background image

 
    “Interview na Sacramenckiej Dziwce”  

Eugeniusz Dębski 

 
 

 

(novela napisana specjalnie dla “Locusa” tylko  redakcja o tym jeszcze nie wie) 

 
- Serwis miał pan dzisiaj zabójczy , panie pułkowniku  - powiedział kapitan  Sandowaniss  

ściskając ponad siatką dłoń swego pogromcy, pułkownika Trefi-Ongera, odruchowo spróbo-
wał też strzelić obcasami.  

Pułkownika  zawsze  szacował  i  klasyfikował  każdy  czyn  i  niemal  każde  słowo  podwład-

nych, a i przełożonych też. Dzięki temu miał w  głowie cały katalog odpowiednio posegrego-
wanych czynów  - odważnych,  podłych,  neutralnych, egoistycznych  iwielu  jeszcze  innych. 
Co do kapitana, to docenił talent adiutanta; ocenił jego gratulacje przychylnie  - ani zbyt entu-
zjastyczne, ani zbyt standardowe. Wyważone, akurat, pomyślał o pochlebstwie. Precyzyjnie  
odmierzony ton, kontynuował rozmyślania,  i  -  co najważniejsze w  pochlebstwie    - dotyczy 
tego, z czego osobnik obgłaskiwany sam się cieszy.  Serwis rzeczywiście mi wychodził, ale 
gdyby nawet nie, to Sando coś by znalazł. Zdolny, psiakostka!  

-  A  tak  -  powiedział  na  głos.  -  Zaiste  -  trafiałem  jak  rzadko.  -  Mógł  podnieść  siatkę,  by  

pomóc kapitanowi przejść pod nią z naręczem rakiet, ale to by zalatywało wdzięcznością za 
komplement. Kapitan  musiał poradzić sobie z siatką sam. I poradził.  -  Zapraszam  na piwo  - 
powiedział Trefi-Onger, gdy podwładny wynurzył się po jego stronie kortu.  

To  było OK. Akurat na tyle mógł sobie pozwolić dowódca jedynego posterunku nad za-

pyziałą planetką, w stosunku do swojego podwładnego.  

- Byłoby  mi miło. - Sandovaniss energicznie skinął głową. - Dziękuję, sir, ale  ma pan wi-

zytę, sir, tego dziennikarza. Intervipera, znaczy się. 

Dobór  słów  i akcent na nich:"tego dziennikarza", jasno określiły stosunek kapitana do wi-

zyty. Trefi-Onger doskonale pamiętał o Cesarzu Dziennikarzy, dla którego ukuto nawet spe-
cjalne określenie sprawności zawodowej, kapitan nie miał podstaw sądzić, że skleroza skru-
szyła  wreszcie    mur  precyzyjnego  i  sprawnego  umysłu  pułkownika;  dialog  był  fragmentem  
większej całości - gry  w wielkodusznego przełożonego i szanującego go podwładnego. Puł-
kownik cmoknął, co miało znaczyć: "Potrzebne mi to jak druga dziura w dupie!".  

-  Na    cholerną  śmierć  o  nim  zapomniałem!  -  rzucił  nie  starając  się  jednak  specjalnie,  by 

zabrzmiało to przekonująco. 

Zdarł  z siebie przepoconą koszulkę, spodenki i skarpetki, wrzucił do gardzieli pralki uda-

jąc, że nie zauważa ruchu kapitana, który swój wilgotny  strój  odłożył na półkę. Wiedział, że 
choć instalacja jest wspólna dla wszystkich,  to  tak się jakoś stanie, że akurat w tej chwili nikt 
nie będzie prał swoich sortów. No i dobrze, jakieś przywileje stopień mieć musi. Kopnął buty 
w szczelinę schowka, gdzie zostaną za chwilę  nawilżone grzybobójczym preparatem, potem 
wysuszone, nasączone innym,  przeciwpotowym tym razem specyfikiem, ponownie wysuszo-
ne, uelastyczniane  i nabłyszczone. W tym przypadku również nie zajdzie przypadek dzielenia 
szafki suszarni z kimkolwiek z podwładnych. Kiedyś łudzono się, pomyślał wchodząc do ka-
biny z lustrem, odruchowo ustawił się bokiem, frontem i drugim  bokiem,  sprawdził  swoją  
sylwetkę, kiedyś łudzono się, myślał, że w przestrzeni kosmicznej  naciśnie się guzik i wy-
skoczy nowy mundur, nowe buty i tak dalej, ale nic darmo - wyskoczy, owszem, jeśli załadu-
jesz tankery czymś, z czego da się wytwarzać owe mundury i buty. Wtedy taka korweta jak 
nasza będzie wymagała dwukrotnie mocniejszego napędu, a to podniesie koszt budowy sze-
ściokrotnie, a wtedy... I tak dalej. Tak więc musimy dbać o swoje mundury  i buty i tylko raz 
na  kwartał,  pod  kontrolą  logistera,  pozwala  się  nam  naciskać  ów  legendarny  "Guziczku-
Nakryj-Się!".  Dobrze mówię? “ Guziczku nakryj się?”, a nieważne! 

Wybrał  trzeci zestaw: oszczędnie ciepła woda, sporo chłodnej, wyraźna cyrkulacja tempe-

ratur, to wymaga pewnego wysiłku od kąpiącego - nie można po prostu długo tylko stać pod 

background image

strumieniem  wody  rozkoszując  się  nią;  w  zestawie  trzecim,  którego  ostentacyjne  używanie 
przez pułkownika nabrało cech subtelnego nacisku,  musisz, bracie, szybko się namydlać i w 
przemyślany sposób spłukiwać, za to  twoja  zużyta  ciepła woda podgrzewa częściowo twoje 
następne porcje, tak więc z punktu widzenia statku jest to najefektywniejszy zestaw.  

Trefi-Onger  wiedział, kto używa innych zestawów, mimo że do całej załogi dotarło, jaki 

tryb kąpieli sugeruje ich dowódca. Postanowił, że za jakiś czas mechanik postara się, by za-
częły ich trapić awarie instalacji i kąpać się będą wyłącznie w zimnej. Aż pojmą. 

Wysmakował  ostatnie  krople prysznica; gdy woda przestała ciec podskoczył pod sitkiem, 

z  zadowoleniem  skonstatował,  że  dobre  pół  litra  wody  opadło  na  kratkę  -  suszarka  będzie 
krócej suszyła. Kręcąc się w walcu suszarni pomyślał, że mógłby nieco intensywniej propa-
gować oszczędny tryb życia i któryś raz obiecał sobie, że już nieodwołalnie da załodze, kara-
binierom i obsłudze korwety te jakieś dwa tygodnie czasu. Ostatecznie  był tu nowy, pilnował 
Sacre-D.Z dopiero od pół roku, a poprzedni dowódca więzienia nie dość, że nie zalecał osz-
czędzania, ale,  jakby umyślnie,  narażał  się dowództwu rozrzutnym stylem pełnienia służby.  
Za  co  został  “karnie”  przesunięty  do  stolicy  układu  Cerviss  i  odlatując  nie  starał  się  nawet 
udawać trzeźwego. 

Oficer  dyżurny,  zarazem  dzisiejszy  sekretarz Trefi-Ongera, leutnant Vieltberg,  przepi-

sowo nie oddał honorów siedząc przed terminalem, pułkownik przechodząc skinął nań ręką i 
nie odzywając pomaszerował do swojego gabinetu. Leutnant jakimś cudem, dogonił go jesz-
cze przed drzwiami, zdążył otworzyć je przed przełożonym  i  odskoczyć, gdy ten, nie zwal-
niając ani o milimetr na minutę, minął go  rozsiewając chłodny zapach “Zest.kosmet. 4”. Ob-
szedł biurko, usiadł i wyczekująco spojrzał na Vieltberga.  

- Wywiad,  panie  pułkowniku. Dziennikarz  już  czeka,  przeszukany, wszystkie gadgety 

zneutralizowane..  

- Przemycał coś? - zainteresował się blado Trefi-Onger.  
- Zawsze  przemycają,  panie  pułkowniku. Wydaje im się, że gdyby nie mieli kontrabandy 

poczulibyśmy się niedowartościowani. A taki interviper dopiero! 

Pułkownik  z  zainteresowaniem  uniósł brew - skoro leutnant pozwolił sobie  na  prywat-

ny,    trochę  toporny  stylistycznie,  komentarz,  to  powinien  zobaczyć,    że  dotarło  to  do 
zwierzchnika. Co z tym zrobi  - to inna sprawa.  

- Jak mówiłem - dane o Jadraydonie Huttereccim do mnie na ekran - powiedział  na  głos. - 

Te, pierdoły, które przy nim znaleziono tu, na stół... Albo nie, nie trzeba, niech nie myśli, że 
przywiązujemy do nich jakąkolwiek wagę. Oddać mu i nawet nie neutralizować tylko spry-
skać profitem i śledzić. - Już wcześniej przemyślał wszystko, teraz tylko sprawdził, czy po-
stępuje zgodnie z własnym planem. Wskazał  palcem  podajnik napojów:  -  Proszę  gościnną 
siódemkę. - Zastanawiał się chwilę. - Wszystko. Prosić Hutterecciego.  

Leutnant  przepisowo wykonał zwrot, całe ciało w jednej linii, unikając  częstego  błędu: 

bioder wyprzedzających skręt reszty ciała, i wymaszerował  z  pokoju. Pułkownik zerknął na 
nagle rozjarzony ekran, ale widniały tam tylko dobrze już mu znane dane o czołowym dzien-
nikarzu trustu IMI, gwieździe  kilku publikatorów i prezenterze najpopularniejszego progra-
mu Sieci. Oprócz danych statystycznych i towarzyskich znajdowały się tam  również  info o 
słabostkach  i  przyzwyczajeniach  Jadraydona,  ale  już  przy  pierwszym  czytaniu  Trefi-Onger 
uznał je za zbyt ostentacyjne, za dokładnie odmierzone,  za - jednym słowem - spreparowane 
tylko po to, by w zaskakujący sposób zyskać przewagę nad osobą usiłującą zdominować Hut-
terecciego. Dlatego wcześniej pułkownik zamierzał podawać trunki bez pytania,  żeby  dzien-
nikarz  zrozumiał: “Jesteś na tacy, chłopie. Wiemy o tobie wszystko”. Teraz zmienił  zdanie i 
zdecydował, że postara się uświadomić Hutterecciemu, iż jest tylko petentem, a na takiego nie 
zwykło się na pokładzie ”Tarczy” tracić niepotrzebnie czas, zapoznając, na przykład ze zwy-
czajami. Trefi-Onger  wytrenował rano dyskretne ziewnięcie, zamierzał je wykorzystać  gdy-
by  rozmowa  się  przeciągnęła,  ale  wypróbował  już  teraz.  Gdy  nad  taflą  drzwi    zapulsował  

background image

świetlny sygnał trącił taster i wstał. Hutterecci wszedł energicznie, idąc nie wyciągał ręki do 
powitania, pułkownikowi  pozostawiając  decyzję  co do formy. Trefi-Onger zdecydował się 
na wymianę uścisków i odnotował w głowie, że gość nie sięgnąłby tych szczytów, na których 
się  rozsiadł, VIPa od interview z VIPami, gdyby nie opanował niuansów psychologii stoso-
wanej, na przykład zbijając bąki przed wywiadami. Prócz uścisków wymienili powitalne neu-
tralne  uśmiechy, dziennikarz dyskretnie położył na biurku zainfekowany Imperialnym Dakty-
logramem  glejt  od  samego  Ministra    Informacji.  Taki  kodopis  otwierał  niemal  wszystkie 
drzwi, a przynajmniej nie pozwalał ich zatrzaskiwać bez ważkiego powodu przed nosem  po-
siadacza. JH, jak wiadomo było powszechnie, miał w swoim życiu więcej takich kodopisów 
niż chyba cała reszta dziennikarzy razem wzięta. Rozsiadł się wygodnie. Założył nogę na no-
gę, w uchu błysnął masywny klips. Miał nie za duże, może nawet proporcjonalnie za małe, ale 
pytająco, szacująco i swobodnie patrzące oczy, w ostrym świetle gabinetu wygolona czaszka 
powinna była blikować, skoro tak się nie działo musiał przed wejściem łysinę pokryć matem. 
Innym  zaakcentowanym  przez  naturę  elementem  twarzy  dziennikarza  była  wydatna,  jakby 
opuchnięta dolna warga , wyraźnie “za duża” jak na dany wykrój ust i dlatego wystająca poza 
wargę górną. 

-  Dawno    już  nie  oddalałem  się  na  taką  odległość  od  Centrum  Systemu  -  powiedział  Ja-

draydon.  

Ależ zadupie, przetłumaczył sobie Trefi-Onger.  Uśmiechnął się podstępnie i zapytał: 
- Zna  pan  taki  dom, w którym szambo znajdowałby się w salonie?  
- Kryguje  się pan, pułkowniku - bez pardonu zaatakował Hutterecci. - Nikt nie ośmieliłby 

się nazwać pana, dowódcy najważniejszego więzienia cesarskiego, szefem szamba.   

Pułkownik  wyczuł,  że  powinien  teraz  uśmiechnąć  się  wdzięcznie, powinien, ale tego 

nie  zrobił.    Nie spodobało  mu się w ogóle zestawienie swojej osoby z szambem,  nawet w 
przeczeniu.  Czubkiem  palca przesunął o ćwierć milimetra w prawo podstawkę flexera, go-
spodarskim okiem przejechał po  biurku, przeciągnął dłonią po blacie. 

- Mam nadzieję - mruknął w końcu. - Chyba trafnie użył pan sformułowania  “nie ośmie-

lił”. 

Podniósł  wzrok  i  posłał  gościowi  spojrzenie    pełne  wyczekiwania,  dziennikarz  pokiwał 

głową, rozsiadł się wygodnie.       

- Do rzeczy więc - zaproponował. - Przyleciałem tu, jak pan wie,  dla Gentisa Metsegona. 
Pułkownik Trefi-Onger nie udawał, że nie wie o kogo chodzi: 
- Łasica... 
Jadraydon prychnął  zjadliwie: 
- To pańscy koledzy tak go uhonorowali,  po kolejnej ucieczce.   
- Tak, wiem.   
-  Niektórzy  nazywają go również Onefir. To taki  mały  nieszkodliwy wężyk  hodowany w 

terrariach, wie pan po co? - Nie czekając na odpowiedź pułkownika kończył nie kryjąc satys-
fakcji: - Jeśli jest jakaś możliwość ucieczki to on z niej skorzysta, taki mały cholernie spraw-
ny tester szczelności więzienia. 

- Bardzo malownicze - skonstatował niewzruszony pułkownik. Jeszcze raz dotknął palcem 

podstawki flexera. - Oczekuje pan czegoś ode mnie?  Kartoteki panu nie pokażę... 

- Nie potrzebuję - pokręcił głową rozczarowany jego opanowaniem dziennikarz. 
- ... mogę służyć zdjęciem czy też... 
-  Dziękuję  -  po raz drugi przerwał pułkownikowi.  Udał, że  nie zauważył  jak przez oczy 

rozmówcy przemknął cień niezadowolenia  - pułkownik nie przywykł do przerywania mu i to 
dwa razy w odstępie dziesięciu sekund. - Mam taką zasadę - wchodzę w życiorys człowieka 
bez żadnego obciążenia, nie mam do niego żadnych pretensji, nie trzymam w ręku cenzurki z 
jego  żywota,  dokonań,  poczucia  humoru,  jakości  wychowania  dzieci  i  tak  dalej.  Rozumie 
pan? Chcę, żeby ten człowiek sam wpisał  do odpowiednich rubryk odpowiednie oceny. Taki 

background image

sobie wypracowałem modus faciendi,  pozwalam pokazać siebie w dowolnym świetle; wiem z 
doświadczenia, że nikt lepiej nie oskarży człowieka niż on sam, nikt lepiej go nie ośmieszy i 
też nie wytłumaczy.  Rozumie pan? Ja wchodzę jak ta czysta księga - nic nie wiem,  nic nie 
chcę wiedzieć, może nawet nie mogę. Co będzie zapisane nie ode mnie zależy.  

Uśmiechnął się miło, miło. Rozłożył  ręce: “Naprawdę,  ja  tu niewiele mam do powiedze-

nia!” 

Pułkownik  siedział nieruchomo. Nie  zamierzał kwitować w żaden sposób, a tym bardziej 

uśmiechem nadętych wyznań pismaka. Korciło go by sprawdzić w kompie łacinę, jaką posłu-
żył się Hutterecci, ale nie poruszył nawet palcem. Z zadowoleniem odnotował, że dziennikarz 
zaczyna się czuć niepewnie w przedłużającej się ciszy. Odczekał jeszcze chwilę. 

-  W  takim  razie  czy  jest  coś,  w  czym  mógłbym  panu  pomóc?  Czy  potrzebuje  pan  tylko 

promu ? 

Dziennikarz przechylił głowę  i  zmrużył oczy. Wyglądał w tej chwili  jak człowiek  nasłu-

chujący poleceń czy informacji dobiegających z sufitu.  Trefi-Ongera  na ułamek sekundy za-
stanowiła skuteczność aparatury pokładowej w wykrywaniu wspomagających wszczepów. 

Hutterecci  poruszył się, jakby stracił łączność. 
-  Nie  -  oświadczył  z  mocą.    -  Mam  kilka  pytań  -  i  nie  czekając  na  przyzwolenie  zadał 

pierwsze: - Czy na planecie rzeczywiście nie ma strażników?   

- Nie ma. To nie jest żaden “konzentration gulag”, jak mawiali przodkowie, ani żadna ka-

torga mająca na celu wycieńczenie więźnia. Oni nie karczują na czczo lasów, pożerani żyw-
cem przez pijawki, hecyny i żwije. To po prostu ciężkie więzienie. - Z ułożonych  na blacie 
dłoni wysunął się wskazujący palec i przez chwilę wskazywał sufit, ale chodziło tylko o pod-
kreślenie  mających  paść  słów.  -  Wszyscy  tu  mają  jeden  wyrok    -  dożywocie,  i  dodatkowo 
świadomość, że nie istnieje coś takiego jak  skrócenie kary. Tu nie ma amnestii. - Teraz dwa 
palce podkreślały, to co mówił: - Ale też nie ma umyślnej eksterminacji.  

- Skazani grzecznie odbywają karę? - Hutterecci  nie zamierzał kryć ironii zadając pytanie. 
- Przekona się pan sam. - Pułkownik wolno splótł palce i pozwolił sobie na zjadliwość:  - 

Chyba, że już pan spasował? 

- Absolutnie nie! - warknął  Jadraydon . - Pytam tylko czy tam się kotłują jakieś bandy, czy 

mają jakiś rząd, kto tam jest najważniejszy? 

- Ależ! - Trefi-Onger   popatrzył na dziennikarza z niesmakiem. - Imperator, rzecz jasna! - 

i po chwili dodał:  - I ja, jako jego przedstawiciel! 

Na czole Hutterecciego zalśniło lekko odbicie płynącego z sufitu światła, co z przyjemno-

ścią odnotował pułkownik.  W jego charakterze nie leżało jednak znęcanie się nad rozmówcą, 
może dlatego został wybrany na szefa straży imperialnego więzienia. 

- Na planecie znajdują się najciężsi przestępcy naszych czasów. Ale nie są to jacyś zdege-

nerowani  pedofile,  gwałciciele,  zbiry  z  twarzami  pokrojonymi  laserowymi  ostrzami  - 
uśmiechnął  się,  a  widząc  wściekłość  w  oczach  żurnalisty  poszerzył  uśmiech  wystarczająco 
wyraźnie. - To są wrogowie Imperium, a nie poszczególnych członków jego społeczności. 

I mają, pomyślał, do dyspozycji tylko trzy sztuki antykwarycznej broni palnej z nieznaną 

ilością amunicji.  Ponieważ ostatni raz owa broń wypaliła siedemdziesiąt dwa  lata temu  jest 
nadzieją, że  zaginęła na amen wraz ze śmiercią jakiegoś zmarłego więźnia. 

Hutterecciemu drgnęły wargi, najwyraźniej chciał powiedzieć: "Przestępca to przestępca!", 

ale się w ostatniej chwili powstrzymał. Sam zamiar rozzłościł pułkownika: 

- Naprawdę nie musi się pan niczego obawiać!  - Po tych słowach Hutterecci spurpurowiał 

na twarzy. - Ale, rzecz jasna, poleci pan na dół dopiero po podpisaniu stosownego dokumen-
tu, w którym oświadcza pan, że na własną odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej... 

- Pan też nie musi się niczego obawiać! - warknął Jadraydon  Hutterecci  doprowadzony do 

szału; natychmiast  uprzytomnił sobie, że dał się sprowokować. Był zbyt starym wyjadaczem, 
by nie zrozumieć co powinien zrobić.  Odetchnął głęboko.  - Leciałem  tu diabli wiedzą ile, 

background image

wynudziłem się setnie, napisałem dwa rozdziały nikomu, ze mną chyba włącznie, niepotrzeb-
nej powieści... I co - miałbym teraz wynosić się z podkulonym jęzor... Tfu! Co ja mówię - ję-
zorem? Z podkulonym ogonem!  

Nagle odprężył się, pułkownik  zrozumiał, że dziennikarz postanowił przestać prowadzić 

jakąś obliczoną  na tępego klawisza grę. Zainteresowało go, z  jakiej  strony pokaże się teraz 
Hutterecci . 

- Dobra. Panie pułkowniku, mam wrażenie, że samotny lot ujemnie wpłynął na moją for-

mę,  moglibyśmy zacząć rozmowę jeszcze raz? - Trefi-Onger wykonał leciutki ruch brwią. - 
No więc - mam nadzieję, że pomoże mi pan. Chcę zrobić sążnisty wywiad z najsłynniejszym 
uciekinierem wszechczasów, Gentisem Metsegonem... 

- Jeszcze tylko jedno ustalenie - dla pana może to jest romantyczny uciekinier. Ja pamię-

tam, muszę to pamiętać, że nie byłoby tych jego widowiskowych ucieczek, gdyby nie  znaj-
dował się w więzieniach, a żeby tam się znaleźć musiał coś przeskrobać. Zostać przestępcą, 
krótko mówiąc. Dla mnie jest więc przestępcą. Inteligentnym i sympatycznym, przyznaję, ale 
jednak to człowiek osądzony  i skazany przez spełniający, co sam przyznaje, wszelkie warun-
ki, sąd. 

- Ale ma na koncie siedemnaście ucieczek! 
- Czternaście, czterna-aście, szanowny panie. Proszę nie popadać w przesadę. - Pułkownik 

po raz pierwszy nieco żywiej zareagował na słowa dziennikarza. Natychmiast zorientował się 
w tym i uśmiechnął  pobłażliwie. 

- No tak - duża to różnica, siedemnaście czy czternaście ucieczek z ciężkich więzień Impe-

rium! - sarkastycznie prychnął Hutterecci . 

