sprostać temu zadaniu.

Mudir odpowiedział z większym niż dotąd ożywieniem; wyglądało, że 

postanowił wreszcie wyłożyć kawę na ławę.

— Chce, żebyśmy tu zostali, sir — tłumaczył Turner. — Jeśli to zrobimy, to 

ze wsi przyjdą znacznie lepsze zapasy.

Nie była to, rzecz jasna, prawdziwa przyczyna jego prośby.

— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jeśli nie dostaniemy zapasów, 

background image

odpłyniemy bez nich.

Hornblower musiał uważać na wyraz swojej twarzy; musiał tak wypowiadać 

swoje słowa do Turnera, jakby mówił je jak najbardziej serio — mudir nie dopuści, 

żeby cokolwiek umknęło jego uwadze.

— Teraz zaczyna mówić otwarcie, sir — powiedział Turner. — Prosi, 

żebyśmy zostali.

— Niech powie, dlaczego chce, żebyśmy zostali.

Tym razem mudir mówił długo.

— No więc tak, sir — meldował Turner. — Teraz już wiemy. Tu się kręcą 

piraci.

— Panie Turner, proszę mi przetłumaczyć dokładnie, co on powiedział.

— Koło wybrzeża są piraci, sir — wyjaśnił Turner, przyjąwszy naganę. — 

Jakiś osobnik imieniem Michael… Michael Pogromca Turków, sir. Słyszałem o nim. 

Dokonuje napadów na tutejsze wybrzeża. Oczywiście Grek. Dwa dni temu był w 

Fettech. To tutaj, na wybrzeżu, sir.

— A mudir boi się, że następny napad będzie na jego wioskę?

— Tak, sir. Spytam go, żeby się upewnić, sir — dodał Turner, gdy 

Hornblower popatrzył na niego.

Raz zacząwszy mudir stał się bardzo rozmowny. Turner musiał długo słuchać, 

zanim mógł przystąpić do tłumaczenia.

— Michael pali domy, sir, i zabiera kobiety i bydło. Jest przysięgłym wrogiem 

mahometan. Tam właśnie udał się wali ze swoim wojskiem, sir. Podążył przeciąć 

drogę Michaelowi, ale źle wyczuł. Wyruszył do Adalii, a to jest tydzień marszu stąd, 

sir.

— Rozumiem.

Obecność „Atropos” w zatoce Marmaris zapobiegnie napaści pirata i mudir ze 

swoimi ludźmi tak długo będzie bezpieczny, jak długo okręt tu zostanie. Cel wizyty 

mudira stał się jasny; chciał nakłonić Hornblowera do zostania do czasu, aż ten 

Michael znajdzie się znowu w bezpiecznej odległości. Było to naprawdę łaskawe 

zrządzenie losu; dostateczna rekompensata, pomyślał Hornblower, za kaprys 

Opatrzności, który sprawił, że McCullum został ranny w pojedynku. Na wojnie bywa 

podobnie jak przy grze w wista, gdzie po dostatecznie dużej liczbie rozgrywek gracz 

stwierdza, że szczęście się wyrównało. Po pechu przychodzi powodzenie — 

Hornblowera zaskoczyło potwierdzenie tej prawidłowości, chociaż był dostatecznie 

background image

skłonny przyznać, że po złej passie następuje dobra. Nie może jednak pod żadnym 

pozorem okazać zadowolenia.

— To szczęśliwy traf dla nas, sir — zauważył Turner.

— Proszę zatrzymać swoje uwagi dla siebie, panie Turner — rzucił kąśliwie 

Hornblower.

Ton Hornblowera i zakłopotany wyraz twarzy Turnera zaintrygowały mudira, 

który wciąż obserwował ich uważnie. Czekał jednak cierpliwie, aż niewierni zrobią 

następne posunięcie.

— Nie — powiedział stanowczo Hornblower — proszę mu powiedzieć, że nie 

mogę tego uczynić.

Widząc przeczący ruch głowy mudir zdradził lekką konsternację, jeszcze 

zanim Turner dokonał tłumaczenia. Pociągnął za swoją białą brodę i przemówił, 

dobierając starannie słów.

— Ofiarowuje nam łapówkę, sir — rzekł Turner. — Pięć jagniąt albo koźląt 

za każdy dzień naszego pobytu.

— To już lepiej odparł Hornblower. — Niech pan powie, że wolałbym raczej 

pieniądze.

Teraz mudir z kolei pokręcił przecząco głową na słowa Hornblowera. 

Hornblowerowi, który przyglądał mu się badawczo, wydał się całkiem szczery.

— Powiada, że nie ma tu pieniędzy, sir. Zabrał wszystko wali w czasie swego 

ostatniego tutaj pobytu.

— Ma przecież nasze dwadzieścia gwinei. Niech je zwróci i niech dostarcza 

co dzień sześć jagniąt — nie koźląt — to zostanę.

I na tym ostatecznie stanęło. Turner odprowadził mudira do szalupy, a 

Hornblower udał się na dziób, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca artylerzysty. 

Była już prawie skończona. Na pokładzie leżało około stu stóp węża starannie 

zwiniętego w krąg; jeden koniec był wpuszczony do beczułki z prochem okrytej 

płótnem, które artylerzysta smarował grubą warstwą smoły. Hornblower pochylił się, 

żeby obejrzeć najsłabszy punkt, gdzie płócienna powłoka baryłki była doszyta do 

węża.

— Zrobiłem to jak umiałem najlepiej, sir — powiedział artylerzysta. — Ale to 

strasznie długi kawał węża.

Sto stóp pod wodą ciśnienie jest ogromne. Drobniutka, niewidoczna, mała jak 

główka szpilki dziurka w tkaninie i woda zacznie się wciskać do środka.

background image

— Możemy to wypróbować — zdecydował Hornblower. — Im wcześniej, 

tym lepiej.

Było, jak zawsze — „im wcześniej, tym lepiej” — tę maksymę można by 

znaleźć wypisaną na sercu każdego oficera marynarki wojennej, jak Calais królowej 

Marii. Obsadzić gig załogą, dopilnować załadowania całego niezbędnego sprzętu, 

zapędzić na dziób nurków wysłuchujących ostatnich instrukcji McCulluma i 

wyruszyć bez chwili zwłoki. O jednej godzinie pić kawę z tureckim mudirem, a o 

następnej bawić się podwodnymi środkami wybuchowymi. Jeśli różnorodność jest 

solą życia, pomyślał Hornblower, to jego obecny żywot musi być orientalnym curry.

— Wiosła! — rzucił i gig doszedł powoli do zakotwiczonej deski 

zaznaczającej miejsce dostępu do wraka od spodu.

Looney znał swoją robotę. Obszyta w płótno baryłka z prochem leżała obok 

niego owinięta liną; Looney wziął drugi, krótki kawałek liny, przywiązał jeden jej 

koniec do baryłki, przeciągnął linę przez linkę cumowniczą boi i przymocował drugi 

koniec również do baryłki. Sprawdził, czy swobodny koniec węża zapalnikowego jest 

dobrze przymocowany do pustej baryłki, która miała utrzymywać go na powierzchni, 

i rzucił cienkim głosem rozkaz jednemu ze swoich towarzyszy, a ten wstał, żeby się 

rozebrać. Looney chciał podnieść baryłkę z prochem, lecz okazała się za ciężka dla 

jego wrzecionowatych ramion.

— Wy dwaj, pomóżcie mu — rzucił Hornblower do znajdujących się najbliżej 

dwóch marynarzy. — Uważajcie, żeby nie zaczepiła się ani lina, ani wąż.

Pod kierunkiem Looneya podniesiono baryłkę i opuszczono za burtę.

— Popuszczać! Powoli! Ostrożnie! — komenderował Hornblower.

Był to moment napięcia — jeszcze jeden — kiedy obserwował, jak baryłka 

zapada się pod powierzchnię wody na krótkiej fali. Za pomocą przywiązanej do niej 

liny marynarze opuszczali ją wolno w dół, a wraz z jej opadaniem rozwijał się zwój 

węża zapalnikowego. Pętla przełożona przez linkę cumowniczą pławy zapewniała 

opadnięcie baryłki na dół we właściwym miejscu.

— Dno, sir — powiedział marynarz, kiedy lina w ich rękach straciła 

naprężenie. W łódce zostało kilka stóp węża.

Nurek siedział na przeciwległej burcie łódki; na sznurku opasującym jego nagi 

brzuch miał nóż w pochwie, a w rękach trzymał podaną mu przez Looneya kulę 

armatnią. Nurek opuścił się w dół za burtę i zniknął pod powierzchnią. Czekali, aż się 

wynurzy, a potem, aż następny da nurka i wypłynie; czekali też, aż Looney wykona 

background image

swoją kolejkę. Nurkowie opuszczali się parokrotnie do wody; widocznie przesunięcie 

baryłki z prochem dokładnie we właściwe miejsce pod uskokiem dziobówki 

„Speedwella” nie było zbyt łatwą operacją. Przypuszczalnie jednak nurkowie zrobili 

w końcu swoje pod wodą. Looney wypłynął na powierzchnię po wyjątkowo długim 

zanurzeniu; trzeba było go wciągnąć przez burtę na dziób, gdzie leżał dysząc przez 

jakiś czas, zanim wrócił do siebie. Wreszcie usiadł i bezbłędnym gestem pokazał 

Hornblowerowi manipulowanie krzesiwem.

— Wykrzesać ogień — rzucił Hornblower do Leadbittera. Przez całe swoje 

dotychczasowe życie nie nauczył się porządnie tej sztuki.

Leadbitter otworzył pojemnik z hubką i krzesiwem i zaczął nim pocierać raz i 

drugi. Udało się już za szóstym razem. Schylił się i zaczął rozdmuchiwać iskierkę na 

hubce, a potem zapalił od niej kawałek wolnotlącego lontu, rozdmuchał go również i 

przeniósł wzrok na Hornblowera, czekając na dalsze rozkazy.

— Ja to zrobię — rzekł Hornblower.

Leadbitter oddał mu tlący się lont i Hornblower odczekał chwilkę, siedząc z 

nim w ręce i sprawdzając raz jeszcze, czy wszystko jest gotowe. Drżał cały z 

podniecenia.

— Uwaga przy baryłce! — powiedział. — Leadbitter, trzymać zaślepkę w 

pogotowiu.

Z węża zapalnikowego zwisało cztery albo pięć cali lontu szybkotlącego; 

Hornblower przytknął do niego swój palący się lont. Chwila wahania i już lont zapalił 

się. Hornblower patrzył, jak iskra biegnie po szybkotlącym odcinku lontu i znika w 

wężu.

— Zatkać wąż! — krzyknął i Leadbitter wepchnął drewnianą zaślepkę w 

koniec węża, trąc nią o kruche, spopielałe resztki lontu.

Hornblower miał nadzieję, że iskra — biegnąca pięć sekund na stopę — 

wędruje wężem w dół, w dół, daleko pod poziom wody. Na drugim końcu, przy 

baryłce z prochem, znajdował się odcinek lontu wolnotlącego o długości stopy, który 

spalał się w tempie stopy na pięć minut; mieli dość czasu — nie muszą śpieszyć się 

gorączkowo, choćby im było bardzo pilno.

— Za burtę z nią! — krzyknął Hornblower i Leadbitter złapał pustą baryłkę i 

opuścił ją delikatnie na wodę. Unosiła się na niej, utrzymując nad powierzchnią 

zatkany koniec węża zapalnikowego.

— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower. — Naprzód!

background image

Gig odpływał od beczułki na wodzie. Hornblower przypuszczał, że iskra 

wciąż wędruje po loncie szybkotlącym; upłynie jeszcze kilka sekund, zanim dotrze do 

lontu wolnotlącego pod wodą przy wraku „Speedwella”. Pamiętał, żeby mierzyć czas 

na swoim zegarku.

— Wracamy do okrętu! — polecił Leadbitterowi; obejrzał się na pustą baryłkę 

podskakującą na powierzchni morza.

McCullum powiedział: „Radzę panu trzymać się z daleka od miejsca 

eksplozji”. Widocznie wybuch baryłki z prochem, nawet głęboko pod wodą, 

wywoływał na powierzchni wzburzenie wody mogące zagrozić gigowi. Dotarłszy do 

okrętu znajdą się w odległości ćwierć mili, która to odległość jest dostatecznie 

bezpieczna. Gdy dziobowy zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe „Atropos”, 

Hornblower znów spojrzał na zegarek. Upłynęło dokładnie pięć minut od momentu, 

kiedy widział, że iskra wpełzła do węża zapalnikowego. Teraz należało w każdej 

chwili spodziewać się wybuchu.

Burta okrętu była oczywiście oblepiona przez wszystkich wałkoni, którzy 

zdołali się tam docisnąć. Przygotowywanie ładunku i zapalnika sprawiło, że plotka 

falą obiegła okręt.

Hornblower, zamiast czekać na wybuch w łodzi, jak przedtem zamierzał, 

wszedł na pokład.

— Panie Jones! — krzyknął. — Czy to jakiś cyrk? Proszę zabrać ludzi do 

roboty.

— Tak jest, sir.

On sam bardzo chciał zobaczyć eksplozję, ale obawiał się zdradzić ciekawości 

nieprzystojnej jego powadze. A ponadto istniała możliwość — bardzo 

prawdopodobna, według McCulluma — że wybuch w ogóle nie nastąpi. Rzut oka na 

zegarek powiedział mu, że już jest opóźniony. Starając się zachowywać możliwie 

obojętnie przeszedł na dziób, do koi McCulluma, który wysłuchiwał meldunków 

swoich nurków.

— Nic dotąd? — spytał McCullum.

— Nic.

— Nie mam nigdy zaufania do węża zapalnikowego o długości ponad pięć 

sążni — zauważył McCullum — nawet gdy sam go przygotuję.

Hornblower opanował chęć odparowania z irytacją jego słów i utkwił wzrok w 

miejscu swoich niedawnych poczynań. Od czasu do czasu z trudem dostrzegał na 

background image

krótkiej fali ciemny punkcik — baryłkę przytrzymującą nad wodą koniec węża 

zapalnikowego. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek.

— Duża zwłoka — zauważył.

— W wężu jest woda. Będzie pan jednak musiał użyć latającego zapalnika.

— Im wcześniej, tym lepiej — rzekł Hornblower. — Jak mam się do tego 

zabrać?

Był rad, ze względu na swoją cenną powagę dowódcy, że nie czekał na oczach 

załogi.

Rozdział XV

Tym razem tylu ludzi potrzeba było do operacji, że Hornblower wziął szalupę 

zamiast gigu. Jak zwykle, trzej nurkowie cejlońscy siedzieli skuleni na dziobie, ale 

przy nich, na dnie łodzi, stał żeliwny kocioł pełen stopionej smoły, a obok przykucnął 

pomocnik żaglomistrza, natomiast pan Clout, artylerzysta, siedział pośrodku łodzi z 

baryłką prochu między nogami. Baryłka nie była do końca obszyta płótnem — u góry 

miała duży, nie zaszyty otwór. Wyrzucili kotwiczkę łodziową i szalupa stanęła na 

drobnej fali przy pustej baryłce, która unosiła się na powierzchni z końcem 

bezużytecznego węża zapalnikowego, pomnik poprzedniego niepowodzenia.

— Proszę kontynuować, panie Clout — powiedział Hornblower.

Tym razem sprawa była nie tylko podniecająca, ale i niebezpieczna. Nurkowie 

rozebrali się i usiadłszy zaczęli swoje ćwiczenia wdechowo-wydechowe. Później nie 

będzie na to ani chwili czasu. Clout wziął hubkę i krzesiwo i zaczął krzesać iskrę, 

przykucnąwszy nisko, żeby osłonić ją przed lekkim wiatrem wiejącym na 

powierzchni zatoki. Przypalił lont wolnotlący, rozdmuchał go, aż zaczął się żarzyć, i 

spojrzał na Hornblowera.

— Powiedziałem, żeby kontynuować — rzekł Hornblower.

Clout przytknął lont do zapalnika wystającego przez otwór w dnie beczułki z 

prochem. Hornblower słyszał słabe nieregularne syczenie zapalnika, gdy Clout 

czekał, aż lont zacznie się palić w otworze. Teraz wśród nich, pośrodku łodzi, pełzł 

ogień ku trzydziestu funtom prochu armatniego. Jeśli było gdzieś kilka rozsypanych 

ziarenek prochu albo jeśli zapalnik jest chociaż odrobinę nie w porządku, to nastąpi 

nagła, miażdżąca eksplozja, która rozniesie ich i szalupę na szczątki. W łodzi, 

background image

absolutnie cichej w tej chwili, słychać było tylko syk zapalnika. Iskra wpełzła do 

otworu. Tu, w górnym dnie, baryłka z prochem miała podwójną pokrywę, rezultat 

bardzo starannej pracy bednarza okrętowego. Między tymi dwoma pokrywami leżał 

zwinięty zapalnik, którego dalszy koniec przechodził przez pokrywę wewnętrzną, 

sięgając do ładunku prochu. Po tym zapalniku, przymocowanym do dolnej pokrywy, 

sunął teraz niewidoczny ogień, obiegając zwój po zwoju, aby w końcowym odcinku 

dać nura do wewnątrz przez drugą pokrywę.

Clout wyjął z kieszeni owiniętą płótnem zatyczkę i zanurzył ją w ciepłej 

smole.

— Niech pan dobrze ją wbije, panie Clout — powiedział Hornblower.

Clout wepchnął zatyczkę do otworu w pokrywie zewnętrznej. Przestali teraz 

słyszeć syk zapalnika, ale każdy w łodzi wiedział, że ogień dalej toruje sobie 

nieuchronnie drogę do środka. Clout nałożył jeszcze sporo smoły na zatyczkę i 

odsunął się.

— Teraz, mój chłopcze — powiedział do pomocnika żaglomistrza.

Tego ostatniego nie trzeba było poganiać. Z igłą i rękawicą żeglarską w ręku 

zajął miejsce Clouta i zaczął zaszywać powłokę z płótna na wierzchu baryłki.

— Rób drobne ściegi — rzucił Hornblower; rzecz naturalna, że pomocnik 

żaglomistrza był zdenerwowany, gdy tak schylał się nad przedmiotem, w którym była 

zamknięta błyskawiczna śmierć. Hornblower też się denerwował, ale niepowodzenie 

poprzedniej próby sprawiło, że pilnował, aby wszystko było zrobione jak należy.

Pomocnik żaglomistrza zrobił ostatni ścieg, zakończył szew i wyjąwszy 

szybkim ruchem nóż z pochwy przeciął nić. Trudno było sobie wyobrazić coś 

bardziej niewinnego z wyglądu niż ta obszyta płótnem baryłka. Gdy tak stała w łodzi, 

wyglądała na głupi, bezmyślny przedmiot. Clout już nakładał smołę na świeżo 

zaszyty koniec; boki i spód zostały grubo zasmołowane przed załadowaniem baryłki 

do łodzi.

— Teraz lina — rzucił Hornblower.

Jak poprzednio, pętla z liny zamocowanej do baryłki została przeciągnięta po 

lince pławy i z powrotem przytwierdzona do baryłki.

— Wy dwaj, podnieść ją. Opuszczać. Ostrożnie.

Beczułka zapadała pod powierzchnię, tańcząc na końcu liny przepuszczanej 

przez marynarzy ręką za ręką. W łodzi nagle osłabło napięcie, co można było poznać 

po tym, że marynarze zaczęli głośno paplać.

background image

— Cisza! — krzyknął Hornblower.

Chociaż opadając na dno zatoki beczułka stała się teraz niewidoczna, 

pozostawała wciąż śmiertelnie niebezpieczna — marynarze nie zdawali sobie z tego 

sprawy. Jeden z nurków siedział już na burcie z kulą w rękach — rzecz zabawna, że 

właśnie teraz Hornblower przypomniał sobie, iż nie wykonał powziętego przedtem 

postanowienia zebrania zapasu odłamków skalnych do tego celu — jego klatka 

piersiowa to się kurczyła, to rozkurczała. Hornblower chciałby mu powiedzieć, żeby 

koniecznie umieścił baryłkę z prochem w najodpowiedniejszy sposób, ale nie mógł 

tego zrobić ze względu na barierę językową. Musiał zadowolić się spojrzeniem 

niosącym i otuchę, i groźbę.

— Dno, sir — oznajmił marynarz zajęty opuszczaniem liny.

Nurek ześliznął się z burty łodzi i zniknął pod wodą. Tam, w dole, z 

ładunkiem prochu i tlącym się zapalnikiem, był on w gorszym niebezpieczeństwie niż 

kiedykolwiek przedtem. „Widzieli kolegę rozerwanego na kawałki przy posługiwaniu 

się latającym zapalnikiem pod Cuddalore” — powiedział mu McCullum. Hornblower 

nie chciał, żeby teraz zdarzyło się coś takiego. Przyszło mu na myśl, że w takim 

wypadku szalupa i on w niej byliby na samym szczycie eksplozji i zawirowanej wody 

i pomyślał, co to za tajemnicza siła popycha go zawsze do dobrowolnego udziału w 

niebezpiecznych przedsięwzięciach. Chyba ciekawość, ale także i poczucie niższości; 

nie przyszło mu natomiast do głowy, że poczucie obowiązku też grało tu jakąś rolę.

Drugi nurek siadł na burcie, z kulą w rękach, oddychając głęboko, i w 

momencie gdy głowa poprzednika wynurzyła się spod wody, zsunął się w dół i 

zniknął. „Zaszczepiłem w nich lęk przed Bogiem — powiedział McCullum. — 

Zapowiedziałem im, że jeśli ładunek wybuchnie w niewłaściwym położeniu, dostaną 

wszyscy po dwa tuziny kijów. I jeszcze powiedziałem, że tu zostaniemy, aż nie 

wydobędziemy tych pieniędzy. Może więc pan polegać na nich. Zrobią, co tylko będą 

mogli”.

I rzeczywiście robili, co mogli. Teraz Looney czekał na burcie i zsunął się w 

dół natychmiast po pojawieniu się drugiego nurka. Nie chcieli tracić ani chwili czasu. 

Hornblower raz po raz spoglądał przez burtę, usiłując zobaczyć coś poprzez wodę, ale 

bez skutku. Była przejrzysta, o przepięknym, intensywnie zielonym kolorze, lecz tak 

rozchlupotana na powierzchni, że w głąb nic nie było widać. Hornblower musiał 

wierzyć, że głęboko w dole, na pewno w półmroku i w paraliżującym chłodzie, 

Looney wlecze baryłkę z prochem w stronę wraka i wpycha ją pod uskok dziobówki. 

background image

Pod wodą baryłka mogła ważyć stosunkowo niewiele dzięki sile wyporu odkrytej 

przez Archimedesa dwadzieścia wieków temu.

Wrócił Looney i natychmiast ruszył na jego miejsce pierwszy nurek. Dla nich 

była to gra o życie i śmierć, loteria bez wygranej. Jeśli ładunek wybuchnie 

przedwcześnie, los podyktuje, który z nich będzie w tym momencie pod wodą. Ale 

inna rzecz, że przeciągnięcie ładunku kilka jardów po dnie na właściwe miejsce nie 

może trwać długo. Miał też nadzieję, że tam, na dole, ogień pełznie wciąż po zwojach 

zapalnika ciasno upchanych między podwójną pokrywą baryłki. Uczeni stwierdzili, 

że zapalniki mogą się palić bez powietrza — przeciwnie niż świece — ponieważ 

saletra, którą jest nasycony sznur, dostarcza takiej samej substancji palnej jak 

powietrze. Było to odkrycie bliskie rozwiązania problemu życia — życie istoty 

ludzkiej gaśnie jak świeca bez powietrza. Można wkrótce oczekiwać odkrycia 

sposobu utrzymywania życia bez powietrza.

Jeszcze jeden skok pod wodę. Ogień sunie po loncie. Clout dał go tyle, żeby 

starczyło na godzinę palenia się — nie mogło go być oczywiście za mało, ale też i nie 

za dużo, bo im dłużej baryłka pozostawała wystawiona na ciśnienie wody, tym 

większa była obawa, że puści w jakimś słabym punkcie i że woda dostanie się do niej. 

Ale Clout zwrócił uwagę, że z zamkniętej przestrzeni między dwiema pokrywami 

wierzchu baryłki ciepło nie może uciekać; będzie tam coraz goręcej i lont zacznie się 

spalać coraz szybciej — ogień może nawet przeskoczyć z jednego zwoju na drugi. 

Innymi słowy, nie można przewidzieć tempa spalania się lontu.

Nurek, który wypłynął właśnie na powierzchnię, krzyknął przenikliwie, w sam 

czas, aby powstrzymać następnego — Looneya — przed skoczeniem w dół. Szybkie 

pytanie, odpowiedź i już Looney odwrócił się do Hornblowera wymachując rękami.

— Wciągnijcie tego człowieka do łodzi — rozkazał Hornblower. — Podnieść 

kotwicę!

Kilka ruchów wioseł wystarczyło, żeby nabrać prędkości; Cejlończycy na 

dziobie świergotali jak wróble o świcie.

— Z powrotem do okrętu — rzucił Hornblower następny rozkaz.

Uda się prosto na pokład nie oglądając się ani razu; nie będzie narażał na 

szwank swojej powagi, czekając na wybuch, który może w ogóle nie nastąpić. 

Wychylił rumpel i łódź płynęła ustalonym kursem w kierunku „Atropos”.

I wtedy to się stało, właśnie gdy Hornblower był odwrócony tyłem. Ponury, 

stłumiony odgłos, niezbyt głośny, jak gdyby wystrzeliło działo w odległej jaskini. 

background image

Hornblower odwrócił się na siedzeniu akurat na czas, żeby zobaczyć, jak wyprzedza 

ich wysoko wybrzuszona fala, podnosząc w górę rufę szalupy. Potem rufa opadła, a 

podniósł się dziób, i szalupa zaczęła kiwać się gwałtownie z dziobu na rufę, jak 

dziecinna łódeczka w wannie. Woda wzbijająca się wokół nich była bezbarwna i 

ciemna. To gwałtowne wzburzenie trwało zaledwie kilka sekund i przeszło, 

zostawiając za sobą rozchybotaną łódź.

— Wybuchła, sir — odezwał się Clout zupełnie niepotrzebnie.

Marynarze rozgadali się jak Cejlończycy.

— Cisza w łodzi! — krzyknął Hornblower.

Był zły na siebie, bo po niespodziewanym odgłosie podskoczył na siedzeniu. 

Potoczył groźnym wzrokiem po marynarzach, którzy zamilkli trwożnie.

— Ster lewo na burtę — warknął Hornblower. — Naprzód !

Łódź obróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku miejsca wybuchu 

zaznaczonego brudną plamą wody. Gdy patrzył w tamtą stronę, na powierzchni 

ukazało się pół tuzina ogromnych bąbli, które pękły po chwili. Potem wypłynęło coś 

innego i jeszcze coś, martwe ryby unoszące się na powierzchni, świecące białymi 

brzuchami w blasku słońca. Szalupa minęła jedną jeszcze nie całkiem martwą; ryba 

czyniła słabe, ledwie dostrzegalne wysiłki, żeby odwrócić się grzbietem w górę i 

zanurzyć się w wodę.

— Milczeć! — powtórzył Hornblower — bo znowu załoga rozpuściła języki. 

— Wiosła złóż.

