background image
background image

J. D. ROBB

RANDKA ZE ŚMIERCIĄ

 

 

 

 

 

 

W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary,

randka może się okazać śmiertelną pułapką

 

 

 

 

A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,

Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?

Yeats

 

Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.

Alfred Emanuel Smith

ROZDZIAŁ 1

Śniła o śmierci.

Wściekle  pulsujące  czerwone  światło  neonu  wpadało  przez  brudne  szyby  okienne  do  pokoju,

background image

wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.

Siedziała  skulona  w  kącie,  chuda  mała  dziewczynka  z  plątaniną  kasztanowych  włosów  i

wielkimi  oczami  koloru  whisky,  którą  wlewał  w  siebie,  kiedy  miał  trochę  gotówki.  Pod  wpływem
bólu  i  szoku  te  oczy  stały  się  teraz  szkliste,  a  twarz  przybrała  ziemisty  kolor.  Dziewczynka  jak
zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego.

Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.

Z  jej  gardła  wydobył  się  dziki  spazmatyczny  jęk.  W  drobnej  dłoni  błysnął  zakrwawiony  po

rękojeść nóż.

Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świeży

zapach  śmierci.  Była  dzieckiem,  lecz  drzemiące  w  niej  zwierzę  rozpoznało  ten  odór,  który
jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.

Ramię  pulsowało  boleśnie  po  uderzeniu,  a  między  nogami  czuła  wilgoć  i  piekący  ból  po

gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była bezpieczna.

Nagle  wolno  odwrócił  głowę,  jak  kukiełka  na  sznurku,  i  jej  ból  zmienił  się  w  przerażenie.

Wcisnęła  się  głębiej  w  kąt,  mamrocząc  coś  nieskładnie.  Jego  martwe  usta  rozciągnęły  się  w
uśmiechu.

Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę.

Podciągnął  się  na  rękach  i  ukląkł.  Krew  wielkimi  kroplami  spłynęła  mu  z  twarzy  i  pleców.

Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.

Eve  ukryła  twarz  w  dłoniach  i  zacisnęła  usta,  by  stłumić  mimowolny  jęk,  parzący  gardło

niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.

Zimny  dreszcz  strachu  przebiegł  jej  po  plecach,  lecz  stłumiła  go  siłą  woli.  Nie  była  już

bezradnym  dzieckiem,  lecz  dorosła  kobietą,  policjantką,  która  potrafi  się  bronić,  w  sytuacji  kiedy
sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu,
jej i Roarke'a.

Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.

Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać

w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał obok niej, i
zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak kochała męża.

Obróciła  się  w  fotelu  i  dla  dodania  sobie  otuchy  wzięła  na  ręce  grubego  szarego  kota,  który

leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do
sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem.

- Przepraszam - mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie. On przecież

background image

nie  żyje  i  nigdy  tu  nie  przyjdzie.  Martwi  przecież  nie  wracają.  -  Westchnęła,  wpatrując  się  w
ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.

Śmierć  była  jej  towarzyszką,  ocierała  się  o  nią  każdego  dnia,  każdej  nocy.  W  ostatnich

tygodniach  kończącego  się  2058  roku  posiadanie  broni  było  zakazane,  a  medycyna  nauczyła  się
przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po
stronie zabitych.

Nie  chcąc  ryzykować  kolejnych  koszmarów,  włączyła  światło  i  podniosła  się  z  fotela.  Nogi

przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po
dręczących snach, też wkrótce minie.

Ruszyła  do  kuchni.  Galahad  pobiegł  za  nią,  mając  nadzieję  na  wczesne  śniadanie  i  otarł  się

przymilnie o jej nogi.

- Najpierw ja, kolego.

Zaprogramowała  autokucharza  na  kawę,  potem  postawiła  na  podłodze  miskę  pełną  chrupek.

Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.

Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste

niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak
Roarke.  Jednak  za  tą  oazą  spokoju  i  wysokim  murem,  tętniło  normalne  życie  i  śmierć  zbierała  swe
żniwo.

Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć sztywność ramienia

po  nie  zagojonej  jeszcze  ranie.  Drobne  morderstwa,  wielkie  intrygi,  brudne  występki  i  krzycząca
rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się
jej mąż.

W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli

się spotkać - ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała policjantka, stojąca na straży prawa, i
on,  błyskotliwy  Irlandczyk,  który  przez  całe  życie  usiłował  je  omijać.  Połączyło  ich  morderstwo.
Dwie  zbłąkane  dusze,  które,  by  przeżyć,  obrały  różne  drogi  ucieczki,  odnalazły  się  wbrew  logice  i
rozumowi.

- O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.

Zła  na  siebie,  odwróciła  się  z  zamiarem  wzięcia  prysznica  i  w  tym  momencie  mrugające

światło  wideokomu  zasygnalizowało  połączenie.  Nie  mając  wątpliwości,  kto  to,  podbiegła  do
konsolety i włączyła wideo.

Na  ekranie  ukazała  się  twarz  Roarke'a.  Cóż  za  twarz,  pomyślała,  kiedy  uniósł  w  górę  czarną

brew.  Niewiarygodnie  przystojna  o  rysach  poety,  kształtnych  ustach,  wydatnych  kościach
policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów.

Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.

background image

- Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz?

- Właśnie się obudziłam.

Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno dostrzegł cienie pod

oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po
krótkich rozczochranych włosach.

- Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty.

Wiedział  więcej,  niż  mogła  przypuszczać.  Dostrzegł  siłę,  odwagę  i  ból,  lecz  także  piękno  w

ostrych  rysach,  pełnych  wargach  i  oczach  koloru  whisky,  w  których  teraz  czaiło  się  zmęczenie.
Natychmiast zmienił plany.

- Wracam dziś wieczorem - oznajmił.

- Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.

- Dziś wieczorem - powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku.

- Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to uśmiechnęła się

do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.

- Koniecznie.

- Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?

Właściwie  to  chciał  poinformować  ją,  że  zostanie  jeszcze  dzień  lub  dwa,  i  namówić  by

przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział.

- Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.

-  Dobrze.  -  Oboje  jednak  wiedzieli,  że  tego  nie  zrobi.  -  Do  zobaczenia  wieczorem.  Hmm...

Roarke?

- Tak?

Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.

- Ja też za tobą tęskniłam.

Przerwała  połączenie,  mimo  że  się  uśmiechnął.  Już  spokojniejsza,  zabrała  kubek  z  kawą  i

poszła przygotować się na nadchodzący dzień.

Nie  zamierzała  wymknąć  się  niepostrzeżenie  z  domu,  lecz  też  nie  starała  się  hałasować.

Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu.

background image

Wolała  uniknąć  spotkania  ze  sztywnym  służącym  Roarke'a  czy  jak  kto  woli  sierżantem,  który  o
wszystkim wiedział, spełniał sumiennie obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos
w ich prywatne - zdaniem Eve - sprawy.

Ostatnia  sprawa  kryminalna  zbliżyła  ich  do  siebie,  przez  co  oboje  czuli  się  niezręcznie.

Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego.

Wspominając  owo  zdarzenie,  bezwiednie  potarła  bolące  ramię.  Rano,  lub  po  długim  dniu

pracy,  wciąż  odczuwała  w  nim  lekki  ból.  Wykorzystanie  broni  do  maksimum  nie  było
doświadczeniem,  które  chciałaby  powtórzyć,  lecz  jeszcze  gorszym  przeżyciem  była  chwila,  kiedy
Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać.

Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła

siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On
zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to wkurzy. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała
pilota  do  otwarcia  garażu,  ruszyła  chodnikiem  biegnącym  wokół  domu.  Pod  stopami  skrzypiała
zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na
czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.

Na  dwóch  poziomach  stały  błyszczące  samochody,  rowery,  latające  skutery,  a  nawet

dwuosobowy  helikopter.  Jej  miejskie  auto  w  kolorze  zielonego  groszku  wyglądało  niczym  kundel
pośród  wymuskanych,  lśniących  ogarów.  Ale  jest  nowe  i  sprawne,  pomyślała,  wsuwając  się  za
kierownicę.

Zaskoczyło  od  jednego  ruchu.  Wydała  polecenie  i  przez  otwory  wentylacyjne  dmuchnęło  do

wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i
po  chwili  uprzejmy  głos  poinformował  ją,  że  wszystkie  systemy  są  sprawne.  Za  żadne  skarby  nie
przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem.

Płynnie  wyjechała  z  garażu  na  podjazd  prowadzący  do  żelaznej  bramy  posiadłości.  Wrota

otworzyły się przed nią bezszelestnie.

Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na

skraju  wielkiego  parku  pokrywała  cienka  warstwa  szronu,  mieniącego  się  niczym  diamentowy  pył.
Gdzieś  dalej,  w  mrocznych  zakątkach,  narkomani  kończyli  swoją  nocną  robotę,  lecz  tu  widać  było
tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem.

Kiedy  minęła  kilka  przecznic,  zapaliła  się  pierwsza  tablica  reklamowa,  rozpraszając  mrok

jaskrawym  światłem.  Święty  Mikołaj  z  czerwonymi  policzkami  i  przyklejonym  do  ust  głupim
uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie
wiernych  reniferów,  wykrzykując  „ho,  ho,  ho”  i  przypominając,  że  najwyższy  czas  pomyśleć  o
świątecznych prezentach.

- Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na

światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla
Mavis i coś smacznego dl Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do

background image

cholery,  mogła  kupić  mężczyźnie,  który  nie  tylko  miał  wszystko,  lecz  był  również  właścicielem
fabryk,  które  to  wszystko  wytwarzały?  Dla  kogoś,  kto  wolał  cios  tępym  narzędziem  od  robienia
zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku.
Tymczasem  święty  Mikołaj  zachwalał  sklepy  i  stoiska  w  Podniebnym  Centrum  Handlowym  Big
Apple.

Humor  nieco  jej  się  poprawił,  kiedy  wpadła  w  korek  na  Broadwayu.  Trwał  tu  wieczny

karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana,
naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących
grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami.

Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu

i  tłumu  przechodniów.  Ktoś  śpiewał  piskliwym,  monotonnym  głosem  o  rychłym  końcu  świata.
Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło
dudniły  airbusy,  a  pierwsze  tego  dnia  sterowce  reklamowe  zachęcały  do  kupna  najrozmaitszych
towarów.

Jakieś  dwie  kobiety  okładały  się  pięściami.  Licencjonowane  panienki  do  towarzystwa,

pomyślała.  Musiały  bronić  swego  miejsca  równie  zażarcie  jak  sprzedawcy  jedzenia  i  napojów.
Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła
w tłumie.

Bardzo  sprytnie,  pomyślała  z  aprobatą  Eve,  kiedy  rudowłosa  dźwignęła  się  na  nogi,

potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.

To właśnie był jej Nowy Jork.

Z  pewnym  żalem  wjechała  w  stosunkowo  spokojną  Siódmą  Aleję,  zmierzając  do  centrum

miasta.  Najwyższy  czas  wrócić  do  czynnej  służby,  pomyślała.  Tygodnie  bezczynności  sprawiły,  że
czuła  się  rozdrażniona,  bezużyteczna  i  słaba.  Z  trudem  przetrwała  ostatni  tydzień  przymusowego
urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście
skończyły  się  i  mogła  wrócić  do  pracy.  Musi  tylko  przekonać  komendanta,  by  zwolnił  ją  z
papierkowej roboty.

Kiedy  zapiszczał  nadajnik,  była  gotowa  do  przyjęcia  meldunku,  mimo  że  służbę  zaczynała

dopiero za trzy godziny.

- Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery

trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do
wszystkich wozów...

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.

- Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.

- Zrozumiałam. Bez odbioru.

background image

Zatrzymała  się  przy  krawężniku  i  powiodła  wzrokiem  po  stalowoszarym  budynku.  W  kilku

oknach  połyskiwało  światło,  lecz  na  osiemnastym  piętrze  panowały  ciemności.  Kod  dwanaście
dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni.

Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic

przeciwko  rozpoczynaniu  dnia  od  kłopotów,  ale  nikt  nie  lubił  mieszać  się  do  nieporozumień
rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarze próbując - licząc
na awans - powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył
o jej tęsknocie za czynną służbą.

Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A. Kiedy odezwał się

męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w
nich para oczu. Pokazała odznakę.

- Podobno macie tu jakieś kłopoty.

- Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.

- Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal osiemnaście B?

- Nie ma pani klucza uniwersalnego?

- W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i

wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu?

- To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem.

- W przeciwieństwie do innych - mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa?

- Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka

tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem,
o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę
o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes.

-  W  porządku  -  powtórzyła  Eve,  kiedy  zatrzasnął  jej  drzwi  przed  nosem.  -  Wracaj  do  nory,

wszarzu.  -  machnęła  ręką  i  poszła  korytarzem  do  windy.  Jadąc  w  górę,  połączyła  się  z  centralą.  -
Zgłasza  się  porucznik  Eve  Dallas.  Jestem  w  budynku  na  Siódmej.  Miejscowy  dozorca  to  wesz.
Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.

- Potrzebne ci wsparcie?

- Nie. Bez odbioru.

Schowała  nadajnik  do  kieszeni  i  wysiadła  na  osiemnastym  piętrze.  Jej  uważny  wzrok

natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza.
Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach.
Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do

background image

metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni
zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu.

Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła

od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.

Światełko  bezpieczeństwa  migało  na  zielono,  czyli  blokada  była  wyłączona.  Instynktownie

przywarła  plecami  do  ściany  i  nacisnęła  dzwonek.  Nie  usłyszała  brzęczenia,  doszła  więc  do
wniosku,  że  mieszkanie  musi  być  dźwiękochłonne.  Cokolwiek  działo  się  w  środku,  nie  wychodziło
na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.

Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było przestraszyć

śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku.

- Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło

- poleciła.

Mieszkanie  urządzone  było  ze  spokojną  elegancją.  Ciepłe  kolory,  proste  linie.  Ekran

rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona
w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne jęki.

Na  stole  stała  patera  wypełniona  po  brzegi  gumowymi  dropsami  bez  cukru  i  świece  w

srebrnym  i  czerwonym  kolorze,  wypalone  do  różnych  wysokości.  Na  przeciwległej  ścianie
ustawiono  długą  sofę  w  bladozielonym  odcieniu.  Pachniało  sosną  i  żurawinami.  Pod  oknem  leżała
przewrócona  mała  choinka.  Świąteczne  lampki  i  aniołki  ze  słodkimi  buziami  były  potłuczone,  a
gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.

Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie

osiągnęła  wspólny  orgazm,  przy  wtórze  ochrypłych  zwierzęcych  jęków.  Eve  poszła  dalej,
nasłuchując i rozglądając się na boki.

Nagle  usłyszała  ciche  dźwięki  muzyki.  Rozpoznała  w  nich  jedną  z  tych  irytujących

świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.

Wycelowała  broń  w  stronę  małego  korytarza,  Było  tam  dwoje  drzwi.  Jedne  prowadziły  do

łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny - wszystko lśniąco białe. Posuwając się
wzdłuż  ściany,  podeszła  do  drugich  drzwi,  skąd  dochodziła  muzyka.  Natychmiast  wyczuła  świeży,
metaliczny i kwaśny zapach śmierci.

Pchnęła  drzwi  i  weszła  do  pokoju,  szybkim  ruchem  obracając  się  w  lewo,  potem  w  prawo,

skupiona  i  skoncentrowana.  Wiedziała  jednak,  że  nie  ma  tu  nikogo  prócz  niej  i  ofiary.  Mimo  to
zajrzała  do  szafy,  za  zasłony,  po  czym  wyszła  z  pokoju  i  przeszukała  resztę  mieszkania.  Dopiero
wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka.

Dozorca  miał  rację.  Kobieta  rzeczywiście  była  ładna.  Nie  należała  do  zjawiskowych

piękności,  przyciągających  wzrok,  lecz  miała  wiele  uroku,  miękkie,  kasztanowe  włosy  i

background image

ciemnozielone  oczy.  Śmierć  nie  zdążyła  jeszcze  zniszczyć  urody.  Szeroko  otwarte  oczy  wyrażały
zaskoczenie.  Blade  policzki  pokryte  były  delikatnym  odcieniem  różu,  rzęsy  przyciemnione  czarnym
tuszem,  a  wargi  pociągnięte  wiśniową  pomadką.  We  włosach,  tuż  nad  prawym  uchem,  tkwiła
ozdobna spinka w kształcie drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.

Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy. Dostrzegając

krwawą  ranę  na  szyi,  Eve  pomyślała,  że  to  pewnie  on  posłużył  do  uduszenia  ofiary.  Na  rękach  i
nogach  widniały  ślady  świadczące  o  tym,  że  ofiarę  związano  i  że  usiłowała  walczyć.  Z  wieży
rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego
Narodzenia.

Eve westchnęła i wyciągnęła swój nadajnik.

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.

Cóż za wredny początek dnia.

Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami.

Pomimo  skandalicznie  wczesnej  pory  jej  mundur  był  świeżo  odprasowany,  a

ciemnokasztanowe  równo  obcięte  włosy  gładko  uczesane.  Jedynym  znakiem,  świadczącym  o
brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku.

-  Wredny  koniec  dnia  -  mruknęła  Eve.  -  Wstępne  oględziny  wskazują,  że  śmierć  nastąpiła  o

dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. -
Wszystko  świadczy,  że  przyczyną  śmierci  było  uduszenie.  Brak  ran  na  ciele  dowodzi,  że  ofiara
zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana.

Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.

- Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została zgwałcona.

Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.

-  Nie  zauważyłam  śladów  włamania  ani  walki,  z  wyjątkiem  tej  choinki.  To  mi  wygląda  na

przemyślaną robotę.

Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.

- Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer bezpieczeństwa z tego

piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.

- Tak jest.

-  Postaw  przy  drzwiach  dwóch  funkcjonariuszy  -  dodała  Eve,  podchodząc  do  wideokomu

stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę.

-  Nie  jest  pani  w  świątecznym  nastroju,  poruczniku.  -  Peabody  nacisnęła  guzik  starannie

background image

polakierowanym paznokciem.

-  Boże  Narodzenie  to  jak  wrzód  na  tyłku.  Skończyliście?  -  zwróciła  się  do  członków  ekipy

śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana.

Krew  zdążyła  już  spłynąć  do  pośladków,  które  przybrały  czerwony  kolor.  Żołądek  i  pęcherz

były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze denatki.

- Wygląda na świeże - mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. - Przyjrzała

się jasnemu napisowi na prawej łopatce.

Mojej miłości - odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej skórze.

- To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem ramienia

denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła.

- Przepiórka na gruszy.

Eve uniosła w górę brew.

- Co?

- Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. - Eve najwyraźniej nadal nic

nie  rozumiała,  więc  pospiesznie  wyjaśniła:  -  To  taka  stara  piosenka. Dwanaście  dni  Bożego
Narodzenia
. Każdego dnia chłopiec daje swojej ukochanej jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na
gruszy.

- A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz w żołądku na

myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy nadzieję, że to była jego jedyna miłość. Daj mi te taśmy i
niech zabierają ciało - poleciła, po czym ruszyła do stojącego przy łóżku wideokomu.

Kiedy  wyniesiono  ciało,  poleciła  wyświetlić  wszystkie  połączenia  z  ostatnich  dwudziestu

czterech godzin.

Pierwsze  pochodziło  z  godziny  osiemnastej.  Była  to  wesoła  rozmowa  denatki  z  matką.

Słuchając  jej  i  patrząc  na  roześmianą  twarz  starszej  kobiety,  Eve  zastanawiała  się,  jak  będzie
wyglądać ta twarz, kiedy przekaże jej wiadomość i śmierci córki.

Drugie  i  ostatnie  połączenie  z  zewnątrz.  Przystojny  facet,  pomyślała  Eve,  przyglądając  się

twarzy  mężczyzny  na  ekranie.  Około  trzydziestu  pięciu  lat,  miły  uśmiech,  wyraziste  brązowe  oczy.
Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek.
Może nawet ukochany.

Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz Marianny,

przenośny  wideokom  i  notes  adresowy.  Po  krótkim  przejrzeniu  ich  zawartości  wyłowiła  nazwisko
Jeremy Vandoren.

background image

Kiedy  została  sama  w  pokoju,  podeszła  jeszcze  raz  do  łóżka.  Leżała  na  nim  zakrwawiona

pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę. Zapakowano je już do worka.
W mieszkaniu panowała cisza.

Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie, czy też zmusił

ją  do  tego?  Raport  toksykologiczny  wyjaśni,  czy  miała  we  krwi  jakieś  nielegalne  środki.  Kiedy
znaleźli  się  w  sypialni,  rozciągnął  ją  na  łóżku  i  przywiązał  jej  ręce  i  nogi  do  czterech  słupków  w
rogach.  Następnie  pociął  jej  ubranie.  Ostrożnie,  bez  pośpiechu.  Nie  było  w  nim  wściekłości  czy
gniewu  ani  nawet  rozpaczliwego  pożądania.  Robił  to  na  zimno,  w  sposób  przemyślany.  Potem  ją
zgwałcił.  Miał  nad  nią  władzę.  Broniła  się,  krzyczała,  może  nawet  błagała.  Sprawiło  mu  to
przyjemność. To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął
jej własny ojciec.

Kiedy  morderca  zaspokoił  żądzę,  udusił  dziewczynę,  patrząc,  jak  oczy  wychodzą  jej  na

wierzch.  Potem  ją  uczesał,  umalował  i  owinął  srebrnym  łańcuchem.  Czy  tę  spinkę  do  włosów
przyniósł ze sobą, czy też należała do niej? Sama sobie zrobiła ten tatuaż, czy to on ją przyozdobił.

Przeszła  do  sąsiadującej  z  sypialnią  łazienki.  Była  wyłożona  śnieżnobiałymi  kafelkami,  a  w

powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie mył się po skończonej robocie,
może nawet ubierał, po czym wytarł do czysta wszystkie ślady.

Tak  czy  owak  trzeba  będzie  wpuścić  tu  „sprzątaczy”.  Najmniejszy  nawet  włosek  może  mieć

znaczenie.

Dziewczyna  miała  matkę,  która  ją  kochała,  myślała  dalej  Eve.  Wspólnie  planowały  święta,

śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.

- Pani porucznik?

Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody.

- Co?

- Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch funkcjonariuszy.

-  Dobrze.  -  Eve  przetarła  dłońmi  twarz.  -  Plombujemy  mieszkanie  i  zabieramy  wszystko  do

centrali.  Muszę  powiadomić  najbliższą  rodzinę.  -  Zarzuciła  torbę  na  ramie  i  zabrała  swój  zestaw
polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek dnia.

ROZDZIAŁ 2

Sprawdziłaś tego jej faceta?

- Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie Foster, Bride

i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. - Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza
tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny.

background image

- Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo atrakcyjny okaz

mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej dziewczynie.

- Przynieść kawy, poruczniku?

- Co?

- Przynieść kawy?

Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.

- Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.

Asystentka wzniosła oczy ku niebu.

- Tak, napiłabym się.

-  To  sobie  przynieś.  A  przy  okazji  weź  i  dla  mnie.  -  Ofiara  wróciła  do  domu  o  szesnastej

czterdzieści  pięć.  -  Stop  -  poleciła  komputerowi  i  przez  chwilę  wpatrywała  się  w  obraz  Marianny
Hawley widoczny na ekranie.

Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe kasztanowe

włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach.

- Wracała z zakupów - stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą.

- Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start - poleciła Eve.

Marianna  postawiła  na  podłodze  torby  z  zakupami  i  wyjęła  kartę  magnetyczną.  Jej  usta

poruszały  się,  jakby  coś  do  siebie  mówiła.  Nie  raczej  śpiewała,  doszła  do  wniosku  Eve.  Potem
odrzuciła  włosy  w  tył,  podniosła  torby,  weszła  do  mieszkania  i  zamknęła  drzwi.  Zapaliło  się
czerwone światło blokujące drzwi.

Potem  na  monitorze  pojawili  się  inni  lokatorzy  wchodzący  i  wychodzący,  w  pojedynkę  lub

parami. Toczyło się zwyczajne życie.

- Kolację zjadła w domu - stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej wnętrze mieszkania.

Widziała,  jak  Marianna  krząta  się  po  pokojach,  ubrana  w  proste  granatowe  spodnie  i  biały

sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do szafy w przedpokoju
jasnoczerwony  płaszcz,  kładzie  na  półkę  beret,  zdejmuje  buty  i  rozpakowuje  zakupy.  Schludna
kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy, przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru
w domu.

-  Około  siódmej  zjadła  zupę  zaprogramowaną  w  autokucharzu.  -  Eve  bębniła  w  blat  biurka

krótkimi,  niepomalowanymi  paznokciami.  -  Potem  rozmawiała  z  matka,  a  potem  połączyła  się  ze
swoim facetem.

background image

W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę brwi, które

skryły się pod gęstą grzywką.

- Proszę, proszę, co my tu mamy?

- Święty Mikołaj - uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z prezentem.

Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie pudło owinięte

w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką.

- Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent.

Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w powiększeniu.

W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze złotym ptaszkiem.

- Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.

- Ale... to przecież święty Mikołaj.

-  Weź  się  w  garść,  Peabody.  Obraz  start.  Idzie  w  kierunku  jej  mieszkania  -  mruknęła  Eve,

patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do drzwi Marianny, naciska dzwonek
palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z
rozjaśnioną twarzą i błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech
się i puszcza oko.

-  Stop.  A  to  drań.  Skurwysyński  żartowniś.  Wydruk  obrazu  na  ekranie  -  poleciła  Eve,

przyglądając  się  krągłej  twarzy  o  rumianych  policzkach  i  błyszczących  niebieskich  oczach.  -  On
wiedział,  że  będziemy  oglądać  dyskietki.  Najwyraźniej  go  to  bawi,  -  Przecież  jest  przebrany  za
świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To odrażające. To po prostu... niemożliwe.

- A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?

-  Tak.  Nie.  -  Peabody  wzruszyła  ramionami  i  przestąpiła  z  nogi  na  nogę.  -  To  jest...  To  jest

chore.

- Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret mężczyzny. - Nikt

przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz start. Mężczyzna wszedł do mieszkania
i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy.

Nie  śpieszył  się,  pomyślała  Eve.  Prawie  dwie  i  pół  godziny.  Sznur,  którym  ją  związał,  i

wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym wielkim błyszczącym pudle.

O  jedenastej  z  windy  wysiadła  jakaś  para  i  śmiejąc  się,  zapewne  po  lekkim  rauszu,  przeszła

obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku.

Strach i ból. Morderstwo.

background image

Drzwi  mieszkania  otworzyły  się  pół  godziny  po  północy.  Wyszedł  przez  nie  mężczyzna  w

czerwonym  stroju  ze  srebrnym  pudłem  w  ręku.  Na  rumianej  twarzy  widniał  szeroki,  niemal  dziki
uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął
do windy.

- Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto siedemdziesiąt sześć

H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence.

- Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. - Dwanaście dni.

-  Lepiej  dowiedzmy  się,  czy  Hawley  była  jego  jedyną  miłością,  czy  ma  jeszcze  jedenaści

innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem.

Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że mieściło się w

nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech kółkach. Do cienkich ścianek
przyczepione  były  raporty  z  giełdy,  repertuar  teatrów,  kartka  świąteczna  przedstawiająca  kobietę  o
ponętnych kształtach, obsypaną płatkami śniegu, i fotografia Marianny Hawley.

Zerknąwszy  na  wchodzącą  Eve,  uniósł  w  górę  dłoń  i  dale  stukał  w  klawiaturę  komputera,

mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.

-  Comsat  pięć  i  osiem,  Kenmart  spadł  do  trzech  siedemdziesiąt  pięć,  Nie,  Roarke  Industries

podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu dnia skoczy jeszcze o dwa.

Eve  uniosła  brew  i  wsunęła  dłonie  do  kieszeni  spodni.  Za  chwilę  będziemy  rozmawiać  o

morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los się plecie.

- Załatwione.

Vondoren  nacisnął  jeden  z  klawiszy  i  na  ekranie  pojawiła  się  plątanina  tajemniczych  cyfr  i

symboli.  Eve  odczekała  kolejne  trzydzieści  sekund,  po  czy  wyciągnęła  odznakę  i  podstawiła  ją
Vandorenowi pod nos. Zamrugał, odwrócił się i spojrzał na nią.

-  Załatwione.  Oczywiście.  Dzięki.  -  Vondoren  odsunął  na  bok  mikrofon  i  uśmiechnął  się

niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym mogę służyć, poruczniku?

- Jeremy Vondoren.

- Tak. - Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i wróciły do Eve. -

Czyżbym miał jakieś kłopoty?

- A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren?

-  Nie  przypominam  sobie.  -  Ponownie  uśmiechnął  się,  ukazując  mały  dołeczek  w  policzku.  -

Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat.

- Czy zna pan Mariannę Hawley?

background image

-  Oczywiście.  Chyba  nie  chce  pani  powiedzieć,  że  Mari  zwędziła  cukierki?  -  Nagle  uśmiech

zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało?

Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę.

-  Przykro  mi,  pani  Vondoren.  -  Eve  nigdy  nie  umiała  przekazywać  złych  wiadomości,

postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley nie żyje.

-  Nie,  to  nieprawda  -  powiedział,  przenosząc  ciemne  oczy  na  Eve.  -  To  niemożliwe.

Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na siódmą. Musiała zajść
jakaś pomyłka.

-  Nie  ma  żadnej  pomyłki.  Przykro  mi  -  powtórzyła  Eve.  -  Wczoraj  wieczorem  Marianna

Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.

-  Marianna?  Zamordowana?  -  Kręcił  głową,  jakby  nie  rozumiał  znaczenia  tych  słów.  -  To

niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił się w stronę podręcznego wideokomu. - Zaraz się
z nią połączę. Jest teraz w pracy.

-  Panie  Vondoren.  -  Eve  położyła  mu  rękę  na  ramieniu  i  lekko  pchnęła  go  na  fotel.  Sama  nie

miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została zidentyfikowana na podstawie linii
papilarnych  i  kodu  DNA  -  powiedziała,  patrząc  mu  w  oczy.  -  Jeśli  pan  może,  to  chciałabym,  żeby
potwierdził pan jej tożsamość.

-  Jej  tożsamość...  -  Poderwał  się  z  miejsca,  uderzając  Eve  w  ramię.  Nie  zagojona  rana

natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to nie ona. To nie może być
Marianna.

Kostnica  nie  należała  do  przyjemnych  miejsc.  Komuś,  kto  w  przepływie  optymizmu  lub

wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a drzwi ozdobił ohydnymi złotymi
girlandami, udało się jedynie wywołać głupi uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi.

Eve  stała  przy  oszklonej  ścianie  i  czuła,  podobnie  jak  wiele  razy  przedtem,  że  ciałem

mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley.

Przykryto  ją  prześcieradłem,  by  oszczędzić  najbliższym  widoku  jej  nagości,  nacięcia  w

kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem.

- Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to nieprawda. Marianno.

Eve  delikatnie  położyła  mu  rękę  na  ramieniu.  Trząsł  się  cały  i  dłońmi  zaciśniętymi  w  pięści

uderzył o szklaną barierę.

- Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.

Skinął głową i rozpłakał się.

background image

- Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę wody.

W  tym  momencie  Vondoren  przytulił  się  do  Eve  i  ukrył  twarz  na  ramieniu.  Objęła  go,  dając

jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.

- Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.

Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z uzbrojoną bandą niż

pocieszać  pogrążonego  w  żalu  człowieka,  który  stracił  ukochaną  osobę.  Czuła  się  bezradna,  bo  ni
mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa otuchy, prowadząc przez wyłożony terakotą hall do
drzwi, gdzie czekała na nią Peabody.

- Tu możemy wejść - powiedziała cicho asystentka. - Zaraz przyniosę wodę.

-  Usiądźmy.  -  Eve  zaprowadziła  go  do  krzesła,  z  kieszeni  marynarki  wyciągnęła  chusteczkę  i

wcisnęła  mu  do  ręki.  -  Przykro  mi,  że  stracił  pan  bliską  osobę  -  powiedziała,  jak  zwykle  w  takich
wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie niestosowność tych słów.

- Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?

- Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.

Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve zaczerwienione, pełne smutku

oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko.

- Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne pudełko. -

Miałem  jej  to  wręczyć  dziś  wieczorem.  Chciałem  zaczekać  do  Wigilii,  bo  Marianna  uwielbiała
święta, ale nie mogłem już dłużej czekać.

Trzęsącymi  się  palcami  otworzył  pudełeczko.  Na  aksamitnej  poduszeczce  leżał  pierścionek

zaręczynowy z brylantem.

- Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to... - Zamknął

pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad rabunkowy?

- Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?

- Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu szklankę wody. -

dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące w moim życiu - dodał.

- Jak się poznaliście?

- Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.

- Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z niedowierzaniem Peabody.

Spuścił głowę i westchnął.

background image

-  Zrobiłem  to  pod  wpływem  impulsu.  Większość  czasu  spędzam  w  pracy  i  rzadko  gdzieś

wychodzę.  Dwa  lata  temu  rozwiodłem  się  i  chyba  dlatego  kobiety  mnie  onieśmielają.  W  każdym
razie  żadna  z  tych,  z  którymi  się  spotykałem...  Po  prostu  nie  pasowaliśmy  do  siebie.  Pewnego
wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę agencji i postanowiłem spróbować.

Pociągnął łyk wody.

- Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi poszedłem na

drinka  i  na  tym  się  skończyło.  Kiedy  jednak  poznałem  Mariannę,  poczułem,  że  to  może  być  coś
ważnego.  -  Zamknął  oczy  i  odetchnął  głęboko.  -  Ona  jest...  wspaniała.  Ma  w  sobie  tyle  życia,  tyle
entuzjazmu. Lubiła swoją pracę, mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki.

Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i bezskutecznie usiłuje oswoić

się z czasem przeszły.

- Zaczęliście się spotykać - podpowiedziała mu.

- Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu poszliśmy

na kolację, potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla nas coś ważnego.

- Czy ona czuła to samo.

- Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubiliśmy chodzić do teatru.

Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum albo spacer. Pojechaliśmy do
jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom. Czwartego czerwca poszliśmy do mojej mamy na
kolację.

Zamyślił się, widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć.

- Czy w tym czasie spotykała się jeszcze z kimś?

- Nie. Zawarliśmy umowę.

- Czy ktoś się jej naprzykrzał? Może dawny znajomy, kochanek, były mąż?

- Nie. Powiedziałaby mi o tym. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. - Wzrok mu stwardniał. -

Czemu  mnie  pani  o  to  pyta?  Czy  ona,  czy  Marianna...  czy  on..  O  Boże!  -  Leżąca  na  kolanie  dłoń
zacisnęła się w pięść. - Najpierw ją zgwałcił, tak? Ten pieprzony skurwiel ją zgwałcił. Powinienem
być tam razem z nią. - Zerwał się z krzesła, rozchlapując wodę ze szklanki. - Powinienem tam być.
To nigdy by się nie stało, gdybym z nią był.

- A gdzie byłeś, Jerry?

- Co?

-  Gdzie  byłeś  wczoraj  wieczorem  między  dwudziestą  pierwszą  trzydzieści  a  dwudziestą

czwartą?

background image

-  Pani  myśli,  że  ja...  -  Zatrzymał  się,  uniósł  dłoń,  zacisnął  powieki,  i  trzy  razy  głęboko

odetchnął.  Kiedy  ponownie  otworzył  oczy,  były  już  jasne  i  spokojne.  -  Rozumiem,  musicie  się
upewnić, że to nie ja, by złapać tego drania. W porządku. Tak trzeba.

-  Byłem  w  swoim  mieszkaniu.  Pracowałem,  rozmawiałem  z  kilkoma  osobami,  robiłem

świąteczne zakupy za pośrednictwem komputera. Sprawdziłem też rezerwację na dzisiejszy wieczór,
bo  się  denerwowałem.  Chciałem...  -  Odchrząknął.  -  Chciałem,  żeby  wszystko  było  jak  należy.  -
Musiałem  to  komuś  powiedzieć.  Była  wzruszona  i  podekscytowana.  Bardzo  lubiła  Mariannę.  Była
chyba dziesiąta trzydzieści. Możecie sprawdzić mój wideokom, komputer, wszystko co tylko chcecie.

- Okay, Jerry.

- Czy... Czy jej rodzice już wiedzą?

- Tak, rozmawiałam z nimi.

-  Muszę  się  z  nimi  skontaktować.  Pewnie  będą  chcieli  zabrać  ją  do  domu.  -  Jego  oczy

wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po policzkach. - Zajmę się tym.

-  Dopilnuję,  by  wydano  ją  tak  szybko,  jak  to  możliwe.  Czy  chciałby  pan,  żebyśmy  kogoś

zawiadomili?

- Nie. Muszę już iść, chcę powiedzieć moim rodzicom. - Ruszył do drzwi. - Znajdźcie tego, kto

to zrobił - powiedział, nie odwracając głowy. - Dowiedźcie się, kto ją skrzywdził.

- Znajdziemy go, Jerry. Jeszcze tylko jedno pytanie.

Wytarł twarz i odwrócił się.

- O co chodzi?

- Czy Marianna miała tatuaż?

Zaśmiał się ostro, chrapliwie, jakby śmiech ranił mu gardło.

- Marianna? Nie. Była staroświecka. Nie zrobiłaby sobie nawet takiego zmywalnego.

- Jest pan pewien?

- Byliśmy kochankami, poruczniku. Kochaliśmy się. Znałem jej ciało, myśli i serce.

- Okay, dziękuje. - Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. - Jakieś wnioski, Peabody?

- Serce facetowi krwawi.

-  Też  tak  myślę. Ale  ludzie  często  zabijają  tych,  których  kochają.  Spis  połączeń  nie  daje  mu

pewnego alibi.

background image

- Nie wygląda na świętego Mikołaja.

Eve uśmiechnęła się lekko.

-  Gwarantuje,  że  ten,  kto  ją  zabił,  też  na  niego  nie  wygląda.  W  przeciwnym  razie  nie

uśmiechałby  się  do  kamery.  Strój,  soczewki  kontaktowe,  makijaż,  broda  i  peruka.  Każdy  może
wyglądać jak święty Mikołaj.

Na razie musiała polegać na instynkcie.

- To nie on. Trzeba sprawdzić, gdzie pracowała, odnaleźć przyjaciół i wrogów.

Wkrótce okazało się, że Marianna miała mnóstwo przyjaciół i najwyraźniej żadnych wrogów. Z

zebranych opinii powstał obraz szczęśliwej kobiety, zadowolonej z pracy, przywiązanej do rodziny,
lecz preferującej szybkie tempo życia wielkiego miasta. Miała ścisłe grono przyjaciółek, słabość do
robienia  zakupów  i  do  teatru,  a  jej  związek  z  Jerrym  Vandorenem  należał,  zgodnie  z  powszechną
opinią, do wyjątkowo szczęśliwych.

Cieszyła się życiem. Wszyscy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.

Jadąc do domu, Eve przebiegła myślami opinie przyjaciół i znajomych Marianny.

Wszystkie były bardzo pochlebne i od nikogo nie usłyszała nawet jednej złośliwej uwagi na jej

temat.

Był jednak ktoś, kto myślał inaczej, kto zamordował ją z zimną krwią, i jeśli wziąć pod uwagę

wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zadowolenia.

Mojej miłości.

Tak, są ludzie, którzy potrafią zabić z miłości. To uczucie jest dla nich jak żywa, jątrząca rana.

Wiedziała coś o tym, bo sama go doświadczyła. Ale potrafiła je pokonać. Odsunęła na bok przykre
wspomnienia i włączyła wideokom.

- Masz już raport toksykologiczny Marianny Hawley, Dickie?

Na ekranie pojawiła się cierpiętnicza twarz głównego technika laboratorium.

-  Wiesz,  jacy  jesteśmy  zapchani  robotą  w  okresie  przedświątecznym.  Naciskają  na  nas  ze

wszystkich stron, a laboranci zamiast pracować, uganiają się za prezentami.

- Serce mi krwawi ze współczucia. Chcę mieć ten raport, Dickie.

- A  ja  chcę  iść  na  urlop  -  odburknął,  ale  wystukał  coś  na  klawiaturze  komputera.  -  Dostała

środek  uspokajający,  powszechnie  dostępny,  łagodny.  Otumanił  ją  na  jakieś  dziesięć,  piętnaście
minut.

background image

- Wystarczyło - mruknęła Eve.

- Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pewnie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reakcje organizmu:

zawroty głowy, brak orientacji, może nawet chwilowa utrata przytomności i zwiotczenie mięśni.

- Dobra. Ślady nasienia?

-  Ani  plemniczka.  Musiał  włożyć  prezerwatywę  albo  ona  stosowała  jakiś  środek

antykoncepcyjny. Jeszcze to sprawdzamy. Poza tym ciało spryskano czymś dezynfekującym. Ślady są
w  pochwie,  co  również  mogło  zabić  plemniki.  Nic  więcej  nie  znaleźliśmy.  Ale  jest  jeszcze  coś.
Kosmetyki  na  jej  twarzy  są  inne  niż  te,  które  miała  w  mieszkaniu.  Nie  skończyliśmy  jeszcze  ich
analizy.  Wstępne  badania  wskazują,  że  zrobiono  je  na  naturalnych  składnikach,  to  znaczy  musiały
nieźle kosztować. Pewnie przyniósł je ze sobą.

- Postaraj się jak najszybciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota, Dickie.

- Odwal się. Cholernie Wesołych Świąt.

- Nawzajem - mruknęła, mijając żelazną bramę posesji.

Z daleka, w wysmukłych i zwieńczonych łukiem oknach zdobiących wieżyczki, i na pierwszym

piętrze, dostrzegła palące się światła, rozjaśniające zimowy mrok.

Dom.  Jej  i  mężczyzny,  do  którego  należał.  Mężczyzny,  który  ją  kochał  i  który  ofiarował  jej

pierścionek zaręczynowy. Jerry też chciał ofiarować taki pierścionek ukochanej.

Obróciła  ślubną  obrączkę  na  palcu  i  zatrzymała  się  przed  głównym  wejściem.  Jerry

powiedział, że Marianna była dla niego wszystkim. Jeszcze rok temu nie potrafiłaby tego zrozumieć.

Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Nie powinna była dopuścić, by współczucie dla tego

mężczyzny wzięło nad nią górę. To był błąd. Nie ułatwi jej to sprawy, a może nawet przeszkodzić w
prowadzeniu  śledztwa.  Musi  odsunąć  na  bok  wszystkie  emocje.  Miłość  nie  zawsze  zwycięża,  ale
sprawiedliwość tak, jeśli się o to postarać.

Wysiadła  z  samochodu  i  weszła  po  schodach  do  obszernego  hallu.  Zdjęła  skórzana  kurtkę  i

rzuciła  na  elegancki  słup  podpierający  poręcz  schodów.  Z  cienia  wyłonił  się  Summerset,  wysoki,
kościsty, o ciemnych oczach, z wyrazem dezaprobaty na bladej twarzy.

- Poruczniku.

- Zostaw mój samochód dokładnie tam, gdzie jest - powiedziała i ruszyła schodami na górę.

Wciągnął głośno powietrze przez nos.

- Mam dla pani kilka wiadomości.

-  Mogą  poczekać  -  odparła,  myśląc  już  o  gorącym  prysznicu,  kieliszku  wina  i

background image

dziesięciominutowej drzemce. Summerset coś do niej powiedział, lecz nie miała ochoty go słuchać. -
Pocałuj mnie gdzieś - mruknęła, otwierając drzwi do sypialni, i znieruchomiała, czując, jak jej ciało
rozkwita.

Przed otwarta szafa, nagi do pasa, stał Roarke. Pięknie ukształtowane mięśnie ramion napięły

się lekko, gdy sięgnął po czystą koszulę. Odwrócił głowę na dźwięk otwieranych drzwi. Zaparło jej
dech  w  piersiach  na  widok  jego  męskiej,  wyrazistej  twarzy.  Kształtne  usta  uśmiechnęły  się,  a
ciemnoniebieskie oczy rozbłysły. Wstrząsnął głową, odrzucając z twarzy wspaniałą grzywę gęstych
czarnych włosów.

- Cześć, poruczniku.

- Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez kilka godzin.

Odłożył  na  bok  koszulę.  Źle  spała,  pomyślał.  Dostrzegł  zmęczenie  na  twarzy  i  cienie  pod

oczami.

- Udało mi się wcześniej wrócić.

- Na to wygląda - odparła, zrobiła dwa kroki i już była przy nim.

W  jego  oczach  błysnęło  zdziwienie,  które  ustąpiło  miejsca  głębokiej  satysfakcji.  Rozwarł

ramiona  i  zamknął  Eve  w  uścisku.  Chłonęła  jego  zapach,  przesuwając  dłońmi  po  plecach,  po  czym
zanurzyła twarz w gęstych włosach i westchnęła.

- Rzeczywiście za mną tęskniłaś - mruknął.

- Postójmy tak chwilkę, dobrze?

- Jak długo zechcesz.

Ich  ciała  idealnie  do  siebie  pasowały,  jak  dwa  kawałki  układanki.  Stanął  jej  przed  oczami

Jeremy Vondoren z pierścionkiem dla Marianny w dłoni.

- Kocham cię. - Z trudem powstrzymała wzbierające w gardle łzy. - Przepraszam, że tak rzadko

ci to mówię.

Usłyszał drżenie w jej głosie i dotknął dłonią szyi, wyczuwając napięte mięśnie.

- Co się stało, Eve?

- Nie teraz. - Już spokojniejsza, odchyliła głowę i objęła dłońmi jego twarz. - Tak się cieszę,

że wróciłeś.

Uśmiechnęła  się  i  przycisnęła  usta  do  warg  męża.  Ogarnęła  ją  fala  ciepła  i  wiecznie

nienasyconego  pożądania.  Poddała  się  przyjemnym  doznaniom,  odsuwając  na  bok  wszystkie
problemy, skupiając myśli tylko na zmysłach.

background image

- Przebierałeś się? - spytała.

- Uhm. Tak jakby - mruknął, pieszcząc jej dolną wargę.

- Myślę, że to strata czasu.

Na potwierdzenie tych słów wsunęła rękę między ich ciała i rozpięła mu spodnie.

- Masz absolutną słuszność. - Wcisnął zatrzask rozpinający kaburę. - Uwielbiam cię rozbrajać,

poruczniku.

Uniósł w górę brew, kiedy błyskawicznie obróciła go i przycisnęła do drzwi szafy.

- Nie potrzebuję broni, by cię zniewolić - szepnęła.

- Udowodnij to.

Jego  członek  był  już  nabrzmiały,  gdy  ujęła  go  w  dłoń.  W  intensywnie  niebieskich  oczach

błysnęły niebezpieczne ogniki.

- Nie włożyłaś rękawiczek.

Uśmiechnęła się, pieszcząc go chłodnymi palcami.

- Masz coś przeciwko temu?

- Nic a nic.

Jego oddech stał się urywany. Ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna potrafiła tak szybko

go  rozpalić.  Przykrył  dłońmi  jej  piersi  i  kciukiem  zaczął  pieścić  sutki.  Poczuł,  jak  wzbiera  w  nim
pożądanie.

- Chodźmy do łóżka.

- A po co? - Ugryzła go w ramię. - Źle ci tu?

- Wprost przeciwnie. - teraz on z kolei wykonał błyskawiczny ruch, podcinając jej nogę, tak że

oboje upadli na dywan. - Ale to ja zamierzam się zniewolić.

Chwycił wargami jej sutek i zaczął go ssać. Słowa zamarły jej w gardle, myśli eksplodowały,

a biodra wygięły się w łuk.

Znał  ją  lepiej  niż  ona  sama.  Wiedział,  że  chce,  aby  jej  ciało  rozpłynęła,  aby  rozpalona  krew

zaczęła krążyć w żyłach, tłumiąc dręczące ją problemy. Potrafił wzniecić w niej ten żar i dostarczyć
im obojgu przyjemności.

Była  taka  szczupła.  Podczas  rekonwalescencji  straciła  sporo  na  wadzę  i  jej  sylwetka  nie

background image

odzyskała  jeszcze  dawnego  wyglądu.  Wiedział  jednak,  że  nie  oczekuje  od  niego  delikatności.  Nie
ustawał więc w pieszczotach, aż jej oddech stał się urywany, a serce zaczęło bić jak szalone.

Poruszała się pod nim, wsuwając mu dłonie we włosy i zaciskając je w pięści. Między nagimi

wzgórkami  piersi  błyszczał  brylantowy  wisior  w  kształcie  łezki,  który  od  niego  dostała.  Przesunął
językiem wzdłuż linii żeber, do twardego, płaskiego brzucha, szczypiąc zębami szczupłe biodro, aż
zaczęła  drżeć.  Zsunął  jej  spodnie,  odsłaniając  miękki  trójkąt  między  nogami.  Gdy  jego  język
wślizgnął  się  w  jej  wnętrze,  orgazm  przeszył  jej  ciało  niczym  błyskawica.  W  skroniach  czuła
pulsowanie krwi, a w nozdrzach zapach mężczyzny, który odurzał ją niczym narkotyk.

Roarke  chwycił  ją  za  biodra,  uniósł  i  otworzył.  Jęknęła,  ogarnięta  palącym  pragnieniem,  by

poczuć  go  w  sobie.  Wyciągnęła  ku  niemu  ręce,  szepcząc  jego  imię,  objęła  ramionami  i  oplotła
nogami w pasie.

Jednym  zręcznym  ruchem  wsunął  się  w  jej  wnętrze.  Zadrżał,  kiedy  zacisnęła  go  w  sobie,  i

przywarł wargami do jej ust, kiedy zaczęła się pod nim poruszać.

Ich  ciała  podchwyciły  wspólny  rytm,  oczy  płonęły,  oddechy  mieszały  się  ze  sobą.  Tempo

stawało się coraz szybsze, pchnięcia coraz mocniejsze, aż w końcu stopili się w jedno.

Eve dostrzegła, jak oczy Roarke'a zachodzą mgłą. Po chwili osiągnął spełnienie. Płonący w jej

wnętrzu żar zmienił się w oślepiający płomień i uniosła ją fala rozkoszy. Kiedy Roarke opadł na nią,
wtuliła twarz w jego włosy, chłonąc zapach męskiego ciała.

- Dobrze być w domu - wymruczał.

Ciepła  kąpiel,  kieliszek  wina  i  wspólna  kolacja  w  łóżku,  co  uznała  za  szczyt  dekadencji,

zrelaksowały ją i uspokoiły.

- Opowiedz mi o wszystkim.

Napełnił jej kieliszek winem i patrzył, jak ponure cienie tłumią niedawny blask w oczach.

- Nie mam ochoty przenosić pracy do domu.

- Dlaczego nie? - Uśmiechnął się i dolał sobie wina. - Ja to robię.

- To co innego.

- Kochanie. - Przesunął palcem wzdłuż jej policzka. - Oboje nie możemy obejść się bez pracy.

W niej się realizujemy. Nie możesz przestać myśleć o sprawach zawodowych, bo one tkwią w tobie.
Podobnie jest ze mną.

Oparła  się  o  poduszki  i  spojrzała  przez  szklany  sufit  na  ciemne  niebo.  Po  dłuższej  chwili

zaczęła opowiadać.

-  To  było  okrutne  -  dodała  na  koniec.  -  Lecz  nie  w  tym  rzecz.  Widziałam  już  rzeczy  gorsze

background image

rzeczy. Ale ona była taka czysta i niewinna. Dostrzegłam to w jej twarzy, w sposobie poruszania się,
w całym jej otoczeniu. Nie umiem tego sprecyzować, ale wokół niej wyczuwało się niewinność. Nie
w  sensie  dosłownym.  Niewinność  można  zniszczyć.  Wiem  coś  o  tym.  Nawet  nie  pamiętam,  kiedy
byłam niewinna, ale wiem, jak się czuje ktoś, komu ją odebrano.

Zaklęła pod nosem i odstawiła kieliszek z winem.

-  Eve.  -  Wziął  ją  za  rękę  i  zaczekał,  aż  na  niego  spojrzy.  -  Gdy  ma  się  do  czynienia  z

morderstwem na tle seksualnym, trudno tak od razu wrócić do normalnego życia.

-  Mogłam  to  sobie  odpuścić.  -  Czuła  wstyd,  że  się  do  tego  przyznaje,  i  odwróciła  wzrok.  -

Gdybym wiedziała, co tam zastanę, chyba nie przyjęłabym tego wezwania.

- Możesz przecież oddać tę sprawę komuś innemu. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji.

- Ale ja miałabym do siebie. Widziałam ją. - Zamknęła na chwilę oczy. - Teraz jest moja. Nie

mogę się już wycofać.

Energicznie przeczesała włosy.

-  Wyglądała  na  zaskoczoną  i  szczęśliwą,  kiedy  otworzyła  drzwi.  Zupełnie  jak  dziecko.  Ojej,

prezent dla mnie! Rozumiesz?

- Tak.

- Ten sukinsyn uśmiechnął się do kamery, puścił nawet oko. A po wszystkim podbiegł do windy

tanecznym krokiem.

Oczy jej zapłonęły, a cała sylwetka zesztywniała. To nie są oczy gliny, pomyślał Roarke, lecz

anioła zemsty.