- Rzeczywiście - o kilkanaście za dużo - przyznał  wielkodusznie pułkownik. - Dlatego w 

końcu wylądował tutaj. Mamy go tu już jedenaście lat i nic nie wskazuje na rozłąkę w najbliż-
szej objętej jakimiś planami przyszłości. 

Dziennikarz  odzyskał  już  kontenans,  uśmiechnął  i  chwycił  dolną  wargę  między  kciuk  i 

wskazujący palec, pociągnął  lekko i puścił.  

Plunk! 
Rozśmieszyło to niespodziewanie obu, Trefi-Onger  chrząknął chcąc pokryć tym uśmiech, 

Hutterecci , przyzwyczajony do wprawiania w zakłopotanie rozmówców wyszczerzył zęby. 

- Proponuję zawieszenie broni, panie pułkowniku. 
- Nie wypowiadałem panu wojny, panie Hutterecci  - skorzystał z okazji, żeby mu dociąć 

Trefi-Onger:  “Gdyby  tak  było  nie  siedzielibyśmy  sobie  tu  spokojnie!”  .  -  I  nadal  nie  widzę 
powodu,  by  to  robić.  Natomiast    widzę  wyraźny  powód  do  wypicia  lampki  koniaku  za  po-
myślność pańskiej misji. 

W odpowiedzi dostał wyraźnie wdzięczny uśmiech. Podszedł do barku ukrytego w metali-

zowanej płycie segmentu roboczego, wyjął smukłą wysoką butelkę i dwa kieliszki z rżniętego 
w pionowe karby kryształu. “Zestaw gościnny Nr. 7”. Hutterecci ponownie “plumknął” dolną 
wargą. Atmosfera wyraźnie się oczyściła. 

- Czyli - pułkownik  nalał do kieliszków koniaku, trysnęły z naczyń na pokój iskry złoci-

stego  światła  -  reasumując:  nie  potrzebuje  pan  od  nas  niczego  prócz  promu.  Dwukrotnie, 
rzecz jasna. Zapisujemy to, i my, i pan.  - Wskazał kciukiem ścianę za sobą, gdzie pulsowała 
dioda. Takim  samym kolorem od początku rozmowy pulsował klips receivera  i teraz Trefi-
Onger wskazał go innym palcem. - Dlatego nie próbujemy go skasować. 

Hutterecci uśmiechnął się chytrze.  
-To zupełnie inna technologia. Absolutna nowość. Zabierając klips niczego pan nie skasu-

je, to tylko, że tak powiem, głowica zapisująca. Sam zapis znajduje się już gdzieś we mnie, ja 
sam  jestem  nośnikiem zapisanej  informacji. Dobre, prawda? Przyznam, że  nie  bardzo rozu-
miem zasadę działania, nawet nie bardzo wiem na czym konkretnie zapisywany jest protokół 
- na spirali DNA, w jądrach, komórkach  czy innym cholerstwie... - wzruszył ramionami. 

background image

- Hm... 
-  Naprawdę  -  uniósł  rękę  do  przysięgi.  -  Mogę  albo  odsłuchać  zapis  bezpośrednio,  albo 

skorzystać z pomocy kompa do selekcji i redakcji protokołu. Fajne to jest - zasilanie od ciepła 
ciała, żadnych dodatkowych nośników, a z doświadczenia wiem, że im bardziej są potrzebne 
tym trudniej je znaleźć, załadować czy odczytać.  

Uśmiechnął  się  szeroko  niczym  dziecko  zadowolone  z  nowej  zabawki,  zasalutował  kie-

liszkiem  i  skosztował  trunku.  Pułkownik    poruszył  brwią  -  na  peryferyjny  świat    Sacre-D.Z 
takie  techniczne  nowinki  przychodziły  ze  znacznym  opóźnieniem,  może  właśnie  w  cargo, 
które przywiózł dziennikarz znalazła się dokumentacja i egzemplarze tego technicznego cu-
da? Trefi-Onger  również umoczył usta w alkoholu.  

-  Czy  moja  interpretacja pańskich zamiarów  jest pełna?  -  zapytał pomijając kwestię tech-

nicznego wyposażenia dziennikarza. 

-  Tak, dokładnie tyle pomocy oczekuję.  - Pułkownika usłyszał wyraźnie:  “Tylko tyle!”.  - 

Jeśli  można  -  jutro. Dzisiaj, za pańskim pozwoleniem,  zwiedziłbym tę korwetę, a rano  - na 
dół. - Westchnął z wyraźnym zadowoleniem z siebie. 

Palec pułkownika dotknął opuszką leżącego dokładnie na wprost piersi glejtu, pod nim le-

żało  zrzeczenie  wszelkich  pretensji  związanych  z  ryzykiem  pobytu  na  więziennej  planecie.  
Podpisane w trzech miejscach przez Hutterecciego; gdyby stała mu się jakakolwiek krzywda i 
spróbował  zrzucić  winę  na  kogokolwiek    wróciłby  na  tę  czy  podobną  planetę  szybciej  niż 
zdążyłby uświadomić sobie jak głupią i nieskończenie naiwną była próba wykantowania Im-
perium.  

- No to życzę powodzenia w misji. 
Trefi-Onger  wstał  zdecydowanie, sztywno obmaszerował biurko i energicznie wyciągnął 

rękę  do  podnoszącego  się  dopiero  dziennikarza,  wymienili  mocne  uściski  dłoni.  Gospodarz 
okrasił go lekkim uśmiechem, co natychmiast wychwyciło czujne oko JH.  

Maszerując za przewodnikiem do miejsca zakwaterowania, niczym nie różniącego się od 

przeciętnego trzygwiazdkowego hotelu i chyba tylko z powodu lokalizacji noszącego nazwę 
kwatery, zastanawiał się nad tym uśmieszkiem. No nic, pomyślał w końcu. Grunt, że nie wy-
trzymał pan, pułkowniku, a ja będę się miał na baczności, bo Jadraydon  w języku verto zna-
czy chytry.  Zachichotał w duchu - nie było takiego języka, ale już kilkakrotnie stosował takie 
ostrzeżenie  i    zawsze  wprawiało  w  konsternację  rozmówcę.  Pożałował,  że  nie  pomyślał  o 
wtrąceniu tej sztuczki do rozmowy, niechby teraz Trefi-Onger katował komp pytaniami o ję-
zyk verto. 

Ch-cha! 
 
 
*** 
 
 
W śluzie jakiś dowcipny skazaniec wydrapał na ścianie:  “Spodoba ci się tutaj, bracie. Nie 

ma celników, więc możesz bez myta wnieść na powierzchnię tej planety absolutnie wszystko 
- i kombinezon, i koszulę, i buty!” Z napisu tryskała gorycz. Gdybyś, “ b r a-a c i e”,  pomy-
ślał ironicznie Hutterecci, nie mocował się z obowiązującym prawem nie musiałbyś teraz dra-
pać  łyżką po ścianie. Nie trzeba  by  było... Stop! Zaczynam oceniać, a zawsze się tego wy-
strzegałem!  

Przez gęste kratki na zbiegu sufitu i ścian powiało świeżym, zdecydowanie innym niż na 

promie powietrzem.  Przede wszystkim miało obszerne spektrum zapachowe - jakiś nalot ku-
rzu i roślinnej woni, coś jak w suchych górach czy też pustyni na obrzeżu górskiego łańcucha. 
I jeszcze coś, i jeszcze coś, czego nie dało się szybko i łatwo zdefiniować. Jadraydon Hutte-
recci, niezupełnie w zgodzie z tym, co mówił pułkownikowi, przygotowywał się solidnie do 

background image

wywiadów, w każdym razie wiedział, czego oczekiwać od  Sacre-D.Z - atmosfera z większą 
ilością gazów szlachetnych - głosy są piskliwsze. Woda - tylko słona, mniej lub bardziej, ale 
zawsze. Pod  względem biologicznym - niemal zero zasiedlenia miejscowego, bardzo zdrowa 
i nieskończenie nudna. Chyba dlatego nie zrobiła kariery, przegrywając sromotnie z setkami 
ciekawszych pod względem kolonialnym planet.  Znakomite ciążenie - o dwanaście setnych 
niższe niż standard ziemski.  

Pod niemal każdym względem - świetnie.  
Jedyna planeta, której cała populacja nie zgodzi się z taką oceną, pomyślał zgryźliwie.  
 Ch-cha! 
Coś załomotało za ścianą grubego pancerza, pewnie zsuwał się jakiś trap. Cały kadłub za-

drżał, przenikliwie zgrzytnęła jakaś źle umocowana płyta ocierając się o drugą i nagle trap-
ściana drgnęła, Hutterecci  nie patrząc pociągnął do siebie wózek  i posłuszny automacik po-
toczył się przy nodze człowieka, gdy po stromym trapie schodził na powierzchnię więziennej 
planety. Wyhamowawszy dziennikarz  wciągnął  nieufnie powietrze przez nos i skrzywił się: 
“Mogło być gorzej!”.  Nie musiał długo ani w ogóle szukać -  budynek znajdował się sto, sto 
dwadzieścia metrów od ostrego dziobu promu i nikt jako tako myślący nie powinien  stać  i 
rozglądać się w poszukiwaniu budynku  obsługi technicznej, bo ten był jedynym, ogromnie 
skutecznie chronionym pancerzem i przemyślnymi systemami obrończymi, budynkiem na lą-
dowisku. Gość usłyszał z tyłu zgrzyt, odruchowo przesunął się do przodu, jednocześnie przez 
ramię sprawdzając źródło odgłosów i  - widząc, że trap wolno podnosi się do góry - ruszył w 
kierunku blokhausu, bo taki był jedyny sensowny kierunek poruszania po przylocie do wię-
zienia. 

- Z ogromną przyjemnością goszczę na gościnnej sartekańskiej ziemi - powiedział z pato-

sem Hutterecci na głos. - Nasze narody łączy od niepamiętnych...  - wykonał ręką szeroki za-
mach, jakby chciał z forhandu cisnąć krążek nowej interplanetarnej zabawki  plateau. - Pierdu 
, pierdu i jeszcze raz to samo!  

Powietrze nadal wydawało mu się pyliste, ale wzrok zadawał kłam smakowi; chrząknął  i 

splunął starając się - choć był na lądowisku sam - nie robić tego ostentacyjnie.  Ustalił kieru-
nek poruszania wózka  i podążył za  nim, wkrótce musieli  skręcić chcąc ominąć przysadzisty 
techterminal  i dopiero teraz Jadraydon  zobaczył, że za budynkiem teren nieznacznie się ob-
niża, a płaski wąwóz prowadzi prosto do kilkunastu budynków zgrupowanych w trzech du-
żych  skupiskach  i  jednym  małym,  pewnie  dopiero  powstającym.  Ściany  wąwozu,    równe  i 
płaskie, porastało coś bardzo zbliżonego do mchu, coś w jednostajnym kolorze, co tworzyło 
kobierzec z lekka sfalowany. Hutterecci  podniósł wzrok na niebo i maszerował  chwilę z za-
dartą głową. Potem zmrużył oczy i spojrzał na wyblakłe słońce i zatrzymał się. Przesłonił roz-
jarzoną tarczę palcami i przez szczelinę przyjrzał się jeszcze raz - nie świeciła równym bla-
skiem, przez dysk przebiegały niespokojne falowania, jakby między obserwatorem a słońcem 
wirowały  jakieś wymyślne, nierówne, skokami poruszające się śmigła wiatraka czy podziu-
rawiona jak rzeszoto tarcza wentylatora. 

- Zaprawdę - mruknął do siebie - czy to trzeba tak za każdym razem, przy każdej planetce 

udowadniać, że się ma nieskończoną wyobraźnię i możliwości. Co, Panie? 

Parów doprowadził go do osady i, jak  znakomicie wyszkolony kamerdyner, rozpłynął bez 

śladu. Jadraydon Hutterecci  znalazł się przed szynkiem, co zrozumiał widząc szyld “Szynk”. 
Psyknął na wózek, ale musiał  dogonić tragarza, wycelować nim w drzwi  i ponownie wystar-
tować, ominął  urządzenie kombinujące jakby tu wdrapać się po schodkach nie wciągając kó-
łek, pchnął drzwi lokalu i wszedł. 

Było  tu  chłodno  jak  i  na  zewnątrz,  mroczno  i  nadal  powietrze  drapało  w  gardle.    Tu  to 

pewnie  nawet umyślnie, pomyślał.  Jak zadrapie  w gardle to się  napijesz.   Skierował się do 
kontuaru po drodze odruchowo - stare przyzwyczajenie ze starych czasów - wymyślając przy-
stający do sytuacji slogan reklamowy. Na przykład: “Po szklanie i mija drapanie! “ 

background image

 Nie  był  z  niego  dumny,  prosta  przeróbka  już  funkcjonującego:  “Po  szklanie  i  na  ruszto-

wanie!”. Dopiero teraz zauważył, że to, co nazwał w duchu szynkwasem nie mogło nim być i 
nie było. Brakowało w jego najbliższej okolicy kilkuset butelek z trunkami, no - niech będzie 
- kilkudziesięciu!  

Ale żeby nie było ani jednej!? Trochę bezradnie rozejrzał się dokoła, ale w zasięgu wzroku 

nie znalazł się żaden człowiek. Jęknął  i nasadą dłoni palnął się w czoło. Więzienie! Nie wi-
dząc ani klawiszy, ani krat, ani wieżyczek strażniczych, murów i tego wszystkiego, co się z 
tym kojarzy,  zapomniał, że jest na wię-zien-nej planecie. Trudno stwarzać najgroźniejszym 
więźniom  Imperium  warunki  do  zaspokajania  prymitywnych  alkoholowych  zachcianek.  
Przestąpił  z  nogi  na  nogę,  nabrał  powietrza  chcąc  wezwać  kogoś,  ale  rzucił  spojrzenie  na 
ścianę  i zmarszczył  brwi  - przez szczelinę docierały promienie słońca, teraz, nie oślepiając, 
łatwiej zdradzały swoją specyfikę, to znaczy drżenie i migotliwość.  

- Można zaświrować, nie?  
Hutterecci drgnął, poruszył się szukając źródła głosu,  w tej samej chwili do szynku z ło-

motem wpakował się wózek.  Musiał nakazać sobie spokój, nie chcąc w pierwszych minutach 
pobytu na planecie dawać powód do kpin i drwin. Nagle pomyślał, że upieranie się przy swo-
im wariancie przybycia i pobytu , ze zdradzeniem zawodu i przyczyny wizyty mogło być głu-
pie.  Trefi-Onger  zaproponował  udawanie  jednego  z  więźniów,  ale  Jadraydonowi    jakoś  nie 
spodobał  się  ten  pomysł.  Obiektywnie  wytłumaczył    sobie,  że  pułkownik  nie  ma  ani  takiej 
władzy, by zostawić go, ot, tak sobie, w więzieniu, ani  nie powinien mieć powodu, by pla-
nować czy nawet próbować planować tak głupi  numer, po prostu pomysł kolidował w jakiś 
sposób z  jego poczuciem  honoru.  Otrząsnął się  i  rozejrzał  jeszcze raz. Od drzwi  w  jedynej 
ścianie bez okien maszerował do niego wysoki, mniej więcej jego wzrostu mężczyzna. Kilka 
kroków przed gościem wysunął do przodu rękę i idąc tak przecinał kilka świetlnych szczelin - 
najpierw ręką, potem całym ciałem.  

- Witam  nową żabę w naszym wiaderku! - powiedział wesoło. - Cześć! Jeśli ci... 
Hutterecci, z powodu wydatnej dolnej wargi przezywany w dzieciństwie żabą, odruchowo 

najeżył się: 

- Spokojnie, chłopie. Nie jestem  żadną nową żabką. Przyleciałem tu na pobyt czasowy, w 

sprawach zawodowych i za jakiś czas wrócę ... 

Więzień poderwał wyciągniętą rękę, której Hutterecci i tak jeszcze nie zdążył uścisnąć, do 

góry  i  tam zatrzepotał dłonią. 

- No jasne, ale jestem idiota!  - zawołał. - Hutterecci ! Jadraydon Hutterecci ! Znam pana, 

jak każdy widzący człowiek we wszechświecie organizmów powyżej ameby!  

Po jednej chybionej próbie zaniechał “tykania”. Dziennikarz podejrzliwie wpił się spojrze-

niem w oczy podskakującego z podniecenia w miejscu mężczyzny, tamten pokręcił głową. 

- Dobrze, że pan mnie ostrzegł - przyznał się. - Poleciałbym  z wrzaskiem, że sam Hutte-

recci wylądował w naszym cebrzyku. - Plasnął  wierzchem dłoni w drugą. - Rozumiem  - re-
portaż  z więziennej planety. Losy ludzkie, ponure krajobrazy, sprawiedliwość czy okrucień-
stwo i tak dalej?  

 Pozwolił sobie na porozumiewawczy uśmiech. 
Zaczyna się, jęknął w duchu Jadraydon.  Ciągle to samo. Dlaczego każdemu dupkowi wy-

daje  się, że potrafi  napisać reportaż, podczas gdy za własnoręcznie  napisany życiorys powi-
nien dostać dwa lata w obozie pracy? Zaraz mi podsunie tematy, powie: Nie Chcę Się Wtrą-
cać Ale Mamy Tu... 

- Nie znajdzie pan szerszej galerii typów niż tutaj  - kontynuował  namolny tubylec. - Wy-

starczy tylko wysłuchać... 

Przerwał zainteresowany dźwiękiem za swoimi plecami. Wózek kończył wyładowywanie 

bagażu Jadraydona, schował szybko wysięgnik i  okręcił  się wokół własnej osi, gaduła rzucił 

background image

się  doń,  wskoczył  na  platformę.  Wózek  zamarł  w  miejscu.  Mężczyzna  machnięciem  dłoni 
przywołał Hutterecciego, który wbrew swojej woli zbliżył się do wózka o dwa kroki.  

- Niech pan tu wejdzie - polecił . - Wtedy on nie będzie mógł  uciec... 
Gdy gość niepewny co robić wszedł na platformę więzień  zeskoczył i wyjąwszy z kieszeni 

wielofunkcyjny scyzoryk zaczął szpikulcem podważać płytkę na pulpicie tragarza. 

- Po co to panu? - zainteresował się żywy bagaż. 
-  Gdyby...  No,  puszczaj!  -  Mężczyzna  stękał  i  posapywał  usiłując  coraz  to  inne  ostrze 

wpakować gdzieś we wnętrze maszyny. - Wie pan - to byłoby już coś, jedyny na planecie me-
chaniczny środek transportu. Albo przynajmniej z jego bebechów dałoby się coś zmajstrować. 

Wózek nagle zadrżał , z jego trzewi wydobył się głośny niewątpliwie ostrzegawczy terkot, 

suchy, kościany, przypominający odgłos terkotki grzechotnika z Zugandey. Jadraydon sprężył 
się do skoku, mężczyzna powstrzymał go: 

- Jeszcze moment, nic panu nie zrobi, zeskoczy pan. 
Zaczął   nasadą dłoni gwałtownie wbijać trzon scyzoryka w pulpit wózka, ale  już  nic  nie 

mogło się udać - tragarz szarpnął się, zatrzymał, ruszył jeszcze raz ostro, i dziennikarz musiał 
zeskoczyć. Napierający właściwie całym ciałem na bagażerkę mężczyzna omal nie runął na 
brzuch. 

- A żeby cię zatarło!  - krzyknął w  stronę rączo oddalającego się wózka. Patrzyli obaj jak 

huknął w drzwi, dobiegł ich krótki werbel, gdy koła tragarza sturlały się po grzbiecie stopni. 
Mężczyzna    energicznie  majtnął  ręką,  zamknął  scyzoryk.  Potarł  ręce.  -  Dla  kogo  więc  pan 
przyleciał na Sakramencką  Dziwkę? 

- Dla Gentisa Metsegona. 
Nieznajomy    wydął  policzki,  jakby  skleiły  mu  się  wargi  i  musiał  wypuszczać  powietrze 

przez  wąziuteńką  szczelinkę  między  nimi.  Rozbawione  powszednie  spojrzenie  zanikło  we-
ssane do głowy, mężczyzna zmrużył lekko oczy. Wyglądał teraz jak cwany domokrążca za-
stanawiający się za rogiem domu jak wcisnąć  gospodarzom coś im zupełnie niepotrzebnego. 

- Gentisa Metsego-ona - powtórzył przeciągając “o”. 
Powtarza  jak  każdy,  kto  zamierza  zyskać  na  czasie,  pomyślał  Jadraydon,  albo  skłamać.  

Zmrużył również oczy, ale inaczej - złośliwie, wrednie, żeby mężczyzna zobaczył jak rozszy-
frował jego konsternację. 

-  Przepraszam  - powiedział  łagodnie.  “Spokojnie, Jadie,  nie rób  sobie wrogów od pierw-

szej sekundy pobytu na... ha-ha! Sacramenckiej Dziwce”. - Mam słuch przytępiony tysiącami 
godzin w słuchawkach  - wyciągnął dłoń. - Nie dosłyszałem pańskiego miana?.. 

Zawiesił głos. Mężczyzna parsknął, wypuścił powietrze z bani ust i ponownie wyciągnął 

dłoń do żurnalisty, w końcu doszło do zetknięcia się ich rąk. Obaj włożyli w powitanie trochę 
energii, ocenili i docenili siłę uścisku drugiego. 

-  Liander. Liander D’abantarnes. Ze świata Porto  Swanebo.  -  Hutterecci wzruszeniem ra-

mion i lekkim uśmiechem przeprosił za ignorancję.   - OK, nie każdy wie - uśmiechnął się  i 
Liander. - To peryferie cywilizacji.  

Puścili swoje dłonie i zamarli w milczeniu. Liander poczuł się odrobinę niezręcznie, od ra-

zu podniósł dłoń do głowy  i wskazującym palcem, wyciągniętym jak lufa pistoletu, podrapał 
się energicznie za prawym uchem. Cmoknął. 

-  No  tak.  Jest  tyle  spraw  do  załatwienia...  Może  zacznijmy  od  drinka?  Dla  kogoś  z  ze-

wnątrz to świństwo, ale nie ma nic innego  - wzruszył ramionami. - Dzięki Panu, że choć to 
jest. 

Przybysz  obdarzył  go  wdzięcznym  uśmiechem.  Miał  w  walizce  trochę  koniaku,  ale  taką 

ilość uważał za lekarstwo i nie zamierzał się nim pochopnie dzielić. Liander wskazał kieru-
nek, sam ruszył szybciej i obszedł szynkwas. Spod lady wyjął plastglasowy pojemnik z czymś 
niemal przeźroczystym, odszpuntował i nalał do dwóch szklaneczek. Ostry laboratoryjny za-
pach  rozszedł  się  po  najbliższym  otoczeniu.  Gazy,  jak  przypomniał  sobie  niespodziewanie 

background image

Hutterecci,  dążą  do  zajęcia  całej  zaproponowanej  kubatury.  Starając  się  nie  okazać  strachu 
sięgnął po szklaneczkę. Jednocześnie wypili, solidarnie skrzywili się i razem  łapczywie za-
czerpnęli powietrza. 