Wśród ciszy szalupa unosiła się na wodzie w miejscu wybuchu. Martwe ryby, 

plama i nic więcej. Zupełnie nic. Hornblower poczuł nieprzyjemne rozczarowanie; 

powierzchnia wody powinna być zasłana szczątkami wraka i pogruchotanymi 

odłamkami drewna na znak, że baryłka z prochem zrobiła swoje. Brak tego 

wszystkiego oznaczał, że wybuch nie spowodował pęknięcie wraka. Myśli jego 

poszybowły w przyszłość. Trzeba będzie pewnie użyć następnego latającego 

zapalnika i uciec się do najbrutalniejszych gróźb, żeby zmusić nurków do podłożenia 

go pod wrak. Uciekli przed tą eksplozją najwyżej na trzydzieści sekund i nie będą 

skorzy znowu wystawiać się na ryzyko.

Jest odłamek drewna! Nie, to deska użyta jako boja znakowa.

— Wybierzcie tamtą linę — polecił Hornblower wzorowemu. Przy desce był 

tylko dziesięciostopowy odcinek liny — w tym miejscu lina pękła; a więc eksplozja 

jednak miała jakiś skutek. Tylko taki — jak na ironię — oderwana boja znakowa.

background image

— Dać drugą kotwiczkę z liną — rozkazał Hornblower. Trzeba, żeby boja 

znakowa była dalej dość blisko tego punktu, jeśli ma spełniać swoje zadanie.

Hornblower pochwycił spojrzenie Looneya; sądząc po jego zachowaniu, miał 

chęć sprawdzić wynik wybuchu; jakikolwiek by nie był, zbadanie tego już teraz 

oszczędzi im czasu.

— Looney — powiedział Hornblower i wskazał ręką burtę. Wystarczyło jedno 

powtórzenie tego gestu, żeby Looney kiwnął głową, że się zgadza i zaczął się znowu 

rozbierać. Jak Hornblower pamiętał, Looney nie wykonał jeszcze swej dziennej 

normy pięciu nurkowań. Looney nabrał powietrza do płuc i zsunął się do wody, a 

łódź czekała w dryfie. Drobne fale uderzające o jej burty były inne niż zwykle; nie 

było w nich ani śladu regularności jak przy falach wzbudzanych na powierzchni przez 

wiatr — wydawało się, że nadbiegają ze wszystkich stron naraz. Hornblower 

uświadomił sobie, że są to ostatnie, zamierające ruchy wody wzburzonej przez 

eksplozję.

Ukazał się Looney, z cienkimi, związanymi w pęczek czarnymi włosami 

unoszącymi się na wodzie obok jego twarzy. Wyszczerzył zęby w czymś, co można 

by prawie nazwać uśmiechem, gdyby nie to, że oczywiście chwytał ustami powietrze. 

Płynął w kierunku szalupy mówiąc coś przy tym do towarzyszy, którzy zaczęli 

natychmiast świergotać swoimi głosami. Widocznie wybuch, oderwawszy boję 

znakową nie odsunął jej daleko od jej pozycji. Nurkowie wciągnęli Looneya na dziób 

łodzi, wciąż gadając między sobą; Looney zaczął przesuwać się między marynarzami 

i po ławkach w kierunku rufy. Zbliżywszy się do Hornblowera, wytarł coś o połę 

odzieży i położył mu na dłoni z szerokim uśmiechem. To coś miało kształt okrągły, 

było ciężkie, matowe i zaskorupiałe, a jednak… a jednak…

— Na miły Bóg! — zawołał Hornblower.

Był to szyling; Hornblower gapił się na monetę obracając ją w 

palcach.Wszystkie oczy w łodzi były na nią skierowane; marynarze szybko się 

domyślili, co to jest, chociaż nie widzieli dobrze. Któryś wzniósł okrzyk, inni go 

podjęli. Hornblower potoczył spojrzeniem po roześmianych twarzach; nawet Clout 

darł się i wymachiwał kapeluszem.

— Cisza! — krzyknął Hornblower. — Panie Clout, powinien się pan 

wstydzić.

Ale tym razem hałas nie zamarł tak błyskawicznie jak poprzednio; załoga była 

zbyt podniecona. W końcu jednak ucichli i czekali. Hornblower musiał teraz 

background image

obmyślić następny krok. Był zupełnie zdezorientowany — taki rozwój sytuacji 

kompletnie go zaskoczył; przez chwilę nie wiedział co robić dalej. W końcu 

zdecydował, że musi to być działanie powstrzymujące narastanie napięcia. Do 

wydobycia skarbu potrzebny będzie nowy sprzęt; to rzecz pewna. Nurkowie dziś 

wykonali już prawie swoją dzienną normę skoków. Ponadto należałoby 

poinformować McCulluma o wynikach wybuchu i wysłuchać jego decyzji co do 

dalszych kroków. Hornblower uświadomił sobie przy tym, że nie ma pewności, czy 

przyszłe zadania będą łatwe. Jeden szyling to nie ćwierć miliona funtów. Jeszcze 

dużo będzie do zrobienia.

— Wiosła chwyć! — rzucił krótki rozkaz do czekającej załogi łodzi. 

Zaskrzypiały trzony wioseł zakładane do dulek i marynarze pochylili się do przodu, 

gotowi rozpocząć wiosłowanie. — Naprzód!

Pióra wioseł zanurzyły się w wodę i szalupa powoli nabierała prędkości.

— Kierunek na okręt! — mruknął do sternika.

Siedział na ławce rufowej tocząc wokoło groźnym spojrzeniem. Każdy, kto 

widział jego twarz, mógł myśleć, że szalupa wraca po całkowitym niepowodzeniu 

przedsięwzięcia, ale on był tylko zły na siebie, że nie zdążył od razu mieć w 

pogotowiu odpowiednich rozkazów, zaskoczony szylingiem, który został mu 

położony na dłoni. Cała załoga widziała, jak stracił głowę. Jego cenna powaga 

poniosła szwank. Przybywszy na pokład w posępnym nastroju miał ochotę zamknąć 

się w kajucie, ale rozsądek kazał mu iść zaraz na dziób, żeby omówić sytuację z 

McCullumem.

— Srebro sypie się tam kaskadą — oznajmił McCullum po wysłuchaniu 

raportów nurków. — Worki przegniły i po otwarciu się pomieszczenia ze skarbem 

wskutek eksplozji pieniądze zaczęły się wysypywać. Myślę, że to zupełnie jasne.

— A złoto? — spytał Hornblower.

— Looney nie może mi jeszcze nic powiedzieć na ten temat — rzekł 

McCullum. — Ośmielam się zauważyć, że gdybym ja był w szalupie, zebrałbym 

więcej informacji.

Hornblower zagryzł zęby, żeby nie odciąć się za zniewagę. Nic by bardziej nie 

uradowało McCulluma niż kłótnia, a on nie miał zamiaru zaspokoić go w tym 

względzie.

— W każdym razie eksplozja spełniła swoje zadanie — rzucił tonem 

pokojowym.

background image

— Chyba tak.

— Więc dlaczego — zapytał Hornblower — z tym pytaniem zwlekał od 

pewnego czasu — dlaczego, jeśli wrak pękł wskutek wybuchu, szczątki nie 

wypływają na powierzchnię?

— Pan nie wie? — McCullum odpowiedział pytaniem, wyraźnie uradowany, 

że ma więcej wiadomości.

— Nie.

— To jeden z podstawowych faktów w przyrodzie. Drewno zanurzone w 

wodzie na dużej głębokości szybko nią nasiąka.

— Naprawdę?

— Drewno unosi się na powierzchni — o czym pan wie, jak sądzę — dzięki 

powietrzu zawartemu w szczelinach jego masy. Pod ciśnieniem to powietrze zostaje 

wyciśnięte, a pozbawiony wyporu pozostały materiał nie ma tendencji do wypływania 

w górę.

— Rozumiem — rzekł Hornblower. — Dziękuję, panie McCullum.

— Już przywykłem — odparł McCullum — do uzupełniania edukacji 

oficerów królewskich.

— A więc mam nadzieję — mówił Hornblower, wciąż panując nad sobą — że 

będzie pan to czynił dalej w moim wypadku. Jak należy przedsięwziąć następny 

krok?

McCullum zacisnął wargi.

— Gdyby tylko ten przeklęty holenderski doktor — powiedział — miał dosyć 

rozumu, żeby pozwolić mi wstać z łóżka, sam dopilnowałbym wszystkiego.

— Niedługo zdejmie panu szwy — zapewnił Hornblower. — Na razie ważny 

jest czas.

Było rzeczą oburzającą, żeby dowódca na własnym okręcie musiał znosić tego 

rodzaju zuchwalstwo. Hornblower pomyślał, że może złożyć oficjalne zażalenie. 

Może spierać się z McCullumem, zaniechać całego przedsięwzięcia, a w raporcie do 

Collingwooda stwierdzić, że „z powodu absolutnego braku gotowości do współpracy 

ze strony pana Williama McCulluma z biura Czcigodnej Kompanii Wschodnio-

indyjskiej” ekspedycja zakończyła się niepowodzeniem. Wówczas niewątpliwie 

McCullum dostałby urzędowo po łapach. Lepiej jednak osiągnąć sukces, bez żadnego 

współczucia za próbę cierpliwości, na jaką jest wystawiany, niż wracać z 

doskonałymi wymówkami i próżnymi rękami. Było rzeczą równie chwalebną 

background image

schować własną dumę do kieszeni i zmusić McCulluma, żeby wydał odpowiednie 

instrukcje, jak dowodzić oddziałem abordażującym pokład nieprzyjacielski. Równie 

chwalebną — chociaż w mniejszym stopniu zapewniającą uzyskanie pochlebnej 

wzmianki w „Gazette”. Zmusił się do zadawania stosownych pytań i wysłuchiwania 

niechętnych wyjaśnień McCulluma, co należy robić dalej.

Przyjemnie też było później, przy kolacji, móc sobie pogratulować, że 

obowiązek został wykonany, rozkazy wydane i wszystko przygotowane. Gdy siedział 

przy jedzeniu, przyszły mu na myśl słowa McCulluma o kaskadzie srebra. Trzeba 

było trochę wyobraźni, żeby zobaczyć przed oczyma duszy obraz wraka, tam, w 

przejrzystej wodzie, z rozdartym schowkiem i wysypującym się z niego zakrzepłym 

strumieniem srebra. Gray mógłby napisać o tym wiersz; a gdzieś tam w tym skarbcu 

jest złoto. Życie jest piękne, a on jest szczęśliwcem. Powoli zżuł ostatni kęs 

pieczonego jagnięcia i nałożył sobie zielonej sałaty, delikatnych, młodych listków, 

słodkich i smakowitych, pierwszych owoców wiosny tureckiej.

Rozdział XVI

Wiosna turecka nie chciała ustąpić latu bez ostatnich zmagań, bez 

przywoływania na pomoc zimy, która już odeszła. Z północnego zachodu dął 

wściekle zimny wiatr; niebo było szare, a deszcz lał strumieniami. Bębnił po 

pokładzie, spływał potokiem przez odpływniki; spadał nieoczekiwanymi kaskadami z 

różnych miejsc na takielunku; stwarzając załodze okazję do uprania odzieży w 

słodkiej wodzie, nie pozwalał jej wysuszyć. „Atropos” jeździł w różne strony na 

kotwicy, w miarę jak podmuchy z otaczających zatokę gór zmieniały nieustannie 

kierunek, chłostając powierzchnię tak, że tworzyły się na niej niesforne baranki. 

Wiatr i deszcz wydawały się szczególnie przenikliwe. Wszyscy czuli się bardziej 

zziębnięci i przemoczeni, niż gdyby okręt zmagał się ze sztormem na środku 

Atlantyku, z pokładem przeciekającym wskutek luzowania się w szwach kadłuba 

pracującego na fali i masami wody przelewającej się po nim z łoskotem. Posępny 

nastrój i zły humor panowały wśród załogi nękanej chłodem i wilgocią — a 

wywoływał je brak wysiłku fizycznego, zajęć, przy nieustannym bębnieniu deszczu.

Chodzenie po pokładzie rufowym wśród kropli deszczu uderzających o 

ubranie sztormowe działało na Hornblowera przygnębiająco, tym bardziej że nie było 

background image

mowy o kontynuowaniu akcji ratowniczej przed osłabnięciem tej wichury. Skrzynie 

ze złotem leżały pod chłostaną wichrem powierzchnią; był wściekły, że musi czekać 

przez te bezczynne godziny nie wiedząc, czy uda się je wydobyć. Nienawistna była 

mu myśl, że musi wyrwać się z tej bierności i zmusić się do podniesienia ducha 

załogi, ale wiedział, że jest to rzecz konieczna.

— Posłaniec! — powiedział. — Zanieś pozdrowienia ode mnie do panów 

Smileya i Horrocksa i niech przyjdą zaraz do mojej kajuty.

Pół godziny później obie wachty zebrały się na pokładzie sekcjami („daję 

wam na to wszystko pół godziny”, powiedział Hornblower). Marynarze odziani byli 

tylko w spodnie drelichowe i zimne krople spadały na ich obnażone piersi i stopy. 

Było sporo narzekań i niezadowolenia, ale też i uciechy wśród marynarzy z obsady 

marsa, ponieważ musieli się stawić wszyscy członkowie załogi nie pełniący wacht — 

„mają być wszyscy, rozkazał Hornblower, obsada śródokręcia i obsługa ładowni, 

pomocnicy artylerzysty i żaglomistrza”. Zapanowało podniecenie, towarzyszące 

wszelkim wyścigom, i zadowolenie z widoku trzech starszych rangą oficerów 

wachtowych, Jonesa, Stilla i Turnera, gramolących się po wyblinkach w celu zajęcia 

miejsc na salingach i pilnowania, żeby wyścigi przebiegały uczciwie. Hornblower 

stanął na dziobie przy pachołach ze swoją tubą, żeby wiatr mógł nieść jego głos po 

całym pokładzie.

— Na raz stanąć w pozycji! — zawołał. — Na dwa gotów! Na trzy  r u s z a 

ć!

Były to wyścigi sztafetowe, po kolei w górę i na dół po wantach każdego 

masztu, wachta lewoburtowa przeciwko wachcie prawej burty; włączenie tych 

członków załogi, którzy rzadko biegali po masztach albo nawet wcale, dodało pieprzu 

wydarzeniu. Wkrótce sekcje na pokładzie przestępowały z nogi na nogę, obserwując 

z podnieceniem powolne wspinanie się i schodzenie któregoś niezdarnego pomocnika 

artylerzysty czy podoficera; zanim oni nie zakończyli swego biegu, nie wolno było 

ruszyć do następnego masztu i zacząć wspinaczki.

— Ruszaj się, Tłuściochu!

Pegazoskrzydli z obsady marsa, dla których bieganie po wantach było 

drobnostką, podskakiwali na pokładzie zapomniawszy o strugach deszczu, gdy któraś 

rywalizująca z nimi sekcja, zwolniona po zejściu z want ostatniego jej członka, gnała 

radośnie pokładem do następnego masztu, a oni musieli stać i patrzeć na ostrożne 

ruchy najwolniejszego zawodnika z ich burty.

background image

Marynarze wdrapywali się w górę, zbiegali w dół, pędzili dookoła i w poprzek 

pokładu. Książę Seitz-Bunau wrzeszcząc obiegał pokład, oszalały z podniecenia; 

Horrocks i Smiley, starsi burt, skrzeczeli jak kruki, bo zawodziły ich głosy od 

ciągłego krzyku przy organizowaniu swoich ludzi i dodawaniu im otuchy. Pomocnik 

kucharza, ostatni zawodnik z wachty lewej burty, już docierał do salingu grotmasztu, 

gdy Horrocks, który sobie zarezerwował ostatnie miejsce w wachcie prawej burty, 

zaczynał wspinanie się po drugiej stronie. Wydawało się, że wszyscy na okręcie 

krzyczą i gestykulują. Horrocks sunął w górę, a wanty drgały od małpiej szybkości 

jego ruchów. Pomocnik już był na salingu i zaczął schodzić w dół.

— Dalejże, Tłuściochu!

Pomocnik kucharza nie patrzył nawet, gdzie trzeba stawiać stopy i stawiał je 

na co drugą wyblinkę. Horrocks dopadł salingu i skoczywszy chwycił się paduna. 

Ześlizgiwał się w dół z taką prędkością, że lina musiała parzyć mu dłonie. Pomocnik 

kucharza i midszypmen stanęli równocześnie na pokładzie, ale Horrocks miał dalej do 

swojego miejsca w sekcji niż kuchcik. Rozległo się końcowe wycie, gdy obaj 

chwytając powietrze biegli chwiejnym krokiem na swoje pozycje, ale kuchcik był 

pierwszy na stanowisku o cały jard, i oczy wszystkich zwróciły się na Hornblowera.

— Zwycięża wachta lewej burty! — zawyrokował. — Wachta prawej burty da 

przedstawienie jutro wieczorem.

Wachta lewej burty wzniosła ponownie okrzyk, ale wachta prawoburtowa — 

Hornblower obserwował uważnie jej członków — nie czuła się upokorzona. 

Domyślał się, że jest wśród nich wielu takich, których ucieszyła myśl o jutrzejszym 

zademonstrowaniu swoich talentów przed publicznością i którzy już obmyślali swoje 

występy. Przyłożył znowu tubę do warg.

— Uwaga! Panie Horrocks! Panie Smiley! Dajcie swoim zespołom rozkaz 

„rozejść się”!

Gdy Hornblower wracał do swojej kajuty, ujrzał na rufie przy drzwiach do 

mesy oficerskiej dawno nie spotykaną postać, posuwającą się wolnymi krokami pod 

nadzorem doktora.

— Jakże się cieszę, panie McCullum — powiedział Hornblower. — 

Przyjemnie zobaczyć pana nie w koi.

— Cięcie już się zagoiło, sir — oznajmił z dumą Eisenbeiss. — Nie tylko 

zdjąłem szwy, ale uznałem również, że można spokojnie usunąć szczecinę z rany, 

która jest już całkiem odsączona.

background image

— Wspaniale! — rzekł Hornblower. — To znaczy, że wkrótce będzie można 

zdjąć rękę z temblaka?

— Za kilka dni. Wygląda na to, że połamane żebra dobrze się zrosły.

— Tu jest jeszcze trochę sztywne — powiedział McCullum, dotykając prawej 

pachy lewą ręką. Nie okazywał swego zwykłego złego humoru; ale rekonwalescent, 

czyniący pierwszą próbę chodzenia, którego rana jest przedmiotem dyskusji, może się 

czuć na tyle w centrum uwagi, żeby okazać łaskawość w stosunku do innych.

— Ma prawo być — zauważył Hornblower. — Kula z pistoletu wystrzelona z 

odległości dwunastu kroków nie jest mile witanym gościem. Baliśmy się, że pana 

stracimy. Na Malcie sądzili, że kula utkwiła panu w płucach.

— Sprawa byłaby łatwiejsza — odezwał się Eisenbeiss — gdyby nie był on 

tak umięśniony. Trudno było wyczuć kulę w tej masie muskułów.

McCullum wyłowił mały przedmiot z lewej kieszeni spodni i podał go 

Hornblowerowi.

— Widział pan to? — zapytał. Była to kula wyjęta przez Eisenbeissa, 

spłaszczona i zniekształcona. Hornblower widział już ją przedtem, ale nie była to 

chwila sposobna, żeby mówić o tym. Obejrzał ją, jak należało, ku wielkiej satysfakcji 

McCulluma.

— Uważam — powiedział Hornblower — że taką okazję należy uczcić 

uroczyście. Zapraszam panów z mesy oficerskiej na obiad do mnie, a przede 

wszystkim obu panów.

— Jestem naprawdę zaszczycony — odparł McCullum, zaś Eisenbeiss 

pochylił się w ukłonie.

— Powiedzmy jutro. Możemy posilić się w spokoju, przed przedstawieniem, 

które ma dać wachta prawej burty.

Wycofał się do kajuty bardzo z siebie zadowolony. Poćwiczył trochę załogę; 

dał im coś, nad czym muszą się pogłowić; znalazł dobry pretekst do spotkania się z 

oficerami na gruncie towarzyskim, jego ekspert od ratownictwa wyrwał się z objęć 

śmierci i był w lepszym nastroju niż zwykle — a do tego wszystkiego skarb ze 

„Speedwella” leżał jak w dziecinnym schowku na piaszczystym dnie zatoki, ze 

złotem i srebrem czekającym tylko, żeby je zabrać. Zadowolenie z samego siebie 

pomogło mu przetrwać nudę koncertu, przygotowanego przez wachtę prawej burty. 

Młody, przystojny marynarz z obsady fokmarsa śpiewał sentymentalne piosenki; ten 

mdły sentymentalizm był równie nużący dla umysłu Hornblowera jak muzyka dla 

background image

jego głuchego na tony ucha. „Kwiaty na grobie matki” i „Pusta kołyska” — młody 

marynarz wyciskał ostatnią kroplę żałości z ich ponurej treści, a widownia, z 

wyjątkiem Hornblowera, upajała się jego śpiewem. Natomiast starszy pomocnik 

bosmana śpiewał pieśni morskie potężnym basem; Hornblower dziwił się, jak 

słuchacze rekrutujący się z ludzi morza mogą tolerować nieprawidłowe używanie 

terminów nautycznych w tych pieśniach; gdyby na jego okręcie wiatr od rufy zaczął 

szumieć w „wypełnionych żaglach”, oficer wachtowy usłyszałby od niego kilka 

mocnych słów; było też zwykłe dla szczurów lądowych pomieszanie szotów i żagli, a 

Dibdin nie zadał sobie wcale trudu dowiedzenia się, że „zwykły hulk” może być dalej 

wykorzystywany z pożytkiem dzięki zamontowaniu na nim nożyc — określenie to nie 

oznaczało kompletnego hulka ani niczego w tym rodzaju. I oczywiście w pieśni 

kładziono akcent na fakt, że Tom Bowling nie żyje, podobnie jak mityczna matka i 

dziecię z kolebki, o których śpiewał marynarz z fokmarsa. „Odszedł hen, w górę” i 

najwyraźniej cała załoga współczuła mu z tego powodu.

Skoczne tańce marynarskie bardziej mu się podobały; podziwiał lekkość i 

grację tancerzy, co pozwoliło mu nie słyszeć słodkiego, piskliwego dźwięku fletu, na 

którym grał im do tańca ten sam pomocnik kucharza, który swoim końcowym 

wysiłkiem przeważył szalę zwycięstwa na stronę lewej burty — jego usługi jako 

akompaniatora były widocznie tak niezbędne, że poproszono go o to, mimo że 

oficjalnie wachta lewej burty obecna była na koncercie w roli gości. Dla Hornblowera 

najzabawniejszą częścią wieczornego przedstawienia była w gruncie rzeczy różnica 

postaw obu wacht: prawej — jako gorliwych gospodarzy i lewej — jako 

krytykujących gości. I znów, gdy wieczór dobiegł końca, mógł sobie pogratulować 

kawałka dobrej roboty. Miał chętną i zdyscyplinowaną załogę i zadowalający zespół 

oficerów.

A następny ranek przyniósł prawdziwy triumf, satysfakcjonujący 

Hornblowera, mimo iż został na okręcie, pozwoliwszy McCullumowi, z ręką wciąż 

na temblaku, wypłynąć z szalupą, barkasem i całym nowym sprzętem 

skonstruowanym dla potrzeb akcji ratowniczych. Gdy łodzie wracały, Hornblower 

stał przy burcie, grzejąc się w promieniach słońca, które właśnie zaświeciło na niebie.

McCullum wskazał lewą ręką na duży stos między środkowymi ławkami 

szalupy, a potem odwrócił się i pokazał na drugi, na barkasie. Srebro! Nurkowie 

musieli szybko uwijać się na dnie, nagarniając rękoma monety do spuszczonych 

kubłów.

background image

Łodzie stanęły przy burcie i brygada robocza gotowała się do przeładowania 

tej masy srebra na pokład. Rozkaz rzucony nagle ostrym tonem przez McCulluma 

zatrzymał trzech Cejlończyków, którzy zamierzali właśnie iść na dziób do swoich 

legowisk. Patrzyli na niego bojaźliwie, gdy wydawał im następny rozkaz w ich 

dziwnym języku i powtarzał go raz jeszcze. A potem zaczęli z ociąganiem ściągać 

odzież z siebie; Hornblower widział ich poprzednio tyle razy rozbierających się w 

ciągu dni — zdawało mu się, że było to wiele tygodni temu — gdy zaczęły się 

operacje ratownicze. Zdejmowali jedną po drugiej fałdziste szaty.

— Założę się — powiedział McCullum — że podzielili między sobą 

pięćdziesiąt funtów.

Jedna ze sztuk odzieży kładziona na pokładzie wydała dziwny brzęk mimo 

ostrożności jej właściciela.

— Sierżancie! — powiedział Hornblower do podoficera żandarmerii — 

przeszukajcie te ubrania!

Na oczach szczerzącej zęby załogi szwy i fałdy ubrań zostały opróżnione z 

monet, a były ich tam tuziny.

— Przy każdym nurkowaniu próbują tej sztuczki — wyjaśnił McCullum.

Hornblower mógł tylko się dziwić, jak nagi człowiek wchodząc z morza do 

łodzi był w stanie niedostrzegalnie włożyć srebrne monety do swej odzieży, ale nie 

ma granic dla pomysłowości ludzkiej.

— Byliby bogaci do końca życia, gdyby udało im się zabrać to ze sobą do 

Jaffry — ciągnął McCullum. Wróciwszy do języka nurków kazał im odejść, a gdy 

pozbierali ubrania i znikli, zwrócił się znów do Hornblowera: — Szybciej pójdzie 

ważenie tych monet niż liczenie. Jeśli przeniesiemy tu wszystko, będzie tego razem 

cztery tony.

Srebro na tony! Żaglomistrz poszył na nie worki z nowego płótna i, podobnie 

jak na utraconym „Speedwellu”, opróżniono część ładowni, żeby je tam 

zmagazynować. A Hornblower stwierdził, że głęboka prawda tkwi w historii o 

Midasie, który otrzymał dar Złotego Dotyku nie tak daleko od miejsca, gdzie 

„Atropos” stał na kotwicy. Podobnie jak Midas, który utracił szczęście w momencie, 

gdy świat musiał go uznać za najszczęśliwszego człowieka na ziemi, tak Hornblower 

utracił swoje szczęście w tym momencie sukcesu. Z chwilą bowiem, gdy złożono 

srebro w schowku ładowni, zaczął się niepokoić o monety. Nie wątpił w 

pomysłowość, upór i zdolności marynarzy, których miał pod swoją komendą; nie miał 

background image

też wątpliwości co do kryminalnej przeszłości wielu z nich, wymiecionych z 

więzienia Newgate. Opowiadano niezliczone historie o sprytnych sposobach 

wykradania napojów alkoholowych przez marynarzy, lecz człowiek, który je ukradł, 

zdradzał się prędzej czy później. Tu były pieniądze, monety angielskie, i tylko krucha 

drewniana ścianka grodziowa chroniła je przed złodziejami. Toteż podobnie jak na 

„Speedwellu” wzmocniono ścianki grodziowe i pokłady grubymi, przybitymi do nich 

deskami; trzeba też było zmienić staranne i dobrze rozplanowane rozmieszczenie 

zapasów w ładowni, ustawiając największe beczki z wołowiną, które można było 

przesuwać tylko przy pomocy lin i bloków, pod grodziami, aby przeszkodzić 

złodziejom w dokonaniu włamania. Mimo to Hornblower spędzał bezsennie noce, 

uprzytomniając sobie usytuowanie dolnej części ładowni i zastanawiając się najpierw, 

jak on sam zabrałby się do włamania, a potem jak przeciwdziałałby takiej próbie. 