- Nie było w nim gniewu, lecz autentyczna radość. - Ponownie zamknęła oczy, przywołując w

myślach  obraz  mordercy.  Kiedy  je  otworzyła,  ogień  znikł.  -  Niedobrze  mi  się  robi.  -  Gniewnym
gestem sięgnęła po kieliszek i przytknęła do ust. - Musiałam powiedzieć jej rodzicom i patrzeć na ich
twarze.  I  na  twarz  Vandorena,  kiedy  uświadomił  sobie,  że  jego  świat  legł  w  gruzach.  Była  miłą,
prostą  kobietą,  cieszącą  się  życiem,  która  wkrótce  miała  się  zaręczyć.  Otworzyła  drzwi  komuś,  kto
symbolizował niewinność. I spotkała śmierć.

Roarke ujął jej dłoń i rozchylił zaciśnięte palce.

- Bez względu na to, jak cię to poruszyło, nie przestałaś być gliną.

- Jeśli zbyt często to się zdarza, trudno zachować dystans. W końcu uświadamiasz sobie, że nie

potrafisz się ze śmiercią.

-  Czy  kiedykolwiek  przyszło  ci  do  głowy,  żeby  zrobić  sobie  przerwę?  -  Uśmiechnął  się  na

widok jej ściągniętych brwi. - Nie, oczywiście że nie. Spojrzysz w oczy kolejnej śmierci, Eve, bo to

background image

twoja praca i taka już jesteś.

- Spojrzę w oczy śmierci szybciej niż bym chciała. - Splotła palce z jego palcami. - Czy ona

była jego jedyną miłością, Roarke? Czy będzie jedenaście następnych?

ROZDZIAŁ 3

Eve zgrzytając zębami, po raz drugi objeżdżała parking przy Podniebnym Centrum Handlowym.

- Czemu ci ludzie nie są w pracy? Nie mają nic innego do roboty?

- Dla niektórych zakupy to główne zajęcie - odparła z powagą Peabody.

- No jasne. - Eve wjechała w sektor, w którym samochody stały niczym frytki nabite na patyk

po  sześć  w  rzędzie.  -  Pieprzę  to.  -  Wcisnęła  kierownicę  i  wjechała  między  półki,  mijając  je
dosłownie o włos, aż Peabody przemknęła oko. - Przecież można wszystko kupić za pośrednictwem
komputera. Nie rozumiem tego.

-  Komputerowe  zakupy  nie  dają  tego  dreszczyka  emocji.  -  Peabody  przytrzymała  się  tablicy

rozdzielczej, bo Eve zahamowała gwałtownie w miejscu wydzielonym dla straży pożarnej, na wprost
Bloomingdale'a.  -  Nie  można  się  wtedy  posługiwać  zmysłami  lub  łokciami,  żeby  utorować  sobie
drogę wśród tłumu. Takie kupowanie to żadna przyjemność.

Eve  z  gniewnym  prychnięciem  włączyła  służbowe  światło  sygnalizacyjne  i  wysiadła  z

samochodu. Natychmiast ogłuszył ją ryk płynących z głośników kolęd. Doszła do wniosku, że ludzie
biegną do środka, by uciec przed tym hałasem.

Regulujący temperaturę pomieszczenia komputer wskazywał dwadzieścia dwa stopnie, a mimo

to  w  olbrzymiej  hali  wirowały  płatki  sztucznego  śniegu.  W  witrynach  sklepowych  stały
poprzebierane  androidy.  W  warsztacie  pracowali  Mikołajowie  i  elfy,  renifery  szybowały  w
powietrzu  lub  tańczyły  na  dachach,  a  dzieci  o  złocistych  włosach  i  twarzach  aniołków
rozpakowywały błyszczące pudełka.

W innej witrynie chłopiec ubrany według najnowszej mody, w czarny kombinezon i jaskrawą

kurtkę, wykonywał skomplikowane ewolucje na desce latającej najnowszej  generacji  -  Flyer  6000.
Guzik przy szybie włączał głos, który reklamował możliwości sprzętu, informował o cenie i miejscu,
gdzie można go nabyć.

- Chciałabym pojeździć na czymś takim - westchnęła Peabody, idąc za Eve w stronę drzwi.

- Nie jesteś trochę za stara na zabawki?

- To nie jest zabawka, to przygoda - zaprotestowała Peabody, cytując słowa reklamy.

- Załatwmy to jak najprędzej. Nienawidzę takich miejsc.

background image

Drzwi do centrum handlowego otworzyły się przed nimi bezszelestnie, ukazując napis: Witamy

w Bloomingdale'u. Jesteś naszym najlepszym klientem.

Wewnątrz grała muzyka, lecz nieco ciszej, za to słychać było gwar rozmów, który wznosił się

ku sufitowi i krążącym pod nim aniołkom.

Była to świątynia konsumpcji. Na dwunastu piętrach królowały towary. Wśród tłumu klientów

uwijały  się  androidy  prezentujące  ubiory,  dodatki,  ozdoby  do  włosów  i  biżuterię.  Tuż  za  drzwiami
znajdowała  się  elektroniczna  mapa,  informująca  klientów,  gdzie  co  można  kupić.  Na  tych,  którzy
chcieli  robić  zakupy  w  towarzystwie  dzieci,  czekali  specjalni  licencjonowani  pomocnicy  do
wybierania  prezentów,  od  maluchów  po  starszaki,  natomiast  piętro  niżej  młodzież,  dziadkowie  i
babcie.  Za  niewielką  opłatą  można  było  wynająć  minipojazdy  do  przewożenia  ludzi,  zakupów,  lub
jednego i drugiego.

Android z mnóstwem warkoczyków w jaskrawych kolorach na głowie podszedł do nich z małą

kryształową buteleczką.

- Nie zbliżaj się do mnie - poleciła Eve.

- A ja chętnie spróbuję - Peabody odchyliła głowę, by mógł rozpylić jej perfumy na szyję.

- Nazywają się „Weź mnie” - zamruczał android. - Bądź pewna, że jeśli ich użyjesz, nikt nie

przejdzie obok ciebie obojętnie.

- Hmm. - Peabody nachyliła się w stronę Eve. - Co pani o tym sądzi?

Eve powąchała i pokręciła głową.

- Nie dla ciebie.

- Mnie się podobają - mruknęła asystentka.

-  Skoncentrujmy  się  na  tym,  po  co  tu  przyszliśmy  -  powiedziała  Eve,  chwytając  Peabody  za

rękę,  kiedy  ta  zatrzymała  się  przy  stoisku  z  kosmetykami,  przy  którym  modelce  malowano  właśnie
twarz jaskrawozłotym podkładem. - Poszukajmy męskiego działu. Może uda nam się dowiedzieć, kto
przedwczoraj obsługiwał Mariannę Hawley. Użyła karty kredytowej, muszą więc mieć jej dane.

- Dwadzieścia minut wystarczy mi na dokończenie świątecznych zakupów.

- Dokończenie? - Eve spojrzała na nią przez ramię, wchodząc na ruchomy chodnik prowadzący

na wyższe piętro.

- Tak. Zostało mi do kupienia tylko parę drobiazgów - Peabody wydęła wargi, po czym ugryzła

się w język, by powstrzymać uśmiech. - Pani pewnie nawet nie zaczęła?

- Jeszcze się zastanawiam nad wyborem.

background image

- Co podaruje pani mężowi?

- Zastanawiam się nad tym - powtórzyła Eve, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.

-  Mają  tu  wspaniałe  ciuchy.  -  Peabody  wskazała  na  rząd  androidów,  prezentujących  męską

garderobę.

- A Roarke szafę wielkości stanu Maine wyładowaną po brzegi.

- Czy dostał kiedyś od pani coś z ubrania?

Eve skuliła ramiona w geście obrony, zaraz jednak dumnie uniosła głowę.

- Nie jestem jego matką.

Peabody przystanęła przy androidzie w szarosrebrnej jedwabnej koszuli i czarnych skórzanych

spodniach.

- Byłoby mu w tym do twarzy. - Dotknęła rękawa koszuli. - Zresztą Roarke'owi we wszystkim

ładnie. - Spojrzała na Eve znacząco. - faceci uwielbiają, kiedy kobieta kupuje im ciuchy.

- Nie umiem sobie niczego kupić, a co dopiero komuś. - Oczami wyobraźni zobaczyła Roarke'a

na miejscu androida i gwałtownie odetchnęła. - A poza tym nie przyszłyśmy na zakupy.

Marszcząc  gniewnie  brwi,  podeszła  do  najbliższego  stanowiska  i  podsunęła  sprzedawcy

odznakę pod nos.

Odchrząknął i odrzucił w tył długie czarne włosy.

- Czym mogę służyć, komisarzu?

- Poruczniku. Kilka dni temu odwiedziła was niejaka Marianna Hawley. Chcę wiedzieć, kto ją

obsługiwał.

- Zaraz sprawdzę. - Popatrzył niespokojnie na boki. - Poruczniku, czy mogłaby pani schować tę

odznakę i zapiąć kurtkę, by zasłonić broń. Nasi klienci poczuliby się swobodniej.

Eve bez słowa wsunęła odznakę do kieszeni i naciągnęła kurtkę na ramiona.

-  Marianna  Hawley  -  powtórzył  z  wyraźną  ulgą.  -  czy  wie  pani,  jak  regulowała  należność?

Gotówka, kartą kredytową czy może miała u nas otwarty rachunek?

- Kartą kredytową. Kupiła dwie męskie koszule, jedwabną i bawełnianą, kaszmirowy sweter i

marynarkę.

-  Tak.  -  Podniósł  wzrok  znad  rejestru  klientów.  -  Przypominam  sobie.  Sam  ją  obsługiwałem.

Atrakcyjna  brunetka  około  trzydziestki.  Wybierała  prezenty  dla  swojego  partnera.  Tak...  -  Zamknął

background image

oczy. - Koszule, rozmiar piętnaście i pół, długość rękawa trzydzieści jeden cali. Sweter i marynarka,
czterdzieści dwa w klatce piersiowej.

- Ma pan dobrą pamięć - zauważyła Eve.

- To moja praca - odparł z uśmiechem. - Musze pamiętać twarze klientów, ich gusty i potrzeby.

Panna Hawley miała wyborny gust i przyniosła nawet zdjęcie holograficzne swojego partnera, byśmy
mogli sporządzić dla niego mapę kolorystyczną.

- Czy obsługiwał ją ktoś prócz pana?

- Nie w tym dziale. Zająłem się nią najlepiej, jak potrafiłem.

- Czy ma pan jej adres w rejestrze?

-  Tak,  oczywiście.  O  ile  sobie  przypominam,  to  zaproponowałem,  że  wszystkie  zakupy

prześlemy jej pod wskazany adres, ale wolała zabrać je ze sobą.

Roześmiała się i powiedziała, że to jej sprawia przyjemność. Bawiło ją kupowanie. - Spojrzał

na Eve z niepokojem. - czyżby zgłaszała jakieś zastrzeżenia?

- Nie. - Eve przyjrzała mu się z uwagą i już wiedziała, że traci czas. - Żadnych zastrzeżeń. Czy

zauważył pan może kogoś, kto się koło niej kręcił, rozmawiał z nią, obserwował?

-  Nie.  Co  prawda  był  wtedy  duży  ruch.  Mam  nadzieję,  że  nikt  nie  zaczepił  jej  na  parkingu.

Mieliśmy  kilka  przypadków  w  ostatnich  tygodniach.  Nie  rozumiem,  co  się  z  tymi  ludźmi  dzieje.
Przecież to Boże narodzenie.

- Mhm. Sprzedajecie stroje Świętego Mikołaja?

-  Świętego  Mikołaja?  -  Zamrugał  oczami.  -  Tak,  na  piątym  piętrze,  w  dziale  sezonowych

ubiorów.

-  Dzięki.  Sprawdź  to,  Peabody  -  poleciła  Eve,  odwracając  się  od  lady.  -  Zbierz  nazwiska  i

adresy  wszystkich  tych,  którzy  niedawno  kupili  lub  wypożyczyli  taki  strój.  Idę  na  dół  do  działu
biżuterii sprawdzić, kto zrobił tę spinkę. Tam się spotkamy.

- Tak jest.

Znając swoją asystentkę, Eve położyła Peabody ostrzegawczo dłoń na ramieniu.

- Piętnaście minut. Ani sekundy dłużej, bo przeniosę cię do ochrony.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, patrząc za oddalającą się szefową.

- Co za piła!

background image

 

Konieczność  przedarcia  się  przez  tłum  klientów  do  stoiska  z  biżuterią  na  drugim  piętrze  nie

poprawił nastroju Eve. Za szkłem połyskiwały najróżniejsze klejnoty, od kolczyków po obrączki na
brodawkowe  sutki.  Złoto,  srebro,  kolorowe  kamienie  o  wymyślnych  kształtach  i  płaszczyznach
wabiły kupujących swoim wyglądem.

Roarke ciągle obdarowywał ją różnymi precjozami. Nie rozumiała tego. Bezwiednie dotknęła

brylantowego  wisiorka  pod  koszulą.  Najwyraźniej  sprawiało  mu  przyjemność  oglądanie  jej,  gdy
miała na sobie kupioną przez niego biżuterię.

Nie mogąc się doczekać, aż ktoś z personelu zwróci na nią uwagę, przechyliła się przez ladę i

chwyciła za kołnierz najbliższego sprzedawcę.

- No, proszę pani! - Spojrzał na nią z gniewnym oburzeniem w niebieskich oczach.

- Poruczniku - poprawiła, wyciągając z kieszeni odznakę. - Może mi pan poświęcić chwilę?

- Naturalnie. - Wyprostował się i poprawił cieniutki srebrny krawat. - Czy mogę służyć?

- Czy sprzedajecie coś takiego? - Wyjęła z torby spinkę.

- To chyba nie nasze. - Pochylił się nad ladą. - bardzo ładna rzecz. Elegancka rzecz.

- Wyprostował się. - Nie będziemy mogli przyjąć jej z powrotem, chyba że pani ma paragon.

Nie sprzedajemy spinek.

- Nie chcę jej zwracać. Czy wie pan, gdzie można dostać taką rzecz?

- Sądzę, że w salonie jubilerskim. To mi wygląda na misterną robotę. Na terenie centrum jest

sześć pracownik jubilerskich. Może w którejś z nich ją rozpoznają.

- Doskonale. - Wrzuciła broszkę do torby i westchnęła.

- Czym jeszcze mogę służyć?

Eve  przystąpiła  z  nogi  na  nogę  i  przebiegła  wzrokiem  gablotę.  Jej  uwagę  zwróciły  trzy

splecione  sznureczki,  z  przymocowanymi  do  nich  błyszczącymi  kolorowymi  kamieniami  wielkości
kciuka. Wisiorek był krzykliwy i w niezbyt dobrym guście, ale doskonale pasował do Mavis.

- Tym. - Wskazała na interesujący ją drobiazg.

- Ach, chciałaby pani obejrzeć pogański wisiorek. Jest niezwykły, bardzo...

- Nie chcę go oglądać, lecz kupić. Proszę go zapakować, tylko szybko.

- Rozumiem. - Nie dał po sobie poznać zaskoczenia. - jak pani będzie płacić?

background image

Peabody podeszła w chwili, gdy Eve odbierała ozdobną czerwoną torebkę.

- A jednak - stwierdziła tonem wyrzutu.

- Ja nie oglądałam, tylko kupowałam, a to różnica. Ta spinka nie jest stąd. Facet najwyraźniej

wiem, co sprzedaje. Nie mam ochoty tracić tu więcej czasu.

- Nie wygląda na to, żeby pani go straciła - mruknęła Peabody.

- Sprawdzimy tę spinkę za pomocą komputera. Może Feeney będzie mógł się tym zająć.

- Co pani kupiła?

- Drobiazg dla Mavis. Nie martw się, dostaniesz coś ode mnie - dodała, widząc nadąsaną minę

Peabody.

-  Naprawdę?  -  Dziewczyna  natychmiast  się  rozjaśniła.  -  ja  już  mam  dla  pani  prezent.  Jest

zapakowany i w ogóle.

- Chwalipięta.

Peabody wskoczyła radośnie do samochodu.

- Spróbuje pani zgadnąć, co to jest?

- Nie.

- Dam pani wskazówkę.

- Weź się w garść. Zacznij przeglądać listę nazwisk tych, którzy kupili strój świętego Mikołaja.

Może coś z tego wyniknie.

- Tak jest. Dokąd jedziemy?

- Do agencji matrymonialnej „Szczęśliwy związek”. - Rzuciła Peabody znaczące spojrzenie. -

Tam też nie będziemy robić żadnych zakupów.

-  Psuje  pani  całą  zabawę...  poruczniku  -  dodała  służbiście  Peabody  i  zaczęła  oglądać  listę

nazwisk w notatniku cyfrowym.

 

W  samym  sercu  miasta,  przy  Piątej  Alei,  wznosił  się,  zabudowany  z  gładkiego  czarnego

marmuru,  pałac  rozkoszy.  Z  zewnątrz  przypominał  smukła  wieże  zwieńczoną  złotymi  balkonami  i
srebrzystymi ławkami, ozdobioną z czterech stron rurkami z przezroczystego szkła.

Wewnątrz  mieściły  się  salony  odnowy  biologicznej,  poprawy  samopoczucia  i  doznań

background image

erotycznych.  Bez  ruszania  się  z  miejsca  można  było  poddać  się  najróżniejszym  masażom,
korygującym lub zmieniającym sylwetkę, jak również zaspokajającym fantazje erotyczne.

Na tych, którzy woleli sami popracować nad swoim ciałem, czekały siłownie, wyposażone w

najnowocześniejsze  przyrządy  do  ćwiczeń.  Bardziej  pasywni  mogli  skorzystać  z  usług
doświadczonych konsultantów, którzy laserem lub ultradźwiękami likwidowali zbędne funty i cale.

Jedno piętro przeznaczone było na duchowe rozrywki, poczynając od pobudzania energii czakr

po lewatywy z kawy. Przeglądając tę bogatą i jakże różnorodną ofertę, Eve nie była pewna, czy ma
się śmiać, czy wstrząsać z oburzeniem.

Kąpiele błotne, nacieranie wodorostami, zastrzyki z łożyska owiec hodowanych na Alfie Sześć,

seanse  relaksacyjne,  podróże  wirtualne,  terapia  wizualna.  Lifting  twarzy  -  wszystko  to  oferowało
swoim klientom centrum rozkoszy na niezwykle korzystnych warunkach.

Kiedy twoje ciało i umysł osiągnęły doskonałość, można było pomyśleć o doborze właściwego

partnera lub partnerki, w czym pomagał doświadczony personel agencji matrymonialnej „Szczęśliwy
związek”.

Firma zajmowała trzy piętra budynku. Jej pracownice ubrane były w proste czarne uniformy, z

wszytymi  na  piersiach  małymi  czerwonymi  serduszkami.  Prócz  tego  musiały  odznaczać  się  urodą  i
sylwetką modelki.

Hall  przypominał  wnętrze  greckiej  świątyni  z  małymi  sadzawkami,  w  których  pływały  złote

rybki,  i  kolumnami  z  białego  marmuru,  ozdobionymi  pnącą  winoroślą,  dzielącą  przestrzeń  na
mniejsze  części.  Dla  klientów  zaplanowano  mnóstwo  niskich  miejsc  do  siedzenia,  przykrytych
poduszkami. Biuro recepcjonistki ukryto wśród rozłożystych palm.

- Potrzebuję informacji na temat jednej z waszych klientek.

Eve pokazała odznakę, na widok której powieki dziewczyny z recepcji zatrzepotały nerwowo.

- Nie wolno udzielać nam informacji o klientach. - Kobieta zagryzła wargę i musnęła palcem

serduszko wytatuowane pod okiem, przypominające czerwoną łzę. - Wszystkie nasze usługi są ściśle
poufne. Gwarantujemy pełną dyskrecję.

-  Jednej  z  waszych  klientek  już  to  nie  dotyczy.  To  sprawa  kryminalna.  W  ciągu  pięciu  minut

mogę  mieć  nakaz  rewizji.  Albo  otrzymam  potrzebne  informację,  albo  będziecie  mieć  na  karku
kontrolę.

-  Proszę  chwilę  zaczekać.  -  Dziewczyna  wskazała  im  miejsce  do  siedzenia.  -  Zawiadomię

moich szefów.

- Świetnie.

Eve odwróciła się, kiedy recepcjonistka włożyła słuchawkę z mikrofonem.

background image

- Jak tu pięknie pachnie - westchnęła Peabody. - Zresztą w całym budynku. - Pociągnęła nosem.

- Muszą coś wpuszczać do kanałów wentylacyjnych. Coś przyjemnego i uspokajającego. - Przysiadła
na złocistych poduszkach w pobliżu szemrzącej fontanny. - Chciałabym tu mieszkać.

- Ostatnio zrobiłaś się nieznośnie rozkoszna, Peabody.

- To święta tak na mnie działają. O rany, ale okaz. - Spojrzała z zachwytem na olśniewającą

urodę  mężczyzny  o  blond  włosach,  który  pojawił  się  w  hallu.  -  Po  co  takiemu  facetowi  agencja
matrymonialna?

- A właściwie komu jest potrzebna? To obrzydliwe.

-  Nie  wiem.  Może  pozwala  to  oszczędzić  czas,  uniknąć  kłopotów  i  rozczarowań.  -  Peabody

pochyliła się w przód, by przyjrzeć się lepiej mężczyźnie. - Może sama powinnam spróbować. A nuż
by mi się poszczęściło.

- On nie jest w twoim typie.

Peabody spochmurniała podobnie jak wówczas, kiedy Eve skrytykowała perfumy.

- Niby dlaczego? Chciałabym być w jego typie.

-  Tylko  spróbuj  z  nim  porozmawiać.  -  Eve  wsunęła  ręce  do  kieszeni  i  zaczęła  się  huśtać  na

piętach.  -  Ten  facet  kocha  tylko  siebie  i  wyobraża  sobie,  że  każda  kobieta,  która  zwróci  na  niego
uwagę, będzie patrzeć w niego jak obraz. Tak jak ty teraz. Już po dziesięciu minutach uznasz go za
potwornego nudziarza, bo on potrafi mówić  tylko  o  sobie:  o  swoim  wyglądzie,  o  tym,  co  robi  i  co
lubi. Byłabyś jego najnowszą zabawką.

Peabody  przyglądała  się  przez  chwilę  złocistowłosemu  adonisowi,  stojącemu  przy  ladzie

recepcyjnej.

- W porządku, to nie będziemy rozmawiać, tylko uprawiać seks.

- Pewnie okazałby się nędznym kochankiem. Gówno by go obchodziło, czy miałaś orgazm, czy

nie.

-  Już  na  sam  jego  widok  można  doznać  orgazmu.  -  Zaraz  jednak  westchnęła,  bo  wyjął  małe

srebrne lusterko i z wyraźnym zadowoleniem przyjrzał się swemu odbiciu. - Wkurza mnie, kiedy ma
pani rację.

-  Spójrz  na  tych  -  szepnęła  nagle  Eve.  -  Taki  blask  od  nich  bije,  że  przydałyby  się  osłony

przeciwsłoneczne.

-  Zupełnie  jak  Ken  i  Barbie  -  szepnęła,  lecz  zaraz  westchnęła,  widząc  zdziwione  spojrzenie

Eve. - Chryste, nie miała pani nigdy lalki Barbie? To czym się pani bawiła jako dziecko?

- Nigdy nie byłam dzieckiem - odparła z prostotą Eve i odwróciła się w stronę nadchodzącej

background image

pary.

Kobieta była szczupła w biodrach i miała pełne piersi, zgodnie z obowiązującą modą. Blond

włosy o srebrzystym odcieniu gęstą falą opadały na ramiona i biust. W gładkiej białej jak alabaster
twarzy  błyszczały  głęboko  osadzone  oczy  szmaragdowozielonej  barwy,  okolone  długimi  rzęsami  w
kolorze harmonizującym z jaśniejącymi niczym klejnoty tęczówkami. Pełne czerwone usta rozciągały
się w uprzejmym uśmiechu.

Jej  towarzysz  był  równie  oszałamiający,  miał  podobną  karnację,  jasnosrebrzyste  włosy,

zebrane w długi warkocz z wplecioną w środek złotą taśmą, szerokie ramiona i długie nogi.

W przeciwieństwie do personelu nie byli ubrani na czarno, lecz w gładkie białe kombinezony.

Biodra kobiety zdobiła przezroczysta czerwona szarfa.

- Jestem Piper - odezwała się, miękkim, aksamitnym głosem. - A to mój współpracownik Rudy.

Czym możemy służyć?

-  Potrzebuję  informacji  o  jednej  z  waszych  klientek.  -  Eve  ponownie  wyjęła  odznakę.  -

Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- Morderstwa? - Kobieta przycisnęła rękę do serca. - To okropne. Co ty na to, Rudy?

-  Oczywiście  chętnie  służymy  pomocą  -  powiedział  głębokim  barytonem.  -  Ale  może

porozmawiamy  o  tym  na  górze.  -  Wskazał  przezroczystą  kabinę  windy,  przy  której  stały  olbrzymie
białe azalie. - Jest pani pewna, że ofiara była naszą klientką?

-  Jej  partner  poznał  ją  przez  waszą  agencję.  -  Eve  weszła  do  środka,  nie  patrząc,  jak  winda

sunie w górę. Nigdy nie lubiła wysokości.

-  Ach  tak  -  westchnęła  Piper.  -  mamy  bardzo  wysoki  procent  udanych  związków.  Nie

przypuszczam, by kłótnia kochanków doprowadziła do tragedii.

- Jeszcze tego nie ustaliliśmy.

- To raczej niemożliwe. Bardzo starannie wszystkich sprawdzamy.

Winda stanęła i Rudy zaprosił gestem do wyjścia.

- W jaki sposób?

- Jesteśmy podłączeni do ComTracku.

Szli  teraz  cichym,  pomalowanym  na  biało  korytarzem  z  jasnozłotym  obramowaniem  i

ustawionymi wzdłuż ściany bukietami świeżych kwiatów w przezroczystych wazach.

- Każdego kandydata wprowadzamy do system - ciągnął Rudy. - Sprawdzamy jego przeszłość

małżeńską,  sytuację  finansową,  kartotekę  kryminalną  i  oczywiście  seksualne  preferencje.  Musi

background image

również  przejść  specjalny  test  na  osobowość.  Jakiekolwiek  zamiłowania  do  przemocy  natychmiast
go  eliminują.  Po  przeanalizowaniu  wszystkich  danych  dobieramy  odpowiedniego  partnera  czy
partnerkę.

Otworzył  drzwi  do  obszernego  biura  zaprojektowanego  w  odcieniach  oślepiającej  bieli  i

krzykliwej  czerwieni.  Ściana  widokowa  zabezpieczała  zarówno  przed  promieniami  słońca,  jak  i
przed hałasem.

- Jaki macie procent zboczeńców?

Piper zacisnęła piękne usta.

- Nie traktujemy seksualnych preferencji jako zboczenia, jeśli odpowiada to partnerom.

Eve lekko uniosła brwi.

-  A  może  bardziej  pasowałoby  tu  określenie  „przymus”?  Czy  macie  kogoś,  kto  lubi  stroić

partnera po stosunku?

Rudy odchrząknął i podszedł do szerokiego białego pulpitu.

-  Oczywiście  niektórzy  kandydaci  poszukują  czegoś,  co  nazwalibyśmy  ryzykownymi

doświadczeniami seksualnymi. Jak już mówiłem, kojarzymy ich z odpowiednimi partnerami.

- A z kom skojarzyliście Mariannę Hawley?

- Mariannę Hawley?

Spojrzał pytająco na Piper.

- Lepiej pamiętam twarze niż nazwiska.

Odwróciła  się  do  ekranu  ściennego,  podczas  gdy  Rudy  wprowadzał  nazwisko  do  komputera.

Chwile później pojawiła się na nim uśmiechnięta twarz Marianny.

-  A  tak,  pamiętam  ją.  Urocza  kobieta.  Bardzo  lubiłam  z  nią  pracować.  Szukała  towarzysza,

kogoś  wesołego,  z  kim  mogłaby  dzielić  zamiłowanie  do  sztuki...  Nie,  nie,  to  chyba  był  teatr.  -
Popukała kształtnym paznokciem w dolną wargę. - Była romantyczką, uroczo staroświecką.

Nagle jakby coś sobie uświadomiła, bo opuściła rękę.

- Została zamordowana, tak? Och, Rudy?

- Usiądź, kochanie.

Podszedł do niej, poklepał delikatnie po ręku i podprowadził do długiej kanapy z poduszkami

powietrznymi.

background image

-  Piper  bardzo  się  angażuje  w  sprawy  naszych  klientów  -  wyjaśnił  Eve.  -  Dlatego  jest  taka

wspaniała w tym, co robi. Zależy jej na nich.

- Mnie również, Rudy.

Głos  Eve  nie  wyrażał  żadnych  uczuć.  Rudy  jednak  omiótł  spojrzeniem  jej  twarz  i  cos  musiał

dostrzec, bo skinął głową.

-  W  to  nie  wątpię.  Przypuszcza  pani,  że  zabił  ją  ktoś,  z  kim  spotkała  się  za  pośrednictwem

naszej agencji?

- Sprawdzamy to. Potrzebne mi są nazwiska.

- Daj pani wszystko, czego potrzebuje, Rudy.

Piper otarła łzy.

- Chciałbym, ale odpowiadamy za naszych klientów. To są ich prywatne sprawy.

- Marianna Hawley też miała prawo do prywatności - odparła krótko Eve. - Tymczasem ktoś ją

zgwałcił  i  związał.  To  chyba  dobitnie  świadczy  o  naruszeniu  tego  prawa.  Wątpię,  czy  któryś  z
waszych klientów chciałby uczestniczyć w takim doświadczeniu.

Rudy gwałtownie wciągnął powietrze. Jego oczy zdawały się płonąć w nagle pobladłej twarzy.

- Ufam, że będzie pani dyskretna.

- Mogę pana zapewnić, że zrobię wszystko, co w mojej mocy - Odparła Eve.

ROZDZIAŁ 4

Sarabeth  Greenbalm  nie  miała  dobrego  dnia.  Przede  wszystkim  nie  znosiła  popołudniowej

zmiany  w  „Słodkim  Zakątku”.  Klientela  od  dwunastej  do  siedemnastej  składała  się  głównie  z
młodych urzędników, przychodzących tu na przedłużony lunch i zainteresowanych tanimi podnietami,
ze  szczególnym  naciskiem  na  słowo  „tani”.  Oblegający  scenę  tłum  mężczyzn  nie  miał  zbyt  wiele
gotówki, by rzucić coś striptizerce. Lubili jedynie pogapić się i pogwizdać.

Za pięć godzin harówy dostawała niecałą setkę gotówką i w żetonach kredytowych oraz z pół

tuzina  pijackich  propozycji.  Jednak  żadna  z  nich  nie  dotyczyła  małżeństwa,  a  małżeństwo  było  dla
Sarabeth najwyższym celem.

Nie  miała  szans  na  znalezienie  bogatego  męża  w  czasie  popołudniowych  występów  w  klubie

striptizu, nawet tak wysokiej klasy jak „Słodki Zakątek”. Co innego wieczorami, kiedy wiceprezesi
przyprowadzali  tu  na  godzinę  lub  dwie  ważnych  gości.  Wtedy  bez  trudu  zarabiała  patola,  a  jeśli
dochodziły  do  tego  specjalne  zamówienia,  mogła  tę  sumę  podwoić.  Najważniejsze  jednak  były  dla
niej wizytówki.

background image

Prędzej  czy  później  któryś  z  facetów  w  urzędowych  garniturach,  o  szerokich  uśmiechach

przyklejonych do ust i starannie wypielęgnowanych lepkich dłoniach, włoży jej na palec pierścionek
w zamian za przywilej obmacywania.

Było  to  częścią  planu,  który  opracowała  przed  pięciu  laty,  przenosząc  się  z  Allantown  w

Pensylwanii do Nowego Jorku. W Allantown nie dało się wyżyć ze striptizu. Zarabiała jedynie tyle,
by  nie  musieć  wystawać  na  ulicy.  Mimo  to  przeprowadzka  do  Nowego  Jorku  łączyła  się  z  dużym
ryzykiem ze względu na konkurencję znacznie od niej młodszych dziewczyn.

Przez pierwszy rok pracowała na dwie zmiany, czasami na trzy, jeżeli tylko mogła utrzymać się

na  nogach.  Wędrowała  od  jednego  klubu  do  drugiego,  oddając  czterdzieści  procent  zarobku
właścicielom lokali. Był to podły rok, ale odłożyła trochę grosza.

W drugim roku udało jej się w końcu zdobyć stałą posadę w renomowanym klubie. Zajęło jej

to  dwanaście  miesięcy,  lecz  wymościła  sobie  gniazdko  w  „Słodkim  Zakątku”.  W  trzecim  roku
wywalczyła  awans  z  bezimiennej  tancerki  na  solistkę,  sprytnie  wykorzystując  swoje  atuty.  Ale
straciła  też  prawie  pół  roku,  zanim  zdecydowała  się  przyjąć  propozycję  wspólnego  zamieszkania  z
szefem klubowych wykidajłów.

Może by w końcu do tego doszła, gdyby nie zginął w bójce w jednej z knajp, gdzie dorabiał,

ponieważ Sarabeth uparła się, że powinien mieć większe konto w banku, jeśli chce stale z nią sypiać.

Po  przemyśleniu  doszła  do  wniosku,  że  właściwie  dobrze  się  stało.  Kończył  się  czwarty  rok

pobytu w Nowym Jorku, a on miała czterdzieści trzy lata i coraz mniej czasu.

Nie  miała  nic  przeciwko  rozbieraniu  się.  Była  w  tym  cholernie  dobra  i  miała  niczego  sobie

figurę.

Natura  nie  poskąpiła  jej  urody,  obdarowując  pełnymi  piersiami,  które  nie  wymagały

powiększenia.  Jak  na  razie.  Miała  smukła  sylwetkę,  długie  nogi  i  jędrny  tyłeczek.  Tak,  wszystkie
niezbędne atuty były na swoim miejscu.

Musiała  włożyć  trochę  pieniędzy  w  twarz,  co  uznała  za  dobrą  inwestycję.  Urodziła  się  z

wąskimi  wargami,  krótkim  podbródkiem  i  niskim  czołem,  ale  kilka  wizyt  w  centrum  medycyny
plastycznej  skorygowało,  to  co  trzeba.  Teraz  miała  wydatne,  pełne  wargi,  zgrabny  podbródek  i
wysokie czoło. Jednym słowem wyglądała cholernie dobrze.

Problem jednak w tym, że spłukała się do ostatniej pięćsetki, musiała zapłacić komorne, a jakiś

napalony dupek podarł jej najlepsze figi, zanim zdążyła je zdjąć. Poza tym bolała ją głowa, stopy i
wciąż nie miała stałego partnera.

Nie  powinna  była  pakować  trzech  patoli  w  „Szczęśliwy  Związek”.  To,  co  wcześniej

wydawało się rozsądną inwestycją, okazało się niewypałem. Równie dobrze mogła tę forsę wyrzucić
w błoto. Tylko życiowi nieudacznicy korzystają z usług agencji matrymonialnych. A tacy przyciągają
jedynie sobie podobnych, myślała, wkładając krótki purpurowy szlafroczek.

background image

Po  spotkaniu  z  pierwszymi  dwoma  klientami  poszła  prosto  do  agencji  i  zażądała  zwrotu

pieniędzy. Popielatowłosa piękność nie była już taka słodziutka. Żadnych zwrotów, żadnych zażaleń,
oznajmiła stanowczo.

Przypominając sobie tę nieprzyjemną scenę. Sarabeth wzruszyła ramionami i poszła do kuchni.

Nie miała długiej drogi do pokonania, bo mieszkanie było trochę większe od garderoby w „Słodkim
Zakątku”.

Forsa przepadła i trzeba ją spisać na straty. Za to czegoś się nauczyła: musi polegać wyłącznie

na sobie.

Właśnie kiedy przeglądała raczej skąpą listę dań zakodowanych  w  autokucharzu,  rozległo  się

pukanie do drzwi. Mocniej otuliła się szlafroczkiem i walnęła pięścią w ścianę. Mieszkająca obok
para  prawie  co  noc  urządzała  awantury  albo  wściekle  się  pieprzyła.  Walenie  w  ścianę  i  tak  nie
pomogło, ale przynajmniej poprawiło jej samopoczucie.

Spojrzała  przez  wizjer,  po  czym  uśmiechnęła  się  jak  mała  dziewczynka.  Pośpiesznie

odblokowała zamki i otworzyła szeroko drzwi.

- Cześć, święty Mikołaju.

Błysnął wesoło oczyma.

- Wesołych Świąt, Sarabeth. - Potrząsnął wielkim pudłem owiniętym w srebrny papier i puścił

do niej oko. - Byłaś grzeczna?

Kapitan  Feeney  siedział  na  brzegu  biurka  Eve  i  chrupał  kandyzowane  migdały.  Miał

pomarszczoną  twarz  baseta,  szczeciniastą  grzywę  kasztanowych  włosów,  poprzetykanych  nitkami
siwizny. Na wygniecionej koszuli widniała rdzawa plama - ślad po zjedzonej w czasie lunchu zupie
fasolowej, a na brodzie małe nacięcie - ślad po porannym goleniu.

Sprawiał  nieszkodliwe  wrażenie,  ale  Eve  poszłaby  za  nim  wszędzie.  To  on  ją  wyszkolił  i

wszystkiego nauczył. Teraz jako kapitan pracujący w Sekcji Elektronicznej był dla niej nieocenionym
źródłem wiedzy.

-  Chciałbym  ci  móc  powiedzieć,  że  to  wyjątkowe  świecidełko.  -  Wrzucił  do  ust  kolejnego

migdała. - Tymczasem takie spinki sprzedaje dwanaście sklepów w mieście.

- A ile sztuk wchodzi w grę?

-  W  ostatnich  siedmiu  tygodniach  sprzedano  ich  czterdzieści  dziewięć.  -  Podrapał  się  po

brodzie, drażniąc mały strupek. - Mniej więcej po pięćset. W przypadku czterdziestu ośmiu były to
kredytowe transakcje, tylko za jedną ktoś zapłacił gotówką.

- Może właśnie no.

-  Bardzo  prawdopodobne.  -  Feeney  zajrzał  do  notatnika.  -  Spinkę  kupiono  na  Czterdziestej

background image

Dziewiątek w sklepie Sala z wyrobami ze złota i srebra.

- Sprawdzę to, dzięki.

- Nie ma za co. To wszystko? Wiesz, McNab pali się do pracy.

- McNab?

-  Chciałby  dla  ciebie  pracować.  Chłopak  jest  bystry,  mogłabyś  na  niego  zwalić  najgorszą

robotę.

Eve  przypomniała  sobie  młodego  policjanta  lubiącego  kolorowe  stroje,  o  bystrym  umyśle  i

inteligentnej twarzy.

- Robi do Peabody słodkie oczy.

- Myślisz, że ona nie da sobie z nim rady?

Eve zmarszczyła brwi, po czym wzruszyła ramionami.

-  Jest  już  przecież  dużą  dziewczynką.  Mogłabym  go  wykorzystać.  Rozmawiałam  z  byłym

mężem  ofiary.  Przeprowadził  się  do  Atlanty.  Ma  solidne  alibi  na  ten  dzień,  ale  nie  zaszkodzi
przyjrzeć mu się z bliska. Sprawdź, czy zarezerwował bilet do Nowego Jorku lub kontaktował się z
ofiarą.

- McNab może to zrobić z zamkniętymi oczami.

- To powiedz mu, żeby je otworzył i zaczął działać. - Podała mu dyskietkę. - Tu są wszystkie

informacje  na  temat  tego  eks  -  męża.  Przejrzę  teraz  listę  kandydatów,  którą  dali  mi  w  agencji
matrymonialnej, a potem niech on się nią zajmie.

-  Nie  rozumiem,  po  co  są  takie  agencje.  -  Pokręcił  głową.  -  W  moich  czasach  kobiety

poznawało się w tradycyjny sposób. Na przykład w barze.

Eve uniosła w górę brew.

- Tak poznałeś swoją żonę?

Uśmiechnął się.

- Dobry sposób, prawda? Zdradzę go McNabowi - powiedział wstając. - Nie powinnaś się już

zbierać, Dallas.

- Tak, za chwilę. Chciałabym jeszcze przejrzeć te nazwiska.

-  Jak  chcesz.  Ja  wychodzę.  -  Ruszył  w  stronę  drzwi,  wpychając  do  kieszeni  torebkę  z

migdałami. - czekamy z niecierpliwością na przyjęcie gwiazdkowe.

background image

Wpatrzona w ekran komputera, nawet nie odwróciła głowy.

- Jakie przyjęcie?

- U ciebie.

- Aha. - Zaczęła nerwowo szukać w pamięci, lecz na próżno.

- Nic o tym nie wiesz?

- Ależ skąd. - Zaraz jednak uśmiechnęła się. - jestem teraz gdzie indziej myślami.

Jeśli spotkasz Peabody, powiedz jej, że jest wolna.

- Dobra.

Przyjęcie,  pomyślała  z  westchnieniem.  Jak  tylko  się  odwróciła,  Roarke  wydawał  jakieś

przyjęcie albo gdzieś ją ciągnął. Pewnie znowu Mavis będzie jej ciosać kołki na głowie, żeby zajęła
się włosami, zrobiła masaż twarzy i całego ciała, i każe włożyć nową kreację zaprojektowaną przez
jej kochanka Leonardo.

Skoro musi bywać na tych cholernych przyjęciach, czemu nie może chodzić na nie tak jak stoi?

Bo  jest  żoną  Roarke'a  i  jako  waż  na  figura  musi  wyglądać  trochę  lepiej  niż  gliniarze  myślący
wyłącznie o morderstwie.

Pal diabli przyjęcie, ma teraz co innego do roboty.

- Komputer, lista kandydatów wybranych przez „Szczęśliwy Związek” dla Marianny Hawley.

Przetwarzanie.

Pierwszy z pięciu kandydatów: Dorian Marcell, nieżonaty, biały mężczyzna, trzydzieści pięć

lat.

Podczas  gdy  komputer  wyświetlał  dane,  Eve  przyglądała  się  wizerunkowi  mężczyzny  na

ekranie. Miał miłą twarz o nieśmiałym spojrzeniu. Lubił sztukę, teatr, stare filmy wideo, uważał się
za romantyka i szukał bratniej duszy. Jego hobby to fotografia i snowboard.

Nic specjalnego, ale trzeba będzie sprawdzić, co robił tej nocy, kiedy zamordowano Mariannę.

Drugi z pięciu kandydatów: Charles Monroe, nieżonaty, biały mężczyzna.

- Co? Komputer stop.

Eve  wpatrywała  się  w  ekran  z  uśmiechem  na  twarzy,  -  No  proszę,  Charles.  To  ci  dopiero

spotkanie.

background image

Z ekranu uśmiechała się do niej dobrze znana twarz. Poznała Charlesa Monroe'a jakiś rok temu

podczas  śledztwa  w  sprawie  o  morderstwo.  Wtedy  właśnie  spotkała  Roarke'a.  Charles  był
licencjonowaną  męską  prostytutką,  przystojną  i  czarującą.  Co  ta  nadziana  męska  dziwka  mogłaby
robić w agencji matrymonialnej?

- Wybraliśmy się na łowy, Charlie? Wygląda na to, że znów sobie porozmawiamy.

Komputer, trzeci kandydat.

Trzeci z pięciu kandydatów: Jeremy Vondoren, rozwiedziony...

- Poruczniku?

- Komputer stop. Tak?

Odwróciła się do stojącej w drzwiach Peabody?

- Kapitan Feeney powiedział, że nie jestem już pani potrzebna.

- Nie jesteś. Przejrzę tylko tę listę i też idę do domu.

- Kapitan... kapitan wspomniał, że zamierza wziąć pani do pomocy McNaba.

- Zgadza się. - Eve przekrzywiła głowę na bok i odchyliła się w tył na krześle.

Peabody starała się zapanować nad wyrazem twarzy. - Masz coś przeciwko temu?

- Nie... to znaczy... Poruczniku, przecież on wcale nie jest pani potrzebny. To taki upierdliwy

facet.

Eve uśmiechnęła się wesoło.

-  Nie  dla  mnie.  Musisz  chyba  trochę  nad  sobą  popracować,  Peabody.  Ale  nie  przejmuj  się,

większość czasu spędzi w Sekcji Elektronicznej. Rzadko będzie tu przychodził.

- Znajdzie jakiś sposób - mruknęła Peabody. - Już on umie się popisywać.

- Ale zna się na robocie. Poza tym... - Urwała bo zabrzęczał wideokom. - Cholera, po co ja tu

jeszcze sterczę. - Włączyła obraz. - Dallas.

Na ekranie pojawiła się szeroka, o twardych rysach twarz komendanta Whitneya.

-  Poruczniku,  mamy  morderstwo,  które  może  mieć  jakiś  związek  ze  sprawą  Hawley.  Na

miejscu są już mundurowi. Chciałbym, żeby się pani tym zajęła.

Adres Wschodnia sto dwanaście dwadzieścia trzy B lokal pięć D. Czekam na wstępny raport w

moim domowym biurze.

background image

- Tak jest, sir. Już jadę. - Złapała kurtkę, rzucając spojrzenie Peabody. - Niestety nie możesz

wyjść z pracy.

 

Policjant  stojący  przed  drzwiami  mieszkania  Sarabeth  miał  taki  wyraz  twarzy,  że  Eve  już

wiedziała, co zastanie w środku.

-  Posterunkowy  Carmichael  -  odezwała  się,  odczytując  jego  nazwisko  na  plakietce.  -  Co  tam

mamy?

-  Biała  kobieta,  tuż  po  czterdziestce,  nie  żyje.  Mieszkanie  jest  na  nazwisko  Sarabeth

Greenbalm.  Żadnych  śladów  włamania  czy  przemocy.  W  budynku  nie  ma  kamer  bezpieczeństwa,  z
wyjątkiem jednej przy wejściu. Mój partner i ja robiliśmy rutynowy objazd. O szesnastej trzydzieści
pięć  odebraliśmy  meldunek. Anonimowe  zgłoszenie.  Pod  wskazanym  adresem  byliśmy  o  szesnastej
czterdzieści dwa. Drzwi wejściowe i drzwi do mieszkania były odblokowane. Weszliśmy do środka
i znaleźliśmy ciało kobiety. Zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni i przekazaliśmy meldunek do centrali.

- Gdzie jest pański kolega?

- Poszedł odszukać gospodarza domu.

- Dobrze. Nie wpuszczajcie tu nikogo aż do odwołania.

- Tak jest.

Jego wzrok prześliznął się po Peabody, która uchodziła za pupilkę Dallas, i wszyscy spoglądali

na nią z mieszaniną zazdrości, niechęci i strachu. Czując na sobie jego spojrzenie, Peabody wtuliła
głowę w ramiona i weszła za Eve do mieszkania.

- Rekorder włączony, Peabody?

- Tak jest.

-  Porucznik  Eve  Dallas  z  asystentką,  obecne  na  miejscu  zbrodni  przy  Wschodniej  sto  jeden

dwa,  w  mieszkaniu  Sarabeth  Greenbalm.  -  Mówiąc  to  Eve  wyjęła  z  zestawu  polowego  pojemnik  z
ochraniaczami i włożyła je na ręce i nogi, po czym podała Peabody. Ofiarą jest biała kobieta, jeszcze
nie zidentyfikowana.

Podeszła  do  ciała.  Sypialnia  została  wydzielona  z  części  pokoju.  Stało  w  niej  wąskie  łóżko,

które  w  razie  potrzeby  można  było  złożyć.  Leżało  na  nim  prześcieradło  i  brązowy  koc  wytarty  na
brzegach.

Tym razem morderca posłużył się czerwonym łańcuchem choinkowym: owinął go niczym boa z

piór  wokół  szyi  ofiary  aż  do  kostek,  tak  że  przypomniała  udekorowaną  mumię.  Włosy  o
jasnofioletowym  odcieniu,  które  wzbudziłyby  zachwyt  Mavis  były  starannie  uczesane  i  zebrane  w
szpic  na  czubku  głowy.  Na  martwych  wargach  błyszczała  ciemnopurpurowa  szminka,  policzki

background image

pokrywał jasny róż, a powieki, aż do linii brwi, umalowane były jasnozłotym cienie.

Do  łańcucha,  tuż  przy  szyi,  przypięto  zielone  kółko  z  dwoma  ptaszkami,  złotym  i  srebrnym,

które stykały się dzióbkami.

- Turkawki, tak? - Eve przyjrzała się broszce. - Przesłuchałam tę piosenkę.

Drugiego  dnia  jego  miłość  ofiarowuje  mu  dwie  turkaweczki.  -  Delikatnie  dotknęła

umalowanego  policzka.  -  Makijaż  jeszcze  świeży.  Założę  się,  że  wyszedł  stąd  zaledwie  przed
godziną.

Odsunęła  się  od  ciała  i  wyciągnęła  podręczny  wideokom,  by  połączyć  się  z  Whitneyem  i

wezwać ekipę śledczą.

 

Kiedy  przyjechała  do  domu,  była  prawie  północ.  Ramię  dawało  o  sobie  znać,  lecz  taki  ból

mogła znieść. Najgorsze było to, że czuła się potwornie zmęczona. Policyjny diagnozer powiedziałby
zapewne,  że  regeneracja  organizmu  trwała  zbyt  krótko.  Powinnam  odpoczywać  dziesięć  dni  dłużej.
Zbyt szybko wróciła do pracy.

Nie chcąc psuć sobie humoru, odsunęła od siebie kłopotliwe myśli.

Kiedy  weszła  do  ciepłego  domu,  uświadomiła  sobie,  że  jest  głodna.  Przydałby  się  batonik,

pomyślała, przecierając dłońmi twarz.

- Gdzie jest Roarke? - spytała komputera przy drzwiach.

Roarke jest w swoim pokoju.

Pewnie  jak  zwykle  pracuje,  pomyślała,  wchodząc  po  schodach  na  górę.  Ten  człowiek

najwyraźniej nie potrzebował snu. Będzie wyglądał równie świeżo jak dziś rano.

Zostawił drzwi otwarte, wystarczyło więc jedno spojrzenie, by przekonać się, że miała rację.

Siedział przy wielkim lśniącym pulpicie, patrząc w monitor i przekazując polecenia przez wideokom.
Obok cicho szumiał faks.

Wyglądał  jak  uosobienie  seksu.  Gdyby  tylko  mogła  oszukać  głód  batonikiem,  miałaby  dość

energii, by to wykorzystać.

- Czy ty nigdy nie masz dość? - spytała, wchodząc do pokoju.

Obejrzał się, uśmiechnął, po czym odwrócił do wideokomu.

- Dopilnuj, by wprowadzono te poprawki. Resztą zajmiemy się jutro - powiedział i rozłączył

się.

background image

- Nie musiałeś sobie przerywać - powiedziała. - Chciałam tylko dać ci znak, że wróciłam.

- Umilałem sobie czas, czekając na ciebie. - Przekrzywił głowę i spojrzał na nią z uwagą. - Nic

nie jadłaś, prawda?

- Mam ochotę na batonika. Znajdzie się jakiś?

Wstał  podszedł  do  autokucharza.  Chwilę  później  wyjął  z  podajnika  zieloną  czarkę  parującej

zupy.

- To nie jest batonik.

- Najpierw trzeba nakarmić kobietę, a potem dziecko.

Postawił zupę na stole i nalał sobie brandy.

Podeszła, powąchała zupę i poczuła, że ślinka napływa jej do ust.

-  Pachnie  nieźle  -  stwierdziła  i  zabrała  się  do  jedzenia.  -  A  ty  jadłeś?  -  spytała  z  pełnymi

ustami  i  niemal  jęknęła  z  zachwytu,  kiedy  postawił  przed  nią  talerz  z  gorącym  chlebem.  -  Musisz
przestać się mną zajmować.

- To jedna z moich małych przyjemności. - Usiadł obok niej i sącząc brandy, przyglądał się, jak

gorący  posiłek  przywraca  kolor  jej  policzkom.  -  Tak,  jadłem,  ale  nie  pogardziłbym  kawałkiem
chleba.

- Mhm. - Przełamała kromkę na dwie części i podała mu jedną. Jak w domu, pomyślała. Dzielą

się zupą i chlebem po długim dniu pracy.

- Roarke Industries wzrosło wczoraj o osiem punktów, tak?

Uniósł w górę brew.

- Osiem siedemdziesiąt pięć. Czyżbyś zaczęła się interesować giełdą, poruczniku?

-  Po  prostu  trzymam  rękę  na  pulsie.  Jeśli  twoje  notowania  spadną,  pewnie  będę  zmuszona

sprzedać cię po cenach dumpingowych.

- Poruszę tę kwestię na najbliższym zebraniu udziałowców. Chcesz wina?

- Chcę. Zaraz sobie naleję.

- Jedz zupę. Ja się tym zajmę.