- No to jedną rzecz mamy z głowy - prezentację miejscowego samogonu. To, co pan ma w 

walizce, radzę zachować jako argument na jakąś specjalną okazję  - powiedział Liander, po-
zornie nie zauważając drgnięcia dziennikarza. - Jest pan zorientowany w specyfice tej plane-
ty? 

- O tyle o ile - skrzywił się żurnalista.  - Nie potrzebuję teraz zbyt wielu danych. Wiem, że 

odsiaduje tu wyroki trochę ponad pięć tysięcy ludzi...       - Prawie siedem - wtrącił się Lian-
der. - Ale proszę dalej. 

- Siedem, dobrze. Jesteście skupieni w szesnastu grupach, co daje po jakieś czterysta osób 

na grupę. Panuje tu dość duża swoboda - nie ma klasycznej straży więziennej, nie ma jakiegoś 
zarządu, nie ma specjalnych reguł... 

-  Pardon  -  nie  ma  żadnych  reguł?!  -  przerwał  oburzony  D’abantarnes.    -  Jeśli  ktoś  prze-

szkadza innym to musi się zmienić. 

- A jeśli nie chce? 
- Musi albo z nim kończymy. Znalazłyby się przykłady. 
Dziennikarz poczuł  nagłą potrzebę przełknięcia śliny, udało mu się jednak ukryć falę lęku, 

która klasycznymi  lodowatymi ciarkami przemknęła po plecach. Spokojnie kiwnął głową:  “ 
Jasne. Rozumiem”.  Liander sięgnął  po nieapetyczny pojemnik z mocną  i również nieape-
tyczną cieczą, dolał do szklaneczek, obserwujący go z niepokojem dziennikarz odnotował w 
duchu, że poprzednia porcja alkoholu zostawiła na ściankach naczynia mętne białawe ślady. 
Chwyciwszy w dłoń szklaneczkę, otuliwszy ją dłonią, żeby przynajmniej  nie widzieć co pije, 
powiedział spokojnie: 

-  Nie wątpię, że  można  by o tym  miejscu  napisać kilka książek ...  - powiedział  na głos  i 

pomyślał:  “Akurat  nie  miałbym  co  robić,  tylko  opisywać  tych  wszystkich  wyrzutów!”  -  ... 
lecz mnie interesuje przede wszystkim Gentis Metsegon, zwany Łasicą. W jego życiorysie na-
trafiłem na kupę sprzecznych danych. Dla samej ich weryfikacji  warto było wycierać dupę po 
tych  wszystkich  korytarzach  i  poczekalniach  w  oczekiwaniu  na  cud  w  postaci    glejtu.  -  Za-
czerpnął powietrza całą piersią  i uniósł  naczynie.  - Podobno sam Imperator ma cenzurować 
mój tekst, dlatego muszę ściśle trzymać się permitu. 

Rozmówca    poważnie  skinął  głową,  jakby  nie  raz  już  miał  do  czynienia  z  cenzurowymi 

glejtami. Zabawni są, pomyślał   Hutterecci, ci wszyscy   tubylcy.  Nie czekając  już  na  żadne 
sygnały wlał w usta i przełknął piekący, zajeżdżającą drożdżami i acetonem ciecz.  Z pewną 
dozą wisielczego humoru musiał przyznać, że już czuje lekkie mrowienie w wargach i słabe 
pieczenie w górnych koniuszkach uszu - alkohol nie był smaczny, ale miał kopa.  

- Jednakowoż... - Uświadomił sobie, że zaczyna mieć w czubie i  zaraz zacznie hojną ręką 

częstować skarbem ze swojej walizki kogo tylko się da. Zacisnął pęta na rozhukanej duszy i 
dał pierwszeństwo obowiązkowi: - Czy możesz mi wskazać Gentisa? Zaprowadzić do niego? 

D’abantarnes dopiero teraz wypił  swój alkohol, irytująco wolno, jakby próbował pokazać, 

że i tym, najgorszego rodzaju bimbrem można się delektować.  Oblizał nawet wargi, odstawił 
szklaneczkę i rozejrzał się po szynku trzeźwo, dokładnie, zastanawiając się nad czymś. Gość 
odnotował, że na ściankach szklaneczek jeszcze wyraźniejszy stał się ten kredowy osad, z żo-
łądka pomknęła w górę bańka powietrza. 

- Możesz mi uwierzyć albo nie, ale tylko za moim pośrednictwem możesz dogadać się z... 

Gentisem... 

Prawie na pewno zamiast : “z Gentisem” chciał powiedzieć coś innego, pomyślał  dzienni-

karz czując znajome ssanie w dołku. Jak zawsze, gdy Tajemnica machała mu przed oczyma 
czerwoną  płachtą.  Poza  tym  jakoś  dziwacznie  zaakcentował  “dogadać”!    Spokojnie.  Niech 
sam się zahaczy! 

background image

Wykonał swój znany na czterystu światach ruch brwiami - lewa w górę, prawa  w dół. Po-

tarł  brodę i omal odruchowo nie ”plumknął” wargą.  

- I - w związku z tym -  jakiego domagasz się wynagrodzenia?  - pozwolił sobie na ironię, 

panujący już nad sytuacją dziennikarz. 

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd:  - Kpisz sobie ze mnie czy jak! - wrzasnął obrażony 

Liander.  -  Jakiego  wynagrodzenia?  Tu?  Na  Dziwce?  Ja  miałbym  szabrować  coś  dla  siebie 
tylko dlatego, że jedyny dogadałem się swego czasu z Łasicą? O-ż kurwa!.. - plasnął z całej 
siły dłonią we własne udo. W pustej knajpie rozległ  się niezły huk. - Ja domagam się wyna-
grodzenia”? ! - wrzasnął.   

Odwrócił się na pięcie.  Hutterecci wyciągnął rękę i otworzył usta. Uważał, że jego własna 

błyskawiczna umiejętność szybkiego bilansowania potencjalnych zysków i przewidywanych 
strat jest jedną z cech koniecznych do sprawnego poruszania się po meandrach zawodu. Dla-
tego gdy tylko wynikała taka potrzeba bez wahania poświęcał honor i ego, dla korzyści zawo-
dowych.  Zamierzał  szybko  przeprosić  D’abantarnesa,  ale  ten  po  pół  kroku  zawrócił.  Hutte-
recci powstrzymał się na razie od częstowania go satysfakcją. 

- Ja ci chciałem  pomóc. Chciałem żebyś powstrzymał się od wypytywania o Łasicę do... - 

zawahał  się  na pół sekundy  - ...jutra. Jutro go tu będziesz  miał.  Ale  jeśli zaczniesz gadać o 
nim z każdym, kto tego będzie chciał... - pokręcił głową: “Ja umywam ręce”.  

Sięgnął  po pojemnik z berbeluchą, energicznie zaszpuntował go i przechyliwszy się przez 

kontuar  zdjął go z widoku, Hutterecci odetchnął.  

- Wybacz jeśli cię uraziłem - postanowił być wielkodusznym. - Nie masz pojęcia jak wiele 

razy spotykałem się z próbami wyszarpania ze mnie, z gazety, jakiejś kwoty.  Jakiejkolwiek! 
Za byle co, za wskazanie palcem ulicy, za zakichane przypomnienie sobie kiedy pierwszy raz 
zobaczyli kałuże krwi  przed swoimi domami . 

Liander cofnął głową jak przymierzający się do ataku wąż, rozważał dwie sekundy ostatnie 

słowa Jadraydona. 

- Jaja sobie robisz ze mnie... -  powiedział niepewnie. 
-  To  tylko  taki  nasz  dziennikarski  dowcip,  opowiadany  kiedy  chcemy  poskarżyć  się  na 

ciężką pracę.  

- Ta.  - Gospodarz uśmiechnął się niewyraźnie, z lekkim przymusem. - No więc ci powiem 

tak: ktokolwiek będzie ci... - przerwał i wsłuchał się w odgłosy dobiegające od drzwi. Ktoś 
potknął  się  o  stopień  i    zaklął  bez  emocji.  Potem  zawołał:  “Albinos!  Idziesz  tu?”. 
D’abantarnes dokończył pośpiesznie:   - Cokolwiek ci ktokolwiek poza mną powie o Łasicy 
będzie albo powtórzeniem moich opowieści, albo zwyczajną cholerną konfabulacją. Wytrzy-
maj do jutra. 

Hutterecci  podszedł i bez słowa mocno, po męsku uścisnął mu dłoń. Zaskoczony Liander 

niemal nie zdążył oddać uścisku. 

- Pokoje gościnne? - zmienił temat Jadraydon na znak, że tamten temat mają załatwiony.  
- Masz do wyboru - cztery od  ulicy i dwa od podwórka. Te od ulicy mają ładniejszy widok 

z okna, a w tyych od podwórka nie przeszkadza hałas z ulicy. - Odczekał chwilę i dodał: - To, 
z kolei, taki nasz miejscowy dowcip. 

Został  nagrodzony  lekkim, ale  serdecznym uśmiechem. Obszedł  ladę, zabrzęczał  jakimiś 

przedmiotami, na ladzie pojawiły się metalowe staroświeckie klucze z drewnianymi stożkami 
mającymi uniemożliwić zgubienie klucza. Gość sięgnął i wziął pierwszy z brzegu. 

-Zdaję się na swoją szczęśliwą gwiazdę - oznajmił. Pozbierał bagaże i ruszył do schodów; 

za plecami, przy drzwiach , ale jeszcze na ganku ktoś się głośno roześmiał. - Wykąpałbym się 
i strzelił jednego małego - poinformował przez ramię. 

- Kiedy tylko będziesz chciał - natychmiast zareagował Liander. - Dzisiaj ja tu mam dyżur, 

siedzę do zamknięcia, czyli do kiedy będę chciał.  - Sięgnął pod blat  i wyjął fartuszek barma-
na, strzepnął nim i zręcznie zawiązał. - Aha!  Jadłodajnia znajduje się dwa budynki stąd. 

background image

- Nie da się uniknąć tych mrożonych wysięków? 
-  Da  się.  Każdy  kto  gotuje,  czyli  prawie  każdy,  z  przyjemnością  się  z  Tobą  podzieli.  Ja 

proponuję  chili con carne. Miejscową odmianę, ale na tyle subtelną, że nawet poznasz co to. 

- Trzymam cię za słowo! 
Kiedy jego głowa znalazła się już na poziomie piętra i stracił z oczu knajpę usłyszał skrzy-

pienie  drzwi  i  hałaśliwe  powitanie,  nie  zatrzymywał  się  już.  Poszedł  po  korytarzu  szukając 
piątki. Oczywiście musi być na samym końcu korytarza, pomyślał  niezadowolony z losowa-
nia. Przedostatni pokój miał potrzebny numer.  Miał też okna wychodzące na ulicę, martwą i 
cichą, możliwą do wyróżnienia tylko dlatego, że tak nazywa się na ogół przestrzenie ograni-
czone szeregami domów; ta ulica nie miała jezdni, chodników, kolein, nawet kałuż. Nie mo-
gło być tego wszystkiego, bo wiąże się to z pojazdami, a tych na Sacre-D.Z  nie było. Hutte-
recci przyglądał się chwilę pejzażowi, monotonnemu jałowemu i szaremu jak płaty ogranicza-
jące pole operacyjne, pokonał puchnącą we własnym wnętrzu ochotę na samotnego kielicha. 
Zatarł  ręce.  Czuł  podniecenie  i  zdawał  sobie  sprawę,  że  w  dużej  części  jest  ono  wynikiem 
dwóch szklaneczek  samogonu. Dlaczego powiedział, że tylko za  jego pośrednictwem  mogę 
“dogadać się” z Łasicą? Dlaczego tak akcentuje, że tylko... Cholera! Tylko nie mówcie mi, że 
zmarł!? Nie spóźniłem się, nie - przecież żyje. Uff... 

Poczuł na czole pot. Wyszarpnął płat ligazy z walca ściennego i wytarł twarz. Wykończę 

się w tej robocie, pożałował siebie. Człowiek może lecieć cztery miechy, a na miejscu ci się 
okaże, że klient dawno odcumował z tego świata. Chyba jednak sobie strzelę... 

Rozejrzał się po segmencie. Wycofane z armii koszarowe łóżko numer pięć, na przyścien-

nej półce standardowy  box expresso-freezer-micro; w łazience starego typu, ale niemal  nie 
używany prysznic i  pełny zestaw kosmetyczny, za ścianą z okrągłej odmiany luxfer, rotali-
tów, sedes z pomarszczoną ze  starości  błoną  na  pokrywie  i  ogromna rolka papieru. Muszę 
pamiętać, żeby odwinąć kilkanaście  metrów, bo sobie dupsko podrapię, zakonotował, a po-
tem, poczuwszy nagłą potrzebę, ściągnął spodnie i gatki, zdarł celofanowy hymen i wygodnie 
rozparł się na sedesie. Szarpnięta rola odwinęła niechętnie niecały metr suchego, nieprzyjem-
nie trzeszczącego papieru,  musiał powtórzyć operację kilka razy  zanim pojawił się papier o 
normalnej fakturze.  

Prysznic chwilę charczał zanim zdecydował się  trysnąć wodą, najpierw chłodną i mętną, 

po chwili cieplejszą i czystą. Lekko słoną. Długo manipulował kurkami stojąc pod strumie-
niami wrzątku i ciekłego lodu, aż poczuł, że umysł  przeciera się z alkoholowej mgiełki.  Po-
parskując, nie wytarłszy ciała, potrząsając głową i siejąc na wszystkie strony  kroplami wody  
wrócił do pokoju i - włożywszy  do ust opłatek  nasączony roztworem nepastyny - uwalił się 
w  fotel    zdecydowany  poświęcić  rozmyślaniom  nad  wywiadem    najbliższe  dwie  godziny. 
Miękki trank spowodował, że umysł pracował napełnych obrotach trzy kwadranse, potem rap-
townie  wyłączył  się  i  Jadraydon  zapadł  w  dwugodzinną  drzemkę.  Obudził    się  za  dziesięć 
szósta. Podczas ostatniej drzemki walizki, nie otrzymawszy innych poleceń  i wytrzymawszy 
standardowe dwie godziny, otworzyły  się  i  rozłożyły pneumowieszaki,  mógł więc przebrać 
się w świeże ubranie. Zdecydował  się na  praktyczny zestaw “Wycieczka za miasto. 3”:  lek-
kie, wygodne i mocne buty, spodnie z kilkoma kieszeniami, jakby człowiek wybierając się za 
miasto musiał taszczyć ze sobą w kieszeniach pełny zestaw ratunkowy plus zestaw używek, 
zestaw leków i kilka innych zestawów zestawów. Do tego cienka syntjedwabna koszula (“Nie 
utrzyma się na niej żadna  wesz!” zachwalała ulotka, sprzedawca nie wiedział co to są  wesze)  
i bluza  chyba z samych zszytych ze sobą kieszeni, zapinanych, zaciskanych  lub zawiązywa-
nych. Z barku wyjął nie grubszą  od palca piersiówkę i schował ją do kieszeni koszuli, prze-
lotnie pomyślał, że jeśli zapomni  gdzie ją włożył  - spędzi wieczór o suchym pysku, gorącz-
kowo obmacując się po klatce piersiowej, brzuchu i pod pachami. Włożył do ust  innego tran-
ka,  z którego emanowała energia i  ochota do życia. Zamknął starannie drzwi. Skierował się 
do schodów, na szczycie zatrzymał go gwar dobiegający z dołu, typowe knajpiane odgłosy  - 

background image

skomasowane strzępy zawziętych sporów, ponaglenia, domaganie się uwagi, okrzyki  skiero-
wane do barmana  i  sąsiadów. Ciekawe czy pułkownik wie o pędzonej tu truciźnie? Pewnie 
tak. Powie, że to nie katorga tylko miejsce szczególnego odosobnienia, nie przysyła się tu al-
koholu i minimalną ilość innych używek, nie zapewnia się skazanym rozrywek ani wizyt ro-
dziny, ale też nie katuje się ich nadzorem. Po prostu - są tu, mają tu pozostać. Tyle. 

Zszedł  na  dół,  szynk  był  pełen  ludzi.  W  kilku  miejscach  ponad  głowy  ulatywały  kłęby 

aromatycznego dymu, z kąta dobiegał stukot bil na dwóch stołach. Rozgorączkowani  bilar-
dziści i kibice zamierali w momencie, kiedy  ktoś mierzył kijem, zaraz po uderzeniu wybu-
chał  bezładny zgiełk. Przy barze, teraz jasno oświetlonym, zastawionym kilkoma rodzajami 
glinianych i plastikowych pojemników, zawierających pewnie to samo świństwo,  stało i  sie-
działo  kilka  osób.  Pozostałych  kilkadziesiąt  osób  siedziało  przy  tuzinie  stolików,  przy 
wszystkich prowadzono jakieś karciane gry.  

Na widok Jadraydona kilkanaście osób przerwało rozmowy i grę, natężenie hałasu zauwa-

żalnie spadło. Zajęty rozmową z jakimś klientem Liander podniósł wzrok i widząc gościa za-
czerpnął powietrza, by huknąć na całe gardło: 

-  Hej,  więźniowie!  Mamy  tu  wolnego  człowieka.  Jest  to  gatunek  tak  rzadki,  że  pod  spe-

cjalną ochroną, każdy ma go traktować  co najmniej jak swoje podanie o amnestię! Jasne? Ja-
draydon Hutterecci przyleciał tu, gdzie Pan Bóg wsadza koniec gruszki chcąc zrobić światu 
lewatywę,  by  napisać  coś  o  Sacramenckiej  Dziwce,  nieduża  to  szansa,  ale  i  tak  lepsza  niż 
żadna,  na  uświadomienie  światu  co  to  jest.  Tak  więc,  cholerne  kryminalisty,    rozumiecie: 
atencja, szacunek i  uśmiech! 

Rozległy się pojedyncze oklaski, przerodziły w dość gromkie brawa. Dziennikarz wyemi-

tował serdeczny szeroki uśmiech. Ciekawe, pomyślał schodząc po schodach i już wyciągając 
rękę  do  kilku  wyciągniętych,  co  chciał  im  i  mnie  przez  to  przemówienie  powiedzieć?  Im 
przypomniał o czym można bezpiecznie rozmawiać, czyli o sobie, mnie - jaką umowę zawar-
liśmy: żadnych wyznań na temat celu wizyty. Ciekawe... Zaczął ściskać wyciągnęte dłonie.  

- Cześć!  Miło mi... Cześć!.. Jadraydon. Jadraydon ... Dla przyjaciół - Jadie. Witam... 
Obawiał się, że będzie się przedzierał przez tłum kilkanaście minut, z pewnym rozczaro-

waniem skonstatował, że osiem-dziesięć uściśniętych dłoni - to wszystko. Dotarł do kontuaru, 
za którym  królował Liander.  Miał na sobie jasną koszulę, niemal białą i czarną muchę, do 
tego fartuszek, a włosy  natarł  brylantyną czy  czymś podobnym  i, w sumie, znakomicie grał 
rolę barmana. 

Na kontuarze, trochę jakby nie na miejscu,  stało kilka ogromnych słojów z marynatami  - 

ogórkami, pomidorami, dynią makaronową, papryką  w dwu kolorach, jakimiś fasolami, fete-
sonami i jeszcze czymś. Na półkach za plecami barmana stało kilka znanych już Jadraydono-
wi kanistrów i kilkanaście szklaneczek, ale - to było źródło drugiego zaskoczenia w ciągu mi-
nuty czy dwóch - przed zaledwie kilkoma z gości stały naczynia z białymi smugami na ścian-
kach. Hutterecci był pewien, że - skoro już pędzą tu alkohol - to wieczorami, a może i całymi 
dniami  pętają się po planecie zapici, smutni, rozczarowani do całego świata ludzie.   

-  Przydusiłeś poduchę?  -  dobrotliwie zainteresował  się Liander. Hutterecci odnotował, że 

tubylec wrócił do pomijania formy “pan”. - Zapamiętajj co ci się przyśniło, to podobno rzutu-
je na cały pobyt... 

- Tak? T o jakiś miejscowy przesąd? 
-  Kurcze,  już  chyba  nie  otworzę  przy  tobie  pyska  -  wytrzeszczył    w  przerażeniu  oczy 

D’abantarnes. - Cokolwiek  powiesz może być użyte! - zachichotał.  

- Nie pochlebiaj sobie - zgasił go dziennikarz. 
Liander na pół sekundy przestał się śmiać i zaraz wybuchnął jeszcze radośniejszym śmie-

chem. 

- Szkoda, że Trefi-Onger  tego nie widzi - powiedział w końcu wycierają wezbrane łzami 

oczy. - Nie protestował przeciwko twojej wizycie pewien, że dla nas będzie to wstrząs i przy-

background image

pomnienie  miłych  chwil  z  wolności,  nie  przewidział...  A  tam!  -  machnął  ręką.  Przypomniał 
sobie o obowiązkach gospodarza: - Napijesz się czegoś? Do wyboru dwa napoje chłodzące, 
połowa z nich to woda. Ten drugi to coś jak piwo. A resztę znasz.  Co? - pochylił się widząc 
konspiracyjną minę rozmówcy. 

-  Podaj  tylko  dwie  szklaneczki  -  powiedział  cicho  ten  stuknąwszy  palcem  w  kieszeń  na 

piersi. 

D'abantarnes strzelił spojrzeniem na boki, podał dwie szklaneczki i zajął się przecieraniem 

gładkiego czystego blatu, miał jednak w oczach takie szczególne napięcie właściwe człowie-
kowi,  który  usiłuje  widzieć  coś  nie  patrząc  na  to  jednocześnie.    Hutterecci  nalał    i  szybko 
schował  piersiówkę,  Liander  porwał  swoją  szklaneczkę  i  wykończył  zawartość  jednym  za-
chłannym łykiem.  

- Oj-joj-jo-joj!.. - szepnął. - To by była niezła tortura - dawać nam co jakiś czas po jednej 

takiej. 

Upiwszy ze swojej Hutterecci przypomniał sobie słowa Liandera sprzed minuty. 
-Posłuchaj, powiedziałeś, że Trefi-Onger  nie może nas słyszeć. Skąd ta pewność? 
D'abantarnes  zaczął  od  wzruszenia  ramion.  Łakomie  musnął  wzrokiem  szklaneczkę  Ja-

draydona, ale ten udał, że nie zauważa łapczywego spojrzenia.  