Uczucia te nasilały się z dnia na dzień, w miarę jak rosły stosy worków ze srebrem, 

aby dojść do szczytu tego triumfalnego dnia, gdy nurkowie McCulluma dotarli do 

złota. McCullum znał się na swojej robocie, to nie ulegało wątpliwości. Jednego dnia 

powiedział Hornblowerowi o znalezieniu skrzynki ze złotem; następnego ranka 

Hornblower zobaczył, jak wyrusza barkas i szalupa, z łączącymi je drągami 

zamontowanymi na rufach, z założonymi na nie blokami i taliami, z milami 

przygotowanych lin w zwojach, deskami, kubłami, wszystkim, co pomysłowość 

ludzka mogła wymyślić do użycia przy realizacji tego nowego zadania. Hornblower 

obserwował przez lunetę, jak obie łodzie stanęły obok siebie nad wrakiem. Widział 

nurków wchodzących do wody i wychodzących z niej raz za razem. Patrzył, jak 

opuszczano na taliach liny z przyczepionymi do nich obciążnikami; raz i drugi 

zaobserwował, że marynarze ciągnący liny talii przerywali pracę, czekając na innego 

nurka schodzącego do wody przypuszczalnie w celu rozplatania liny. W końcu 

spostrzegł, że marynarze znów zaczęli ciągnąć i dotąd ciągnęli, zwijając 

równocześnie liny w łodziach, aż między dwoma łodziami coś wynurzyło się nad 

wodą, a echo okrzyku triumfu dobiegło do okrętu.

Było to coś dużego, co ostrożnie wciągnięto na rufę szalupy — Hornblower 

widział, jak pod przenoszonym ciężarem rufa zapadła się w wodę, a dziób dźwignął 

się w górę. Obliczył już sobie, że stopa sześcienna złota waży pół tony — a złoto było 

w cenie, pięć papierkowych gwinei i więcej za uncję. To były bajońskie sumy; 

Hornblower przyglądał się szalupie dobijającej do burty; na jej dnie leżał dziwny 

przedmiot, na pół pokryty porostami.

background image

— Jest chyba okuta prętami żelaznymi — powiedział McCullum stając przy 

nim, podczas gdy Jones nerwowo nadzorował przeładunek na okręt — a do tego z 

najlepszego żelaza z Sussex. Stal zardzewiałaby na nic już rok temu, a niektóre z tych 

prętów są dotąd całe. Porosty na dębowym drewnie miały pewnie jard długości — 

moi chłopcy zmuszeni byli je poobcinać, zanim mogli przełożyć talie.

— Ej, wy tam, ostrożnie! Powoli! — krzyczał Jones.

— Reja, przestać ciągnąć! — wołał bosman. — Teraz wy, przy sztagtalii, 

wybierać!

Skrzynia zawisła nad pokładem, balansując na podtrzymujących ją linach.

— Ostrożnie! Reja, opuszczać w dół! Powoli! Sztagtalia, opuszczać! Powoli!

Skrzynia spoczęła na pokładzie; wyciekały z niej jeszcze strużki wody. 

Zamknięte w środku złoto starczyłoby na zbudowanie, uzbrojenie i wyekwipowanie 

całego „Atropos”, wypełnienie jego ładowni zapasami na rok, wypłacenie 

miesięcznej zaliczki dla załogi i jeszcze sporo by zostało.

— A więc to jedna z nich — powiedział McCullum. — Czuję, że pozostałe 

dwie nie dadzą się wyjąć tak łatwo. Jak dotąd, jest to najłatwiejsza praca, jaką miałem 

kiedykolwiek do wykonania. Mieliśmy szczęście… z pańskim brakiem 

doświadczenia nigdy się pan nie dowie, jak wielkie szczęście.

Ale Hornblower wiedział, ile miał szczęścia. To, że McCullum przeżył strzał z 

pistoletu w żebra; że nurkowie cejlońscy przetrwali podróż dookoła Afryki z Indii do 

Azji Mniejszej; miał szczęście — niewiarygodne szczęście — że Turcy trwali w tak 

błogim spokoju ducha, pozwalając mu przeprowadzać operację ratowniczą w zatoce i 

nie domyślając się, co właściwie robi, ani mu nie przeszkadzając. Właśnie przez 

wzgląd na ten szczęśliwy zbieg okoliczności pogodził się w końcu z kłopotami 

związanymi z pilnowaniem skarbu w ładowni. Jest najszczęśliwszym człowiekiem na 

ziemi; szczęściarzem (mówił sobie), a przecież w pewnym stopniu zawdzięcza sukces 

swoim własnym zaletom. Sprytnie postępował z mudirem. Chytrym posunięciem było 

przyjęcie łapówki za pozostanie tu w zatoce na kotwicy, udawanie, że wzdraga się 

zrobić rzecz, na której mu tak bardzo zależało. Collingwood pochwali go, bez 

wątpienia. Odzyskał srebro; odzyskał już także jedną trzecią złota. Uzyska pochwałę 

władz, nawet gdyby McCullum stwierdził, że nie uda się wydobyć reszty.

Rozdział XVII

background image

Te poranki śródziemnomorskie były piękne. Przyjemnie było wyjść na pokład, 

gdy jutrzenka przechodziła w jasny dzień; zwykle wtedy wiatr ucichał, zostawiając 

zatokę gładką jak szkło, odbijającą, z nasilającym się światłem dnia, intensywny 

błękit nieba, w miarę jak słońce podnosiło się nad góry Turcji. Powietrze było 

orzeźwiająco chłodne — nie na tyle, żeby trzeba było nakładać grubą kurtkę — tak że 

rosnące ciepło promieni słonecznych pozwalało chłonąć je zmysłami. W czasie 

spacerów po pokładzie, obmyślając bez pośpiechu plany na bieżący dzień, 

Hornblower sycił się pięknem i świeżością; a na samym dnie mózgu, dodając smaku 

przeżywanej przyjemności, jak sos podnoszący na końcu smak jakiejś wspaniałej 

potrawy, tkwiła świadomość, że gdy zejdzie pod pokład, zasiądzie przed talerzem 

jajecznicy i dzbankiem kawy. Piękno widziane dookoła, rosnący apetyt i możność 

natychmiastowego jego zaspokojenia — przynajmniej te rzeczy uświadamiały mu, że 

jest szczęśliwcem.

Dziś nie czuł się tak szczęśliwy jak zawsze, zamiast bowiem rozmyślać w 

samotności, musiał poświęcić nieco uwagi McCullumowi i jego sprawom.

— Raz jeszcze spróbujemy zadziałać tak jak dotąd — powiedział McCullum. 

— Poślę dziś znowu chłopców na dno i zobaczę, co będą mieli do powiedzenia. Lecz 

obawiam się, że obecnie dostęp do tej skrzyni jest niemożliwy. Zacząłem to 

podejrzewać wczoraj.

Dwa dni temu wydobyto drugą z trzech skrzyń złota, ale dopiero po 

powiększeniu otworu we wraku za pomocą ładunku materiałów wybuchowych.

— Tak — potwierdził Hornblower. — To był istotny punkt w pańskim 

sprawozdaniu.

— Niełatwo skłonić ich do nurkowania do samego wnętrza rozbitego wraka.

— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.

W mrocznych głębinach, pod trudnym do wytrzymania ciężarem stu stóp 

wody, przedzieranie się przez splątane szczątki, wstrzymując oddech i dusząc się, 

musiało być przerażającym zadaniem.

— Pokład odchylił się od szczeliny w burcie i wydaje mi się, że ostatnia 

eksplozja wyrzuciła skrzynię przez nią w dół. Teraz przykrywa ją cały wrak — 

stwierdził McCullum.

— Więc co pan proponuje zrobić?

— Przypuszczam, że zajmie to nam ze dwa tygodnie. Wezmę pół tuzina 

background image

ładunków — oczywiście z latającymi zapalnikami — i rozsadzę cały wrak na 

kawałki. Ale muszę poinformować pana oficjalnie, że mimo to wynik może być 

niezadowalający.

— To znaczy, że nawet wtedy może pan nie wydobyć złota?

— Tak.

Dwie trzecie złota i całe srebro leżało już w ładowni pod pokładem „Atropos” 

— nie najgorsze częściowe załatwienie sprawy, lecz równie niezadowalające jak 

wszelkie nieosiągnięcie pełni.

— Jestem pewien, że zrobi pan wszystko, co w pańskiej mocy, panie 

McCullum — rzekł Hornblower.

Zaczęła już wiać poranna bryza. Pierwsze łagodne tchnienia obróciły 

„Atropos” z miejsca, gdzie stał na wodzie w całkowitym bezruchu. Łańcuch 

kotwiczny zaczął znowu naprężać się. Hornblower poczuł na policzkach lekki 

powiew wiatru omiatającego pokład.

Od kilku sekund coś go dręczyło. Podświadomie zauważył coś, gdy kończył 

swe ostatnie zdanie do McCulluma, coś, jak komar widziany kącikiem oka. Spojrzał 

na porośnięte sosnami zbocza półwyspu Ada, na prostokątny zarys fortu na szczycie. 

Piękność poranka nagle zszarzała i zbladła; doskonały nastrój wywołany 

świadomością sukcesu nagle zmienił się w obawę.

— Niech mi pan poda lunetę — warknął do wachtowego podoficera 

nawigacyjnego.

W gruncie rzeczy nie potrzebował lunety: umiejętność dedukcji wzmocniła 

jego nieuzbrojone oko, a luneta pokazała mu tylko to, co miał pewność zobaczyć. 

Nad fortem na półwyspie powiewała flaga — czerwona flaga Turcji, w miejscu, gdzie 

wczoraj jej nie było i gdzie nie było jej od przybycia okrętu do zatoki Marmaris. 

Wniosek mógł być tylko jeden. W forcie jest teraz wojsko; oddziały musiały wrócić 

do Marmaris — musiały obsadzić działa fortu. Był durniem, głupim, bezmyślnym 

idiotą, zaślepionym przez samozachwyt. Teraz, gdy to sobie uświadomił, jego umysł 

zaczął pracować gorączkowo. Został całkowicie wyprowadzony w pole; mudir ze 

swoją białą brodą i gorliwością niewiniątka nabrał go tak samo jak on sądził, że 

nabiera mudira — uśpił jego czujność, zyskując czas na ściągnięcie wojska, gdy on 

sądził, że zyskuje czas na przeprowadzenie operacji ratowniczych. Poczuł gorzką 

pogardę dla siebie, uświadamiając sobie, że cała praca na wraku musiała być 

dokładnie śledzona z brzegu. Nawet Turcy mają lunety — musieli widzieć wszystko, 

background image

co się robiło. Na pewno wiedzą o wydobyciu skarbu, a teraz obsadzili działa 

strzegące wyjścia i zamknęli go w pułapce.

Z miejsca gdzie stał na rufie, nie było widać Wyspy Przesmyków — Cypel 

Czerwonego Urwiska leżał z nią w jednej linii. Nie powiedziawszy słowa do 

zdumionego podoficera nawigacyjnego, pobiegł na dziób i rzucił się do want 

fokmasztu. Wspiął się po nich, dysząc ciężko, tak szybko jak zawodnicy w tamtym 

głupim wyścigu sztafetowym, potem obrócony plecami do dołu wspiął się po 

podwantkach marsa i wyżej, po wantach stengi, na saling fokmasztu. Nad fortem na 

Wyspie Przesmyków też powiewała flaga; przez lunetę dojrzał kilka łodzi 

wyciągniętych na plażę w małej zatoczce, co wyjaśniało, w jaki sposób zostało tam 

przewiezione wojsko w nocy lub o pierwszym brzasku. Armaty z Wysp Przesmyków 

mogły skrzyżować ogień z działami na półwyspie Ada i trzymać pod obstrzałem 

wejście, a także kręty kanał między wyspą i skałą Kaia. Butelka została zamknięta 

korkiem. On i „Atropos” znaleźli się w potrzasku.

Nie tylko zresztą armaty. Słońce od wschodu, świecące mu w plecy, odbiło 

się, daleko w Kanale Rodoskim, od trzech plamek o geometrycznym kształcie, 

widocznych jedna obok drugiej na widnokręgu, dwóch prostokątów i trójkąta — żagli 

dużego okrętu, oczywiście tureckiego. Równie oczywisty był fakt, że nie może być to 

zwykły zbieg okoliczności, iż podniesienie flag nad fortami nastąpiło właśnie w 

momencie pojawienia się tych żagli. Flagi wciągnięto, gdy tylko w wyniosłym forcie 

na półwyspie Ada dostrzeżono żagle; zlekceważony Turek potrafił zrobić świetnie 

zaplanowane śmiałe posunięcie. Za godzinę — nawet mniej — okręt zablokuje 

wejście do zatoki. Mając wiatr od morza w kierunku zatoki nie mógł mieć nadziei na 

ucieczkę, nawet nie biorąc pod uwagę faktu, że gdyby spróbował halsować w stronę 

wyjścia, działa z Ady zmiotłyby mu maszty. Pogrążony w rozpaczy Hornblower 

przywarł tu, w górze, do salingu, z lunetą w dłoni; rozpaczy człowieka mającego 

przeciwko sobie wszelkie przeciwności losu towarzyszyła ogromna pogarda dla 

samego siebie odczuwana przez kogoś, kto został przechytrzony, wywiedziony w 

pole. Wspomnienie niedawnego gratulowania samemu sobie było jak odbijający się 

echem śmiech tłumu pogardliwych widzów, który głuszył mu myśli i paraliżował 

pracę mózgu.

Była to zła chwila, tam wysoko na salingu fokmasztu, chyba najgorsza, jaką 

przeżył dotąd Hornblower. Powoli wracało opanowanie, mimo zupełnego braku 

nadziei. Patrząc znowu przez lunetę na zbliżający się okręt, Hornblower zauważył jej 

background image

drżenie powodowane drżeniem jego rąk; okular oślepiał go, ocierając się o rzęsy. 

Mógł przyznać przed sobą, że jest głupcem — jakkolwiek by gorzkie było takie 

przyznanie — ale nie może uznać siebie za tchórza, przynajmniej tego rodzaju. A 

jednak czy jest coś warte wysiłku? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie, że ziarenko 

pyłu w trąbie powietrznej zachowa swoją godność? Zbrodniarz wieziony na wózku 

do Tyburn pod spojrzeniami nieczułego tłumu usiłuje panować nad sobą, nie 

poddawać się żałosnym obawom i słabościom ludzkim, umierać bez trwogi, by 

zachować szacunek dla samego siebie, ale cóż mu z tego, jeśli za pięć minut 

przestanie żyć? Była straszna chwila, gdy Hornblower pomyślał, jak łatwe byłoby 

inne rozwiązanie. Wystarczyło puścić uchwyt, żeby zacząć spadać w dół, w dół, aż do 

roztrzaskania się o pokład, i już wszystko się skończy, nie trzeba będzie dalszych 

wysiłków, koniec, zapomnienie; byłoby to znacznie łatwiejsze, niż stanąć wobec 

współczucia lub pogardy towarzyszy, udając że się tego nie zauważa. Kusiło go, żeby 

rzucić się w dół, jak Chrystus był kuszony przez szatana.

Potem powtórzył sobie, że nie należy do tego rodzaju tchórzy. Uspokoił się; 

spływający pot ziębił mu skórę. Zamknął lunetę z trzaskiem, który zabrzmiał czysto 

w szumie wiatru wokół jego uszu. Nie miał pojęcia, co zrobi, ale przystąpienie do 

schodzenia z salingu, stawianie na wyblinkach najpierw jednej stopy, a potem drugiej, 

przekonanie się, że mimo odczuwalnej słabości bezpiecznie zakończył schodzenie, 

było mechanicznym ćwiczeniem, które podziałało na niego kojąco. A gdy już 

postawił stopę na pokładzie, mógł kontynuować to ćwiczenie, starając się 

zachowywać całkiem niewzruszony, niezmącony spokój, ziarenko piasku nie 

poddające się zmianie pośród wiru powietrznego, mimo iż miał uczucie, że policzki 

pobladły mu pod opalenizną. Pożyteczną rzeczą okazał się nawyk; odrzucenie głowy 

do tyłu i wykrzyknięcie rozkazu wprawiło znowu w ruch mechanizm działania, tak 

jak zegar, który stanął, zaczyna cykać i cyka dalej po jednym potrząśnięciu.

— Panie McCullum! Proszę zaprzestać tych przygotowań. Oficer wachtowy! 

Wezwać całą załogę. Niech wciągną szalupę. Barkas może na razie zostać.

Zaskoczony Jones pośpieszył na pokład, usłyszawszy, że wzywana jest cała 

załoga.

— Panie Jones! Niech pan każe przewlec cumę przez przewłokę rufową. Chcę 

mieć założony szpryng na linie kotwicznej.

— Szpryng, sir? Tak jest, sir.

Wywołanie spojrzeniem ostatnich trzech słów po pełnych zaskoczenia dwóch 

background image

pierwszych było drobną rekompensatą za jego własne cierpienia. Ludzie idący do 

służby na morzu, a dziesięć razy bardziej do służby na okręcie wojennym, muszą być 

gotowi do wykonywania najbardziej nieoczekiwanych rozkazów, i to w każdej chwili 

nawet zakłócających zajęcia o spokojnym poranku, jak polecenie założenia szpryngu 

na linę kotwiczną — cuma wypuszczona przez przewłokę na rufie i zamocowana do 

tej liny pozwoli, wciągając szpryng przy pomocy kabestanu, obracać okręt nawet 

stojący w miejscu i tak kierować jego działa, żeby miały w zasięgu dowolne, coraz to 

inne sektory ostrzału. Okazało się, że była to chyba jedyna czynność, której 

Hornblower nie przećwiczył ze swoją załogą.

— Za wolno pan się rusza, panie Jones! Sierżancie, zapisać nazwiska tamtych 

trzech!

Midszypmen Smiley odpływał z końcem cumy w barkasie; Jones, pędząc w 

kierunku dziobu, chrypł od wykrzykiwania przez tubę instrukcji dla Smileya, dla 

marynarza stojącego obok przy kabestanie, dla marynarza na rufie z cumą. Wybrano 

nieco linę kotwiczną, potem ją znowu popuszczono.

— Szpryng gotowy, sir.

— Bardzo dobrze, panie Jones. Wciągnąć barkas na pokład i zarządzić 

pogotowie bojowe.

— Ee… tak jest, sir. Rozkaz gwizdkiem „załoga na stanowiska”. Przygotować 

okręt do boju. Dobosz! Bić na alarm.

Na tak małym okręcie jak „Atropos” nie było oddziału żołnierzy piechoty 

morskiej. Chłopiec okrętowy, mianowany doboszem, przyłożył pałeczki do bębna. 

Wojenny dźwięk — nie ma bardziej wojowniczego odgłosu jak odgłos werbla — 

poniesie się nad wodą i rzuci wyzwanie tym na lądzie. Barkas chwiejąc się w 

powietrzu osiadł na legarach; podnieceni marynarze, mając jeszcze w uszach echo 

werbla, opasali łódź linami i zamocowali w położeniu; już ci z obsady pomp 

kierowali na łódź strumień wody, żeby ją wypełnić — niezbędna ostrożność na 

wypadek zapalenia się barkasa, który jednocześnie stanowić będzie wygodny zbiornik 

z wodą do tłumienia pożaru gdzie indziej. Marynarze odeszli od talii i pognali na 

swoje stanowiska.

— Panie Jones, załadować i wytoczyć działa, jeśli łaska.

— Tak jest, sir.

Pan Jones znowu był zaskoczony. W czasie ćwiczebnych przygotowań do 

boju zwykle symulowano tylko ładowanie dział; w przeciwnym razie po zakończeniu 

background image

ćwiczeń trzeba byłoby się parać trudnym i marnotrawnym wyciąganiem przybitek i 

ładunków. Na wydany okrzykiem rozkaz chłopcy od noszenia prochu pobiegli pod 

pokład, żeby przynieść ładunki, które pan Clout układał w komorze nabojowej. 

Któryś działonowy wrzasnął, rzucając się całym swoim ciężarem na talię, żeby 

wytoczyć armatę.

— Cisza!

Załoga zachowywała się całkiem dobrze; mimo podniecenia tym, co się 

działo, pracowali w milczeniu, z wyjątkiem tego jednego okrzyku. Ciągłe ćwiczenia i 

bezlitosna dyscyplina działały, jak widać skutecznie.

— Gotowy do boju, sir! — zameldował Jones.

— Proszę założyć siatki przeciwabordażowe.

To było nieprzyjemne, denerwujące zadanie. Trzeba było wyciągnąć siatki na 

pokład, rozłożyć je odpowiednio wzdłuż burt okrętu i przymocować ich dolne końce 

do podwięzi wantowych. Następnie należało przewlec liny od noków rei i z noku 

bukszprytu przez górne brzegi sieci. W końcu ciągnąc powoli za fały podnoszono 

siatki do właściwego położenia i rozchylano je na zewnątrz od burt okrętu, od dziobu 

do rufy, tak aby abordażujący nie mogli dostać się na pokład przez burty.

— Dosyć — rozkazał Jones, gdy linki do przeciągania zostały już naprężone.

— Za mocno, panie Jones! Mówiłem to już panu przedtem. Poluzować te fały.

Mocno napięte siatki abordażowe, naciągnięte do granic możliwości, 

wyglądały może po żeglarsku, ale nie były zbyt skuteczne z punktu widzenia ich 

funkcji jako przeszkód. Na luźną, zwisającą siatkę dużo trudniej jest wejść i trudniej 

ją przeciąć. Hornblower obejrzał siatkę zwisającą w nierównych festonach.

— Dosyć!

Teraz było lepiej. Te siatki nie miały zdać egzaminu podczas inspekcji 

admirała, lecz zatrzymać abordażujących.

— Siatki przeciwabordażowe założone, sir — meldował Jones po chwili 

przerwy, aby zwrócić uwagę dowódcy na fakt, że załoga okrętu czeka na dalsze 

rozkazy. Hornblower sam wydał ostatni.

— Dziękuję, panie Jones.

Hornblower mówił tonem, jak gdyby był nieobecny; spojrzenie miał 

skierowane nie na Jonesa, ale gdzieś w dal. Automatycznie Jones poszedł za jego 

wzrokiem.

— Dobry Boże! — powiedział Jones.

background image

Wielki okręt opływał Cypel Czerwonego Urwiska i wchodził do zatoki. 

Wszyscy zobaczyli go w tej samej chwili i podniosła się fala okrzyków.

— Milczeć, wy tam!

Wielki okręt, krzykliwie wymalowany na czerwono i żółto, wpływał pod 

marslami, z proporcem komodorskim na grotmaszcie i flagą Proroka na gaflu. Była to 

ogromna, ciężka jednostka, bardzo przestarzała, z dwoma rzędami armat po każdej 

stronie, tak że jej burty wydawały się nienaturalnie wysokie w stosunku do długości 

okrętu; była nienaturalnie szeroka, a bukszpryt sterczał wyżej, niż to było przyjęte we 

współczesnych europejskich marynarkach wojennych. Jednakże pierwszą rzeczą 

zwracającą uwagę było łacińskie ożaglowanie bezanmasztu; upłynęło przeszło 

trzydzieści lat od czasu, gdy ostatni bezanżagiel łaciński w marynarce królewskiej 

został zastąpiony przez stermarsel prostokątny. Gdy Hornblower zobaczył przez 

lunetę ten okręt po raz pierwszy, trójkątny pik jego bezanżagla przy dwóch marslach 

prostokątnych zdradził mu nieomylnie kraj jego pochodzenia. Wyglądał jak ze 

starego sztychu; gdyby nie bandera, mógłby znaleźć się w szyku bojowym floty 

Blake'a albo Van Trompa, nie powodując żadnych uwag. Musi to być ostatni z 

ocalałych niedużych i mało zwrotnych okrętów liniowych, zastąpionych przez 

wspaniałe jednostki siedemdziesięcioczterodziałowe; nieduży i mało zwrotny, ale 

uzbrojony w tyle dział, że jedną salwą burtową może zamienić malusieńkiego 

„Atropos” w strzaskany wrak.

— To proporczyk komodora, panie Jones — powiedział Hornblower. — 

Proszę oddać mu salut.

Mówił kątem ust, bo trzymał lunetę wycelowaną na okręt. Furty strzelnicze 

były na nim zamknięte; na wysokim baku zobaczył biegających jak mrówki 

marynarzy, którzy czynili przygotowania do rzucenia kotwicy. Na pokładzie roiło się 

od nich; dziwny to był widok, jak przy sprzątaniu żagli balansowali na pochyłej rei 

bezanmasztu — Hornblower nigdy nie przypuszczał, że będzie oglądać coś takiego w 

swoim życiu, szczególnie że ci ludzie odziani byli w długie, luźne koszule, 

przypominające sutanny, które trzepotały wokół ich ciał przewieszonych przez reję.

Dziewięciofuntówką na dziobie puknęła z przenikliwym hukiem — któryś 

chłopiec od noszenia prochu musiał pobiec szybko pod pokład , żeby przynieść te 

jednofuntowe ładunki używane do salutów — a kłębek dymu i huk oznajmiły, że 

okręt turecki odwzajemnił pozdrowienie. Postawiono tam grotmarsel na motylka — 

jeszcze jeden dziwny widok w tych okolicznościach — i okręt zaczął wolno płynąć 

background image

zatoką w ich kierunku.

— Panie Turner! Proszę tutaj, będzie pan tłumaczył, Panie Jones, niech pan 

pośle kilku ludzi do kabestanu. Wybierzcie w razie potrzeby szpryng, żeby działa 

ustawiły się na cel.

Okręt turecki zbliżał się.

— Obwołać go — powiedział Hornblower do Turnera.

Turek odwzajemnił obwołanie.

— To „Mejidieh”, sir — meldował Turner. — Widziałem go przedtem.

— Niech pan powie, żeby nie podpływali blisko.

Turner powtórzył jego polecenie przez tubę, ale „Mejidieh” wciąż płynął ku 

nim.

— Niech nie podchodzą! Panie Jones! Wybierać szpryng. Uwaga przy 

działach!

„Mejidieh” zbliżał się coraz bardziej, zaś „Atropos” obracał się, z działami 

wymierzonymi w jego stronę. Hornblower przyłożył tubę do ust.

— Nie podchodzić albo strzelam do was!

Prawie niedostrzegalnie okręt turecki zmienił kurs i prześliznął się obok 

„Atropos”, na tyle blisko, że Hornblower mógł zobaczyć twarze ludzi oblepiających 

burtę na całej długości; twarze z wąsikami i twarze z brodami; jedne koloru mahoniu, 

a inne prawie czekoladowe. Hornblower obserwował, jak turek zawraca, wykręcając 

na wiatr, z ostro zbrasowanym grotmarslem zrefowanym na motylka, idzie kilka 

chwil nowym kursem, a potem zwija żagle i staje na kotwicy w odległości jednej 

czwartej mili. W duszy Hornblowera podniecenie wywołane przygotowaniami do 

boju rozwiało się, ustępując poprzedniemu przygnębieniu. Szmer rozmów dobiegł go 

od strony obsady dział — trudno byłoby go stłumić, teraz, gdy mieli przed oczyma 

niezwykłego przybysza.

— Płynie ku nam ta łódź z ożaglowaniem łacińskim, sir — meldował 

Horrocks.