Podszedł  do  szafki  i  wyjął  z  niej  otwartą  już  butelkę.  Kiedy  nalewał  wino  do  kieliszka,  Eve

kończyła zupę, z trudem powstrzymując się przed wylizaniem czarki. Było jej dobrze i ciepło. Jak w
domu.

background image

- Roarke, czy my urządzamy przyjęcie?

- Pewnie tak. Kiedy?

- Nie wiem kiedy. - Zmarszczyła brwi. - Gdybym wiedziała, tobym nie pytała.

Feeney wspomniał coś o gwiazdkowym przyjęciu.

- Dwudziestego trzeciego grudnia. Tak, urządzamy przyjęcie.

- Po co?

- Kochana Eve. - Pocałował ją w czubek głowy i usiadł. - Bo są święta.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Chyba mówiłem.

- Nie pamiętam.

- Masz swój kalendarz?

Mrucząc pod nosem, wyjęła z kieszeni cyfrowy kalendarz i wystukała datę. Przy niej, czarno na

białym,  widniała  informacja  o  przyjęciu,  poprzedzona  jej  inicjałami,  które  dowodziły,  że  sama  ją
wprowadziła.

- Och!

- Jutro przywiozą choinki.

- Choinki?

- Tak. Będziemy mieć jedną w hallu i kilka w sali balowej. Ale pomyślałem, że moglibyśmy

postawić sobie mniejszą w sypialni. Sami ją ubierzemy.

Uniosła w górę brwi.

- Chcesz ubierać choinkę?

- Chcę.

- Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nigdy w życiu nie ubierałam choinki.

- Ja też nie. Może kiedyś w dzieciństwie. To będzie nasza pierwsza.

Ciepło,  które  poczuła  wokół  serca,  nie  miało  nic  wspólnego  z  gorącą  zupą  czy  winem.

Uśmiechnęła się.

background image

- Pewnie nic nam nie wyjdzie.

Wziął ją za rękę.

- Pewnie tak. Lepiej się czujesz?

- Znacznie lepiej.

- Opowiesz mi o tym, co się dziś wydarzyło?

Ścisnęła go mocniej za rękę.

- Opowiem.

Wstała, bo łatwiej jej się myślało na stojąco.

-  Popełnił  kolejne  morderstwo  -  zaczęła.  -  ta  sama  metoda.  Zarejestrowały  go  kamery

bezpieczeństwa. Przebrany za świętego Mikołaja, z wielkim srebrnym pudłem obwiązanym wstążką.
Zostawił broszę, dwa ptaszki w kółku.

- Turkawki.

- Tak... lub coś w tym rodzaju. Nie mam pojęcia, jak wyglądają te cholerne turkawki. Żadnych

śladów  włamania  czy  przemocy.  Pewnie  toksykologia  wykaże,  że  była  odurzona.  Została
skrępowana, prawdopodobne zakneblowana, bo mieszkanie nie było dźwiękoszczelne. Na języku i w
ustach miała kilka włókien, ale nie znaleźliśmy knebla.

- Zgwałcona?

- Tak samo jak pierwsza. Na piersi miała świeży tatuaż: Mojej miłości. Owinął ją czerwonym

łańcuchem  choinkowym,  umalował  twarz,  uczesał.  Łazienka  była  najczystszym  pomieszczeniem  w
mieszkaniu. Prawdopodobnie sam się najpierw umył, a potem po sobie posprzątał. Nie żyła zaledwie
od  godziny,  kiedy  tam  przyjechała.  Zgłoszenia  dokonano  z  automatu  niedaleko  jej  domu.  W  oczach
Eve pojawiło się rozdrażnienie. Roarke wstał i wziął do ręki oba kieliszki.

- Kim ona była?

- Striptizerką występującą w „Słodkim Zakątku”. To wysokiej klasy klub w West Side.

-  Tak,  wiem,  gdzie  to  jest.  -  Kiesy  odwróciła  się  z  podejrzliwym  wyrazem  twarzy,  podał  jej

kieliszek z winem. - Tak się składa, że jestem jego właścicielem.

- Nienawidzę, kiedy to mówisz. - Uśmiechnął się w odpowiedzi a ona głośno westchnęła. - Tak

czy owak, pracowała tego dnia po południu i wyszła stamtąd przed piątą. Z tego co wiemy, poszła
prosto  do  domu.  O  szóstej  przeglądała  autokucharza  i  w  tym  mniej  więcej  czasie  kamera
zarejestrowała  tego  drania  wschodzącego  do  budynku.  -  Utkwiła  wzrok  w  kieliszku.  -  Nie  zdążyła
nawet zjeść kolacji.

background image

- Facet szybko działa.

- I dobrze się przy tym bawi. Wygląda na to, że chce wyrobić normę do Nowego Roku. Muszę

przejrzeć jej wideokom, sprawdzić stan finansów i personalia. Muszę też dowiedzieć się czegoś o tej
broszce. Wciąż stoję w miejscu. Co, do cholery, może łączyć słodką urzędniczkę ze striptizerką?

- Znam ten ton - powiedział i podszedł do pulpitu. - Zobaczymy, co się da zrobić.

- Nie prosiłam cię o to, żebyś coś zrobił.

Rzucił jej krótkie spojrzenie.

- Ale dałaś do zrozumienia. Jak ona się nazywa?

- Nieprawda. Sarabeth, pisane razem, bez „h” w środku, Greenbalm. - Podeszła do niego. - po

prostu głośno myślałam. West sto dwanaście, dwadzieścia trzy B.

- Mam, Co chcesz wiedzieć najpierw?

- Widokom mogę przejrzeć jutro rano. Zacznij od danych personalnych lub finansowych.

- Finansowe zajmą więcej czasu. Zacznijmy od tego.

-  Tylko  bez  żadnych  sztuczek  -  ostrzegła  Eve  i  roześmiała  się,  kiedy  otoczył  ją  ramieniem  w

talii i przyciągnął do siebie.

-  A  niby  dlaczego?  Wybierz  Sarabeth  Greenbalm  -  poleciła  i  musnął  wargami  szyję  Eve.  -

Miejsce  zamieszkania:  West  sto  dwanaście.  -  Objął  dłonią  jej  pierś.  -  Wszystkie  dane  finansowe,
zaczynając od najnowszych.

Przetwarzanie.

- No tak. - Musnął jej dolną wargę. - chyba jednak zbyt mało. Dane gotowe, poruczniku.

Odchrząknęła, próbując złapać oddech.

- Dobry jesteś. - Westchnęła głęboko. - Naprawdę dobry.

- Wiem - odparł i widząc, że nie odzyskała jeszcze równowagi, posadził ją sobie na kolanach.

- Hej, ja tu pracuję.

- Ja też. - Obrócił Eve w stronę ekranu i zaczął pieścić jej kark. - Ty pracujesz nad tym, a ja

nad tym.

- Nie mogę pracować, kiedy... - Skuliła się, tłumiąc chichot, i spróbowała skoncentrować się

na  informacjach  widocznych  na  monitorze.  -  najwięcej  wydawała  na  komorne,  a  potem  na  ubrania.

background image

Kupowała  przeważnie  markowe  ciuchy.  Przestań!  -  Trzasnęła  go  po  palcach,  które  zdążyły  rozpiąć
jej koszulę.

- Niepotrzebna ci koszula do przeglądania danych - stwierdził z nieodpartą logiką.

-  Uważaj  kolego,  bo  poczęstuję  cię...  -  Skoczyła  na  równe  nogi,  a  Roarke  cicho  zaklął  pod

nosem. - A niech to! To jest właśnie to ogniwo łączące. Sukinsyn.

Roarke spojrzał z rezygnacją na ekran.

- Gdzie?

-  Tu.  Przed  sześcioma  tygodniami  przekazała  drogą  elektroniczną  trzy  tysiące  na  konto

„Szczęśliwego  związku”.  -  W  jej  oczach  płonęła  siła,  lecz  nie  namiętność.  -  To  nie  jest  zbieg
okoliczności.  Oba  te  morderstwa  łączy  wspólna  nić.  Muszę  sprawdzić  jej  partnerów  -  mruknęła,  a
widząc pytający wzrok Roarke'a, pokręciła głową. - Nie, zrobimy to oficjalnie. Jutro do nich pójdę i
dostanę listę.

- Nie zajęłoby mi to wiele czasu, gdybym się w to włączył.

-  Ale  to  nielegalne.  -  Usiłowała  zachować  powagę,  kiedy  wyszczerzył  do  niej  zęby  w

uśmiechu. - poza tym to nie twoja sprawa. Ale doceniam dobre chęci.

- Jak bardzo?

Stanęła między jego nogami i spojrzała mu w oczy.

- Na tyle, żeby pozwolić ci zająć się mną. - usiadła mu na kolanach. - A ja zajmę się tobą.

- A może... - Wsunął dłoń w jej włosy i przyciągnął ku sobie. - Zrobimy to wspólnie?

- Zgoda.

ROZDZIAŁ 5

Eve  siedziała  w  swoim  domowym  biurze  i  porządkowała  dane.  Przez  ścianę  widokową

wpadało  do  pokoju  blade  zimowe  słońce.  Zamierzała  przed  południem  przekazać  raport
komendantowi, lecz brakowało jej jeszcze kilku informacji.

-  Komputer  start.  Dane  na  temat Agencji  matrymonialnej  „Szczęśliwy  Związek”,  Piąta Aleja,

Nowy Jork.

Przetwarzanie.  „Szczęśliwy  Związek”,  założony  w  2052,  adres  Piąta  Aleja,  właściciele  i

zarządzający Rudy i Piper Hoffman.

- Stop, potwierdź. Właścicielami agencji są Rudy i Piper Hoffman?

background image

Potwierdzam. Rudy i Piper Hoffman, bliźnięta, wiek 28 lat, zamieszkali przy Piątej Alei 500.

kontynuować przekaz danych o „Szczęśliwym Związku”.

- Nie. Pełne dane na temat właścicieli.

Przeszukiwanie.

Kiedy  komputer  grzebał  w  pamięci,  Eve  poszła  zrobić  sobie  kawę.  Bliźnięta,  myślała,

programując autokucharza. Brat i siostra. A ona wzięła ich za kochanków. Przypominając sobie, jak
się  dotykali,  jak  poruszali,  jak  na  siebie  patrzyli,  zaczęła  się  zastanawiać,  czy  przypadkiem  i  ona  i
komputer nie mają racji. Nie była to jednak przyjemna myśl.

Kątem oka dostrzegła ruch przy drzwiach i po chwili stanął w nich Roarke w całej okazałości.

- Dzień dobry. Wcześnie wstałaś.

-  Chciałam  przygotować  wstępny  raport  dla  Whitneya.  -  Wyjęła  z  podajnika  kubek  z  kawą  i

odrzuciła włosy z twarzy. - Chcesz kawy?

-  Tak,  proszę.  -  Wyjął  jej  kubek  z  ręki  i  uśmiechnął  się,  kiedy  zmarszczyła  brwi.  -  Przez

większą część dnia będę na spotkaniach.

- Nic nowego - mruknęła i zamówiła drugą kawę.

- Ale możesz się ze mną skontaktować, jeśli będę ci potrzebny.

Chrząknęła i odwróciła się, kiedy komputer zasygnalizował wykonanie polecenia.

-  W  porządku.  Mam...  -  Urwała  zaskoczona,  bo  Roarke  chwycił  ją  za  przód  koszuli  i

przyciągnął do siebie. - Hej, co... Komputer stop! - poleciła i przytuliła się do męża.

- Ładnie pachniesz. - Ukrył twarz w jej włosach.

- To tylko mydło.

- Wiem.

-  Przestań  -  powiedziała,  czując  w  skroniach  gwałtowne  pulsowanie.  -  mam  robotę  -

wymruczała, lecz otoczyła Roarke'a ramionami.

- Ja też. Tęskniłem za tobą, Eve. - Odstawił kubek, by moc ją trzymać w objęciach.

- Chyba oboje byliśmy ostatnio bardzo zajęci. - Jak dobrze czuć go przy sobie. - Nie mogę się

już wycofać z tej sprawy.

-  Wcale  tego  nie  oczekuję.  -  Otarł  się  policzkiem  o  jej  policzek.  -  I  nie  chciałbym,  żebyś

zrezygnowała - dodał, choć pragnął czegoś wręcz przeciwnego. - Cieszę się, że mogę ukraść choć tak

background image

krótką chwilę. - Musnął ustami jej wargi. - Zawsze miałem dobrą rękę do kradzieży.

- Nie musisz mi tego przypominać - uśmiechnęła się i objęła dłońmi jego twarz.

Stojąca w drzwiach Peabody znieruchomiała. Nie mogła już się wycofać, nie mogła też wejść

do  pokoju.  Chociaż  nie  robili  niczego  szczególnego,  Roarke  trzymał  ręce  na  ramionach  Eve,  a  ona
obejmowała  dłońmi  jego  twarz,  w  ich  postawie  było  coś  tak  intymnego,  że  Peabody  oblała  się
rumieńcem i poczuła w sercu ukłucie zazdrości.

Nie  bardzo  wiedząc,  jak  się  zachować,  zrobiła  jedyną  rzecz,  jaka  przyszła  jej  do  głowy:

wydała z siebie ciche wstydliwe chrząknięcie.

Roarke zsunął ręce wzdłuż ramion Eve i uśmiechnął się w stronę drzwi.

- Dzień dobry, Peabody, kawy?

- Eee, tak, proszę. Hmm... Strasznie dziś zimno.

- Naprawdę? - powiedział, gdy tymczasem Eve wróciła do komputera.

- Tak, ale nie będzie chyba wielkiego mrozu. Za to popołudniu może padać śnieg.

- A ty co, jesteś dyżurnym synoptykiem? - zapytała Eve, mierząc wzrokiem asystentkę. Peabody

miała krwisty rumieniec na twarzy, maślane spojrzenie i drżącymi palcami szarpała guziki munduru. -
Źle się czujesz?

- Nie, nic mi nie jest. Dzięki - dodała, kiedy Roarke podał jej kubek z kawą.

- Nie ma za co. Zostawiam was.

Kiedy wyszedł, Peabody westchnęła.

- Nie wiem, jak udaje się pani zachować zimną krew, kiedy on patrzy na panią w taki sposób.

- Bo trzymam swoje hormony na wodzy.

Niezrażona cierpkim tonem jej głosu, Peabody podeszła do Eve.

- Jak to jest?

-  Z  czym?  -  Eve  uniosła  wzrok  i  wzruszyła  niepewnie  ramionami  na  widok  płonących  oczu

asystentki. - Peabody, robota czeka.

-  Czy  nie  o  to  chodzi?  -  ciągnęła  asystentka.  -  czy  nie  tego  szukały  te  dwie  zamordowane

kobiety? Eve otworzyła usta, po czym je zamknęła. Spojrzała w stronę drzwi i spostrzegła, że Roarke
nie zablokował zamka z drugiej strony.

background image

- To jest więcej niż myślisz - usłyszała nagle swój głos. - To wszystko zmienia i tworzy nowe

wartości. Może już nigdy nie będziesz taka sama, a może jakaś cząstka ciebie obawia się, co będzie,
jeśli... Ale on nigdy nie odejdzie. Wystarczy wyciągnąć rękę i już go czujesz przy sobie. - Wsunęła
dłonie  do  kieszeni,  dziwiąc  się  w  duchu  własnym  słowom.  -  czy  znajdziesz  to  coś,  wprowadzając
dane do komputera i pozwalając, by wybrał ci partnera na podstawie cech charakteru i stylu życia?
Nie wiem. Ale mamy dwie ofiary, kobiety, które uznały, że warto spróbować. Przysuń sobie krzesło,
Peabody, i zobaczymy, co my tu mamy.

- Tak jest.

-  Sprawdźmy  dokładnie  Jeremy'ego  Vandorena.  Zostawmy  instynkt  na  boku.  Musimy  mieć

stuprocentową pewność. Kiedy sprawdzimy wszystkich kandydatów Hawley, złożymy kolejną wizytę
w „Szczęśliwym Związku”.

- Detektyw McNab melduje się na rozkaz.

Eve  obejrzała  się  i  zobaczyła  stojącego  w  progu  Iana  McNaba.  Na  jego  przystojnej  twarzy

jaśniał  szeroki,  pełen  zadowolenia  uśmiech.  Mężczyzna  ubrany  był  w  długą,  sięgającą  kolan
marynarkę  w  kolorze  zwiędłej  fuksji  włożoną  na  zielony  kombinezon.  Długie  złocistoblond  włosy
przytrzymywała opaska w biało - czerwono - zielone paski.

Eve westchnęła cicho, widząc, jak Peabody sztywnieje.

- Jak leci, McNab?

- Doskonale, poruczniku. Cześć, Peabody. - Mrugnął do niej szelmowsko i przysiadł na brzegu

biurka. - Kapitan Feeney powiedział, że mogę się pani przydać w tej sprawie ze świętym Mikołajem.
A więc jestem. Macie coś do jedzenia?

- Zobacz, co tam znajdziesz w autokucharzu.

-  Super.  Praca  z  panią  to  same  korzyści.  -  Poruszył  brwiami  patrząc  znacząco  na  Peabody,  i

podszedł go autokucharza.

- Jeśli już zatrudniła pani tego bęcwała, to czemu go pani nie posłała do Sekcji Elektronicznej?

- spytała szeptem Peabody.

- Bo lubię cię denerwować, Peabody. To mój jedyny cel w życiu. Skoro już tu jesteś, McNab,

przeanalizuj te dane. My z Peabody musimy wyjść.

-  Proszę  je  tylko  przygotować  -  powiedział,  odgryzając  potężny  kęs  kanapki  z  dżemem

borówkowym.

- Kiedy skończysz się opychać, przejrzyj nazwiska z pliku Hawley.

- Wczoraj wieczorem zająłem się jej byłym mężem - odparł z pełnymi ustami. - Jak dotąd nie

znalazłem żadnej luki w jego alibi.

background image

- Dobra. - Umiała docenić szybkie działanie, lecz nie chcąc oglądać nadąsanej miny Peabody,

zrezygnowała z pochwały. - Prześlę ci następną listę kandydatów. Przejrzyj ją i porównaj z pierwszą
listą.  Sprawdź  również  rodzeństwo  Hoffmanów,  Rudy'ego  i  Piper.  Potrzebny  mi  jakiś  punkt
zaczepienia. I sprawdź również tę broszkę.

Odwróciła się do komputera, wywołała materiał dowodowy i wyświetliła hologram broszki.

- Chcę wiedzieć, kto ją zrobił, ile takich wykonano, gdzie je można kupić, ile ich sprzedano i

komu. Porównaj te dane z danymi na temat spinki, którą znaleziono we włosach Hawley. Wszystko
jasne, McNab?

Przełknął pospiesznie kanapkę, po czym dotknął palcem skroni.

- Tak jest.

-  Jeśli  znajdziesz  mi  nazwisko,  które  pojawi  się  na  obu  listach  i  pasuje  do  świecidełek,  to

dopilnuje, żebyś do końca życia dostawał każdego dnia kanapki z dżemem borówkowym.

- Kusząca perspektywa. - Strzelił palcami. - Już się zabieram do roboty.

-  Jedziemy,  Peabody.  -  Eve  wstała  od  biurka  i  chwyciła  torbę.  -  Tylko  nie  przeszkadzaj

Roarke'owi, McNab - ostrzegła i wyszła z pokoju.

- Świetnie wyglądasz, mała - zawołał chłopak za Peabody.

W odpowiedzi wydała z siebie serię fuknięć, co sprawiło mu wyraźną przyjemność.

- W Sekcji Elektronicznej jest tylu detektywów z klasą - stwierdziła Peabody, kiedy schodziły

po schodach. - Dlaczego nam musiał się trafić taki dupek?

-  Po  prostu  szczęśliwy  traf.  -  Eve  chwyciła  wiszącą  na  balustradzie  kurtkę  i  włożyła  ją,

kierując się ku drzwiom. - Cholera, ale mróz.

- Powinna pani mieć coś cieplejszego, poruczniku.

-  Przyzwyczaiłam  się  do  tej  kurtki  -  odparła  i  pospiesznie  wskoczyła  do  wnętrza  pojazdu.  -

Ogrzewanie - poleciła. - Dwadzieścia cztery stopnie.

- Uwielbiam ten wóz. - Peabody wsunęła się na siedzenie obok. - Wszystko w nim działa.

- Tak, ale brakuje mu charakteru - stwierdziła Eve, lecz mimo to spojrzała z przyjemnością na

Widokom sygnalizujący połączenie. - Spójrz na to. Obraz - rozkazała, mijając bramę posesji.

-  Dallas,  Dallas!  Niech  to  szlag!  -  Na  ekranie  pojawiła  się  atrakcyjna  twarz  reporterki

telewizyjnej Nadine Furst, na której malowała się irytacja. - Nie złapałam cię w domu, Summerset
powiedział, że jesteś w drodze do czegoś tam. Zgłoś się, do diabła!

background image

- Ani mi się śni.

- Nic nie słyszę. Te wozy, którymi wy, gliniarze, jeździcie, ciągle nawalają.

Peabody i Eve wymieniły rozbawione spojrzenia.

- Pewnie coś już wywąchała - mruknęła Peabody.

-  Jasne,  że  tak  -  przyznała  Eve.  - A  teraz  ona  chce  wyciągnąć  ode  mnie  jakieś  informacje  do

porannych wiadomości, a potem będą jej potrzebne następne do popołudniówki.

-  Dallas,  potrzebuję  informacji  na  temat  tych  dwóch  kobiet,  które  zamordowano.  Czy  te

zabójstwa  coś  łączy?  Dallas,  bądź  kumpelką.  Muszę  mieć  coś  wystrzałowego  do  porannych
wiadomości.

- A nie mówiłam? - stwierdziła z satysfakcją Eve, manewrując między pojazdami.

- Odezwij się. Mam nóż na gardle.

- A mnie serce krwawi - prychnęła Eve, kiedy Nadine się rozłączyła.

- Lubię ją - stwierdziła Peabody.

-  Ja  też.  Jest  uczciwa  i  dobra  w  tym,  co  robi.  Ale  to  nie  znaczy,  że  będę  podsuwać  jej

gotowiznę.  Jeśli  przetrzymam  ją  kilka  dni,  to  sama  zacznie  kopać.  Zobaczymy,  co  będzie  miała  na
wymianę.

- Sprytne posunięcie. I to właśnie podoba mi się w pani. Co zaś tyczy się McNaba...

-  Daj  spokój,  Peabody  -  przerwała  jej  Eve  i  ustawiła  pionowy  start,  kierując  się  w  stronę

parkingu przy Piątej Alei.

Kiedy znalazły się w windzie, Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i mężnie zniosła podróż

na piętro, gdzie mieściło się biuro „Szczęśliwego Związku”.

Za biurkiem siedział młody bóg z barami jak góry, karnacją o barwie szwajcarskiej czekolady i

oczami jak antyczne złote monety.

- Przestań się trząść - mruknęła do Peabody. - Przekaż Rudy'emu i Piper, że porucznik Dallas z

asystentką chcą się z nimi widzieć - poleciła młodzieńcowi.

Uśmiechnął się marzycielsko.

- Przykro mi, poruczniku, ale Rudy i Piper mają właśnie spotkanie z klientem.

- Powiedz im, że czekamy - nie ustępowała Eve - i że ubyła im kolejna klientka.

background image

- Oczywiście. - Wskazał ręką na miejsce do siedzenia. - proszę się rozgościć i zamówić coś do

picia.

- Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.

Zanim Peabody zdążyła zamówić krem porzeczkowy, w hallu pojawili się Rudy i Piper.

Ubrani na biało, tym razem w sięgające kostek płaszcze. Kombinezon Piper ożywiała błękitna

jedwabna apaszka. Oboje mieli po jednym złotym kolczyku w uchu. Na ich widok dreszcz przebiegł
Eve po plecach.

-  Poruczniku  -  odezwał  się  Rudy,  opierając  dłoń  na  ramieniu  Piper  -  jesteśmy  dziś  trochę

zajęci. Mamy bardzo napięty plan dnia.

- To go rozciągniecie. Będziemy rozmawiać tu, czy w gabinecie?

W egzotycznych oczach Rudy'ego błysnęła irytacja, lecz uprzejmym gestem zaprosił je do biura.

- Wczoraj wieczorem została zamordowana Sarabeth Greenbalm - oświadczyła Eve, gdy tylko

znaleźli się w biurze. - Była waszą klientką.

- O Boże! O mój Boże! - Piper osunęła się na biały fotel i ukryła twarz w dłoniach.

- Spokojnie. - Rudy przesunął dłonią po jej włosach i karku. - Jest pani pewna, że była naszą

klientką?

- Tak. Chcę dostać listę jej partnerów. Kto z was nią się zajmował?

-  Ja.  -  Piper  spuściła  ręce  na  kolana.  W  ciemnozielonych  oczach  błyszczały  łzy,  a  jasnozłote

usta  drżały.  -  a  zajmuje  się  paniami,  a  Rudy  panami,  chyba,  że  ktoś  życzy  sobie  inaczej.
Przekonaliśmy się, że ludzie czują się swobodniej, rozmawiając o swoich duchowych i seksualnych
potrzebach z przedstawicielem własnej płci.

- Rozumiem. - Eve nie spuszczała wzroku z Piper, starając się nie dostrzegać, jak jej ręka znika

w dłoni brata.

-  Pamiętam  Sarabeth.  Pamiętam,  bo  była  niezadowolona  z  pierwszych  dwóch  kandydatów.

Zażądała zwrotu pieniędzy.

- Otrzymała je?

- Mamy twarde zasady. Po pierwszej randce wpłacone pieniądze nie podlegają zwrotowi.

Rudy ścisnął dłoń siostry i podszedł do pulpitu.

- Rozumiem. Żadne z was nie powiedziało, że jesteście właścicielami firmy.

background image

- Nie pytała pani o to - odparł Rudy, patrząc w monitor.

- Kto prócz was ma dostęp do danych klientów?

- Trzydziestu sześciu konsultantów - wyjaśnił Rudy. - Po pierwszej selekcji, którą dokonujemy

osobiście, kierujemy kandydatów do konsultantów, którzy opracowują ich potrzeby. Nasi konsultanci
są specjalni dobierani, szkoleni i licencjonowani, poruczniku.

- Chcę mieć ich pełną listę.

- Nie mogę się na to zgodzić - zaprotestował. - To ingerencja w wewnętrzne sprawy firmy.

Eve skrzywiła głowę.

-  Peabody,  postaraj  się  o  nakaz  rewizji  i  udostępnienie  nam  wszystkich  danych,  personelu  i

klientów „Szczęśliwego Związku”. Dane Hawley i Greenbalm i nakaz niech prześlą bezpośrednio do
mojego komputera. I pospiesz się.

- Tak jest.

- Rudy. - Piper wstała z fotela. - Czy to konieczne?

-  Myślę,  że  tak.  -  Ujął  jej  dłonie.  -  Jeśli  nasze  rejestry  mają  być  przedmiotem  policyjnego

dochodzenia, chcę, żeby wszystko było udokumentowane. Przepraszam, jeśli to wygląda na odmowę
współpracy i brak współczucia, ale chronię interesy wielu ludzi.

-  Ja  również.  -  Kiedy  zadźwięczał  jej  podręczny  wideokom,  Piper  drgnęła  nerwowo.  -

Przepraszam. - Odwróciła się i wyjęła go z kieszeni. - Dallas.

-  Zidentyfikowaliśmy  kosmetyki,  którymi  wymalowano  Hawley.  -  na  ekranie  pojawiła  się

pomarszczona twarz Dickiego. - Firma nazywa się Natural Perfection. Z tego, co wiem, to kosztowne
gówno.

- Dobra robota, Dickie.

-  Taa,  zajęło  mi  to  masę  czasu,  a  jeszcze  nie  zrobiłem  świątecznych  zakupów.  Ze  wstępnej

analizy wynika, że kosmetyki na twarzy Greenbalm są tej samej firmy.

To  świństwo  można  kupić  jedynie  w  sklepach  firmowych  lub  w  salonach  piękności.  Nie

dostaniesz ich na rynku, nawet w ekskluzywnych sklepach. Za pomocą komputera też nie.

- Dobra. Będą łatwiejsze do wyśledzenia. Kto je produkuje?

Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech.

- Renaisance Beauty and Health, filia w Kenbarze, należąca do Roarke'a. Nie wiesz, czym twój

chłop się zajmuje, Dallas?

background image

-  Cholera  -  wykrztusiła  Eve  i  rozłączyła  się.  -  Czy  któryś  z  tutejszych  salonów  piękności

sprzedaje produkty Natural Perfection? - spytała, odwracając się w stronę rodzeństwa Hoffmanów.

- Tak. - Piper oparła się o Rudy'ego w sposób, który przyprawił Eve o skurcz żołądka. - „Bądź

Zawsze Piękna” na dziesiątym piętrze.

- Czy macie z nimi coś wspólnego?

-  To  samodzielna  firma,  ale  współpracujemy  ze  wszystkimi  salonami  i  sklepami  w  tym

budynku.  -  Rudy  podszedł  do  pulpitu  i  wyjął  z  niej  błyszczący  katalog  i  dyskietkę.  -  Pakiet
oferowanych  przez  nich  usług  obejmuje  również  porady  w  naszej  firmie  -  wyjaśnił,  wręczając  Eve
materiały  reklamowe.  -  „Bądź  Zawsze  Piękna”  to  ekskluzywny  salon  -  dodał.  -  Świadczymy  też
porady w ramach ich programu „Diamentowy Dzień”.

- Bardzo sprytnie.

- To dobry interes - odparł Rudy.

- Mamy nakaz, poruczniku. - Peabody wyjęła swój Widokom. - Zaraz go nam przyślą.

 

Prześlij  wszystkie  dane  McNabowi  -  poleciła  Eve  swej  asystentce,  kiedy  znalazły  się  w

windzie.

- Wszystkie?

- Wszystkie - powtórzyła twardo Eve. - Zacznij od partnerów Greenbalm, potem prześlij dane

personelu, a na koniec listę klientów z ostatniego roku. Mam przeczucie, że nasz gość gdzieś tam się
znajduje.

- To zajmie dwadzieścia do trzydziestu minut.

-  Więc  znajdź  sobie  jakieś  spokojne  miejsce  i  zabierz  się  do  roboty.  Ja  tu  wysiadam.  Kiedy

skończysz wprowadzać dane przyjdź do salonu.

- Tak jest.

- I nie krzyw się, bo to nieładnie.

- Wcale się nie krzywię - odparła z godnością Peabody. - Ja tylko zaciskam zęby. -

Prychnęła głośno, kiedy drzwi windy zamknęły się za Eve.

Na  piętrze  zajmowanym  przez  salon  pachniało  lasem  i  łąką.  Z  głośników  dochodziły  dźwięki

fletu  i  liry.  Podłogę  przykrywała  wykładzina  w  kolorze  płatków  róży.  Wzdłuż  pomalowanych  na
srebrny kolor ścian spływała woda, wpadając do kanału biegnącego tuż przy podłodze. Pływały po

background image

nim pastelowe łabędzie wielkości dłoni.

Salon  składał  się  z  sześciu  pomieszczeń  zwieńczonych  szklanymi  łukami  i  egzotycznymi

pnączami.  Eve  rozpoznała  wśród  nich  replikę  wiecznie  żywego  kwiatu,  który  piął  się  spiralnie
wzdłuż pozłacanego sklepienia. Kiedyś ten kwiatek przysporzył jej sporo kłopotów.

Drzwi  rozwarły  się  przed  nią  bezszelestnie  i  znalazła  się  w  przestronnym  hallu  z  głębokimi,

wyściełanymi  fotelami  w  kolorze  ciemnej  zieleni.  Każdy  wyposażony  był  w  mały  ekran  i  system
łączności. Między nimi ustawiono nagie posągi z brązu.

W  hallu  krzątały  się  małe  androidy,  roznoszące  napoje,  materiały  do  czytania,  gogle  do

programów  wirtualnych  i  inne  przedmioty  służące  uprzyjemnianiu  czasu  klientkom,  oczekującym  na
zabiegi upiększające.

Dwa  fotele  zajmowały  kobiety,  które  czas  oczekiwania  umilały  sobie  pogawędką,  popijając

coś, co wyglądało jak morska piana. Obie miały na sobie aksamitne jasnoróżowe szaty z dyskretnym
firmowym znakiem w klapie.

- Czym mogę służyć? - Stojąca za pulpitem w kształcie litery U kobieta otaksowała pogniecione

spodnie, zniszczone buty i brudne włosy Eve. Ufarbowane na karmazynowo włosy miała zebrane w
szpic ze srebrzystymi wijącymi się pasemkami, które harmonizowały z kolorem jej oczu. - Domyślam
się, że interesuje panią kompleksowa usługa?

- Czy to jakaś aluzja? - spytała z uprzejmym uśmiechem Eve.

Kobieta zatrzepotała srebrnymi rzęsami.

- Nie rozumiem.

- Nieważne siostro. Chciałabym porozmawiać o kosmetykach Natural Perfection.

-  Proszę  bardzo.  To  najlepsza  seria.  Z  przyjemnością  skontaktuję  panią  z  konsultantem.

Chciałaby pani umówić się na wizytę?

- Tak. - Eve rzuciła odznakę na pulpit. - najlepiej zaraz.

- Nie rozumiem.

- Tak myślałam. Proszę skontaktować mnie z kimś z kierownictwa.

-  Chwileczkę.  -  Kobieta  przysiadła  na  wysokim  stołku.  -  Simonie,  czy  mógłbyś  przyjść  do

recepcji? - spytała cicho do wideokomu.

Eve  wsunęła  dłonie  do  kieszeni  spodni  i  huśtając  się  na  piętach  przyglądała  eleganckim

butelkom i pojemnikom wystawionym na obrotowej paterze.

- Co to za specyfiki - spytała.

background image

-  Zapachy  osobiste.  Wprowadzamy  do  komputera  pani  cechy  fizyczne  i  charakterologiczne  i

tworzymy  zapach  przeznaczony  wyłącznie  dla  pani.  Każda  kompozycja  to  pojedynczy  egzemplarz  i
raz wybrany, więcej się nie powtórzy.

- Interesujące.

- Doskonale nadają się na prezenty - dodała dziewczyna, unosząc w górę cienką brew. - Lecz

są dość kosztowne.

- Naprawdę? - Eve obrzuciła recepcjonistkę gniewnym spojrzeniem, zirytowana pogardliwym

tonem jej głosu. - Chciałabym kupić któryś z nich.

- Musi pani wpłacić zadatek przed wprowadzeniem danych do programu.

Nie na żarty rozzłoszczona Eve wyobraziła sobie, jak chwyta dziewczynę za sztywne kolorowe

włosy i wciska jej drwiącą twarzyczkę w pulpit. Zrobiła krok na przód i w tym momencie usłyszała
za sobą pospieszne kroki.

- W czym problem, Yvette? Mam masę roboty.

- Ona jest problemem - odpowiedziała Yvette z bladym uśmiechem.

Eve obejrzała się i jej oczom ukazał się wspaniały okaz mężczyzny.

Najpierw  zwróciła  uwagę  na  jego  oczy.  Były  bladoniebieskie,  niemal  przezroczyste,  okolone

gęstymi  ciemnymi  rzęsami  i  wąskimi  hebanowymi  brwiami,  które  zbiegały  się  w  środku.  Włosy  o
połyskliwym  odcieniu  rubinowej  czerwieni,  były  zaczesane  do  tyłu  i  opadały  gęstą  falą  do  połowy
pleców.

Śniada  karnacja  o  złocistym  połysku  wskazywała  na  mieszaną  rasę  lub  makijaż.  Usta  miały

kolor  ciemnego  brązu,  a  na  lewym  policzku  cwałował  biały  jednorożec  ze  złotym  rogiem  i
kopytkami.

Simon  odrzucił  na  ramiona  jaskrawoniebieską  pelerynkę,  pod  którą  ukazał  się  obcisły

kombinezon  w  bladozielone  i  srebrne  pasy,  z  głęboko  wyciętym  dekoltem.  Na  imponującej  piersi
połyskiwały złote łańcuchy. Przekrzywił głowę, wprawiając w ruch długie złote kolczyki, oparł dłoń
na szczupłym biodrze i spojrzał z góry na Eve.

- Czym mogę służyć, moje serce?

- Chciałam...

- Chwileczkę! - Uniósł dłonie, odsłaniając wytatuowany na nich łańcuszek z ser i kwiatów. -

Znam tę twarz. - Wstrząsnął teatralnie głową i obszedł Eve, ciągnąc za sobą smugę zapachu.

Śliwki, pomyślała. Ten gość pachnie śliwkami.

background image

-  Twarze  -  ciągnął  -  są  w  końcu  moją  dziedziną,  moim  zajęciem,  moim  kapitałem  i  źródłem

dochodu. Gdzieś już widziałem...

Szybkim ruchem pochwycił twarz Eve w dłonie i pochylił się ku niej.

- Słuchaj koleś...

- Żona Roarke'a! - zawołał, po czym cmoknął ją w usta i odskoczył w tył, zanim zdążyła zadać

mu  cios.  -  oto  kim  pani  jest.  -  Kochanie  -  zwrócił  się  do  recepcjonistki,  krzyżując  ręce  na  sercu.  -
Żona Roarke'a w naszych skromnych progach.

-  Żona  Roarke'a?  -  Yvette  poczerwieniała,  po  czym  zbladła.  -  Och!  -  mruknęła,  sprawiając

wrażenie, jakby miała zemdleć.

-  Proszę  usiąść  i  przedstawić  mi  swoje  życzenia.  -  otoczył  Eve  ramieniem  i  zrobił  krok  w

kierunku fotela. - Yvette, bądź tak dobra i odwołaj wszystkie moje konsultacje. Droga pani, jestem do
pani usług. Od czego zaczniemy?

-  Po  pierwsze,  zabierz  tę  łapę,  mistrzu.  -  Zepchnęła  z  pleców  jego  ramię  i  z  pewnym  żalem

wyciągnęła odznakę zamiast broni. - Jestem tu służbowo.

-  Och,  mój  Boże!  -  Simon  przycisnął  dłonie  do  policzków.  -  Jak  mogłem  zapomnieć?  Żona

Roarke'a jest przecież najlepszą policjantką w Nowym Jorku. Proszę wybaczyć, moje serce.

- Nazywam się Dallas, porucznik Dallas.

- Oczywiście. - Uśmiechnął się słodko. - Proszę mi wybaczyć, poruczniku, ale na pani widok

zupełnie straciłem głowę. Jest pani na czele listy dziesięciu klientek, które pragnęlibyśmy pozyskać,
razem z Pierwszą Damą i Sinlky LeMar. To królowa wideo - dodał, widząc podejrzliwe spojrzenie
Eve.

- Świetnie. W takim razie potrzebna mi lista klientek korzystająca z serii kosmetyków Natural

Perfection.

- Lista klientek? - Przycisnął dłoń do serca, usiadł i wywołała na wideokomie zestaw napojów.

- Lemonowy. Czy mogę zaproponować coś do picia, poruczniku?

-  Nie  mi  nie  jest  -  odparła,  lecz  widząc  zawód  w  jego  oczach  zdecydowała  się  usiąść.  Nie

sprawiał wrażenia, jakby za znowu miał ją objąć. - Potrzebna mi ta lista, Simonie - dodała.

- Czy mógłbym spytać po co?

- Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- Morderstwo - wyszeptał dramatycznie. - Wiem, ze to okropne, ale jednocześnie ekscytujące.

Jestem  zagorzałym  wielbicielem  filmów  kryminalnych.  -  Uśmiechnął  się  tak  uwodzicielsko,  że  Eve
mimowolnie zmiękła.

background image

- To jednak nie to samo, Simonie.

-  Wiem,  wiem.  Zachowuję  się  podle.  Nie  mogę  jednak  zrozumieć,  co  kosmetyki  mają

wspólnego  z  ...  -  Oczy  mu  się  rozszerzyły.  -  Trucizna.  Ktoś  dodał  trucizny  do  szminki,  tak?  Ofiara
szykowała się na wspaniały wieczór. Pewnie użyła ostrej czerwieni albo... nie, nie, szrapnelowego
brązu, a potem...

- Opanuj wyobraźnię, Simonie.

Zatrzepotał rzęsami, zbladł, po czym zachichotał.

- Zasługuję na porządne lanie. - Nie podnosząc wzroku, chwycił wysoką szklankę z jasnożółtym

płynem, którą przyniósł android.

-  Jesteśmy  do  dyspozycji,  poruczniku.  Uprzedzam  jednak,  że  lista  naszych  klientek  jest  dość

sługa. Gdyby powiedziała pani, o jakie kosmetyki chodzi, znacznie byśmy ją ograniczyli.

- Na razie proszę dać mi całą, a potem zobaczymy.

- Jak sobie pani życzy. - Wstał, skłonił się, po czym tanecznym krokiem przeszedł do pulpitu. -

Yvette, kochanie, daj tymczasem porucznik Dallas kilka próbek.

-  Nie  potrzebuję  próbek.  -  Eve  uśmiechnęła  się  lekko  do  dziewczyny.  -  Ale  chciałabym  ten

zapach, o którym rozmawiałyśmy.

- Oczywiście. - Recepcjonistka omal przed nią nie uklękła. - Czy to dla pani?

- Nie, na prezent.

-  Bardzo  dobry  wybór.  -  Yvette  wyjęła  z  kieszeni  notatnik  cyfrowy.  -  Dla  kobiety  czy  dla

mężczyzny?

- Dla kobiety.

- Mogłaby pani podać trzy główne cechy charakteru tej pani? Na przykład odważna, nieśmiała

romantyczna.

- Inteligentna - zaczęła Eve, myśląc o doktor Mirze. - Wrażliwa, sumienna.

- Doskonale. A teraz kilka cech fizycznych.

- Średniego wzrostu, szczupła, włosy brązowe, oczy niebieskie, jasna cera.

- Dobrze. - jak w policyjnym raporcie, pomyślała z niechęcią dziewczyna. - Jaki odcień brązu

mają włosy? I jaką nosi fryzurę?

Eve gwałtownie wciągnęła powietrze. Te świąteczne zakupy to istna męka.

background image

Wysilając wyobraźnię, podała w miarę szczegółowy portret czołowego policyjnego psychiatry.

Kiedy do salonu weszła Peabody, Eve zdążyła już wybrać odpowiedni flakonik i czekała, aż Simon
przegra listę klientek na dyskietkę.

- Znowu coś pani wybrała.

- Nie wybrałam, tylko kupiłam.

- Czy mamy to pani przesłać do domu czy do biura?

- Do domu.

- Zapakować?

- A niech to. Tak, tak, zapakować. Co z tą listą, Simonie?

-  Jedną  chwileczkę,  poruczniku.  -  Podniósł  na  nią  rozjaśniony  wzrok.  -  tak  się  cieszę,  że

mogliśmy  pani  pomóc.  -  Wsunął  wydruk  i  dyskietkę  do  złotek  reklamówki.  -  Włożyłem  tam  kilka
próbek. Myślę, że się pani spodobają - rzekł, wręczając Eve torbę. - mam nadzieję, że będzie mnie
pani  informować  o  przebiegu  śledztwa.  Proszę  nas  jeszcze  odwiedzić.  Bardzo  chciałbym  z  panią
popracować.

ROZDZIAŁ 6

Piątą Aleją  płynął  tłum  ludzi:  wypełniał  chodniku,  skrzyżowania,  kłębił  się  przy  wystawach

sklepowych, a wszystko po to, by zrobić świąteczne zakupy.

Ci,  którzy  już  kupili,  przepychali  się  łokciami,  obładowani  niczym  muły,  by  podjąć  walkę  o

zdobycie taksówki.

Na  niebie  unosiły  się  sterowce  reklamowe,  zachęcające  do  uczestniczenia  w  tym

przedświątecznym szaleństwie, oferując super niskie ceny i nadzwyczajne towary.

- Oni chyba powariowali - stwierdziła Eve, patrząc na pędzących do maksibusa ludzi.

- Pani też przecież robiła niedawno zakupy.

- W cywilizowany sposób.

Peabody wzruszyła ramionami.

- Lubię tę przedświąteczną gorączkę.

- W takim razie uszczęśliwię cię, bo wysiadamy.

- Tutaj?

background image

- Dalej nie da rady. - Eve zaparkowała na rogu Piątej i Pięćdziesiątej Pierwszej. -

Sklep jubilerski jest kilka przecznic dalej. Prędzej dotrzemy tam pieszo.

Peabody  wygramoliła  się  z  wozu  i  dogoniła  Eve  dopiero  na  skrzyżowaniu.  Lodowaty  wiatr

hulał po ulicy i chłostał twarze przechodniów, barwiąc nosy na czerwono.

- Nienawidzę tego tłumu - mruknęła Eve. - Połowa tych ludzi nawet tu nie mieszka. Schodzą się

tu cholera wie skąd i blokują ulice.

- Za to dostarczają gospodarce furę pieniędzy.

-  Powodują  korki  i  wypadki  uliczne,  popełniają  wykroczenia.  Spróbuj  dostać  się  o  szóstej

wieczorem do śródmieścia. To koszmar.

Ze zmarszczonymi brwiami minęła strumień pary unoszący się z ruchomego grilla.

Nagle  posłyszała  jakiś  krzyk.  Spojrzała  w  tę  stronę  i  zobaczyła  jak  uliczny  złodziejaszek  na

rolkach wpada między dwie kobiety, wyrywa im torebki i torby z zakupami, po czym znika w tłumie.

- Pani porucznik.

- Tak, widzę go.

Złodziej  z  triumfalnym  uśmieszkiem  wymijał  przechodniów,  którzy  usuwali  mu  się  z  drogi.

Manewrował,  kluczył,  by  zmylić  ewentualny  pościg,  na  koniec  zatoczył  koło  i  znalazł  się  z  prawej
strony  Eve.  Ich  oczy  spotkały  się  na  moment.  Jego  błyszczące  z  podniecenia,  jej  były  chłodne  i
skupione. Eve obróciła się i wymierzyła mu krótki cios pięścią. W tym miejscu nie było dużego tłoku,
sądziła  więc,  że  złodziej  przeleci  jakieś  dziesięć  stóp.  Tymczasem  zahaczył  o  grupę  ludzi  i
wylądował na chodniku z kręcącymi się rolkami w górze. Z nosa leciała mu krew.

- Sprawdź, czy nie ma w pobliżu jakiegoś patrolu, który zająłby się tym gnojkiem. -

Eve rozprostowała palce i poruszyła ramieniem. Kiedy złodziej zaczął jęczeć i wiercić się, bez

ceremonii postawiła mu stopę na brzuchu. - Wiesz co, Peabody, teraz czuję cię znacznie lepiej.

Eve doszła do wniosku, że obezwładnienie złodzieja było najbardziej udanym punktem dnia. U

jubilera  niczego  się  nie  dowiedziała.  Ani  on,  ani  jego  pomocnik  o  smutnej  twarzy  nie  potrafili
niczego  powiedzieć  o  kliencie,  który  zapłacił  gotówka  za  broszkę  z  turkawkami.  W  okresie
przedświątecznym jest taki ruch, że trudno pamiętać wszystkich kupujących.

Eve  zaproponowała,  by  jubiler  wysilił  pamięć  i  skontaktował  się  z  nią,  gdy  coś  sobie

przypomni. Ku niezadowoleniu Peabody nabyła miedziany łańcuszek na ucho dla Leonarda, kochanka
Mavis.

- Złap jakiś transport, jedź do mnie do domu i pomóż McNabowi.

background image

- Już bym wolała dostać od pani w gębę.

-  Do  roboty,  Peabody.  Jadę  teraz  do  centrali.  Muszę  zdać  raport  Whitneyowi  i  spotkać  się  z

Mirą. Mogłaby już zacząć pracę nad portretem psychologicznym mordercy.

- Pewnie po drodze zgarnie pani jeszcze kilka prezentów.

Eve zatrzymała się przy swoim wozie.

- Czy to ma być złośliwa uwaga?

- Chyba nie. Po prostu pomyślałam, co myślę.

- Znajdź mi jakiś wspólny punkt łączący te listy, bo inaczej zaczniemy przepytywać samotnych.

Peabody  ruszyła  w  stronę  Piątej,  by  złapać  maksibus  jadący  do  śródmieścia,  a  Eve  włączyła

widokom w samochodzie, by sprawdzić ostatnie połączenia. Pierwsza  wiadomość  była  od  Nadine.
Słuchała przez chwilę rozgorączkowanego głosu dziennikarki i postanowiła dłużej jej nie dręczyć.

- Przestań jęczeć, Nadine.

- O Boże, Dallas, gdzie ty się podziewałaś?

- Pilnuję porządku w mieście.

-  Słuchaj,  jest  jeszcze  czas,  by  wstawić  coś  do  popołudniowych  wiadomości.  Uchyl

przynajmniej rąbka tajemnicy.

- Właśnie przygwoździłam wydrę na Piątej.

- Nie żartuj sobie. Mam nóż na gardle. Jaki jest związek między tymi dwoma morderstwami?

-  Jakimi  morderstwami?  Mamy  dużo  ciał  o  tej  porze  roku.  Boże  Narodzenie  wywołuje  w

ludziach ducha szaleństwa.

Nadine prychnęła gniewnie.

- Hawley i Greenbalm. Daj spokój, Dallas. Obie kobiety skrępowano. Tyle wiem. Prowadzisz

sprawę jednej i drugiej. Słyszałam, że ofiary zostały zgwałcone. Możesz to potwierdzić?

- Policja tym razem ani nie potwierdza ani nie zaprzecza.

- Zgwałcono je?

- Bez komentarza.

- Do diabła, czemu jesteś taka twarda?

background image

-  Nie  mam  teraz  czasu.  Usiłuję  powstrzymać  zabójcę,  Nadine,  i  mało  mnie  obchodzi

oglądalność Kanału 75.

- Myślałam, że jesteśmy kumpelkami.

- Bo jesteśmy. I dlatego kiedy będę coś miała, ty pierwsza się o tym dowiesz.

Oczy Nadine pojaśniały.

- Będę miała wyłączność?

- Nie blokuj mi wideokomu.

- Wyłączność, Dallas. A teraz chociaż słówko. Mogę być w centrali przed pierwszą.

- Nie. Dam ci znać, kiedy i gdzie, ale nie dzisiaj. Nie mam teraz czasu. - A czas odgrywał tu

kluczową  rolę.  Nikt  tak  szybko  jak  Nadine  nie  potrafił  zdobywać  wiadomości.  -  Poznałaś  ostatnio
kogoś ciekawego?

- Chodzi ci o randkę? Nie, nikogo szczególnego.

- A nie próbowałaś w agencji matrymonialnej?

-  Daj  spokój.  -  Nadine  zatrzepotała  rzęsami,  przyglądając  się  swoim  paznokciom.  -  Sama

potrafię sobie znaleźć partnera.

-  Tak  tylko  myślałam.  Podobno  takie  agencje  są  bardzo  popularne.  -  Eve  urwała  i

obserwowała, jak w oczach Nadine pojawia się błysk. - Mogłabyś spróbować.

- Może i tak. Dzięki. Muszę lecieć. Za pięć minut wchodzę na antenę.

- Jeszcze jedno. Czy muszę kupować ci prezent gwiazdkowy?

Nadine uniosła brwi i uśmiechnęła się szeroko.

- Naturalnie.

- Niech to diabli! Tego się obawiałam.

Eve wyłączyła wideokom i wjechała do garażu policyjnego.

Po  drodze  do  biura  Whitneya  zatrzymała  się  przy  automacie  i  wybrała  baton  energetyczny  i

colę. Łapczywie pochłonęła batonik, popijając go słodkawym napojem, skutkiem czego nie czuła się
najlepiej , wchodząc do gabinetu komendanta.

- Raport, poruczniku.

-  Detektyw  McNab  z  Sekcji  Elektronicznej  i  moja  asystentka  rozpracowują  dane  w  moim

background image

domowym  biurze.  Otrzymaliśmy  ze  „Szczęśliwego  Związku”  listę  partnerów  każdej  z  ofiar.  Mamy
nadzieję  znaleźć  wspólny  punkt.  Nadal  pracujemy  nad  spinką  i  broszką  pozostawioną  przez
mordercę. Wiemy już, skąd pochodzi tatuaż zrobiony na ciele ofiar.

Komendant  skinął  głową.  Był  potężnie  zbudowanym  mężczyzną  o  gładkiej  ciemnej  karnacji  i

zmęczonych  oczach.  Siedział  tyłem  do  okna,  za  którym  trwał  nieustanny  ruch  pojazdów  wśród
wznoszących się w górę strzelistych wieżowców. Z drugiego okna można było dostrzec pracujących
w  biurach  ludzi.  Eve  wiedziała,  że  gdyby  podeszła  bliżej  i  spojrzała  w  dół,  zobaczyłaby  ulicę  i
spieszących dokądś przechodniów. Tyle bezbronnych istnień narażonych na czyhające zło.

Pomyślała, jak zwykle, że woli już swoją klitkę z ograniczonym widokiem.

- Wie pani, ilu turystów przybywa do miasta przed świętami?

- Nie, sir.

- Dziś rano burmistrz przedstawił mi liczby i oświadczył, że miasto nie może sobie pozwolić

na seryjnego mordercę i utratę zysków. - Uśmiechnął się blado. - Nie sądzę, by przemawiała przez
niego  troska  o  mieszkańców,  których  gwałci  się,  krępuje,  a  potem  morduje,  lecz  obawa  przed
skutkami, jakie taka sprawa może wywołać, jeśli media ją rozdmuchają. - Media na razie o niczym
nie wiedzą.