-  Taka  jest  umowa  -  kara  polega  na  nieodwracalności  wyroku.  Ponieważ  nie  siedzą  tu 

kryminaliści  z zorganizowanej przestępczości, nie  ma  hersztów pirackich szajek, przywód-
ców band i gangów, nie ma więc obaw, że przyleci tu jakaś fregata z odsieczą, nasze zaś wła-
sne plany ucieczek są zabawne i nie wadzą nikomu. Dlatego Imperium nie ładuje tu aparatury 
podsłuchującej i podglądającej. 

-  No to jesteście zgrają  najbardziej  naiwnych ...  -  zaczął Hutterecci, ale  barman przerwał 

mu:  

-  Ponieważ  jednak  jesteśmy  przestępcami,  a  nie  zgrają  naiwnych  bęcwałów  -  ze  złomu  i 

szarych  komórek  zostały  zbudowane  całkiem  poręczne  wykrywacze  i  pracują    na  całego, 
szczególnie tu  -  powiódł ręką po lokalu. Pochwycił  spojrzenie  intervipera  i  nagle zamrugał, 
odwrócił wzrok, rzucił się na ;cierkę i blat. - A jeśli ci się wydaje, że mamy tu raj, bo nie ma 
karceru,  klawiszy,  postnej  kaszy  z  sucharami,  bo  raz  w  tygodniu  ląduje  zrzut  brykietów  do 
stołówkii, a z wygospodarowanych odpadów udaje się przepędzićtrochę drożdówki?  

Hutterecci  lubił  kiedy  rozmówca  zaczynał  dygotać,  spokojnie  i  wolno  pokręcił  głową. 

D’abantarnes chwilę  sapał, ale  milczenie dziennikarza uznał chyba za  formę przeprosin,  bo 
majtnął głową: “ A tam! Nie będziemy się nad tym rozwodzili!”. Oderwał się od blatu i zno-
wu , jakby  nie panując  nad własnymi oczami, przykleił się  na sekundę  wzrokiem do szkla-
neczki gościa. Ten w duchu roześmiał się i wyciągnął piersiówkę. 

- Drugiego? 
-  Och,  dziękuję.  -  Podsunął  szybko  naczynie  strzeliwszy  poza  Jadraydona  szybkim  zło-

dziejskim  spojrzeniem.  -  Zupełne odwrócenie ról  - rzucił cicho  -  klient spija  barmana.  -  Po-
dziękował skinieniem głowy, upił trochę, posmakował. Przymknął oczy i uniósł głowę do gó-
ry,  po  chwili  dziękczynnej  kontemplacji  wrócił  do  knajpy:  -  Co  innego  natomiast  na  ulicy, 
podejrzewamy, że przez cały czas wiszą nad naszymi głowami krogulce i podglądają każde 
poruszenie. Bez trudu można by odczytać wszystko z ruchu ust, dlatego - zobacz... 

Hutterecci odwrócił się i nie bardzo rozumiejąc o co chodzi przyjrzał otoczeniu. Po chwili 

zrozumiał  - wszyscy obecni  mieli   jakieś  nakrycia głowy z  szerokimi połami, od stetsonów 
począwszy aż do gigantycznych sombrero z frędzlami czy korkami.  

- No-no! - powiedział z uznaniem. - To dobre, pod warunkiem, rzecz jasna, że macie rację 

z brakiem innej aparatury. 

-  Większość  budynków,  właściwie  wszystkie  poza  blokhausem  na  lądowisku,  wznosili 

więźniowie. Chyba nie wątpisz, że dołożyli starań? - Dziennikarz pokiwał głową na znak, że 
się zgadza. - No i na koniec - trzeba sobie powiedzieć szczerze, że gdybyśmy coś szczególne-

background image

go planowali: porwanie promu czy podkop pod inną planetę, to pomimo tego, co powiedzia-
łem wcześniej, tak na wszelki  wypadek, zabezpieczylibyśmy  się dodatkowo. - Popatrzył  na 
coś za plecami  rozmówcy, uniósł brwi w niemym pytaniu. - Trzy? 

Odwróciwszy się Jadraydon zobaczył filcowy “starofarmerski” kapelusz, potem właścicie-

la, który przechwyciwszy jego wzrok uśmiechnął się szeroko i zawadiacko pstryknął palcem 
w rondo. Jego twarz wydała się Hutterecciemu znajoma. Odwzajemnił uśmiech i wytężył pa-
mięć. D'abantarnes nalał z dzbana pieniącej się mocno cieczy, podał klientowi. Gdy odszedł 
pochylił się i mruknął konspiracyjnie: - Kojarzysz go? Nie? Wicerezydent II Izby Lordów w 
Imperialnej Radzie Przyszłości. Hulibor Lunit... 

-  Ach...  Recz-czywiście!  -  syknął  Jadraydon.  -  No  tak!  -  plasnął  się  w  czoło.  -  Przecież 

osiem lat temu miał proces! 

- Wszystko się zgadza - pochwalił go Liander. - To jest właśnie to, o czym mówiłem - spe-

cyfika więzienia. Naprawdę śmietanka więźniów - niemal same fisze!  - Uśmiechnął się sze-
roko.  -  Na drugim kontynencie  jest superluksusowy ośrodek, dla  superelity, tam  mieli  lądo-
wać szczególnie szczególni goście - internowani i tacy, którym trzeba przypomnieć gdzie jest 
ich miejsce. Z powodu uciążliwości pobytu litościwy imperator  zlikwidował jednak owo cen-
trum, ale planeta dla wybitnych więźniów została. - Przez kilka sekund zastanawiał się, jakby 
chciał przypomnieć sobie, co jeszcze o specyfice planety można powiedzieć, ale w końcu zre-
zygnował. - Dlatego niemal nic nie jest tu takie jak w innych kazamatach. - Zamyślił się, od-
ruchowo przetarł blat, widać było, że nie pierwszy raz ma tu dyżur. - No i jeszcze jedna spra-
wa - jesteśmy tu na peryferiach Imperium. Gdyby od tej strony nadleciały eskadry wrogów to 
dlaczego miałyby pominąć możliwość starcia z powierzchni planety przedstawicieli wrogiego 
gatunku? Nie muszą wiedzieć, że to więzienie, nie muszą się zastanawiać dlaczego nie ma tu 
kobiet, prawda?  Mogą uznać, że to jeszcze  jedna próba uruchomienia tu  ludzkiej  kolonii  i  - 
bach!  A  Imperium  po  wojnie  pewnie  wystawi  nam  pomniki  za  to,  że  własnymi  trupami 
ostrzegliśmy przed najeźdźcą. - Przypomniał sobie o ścierce, zatoczył nią dwa energiczne ko-
ła i posłał Jadraydonowi znaczące spojrzenie. - Właśnie dlatego utrzymuje się tę planetę, dla-
tego nie warto zanadto nas przyciskać, dlatego... 

- Liander, daj-no mi jednego! - poprosił ktoś z tyłu.  
D'abantarnes sprawnie nalał i podał komuś szklaneczkę. Po chwili mrugnął do intervipera i 

zabawnie poruszył nosem, jak węszący królik. Jadraydon nie zrozumiał, o co chodzi, ale i tak 
zastanawiał się nad wcześniejszymi słowami Liandera, a nie jego minami i dlatego posłał mu 
na odczepnego słaby uśmiech: “Tak. Rozumiem. Ale mam coś innego do roboty, tylko dlate-
go nie zarechotałem na cały głos”. Liander właściwie zinterpretował ten uśmiech, ale - jak ra-
sowy barman - nie przerywał gościowi rozmyślań. Obsłużył kilku klientów zerkając co chwilę 
na Hutterecciego, zobaczył jak wpatrując się w podłogę nagle odciągnął dolną pulchną wargę 
i puścił osiągając dziwaczny odgłos - plunk! Przygotował się, na jakiś komentarz, ale dzien-
nikarz nadal głęboko zastanawiał się nad czymś, co pół minuty poszarpując wargę, więc pod-
niósł po kolei wszystkie słoje, wytarł pod nimi blat, poprawił nakrętki. Jadraydon szczególnie 
mocno plumknął i poderwał  głowę, coś mignęło mu w oczach. 

- Powiedziałeś... 
Na  blat,  od  tego  odleglejszego  końca,  bezgłośnie  wskoczył  puchaty  duży  dziwacznie 

umaszczony kocur  - szary w białe pręgi, po których przemykały czarne smugi. Przycupnął i 
rozejrzał się dokoła. Ktoś za plecami Jadraydona krzyknął: 

- Niech nurkuje po migurki! 
Natychmiast skontrował go inny: 
- Zaraz!  Zakłady! 
Zdziwiony Hutterecci  obejrzał się do tyłu, niemal wszyscy przerwali swoje zajęcia, tylko 

przy jednym stole jeszcze toczyły się bile i gracze wpatrywali się w stół. Cała knajpa wlepiła 
spojrzenia w kocura. Nie rozumiejąc o co chodzi popatrzył na barmana, ale ten pochylił się i 

background image

właśnie z głośnym  stęknięciem  stawiał  na  blacie  wysoki, wyższy od  innych, słój z przeźro-
czystą cieczą i dużym kurkiem na dole, tuż przy dnie.. Z tyłu gwar eksplodował okrzykami, 
licytacja liczbami była gwałtowna i głośna, Hutterecci nawet nie próbował zadawać pytania, 
D'abantarnes  przechwycił  jego  szukające  pomocy  spojrzenie,  prezpraszająco  unosząc  brwi 
uśmiechnął się bezradnie. 

- Osiem! Cztery... sześć. Dzie-e-esięć!..  Ja też... 
Liander wyjął spod lady dużą okrągłą tarczę z jedną wskazówką. Powiesił tarczę na ster-

czącym ze  ściany gwoździu  i przekręcił wskazówkę do tyłu. Puścił  ją  i odsunął  się, głośny 
rytmiczny  stukot towarzyszył  cofającej  się  wskazówce, odmierzającej  jakieś  odcinki  czasu, 
niewątpliwie  nieco  dłuższe  od  sekund.  Gwar  jeszcze  się  spotęgował,  ale  gdy  do  zetknięcia 
strzałki  ze  znacznikiem,  od  którego  ruszyła,  zostało  pięć  kresek  tumult  zgasł  sam.  Liander 
podniósł rękę, trzymał w niej jakiś wydłużony owalny przedmiot. 

- Wrzucam migurki! - krzyknął. 
Nastała głęboka cisza. D'abantarnes podsunął przedmiot kotu pod nos, zwierzę wyciągnęło 

szyję. Wtedy Liander odsunął rękę i - starając się, by kot nie stracił migurka z oczu - podniósł 
go i wrzucił z chlupotem do słoja. Kot i wszyscy w lokalu zamarli - kot obserwował opadają-
cy na dno migurek, cokolwiek by to było, ludzie obserwowali kota.  

- To ci s-sukin-n-kot! - syknął ktoś w ciszy. 
Liander podniósł dłoń, w której trzymał następny migurek. Powtórzył operację z nęceniem 

kota i wrzucaniem do słoja, reakcja była niemal zerowa, to znaczy zwierz interesował się ta-
jemniczym migurkiem dopóki był podsuwany mu od nos, zaraz potem spokojnie obserwował 
jak przysmak - “To musi być jakiś koci smakołyk!” wykoncypował sobie Hutterecci - tonie w 
słoju.  Dopiero    po  czwartym  migurku  wrzuconym  do  słoja  leniwe  kocisko  zareagowało.  
Barman  mruknął:  "Hej, no wreszcie!". Kot zanurkował w słoju, jego gęste obfite futro leni-
wie rozpłynęło  się w wodzie, spokojne ruchy łap doprowadziły kota na dno, gdzie rozejrzał  
się  po  migurkach. Dwa były  żółtawe, dwa wyraźnie zielone. Kocisko  obwąchało  wszyst-
kie,  zerknęło przez szkło na salę, na ludzi, a  za plecami Hutterecciego stał już  spory  tłum. 
Kot wysunął  język, z pyska uleciało  mu kilka  bąbelków  powietrza,  jeszcze  raz obwąchał 
migurki i wziął najmniejszy żółty. 

- Hurra! - ryknął ktoś z tyłu.  - Kolejka  dla  wszystkich! 
Nagle kot wypuścił  migurek z pyska,  od środka odszpuntował denny zawór i zaczął się 

nim przeciskać na zewnątrz. Ktoś powiedział:  

-Widzicie go, lenia cholernego?  
- Cicho, to zwyczaj godowy, głupi wale!  
Kot wcisnął już głowę w rurkę nie szerszą niż średnica jego ogona i wytrwale  wsuwał  się 

dalej;  najpierw nic  się  nie działo,  może po minucie  jego płaski  nos pojawił się  na zewnątrz. 
Skapnęła z niego na blat kropla wody. Skamieniały Jadraydon obserwował  szerokiego  pu-
szystego,    mokrego    kota  w  słoju  i  wciśniętego  na  zewnątrz.  Kot,  przesunął  się  do  przodu, 
otworzył pysk i szeroko ziewnął. I wtedy ten ktoś z tyłu trącił Hutterecciego w ramię.   

- Załóż się, że wróci do słoja - zaproponował.  
- Coś ty - chory?  - Hutterecci ze zdziwienim usłyszał, że to on sam wdaje się w dyskusję z 

nieznajomym i nawet niewidocznym człowiekiem. Jakaś racjonalna cząstka jego umysłu za-
skowyczała, ale zdławiły ją inne. 

- No to się załóż!  
- A pewnie że tak!  - powiedział  ktoś, jak usłyszał Hutterecci, głosem Hutterecciego. 
- O ile?  
- O wszystko!!!  
- Stoi.  
Ten ktoś z tyłu cmoknął  i kot nagle zatrzymał się, łypnął na ludzi złotym, pękniętym  po-

środku, ciemnym wrzecionem oka. Potem nagle czubek ogona  kota  jakby wsunął  się  w sie-

background image

bie, niemal jak składany teleskopowo, potem schował się cały ogon, a w końcu jego czubek 
pojawił się w otwartym pysku kota. Jednocześnie głowa się cofnęła i cały kot się przenicował 
na oczach tłumu,  z pyskiem tkwiącym w rurce odpływowej  ze  słoja z wodą, przenicował się 
i zawrócił, rzecz jasna. Chyba mnie krew zaleje, pomyślał dziennikarz. Odwrócił się, za nim 
stał były wicerezydent Imperatora. Jadraydon sięgnął do kieszeni.  

- Z  pseudozwierzyną  to  każdy może, ale nie każdy jest takim szubrawcem, żeby kumpli 

kiwać - rzucił nonszalancko. 

Mężczyzna zgasił lekki uśmiech. 
- Pseudo???  
Kot  akurat  wylazł  cały  na brzeg i otrzepał się rozsiewając całe litry wodnej mgły i desz-

czu. Nagle Huli wyjął jakiś pistolet  i zanim ktokolwiek zdążył jakkolwiek zareagować wy-
strzelił w kocura. Flaki i krew bryznęły na cały bar, najwięcej do słoja barwiąc ciecz na inten-
sywnie purpurowy kolor. Na dno wolniej i szybciej opadały  jakieś kawałki.  

O Boże! Kot był żywy, pomyślał Hutterecci. Ale dlaczego tak eksplodował?  
Liander otarł fartuszkiem twarz z juchy, warknął, że to przesada; pomrukując coś jeszcze 

założył  na kurek końcówkę węża  i otworzył go, żeby  się ta breja wylała. Dopiero teraz Ja-
draydon zauważył,  że kurek był przez cały czas zamknięty. Potrząsnął głową. Co tu się dzie-
je? Co to... 

 Usłyszał  narastający  huk, z góry, sponad dachu,  w głowie. Odruchowo pochylił  się  irra-

cjonalnie wystraszony, że  lądujący prom skosi  szynk   i  najwyższych gości. Chciał obejrzeć 
się, jednak jakaś siła nagle zgięła go w pół, wyciągnięte w rozpaczliwym odruchu dłonie zdo-
łały uderzyć tylko w brzeg kontuaru i ześliznęły się. Kiedy pod Jadraydonem ugięły się kola-
na  i  udająca  fragresową podłogę wykładzina znalazła  się o piędź od nosa, siła  łamiąca  mu 
kręgosłup znikła i udało mu się podeprzeć ręką. W uszy uderzyła cisza. Wolno, obawiając się 
jakiegoś ataku, spodziewając się zagrożenia podniósł się i rozejrzał. Otaczali go kiwający się 
oszołomieni  ludzie, część przecierała oczy, ktoś monotonnie  jałowo klął,  stękanie, pochrzą-
kiwanie i kaszlnięcia zlały się w jeden mało smaczny chór. Oszołomiony dziennikarz odwró-
cił się do Liandera, akurat zobaczył jak zestawia z baru pusty, ale zabarwiony na czerwono 
słój. Stłumił torsje. Odruchowo przetarł twarz, obejrzał ręce - do rękawa na łokciu przyczepił 
się jakiś strzępek. Pstryknął nim wstrząsając się jednocześnie. Przypomniał sobie o piersiów-
ce, ale na kontuarze nie było ani jednego kawałka czystej przestrzeni , pochlapane czerwienią 
były  również  słoje  i  szklaneczki.  Machnął  ręką  i  sięgnął  do  kieszeni,  zaordynował  sobie  z 
szyjki długi  łyk. Poprawił. Za kontuarem uwijały się teraz dwie postacie  - jakiś nieznajomy 
pomagał D'abantarnesowi  zmywać i wycierać bar. Liander zerknął na bladego żurnalistę, po-
słał mu krzepiący uśmiech. 

- Nie przejmuj się tak. Tu nie ma takiego kota. 
Ach,  nie  ma  takiego  kota?!  z  wysiłkiem  uruchomił  pokłady  ironii  Hutterecci.  Po  prostu. 

To, co widziałem... 

- To co, do cholery, widziałem? - wymamrotał. 
-  Zaraz.  -  Kontuar  już  lśnił.  Słoje  zostały  zdjęte  i  sądząc  z  odgłosów  opłukane  mocnym 

strumieniem  wody  z  ciśnieniowej  końcówki.  Zadowolony  Liander  poklepał  pomocnika  po 
ramieniu, gestem ręki zalecił cierpliwość dziennikarzowi i całej reszcie, zniknął za drzwiami. 
Po minucie wyłonił się z umytą twarzą, uczesany, w czystej koszuli, zawiązując sobie w bie-
gu fartuszek. - Już, chwila. 

Nalał  do  kilku  szklaneczek  bimbru.  Odmierzył  kilka  większych  naczyń  “piwa”,  obrzucił 

kontrolnym spojrzeniem swoje królestwo, w końcu podszedł do Jadraydona z pojemnikiem w 
ręku. Na  niemą propozycję podzielenia się resztą z piersiówki  zareagował chętnym podsta-
wieniem swojego naczynia. 

- Widzisz. To jest najważniejszy powód, dla którego kolonia tu się nie udała, choć biosfera 

jest bardzo sprzyjająca. Nie zastanawiało cię, że planetę z atmosferą i ciążeniem niemal ziem-

background image

skim tak  lekkomyślnie oddaje się  jakimś przestępcom? Przecież  - żadnego zagrożenia, żad-
nych chorób, kwestia tylko przeniesienia w odpowiednich proporcjach flory i fauny, prawda? 
Ale  tego  nie  zrobiono.  Dlaczego?  -  Energicznie  stuknął  w  naczynie  dziennikarza  swoim  i 
szybko wypił. - Bo planeta w niewiadomy sposób broni się takimi i tysiącami innych halucy-
nacji.  

- Planeta... się broni? - wyjąkał dziennikarz. 
- A co innego? - zaatakował Liander. - To jeszcze najłagodniejszy wariant wytłumaczenia, 

każdy inny jest gorszy.  

- Ale to... Trzeba zbadać! - We własnych uszach zabrzmiało to idiotycznie, więc nie zdzi-

wił się i nie obraził kiedy D'abantarnes  skrzywił się lekko. - No, dobrze, Imperium nie wyda 
na to grosza, ale wy powiniś... 

- To, co mogliśmy zrobić sami - zrobiliśmy. Wyjaśniliśmy sobie, że wszyscy widzimy to 

samo - po prostu zwykła zbiorowa halucynacja... 

- Jak halucynacja!? - wykrztusił Hutterecci. - A ta krew, te strzępy kota? 
- Otóż to! Trafiłeś w dychacza - pochwalił go Liander. - Kota pewnie nie było, bo nie ma 

tu takiego, mówiłem. Ale coś było, to pewne. Dlatego też odrzuciliśmy wariant zbiorowych 
majaczeń, a w każdym razie nie były to tylko zwidy.  

-    A  skąd  wiecie,  że  takie  coś,  nie  kot,  ale  coś  miejcowego  nie  poprzegryza  wam  kiedyś 

gardeł!?  -  D’abantarnes  wzruszył  ramionami.  -  Dziennikarz  nie  ustępował:  -  I  jeszcze  ta 
spluwa! - gorączkowo wyrzucił z siebie Jadraydon. - Broń! Nie widzisz tego? Gdzieś tu jest 
broń!.. 

- A tak, tu masz rację. Rzeczywiście. - Liander nie wyglądał na przejętego faktem istnienia 

broni, ale dla świętego spokoju klasnął w dłonie:  - Ludzie! - wrzasnął. - Gdzie jest strzelaw-
ka? Kto ją ma? 

- Perter! - krzyknął ktoś. - Zabierz mu ją, bo się postrzeli. 
Liander nie przejmując się zbytnio przedmiotem wymiany zdań skinął doń ponaglająco rę-

ką. 

- Dajcie-no ją tu  - polecił. Ktoś uruchomił łańcuch podających, pistolet powędrował z rąk 

do rąk, dotarł  do Jadraydona, chwycił go niezręcznie, ostrożnie podał D'abantarnesowi. Ten 
fachowo trzasnął jakimś rygielkiem, trzepnął dłonią w coś i wyjął magazynek. Po sprawdze-
niu go rzucił broń pod ladę. - Myślałem, że już to nie wyjdzie na jaw - powiedział z pewnym 
podziwem  w głosie. Zobaczył zdziwienie  na twarzy rozmówcy.  - To starutki    hurricane.35, 
wiedzieliśmy, że jest gdzieś na Dziwce, ale nikt nie wiedział gdzie, a teraz - proszę. 

- Czy to znaczy, że jest wytworem tych halucynacji ? 
- Nie-e-e, no coś ty! - obruszył się Liander. Zanim dokończył odpowiedzi musiał obsłużyć 

kilku klientów. -  Czasem, owszem, zostaje coś po wizji, ale zawsze  są to jakieś  biologiczne 
farfocle. - Poustawiał na ladzie mniejsze i większe szklaneczki. - Natomiast już nie raz prze-
konywaliśmy się, że w transie człowiek robi coś, o czym nie ma pojęcia, że to potrafi. - Chwi-
lę coś sobie przypominał. - Och, jaką miał minę Grewor, gdy wspiął się po gładkiej ścianie na 
dach! - uśmiechnął się na wspomnienie. - A teraz ktoś przypomniał sobie gdzie był schowany 
albo nagle posiadł miejsce o kryjówce... 