Sądząc po szybkości, z jaką się pojawiła, musiała oczekiwać na przybycie 

„Mejidieha”. Hornblower patrzył, jak przepływa tuż pod jego rufą; słyszał niemal 

wymianę słów między okrętem i łodzią, która zaraz podeszła pod burtę „Atropos”. 

Usłyszał obwołanie skierowane do nich przez siedzącego na ławce rufowej 

białobrodego mudira.

— Chce wejść na pokład, sir — powiedział Turner.

background image

— Niech przychodzi — odparł Hornblower. — Zróbcie taki otwór w siatce, 

żeby mógł przejść.

W kajucie pod pokładem mudir wyglądał zupełnie tak samo jak przedtem. 

Siedział ze zwykłym swoim kamiennym wyrazem twarzy; w każdym razie nie było 

na niej oznak triumfu. Potrafił grać i wygrywać jak dżentelmen; Hornblower, nie 

mając w ręku ani jednego atutu, postanowił pokazać, że i on potrafi grać i przegrywać 

jak dżentelmen.

— Proszę mu powiedzieć — zwrócił się do Turnera — że jest mi przykro, iż 

nie mogę poczęstować go kawą. Na okręcie w pogotowiu bojowym nie wolno palić 

ognia.

Mudir uprzejmym gestem dał do zrozumienia, że brak kawy mu nie 

przeszkadza. Nastąpiła uprzejma wymiana komplementów, których Turner nawet nie 

usiłował tłumaczyć, a potem mudir przystąpił do rzeczy.

— Mówi, że wali ze swoim wojskiem jest w Marmaris — meldował Turner. 

— Powiada, że forty przy wejściu do zatoki są obsadzone załogą, a działa 

załadowane.

— Niech pan powie, że wiem o tym.

— Mówi, że ten okręt to „Mejidieh”, z pięćdziesięcioma sześcioma armatami i 

tysiącem załogi.

— Proszę powiedzieć, że wiem o tym także.

Mudir pogłaskał brodę, zanim zrobił następne posunięcie.

— Powiada, że wali bardzo się rozgniewał na wiadomość, że zabieramy skarb 

z dna zatoki.

— Niech mu pan powie, że to skarb brytyjski.

— On mówi, że leżał w wodach sułtana, a wszystkie wraki należą do sułtana.

W Anglii wszystkie wraki należały do króla.

— Proszę mu powiedzieć, że sułtan i król Jerzy są przyjaciółmi.

Odpowiedź mudira na to oświadczenie była dłuższa.

— Niedobrze, sir — zmartwił się Turner. — Powiada, że Turcja jest teraz na 

stopie pokojowej z Francją i w związku z tym jest neutralna. Twierdzi… twierdzi, że 

nie mamy tu większych praw, niż gdybyśmy byli Neapolitańczykami, sir.

Był to wyraz największej pogardy w całym Lewancie.

— Niech go pan spyta, czy widział kiedyś Neapolitańczyka z wytoczonymi 

działami i zapalonymi lontami.

background image

Hornblower prowadził przegraną grę, ale nie miał zamiaru rzucić swoich kart i 

oddać wszystkich lew bez walki, chociaż nie widział możliwości zdobycia choćby 

jednej lewy. Mudir znowu pogłaskał brodę; mówiąc patrzył swoimi pozbawionymi 

wyrazu oczyma prosto na Hornblowera i jakby dalej, poprzez niego.

— Musiał obserwować wszystko przez lunetę z brzegu, sir — zauważył 

Turner — albo może to te łodzie rybackie. W każdym razie wie o złocie i srebrze i, 

moim zdaniem, sir, oni wiedzieli o tym skarbie we wraku od lat. Tajemnica nie była 

tak dobrze strzeżona, jak sądzono w Londynie.

— Dziękuję panu, panie Turner, ale potrafię sam wyciągać wnioski.

Wszystko jedno, co mudir wiedział albo czego się domyślał; Hornblower nie 

zamierzał do niczego się przyznawać.

— Proszę mu powiedzieć, że byliśmy zaszczyceni jego wizytą.

Gdy słowa te zostały przetłumaczone, wyraz twarzy mudira zmienił się na 

mgnienie. Zacząwszy jednak mówić, głos miał tak samo bezbarwny jak zawsze.

— Mówi, że jeśli oddamy wszystko, co wydobyliśmy dotąd, wali pozwoli 

nam zostać i zatrzymać całą resztę, jaką jeszcze znajdziemy — tłumaczył Turner.

Turner przekazał to trochę zmartwionym tonem, ale na jego starczej twarzy 

wrażeniem najsilniej odmalowującym się była ciekawość; nie na nim ciążyła 

odpowiedzialność i mógł sobie pozwolić na luksus — przyjemność — zastanawiania 

się, jak dowódca przyjmie to żądanie. Nawet w tak trudnej chwili Hornblower 

stwierdził, że pamięta cyniczny epigramat Rochefoucalda o przyjemności, jaką nam 

sprawia rozpamiętywanie kłopotów naszych przyjaciół.

— Niech mu pan powie — zaczął Hornblower — że mój władca, król Jerzy, 

rozgniewa się, gdy usłyszy, że coś takiego powiedziano do mnie, jego sługi, i że jego 

przyjaciel sułtan będzie zły, gdy się dowie, co mówił jego sługa.

Ale na mudirze nie zrobiła wrażenia wzmianka o komplikacjach 

międzynarodowych. Potrzeba byłoby dużo, dużo czasu, żeby skarga dotarła z 

Marmaris do Londynu i z powrotem do Konstantynopola. Hornblower domyślał się, 

że bardzo drobna część z ćwierci miliona funtów szterlingów złożona w odpowiednim

miejscu wystarczy na kupienie poparcia wezyra dla walego. Twarz mudira była 

nieubłagana — tak bezlitosna twarz mogła się przyśnić przerażonemu dziecku w 

koszmarnym śnie.

— Niech mnie diabli wezmą — mruknął Hornblower — nie zrobię tego.

Niczego bardziej nie pragnął na tym świecie, jak skruszyć kamienny spokój 

background image

mudira.

— Niech mu pan powie — oświadczył — że raczej zatopię złoto z powrotem 

w zatoce, niż mu je dam. Na Boga, uczynię to. Spuszczę je na dno i niech sami 

próbują je wyłowić, czego nie potrafią. Proszę mu powiedzieć, że przysięgam na… na 

Koran czy brodę Proroka, czy na co tam oni przysięgają.

Zaskoczony Turner skinął głową z aprobatą; był to krok, jaki jemu nie 

przyszedłby do głowy, toteż spiesznie zabrał się do tłumaczenia. Mudir słuchał ze 

swą niezmienną cierpliwością. — Nie, to się na nic nie zda, sir — rzekł Turner, gdy 

mudir skończył swoją odpowiedź. — Pan ich tym nie przestraszy. On mówi…

Przerwał, żeby wysłuchać jeszcze jednego zdania mudira.

— On mówi, że po skonfiskowaniu okrętu ci bałwochwalcy — to znaczy 

nurkowie cejlońscy, sir — będą pracować dla niego, tak jak pracują dla nas.

Zdesperowanemu Hornblowerowi przemknęła przez głowę obłędna myśl o 

podcięciu gardeł nurkom po wyrzuceniu skarbu za burtę; harmonizowałoby to z 

panującą tu orientalną atmosferą. Ale zanim zdążył ubrać tę przerażającą myśl w 

słowa, mudir odezwał się znowu i mówił przez dłuższą chwilę.

— Mówi, czy nie lepiej będzie wracać z  j a k ą ś częścią skarbu, sir — 

tym, co zdołamy jeszcze wydobyć — niż stracić wszystko? Powiada… powiada… 

bardzo przepraszam, sir, ale on mówi, że jeśli okręt zostanie zajęty za pogwałcenie 

prawa, to pańskie nazwisko nie będzie w poważaniu u króla Jerzego.

To było eleganckie sformułowanie. Hornblower wyobrażał sobie, co powiedzą 

lordowie z Admiralicji. Gdyby nawet bił się do ostatniego członka załogi, Londyn w 

najlepszym razie nie patrzyłby łaskawie na człowieka, który swoją porywczością 

wywołał kryzys międzynarodowy i którego postępowanie wymagało posyłania 

eskadry okrętów i wojska do Lewantu dla przywrócenia prestiżu brytyjskiego w 

momencie, kiedy każdy okręt i każdy człowiek był potrzebny do walki z Bonapartym. 

A w najgorszym razie… Hornblower zobaczył w wyobraźni maleńki okręt 

opanowany nagle przez tysiąc abordażujących, wzięty w niewolę, opróżniony ze 

skarbu i puszczony wolno, z pobłażliwą pogardą dla niego, żeby mógł wrócić na 

Maltę z doniesieniem być może mówiącym o pogwałceniu prawa, ale na pewno o 

fiasku.

Musiał zebrać całą swą siłę ducha, żeby ukryć rozpacz i strach — zarówno 

przed Turnerem, jak i przed mudirem — siedząc przez chwilę milcząco w 

oszołomieniu, jak bokser w ringu, usiłujący przyjść do siebie po ciosie, który dopadł 

background image

go przez gardę. Jak bokser potrzebował czasu na zebranie sił.

— Doskonale — przemówił wreszcie — proszę mu powiedzieć, że muszę to 

wszystko przemyśleć. Niech mu pan powie, że sprawa jest zbyt poważna, żebym 

mógł podjąć decyzję już teraz.

— On mówi — tłumaczył Turner odpowiedź mudira — on mówi, że wróci 

jutro rano, żeby zabrać skarb.

Rozdział XVIII

Kiedyś, dawno temu, Hornblower, służąc na „Indefatigable” jako 

midszypmen, brał udział w tylu ekspedycjach odcinających, że trudno by mu było je 

spamiętać. Fregata wyszukiwała statek kabotażowy zakotwiczony pod ochroną baterii 

z lądu albo też zapędzała taki statek do małej przystani; następnie nocą — a nawet w 

biały dzień — obsadzano łodzie załogą i wysyłano na wyprawę. Kabotażowiec 

przedsiębrał wszelkie możliwe środki ostrożności; załadowywano działa, stawiano 

siatki przeciwabordażowe, trzymano załogę w alarmie; łódź wypatrująca nieustannie 

krążyła wokół niego, ale wszystko to na nic się zdało. Abordażujący wdzierali się na 

burtę, oczyszczali pokłady z nieprzyjaciela, stawiali żagle i zabierali pryz spod nosa 

broniących go sił. Bardzo często Hornblower oglądał to z bliska, brał udział w takich 

wyprawach. Bez współczucia patrzył na żałosne środki ostrożności podejmowane 

przez ofiarę.

Teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej; gorzej, bo „Atropos” stał na 

kotwicy w rozległej zatoce Marmaris, bez ochrony baterii brzegowych, otoczony 

dziesiątkiem tysięcy nieprzyjaciół. Mudir powiedział, że jutro zjawi się po skarb, ale 

Turkom nie można ufać. Może to być jeszcze jeden krok mający na celu uśpienie 

czujności „Atropos”. Mogą napaść na niego jeszcze tej nocy. Stojący opodal 

„Mejidieh” może załadować do swych łodzi więcej ludzi, niż ma ich „Atropos”, a do 

nich mogą się dołączyć żołnierze upchani w łodziach rybackich z lądu. Jeśli 

„Atropos” zostanie zaatakowany ze wszystkich stron naraz przez dwadzieścia łodzi z 

tysiącem fanatyków mahometańskich, cóż będzie mógł zrobić, żeby się obronić?

Można założyć siatki przeciwabordażowe — i już je założono. Można 

załadować działa — są załadowane, kulami i na wierzch kartaczami, i ustawione pod 

takim małym kątem podniesienia, żeby mogły omiatać ogniem z bliskiego zasięgu 

background image

powierzchnię zatoki wokół okrętu. Można trzymać czujną straż — Hornblower sam 

obszedł okręt, żeby sprawdzić, czy wszyscy obserwatorzy czuwają; ludzie z obsługi 

dział, leżąc na swoich stanowiskach, podrzemywali, na ile pozwalały na to twarde 

deski pokładu, a reszta załogi została rozstawiona wzdłuż nadburci, z pikami i 

kordelasami pod ręką.

Było to dla niego czymś nowym być myszą zamiast kotem, być w defensywie, 

zamiast w ofensywie, czekać niespokojnie na wschód księżyca, zamiast atakować, 

póki trwa ciemność. Można by to uznać za jeszcze jedną lekcję prowadzenia wojny, 

to uczenie się, co myśli czekająca na uderzenie ofiara i co czuje — któregoś dnia w 

przyszłości Hornblower być może skorzysta z tej lekcji i stawiając się w położeniu 

jednostki, którą będzie miał atakować, obmyśli sposób przechytrzenia 

przedsiębranych przez nią środków ostrożności.

Hornblower uznał to w duchu za jeszcze jeden dowód lekkomyślności i 

zmienności swego charakteru; rozgoryczenie i rozpacz opanowały go znów ze 

zdwojoną siłą. Myślał o przyszłości, o dowództwie jakiegoś innego okrętu, które 

może mu zostać powierzone, tymczasem nie ma przyszłości. Nie ma przyszłości. 

Jutro przyjdzie koniec. Nie wiedział jeszcze na pewno, jak postąpi; w myślach 

zarysował mu się niejasno taki plan: o świcie opróżni okręt z załogi — tych, co nie 

umieją pływać, umieści w łodziach, pływającym każe szukać schronienia na 

„Mejidiehu” — a sam zejdzie pod pokład do magazynu prochowego, z naładowanym 

pistoletem, żeby wysadzić w powietrze okręt i skarb, i siebie samego wraz ze swymi 

niezdrowymi ambicjami, ze swą miłością do dzieci i żony, rozerwać to wszystko na 

szczątki. Czy jednak nie lepiej się potargować? Czy takie wyjście jest lepsze niż 

powrót nie tylko z nietkniętym „Atropos”, lecz z dalszą częścią skarbu, jaką udałoby 

się odzyskać McCullumowi? Ma obowiązek ratować okręt, jeśli może, a on może. 

Siedemdziesiąt tysięcy funtów to dużo mniej niż ćwierć miliona, ale byłby to dar losu 

dla Anglii, która nie ma skąd wziąć złota. Dowódca w marynarce wojennej nie 

powinien mieć osobistych uczuć; jego zadaniem jest spełnianie obowiązków.

Może tak jest, ale Hornblower dalej cierpiał katusze. Głęboki, tajemny żal 

rozdzierający mu duszę był czymś, czego nie potrafił opanować. Spojrzał na ciemną 

sylwetkę „Mejidieha” i smutek zmieszał się z głęboką nienawiścią, układając się w 

jakiś wstrętny czerwono-czarny deseń przed oczyma jego duszy. „Mejidieh” majaczył 

niewyraźnie tuż za rufą „Atropos” — łagodny powiew nocny zmieniał kierunek, jak 

można było się spodziewać o tej godzinie, obracając okręt na kotwicach. W górze 

background image

świeciły gwiazdy, tu i ówdzie przysłonięte strzępami chmur, których obecności 

można się było tylko domyślać, przesuwających się bardzo powoli po zenicie. A tam, 

za „Mejidiehem” niebo było nieco bledsze; księżyc za górami pewnie właśnie 

wschodzi nad widnokrąg. Najprzyjemniejsza noc, jaką można by sobie wymarzyć, z 

tym lekkim powiewem — z tym lekkim powiewem! Hornblower spojrzał groźnie w 

ciemność, jak gdyby obawiając się, że ktoś może przedwcześnie odgadnąć myśl 

kształtującą się w jego mózgu.

— Schodzę pod pokład na kilka minut, panie Jones — powiedział 

przyciszonym głosem.

— Tak jest, sir.

Turner oczywiście wszystko wygadał. Opowiedział dokładnie w mesie 

oficerskiej o trudnym położeniu, w jakim znalazł się ich dowódca. Nawet ton, jakim 

Jones wyrzekł te trzy słowa, zdradzał ciekawość. Podjąwszy decyzję Hornblower 

pozbył się wewnętrznego widoku wstrętnej czarno-czerwonej plamy.

W kajucie pod pokładem dwie świece, które kazał sobie przynieść, oświetlały 

całe niewielkie pomieszczenie, zostawiając tylko tu i ówdzie gęste plamy cienia. Ale 

rozłożona między nimi mapa była jasno oświetlona. Pochylił się nad nią, przyglądając 

się uważnie drobnym cyferkom oznaczającym pomierzone głębokości. Przypomniał 

je sobie, gdy tylko zaczął o nich myśleć; nie musiał właściwie odświeżać swojej 

pamięci. Cypel Czerwonego Urwiska, Wyspa Przesmyków, skała Kaia; cypel Sari za 

skałą Kaia — znał to wszystko. Przy tym wietrze mógłby obejść skałę Kaia po 

nawietrznej, jeśli wiatr się utrzyma. Boże, trzeba się śpieszyć! Zdmuchnął świece i po 

omacku wyszedł z kabiny.

— Panie Jones, potrzebuję dwóch pewnych podoficerów. Cicho, jeśli łaska.

Wiatr wiał dalej, tak samo łagodnie, może nieco bardziej kapryśnie, niżby się 

chciało, a księżyc jeszcze się nie wynurzył spoza gór.

— Uważajcie, wy dwaj. Obejdźcie po cichu okręt i sprawdźcie, czy nikt nie 

śpi. Ani szmeru — słyszycie, co mówię? Marynarze z obsady marsa niech się zbiorą 

u stóp masztów. Ale cicho.

— Tak jest, sir — padła szeptem odpowiedź.

— Wykonać. Otóż, panie Jones…

Przytłumiony tupot bosych stóp zbierającej się załogi na pokładzie stanowił 

akompaniament do rozkazów przekazywanych szeptem Jonesowi przez Hornblowera. 

Opodal stało ogromne cielsko „Mejidieha”; dwa tysiące uszu mogących pochwycić 

background image

najlżejszy nienormalny odgłos — na przykład toporka kładzionego w pogotowiu na 

pokładzie albo handszpaków wsuwanych ostrożnie w gniazda. Na rufę przyszedł 

znowu bosman, aby dołączyć do małej grupki oficerów otaczających Hornblowera i 

złożyć raport szeptem kłócącym się z jego masywną, mocną postacią.

— Zapadka kabestanu zwolniona, sir.

— Doskonale. Do pana należy pierwszy ruch. Proszę iść z powrotem, doliczyć 

do stu i zacząć wybierać szpryng. Sześć obrotów, a potem trzymać. Jasne?

— Tak jest, sir.

— No to niech pan idzie. A wy, reszta, czy dla was jasne, co macie robić? Pan 

Carslake z toporkiem przy linie kotwicznej. Ja z toporkiem zajmę się szpryngiem. Pan 

Smiley, do szotów fokmarsla. Pan Hunt, do szotów grotmarsla. Ruszajcie na swoje 

stanowiska.

Na małym okręcie panowała cisza. Wąski brzeżek księżyca wysunął się nad 

góry i poszerzał się szybko, oświetlając „Atropos” stojącego spokojnie na kotwicy. 

Wydawał się bezwładny, niezdolny do działania. Marynarze w milczeniu wspięli się 

na wanty i czekali na sygnał. Rozległo się ciche skrzypienie w momencie naprężania 

szpryngu na linie kotwicznej, natomiast nie było słychać szczęku kabestanu dzięki 

wyjęciu zapadki z mechanizmu zapadkowego; marynarze przy handszpakach robili w 

milczeniu okrążenia i gdy skończyli szóste, stanęli oparci piersiami o handszpaki, ze 

stopami wpartymi w pokład, utrzymując okręt w tym położeniu. Pociągnięty przez 

szpryng „Atropos” ustawił się pod kątem do wiatru, tak aby po postawieniu żagli nie 

stracić ani chwili przy nabieraniu prędkości wstecz i odpadaniu od wiatru. Dzięki 

temu zacznie od razu słuchać steru.

Księżyc zostawił góry za sobą; sekundy mijały wolno.

Dzyń-dzyń zadzwonił dzwon okrętowy — dwie szklanki; to sygnał.

Rozległ się cichy tupot stóp. Zaskrzypiały krążki w blokach, a ledwie ucho 

pochwyciło ten odgłos, już na marsrejach i forsztagu rozwinęły się żagle. Od dziobu i 

rufy dobiegły tępe odgłosy uderzeń toporów odcinających linę kotwiczną i szpryng 

— wskutek nagłego zwolnienia oporu szpryngu kabestan zawirował, rzucając na 

pokład marynarzy od handszpaków. Były sińce i zdarta skóra, ale nikt nie zwracał 

uwagi na skaleczenia; „Atropos” ruszył. W ciągu pięciu sekund, bez żadnego 

ostrzeżenia, przekształcił się z bezwładnej, nieruchomej masy w stwór żywy, sunący 

po wodzie w kierunku wyjścia z zatoki. Nie groziło mu już niebezpieczeństwo salwy 

burtowej z „Mejidieha”, bo „Mejidieh” nie miał na linie kotwicznej założonego 

background image

szpryngu, który mógłby go obracać. Będzie musiał podnieść kotwicę albo odciąć czy 

zwolnić linę kotwiczną; będzie musiał postawić tyle żagli, ile potrzeba na uzyskanie 

prędkości sterownej i pomyszkować, zanim mu się uda otworzyć ogień. Z załogą w 

pogotowiu, czekającą tylko na wezwanie, potrzebowałby przynajmniej kilku minut na 

wycelowanie salwy burtowej w „Atropos”, a wówczas zasięg wynosiłby pół mili lub 

więcej.

A tymczasem „Atropos” nabierał prędkości i mijał już prawie „Mejidieha”, 

zanim zauważono na nim pierwszy znak życia. Po wodzie popłynął głęboki odgłos 

werbla; nie był to terkot bębenka „Atropos”, lecz znacznie głębszy i wolniejszy łoskot 

jednostajnych uderzeń w werbel basowy.

— Panie Jones! — powiedział Hornblower. — Proszę zdjąć siatki 

przeciwabordażowe.

Księżyc świecił jasno, oświetlając powierzchnię wody przed okrętem.

— Rumb w lewo — rzucił Hornblower do sternika.

— Jest rumb w lewo — padła automatyczna odpowiedź.

— Chce pan przejść zachodnim przesmykiem, sir? — spytał Turner.

W czasie boju jego stanowisko jako oficera nawigacyjnego było na pokładzie 

rufowym, u boku dowódcy, a zadane przez niego pytanie mieściło się dokładnie w 

ramach jego kompetencji.

— Raczej nie — odparł Hornblower.

Wciąż jeszcze było słychać werbel z „Mejidieha”; jeśli jego odgłos dotarł do 

baterii, obsada dział będzie już w stanie gotowości alarmowej. Ledwie o tym 

pomyślał, a już w dużej odległości za rufą mignął pomarańczowy błysk, jakby ktoś 

otworzył na chwilę drzwiczki pieca, by natychmiast je zaniknąć. W kilka sekund 

później rozległ się głośny huk; to „Mejidieh” oddał strzał z armaty. Nie było słychać 

odgłosu przelatującego pocisku — jeśli jednak był to nawet ślepy ładunek, zaalarmuje

baterie.

— Popłyniemy pod cyplem Sari — odpowiedział Hornblower.

— Cypel Sari, sir!

— Tak.

Zaskoczenie, a nie dyscyplina sprawiły, że Turner nie zaprotestował przeciw 

tej zdawkowej odpowiedzi. Trzydzieści lat służby w marynarce handlowej tak 

nastawiło sposób myślenia Turnera, że nic nie potrafiłoby go skłonić do wzięcia pod 

uwagę możliwości dobrowolnego wystawienia okrętu na ryzyko nawigacyjne; lata 

background image

służby w marynarce wojennej na stanowisku oficera nawigacyjnego nie zmieniły 

prawie wcale tego nawyku myślowego. Obowiązkiem jego było strzec okrętu przed 

mieliznami i sztormami; strzałami z armat niech się martwi dowódca. Nie przyszłoby 

mu nigdy do głowy spróbować przeprowadzić „Atropos” przez wąską rynnę głębszej 

wody między cyplem Sari i skałą Kaia nawet przy świetle dziennym, a tym bardziej w 

nocy, toteż fakt, że o tym nie pomyślał, odebrał mu mowę na chwilę.

Za rufą mignął następny pomarańczowy błysk; znowu huk dobiegł ich uszu.

— Proszę wziąć lornetkę nocną — polecił Hornblower — i udać się na dziób. 

Niech pan wypatruje przyboju.

— Tak jest, sir.

— Niech pan też weźmie ze sobą tubę, żebym mógł pana usłyszeć.

— Tak jest, sir.

Ostrzał armatni z „Mejidieha” musiał zaalarmować załogi baterii; mają dość 

czasu, żeby stanąć w pogotowiu przy swoich działach, porządnie rozżarzyć lonty i 

omieść przejścia swoimi salwami. Tureccy artylerzyści mogą nie strzelać celnie, ale 

przy ogniu krzyżowym przy przesmyku wschodnim trudno byłoby nie trafić. 

Przesmyk zachodni, między skałą Kaia i Wyspą Przesmyków, trudno byłoby 

utrzymywać tak skutecznie pod ogniem; z drugiej jednak strony zasięg jest tu bardzo 

mały, a przy konieczności wykonania podwójnego zwrotu („Atropos” byłby wtedy 

jak kaczka na wodzie) nie ma szansy na przejście cało. Pozbawiony masztów czy 

nawet tylko uszkodzony „Atropos” stałby się łatwym łupem dla „Mejidieha”, który 

swobodnie przepłynąłby przesmykiem wschodnim. Poza tym uszkodzony, 

nieposłuszny sterowi „Atropos” mógłby łatwo wejść na mieliznę, a jest przecież tylko 

małą jednostką, o kruchej konstrukcji — salwa wielkimi pociskami kamiennymi, w 

których lubują się Turcy, oddana z góry, rozbiłaby go na szczątki, przebiłaby dno i 

zatopiła w ciągu minuty. Musi przejść pod cyplem Sari; zasięg dla dział na Wyspie 

Przesmyków zwiększy się dzięki temu dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie; będzie 

to też zaskoczeniem dla tamtejszej baterii, której armaty są przypuszczalnie 

wycelowane na skałę Kaia, dla trzymania pod obstrzałem najwęższego przejścia — 

nastawienie na cel będzie musiało być pośpiesznie zmieniane, a poza tym co najmniej 

przez chwilę „Atropos” będzie osłaniany przez samą skałę. To było najlepsze 

wyjście.

— Rumb w lewo — rzucił do sternika. To był moment, jak zagranie królem 

przez trzeciego gracza i wzięcie pierwszej lewy w partii wista; najlepsze posunięcie, 

background image

biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę, toteż po podjęciu decyzji nie było co dalej 

się nad tym zastanawiać.

Umiarkowany wiatr utrzymywał się; oznaczało to nie tylko, że „Atropos” 

będzie dobrze słuchał steru, lecz że drobne fale rozbijające się u stóp skały Kaia i 

cypla Sari będą odbijały światło księżyca w sposób widoczny dla Turnera z lornetką 

nocną. Hornblower widział dosyć wyraźnie półwysep Ada; z tej strony wyglądało to 

tak, jakby nie było wyjścia z zatoki, zaś „Atropos” robił wrażenie, iż sunie 

niespiesznie, aby lec ofiarą na dziewiczym brzegu.

— Panie Jones, proszę obsadzić brasy i szoty kliwrów.