- Ile czasu nam zostało? - Whitney odchylił się w fotelu, nie spuszczając wzroku z Eve.

- Może kilka dnie. Kanał 75 już wywąchał, że to zbrodnie na tle seksualnym, ale nic poza tym.

- Może uda nam się pozostać przy tej wersji. Jak pani myśli, kiedy znów uderzy?

- Dziś wieczorem. Najpóźniej jutro. - i nie ma sposobu, by go powstrzymać, dodała w myślach,

i Whitney o tym wie.

- Jedynym śladem jest agencja matrymonialna, tak?

-  Tak,  sir.  Na  razie.  Nie  mamy  dowodów  na  to,  że  ofiary  się  znały.  Mieszkały  w  różnych

dzielnicach i obracały się w różnych kręgach. Fizycznie też nie były do siebie podobne.

Umilkła, czekając na reakcje komendanta, lecz on milczał.

- Zamierzam skonsultować się z Mirą - mówiła dalej. - Sądzę jednak, że morderca określił już

swoje metody działania i cel: dwanaście ofiar do końca roku. Zostały mu niecałe dwa tygodnie, musi
więc szybko działać.

- Pani też.

- Tak jest, sir. Potencjalne ofiary to klientki „Szczęśliwego Związku”. Zidentyfikowaliśmy też

kosmetyki.  Nie  są  powszechnie  dostępne.  -  Odetchnęła  głęboko.  -  Wiedział,  że  je  zidentyfikujemy.
Rozmyślnie  ich  użył.  Poza  tym  nie  zostawił  żadnych  śladów.  Jeśli  w  ciągu  dwudziestu  czterech

background image

godzin nie znajdziemy jakiegoś punktu zaczepienia, będziemy musieli poprosić o pomoc media.

-  I  co  im  powiemy?  Jeśli  zobaczycie  grubego  faceta  w  czerwonym  kaftanie,  dzwońcie  na

policję? - Komendant odepchnął się od biurka. - Znajdźcie coś. Nie chce mieć pod choinką dwunastu
trupów.

Po wyjściu od Whitneya Eve wyciągnęła podręczny Widokom.

- McNab, zrób mi przyjemność.

- Robię, co mogę, poruczniku - odparł. W ręku trzymał kawałek pizzy z ananasem.

- Jestem już bliski wykluczenia eks - męża pierwszej ofiary. W dniu morderstwa był na meczu

piłko  halowej  z  trójką  przyjaciół.  Peabody  właśnie  sprawdza  tę  trójkę,  ale  wyglądają  na  czystych.
Sprawdziłem  też  wszystkie  rezerwacje  na  przelot  do  Nowego  Jorku.  Facet  nie  był  na  Wschodnim
Wybrzeżu od ponad dwóch lat.

- Jeden z głowy - mruknęła Eve, wskakując na ruchomą platformę. - Jeszcze coś?

-  Żadne  z  nazwisk  z  listy  Hawley  nie  pokrywa  się  z  nazwiskami  partnerów  Greenbalm,  ale

analizuję  jeszcze  odciski  palców  i  próbki  głosowe,  by  się  upewnić,  czy  nikt  tu  niczego  nie
sfałszował.

- Dobry pomysł.

- Dwie osoby z listy Hawley wyglądają na czyste. Muszę jeszcze się w tym upewnić, ale mają

alibi. Teraz zabieram się do listy Greenbalm.

- Przejrzyj najpierw listę nabywców kosmetyków. - Przeczesała  palcami  włosy,  zeskoczyła  z

ruchomej platformy i weszła do windy. - Będę w domu za jakieś dwie godziny.

Wysiadła z windy, pokonała niewielki korytarz i weszła do biura Miry. Stanowisko sekretarki

było  puste,  a  drzwi  do  gabinetu  Miry  uchylone.  Eve  zajrzała  do  środka  i  zobaczyła,  że  Mira
przegląda jakieś dane na wideokomie i je kanapkę.

Rzadko się zdarzało, żeby coś uszło uwagi Miry. Dostrzegała prawie wszystko. Czasami nawet

zbyt dużo, pomyślała Eve.

Często  zastanawiała  się  nad  tym,  jak  mogły  się  zaprzyjaźnić.  Ceniła  sobie  ogromną  wiedzę

Miry, czasami jednak czuła się w jej obecności skrępowana.

Mira była drobną kobietą o zgrabnej sylwetce, miękkich brązowych włosach i pięknej twarzy.

Ubierała  się  w  gładkie  kostiumy  w  stonowanych  kolorach.  Według  Eve  miała  w  sobie  wszystkie
cechy prawdziwej damy: godność, elegancję i nienaganny sposób wysławiania się.

Obcowanie  z  wszelkiego  rodzaju  zaburzeniami  psychicznymi,  skłonnościami  do  przemocy  i

zboczeniami  nie  zburzyło  jej  wewnętrznego  spokoju  i  ciepła.  Opracowywane  przez  nią  profile

background image

szaleńców  i  morderców  ceniła  sobie  zarówno  nowojorska  policja,  jak  i  Departament
Bezpieczeństwa.

Eve  na  tyle  długo  stała  w  drzwiach,  by  Mira  wyczuła  jej  obecność.  Odwróciła  się  i  w  jej

oczach błysnął uśmiech.

- Nie chciałam ci przeszkadzać, ale nie ma twojej sekretarki.

- Poszła na lunch. Wejdź i zamknij drzwi. Spodziewałam się ciebie.

Eve spojrzała na kanapkę w ręku Miry.

- Przeszkadzam ci w przerwie.

- Gliny i lekarze mają przerwy tylko wtedy, kiedy znajdą na nie czas. Zjesz coś?

- Nie, dzięki.

Wciąż czuła w żołądku batonik. Pewnie zbyt długo przeleżał w automacie.

Mira wstała i mimo odmownej odpowiedzi Eve zaprogramowała dla niej herbatę. Należało to

do rytuału ich spotkań, z którym Eve zdążyła się już pogodzić, chociaż nie przepadała za owocową
herbatą.

-  Przejrzałam  dane,  które  mi  przesłałaś,  i  kopie  raportów.  Jutro  dostaniesz  gotowy  profil

psychologiczny.

- A co dziś możesz mi powiedzieć?

- Pewnie niewiele więcej, niż sama wiesz.

Mira usiadła na jednym z niebieskich foteli, podobnych do tych, jakie stały w salonie Simona, i

pomyślała,  że  Eve  mizernie  wygląda.  Nie  powinna  jeszcze  wracać  do  czynnej  służby.  Jednak  tę
opinię zatrzymała dla siebie.

-  Osoba,  której  szukasz  jest  prawdopodobnie  mężczyzną  między  trzydziestką  a  pięćdziesiątką

piątką - zaczęła. - Jest zorganizowany, przebiegły i opanowany. Lubi zwracać na siebie uwagę i jest
przekonany, że zasługuje na to, by być w centrum zainteresowania. Może mieć aspiracje aktorskie lub
też znać ludzi z kręgów artystycznych.

- Popisywał się przed kamerą, robił do niej miny.

-  Właśnie  -  przytaknęła  Mira.  -  Kostium  i  rekwizyty  nie  są  dla  niego  narzędziami  pracy.  Nie

jest  to  również  forma  kamuflażu.  Uważa  ten  kostium  za  chytry  podstęp  o  ironicznym  wydźwięku.
Zastanawiam się, czy okrucieństwo też jest dla niego formą ironii. - Odetchnęła, zmieniła pozycję i
wypiła łyk herbaty. Gdyby wiedziała, że Eve wypije swoją herbatę, dodała do niej porcję witamin. -
Całkiem  możliwe.  Wydaje  mi  się,  że  to  przedstawienie.  Przygotowuje  się  do  niego  niezwykle

background image

starannie. Jest tchórzem, ale ostrożnym.

- Oni wszyscy są tchórzami - stwierdziła Eve.

- To ty tak uważasz. Według ciebie pozbawić kogoś życia można tylko w obronie innego życia.

Uważasz  morderstwo  za  szczyt  tchórzostwa.  Myślę  jednak,  że  on  zdaje  sobie  sprawę  ze  swoich
obaw. Odurza swoje ofiary nie po ot, by oszczędzić im bólu, lecz by się nie broniły i nie pokonały go
fizycznie.  Najpierw  wszystko  przygotowuje.  Kładzie  je  na  łóżku,  krepuje  i  potem  dopiero  rwie  na
nich ubranie, lecz robi to spokojnie, bez gniewu. Zanim posunie się dalej, upewnia się, że nic mu z
ich strony nie grozi. Działa, kiedy są całkowicie bez mocy.

- Potem je gwałci.

- Tak, kiedy są nagie i bezbronne. Gdyby były wolne, odepchnęłyby go. On o tym wie, bo tego

doświadczył. A tak może być panem sytuacji. Chcę jednak, żeby były tego świadome, żeby mogły go
widzieć, żeby wiedziały, że jest od nich silniejszy, żeby walczyły, lecz nie mogły uciec.

Eve poczuła gwałtowny skurcz w żołądku, bo odżyły nagle wspomnienia z dzieciństwa.

- Gwałt to zawsze przemoc.

- Tak.

Mira wyczuwała, co dzieje się z Eve. Miała ochotę uścisnąć jej rękę. Rozumiała to i dlatego

się powstrzymała.

-  Wiąże  je,  bo  to  takie  intymne,  to  jakby  przedłużenie  aktu  seksualnego.  Dłonie  na  gardle,

bliskość.

Mira uśmiechnęła się.

- Jak daleko doszłaś we wnioskach?

- Nieważne. Po prostu potwierdzasz moje przypuszczenia.

-  Idźmy  więc  dalej.  Łańcuch  choinkowy  to  ozdoba.  Kolejny  rekwizyt  przedstawienia  o

ironicznym wydźwięku. Te kobiety są prezentami, które sam sobie sprawia. Boże Narodzenie może
mieć dla niego jakieś osobiste znaczenie, może też coś symbolizować.

-  A  co  oznacza  przewrócona  choinka  i  potłuczone  bombki?  -  spytała  Eve.  Wzruszyła

ramionami,  bo  Mira  uniosła  tylko  brew.  -  Niszcząc  bombki  w  kształcie  aniołków,  niszczy
jednocześnie czystość, którą symbolizują.

- To by do niego pasowało.

- A makijaż i tatuaż?

background image

- Jest romantykiem.

- Romantykiem?

- Tak. Ma romantyczną naturę. To są jego miłości, naznacza je i upiększa, zanim je opuści. W

przeciwnym razie stałyby się nic niewartym podarunkiem.

- Czy on je zna?

-  Tak,  myślę,  że  tak.  Ale  czy  one  go  znają,  to  inna  sprawa.  On  obserwował  je,  wybierał

spośród innych. Przez jakiś czas należały do niego, były jego miłościami. Nie okalecza ich - dodała,
pochylając się w przód - tylko ozdabia i upiększa. W sposób artystyczny, wkładając w to całe serce.
Kiedy  przedstawienie  dobiega  końca,  trzeba  wszystko  uprzątnąć.  Spryskuje  więc  ciało  środkiem
dezynfekcyjnym, oczyszcza siebie. Myje się, zeskrobuje z siebie bród, jaki po nich pozostał. Kiedy
wychodzi,  jest  szczęśliwy.  Zwyciężył.  Teraz  nadszedł  czas,  aby  przygotować  się  do  następnego
przedstawienia.

-  Hawley  i  Greenbalm  nie  były  do  siebie  podobne.  Różniły  się  zarówno  urodą,  jak  i  stylem

życia, zwyczajami, pracą.

- Ale  miały  coś  wspólnego  -  weszła  jej  w  słowo  Mira.  -  Obie  były  samotne  i  zdecydowane

zapłacić za pomoc w znalezieniu partnera.

- ...Ich prawdziwej miłości. - Eve odstawiła na biurko nie tkniętą herbatę. - Dzięki.

-  Mam  nadzieję,  że  wróciłaś  do  zdrowia.  -  Domyślając  się,  że  Eve  zamierza  wyjść,  Mira

spróbowała podejść ją z innej strony. - Dobrze się czujesz?

- Tak.

Nieprawda, pomyślała Mira.

- Dwa czy trzy tygodnie odpoczynku, to zbyt mało jak na tak poważne rany.

- Najlepiej odpoczywam w pracy.

- Wiedziałam, że tak powiesz - uśmiechnęła się Mira. - Załatwiłaś już świąteczne zakupy?

Eve miała ochotę wstać z fotela.

- Kupiłam już kilka prezentów.

- Pewnie trudno będzie ci znaleźć coś interesującego dla Roarke'a.

- Ty mi to mówisz?

- Jestem pewna, że znajdziesz coś wyjątkowego. Nikt nie zna Roarke'a lepiej od ciebie.

background image

- I tak, i nie. - Te myśli nie dawały jej spokoju, toteż słowa same popłynęły jej z ust. - Szykuje

całe to świąteczne przedstawienie, z przyjęciem i choinkami. Myślałam, że wręczymy sobie prezenty
i będziemy mieć to z głowy.

- Żadne z was nie ma wspomnień z dzieciństwa związanych ze świętami Bożego Narodzenia.

Nie  znacie  tego  uczucia  niecierpliwości  i  oczekiwania  na  to,  co  przyniesie  świąteczny  poranek.
Zachwytu na widok pięknie ubranego drzewka i kolorowych pudełek pod choinką. Wygląda na to, że
Roarke chce stworzyć takie wspomnienia. Znając go, jestem pewna, że będą niezwykłe - dodała ze
śmiechem.

- Zamówił dla nas las choinek.

- Pozwól sobie na to uczucie oczekiwania i zachwytu. Będzie to prezent dla was obojga.

- Roarke nie daje mi innego wyboru. - Zniecierpliwiona wstała z fotela. - Dziękuję za pomoc.

- Jeszcze jedno, Eve. - Mira również podniosła się z miejsca. - on jest groźny tylko dla osoby,

która wybierze. Nie morduje na oślep, bez określonego celu. Nie potrafię jednak powiedzieć, czy i
kiedy tego zaniecha i z jakiego powodu.

- Myślałam o tym. Będziemy w kontakcie.

 

Kiedy weszła do domowego biura, Peabody i McNab kłócili się. Siedzieli przy komputerze i

warczeli  na  siebie  niczym  para  buldogów.  W  innej  sytuacji  ubawiłaby  ją  taka  scena,  dziś  jednak
wywołała tylko irytację.

- Dość tego - warknęła. Odwrócili ku niej rozognione twarze. - Meldujcie.

Zaczęli  mówić  jedno  przez  drugie,  a  Eve  poczuła,  że  za  chwilę  wybuchnie,  i  zazgrzytała

zębami. Oboje natychmiast zamilkli.

- Peabody.

Asystentka rzuciła triumfalne spojrzenie McNabowi.

- Trzy nazwiska występują jednocześnie na dwóch listach: nabywców kosmetyków i partnerów

obu ofiar - wyrecytowała. - Dwa z nich są z listy Hawley, jedno z listy Greenbalm. Partner Hawley i
partner Greenbalm zakupili zestaw kosmetyków, od kremów po tusze do rzęs. Trzeci z listy Hawley
nabył kredki do oczu i brwi i dwie szminki. Wiemy już, jaką pomadkę miała na ustach Greenbalm.
Koral Kupidyna. Wszyscy trzej kupili ten odcień.

-  Ale  jest  jeden  problem.  -  McNab  uniósł  w  górę  palec  jak  nauczyciel  powstrzymujący

nadgorliwego  ucznia.  -  Tę  pomadkę  i  tusz  do  rzęs  Brąz  Piżmowy  można  dostać  w  próbkach
reklamowych.  Panie  też  je  dostała  -  dodał,  wskazując  na  stół,  gdzie  leżały  kosmetyki,  które  Eve
otrzymała w salonie.

background image

-  Nie  możemy  sprawdzać  każdej  próbki  -  powiedziała  Peabody  tonem,  w  którym  czaiła  się

groźba. - mamy trzy nazwiska i od nich trzeba zacząć.

-  Cień  do  powiek  Mgła  nad  Londynek,  którym  pomalowano  Hawley,  to  jeden  z  najdroższych

produktów i nie ma go w próbkach. Jest sprzedawany oddzielnie lub w luksusowym zestawie. Jeśli
prześledzimy jego drogę, będziemy bliżej celu.

- A może ten sukinsyn zwędził cień, kiedy kupował inne kosmetyki - powiedziała Peabody do

McNaba. - Chcesz sprawdzać każdego złodzieja w mieście?

- To jedyny kosmetyk, którego nie możemy sprawdzić. A więc możemy go znaleźć.

Gdyby Eve ich nie rozdzieliła, skoczyliby sobie do oczu.

- Ani słowa, bo staniecie do raportu. Oboje macie rację. Porozmawiamy z tymi trzema osobami

i poszukamy tego mazidła. Peabody, bierz te nazwiska, idź do wozu i poczekaj tam na mnie.

Peabody  nie  musiała  nic  mówić.  Płonący  wzrok  i  sztywny  kark  były  aż  nadto  wymowne.  Jak

tylko wyszła, McNab wsunął ręce do kieszeni. Już miał zamiar coś powiedzieć, lecz powstrzymało
go ostrzegawcze spojrzenie Eve.

- Przejrzyj jeszcze raz listę klientów i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź, kto kupił

ten cień do powiek, a także inne kosmetyki, którymi pomalowano ofiary. - Uniosła brwi. - Powiedz:
„Tak jest, poruczniku Dallas”.

Westchnął cicho.

- Tak jest, poruczniku Dallas.

- I przestań się nadymać - dodała wychodząc.

- Baby - mruknął.

Kątem  oka  dostrzegł  jakiś  ruch.  W  drzwiach  prowadzących  do  drugiego  biura  stał  Roarke  z

uśmiechem na ustach.

- Wspaniałe istoty, prawda? - spytał, wchodząc do pokoju.

- Nie dla mnie.

- Ale okrzykną cię bohaterem, jeśli skojarzysz produkt z właściwym nazwiskiem. - Podszedł do

komputera  i  przebiegł  wzrokiem  listy  osób  i  dokumenty,  które,  o  czy  obaj  wiedzieli,  należały  do
policji. - Mam trochę czasu. Pomóc ci?

- Ale ja.. - McNab spojrzał w stronę drzwi.

- Nie przejmuj się panią porucznik - uspokoił go Roarke i usiadł przy komputerze.

background image

- Biorę to na siebie.

 

Donnie  Ray  Michael  otworzył  drzwi,  ubrany  w  zniszczony  brązowy  płaszcz  kąpielowy.  W

nosie  miał  srebrny  kolczyk  z  zielonym  kaboszonem,  trochę  mętne  oczy  barwy  orzecha  i  jasnożółte
włosy.

Przejrzał  się  odznace  policyjnej,  ziewnął  szeroko,  buchając  na  Eve  ciężkim  oddechem  i

podrapał się pod pachą.

- Czego?

- Donnie Ray? Masz chwilkę czasu?

- Mam mnóstwo czasu, ale o co chodzi?

- Powiem ci, jak nas wpuścisz i przepłuczesz sobie gardło co najmniej litrem płynu do ust.

Zaczerwienił się i cofnął.

-  Spałem.  Nie  spodziewałam  się  gości.  Zwłaszcza  glin.  -  Machnięciem  ręki  zaprosił  je  do

środka i zniknął w korytarzu.

Mieszkanie wyglądało niczym chlew. Wszędzie walały się jakieś ubrania, puszki, przepełnione

popielniczki,  a  na  podłodze  stosy  dyskietek.  W  rogu  pokoju,  obok  wytartej  kanapy,  stała  wieża
muzyczna i błyszczący saksofon.

Eve poczuła w powietrzu zapach starej cebuli i jakiegoś nielegalnego środka odurzającego.

- Gdybyśmy uznały, że konieczne jest przeszukanie, miałybyśmy ku temu powody.

- Jakie? Podejrzenie o toksyczne odpady?

Eve kopnęła coś, co wyglądało na slipy.

- Pali pewnie Zonera przed snem na uspokojenie. Czuć go w powietrzu.

Peabody pociągnęła nosem.

- Czuje tylko pot i cebulę.

- To również.

W  tym  momencie  pojawił  się  gospodarz.  Wzrok  miał  już  przytomniejszy,  a  twarz  musiała

ochlapać zimną wodą, bo była czerwona i wilgotna.

- Przepraszam za bałagan. Android ma wychodne. W czym rzecz?

background image

- Czy znasz Mariannę Hawley?

- Mariannę? - Zmarszczył brwi. - Nie wiem. A powinienem?

- Spotkałeś się z nią za pośrednictwem „Szczęśliwego Związku”.

- A  o  to  chodzi.  -  kopnął  na  bok  części  ubrania  i  opadł  na  fotel.  -  Tak.  Wpadłem  tam  przed

kilkoma  miesiącami.  Byłem  w  potrzebie.  -  Uśmiechnął  się  lekko,  po  czym  wzruszył  ramionami.  -
Marianna. Czy to nie ta duża, ruda... Nie, to była Tanya. Wpadliśmy sobie w oko, ale przeprowadziła
się do Albuquerque. A tam nie ma z czego żyć.

- Pytam o Mariannę, Donnie Ray. Szczupła brunetka, zielone oczy.

- Tak, ta, teraz sobie przypominam. Słodka dziewczyna. Nie wyszło nam. Było w tym więcej

siostrzanej  sympatii.  Przyszła  do  klubu,  posłuchała  jak  gram,  wypiliśmy  parę  drinków.  Ale  o  co
chodzi?

- Nie oglądasz telewizji, nie czytasz gazet?

-  Nie,  od  kiedy  mam  stały  angaż.  Gramy  z  kapelą  w  „Imperium”.  Przez  ostatnie  trzy  tygodnie

pracowałem od dziesiątej do czwartej.

- Przez siedem wieczorów?

- Nie, przez pięć. Jeśli grasz przez siedem, tracisz ostrość.

- A we wtorki?

- Wtorki mam wolne. Poniedziałki i wtorki. - W jego oczach pojawiła się nagłe skupienie. - W

czym rzecz?

-  Marianna  Hawley  została  zamordowana  we  wtorek  wieczorem.  Masz  alibi  na  wtorek  od

dziewiątej do północy?

-  O  cholera!  Zamordowana?  Jezu!  -  Zerwał  się  z  fotela,  depcząc  lezące  na  podłodze

przedmioty. - Kurczę, to przykre. To była taka kochana dziewczyna.

- Chciałeś, żeby była twoją ukochaną? Twoją miłością?

Znieruchomiał.  Eve  zauważyła,  że  wcale  nie  wygląda  na  przestraszonego  czy  rozgniewanego,

lecz raczej na zmartwionego.

-  Wypiliśmy  tylko  kilka  drinków,  pogadaliśmy.  Namawiałem  ją  na  coś  mocniejszego,  ale  nie

chciała. Lubiłem ją. Nie można było jej nie lubić.

Przetarł dłońmi oczy, po czym wsunął palce we włosy.

background image

- To było pół roku temu, może więcej. Od tego czasu jej nie widziałem Co jej się stało?

- Wtorek wieczorem, Donnie Ray.

- Wtorek? - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie wiem. Skąd mogę to pamiętać? Pewnie wpadłem do

kilku klubów. Muszę pomyśleć.

Zamknął oczy, odetchnął parę razy.

- We wtorek poszedłem do szalonego Charliego posłuchać nowej kapeli.

- Sam?

- Zaczęliśmy rundę w kilka osób. Nie pamiętam, kto w końcu wylądował u Charliego. Miałem

nieźle w czubie.

- Powiedz mi, po co kupiłeś cały zestaw Natural Perfection? Nie wyglądasz na faceta, który się

maluje? - spytała Eve.

Spojrzał na nią zaskoczony i ponownie opadł na fotel.

- A co to, u diabła jest?

- Powinieneś wiedzieć. Wydałeś na to ponad dwa tysiące. Chodzi o kosmetyki, Donnie Ray.

- Kosmetyki. - Wsunął palce we włosy. - O cholera, tak. Kolorowe mazidła. Kupiłem matce na

urodziny.

-  Wydałeś  dwa  patole  na  prezent  dla  matki?  -  spytała  z  niedowierzaniem  Eve,  omiatając

wzrokiem nędzny pokój.

-  Moja  matka  jest  super.  Stary  rzucił  ją,  kiedy  byłem  dzieckiem.  Harowała  jak  wół,  żeby

zapewnić  mi  dach  nad  głową  i  opłacić  lekcje  muzyki.  -  Wskazał  głową  na  saksofon.  -  Mam  niezły
szmal  z  tego  dmuchania.  Teraz  płacę  za  jej  dach  nad  głową  w  Conecticut.  Przyzwoity  dom,  w
przyzwoitej dzielnicy. To wszystko - powiódł ręką po pokoju - nic dla mnie nie znaczy. Ja tu tylko
kimam.

- A co byś powiedział na to, gdybym spytała ją, co dostała od swojego synka na urodziny?

- Nie widzę przeszkód. - Bez wahania wskazał Widokom stojący na stoliku przy ścianie. - jej

numer  jest  zaprogramowany.  Tylko  zróbcie  mi  łaskę:  nie  mówcie,  że  jesteście  glinami.  Przestraszy
się. Powiedzcie, że przeprowadzacie ankietę, czy coś w tym rodzaju.

-  Peabody,  zdejmij  mundur  i  połącz  się  z  jego  mamą.  -  Eve  usunęła  się  poza  zasięg  ekranu  i

przysiadła na oparciu fotela. - Rudy ze „Szczęśliwego Związku” opracowywał twój portret?

-  Nie,  najpierw  ze  mną  rozmawiał.  Pewnie  wszyscy  przez  to  przechodzą.  To  taki  wywiad.

background image

Potem było spotkanie z jakimś gościem. Pytał mnie, jakie lubię rozrywki, o czym marzę, jaki jest mój
ulubiony kolor. Zrobili mi także badania, by sprawdzić, czy jestem czysty.

- Nie wykryli śladów Zonera?

Zmieszał się.

- Nie. Byłem w porządku.

- Założę się, że twoja matka chciałaby, żeby tak pozostało.

- Pani Michael dostała od syna na urodziny pełny zestaw Natural Perfection. - Peabody włożyła

mundur i uśmiechnęła się do Donniego Raya. - Była bardzo zadowolona z prezentu.

- Piękna kobieta, prawda?

- Rzeczywiście.

- Jest super.

- To właśnie powiedziała o tobie - odparła Peabody.

- Kupiłem jej brylantowe kolczyki na gwiazdkę. To zaledwie małe odpryski, a ona zasługuje na

naprawdę duże, - Spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Peabody. - Byłaś kiedyś w „Imperium”?

- Jeszcze nie.

- Powinnaś wpaść. Niezła z nas kapela.

- Może kiedyś zajrzę. - Zaraz jednak odchrząknęła, widząc groźne spojrzenie Eve. - dziękuję za

pomoc, panie Michael.

- Zrób matce przyjemność, uładź tu trochę i odstaw Zonera - powiedziała Eve, idąc w stronę

drzwi.

- Jasne - odpowiedział i mrugnął znacząco do Peabody.

- Posterunkowa Peabody, flirtowanie z podejrzanymi jest zabronione.

-  On  właściwie  nie  jest  podejrzany.  -  Peabody  obejrzała  się  przez  ramię.  -  I  był  naprawdę

milutki.

- Dopóki nie potwierdzimy jego alibi, jest podejrzany. Poza tym to flejtuch.

- Ale milutki.

- Czekają nas jeszcze dwa spotkania, Peabody. Trzymaj więc hormony na wodzy, Asystentka z

westchnieniem wsiadła do wozu.

background image

- Ale to takie przyjemne, kiedy to one mnie trzymają.

ROZDZIAŁ 7

Eve wróciła do domu w podłym nastroju. Rozmowy z potencjalnymi podejrzanymi nie wniosły

do  sprawy  nic  nowego,  a  w  biurze  nie  zastała  już  McNaba,  co  tylko  pogorszyło  jej  humor.  Na
szczęście dla niego zostawił jednak wiadomość.

- Poruczniku. Wylogowałem się o szesnastej czterdzieści pięć. Lista nazwisk i kosmetyków w

pliku sprawy, podpunkt D w „Dowodach A” Odkryłem kilka ciekawostek. Zarówno Piper, jak i Rudy
figurują na liście nabywców cienia do powiek, Piper jest też na liście pomadek. Tak na marginesie to
oboje śpią na forsie. Daleko im jednak do Roarke'a. Ciekawe jest również to, że wspólnie zarządzają
majątkiem. Raport również w tym pliku.

Wspólny  majątek,  pomyślała  Eve. A  jej  się  wydawało,  że  to  Rudy  kieruje  interesem.  To  on

podejmował decyzję, to on stał za pulpitem, kiedy u nich była. Wygląda na to, że zarządza również
majątkiem. Ma więc nad wszystkim kontrolę, ma władzę, dostęp i możliwości.

-  Znalazłem  jeszcze  coś  -  ciągnął  McNab.  -  Charles  Monroe  pojawia  się  dwa  razy  na  liście

nabywców pomadki do ust. Początkowo nie zwróciłem na niego uwagi, bo podał inne nazwisko na
karcie zamówienia nowych kosmetyków. Załączam dane na jego temat.

Eve  zmarszczyła  czoło.  Instynkt  kierował  ją  ku  Rudy'emu,  wyglądało  jednak  na  to,  że  będzie

musiała złożyć wizytę Charlesowi Monroe.

Spojrzała w stronę drzwi, prowadzących do biura Roarke'a, i zobaczyła w dole smugę światła.

Jest zajęty, będzie więc mogła coś sprawdzić.

Starając  się  zachowywać  możliwie  jak  najciszej,  poszła  schodami  na  górę  do  biblioteki,

pilnując, by nie natknąć się na Summerseta.

Ściany  dwupoziomego  pomieszczenia  zastawione  były  książkami.  Nie  mogła  zrozumieć,  jak

ktoś, kto mógł pozwolić sobie na kupno małej planety, wolał książkę nad wygodę czytania z ekranu.

Był  to  zapewne  jeden  z  kaprysów  Roarke'a,  pomyślał,  choć  podobał  jej  się  mocny  zapach

skórzanych  opraw  i  widok  błyszczących  grzbietów  stojących  rzędami  na  ciemnych  mahoniowych
półkach.

W  bibliotece  stały  również  wyściełane  skórą  kanapy  i  fotele  w  kolorze  ciemnego  burgunda,

mosiężne  lampy  z  kolorowymi  szklanymi  abażurami  i  błyszczące  politurą  szafy,  wykonane  przez
rzemieślników z minionych stuleci.

Okno  zdobiły  rozsunięte  zasłony  i  szeroka  podokienna  ławeczka,  ozdobiona  poduszkami  w

kolorach  harmonizujących  z  abażurami.  Podłogę  z  drewna  kasztanowego  pokrywały  zabytkowe
dywany z wymyślnymi wzorami w kolorze czerwonego wina.

background image

W  jednej  ze  staroświeckich  szaf  zainstalowano  najnowszej  generacji  wielozadaniowy

komputer,  lecz  wnętrze  sprawiało  wrażenie  staroświeckiego,  dostatniego  i  gustownego
pomieszczenia.

Eve  rzadko  zaglądała  do  biblioteki,  Roarke  jednak  był  tu  częstym  gościem.  Lubił  siadać

wieczorem  w  skórzanym  fotelu  z  kieliszkiem  brandy  i  książką  w  ręku.  Twierdził,  że  czytanie  go
uspokaja.  Nauczył  się  tego  jako  chłopiec  z  biednej  dzielnicy  Dublina,  kiedy  znalazł  w  zaułku
zniszczony tom z dziełami Yeatsa.

Podeszła do szafy i otworzyła drzwiczki inkrustowane lazurytem i malachitem.

-  Start  -  poleciła  i  obejrzała  się  przez  ramię.  -  Przeszukanie  biblioteki,  wszystkie  sekcje  dla

„Yeats”.

Yeats Elizabeth, Yeats William Butler?

Zmarszczyła brwi i przeczesała palcami włosy.

- Skąd mam wiedzieć, u diabła? To jakiś irlandzki poeta.

Yeats  William  Butler,  potwierdzone.  Przeszukiwanie  regałów.  Wędrówki  Oisina,  sekcja  D,

półka pięć, Księżniczka Kasia, sekcja D...

- Stop. Cofnij. Jakich książek tego gościa nie ma w bibliotece?

Przetwarzanie. Przeszukiwanie.

Pewnie są tu wszystkie jego książki. To był głupi pomysł, uznała, wsuwając ręce do kieszeni.

- Poruczniku.

Omal nie wyskoczyła z butów. Obróciła się i spiorunowała wzrokiem Summerseta.

- Co? Niech cię diabli! Nie znoszę takiego zaskakiwania.

Przyglądał  jej  się  w  milczeniu.  Wiedział,  że  nie  znosi,  kiedy  zjawia  się  tak  niepostrzeżenie  i

dlatego właśnie lubił to robić.

-  Może  pomogę  pani  znaleźć  książkę,  chociaż  nie  przypuszczam,  że  czyta  pani  coś  poza

raportami i opisami nietypowych zachowań.

- Mam pełne prawo być tutaj - odpowiedziała, co nie tłumaczyło, czemu czuła się w bibliotece

jak intruz. - I nie potrzebuję twojej pomocy.

Wszystkie dzieła wybranego autora, Yeats William Butler, znajdują się w bibliotece. Podać

lokalizację i tytuły?

background image

- Nie, do diabła. Wiedziałam, że tak będzie.

- Yeats,  poruczniku?  -  spytał  zaciekawiony  Summerset  i  wszedł  do  biblioteki  za  Galahadem,

który  otarł  się  o  nogi  Eve,  po  czym  wskoczył  na  ławeczkę  pod  oknem  i  z  miną  zdobywcy  utkwił
wzrok w ciemności.

- A bo co?

W odpowiedzi uniósł tylko brwi.

- Czy interesują panią dramaty, zbiór poezji czy może konkretny wiersz?

- A ty co, jesteś policją biblioteczną?

- Te książki są bardzo cenne - odparł chłodno. - Wiele z nich to pierwsze wydania. Wszystkie

dzieła  Yeatsa  znajdzie  pani  również  w  komputerze.  Myślę,  że  ta  forma  będzie  dla  pani
odpowiedniejsza.

- Nie mam zamiaru czytać tego cholerstwa. Chciałam jedynie sprawdzić, czy jest coś, czego on

nie ma. To rzeczywiście głupie, bo ma wszystko. Cóż więc mam, do cholery, robić?

- Z czym?

- Z gwiazdką, kretynie. - Odwróciła się gniewnie do komputera. - koniec.

Summerset zacisnął wargi, usiłując zrozumieć tok jej myślenia.

- Chciałaby pani kupić Yeatsa dla Roarke'a na prezent gwiazdkowy.

- Coś takiego chodzi mi po głowie.

- Poruczniku - odezwał się, kiedy ruszyła do drzwi.

- Co?

Denerwowało  go,  kiedy  zrobiła  lub  powiedziała  coś,  co  go  uraziło,  lecz  nic  na  to  nie  można

było poradzić. Zawdzięczał jej życie. Ten prosty fakt sprawiał, że oboje czuli się skrępowani. Może
mógłby w jakimś minimalnym stopniu spłacić ten dług.

- Nie ma jeszcze pierwszego wydania Celtyckiego Półmroku.

Wyraz rozdrażnienie na twarzy Eve ustąpił miejsca podejrzliwości.

- Co to jest?

- To zbiór celtyckich mitów i baśni.

- Tego Yeatsa?

background image

- Tak.

Drzemiąca  w  niej  ciemna  strona  miała  ochotę  wzruszyć  ramionami  i  odejść.  Ale  tego  nie

zrobiła, tylko wsunęła ręce do kieszeni i została.

- Komputer powiedział, że jest wszystko.

-  To  prawda,  lecz  nie  pierwsze  wydanie.  Yeats  ma  dla  Roarke'a  szczególne  znaczenie.

Zapewne  wie  pani  o  tym.  Znam  pewnego  księgarza  z  Dublina.  Mógłbym  się  z  nim  skontaktować  i
zapytać,  czy  może  to  zdobyć.  -  kupić  -  powiedziała  dobitnie  Eve.  -  nie  ukraść.  -  Uśmiechnęła  się
lekko, widząc, jak Summerset sztywnieje. - Znam te twoje kontakty. Wszystko musi być legalne.

- O niczym innym nie myślałem. Ale to nie będzie tanie. - Tym razem to on się uśmiechnął. - Z

pewnością trzeba będzie dopłacić za zdobycie książki na czas, skoro zwlekała pani z tym do ostatniej
chwili.

Miała ochotę się skrzywić.

- Jeśli ten twój znajomy może ją zdobyć, to się zgadzam. - Nie wiedziała, jak ma się zachować,

wzruszyła więc tylko ramionami i podziękowała.

Skinął sztywno głową, zaczekał, aż Eve wyjdzie, po czy uśmiechnął się.

Oto  do  czego  zmusza  miłość,  myślała  Eve.  To  ona  każe  jej  współpracować  z  największym

utrapieniem  w  życiu.  Jeśli  ten  sukinsyn  zdobędzie  książkę,  będzie  jego  dłużniczką.  A  to  jest
upokarzające, pomyślała z goryczą, wsiadając do windy.

Drzwi  windy  otworzyły  się  i  stanął  w  nich  Roarke  z  półuśmiechem  na  anielskiej  twarzy  i

radością w niebieskich oczach. Cóż wobec tego znaczyło drobne upokorzenie?

- Nie wiedziałem, że jesteś już w domu.

-  Miałam  coś  do  załatwienia  -  odparła  wymijająco.  -  Coś  taki  zadowolony?  -  spytała,

przekrzywiając głowę.

Chwycił ją za rękę i wciągnął do pokoju.

- Co o tym sądzisz?

Na  szerokim  parapecie  okiennym,  łączącym  się  z  obramowaniem  ich  łóżka,  stała  rozłożysta

choinka, której czubek sięgał aż do sufitu.

- Spora - stwierdziła Eve.

- Nie widziałaś jeszcze tej w salonie. Jest dwa razy większa.

Eve  podeszła  bliżej.  Drzewko  musiało  mięć  jakieś  dziesięć  stóp  wysokości.  Gdyby  się

background image

przewróciło, rozgniotłoby ich jak pluskwy.

-  Mam  nadzieję,  że  mocno  się  trzyma.  -  Pociągnęła  nosem.  -  Pachnie  jak  w  lesie.  Domyślam

się, że będziemy wieszać na niej te wszystkie świecidełka.

- Taki mam plan. - Roarke podszedł do Eve od tyłu, objął ją w tali i przyciągnął do siebie. -

Światełkami zajmę się później.

- Ty?

- To męska robota - odpowiedział, pieszcząc ustami jej kark.

- Kto tak twierdzi?

-  Kobiety  od  wieków  miały  dość  rozsądku,  by  się  tym  nie  zajmować.  Jesteś  już  wolna,

poruczniku?

- Myślałam, że coś przegryzę i trochę popracuję. - jego usta muskały teraz płat jej ucha. Było to

ekscytujące wrażenie. - Chciałabym też sprawdzić, czy Mira przesłała już portret psychologiczny.

Przymknęła oczy i odchyliła głowę, by miał lepszy dostęp. Kiedy ręce Roarke'a powędrowały

ku jej piersiom, poczuła zamęt w głowie.

-  Muszę  też  napisać  raport.  -  Zaczął  drażnić  kciukami  brodawki,  rozpalając  w  niej  płomień

pożądania.

- Ale  mam  jeszcze  trochę  czasu  -  mruknęła,  odwracając  się  do  niego.  Wsunęła  mu  palce  we

włosy i przycisnęła wargi do jego ust.

Zamruczał z zadowolenia i przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.

- Chodź ze mną.

- Dokąd?

Skubnął jej dolną wargę.

- Zobaczysz. - otoczył Eve ramieniem i poprowadził do windy. - Pokój hologramowy - polecił,

po czym pchnął żonę w róg i wszelkie protesty stłumił oszałamiającymi pocałunkami.

- Z sypialnią coś nie w porządku? - spytała, kiedy mogła już oddychać.

-  Mam  inny  pomysł  -  odparł  i  nie  spuszczając  z  niej  wzroku,  wyciągnął  z  windy.  -  program

start.

Wielki  pusty  pokój,  ze  ścianami  przypominającymi  czarne  lustra,  zamigotał  i  zaczął  się

zmieniać. Najpierw poczuła aromatyczny dym, potem ostrą woń jakichś kwiatów. Światła przygasły i

background image

zafalowały.

Pojawił  się  olbrzymi  kamienny  kominek  z  trzaskającym  na  nim  ogniem,  szerokie  okno  z

widokiem na stalowobłękitne góry i puszysty śnieg, połyskujący w świetle księżyca, gliniane dzbany
z  bukietami  białych  i  rdzawych  kwiatów  oraz  morze  migoczących  świec,  białych  jak  śnieg  i
osadzonych  w  mosiężnych  lichtarzach.  Lustra  pod  jej  stopami  zmieniły  się  w  ciemną  drewnianą
podłogę.

Naczelne  miejsce  w  pokoju  zajmowało  olbrzymie  łoże  o  staroświeckich  wezgłowiach,

ozdobionych  wymyślnymi  okuciami  z  mosiądzu.  Przykrywała  je  jasnozłota  narzuta,  na  tyle  gruba  i
puszysta,  by  w  niej  zatonąć,  i  mnóstwo  poduszek  w  najróżniejszych  kolorach.  Wszystko  zaś
przykrywały białe płatki róż - O rany! - Ponownie spojrzała w okno. Widok potężnych szczytów i nie
kończąca się biała przestrzeń wywoływały dziwny skurcz gardła. - Co to za góry?

- Symulacja Alp Szwajcarskich. - Uwielbiał obserwować jej reakcję na coś, czego nie znała.

Najpierw  pojawiała  się  cechująca  glinę  ostrożność,  potem  kobiecy  zachwyt.  -  Nie  mogę  cię  tam
zabrać, więc musi wystarczyć obraz holograficzny.

Wziął do ręki futro leżące na brzegu krzesła.

- Może byś to włożyła?

- Co to jest? - spytała marszcząc brwi.

- Futro.

Rzuciła mu ironiczne spojrzenie.

- Wiem. Pytałam, z czego jest zrobione. Czy to norki?

- Sobole. - Podszedł do niej. - Pomogę ci.

- Już nie możesz się doczekać, co? - mruknęła, kiedy zaczął rozpinać jej koszulę.

Zdjął ją, po czym przesunął po nagich ramionach Eve.

- Tak. Mam ochotę uwieść moją żonę.

Ogarnęła ją fala pożądania.

- Nie potrzebuję tego.

Pocałował ją w ramię.

- Ale ja tak. Usiądź.

Pchnął  ją  na  fotel,  by  móc  ściągnąć  buty,  potem  oparł  dłonie  na  poręczach,  pochylił  się  i

background image

przywarł do jej ust.

Całował  ją  z  subtelnością  i  finezją,  muskał  gorącymi  wargami,  językiem,  delikatnie  drażnił

zębami. Zadrżała i przylgnęła do niego. Tego właśnie pragnął, jej uległości.

Postawił Eve na podłodze i rozpiął jej spodnie.

-  Nigdy  nie  przestanę  cię  pragnąć.  -  Zsunął  spodnie  i  musnął  palcami  jej  biodra.  -  Nigdy  nie

przestanę cię kochać. To uczucie nie ma granic.

Naga, przytuliła się do niego i ukryła twarz we włosach.

- Zmieniłeś całe moje życie.

Trzymał Eve w ramionach, delektując się jej bliskością, po czym okrył ją futrem.

- A ty moje.

Wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko.

Wiedziała,  że  za  chwilę  doświadczy  czegoś  oszałamiającego,  wszechogarniającego  i

cudownego.  Pragnęła  czuć  jego  pieszczoty,  ciepło  ciała,  tak  jak  pragnie  się  powietrza  czy  wody:
instynktownie, zachłannie, jakby bez tego nie mogła żyć.

Zatracała  się  w  pieszczotach,  gotowa  dawać  i  brać.  Zanurzona  w  puszystej  miękkości  łoża,  z

niecierpliwością oddawała pocałunki, czując, jak jej ciało powoli się rozpala. Westchnęła i pomogła
mu  zdjąć  koszulę,  by  móc  poczuć  jego  ciało.  Delektowała  się  grą  twardych  mięśni,  jedwabistością
różanych  płatków,  chłodem  pościeli.  Serce  biło  coraz  szybciej  a  ciałem  wstrząsały  rozkoszne
dreszcze.  Intymny  nastrój  potęgowało  migotanie  świec,  blask  księżyca  i  cichy  trzask  ognia  na
kominku.

Smakowała i dotykała, oddając pieszczotę za pieszczotę, potęgując rozkosz i poddając się fali

wznoszącej ją na szczyt.

Kiedy  osiągnęła  spełnienie,  zadrżał,  po  czym  zsunął  się  wzdłuż  jej  ciała.  Przewracali  się  po

łożu,  splątani  nogami.  Twarz  i  włosy  Eve  tonęły  w  promieniach  światła,  odbijały  się  w  oczach,
potęgując ich barwę. Obserwował, jak te oczy stają się szkliste, kiedy cal po calu prowadził ją ku
szczytowi.

Czuł na sobie silne, zwinne i dobrze znane dłonie Eve. Z jej ust wydobywały się jęki rozkoszy,

pieszcząc jego usta i ciało. Oddech Roarke'a stawał się coraz szybszy i cięższy, a krew jak szalona
pulsowała w żyłach. W końcu płonące w nim pożądanie zmieniło się w oślepiający płomień.

Wówczas Eve uniosła się nad nim i z niskim, gardłowym jękiem, domagającym się spełnienia,

przyjęła  go  w  swoje  wnętrze.  Zacisnął  palce  na  jej  biodrach,  a  ona  wygięła  się  w  łuk  i  zaczęła
rytmicznie  poruszać.  Promienie  światła  muskały  jej  ciało,  rozchylone  usta  spazmatycznie  chwytały
powietrze, a oczy zmieniły się w złociste szparki. Zacisnęła mocno uda, kiedy zalała ją fala orgazmu

background image

i przywarła do Roarke'a, gdy podniósł głowę i zaczął chciwie ssać jej sutek.

Niezdolny  dłużej  się  powstrzymywać,  pchnął  ją  na  plecy,  wprawiając  umysł  i  ciało  w

oszołomienie  i  wszedł  w  nią  gwałtownie,  przeszywając  głębokimi  sztychami,  z  niemal  dziką
zachłannością,  doprowadzając  ją  tym  niemal  do  utraty  przytomności.  Chwyciła  się  mocno
wezgłowia, jakby już nie miała go puścić, i z gardła wydarł się krzyk rozkoszy, kiedy Roarke uniósł
jej kolana.

Kiedy jej ciało zaczęło drżeć konwulsyjnie, przycisnął usta do jej warg i dał się ponieść fali

spełnienia.

Leżała wśród płatków róż, rozluźniona i wyczerpana, czując się jak wosk, który stopił gorący

płomień  świecy.  Kiedy  zaczęła  swobodniej  oddychać,  Roarke  musnął  wargami  jej  ramię,  po  czym
wstał i krył ją futrem. Mruknęła sennie.

Rozbawiony  i  zarazem  usatysfakcjonowany,  poszedł  w  róg  pokoju  i  polecił  przygotować

wannę  z  wodą  o  temperaturze  trzydziestu  ośmiu  stopni.  Następnie  otworzył  butelkę  szampana,
wstawił ją do kubełka z lodem, po czym wziął na ręce zmęczoną Eve.

- Nie spałam - wymamrotała, co świadczyło, o czymś wręcz przeciwnym.

- Rano miałabyś do mnie pretensję, że cię nie obudziłem. Chciałaś przecież popracować. - Z

tymi słowy zanurzył ją w gorącej, pienistej wodzie.

Krzyknęła zaskoczona, by po chwili jęknąć z rozkoszy.

- O Boże! Mogłabym leżeć w tej wannie bez końca.

- Załatw sobie urlop, to pojedziemy w prawdziwe Alpy i będziesz mogła do woli moczyć się

w wannie.

Tego właśnie pragnął, zabrać ją stąd, by mogła całkowicie odzyskać siły. Wiedział jednak, że

to  równie  niemożliwe  jak  przekonanie  jej,  by  pocałowała  Summerseta  w  usta.  Myśl  ta  wywołała
uśmiech na jego twarzy.

- Cóż cię tak rozbawiło? - spytała leniwie.

- Wspaniała myśl. - Podał jej kieliszek, wziął swój i wszedł do wanny.

- Muszę wracać do pracy.

- Wiem - odparł z głębokim westchnieniem. - Dziesięć minut.

Trudno było się oprzeć gorącej kąpieli i chłodnemu szampanowi.

-  Wiesz,  zanim  cię  poznałam,  moje  przerwy  ograniczały  się  do  kubka  obrzydliwej  kawy  i..  i

znów kubka obrzydliwej kawy - stwierdziła.

background image

-  Wiem  i  nadal  zdarza  się  to  zbyt  często.  A  w  ten  sposób  znacznie  lepiej  się  odpoczywa  -

odparł, zanurzając się w gęstej pianie.

-  Trudno  zaprzeczyć.  -  Uniosła  nogę  i  przyjrzała  się  swoim  palcom.  -  Nie  mam  zbyt  wiele

czasu, Roarke. Jemu się bardzo śpieszy.

- Dużo już wiesz?

- Zbyt mało. Stanowczo zbyt mało.

- Na pewno dowiesz się więcej. Jesteś świetnym gliną. Znam się na tym.

Zmarszczyła brwi nad kieliszkiem.

-  On  nie  robi  tego  pod  wpływem  gniewu.  Na  razie.  Również  nie  dla  korzyści  i  nie  z  zemsty.

Łatwiej byłoby go wytropić, gdybym znała motyw.

- Miłość.

Zaklęła cicho.

Mojej miłości. Ale nie można mieć dwunastu miłości.

- Podchodzisz do tego zbyt racjonalnie. Uważasz, że mężczyzna nie może kochać kilku kobiet.

A to nieprawda.

- Chyba że ma serce w rozporku.

Roześmiał się i otworzył jedno oko.

- Kochana Eve. Często trudno jest rozdzielić te dwie sprawy. Dla niektórych głębsze uczucie

zaczyna się od fizycznego pociągu - dodał, widząc błysk w jej oczach. - A może on uważał te kobiety
za  miłość  swojego  życia?  Kiedy  się  z  tym  nie  zgadzały,  odbierał  im  życie,  bo  tylko  tak  mógł  je
przekonać.

- Brałam to pod uwagę. Ale to nadal zbyt mało. On kocha to, czego nie może mieć, a skoro nie

może  mieć,  niszczy.  -  Wzruszyła  ramionami.  -  nie  cierpię  takiego  pieprzonego  rozumowania.
Wprowadza tylko zamieszanie.

- Musisz przyznać mu punkty za całą tę teatralną oprawę.

- Tak i mam nadzieję, że dzięki niej go złapię. A wtedy wsadzę do pudla wesołego Mikołajka.

Czas minął - oznajmiła, wychodząc z wody.

Zdjęła ręcznik z gorącej suszarki i w tym momencie zabrzęczał nadajnik.

- Cholera. - Ociekając wodą, przebiegła w drugi koniec pokoju i wyciągnęła z kieszeni spodni

background image

podręczny wideokom. - Blokada wideo - mruknęła. - Dallas.

- Komunikat do porucznik Eve Dallas. PŚ, Houston cztery trzy dwa, lokat sześć E. Zgłosić się

natychmiast pod wskazany adres.

-  Komunikat  przyjęty.  -  Przesunęła  dłonią  po  mokrych  włosach.  -  Wezwać  do  pomocy

posterunkową Delię Peabody.

- Potwierdzone. Koniec połączenia.

- PŚ? - Roarke ponownie zarzucił futro na ramiona Eve.

-  Podejrzana  śmierć.  -  Odrzuciła  ręcznik  i  wciągnęła  spodnie.  -  cholera,  to  mieszkanie

Donniego Raya. Dzisiaj z nim rozmawiała.

 

Donnie  Ray  kochał  swoją  matkę.  Była  to  pierwsza  myśl,  która  przyszła  Eve  do  głowy,  kiedy

przyjechała na miejsce.

Leżał na łóżku, owinięty błyszczącym zielonym łańcuchem choinkowym. Jasnożółte włosy miał

starannie  uczesane.  Pomalowane  na  ciemnozłoty  kolor  rzęsy  rzucały  sień  na  policzki.  Wargi
pociągnięte szminką miały ten sam odcień. Na prawym przegubie, tuż nad zdartą skórą, tkwiła gruba
złota bransoleta z wyrytymi na niej trzema ptakami.

- Trzy wabiki - powiedziała stojąca za nią Peabody. - Cholera!

- Zmienia płeć, ale oprawa zostawia - stwierdziła bezosobowym tonem Eve, odsuwając się na

bok,  by  kamera  mogła  objąć  ciało.  -  Pewnie  znajdziemy  tatuaż  i  ślady  gwałtu.  Nogi  i  ręce  miał
skrępowane tak jak poprzednie ofiary. Potrzebne nam będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa z hallu
i sprzed głównego wejścia.