- Jak to - o kryjówce!? - zaprotestował dziennikarz. - Ile trwała ta halucy...  - popatrzył na 

zegarek - ...nacja... Słodka Drogo Mleczna! - wychrypiał. - Trzy godziny?.. 

-  Bywają  i  sześciogodzinne  -  zlekceważył  odkrycie  Hutterecciego  Liander.  -  Rekordowa 

zanotowana  -  osiem  godzin  i  czterdzieści  trzy  minuty.  Rozumiesz  teraz  dlaczego tu  -  mimo 
wybornego klimatu,  miejsca dla upraw  i  hodowli, kolonii  być  nie  może?  -  Jadraydon wolno 
skinął głową. Ale D'abantarnes i tak dokończył: - Kto by chciał raz na dekadę tracić świado-
mość na kilka godzin i na dodatek nie wiedzieć co się wtedy działo  - sama halucynacja roz-
grywa się w czasie kilku minut, a realnego czasu upływa kilkadziesiąt razy więcej. Ot co! 

background image

Zabrał się do polerowania blatu. W lokalu  odrodził się zwykły knajpiany gwar, dla nikogo 

poza gościem więzienia widocznie nie był ten seans czymś niezwykłym, co wymagałoby spe-
cjalnych komentarzy. Pracowity barman przypomniał sobie coś: 

- Obiecałem ci na kolację moje chili con carne. Odgrzeję ci, z razowym pieczywem będzie 

OK. 

Popatrzył na trącego czoło Hutterecciego, przerwał zajęcie, w jego oczach pojawiła się tro-

ska: 

- Coś ci jest? Czy tylko za dużo wrażeń? 
- Cholera wie. Łupie mnie w skroniach... 
Ten cholerny samogon, pomyślał. Pewnie, że tak. Rozmasował skronie. 
- Dam sobie spokój z kolacją - oświadczył. - Zresztą i tak już jest prawie jedenasta, nie ja-

dam o tej porze. 

Obszedłszy szynkwas D'abantarnes zbliżył się do Jadraydona i przyjrzał mu się uważnie.  
-  Posłuchaj,  do  północnej  ściany  sąsiedniego  budynku  przylega  budka  komunikatora. 

Wchodzisz  i  mówisz.  Jeśli  klawisze  uznają,  że  warto  -  odezwą  się.  W  budce  jest  diagnosta 
uruchamiany przez nich - majtnął głową w górę. - Jeśli naprawdę kiepsko się czu... 

-  Nie. Nie aż tak  -  przerwał  mu zadowolony  w gruncie rzeczy z okazywanej troski.  -  Po 

prostu - muszę się położyć - wykrzesał z siebie słaby uśmiech. - A was głowy nie bolą po tych 
seansach? - Odpowiedział mu przeczący ruch głowy. - Nie? No, to znaczy, że tylko mnie i nie 
z tego powodu.  

Ruszył do schodów skinąwszy na pożegnanie głową. Przy pierwszym stopniu  dogonił go 

okrzyk: 

- A gdybyś musiał w nocy iść do komunikatora - uważaj. - Liander podszedł bliżej i ściszył 

głos: - Większość z nas, po seansie rozmowy, udanej  - nieudanej, nieważne, większość, jak 
powiadam, rżnie tam na podłogę kupsko. Taki mały dar dla Bóstw Cargo! Oczywiście kabina 
uprząta to migiem, ale zazwyczaj nie pchamy się tam jeden po drugim, tak na wszelki wypa-
dek.  

Dziennikarz wpatrywał  się w  informatora, starał  się znaleźć  jakiś  sygnał,  że to wszystko 

jest żartem, próbą armijnego dowcipu, jednak w oczach i twarzy Liandera znaleźć można było 
- owszem - uśmiech, ale nie był to ten szczególny zjadliwy uśmieszek o treści: “Mam nadzie-
ję, że mi uwierzyłeś, a wtedy wszyscy się poszczymy ze śmiechu-chu-chu-chu!”.  

-  Sracie  w  budce  komunikatora?  -  wydusił  z  siebie  wreszcie  gotów  w  każdej  chwili  wy-

krzyknąć coś o tym, że wiedział, wszystko wiedział i rozumie nawet takie żołnierskie jaja. 

- No przecież mówię! Wyobrażasz sobie minę Trefi-Ongera? Widzi to i nie może nic zro-

bić, nawet wrzasnąć, bo by się przyznał, że widzi i nic nie może zrobić! 

Prychnął  zaraźliwym  śmiechem.  Hutterecci  chwilę  przyglądał  mu  się  nieufnie,  potem 

spróbował  wyobrazić  sobie  całą  tę  scenę.  Nagle  gdzieś  pod  przeponą  urodziło  się  pierwsze 
niespodziewane  parsknięcie,  za  nim  powędrowała  cała  salwa,  druga  -  głośniejsza  i  trzecia, 
najdłuższa, najsoczystsza.  

- Przecież to idiotyczne! - ocenił po minucie chichotu. Zanim Liander zdążył odpowiedzieć 

potężne ziewnięcie wyważyło mu żuchwę. - O-och... - przeprosił gestem i kręcąc głową ni to 
w podziwie, ni to w niedowierzaniu pomaszerował na górę. 

W  pokoju zerknął  na torbę, ale  z wyliczenia wyszło  mu, że  ma  na osiem zaplanowanych 

dni sześć piersówek. Nie, będę musiał nie wiadomo ile zużyć na Łasicę, a potem jeszcze na 
Liandera, na weryfikację tego wszystkiego, co on mi baje. Cwaniak jeden... 

Zrzucił  na  fotel  ubranie  i  wsunął  się  pod  nieważki  prawie  koc.  Ostatnia  świadoma  myśl 

przed zaśnięciem poświęcona  był armii  i  jej  nie tak znowu ciężkiemu, pełnemu  jakoby  nie-
wygód, życiu.  

 
*** 

background image

 
Z rozpoznaniem pokoju  bezpośrednio po przebudzeniu  Jadraydon poradził sobie w kilka 

sekund,  przyzwyczajony  do  budzenia  się  zarówno  w  dziwacznych  miejscach  jak  i  porach 
umysł dokonał szybkiej analizy podanych przez oczy danych. 

Prychnął  - Sakramencka Dziwka!  Gdyby  nie  był  gwiazdą  nadrzędnej wielkości,  jak po-

wiedział  kiedyś  o  nim  wdzięczący  się  Brewpool,  może  nawet  nazwałby  tak  cały  tekst,  ale 
oczekiwano od niego - wiedział o tym - rzetelnego proimperialnego (“Powtarzam ci, JH, gdy-
byś nie dosłyszał: PRO-IM-PE-RIAL-NE-GO!”) artykułu, po którym sympatia poddanych do 
Łasicy zbladłaby albo i całkowicie wygasła.  

Przeciągnął się soczyście, pozwolił sobie na stęknięcie. Ucieszył się nie czując bólu mimo 

wczorajszego  szaleństwa  z  ohydną  księżycówką.  No,  ale  dzięki  temu  integracja  przebiegła 
gładko i pomyślnie, a jeśli tylko Liander nie jest łgarzem, to spotkanie go było największym, 
na planecie, fartem. Odrzucił koc, powędrował boso do łazienki, gdzie długo i sumiennie te-
stował armijny sprzęt. Nie spisywał się źle. 

Gdy zapinał knefy koszuli ktoś zapukał do drzwi. Zapadka w drzwiach znajdowała się w 

pozycji “Zamknięte”. 

-  Już!  -  krzyknął  idąc  do  drzwi  i  zapinając  po  drodze  koszulę;  jak  się  spodziewał  za 

drzwiami stał Liander. - Mam nadzieję... - zaczął Hutterecci. 

- Lecę, nie mam czasu! - przerwał mu Liander. - Zasuwam po twojego bohatera. - Wysunął 

rękę przed siebie, trzymał w niej stetsona z dużym rondem.  - Będziesz mógł spokojnie roz-
mawiać na ulicy... 

Okręcił się na pięcie i  zniknął Jadraydonowi z oczu. Chwilę stał nieruchomo pomajtując 

bezmyślnie  kapeluszem.  Zakręcił  nim  na  palcu,  mruknął  coś  do  siebie.  Gdyby  mnie  kiwał, 
pomyślał  podchodząc  do okna,  nie  zostawiałby  mnie  samego  z  masą  ludzi,  którzy  mogą  go 
zdemaskować. Chyba że nikogo nie ma... Zaraz - co, pomordował ich w nocy? Nie, no wariu-
ję  trochę. 

Przechylił się, żeby zobaczyć siebie w ściennym lustrze, odbicie poruszyło brwią, tak samo 

jak i on sam. Uśmiechnęli się do siebie jednocześnie. Pogwizdując wyszedł z pokoju, zszedł 
do głuchego pustego i ciemnego szynku, odnotował, że z szynkwasu zniknęły słoje z maryna-
tami, a właściwie miał zamiar się teraz nimi poczęstować, ale nie wchodził za kontuar. Wci-
snął odrobinę za duży kapelusz na głowę, potem zdjął i zwinąwszy w pasek cleenex włożył za 
podkładkę. Teraz kapelusz trzymał się znakomicie. 

Wyszedł przed lokal i rozejrzał się z miną gospodarza. Albo szeryfa. Z głębin żołądka roz-

legło się ponure przeciągłe burczenie. Poszedł po werandzie, zszedł na uklepaną glebę i po-
maszerował w kierunku, w którym powinien natrafić na jadłodajnię. Doszedłszy do rogu  zer-
knął na kabinę komunikatora. Rzeczywiście stała tam, ale nie sprawdzał niczego więcej. Po-
szedł dalej, skręcił w przecznicę. Każdy się z tobą podzieli, pomyślał sarkastycznie. Akura... 

- Panie Hutterecci! - wrzasnął ktoś z tyłu. 
Pędził  za nim  niski  człowieczek, którego obszerny kapelusz fa-tei czynił podobnym do  - 

Jadraydon  miał taką w dzieciństwie  -  lampki-grzybka. Mężczyzna wymachiwał prawą ręką, 
lewą  przytrzymując  kapelusz.  Nosił  bardzo  mocno  podkute  buty  -  każdy  krok  dźwięcznie 
podkreślało krótkie głuche rozfalowane i drgające echo. Więzień dogonił Jadraydona i zaha-
mował. Miał małą okrągłą twarzyczkę gnoma, pomarszczonego gnoma z wąskim długim no-
sem skarżypyty. 

- Zapraszam pana do sie... ...bie na lunch - wysapał. 
- Eee... - zameczał wahający się dziennikarz. 
- Byłem drugim kucharzem ulubionej restauracji trzeciego syna brata imperatora  - powie-

dział z lekką dumą - i nie z powodu zatrucia gastrycznego tu się znalazłem! 

- Oczywiście. Ja nie dlatego... - Sprezentował gnomowi szeroki uśmiech. - Idziemy! 

background image

-  Proszę. - Niziołek wskazał drogę i  poprowadził  Hutterecciego.  - I tak bliżej  niż do tej  - 

jak ją nazywam - podstołówki! - Za domem znajdował się niski płaski baraczek, do którego 
wprowadził gościa mężczyzna. - Proszę mi mówić Droddoc. Postanowiłem zapomnieć o po-
przednim imieniu i nazwisku. 

Zawiesił głos, a Jadraydon zrozumiał, że czeka na jego pytania, ale postanowił nie odzy-

wać się, przynajmniej na razie. W milczeniu przeszli do kuchni obszernej i - na ile się na tym 
znał  gość  - profesjonalnie wyposażonej. Pachniało apetycznie, gospodarz wskazał    miejsce, 
sam  błyskawicznie umył ręce  i rzucił  się do kuchenki,  na której  bulgotało coś, a w drugim 
garnku  inne coś posykiwało  i poszturchiwało od  spodu pokrywkę. Zanim Jadraydon zdążył 
się znudzić Droddoc wysypał do wrzącej wody stos jakichś małych kuleczek. 

Fortiflerki - oświadczył. - Z sosem na marynowanej golonce. Niestety mrożonej - uspra-

wiedliwił się. 

Fortiflerki rozpływały się w ustach, sos wart był ... 
-  Za  ten  sos  pozwoliłbym  ci  spalić  dwie  planety  -  wielkodusznie  przyznał  zachwycony 

Hutterecci.  -  Dziwię  się  trzeciemu  synowi  brata  imperatora...  -  pokręcił  głową  i  zaczerpnął 
jeszcze wspaniałych nieregularnych grudek z jakiejś ni to ryżowej, ni to jęczmiennej mąki. - 
Jestem szczęściarzem - oznajmił i wyjaśnił: - Mogłem wyjść później i nie trafić na ciebie! 

- Nie, ja czekałem na pana. 
No tak. Trzeba będzie jednak jakoś zapłacić za to wspaniałe jedzenie, westchnął w duchu 

Jadraydon. Ciekawe, czego może chcieć Droddoc? 

- Žebyż tak zawsze czekały na mnie tematy - obłudnie westchnął  dziennikarz. 
Spodziewał się, to te słowa uruchomią lawinę wyznań, pretensji albo próśb:  „No właśnie, 

najlepszym tematem jest moje życie i fatalna sądowa pomyłka, a może tendencyjność sędzie-
go, który skazał mnie na...” 

- Jaki tam ze mnie temat! -  machnął ręką Droddoc. Przetarł machinalnie spocone czoło.  - 

Ja nie czekałem na pana ze swoimi żalami. Po prostu mam świeży sos i raniutko udziabane 
fortiflerki. Pomyślałem, że pan, człowiek bywały, powie mi czy nie utraciłem wprawy. 

- Na pewno nie! - zapewnił ucieszony obrotem sprawy Hutterecci. - Jeśli tylko nie powiesz 

mi, że kiedyś ten sos mógł być lepszy. 

Pomyślał, że lekki ton jest jedynym właściwym tu i w tej sytuacji.  
- Produkty miałem lepsze - podrapał się jabłku Adama gospodarz.  - Ale już się chyba nie 

starałem. Jakoś tak to szło... 

Nastała nieco niezręczna cisza - wyjść nie wypadało, siedzenie w ciszy i drapanie się po 

szyi  nie  pasowało  do  charakteru  Hutterecciego. Po  dwudziestu  sekundach  mały  kuchmistrz 
zdecydował się mu pomóc: 

- Szedł pan w jakimś konkretnym kierunku?  
- Nie-nie!  - “A gdybym tak delikatnie?..” - Szczerze mówiąc to czekam na Łasicę. Mam z 

nim do pogadania... 

Wbił spojrzenie w gospodarza usiłując wyłapać każde znaczące drgnięcie powieki, ale nic 

takiego nie było. Droddoc zadarł brodę i jeszcze raz podrapał się po grdyce. 

- No. Łasica to jest numer! - oświadczył z przekonaniem. Umilkł na pół minuty. Wygląda-

ło to tak, jakby rozważył kwestię do końca i zdecydował, że samo określenie “numer” to jesz-
cze za mało, więc uzupełnił: - Tak, niezły numer. 

Teraz wyglądało również, że więcej nie zamierza mówić. Z lekka rozczarowany dzienni-

karz uśmiechnął się szeroko: 

-  Dziękuję  ci  bardzo!  To  było  wspaniałe  kulinarne  przeżycie.  Mam  nadzieję,  że  jeszcze 

przed moim odlotem z raz albo dwa spotkam cię w chwili, kiedy zastanawiasz się co zrobić z 
nadmiarem wspaniałego jedzonka! 

Poderwał się  i  mocno uścisnął dłoń  nieśmiało uśmiechniętego kucharza, wyszedł sam  na 

ganek. Poklepał się po brzuchu częściowo z potrzeby, częściowo by zrobić przyjemność ma-

background image

łemu, gdyby go obserwował.  Wszedł  na drogę  i  pomaszerował w kierunku, z którego dwa-
dzieścia minut temu zawrócił go Droddoc. Ulica kończyła się po kolejnych czterech budyn-
kach,  z  jednego  zalatywał  taki  sobie  zapach  jedzenia.    Hutterecci  wrócił  na  główną  ulicę, 
przemaszerował  nią  w  drugim  kierunku  wciąż  nie  napotkawszy  nikogo.  Po  pół  godzinie 
mógłby powiedzieć śmiało i  nie bojąc się oskarżenia o próżność, że zna już “miasto”, że nie 
zginie w nim nawet w ciemnościach nocy. Jedyne co go dziwiło, to zupełna pustka na ulicach, 
ale przypomniał sobie odpowiedni fragment powierzchownego oficjalnego opracowania o Sa-
cre-D.Z: “...kontakty więźniowie utrzymują słabe, w skali Laucasiego - osiem, czyli w dolnej 
strefie  stanów  interkomunikacyjnych.  Tłumaczy  się  to  małą  ilością  ludzi  na  planecie,  przez 
co,  świadomie  lub  nie,  obawiają  się  oni  zbyt  szybkiego  wyczerpania  możliwości  bliższego 
poznania. Nie mając praktycznie szans na zmianę towarzystwa muszą - jak to określił jeden z 
badanych  (akta  SD.89--799)  -  “szanować”  każdą  możliwość  rozrywki,  dlatego  cenią  swoją 
samotność i hołubią każdy okruch niewiedzy o współwięźniu...”. 

Widzę to tak... pomyślał wyszedłszy “poza miasto”, gdzie rozsiadł się na kamieniu obro-

śniętym  gęstym  zwartym  kobiercem  popielato-błękitnawego  mchu  ...najpierw  taka  chłodna 
prezentacja sytuacji  w imperialnym więziennictwie, przestępczość i tak dalej. Potem  - jeste-
śmy w najcięższym więzieniu - nudna planeta, jałowa jak gaza poopera... Nie, tego już gdzieś 
niedawno użyłem. Jałowa i nudna jak... O! Jak dagorrański kisiel na oleju! 

Ucieszony poprawił się na siedzisku.  
Planeta  nudna,  konspektował  dalej.  Więźniowie  -  sympatyczni,  a  potem  tak  na  chłodno, 

bez żadnego przejścia -  kilka dossier , wybierzemy co bardziej przygnębiające - podpalenie, 
kidnaping,  może  jakiś  zamach  na  imperatorowego  urzędnika.  Dobrze  by  było  odkryć  przy 
tym  kilka  ofiar,  niewinnych  ofiar...  Bywają  w  ogóle  winne?  Zastanawiał  się  chwilę  nad  tą 
kwestią, potem wrócił do meritum. Grozę żeśmy lekko podrasowali i wtedy, żeby nie zarzu-
cono  mi  stronniczości  -  proszę  bardzo:  słynny  Gentis  Metsegon  vel  Łasica  vel  Onefir,  sie-
demnaście ucieczek, przypisuje się mu dwa mordy; poza tym ewidentny wpływ na kilkana-
ście buntów w koloniach, osiedlach robotniczych, osadach prekursorów i dwóch garnizonach. 
Człowiek legenda, człowiek cień, człowiek mgła i jednocześnie największy wróg Imperium! 
Oto on. Macie go jak na... 

Ktoś energicznie sapnął nad samym uchem dziennikarza, poderwał się niemal krzycząc ze 

strachu. D'abantarnes stał po jego prawej ręce z głupim szerokim uśmiechem na rozradowa-
nym obliczu. 

- Zwariowałeś?! - wrzasnął Hutterecci. 
Uśmiech zwiędł, a po chwili wrócił w nieśmiałej kwaskowatej replice: 
- Nie słyszałeś jak lazłem? 
Sapnął i poczuł się lepiej. 
- Nie. Zamyśliłem się. - Rozejrzał dokoła. - Gdzie Łasica? - spytał groźnym tonem, sugeru-

jącym, że jego cierpliwość się wyczerpała. 

- Już, moment. Chcę ci tylko... 
- Stop! - Ustawił się na wprost Liandera, wyciągnął palec i podczas perory  co jakiś czas 

dźgał  nim w  mostek, a D'abantarnes rytmicznie  kiwał  się, ale  nie ustępował.  -  Mną  się  nie 
manipuluje. Nie będziesz mi dyktował jakichś warunków, nie będziesz mi ustawiał rozmów-
ców, nie będziesz... 

- Zgoda - lekkim tonem przerwał Liander. - Nie zamierzałem niczego takiego robić, tylko 

chciałem ci dać dwie lub trzy dobre rady, żebyś go nie spłoszył, nie rozzłościł i - tego ja nie 
ścierpię  - nie obraził.  - Hutterecci przestał dźgać go i czekał  na  następne słowa.  - No. I nie 
wybijaj we mnie dziury tym swoim kościstym palu... 

- Gadaj - gdzie on? 
- Otóż nie chciałem, żeby ktokolwiek ci o nim opowiadał, bo mało kto powstrzyma się, by 

nie powiedzieć o nim “wariat”, a tobie później trudno będzie oderwać się od tej metki. Poza 

background image

tym nie rzucaj się na niego z setkami pytań powstrzymaj swój temperament, a dobrze na tym 
wyjdziesz. 

Nie mógł trafić lepiej - Jadraydon Hutterecci uwielbiał, kiedy oskarżało się go o nadmierny 

temperament, gdzieś w głębi  swego wnętrza uważał, że  jest okiełznaną przy pomocy  inteli-
gencji furią i burzą żywiołów i był wdzięczny za podobne spostrzeżenia. 

- Dobrze. Przekonałeś mnie. Czy teraz mogę już zacząć? - zapytał ironicznie. 
- Tu? - Liander rozejrzał się dokoła. - Tak, a’propose, uwalałeś sobie całą dupę na fioleto-

wo, ten mech  puszcza cholernie mocny sok. - Nagle gładko przeskoczył na inny temat: - A na 
czym będziesz nagrywał? 

- Przez cały czas się nagrywa! - warknął wściekły Hutterecci. Po słowach Liandera zaczął 

się  kręcić  wokół  własnej  osi,  usiłując  zobaczyć  tyłek,  w  końcu  stanął  nieruchomo.  -  To!  - 
Pstryknął  paznokciem  w  klips.  -  Zasilanie  od  ciepła  ciała,  nośnikiem  zapisu  jestem  ja  sam. 
Praktycznie nieskończona ilość nagrania - całe życie czy więcej... Jeszcze coś? 

Zobaczył  na  lewej  dłoni  fioletowe  plamy.  Tarł  je  chwilę,  a  w  tym  czasie  D'abantarnes 

machnął komuś ręką, dziennikarz przestał rozmazywać na dłoni barwnik, obejrzał się. 