Teraz artylerzyści na wyspie Ada zobaczą całkiem wyraźnie sylwetkę okrętu 

rysującą się na tle księżyca; będą czekać, aż zacznie wykonywać zwrot. Wyspa 

Przesmyków i cypel Sari nie odcinały się jeszcze od siebie. Czekał.

— Fale przyboju na lewo od dziobu!

To Turner wołał od przodu okrętu.

— Fale przyboju przed nami! — Długa przerwa, a potem znów ten cienki, 

wysoki głos Turnera zaostrzony obawą: — Fale przyboju przed dziobem!

— Panie Jones, za chwilę zaczniemy zwrot przez rufę.

Widział wszystko zupełnie dobrze. Przed oczyma duszy miał mapę i nanosił 

na nią pogrążony w cieniu krajobraz leżący przed nimi.

— Fale przyboju przed dziobem!

Im bliżej podejdą, tym lepiej. Brzeg gwałtownie się podnosił.

— Teraz, panie Jones. Sterniku… lewo na burtę.

Okręt obracał się jak baletnica. Za szybko!

— Wstrzymywać! Tak trzymać!

Musi iść dalej tym kursem przez chwilę; zresztą nie zaszkodzi to wcale, bo 

wskutek tego „Atropos” będzie mógł odzyskać prędkość i zwrotność, których 

pozbawił go nagły zwrot.

— Kipiel przed dziobem! Kipiel z prawej burty od dziobu! Kipiel po lewej!

Łańcuch długich, jasnych błysków nad lewym baksztagiem; grzmot 

wystrzałów odbijający się echem od wzgórz.

— Lewo na burtę. Brasować, panie Jones. Na wiatr!

Zrobili zwrot, mając tuż przy burcie cypel Sari, a prosto przed dziobem 

wklęsłość w jego brzegu.

— Ster na wiatr!

background image

— Sir… sir…

Sternik u koła sterowego umierał ze strachu; za chwilę stracą panowanie nad 

okrętem. Kliwry łopotały. Dało się odczuć, że „Atropos” wytraca prędkość i że znosi 

go na zawietrzną; zaraz znajdzie się na mieliźnie.

— Trochę w prawo.

To mu pomoże utrzymać prędkość jeszcze przez chwilę. Czarny masyw Kaia 

był wyraźnie widoczny po lewej burcie, Sari przed dziobem i z prawej burty, a wiatr 

prosto od dziobu. Sunęli wolno ku zniszczeniu. Ale musi tu być podmuch powrotny 

wiatru od cypla Sari — musi. Przy tej konfiguracji lądu nie może być inaczej. Kliwry 

znów załopotały, a sternik u steru balansował pomiędzy pójściem na mieliznę a pracą 

żagli wstecz.

— Nie wyostrzać więcej!

— Sir!…

Jeśli ten podmuch ma gdzieś być, to tuż pod lądem. Ach! Hornblower poczuł 

zmianę czułymi zmysłami marynarza; ustanie wiatru, a potem słaby, łagodny powiew 

na drugim policzku. Kliwry znowu załopotały, ale inaczej niż przedtem; zanim 

Hornblower zdążył przemówić, sternik już obracał kołem z nieopisaną ulgą. Będą 

mieli sekundę, może dwie, niewiele jak na nabranie sterownej prędkości, żeby okręt 

znowu zaczął słuchać steru i odsunął się od urwiska.

— Przygotować się do zwrotu przez sztag!

Sterowna prędkość, pozwalająca sterowi pracować — oto co im było teraz 

potrzebne. Błysk i huk z Wyspy Przesmyków — skała Kaia odbiła błysk; może 

przyjęła na siebie również i pocisk. To będzie pierwsze działo wymagające 

ponownego załadowania. Za nim z pewnością pójdą inne. Następny błysk, nowy 

grzmot, ale Hornblower nie miał czasu o tym myśleć, bo wyczuł zmysłami nową 

zmianę w zachowaniu się okrętu. Wychodzili znowu na wiatr.

— Szoty kliwra!

Jeszcze chwila. Już!

— Lewo na burtę!

Wyczuł pracę steru. „Atropos” robił zwrot. Nie chybił zwrotu. Gdy złapał 

znowu wiatr, był już na nowym halsie.

— Kipiel prosto przed dziobem! — Była to oczywiście skała Kaia. Ale muszą 

znów nabrać prędkości.

— Przygotować się do zwrotu przez sztag!

background image

Muszą czekać, aż bukszpryt prawie dotknie brzegu. Czekać. Teraz!

— Ster na burtę!

Szprychy koła sterowego zawirowały. Okręt nie reagował. Tak… nie… tak. 

Forsztaksel wypełniał się. Okręt zaczynał robić zwrot. Reje obracały się, w miarę jak 

marynarze biegli na rufę z brasami podwietrznymi. Chwila wahania i już „Atropos” 

ruszył naprzód na nowym halsie, zostawiając skałę Kaia tuż za sobą, a cypel Sari 

mając przed dziobem; nie ma mowy o minięciu go po nawietrznej na tym kursie.

— Przygotować się do zwrotu przez sztag!

Wstrzymywać, jak długo się da; będzie to ostatnia konieczna zmiana halsu. 

Coś przeleciało z wyciem tuż nad ich głowami. To pocisk armatni z Wyspy 

Przesmyków.

— Uwaga! Ster na burtę!

Okręt wykonał zwrot, oddalając się od skał u stóp cypla Sari, wyraźnie 

widocznych w tym momencie. Znów podmuch i krótki moment wahania przed 

złapaniem właściwego wiatru. Iść tym kursem dla bezpieczeństwa jeszcze chwilę, ze 

skałą Kaia tuż na trawersie. Ale już wszelkie niebezpieczeństwo minęło.

— Panie Jones! Kurs południe ku wschodowi.

— Kurs południe ku wschodowi, sir!

Zdążali ku otwartemu morzu, mając Rodos z prawej burty, zostawiwszy 

Turcję za sobą, wioząc w ładowni skarb godny króla. Za sobą zostawili skarb godny 

— można by powiedzieć — księcia, ale Hornblower potrafił myśleć o tym prawie bez 

wyrzutów sumienia.

Rozdział XIX

Korweta jego królewskiej mości „Atropos” była niewątpliwie najmniejszą 

jednostką w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. Były brygi wojenne mniejsze od niej i 

jeszcze mniejsze szkunery i kutry, lecz „Atropos” był najmniejszym posiadanym 

przez króla Jerzego okrętem w technicznym znaczeniu tego słowa, z trzema masztami 

i dowódcą w stopniu kapitana; a mimo to Hornblower był z niego zadowolony. 

Niekiedy spoglądał na listę kapitańską i widział pod swoim nazwiska pięćdziesięciu 

kapitanów młodszych od niego stażem i gdy spostrzegł, jak nad jego nazwiskiem 

powoli kurczy się liczba kapitanów z dłuższym od niego stażem — w miarę jak 

background image

kapitanowie umierali lub awansowali — przychodziło mu do głowy, że któregoś dnia, 

jeśli los będzie łaskawy, i on może otrzymać dowództwo fregaty, a może nawet 

okrętu liniowego, lecz w tej chwili był zadowolony.

Wykonał jedno zadanie i przystępował do następnego. Wyładował w 

Gibraltarze dwieście tysięcy funtów szterlingów w złotych i srebrnych monetach i 

zostawił tam nieprzyjemnego pana McCulluma i jego nurków cejlońskich. Pieniądze 

miały czekać na przewiezienie do Londynu, gdzie będą stanowić część „złota 

brytyjskiego”, podtrzymującego słabnącego ducha w sprzymierzeńcach Anglii, na co 

Bonaparte tak strasznie się wściekał w swoich biuletynach; McCullum ze swymi 

ludźmi wyczekiwał na okazję udania się w przeciwnym kierunku, naokoło Afryki z 

powrotem do Indii. Zaś „Atropos” mknął gnany wichurą z zachodu w trzecim 

kierunku, z powrotem na Morze Śródziemne, aby dołączyć do Collingwooda i do 

Floty Śródziemnomorskiej.

Wydawało się, że okręt niefrasobliwie nie odczuwa swego brzemienia, gdy tak 

wznosił się i opadał, kołysząc się z dziobu na rufę na fali z baksztagu; po sześciu 

miesiącach pływania i niecałych sześciu godzinach na lądzie choroba morska nie 

dawała się już we znaki Hornblowerowi, toteż i on czuł się niefrasobliwie, jak jego 

okręt. Collingwood uznał za stosowne zaaprobować jego raport na temat poczynań w 

Marmaris przed wysłaniem go ze skarbem do Gibraltaru i dał mu na drogę powrotną 

rozkazy, które każdy żądny przygód młody kapitan przyjąłby z radością. Miał odbyć 

rekonesans wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża południowej Hiszpanii, 

zdezorganizować hiszpański handel kabotażowy, zebrać ile się da informacji poprzez 

obserwację portów i zajrzeć na Korsykę przed dołączeniem do floty w pobliżu 

wybrzeża włoskiego, gdzie na skraju wód, usiłowała ona zahamować nowy potok 

zwycięstw Bonapartego. Neapol padł, lecz Sycylia trzymała się nietknięta; 

monstrualna potęga Bonapartego kończyła się tam, gdzie słona woda sięgała 

popręgów u siodła jego konia. Jego wojska mogły maszerować dokąd chciały, lecz 

jego okręty kryły się w portach albo odważały się na ukradkowe wypady, podczas 

gdy maleński „Atropos”, ze swymi dwudziestoma dwoma małymi działkami, 

przepłynął dwukrotnie całą długość Morza Śródziemnego, od Gibraltaru do Marmaris 

i z powrotem, ani razu nie zobaczywszy trójkolorowej bandery.

Nic dziwnego, że Honblower czuł się zadowolony z siebie, gdy tak stał na 

pokładzie swego nurzającego się dziobem w falach okrętu, nie czując przy tym 

mdłości, i patrzył na sylwetki gór Hiszpanii rysujące się wystrzępioną linią na tle 

background image

nieba w przejrzystym śródziemnomorskim powietrzu. Wpływał śmiało w zasięg dział 

chroniących porty i redy wybrzeża; zajrzał do Malagi, Motrilu i Almerii; łodzie 

rybackie i kabotażowce umykały przed nim jak drobne rybki przed szczupakiem. 

Okrążył przylądek Gata i wrócił znów na wybrzeże, żeby zajrzeć do Kartageny. W 

Maladze i Almerii nie kryły się żadne okręty wojenne. Była to informacja negatywna, 

lecz nawet taka mogła się przydać Collingwoodowi kierującemu działaniami swej 

olbrzymiej floty, osłaniającemu ruch brytyjskich statków handlowych na morskiej 

trasie o długości dwóch tysięcy mil, trzymającemu rękę na pulsie ze dwudziestu 

chyba międzynarodowych animozji i przymierzy. Kartagena była główną bazą 

morską Hiszpanii. Obejrzenie jej pozwoli stwierdzić, czy zbankrutowany rząd 

hiszpański uczynił jakikolwiek wysiłek, żeby odbudować flotę rozbitą pod 

Trafalgarem. Może skrył się tam jeden czy drugi okręt francuski w drodze na 

ryzykowną wyprawę zaplanowaną przez Bonapartego w celu uderzenia na konwoje 

brytyjskie.

Hornblower podniósł wzrok na pracujące ożaglowanie, wyczuł kołysanie się i 

nurzanie okrętu pod stopami. Marsie zostały już zrefowane podwójnie — wiatr dął z 

siłą półwichury. Pomyślał, czyby nie zrefować marsli potrójnie, ale porzucił ten 

zamiar. „Atropos” mógł płynąć bezpiecznie z tą liczbą postawionych żagli. Przylądek 

Cope leżał na trawersie lewej burty; przez lunetę odkrył, że grupka kabotażowców 

schroniła się na płyciznach po jego zawietrznej, i popatrzył na nie pożądliwym okiem. 

Broniły ich tam jednak baterie, a wiejący w tej chwili wiatr uniemożliwiał 

jakąkolwiek próbę zaatakowania ich — nie mógł wysyłać łodzi przy tym nasileniu 

wichury. Rzucił rozkaz sternikowi i „Atropos” ruszył spiesznie w stronę Kartageny. 

Przyjemnie było tak stać przy relingu, wśród wycia wiatru, patrząc na spieniony ślad 

torowy wypływający spod rufy pod jego stopami. Uśmiechał się patrząc na grupę 

młodszych oficerów, których pan Turner uczył nawigacji; dawał on zgromadzonym 

wokół siebie midszypmenom i pomocnikom oficera nawigacyjnego instrukcje na 

temat nawigacji przybrzeżnej. Próbował obciążyć ich lekkie jak piórka mózgi solidną 

porcją matematyki, mówiąc o takich pojęciach, jak „pozycja z dwóch nie 

jednoczesnych linii pozycyjnych”, „określanie odległości w czasie drugiego namiaru” 

czy „odległość na trawersie”, ale utrzymanie ich uwagi było trudnym zadaniem, 

szczególnie w tak podniecającym otoczeniu, na wietrze szarpiącym gwałtownie mapą 

trzymaną przez Turnera i utrudniającym nawet młodym ludziom mocne dzierżenie 

tabliczek w momentach, gdy uderzał w ich nachylone powierzchnie.

background image

— Panie Turner — powiedział Hornblower — proszę meldować mi o każdym 

wypadku braku uwagi, a zajmę się tym tak, jak na to zasługuje.

Te słowa znacznie uspokoiły młodzieńców i sprawiły, że zaczęli wytężać 

swoje mózgi. Smiley, który miał już mrugnąć porozumiewawczo do młodego księcia, 

powstrzymał się, a rubaszny śmiech, którym książę chciał mu odpowiedzieć, zamarł 

mu na ustach, przekształcając się w słaby uśmiech winowajcy. Chłopiec zmienił się w 

zupełnie normalną istotę ludzką — jakże daleką przeszedł drogę od zatęchłego dworu 

germańskiego, gdzie się urodził, do omiatanego wiatrami pokładu „Atropos”. Jeśli w 

ogóle zostanie mu kiedykolwiek przywrócony tron jego ojców, to uwolniony od 

jarzma sekstantu będzie może z żalem wspominał te wietrzne dni. Wnuk stryjeczny 

króla Jerzego — Hornblower popatrzył na niego, udając, że ogląda trójkąt 

równoboczny nagryzmolony na tabliczce, i uśmiechnął się do siebie, wspomniawszy 

przerażenie Eisenbeissa na jego oświadczenie, że panującemu księciu może być 

wymierzona kara cielesna. Jak dotąd, nie zdarzyło mu się to, ale kto wie?

Zabrzmiały cztery szklanki, klepsydra została odwrócona, przy sterze 

nastąpiła zmiana, a Turner odprawił swoich słuchaczy.

— Panie Smiley! Panie Horrocks!

Zwolnieni midszypmeni stanęli przed dowódcą.

— Wejdźcie na saling z lornetkami.

Bystre, młode oczy będą najlepsze do obserwacji Kartageny. Hornblower 

zauważył błagalne spojrzenie księcia.

— No dobrze, panie książę. Pan też może iść. Na saling fokmasztu, z panem 

Smileyem.

Bardzo często młodzi oficerowie skazywani byli za karę na niewygody 

salingu, ale nie było to karą dziś, kiedy należało poddać port nieprzyjaciela uważnym 

oględzinom i złożyć meldunek o znajdujących się tam jednostkach pływających. 

Kartagena była coraz bliżej; widać już było zamek i wieże kościołów za osłoną 

wyspy La Escombrera. Przy wietrze z zachodu nie było trudno zająć pozycję na 

wprost, tak aby mieć z salingu widok na port wewnętrzny.

— Hej, pokład! Kapitanie, sir…

To wołał Smiley z salingu fokmasztu. Hornblower musiał podejść w tamtą 

stronę, żeby go słyszeć, bo wiatr znosił jego słowa.

— W zewnętrznej części zatoki stoi okręt wojenny, sir! Wygląda na 

hiszpański. Jedna z tych wielkich fregat. Ma reje na masztach.

background image

Mogła to być „Castilla”, jeden z okrętów ocalałych pod Trafalgarem.

— Przy fregacie stoi na kotwicach siedem kabotażowców, sir.

W tych warunkach „Atropos” nie był dla nich groźny.

— A port wewnętrzny?

— Są tam zakotwiczone cztery — nie pięć jednostek, sir. I dwa hulki.

— Może je pan rozpoznać?

— Cztery okręty liniowe, sir, i fregata. Nie mają zamocowanych rei. 

Powiedziałbym, że stoją na sznurku, sir.

W przeszłości rząd hiszpański budował doskonałe okręty, ale pod 

skorumpowanymi i niedołężnymi rządami Godoya pozwalano im gnić na 

kotwicowiskach w braku załóg i zaopatrzenia. Ostatnie doniesienia mówiły o czterech 

okrętach liniowych i fregacie uwiązanych w Kartagenie, a zatem nic się nie zmieniło; 

znów użyteczna, chociaż negatywna informacja dla Collingwooda.

— Stawia żagle!

To wołał książę cienkim, podnieconym głosem. W chwilę później informację 

uzupełnił Horrocks i Smiley.

— To fregata, sir! Stawiają na niej żagle!

— Widzę tam krzyż, sir!

Wojenne okręty hiszpańskie miały zwyczaj stawiania wielkich drewnianych 

krzyży na szczycie stermasztu, gdy spodziewały się bitwy. Fregata musi widocznie 

planować wypad w celu odpędzenia ciekawskiego gościa. Najwyższy czas wycofać 

się. Duże fregaty hiszpańskie, w rodzaju „Castilli”, uzbrojone były w czterdzieści 

cztery działa, dokładnie dwa razy tyle co „Atropos”, a do tego o trzykrotnie 

większym kalibrze. Gdyby tak „Atropos” miał za widnokręgiem towarzysza, do 

którego mógłby podprowadzić „Castillę”! W każdym razie warto było o tym pamiętać 

i zasugerować rzecz Collingwoodowi; ten dowódca hiszpański jest przedsiębiorczy i 

energiczny, może też być zuchowaty — niewykluczone, że żyje w nim wciąż uczucie 

wstydu za Trafalgar i można by wywabić go na stracenie.

— Już ruszyła, sir!

— Ma postawiony fokmarsel! I grotmarsel, sir!

Nie ma sensu igrać z niebezpieczeństwem, choćby nawet przy tym wietrze 

„Atropos” mógł bez trudu uciec na bezpieczną odległość.

— Odpaść od wiatru o rumb — powiedział Hornblower do sternika, i 

„Atropos” skręcił lekko w ucieczce przed hiszpanem.

background image

— Wypływa z portu, sir! — meldował Horrocks z salingu grotmasztu. — Ma 

zrefowane marsle. Chyba podwójnie, sir.

Hornblower wycelował lunetę na baksztag. Zobaczył go, biały prostokąt, 

ukazujący się nad widnokręgiem, gdy „Atropos” dźwignął się na fali — zrefowany 

fokmarsel „Castilli”.

— Płynie teraz prosto na nas, sir — meldował Smiley.

Przy tego rodzaju pościgu za rufą „Atropos” nie musiał się niczego obawiać, 

ze swoim nowym poszyciem z blachy miedzianej i stosunkowo dużą prędkością. 

Bardzo silny wiatr i wzburzone morze stwarzały oczywiście lepszą sytuację dla 

większej jednostki. Może „Castilla” zechce mieć „Atropos” w polu widzenia, nawet 

nie mając szans na jego prześcignięcie. Będzie to pożyteczna lekcja poglądowa dla 

oficerów i załogi — pokazanie, jak „Atropos” może maksymalnie wyzyskać swoje 

możliwości, jeśli chodzi o prędkość. Hornblower znowu podniósł wzrok na żagle i 

takielunek. Nie może być mowy o potrójnym zrefowaniu. Musi, jak „Castilla”, nieść 

wszystkie żagle możliwe do postawienia przy tej pogodzie.

Pan Still, oficer wachtowy, podszedł do Hornblowera, zasalutował i zwrócił 

się z formalną prośbą o zezwolenie na wykonanie codziennej czynności.

— Proszę wykonać, panie Still.

— Wydawanie grogu!

Na „Atropos” ściganym przez potężną jednostkę nieprzyjacielską życie 

toczyło się normalnym torem; marynarze dostali swoje porcje napoju alkoholowego i 

udali się na obiad, zmieniła się wachta i obsługa steru. Cypel Palos zniknął za lewym 

baksztagiem „Atropos” wpływającego na otwarte wody Morza Śródziemnego, lecz 

biały prostokąt dalej utrzymywał swoją pozycję na widnokręgu za rufą korwety. 

„Castilla” szła dobrze, jak na fregatę hiszpańską.

— Proszę mnie wezwać, jak tylko zajdzie jakaś zmiana, panie Jones — rzekł 

Hornblower, zatrzaskując futerał lunety.

Jones był zdenerwowany — może już widział siebie oczyma duszy w 

więzieniu hiszpańskim. Nic mu to nie zaszkodzi, że został pozostawiony na 

pokładzie, z odpowiedzialnością za okręt na głowie, niemniej Hornblower, zszedłszy 

do swojej kajuty, poderwał się nagle od obiadu i wyjrzał znad zejściówki w stronę 

rufy, żeby się upewnić, czy „Castilla” ich nie dogania. W gruncie rzeczy wcale się nie 

zmartwił, gdy jeszcze zanim skończył jeść, do drzwi zapukał posłaniec z pokładu 

rufowego.

background image

— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i jemu się zdaje, że wiatr trochę 

słabnie, sir.

— Już idę — odparł Hornblower, odkładając nóż i widelec.

Przy umiarkowanym wietrze „Atropos” powinien być w stanie uciec „Castilli” 

pod marslami w godzinę albo dwie, a wszelki spadek wiatru działał na korzyść 

„Atropos”, jak długo miał postawione wszystkie możliwe żagle. Potrzebna była 

jednak rozwaga, aby odrefować we właściwym czasie, nie ryzykując utraty drzewc z 

jednej strony i nie tracąc na dystansie z drugiej. Gdy Hornblower wszedł na pokład, 

jeden rzut oka powiedział mu, że to jest odpowiedni moment.

— Ma pan zupełną rację, panie Jones — rzekł (nie zaszkodzi poklepać go po 

plecach) — zdejmiemy jeden ref.

Rozkaz obiegł błyskawicznie pokład.

— Załoga do stawiania żagli!

Hornblower skierował lunetę nad rufą; gdy „Atropos” uniósł się na fali, 

pochwycił obraz fokmarsla „Castilli” w samym środku pola widzenia. Wytężywszy 

wszystkie zmysły, wciąż nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nieprzyjaciel 

zbliżył się do nich, czy też nie. Chyba utrzymuje stale ten sam dystans. A potem 

marsel zatańczył mu w obiektywie i zobaczył — widział to prawie na pewno — że z 

prostokąta przeszedł w kwadrat. Dał oku odpocząć i spojrzał jeszcze raz. Nie ma 

wątpliwości. Na „Castilli” też zdecydowano, że nadszedł moment na odrefowanie.

Hornblower podniósł wzrok na grotmarsreję „Atropos”. Marynarze, 

przewieszeni przez nią na tej oszałamiającej wysokości, skończyli odwiązywanie 

refsejzingów i zaczęli przechodzić z noków rei w stronę masztu. Smiley dowodził 

pracą na prawym noku, a Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau na lewym. Ścigali się, 

jak zwykle, czepiając się padunów, i zjeżdżali w dół na złamanie karku. Hornblower 

był rad, że chłopcu udało się stanąć stopami na pokładzie — rzecz jasna, był on 

strasznie podniecony ucieczką i pościgiem; był rad, że Smiley jest tak zabawnie 

opiekuńczy w stosunku do księcia.

Po odrefowaniu „Atropos” znowu przyśpieszył; Hornblower poczuł świeży 

napór ożaglowania na konstrukcję okrętu; wyczuł, że kadłub pod stopami 

gwałtowniej podskakuje na grzbietach fali; skierował uważne spojrzenie na maszty. 

Nie jest to odpowiednia chwila do utraty któregokolwiek z żagli, gdy „Castilla” 

mknie za nimi w pościgu. Jones stał obok sternika. Mieli wiatr równo z prawego 

baksztagu i mały okręt dobrze słuchał steru, ale w takiej sytuacji należało mieć oko na 

background image

sternika, żeby nie dopuścić do pęknięcia marsla. Trzeba było trochę zdecydowania, 

żeby zostawić znowu Jonesowi odpowiedzialność za okręt i zejść do kabiny dla 

dokończenia obiadu.

Gdy znów przysłano mu wiadomość, że wiatr słabnie, doznał tego 

tajemniczego uczucia, którego doświadczył już raz czy dwa razy, że znowu coś się 

wydarzy, mimo że na razie nic się nie wydarzyło — tak bardzo okoliczności były 

podobne.

— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i on myśli, że wiatr trochę słabnie, 

sir.

Hronblower zmusił się do dania nieco innej niż przedtem odpowiedzi.

— Pozdrowienia dla pana Jonesa i zaraz przychodzę na pokład.

Tak jak poprzednio, czuł, że okręt nie daje z siebie wszystkiego. Tak jak 

poprzednio, dał rozkaz do odrefowania. Jak poprzednio, skierował lunetę na marsel 

„Castilli”. I tak jak poprzednio, odwrócił się, gdy tylko marynarze mieli schodzić z 

rei. Ale od tej chwili wszystko poszło innym torem, gdyż zaistniała krytyczna 

sytuacja, czyhająca zawsze na morzu tuż za horyzontem przyszłości.

Książę oszalał z podniecenia. Podniósłszy wzrok Hornblower zobaczył go 

stojącego na noku rei z lewej burty, więcej, tańczącego, wykonującego jeden 

niezdarny krok i drugi, z jedną ręką na biodrze, a drugą nad głową w zamiarze 

podbechtania Smileya na noku rei prawej burty do pójścia w swoje ślady. Hornblower 

chciał krzyknął słowa nagany; otworzył usta i nabrał powietrza, lecz zanim zdążył 

wydać dźwięk, księciu osunęła się stopa. Hornblower patrzył, jak chłopiec chwieje 

się, usiłując odzyskać równowagę, a potem spada ciężko, wykonując pełny obrót w 

powietrzu.

Później, z ciekawości, Hornblower dokonał obliczenia. Książę runął z 

wysokości nieco ponad siedemdziesięciu stóp, i bez oporu powietrza, nie obijając się 

o wanty, doleciałby do powierzchni wody w dwie sekundy, może z małą nadwyżką. 

Ale opór powietrza był niemały — dostawszy się pod kurtkę chłopca powietrze 

musiało znacznie zwolnić jego spadanie, gdyż nie zabił się, a tylko na chwilę stracił 

przytomność wskutek wstrząsu. Spadanie księcia do morza trwało chyba cztery 

sekundy. Hornblower przeprowadził to obliczenie, kiedy później zastanawiał się nad 

wypadkiem, bo pamiętał wyraźnie wszystkie myśli, jakie przebiegły mu przez głowę 

w czasie tych czterech sekund. Chwilową złość, potem strach, a potem szybkie 

podsumowanie sytuacji. Jeśli postawi okręt w dryf, żeby wyłowić chłopca, „Castilla” 

background image

będzie miała dość czasu, żeby ich prześcignąć. Gdyby płynął dalej, chłopiec utonie. A 

w takim wypadku będzie musiał zameldować Collingwoodowi, że zostawił 

królewskiego stryjecznego wnuka nie ruszywszy palcem, żeby mu pomóc. Musiał 

szybko wybierać — szybko. Nie ma prawa wystawić okrętu na ryzyko dla ratowania 

życia jednego człowieka. Ale… ale… gdyby chłopak został zabity w bitwie podczas 

salwy burtowej omiatającej pokład, rzecz przedstawiałaby się inaczej. Zostawić go 

tak na morzu — to inna sprawa. W ślad za tym wnioskiem nowa myśl przyszła mu do 

głowy, zaczątek myśli kiełkujący z nasionka zasianego pod Kartageną. Nie miało 

czasu rozwinąć się w ciągu tych czterech sekund; było tak, jakby Hornblower zaczął 

działać w momencie ukazania się nad ziemią kiełka, który miał później wyrosnąć na 

dojrzałą roślinę.