- To był taki miły gość - mruknęła Peabody.

- A teraz jest martwym gościem. Bierzmy się do roboty.

Peabody wyprostowała się służbiście.

- Tak jest.

Tatuaż znalazły na lewym pośladku. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna został zgwałcony.

Nawet  jeśli  zrobiło  to  na  Eve  jakieś  wrażenie,  nie  okazała  tego.  Dokonała  wstępnych  oględzin,
zabezpieczyła  miejsce  zbrodni,  zarządził  przepytywanie  sąsiadów  i  przygotowanie  ciała  do
wyniesienia.

-  Sprawdź  jego  wideokom  -  poleciła  Peabody.  -  Przejrzyj  kalendarz  terminowy  i  zbierz

wszystkie dane, które możesz zdobyć w „Szczęśliwym Związku”. Chcę mieć to dziś „sprzątaczy”.

background image

Przeszła przez hall do łazienki. Ściany, podłoga i wszystkie sprzęty lśniły czystością.

- Należy przypuszczać, że to dzieło naszego znajomego. Donnie Ray nie grzeszył czystością.

- Nie zasłużył na taką śmierć.

- Nikt nie zasługuje na taki koniec. - Eve cofnęła się od drzwi łazienki. - Polubiłaś go. Ja też. A

teraz zapomnij o tym, bo i tak mu nie pomożesz. Nie żyje, a my musimy wykorzystać wszystko to, co
tu znajdziemy, by dotrzeć do numeru czwartego, zanim go dopadnie.

-  Wiem,  ale  nie  mogę  się  opanować.  Boże,  przecież  rozmawiałyśmy  z  nim  zaledwie  przed

kilkoma godzinami. Nie mogę przestać o tym myśleć - powtórzyła. - Nie jestem taka jak pani.

- Myślisz, że jemu zależy na twoich uczuciach? On chce sprawiedliwości, nie żalu czy litości.

Kopnęła wściekle leżące na podłodze puszki i buty.

-  Myślisz,  że  obchodzi  go,  że  jestem  wkurzona?  -  Utkwiła  w  Peabody  pałające  spojrzenie.  -

Jemu to w niczym nie pomoże, a mnie mąci umysł. Co ja takiego przegapiłam? Na co nie zwróciłam
uwagi? Ten sukinsyn podtyka mi wszystko pod nos.

Peabody milczała. Nie pierwszy raz chłodny profesjonalizm Eve wzięła za brak serca. Po tylu

miesiącach wspólnej pracy powinna znać ją lepiej. Westchnęła.

- Może on zostawia zbyt dużo śladów i to rozprasza naszą uwagę.

Eve zmrużyła oczy i rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie.

-  To  jest  myśl.  Zbyt  wiele  tropów,  zbyt  wiele  informacji.  Musimy  wybrać  jedną  drogę  i

trzymać się jej. Zacznij szukać, Peabody - poleciła, wyciągając nadajnik. - Zapowiada się długa noc.

 

Wróciła  do  domu  o  czwartej  nad  ranem.  Trzymała  się  tylko  dzięki  litrom  obrzydliwej  kawy,

jaką  serwowano  w  centrali.  Pod  powiekami  czuła  piasek,  bolał  ją  żołądek,  a  mimo  to  umysł  nadal
miała jasny. Jednak kiedy do biura wszedł Roarke, drgnęła nerwowo i chwyciła broń.

- Co ty tu robisz, do cholery? - warknęła.

- Mógłbym o to samo spytać ciebie, poruczniku.

- Pracuję.

Uniósł brew, chwycił Eve za podbródek i spojrzał jej w twarz.

- Raczej przepracowujesz się.

background image

- Skończyła się prawdziwa kawa w moim autokucharzu i musiała pić te pomyje, które dają w

centrali. Kilka łyków dobrej kawy i stanę na nogi.

- Kilka godzin snu dałoby ci więcej.

Miała ochotę odepchnąć jego rękę, lecz tego nie zrobiła.

-  Możliwe,  że  w  końcu  będę  musiała  zaaplikować  sobie  jakiś  legalny  środek.  Czas  nagli,

Roarke.

- Pozwól sobie pomóc.

- Nie mogę cię wykorzystywać za każdym razem, kiedy robi się gorąco.

-  Dlaczego?  -  Zaczął  masować  jej  napięte  mięśnie  ramion.  -  Bo  nie  jestem  na  liście

departamentu policji?

-  Na  przykład.  -  jego  palce  rozpraszały  ją.  Czuła,  że  myśli  gdzieś  odpływają  i  nie  mogła  ich

zebrać.  -  Zrobię  sobie  odpoczynek.  Dwie  godziny  powinny  mi  wystarczyć  na  przygotowanie.  Ale
prześpię się tutaj.

- Dobry pomysł.

Podprowadził ją do fotela. Nie opierała się. Położył się obok niej i polecił rozłożyć siedzenie.

- Powinieneś wrócić do łóżka - mruknęła, ale przytuliła się do niego.

- Wolę spać z moją żoną, jeśli mam ku temu okazję.

- Dwie godziny... mam pewien pomysł.

- Dwie godziny - powtórzył i zamknął oczy, kiedy poczuł, że Eve usnęła.

ROZDZIAŁ 8

Muszę ci o czymś powiedzieć. - Roarke zaczekał, aż Eve skończy jeść omlet i uśmiechnął się,

dolewając jej kawy. - O kosmetykach upiększających Natural Perfection.

Podniosła na niego wzrok.

- Jesteś właścicielem tej firmy.

- To jedna z podległych mi spółek, wchodzących w skład Roarke Industries. - Uśmiechnął się

znad kubka. - Jednym słowem tak.

-  Wiedziałam  o  tym.  -  Wzruszyła  ramionami,  ciesząc  się  w  duchu,  kiedy  uniósł  brew,

zdziwiony jej nonszalancką reakcją. - Sądziłam, że poradzę sobie bez ciebie.

background image

-  Daj  spokój,  kochanie.  Skoro  jestem  właścicielem  firmy,  powinnaś  pozwolić  mi  przejrzeć

listę kosmetyków, których użył morderca - dodał, widząc, że Eve się uśmiecha.

-  Sami  się  z  tym  uporamy.  -  Wstała  od  stołu  i  podeszła  do  biurka.  -  Wynika  z  tego,  że  te

kosmetyki  nabyto  tam,  gdzie  bywały  ofiary.  Idąc  dalej  tym  tropem,  możemy  ograniczyć  listę
podejrzanych. Te kosmetyki są obrzydliwie drogie.

- Dostajesz to, za co płacisz - odparł po prostu Roarke.

-  Ale  żeby  szminka  kosztowała  dwieście  żetonów?  -  Spojrzała  na  niego  spod  zmrużonych

powiek. - Powinieneś się wstydzić.

- Nie ja ustalam ceny. - Tym razem to on się uśmiechnął. - ja tylko zarządzam zyskami.

Kilka godzin snu i gorący posiłek dobrze jej zrobiły, pomyślał. Twarz nabrała rumieńców i nie

miała  już  takich  zapadniętych  oczu.  Wstał  od  stołu,  podszedł  do  Eve  i  dotknął  cieni  pod  oczami.  -
Chciałabyś wziąć udział w posiedzeniu rady i zaproponować zmianę cen?

- Cha, cha! - Kiedy pocałował ją w usta, z trudem powstrzymała się, by do niego nie przylgnąć.

- idź sobie, muszę się kupić.

- Za chwileczkę. - Ponownie ją pocałował, na co odpowiedziała westchnieniem. - czemu mi o

wszystkim nie opowiesz? Łatwiej ci będzie głośno myśleć.

Znów westchnęła, siedziała chwilę pochylona, po czym wyprostowała się.

- To obrzydliwe wykorzystywać coś, co symbolizuje nadzieję i niewinność. Ten zamordowany

wczoraj dzieciak nie zrobił nikomu nic złego.

- Podobnie jak tamte kobiety. Wniosek?

-  Że  morderca  jest  biseksualny  i  szuka  miłości  nie  tylko  wśród  przedstawicielek  płci

przeciwnej. Tego mężczyznę zgwałcono w taki sam sposób jak poprzednie ofiary. Został związany,
naznaczony tatuażem i umalowany tak samo jak one.

Odeszła od biurka, machinalnie biorąc do ręki kubek z kawą.

- Wszystkie trzy ofiary wybrał spośród klientów „Szczęśliwego Związku”. Musiał mieć dostęp

do  ich  taśm  wideo  i  danych  osobowych.  Mógł  umówić  się  z  tymi  kobietami,  lecz  nie  z  Donnie
Rayem. Donnie był heteroseksualny. To dowodzi, że morderca nie spotkał się ze swymi ofiarami, w
każdym razie nie był z nimi na randce. Najwyżej w wyobraźni.

- Wybiera osoby, które mieszkają same.

- Bo jest tchórzem. Nie chcę prawdziwej konfrontacji. Odurza swoje ofiary i krępuje. Tylko w

ten sposób może być pewny, że ma władzę i że panuje nad sytuacją.

background image

Jej myśli ponownie skierowały się ku Rudy'emu.

Odstawiła kubek i wsunęła palce we włosy.

- Jest sprytny, konsekwentny i przewidujący. I dzięki temu go przyskrzynię.

- Powiedziałaś, że masz pomysł.

- Tak, nawet kilka. Będę musiała uzyskać na nie zgodę góry. I przez jakiś czas unikać Nadine.

Nie mogę ujawnić jej tej historii ze świętym Mikołajem. Doszłoby do tego, że ludzie zaczęliby się
rzucać na każdego napotkanego w sklepie lub na rogu ulicy dziadka w czerwonym kubraku.

- Już słyszę tę zapowiedź - mruknął Roarke. - Święty Mikołaj napada na samotnych. Szczegóły

w popołudniowych wiadomościach. Nadine spodobałby się ten pomysł.

-  Ale  go  nie  zdradzę.  Chyba  że  nie  będę  miała  wyboru.  Zamierza  dokładniej  przyjrzeć  się

„Szczęśliwemu  Związkowi”.  Postaram  się  trzymać  ją  z  daleka  od  siebie  i  zdobyć  informację  od
kogoś, kto pracuje w tej agencji. Rudy i Piper będą wyć z wściekłości. - na jej twarzy pojawił się
złośliwy uśmiech. - Dobrze im tak.

Para zarozumiałych androidów. Trzeba porządnie nimi potrząsnąć.

- Nie lubisz ich.

- Przyprawiają mnie o dreszcze. Wiem, że się pieprzą ze sobą. Obrzydliwość.

- Nie podoba ci się to?

- Są rodzeństwem.

-  Ach,  rozumiem.  -  Chociaż  uważał  się  za  człowieka  światowego,  w  pełni  podzielał  opinię

żony. To bardzo... brzydkie.

- Tak. - Eve nagle straciła apetyt i odsunęła talerz z puszystymi rogalikami. - On kieruje całym

tym cyrkiem i nią. W tej chwili jej pierwszy na moje liście podejrzanych. Ma dostęp do wszystkich
danych  klientów,  a  jeśli  udowodnię  kazirodztwo,  będzie  można  mu  zarzucić  seksualną  dewiację.
Muszę mieć tam swojego człowieka. - Odetchnęła głęboko, słysząc zbliżające się kroki na korytarzu.
A oto i on.

Oboje  spojrzeli  na  drzwi  w  momencie,  gdy  stanęła  w  nich  Peabody.  Przeniosła  wzrok  z

jednego na drugie i wzruszyła ramionami, jakby chciała pozbyć się czegoś niewygodnego.

- Coś się stało?

- Nic, wejdź. - Eve wskazała palcem krzesło. - Bierzmy się do roboty.

- Kawy? - zaproponował Roarke. Domyślił się już, jakie Eve ma plany względem asystentki.

background image

- Tak, dzięki. McNab jeszcze nie przyszedł?

- Nie. Najpierw z tobą sobie pogada.

Eve spojrzała znacząco na Roarke'a.

- Już wychodzę.

Podał  Peabody  kubek  z  kawą,  pocałował  żonę,  chociaż,  a  może  właśnie  dlatego,  że

zmarszczyła brwi, po czym wyszedł do sąsiedniego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

- Czy on zawsze tak rano wygląda? - spytała Peabody.

- Zawsze.

Peabody westchnęła głęboko.

- Czy on na pewno jest człowiekiem?

- Nie zawsze. - Eve przysiadła na brzegu biurka i przyjrzała się asystentce. - Chciałabyś poznać

kilku facetów?

- Co?

-  Chcesz  poszerzyć  swój  krąg  towarzyski  i  poznać  kilku  facetów  i  podobnych

zainteresowaniach?

Peabody uśmiechnęła się, pewna, że Eve żartuje.

- Czy nie dlatego zostałam gliną?

-  Glina  to  wszawy  partner  na  życie.  Potrzebna  ci  pomoc  takiej  agencji  jak  „Szczęśliwy

Związek”.

Peabody pokręciła głową.

- Kilka lat temu, kiedy przeprowadzałam się do miasta, skorzystałam z usług takiego biura. To

zbyt  szablonowe.  Wolę  poznawać  obcych  facetów  w  barach.  -  Eve  jednak  nie  spuszczała  z  niej
wzroku, więc Peabody opuściła kubek. - Och! - wyrwało jej się, gdy wreszcie zrozumiała.

-  Oczywiście  będę  musiała  omówić  to  z  Whitneyem.  Nie  mogę  podstawić  tajnego  agenta  bez

zgody komendanta.

- Tajna agentka. - Dość długo pracowała już w policji, by zrozumieć, co oznacza ten termin, a

mimo to nie mogła się oprzeć uczuciu podekscytowania i zachwytu.

- Boże, Peabody, opanuj się. - Eve wstała i wsunęła dłonie we włosy. - mam zamiar wsadzić

background image

się w paszczę lwa i użyć cię jako przynęty, a ty szczerzysz zęby, jakbyś dostała nagrodę.

- Jeśli pani uważa, że się do tego nadaję, to już jest wystarczająca nagroda.

- Jak najbardziej się nadajesz - powiedziała Eve, opuszczając ramiona. - Bo ściśle wypełnisz

polecenia.  I  tego  właśnie  oczekuję.  Wykonywania  poleceń.  Żadnych  popisów.  Kiedy  uda  mi  się  to
załatwić i wyciągnąć z budżetu policyjnego odpowiednie fundusze, wchodzisz w to.

- A co z Rudym i Piper? Są na liście podejrzanych i widzieli mnie.

- Widzieli posterunkową. Tacy ludzie nie zwracają uwagi na mundurowych. Postaramy się, by

Mavis i Trina odpowiednio się przygotowały.

- Super.

-  Weź  się  w  garść,  Peabody.  Musimy  zmienić  ci  wygląd.  Przejrzałam  wideo  ofiar  i  dane

osobowe.  Wybierzemy  cechy  wspólne  i  wprowadzimy  je  do  twojego  portretu  psychologicznego.
Trzeba stworzyć ci osobowość.

- Gówno prawda!

W  drzwiach  stał  McNab.  Twarz  płonęła  mu  wściekłością,  oczy  błyszczały,  usta  miał

zaciśnięte, a ręce zwinięte w pięści.

- Pieprzona bzdura!

- Detektywie McNab, przyjęłam do wiadomości twoją opinię - odparła spokojnie Eve.

- Chce pani nasadzić ją jak robaka na wędkę i zanurzyć w jeziorze? Cholera, Dallas. Przecież

ona nie ma pojęcia o tajnych operacjach!

- Pilnuj swojego nosa - warknęła Peabody, zrywając się z krzesła. - Wiem, co mam robić.

-  Nie  masz  zielonego  pojęcia.  -  McNab  stanął  na  wprost  niej.  -  Jesteś  zwykła  asystentką,

pomocnikiem, czymś w rodzaju androida.

Eve  dostrzegła  niebezpieczny  błysk  w  oczach  Peabody  i  stanęła  między  nimi,  zanim  pięść

dziewczyny dosięgła nosa McNaba.

- Dość tego. Wysłuchała twojej opinii, McNab, a teraz się zamknij.

- Nie pozwolę, by ten sukinsyn nazywał mnie androidem.

-  Dość  tego,  Peabody  -  ucięła  Eve.  -  Siadaj.  Oboje  siadajcie,  do  cholery,  i  spróbujcie  sobie

przypomnieć,  kto  tu  rządzi,  zanim  podam  was  do  raportu.  Ostatnią  rzeczą,  jakiej  mi  trzeba,  to  para
gówniarzy skaczących sobie do oczu. Jeśli nie potraficie się opanować, droga wolna.

background image

- Nic tu po przemądrzałych detektywach - mruknęła Peabody.

- O tym już ja zadecyduję. Potrzeba nam wtyczki, która czegoś się dowie i będzie jednocześnie

przynętą. A właściwie potrzeba nam dwóch przynęt - dodała, patrząc na oboje. - Męskiej i żeńskiej.
Wchodzisz w to, McNab?

-  Chwileczkę.  -  Peabody  zerwała  się  z  krzesła.  Eve  nigdy  nie  widziała  jej  tak  zaskoczonej.

Chce pani, żeby on też był tajnym agentem? Razem ze mną?

-  Tak,  wchodzę  w  to.  -  McNab  uśmiechnął  się  lekko.  Dzięki  temu  będzie  miał  ją  na  oku  i

dopilnuje, by nie wpakowała się w kłopoty.

 

To będzie mega! - Mavis Freestone tańczyła po domowym biurze Eve na wysokich, sięgających

połowy  uda  botkach.  Cienki  materiał  sukienki  podkreślał  kształt  jej  nóg,  kiedy  balansowała  na
trzycalowych czerwonych szczudłach. Obcasy harmonizowały z kolorem niebywale krótkiej sukienki.
Jaskrawoczerwone  włosy  opadały  spiralnymi  splotami  na  ramiona.  Nad  górną  brwią  miała
wytatuowane małe serduszko.

- Jesteś teraz na liście płac policji.

Bezcelowe było przypominanie Mavis, że nie przyszła tu dla zabawy, Eve uznała to jednak za

konieczne  wobec  żywiołowej  reakcji  przyjaciółki,  która  patrzyła  na  Peabody  oczyma  w  nowym
kolorze soczystej trawy.

- Gówniana płaca - stwierdziła Trina.

Wizażystka obeszła Peabody jak uszkodzoną rzeźbę: z zaciekawieniem, uwagą i lekką drwiną.

Jedną  z  brwi  zdobiły  kolczyki  w  kształcie  złotych  kółek,  na  widok  których  Eve  aż  się  skrzywiła.
Śliwkowopurpurowe  włosy  zebrane  były  w  wysoki  stożek.  Miała  na  sobie  czarny  obcisły
kombinezon z wymalowanymi na piersiach świętymi Mikołajami.

I one miały być policyjnymi konsultantkami, które Whitney zgodził się wciągnąć na listę płac,

pomyślała Eve, przecierając oczy.

- Ma być skromnie i naturalnie - uprzedziła obie specjalistki od urody. - Najważniejsze, żeby

nie wyglądała jak glina.

-  Co  o  tym  sądzisz  Trina?  -  Mavis  pochyliła  się  nad  ramieniem  Peabody  i  przyłożyła  jej  do

twarzy swoje włosy. - Ten kolor by jej pasował. Odpowiedni na świąteczną porę. Zobaczycie, jakie
kreacje  pożyczył  nam  Leonardo.  W  tym  cielistym  skórzanym  kombinezonie  będziesz  wspaniale
wyglądała, Peabody.

- W skórzanym kombinezonie? - Peabody zbladła, myśląc o swoich wypukłościach i spojrzała

pytająco na Eve.

background image

- Ma być skromnie - powtórzyła Eve.

- Jakich kosmetyków używasz do twarzy? - spytała Trina, chwytając Peabody za podbródek. -

Papieru ściernego?

- Ja...

-  Masz  pory  jak  księżycowe  kratery,  dziewczyno.  Potrzebujesz  kompleksowego  zestawu

pielęgnacyjnego. Zaczynam od peelingu.

- O Boże! - Przerażona Peabody usiłowała uwolnić brodę. - Posłuchaj...

- A cycki masz własne czy skorygowane?

- Własne. - Peabody instynktownie osłoniła biust. - I jestem z nich zadowolona.

- Niezłe. No dobra, rozbieraj się. Obejrzymy je i całą resztę.

- Mam się rozebrać? - Peabody obejrzała się na Eve. - Pani porucznik?

- Powiedziałaś, że dasz sobie rade jako tajna agentka. - Eve zadrżała współczująco, po czym

ruszyła do drzwi. - Macie dwie godziny.

- Potrzebuję trzech! - zawołała za nią Trina. - Sztuka nie toleruje popędzania.

- Dwie godziny - powtórzyła Eve i zamknęła drzwi, słysząc przerażony pisk asystentki.

Będzie  lepiej,  jeśli  na  jakiś  czas  zniknę  z  pola  widzenia,  pomyślała  i  postanowiła  złożyć

wizytę staremu znajomemu.

Charles Monroe był licencjonowaną męską prostytutką, najprzystojniejszą ze wszystkich, jakie

Eve  dotychczas  spotkała.  Kiedyś  pomógł  jej  w  śledztwie,  a  potem  zaproponował  jej  swe  usługi  za
darmo. Pomoc przyjęła, lecz propozycję odrzuciła.

Nacisnęła  dzwonek  do  eleganckiego  apartamentu,  mieszczącego  się  w  kamienicy  w  centrum

miasta,  której  właścicielem  był  Roarke.  Kiedy  przy  drzwiach  zapaliło  się  zielone  światełko,
spojrzała w wizjer i wyciągnęła odznakę, na wypadek gdyby Charles jej nie poznał. Okazało się to
niepotrzebne.

- Słodka pani porucznik. - Chwycił ją w objęcia i wycisnął na ustach namiętny pocałunek.

- Ręce przy sobie - warknęła.

-  Nie  miałem  okazji  pocałować  panny  młodej.  -  mrugnął  do  niej  znacząco.  Był  przystojnym

mężczyzną, o pięknej twarzy i trochę sennym spojrzeniu. - No to jak to jest być żoną najbogatszego
człowieka na świecie?

background image

- Pływam w kawie.

Pochylił głowę i przyjrzał jej się z uwagą.

- Wciąż jesteś w nim zakochana. To dobrze. Widziałem was w telewizji. Na jakimś przyjęciu.

Zastanawiałem się, jak ci tam jest. Wygląda na to, że nie przyszłaś skorzystać z propozycji, którą ci
złożyłem przed kilkoma miesiącami.

- Muszę z tobą porozmawiać.

-  Dobra,  wejdź.  -  Cofnął  się,  zapraszając  do  mieszkania.  Miał  na  sobie  czarny  kombinezon,

podkreślający kształtną figurę. - Napijesz się czegoś? Wątpię, by moja kawa dorównywała tej, którą
serwuje Roarke. Może pepsi?

- Chętnie.

Pamiętała  jego  kuchnię:  schludną,  spartańską,  o  prostych  liniach.  Tak  jak  jej  właściciel.

Usiadła na krześle, gdy tymczasem gospodarz wyjął z lodówki dwie puszki i rozlał płyn do wysokich
szklanek. Potem zgniótł puszki, wrzucił je do recyklera i usiadł naprzeciw Eve.

- Wypiłbym za dawne dobre czasy, Dallas, ale... nie były najlepsze.

- Tak. Te obecne też nie są dobre, Charles. Powiedz mi, dlaczego licencjonowana prostytutka

korzysta  z  usług  agencji  matrymonialnej?  Zanim  odpowiesz  -  ciągnęła,  unosząc  w  górę  szklankę  -
muszę cię poinformować, że korzystanie z takich usług w celach zawodowych jest nielegalne.

Zaczerwienił  się.  Nie  mogła  w  to  uwierzyć,  lecz  jego  męska,  przystojna  twarz  oblała  się

rumieńcem, a wzrok przeniósł się na szklankę.

- Jezu, czy ty musisz o wszystkim wiedzieć?

- Gdyby tak było, nie pytałabym cię o to. Odpowiedz, Charles.

- To prywatna sprawa - mruknął.

- Wówczas nie byłoby mnie tutaj. Czemu zgłosiłeś się do „Szczęśliwego Związku”?

-  Bo  potrzebna  mi  kobieta  -  warknął.  Podniósł  wzrok,  w  którym  teraz  płonął  gniew.  -

Prawdziwa kobieta, nie taka, która mi płaci. Cóż w tym złego, że chciałbym się z kimś związać? W
mojej pracy nie ma takiej możliwości. Robisz to, za co ci płacą i starasz się robić to dobrze. Lubię
moją pracę, ale chcę mieś własne życie. Nie ma nic nagannego w tym, że chce się żyć po swojemu.

- Nie ma - przyznała.

-  Dlatego  zataiłem  swój  zawód.  -  Poruszył  się  niespokojnie.  -  Nie  chciałem  umawiać  się  z

kobietą, która czuje wstręt do kontaktów z licencjonowaną prostytutką. Aresztujesz mnie za podanie
agencji fałszywych informacji?

background image

-  Nie.  -  Było  jej  przykro,  że  wprawiła  go  w  zakłopotanie.  -  Miałeś  się  spotkać  z  kobietą  o

nazwisku Marianna Hawley. Pamiętasz ją?

-  Marianna.  -  Wypił  kilka  haustów  zimnego  napoju,  by  odzyskać  równowagę.  -  Pamiętam  jej

wideokasetę.  Piękna  kobieta,  taka  ciepła.  Skontaktowałem  się  z  nią,  ale  już  kogoś  poznała.  -
Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Nie mam szczęścia. Właśnie takiej kobiety szukałem.

- Nigdy się z nią nie spotkałeś?

-  Nie.  Umówiłem  się  z  czterema  innymi  kandydatkami.  Jedna  nawet  mi  odpowiadała.

Spotykaliśmy się przez kilka tygodni. - Westchnął. - Uznałem, że jeśli ma cos z tego być, to muszę jej
powiedzieć, co naprawdę robię. I to - stuknął w szklankę Eve - był koniec znajomości.

- Przykro mi.

-  Hej,  przecież  nie  ona  jedna  jest  na  świecie.  -  Jednak  nie  zabrzmiało  to  przekonywująco.  -

Szkoda, że Roarke wykluczył cię z gry, - Charles, Marianna nie żyje.

- Co?

- Nie oglądałeś wiadomości?

- Nie. Nie żyje? - Spojrzał na Eve z nagłą uwagą. - A więc została zamordowana. Nie byłoby

cię tu, gdyby zmarła we śnie. Jestem podejrzany?

-  Tak  -  odparła,  bo  lubiła  go  na  tyle,  by  być  z  nim  szczera.  -  Zamierzam  cię  oficjalnie

przesłuchać, tak dla formalności. Ale powiedz mi, czy masz alibi na wtorkowy wieczór, środowy i
wczorajszy?

Popatrzył na nią przerażonym wzrokiem.

- Jak ty to robisz? - spytał. - jednego dnia pracujesz, drugiego masz wolne?

Spojrzała mu w oczy.

- O to samo mogę spytać ciebie, Charles. Więc darujmy sobie te porównania. Masz alibi na te

dni?

Przestał się w nią wpatrywać i wstał od stołu.

- Przyniosę terminarz.

Pozwoliła mu na to, wiedząc, że może zaufać instynktowi. Charles nie był typem mordercy.

Wrócił,  niosąc  w  ręku  mały  elegancji  kalendarz.  Otworzył  go  i  odnalazł  dni,  o  które  pytała

Eve.

background image

-  We  wtorek  byłem  zajęty  całą  noc.  Stała  klientka.  Możesz  sprawdzić.  Wczoraj  wieczorem

byłem w teatrze, potem na kolacji i potem tutaj. Klientka wyszła o drugiej trzydzieści. W środę byłem
w domu. Sam. - podsunął jej terminarz. - Zapisz sobie nazwiska i sprawdź.

Bez słowa przepisała nazwiska i adresy do notatnika.

- Czy mówią co coś takie nazwiska jak Sarabeth Greenbalm i Donnie Ray Michael - spytała po

dłuższej przerwie.

- Nie.

Przyjrzała mu się z uwagą.

-  Nigdy  nie  widziała,  żebyś  się  malował.  Po  co  kupiłeś  szminkę  i  cień  do  powiek  Natural

Perfection w salonie „Bądź Zawsze Piękna”?

- Szminkę? - Przez chwilę patrzył na nią pustym wzrokiem. W końcu pokręcił głową. - kupiłem

ją dla kobiety, z którą się spotykam. Prosiła mnie o to, bo miałem odebrać w salonie katalog, który
zamówiłem.

Uśmiechnął się lekko, wyraźnie zmieszany.

- A co, zmartwiłabyś się, gdybym kupił szminkę?

-  Jeszcze  jedna  sprawa,  Charles.  Pomogłeś  mi  kiedyś,  więc  teraz  ja  ci  się  zrewanżuję.  Trzy

osoby,  które  korzystały  z  usług  „Szczęśliwego  Związku”  nie  żyją.  Zostały  zamordowane  w  ten  sam
sposób i przez tę samą osobę.

- Trzy? Boże!

-  W  ciągu  tygodnia.  Nie  zamierzam  wtajemniczać  się  we  wszystkie  szczegóły,  a  to,  co  ci

powiem, nie powinno wyjść poza te ściany. Sądzę, że on korzysta z danych „Szczęśliwego Związku”
przy wybieraniu ofiar.

- Zabił trzy kobiety w ciągu tygodnia?

- Nie. - Eve spuściła wzrok. - Ostatnia ofiara to mężczyzna. Będziesz musiał uważać, Charles.

- Myślisz, że mogę być celem?

-  Myślę,  że  każdy,  kto  figuruje  w  banku  danych  „Szczęśliwego  Związku”,  jest  zagrożony,

zwłaszcza  ci,  z  którymi  miały  się  spotkać  ofiary.  Nie  wpuszczaj  do  mieszkania  ludzi,  których  nie
znasz. - Nabrała powietrza w płuca. - On przebiera się za świętego Mikołaja i trzyma w ręku wielkie
pudło owinięte w papier.

- Co? - Odstawił szklankę, którą właśnie podniósł do ust. - Czy to jakiś żart?

background image

- Trzy osoby nie żyją. Nie widzę w tym nic śmiesznego. Wpuszczają go do mieszkania, tam je

odurza narkotykami, wiąże i zabija.

- Jezu. - Przetarł dłońmi twarz. - To straszne.

- Jeśli ten gość pojawi się przed twoimi drzwiami, nie wpuszczaj go i zadzwoń do nie. Zajmij

go  czymś,  jeśli  potrafisz.  Jeśli  nie  pozwól  mu  odejść.  Jednak  pod  żadnym  pozorem  nie  otwieraj
drzwi. Jest sprytny i bardzo niebezpieczny.

- Dobrze. Muszę tylko ostrzec kobietę, z którą się teraz spotykam, tę z agencji.

- Sama ją uprzedzę. Muszę trzymać tę sprawę z dala od mediów tak długo, jak się da.

-  Wolałbym,  żeby  prasa  nie  dowiedziała  się  o  samotnej  licencjonowanej  prostytutce.  -

Skrzywił się. - Czy mogłabyś zaraz do niej pojechać? Nazywa się Darla McMullen. Mieszka sama i
jest  taka...  naiwna.  Gdyby  święty  Mikołaj  zapukał  do  jej  drzwi,  zaprosiłaby  go  na  herbatkę  i
ciasteczka.

- Musi być miła kobietą.

- Tak. - W jego oczach pojawił się blask.

- Odwiedzą ją. - Eve podniosła się z miejsca. - Może powinieneś znowu się z nią spotkać?

- Chyba nie. - Wstał i zmusił się do uśmiechu. - Ale daj mi znać, kiedy zostawisz Roarke'a na

lodzie. Moja propozycja wciąż aktualna.

 

Cóż to za dziwny mięsień to serce, myślała Eve, jadąc do domu. Trudno o bardziej niedobraną

parę,  jak  ten  wyrafinowany,  złotousty  Charles  i  cicha,  mądra  kobieta,  z  którą  się  przed  chwilą
rozstała.  Tymczasem,  jeśli  przeczucia  ją  nie  myliły,  Darla  McMullen  i  Charles  Monroe  byli  na
najlepszej drodze do zakochania się. Tylko nie wiedzieli, co mają zrobić z tym uczuciem.

Doskonale  ich  rozumiała.  Ona  też  nie  wiedziała,  co  ma  zrobić  z  tą  dziwną  miłością  do

własnego męża.

Po  drodze  do  domu  złożyła  wizytę  jeszcze  trzem  osobom  z  listy  i  przekazała  ostrzeżenie  i

instrukcję, które spisała za zgoda komendanta.

Gdyby w porę ostrzegła Donnie Raya, żyłby teraz, pomyślała.

Kto  będzie  następny?  Ktoś,  z  kim  rozmawiała,  czy  kogo  pominęła?  Powodowana  tą  myślą

przyśpieszyła  raptownie  i  wjechała  z  impetem  w  bramę.  Peabody  i  McNab  jeszcze  dziś  musza  się
zarejestrować w „Szczęśliwym Związku” i przekazać swoje wideokasety.

Przed domem stał zaparkowany samochód Feeneya. Ten widok wzbudził nadzieję w jej sercu.

background image

Może uda jej się wciągnąć starego wygę do zespołu. Z nim i McNabem na pewno dla sobie radę.

Poszła  prosto  do  swego  biura,  krzywiąc  się,  kiedy  jej  uszy  zaatakował  nagle  potworny  ryk

zmasowanych dźwięków muzyki, jeżeli można to nazwać muzyką.

Na  ekranie  leciał  jeden  z  wideoklipów  Mavis.  Ona  sama  śpiewała  do  wtóru  kasety,

wykrzykując jakiś tekst o rozdartej z miłości duszy. Za biurkiem Eve siedział Feeney z rozbawioną i
lekko zrezygnowaną miną,. Stojący za krzesłem Roarke sprawiał wrażenie spokojnego i uprzejmego
słuchacza.

Zdając sobie sprawę z tego, że nikt jej nie usłyszy w tym hałasie, Eve zaczekała, aż przebrzmią

ostatnie takty i Mavis, czerwona z wysiłku, lecz szczęśliwa ukłoni się publiczności.

- Chciałam, żebyś posłuchał pierwszej wersji - powiedziała do Roarke'a.

- To może być prawdziwy hit.

-  Naprawdę?  -  Rozpromieniona  Mavis  podbiegła  do  niego  i  zarzuciła  mu  ręce  na  szyję.  -

Wprost nie mogę w to uwierzyć. Będę nagrywała dysk dla największej firmy płytowej.

- Zarobię dzięki tobie mnóstwo pieniędzy. - Cmoknął ją w czoło.

- Bardzo bym chciała. Naprawdę. - W tym momencie spostrzegła Eve i uśmiechnęła się do niej.

- Hej! Słyszałaś nagranie?

- Tylko koniec. Byłaś wspaniała - stwierdziła z przekonaniem. To chodziło przecież o Mavis. -

Feeney, wchodzisz w to?

-  Dostałem  oficjalny  przydział.  -  Odchylił  się  na  oparcie  krzesła.  -  McNab  odbywa  właśnie

wstępną  rozmowę  w  „Szczęśliwym  Związku”.  Zrobiliśmy  z  niego  androida  od  komputerów,
zatrudnionego w jednej z firm Roarke'a. Wprowadziliśmy już jego dane i nowy portret.

- W firmie Roarke'a?

-  Chyba  logiczne  -  uśmiechnął  się  Feeney.  -  jest  okazja,  to  trzeba  ją  wykorzystać.  Dzięki  za

pomoc, stary.

- Nie ma za co - odpowiedział Roarke i uśmiechnął się do żony. - Pokonaliśmy kilka zakrętów,

kiedy  ciebie  nie  było.  Z  Peabody  zrobiliśmy  pracownika  ochrony  w  jednym  z  moich  budynków.
Feeney uznał, że najprościej będzie opracować portret najbliższy prawdy.

-  No  jasne,  najprościej.  -  Zaraz  jednak  odetchnęła  głęboko  i  kiwnęła  głową.  -  Niezłe.  Jesteś

właścicielem połowy tego cholernego miasta, więc nikt nie będzie kwestionował ani też nie szukał
jakiś luk w twoich rejestrach personalnych.

- Właśnie.

background image

- Gdzie jest Peabody?

- Trina jeszcze się nią zajmuje.

- Potrzebna mi jest już teraz. Najwyższy czas kończyć z tym strojeniem się. Przecież niczego jej

nie brakuje. Ile czasu potrzeba na makijaż i ubranie jej w jakieś szmatki?

- Trina wpadła na megapomysł - zapewniła ją Mavis z takim entuzjazmem, że Eve mimowolnie

zadrżała. - Zobaczysz. Aha. Trina chce umówić się z tobą na sesję przed przyjęciem. Chce cię trochę
upiększyć, żebyś ładnie wyglądała na święta.

Eve miała ochotę zazgrzytać zębami. Nikt jej nie będzie upiększał. Ani teraz, ani potem.

- Jasne. Ile, do cholery...

Umilkła, słysząc kroki, po czym odwróciła się w stronę drzwi i znieruchomiała.

- Musicie przyznać, że jestem mistrzynią - oznajmiła Trina.

Peabody prychnęła, spłonęła rumieńcem i uśmiechnęła się niepewnie.

- Jak myślicie, uda mi się?

Ścięta  na  pazia  włosy  miała  rozjaśnione  i  wzburzone.  Twarz  nabrała  głębi  dzięki

odpowiedniemu makijażowi oczu, który podkreślał ich kształt i wielkość. Usta pokrywała szminka w
kolorze ciepłego koralowego różu.

Sylwetka,  która  w  mundurze  sprawiała  wrażenie  topornej,  nabrała  teraz  kobiecych  kształtów

dzięki długiej, sięgającej kostek sukni o intensywnie zielonej barwie. Szyję zdobiły barwne łańcuchy,
wśród których przeświecał romantyczny tatuaż, przedstawiający wróżkę ze złotymi skrzydłami.

Peabody sama go wybrała po tym, jak Trina wprowadziła ją w arkana swej sztuki. Nawet się

nie skrzywiła, kiedy szybkie i zręczne dłonie chwyciły jej lewą pierś, by nałożyć farbę. Uznała też, że
te wszystkie upiększające czynności mają swoje dobre strony.

Teraz  jednak,  widząc  spojrzenie  Eve,  podniosła  stopę,  ukazując  kilkucalowe  potężne  obcasy,

w takim samym kolorze jak skrzydła wróżki.

- Nie uda się?

- Na pewno nikt nie weźmie cię za glinę - stwierdziła Eve.

- Wyglądasz cudowne - Roarke podszedł do Peabody ubawiony reakcją żony i ujął jej dłonie. -

Wprost  rewelacyjnie.  -  Mówiąc  to  dotknął  ustami  palców,  przyprawiając  tym  Peabody  o  zawrót
głowy.

- Naprawdę? Ojejku!

background image

- Dość tego, Peabody. Feeney, masz dwadzieścia minut na zapoznanie jej z portretem. Peabody,

gdzie masz obezwładniacz i nadajnik.

- Tutaj. - Zaróżowiona, wsunęła dłoń do ukrytej kieszeni na biodrze. - Pomysłowe, co?

- Nie zastąpi to munduru - odparła Eve, po czym wskazała na krzesło. - Musisz wbić sobie do

głowy  dane,  które  poda  ci  Feeney.  Nagraj  je  sobie  i  powtarzaj  w  drodze  do  agencji.  Nie  możemy
sobie pozwolić na żadne wpadki. Chcę, żebyś jeszcze dziś została ich klientką, a jutro znalazła się na
liście kandydatek.

- Tak jest.

Podeszła do biurka, muskając pieszczotliwie materiał sukienki.

- Teraz twoja kolej - oznajmiła Trina, taksując wzrokiem włosy Eve.

- Nie mam czasu. Poza tym podcinałaś mi je przed kilkoma tygodniami.

-  Włosy  wymagają  regularnych  zabiegów.  Niszczysz  całą  moją  pracę. Albo  ona  znajdzie  dla

mnie czas przed przyjęciem, albo nie odpowiadam za jej wygląd. - ostrzegła Roarke'a.

-  Znajdzie  -  zapewnił  i  żeby  Trinę  udobruchać,  ujął  pod  ramię  i  prowadząc  w  stronę  drzwi

obsypywał pochwałami.

ROZDZIAŁ 9

Kiedy Eve weszła do swojego biura w centrali, zastała w nim Nadine Furst siedzącą na biurku

i malującą paznokcie, co wcale jej nie ucieszyło.

- Zabierz nogę z mojego krzesła.

Nadine uśmiechnęła się słodko, wrzuciła lakier do wielkiej kolorowej torby z cielęcej skóry i

rozprostowała smukłe nogi.

-  Cześć,  Dallas.  Miło  cię  widzieć.  Ostatnio  dużo  pracujesz  w  domu.  Nie  dziwię  ci  się.  -

Wstając z biurka, omiotła wzrokiem mały, obskurny, zakurzony pokój. - Twoje biuro to zwykła nora.

Eve  bez  słowa  podeszła  do  komputera,  sprawdziła  ostatnie  połączenia  i  to  samo  zrobiła  z

wideokomem.

-  Niczego  nie  dotykałam  -  powiedziała  Nadine  tonem,  który  sugerował,  że  reporterka

rozważała taką możliwość.

- Jestem zajęta, Nadine. Nie mam czasu dla mediów. Złap kogoś z drogówki albo idź pomęczyć

androida z rejestracji.

background image

- Będziesz musiała znaleźć trochę czasu. - Nadine z uśmiechem przysiadła na jedynym wolnym

krześle i z wdziękiem skrzyżowała nogi. - Chyba, że chcesz, bym podała do wiadomości to, co mam.

Eve wzruszyła ramionami i opadła na krzesło, czując, jak mięśnie jej sztywnieją. Wyciągnęła

w przód nogi w drelichowych spodniach i skrzyżowała je.

- A co masz, Nadine?

-  Samotni  szukający  towarzystwa  giną  gwałtowną  śmiercią.  „Szczęśliwy  Związek”:  agencja

matrymonialna czy zakład pogrzebowy? As policji, porucznik Eve Dallas, prowadzi śledztwo.

Mówiąc to Nadine obserwowała twarz Eve. Z uznaniem stwierdziła, że nawet nie drgnęła jej

powieka, choć była pewna, że słucha jej z uwagą.

- Czy mam mówić dalej, czy może w końcu usłyszę jakiś komentarz od prowadzącej śledztwo?

-  Śledztwo  jej  w  toku.  Powołano  specjalny  zespół.  Departament  policji  rozważa  różne

możliwości.

Nadine wsunęła rękę do torby i włączyła rekorder.

- Potwierdzasz więc, że morderstwa coś łączy?

- Niczego nie potwierdzę, dopóki nie wyłączysz rekordera.

Na pięknej trójkątnej twarzy Nadine błysnęła irytacja.

- Daj mi szansę.

- Albo wyłączysz rekorder i położysz go na biurku, albo skonfiskuję ci go i co tam jeszcze masz

w torbie. Na teren centrali policji nie wolno wnosić sprzętu nagrywającego.

- Ale z ciebie piła. - Nadine wyjęła mały ręczny rekorder i położyła na biurku obok torby. - A

więc nieoficjalnie?

- Nieoficjalnie.

Eve wiedziała, że nie musi przeszukiwać jej torby. Reporterka potrafiła być irytująca, uparta i

porządnie zaleźć za skórę, ale była uczciwa.

- Wszystkich morderstw dokonała jedna i ta sama osoba. Według mojej oceny ofiary wybiera

w „Szczęśliwym Związku”. Możesz to podać do wiadomości.

Nadine  uśmiechnęła  się.  Dzięki  Eve  zebrała  mnóstwo  informacji  na  temat  wszystkich  agencji

tego typu działających w mieście. Wystarczyło przycisnąć kilka klawiszy i miała gotowy raport.

- Co możesz na ten temat powiedzieć? - spytała Eve.

background image

-  Większość  notatek  mam  u  siebie  w  biurze  -  powiedziała  Nadine.  Lecz  po  chwili  wyjęła  z

torby  podręczny  notes  i  wywołała  dane.  -  mam  tu  standardowy  zestaw  informacji:  nazwiska
właścicieli, staż w branży, wymagania. Niezłą sumkę wydali na reklamy w naszej stacji. W zeszłym
roku wybulili... okrąglutkie dwa miliony. Sprawdziliśmy, że mogą sobie na to pozwolić. To stanowi
mniej niż dziesięć procent ich dochodów.

- Miłość jest dochodowa.

-  Jak  cholera.  Przeprowadziłam  nieformalną  ankietę  wśród  pracowników  stacji.  Okazało  się,

że  jakieś  piętnaście  procent  skorzystało  z  usług  takiej  agencji.  Za  pracę  w  mediach  trzeba  płacić
osobistym życiem - dodała lekkim tonem.

- Czy ktoś, kogo lubisz, korzysta z usług „Szczęśliwego Związku”?

- Pewnie tak. - Nadine uniosła dumnie głowę. - Jako osoba towarzyska lubię wielu ludzi. Czy

powinnam się o nich martwić?

- Wszystkie trzy ofiary korzystały z usług tej agencji. Dwie z nich poznały się dzięki niej. Jak

dotąd nie znaleźlibyśmy nic, co by je łączyło.

- A więc twój gość poluje na samotne serca. - I w tym tkwi sedno sprawy, pomyślała Nadine,

układając w głowie tekst komunikatu.

- Podejrzewam, że korzysta z danych „Szczęśliwego Związku”. - Eve starała się uwypuklić ten

fakt.  Nie  zamierzała  zdradzać  Nadine  żadnych  szczegółów.  -  Specjalna,  stworzona  dziś,  grupa
rozpracowuje różne warianty.

- Macie już jakiś trop?

- Na razie sprawdzamy. Nie podam ci szczegółów, Nadine.

- Podejrzani? - nie ustępowała Nadine.

- Trwają przesłuchania.

- Motyw?

Eve zastanawiała się chwilę.

- To są zbrodnie na tle seksualnym.

-  Aha.  To  by  się  zgadzało.  Morderca  jest  biseksualny,  bo  jedna  z  ofiar  była  mężczyzną.

Pozostałe dwie kobietami.

-  Nie  potwierdzam  ani  nie  zaprzeczam.  -  Pomyślała  o  Donnie  Rayu  i  ogarnęło  ją  poczucie

winy. - Ofiary wpuściły mordercę do mieszkania. Nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania.

background image

- Otworzyły mu drzwi? A więc go znały?

-  Tak  im  się  wydawało.  Możesz  uprzedzić  swoich  widzów,  żeby  zastanowili  się  dwa  razy,

zanim  wpuszczą  do  domu  kogoś,  kogo  dobrze  nie  znają.  Nic  więcej  nie  mogę  ci  powiedzieć  ze
względu na dobro śledztwa.

- Popełnił trzy morderstwa w niecały tydzień. Bardzo mu się śpieszy.

-  Ma  plan  -  wyjaśniła  Eve.  -  Tego  nie  podawaj.  Działa  według  schematu  i  dzięki  temu  go

złapiemy.

- Zgódź się na krótki wywiad, Dallas. Za dziesięć minut mogę tu być z kamerą.

-  Nie.  Jeszcze  nie  teraz.  I  tak  już  dużo  ci  powiedziałam  -  dodała,  zanim  Nadine  zdążyła

zaprotestować. - Bierz, co masz i bądź wdzięczna. Udzielę ci wywiadu, jak tylko będę mogła. Tym
chętniej spełnię twoją prośbę, jeżeli znajdziesz coś na Piper i Rudy'ego.

Nadine uniosła brew.

- To ci dopiero qui pro quo. Dobra. Pojadę tam teraz. Jak... - Urwała i szeroko otworzyła usta

na widok Peabody, która wpadła do pokoju.

- Dallas, nie uwierzy pani... cześć, Nadine.

- Czy to naprawdę ty, Peabody?

Asystentka uśmiechnęła się mimowolnie.

- Trochę zmieniłam wygląd.

-  Trochę?  Wyglądasz  wspaniale.  Czy  to  jedna  z  kreacji  Leonarda?  Jest  absolutnie  mega.  -

Wstała z miejsca i obeszła Peabody.

- Tak, to kostium jego projektu. Pasuje mi, prawda?

- Wyglądasz oszałamiająco. - Nadine zrobiła krok w tył. Zaraz jednak spoważniała i zmrużyła

oczy.  -  Pozwalasz  swojej  asystentce  stroić  się,  gdy  śledztwo  w  toku?  -  spytała,  odwracając  się  do
Eve.  -  podejrzewam,  że  mamy  tu  do  czynienia  z  bardzo  sprytnym  kamuflażem.  Sprawdzasz,  jakie
korzyści daje komputerowa randka, Peabody?

-  Zamknij  drzwi,  Peabody  -  poleciła  beznamiętnym  tonem  Eve.  Asystentka  pospiesznie

wykonała  polecenie.  -  Nadine,  jeśli  puścisz  parę  z  gęby,  wpiszę  cię  na  czarną  listę.  Dopilnuję,  by
nikt w całym wydziale zabójstw nie podał ci nic, co wystarczyłoby na więcej niż krótką wzmiankę w
wiadomościach. Dobrze mnie sobie popamiętasz.

Lisi uśmiech Nadine zbladł. Oczy jej pociemniały.

background image

-  Myślisz,  że  spieprzyłabym  ci  śledztwo?  Że  podałabym  do  wiadomości  informację,  która

wpędziłaby Peabody w kłopoty? Idź do diabła, Dallas!

Chwyciła leżącą na biurku torbę i ruszyła w stronę drzwi. Lecz Eve była szybsza.

- Wystawiłam jej tyłek na cel. - Eve, wściekła na siebie wyrwała Nadine torbę z rąk i cisnęła

na ziemie. - Podjęłam decyzję i jeśli coś pójdzie źle, ja będę za to odpowiadać.

- Dallas...

-  Zamknij  się,  Peabody.  Jeśli  myślisz,  że  nie  podjęłam  żadnych  środków,  by  zapewnić  jej

ochronę, to się grubo mylisz.

- Okay. - Nadine wzięła głęboki oddech i uspokoiła się. Nieczęsto można było dostrzec strach

w oczach Eve. - Okay - powtórzyła. - Nie zapomnij jednak, że Peabody jest moją kumpelką. Ty także.

Podniosła torbę i zarzuciła ją sobie na ramię.

- Ładna fryzurka, Peabody - dodała, po czym wyszła.

- Cholera! - Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie Eve. Odwróciła się, podeszła do małego

okna.

- Dam sobie radę, Dallas. - powiedziała Peabody.

Eve  śledziła  wzrokiem  airbusa  trąbiącego  wściekle  na  sterowiec  reklamowy,  który  naruszył

jego przestrzeń powietrzną.

- Nie wpakowałabym cię w to, gdybym uważała, że nie dasz sobie rady. Nie zmienia to jednak

faktu, że jestem za to odpowiedzialna. Poza tym nie masz doświadczenia w takiej robocie.

- Dzięki pani mam szansę, by je zdobyć. Chcę zostać detektywem. Nie otrzymam awansu, jeśli

nie spróbuję swoich sił jako tajna agentka. Przecież to jasne.

- Jasne. - Eve wsunęła dłonie w tylne kieszenie spodni.

-  Hmm...  wiem,  że  mam  trochę  za  duży  tyłek,  choć  staram  się  nad  nim  pracować.  Potrafię  go

jednak dobrze zamaskować.

Eve zaśmiała się i odwróciła od okna.

- Twój tyłek jest w porządku. Może usiądziesz i zdasz mi raport?

- Poszło wspaniale. - Peabody zadowolona opadła na krzesło - Nie zorientowali się, że jestem

gliną  i  że  byłam  i  nich  zaledwie  przed  kilkoma  dniami.  Potraktowali  mnie  po  królewsku.  -
Zatrzepotała przyciemnionymi i wydłużonymi rzęsami.

background image

-  Jeśli  już  skończyłaś  ze  swoją  rolą,  to  poprosiłabym  o  raport,  posterunkowa  Peabody  -

warknęła Eve.

- Tak jest. - Dziewczyna wyprostowała się i spochmurniała. - Zgodnie z rozkazem zgłosiła się

pod  wskazany  adres  i  poprosiłam  o  konsultację.  Po  krótkiej  rozmowie  zaprowadzono  mnie  do  sali
klubowej, gdzie zajęła się mną Piper. Dane, które podałam, zostały wprowadzone do jej osobistego
komputera. Zaoferowano mi również coś do picia. - W jej oczach błysnęło rozbawienie. - Przyjęłam,
uznając, że to należy do roli. Dallas, oni mają gorącą czekoladę i kruche ciasteczka z cukrem, takie
jak na gwiazdkę. zanim się powstrzymała, zjadłam trzy renifery.

- Rób tak dalej, a będziesz potrzebowała płachty, żeby ukryć tyłek.

- To prawda - przyznała Peabody, lecz westchnęła na wspomnienie słodyczy. - Powiedziała, że

mi  się  śpieszy,  że  nie  chcę  spędzić  samotnych  świąt  Bożego  Narodzenia.  Była  bardzo  miła  i
wyrozumiała. Nic dziwnego, że ludzie, którzy tam przychodzą, chcą z nią pracować. Powiedziałam,
że czuję się przy niej swobodnie, a ta cała procedura jest dla mnie krępująca. Zaproponowałam, że
jeśli to konieczne, więcej zapłacę, żeby tylko się mną zajęła.