Wylotem  jednej z  “ulic” podążał w  ich kierunku  mężczyzna. Obowiązkowy  szerokopoły 

kapelusz, w tym przypadku przypominający borsalino o nieznanym, ale długim okresie służ-
by,  ocieniał  jego  twarz.  Mężczyzna  poruszał  się  wolno,  żeby  nie  powiedzieć  “chwiejnie”, 
ostrożnie stawiał stopy choć droga, gruntowa wprawdzie, ale gładka i tak nie dawała podstaw 
do aż takiej ostrożności. Łasica szedł stawiając stopy niemal jedną przed drugą, jak po linie; 
co kilka kroków machał którąś z rąk dla utrzymania równowagi. Kiedy się zbliżył Hutterecci 
zobaczył szczupłą twarz z ostrym dumnym nosem, pod którym dwie głębokie bruzdy około-
nosowe  łączyły  cienkie  wargi.  Metsegon  poszedł  bliżej,  ale  podniósł  wzrok  dopiero  wtedy, 
gdy do przejścia został metr czy nieco mniej. Wtedy oderwał spojrzenie od drogi i popatrzył 
najpierw na Liandera, a potem na Jadraydona. Dziennikarz poczuł falę gorąca uderzającą od 
głowy i zanikającą dopiero w okolicach kolan, uświadomił sobie, że tak porusza się człowiek, 
który może robić nie więcej niż jedną czynność na raz! Gentis wolno podniósł rękę i zdjąwszy 
kapelusz  odmierzył    kierunku  dziennikarza  wyraźny  ukłon.  Odruchowo  odpowiedział  tym 
samym, tylko przyciskając swoje nakrycie głowy do piersi. D'abantarnes syknął, jakby nastą-
pił na ostry kamień i powiedział: 

- To jest Gentis Metsegon. Nie mówi. A to znany wszystkim Jadray... 
- Jak to - nie mówi?!  - oderwał się od czarnych myśli dziennikarz. 
- ...don Hutterecci - dokończył spokojnie. - Nie mówi to znaczy: nie mówi. Nie komuniku-

je  się,  nie  pisze,  nie  miga.  Robi  miny,  jeśli  chce.  Może  zaakceptować  czyjeś  słowa  uśmie-
chem, może zaprzeczyć ruchem głowy. Jeśli chce. - Pomilczał chwilę. Czubkiem buta wyry-
sował w glebie półkole. - Bardzo rzadko chce... - przyznał cicho. 

- Szlag by to trafił! - powiedział cicho Hutterecci. Nagle, wystraszywszy Gentisa, zerwał z 

głowy kapelusz cisnął nim o ziemię. - SZLAG BY TO TRAFIŁ!!! 

 Kopnięty z całej  siły kapelusz poleciał  łukiem, ale szybko opadł  stawając szerokim ron-

dem opór. Liander pociągnął nosem i grzecznie pomaszerował po nakrycie głowy. Przyniósł  
je otrzepując po drodze. 

- Nie rób frajdy Trefi-Ongerowi  - powiedział. - Ani tej reszcie palantów. 
Musiał  długą  chwilę  trzymać  kapelusz  zanim  do  rozjuszonego  Jadraydona  dotarła  treść 

słów. Wziął do ręki kapelusz, odruchowo rzucił spojrzenie w niebo. 

- Myślisz, że się gapi? 
Odpowiedziało mu prychnięcie:  “Nie miej złudzeń!” 
- No tak.  
- Przecież wiedział, po coś tu przyleciał, nie?  No właśnie. Teraz posyła trax do Centrali: 

“Doszło do spotkania. Obserwujemy jak stepuje w pyle...” 

background image

- Dobra - przerwał Hutterecci. - Nie musisz tak dosłownie... - zamyślił się. - Ale po cholerę 

cała ta afera? Przecież pomysł... - urwał czując, że przesadza w zwierzeniach. 

- To miał być tekst usługowy? - podpowiedział Liander dając dowód przenikliwości umy-

słu. - Zamówienie... 

- Nie tak jawnie, nie tak zerojedynkowo, ale coś jakby na rzeczy było... 
- Nie znam się na polityce - bąknął D'abantarnes - ale to może być tak: chcecie tego swoje-

go Bojownika, tego Bohatera, ten symbol? Macie! Wasz zaufany dziennikarz pisze o nim całą 
prawdę - to psychol i zawsze pewnie taki był. - Znowu pociągnął nosem, a potem wyciągnął 
palec  i  znanym  już  gestem:  dłoń  ułożona    w  pistolet,-  podrapał  się  za  uchem.  -  A  potem, 
wiesz  jak  to  pójdzie  -  kilku  psychiatrów o  ugruntowanej  cholernej  pozycji  wytłumaczy,  że 
Łasica zawsze był świrem, bo tylko świr mógłby robić takie rzeczy, takie rzeczy i takie rze-
czy!.. 

- Kurrrwa... Jakbym widział... 
Okręcił się na pięcie rozkładając ręce. Omal nie potrącił stojącego nieruchomo Metsegona. 

Przypomniał  sobie  o  nim,  powodzie  swojej  podróży  i  przyczynie  swojej  klęski.  Łasica  stał 
nieruchomo uważnie wpatrując się w jego oczy. Hutterecci poczuł piekącą falę wstydu. 

- A co z nim? Od kiedy... tak? 
Zobaczył, że D'abantarnes marszczy brwi i unosi wzrok ku górze, zrozumiał, że liczy, ale 

nie spodziewał się takiego wyniku.  

- Ile on już siedzi? Niemal dwanaście lat?  - Skinął głową. - No to odejmij od tego siedem 

miesięcy. - Podszedł do nadal spokojnie obserwującego ich Gentisa, objął go za ramię. - Sie-
dem miesięcy po lądowaniu... - przyjaźnie potrząsnął Łasicą, tamten odpowiedział mu ledwo 
tlącym się nieśmiałym uśmiechem. - Nie, nie tak. Na dobrą sprawę - miesiąc-półtorej. Potem 
zaczęło się to jego gorączkowe zwierzanie, ale wcześniej nic nie wskazywało... 

Wytrenowany umysł dziennikarza poderwał się i zdecydowanym ruchem uderzył w przy-

cisk z napisem “Trafiony!”  

- Jakie gorączkowe zwierzenia? 
-  Zaproponowałbym  ci  coś,  ale  zaraz  zaczniesz  wrzeszczeć,  że  tobą  manipuluję  -  zrobił 

przekorną  minę,  ale  natychmiast  spoważniał.  -  Chodźmy  stąd,  po  drodze  ci  co  nieco  opo-
wiem. 

Zagarnął Metsegona, ruszył pierwszy obejmując  go przez cały czas, Jadraydon ruszył za 

nimi, po kilku krokach doszlusował do pary. D'abantarnes zerknął na niego, z jego oczu znik-
nęły  wszystkie  uśmieszki,  spod  ronda  patrzyły  poważne  uważne  oczy  dojrzałego  odrobinę 
zgorzkniałego człowieka. 

- Wiesz ile on ma lat? - zapytał. 
-  Oczywiście.  Dość  dobrze  znam  jego  życiorys.  Sądzę,  że  dostałem  najszerszą  możliwą 

wersję życiorysu tego biedaka. 

- Nie mów tak o nim. - Jadraydon podniósł obie ręce na znak poddania. Nie mów tak, po-

myślał z ironią, co byś powiedział gdybyś wiedział, że omal nie wyrwało mi się “badyla” nie 
“biedaka”. - To nadal dumny Gentis Metsegon, nie sprowadzajmy go na płaszczyznę wegetu-
jącego eksbuntownika. Ale do rzeczy - czujesz, że mówiąc “sądzę”, “możliwą” i tak dalej wy-
rażasz wątpliwość? 

- Oczywiście, nie jestem dzieckiem. Wiem co to akta operacyjne oraz kiedy i komu się je 

udostępnia. 

- Właśnie. Wracając do rzeczy - on ma pięćdziesiąt dwa lata, a wygląda na siedemdziesiąt, 

prawda? Za dwa miesiące i tydzień skończy pięćdziesiąt trzy lata. Kiedy tu wylądował miał 
czterdzieści lat i wyglądał na czterdzieści. Tu postarzał się o trzydzieści. 

Prowadzony  przez  Liandera  przedmiot  rozmowy  widocznie  czuł  się  pewniej,  bo  oderwał 

wzrok od drogi i  popatrzył najpierw na D'abantarnesa, a potem spojrzał w oczy Jadraydona. 
Dopiero  teraz  dziennikarz  zauważył,  że  oczy  Łasica  miał  nieustannie  wilgotne,  w  kącikach 

background image

wzbierały  łzy  i  po  chwili  spływały  w  dół.  Skóra w  kącikach  oczu  była  wyraźnie  jaśniejsza, 
jakby wymoczona i dlatego pozbawiona części pigmentu. Doszli do pierwszych zabudowań. 
Liander skręcił w lewo i wprowadził Łasicę na pierwszą werandę. Stało na niej sześć drew-
nianych foteli z siedziskami z grubego płótna, w materiale szkieletów Hutterecci ze zdziwie-
niem  rozpoznał  oszlifowane  styliska  od  łopat.  D'abantarnes  troskliwie  doprowadził  Gentisa 
do jednego, usadowił. 

- Tu mieszkam. Poczekajcie chwilę, przyniosę coś do picia i już gadam. 
“Poczekajcie!” pomyślał gorzką ironią. Tego biedaka nic nie ruszy, a ja co mam do wybo-

ru?  Swoją  drogą to  skurwysyństwo  losu  -  wbrew  własnej  woli  zerknął  na  siedzącego  obok 
starca - siedzi tu z błogą miną, bezwolny kaczan, a był bliski jak nikt z żyjących zastąpić na-
szego miłościwego władysia. I taki kop od życia?! A co teraz z moją robotą? 

Wytrzymał jeszcze chwilę, odwrócił się w stronę Gentisa. 
- Sympatyczny klimat. Niemal jak na Plaide - ciepło, ale nie upalnie. - Ależ zagaiłem, jak 

najcięższy  idiota!  wrzasnął  na  siebie  w  myślach.    Metsegon  wolnym  automatowym  ruchem 
przekręcił głowę i popatrzył na dziennikarza. W kącikach oczu połyskiwały mu łzy. Spokoj-
nie  odmierzył  spojrzenie  i  równie  spokojnie  odwrócił  się.  No,  to  by  było  tyle  w  temacie 
“ożywiona rozmowa z Łasicą”. - Ale rozumiem, że wam się nie musi podobać - zakończył na 
głos, po prostu po to, by uszczypnąć ciszę. 

- Już - oznajmił głos za plecami. Liander zręcznie rozstawił szklanki i ogromną galonową 

chyba butlę z klarowną tym razem cieczą. Nie pytając nikogo nalał po pół szklaneczki i wrzu-
cił po grubym plasterku przypominającego  limonę owocu.  - Nie odezwie  się  - rzucił ponad 
ramieniem do Hutterecciego z żalem - nie może. 

Interviper  chwycił  podane  naczynie,  nieufnie  powąchał,  z  przyjemnością  odnotował  za-

pach  podobny  do  rumu  Caentbre,  ale  nie  śpieszył  się  z  kosztowaniem.  Pierwszy  zrobił  to 
Metsegon  -  gdy  tylko  dostał  swoje  naczynie  zaczął  je  podnosić  do  ust  i  dlatego  wyprzedził 
pozostałych. D'abantarnes przesunął swój fotel tak, by siedzieć naprzeciwko obu gości. 

- Dwanaście lat temu zwalił się prom. Jeden gość - słynny Łasica alias  Onefir, uczciliśmy 

go, jak każdego, bankietem, dostał, jak każdy kto tego chciał, mentora. Pokłócili się następ-
nego  dnia  i  ja  się  nim  zająłem.  Mentor  wprowadza  nowego  w  ten  świat,  w  zależności  od 
wspólnej ochoty kilka dni albo kilka tygodni, albo zawsze są razem, chodzi o kilka nieprzy-
jemnych roślin, o kilka prostych reguł współżycia, a przede wszystkim o to, by nie zostawiać 
delikwenta samego w kolejnym trudnym jego okresie życia. - Pociągnął ze swojej szklanecz-
ki, ale bardzo ostrożnie. - Zostałem więc ochotnikiem mentorem. Zupełnie naturalnie, gdy ja 
opowiadałem  mu  o  planecie,  czasem  o  sobie,  on  zaczynał    coś  bąkać  o  sobie.  Najpierw 
ostrożnie, ogólne  fakty, bez szczegółów tych, dywersyjnych. Potem zaprzyjaźniliśmy się,  ja 
mu opowiedziałem dlaczego tu jestem... - D'abantarnes trzymając szklankę w dłoni odgiął pa-
lec i  wycelował nim w Jadraydona. - Nie mówiłem ci dotychczas - okradłem sieć banków na 
czternaście  megamili.  -  Towarzysząca  owym  słowom  mina  nie  świadczyła  o  skrusze.  -  W 
myśl  naszego  prawodawstwa  siedziałbym  na  swojej  Bethalisse,  może  nawet  już  bym  wy-
szedł... Niestety,  nasz władysio uważa dużą kradzież za równą kilku  morderstwom, dlatego 
wylądowałem  tu.  Niech  cię  więc  nie  dziwi  moja  pewna  taka  niechęć  do  Imperium  i  jego 
władz. Ale nie o tym mowa. Ja opowiedziałem Gentisowi o swoich losach - on co nieco o so-
bie. Ale tylko co nieco! 

Człowiek,  o  którym  była  mowa,  podniósł  rękę  z  naczyniem  i  pociągnął  z  chlipnięciem. 

Liander  długą  chwilę  wpatrywał  się  w  Metsegona,  dziennikarz  ze  zdziwieniem  i  pewnym 
dreszczykiem towarzyszącym mu przy odkrywaniu jakichś szczególnie pilnie strzeżonych ta-
jemnic pomyślał, że kto wie czy nie chodzi tu o szczególne uczucie. Szczególne nawet jeżeli 
wziąć pod uwagę płeć obu  i  miejsce, gdzie się znajdują. Dramat Metsegona, zapytał siebie, 
jest nie mniejszym aby dramatem D'abantarnesa? 

background image

- To trwało miesiąc - kontynuował Liander. - Potem nagle Gentis zaczął miewać ataki po-

twornej migreny,  najpierw przypisywaliśmy je atmosferze, alergii, potem halucynacjom... W 
końcu on sam odkrył o co chodzi, przypłacił tę wiedzę potwornymi bólami. A potem miewał 
je niemal regularnie przez siedem-osiem miesięcy. Potem przestał mówić i skończyły się bó-
le. 

-  To  znaczy...  -  Czołowy  interviper  Imperium  zrozumiał,  że  nie  wie  o  co  chciał  zapytać, 

pokręcił więc głową, wzruszył ramionami i na końcu łyknął ze szklanki. 

-  Ataki  tego  kruszenia  mózgu  dopadały  go,  gdy  używał  już  użytego  słowa  -  powiedział 

wolno i wyraźnie D'abantarnes. 

Hutterecci wpatrywał się w niego długą chwilę, a potem powiedział: 
- Powtórzę co, moim zdaniem, powiedziałeś, a ty zaprzecz: bolała go głowa kiedy powta-

rzał słowa? 

- Tak . 
Hutterecci zastanawiał się chwilę. 
- Jak można mówić nie powtarzając poszczególnych słów? 
Zanim Liander zareagował zrozumiał, że sam wykopał wilczy dół i sam weń wpadł.  
-  Właśnie tak  - gdy powiedział:  “Nie chcę tu siedzieć”  i po pół godzinie:  “W ten  sposób 

nie...”, po słowie “nie” dostawał takiego kopa w mózg, że waliło go to z nóg. Czasem mdlał, 
ale za rzadko... 

- Nie, no to jest jakaś... 
- Gdy dotarło do niego, że tak jest - kontynuował D'abantarnes nie słysząc protestu Jadray-

dona - zaczął się śpieszyć, chciał jak najwięcej opowiedzieć. - D'abantarnes podniósł wzrok i 
pociemniałym  spojrzeniem  oszacował  reakcje  dziennikarza.  -  Możesz  to  sobie  wyobrazić  - 
facet nie śpi pół nocy, układa opowieść dla mnie, czasem słyszę jak coś szepce. Wszystko po 
to,  by  nie  używać  użytych  słów,  potem  zaczyna  opowiadać  i  walą  w  niego  potworne  bóle. 
Najpierw myśleliśmy, że to z powodu tego szeptu, ale  - nie! W końcu okazało się, że nawet 
gdy pomyślał jakieś słowo to przechodziło ono do tego przeklętego słownika słów już zaka-
zanych. - Zgrzytnął zębami i gwałtownie uniósł rękę, wypił połowę zawartości swojej szklan-
ki.  - Rozumiesz? Człowiekowi z każdą sekundą życia zostaje do wykorzystania coraz mniej 
słów. - Zamilkł na długą chwilę. Odchylił się w fotelu, obrzucił spojrzeniem niebo i okolicę. 
Jadraydon zauważył, że za często mruga, powstrzymał się od pytań, ze zdumieniem odkrył, iż 
w jego gardle też pęcznieje jakaś nieprzyjemna gula. - Zresztą, teraz myślę, że najpierw mógł 
myśleć, tylko nastąpiła eskalacja choroby. 

Nie umawiając się jednocześnie popatrzyli na bohatera opowieści. Siedział spokojny z do-

brotliwym wyrazem na pomarszczonej twarzy, podniósł do ust szklankę choć z kilometra wi-
dać było, że jest pusta, siorbnął powietrzem i jakąś pojedynczą spóźnioną kropelką i spokoj-
nie,  jakby  się  naprawdę  napił,  opuścił  rękę  na  udo.  Dziennikarz  pomyślał  nagle,  że  Gentis 
przypomina mu  teraz starego załzawionego spaniela.  

- Długo mógłbym ci opowiadać jak to się działo, jeśli będziesz chciał - proszę bardzo. Ale 

najważniejsze to to, że snuł swoje opowieści przeplatane coraz częstszymi atakami, uparł się, 
że to ja będę jego życiorysem. - Pieszczotliwie poklepał po kolanie Gentisa, ten uśmiechnął 
się  lekko  i wyciągnął doń szklankę. Po napełnieniu  jej do połowy  natychmiast podniósł  na-
czynie  do ust. - W sumie - fakty są takie, że jestem, choć wcale tego nie pragnąłem, najwięk-
szym we Wszechświecie znawcą biografii Gentisa Metsegona - i uzupełnił po chwili z gory-
czą: - Większym nawet niż on sam. 

Wzruszył ramionami po czym wykonał swoje drapanie za uchem, które - jak zauważył in-

terviper - pomagało mu pokonać skrępowanie lub zamaskować niepewność. Zaczerpnął pełną 
piersią powietrza i wypuścił wolno, jakby z ulgą. Wyczekująco popatrzył na rozmówcę. 

- Ja... Nie wiem co powiedzieć - przyznał Hutterecci. - To jakaś neurologiczna makabra... 

background image

- Masz rację. Nauka nie zna takiej choroby. Wiesz, jestem dzieckiem neurobiologa, nigdy 

mi  się  to  nie  podobało,  ale  chciałem  czy  nie  musiałem  się  osłuchać,  nasłuchać  i  pobieżnie 
łyknąć podstaw neurologii.  - Znowu podrapał się za uchem. - Po tym jak Gentis zgasł - posta-
rałem się dotrzeć do jakichkolwiek danych - co jakiś czas spełniają nasze prośby - i dostałem 
trochę. Na tej podstawie postarałem się go zdiagnozować, ale to przekracza moje mikre moż-
liwości.  - Odchylił się do tyłu, bezbłędnie odnalazł pionową belkę i na niej oparł głowę, mó-
wiąc patrząc w przestrzeń przed i ponad sobą.  - Najpierw wyszło mi, że to ma coś wspólnego 
z  zespołem  Korsakowa  spowodowanym  degeneracją  ciał  suteczkowatych,  ale  to  zachodzi 
zawsze  po  zasadniczym  nadużywaniu  alkoholu,  a  Łasica  nie  byłby  tak  sprawny  gdyby  pił.  
Doszedłem więc do wniosku, że mógł sobie uszkodzić płaty skroniowe, bo to z nimi kojarzo-
na jest  percepcja i wytwarzanie mowy, ale tu też  klęska - poza zaburzeniami mowy nic mu 
nie jest. W końcu zatrzymałem się na podświadomej histerii ucieczkowej. Rozumiesz?  Tak 
bardzo nie chciał świadomie ani przypadkowo zdradzić kogoś albo coś, że przerodziło się to 
w nim w przemożną  niechęć do  mówienia, która z kolei, znalazła sobie taką wyrafinowaną 
manifestację. Jakąś cholerną agnozję werbalnej repetycji czy jakby tam ją nazwał zacierający 
łapki uczony. 

Dopił swój trunek. Zapadła cisza. Hutterecci mełł w głowie szamoczący się we wszystkie 

strony kłąb myśli; wyrywały się z niego, wypadały na chwilę z kotłowaniny pojedyncze pyta-
nia, lecz natychmiast inne wypychało się na pierwszy plan i krzykliwie demonstrowało swoje 
pytajniki. 

- Słodka Mleczna... - wyszeptał w końcu. - To jest... Ja to muszę przemyśleć, nie da się... A 

poczekaj - władze? Nie powiadomiliście lekarza?  

-  Ja  osobiście  cztery  razy:  na  samym  początku  choroby,  dwa  razy  w  trakcie  i  raz  już  na 

samym  końcu,  kiedy  on  już  właściwie  nie  mówił  tylko  cicho  wył.  A  potem  ucichł...  Aha, 
Gentis  już wcześniej  mówił, że czasem  udaje  mu się wyłączyć  myślenie. Tak sobie  myślę  - 
czy on aby nie wyłączył się świadomie i świadomie utrzymuje się w takim roślinnym stanie? 
Bo co, w końcu, ma za alternatywę - upiorny ból?! 

- Ale lekarz? - nie ustępował Hutterecci. 
- Diabli wiedzą! - warknął Liander. - Przecież nie dostajemy żadnej odpowiedzi - gadasz i 

wychodzisz.  A potem albo dostajesz to coś, albo gówno,  z przewagą gówna.  - Sapał chwilę 
wściekle. Gentis nagle poruszył się, wyciągnął do D'abantarnesa szklankę, w której było jesz-
cze na półtora palca alkoholu, tamten pokręcił łagodnie głową, chwycił dłoń Łasicy w swoje 
jakby chciał ją ogrzać, potrzymał chwilę i pchnął z powrotem. Starzec spokojnie cofnął ręce 
od razu prawą podnosząc do ust. - Mam nadzieję - rzekł ponurym tonem Liander - że rozu-
miesz teraz, dlaczego tak postępowałem: jak sobie wyobraziłem, że ktoś zaczyna ci opowia-
dać: “A ten cały Łasica, to nie umie powiedzieć dwa razy tego samego” czy coś takiego. 