W chwili gdy chłopak doleciał do wody, Hornblower miał już w ręku koło 

ratunkowe wyrwane z gniazda relingu; cisnął je za lewy baksztag, gdy wskutek dużej 

prędkości okrętu chłopiec znalazł się prawie naprzeciwko niego; koło plasnęło w 

morze tuż przy nim. W tym samym momencie Hornblower wyrzucił z siebie 

powietrze nabrane w płuca dla dania księciu reprymendy, wykrzykując salwę 

rozkazów.

— Na brasach stermasztu! Brasować stermarsel na pracę wstecz! Opuścić łódź 

rufową!

Możliwe — Hornblower nie miał później co do tego pewności — że wszyscy 

krzyczeli naraz, ale w każdym razie wszyscy zareagowali na rozkazy z szybkością 

będącą rezultatem miesięcy ćwiczeń. „Atropos” wyskoczył do linii wiatru, 

zmniejszając błyskawicznie prędkość. Smiley — Bóg jeden wie, jak zjechał z 

prawego noku marsrei w tak krótkim czasie — opuścił jolkę za burtę z czterema 

ludźmi u wioseł i pomknął na ratunek; łódeczka wzbijała się w górę i leciała w dół na 

przechodzących pod nią falach. A zanim jeszcze „Atropos” stanął w dryfie, 

Hornblower przystąpił do następnej części planu.

— Panie Horrocks! Sygnał „Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”!

Horrocks stał i gapił się; Hornblower już miał krzyknąć „Do diabła, robić, co 

każę”, ale się powstrzymał. Horrocks nie należał do ludzi szybko myślących i 

zupełnie nie rozumiał, po co sygnalizować do pustego widnokręgu. Zwymyślanie go 

w tej chwili zwiększyłoby tylko jego zdenerwowanie i spowodowało dalszą zwłokę.

— Panie Horrocks, proszę łaskawie podnieść sygnał możliwie jak najszybciej. 

„Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”. Szybko, proszę.

background image

Sygnalista stojący obok Horrocksa był na szczęście bystrzejszy — należał 

oczywiście do tuzina ludzi z załogi umiejących czytać i pisać — więc już był przy 

flaglinkach i otwierał schowek na flagi. Jego przykład otrząsnął Horrocksa z 

osłupienia. Rzut flag wzbił się do noku marsrei na grotmaszcie, powiewając wściekle 

na wietrze. Hornblower zanotował sobie w pamięci, że ten marynarz, jeszcze nie 

wykwalifikowany — był poprzednio praktykantem w City i zamustrował spiesznie w 

Deptford, żeby ujść przed czymś gorszym w życiu cywilnym — zasługuje na awans.

— A teraz następny sygnał, panie Horrocks. „Nieprzyjaciel to fregata w 

odległości siedmiu mil w namiarze zachód idzie kursem wschód”.

Rozsądek dyktował podnoszenie takich sygnałów, jakie zostałyby wciągnięte, 

gdyby miał rzeczywiście pomoc w zasięgu widzenia — ci na „Castilli” mogą umieć je 

odczytać albo przynajmniej domyślić się ich znaczenia. Gdyby istotnie przyjazny 

okręt był w polu widzenia po zawietrznej (Hornblower przypomniał sobie, co chciał 

zaproponować Collingwoodowi), to oczywiście w żadnym wypadku nie postawiłby 

„Atropos” w dryf, lecz prułby dalej, żeby zwabić „Castillę”, jak by się dało najbliżej, 

ale o tym dowódca „Castilli” nie miał wiedzieć.

— Proszę zostawić ten sygnał. A teraz, panie Horrocks, wywiesić 

potwierdzający. Doskonale. Ściągnąć go. Panie Jones! Proszę przejść na prawy hals, 

sterować prawym baksztagiem.

Potężna jednostka angielska, tam, po zawietrznej, kazałaby na pewno 

„Atropos” podejść do „Castilli” możliwie jak najprędzej. Musi działać w taki sposób, 

jakby tak było rzeczywiście. Dopiero kiedy Jones — prawie tak osłupiały ze 

zdumienia jak poprzednio Horrocks — przystąpił do rozwijania prędkości na nowym 

halsie, Hornblower znalazł czas na popatrzenie przez lunetę. Skierował ją znów na 

odległy marsel; teraz już nie tak odległy. Zbliżał się szybko, i Hornblowera ogarnęło 

głębokie rozczarowanie i obawa. Lecz wkrótce zauważył, że kwadratowy zarys 

marsla zwęża się w pionowy prostokąt i że obok niego pojawiają się dwa inne 

prostokąty. A w tej samej chwili marynarz na oku krzyknął z salingu.

— Hej, pokład! Nieprzyjaciel wykręca ostro na wiatr, sir!

Było rzeczą jasną, że tak zrobi — zawód i obawa rozwiały się momentalnie. 

Każdy dowódca hiszpańskiej fregaty, wysunąwszy bukszpryt poza bezpieczne 

schronienie w bronionym porcie, zawsze się przestraszy, że padnie czyimś łupem. 

Zawsze będzie podejrzewał, że tuż za widnokręgiem czyha eskadra brytyjska, gotowa 

chwycić go w swoje szpony. Skwapliwie ścigałby małą korwetę, ale gdy tylko 

background image

zobaczy, że ta korweta wysyła sygnały i zaczyna odważnie iść kursem prowokującym 

bitwę, przypomni sobie, że wyszedł w zbyt niebezpieczne miejsce, zacznie sobie 

wyobrażać, że tuż tuż, za polem widzenia, nieprzyjacielskie jednostki stawiają żagle, 

żeby go odciąć od jego bazy, a gdy raz o tym pomyśli, nie będzie tracił dodatkowej 

mili czy minuty i zawróci, by pohalsować z powrotem ku bezpiecznemu schronieniu. 

Przez dwie minuty po postawieniu „Atropos” w dryf hiszpan wahał się, ale ostatnie 

śmiałe posunięcie pomogło mu podjąć decyzję. Gdyby poczekał jeszcze trochę, 

zauważyłby jolkę na falach i domyśliłby się, co robi „Atropos”, ale teraz „Atropos” 

wygrał grę o czas i hiszpan wracał bejdewindem do portu, uciekając przed nie 

istniejącym nieprzyjacielem.

— Na salingu! Widzicie łódź?

— Płynie dalej, sir, prosto na wiatr!

— Czy widzicie pana księcia?

— Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że widzę.

Na tym wzburzonym morzu trudno było dojrzeć człowieka unoszącego się na 

powierzchni w odległości dwóch mil, nawet z salingu.

— Panie Jones, proszę wykonać zwrot przez sztag.

Najlepiej będzie ustawić „Atropos” możliwie prosto z wiatrem w stosunku do 

łodzi, żeby miała łatwe podejście na zawietrzną po zakończeniu swego zadania. 

„Castilla” nie będzie w stanie zauważyć tego manewru.

— Hej, pokład! Łódź stanęła, sir. Chyba wyciągają pana księcia, sir.

Dzięki Bogu. Dopiero teraz Hornblower uświadomił sobie, jak okropne były 

te dziesięć minut.

— Hej, pokład! Tak, sir, machają koszulą. Już płyną do nas.

— Panie Jones, niech pan postawi okręt w dryf. Doktorze Eisenbeiss, proszę 

przygotować wszystko, na wypadek gdyby pan książę potrzebował zabiegu.

W środku lata Morze Śródziemne było dosyć ciepłe; najprawdopodobniej nic 

się chłopcu nie stało. Jolka przypłynęła z powrotem, tańcząc na falach, i zawróciła 

pod rufą „Atropos”, żeby stanąć pod osłoną zawietrznej części rufy okrętu stojącego 

w dryfie prawą stroną dziobu przeciw fali. Zjawił się Jaśnie oświecony książę, mokry 

i w poszarpanym odzieniu, lecz bez śladu skaleczenia, napotykając oczy wszystkich 

na pokładzie z na pół zakłopotanym i na pół wyzywającym uśmiechem. Nadbiegł 

Eisenbeiss, robiąc dużo szumu i zalewając księcia potokiem słów w języku 

niemieckim, by potem zwrócić się do Hornblowera z wyjaśnieniem.

background image

— Przygotowałem dla niego ogrzany koc, sir.

W tym momencie pękła tama opanowania Hornblowera.

— Ogrzany koc! Wiem, co rozgrzeje go szybciej niż koc. Pomocniku 

bosmana! Zanieście ode mnie pozdrowienia bosmanowi i poproście, żeby wam 

pożyczył swoją trzcinę na kilka minut. Milczeć, doktorze, jeśli sam pan nie chce 

oberwać. A teraz, młody człowieku…

Zwolennicy humanitaryzmu mają wiele do powiedzenia przeciwko karze 

cielesnej, lecz w swoich argumentach, wskazując na szkodę, jaką kara ta może 

sprawić karanemu, zapominają o wzięciu pod uwagę satysfakcji, jaką daje innym taki 

widok. A to miała być na przyszłość nauka, dla osoby krwi królewskiej, umiejętności 

zamanifestowania nabytej brytyjskiej niewzruszoności, tłumienia wycia pod 

wpływem spadającej na plecy trzciny i stania po chłoście w wyprostowanej pozycji, 

nie dając niczym poznać wściekłego bólu, z trudem powstrzymując się od pocierania 

dłonią piekącego królewskiego tyłka i mężnie hamując łzy. Niezależnie od 

satysfakcji, Hornblowerowi jednak było potem trochę przykro.

Rozdział XX

Wszystko przemawiało za trzymaniem „Castilli” pod obserwacją, 

przynajmniej przez jakiś czas, a nic przeciwko temu. Ostatnia ucieczka i pościg 

wykazywały, że „Atropos” może jej umknąć nawet pod zrefowanymi marslami, czyli 

można przyjąć, iż może się jej nie bać przy jakimkolwiek wietrze o słabszej sile — a 

wiatr właśnie słabnął. „Castilla” znajdowała się teraz pełne trzydzieści mil dokładnie 

po zawietrznej Kartageny; warto byłoby się dowiedzieć — Collingwood z pewnością 

chciałby otrzymać takie informacje — czy zamierza halsować z powrotem do tego 

portu, czy też skieruje się do jakiegoś innego, łatwiejszego do osiągnięcia portu 

hiszpańskiego. Płynąc bejdewindem może zajść do Alicante na północy albo do 

Almerii na południu; w tej chwili płynie na południe, bejdewindem prawego halsu. 

Należy również wziąć pod uwagę i tę możliwość, że nie zamierza chwilowo wracać 

do Hiszpanii, że jej dowódca zechce popływać trochę po Morzu Śródziemnym i 

zobaczyć, czy nie uda mu się zdobyć jakichś pryzów. Na swoim obecnym kursie 

może bez trudu dotrzeć do wybrzeża berberyjskiego i pochwycić jeden czy drugi 

zaopatrzeniowiec ze zbożem lub bydłem przeznaczonym dla floty.

background image

Rozkazy dla Hornblowera mówiły, że ma dołączyć do Collingwooda na 

wodach sycylijskich po przeprowadzeniu zwiadu w Maladze i Kartagenie; nie wiózł 

żadnej pilnej poczty, „Atropos” zaś nie był bynajmniej ważnym uzupełnieniem sił 

floty, natomiast każdy dowódca angielski, po nawiązaniu styczności z 

nieprzyjacielską jednostką na wodach otwartych, miał obowiązek utrzymywać tę 

styczność możliwie jak najdłużej. „Atropos” nie może myśleć o stawieniu czoła 

„Castilli” w bitwie, lecz jest w stanie mieć ją pod obserwacją, ostrzegać statki 

handlowe o niebezpieczeństwie, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności może 

spotkać jakiś duży brytyjski okręt wojenny, nie fikcyjnie, ale naprawdę — i wskazać 

mu miejsce pobytu nieprzyjaciela.

— Panie Jones — powiedział Hornblower. — Proszę znowu położyć okręt na 

prawy hals. Pełnymi żaglami na wiatr.

— Tak jest, sir.

Jones naturalnie okazał pewne zdziwienie tym odwróceniem ról, gdy ścigany 

stawał się ścigającym, i to był jeszcze jeden dowód, że nie potrafi myśleć 

strategicznie. Ale musiał wykonać otrzymane rozkazy i ustawić „Atropos” na kursie 

na południe, równolegle do kursu „Castilli”, w dużej odległości po nawietrznej; 

Hornblower nastawił lunetę na żagle ledwie widoczne nad widnokręgiem. Utrwalił 

sobie w pamięci ich kształt; nieznaczna zmiana w stosunku długości do szerokości 

będzie oznaczała jakąś zmianę w kursie „Castilli”.

— Na salingu! — krzyknął — Miejcie nieprzyjaciela na oku. Meldujcie o 

wszystkim, co zobaczycie.

— Tak jest, sir.

Teraz „Atropos” był jak terier skaczący ze szczekaniem bykowi do pięt na 

polu — rola niezbyt dostojna — a byk mógł się w każdej chwili odwrócić i 

zaatakować. Może się zdarzyć, iż dowódca „Castilli” uzna, że został wyprowadzony 

w pole, że „Atropos” wysyłał sygnały do nie istniejących sprzymierzeńców; trudno 

było odgadnąć, co by postanowił, gdyby się upewnił, że nikt nie czeka tuż za 

widnokręgiem, żeby pomóc „Atropos”. Tymczasem wiatr słabł dalej i „Atropos” 

mógł postawić więcej żagli. Płynąc bejdewindem sprawował się najlepiej mając 

postawione wszystkie możliwe żagle i mógł trzymać się tak blisko nieprzyjaciela, jak 

pozwalał na to wiatr.

— Niech pan spróbuje postawić grotżagiel, panie Jones.

— Tak jest, sir.

background image

Był to wielki żagiel i maleńki „Atropos” jakby dostał skrzydeł pod jego 

naciskiem, gdy naciągnięto jego szoty, a hals wybrano jak najdalej do przodu 

wspólnymi siłami połowy wachty. Przebijał się dzielnie tego letniego wieczora, 

przechylając się mocno pod naporem wiatru i odbijając dziobem z prawej burty 

zgłodniałe fale wielkimi, rozpryskującymi się fontannami, przez które zachodzące 

słońce przeświecało ulotnymi, porywająco pięknymi barwami tęczy, zostawiając za 

sobą kipiącą pianą ślad torowy, olśniewająco biały na tle błękitu. Była to chwila, 

kiedy dobrze było żyć, gdy się tak gnało na wiatr ku przygodzie, czekającej być może 

tuż tuż w nieznanem. Wojna na morzu to zwykle ponura sprawa, z nudą i 

niewygodami, które trzeba znosić dniem i nocą, wachta za wachtą, lecz miewa ona 

chwile wielkich uniesień, jak na przykład dziś, tak jak miewa swe momenty czarnej 

rozpaczy, strachu i wstydu.

— Może pan zwolnić wolną wachtę, panie Jones.

— Tak jest, sir.

Hornblower rozejrzał się po pokadzie. Still będzie miał służbę.

— Panie Still, proszę mnie wezwać w razie jakiejkolwiek zmiany. Niech 

postawią dalsze żagle, gdyby wiatr nie przestał słabnąć.

— Tak jest, sir.

Chwila uniesienia przyszła i odpłynęła. Był na nogach prawie cały dzień, od 

świtu, toteż czuł w nich zmęczenie, które by narastało, gdyby dalej pozostał na 

pokładzie. Pod pokładem w swojej kajucie miał dwie książki kupione w Gibraltarze 

za wysupłaną z kieszeni gwineę — lorda Hodge'a „Omówienie obecnej sytuacji 

politycznej we Włoszech” i Barbera „Nowe metody określania długości geograficznej 

z kilkoma uwagami na temat rozbieżności w najnowszych mapach morskich”. Chciał 

dowiedzieć się czegoś o obu tych zagadnieniach, toteż lepiej zrobić to teraz, niż tkwić 

na pokładzie i czuć narastające znużenie w miarę upływu godzin.

O zachodzie słońca znów wyszedł na pokład; „Castilla” wciąż szła tym 

samym kursem, z „Atropos” bardzo nieznacznie zyskującym w kierunku na wiatr. 

Popatrzył na odległe marsie; odczytał na tabliczce zapis przebiegu dobowego i 

poczekał na ponowne wybranie logu. Jeśliby „Castilla” zamierzała wracać do 

Kartageny, to do tego czasu zmieniłaby już hals. Wyszła daleko na południe i każda 

zmiana wiatru w kierunku północnym — rzecz bardzo możliwa o tej porze roku — 

obróci na marne znaczną część pokonanej przez nią odległości. Jeśli nie wykona 

zwrotu przed zapadnięciem ciemności, może to wyraźnie wskazywać, że ma inne 

background image

zamiary. Czekał, dopóki ostatnia jasność zapadającego za widnokrąg słońca nie 

znikła z nieba na zachodzie i dopóki pierwsze gwiazdy nie zaczęły pojawiać się w 

górze; wtedy jego zbolałe oczy, w napięciu patrzące przez lunetę, nie dojrzały już 

„Castilli”. Ale gdy ją widział ostatnio, szła dalej w kierunku południowym. Tym 

większy powód, żeby ją obserwować.

Kończyła się druga psia wachta i wywoływano załogę.

— Niech sprzątną grotżagiel, panie Turner — polecił Hornblower.

Wypisał rozkazy na noc w nikłym oświetleniu kompasu; okręt ma być 

utrzymywany na wiatr, na prawym halsie; mają go wezwać, jeśli kierunek wiatru 

zmieni się o dwa rumby, a w każdym razie tuż przed wzejściem księżyca, w czasie 

pierwszej wachty po północy. Mała, ponura kajuta kapitańska, dokąd potem się udał, 

skłaniała do porównania z legowiskiem dzikiego zwierza, ze swymi ciemnymi 

kątami, do których nie dochodziło światło lampy. Rzucił się na koję w ubraniu, 

starając się nie męczyć już i tak znużonego umysłu odgadywaniem zamiarów 

„Castilli”. Kazał sprzątnąć niektóre żagle, co przypuszczalnie i na niej uczynią. Jeśli 

nie, to jest od niej niedaleko i będzie mógł ją wyprzedzić przy świetle dziennym. 

Gdyby zrobiła jakiś inny manewr, zmieniła hals lub zawróciła, to postąpił, jak można 

było najlepiej, żeby ją odnaleźć znowu następnego dnia. Powieki skleiły mu się od 

zmęczenia i nie otworzył oczu, aż przyszedł posłaniec powiedzieć, że wywołano 

pierwszą wachtę po północy.

Wiatr z zachodu, chociaż słabnący, przyniósł ze sobą lekkie zachmurzenie, 

dostateczne dla przysłonięcia gwiazd i pozbawienia księżyca, będącego już prawie w 

ostatniej kwadrze, prawie całego blasku. „Atropos”, wciąż żeglując na wiatr, teraz, 

przy tym słabnącym wietrze, już tylko flirtował z falami podbiegającymi mu do 

dziobu z prawej burty, wychodząc im elegancko na spotkanie, jak piękność w teatrze 

wyciągająca na scenie dłoń do kochanka. Otaczająca go ciemna woda dostosowała się 

jak gdyby do nastroju i mruczała jakieś miłe banalne słówka. Nic nie wskazywało, że 

gwałtowna śmierć może się czaić w pobliżu. Minuty upływały w błogiej 

bezczynności.

— Hej, pokład! — zawołał marynarz z salingu. — Chyba coś widzę, sir. 

Prosto z prawej strony dziobu.

— Chłopcze, skocz na saling z lornetką nocną — powiedział Turner, pełniący 

służbę wachtową, do stojącego przy nim swego pomocnika.

Minęła jedna minuta, dwie.

background image

— Tak, sir — rozległ się nowy głos z salingu. — To sylwetka okrętu. Trzy 

mile… cztery… dobrze z prawej burty od dziobu.

Lornetki nocne obróciły się w tamtym kierunku.

— Możliwe — rzekł Turner.

Widniała tam maleńka plamka jakby nieco ciemniejsza od otaczającej ją nocy; 

Hornblower nic więcej nie mógł dojrzeć przez swoją lunetę. Nie spuszczając wzroku 

z plamki odniósł wrażenie, że jej namiar zmienia się.

— Nie wychylać za dużo steru! — mruknął do sternika.

Przez chwilę zaczął powątpiewać, czy ta plamka jest tam w ogóle; umysł mógł 

zasugerować jego oczy — zdarza się, że cała załoga widzi to samo, jeśli wbije sobie 

coś do głowy. Ale nie, jest tam na pewno i przesuwa się w poprzek dziobu „Atropos” 

szybciej, niż można by to przypisać chwiejności kursu powodowanej złym 

sterowaniem. To chyba „Castilla”; zawróciła pewnie o północy i poszła z wiatrem, w 

nadziei pochwycenia łupu przez zaskoczenie. Gdyby nie sprzątnął niektórych żagli, 

weszłaby wprost na niego. Obserwatorzy hiszpańscy nie przykładali się do swojej 

pracy, bo fregata szła dalej swoim kursem.

— Na wiatr, panie Turner — rozkazał Hornblower i przeszedł do lewej burty, 

chcąc mieć „Castillę” na oku, w czasie gdy „Atropos” będzie przechodził na ostry 

bejdewind. „Castilla” utraciła już większą część korzyści płynących z pozycji po 

nawietrznej „Atropos”, a za parę minut straci je do reszty. Sunące wolno chmury 

przedzieliły się; przez cienkie pasmo obłoku przebiło się nikłe światło, potem była 

znów ciemność, aż blask księżyca przedarł się przez szczelinę. Tak, to okręt; to 

„Castilla”, teraz już daleko po zawietrznej.

— Uwaga, pokład! Teraz dobrze ją widzę, sir. Z lewego baksztagu. Kapitanie, 

sir! Ona zawraca!

A więc jest. Jej żagle zalśniły jasno na moment w blasku księżyca, gdy 

wykonywała zwrot. Poprzednio nie udało się jej zaskoczyć nieprzyjaciela, próbuje 

więc na nowo.

— Panie Turner! Proszę położyć okręt na lewy hals.

Mały „Atropos” może w taką pogodę zabawić się z każdą dużą fregatą w 

zabawę „łap mnie, jak potrafisz”. Zawrócił i przeszedł na ostry bejdewind, znowu 

rufą do ścigającej go „Castilli”.

— Na salingu! Jakie żagle ma postawione nieprzyjaciel?

— Teraz stawia bombramsle, sir. Ma już postawione wszystkie żagle 

background image

normalne oprócz bombramżagli.

— Proszę wywołać całą załogę, panie Turner. Postawić wszystkie normalne 

żagle.

Siła wiatru była wciąż jeszcze dostateczna, żeby po dodaniu grotżagli i 

bombramsli „Atropos”, przechyliwszy się początkowo mocno na burtę pod naporem 

wiatru, mógł znowu pomknąć lotem strzały. Hornblower obejrzał się na marsie i 

bombramsle „Castilli” rysujące się wyraźnie na czystym niebie pod księżycem. Nie 

trzeba było wiele czasu na stwierdzenie, że teraz „Atropos” szybko zyskuje na 

dystansie. Zastanawiał się, czy sprzątnąć część żagli, ale sprawa rozstrzygnęła się 

sama. Sylwetki znowu zwęziły się nagle.

— Hej, pokład! — rozległo się wołanie z salingu. — Nieprzyjaciel wykręcił 

ostro na wiatr, sir.

— Doskonale! Panie Turner, proszę łaskawie zarządzić wykonanie zwrotu 

przez rufę. Ustawić nas dziobem prosto na nią i sprzątnąć fokżagiel.

Terier uchylił się przed atakiem byka i teraz znowu następował mu na pięty. 

Nie mieli trudności z żeglowaniem za „Castilla” przez resztę nocy, prowadząc 

dokładną obserwację w okresach ciemności, żeby nie dać jej zwieść się tak, jak ją 

zwiódł „Atropos”. Bombramżagle i marsie „Castilli”, początkowo czarne jak atrament

w świetle wstającej przed nimi jutrzenki, zmieniły kolor na biel kości słoniowej na tle 

błękitnego nieba. Hornblower wyobrażał sobie, jak dowódca hiszpański pieni się ze 

złości na widok tego zawziętego pościgu ze strony „Atropos”, płynącej w ślad za nim 

z bezczelną bezkarnością. Okręty dzieliło od siebie siedem mil, ale dla wielkich 

osiemnastofuntowych dział „Castilli” równie dobrze mogło to być siedemdziesiąt, a 

do tego niewidoczny wiatr wiejący prosto od „Atropos” w kierunku „Castilli” 

stwarzał mu dodatkową ochronę, osłaniającą go przed nieprzyjacielem, jak cudowna 

tarcza szklana, która odwróciła miecz bohatera w jednym z włoskich poematów 

epickich. „Atropos”, siedem mil po nawietrznej, był równie bezpieczny i wciąż 

równie widoczny jak magik saraceński z tego poematu.

Hornblower znowu poczuł znużenie. Był na nogach od północy po niecałych 

czterech godzinach odpoczynku. Bardzo pragnął dać odpocząć nogom i nie mniej 

silnie pragnął zamknąć zbolałe oczy. Wyniesiono hamaki na pokład, wymyto pokład i 

pozostało już tylko trzymać się pięt „Castilli”; w sytuacji jednak, gdy każda chwila 

mogła przynieść potrzebę szybkiej decyzji, nie odważył się zejść z pokładu — dziwna 

rzecz, teraz, gdy okręt szedł bezpieczny po nawietrznej, sytuacja była bardziej napięta 

background image

niż wczoraj, gdy znajdował się po zawietrznej „Castilli”. Ale tak właśnie było. 

„Castilla” może w każdym nieoczekiwanym momencie wykręcić na wiatr, a do tego 

obie jednostki płynęły na błękitne Morze Śródziemne, gdzie za widnokręgiem mogły 

czekać na niego wszelkiego rodzaju niespodzianki.

— Proszę mi tu przynieść materac — rozkazał Hornblower.

Przyniesiono materac i ułożono go na rufie, przy odpływnikach. Hornblower 

rozciągnął się na nim, rozprostował zbolałe członki, położył głowę na poduszce i 

zamknął oczy. Wznoszenie się okrętu na wodzie i wbijanie dziobem w falę, wraz ze 

szmerem morza spod nawisu rufowego działało usypiająco. Światło przesuwało się po 

jego twarzy tam i z powrotem, a cienie żagli i takielunku tańczyły do wtóru ruchom 

okrętu. Spał — spał ciężko, nie śniąc, gdy „Atropos” wpływał na Morze Śródziemne, 

gdy wywołano wachtę, rzucono log, a nawet gdy trymowano reje, w miarę jak wiatr 

skręcał lekko na północ, posuwając się przed słońcem.