- Dobry pomysł.

- Była słodka. Poklepała mnie po ręku. Uczestniczyła w nagraniu wideokasety i dała mi nawet

kilka wskazówek. Pod koniec przyszedł Rudy, bo ona miała jakieś spotkanie. On też mnie nie poznał.
Flirtował ze mną.

- W jaki sposób?

- Żadnych osobistych podtekstów. Według mnie on tak traktuje wszystkich klientów. Krzepiący

uśmiech, komplementy, trzymanie za rękę. On nie jest w moim typie - dodała - ale grałam swoją rolę.
Zaproponował  mi  filiżankę  czekolady,  ale  udało  mi  się  odmówić.  Oprowadzono  mnie  również  po
agencji,  pokazano  elegancki  klub,  gdzie  mogą  spotykać  się  pary,  które  nie  chcą  umawiać  się  na
zewnątrz. Mają tam również małą kawiarnię do tych samych celów. Nic nadzwyczajnego. Siedziało
tam kilka par. - Skrzywiła się. - Spotkałam McNaba, który też odbywał taką wycieczkę.

- A więc udało się. A co z listą partnerów?

-  Mam  po  nią  przyjść  jutro  rano.  Wolą,  żeby  na  początku  zgłaszać  się  osobiście.  Sprawdzali

mnie przez godzinę. Dane Roarke'a zdały egzamin. Z tego, co zdążyłam się zorientować, są naprawdę
super. Przy nich mogłabym poczuć się bezpiecznie.

-  Dobra.  Jak  będziesz  miała  tę  listę,  postępuj  według  planu.  Ale  umawiaj  się  na  mieście.  -

Zamyśliła się. - Wykorzystamy w tym celu jakiś lokal Roarke'a. Posadzimy w nim kilku gliniarzy. Ja
muszę trzymać się z daleka. Jeśli Rudy lub Piper są w to zamieszani, poznają mnie. Musimy mieć też
wóz  do  ochrony.  Chcę,  żebyś  jutro  wieczorem  odbyła  dwa,  a  może  trzy  spotkania.  Nie  możemy
zwlekać. - Spojrzała na zegarek. - Znajdźmy jakiś pusty pokój konferencyjny. Muszę wprowadzić we
wszystko McNaba i Feeneya, żeby coś z tego wyszło.

background image

- Jeżeli McNab będzie się na mnie gapić, zrobię z niego miazgę.

- Zaczekaj z tym do zamknięcia sprawy - poradziła Eve.

 

Jak tylko minęła bramę i wjechała na podjazd, jej oczom ukazała się łuna świateł. W pierwszej

chwili  pomyślała,  że  dom  się  pali.  Kiedy  jednak  podjechała  bliżej,  zobaczyła  stojącą  w  oknie
wielkiego salonu choinkę. Drzewko sprawiało wrażenie żywego, mieniło się, połyskiwało tysiącem
płomyków igrających na gałęziach, ozdobionych czerwonymi i zielonymi kulami.

Zaparkowała  wóz  przed  głównym  wejściem,  wbiegła  na  schody  i  poszła  prosto  do  salonu.

Choinka musiała mieć ze dwadzieścia stóp wysokości i co najmniej cztery stopy szerokości. Oplatały
ją  misterne  zwoje  srebrnych  łańcuchów,  spod  których  wyzierały  setki  kolorowych  bombek.  Na
samym  czubku,  prawie  dotykając  sufitu,  tkwiła  kryształowa,  pulsująca  światłem  gwiazda.  Podłogę
wokół  drzewka  przykrywała  biała  płaszczyzna  imitująca  śnieg.  Leżało  na  niej  mnóstwo  elegancko
opakowanych prezentów.

- O Boże, Roarke.

- Piękna, prawda?

Podszedł do niej tak niespodziewanie, że aż drgnęła.

- Skąd ty ją, u diabła, wytrzasnąłeś?

- Z Oregonu. Ma zachowany system korzeniowy. Po Nowym Roku oddamy ją do parku. - Objął

Eve w talii. - Pozostałe Też.

- Masz ich więcej?

- W sali balowej stoi jeszcze większa.

- Większa? - powtórzyła ze zdumieniem.

- Summerset ma jedną u siebie, naszą kazałem zanieść do sypialni. Pomyślałem, że wieczorem

ubierzemy choinkę.

- Na przystrojenie takiego olbrzyma potrzeba chyba kilku dni.

-  Ekipie,  którą  wynająłem,  zajęło  to  cztery  godziny.  -  Roześmiał  się.  -  nasza  jest  bardziej

poręczna. - Pocałował ją w czoło. - Chcę, żebyśmy wspólnie ją ubrali.

- Nie mam o tym zielonego pojęcia.

- Poradzimy sobie.

background image

Jeszcze  raz  spojrzała  na  choinkę.  Nie  mogła  zrozumieć,  dlaczego  wprawiała  ją  w

zdenerwowanie.

-  Mam  robotę  -  powiedziała  i  chciała  odejść,  lecz  Roarke  położył  jej  dłonie  na  ramionach  i

zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Nie zamierzam przeszkadzać ci w pracy, Eve, ale mamy prawo do własnego życia. Naszego

życia. Chcę spędzić ten wieczór z moją żoną.

Zmarszczyła brwi.

- Wiesz, że nie znoszę, kiedy mówisz „moja żona” tym tonem.

-  A  jak  myślisz,  dlaczego  to  robię?  -  Roześmiał  się,  kiedy  próbowała  go  odepchnąć.  -

Zdobyłem cię, poruczniku, i nie puszczę. - Wiedząc, jaka jest szybka, wziął ją na ręce. - Zacznij się
do tego przyzwyczajać.

- Zaczynasz mnie wkurzać.

-  Doskonale.  W  takim  razie  czas  na  seks.  Kochanie  się  z  tobą,  kiedy  jesteś  wkurzona,  to

prawdziwa rozkosz.

- Nie chcę się kochać.

Może i chciałabym, gdyby nie był taki pewny siebie, pomyślała ze złością.

- A więc wyzwanie i przygoda. Coraz lepiej.

- Postaw mnie, ty draniu, bo oberwiesz.

- A teraz jeszcze groźby. Zaczyna mnie to podniecać.

Z trudem opanowała chęć wybuchnięcia śmiechem. Kiedy wniósł ją do sypialni, była gotowa

do miłosnych zmagań. Roarke zbyt dobrze znał jej myśli.

Położył  ją  na  łóżku  i  uwięził  w  uścisku,  zanim  zdążyła  się  wywinąć.  Chwycił  jej  ręce  i

unieruchomił nad głową.

Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Nie poddam się tak łatwo.

- Mam nadzieję, że nie.

Otoczyła go nogami i przewróciła na plecy. Galahad, który uciął sobie drzemkę na poduszce,

prychnął gniewnie i zeskoczył na podłogę.

background image

-  Widzisz,  co  zrobiłeś?  -  warknęła,  kiedy  Roarke  ponownie  znalazł  się  na  górze.  -

Zdenerwowałeś kota.

- Niech sobie znajdzie własną kobietę - mruknął i zamknął jej usta pocałunkiem.

Czuł w nadgarstkach Eve szybkie, mocne uderzenia pulsu i dreszcze, który wstrząsał jej ciałem.

Nie poddała się jednak, nie była na to gotowa. Czasami lubiła krótką gorącą walkę. On też miał dziś
na nią ochotę.

Skubnął  zębami  jej  dolną  wargę,  aż  z  ust  Eve  wyrwał  się  mimowolny  jęk.  Wcisnął  zatrzask

rozpinający kaburę i uwolnił ją z pasków. Czując, że gorący płomień zaczyna obejmować jej ciało,
wsunął dłoń w dekolt koszuli i szarpnął guziki.

Przywarła do niego gwałtownie, domagając się pieszczot i poruszając biodrami, jakby chciała

się wymknąć lub przejąć kontrolę.

- Boże, pragnę cię. Wciąż nie mam ciebie dosyć. - Przywarł ustami do jej piersi.

Ja  też  nie  mam  ciebie  dosyć,  zdołała  jeszcze  pomyśleć.  Krzyknęła,  wyginając  ciało  w  łuk.

Miała wrażenie, że każdy jej nerw wibruje w takt dzikiej szalonej muzyki, a płonący w jej wnętrzu
ogień ogarnia całe ciało.

Oswobodziła  dłonie  i  zaczęła  niecierpliwie  zdzierać  z  niego  koszulę,  pragnąc  poczuć  pod

palcami naga skórę.

Przewracając  się  po  łóżku,  zrzucali  części  garderoby  i  przywierali  do  siebie  w  zachłannych

pocałunkach  i  bolesnych  uściskach.  Kiedy  objęła  jego  członek,  był  twardy  jak  stal  i  gładki  niczym
jedwab.

- Teraz - wyszeptała, unosząc biodra i wprawiając je w ruch, jak tylko w nią wszedł.

Znieruchomiał  w  jej  wnętrzu  i  spojrzał  na  Eve.  Płonący  na  kominku  ogień,  rzucał  cienie  na

twarz, połyskiwał we włosach, migotał w oczach, które powoli ciemniały i zachodziły mgłą.

- Jesteś moja - wydyszał chrapliwie, po czym wycofał się. - Na zawsze. - Chwycił pośladki,

uniósł ją w górę i począł wbijać się w nią długimi ostrymi pchnięciami.

Zacisnęła  dłonie  na  pościeli,  jakby  chciała  znaleźć  w  niej  oparcie.  Widziała  nad  sobą

niewyraźną sylwetkę Roarke'a. Ciemne włosy połyskiwały w świetle ognia, niebieskie oczy nabrały
intensywnej barwy, a jasnozłota skóra lśniła od potu.

-  Jeszcze  raz.  -  Przywarł  do  jej  ust,  splótł  palce  z  palcami  Eve,  nacierając  na  nią  w  pełnym

zapamiętania rytmie. - I jeszcze raz - wydyszał, czując w skroniach szalone pulsowanie krwi. - Eve! -
wykrzyknął i eksplodował w jej wnętrzu.

 

background image

Leżąc  pod  nim  wyczerpana,  straciła  poczucie  czasu.  Na  suficie  tańczyły  cienie  rzucane  przez

palący się ogień na kominku. Czy to normalne, aby pożądać kogoś tak bardzo i kochać aż do bólu? -
pomyślała.

W  końcu  Roarke  poruszył  głową,  ocierając  się  włosami  o  policzek  Eve  i  ukrył  twarz  w

zagłębieniu jej szyi.

-  Mam  nadzieję,  że  jesteś  zadowolony  -  mruknęła.  Nie  zabrzmiało  to  tak  ostro,  jak  tego

pragnęła. W dodatku uświadomiła sobie, że gładzi go po plecach.

- Mhm. O tak. - Musnął wargami jej szyję, uniósł głowę i spojrzał w oczy. - Przypuszczam, że

ty też.

- Pozwoliłam ci wygrać.

- Oczywiście.

Prychnęła, widząc znajomy błysk w jego oczach.

- Zejdź ze mnie. Jesteś ciężki.

-  W  porządku.  -  Wstał  i  ponownie  wziął  ją  na  ręce.  -  Weźmy  prysznic,  a  potem  ubierzemy

choinkę.

- Cóż to za obsesja z tymi drzewkami?

-  Od  lat  nie  ubierałem  choinki,  to  znaczy  od  czasu,  kiedy  zamieszkałem  z  Summersetem.

Chciałbym sprawdzić, czy nadal potrafię.

Wszedł do kabiny prysznicowej. Zakryła mu usta dłonią, wiedząc, że uwielbia zimne prysznice.

- Natrysk, czterdzieści stopni.

- Za ciepły - wymamrotał.

- Zostaw. - Wydała z siebie przeciągłe westchnienie, kiedy ze wszystkich stron trysnęła gorąca

woda. - Wspaniale.

Piętnaście  minut  później  otworzyła  drzwi  suszarki.  Była  rozgrzana  i  odprężona.  Umysł  miała

jasny i czujny.

Roarke  kończył  się  wycierać.  Kolejny  z  jego  kaprysów,  którego  nie  mogła  zrozumieć.  Po  co

tracić  czas  na  wycieranie  się  ręcznikiem,  skoro  suszarka  robi  to  szybciej?  Sięgnęła  po  szlafrok  i
nagle zorientowała się, że nie jest to ten, który powiesiła tu dziś rano.

- Co to jest? - - Przesunęła dłonią po szkarłatnym materiale.

background image

- Kaszmir. - Spodoba ci się.

-  Znów  kupiłeś  mi  szlafrok.  Nie  rozumiem...  -  Urwała,  bo  właśnie  wsunęła  w  niego  ręce.  -

Och!.  -  Nie  znosiła  ulegać  przyjemności,  jaką  dawał  dobry  materiał.  Ale  ten  był  delikatny  jak
chmurka i ciepły jak uścisk. - Całkiem miły.

Uśmiechnął się, zawiązując pasek czarnego szlafroka z tego samego materiału. - Dobrze ci w

nim. Chodź, opowiesz mi o wszystkim, kiedy będę zawieszał światełka.

-  Peabody  i  McNab  są  już  w  agencji.  Jutro  dostaną  listy  swoich  partnerów.  -  Weszła  do

sypialni i spostrzegał kubełek z butelką szampana. Na srebrnej tacy stały przygotowane kanapki. Co
to  jest,  u  diabła?  -  pomyślała  i  włożyła  do  ust  coś  niezwykle  smakowitego,  po  czym  napełniła
szampanem dwa kieliszki. - Twoje dane personalne zdały egzamin.

- Spodziewałem się tego. - Z dużego pudła wyjął długi sznur drobnych światełek.

-  Nie  bądź  taki  pewny  siebie.  Przed  nami  jeszcze  długa  droga.  Nadine  była  dziś  u  mnie  w

biurze - dodała i postawiła kieliszek Roarke'a na szafce przy łóżku. - Rozszyfrowała Peabody, więc
musiałam powiedzieć jej więcej, niż chciałam. Prywatnie.

-  Nadine  jest  jedną  z  nielicznych  reporterek,  której  można  zaufać.  -  Roarke  przyjrzał  się

choince i światełkom i uznał, że trzeba zacząć od środka. - Nie podałaby do wiadomości informacji,
które mogłyby zaszkodzić śledztwu.

-  Tak,  wiem.  Rozmawiałyśmy  o  tym.  -  Eve  przyglądała  się  pracy  Roarke'a  krytycznym

wzrokiem. Czy on wie, jak to się robi? - Gdyby Piper i Rudy mnie nie widzieli, sama podjęłabym się
tego zadania.

Roarke uniósł brew, kiedy umocował pierwszy sznur, po czym sięgnął po następny. - Miałbym

pewne obiekcje, gdyby moja żona zaczęła umawiać się na randki z obcymi mężczyznami.

Podeszła do tacy i wzięła następną kanapkę.

-  Nie  poszłabym  do  łóżka  z  żadnym  z  nich,  chyba  że...  wymagałaby  tego  sytuacja.  -

Uśmiechnęła się. - Ale przez cały czas myślałabym o tobie.

- A ja uciąłbym facetowi jaja i przyniósł ci w prezencie.

Eve zachłysnęła się szampanem.

- Jezu, Roarke, ja tylko żartowałam.

- Mhm. Ja też, kochanie. Podaj mi następny sznur.

Nie do końca przekonana wyciągnęła z pudła światełka.

- Ile masz zamiar tego założyć?

background image

- Tyle, ile się zmieści.

Wzięła głęboki oddech.

- Chodziło mi o to, że ja już pracowałam jako tajna agentka, a Peabody nie.

- Peabody to zdolna policjantka. Powinnaś jej zaufać. I sobie.

- McNab wciąż wierci mi dziurę w brzuchu.

- Bo durzy się w Peabody?

- Co?

- Czuje do niej miętę. - Cofnął się i zlustrował swoje dzieło. - Światła na choince - polecił i

kiwnął głową usatysfakcjonowany, kiedy rozbłysły brylantowe punkciki. - W porządku.

- Co to znaczy czuje do niej miętę? Chcesz powiedzieć, że się w niej kocha? Niemożliwe.

-  Nie  jest  pewny,  czy  ją  lubi,  ale  mu  się  podoba.  -  Chcąc  zobaczyć  swoje  dzieło  pod  innym

kątem,  podszedł  do  szafki,  wziął  kieliszek  i  popijając  szampana  przyglądał  się  choince.  -  teraz
ozdoby.

- Przecież on ją cholernie irytuje.

-  Podejrzewam,  że  z  początku  czułaś  do  mnie  to  samo.  -  Wzniósł  kieliszek.  -  I  czym  się  to

skończyło?

Eve wpatrywała się w niego przez kilka sekund, po czym opadła ciężko na łóżko.

-  Ładne  rzeczy.  W  takim  razie  oni  nie  mogą  ze  sobą  pracować.  Kłótnie  mogę  znieść.  Ale

amorów w żadnym wypadku.

- Czasami trzeba popuścić trochę cugli swoim dzieciom, kochanie. - Otworzył drugie pudło i

wyjął  z  niego  starego  porcelanowego  aniołka.  -  Ty  zawieś  pierwszego.  To  będzie  taka  nasza  mała
rodzinna tradycja.

Eve popatrzyła na aniołka.

- Jeśli coś jej się stanie...

- Nie dopuścisz do tego.

Westchnęła i wstała.

- Postaram się. Będę potrzebowała pomocy.

Musnął palcem drobny dołeczek w jej podbródku.

background image

- Kocham się. Ja też myślę, że to się stanie naszą małą rodzinną tradycją.

Jakiś  czas  później,  kiedy  światła  na  choince  zgasły  i  ogień  w  kominku  ledwo  się  żarzył,  Eve

leżała  bezsennie.  Gdzie  on  teraz  jest?  -  myślała.  Czy  znowu  zabrzęczy  wideokom,  informując  o
kolejnej  ofierze,  kolejnym  brutalnie  przerwanym  życiu,  bo  ona  wciąż  była  zbyt  daleko,  by  dopaść
mordercy?

Kogo tym razem obdarzy miłością?

ROZDZIAŁ 10

O  świcie  zaczął  padać  śnieg.  Nie  były  to  jednak  miękkie  płatki  jak  z  pocztówki,  lecz  drobne

igiełki,  które  syczały  obrzydliwie  po  zetknięciu  z  nawierzchnią.  Kiedy  Eve  dotarła  do  biura  w
centrali,  ulice,  chodniki  i  ruchome  platformy  pokrywała  śliska,  szara  breja,  która  przysparza  wielu
kłopotów pracownikom transportu miejskiego i drogówki.

Za  oknem  dwa  helikoptery  pogodowe  z  konkurencyjnych  stacji  prześcigały  się  w

przekazywaniu złych wieści swoim widzom, informując o kolizjach drogowych i stłuczkach.

Wystarczyło, żeby otworzyli drzwi i sami to sprawdzili, pomyślała gniewnie.

Zapowiadał się parszywy dzień.

Odwróciła się plecami do wąskiego okna i wprowadziła dane do komputera z nikła nadzieją,

że znajdzie wreszcie jakiś ślad.

-  Komputer,  program  prawdopodobieństwa.  Zanalizuj  dane  i  podaj  wyniki.  Podaj  listę

najbardziej prawdopodobnych osób, które może zaatakować morderca.

Przetwarzanie.

Kiedy  maszyna  zaczęła  jęczeć  i  terkotać,  Eve  wyjęła  fotografie  skonfiskowane  w

„Szczęśliwym Związku” i rozlepiła je na tablicy nad biurkiem.

Marianna Hawley, Sarabeth Greenbalm, Donnie Ray Michael. Uśmiechnięte twarze, starające

pokazać się od najlepszej strony, samotne serca poszukujące miłości.

Urzędniczka,  striptizerka  i  saksofonista.  Odmienne  style  życia,  odmienne  cele,  odmienne

potrzeby.  Co  jeszcze  mieli  ze  sobą  wspólnego?  Czym  przyciągali  mordercę,  czego  ona  nie
dostrzegła?  Co  om  w  nich  widział,  co  było  powodem  tak  skrajnych  jego  reakcji  od  miłości  po
gniew?

Jednakowe prawdopodobieństwo dla wszystkich osób.

Eve spojrzała na monitor i prychnęła.

background image

- Do diabła! Musi być jakiś ślad.

Niekompletne dane do dalszej analizy. Obecny wzorzec przypadkowy.

- Jak, do cholery, mam chronić dwa tysiące ludzi? - Zamknęła oczy, starając się opanować. -

Komputer, wyeliminuj wszystkie osoby, które mają partnera lub rodzinę. Przeanalizuj ponownie.

Przetwarzanie... Zadanie zakończone.

-  Dobra.  -  Przetarła  oczy.  Wszystkie  trzy  ofiary  to  przedstawiciele  białej  rasy,  pomyślała  -

Wyeliminuj  osoby  nie  należące  do  białej  rasy.  Przeanalizuj  ponownie.  Przetwarzanie...  Zadanie
zakończone.

- Podaj pozostałą liczbę.

Sześćset dwadzieścia cztery podmioty.

- Cholera! - Spojrzała na fotografie. - Wyeliminuj wszystkie osoby powyżej czterdziestu pięciu

i poniżej dwudziestu jeden lat.

Przetwarzanie... Zadanie zakończone.

- Dobra. - Wstała zza biurka i zaczęła chodzić po pokoju. - Listy partnerów - mruknęła. - Każde

z nich otrzymało po jednej liście partnerów. Wyeliminuj osoby, które zasięgały dalszych konsultacji
w „Szczęśliwym Związku”. Przeanalizuj ponownie.

Przetwarzanie.

Komputer zaczął się krztusić, więc Eve palnęła go na odlew.

- Cholerna kupa złomu - mruknęła, gdy maszyna wydała z siebie jęk.

Zadanie... zakończone.

- Przestań się jąkać. Podaj uzyskaną liczbę.

Pozostało dwieście sześć osób.

- No, to już lepiej. Wydrukuj ostateczną liczbę osób.

Kiedy  komputer  wypluł  z  siebie  wydruk,  Eve  włączyła  wideokom  i  wywołała  Sekcję

Elektroniczną.

- Feeney, mam dwieście sześć osób. Trzeba je sprawdzić. Możesz to zrobić? Kto z tych ludzi

wyjechał  z  miasta,  kto  znalazł  partnera  lub  wstąpił  w  związek  małżeński,  kto  umarł  we  śnie,  a  kto
spędził urlop na planecie Disneya.

background image

- Podrzuć mi listę.

- Dzięki. - Uniosła głowę, słysząc w korytarzu chór gwizdów i miauknięć. - To pilne - dodała i

rozłączyła się w chwili, gdy do pokoju weszła z wypiekami na twarzy wzburzona Peabody.

-  Jezu,  jakby  ci  kretyni  nie  widzieli  mnie  nigdy  bez  munduru.  Henderson  był  gotów  zostawić

żonę i dzieciaki i spędzić ze mną weekend na Barbadosie.

Błysk w oku dowodził jednak, że pochlebiała jej ta propozycja.

Eve  zmarszczyła  brwi. Asystentka  była  umalowana,  modnie  uczesana,  miała  na  sobie  krótką

obcisłą spódniczkę i buty na potwornie wysokich obcasach w kolorze dojrzałych malin.

- Jak ty możesz chodzić na takich szczudłach? - spytała.

- To nic trudnego.

Eve westchnęła.

- Siadaj.

- Dobrze, tylko trochę to potrwa.

Peabody oparła dłoń na brzegu biurka i zaczęła powoli opuszczać się na krzesło.

- Co ty wyprawiasz, kucasz czy siadasz?

- Chwileczkę. - Asystentka wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, krzywiąc się lekko. - Ta

spódnica jest trochę przyciasna w talii - wyjaśniła.

-  Powinnaś  pomyśleć  o  swoich  wewnętrznych  organach,  zanim  wbijesz  się  w  coś  takiego.

Została ci godzina do wizyty w „Szczęśliwym Związku”. Chcę, żebyś...

- Co ty do cholery w tym robisz? - W drzwiach stał McNab i gapił się na nogi Peabody.

- Wypełniam swoje zadanie - warknęła.

- Dopraszasz się o baty. Dallas, niech jej pani każe inaczej się ubrać.

-  Nie  jestem  specjalistką  od  mody,  McNab. A  gdybym  była  -  tu  zlustrowała  wzrokiem  jego

luźne spodnie w czerwono - białe pasy i żółty golf - miałabym coś do powiedzenia na temat twoich
gustów.

Peabody parsknęła, a Eve spiorunowała ją wzrokiem.

-  Zwracam  wam  uwagę,  dzieci,  że  tym  razem  w  grę  może  wchodzić  podwójne  morderstwo.

Jeśli się nie dogadacie, będę zmuszona ograniczyć wam czas zabawy.

background image

Peabody skrzyżowała ramiona na piersi i rzuciła McNabowi szydercze spojrzenie, lecz miała

na tyle rozsądku, by nie odzywać się słowem.

- Peabody, masz przekonać Piper, żeby tylko ona była twoją konsultantką. McNab zajmiesz się

Rudym.  Kiedy  dostaniecie  listę  partnerów,  odwiedźcie  salony  sklepowe.  Postarajcie  się,  żeby  was
zauważono.

-  Czy  mamy  te  środki  na  te  cele?  -  spytał  McNab,  lecz  na  widok  ironicznego  spojrzenia  Eve

wzruszył  ramionami  i  wsunął  dłonie  do  kieszeni  spodni.  -  Zrobiłoby  to  lepsze  wrażenie,  gdybyśmy
kupili parę drobiazgów i pogawędzili ze sprzedawcami.

-  Dostaliście  dwieście  żetonów  kredytowych  na  głowę.  Wszystko  ponad  tę  sumę  to  wasz

problem. McNab, wiemy, że Donnie Ray odwiedził salon piękności, by kupić kosmetyki dla matki.
Nie zapomnij się tam pokręcić.

-  Mógłby  tam  siedzieć  i  miesiąc  -  mruknęła  Peabody,  po  czym  spojrzała  na  Eve  z  niewinną

miną.

-  Peabody,  Hawley  też  robiła  tam  zakupy,  jak  również  w  salonie  damskiej  bielizny  piętro

wyżej. Zajrzyj tam.

- Tak jest.

-  Musicie  odbyć  jak  najwięcej  spotkań  z  osobami  z  waszych  list.  Zaczniecie  już  dziś

wieczorem.  Gotowy  jest  klub  „Nova”  na  Pięćdziesiątej  Trzeciej.  Im  wcześniej  się  umówicie,  tym
lepiej. Spróbujcie odbyć pierwszą randkę o czwartej, a potem co godzina z kolejnymi osobami. Im
więcej, tym lepiej. Nie wiemy, czy morderca uderzył tej nocy. Mogło nam się tym razem poszczęścić.
Ale on nie będzie czekał.

Ponownie spojrzała na fotografie.

- W klubie będą nasi ludzie. Feeney i ja zostaniemy na zewnątrz. Oboje musicie mieć nadajniki.

Pod żadnym pozorem nie wolno wam się oddalać. Jeśli zechce wam się siusiu, dajcie znać, a jedne z
naszych ludzi pójdzie z wami.

- On przecież nie atakuje w miejscach publicznych - zauważyła Peabody.

-  Nie  mogę  ryzykować.  Albo  będziecie  trzymać  się  reguł,  albo  wypadacie  z  gry.  Jak

najszybciej przekażecie nam listę partnerów. Jeśli ktokolwiek z personelu „Szczęśliwego Związku”
lub z sąsiednich salonów zainteresuje się wami, natychmiast meldujcie. Jakieś pytania.

Eve uniosła brwi, gdy oboje pokręcili przecząco głowami.

- W takim razie do roboty.

Powstrzymała się od uśmiechu, kiedy Peabody, która miała ochotę wstać z krzesła, zrobiła to z

wyraźnym wysiłkiem. McNab wzniósł oczy ku niebu, kiedy dziewczyna go mijała.

background image

- Jest zupełnie zielona.

- Ale dobra - odparowała Eve.

- Możliwe, ale będę miał na nią oko.

- Nie wątpię - mruknęła Eve, kiedy zamknął za sobą drzwi.

Ponownie  spojrzała  na  fotografie.  Nie  dawały  jej  spokoju  te  trzy  twarze.  Nie  mogła  przestać

myśleć o losie, jaki spotkał tych trojga.

Zbyt mocno się w to angażuję, pomyślała. Nie powinnam skupiać się na tym, co ich spotkało,

ale dlaczego.

Przetarła oczy, jakby chciała wymazać z pamięci wspomnienia.

Dlaczego ci troje? - myślała. Podeszła bliżej, by przyjrzeć się uśmiechniętej twarzy Marianny

Hawley.

Spróbowała opisać ją, stosując tę samą metodę, jaką posłużyła się przy wyborze zapachu dla

Miry.  Profesjonalistka,  staroświecka,  romantyczna,  o  stonowanej  urodzie,  przywiązana  do  rodziny,
interesująca się teatrem i lubiąca otaczać się ładnymi rzeczami.

Wsunęła  kciuki  do  kieszeni  spodni  i  przeniosła  wzrok  na  Sarabeth  Greenbalm.  Striptizerka.

Samotnica, przywiązująca dużą wagę do pieniędzy i zbierająca karty kredytowe. Również solidna w
swoim  fachu.  Mieszkała  sama,  oszczędzała  zarobione  pieniądze  i  liczyła  napiwki.  Żadnego  hobby,
żadnych przyjaciół czy krewnych.

Wreszcie Donnie Ray, chłopak, który kochał matkę i grę na saksofonie. Mieszkał jak w chlewie

i miał uśmiech anioła. Pociągał Zonera, nigdy jednak nie był karany.

I nagle ją olśniło. Wreszcie coś, co łączyło te trzy osoby, choć nigdy się nie spotkały.

Teatr!

-  Komputer,  dane  trzech  klientów  „Szczęśliwego  Związku”:  Hawley  Marianna,  Greenbalm

Sarabeth, Michael Donnie Ray. Podświetl ich zawody i hobby.

Przetwarzanie:  Hawley  Marianna,  asystentka  w  firmie  Foster  -  Brinke.  Hobby:  teatr.

Członek Grupy Teatralnej w West Side. Inne zainteresowania...

- Stop, następna osoba.

Greenbalm Sarabeth, tancerka...

-  Stop.  Donnie  Ray,  saksofonista.  -  Zastanawiała  się  przez  chwilę.  Komputer,

prawdopodobieństwo  zaatakowania  przez  mordercę  osób  interesujących  się  teatrem  lub  mających

background image

jakieś związku z rozrywką.

Przetwarzanie. Prawdopodobieństwo: dziewięćdziesiąt trzy i dwie dziesiąte procent.

- Cholera, mam. - Skrzywiła się, kiedy zadźwięczał nadajnik. - Dallas - rzuciła gniewnie.

- Komunikat do porucznik Eve Dallas. Sprawdzić parę mieszkającą przy West Dziewiętnaście

trzy cztery jeden, lokal trzy. Próba napadu. Prawdopodobieństwo, że może to mieć związek z obecnie
prowadzonym śledztwem: dziewięćdziesiąt osiem i osiem dziesiątych procenta.

Eve złapała kurtkę.

- Przyjęłam. Koniec połączenia.

To  był  po  prostu  przypadek  -  powiedziała  drobna  kobieta,  delikatna  jak  wróżki  tańczące  na

małym  białym,  szklanym  drzewku,  wiszącym  w  szerokim  oknie  starego  poddasza.  -  Jacko
niepotrzebnie wszystko wyolbrzymia.

- Wiem, co mówię. Ten gość miał złe zamiary, Cissy.

Jacko  zmarszczył  gniewnie  brwi  i  mocniej  objął  kobietę  ramieniem.  Zmieściłyby  się  w  nim

cztery takie jak ona, pomyślała Eve. Miał posturę gracza w piłkę halową, twarz o grubych rysach i
blizny na szczęce i nad łukiem brwiowym.

Jego  towarzyszka  była  blada  niczym  księżycowy  promień,  on  czarny  jak  noc.  Drobne  dłonie

kobiety tonęły w jego olbrzymiej prawicy.

Poddasze  składało  się  z  trzech  części.  Eve  rzuciła  okiem  na  część  sypialną,  widoczną  przez

otwór  w  ścianie  z  falistego  szkła  w  kolorze  brzoskwini.  Stało  w  niej  szerokie  łoże  z  rozrzuconą
pościelą.

W  czymś  w  rodzaju  salonu  poczesne  miejsce  zajmowała  sofa  w  kształcie  litery  U,  która

spokojnie mogła pomieścić dwadzieścia osób. Sam Jacko zajmował na niej przestrzeń trzech osób.
Mieszkanie świadczyło o zamożności, kobiecym smaku i męskiej wygodzie.

- Proszę mi opowiedzieć całe zdarzenie.

- Wszystko opowiedzieliśmy wczoraj wieczorem policjantowi. - Cissy uśmiechnęła się, lecz w

jej oczach błysnęła lekka irytacja. - Jacko uparł się, by wezwać policję.

- A to był tylko głupi żart.

- Akurat. - Pochylił się w przód, wprawiając w drżenie mocno poskręcane włosy. - ten gość

przyszedł ubrany jak święty Mikołaj, z wielkim pudłem owiniętym w papier i zawiązanym wstążką.

Serce Eve mocniej zabiło.

background image

- Kto otworzył drzwi? - spytała jednak spokojnie.

-  Ja.  -  Cissy  machnęła  rękami.  -  Mój  tata  mieszka  w  Wisconsin.  Jeśli  nie  mogę  pojechać  na

święta, przysyła mi coś zabawnego. W tym roku nie będę mogła się wyrwać, pomyślałam więc, że
wynajął świętego Mikołaja. Nadal uważam...

- Ten gość nie był od twojego taty - stwierdził ponurym tonem Jacko. - Wpuściła go do środka.

Byłem wtedy w kuchni. Posłyszałem jej śmiech i głos tego gościa.

- Jacko jest okropnie zazdrosny. To niszczy nasz związek.

- Bzdura, Cissy. Ty dopiero wtedy mówisz, że facet podrywa, jak wsunie ci łapę pod spódnicę

- parsknął pogardliwie. - Kiedy wszedłem, ten facet się do niej zalecał.

- Zalecał? - powtórzyła Eve.

Cissy wydęła gniewnie wargi.

- Na własne oczy widziałem. Szczerzył do niej zęby i błyskał oczami.

- Mrugał - sprostowała Cissy. - na litość boską, Jacko, on po prostu do mnie mrugał.

-  Ale  przestał,  kiedy  mnie  zobaczył.  Skamieniał  i  zaczął  gapić  się  na  mnie.  Napędziłem  mu

niezłego stracha. A potem prysnął jak wystraszony królik.

- Bo wrzasnąłeś na niego.

-  Dopiero  jak  zaczął  uciekać.  -  Jacko  machnął  w  zdenerwowaniu  potężnymi  łapskami.  -  tak,

wrzasnąłem i pobiegłem za nim. Dopadłbym drania, gdyby Cissy nie weszła mi w drogę. Zanim się
od niej uwolniłem i wybiegłem na ulicę, nie było po nim śladu.

- Czy funkcjonariusz, który zgłosił się do państwa, zabrał dyskietki z kamer bezpieczeństwa?

- Tak, powiedział, że taka jest procedura.

- Zgadza się. Jaki miał głos?

- Głos? - Cissy zamrugała oczami.

- Jak brzmiał jego głos.

- Hmm... Wesoło.

- Jezu, Cissy, czy ty musisz być taka głupia? - wykrzyknął Jacko. - Był sztuczny - zwrócił się do

Eve.  Tymczasem  urażona  Cissy  wstała  z  kanapy  i  wybiegła  do  części  kuchennej.  -  No  wie  pani,
podszyty fałszywą wesołością. Głęboki, wibrujący. Powiedział coś w tym rodzaju: „Byłaś grzeczną
dziewczynką? Mam coś dla ciebie. Tylko dla ciebie”. Wtedy ja wszedłem, a on zrobił minę, jakby

background image

połknął żabę.

-  Czy  coś  w  jego  wyglądzie,  pomimo  przebrania,  w  sposobie  mówienia,  poruszania  się,  nie

wydało się pani znajome? - spytała Eve Cissy.

- Nie. - Cissy wróciła do „salonu”, ostentacyjnie ignorując Jacko i popijając wodę ze szklanki.

- To trwało zaledwie kilka minut.

-  Chciałabym,  żeby  pani  obejrzała  dyskietki,  przyjrzała  się  im,  kiedy  je  powiększymy  i

wzmocnimy. Może zauważy pani coś szczególnego.

- Czy warto zawracać sobie głowę takim incydentem?

- Myślę, że tak. Jak długo mieszkacie ze sobą?

- Kilka lat z przerwami.

- Ostatnio z większymi przerwami - mruknął Jacko.

-  Gdybyś  nie  był  zaborczy  i  nie  rzucał  się  na  każdego  mężczyznę,  który  na  mnie  spojrzy...  -

zaczęła Cissy.

Eve podniosła dłoń, mając nadzieję, że powstrzyma domową kłótnię.

- Czym się pani zajmuje? - spytała kobietę, - Jestem aktorką i uczę aktorstwa, kiedy nie dostanę

żadnej roli. Mam cię, pomyślała Eve.

- Jest wspaniałą aktorką - Jacko uśmiechnął się z wyraźną dumą do Cissy. - Jest teraz w trakcie

prób do sztuki w jednym z teatrów na Broadwayu.

- Która zrobi klapę - powiedziała Cissy, ale podeszła do Jacko i usiadła na sofie.

- To będzie wielki przebój. - Ucałował jej piękną dłoń. - Cissy pokonała dwadzieścia innych

kandydatek. To będzie jej wielka rola.

-  Nie  omieszkam  obejrzeć  przedstawienia.  Cissy,  czy  korzystała  pani  z  usług  „Szczęśliwego

Związku”

- Ee... - Umknęła wzrokiem w bok. - Nie.

- Cissy, czy pani wie, co grozi za składanie fałszywych zeznań? - spytała Eve ostrym tonem.

- Na litość boską, co to może was obchodzić?

- Co za „Szczęśliwy Związek”? - zaciekawił się Jacko.

- Komputerowa agencja matrymonialna.

background image

- Na miłość boską, Cissy! - Jacko zerwał się z kanapy, potrącając wiszące w pokoju ozdoby. -

Co się z tobą, u diabła dzieje?

- Zerwaliśmy ze sobą! - W jednej chwili delikatna wróżka zmieniła się w olbrzyma. - Byłam

wściekła na ciebie. Pomyślałam, że to może być zabawne. Że dam ci nauczkę, ty bałwanie. Miałam
pełne prawo widywać się, z kim chcę i kiedy chcę, skoro nie byliśmy już ze sobą.

- No to myśl sobie tak dalej - rzucił wściekłym głosem.

- Widzi pani? - Cissy oskarżycielskim gestem wskazała na Jacko. W jej spojrzeniu nie było już

ciepła, lecz lodowaty chłód. - oto co muszę znosić.

- Uspokójcie się oboje! - rozkazała Eve.

- Kiedy została pani klientką „Szczęśliwego Związku”?

- Jakieś sześć tygodni temu - mruknęła Cissy. - Umówiłam się z dwoma facetami...

- Jakimi facetami? - spytał Jacko.

- Z dwoma facetami - powtórzyła dobitnie. - Potem wrócił Jacko. Przyniósł mi bratki. Uległam.

Ale będę musiała przemyśleć tę decyzję.

- Być może ta decyzja uratowała pani życie - powiedziała Eve.

-  Nie  rozumiem.  -  Cissy  instynktownie  przytuliła  się  do  Jacko,  który  ponownie  objął  ją

ramieniem.

-  To  wczorajsze  zdarzenie  może  mieć  związek  z  serią  niedawnych  morderstw.  Tylko,  że  w

tamtych przypadkach ofiary mieszkały same. - Eve spojrzała na Jacko. - Miała pani szczęście, że nie
była sama.

- O Boże... Jacko.

- Nie obawiaj się kochanie. Jestem przy tobie. - Przytulił ja i popatrzył na Eve. - Wiedziałem,

że z tym gościem jest cos nie w porządku. O co tu chodzi?

-  Powiem  wam  tyle,  ile  będę  mogła.  Chciałabym,  żebyście  przyszli  do  centrali,  obejrzeli

dyskietki, złożyli zeznania, a pani, żeby opowiedziała mi o swoich doświadczeniach w „Szczęśliwym
Związku”.

Mamy  zapewnioną  pełną  współpracę  ze  strony  świadków.  -  Eve  stała  w  biurze  komendanta

Whitneya. Była zbyt spięta, by usiąść, lecz nie miała odwagi spacerować w czasie składania raportu.

-  Kobieta  jest  zbyt  zdenerwowana,  by  coś  więcej  powiedzieć.  Mężczyzna  potwierdza  jej

zeznania. Żadne z nich nie rozpoznało sprawcy. Przesłuchałam obu mężczyzn, z którymi spotkała się
Cissy Peterman. Obaj mają alibi przynajmniej na jeden wieczór. Myślę, że są niewinni.

background image

Whitney skinął głową i zaczął przeglądać raport Eve.

- Jacko Gonzales? Ten Jacko Gonzales? Członek Brawlersów z numerem dwadzieścia sześć?

- Tak, jest zawodowym graczem w piłkę halową.

-  A  niech  mnie!  -  na  twarzy  Whitneya  pojawił  się  rzadki  u  niego  uśmiech.  -  To  najlepszy

zawodnik w drużynie. W ostatnim meczu zdobył trzy bramki i przebił się przez dwie blokady.

Odchrząknął, bo Eve przyglądała mu się w milczeniu.

- Mój wnuk jest jego wielkim fanem.

- Rozumiem, sir.

- Szkoda, że Gonzales nie dorwał tego gościa. Założę się, że unieszkodliwiłby go.

- Też tak sądzę, panie komendancie.

- Panna Peterman miała dużo szczęścia.

-  Tak.  Następna  ofiara  może  go  nie  mieć.  Panna  Peterman  pokrzyżowała  mordercy  plany.  Na

pewno znowu uderzy. Może dziś wieczorem. Rozmawiałam z doktor Mirą, która twierdzi, że będzie
zły, wytrącony z równowagi. Moim zdaniem może nawet popełnić jakiś błąd. McNab i Peabody mają
dziś  wieczór  po  trzy  spotkania.  Wszystko  jest  przygotowanie.  Mam  listy  ich  partnerów  i  raporty.
Zawahała się, po czym zdecydowała się przedstawić swoja opinię.

- Panie komendancie, dzisiejsza akcja jest konieczna. Ale gdy my będziemy prowadzić nadzór,

on gdzieś zaatakuje.

- Skoro nie masz kryształowej kuli, musisz postępować według planu.

-  Ograniczyłam  listę  potencjalnych  ofiar  do  dwustu.  Chyba  znalazłam  jeszcze  jeden  punkt

wspólny: teatr. To pozwoli zredukować listę. Mam nadzieję, że dzięki nowym danym Feeney będzie
w stanie znacznie ją skrócić. Tym osobom trzeba będzie zapewnić ochronę.

- Jak? - Whitney rozłożył ręce. - Wie pani równie dobrze jak ja, że departament nie może dać

tylu ludzi.

- A jeśli Feeney skróci listę...

- Nawet jeśli skróci ją do pięćdziesięciu, nic z tego.

- Jedna z tych osób może dziś wieczorem zginąć. - Zrobiła krok w przód. - Trzeba je ostrzec.

Gdybyśmy  zwrócili  się  o  pomoc  do  mediów,  może  ludzie  zastanowiliby  się,  zanim  otworzyli  te
cholerne drzwi.

background image

- Zwrócenie się do mediów wywoła panikę - stwierdził chłodno Whitney. - Czy pani wie, ilu

świętych Mikołajów, stojących na rogach ulic i zabierających datki, zostałoby pobitych? Może nawet
śmiertelnie. Nie wolno nam szafować ludzkim życiem, Dallas. Poza tym, gdybyśmy zwrócili się do
mediów,  moglibyśmy  go  ostrzec  -  dodał,  zanim  zdążyła  się  odezwać.  -  Zapadłby  się  pod  ziemię  i
nigdy byśmy go nie znaleźli. Trzy osoby nie żyją. Zasługują na to, by ich morderca trafił za kratki.

Ma rację, ale to wcale jej nie uspokoiło.

- Jeśli Feeney ograniczy listę osób do minimum, moglibyśmy skontaktować się z tymi ludźmi.

Zorganizowałabym zespół, który by się tym zajął.

- Nie utrzymalibyśmy tego w tajemnicy i znowu wybuchałby panika.

- Nie możemy ich tak zostawić. Za następną ofiarę to my będziemy ponosić odpowiedzialność.

- A  raczej  ja,  dodała  w  duchu,  lecz  miała  dość  rozsądku,  by  tego  głośno  ni  mówić.  -  jeśli  nic  nie
zrobimy,  by  ostrzec  tych  ludzi,  wina  spadnie  na  nas.  On  wie,  że  znamy  jego  metodę  działania  i  ile
razy zamierza uderzyć. I wie też, że możemy jedynie czekać, aż zaatakuje. Jego to bawi. Popisywał
się przed kamerami bezpieczeństwa w domu Peterman. Stał w tym cholernym korytarzu i mizdrzył się
do kamery. Gdyby Gonzales strzelał gole wczoraj wieczorem, ta kobieta już by nie żyła. Byłyby już
cztery ofiary w ciągu tygodnia, a to stanowczo zbyt dużo.

Słuchał jej ze spokojną nieruchomą twarzą.

-  Pani  pozycja  jest  o  wiele  łatwiejsza,  poruczniku.  Może  pani  tak  nie  uważa,  ale  znacznie

łatwiej  jest  stać  z  tej  strony  biurka.  Nie  mogę  spełnić  pani  prośby.  Nie  mogę  pozwolić  na  to,  żeby
osłaniała pani każdą ofiarę, tak jak tego służącego Roarke'a przed kilkoma tygodniami.

-  To  nie  ma  z  tym  nic  wspólnego.  -  Zacisnęła  zęby,  żeby  nie  wybuchnąć.  -  Ta  sprawa  jest

zamknięta, panie komendancie. Teraz mam nóż na gardle. Informacje już przedostały się do mediów.
Przy następnym morderstwie rozpęta się piekło.

W oczach Whitneya błysnął niepokój.

- Co pani powiedziała tej Furst?

-  Tyle,  ile  musiałam.  Zresztą  i  tak  nieoficjalnie.  Ona  na  razie  będzie  milczeć. Ale  są  jeszcze

inni równie dobrzy reporterzy, tylko że znacznie mniej uczciwi.

-  Porozmawiam  na  ten  temat  z  szefem.  Tyle  mogę  zrobić.  Niech  pani  dostarczy  skorygowaną

przez Feeneya listę, a ja poproszę o zgodę na skontaktowanie się z tymi osobami. Finansowanie tego
typu operacji nie leży w moich możliwościach.

Odchylił się na oparcie fotela i popatrzył na nią z uwagą.

- Znajdźcie coś dziś wieczorem. I kończcie tę sprawę.

 

background image

Eve zastała w swoim biurze wpatrzonego w monitor Feeneya.

- Oszczędziłeś mi biegania do Sekcji Elektronicznej.

-  Słyszałem,  że  był  ty  Jacko  Gonzales.  -  W  jego  głosie  brzmiał  zawód.  -  Pewnie  już  sobie

poszedł, co?

- Dobra, załatwię ci jego hologram z autografem.

- Naprawdę? Byłbym wdzięczny.

- Chcę, żebyś przejrzał te nazwiska i dane. - Wyciągnęła dyskietkę. Mój komputer znowu zaczął

się krztusić i zbyt długo to trwało, a muszę mieć jak najszybciej skróconą listę potencjalnych ofiar. -
Wysunęła szufladę biurka i zaczęła w niej szperać, czując w skroniach bolesne pulsowanie. - Góra
pięćdziesiąt  osób,  dobra?  Tyle  Whitney  zgodzi  się  ostrzec.  Resztę  niech  Bóg  ma  w  swojej  opiece.
Gdzie, do cholery, podział się mój batonik?

-  Nie  wziąłem  go.  -  Feeney  wskazał  na  torebkę  z  orzeszkami.  -  McNab  tu  był.  On  uwielbia

słodycze,  -  Skubaniec.  -  Rozpaczliwie  pragnąc  wypełnić  czymś  żołądek,  sięgnęła  do  torby  z
orzeszkami.  -  mam  już  powiększony  obraz  z  kamery  bezpieczeństwa  w  korytarzy  Peterman,  ale
pewnie  twój  będzie  lepszy.  Chcę  mieć  jego  portret  w  chwili,  gdy  jest  najbardziej  sobą,  to  znaczy,
gdy rzuca się do ucieczki. Można wówczas dostrzec panikę na twarzy.

Wstukała kod do autokucharza, mając nadzieję, że popije kawą orzeszki.

- Mam fotografię partnerów ofiar i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź, które z tych

twarzy  mogą  pasować  do  portretu  mordercy.  Nawet  pod  warstwą  kosmetyków  można  coś  znaleźć.
Prawie całe usta ukryte pod brodą.

- Możemy dopasować kształt ust, jeżeli będziemy mieć wystarczająco wyraźny portret.

- Tak. Budowa ciała nic na nie da, ale wzrost powinien. Spróbuj wyciągnąć z tego, co się da.

Wygląda  na  to,  że  facet  nie  nosi  butów  na  obcasach,  możemy  więc  dość  dokładnie  określić  jego
wzrost.  Rękawiczki  niestety  niwelują  kształt  dłoni.  -  Popijała  kawę  w  zamyśleniu.  -  Uszy  -
powiedziała  nagle.  -  Czy  zawracałby  sobie  głowę  zmianą  kształtu  uszu?  W  jakim  stopniu  są
widoczne.

Podeszła  do  komputera,  wywołała  program  i  zaczęła  przeglądać  portrety  z  kamer

bezpieczeństwa.  -  Cholera,  nic,  nic,  nic.  Mam!  -  na  ekranie  pojawił  się  obraz  postaci  widzianej  z
boku. - Możesz coś z tym zrobić? Chyba tak - stwierdził po namyśle. - Czapka zakrywa górną część
ucha,  ale  może  coś  z  tego  wyjdzie.  Gratuluję,  Dallas.  Nie  zwróciłbym  na  to  uwagi.  Porównamy
wszystkie fragmenty twarzy. Ale na to trzeba czasu. Coś tak skomplikowanego zajmie kilka dni. Może
tydzień.

-  Potrzebny  portret  tego  drania.  -  Zamknęła  oczy,  usiłując  zebrać  myśli.  -  Zaczniemy  od

początku.  Sprawdzimy  jeszcze  raz  te  broszki  i  spinki,  środki  dezynfekcyjne,  kosmetyki.  Tatuaże
zostały zrobione ręcznie. Może z tego coś wyciśniemy.

background image

- Dallas, dwie trzecie salonów i klubów w mieście zatrudnia specjalistów od tatuaży.

- Może któryś z nich zna ten wzór. - Westchnęła. - Zostały nam dwie godziny do akcji w klubie

„Nova”. Zróbmy, ile się da.

ROZDZIAŁ 11

Peabody najbardziej irytował fakt, że McNab jest na jej liście partnerów. Nie miało znaczenia,

że był to zapewne wynik zmiany jej portretu psychologicznego i dostosowania go do portretów ofiar.
Nie mogła tego znieść i już.

Nie chciała z nim współpracować. Denerwowały ją jego dziwaczne stroje, bezczelny uśmiech,

zarozumialstwo. Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi, dopóki Eve będzie uważać go za cenny
nabytek.

Eve Dallas była dla niej niedoścignionym wzorem, ale przecież nawet najlepszy gliniarz może

popełnić błąd. Tym błędem, według Peabody, było przyjęcie McNaba do zespołu.

Siedział teraz na drugim krańcu eleganckiej sali, w towarzystwie wysokiej blondynki. Peabody

była przekonana, że specjalnie wybrał to miejsce, by ją denerwować.

Gdyby go nie było, mogłaby spokojnie rozkoszować się miła atmosferą wnętrza. Wypełniały je

stoły z błyszczącymi blatami, boksy w jasnoniebieskim kolorze. Pomalowane na żółto ściany zdobiły
ryciny przedstawiające uliczne sceny z Nowego Jorku.

Lokal z klasą, pomyślała, patrząc na długi kontuar, na lustra przy barze i odzianych w smokingi

barmanów. Nic dziwnego, przecież należał do Roarke'a.

Wyściełane  krzesło,  na  którym  siedziała,  było  eleganckie  i  wygodne,  a  serwowane  drinki

świetne.  Stół  wyposażono  w  sprzęt  do  słuchania  i  oglądania,  by  klienci  czekający  na  kogoś  lub
wstępujący tu na drinka, mogli miło spędzić czas.

Peabody miała wielką ochotę włożyć słuchawki na uszy, bo jej pierwszy kandydat okazał się

koszmarnym  nudziarzem.  Miał  na  imię  Oskar  i  był  nauczycielem  fizyki.  Teraz  jednak  głównie
interesowało  go  wysuszanie  kolejnych  szklaneczek  i  obmawianie  eks  -  żony,  która,  jak  powiedział
Peabody,  była  nietolerancyjną,  samolubną,  zimną  suką.  Po  piętnastu  minutach  Peabody  była
całkowicie po stronie tej suki.