Pochylił się, oparł łokcie na nogach, w trójkącie ud zawiesił splecione dłonie, w których 

trzymał  pustą  szklankę.  Kciukami  muskał  krawędź  naczynia,  patrzył  w  podłogę,  a  przed 
oczami najwyraźniej rozgrywały mu się sceny sprzed kilku lat. W prześwicie między budyn-
kami pojawił  się  jakiś człowiek, zatrzymał się  i zamierzał podejść  bliżej, ale oceniwszy za-
marłą w bezruchu grupę zawrócił na pięcie i zniknął za tym samym rogiem, zza którego się 
wyłonił. Zobaczył go tylko Jadraydon, ale nie skomentował tego. Ucieszyło go, że mężczyzna 
sam się wycofał, potrzebował czasu, by strawić, nie - nie strawić, na to trzeba by lat; potrze-
bował czasu, by jakkolwiek ochłonąć. Po pierwsze, myślał, zrobili ze mnie wałeczek - wysłali 
największego w imperium speca od wywiadów do zbadylałego Wroga Numer Jeden! Myślą 
pewnie, że nie pozostaje mi nic innego jak napisać “prawdę” o Łasicy - nie taki z niego Bo-
jownik-O-Sprawę  jak się wam wydawało. A  może o tym,  jak on teraz wygląda nie wie  nikt 
poza Trefi-Ongerem? W takim razie to on chichocze gapiąc się w monitor! I  co ja mogę z te-
go wykręcić? Może... 

- ... 

background image

- Słucham? - Coś wyrwało go z rozmyślań.   
-  Przepraszam,  nie  chciałem  ci  przeszkadzać...  Pytałem  czy  jadłeś  coś  dzisiaj,  bo  my  z 

Gentisem - tak. 

-  Ja  też!  -  rzucił  zniecierpliwiony.  -  Jadłem  u  jakiegoś...  Jak  on?..  Były  kucharz  rodziny 

imperatora. 

-  Droddoc  -  podpowiedział  Liander.  -  Wspaniale  warzy.  -  Nagle  roześmiał  się:  -  Kiedyś 

pomyślałem sobie, że na wolności nie posmakowałbym jego kunsztu, dopiero tu stać mnie na 
niego. A on  też - powiedział kiedyś, że Dziwka piętrzy przed nim przeszkody, a on zaczyna 
się dobrze bawić pokonując je, no i rzeczywiście  - wykręca takie numery z tak tekturowych 
produktów, że niejed... 

- Stop! - Liander powiedział coś, co uruchomiło jakiś drżący łańcuszek skojarzeń w umy-

śle intervipera. - Stop-stop-stop-s-s-top!.. - Co powiedziałeś? Powtórz co powiedziałeś! - za-
żądał gwałtownie. 

- Powiedziałem., że Droddoc gnialnie gotuje, że na wolności był dla mnie za drogi, i że tu-

taj monotonne dostawy zmuszając go do zwiększonego wysiłku... 

-  Nie!  -  wrzasnął.  -  Inaczej  mówiłeś!  -  ale  zanim  Liander  zdążył  otworzyć  usta  oklapł  i 

odetchnąwszy z ulgą rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, radosny uśmiech przejął we wła-
danie oblicze Hutterecciego. Pomachał ręką. - Już nie trzeba, wiem. 

- Hm? 
Jadraydon Hutterecci chwilę smakował pomysł, wzbudzony niewinnymi słowami “wykrę-

cić numer”, jego mina mogła w tej chwili służyć za symbol zadowolenia, ale wpatrujący się w 
niego uważnie D'abantarnes widział w oku jeszcze coś i był skłonny nazwać to coś obietnicą 
zemsty. 

- Powiedziałeś, że wiesz o Gentisie Metsegonie wszystko... 
- Tak powiedziałem. I tak jest. 
- No to w takim razie co byś powiedział, gdybym zrobił interwiew z Łasicą?.. Jak gdyby 

nigdy  nic?  Jak  gdyby  odsiadywał  dożywocie  na  Sacre-D.Z?    Oto,  patrzcie,  żyje  i  czyha  na 
najmniejszy błąd klawiszy, żeby prysnąć stąd. Przesyła wam pozdrowienia i obiecuje, że nie 
poniecha starań, by uwolnić was od dominacji Imperium i tak dalej, i tak dalej. Co? 

Zmarszczone czoło i wygięte wargi świadczyły o namyśle, trwało to długą chwilę i zakoń-

czyło się wzruszeniem ramion. 

- Nie wiem... Doprawdy... 
- Czego nie wiesz? Znasz jego życiorys? Tak, żeby nikt nie przyłapał na mistyfikacji? 
- Tak, to nie jest problemem. Ja myślę tylko, że to jest tak wątłą nicią szyte, że może trza-

snąć... 

-  A  co ty  ryzykujesz,  bądźmy  mężczyznami  -  siedzisz  tu  i  nie  wyjdziesz,  to  co  ci  opinia 

światowa? 

- Nie rozumiesz - pokręcił głową D'abantarnes. - Przypomnij sobie ile zdjęć Łasicy widzia-

łeś? - Odczekał chwilę. - No właśnie, ani jednego, chyba że w aktach sprawy. Uświadamiasz 
sobie dlaczego tak było? Powiem ci, co powiedział szczery śledczy Gentisowi: nie było i nie 
będzie twoich  zdjęć,  bo  młodzi  mogliby  zacząć  nosić  jego podobizny  na  bluzach,  medalio-
nach, czapkach, sygnetach i czym tylko się da. Wiadomo młódź jest przekorna, a ze zwykłej 
przekory do buntu jest bliżej niż się ogólnie sądzi. Natomiast jeśli nie ma wizerunku - nie ma 
symbolu.  Kapujesz?  Tak  jest  niebezpieczny  ten  facet!  -  wskazał  palcem  Łasicę.  -  Chłopie, 
niech do ciebie dotrze, że ten gość wyrwał na długi okres czasu cztery planety spod dominacji 
Imperium,  a  na  jednej  udało  się  utrzymać  niezawisłość  do  dzisiaj!!!  Dwadzieścia  dwie 
ucieczki z... 

- Czternaście! Oficjalnie - czternaście, nieoficjalnie... - przerwał Jadraydon. 
-  Dwadzieścia dwie!  - zaperzył  się Liander .  - Osiem razy  mieli go w swoich  łapach, nie 

wiedząc o tym i albo uciekał na cudze konto, albo wypuszczali z przeprosinami! 

background image

- Žartujesz!? 
- Nie, kochany, ja z Gentisa nie robię sobie żartów! 
- Uff... Nie-e-e... Musimy z tego wysmażyć taki tekst, że tej bandzie w pięty pójdzie! - za-

uważył dziwną minę Liandera, zawahał się:  - Co? 

- No... Nie zapominaj, że za jakiś czas od Imperatora może cię dzielić tylko grubość kartki 

nośnika, ta kartka to może być twoja przepustka do salonów albo twój wyrok... 

Jadraydon Hutterecci odchylił  się w  fotelu, przymknął oczy  i spod niemal opuszczonych 

powiek długo sondował twarz Liandera. W końcu wyciągnął w jego stronę szklaneczkę i gdy 
D'abantarnes nalewał mu powiedział wyraźnie wymawiając głoski: 

- Nie tak, bracie, nie tak... Ani tak się nie podpuszcza Jadraydona Hutterecciego, ani tak się 

mnie nie odstrasza.  

Liander  nalał mu niemal do pełna, zamarł na chwilę, potem westchnął i pokiwał głową. 
-  No dobra  -  wspaniałomyślnie  nie dobijał go dziennikarz.  -  Zostawmy ten temat. To już 

przesądzone. Zrobimy tak  - opowiedz  mi co wiesz o Gentisie, wszystko, możesz  mówić do 
rana czy nawet dwa dni, ile wytrzymasz. Potem ja zadam ci pytania, pewnie kupę pytań... 

- A potem Trefi-Onger urządzi ci łaźnię i tyle - pokazał figę - stąd wywieziesz. 
- Bez przesady. Mam glejt  na wywóz takich dokumentów, jakie mi się zamarzą. 
- Glejt to glejt, a życie... -  powątpiewająco bąknął Liander. 
- Tym się nie przejmuj - uciął dyskusję Hutterecci. 
Umyślnie nie dodał, że Trefi-Onger nie zobaczy niczego, bo jedyny nośnik to sam Hutte-

recci, a jedyna pisząca na tym nośniku głowica to jego własny klips. Najcięższy numer bym 
wyciął  pułkownikowi,  gdybym  zostawił  klips  tutaj,  pomyślał.  Uświadomił  sobie,  że  się 
uśmiecha. 

- Już ci mówiłem - ten klips zapisuje wszystko gdzieś na mnie czy we mnie, pomyślałem, 

że jeśli nie zabiorę go ze sobą to nikt niczego nie odczyta - wyjaśnił. 

-  Aha. Nie  jest to głupi pomysł  - przyznał D'abantarnes.  -  A wystarczy go na  całe to?..  - 

pomachał rękami. 

- Zrozum - nośnik to ja  - klepnął się w pierś. - Mnie miałoby zabraknąć? 
- No tak, dobra - tę kwestię żeśmy sobie rozstrzygnęli. To co - do roboty? 
Długą chwilę wpatrywał się w dziennikarza, a ten zastanawiał się nad czymś. Zerknął na 

zegarek. Południe minęło półtorej godziny temu.  

- Mam pieczeń na zimno i całe wiadro tego pseudorumu - powiedział nagle D'abantarnes.  
- A kawa? Mocna i aromatyczna? 
- Kawa - tak. Mocna - owszem. - Liander rozłożył ręce. - Za resztę nie ręczę. 
- Okay. Do roboty. Spróbuj po kolei - kiedy i dlaczego Gentis zaczął boksować się z Impe-

rium. Nie kontroluj żadnych dygresji, mów co chcesz i w dowolnej kolejności, ale ogólnie  - 
jak prosiłem: najpierw początki “kariery.” 

 
*** 
 

 

Gdy tylko otworzył oczy zrozumiał, że popełnił w ten sposób fatalny błąd - tkwiące nieru-

chomo dotychczas wydmy ruszyły w jego stronę. Miarowy ruch, olbrzymie przelewające się 
żółte cielska. Sypkie. Osiem wydm takich sobie i ta legendarna, dziewiąta, największa. Hutte-
recci zaczął wentylować płuca - głębokie wydechy, soczyste wdechy, raz-dwa, raz-dwa... Gdy 
ósma wydma spłynęła i zaczął wciągać powietrze ostatni przed zanurzeniem raz ktoś szarpnął 
go za ramię. Potrząsnął. 

- No co?! - wrzasnął i obudził się. 
Siedział, a właściwie półleżał w fotelu. Na wąskiej kanapce skulił się w pozycji embriona 

Gentis, obie dłonie ułożył pod policzkiem, posapywał miarowo. Nawet przez sen spod powiek 
wypływały  łzy,  właśnie  jedna  zamarła  w  dolince  między  policzkiem  i  skrzydełkiem  nosa. 

background image

Hutterecci musiał potrząsnąć głową, by odpędzić od siebie mało mu dotyhczas znane uczucie 
litości. Za oknami szarzało. Świt. 

Świt??? A może ten miejscowy zbiorowy omam? 
Pochylony nad interviperem Liander podawał malutką filiżankę parującego naparu, mocny 

aromat wypełnił nozdrza Jadraydona. 

- Och... - Poderwał się, zanim wziął do ręki filiżankę potrząsnął głową.  - Miałem sen, któ-

ry przez chwilę wyglądał jak ta wasza spécjalité de la maison - halucynacja, ale to był tylko 
kawałek kretyńskiego snu. - Ostrożnie przejął naczynie i wyciągając wargi w ryjek siorbnął. - 
Dzięki wielkie! Pyszna! - Łyknął jeszcze kilka razy. - Która to? O słodka!.. Piąta? 

-  Zasnąłeś przed drugą  -  poinformował go D'abantarnes  -  ale  -  zgodnie z tym, co powie-

działeś - gadałem dalej. 

- Okay-okay. Zaraz sprawdzę na wszelki wypadek. - Chwilę delektował się kawą. Z kaczej 

perspektywy popatrzył  na  Liandera.  - To, co tu usłyszałem  -  niesamowite. Jeśli tylko część 
jest prawdą... - pokręcił głową. Widząc, że D'abantarnes zaczerpuje powietrza szybko dodał: - 
Nie, nie wątpię, to tylko taki frazeologizm. Po prostu - zwalił się kawał solidnej dotychczas 
ściany.  -  Dopił  kawę  choć  niemal  bulgotała  jeszcze  w  filiżance,  odstawił  gorące  naczynie. 
Wstał. - Chyba nadmiar informacji zwalił mnie z nóg. Albo mózg wyłączył sobie zasilanie, 
żeby się nie ugotować. Poczekaj chwilę. 

Tuż przed przekroczeniem progu łazienki dotknął klipsa i chwilę uruchamiał poszczególne 

funkcje zanim odnalazł właściwą. Przepłukując usta,  ściągając shavegelem zarost z policz-
ków, brody i całej głowy, zmywając twarz słyszał w głowie opowiadający o Metsegonie głos 
Liandera.  Co  kilkanaście  sekund,  zgodnie  z  programem  dokonywał  się  piętnastominutowy 
przeskok  w  czasie,  D'abantarnes  albo  wyliczał  punkty  programu  politycznego  Łasicy,  albo 
opisywał  sposób  ucieczki,  albo  szczegóły  przesłuchań.  Nagranie  było  znakomitej  jakości, 
Hutterecci wiedział, że jakość zapisu video jest porównywalna z profi. Nic to, że kręcone jest 
z jednego obiektywu,  za to w dwustustopniowym diapazonie, zręczny montażysta, a inni nie 
współpracowali z Huttereccim, wytnie i pomontuje wszystko w cuda-cudeńka-cudziska.  

Wierzchem  dłoni  odruchowo  sprawdził  gładkość  policzka,  a  wnętrzem  dłoni  -  czaszki,  i 

zadowolony wrócił do pokoju.  D'abantarnes właśnie kończył  długie ziewnięcie z jednocze-
snym drapaniem się za uchem.  

- Nagranie jest perfetto! - znajdując się na granicy euforii Jadraydon ułożył kciuk i wska-

zujący w kółeczko i cmoknął. - To jest tak dobre, że nie może się skończyć inaczej jak... - po-
kręcił głową - ... czuję, że za niedługi czas będziecie tu mieli jeszcze jednego kolegę. 

- Nie ma się z czego śmiać - spokojnie skontrował Liander. - Miałem ci to zaproponować i 

czy tego chcesz czy nie zaproponuję - przekażę ci kilka adresów, pod którymi będziesz mógł 
się ukryć jeś... 

- Czyś ty zdurniał? - żachnął się Hutterecci. - Przesadzasz, naprawdę.  
Odpowiedziała  mu  cisza  i  nagle  dziennikarz  zdał  sobie  sprawę,  że  gdyby  D'abantarnes 

chciał go nastraszyć  nie zrobiłby tego skuteczniej  niż właśnie  milcząc w tej chwili. Jakoś z 
boku patrząc na ciebie zobaczył, że ma minę “Powiedz, że żartowałeś!”. Skrzywił się. 

- Kiedy chcesz wracać? - zmienił nagle temat Liander. 
- Fff... - szybko dokonał obrachunku. - Teoretycznie miałem osiem dób. Mogę ich oczywi-

ście  wezwać  w  każdej  chwili,  od  wezwania  upłynie  czterdzieści  minut.  Ale  jeszcze  nie 
wiem... Dlaczego pytasz? 

- Bo jest jeszcze coś, z czym chciałbym cię zapoznać, żebyś przypadkiem nie odleciał bez 

tej kropki nad i.  

- Co... Co to jest? 
D'abantarnes nagle szeroko uśmiechnął się, a Hutterecci zapragnął chwycić krzesło i cisnąć 

nim w informatora. Liander obronnym gestem wysunął przed siebie ręce:  

background image

- Zobacz - prosiłem cię kilka razy o cierpliwość, wytrzymałeś i nie zawiodłeś się, prawda? 

Wytrzymaj i teraz. 

- Jak ja nie lubię takich zadufanych dupków jak ty! - odpalił niby żartobliwie, ale w grun-

cie rzeczy zły na Liandera. - Skąd wiesz czy to już czas na pointę? Może będę tu jeszcze sie-
dział cztery dni i wysłuchiwał... 

- Bez przesady. W zasadzie opowiedziałem ci wszystko albo niemal wszystko. Pewnie, są 

całe  góry  szczegółów,  całe  masywy  drobiazgów.  Musisz  teraz  posiedzieć  nad  tym,  a  ja  się 
zdrzemnę i dopiero wtedy będziemy mogli rozmawiać.  

Nie czekając na akceptację i lekceważąc ewentualny sprzeciw poszedł do drugiego pokoju, 

skąd po  kilku sekundach do uszu Jadraydona dotarł odgłos układania się na tapczanie, kilka 
chrząknięć i  długie westchnienie. Wstał i odnalazł ekspres, dolał sobie kawy, wypił połowę 
wyglądając przez okno. Nic się  nie działo  -  w żadnym z okien nie  świeciło się światło, nikt 
nie przemierzał klepiskowatych “ulic”. Wróciwszy do pokoju z jeszcze jedną filiżanką pogar-
szającej swój smak w miarę stygnięcia kawy rozsiadł się wygodnie w fotelu. 

-  Uruchamiam  katalog  roboczy  drugi  -  powiedział  cicho,  żeby  nie  obudzić  żadnego  ze 

śpiących. - Tytuł katalogu “Notatki”. Cały zapis werbalny od słowa “Notatka” do “Koniec no-
tatki” do katalogu roboczego drugiego. Koniec instrukcji. - Włączył odtwarzanie, przewinął. 
Przewinął znowu i jeszcze trochę - do wczesnej fazy życiorysu Łasicy nie miał pytań. Chwilę 
słuchał.  -  Notatka  -  powiedział  w  przestrzeń.  -  Pytanie:  zawartość  programowa  materiału 
szkolnego i czy się jakoś ma do poglądów młodego Gentisa, czy wpłynęła na postawę star-
szego. Koniec notatki. - Słuchał chwilę. - Stop! Notatka... 

 
 
*** 
 
 
Wczesnym popołudniem obudził się Metsegon, wolno i nieskładnie pozbierał się, usiadł na 

łóżku, a potem wstał i bez słowa, posapując ciężko wyszedł. Wytrącił na kwadrans Jadraydo-
na z rytmu przesłuchiwania, notowania, zapamiętywania, ale tak długo siedział już  w tym fa-
chu, że nie pozwolił wytrącić się na zbyt długo z transu pracy. Godzinę później z pokoju obok 
rozległo  się  pochrząkiwanie,  poziewywanie  -  Liander  po  chwili  pojawił  się  w  prostokącie 
drzwi i z szacunkiem pokiwał głową. Znikł w kuchni,  Hutterecci powstrzymał się od próśb i 
został za to nagrodzony nową porcją wrzącej i smakowitej kawy. Podziękował uśmiechem nie 
przerywając uważnego, na podwójnej prędkości, odsłuchu.  

Został sam do północy. Kiedy skończył i przeciągle stęknąwszy wyprężył ręce i nogi, a po-

tem wyszedł na werandę okazało się, że siedzi tam w fotelu D'abantarnes. 

- O? - zdziwił się Hutterecci. - Od dawna tu siedzisz? 
- Nie, mniej więcej pół godziny.  
- Coś się stało? -  zaniepokoił się dziennikarz. 
- Nie. - Liander pokręcił głową. - Co tu się może stać? Pod pewnymi względami  raj - nie 

tracisz pracy, nie męczysz się z teściową, nie chorują ci dzieci... Co najwyżej ktoś kopnie w 
kalendarz. 

Wydał z siebie jakiś nie określony dźwięk, który mógł być zarówno pogardliwym prych-

nięciem  jak  i  powstrzymywanym  szlochem.  Hutterecci  poczuł  się  niezręcznie.  Poszukał  w 
głowie jakichś odpowiednich słów. Nie znalazł. 

- Posłuchaj... Wierzysz mi  czy nie  - rozpętam burzę w czym się i na tyle światów ile się 

da, obiecuję.  W gruncie rzeczy nikt, łącznie ze mną, nie zdawał sobie sprawy, na co was ska-
zano.  W  najcięższym  więzienie  są  lub  mogą  być  widzenia,  jakieś  kontakty,  substytuty  nor-
malnego  życia.  A  tu?  Myślałem  sobie  -  no  i  dobrze,  ciężcy  przestępcy  -  ciężkie  więzienie. 
Lepsze to i tak od egzekucji. W końcu co - bez krat, łańcuchów, lochów?.. Ale to - jak teraz 

background image

widzę - to koszmar, jakiego nikt przy zdrowych zmysłach tolerować nie powinien... Postaram 
się, żeby jak najwięcej ludzi to zrozumiało... 

Zobaczył, że Liander wyciąga rękę, chwycił ją w swoją dłoń, uścisnął. Milczeli chwilę. 
-  Przede wszystkim,  Jadie,    musisz  się zabezpieczyć  -  powiedział  w końcu D'abantarnes. 

Nie uszło uwadze dziennikarza, że zanim zaczął mówić kilka razy dyskretnie chrząknął po-
zbywając się niemęskiego dławienia w gardle. - Naprawdę nie chciałbym cię tu zobaczyć w 
innej niż teraz roli. Przynajmniej miej moje słowa na uwadze... 

- Dobrze. Obiecuję.  
- Skończyłeś tu robotę? 
- Właściwie tak. A jaką masz propozycję? 
Liander wstał, chlusnął resztą kawy w mrok nocy.  
- Obiecałem ci jeszcze coś i - właściwie - nie pozwoliłbym ci odlecieć bez tej jeszcze jed-

nej rzeczy. Zresztą wiąże się to z tym, co przed chwilą ci zalecałem, z nieufnością i ostrożno-
ścią. Chodź - strzelił mocnym strumieniem światła z latarki i nagle zatrzymał się. - Chyba że 
jesteś zmęczony. Możemy odłożyć to na dowol... 

- Nie, nie zasnę i tak, za bardzo jestem rozchwierutany. W ogóle powinienem teraz zrobić 

sobie kilka kilometrów przebieżki. 

- A to beze mnie - zastrzegł się D'abantarnes. - Dam ci światło jeśli chcesz... 
- Nie, wystarczy spacer. Daleko? 
- A skąd! Gdzie tu jest “daleko”? 
Poszli ramię w ramię ulicą, na której mrok gęstniał w miarę cięcia go ostrzem białego he-

lonowego światła. Po kilkudziesięciu krokach, kiedy mijali pierwszy budynek z zapalonymi 
światłami w środku, znaną już Hutterecciemu knajpę-hotel, ponad dachami pojawił się mdły, 
żółtawy  z  ciemniejszymi  wyraźnymi  plamami,  księżyc.  D'abantarnes  wyłączył  latarkę, 
sprawdził czy światło satelity wystarczy i usatysfakcjonowany przyczepił ją do pasa. Szli w 
milczeniu, oświetleni na tyle wyraźnie, że mogliby czytać ze spojrzeń, ale nie patrzyli na sie-
bie pogrążeni w rozmyślaniach. Przecięli całe miasto z zachodu na wschód, wyszli na poro-
śniętą  jak  wszędzie  tu  niskim  gęstym  dywanem  równinę.  D'abantarnes  mruknął,  że  pójdzie 
pierwszy i  skręcił nagle w jakąś ledwie wyznaczoną stopami poprzedników ścieżkę. Odczepił 
od pasa latarkę. Ale jej nie włączył, trzymał tylko w pogotowiu - skierowaną do tyłu i w zie-
mię, by w jakimś trudniejszym momencie poświecić Jadraydonowi. Jednak nie było takiej po-
trzeby. 