Gdy się ocknął, było popołudnie. Ogolił się przed lusterkiem zatkniętym za 

siatki hamakowe; wziął kąpiel pod pompą do zmywania pokładu i włożył 

przyniesioną mu czystą koszulę; zasiadł na pokładzie do posiłku złożonego z zimnego 

mięsa i reszty wspaniałego, miękkiego chleba zabranego na pokład w Gibraltarze, 

nieco już sczerstwiałego, lecz mimo to nieskończenie lepszego od sucharów 

okrętowych; a świeże masło, trzymane w chłodzie w kamionkowym naczyniu, 

pochodzące z tego samego źródła, smakowało wybornie. Gdy kończył ostatni kęs, 

wybiło siedem szklanek.

— Hej, pokład! Nieprzyjaciel zmienia kurs.

W mgnieniu oka zerwał się na nogi, talerz zjechał do odpływnika, a luneta 

znalazła się w jego dłoni bez świadomego udziału woli. Nie było co do tego 

wątpliwości. „Castilla” przeszła na kurs bardziej ku północy, idąc teraz półwiatrem. 

Zmiana nie była zbyt zaskakująca, gdyż oddalili się dobre dwieście mil od Kartageny; 

jeśli „Castilla” nie zamierzała płynąć dalej wprost na Morze Śródziemne, daleko na 

zawietrzną wszystkich baz hiszpańskich, to akurat był dla niej czas skręcić na północ, 

żeby dopłynąć do Minorki. Będzie szedł w ślad za nią, jak terier nękający byka, i 

zrobi ostatni skok na pięty tego byka pod portem Mahoń. Zresztą fakt zmienienia 

kursu przez „Castillę” nie musi oznaczać zwykłej ucieczki na Minorkę. Znajdowali 

się na samej trasie konwojów płynących po Morzu Śródziemnym z Sycylii i Malty.

— Proszę ster w prawo, panie Still. Utrzymywać kurs równoległy do hiszpana.

Było rzeczą rozsądną trzymać się tak daleko po nawietrznej „Castilli”, jak się 

background image

tylko dało. Intensywne uczucie zadowolenia z życia odczuwane pięć minut temu 

ustąpiło podnieceniu, lekkiemu mrowieniu pod skórą. Dziesięć do jednego, że zmiana 

kursu „Castilli” nic nie znaczy, ale istnieje ta jedna dziesiąta. Osiem szklanek; stawiła 

się załoga na pierwszą psią wachtę.

— Hej, pokład! Przed dziobem nieprzyjaciela widać statek, sir!

A więc tak się rzecz miała.

— Niech pan wejdzie na saling, panie Smiley. Pan książę też może iść.

W ten sposób pokaże Jaśnie oświeconemu, że kara w marynarce wojennej 

anuluje przewinę i że okazuje mu się zaufanie, iż nie będzie więcej wyczyniał 

małpich sztuczek. Był to szczegół, o którym należało pamiętać mimo fali podniecenia 

wywołanej informacją z salingu. Jeszcze nie wiadomo, co może znaczyć ten statek 

tam, w przodzie, niewidoczny z pokładu. Ale nie wykluczone, że to brytyjski okręt 

wojenny, prosto na drodze „Castilli”.

— Dwa żagle! Trzy! Kapitanie, sir, to wygląda na konwój, dokładnie po 

zawietrznej.

Konwój może być tylko brytyjski, a to oznacza obecność brytyjskiego okrętu 

wojennego wprost przed nimi, na drodze „Castilli”.

— Ster od wiatru i pełnym wiatrem w kierunku nieprzyjaciela. Proszę 

wywołać załogę, panie Still. Niech pan zarządzi alarm bojowy.

W czasie tego całego długiego okresu ucieczki i pościgu nie zarządzał alarmu 

bojowego. Nie chciał wdawać się w bój ze znacznie silniejszą „Castillą” i był 

zdecydowany unikać tego. Teraz oczekiwał boju — oczekiwał go z drżeniem 

niepokoju; czuł za to nienawiść do siebie, tym bardziej że załoga, usłyszawszy 

rozkaz, wzniosła radosny okrzyk, a wolna wachta zaczęła tłumnie wylewać się na 

pokład, szczerząc zęby w oczekiwaniu i podnieceniu, jak chłopaki ze szkoły. Pan 

Jones biegł spiesznie na pokład, zapinając po drodze guziki munduru; widocznie 

drzemał sobie spokojnie podczas wachty popołudniowej. Jonesowi przypadnie 

dowodzenie „Atropos”, jeśli jemu coś się stanie, jeśli pocisk urwie mu nogę albo 

rozniesie go na krwawe szczątki. Dziwna sprawa, że myśl o przejęciu przez Jonesa 

odpowiedzialności za okręt wzburzyła go tak samo jak poprzednie. Mimo to trzeba 

było zaznajomić Jonesa z bieżącą sytuacją i powiedzieć mu, co trzeba robić. Uczynił 

to w trzech krótkich zdaniach.

— Rozumiem, sir — powiedział Jones, pociągając za swój długi podbródek. 

Hornblower nie był taki pewny, czy Jones wszystko zrozumiał, ale nie mógł 

background image

poświęcić mu więcej czasu.

— Na salingu! Co z tym konwojem!

— Jeden ze statków zmienił kurs. Kieruje się w naszą stronę.

— Poznajecie go?

— Wygląda jak okręt wojenny, sir. Widzę tylko jego bombramsle, sir.

— Panie Horrocks, proszę nadać nasz tajny sygnał i nasz znak rozpoznawczy.

Okręt kierujący się na „Castillę” może być tylko okrętem wojennym, 

eskortującą jednostką. Hornblower miał nadzieję, że to jedna z tych większych fregat, 

będąca w stanie zmierzyć się z „Castilla” z mniej więcej równymi szansami. Znał 

jednak większość fregat pod dowództwem Collingwooda: „Syriusza”, „Najadę”, 

„Hermione” — przeważnie były to jednostki uzbrojone w trzydzieści dwa działa 

dwunastofuntowe, którym trudno byłoby stawić czoło czterdziestu czterem 

osiemnastofuntówkom „Castilli”, chyba że będą sprawnie prowadzone, że „Castilla” 

będzie bić się słabo i że on będzie miał możność wmieszać się w bój. Wytężył wzrok, 

starając się dojrzeć coś przez lunetę, ale z pokładu nie było jeszcze widać okrętu 

brytyjskiego, a „Castilla” dalej szła śmiało fordewindem. Przygotowania do boju były 

już prawie ukończone; odmocowywano właśnie działa.

— Sygnał, sir!

Horrocks czekał w pogotowiu z książką sygnałową, gdy marynarz z salingu 

podawał, jakie widzi flagi.

— Prawidłowa odpowiedź na tajny sygnał, sir. A oto jej znak rozpoznawczy. 

To „Nightingale”, sir, dwadzieścia osiem dział. Dowódca kapitan Ford, sir.

Prawie najmniejsza z fregat, mająca tylko dziewięciofuntowe działa na 

pokładzie głównym. Trzeba prosić Boga, żeby Ford miał dosyć rozsądku, by nie 

wdawać się w walkę z „Castilla”. Musi starać się wymanewrowywać ją, angażować w 

rozgrywkę, a potem, gdy przybędzie „Atropos”, mogą zastosować jakąś ciekawą 

taktykę, aż zestrzelą na „Castilli” kilka drzewc i postawią ją w niekorzystnej sytuacji. 

Potem będą już mogli ostrzelać ją ogniem flankowym i osłabić, podejść bliżej i dobić. 

Dowódca „Castilli” dał poznać, że pojął z grubsza sytuację; przychwycony między 

dwoma nieprzyjacielskimi jednostkami, tak że nie będzie w stanie uniknąć boju, jeśli 

zostanie do tego zmuszony, skierował się swoją maksymalną szybkością w stronę 

jednostki łatwiej dla niego dostępnej, aby ją zaatakować; szedł wciąż pod wszystkimi 

żaglami, chcąc jak najszybciej rozpocząć bój, zanim „Atropos” zdąży przyjść na 

pomoc. Ma wszelkie dane spodziewać się, że obróci „Nightingale” we wrak, żeby 

background image

potem ruszyć przeciwko „Atropos”. Jeśli mu się to uda — och, jeśli mu się uda! — 

przed „Atropos” stanie straszliwy problem, czy podjąć walkę, czy nie.

— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Jones.

— Doskonale.

Teraz złapał ją w swoją lunetę; daleki żagiel, hen za „Castilla”. Gdy patrzył, 

bombramżagle znikły, a pojawiły się pod nimi bramsle. „Nightingale” zmniejszała 

liczbę postawionych żagli do „ożaglowania bojowego”, gotując się do walki. 

Hornblower mało wiedział o Fordzie. Miał reputację dobrego, bojowego kapitana. 

Daj Boże, aby cechowała go również rozwaga. Ford był daleko przed nim na liście 

dowódców marynarki wojennej, nie może mu zatem kazać, aby trzymał się z dala.

„Castilla” dalej gnała w kierunku „Nightingale”.

— Sygnał, sir. Numer 72. „Związać bliżej nieprzyjaciela!”

— Potwierdzić!

Hornblower czuł na sobie oczy Jonesa i Turnera. W podtekście sygnału może 

być nagana, że nie czyni, co w jego mocy, aby włączyć się w walkę. Z drugiej strony 

może po prostu oznaczać, że czeka ich bój. Teraz marsle „Nightingale” wysunęły się 

ponad widnokrąg; idąc ostro na wiatr śpieszyła ile sił, żeby stawić czoło „Castilli”. 

Oby tylko Ford poczekał pół godziny — „Atropos” wciąż zyskiwał na dystansie w 

stosunku do „Castilli”. Nie, pędzi jednak, żeby stoczyć potyczkę, nim „Atropos” 

zdąży nadpłynąć; gra na korzyść „Castilli”. Fregata wzięła teraz dolne żagle na 

gejtawy i zwijała bombramsle, szykując się do starcia. Oba okręty gnały razem; białe 

żagle na niebieskim morzu, pod błękitnym niebem. Były w jednej linii z miejsca, 

gdzie Hornblower oglądał je przez lunetę, prosto w linii, tak że trudno było ocenić 

odległość między nimi. Teraz obracały się — „Nightingale” odpadała od wiatru w 

miarę zbliżania się „Castilli”. Wygląda, jakby wszystkie maszty zlały się w jeden. 

Ford musi pozostać z dala i postarać się zestrzelić drzewce.

Nagle dym skłębił się wokół okrętów; wystrzelono pierwsze salwy burtowe. 

Wydawało się, że okręty sczepiły się już w walce — chociaż było to niemożliwe. 

Jeszcze nie czas sprzątać grotżagle i bombramsle; im szybciej włączą się do walki, 

tym lepiej. Teraz po niebieskiej wodzie przetoczył się ciężko huk tych pierwszych 

salw, jak odgłos grzmotu. Dym odpływał z miejsca walki długą ławicą. Znowu 

podniósł się kłębem; armaty, załadowane ponownie, oddawały następną salwę 

burtową, a maszty wciąż były blisko siebie — czyżby Ford był tak głupi, żeby sczepić 

się rejami? Znowu długi łoskot dział. Okręty obracały się w chmurze dymu; widział, 

background image

jak zmienia się nad nim położenie masztów, ale nie mógł odróżnić jednego okrętu od 

drugiego. Walił się maszt z rejami, żaglami i całą resztą; to musi być stenga 

grotmasztu „Nightingale”, choć myśl ta była przerażająca. Czekanie na włączenie się 

do walki wydawało się przeciągać w nieskończoność. Dym z armat i grzmot armat. 

Nie chciał wierzyć lunecie, że pokazuje mu prawdę, gdy zbliżając się widział coraz 

wyraźniej szczegóły. Oba okręty były sczepione ze sobą, to nie ulegało wątpliwości. 

A to jest „Nightingale” — już bez stengi grotmasztu. Stoi pod kątem do burty 

„Castilli”, dziobem w jej stronę. Wiatr dalej obracał okręty, tak jakby stanowiły 

jeden. „Nightingale” musiała wczepić się w „Castillę” bukszprytem albo zaczepić 

kotwicą o podwięzia wantowe fokmasztu. Wszystkie działa „Castilli” mogą strzelać 

celnie, praktycznie omiatając „Nightingale” każdą salwą burtową, natomiast ogień 

„Nightingale” jest chyba prawie nieskuteczny. Czy potrafi się oderwać? Poszedł za 

burtę jej fokmaszt, z całym osprzętem; teraz nie ma prawie możliwości wyplątać się 

ze zwarcia.

Marynarze u dział zawyli na ten widok.

— Cisza! Panie Jones, proszę sprzątnąć dolne żagle.

Co powinien zrobić? Powinien zajść „Castillę” od dziobu albo od burty i 

omieść ją ogniem flankowym, a potem wykonać zwrot i powtórzyć to samo. Ale 

trudno będzie ostrzeliwać dziób „Castilli” nie trafiając w „Nightingale”; nie tak łatwo 

przeciąć jej drogę za rufą; będzie musiał znaleźć się po zawietrznej, to zaś spowoduje 

zwłokę w ponownym włączeniu się do boju. A oba okręty wciąż kołysały się mocno, 

nie tylko od wiatru, lecz także od odrzutu swoich dział. Przypuśćmy, że zechce 

odsunąć się trochę z „Atropos”, wtedy okręty tak się obrócą, że „Nightingale” 

znajdzie się pod jego obstrzałem, i „Atropos” będzie musiał znów przechodzić na 

nawietrzną, żeby móc na powrót włączyć się do walki. Byłby to sromotny obrót 

rzeczy, a inni dowódcy usłyszawszy o tym pomyśleliby, że celowo wycofał się z 

ognia. Mógłby postawić swój okręt przy nie zaangażowanej burcie „Castilli”, ale jego 

krucha konstrukcja drewniana nie przetrzymałaby potężnej salwy burtowej z 

„Castilli”; „Atropos” w kilka minut zamieniłby się we wrak. A przecież 

„Nightingale” już jest wrakiem. Musi ulżyć jej zaraz, natychmiast.

Byli teraz zaledwie o milę od sczepionych okrętów i zbliżali się szybko do 

nich. Lata doświadczenia na morzu nauczyły go, jak szybko mijają te ostatnie minuty, 

gdy okręty potrzebują się nawzajem.

— Wezwać obsługę dział lewej burty — powiedział. — Wszystkich, 

background image

celowniczych i całą resztę. Uzbroić ich do abordażu. Uzbroić wszystkich na okręcie, 

którzy są wolni od wacht. Zostawić obsadę brasów sterżagla.

— Tak jest, sir.

— Piki, pistolety i kordelasy, chłopcy — rzucił do marynarzy, którzy z 

zapałem tłoczyli się do skrzynek z bronią. — Panie Smiley, proszę zebrać swoją 

obsadę marsa na przodzie okrętu, przy dziale nr 1. Prawa burta. Przygotować się do 

natarcia. — Młody Smiley był najlepszy ze wszystkich pod względem bojowości, 

lepszy od nerwowego Jonesa, ograniczonego Stilla i starego Turnera. Należało zatem 

jemu powierzyć dowództwo na drugim końcu okrętu. Tu, na rufie, on sam będzie 

miał wszystko na oku. Uświadomił sobie, że jeszcze nie wziął broni. Jego szpada — 

ta, którą miał u boku w czasie audiencji na dworze królewskim — była tanią szpadą. 

Pewnie słabo hartowaną; nigdy nie było go stać na dobrą szpadę. Podszedł do skrzyni 

z bronią i wziął dla siebie kordelas, wyjął go z pochwy, a pochwę rzucił na pokład; 

założył pętlę kordelasa na nadgarstek i stał z obnażonym ostrzem w ręku; promienie 

słońca prażyły mu twarz.

Zbliżali się do „Castilli”; dzieliła ich tylko odległość kabla, a wydawało się, że 

mniej. Trzeba było bardzo uważać, żeby stanąć przy samej burcie.

— Rumb w lewo — rzucił do sternika.

— Jest rumb w lewo — odpowiedział sternik jak echo.

Dyscyplina sprawiała, że sternik z całą starannością wykonywał swoje 

zadanie, mimo że otwierały się furty strzelnicze w lewej burcie „Castilli”, że przy tak 

małej odległości lufy dział wycelowane były prosto w nich i że można było widzieć 

przez furty twarze artylerzystów patrzących przez celowniki. O Boże, nadchodzi!

— Uwaga, ster powoli w lewo. Wykonać łagodnie zwrot.

Jakby nadszedł koniec świata, runęła salwa na okręt, niszcząc wszystko i 

gruchocąc; rozległy się jęki, przerażające trzaski, w słońcu zawirowały drobinki pyłu 

wznieconego uderzeniami pocisków armatnich. Odłamki świstały w powietrzu, a 

potem okręt przechylił się na bok, w kłęby dymu prochowego wypływającego z luf 

armat. Ale Hornblower musiał w tym momencie myśleć tylko o jednej rzeczy.

— Uwaga! Prawo na burtę. Na brasach! Stermarsel dookoła!

Między burtami obu okrętów była wąska szczelina, do całkowitego styku 

brakowało kilku cali. Jeśli „Atropos” mocno uderzy, może się odbić i poszerzyć tę 

szczelinę; jeśli jego ruch do przodu nie zostanie zahamowany, może przepchnąć się w 

przód i obrócić. W wyższych burtach „Castilli” furty strzelnicze były nad furtami 

background image

„Atropos”. Przy swoim nieckowatym kształcie „Atropos” nie miał burt nachylonych 

ku środkowi. Jego nadburcia nadawały się do zwarcia — na to właśnie liczył 

Hornblower.

— Prawa burta! Ognia!

Piekielny trzask salwy burtowej; dym skłębił się, wymalowaną na 

pomarańczowo burtę „Castilli” rozdarły kule karonad; ale nie ma chwili czasu, żeby 

myśleć o tym.

— Za mną!

W górę, po burcie „Castilli”, w kłębiącym się dymie, przez który przebijają się 

promienie słoneczne; w górę po burcie, z kordelasami w dłoni, w szale bojowym. Z 

góry patrzy na niego wykrzywiona twarz. Uderzać, wymachując ciężką klingą jak 

siekierą. Wyrwać ostrze i następny cios w inną twarz. Naprzód. Złote lamówki, 

chuda, brunatna twarz przecięta czarnym wąsikiem, wymierzone w niego cienkie 

ostrze; odtrącić na bok i uderzać, i uderzać, i uderzać, każdym gramem siły, z całą 

szybkością, na jaką go stać; położyć słabą obronę i znowu uderzać bez pardonu. 

Potknąć się o coś i odzyskać równowagę. Przerażone, wytrzeszczone na niego oczy 

tych u steru, nim uciekną przed jego furią. Żołnierz w mundurze, z bandoletem, 

podnoszący ręce w geście poddania; jakaś pika wysuwa się obok nie wiadomo skąd i 

wbija w jego odsłoniętą pierś. Pokład rufowy oczyszczony, ale nie ma czasu na 

oddech; krzyknąć „Za mną” i rzucić się na pokład główny.

Coś uderzyło w klingę jego kordelasa, aż wstrząs sparaliżował mu rękę — 

chyba kula z pistoletu. Przy grotmaszcie zwarta gromada marynarzy, lecz nim zdążył 

dobiec do nich, las pik od burty obrócił ją w pierzchające grupki. Teraz nagły zryw 

nieprzyjaciela, strzały z pistoletów, ale już opór złamany, a Hornblower ma przed 

sobą parę rozjuszonych oczu i widzi, że to ktoś w mundurze angielskim, twarz 

Anglika zupełnie mu nieznana — midszypmen na czele oddziału abordażujących z 

„Nightingale” wdarł się na „Castillę” po bukszprycie swego okrętu.

Mógł stanąć wreszcie pośród zniszczenia i trupów; szaleństwo odpływało od 

niego, pot zalewał mu oczy i oślepiał go. Ale raz jeszcze musiał pomyśleć jasno i 

zmusić się do działania. Musi przerwać trwające wciąż zabijanie, zorganizować 

rozbrajanie jeńców i skupienie ich wszystkich przy burcie okrętu. Musi też pamiętać 

o słówku podziękowania dla Smileya, którego minął na trapie dziobowym we krwi i 

kłębach dymu. Wyrosła przed nim ciężka postać dyszącego gwałtownie Eisenbeissa, 

z zakrwawionym kordelasem, wyglądającym w jego wielkiej dłoni jak dziecinna 

background image

zabawka. Jego widok wywołał w nim wściekłość.

— Co, u diabła, pan tu robi, doktorze? Niech pan wraca na pokład i zajmie się 

rannymi. Nie wolno ich panu zostawiać samych.

Uśmiech do księcia, a potem musiał zwrócić uwagę na mężczyznę o cienkim 

nosie i długiej, szczurzej twarzy.

— Kapitan Hornblower? Moje nazwisko Ford.

Chciał ująć wyciągniętą dłoń, ale musiał najpierw zsunąć pętlę kordelasa z 

nadgarstka i przełożyć broń do drugiej ręki.

— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — powiedział Ford. — Przybył pan 

na czas, kapitanie, ale w ostatniej chwili.

Nie ma sensu próbować wykazywać starszemu jego błędy. Wymienili uścisk 

dłoni, stojąc na trapie zdobytej „Castilli” i patrząc na sczepione ze sobą trzy okręty, 

rozbite i zniszczone. Daleko w kierunku zawietrznym długi ogon dymu prochowego, 

dryfujący nad błękitnym morzem, rozpraszał się powoli pod błękitem nieba.

Rozdział XXI

Dzwony kościelne Palermo biły jak zawsze w sennym upale poranka. Ich 

dźwięk niósł się po wodzie zatoki, Conca d'Oro, złotej muszli obejmującej perłę 

Palermo. Wpływając do zatoki na „Atropos” Hornblower słyszał ich echo od Monte 

Pellegrino do Zaffarano. Ze wszystkich dźwięków muzycznych tego nie znosił 

najbardziej, toteż patrzył niecierpliwie na okręt dowodzony przez oficera starszego 

stażem, czekając aż rozpocznie salut i zagłuszy ten doprowadzający go do szału hałas. 

Gdyby nie te dzwony kościelne, byłaby to szczęśliwa chwila, dramatyczna w swojej 

wymowie. „Nightingale” z awaryjnym takielunkiem, utrzymywana na powierzchni 

przez pompy wypompowujące z niej strumienie przejrzystej wody, „Atropos” z 

pośpiesznie zatkanymi dziurami od kul w burtach i „Castilla”, też pogruchotana i 

rozdarta pociskami, z flagą eskadry „białej” dumnie powiewająca nad czerwono-złotą 

banderą hiszpańską. Niewątpliwie nawet Sycylijczycy muszą odczuć dramatyzm tego 

wejścia. A żeby przyjemność była jeszcze większa, opodal stała na kotwicach trójka 

angielskich okrętów wojennych; przynajmniej ich załogi będą się gapić na dumną 

procesję; przynajmniej one odczują wymowę wyglądu nowo przybyłych jednostek; 

pomyślą o zgiełku i szale bitewnym, o męce rannych i żałobnej ceremonii chowania 

background image

zmarłych.

Palermo wyglądało sennie, gdy okręty stawały tam na kotwicach i gdy 

opuszczono na wodę łodzie (i one były w łaty, z pośpiesznie ponaprawianymi 

uszkodzeniami od pocisków) zabrały się do nowych czynności. Przewożono do 

szpitala na lądzie rannych, jęczących lub oniemiałych z bólu, jedna wyładowana łódź 

za drugą; następnie trzeba było przetransportować pod strażą jeńców — w widoku 

tych łodzi wyładowanych synami dumnego narodu, wiezionymi do niewoli, do 

ponurych czterech ścian, z wszelkimi oznakami klęski, był również patos. Należało 

także wykonać inne zadanie transportowe, przewieźć na „Nightingale” czterdziestu 

świeżych ludzi w miejsce czterdziestki wypożyczonej fregacie przez „Atropos”. 

Wracający byli wycieńczeni, z zapadłymi policzkami, zarośnięci i brudni. Spali 

siedząc w łodziach na ławkach i zapadali ponownie w sen, gdy tylko weszli na 

pokład, padając jak martwi przy działach, ponieważ harowali po zwycięstwie 

jedenaście dni i nocy, doprowadzając zgruchotaną „Nightingale” do jakiego takiego 

ładu.

Tyle było do zrobienia, że dopiero wieczorem u Hornblower znalazł wolną 

chwilę, żeby otworzyć czekające na niego dwa prywatne listy. Drugi został wysłany 

zaledwie przed sześcioma tygodniami; szybko przebywszy drogę z Anglii, nie czekał 

długo na przybycie „Atropos” do Palermo, nowej bazy Floty Śródziemnomorskiej. 

Maria czuła się dobrze, tak samo dzieci. Małego Horatia wszędzie teraz pełno, pisała 

Maria, jest ruchliwy niby piłeczka od krykieta, a mała Maria to złote dziecko, prawie 

wcale nie płacze, chociaż będzie jej się chyba wyrzynać ząbek, rzadki wypadek u 

pięciomiesięcznego maleństwa. Sama Maria czuje się szczęśliwa w Southsea, ze 

swoją matką, chociaż brak jej męża i chociaż matka psuje dzieciaki w sposób, który, 

czego obawia się Maria, nie spodobałby się jej najdroższemu.

Listy z domu; listy o małych dzieciach i drobnych domowych niesnaskach; 

uchyliły one na chwilę zasłony, żeby ukazać inny świat, tak diametralnie niepodobny 

do tego świata niebezpieczeństw, trudów i wysiłku prawie nie do zniesienia. Mały 

Horatio kręci się wszędzie po domu na swoich ruchliwych nóżkach, maleńkiej Marii 

wyrzyna się pierwszy ząbek, podczas gdy tu wojska tyrana przeszedłszy przez całą 

długość Włoch czekają zmasowane przy Cieśninie Messyńskiej na okazję do 

następnego skoku i ponownego podbicia Sycylii, gdy zaledwie mila wody — i 

brytyjska marynarka — powstrzymują ich marsz do przodu. Anglia walczy o życie 

przeciwko całej Europie zjednoczonej pod wodzą jednego tyrana o straszliwej energii 

background image

i przebiegłości.

Nie, nie cała Europa, Anglia ma jeszcze sprzymierzeńców — Portugalię pod 

rządami obłąkanej królowej, Szwecję, gdzie panuje pomylony król, i Sycylię 

rządzoną przez łajdaka. Ferdynand, król Neapolu i Sycylii — król Obojga Sycylii — 

zły, okrutny, samolubny; brat króla Hiszpanii, dawniej najbliższego sprzymierzeńca 

Bonapartego; Ferdynand, żądny krwi i gorszy tyran niż sam Bonaparte, pozbawiony 

czci i wiary, który utracił jeden ze swoich dwóch tronów i utrzymywał się na drugim 

tylko dzięki potędze brytyjskiej, a który mimo to zdradziłby swoich sprzymierzeńców 

dla jednej chwili zadowolenia swoich żądz, którego więzienia zapchane są więźniami 

politycznymi, zaś szubienice trzeszczą pod ciężarem podejrzanych. Porządni ludzie, 

dzielni ludzie cierpią i umierają we wszystkich częściach świata, podczas gdy 

Ferdynand poluje w swoich sycylijskich włościach, nikczemna królowa kłamie, 

intryguje i zdradza, a Maria pisze proste liściki o dzieciach.