Nadal  jednak  grała  swoją  rolę,  uśmiechała  się  i  rozmawiała,  choć  skreśliła  Oskara  z  listy

podejrzanych.  Ten  gość  miał  poważne  problemy  z  alkoholem,  a  morderca  był  zbyt  rozsądny,  by
zawracać sobie głowę skacowanymi nudziarzami.

W drugim końcu sali McNab wybuchnął głośnym śmiechem, który podziałał na Peabody niczym

smagnięcie  biczem.  Gdy  Oskar  wlewał  w  siebie  trzeciego  drinka,  spojrzała  w  tamtym  kierunku.
McNab dostrzegł jej wzrok i ruszył znacząco brwią.

background image

Miała ochotę pokazać mu język.

Z ulgą pożegnała się z Oskarem, rzucając niezobowiązująco, że powinni są znowu spotkać.

- Kiedy w piekle będą serwować burbona z lodem - mruknęła i skrzywiła się, słysząc głos w

słuchawce.

- Opanuj się, Peabody.

-  Tak  jest  -  syknęła,  unosząc  dla  niepoznaki  szklankę  do  ust.  Potem  spojrzała  na  zegarek.  Do

następnego spotkania zostało jej dziesięć minut.

- Niech to szlag!

Peabody drgnęła, kiedy w słuchawce rozległ się głośny okrzyk Eve.

- Poruczniku?

- Co on tu, do cholery, robi?!

Zbita  z  tropu  Peabody,  sięgnęła  dłonią  do  buta,  gdzie  miała  ukrytą  broń,  i  omiotła  wzrokiem

salę. Zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko, bo do kawiarni wszedł Roarke.

- Ach, to jest dopiero idealny kandydat - szepnęła - czemu nie mogę umówić się z kimś takim?

- Nie rozmawiaj z nim - warknęła Eve. - Nie znasz go.

- Okay. Będę się po prostu gapić i ślinić, jak wszystkie tu kobiety.

Wydała z siebie zduszony chichot, słysząc wiązankę przekleństw Eve, czym zwróciła na siebie

uwagę pary przy sąsiednim stoliku. Odkaszlnęła, podniosła do ust szklankę i odchyliła się na oparcie,
by podziwiać męża szefowej.

Roarke  podszedł  do  baru.  Wszyscy  barmani  wyprężyli  się  służbiście  niczym  żołnierze  przed

generałem.  On  jednak  zatrzymał  się  przy  jednym  ze  stolików,  by  zamienić  kilka  słów  z  jakąś  parą.
Pochylił się i musnął wargami policzek kobiety, po czym klepnął po przyjacielsku jej towarzysza.

Peabody  zastanawiała  się,  czy  w  łóżku  porusza  się  z  równą  gracja  i  natychmiast  spłonęła

rumieńcem. Całe szczęście, że nadajnik nie może przekazywać myśli.

Siedząca  w  samochodzie  Eve  patrzyła  ponuro  w  ekran,  wyświetlający  obraz  z  mikrokamery

ukrytej  w  kołnierzyku  Peabody.  Obserwując  chodzącego  po  sali  Roarke'a,  miała  ochot  stłuc  go  na
kwaśne jabłko.

- On nie ma prawa tu być - zwróciła się do Feeneya.

-  Przecież  to  jego  lokal  -  odparł  Feeney,  instynktownie  kuląc  ramiona.  Nie  lubił  małżeńskich

background image

kłótni.

- Jasne, przyszedł sprawdzić poziom trunków w barze. Cholera! - Przeczesała włosy palcami,

po czym wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, kiedy Roarke podszedł do stolika Peabody.

- Smakuje pani drink?

- Hmm... tak. Ja... Cholera - zdołała jedynie wykrztusić z siebie.

Uśmiechnął się i pochylił niżej.

- Powiedz pani porucznik, żeby przestała kląć. Nie wejdę jej w drogę.

Powieka Peabody drgnęła nerwowo, bo w uchu zabrzmiał jej wściekły głos Eve.

- Ona mówi, żeby zabrał pan stąd swój tyłek. Później go panu skopie.

-  Nie  mogę  się  doczekać.  -  Nie  przestając  się  uśmiechać  podniósł  do  ust  dłoń  Peabody.  -

Wyglądasz oszałamiająco - powiedział i odszedł.

Aparatura  zainstalowana  w  stojącym  na  zewnątrz  samochodzie  zasygnalizowała  zwiększone

ciśnienie krwi i przyśpieszony puls.

- Uspokój się Peabody - ostrzegła Eve.

-  Nie  potrafię  kontrolować  odruchowych  reakcji  organizmu  na  bodźce  zewnętrzne  -  szepnęła

Peabody. - Z całym szacunkiem, poruczniku, ale to wina wyobraźni.

- Zbliża się kandydat numer dwa. Weź się w garść, dziewczyno.

- Jestem gotowa.

Spojrzała w stronę drzwi z zalotnym uśmiechem. Nareszcie ktoś dla kogo warto uczestniczyć w

tej  operacji,  pomyślała.  Pamiętała  go  z  pierwszej  wizyty  w  „Szczęśliwym  Związku”.  Przystojny
opalony adonis, który zwrócił jej uwagę, a swoją skupił na podręcznym lusterku. Przyjemnie będzie
na niego popatrzeć.

Mężczyzna  zatrzymał  się  przy  drzwiach  i  rozejrzał  po  sali.  Oczy  w  kolorze  ciemnego  złota

rozbłysły, kiedy dostrzegł Peabody. Rozchylił usta, wstrząsnął lekko blond lokami i podszedł do jej
stolika.

- Ty musisz być Delią.

-  Tak.  -  Piękny  głos,  pomyślała  z  westchnieniem.  Lepiej  brzmi  w  oryginale  niż  na  taśmie

wideo. - A ty jesteś Brent.

Siedzący  w  drugim  końcu  salo  McNab  obrzucił  mężczyznę  gniewnym  spojrzeniem.  Wygląda

background image

jak  lalka  pokryta  grubą  warstwą  sprayu. A  ona  robi  do  niego  słodkie  oczy.  Ten  dupek  zafundował
sobie nową twarz. Ciało pewnie też poprawił. Nie ma w nim ani jednego własnego kawałka.

Patrzcie,  państwo,  jak  ona  się  do  niego  łasi,  myślał  gniewnie  McNab.  Ta  dziewczyna

dosłownie spija każde słowo z tych plastikowych usteczek. Kobiety to żałosne stworzenia.

W tej chwili do jego stolika podszedł Roarke.

- Wygląda dziś wyjątkowo ponętnie, prawda?

- Każdy facet tak powie na widok kobiety z dekoltem do pępka.

Roarke  uśmiechnął  się,  wyraźnie  ubawiony.  Oczy  McNaba  rzucały  wściekłe  błyski,  a  palce

wystukiwały gniewny rytm na blacie stolika.

- Ale ty oczywiście jesteś ponad to.

-  Chciałbym,  żeby  tak  było  -  mruknął  McNab,  kiedy  Roarke  odszedł.  -  te  cycki  są  naprawdę

wspaniałe.

-  Przestań  gapić  się  na  cycki  Peabody  -  poleciła  Eve.  -  Twoja  następna  kandydatka  stoi  w

drzwiach.

McNab otaksował wzrokiem drobną rudowłosą dziewczynę w połyskującym kombinezonie.

- Jestem gotów.

Siedząca w samochodzie Eve wpatrywała się w ekran ze zmarszczonymi brwiami.

- Podaj mi dane tego gościa od Peabody, Feeney. Coś mi tu nie pasuje.

- Brent Holloway, model. Pracuje dla firmy Cliburn - Willis. Trzydzieści osiem lat, dwukrotnie

rozwiedziony, bezdzietny.

- Model? - Zmrużyła oczy. - Taki, co to występuje w reklamach?

-  Chyba  ostatnio  niewiele  oglądałaś  reklam.  Moim  zdaniem  to  nic  nadzwyczajnego.  Facet

pochodzi z Morristown w New Jersey. W nowym Jorku mieszka od 2049. Aktualny adres: Zachodni
Central  park.  Dochód  w  granicach  tych  wyższych.  Nigdy  nie  był  aresztowany.  Za  to  ma  na  swoim
koncie mnóstwo wykroczeń drogowych.

- Widziałyśmy go z Peabody w „Szczęśliwym Związku”, w czasie naszej pierwszej wizyty. Ile

dostał już list kandydatów w tym roku?

- Ta jest czwarta.

-  Dlaczego  facet  z  takim  wyglądem,  kartą  kredytową,  ustawioną  karierą  i  drogim  adresem

background image

zostaje klientem agencji matrymonialnej? Cztery listy w ciągu roku, pięć kandydatek na liście, to daje
dwadzieścia kobiet. I nic. Czego mu brakuje?

Feeney patrzył przez chwilę na ekran.

- Wygląda na zarozumiałego dupka.

- Tak, ale wielu kobietom by to nie przeszkadzało. Ma dobry wygląd i szmal. Któraś musiała na

niego polecieć. Zabębniła palcami w wąską konsolę. - Żadnych skarg pod adresem agencji?

- Żadnych. Jego konto jest czyste.

- Coś tu nie gra - powtórzyła. W tej samej chwili zobaczyła, jak jej asystentka robi zamach i

wymierza cios prosto w piękny nos Brenta Hollowaya. - Jezu Chryste! Widziałeś to?

- Rozwaliła go - stwierdził spokojnie Feeney, kiedy z nosa trysnęła krew. - Niezły cios.

- Co ona sobie myśli, do diabła? Peabody, rozum straciłaś?

- Sukinsyn wsadził mi łapę pod sukienkę. - Czerwona na twarzy i wściekła Peabody zerwała

się z miejsca z zaciśniętymi pięściami. - Mówił o nowej sztuce we „Wszechświecie” i wepchnął mi
rękę między nogi. Zboczeniec. Wstawaj, zboczeńcu!

-  McNab,  zostań  na  miejscu!  -  rozkazała  Eve,  kiedy  Brent  zerwał  się  na  równe  nogi  z

morderczym  spojrzeniem  w  oczach.  -  Zostań  tam,  gdzie  jesteś,  albo  wylecisz  z  pracy.  To  rozkaz.
Peabody, na litość boską, puść tego faceta.

Tymczasem  Peabody  wyciągnęła  Hollowaya  zza  stołu  i  ponownie  wymierzyła  mu  cios.

Zrobiłaby to po raz trzeci, mimo że złociste oczy mężczyzny wywróciły się białkami do góry, gdyby
do akcji nie wkroczył Roarke. Rozepchnął podekscytowanych gości i odciągnął słaniającego się na
nogach Hollowaya.

-  Czy  ten  mężczyzna  się  pani  naprzykrza?  -  spytał,  usuwając  Hollowaya  z  zasięgu  ciosu,  i

spojrzał w ciskające błyskawice oczy Peabody. - Bardzo przeprasza. Zajmę się tym. Pozwoli pani, że
zaproponuję drinka. - Trzymając jedną ręką Hollowaya, drugą wziął szklankę Peabody i powąchał. -
Blitzer  -  polecił  i  trzech  barmanów  natychmiast  pobiegło  spełnić  polecenie.  On  zaś  pociągnął
opierającego się Hollowaya w stronę drzwi.

-  Zabierz  te  cholerne  łapska.  Ta  suka  złamała  mi  nos.  Moja  twarz  to  majątek.  Głupia  cipa.

Wniosę na nią skargę.

Kiedy  wyszli  na  zewnątrz,  Roarke  pchnął  modela  na  ścianę  budynku.  Jego  głowa  z  głuchym

dźwiękiem uderzyła o mur. Złociste oczy ponownie wywróciły się białkami do góry.

- Dam ci pewną radę: To jest mój lokal - powiedział Roarke, waląc przy każdym słowie głową

Hollowaya o ścianę. Siedząca w samochodzie Eve mogła tylko patrzeć i kląć. - Nie pozwolę, żeby
ktoś bezkarnie obmacywał kobiety w moim lokalu. Jeśli więc nie chcesz czołgać się z oderwaną nogą

background image

w garści, spieprzaj stąd i dziękuj Bogu, że masz tylko złamany nos.

- Ta suka sama się o to prosiła.

- Pożałujesz, że to powiedziałeś.

-  Kiedy  się  wkurzy,  zaczyna  mówić  z  irlandzkim  akcentem.  Posłuchaj  tylko  tej  melodii  -

powiedział  z  rozrzewnieniem  Feeney.  Eve  mruknęła  tylko  gniewnie.  Roarke  płynnym  i  szybkim  jak
błyskawica  ruchem  władował  pięść  w  brzuch  Hollowaya,  wbijając  jednocześnie  kolano  w  krocze.
Mężczyzna osunął się na ziemię.

Roarke uśmiechnął się złośliwie w stronę stojącego w pobliżu samochodu i wszedł do lokalu.

- Precyzyjna robota - ocenił Feeney.

-  Wezwij  samochód  policyjny,  żeby  zabrali  tego  drania  do  centrum  medycznego.  -  Eve

przetarła oczy. - Wspaniale będzie to wyglądać w raporcie. McNab, Peabody, zajmijcie pozycje. Nie
przerywać,  powtarzam,  nie  przerywać  akcji.  O  Boże!  Kiedy  to  przedstawienie  się  skończy,
zameldujcie się w moim domowym biurze. Może coś się da uratować.

 

Tuż  po  dziewiątej  Eve  spacerowała  po  swoim  biurze.  Wszyscy  milczeli  dyplomatycznie.

Roarke tylko ścisnął uspokajająco Peabody za rękę.

-  Mamy  za  sobą  sześć  spotkań,  a  to  już  jest  coś.  Dwa  ostatnie  są  wyznaczone  na  jutro  na

popołudnie. Peabody, jutro zgłosisz Piper ten... wypadek z drugim kandydatem. Odegraj scenę. Chcę
sprawdzić,  jak  to  przyjmą.  Jego  kartoteka  jak  na  razie  jest  czysta.  Mamy  zarejestrowane  wszystkie
spotkania, ale chcę, żebyście oboje przygotowali własne raporty. Po skończonej odprawie wracajcie
do  domu  i  nigdzie  nie  wychodźcie.  Wasze  nadajniki  mają  być  cały  czas  włączone.  Feeney  i  ja
będziemy was kontrolować.

- Tak jest, pani porucznik. - Peabody zebrała się w sobie i wstała. Z trudem przełknęła ślinę,

lecz nie spuściła głowy. - Przepraszam za mój wybuch w czasie akcji. Zdaję sobie sprawę, że mógł
on zaszkodzić śledztwu.

- Do diabła z tym! - zawołał McNab, zrywając się z krzesła. - Trzeba było połamać mu nogi.

Ten sukinsyn zasłużył sobie...

- McNab - przerwała łagodnie Eve.

- Do diabła z tym , Dallas! Ten drań dostał to, na co zasłużył. Powinniśmy...

-  Detektywie  McNab  -  przerwała  mu  ostrym  tonem  Eve,  podchodząc  tak  blisko,  że  niemal

stykali  się  stopami.  -  Nie  przypominam  sobie,  żebym  prosiła  cię  o  opinię  w  tej  sprawie.  Jesteś
wolny. Wracaj do domu i uspokój się. Czekam jutro o dziewiątej w moim biurze w centrali.

background image

McNab przez chwilę walczył z kipiącymi w nim uczuciami, po czym odwrócił się bez słowa i

wyszedł.

- Roarke, Feeney, czy moglibyście zostawić nas same?

- Z przyjemnością - mruknął Feeney, zadowolony, że może wycofać się z pola walki. - Znajdzie

się trochę irlandzkiej whisky, Roarke? To był długi dzień.

- Szklaneczka na pewno. - Na odchodnym posłał Eve milczące spojrzenie.

- Usiądź, Peabody.

Peabody pokręciła głową.

-  Zawiodłam  panią.  Obiecałam,  że  dam  sobie  radę,  tymczasem  nawaliłam  przy  pierwszej

okazji.  Rozumiem,  że  ma  pani  pełne  prawo  odsunąć  mnie  od  śledztwa,  a  przynajmniej  od  tego
zadania, ale chciałabym prosić o jeszcze jedną szansę.

Eve  milczała,  pozwalając  się  uspokoić  Peabody.  Asystentka  nadal  była  blada,  lecz  ręce

przestały jej drżeć i trzymała się prosto.

-  Nie  przypominam  sobie,  bym  wspomniała  coś  o  zamiarze  zwolnienia  cię  z  zadania,

posterunkowa  Peabody,  ale  powiedziałam,  żebyś  usiadła.  Siadaj  -  powtórzyła  nieco  łagodniejszym
tonem, po czym odwróciła się i sięgnęła po butelkę wina.

- Wiem, że jeśli wykonuje się tajne zadanie, nie wolno wypaść z roli, trzeba za wszelką cenę

trzymać się ustalonych reguł.

- Nie zauważyłam, żebyś złamała reguły, tylko nos tego dupka.

-  Ja  nie  myślałam,  po  prostu  zareagowałam. A  w  czasie  tego  typu  operacji  trzeba  przez  cały

czas myśleć.

-  Peabody,  nawet  licencjonowana  prostytutka  ma  prawo  zaprotestować,  jeśli  jakiś  palant

wsunie jej łapę między nogi w publicznym miejscu. Masz, napij się.

-  Poczułam  na  sobie  jego  paluchy.  -  Ręka  trzymająca  kieliszek  znowu  zaczęła  drżeć.  -

Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, kiedy nagle wepchnął mi palce pod spódnicę. Co prawda flirtowałam
z nim, pozwalałam mu gapić się na moje cycki, więc może sobie na to zasłużyłam.

-  Przestań.  -  Eve  pchnęła  Peabody  na  krzesło.  -  Nie  zasłużyłaś  na  to  i  wkurza  mnie,  że  tak

myślisz. Ten sukinsyn nie miał prawa dotykać się w ten sposób. Nikt nie ma prawa tak cię traktować.

Przyciskać  do  ziemi,  wiązać  ręce  i  wbijać  się  w  ciebie,  kiedy  błagasz,  żeby  przestał.  A  to

boli, to tak boli.

Poczuła  ogarniającą  ją  słabość.  Odwróciła  się,  położyła  dłonie  na  biurku  i  zaczęła  głęboko

background image

oddychać.

- Na litość boską, nie teraz - wydyszała.

- Dallas?

-  Nic,  nic.  -  Nie  odwracała  się  jednak,  próbując  odzyskać  równowagę.  -  Przepraszam,  że

musiałaś przez to przejść. Czułam, że z nim jest coś nie ta.

Peabody trzymała kieliszek obiema rękami. Nadal nie mogła otrząsnąć się z szoku po tym, co ją

spotkało.

- On przecież przeszedł przez ich sprawdziany.

-  Teraz  wiemy,  że  nie  są  tak  skuteczne,  jak  twierdzą  -  powiedziała  Eve,  i  znacznie  już

spokojniejsza odwróciła się do Peabody. - Pójdziesz jutro rano do agencji i zażądasz widzenia się z
Piper.  Trochę  histerii  nie  zawodzi.  Możesz  zagrozić,  że  ich  zaskarżysz  albo,  że  napiszesz  o  tym  do
prasy. Rzuć jej to prosto w twarz. Zobaczymy, jak zareaguje. Możesz to zrobić?

-  Tak.  -  Peabody  pociągnęła  nosem,  bojąc  się,  że  za  chwilę  się  rozpłacze.  -  Nie  będę  miała

żadnych oporów.

-  Nie  wyłączaj  nadajnika.  Nie  możemy  wykorzystać  twoich  uczuć,  ale  chcę,  żebyś  była  w

stałym kontakcie. Raport z dzisiejszej akcji możesz złożyć jutro po południu. Feeney odwiezie cię do
domu.

- Tak jest.

Eve zawahała się.

- Peabody.

- Tak?

- Świetny cios. Jednak następnym razem celuj w pachwinę. Masz przeciwnika unieszkodliwić,

nie wkurzyć.

Peabody wydała z siebie ciężkie westchnienie i spróbowała się uśmiechnąć.

- Tak jest.

 

Czekając na Roarke'a, Eve usiadła za biurkiem, by zachować właściwy dystans. Wiedziała, że

poszedł  odprowadzić  Feeneya  i  Peabody.  Pewnie  pożegna  ją  kilkoma  słodkimi  gestami,  które
rozbudzą w dziewczynie słodkie erotyczne marzenia.

background image

Lepsze  to  niż  koszmary  o  lepkich  palcach  i  bezradności,  pomyślała.  Sama  musiała  z  nimi

walczyć  i  to  był  główny  jej  problem  w  tej  sprawie.  Morderstwa  na  tle  seksualnym,  zniewolenie,
radosne i okrucieństwo w imię miłości. Za bardzo przypomniało jej to rodzinny dom i przeszłość, od
której starała się uciec, a która znów zaczęła ją nękać. Za każdym razem, kiedy spoglądała na ofiarę,
widziała w niej siebie. I nienawidziła tego.

- Zapomnij o tym - rozkazała sobie. - I złap go.

Uniosła  głowę,  kiedy  do  pokoju  wszedł  Roarke,  i  patrzyła  na  niego  w  milczeniu.  Nalał  dwa

kieliszki  wina,  którym  wcześniej  poczęstowała  Peabody.  Jeden  postawił  na  biurku,  drugi  wziął  w
rękę i usiadł na krześle na wprost Eve.

Wypił łyk, po czym wziął bardzo drogiego papierosa i zapalił.

- A więc - odezwał się i czekał na reakcję Eve.

- Co ty, do cholery, sobie myślisz?

Wypuścił cienką smugę pachnącego dymu.

- W jakiej sprawie?

- Nie bądź taki cwany, Roarke.

-  Kiedy  tak  dobrze  mi  to  wychodzi.  Spokojnie,  poruczniku.  -  Uniósł  kieliszek,  kiedy  Eve

wydała z siebie głuchy pomruk. - Przecież się nie wtrącałem.

- Sęk w tym, że nie powinieneś tam być.

- Przepraszam bardzo, ale jestem właścicielem lokalu. - W jego glosie zabrzmiała arogancja. -

Często zaglądam do moich lokali. To utrzymuje pracowników w stałej gotowości.

- Roarke...

-  Eve,  ta  sprawa  źle  na  ciebie  wpływa.  Myślisz  ,  że  tego  nie  widzę?  -  stał  z  krzesła  i  zaczął

chodzić po pokoju.

Feeney miał rację, pomyślała. Kiedy jest wściekły, odzywa się w nim Irlandczyk.

-  Wytrąca  cię  ze  snu,  którego  i  tak  nie  masz  za  wiele.  Odbija  się  cieniem  w  twoich  oczach.

Wiem, przez co przechodzisz. - W jego pięknych niebieskich oczach błysnął gniew. - Podziwiam cię,
Eve, ale nie oczekuj, że będę stał z boku i udawał, że jestem ślepy, że niczego nie rozumiem. Musisz
wiedzieć, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci jakoś pomóc.

- Tu nie chodzi o mnie, lecz o troje martwych ludzi.

-  Oni  również  nie  dają  ci  spokoju.  -  Podszedł  do  biurka  i  usiadł  na  brzegu.  -  Dlatego  jesteś

background image

najlepszym  gliną,  z  jakim  kiedykolwiek  miałem  do  czynienia.  Oni  nie  są  dla  ciebie  jedynie
nazwiskami  i  numerami  w  sprawie,  lecz  ludźmi.  Masz  w  sobie  dar  czy  może  przekleństwo,  dzięki
któremu  potrafisz  wyobrazić  sobie,  co  ci  biedacy  widzieli,  co  czuli  i  o  co  się  modlili  w  ostatnich
minutach swojego życia. Nie odwrócę się do ciebie.

Pochylił się i szybkim ruchem chwycił ją za brodę.

- Nie będę zamykał oczu na to, kim jesteś i co robisz. Musisz przyjąć mnie takiego, jaki jestem,

tak jak ja przyjąłem ciebie z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Chłonęła jego słowa, patrząc mu w oczy. Trudno było im się oprzeć.

-  Wkroczyłeś  w  moje  życie  -  powiedziała  wolno.  -  Nie  prosiłam  o  to.  Nie  chciałam  się.  -

Uniósł wyzywająco brew. - Dzięki Bogu miałeś to w nosie - dodała, patrząc na jego pełen satysfakcji
uśmiech.

- Ja też o to nie prosiłem. A ghra.

- Wiedziała, że znaczy to po irlandzku „moja ukochana”. Nie mogła pozostawać obojętna na te

słowa.

-  Od  tej  pory  nie  ma  sprawy,  w  której  nie  brałbyś  udziału.  Nie  chciałam,  żeby  tak  było.

Wykorzystuję cię, kiedy jest mi to potrzebne. I to mnie martwi.

- A mnie cieszy.

-  Wiem.  -  Westchnęła  i  ścisnęła  go  za  rękę.  Czuła  pod  palcami  mocne  i  miarowe  uderzenia

pulsu.  -  Dotykasz  spraw,  które  tkwią  we  mnie  głęboko,  a  które  staram  się  odsuwać  od  siebie.
Tymczasem zmuszasz mnie, bym stawiła im czoło.

-  Tak  czy  owak  zmagasz  się  z  nimi,  Eve.  Ale  może  mógłbym  ci  w  tym  pomóc.  Kiedy  teraz

spoglądam w przeszłość, widzę ciebie, łatwiej mi znosić wspomnienia. Nie proś więc i nie oczekuj
ode mnie, bym nie był przy tobie, kiedy twoje przeżycia ożywają.

Wzięła kieliszek i odeszła na bok. On ma rację, pomyślała. To, co często nazywała zależnością,

powinna traktować jako związek dwóch dusz. Musi mu o tym powiedzieć.

Wiem, co oni czuli, co przeżywali, kiedy byli bezbronni, nadzy, a on ich gwałcił. Strach, ból,

poniżenie. Wiem, co czuły ich ciała, co odczuwały umysły. Chciałam zapomnieć, jak to jest, gdy ktoś
narusza twoją intymność. Ale nie mogłam. Potem ty mnie dotknąłeś.

Odwróciła się do niego, uświadamiając sobie, że nigdy mu tego nie powiedziała.

- Dotknąłeś mnie i przestałam to czuć, zapomniałam. To takie proste. Teraz jesteś tylko ty.

- Kocham cię - szepnął. - Bezgranicznie.

background image

-  Jesteś  ze  mną,  kiedy  powinieneś  być  na  innej  planecie  i  pilnować  swoich  interesów.  -

Pokręciła  głową,  zanim  zdążył  wtrącić  jakąś  gładką  wymówkę.  -  Zjawiłeś  się  w  klubie,  choć
wiedziałeś, że mnie tym wkurzysz, bo sądziłeś, że mogę cię potrzebować. A teraz kłócisz się ze mną
po to tylko, by odciągnąć moje myśli od tego, co mnie gnębi. Znam cię do cholery! Jestem gliną.

Znam się na ludziach.

Uśmiechnął się.

- No i co z tego?

-  No  i...  dziękuję  ci. Ale  siedzę  w  tej  robocie  od  jedenastu  lat  i  potrafię  sama  dawać  sobie

rade. Z drugiej strony... - Popatrzyła na kieliszek i przytknęła go do ust. - Przyjemnie było patrzeć, jak
dajesz wycisk tej kreaturze. Nie mogłam wysiąść z tego cholernego samochodu i sama rozgnieść go o
ścianę, bo zdekonspirowałabym się. Byłam ci wdzięczna, że robisz to za mnie.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Jak się czuje Peabody?

-  Dojdzie  do  siebie.  Doznała  szoku.  To  ludzka  rzecz.  Weźmie  gorącą  kąpiel,  środek

uspokajający, jeśli będzie mądra, i odeśpi to. Da sobie radę. Jest dobrą policjantką.

- Dzięki tobie.

- Nie, to jej zasługa. - Czując się niezręcznie, rzuciła mu chłodne spojrzenie. - Założę się, że ją

objąłeś, pogładziłeś po głowie i pocałowałeś na pożegnanie.

Wspaniała brew znowu się uniosła.

- A jeśli tak?

- Jej serduszko doznało pewnie wstrząsu, ale to dobrze. Ona czuje coś do ciebie.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się szeroko. - To... ciekawe.

- Zostaw w spokoju moją asystentkę. Musi mieć jasny umysł.

- A może tobie zmąciłbym umysł? Przekonałbym się, czy twoje serduszko dozna wstrząsu.

Przesunęła językiem po wargach.

- Nie wiem. Tyle mam spraw na głowie. A to ciężka praca.

- Lubię ją. - Nie spuszczając z niej oczu, zdusił papierosa i odstawił kieliszek. - I jestem w tym

cholernie dobry.

 

background image

Leżała  na  łóżku  naga  i  drżąca  po  niedawnym  wybuchu  namiętności,  kiedy  zabrzęczał

wideokom.  Zaklęła  pod  nosem,  wyłączyła  obraz  i  odebrała  wiadomość.  Po  chwili  sięgała  już  po
ubranie.  Komunikat  informował  o  anonimowym  zgłoszeniu  o  domowej  kłótni. Adres  był  aż  nazbyt
dobrze znany.

- Mieszkanie Hollowaya. To nie jest kod dwanaście dwadzieścia dwa. Ta sama metoda.

- Pojadę z tobą. - Roarke wstał z łóżka i zaczął wkładać spodnie.

Już miała zaprotestować, lecz wzruszyła ramionami.

- Dobra. Muszę ściągnąć Peabody, a nie wiem, jak to zniesie. Liczę na ciebie, że podniesiesz ją

na duchu, bo zamierzam być twarda.

- Nie zazdroszczę ci, poruczniku - powiedział.

- Ja sobie też nie. - Wyjęła nadajnik i wywołała Peabody.

ROZDZIAŁ 12

Brent  Holloway  żył  dostatnio,  a  umarł  podle.  Umeblowanie  mieszkania  świadczyło  o  tym,  że

właściciel  kieruje  się  zarówno  współczesnymi  trendami  mody,  jak  i  wygodą.  W  salonie  główne
miejsce  zajmowała  olbrzymia  kanapa  z  mnóstwem  trójkątnych  czarnych  poduszek,  które  sprawiały
wrażenie  wilgotnych  w  dotyku.  W  suficie  był  wmontowany  ekran.  W  szafce  przypominającej
kształtem kobietę znajdowała się kosztowna kolekcja dyskietek z filmami porno, zarówno legalnymi,
jak i zakazanymi.

Wzdłuż jednej ze ścian stał srebrny barek wypełniony drogimi alkoholami i tanimi nielegalnymi

narkotykami.

Kuchnia była w pełni zautomatyzowana, lecz sprawiała wrażenie rzadko używanej. Prócz tego

w  mieszkaniu  mieścił  się  również  gabinet  z  wysokiej  klasy  komputerem  i  holofonem  oraz  pokój
rekreacyjny  ze  stanowiskiem  do  programów  wirtualnych  i  korektorem  samopoczucia.  W  rogu  stał
wyłączonym służący android.

Holloway leżał w sypialni na wodnym materacu, owinięty  srebrnym  łańcuchem,  ze  wzrokiem

utkwionym  w  wyłożony  lustrami  sufit,  W  dole  brzucha  miał  wymalowany  tatuaż,  a  na  szyi  krótki
srebrny łańcuszek z czterema ptaszkami.

- Wygląda na to, że był w centrum medycznym - stwierdziła Eve.

Nos  miał  tylko  lekko  spuchnięty,  a  wszelkie  stłuczenia  zostały  starannie  ukryte  pod  warstwą

makijażu.

Roarke  cofnął  się,  wiedząc,  że  nie  wolno  mu  wchodzić  do  pokoju.  Miał  już  okazję

obserwować  Eve  przy  pracy.  Wszystkie  czynności  związane  z  oględzinami  ciała  wykonywała

background image

fachowo,  starannie  i  niezwykle  delikatnie.  Przyglądał  się,  jak  przeprowadza  standardowe  testy,
mające  ustalić  czas  zgonu,  nagrywając  swoje  wnioski  na  rekorder,  w  oczekiwaniu  na  przyjazd
Peabody i ekipy śledczej.

-  Ślady  więzów  na  nadgarstkach  i  wokół  kostek  sugerują,  że  denat  został  przed  śmiercią

skrępowany. Śmierć nastąpiła o dwudziestej trzeciej piętnaście. Rany na szyi wskazują, że przyczyną
śmierci było uduszenie.

Podniosła wzrok na dźwięk dzwonka u drzwi.

- Pójdę otworzyć - powiedział Roarke.

- Dobrze. Roarke - Zawahała się. Skoro tu jest, może się na coś przyda. - Mógłbyś uruchomić

androida, omijając system blokujący?

- Myślę, że dam sobie z tym radę.

Właściwie to potrafił ominąć każde zabezpieczenie. Rzuciła mu puszkę z ochraniaczami.

- Włóż je. Nie chcę tu żadnych twoich śladów.

Spojrzał z lekki niesmakiem na pojemnik, lecz wziął go bez słowa.

Wróciła  do  oględzin  ciała.  Do  jej  uszu  dobiegły  stłumione  odgłosy  rozmowy.  Podeszła  do

drzwi i czekała.

Peabody  miała  na  sobie  mundur  policyjny.  W  klapie  marynarki  tkwił  przyczepiony  rekorder.

Włosy jak dawniej były gładko zaczesane. Twarz miała bladą, a w oczach czaił się strach.

- O cholera, Dallas!

- Zanim wejdziesz do pokoju, muszę wiedzieć, czy to wytrzymasz.

Peabody zadawała sobie to pytanie tysiące razy od chwili, kiedy odebrała wezwaniem. Wciąż

nie była pewna, więc wpatrywała się w Eve bez słowa.

- Muszę wytrzymać. To mój obowiązek.

-  Powiem  ci,  co  mogłabyś  robić:  tam  stoi  android.  Zajmij  się  nim.  Sprawdź  też  połączenia,

dyskietki z kamer bezpieczeństwa, możesz przejść się po sąsiadach.

Dzięki temu nie musiałaby wchodzić do sypialni. Nienawidziła siebie za to, że wolałaby robić

wszystko, byle tylko nie wchodzić do pokoju.

- Jednak chcę pracować na miejscu zbrodni.

Eve spojrzała jej w oczy i skinęła głową.

background image

-  Włącz  swój  rekorder.  -  Podeszła  do  łóżka.  -  Denat,  Brent  Holloway.  Śmierć  stwierdzona

przez  oficera  śledczego.  Wstępnych  oględzin  dokonała  porucznik  Eve  Dallas  w  obecności
posterunkowej Delii Peabody. Czas i wstępna przyczyna śmierci ustalone.

Peabody zmusiła się, by spojrzeć na ciało.

- Ta sama metoda.

-  Na  to  wygląda.  Nie  ustalono  jeszcze,  czy  denat  został  zgwałcony,  nie  przeprowadzono

również  testów  na  obecność  narkotyków  we  krwi.  Ślady  na  skórze  wskazują  na  użycie  środka
dezynfekcyjnego. Można go jeszcze wyczuć.

Wyjęła  z  zestawu  polowego  opaskę  ze  szkłem  powiększającym,  umocowała  ją  na  głowie  i

nastawiła ostrość.

- Światła - poleciła i lampy oświetlające łóżko zgasły.

-  Tak,  został  spryskany.  Ślady  pociągnięć  pędzla  przy  malowaniu  tatuażu  identyczne  jak  w

przypadku poprzednich ofiar. Świetna robota - dodała, pochylając się nad brzuchem Hollowaya. - Co
mu tu mamy? Daj mi pęsetę, Peabody. To chyba włos albo nitka.

Nie odwracając głowy, wyciągnęła rękę, a Peabody wcisnęła jej w dłoń metalowy przyrząd.

- Jest biały. Nie wygląda na nitkę. - uniosła w górę cienkie pasemko i obejrzała je pod szkłem

powiększającym. - Ma jeszcze kilka takich na ciele. Torebka. - Peabody podała jej woreczek. - Zdaje
się, że świętemu Mikołajowi wypadają włosy z brody. Tym razem nie posprzątał dokładnie.

Eve ostrożnie zdjęła białe włoski z ciała denata i umieściła je w woreczku.

-  Popełnił  pierwszy  błąd.  Weź  szkło  powiększające  i  sprawdź  dokładnie  łazienkę.  -  Eve

podała jej opaskę. - Wyciągnij filtry i zabezpiecz ich zawartość. Światła - poleciła. - Niepowodzenie
z Cissy wytrąciło go z równowagi. Robi się niechlujny.

 

Przed  przyjazdem  ekipy  śledczej  Eve  zdążyła  jeszcze  znaleźć  ponad  dwanaście  włosków  i

kilka drobnych nitek. W pokoju rekreacyjnym czekał na nią Roarke i android.

- Udało ci się?

-  Oczywiście.  -  Wskazał  na  androida,  siedząc  w  fotelu  dostosowanym  do  kształtu  ciała.  -

Rodney, to jest porucznik Dallas.

- Poruczniku. - Android był niski i krępy, miał pospolitą twarz i drewniany głos.

Najwyraźniej Holloway nie chciał mieć konkurencji nawet w elektronice.

background image

- O której został wyłączony?

- O dziesiątej zero trze, wkrótce po tym, jak pan Holloway wrócił do domu. Woli, żebym był

wyłączony, jeśli nie jestem mu potrzebny.

- Więc dziś wieczorem nie byłeś mu potrzebny?

- Najwidoczniej.

- Czy ktoś go odwiedził, zanim cię wyłączył?

- Nie. Pan Holloway nie był dziś w nastroju towarzyskim.

- Jak to?

- Sprawiał wrażenie zdenerwowanego - wyjaśnił android, po czym zamknął usta.

- Rodney, to jest przesłuchanie. Masz odpowiadać wyczerpująco na zadawane pytania.

- Nie rozumiem. Czy było włamanie?

-  Nie,  twój  pan  nie  żyje.  Czy  ktoś  może  dzwonił  do  drzwi,  kiedy  pana  Hollowya  nie  było  w

domu?

- Rozumiem. - Android sprawiał wrażenie, jakby dostrajał obwody do otrzymanych informacji.

- Nie, nie było żadnych gości. Pan Holloway miał spotkanie w mieście. Wrócił do domu o dziewiątej
pięćdziesiąt.  Był  zły.  Przeklinał  mnie.  Zauważyłem,  że  miał  na  twarzy  siniaki,  zapytałem  więc,  czy
mógłbym  mu  pomóc.  Odpowiedział,  żebym  się  odpieprzył,  ale  takiej  czynności  nie  ma  w  moim
programie. Wysłał mnie do diabła, co jest niemożliwe. Potem odwołał to polecenie i kazał pójść do
pokoju i wyłączyć się na noc. Miałem się włączyć dopiero o siódmej rano.

Eve dostrzegła kątem oka, że Roarke się uśmiecha. Udała, że tego nie widzi.

- Twój pan miał w domu nielegalne narkotyki i zakazane materiały pornograficzne.

- Nie zostałem zaprogramowany, by komentować takie sprawy.

- Czy przyjmował w mieszkaniu partnerów seksualnych?

- Tak.

- Mężczyzn czy kobiety?

- I Jednych, i drugich, czasami jednocześnie.

-  Szukam  człowieka,  około  sześciu  stóp  wzrostu.  Ma  długie  ręce  i  długie  palce.

Prawdopodobnie  rasy  białej.  Po  trzydziestce,  ale  przed  pięćdziesiątką.  Ma  talent  artystyczny  i

background image

interesuje się teatrem.

- Przykro mi - Rodney skłonił się grzecznie. - Niekompletne dane.

- Ty mi to mówisz - mruknęła Eve.

 

Eve czekała, aż zapakują ciało i wyniosą.

-  Ten  facet  musi  mieć  coś  więcej  na  sumieniu,  nić  wskazują  na  to  akta  -  powiedziała  do

Roarke'a. - Rozejrzyj się po mieszkaniu. Miał pieniądze i lubił wydawać je na upiększanie twarzy i
ciała. Lubił na siebie patrzeć. - W pokoju było mnóstwo luster. - W agencji matrymonialnej podał, że
jest  heteroseksualny,  tymczasem  jego  służący  twierdzi,  że  był  biseksualny.  Agencja  ma  lepszy
wywiad  niż  Wydział  Kontroli  Kandydatów  z  Waszyngtonu,  ale  jemu  udaje  się  wyprowadzić  ją  w
pole.  Na  pierwszej  randce  pcha  Peabody  palce  między  nogi.  Skoro  zrobił  to  raz,  mógł  robić  i
przedtem, ale się z tego wymigał.

Eve chodziła po salonie. Roarke milczał. Wiedział, że jest teraz dla żony jedynie słuchaczem.

- Może łączyły go jakieś związku z Rudym albo Piper. Na przykład był kochankiem któregoś z

nich. Może współfinansuje agencję albo ma coś na nich i dlatego przymykają oczy. Ten gość nie był
samotny, był zboczony. Musieli o tym wiedzieć. Przynajmniej jedno z nich.

Zatrzymała się przy szafce, pustej teraz, bo wszystkie dyskietki zabrano jako dowody rzeczowe.

- Niektóre z tych filmów to amatorska produkcja. Ciekawe kto zabawiał się z Hollowayem?

Spojrzała na Roarke'a. Byli sami w pokoju, lecz za chwilę mogła wrócić Peabody. Eve wahała

się z podjęciem decyzji, lecz pomyślała o czterech trupach.

- Muszę tu jeszcze zostać. Nie wiem, kiedy wrócę do domu.

Doskonale wiedział, o co jej chodzi. Podszedł bliżej i dotknął jej policzka.

- Poprosisz, czy chcesz bym się tym zajął i potem ci powiedział?

Westchnęła ciężko.

-  Poproszę.  -  Wsunęła  ręce  do  kieszeni  spodni.  -  Możesz  dokopać  się  czegoś,  co  Holloway

chciał  ukryć.  Zajmie  ci  to  kilka  godzin,  a  Feeney  męczyłby  się  z  tym  kilka  dni.  Nie  jest  w  stanie
obejść pewnych procedur, z którymi ty prędzej dasz sobie rade. Nie mam czasu. Nie chcę, żeby ten
drań kazał mi pakować kolejne ciało.

- Dam ci znać, kiedy coś znajdę.

To proste stwierdzenie tylko ją przygnębiło.

background image

- Przyślę ci jego akta, jak tylko przyjadę do centrali - powiedziała i zacisnęła usta, widząc, że

Roarke się uśmiechnął.

-  Po  co  tracić  czas,  skoro  sam  mogę  to  zrobić.  -  Pochylił  się  i  pocałował  ją.  -  Lubię  ci

pomagać.

- Lubisz robić w konia Straż Komputerową i wprowadzać nielegalne programy.

-  To  dodatkowa  przyjemność.  -  Położył  jej  dłonie  na  ramionach  i  zaczął  masować  napięte

mięśnie. - Jeśli zaczniesz padać na twarz z przepracowania, to się pogniewam.

- Jak na razie stoję. Potrzebny mi samochód, a nie mam czasu odwieźć cię do domu.

-  Jakoś  sobie  poradzę.  -  Pocałował  ją  i  ruszył  do  drzwi. Aha,  jeszcze  jedno,  poruczniku.  O

szóstej wieczorem masz spotkanie z Triną. Przyjdzie dziś do nas z Mavis.

- Och, na litość boską!

-  Zabawię  je,  gdybyś  się  spóźniła.  -  Wyszedł  z  pokoju,  nie  zwracając  uwagi  na  jej

przekleństwa.

Prychnęła gniewnie, zabrała zestaw polowy, przywołała Peabody i zaplombowała mieszkanie.

- Chcę oddać do laboratorium te włosy i nitki i wziąć do galopu Dickiego - powiedziała, kiedy

wsiadały do wozu. - Trzeba będzie tę pogonić tych z sekcji medycznej, choć nie sądzę, by znaleźli
coś nowego.

 

W czasie jazdy obrzuciła asystentkę uważnym spojrzeniem.

- To będzie długi dzień, Peabody. Może warto, byś wzięła jakiś środek pobudzający.

- Dam sobie radę.

-  Musisz  mieć  jasny  umysł.  O  dziewiątej  masz  być  przebrana.  Czeka  cię  przedstawienie  z

Piper. Zatrzymamy informację o śmierci Hollowaya tak długo, jak się da.

- Wiem, co mam robić. - Peabody utkwiła wzrok w oknie. Szarzało. Na rogu Dziewiątej stał

ruchomy grill. Sprzedawca grzał się w jego cieple.

- Nie żałuję, że rozkwasiłam mu nos - powiedziała nagle. - Myślałam, że będę żałować, jak go

zobaczę.

- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim.

- Myślałam, że ma. Że powinno. Bałam się wejść do tego pokoju. Kiedy weszłam i zabrałam

background image

się do roboty, tamto przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

- Jesteś gliniarze. I to dobrym.

-  Nie  chcę  być  gliniarzem,  który  nic  nie  czuje.  -  Popatrzyła  na  Eve.  -  Pani  taka  nie  jest.  Pani

traktuje ich jak ludzi, nie jak numery w aktach. Nie chcę przestać myśleć o nich jak o ludziach.

Eve podjechała do czerwonego światła, rozejrzała się na boki i pomknęła.

- Nie pracowałabyś dla mnie, gdyby było inaczej.

Peabody westchnęła głęboko i poczuła, że żołądek nie podchodzi jej już do gardła.

- Dzięki.

-  Skoro  jesteś  wdzięczna,  to  skontaktuj  się  Z  Dickiem.  Powiedz  mu,  żeby  ruszył  swój  chudy

tyłek i za godzinę był w laboratorium.

Peabody skrzywiła się.

- Nie wiem, czy jestem aż tak wdzięczna.

- Połącz się z nim. Jeśli będzie stawiał opór, przekupię do skrzynką irlandzkiego piwa. Ma do

niego słabość.

 

Kosztowało ją to dwie skrzynki i groźbę, że obwiąże mu język wokół szyi, ale w końcu zjawił

się o trzecie w laboratorium i zajął się próbkami włosów i nitek.

Eve  chodziła  po  laboratorium,  kłócąc  się  przez  wideokom  z  lekarzem  z  prosektorium,  który

oświadczył, że w czasie przerwy świątecznej nie wykonują sekcji zwłok.

- Słuchaj trutniu, mogę skontaktować się z komendantem Whitneyem i słono ci przypieprzyć. To

jest  sprawa  priorytetowa.  Chcesz,  żebym  podała  prasie,  że  śledztwo  przeciąga  się,  bo  jakiś
asystencina z prosektorium woli przyglądać się kartkom świątecznym, niż zrobić sekcję zwłok?

- Daj spokój, Dallas. Pracuję za dwóch. Mam pełno zwłok poupychanych jak cegły na półkach.

-  To  połóż  moją  cegłę  na  stole  i  prześlij  mi  raport  do  godziny  szóstej  albo  przyjadę  tam  i

pokaże ci, jak wygląda sekcja zwłok.

Przerwała połączenie i odwróciła się do technika.

- Dawaj, Dickie.

- Nie popędzaj mnie, Dallas. Nie przestraszysz mnie. Na tym papierze nie ma żadnych oznaczeń

background image

nakazujących pośpiech.

-  Raport  ma  być  na  dziewiątą.  -  Przeczesała  palcami  włosy.  -  Nie  piłam  dziś  jeszcze  kawy,

Dickie. Chyba nie chcesz, żebym psuła ci tu krew?

-  Jezu,  to  się  napij.  -  Spojrzał  na  nią  przez  mikrogogle  w  których  wyglądał  niczym  sowa.  -

Robię tę cholerną analizę, nie? Chcesz, żeby było szybko czy dobrze?

- I jedno i drugie.

W przypływie rozpaczy podeszła do automatu, zamówiła brązową lurę, która udawała kawę, i

zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.

- Włos jest ludzki - zawołał Dickie. - Zawiera utrwalacz i ziołowy środek dezynfekcyjny.

Pobudziło to Eve na tyle, by wypić kolejną porcję kawy.

- Jakiego rodzaju utrwalacz?

-  Zabezpieczający  kolor  i  strukturę  włosów.  Dzięki  temu  nie  żółkną  i  nie  sztywnieją.  Dwie  z

twoich próbek mają na końcu coś lepkiego. Prawdopodobnie pochodzą z peruki. I to bardzo dobrej,
drogiej  peruki.  To  są  prawdziwe  włosy,  stąd  te  długie  końcówki.  Muszę  sprawdzić  ich  więcej,  by
zidentyfikować ten klej. Może uda mi się rozszyfrować markę tego utrwalacza.

- A co z nitkami i włóknami, które Peabody wyjęła z filtrów?

- Jeszcze ich nie oglądałem. Jezu, nie jestem androidem.

-  W  porządku.  -  Przetarła  oczy.  -  Muszę  iść  do  prosektorium  i  dopilnować,  by  Holloway

znalazł się na stole, Dickie. - Położyła mu dłoń na ramieniu. Był upierdliwy, ale najlepszy w swym
fachu. - Potrzebuję jak najwięcej informacji, i to szybko. Ten facet załatwił już cztery osoby i szuka
piątej.

- Zrobiłbym to szybciej, gdybyś przestała sterczeć mi nad głową.

- Już wychodzę. Peabody?

- Tak jest. - Asystentka zerwała się z krzesła i zamrugała powiekami.

- Idziemy - oznajmiła krótko Eve. - Dickie, liczę na ciebie.

-  Dobra,  dobra.  Wydaje  mi  się,  że  nie  dostałem  jeszcze  zaproszenia  na  twoje  jutrzejsze

przyjęcie - uśmiechnął się. - Może gdzieś się zapodziało i nie zostało wysłane?

- Dopilnuję, by się znalazło, jeśli dasz mi to, o co proszę.

- Masz to jak w banku. - Zadowolony, odwrócił się i pochylił nad mikroskopem.

background image

-  Chciwy  mały  sukinsyn.  Masz.  -  Kiedy  szły  do  samochodu,  Eve  wcisnęła  w  rękę  Peabody

kubek z kawą. - Wypij to. Albo postawi cię na nogi, albo zabije.

Tak długo męczyła lekarza z sekcji medycznej, aż potwierdził przyczynę śmierci. Stała mu nad

głową,  dopóki  nie  skończył  analizy  toksykologicznej,  która  wykazała  znaczną  ilość  środków
odurzających w organizmie Hollowaya.

Po  powrocie  do  centrali  wysłała  Peabody  do  małego  pokoju  powszechnie  znanego  izolatką.

Było to ciemne pomieszczenie z trzema dwupiętrowymi pryczami.

Kiedy asystentka się położyła, Eve poszła do swojego biura i zajęła się pisaniem meldunków.

Przesłała  obiecane  akta,  wlała  w  siebie  kolejną  porcję  kawy  i  zjadła  coś,  co  miało  być  kanapką  z
dżemem żurawinowym.

Zaczynało świtać, kiedy zadźwięczał wideokom i na ekranie pojawiła się twarz Roarke'a.

- Poruczniku, twoja bladość mówi sama za siebie.

- Jeszcze się trzymam.

- Mam coś dla ciebie.

Serce zabiło jej mocniej. Nie musiał nic więcej mówić.

- Postaram się wpaść do domu. Peabody będzie spać jeszcze kilka godzin.

- Ty też powinnaś się przespać.

- Masz rację. Zrobiłam tu wszystko, co mogła. Zaraz będę.

- Czekam.

Przerwała  połączenie  i  zostawiła  wiadomość  dla  Peabody,  na  wypadek  gdyby  obudziła  się

przed jej powrotem. Siedząc już w samochodzie, połączyła się z laboratorium.

- No i co z wynikami?

-  Jezu,  nie  masz  litości.  Przetestowałem  nitki.  To  mieszanka  sztucznych  włókien,  firmowa

nazwa  Wulstrong.  To  imitacja  wełny,  najczęściej  używana  do  produkcji  kurtek  i  swetrów.  Ta  ma
kolor czerwony.

- Jak kaftan świętego Mikołaja?

- Tak, ale nie z tych, które noszą ci z dzwoneczkami na rogach ulic. Tych biedaków nie stać na

taki gatunek materiału. To szmata wysokiej jakości. Producenci twierdzą, że nawet lepsza od wełny:
cieplejsza,  bardziej  wytrzymała  i  takie  tam  bzdury.  Gówno  prawda,  bo  nic  nie  zastąpi  naturalnych
włókien. Ale  to  dobry  o  drogi  materiał.  Tak  jak  włosy.  Twój  gość  nie  musi  się  martwić  o  żetony

background image

kredytowe.

- Dobra robota, Dickie.

- Masz dla mnie zaproszenia?

- Tak, nie zostało wysłane, wpadło mi za biurko.

- Zdarza się.

- Prześlij mi raport z analizy włókien, a będziesz je miał.

Kiedy skręcała w bramę posesji, wstawał świt.

 

Wiedziała,  gdzie  znajdzie  Roarke'a.  W  pokoju,  którego  nie  powinno  być,  wyposażonego  w

sprzęt, o którym nie powinna wiedzieć. Zignorowała typową dla gliny sztywność w kolanach, kiedy
podeszła do drzwi i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych.

- Porucznik Eve Dallas.

Komputer sprawdził głos oraz odciski palców i zamek otworzył się z cichym trzaskiem.