-  To  ci  chciałem  pokazać  -  powiedział,    gdy  Jadraydon  zatrzymał  się  obok.  Zatoczył  ra-

mieniem szeroki półokrąg. Obejmował  jakieś ruiny albo  niedokończoną  budowlę. Przełożył 
do prawej ręki  latarkę  i wolno wykreślił  światłem wycinek koła, którego wierzchołkiem  był 
on sam, a w promieniu widać było niskie murki ze sterczącymi w górę pordzewiałymi pręta-
mi. - To jest robota Gentisa - powiedział D'abantarnes. 

- Gentisa?  
- Zaczął to osiem lat temu i wolno, bo wolno, ale  jednak kontynuuje -  mówił Liander nie 

zwracając uwagi na okrzyk Hutterecciego. - Myślę, że on po prostu zapomina o tym, a kiedy 
coś mu się skojarzy - przychodzi tu i buduje.  

- Ale co to jest? 
- Więzienie. 
-  Więzienie...  -  powtórzył  bezbarwnie  i  dość  tępo  Hutterecci.  Długą  chwilę  szukał  w  pa-

kamerze mózgu szufladki  z napisem “Podpowiedzi Na Wszelkie Wypadki”, ale musiał zre-
zygnować widząc, że przywaliły ją “Pytania Głupie Idiotyczne i Kretyńskie”. - Po cholerę mu 
więzienie na więziennego planecie? 

- Wiesz, to schorzenie Gentisa nie dawało mi spokoju. Wydało mi się mało prawdopodob-

ne, by akurat tu, akurat teraz i żebym akurat ja odkrył nową neurologiczną przypadłość i to 
taką ciężką. - D'abantarnes  kilka chwil temu zaomniał, że prócz niego znajduje się tu ktoś in-

background image

ny. Mówił co prawda na głos, ale jak człowiek po prostu nadający myślom postać dźwięków. 
Tak naprawdę, to żadne z pytań Jadraydona nie sprowokowało go do odpowiedzi; nie słyszał 
ich, nie słyszał dziennikarza, widział coś przed oczyma duszy  i relacjonował to.  - Zastana-
wiałem się aż do zawrotów głowy o ciałach suteczkowatych, kolankowatych, o deficytach , 
agnozjach,  afazjach...    -  Wyłączył  latarkę  i  wreszcie  przypomniał  sobie  o  Huttereccim,  od-
wrócił się doń. - Udało mi się wyprosić trochę materiałów, dzięki którym utwierdziłem się w 
przekonaniu, że dotychczas neurologia nie znała takiego wyrafinowanego schorzenia. Miałem 
szczęście, że dwaj kolejni przybysze przywieźli  ze sobą dość obfite  biblioteczki, zwłaszcza 
typu encyklopedycznego. Znalazłem tam dość obfity opis stanu nauk medycznych i - nic. Ze-
ro.  Zostało  mi  nazywanie  tego  histerią  ucieczkową  i  pogodzenie  się  z  myślą,  że  nikt  tu  na 
Dziwce nie może mu pomóc. - Rozejrzał się, machnął ręką w kierunku najbliższego murku. 
Podeszli i usiedli. - Pamiętam znakomicie jak czytałem kiedyś wspominki Volfe’a Gut Owe-
ra...  Genetyk  z  ugruntowaną  pozycją  najwybitniejszej  postaci  świata  naukowego  Polutax... 
Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, będziesz chciał - sprawdzisz sobie sam z kimś kompe-
tentnym. Mną wstrząsnął tylko ten fragment, w którym wspomina on o faktorze PGA i jego 
oddziaływaniu na mózg. I to jest to! - Odwrócił się do Jadraydona i  pochylił się do niego. - 
Jestem przekonany, że Gentisowi zaaplikowali PGA i to doprowadziło do tej agnozji powtó-
rzeń, rozumiesz - to wynik eksperymentu albo świadomego zniszczenia mózgu Gentisa Met-
segona! Na dodatek w taki sposób, ze zboczonym chińskim okrucieństwem i przewrotnością!  

Odwrócił  się  i  uderzył  pięścią  w  kolano.  Zapadła  głęboka  duszna  cisza.  Po  minucie  czy 

dwóch Hutterecci otworzył usta chcąc zapytać czy to już definitywnie wszystkie niespodzian-
ki, czy Liander szykuje mu jeszcze coś , ale powstrzymał się. Po raz pierwszy uświadomił so-
bie, że D'abantarnes ma rację - oto, chcąc tego czy nie, z punktu widzenia Imperium stał się 
niewygodnym  obywatelem,  może  nawet    nieprzyjaznym  albo  i  wrogim.  Nagle  ogarnęła  go 
wściekłość - zrozumiał,  że równie dobrze państwo może wyłączyć z życia obywatela Metse-
gon co i obywatela Hutterecciego, że w takiej postaci, w jakiej istnieje, nadrzędna władza jest 
władzą  nieskończoną  niekontrolowalną  i  nieograniczoną,  że  element  Imperium  jest  wolny, 
niezależny i - jak się tu okazało - zdrowy, dopóki nie zadrze z ową władzą!  

- Gentis zrozumiał to wcześniej niż ja - przyznał Liander z goryczą. - Jak mi się wydaje - 

chciał mi to jakoś powiedzieć, ale już niewiele mógł wykrztusić i ja sam powstrzymywałem 
go od  mówienia,  bo  się  wszystko  kończyło  takimi  atakami,  że  trzeba  było  dwóch  ludzi  do 
utrzymania go. - Przełknął głośno, nie wiadomo - ślinę czy szloch. - Po dwóch latach milcze-
nia  nagle  Gentis  wziął  się  do  budowania  czegoś... Tego  właśnie.  Nie  pytałem  go  o  nic,  bo 
wiedziałem,  że  gdy  zapytam,  a  on  pomyśli  odpowiedź  to  dopadnie  go  lawina  bólu,  bo,  na-
prawdę, nie było już słów, których by nie użył. Ale gdy domyśliłem się - zaryzykowałem. Po-
twierdził, że to więzienie i padł w ataku. No, a potem poskładałem ziarnko do ziarnka... Impe-
rium  zaaplikowało  Gentisowi  torturę,  a on  już  nie  może  zrobić  niczego  jak  wykonać  pusty 
gest,  symboliczny  -  wybudować  więzienie,  zamknąć  się  w  nim...  Pewnie  potem  z  niego 
ucieknie. - Prychnął z goryczą. - Bo niby jak inaczej wykrzyczy światu: “Patrzcie, co mi zro-
bili!”? - Zamilkł i otoczyła ich puszysta miękka głęboka cisza. - Może tylko liczyć na to, że 
świat zrozumie jego gest - to skarga, bunt, groźba... 

-  Przysięgam  - wykrztusił po chwili zmagania się z własnym gardłem  Jadraydon  -  że nie 

uda się tego nikomu przykryć i wytłumić. Przysięgam.  

Ręka D'abantarnesa opadła na jego ramię. Palce zacisnęły się. Puściły. 
- Wracajmy - wychrypiał Liander.  
Wrócili ścieżką do miasta. W knajpie było już ciemno. D'abantarnes mruknął, że Rudy jest 

beznadziejnym barmanem, właściwie czeka tylko, żeby odwalić swoje sześć godzin dyżuru  i 
niemal wywala gości z lokalu albo wzywa następnego dyżurnego. Ale tak będzie zawsze - fi-
lozofował ze sztucznym zapałem Liander - dopóki nie będzie bodźca w postaci ekonomiczne-
go ekwiwalentu wysiłku, a co tu może za ekwiwalent?  

background image

Doszli do domu D'abantarnesa i dopiero teraz Hutterecci uświadomił sobie, że minął hotel 

i niepotrzebnie właściwie przyszedł aż tu.  

- Strzelmy sobie po jeszcze jednym  - zaproponował Liander. 
Odpowiedziało mu skinienie głowy intervipera. Gospodarz przyniósł kwadratową butelkę i 

dwie czyste szklanki, w gęstszym pod dachem mroku zabulgotało i zapachniało aromatycznie, 
korzennie i przyjemnie. Stuknęli się w milczeniu i wypili. 

Zza rogu wyszedł chudy niezgrabny cień, poruszał się bezszelestnie i zanim siedzący doń 

tyłem  mężczyźni  wyczuli jego obecność cień zamachnął się i  czymś giętkim, ale ciężkim  
walnął z całej siły w głowę dziennikarza. Hutterecci wypuścił szklankę i zwalił się do przodu. 
D'abantarnes  drgnął  i  zaczął  się  odwracać,  ale  “pieszczocha”,  wypełniona  żwirem  skarpeta, 
powtórzyła  ruch  i  z  głuchym  grzechotliwym  dźwiękiem    wylądowała  na  jego  głowie.  Nie 
zdążył,  choć  chciał,  jęknąć,  zwalił  się  na  podłogę  werandy  i  ułożył  obok  nieprzytomnego 
dziennikarza. Staruch stał chwilę wciągając ze  świstem powietrze, potem odsunął  fotele, ze 
stęknięciem ukląkł  między mężczyznami i chwilę wpatrywał   się w ich twarze, a potem za-
machnął się i zaczął bić chrzęszczącym wałkiem po głowie Hutterecciego. Po piątym czy szó-
stym głuchym ciosie zrobił sobie przerwę, czekał chwilę aż unormuje się świszczący oddech, 
a potem zaczął tłuc pieszczochą w głowę D'abantarnesa. Pół tuzina uderzeń później oderwał 
się od maltretowania nieprzytomnego mężczyzny, odpoczął i wrócił do bicia dziennikarza.  

Gdyby ktoś przechodził w tym czasie po głównej ulicy więzienia musiałby zobaczyć jak 

starzec z wyblakłą wokół oczu skórą tłucze metodycznie po głowach i twarzach  dwóch  nie-
przytomnych, nieruchomo leżących na podłodze mężczyzn. Co jakiś czas oprawca przerywał 
maltretowanie  ofiar,  ze  świstem  i  chrypieniem  łapał  oddech  i  wracał  do  systematycznego 
okładania nieruchomych postaci.  

Gdyby  ktoś  przechodził  główną  ulicą  dwadzieścia  minut  później  zobaczyłby,  że  starzec 

przestał tłuc ofiary. Upuścił pieszczochę, usiadł  na fotelu, oddychał z wysiłkiem, akcentując 
każdy oddech kiwnięciem głowy. 

A dwie minuty później zaczął piskliwie i chrapliwie chichotać. 
 
 
*** 
 
-  W  sumie  nie  jest  z  nim  źle  -  relacjonował    Sandowaniss  maszerując  obok  zamaszyście 

kroczącego Trefi-Ongera. - Złamany nos to najpoważniejsze co go spotkało.  

- Twarz wygląda jak befsztyk po upadku z siedemdziesiątego piętra, a ty mi mówisz - nie 

jest źle? 

- Panie pułkowniku - biorąc pod uwagę... 
- Nie bierz tego pod uwagę! - machnął niedbale ręką pułkownik. - Weź co innego - Jadray-

don Hutterecci obrobi nas w mediach imperialnych lepiej niż ten psychos jego. - Przemasze-
rowali zgodnym krokiem kilka metrów. - Konował zrobił wszystko, co mógł? 

- Z całą pewnością! 
- Nie namawiałeś go by został tu i podleczył się?   
- Namawiałem. Nie chce. Mówi, że i tak ma cztery miesiące czasu, wyleczy się sam. Bio-

rąc pod uwa... - zająknął się pod rzuconym z siłą armatniego strzału spojrzeniem.  - Przepra-
szam.  

Przekroczyli  razem  próg  śluzy.  Oddali  honory  salutującemu,  wyprężonemu    i  napiętemu 

jak resor wartownikowi. Przed drzwiami  messy Sandowannis w wytrenowany sposób usko-
czył w bok i przepuścił przełożonego. Wszedł zaraz za nim i zamknął drzwi. Spod pulpitu ste-
rowniczego dobiegł ich ostrożny kaszel, taki kaszel człowieka, który boi się, że wraz z kolej-
nym kaszlnięciem  może  mu strzelić przepona albo pęknie  mózg. Z otoczonej opuchniętymi 
wargami szczeliny uleciało przeciągłe i chrapliwe: 

background image

-  Ooo... Witam, pułkowniku. Proszę...  -  Spod czapy  natryśniętych obficie powłok , przez 

co  gospodarz  wyglądał  jak  oklejony  mętnym  kisielem,  błysnęło  oko,  górna  powieka  miała 
chyba  centymetr  grubości  i  nieładny  fioletowo-karminowy  kolor,  drugie  tylko  zamanifesto-
wało swoją obecność cieniutką szczelinką. - Chce pan pochichotać - bardzo proszę. 

- Nigdy nie chichotałem w lazarecie - rzucił pułkownik nie siadając, by Hutterecci zrozu-

miał, że nie przyszli tu na pogawędkę. 

- I tam! Kche-kchi-e... Niech pan nie przesadza... - Postać stęknęła i przemieściła się odro-

binę w fotelu.  - La-zaaa-ret?.. 

- Sądzę, że powinien pan oddać się w ręce naszego kono... medyka... 
- Ehk! Ekh! Ekh!  
Trefi-Onger zaskoczony przerwał nie wiedząc czy Jadraydon kaszle, czy krztusi się krwią.  
- Pański lekarz zrobił co mógł... - Gospodarz odsapnął i kontynuował                   świszczą-

cym szeptem: -  Teraz trzeba tylko czekać... aż organizm poradzi sobie z tym... całym gów-
nem. Mogę czekać wracając. Huf... I tak właśnie zrobię. 

- Pana sprawa. - Pułkownik zrobił krok w kierunku Hutterecciego. - Mam nadzieję, że nie 

żywi pan względem nas żadnych... 

- Ab-so-lut-nie! - pośpieszył z chrapliwym zapewnieniem Hutterecci.  - To niczyja wina - 

chwila nieuwagi i chory człowiek. - Kaszlnął ostrożnie przez obrzmiałe wargi.  Oblizał je. Te-
raz obie były opuchnięte i przypominały dwa ułożone na sobie befsztyki.  - Myśli pan, że mój 
pierwszy raz?   -  Pozwolił sobie  na dwa  “chi-chi”.  -  Zaczynałem  jako reporter, miałem am... 
bicje pokazywać świat od ciemnej jego strony. Co trzy dni lądowałem na ostrym dyżurze... 

Ostrożnie przeciągnął dłonią po gołym czerepie, kilkanaście podłużnych wysięków przy-

pominało drewienka przygotowane do rozpalenia ogniska, tak przynajmniej ocenił je pułkow-
nik. Wyciągnął rękę do pułkownika. Zanim Trefi-Onger zdążył ją uścisnąć pomachał dłonią i 
usprawiedliwił  się:  -    Przepraszam  za  ten  wygląd.  To  jakiś  mech,  daje  niezmywalne  plamy, 
więc się pan nie pobrudzi. 

-  Wiem.  -  Pułkownik  energicznie  uścisnął  poplamioną  fioletowymi  plamami  dłoń.  Przy-

trzymał ją w swojej. - Na pewno nie chce pan zostać? - Wpatrzył się w oczy, a właściwie oko, 
Hutterecciego.  -  Wiem  już,  że  pan  nie  chce  dochodzenia  i  tak  dalej,  ale  gdyby  pan  został 
można by było delikatnie... 

- Nie. I zemsta mi niepotrzebna, i czasu mi szkoda. Wracając obrobię materiał i może na-

wet wyskrobię trochę czasu dla swojej książki... 

- Materiału panu nie zabraknie? - zapytał Trefi-Onger wciąż trzymając dłoń intervipera.  
- Ooo, na pewno nie!  - powiedział z pewnym szczególnym naciskiem dziennikarz. - Wy-

starczy. 

Energicznie powtrząsnąwszy jego dłonią pułkownik odstąpił o krok. Odchrząknął i obrzu-

cił messę spojrzeniem szukając jakiegoś tematu. Jego spojrzeniem osiadło na stoliku, na któ-
rym leżał szerokopoły kapelusz, zakrwawiony klips, pognieciona piersiówka i zegarek dzien-
nikarza. Hutterecci przechwycił to spojrzenie.  

- Prawie urwał mi ucho, skurwiel jeden - mruknął. Wolno sięgnął do stolika i wziął do ręki 

klips. Sprawdził czy klei się do rąk. - Zrobiłby mi pan przyjemność, panie pułkowniku przyj-
mując ten klips, jako pamiątkę naszego spotkania. Jest rozbity, więc nikt nie oskarży pana o 
przyjmowanie prezentów. Po prostu - będzie się panu kojarzył ze mną, dobrze? 

Na twarz pułkownika wypłynął lekki uśmiech.  
- Przepraszam, ale pańskiego widoku nie zapomnę.  - Zabrzmiało to jakby odrzucił propo-

zycję  Jadraydona, ale  jednocześnie wyciągnął rękę  i przejął klips. Podrzucił go.  - Dziękuję. 
Będę miał czym się pochwalić w pamiętnikach emerytowanego pułkownika. Do widzenia. 

Zasalutował  i odwrócił się na pięcie, Sandowaniss powtórzył jego gest, tyle że energicz-

niej. Ale on nie był pułkownikiem tylko kapitanem. 

background image

- Do widzenia - powiedział Hutterecci właściwie już do pleców oficerów. Stęknąwszy uło-

żył się z powrotem na fotelu. - Komputer! Gdy zwolni się śluza - startujemy. Messa! Podwój-
na wódka z kawałkiem lodu!  

Przymknął powiekę i pochrząkawszy chwilę zamilkł aż z głośnika doszedł go meldunek z 

rozpoczętego  odcumowywania  od  korwety.  Niemal  jednocześnie  barek  zaserwował  zamó-
wioną wódkę. Lodowaty trunek oparzył porozbijane wargi. Syknął i chuchnął, i podrapał się 
za uchem.  

- Komputer! Startujemy. 
Kapitan  Sandowaniss  patrzył  jak  pułkownik  płucze  w  napotkanym  na  korytarzu  zlewie 

klips. Strużki zafarbowanej na czerwono, a później na różowo wody spływały i ginęły w sicie. 

- Dostaliśmy w cargo z jego jumpera - energicznie odwrócił głowę w stronę, z której przy-

szli - dwa tuziny tego - powiedział nagle. - Nie wprowadzałem do stosowania, bo nie wiedzia-
łem co pan zadysponuje... 

Pułkownik wysunął dłonie z wnęki, energicznie strzepnął wodę na podłogę.  
- Nie wiem do czego nam się może przydać - wzruszył ramionami i ruszył korytarzem. 
- Przycumowany do kei numer cztery prywatny jumper odcumował - oznajmił  głośnik na 

korytarzu. 

- Może damy kilka więźniom? - zaproponował kapitan odruchowo utrafiając w krok prze-

łożonego. 

- Po diabła im to? I co nam to da?  Jeśli nośnikiem jest sam człowiek, to musielibyśmy ich 

co jakiś czas łapać... - Zastanowił się nad jakimś pomysłem. - Może pod pozorem badania?.. 
Nie wiem - zakończył zniecierpliwiony. - Pomyślimy kiedyś.  

- Jumper  osiągnął prędkość rozbiegową i  opuścił przestrzeń metryczną - oznajmił głośnik. 
Komputer meldował o najważniejszych wydarzeniach w najbliższej przestrzeni metrycznej 

najwyższemu rangą oficerowi  na pokładzie. 

- Ale się śpieszy! - rzucił Trefi-Onger skręcając w lewo.  
- One są niezniszczalne, panie pułkowniku - rzucił nagle jakimś szczególnym tonem San-

dowaniss. 

Pułkownik zmarszczył brew i przez ramię popatrzył na adiutanta. 
- Chcesz mi coś przez to powiedzieć, Sando? 
- Może sam nie wie, że nie tak łatwo rozbić klips - bąknął kapitan. - Na pewno nie da się 

go rozbić na głowie nosiciela nie wysadzając mu mózgu na sufit. 

Długą chwilę szli w  milczeniu. Patrzyli przed siebie. W  syfonie  mijanego właśnie zlewu 

bulgotnęło coś. Pułkownik Trefi-Onger przesunął spojrzenie na Sandowanissa. 

- Jaką dłoń poplamił sobie Hutterecci tym mchem? - zapytał jakimś szczególnym tonem. 
Zaskoczony kapitan potknął się na gładkiej wykładzinie podłogi.  
- Prawą! - wyrzucił z siebie. 
- Prawą poplamioną podał mi teraz! - wyskandował pułkownik. - Ja pytam: jaką poplamił 

na Dziwce? 

Niespodziewanie  ruszył  biegiem  w  kierunku  swojego  gabinetu,  Sandovaniss  podążał  za 

nim.  W windzie wymienili niespokojne spojrzenia. 

- Przez cały czas męczyło mnie - powiedział kapitan - po cholerę im był ześwirowany sta-

ruch?  -  Twardy  błysk w oku przełożonego podpowiedział  mu, że  nie powinien zadawać  mu 
pytań. Pośpiesznie sklarował sytuację:  - No, Banert... Ten chudy wariat, co ślubował, że nie 
będzie przez rok się odzywał. 

Pułkownik  ciężko  oparł  się  dłonią  o  ścianę  kabiny,  kapitan  miał  wrażenie,  że  zamierzał 

grzmotnąć pięścią i tylko w ostatniej chwili zmienił zamiar.  

- Mnie, Sando, nie pytaj. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. - Odruchowo ugięli nogi, gdy win-

da zaczęła hamować na poziomie dowódczym. Wypadli na korytarz. Pułkownik powstrzymał 
się od biegu.  Tuż przed drzwiami , jeszcze poza zasięgiem słuchu wartownika, syknął do ka-

background image

pitana:  -  Chcę  wiedzieć  gdzie  naprawdę  jest  prawdziwy  Jadraydon  Hutterecci!  I  nie  chciał-
bym usłyszeć tego,  co mnie samemu  teraz chodzi po głowie... 

Sam interviper też chciał to wiedzieć, bo ta piwnica ta piwnica na pewno nie była częścią 

jego jumpera.  A nawet gdyby jakimś cudem o niej zapomniał, to dlaczego w niej leżał skrę-
powany jak baleron? 

 Z  odległości  dwóch  metrów  psim  załzawionym  uśmiechem  częstował  go  zmurszały  sta-

ruch. I na dodatek ta poobijana jak wysłużona baseballowa piłka gło-owa... 

 
 
grudzień 1996