Lepiej myśleć o obowiązkach, niż dumać nad tymi anomaliami nie do 

rozwiązania. Oto pismo od lorda Williama Bentincka, brytyjskiego ministra w 

Palermo. „Zgodnie z ostatnimi wiadomościami od wiceadmirała dowodzącego na 

Morzu Śródziemnym ma on zjawić się w bardzo krótkim czasie w Palermo ze swoim 

okrętem flagowym. Jego ekscelencja pragnie w związku z tym poinformować 

kapitana Horatia Hornblowera, że zdaniem jego ekscelencji najlepiej byłoby, gdyby 

kapitan Horatio Hornblower przystąpił niezwłocznie do niezbędnych napraw 

„Atropos”. Jego ekscelencja zwróci się do władz morskich jego sycylijskiej 

królewskiej mości o udostępnienie kapitanowi Hornblowerowi wszelkich urządzeń, 

jakie mogłyby mu być potrzebne”.

Lord William mógł być — i był niewątpliwie — człowiekiem zacnego 

charakteru i o liberalnych poglądach, co jest rzadkością u syna księcia, ale słabo się 

orientował w kwestii funkcjonowania stoczni sycylijskiej. W ciągu następnych trzech 

dni Hornblower nie uzyskał niczego z pomocą władz sycylijskich. Turner zalewał ich 

potokami słów w lingua franca, a Hornblower schował dumę do kieszeni i wygłaszał 

błagalne mowy po francusku, mając nadzieję, że przez dodawanie końcówek „o” i „a” 

przekazuje po włosku, o co mu chodzi, ale nawet gdy go rozumiano, jego żądania nie 

były spełniane. Płótno? Liny? Blacha ołowiana dla załatania dziur po pociskach? 

Wyglądało, jakby w ogóle o czymś takim nie słyszeli. Po tych trzech dniach 

Hornblower przeciągnął znowu okręt do basenu portowego i przystąpił do naprawy 

swoimi własnymi zasobami i rękami swoich własnych ludzi, ciężko harujących w 

background image

upale, pocieszając się trochę faktem, że kłopoty kapitana Forda — „Nightingale” 

została przechylona po stępkę — były jeszcze większe niż jego. Ford, by przechylić 

okręt dla załatania dna, musiał wyładować zapasy, postawić straż dla ochrony przed 

ich rozkradzeniem przez Sycylijczyków, gdy tymczasem ludzie z jego załogi znikali 

w uliczkach Palermo, żeby oddawać w zastaw odzież i nabyć mocne sycylijskie wino.

Hornblower z ulgą powitał „Oceana” wpływającego dumnie do Palermo, z 

flagą wiceadmiralska na fokmaszcie; był przekonany, że gdy zamelduje, iż jego okręt 

może być gotowy pod każdym względem do wyjścia w morze w ciągu jednego dnia, 

otrzyma rozkaz dołączenia do floty. A do niczego bardziej nie było mu spieszno.

Zgodnie z przewidywaniami rozkaz nadszedł wieczorem, gdy wrócił na okręt 

po złożeniu ustnego sprawozdania o swych poczynaniach i wręczeniu raportu na 

piśmie. Collingwood wysłuchał wszystkiego, co Hornblower miał do powiedzenia, 

złożył mu w odpowiedzi bardzo przyjemne gratulacje, odprowadził do burty ze swoją 

zwykłą uprzejmością i oczywiście dotrzymał przyrzeczenia w sprawie rozkazów. 

Hornblower czytał je zamknięty w kabinie, gdy gig z „Oceanu” dostarczył je na 

„Atropos”; były wyrażone w chwalebnie krótkiej formie. „Proszono go i żądano od 

niego, „aby pojutrze, siedemnastego bieżącego miesiąca” udał się jak najśpieszniej na 

wyspę Ischia, zameldował się u komodora Harrisa i przyłączył się do eskadry 

blokującej Neapol”.

Tak więc przez cały następny dzień załoga „Atropos” pracowała w pocie 

czoła, kończąc przygotowania do wyjścia okrętu w morze. Hornblower ledwo 

zauważył ruch wokół „Oceanu” — rzecz normalna dla jednostki flagowej 

głównodowodzącego w stolicy jego sprzymierzeńca. Był zły, że widok 

przepływającego obok barkasa admiralskiego oderwał na chwilę załogę od pracy, a 

jeszcze bardziej, kiedy łódź królewska, z banderą sycylijską, zdobna w lilie 

burbońskie, przesunęła się przed „Atropos”, płynąc z wizytą na „Ocean”. Ale tego 

należało się spodziewać. Gdy ziejące upałem popołudnie zaczęło przechodzić w 

przyjemny wieczór, znalazł czas na przećwiczenie załogi zgodnie z nowym 

rozkładem wacht i planem stanowisk bojowych — tylu miał zabitych, że trzeba było 

zmienić całkiem organizację. Stał w świetle płomiennego zachodu, obserwując 

marynarzy zbiegających z want po postawieniu marsli.

— Sygnał z okrętu flagowego, sir — powiedział Smiley, przerywając mu 

skoncentrowany tok myśli. „Dowódca do »Atropos«. Stawić się na pokładzie!”

— Proszę wezwać mój gig — rozkazał Hornblower. — Panie Jones, pan 

background image

przejmie dowództwo.

Po desperackim pośpiechu przy przebieraniu się w lepszy mundur szybko 

zszedł do gigu czekającego pod burtą okrętu. Collingwood przyjął go w kabinie, którą 

dobrze pamiętał; paliły się już srebrne lampy, a pod dużymi oknami rufowymi stały 

niezwykłe kwiaty o nie znanych mu nazwach. Na twarzy Collingwooda malował się 

dziwny wyraz, mieszanina strapienia, współczucia i irytacji. Hornblower przystanął 

na jego widok z bijącym sercem. Nie pamiętał nawet, czy oddał odpowiedni ukłon. 

Przebiegło mu przez myśl, że może Ford wyraził się źle po jego zachowaniu podczas 

ostatniej bitwy. Może czeka go sąd wojenny i ruina.

U boku Collingwooda stał wysoki, elegancki mężczyzna we fraku, z wstęgą i 

gwiazdą orderu.

— Milordzie — przemówił Collingwood — to jest kapitan Horatio 

Hornblower, zdaje się, że korespondował już pan z jego ekscelencją, kapitanie. Lord 

William Bentinck.

Hornblower znowu się skłonił, a pracujący gorączkowo umysł podpowiedział 

mu, że sprawa nie może mieć nic wspólnego z bitwą z „Castilla” — minister by się 

tym nie zajmował; ze swej strony Collingwood trzymałby raczej obcych z dala od 

jakiejkolwiek skandalicznej sprawy w marynarce.

— Jak się pan miewa, sir? — zapytał lord William.

— Dziękuję, milordzie, bardzo dobrze.

Obaj lordowie patrzyli na Hornblowera, a on na nich, starając się wyglądać 

spokojnie podczas tych długich jak wiek sekund.

— Obawiam się, Hornblower, że mam dla pana złe nowiny — przemówił 

wreszcie ze smutkiem Collingwood.

Hornblower powstrzymał się od zapytania „Co się stało?” Wyprostował się 

jeszcze bardziej i starał się patrzyć Collingwoodowi w oczy bez drżenia.

— Jego królewska mość król Sycylii — ciągnął Collingwood — potrzebuje 

okrętu.

— Tak, milordzie?

Hornblower nie był wciąż mądrzejszy niż przedtem.

— Podbiwszy ląd stały Bonaparte położył ręce na Sycylijskiej Marynarce 

Wojennej. Niedbalstwo… dezercja… rozumie pan. I teraz jego królewska mość nie 

ma okrętu do swojej dyspozycji.

— Tak, milordzie. — Hornblower już się domyślał, o co chodzi.

background image

— Płynąc dziś rano z wizytą na „Ocean” jego królewska mość widział 

„Atropos”, świeżo odmalowanego. Jak zauważyłem, kapitanie, świetnie pan sobie 

poradził z ponownym wyposażeniem swojej jednostki.

— Dziękuję, milordzie.

— Jego królewska mość uważa, że nie wypada, aby panując na wyspie nie 

miał okrętu.

— Rozumiem, milordzie.

Tu wmieszał się Bentinck szorstkim tonem.

— W tym rzecz, Hornblower, że król zażądał, aby oddano pański okręt pod 

jego flagę.

— Tak, milordzie.

Nic teraz nie znaczyło. Nic nie miało wartości.

— A ja poradziłem jego lordowskiej wysokości — ciągnął Bentinck, 

wskazując na Collingwooda — że z najwyższych względów państwowych należy 

zgodzić się na to.

Bezdennie głupi monarcha pożąda świeżo odmalowanej zabawki. Hornblower 

nie mógł powstrzymać się od protestu.

— Trudno mi uwierzyć, milordzie, że to rzecz konieczna — rzekł.

Przez chwilę jego ekscelencja patrzył zdumiony na nędznego młodszego 

kapitana, kwestionującego jego opinię, lecz się opanował w sposób godny podziwu i 

zniżył się do udzielenia wyjaśnień.

— Mam na wyspie oddziały brytyjskie w sile sześciu tysięcy — powiedział 

szorstkim tonem. — Przynajmniej nazywają je brytyjskimi, lecz połowa z tego to 

korsykańskie oddziały konne i Chasseurs Britanniques, dezerterzy francuscy w 

brytyjskich mundurach. Dzięki nim jednak mogę chronić cieśninę przed Bonapartem, 

jak długo król okazuje mi dobrą wolę. Bez tego — jeśli armia sycylijska zwróci się 

przeciwko nam — jesteśmy zgubieni.

— Musiał pan, kapitanie, słyszeć o królu — wtrącił delikatnie Collingwood.

— Trochę, milordzie.

— Zniszczy wszystko dla kaprysu — rzekł Bentinck. — Teraz, kiedy 

Bonaparte widzi, że nie przejdzie cieśniny, szuka ugody z Ferdynandem. Obieca mu 

tutejszy tron w zamian za sprzymierzenie się z nim. A Ferdynand może się zgodzić. 

Rad by tu mieć oddziały francuskie bardziej niż brytyjskie i być satelitą — czy jak on 

teraz uważa — jeśliby to znaczyło wyrównanie rachunku wobec nas.

background image

— Rozumiem, milordzie — powiedział Hornblower.

— Gdy będę miał więcej wojska, inaczej z nim pogadam — ciągnął Bentinck. 

— Ale teraz…

— „Atropos” to najmniejsza jednostka, jaką mam na Morzu Śródziemnym — 

dodał Collingwood.

— A ja jestem najmłodszym dowódcą — Hornblower nie potrafił się 

powstrzymać od tej gorzkiej uwagi. Zapomniał nawet dodać „milordzie”.

— I to prawda — przyznał Collingwood.

W opartej na dyscyplinie służbie oficer jest durniem, jeśli żali się na 

traktowanie go w określony sposób, spowodowane jego niższym stopniem 

służbowym. Ponadto było rzeczą jasną, że Collingwoodowi bardzo się nie podobała 

ta sytuacja.

— Rozumiem, milordzie — rzekł Hornblower.

— Lord William ma pewne propozycje, które mogłyby złagodzić ten cios — 

dodał Collingwood, i Hornblower przesunął spojrzenie na lorda.

— Może pan zatrzymać dowództwo nad „Atropos” — powiedział Bentinck — 

co za chwila radości, jedna przelotna chwila! — jeśli przejdzie pan na służbę do 

Sycylijczyków. Jego królewska mość mianuje pana komodorem i może pan podnieść 

komodorski proporzec. Jestem również pewny, że otrzyma pan od niego wysokie 

odznaczenie.

— Nie — powiedział Hornblower. Nic innego nie mógł chyba powiedzieć.

— Myślałem właśnie, że tak pan odpowie — odezwał się Collingwood. — A 

jeśli list ode mnie do Admiralicji ma jakieś znaczenie, to po powrocie do Anglii może 

się pan spodziewać mianowania dowódcą fregaty, do czego upoważnia pana pańskie 

obecne miejsce na liście dowódców.

— Dziękuję, milordzie. Mam zatem wracać do Anglii?

Zobaczy więc Marię i dzieci.

— Obawiam się, kapitanie, że nie widzę innej możliwości i sądzę, że pan to 

rozumie. Jeśli jednak ich lordowskie moście uznają za stosowne wysłać tu pana z 

powrotem jako dowódcę nowego okrętu, nikt nie będzie się bardziej z tego cieszył niż 

ja.

— Jakiego rodzaju człowiekiem jest pański pierwszy oficer? — zapytał 

Bentinck.

— No cóż, milordzie… — Hornblower przeniósł spojrzenie z Bentincka na 

background image

Collingwooda. Trudno jest potępiać publicznie nawet kogoś tak mało wartego jak 

Jones. — Jest to człowiek dosyć wartościowy. Fakt, że jest Johnem Jonesem 

Dziewiątym na liście poruczników nie pozwolił mu dotąd awansować.

Chłodny błysk pojawił się w oku Bentincka.

— Myślę, że będzie Johnem Jonesem Pierwszym na liście Sycylijskiej 

Marynarki Wojennej.

— Mam nadzieję, milordzie.

— Sądzi pan, że przyjmie służbę jako dowódca u króla Obojga Sycylii?

— Byłbym zdziwiony, gdyby nie przyjął.

To dla Jonesa jedyna szansa awansowania na kapitana i przypuszczalnie Jones 

wie o tym, choćby nie wiem jak usprawiedliwiał się za to sam przed sobą.

W tym momencie Collingwood znów włączył się do rozmowy.

— Józef Bonaparte także ogłosił się właśnie w Neapolu królem Obojga 

Sycylii — zauważył. — Mamy więc teraz cztery Sycylie.

Wszyscy roześmieli się i to była chwila odprężenia dla Hornblowera przed 

nawrotem smętnego nastroju, gdy przypomniał sobie, że musi oddać okręt 

doprowadzony przez niego do stanu doskonałości, z załogą tak starannie 

przeszkoloną, i swoją zaszczytną pozycję na Morzu Śródziemnym. Zwrócił się do 

Collingwooda.

— Jakie są pańskie rozkazy, milordzie?

— Otrzyma je pan oczywiście na piśmie. Na razie informuję pana ustnie, że 

ma pan się nie ruszać, póki nie dostanie pan oficjalnego zawiadomienia o przekazaniu 

pańskiego okrętu pod banderę sycylijską. Rozdzielę pańską załogę po jednostkach 

floty — mogę mieć z niej pożytek.

Niewątpliwie — przypuszczalnie każdy okręt pod dowództwem Collingwooda 

cierpiał na brak załogi, i z radością powita przydział wyszkolonych marynarzy.

— Tak, jest milordzie.

— Księcia wezmę na mój okręt flagowy — mam u siebie wakat.

Książę spędził siedem miesięcy na korwecie; prawdopodobnie w tym czasie 

nauczył się więcej, niż mógłby się nauczyć w ciągu siedmiu lat pobytu na okręcie 

admiralskim.

— Tak jest, milordzie — Hornblower odczekał chwilę; trudno mu było mówić 

dalej. — A pańskie rozkazy w stosunku do mnie osobiście?

— „Aquila” — opróżniony transportowiec wojskowy — odpływa 

background image

niezwłocznie do Portsmouth bez konwoju, ponieważ to szybki statek. Konwój 

comiesięczny gromadzi się, ale jeszcze daleko do jego skompletowania. Jak pan wie, 

jestem odpowiedzialny za ich eskortowanie tylko do Gibraltaru, więc gdyby wolał 

pan płynąć na okręcie wojennym, będzie się pan musiał tam przesiąść. Jednostką 

eskortującą ma być „Penelopa”, o ile pamiętam w tej chwili. A jeśli będę mógł obejść 

się bez starej „Temeraire” — Bóg wie, kiedy to nastąpi — to odeślę ją prosto do 

Anglii.

— Tak, milordzie.

— Będę rad, kapitanie, jeśli pan sam dokona wyboru. Dostosuję moje rozkazy 

do pańskich życzeń. Może pan płynąć na „Aquili” albo „Penelopie” czy też czekać na 

„Temeraire”, jak pan woli.

„Aquila” odpływa do Portsmouth natychmiast i jest szybką jednostką, która 

płynie sama. Za miesiąc, może nawet wcześniej, jeśli wiatr będzie sprzyjał, może 

stanąć stopą na lądzie w odległości pół godziny drogi od miejsca, gdzie Maria 

mieszka z dziećmi. Za miesiąc mógłby zwrócić się do Admiralicji o dalsze 

zatrudnienie. Może otrzymać dowództwo fregaty, o czym wspomniał Collingwood — 

nie chce stracić takiej możliwości. Im wcześniej, tym lepiej, jak zawsze. W dodatku 

zobaczy Marię i dzieci.

— Poprosiłbym o rozkazy na „Aquilę”, jeśli pan tak łaskaw, milordzie.

— Spodziewałem się, że pan tak odpowie.

Takie to nowiny przywiózł Hornblower wróciwszy na swój okręt. Ponura, 

ciasna kajuta wydała mu się przytulna, gdy siadł w niej znowu przy stoliku; raz 

jeszcze złożył na poduszce z płótna żaglowego nieskorą do snu głowę, gdy wreszcie 

zmusił się do położenia się na koi. Dziwnie bolesne było pożegnanie z oficerami i 

załogą, ludźmi o charakterach dobrych i złych, chociaż odczuł rozbawienie na widok 

Jonesa prezentującego się okazale w mundurze kapitana Sycylijskiej Marynarki 

Wojennej i na widok dwudziestu ochotników spośród załogi, których pozwolono 

zaciągnąć Jonesowi do służby we flocie sycylijskiej. Byli to oczywiście ci źli 

członkowie załogi, wyśmiewani przez innych za to, że wymieniają grog i suchary 

starej Anglii na „pasta” i ćwiartkę sycylijskiego wina dziennie. Ale nawet z nimi 

trudno mu się było rozstać — sentymentalny idiota, nazwał sam siebie w myśli.

Nastąpiły dwa nieprzyjemne dni czekania, aż „Aquila” przysposobi się do 

drogi. Bentinck zachęcał go do obejrzenia kaplicy pałacowej, do przejażdżki do 

Monreale dla zobaczenia tamtejszych mozaik, ale jemu się nie chciało, jak 

background image

nadąsanemu dziecku. Palermo, zjawiskowe miasto, jest odwrócone tyłem do morza, a 

Hornblower stał tyłem do Palermo, dopóki „Aquila” nie okrążyła Monte Pellegrino, 

by potem stanąć przy relingu rufowym i patrzeć na stojącą w porcie „Atropos”, 

„Nightingale” na pół dnem do góry i pałace Palermo w tyle za nimi. Czuł się 

zgubiony i samotny, nieważny pasażer wśród zamieszania towarzyszącego 

wychodzeniu statku w morze.

— Przepraszam, sir, ale… — powiedział marynarz śpieszący do flaglinek — 

jeszcze trochę, a odepchnąłby go z drogi.

— Dzień dobry, sir — rzucił dowódca statku i natychmiast odwrócił się, żeby 

wykrzykiwać rozkazy do marynarzy przy fałach grotmarsla; dowódca wynajętego 

transportowca nie miał zamiaru zachęcać kapitana Królewskiej Marynarki Wojennej 

do wygłaszania uwag na temat prowadzenia przez niego statku. Oficerowie marynarki 

wojennej z niechęcią uznają, że między nimi i Bogiem są jeszcze admirałowie.

„Aquila” zasalutowała banderą okrętowi admiralskiemu, „Ocean” 

odwzajemnił pozdrowienie opuszczeniem i powolnym podniesieniem swej bandery. 

To miało być ostatnie wspomnienie Hornblowera z Palermo i z jego podróży na 

„Atropos”. Na „Aquili” zbrasowano żagle i statek pochwyciwszy pierwszy podmuch 

bryzy od lądu ruszył dumnie na północ w kierunku morza. Sycylia niknęła w dali, a 

Hornblower próbował wyperswadować sobie swój niezrozumiały dla siebie smutek, 

mówiąc sobie, że jest w drodze do Marii i dzieci. Usiłował podniecić się myślą, że 

czeka go nowe dowództwo, czekają nowe przygody. Adiutant Collingwooda 

przekazał mu plotkę, że Admiralicja wciąż wysyła okręty, gdy tylko są gotowe do 

wyjścia w morze; jest taka fregata, „Lydia”, w trakcie przygotowań, która byłaby 

odpowiednia dla kapitana z jego stażem. Bardzo powoli pokonywał w sobie uczucie 

straty i zawodu, tak powoli, jak dowódca „Aquili” przywykał do witania go 

przyjaźnie w czasie określania pozycji co dzień w południe, tak powoli, jak płynęły 

dni na „Aquili” halsującej w stronę Cieśniny Gibraltarskiej i w kierunku Atlantyku.

Za cieśniną czekała na nich jesień, z wyciem wichur z zachodu 

towarzyszących zrównaniu się dnia z nocą. Na szczęście wysunęli się dosyć daleko 

na zachód, aby nie odczuwać zagrożenia ze strony wybrzeża Portugalii, gdy stawali w 

dryfie na długie godziny na szerokości geograficznej Lizbony i później Oporto, a 

wreszcie w Zatoce Biskajskiej. Na ogonie ostatniej wichury gnali jak szaleni przez 

Kanał, miotani burzą, z przeciekającym poszyciem, z ciągle pracującymi pompami i 

potrójnie zrefowanymi marslami. A potem były Anglia, ledwie widoczna, lecz dobrze 

background image

pamiętana, słaby zarys chłonięty oczyma z zapartym tchem. Przylądek Start i 

wreszcie Przylądek Św. Katarzyny i godzina niepewności, czy uda im się dostać pod 

osłonę wyspy Wight, czy też cały czas będą gnani wichurą przez Kanał. Przelotny 

powiew wiatru w pomyślnym kierunku dał im taką sposobność i weszli na bardziej 

osłonięte wody Spithead, mając po lewej stronie niewiarygodną zieleń wyspy Wight, 

doszli do Portsmouth i stanęli na kotwicy w miejscu, gdzie spokój i cisza sprawiały, 

iż cały chaos za nimi wydawał się istnieć tylko w wyobraźni.

Łódź z lądu zabrała Hornblowera do Sally Port, i znowu postawił stopę na 

ziemi angielskiej. Z uczuciem prawdziwego uniesienia, szedł schodami przystani i 

patrzył na znajome domy Portsmouth. Włóczęga portowy — stary, zgarbiony 

człowiek — pobiegł na wykrzywionych nogach po swój wózek, a Hornblower 

rozglądał się dokoła; gdy wrócił, Hornblower musiał mu pomóc władować skrzynki 

ze swoim marynarskim dobytkiem.

— Dziękuję panu kapitanowi, dziękuję — powiedział staruch. Użył tego 

tytułu automatycznie, nie wiedząc jaką szarżę ma Hornblower.

Nikt w Anglii — nawet Maria — nie wiedział jeszcze, że jest on w kraju. Na 

dobrą sprawę nikt w Anglii nie wiedział również o ostatnim wyczynie „Atropos” i o 

zdobyciu „Castilli”. Kopie raportów Forda i Hornblowera do Collingwooda 

znajdowały się na pokładzie „Aquili”, w zapieczętowanym worku z pocztą oddanym 

pieczy dowódcy, który miał je przesłać do sekretarza Admiralicji „dla 

poinformowania Ich Lordowskich Wysokości”. Za dzień lub dwa mogą się pojawić w 

„Gazette” i mogą zostać nawet przedrukowane w „Naval Chronicie” i w gazetach 

codziennych. Przeważająca część zaszczytu i chwały pójdzie naturalnie na konto 

Forda, ale i Hornblowerowi może się trafić parę okruchów; to wystarczyło, aby 

wprowadzić go w dobry humor; towarzyszył mu w drodze turkot i zgrzyt 

drewnianych kół wózka o kocie łby.

Smutek i żal odczuwane przez Hornblowera w czasie rozstawania się z 

„Atropos” już się prawie rozwiały. Był z powrotem w Anglii i szedł tak szybko, jak 

mogły nadążyć nogi starucha, do Marii i dzieci, na chwilę chociaż wolny od potrzeby 

okazywania cierpliwości i wytrzymałości, z prawem bycia, choć krótko, szczęśliwym, 

snucia ambitnych marzeń o fregacie, jaką ich lordowskie wysokoście mogą mu 

powierzyć, z prawem do odpoczynku z Marią, szczęśliwą, paplającą o nieważnych 

rzeczach, z małym Horatiem biegającym po pokoju i maleńką Marią z wysiłkiem 

próbującą posuwać się na czworakach. Turkot kół wózka stanowił miły 

background image

akompaniament do jego marzeń.

Oto ten dom i dobrze pamiętane drzwi. Usłyszał echo kołatki w środku i 

odwrócił się, żeby pomóc staremu wnosić skrzynki. Włożył szylinga do drżącej dłoni 

i szybko zwrócił się w stronę otwieranych drzwi. Stała w nich Maria z dzieckiem w 

ramionach, nie poznając go przez długą chwilę, a gdy wreszcie przemówiła, 

zabrzmiało to tak, jakby była nieprzytomna.

— Horry! — rzekła. — Horry!

Nie było uśmiechu na jej przestraszonej twarzy.

— Przybyłem do domu, najdroższa — powiedział Hornblower.

— Ja… ja myślałam, że to aptekarz — odparła Maria, mówiąc bardzo wolno 

— dzie… dzieci nie czują się dobrze.

Podała mu dziecko, żeby mu się przyjrzał. Musiała to być mała Maria, chociaż 

nie poznawał tej zaczerwienionej, rozgorączkowanej twarzyczki. Zamknięte oczka 

otworzyły się i zaraz zamknęły, bo je raziło słońce, mała główka odwróciła się ze 

złością, zmęczona, a z ust wydobył się ochrypły płacz.

— Sz… sz… — mówiła Maria przytuliwszy dziecko do piersi, z głową 

schyloną nad łkającym zawiniątkiem. Potem znowu podniosła wzrok na 

Hornblowera.

— Musisz wejść — powiedziała. — To… to zimno. Wpędzi gorączkę do 

środka.

Pamiętany hall; z boku pokój, w którym zaproponował Marii małżeństwo; 

schody do sypialni. Była tam pani Mason, nieładu jej siwych włosów nie skrywał 

nawet mrok zaciemnionego zasłonami pokoju.

— Aptekarz? — zapytała, schylona nad łóżeczkiem.

— Nie, mamo. To Horry wrócił.

— Horry? Horatio?

Pani Mason podniosła wzrok, chcąc sprawdzić, co mówi jej córka, a 

Hornblower podszedł do łóżka. Leżała na nim maleńka, drobna postać, trochę na 

boku, wyciągniętą rączką trzymającą panią Mason za palec.

— Jest chory — westchnęła pani Mason. — Biedaczek. Jest taki chory.

Hornblower przyklęknął przy łóżeczku i schylił się nad synem. Dotknął dłonią 

rozpalonego od gorączki policzka. Gdy główka synka obróciła się na poduszce, 

spróbował chłodzić mu czoło. To czoło; wyczuwał palcami jakby drobne kulki śrutu 

pod aksamitem. Hornblower wiedział dobrze, co to znaczy. Wiedział dobrze i musiał 

background image

bezwzględnie przyznać to przed sobą zanim oznajmił niewiastom, co to znaczy. Ospa.

Nim podniósł się z klęczek, doszedł także do innego wniosku. Musi dalej 

pełnić swój obowiązek, wobec króla i ojczyzny, wobec służby i wobec Marii. Musi 

pocieszać Marię. Musi zawsze ją pocieszać, jak długo będzie żył.