Ciągnące się długim rzędem okna były odsłonięte. Znajdujące się w nich szyby chroniły pokój

przed  wzrokiem  ciekawskich.  Pokój  był  duży,  z  marmurową  podłogą  i  ścianami,  które  zdobiły
obrazy, z wyjątkiem jednej zajętej przez ekrany.

Tylko  jeden  ekran  był  teraz  włączony.  Roarke  siedział  za  pulpitem  w  kształcie  litery  U,

przeglądając notowania giełdowe.

- Byłeś szybszy, niż się spodziewałam.

- Nie musiałem zbyt głęboko kopać. - Wskazał dłonią krzesło obok. - Usiądź, Eve.

- Czy ja również dałabym sobie z tym radę? Czy mogę wspomnieć, że sama to znalazłam, bez

fałszowania raportu?

Jako uczciwy gliniarz zawsze miała tego typu wątpliwości, pomyślał z rozbawienie.

-  Gdybyś  wiedziała,  gdzie  szukać,  jakie  postawić  pytania.  Przypuszczam,  że  dałabyś  sobie  w

końcu radę. Siadaj - powtórzył, lecz tym razem złapał ją za rękę i pchnął na krzesło. - Zauważyła, że
związał  włosy,  co  zawsze  wywoływało  w  niej  pragnienie  uwolnienia  ich  spod  cienkiej  skórzanej
tasiemki.  Podciągnął  też  rękawy  czarnego  swetra.  Złapała  się  na  tym,  że  patrzy  na  jego  ręce,  na
wspaniałe,  zręczne  dłonie,  i  nie  może  oderwać  od  nich  oczu.  Zorientowała  się,  że  odpływa  i
natychmiast przywołała się do porządku.

background image

- Odeszłaś gdzieś daleko, prawda?

- Ja... po prostu się zamyśliłam.

- Uhu. Zamyśliłam. Chcę zawrzeć z tobą pewien układ, poruczniku. Dam ci to, co znalazłem, w

zamian za obietnicę, że będziesz dziś w domu o szóstej. Weźmiesz środek uspokajający...

- Hej, nie targuję się o informację.

- Będziesz musiała, jeśli chcesz je mieć. Mogę je skasować. - Sięgnął ręką do klawisz, których

nie  była  w  stanie  zidentyfikować.  -  Wrócisz  do  domu  o  przyzwoitej  porze,  weźmiesz  środek
uspokajający - powtórzył - i oddasz się w ręce Triny.

- Nie mam czasu na głupie strzyżenie.

Nie o włosach myślał, lecz o masażu całego ciała i programie relaksacyjnym.

- Takie stawiam warunki. Przyjmujesz je albo odrzucasz.

- Mam na głowie cztery morderstwa.

-  W  tej  chwili  mogłabyś  mieć  ich  nawet  czterysta.  Tak  się  składa,  że  jesteś  moją  żoną.  No

więc, czy chcesz mieć te informację?

- Jesteś równie nieznośny jak Dickie.

- Słucham?

Prychnęła śmiechem, słysząc urazę w jego głosie, po czy przetarła dłońmi twarz. Nie znosiła,

kiedy miał rację. Rzeczywiście goniła resztkami sił.

- Dobrze zgadzam się. Co znalazłeś?

Patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło, po czym odwrócił się do ekranu.

-  Zapisz  dane  z  ekranu  numer  cztery.  Wyłącz  obraz.  Wyświetl  dane  z  pliku  Holloway  na

wszystkich ekranach. Nasz przyjaciel cztery lata temu zmienił tożsamość. Prawdziwe nazwisko...

-  John  B.  Boyd.  Cholera!  -  Zerwała  się  z  krzesła  i  podeszła  do  ekranów,  by  przeczytać

pierwszy  z  policyjnych  raportów.  -  maniak  seksualny.  Oskarżony  o  gwałt.  Ofiara  wycofała
oskarżenie.  Oskarżony  o  przemoc  seksualną.  Skazany.  Sześć  miesięcy  leczenia  psychiatrycznego  i
rekonwalescencji  we  wspólnocie.  Bzdura.  Posiadanie  niedozwolonych  przyrządów.  Uniewinniony.
Dobrowolne leczenie z obsesji seksualnych. Zakończone. Akta utajnione. Gówno prawda. Ten gość
był szurnięty, a prawo pozwoliło mu się wymknąć.

- Miał pieniądze - zwrócił jej uwagę Roarke. - Łatwo jest się wykupić, kiedy oskarżenia nie są

poważne. Udało mu się wykręcić, a kończył zgwałcony i uduszony. Ironia czy sprawiedliwość?

background image

-  Powinien  znaleźć  sprawiedliwość  w  sądzie  -  warknęła.  -  mam  gdzieś  ironię.  Czy

„Szczęśliwy Związek” mógł się tego dokopać.

- Ja bym się dokopał. - Wzruszył ramionami. - To zależy, jak głęboko sprawdzali, ale jak już

mówiłem,  nie  musiałem  długo  szukać.  Każdy  program  sprawdzający  by  to  wykazał.  Utajnienie  akt
chroniłoby go tylko przed zwykłym pracodawcą lub urzędem skarbowym.

- Masz jego raporty finansowe?

-  Oczywiście.  Dane  finansowe  ekran  szósty.  Jak  widzisz,  doskonale  sobie  radził.  Miał

świetnego  brokera,  który  umiał  dobrze  inwestować.  Lubił  wydawać  pieniądze,  ale  musiał  je
wydawać. Jest tu jednak kilka godziwych depozytów, które przewyższają jego honoraria z operacji
plastycznych czy dywidendy inwestycyjne. Dziesięć tysięcy w trzymiesięcznych odstępach, w ciągu
dwóch lat.

- Tak. - Znowu podeszła bliżej ekranu. - Widzę je. Potrafisz dokopać się do ich źródła?

- Nie rozumiem, czemu muszę znosić te zniewagi. - Westchnął, kiedy odwróciła się i rzuciła mu

gniewne  spojrzenie.  -  Naturalnie.  To  są  transfery  przesyłane  z  różnych  źródeł  po  to,  by  ukryć  ich
głównego właściciela. Wszystkie zbiegają się w jednym miejscu.

Kiwnęła głową.

- W „Szczęśliwym Związku”.

- Jesteś świetnym detektywem.

- A więc szantażował ich. Albo jedno z nich. Czy masz podpis osoby sygnującej przelew?

- Rachunek jest na oba nazwiska. To mógł być albo Rudy albo Piper. Oni używają raczej kodu,

nie podpisu.

- To wystarczy, by wezwać ich na przesłuchanie i trochę przycisnąć. - Odetchnęła głęboko. -

Najpierw jednak napuszczę na nich Peabody. Potem sama wkroczę.

- Pamiętaj tylko, byś była w domu o szóstej.

Odwróciła  się  do  niego  z  gniewną  miną.  Wstawał  dzień.  Przez  okno  wpadało  do  pokoju

światło, uwydatniając bladość jej policzków i cienie pod oczami.

- Zawarłam umowę i dotrzymam jej.

- Naturalnie, że dotrzymasz. Nawet gdybym miał pojechać do centrali i osobiście cię stamtąd

wyciągnąć.

ROZDZIAŁ 13

background image

Eve uznała, że najlepsza metodą będzie atak zaraz po pierwszym ciosie. Jeżeli Peabody dobrze

to  rozegra,  Rudy  i  Piper  wpadną  w  panikę  i  będą  robili  wszystko,  by  nie  narazić  się  na  utratę
dobrego  imienia  i  uniknąć  procesu,  jaki  mogłaby  im  wytoczyć  zdenerwowana  klientka.  Kiedy
Peabody od nich wyjdzie, wówczas ona przystąpi do działania.

O dziewiątej trzydzieści zjawiła się w salonie ze zdjęciem Hollowaya. Jeśli wszystko pójdzie

zgodnie z planem, zdąży załatwić tu swoją sprawę, zanim wróci Peabody i da jej sygnał do ataku.

- Oczywiście że znam pana Hollowaya - odpowiedziała recepcjonistka. - Przychodzi tu raz w

tygodniu i raz w miesiącu.

- Jak mam to rozumieć?

-  Raz  w  tygodniu  fryzjer,  kosmetyczka,  manicure,  masaż  i  relaks  aromatyczny.  -  Uprzejma  i

chętna do współpracy Yvette, oparła się o pulpit i westchnęła, patrząc na zdjęcie Hollowaya. - ten
facet ma megapowłokę i umie o nią zadbać. A raz w miesiącu przychodzi na pełny zestaw zabiegów.

- Do tego samego konsultanta?

- Oczywiście. Nikomu innemu prócz Simona nie pozwala się tknąć. Kiedy kilka miesięcy temu

Simon był na urlopie, pan Holloway zrobił w poczekalni straszną awanturę. Zaproponowaliśmy mu
darmową kąpiel błotną i Deluxe „O”, żeby go uspokoić.

- Deluxe „O”

-  „O”  jak  orgazm,  kotku.  Pokój  rozrywkowy  ze  stanowiskiem  dla  programów  wirtualnych,

holograficznych  i  androidem  do  pomocy.  Nie  mamy  licencjonowanych  panienek,  ale  możemy
zaproponować  wiele  innych  możliwości.  Deluxe  kosztuje  pięćset,  ale  warto  było  sprawić  mu  taki
prezent. Trzeba dbać o stałych klientów. Taki gość jak Holloway wydaje tu co miesiąc pięć tysięcy,
nie licząc kosmetyków.

- I nie ma nic lepszego jak Orgazm Deluxe, by usatysfakcjonować klienta.

- Właśnie. - Yvette uśmiechnęła się zadowolona, że Eve nie żywi do niej urazy. - Czy on coś

zrobił?

- Można tak powiedzieć. Ale już więcej nie zrobi. Jest Simon?

- Studium numer trzy. Chyba nie chce pani tam iść? - spytała widząc, że Eve się odwraca.

- Oczywiście, że chcę.

Otworzyła  szklane  drzwi  z  wyrytymi  na  nich  ludzkimi  sylwetkami  o  idealnych  kształtach  i

znalazła  się  w  małym  korytarzu.  Dochodziły  stamtąd  stłumione  głosy,  muzyka,  cichy  szum  wody,
świergot ptaków, szum wiatru. W powietrzu unosił się zapach eukaliptusa, róż i piżma.

Po obu stronach korytarza biegły różnokolorowe drzwi. Jedne z nich były uchylone, mogła więc

background image

zobaczyć  wyściełany  stół  i  skomplikowany  sprzęt,  wanny,  lustra  i  małe  stanowisko  komputerowe.
Wszystko to przypominało centrum medyczne.

W  pewnym  momencie  otworzyły  się  drzwi  i  wyszedł  z  nich  konsultant  w  białym  kitlu,

prowadzący kobietę pokrytą od stóp do głów jakąś zieloną papką.

- Studio trzy?

- Po lewej stronie, numer jest na drzwiach.

Eve  posłyszała,  jak  konsultant  zapewnia  swoją  klientkę,  że  dziesięć  minut  w  izolatce  zrobi  z

niej inną kobietę.

Eve z trudem powstrzymała się by nie zadrżeć.

Kiedy  doszła  do  końca  korytarza,  jej  oczom  ukazał  się  wielki  basen  jacuzzi,  okolony

miniaturowymi drzewkami wiśni. Siedziały w nim trzy kobiety. Ich piersi unosiły się na powierzchni
pokrytej różową pianką.

Jakaś kobieta leżała zanurzona po szyję w wannie z gęstą zieloną cieczą. Tuż za nią znajdowała

się  łaźnia  parowa  z  wąskim  basenem,  wypełnionym  ciemnoniebieską  wodą  o  temperaturze  dwóch
stopni. Na jej widok Eve zaczęła szczękać zębami z zimna.

Skręciła  w  lewo  i  stanęła  przed  pomalowanymi  na  niebiesko  drzwiami  numer  trzy,  po  czym

zapukała  i  weszła  do  środka.  Trudno  powiedzieć,  kto  był  bardziej  zaskoczony,  ona,  Simon  czy
McNab, który leżał na fotelu z twarzą usmarowaną czymś, co wyglądało jak błoto.

-  To  jest  gabinet  zabiegowy.  -  Simon  klasnął  w  dłonie.  -  Nie  wolno  tu  wchodzić.  Proszę

natychmiast stąd wyjść.

- Muszę z tobą porozmawiać. To zajmie tylko kilka minut.

- Jestem zajęty. - Machnął rękami, rozchlapując błoto.

- Dwie minuty - nie dawała za wygraną, powstrzymując się przed wybuchem śmiechu na widok

miny McNaba.

-  Proszę  wyjść  -  powtórzył  Simon,  biorąc  ręcznik.  -  Zechce  pan  wybaczyć  -  zwrócił  się  do

McNaba. - pańska maseczka i tak musi wyschnąć. Proszę się zrelaksować, pozwolić odpocząć myślą.
Za chwilę wracam.

- Nic nie szkodzi - mruknął McNab.

- Cii, proszę nic nie mówić. - Simon położył mu palce na ustach, uśmiechając się łagodnie. -

Twarz musi odpoczywać. Proszę się odprężyć, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, jak oczyszczają się
wszystkie pory. Będę tuż za drzwiami.

background image

Zamknął drzwi i spojrzał na Eve.

- Nie chcę, żeby przeszkadzała pani moim klientom.

-  Przepraszam. Ale  jeden  z  twoich  klientów  miał  wczoraj  poważniejsze  kłopoty.  Nie  będzie

przychodził na comiesięczną kurację.

- O kim pani mówi?

- O Hollowayu, Brencie Hollowayu. Nie żyje.

- Nie żyje? Brent? - Simon oparł się plecami o ścianę i przycisnął do serca niezbyt czystą dłoń.

- Widziałem go zaledwie przed kilkoma dniami. To musi być jakaś pomyłka.

- Jest od rana w kostnicy. Nie ma mowy o pomyłce.

- Nie... nie mogę złapać tchu.

Rzucił  się  biegiem  przez  korytarz.  Eve  znalazła  go  w  poczekalni.  Siedział  na  jedwabnej

kanapce, z głową ukryta między kolanami.

- Nie wiedziałam, że byliście sobie tacy bliscy.

- Jestem... byłem jego konsultantem. Nikt, nawet mąż, nie jest równie bliski drugiej osobie.

Usiłowała wyobrazić sobie taki związek z Triną i musiała powstrzymać kolejny dreszcz.

- Współczuje ci, Simonie. Przynieść ci coś? Może wody?

- Tak, nie. O Boże! - Drżącą ręką sięgnął do klawiatury na pulpicie, gdzie można było zamówić

coś do picia. Ziemisty kolor twarzy podkreślały jeszcze ogniście rude włosy. - Muszę wziąć coś na
uspokojenie. Rumianek z lodem - polecił, po czym odchylił się na oparcie i zamknął oczy. - jak do
tego doszło?

- Prowadzimy śledztwo. Opowiedz mi o nim.

-  Był  bardzo  wymagającym  człowiekiem.  Szanowałem  to.  Dokładnie  wiedział,  jak  chce

wyglądać, i dbał o swoją twarz i ciało. O Boże! - Pochwycił wysoką szklankę, którą przyniósł mu
android. - Wybacz, moje serce, chwileczkę.

Pił wolno, oddychając głęboko między każdym łykiem. Na jego twarzy wracały rumieńce.

- Nie opuścił żadnej wizyty, przesyłał mu podziękowania. Bardzo cenił moją pracę.

-  Czy  zawierał  to  tu  może  jakieś  znajomości?  Ze  stylistkami,  konsultantkami,  innymi

klientkami?

background image

- Naszemu personelowi nie wolno umawiać się z klientami. Jeśli zaś chodzi o inne kobiety, to

nie  przypominam  sobie,  żeby  o  jakiejś  wspomniał.  Lubił  kobiety.  Miał  różnorodne  i  bogate  życie
intymne.

- Opowiadał ci o tym?

- To, o czym rozmawia konsultant z klientem, jest rzeczą świętą. - Pociągnął nosem i odstawił

pustą szklankę.

- Czy interesował się również mężczyznami?

Zacisnął usta.

-  Nigdy  nie  wspominał  o  tego  typu  zainteresowaniach.  Jest  mi  niezręcznie  o  tym  mówić,

poruczniku.

- Hollowayowi i tak to już nie zaszkodzi.

- Ma pani rację - przyznał po chwili. - Ale nie mogę się jeszcze z tym oswoić.

- Czy ktoś z męskiego personelu okazywał mu zainteresowanie?

-  Nie.  W  każdym  razie  ja  nie  zauważyłem  żadnych  tego  typu  sygnałów.  Takie  zachowanie

uważa się tu za naganne. Jesteśmy profesjonalistami.

- Kto z waszego personelu wykonuje ręczne tatuaże?

Westchnął głęboko.

- Mamy kilku konsultantów, którzy zajmują się ozdabianiem ciała.

- Nazwiska, Simonie.

- Proszę zapytać Yvette. Poda pani wszystkie potrzebne informacje. Muszę wracać do klienta. -

Przetarł  oczy.  -  Nie  mogę  pozwolić,  by  osobiste  uczucia  przeszkadzały  mi  w  pracy.  Poruczniku...  -
Opuścił  ręce.  Oczy  miał  wilgotne  od  łez.  -  Brent  nie  miał  rodziny.  Co  się  stanie  z...  Co  się  z  nim
stanie?

- Miasto się nim zajmie, jeśli nikt się nie zgłosi.

-  Nie  zasługuje  na  taki  pochówek.  -  Zacisnął  usta,  po  czym  wstał.  -  Chciałbym  się  zająć

pogrzebem, jeśli to możliwe. Przynajmniej, tyle mogę dla niego zrobić.

- Możemy to załatwić. Będziesz tylko musiał przyjść do kostnicy i wypełnić formularz.

- Do kostnicy... - Usta mu zadrżały, ale kiwnął głową. - Dobrze, przyjdę.

background image

- Uprzedzę ich. - Wyglądał na przerażonego, więc dodała: - Nie będziesz musiał go oglądać.

Dokonaliśmy  już  identyfikacji.  Musisz  tylko  złożyć  podanie,  a  oni  przekażą  ciało  do  zakładu
pogrzebowego, który wybierzesz.

-  Och!  -  odetchnął  z  wyraźną  ulgą.  -  Dziękuję.  Klient  czeka  -  dodał  ponurym  głosem.  -  ma

bardzo zaniedbaną skórę. Na szczęście jest młody, więc mogę mu pomóc. Naszym obowiązkiem jest
dbać o ładny wygląd. Piękno wpływa łagodząco na duszę.

- Tak. Idź już do swojego klienta, Simonie. Będziemy w kontakcie.

Wróciła do rejestracji i właśnie odbierała od Yvette wydrukowane nazwiska, kiedy pojawiła

się  Peabody.  Wyglądała  na  zdenerwowaną.  Dała  jedna  Eve  znak,  po  czym  zwróciła  się  do
recepcjonistki.

- Mam bon od „Szczęśliwego Związku” - powiedział. - na Dzień Diamentowy.

- Ach, to nasza specjalność i tego właśnie pani trzeba - odparła z uśmiechem Yvette. - Wygląda

pani na zmęczoną. Zaraz wszystko załatwimy.

- Dziękuję.

Peabody  odeszła  na  bok,  udając,  że  ogląda  szafkę  z  kolorowymi  butelkami,  które  miały

gwarantować piękną i świeżą cerę, i ściszonym głosem przekazała Eve raport.

-  Oboje  byli  wstrząśnięci,  choć  starali  się  to  ukryć.  Usiłowali  przekonać  mnie,  że  źle  to

zrozumiałam.  -  Stłumiła  prychnięcie.  -  Zgodnie  z  planem  pozwoliłam  się  ułagodzić.  Obiecali  zająć
się  tą  sprawą,  zaproponowali  dodatkowe  konsultacje  i  te  zabiegi  w  salonie.  Widziałam  broszurkę
reklamową.  Ten  Dzień  Diamentowy  kosztuje  pięć  tysięcy.  Nie  dałam  się  zbyć.  Powiedziałam,  że
muszę się uspokoić, a potem porozmawiam z adwokatem.

- Dobra robota. Opowiadaj wszystkim o tym, co cię spotkało. Wspomnij nazwisko Hollowaya.

Chcę  poznać  reakcję  personelu,  plotki,  opinie.  Postaraj  się  też,  by  wśród  konsultantów  byli
mężczyźni.

- Tak jest.

- Panno Peabody?

Asystentka odwróciła się i szczęka jej upadla na widok złocistowłosego adonisa.

- Tak?

- Jestem Anton. Będę pani asystował w czasie ziołowej kuracji. Zechce pani pójść ze mną?

- Oczywiście. - Peabody udało się jeszcze strzelić oczami w górę, zanim Anton wziął ją pod

rękę i wyprowadził poczekalni.

background image

Tymczasem  Eve  schowała  listę  z  nazwiskami  do  torby  i  skierowała  się  do  recepcji

„Szczęśliwego Związku”

-  Rudy  i  Piper  są  teraz  zajęci  -  oznajmiła  opryskliwym  głosem  siedząca  za  biurkiem

dziewczyna.

- Och, zapewniam panią, że dla mnie znajdą czas - odparła Eve i cisnęła jej odznakę na biurko.

- Wiem, kim pani jest, poruczniku,  ale  Rudy  i  Piper  są  zajęci.  Jeśli  chce  pani  się  umówić  na

wizytę, chętnie panią zapiszę.

Eve oparła się o pulpit.

- Czy mówi ci coś określenie „utrudnianie pracy organom sprawiedliwości”?

Dziewczyna zatrzepotała rzęsami.

- Wykonuję tylko swoje obowiązki.

- Powiem ci, co zrobię. Albo zaanonsujesz mnie swoim szefom, albo zabiorę cię na policję i

oskarżę o utrudnianie śledztwa i o głupotę. Masz dziesięć sekund do namysłu.

-  Chwileczkę.  -  Kobieta  odwróciła  się,  włączyła  mikrofon  o  zaczęła  coś  szybko  do  niego

mówić. Po chwili spojrzała chłodno na Eve. - Może pani wejść, poruczniku.

- No proszę, nie był to taki trudny wybór, prawda?

Wsunęła  odznakę  do  kieszeni  i  przeszła  przez  szklane  drzwi.  Rudy  i  Piper  czekali  już  na  nią

przed swoim gabinetem.

- Czy musiała pani terroryzować naszą recepcjonistkę? - spytał Rudy.

- A czy wy mieliście powody, by uniknąć spotkanie ze mną?

- Jesteśmy zajęci.

- No to przybędzie wam zajęć. Będziecie musieli ze mną pójść.

- Pójść z panią? - Piper ścisnęła Rudy'ego za rękę. - Dlaczego? I dokąd?

-  Na  policję.  Wczoraj  wieczorem  został  zamordowany  Brent  Holloway  i  musimy  wyjaśnić

sobie wiele spraw.

-  Zamordowany?  -  Piper  zachwiała  się  i  byłaby  upadła,  gdyby  Rudy  jej  nie  podtrzymał.  -  O

Boże! W taki sam sposób jak inni?

- Spokojnie. - Przyciągnął siostrę do siebie i spojrzał na Eve. - Nie musimy jechać na policję.

background image

- Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie. Macie do wyboru: albo pójdziecie dobrowolnie, albo

wezwę kilku mundurowych, którzy was wyprowadzą.

- Nie może nas pani aresztować.

- Nie jesteście aresztowani ani oskarżeni, lecz zaproszeni na oficjalne przesłuchanie.

-  Chcę  skontaktować  się  z  naszymi  adwokatami  -  powiedział  Rudy,  trzymając  w  ramionach

drżącą Piper.

- Możesz to zrobić w centrali.

Będziemy  trzymać  ich  oddzielnie  -  powiedziała  Eve  do  Feeneya,  kiedy  obserwowali  Piper

przez szybę. Siedziała przy stole w sali przesłuchań A i słuchała tego, co mówił adwokat. - Możemy
wziąć ich w dwa ognie, myślę jednak, że więcej zdziałamy, jeśli się rozdzielimy. Kogo wybierasz, ją
czy jego?

Feeney myślał przez chwilę?

- Zacznę od niego. Przerwiemy przesłuchanie, kiedy się za bardzo odprężą. Jeśli żadne z nich

nie zmiękną, wtedy weźmiemy ich w dwa ognie.

- Dobra. McNab się odezwał?

- Tak. Kończy zabieg w salonie. Będzie tu z raportem, zanim skończymy przesłuchania.

- Powiedz mu, żeby się wstrzymał z tym raportem. Jeśli coś z nich wyciągniemy, postaramy się

zdobyć zgodę na wgląd w ich system danych. Może tam coś znajdziemy.

W przeciwnym razie znowu będzie musiała prosić Roarke'a o pomoc, pomyślała.

- Daj znać, jak będziesz chciał przerwać - powiedziała do Feeneya.

- Ty też.

Eve  otworzyła  drzwi  do  sali  przesłuchań.  Adwokat  zerwał  się  na  nogi,  wypiął  pierś  i

rozpoczął znaną śpiewkę.

-  Poruczniku,  to  oburzające.  Moja  klientka  jest  na  skraju  wyczerpania  nerwowego.  Nie  ma

powodu przesłuchiwać jej akurat teraz.

- Jeśli chce pan przerwać przesłuchanie, proszę przedstawić mi nakaz sądowy.

Nagrywanie start. Wywiad przeprowadzony przez porucznik Eve Dallas, numer pięć trzy cztery

siedem  BQ.  Przesłuchiwana  Piper  Hoffman.  Przeprowadzająca  wywiad  skorzystała  z  prawa  do
drugiego przesłuchania. Obecny na miejscu adwokat. W nagraniu podano wszystkie konieczne dane.
Czy zna pani swoje prawa i obowiązki, panno Hoffman?

background image

Piper spojrzała na adwokata, który skinął głową.

- Tak.

- Czy znała pani Brenta Hollowaya?

Kiwnęła głową.

-  Przesłuchiwana  odpowiedziała  twierdząco.  Czy  był  klientem  prowadzonej  przez  panią

agencji matrymonialnej „Szczęśliwy Związek”?

- Tak.

- Za pośrednictwem agencji umawiała go pani na spotkania z klientkami.

-  To...  to  nasz  główny  cel,  kojarzyć  ze  sobą  pary  o  wspólnych  zainteresowaniach  i

zamierzeniach, dać im możliwość nawiązania trwałych związków.

- Luźnych czy intymnych? A może takich i takich?

- Forma tego związku zależy wyłącznie od zainteresowanych.

- Zanim klienci zostaną przyjęci w poczet członków, są najpierw sprawdzani. To znaczy przed

wniesieniem opłat i wpisaniem ich na listy kandydatów, czy tak?

-  Bardzo  szczegółowo  sprawdzani.  -  Piper  wyraźnie  się  odprężyła.  Wyprostowała  się  i

odrzuciła w tył srebrzyste pukle. - Odpowiadamy za to, by nasi klienci spotkali ludzi na poziomie.

- Czy również seksualnych przestępców? Z wyrokami sądowymi?

- Oczywiście, że nie. - Uniosła dumnie głowę.

- Takie są zasady firmy?

- Bardzo rygorystycznie przestrzegane.

- Ale dla Brenta Hollowaya zrobiliście wyjątek.

-  Ja...  -  Piper  zacisnęła  kurczowo  dłonie.  -  Nie  rozumiem  o  czym...  -  Urwała  i  spojrzała

bezradnie na adwokata.

-  Moja  klientka  wyjaśniła  już  zasady,  jakimi  kieruje  się  jej  firma,  poruczniku.  Proszę

kontynuować.

-  Brent  Holloway  został  skazany  za  seksualne  znęcanie  się,  wielokrotnie  oskarżony  o

molestowanie seksualne, napastowanie, perwersje. - Głos Eve brzmiał coraz dobitniej w miarę jak
twarz  Piper  robiła  się  coraz  bledsza.  -  Zeznała  pani,  że  wasi  klienci  są  dokładnie  sprawdzani,

background image

przedstawiła pani również zasady, jakimi kieruje się firma. Dlaczego więc zwolniliście z nich Brenta
Hollowaya?

- My... ja... Nie zwolniliśmy go. - Zaczęła wykręcać dłonie, a w jej oczach błysnął strach. - Nie

mamy zarejestrowanych żadnych tego typu informacji na temat Brenta Hollowaya.

-  Może  mówi  coś  pani  nazwisko  John  B.  Boyd?  -  W  oczach  Piper  pojawił  się  błysk

świadomości  i  jakby  poczucie  winy.  -  Powiedzieliście  mi,  że  wasz  system  jest  niezawodny  i  że
waszym  obowiązkiem  jest  sprawdzać  wszystkich  pod  tym  właśnie  kątem.  Jesteście
nieodpowiedzialni czy naiwni, panno Hoffman?

- Nie podoba mi się forma tego pytania - zaprotestował adwokat.

- Pańska uwaga została zarejestrowana. Proszę odpowiedzieć, panno Hoffman.

- Nie wiem, jak to się stało - wyjąkała, przyciskając piękne dłonie do piersi. - Nie wiem.

Ależ wiesz, pomyślała Eve. Musiał ci napędzić solidnego stracha.

-  Cztery  osoby,  które  były  klientami  waszej  agencji,  nie  żyją.  Cztery.  Z  każdą  z  nich

rozmawialiście i potem każda została sterroryzowana, zgwałcona i uduszona.

-  To  straszny  zbieg  okoliczności.  Ale  tylko  zbieg  okoliczności.  -  Piper  zaczęła  dygotać  i

spazmatycznie chwytać powietrze. - Tak powiedział Rudy.

- Ale  pani  w  to  nie  wierzy  -  powiedziała  cicho  Eve,  pochylając  się  ku  niej.  Z  premedytacja

położyła  na  stole  cztery  fotografie  z  miejsca  zbrodni.  -  Nie  wygląda  to  na  zbieg  okoliczności,  nie
sądzisz?

- O Boże! Boże! - Zakryła twarz. - Nie, nie. Za chwilę zemdleję.

-  To  było  ze  wszech  miar  niestosowne.  -  Adwokat  zerwał  się  z  krzesła  czerwony  z

wściekłości.

- To morderstwo jest czymś niestosownym - odparowała Eve i również wstała. - daję pańskiej

klientce kilka minut na dojście do siebie.

Odwróciła się i wyszła. Patrząc na Piper przez szklaną ścianę, wywołała Feeneya.

- Jest na skraju wytrzymałości - powiedziała, kiedy przyszedł. - Możesz zmienić taktykę, stać

się miłym, sympatycznym wujaszkiem.

- Zawsze musisz grać złego glinę - powiedział z wyrzutem.

- Bo mi to lepiej wychodzi. Poklep ją po ręku, a potem zapytaj, czemu płacili Hollowayowi.

Nie doszłam do tego.

background image

- Okay. Rudy twardo się trzyma. Jest opryskliwy i arogancki. Nadęty mały buc.

- Dobra. Akurat mam ochotę przykopać jakiemuś bucowi. - Zaczerpnęła garść orzeszków, które

chrupał  Feeney.  -  Piper  twierdzi,  że  nic  nie  wiedziała  o  sprawkach  Holoowaya.  Kłamie,  ale  może
dzięki temu uda nam się dostać do ich systemu. Spróbuję zdobyć nakaz, zanim pójdę do Rudy'ego.

Przed wejściem do sali przesłuchań B, wlała w siebie kolejną kawę.

- Nagrywanie start - poleciła. - Dalszy ciąg wywiadu przeprowadzonego przez porucznik Eve

Dallas. - Usiadła i uśmiechnęła się do Rudy'ego o adwokata. - Zaczynajmy, chłopcy.

Zastosowała tę sama taktykę jak w przypadku Piper, lecz Rusy zamiast blednąć i drżeć, robił

się coraz twardszy i zimniejszy.

- Chciałbym zobaczyć się z moją siostrą - oznajmił w pewnym momencie.

- Pańska siostra jest przesłuchiwana.

- To bardzo delikatna istota. Ta cała ohydna sprawa może ją wykończyć.

-  Cztery  osoby  nie  żyją,  mądralo.  Czyżbyś  się  martwił,  co  powie  Piper?  Rozmawiałam  z  nią

niedawno.  -  Odchyliła  się  na  oparcie  krzesła  i  wzruszyła  ramionami.  -  Ciężko  to  znosi.  Byłoby  jej
lżej, gdybyś wszystko jej wyjaśnił.

Zacisnął dłonie w pięści. Ciekawe, co by na to powiedziała Mira.

-  Powinna  odpocząć  -  warknął,  błyskając  zielonymi  jak  u  kota  oczyma.  -  Wziąć  środek

uspokajający i mieć czas na chwilę medytacji.

-  Nie  mamy  warunków  do  medytacji.  Poza  tym  jest  przy  niej  adwokat  tak  jak  przy  tobie.

Domyślam się, że jako bliźnięta jesteście sobie bardzo bliscy.

- Oczywiście.

- Czy Holloway próbował się do niej dobierać?

Zacisnął usta.

- Oczywiście że nie.

- A może do ciebie?

- Nie. - Sięgnął po szklankę z wodą.

- Czemu mu płaciliście?

Ręka mu zadrżała i o mały włos nie rozlał wody. Pospiesznie odstawił szklankę na stół.

background image

- Nie wiem, o czym pani mówi.

- Regularne wpłaty po dziesięć tysięcy, w ciągu dwóch lat. Co on na ciebie miał, Rudy?

Spojrzał na adwokata płonącymi gniewem oczyma.

- Czy mają prawo zaglądać do rejestrów finansowych?

- Oczywiście, że nie. - Adwokat wyprostował się i wsunął dłoń za klapę marynarki, ozdobioną

modnymi  medalionami.  -  Poruczniku,  jeśli  przeglądała  pani  konta  bankowe  mojego  klienta  bez
uzasadnionej przyczyny i nakazu...

-  Czy  ja  to  powiedziałam?  -  uśmiechnęła  się  Eve.  -  Nie  muszę  wyjaśniać,  jak  zdobyłam

informacje,  które  mogą  mieć  związek  z  morderstwem.  Nie  znajdziesz  żadnej  wzmianki  o
przeszukiwaniu  przez  departament  policji  rejestrów  finansowych.  Ale  płaciłeś  mu,  prawda?  -
Kiwnęła  się  na  krześle  i  przypuściła  atak.  -  Płaciłeś  mu  raz  za  razem,  pozwalałeś,  żeby  cię
szantażował  i  zmuszał  do  umieszczania  na  liście  kandydatów,  chociaż  wiedziałeś,  że  jest
zboczeńcem. Ile klientek musiałeś uspokajać, opłacać luz zastraszać, żeby to wszystko zatuszować?

- Nie wiem, o czym pani mówi - powtórzył, lecz ręka, którą sięgnął po szklankę, nie była już

taka pewna. Na mlecznobiałej skórze pojawiły się ciemnoczerwone plamy.

Eve  nie  miała  wątpliwości,  wiedziała,  że  gdyby  poddała  go  testowi  na  prawdomówność,

wykres wykazałby, że kłamie.

-  Doskonale  wiesz  o  czym.  I  założę  się,  że  nie  miałabym  żadnych  trudności  z  odnalezieniem

klientek, które Halloway napastował w czasie tych miłych polecanych przez ciebie spotkań. Jeśli je
odszukam,  mogę  oskarżyć  ciebie  i  twoją  siostrę  o  stręczycielstwo,  oszustwo  i  współudział  w
przestępstwach  na  tle  seksualnym. A  twój  adwokat  dobrze  wie,  że  mogę  was  uziemić,  i  to  na  tyle
skutecznie, żebyście stracili dobre imię, a wasze podobizny znalazły się w mediach.

- Nie możemy za to odpowiadać. Ona nie może ponosić odpowiedzialności za to, co ten... ten

zboczeniec wyprawiał.

-  Rudy.  -  adwokat  uniósł  ostrzegawczo  dłoń,  po  czym  położył  ją  na  ramieniu  mężczyzny.  -

Proszę o chwilę przerwy, poruczniku. Chciałbym się naradzić z moim klientem.

- Nie ma problemu. Nagrywanie stop. Macie pięć minut - powiedziała i zostawiła ich samych.

Obserwując ich przez szybę, wyjęła podręczny wideokom.

- McNab.

Czekając  na  zgłoszenie,  kołysała  się  w  przód  i  w  tył  na  piętach,  próbując  wysunąć  jakieś

wnioski z ich gestów. Rudy skrzyżował ręce na piersi, a adwokat pochylał się ku niemu i coś mówił.

- Słucham, tu McNab. Jestem w drodze.

background image

- Wracaj do agencji. Mam dostać nakaz pozwalający ci na wejście do systemu „Szczęśliwego

Związku”. Wracaj i czekaj.

- Czy mogę najpierw coś zjeść?

- Zatrzymaj się przy kiosku. Chcę, żebyś był w agencji, kiedy przyjdzie zgoda. - Usłyszała ciche

westchnienie i uśmiechnęła się lekko. - Jak tam maseczka?

-  Świetnie.  Mam  buzię  jak  pupcia  niemowlaka.  I  widziałem  gołą  Peabody.  No,  prawie.  Była

wysmarowana jakimś zielonym gównem, ale widziałem, co trzeba.

- Przestań o tym myśleć i szykuj się do roboty.

- Mogę robić i jedno i drugie. Niezły widok. Porządnie się wkurzyła.

Eve z trudem powstrzymała uśmiech i przerwała połączenie, by nie powiedzieć czegoś, co nie

przystoi szefowej.

- Czas minął, chłopie - mruknęła i wróciła do sali przesłuchań. Włączyła nagrywanie, usiadła i

uniosła brew. Czasami milczenie daje lepsze wyniki niż słowa.

- Mój klient chce złożyć oświadczenie.

- Po to tu jesteśmy. A więc, co masz do powiedzenia, Rudy?

- Brent Holloway wyłudzał pieniądze z firmy. Płaciłem mu, by chronić klientów, ale on mnie

szantażował.  Żądał  między  innymi  regularnych  konsultacji  i  listy  kandydatek.  Był  trudny  w
kontaktach, irytujący, ale nie zagrażał kobietom, które z nim kojarzyliśmy.

- Czy to twoja zawodowa opinia?

- Tak. Radzimy naszym klientom, by spotykali się w miejscach publicznych. Każdy, kto zgodzi

się spotkać z nim na gruncie prywatnym, robił to na własną odpowiedzialność.

- I wyobrażasz sobie, że możesz spać spokojnie? Jestem pewna, że sąd miałby co do tego inne

zdanie. Ale „wróćmy do naszych baranów”. Co on miał na ciebie?

- To nie ma nic do rzeczy.

- Ależ ma.

- To dotyczy mojego prywatnego życia.

-  To  dotyczy  morderstwa,  Rudy.  Ale  jeśli  nie  chcesz  o  tym  mówić,  porozmawiam  z  twoją

siostrą. - Zaczęła się podnosić, lecz Rudy chwycił ją za ramię.

- Proszę zostawić ją w spokoju. Jest bardzo wrażliwa.

background image

Zacisnął palce na jej ramieniu, po chwili jednak cofnął rękę i odchylił się na oparcie krzesła.

- Między mną a Piper istnieje szczególna więź. Jesteśmy bliźniętami. Bardzo wiele nas łączy.

Jesteśmy parą.

- Utrzymujecie ze sobą stosunki seksualne?

- Nie pani to osądzać - warknął. - Nie oczekuję też, że pani to zrozumie. Nikt nie jest w stanie

tego zrozumieć. I chociaż nasz związek nie jest nielegalny, to społeczeństwo go nie akceptuje.

- Kazirodztwo nie jest ładnym słowem, Rudy.

Stanął  jej  przed  oczami  obraz  ojca  o  czerwonej  z  wysiłku  twarzy  i  twardym  spojrzeniu.

Zacisnęła dłonie w pięści i wyrzuciła go z myśli.

-  Jesteśmy  parą  -  powtórzył.  -  Przez  większą  część  życia  staraliśmy  się  żyć  wbrew  temu,  co

podpowiadało  nam  serce.  Próbowaliśmy  ułożyć  sobie  życie  z  innymi  partnerami.  I  czuliśmy  się
nieszczęśliwi. Czy mamy być nieszczęśliwi, dlatego że tacy ludzie jak pani uważają, że to jest złe?

- Nie ma znaczenia, co ja na ten temat myślę. Kiedy Holloway się o tym dowiedział?

-  W  Indiach  Zachodnich.  Spędzaliśmy  tam  urlop.  Staraliśmy  się  zachować  ostrożność  i

dyskrecję. Wiedzieliśmy, że możemy stracić klientów, gdyby nasz związek wyszedł na jaw. Jeździmy
więc gdzieś, gdzie możemy być razem i czuć się swobodnie jak inne pary. Holloway też tam był. Nie
znał nas ani my jego. Zameldowaliśmy się pod innymi nazwiskami.

Umilkł.

- Kilka miesięcy później zgłosił się do nas na konsultację - ciągnął. - To był... nieszczęśliwy

zbieg okoliczności. Początkowo nawet go nie poznałem. Ale kiedy wyszły na jaw jego sprawki i nie
zgodziliśmy  się  go  przyjąć,  przypomniał  nam,  gdzie  się  spotkaliśmy  i  w  jakich  okolicznościach.  -
Wpatrywał się przez chwilę w szklankę z wodą. - Bardzo jasno dał nam do zrozumienia, jak to mamy
załatwić i czego od nas oczekuje. Piper była załamana, przerażona. Oboje głęboko wierzymy w to, co
robimy.  Widzi  pani,  my  wiemy,  co  to  znaczy  być  związanym  z  kimś,  kto  potrafi  wypełnić  życie  i
zmienić je. Poświęciliśmy się, by pomagać innym znaleźć to, co my znaleźliśmy.

- Wasze poświęcenie zapewnia wam niezły dochód.

- Korzyści, jakie z tego płyną, nie umniejszają wartości naszych usług. Pani też żyje dostatnio -

powiedział cicho. - Czy przez to mniej jest warte pani małżeństwo?

W odpowiedzi uniosła tylko brew.

- Pomówmy lepiej o tobie i o tym, jak poradziłeś sobie z Hollowayem.

- Chciałem mu się przeciwstawić, ale Piper nie mogła. - Zamknął oczy. - Zjawił się, kiedy była

sama, i groził jej. Próbował nawet namówić ją do...

background image

Kiedy otworzył oczy, płonęła w nich wściekłość.

- Pragnął jej. Tacy jak on nie znoszą sprzeciwu. Więc płaciliśmy i spełnialiśmy wszystkie jego

żądania. Mimo to, kiedy udawało mu się zastać Piper samą, nie potrafił utrzymać łap przy sobie.

- Musiałeś go za to nienawidzić.

- Tak, nienawidziłem go za to. Zresztą za wszystko, ale głównie za to.

- Na tyle, by zabić?

- Tak - powiedział spokojnie, nim adwokat zdążył go powstrzymać. - Tak, na tyle, by zabić.

ROZDZIAŁ 14

Nie mamy podstaw, by go oskarżyć.

Eve doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a mimo to próbowała jeszcze walczyć z zastępcą

prokuratora okręgowego.

-  Miał  środki,  okazję  i  motyw,  by  zabić  Hollowaya.  Miał  też  dostęp  do  kosmetyków

znalezionych na ciałach ofiar - dodała, zanim pani prokurator Rollins zdążyła się odezwać. - I znał
wszystkie ofiary.

- Nie ma pani przeciwko niemu ani jednego przyzwoitego dowodu - powiedziała Carla Rollins.

Była to kobieta niskiego wzrostu pomimo butów na wysokich obcasach. W twarzy o kremowym

odcieniu  tkwiły  czarne,  lekko  skośne  oczy.  Gładko  uczesane  proste  włosy  w  kolorze  hebanu  były
ucięte tuż nad linią ramion. Całości dopełniała zgrabna figura i staranny wygląd.

Carla  Rollins  sprawiała  wrażenie  delikatnej  i  kruchej,  miała  słodki  głos  o  dziecięcym

brzmieniu i twarde niczym skała serce. Lubiła wygrywać, a sprawa przeciw Rudy'emu Hoffmanowi
wyglądała na z góry przegraną.

- Chce pani, żeby złapała go w momencie, gdy zaciska palce na gardle kolejnej ofiary?

- Takie rozwiązanie byłoby najlepsze - odparła beznamiętnym tonem Rollins. - Przydałoby się

również przyznanie do winy.

Eve przeszła na drugi koniec gabinetu Whitneya.

- Nic z tego, jeśli go zwolnimy.

-  Jak  na  razie,  można  zarzucić  mu  tylko  to,  że  posuwa  własną  siostrę  -  stwierdziła  słodkim

głosem Rollins. - I że płacił szantażyście. Moglibyśmy też oskarżyć go o sutenerstwo, skoro wiedział
o  predylekcjach  Hollowaya,  ale  to  byłoby  naciągane.  Nie  mogę  oskarżyć  go  o  morderstwo  bez

background image

mocnych dowodów albo przyznania się do winy.

- W takim razie muszę go mocniej przycisnąć.

-  Jego  adwokat  domaga  się  natychmiastowego  zwolnienia.  Nie  możemy  go  dłużej  trzymać  -

dodała, słysząc prychnięcie Eve. - Może go pani ponownie zamknąć po upływie dwunastu godzin.

- Chcę, żeby dostał dozór policyjny.

Rollins westchnęła.

-  Dallas,  nie  mogę  wydać  takiego  polecenia.  Hoffman  jest  tylko  podejrzanym  w  sprawie  i  w

dodatku wątpliwym. Ma prawo do prywatności i swobodnego poruszania się.

- O Boże, proszę mi pomóc. - Eve przeczesała włosy palcami. Oczy piekły ją z niewyspania, a

w  ustach  czuła  cierpki  smak  od  nadmiaru  kawy.  W  dodatku  zaczęło  ją  boleć  ramię.  -  Chcę,  żeby
przeszedł testy psychologiczne. I żeby Mira opracowała jego portret psychiatryczny.

-  Pod  warunkiem,  że  on  wyrazi  na  to  zgodę.  -  Uniosła  dłoń,  zanim  Eve  zdążyła  zakląć.

Przywykła do tego typu zachowania ze strony detektywów i nic sobie z nich nie robiła. Jednak tym
razem  zastanawiała  się  nad  czymś  i  nie  chciała,  by  jej  przeszkadzano.  -  Mogłabym  przekonać
adwokata, że byłoby to w interesie jego klienta. Współpraca zamiast oskarżenia o stręczycielstwo.

Rollins wstała, zadowolona ze swego pomysłu.

- Proszę załatwić do z doktor Mirą, a ja zobaczę, co się da zrobić. Ale musi go pani zwolnić w

ciągu godziny.

Whitney czekał, aż pani prokurator wyjdzie, po czym wyprostował się na krześle.

- Proszę usiąść, poruczniku.

- Panie komendancie...

-  Proszę  usiąść  -  powtórzył,  wskazując  Eve  krzesło  stojące  przy  biurku.  -  martwię  się  -

powiedział.

- Potrzebuję więcej czasu, by go przymknąć. McNab rozpracowuje teraz system „Szczęśliwego

Związku”. Może będziemy coś mieć pod koniec dnia.

-  To  o  panią  się  martwię,  poruczniku.  -  Odchylił  się  na  oparcie.  -  Pracuje  pani  dwadzieścia

cztery godziny na dobę już ponad tydzień.

- Morderca również.

-  Jednak  morderca  nie  musi  leczyć  ran,  jakie  odniósł  podczas  pełnienia  obowiązków

służbowych.

background image

- Moja karta zdrowia jest czysta - powiedziała z lekki zniecierpliwieniem w głosie.

Zaraz  jednak  przywołała  się  do  porządku.  Jeśli  się  nie  opanuje,  dowiedzie,  że  Whitney  ma

rację. - Doceniam pańską troskę, ale niepotrzebnie pan się martwi.

- Czyżby? - Uniósł brwi, przyglądając się jej bladej twarzy i cieniom pod oczami. - W takim

razie, czy zgłosi się pani do szpitala na badanie?

Ponownie ogarnął ją gniew. Z trudem powstrzymała się, by nie zacisnąć dłoni w pięści.

- Czy to rozkaz, panie komendancie?

Mógł odpowiedzieć twierdząco.

-  Dam  pani  do  wyboru:  albo  pójdzie  pani  do  szpitala  i  podda  się  zaleceniom  lekarzy,  albo

zrobi pani sobie przerwę do jutra do dziewiątej.

- Nie sądzę, by któraś z tych propozycji była do przyjęcia.

- Mogę jeszcze odebrać pani sprawę.

Omal nie zerwała się z krzesła. Dostrzegł ten ruch i wewnętrzną walkę. Opanowała się jednak,

tylko policzki nabrały rumieńców.

-  Morderca  zaatakował  już  cztery  razy,  a  ja  jestem  jedyną  osobą,  która  najwięcej  o  nim  wie.

Jeżeli odsunie mnie pan od śledztwa, będzie to tylko strata czasu i ludzi.

-  Wybór  należy  do  pani.  Proszę  iść  do  domu  -  powiedział  już  nieco  spokojniej.  -  Zjeść

porządny posiłek i wyspać się.

- Tymczasem Rudy wyjdzie na wolność.

- Nie mogę go zatrzymać. Nie mogę też dać mu dozoru policyjnego. Ale mogę kazać go śledzić.

- Uśmiechnął się lekko. - A jutro zwołamy konferencję prasową. Sama pani się jej domagała. Major i
szef przyjmą na siebie główne uderzenie, ale to panią zaatakują.

- Dam sobie radę.

-  Wiem.  Ujawnimy  tyle  szczegółów,  ile  się  da,  by  ostrzec  społeczeństwo.  -  Zaczął  masować

sobie kark. - Pokój na ziemi, życzliwość do ludzi. - Zaśmiał się. - Proszę iść do domu. Musi być pani
jutro świeża i wypoczęta.

Usłuchała, ponieważ nie miała innego wyjścia. Nie mogła pozwolić, aby odebrano jej sprawę,

a badania nie wchodziły w grę. Czuła, że nie przeszłaby już pierwszego testu.

Ból  całego  ciała  stawał  się  nie  do  zniesienia.  Wiedziała,  że  nie  obejdzie  się  bez  środka

przeciwbólowego,  nie  mogła  się  skoncentrować.  Miała  wrażenie,  że  głowa  oderwała  się  jej  od

background image

tułowia.

Kiedy omal nie wpadła na stojący na rogu kiosk, skręcając w Madison, włączyła autopilota.

Może rzeczywiście przydałaby się drzemka i porządny posiłek. Nie oznaczało to jednak, że nie

będzie  mogła  trochę  popracować  w  swoim  domowym  biurze.  Potrzebna  jej  tylko  mocna  kawa  i
solidna przekąska.

Obudziła się, kiedy samochód minął bramę i wjechał na podjazd. Palące się w oknach światła

wywołały pieczenie oczu. W głowie huczało jej jak w jednej z żywiołowych piosenek Mavis. Ramię
boleśnie pulsowało.

Kiedy  wysiadła  z  samochodu,  nogi  miała  jak  z  waty.  Weszła  do  domu  i  pierwszą  osobą,  na

którą się natknęła, był oczywiście Summerset.

- Pani goście już czekają - oznajmił. - Miała pani wrócić dwadzieścia minut temu.

-  Pocałuj  mnie  w  dupę  -  zaproponowała,  zdejmując  kurtkę  i  zostawiając  ją  na  brzegu

balustrady.

-  Pani  propozycja  jest  nie  do  przyjęcia.  Jednak  czy  zechciałaby  pani  poświęcić  mi  chwilkę

czasu, poruczniku? - Zastąpił jej drogę, nim zdążyła wejść na schody.

- Życie jest zbyt krótkie, by poświęcić ci nawet chwilkę. Zejdź mi z drogi albo sama to zrobię.

Źle wygląda, pomyślał. I jej groźba nie ma tej ostrości co dawniej.

-  Jest  książka,  o  którą  pani  prosiła  -  poinformował  chłodnym  tonem,  patrząc  na  nią  spod

zmrużonych powiek.

- Och! - Oparła dłoń na balustradzie, usiłując przebić się przez mgłę, która spowiła mózg. - To

świetnie.

- Czy mam kazać ją sprowadzić?

- Tak, tak. Oczywiście.

- Trzeba będzie przesłać żądaną sumę, plus koszty przesyłki na konto księgarza. Ponieważ mnie

zna, zgodził się nadać książkę natychmiast, mając nadzieję, że przekaże pani żądaną kwotę w ciągu
dwudziestu czterech godzin. Zapisałem wszystko na pani e - mailu.

-  Dobrze.  Zajmę  się  tym.  -  Musiała  schować  dumę  do  kieszeni.  -  Dziękuję  -  powiedziała  i

odwróciła się w stronę schodów. Spojrzawszy w górę, pomyślała, że czeka ją ciężka wędrówka na
szczyt, lecz była zbyt dumna, by skorzystać z windy w obecności służącego.

-  Proszę  bardzo  -  mruknął.  -  Zaczekał,  aż  Eve  wejdzie  po  schodach  na  górę  i  podszedł  do

domowego ekranu. - Roarke, pani porucznik właśnie wróciła. - Zawahał się i dodał: - Nie wygląda

background image

najlepiej.

Zamierzała wziąć gorący prysznic, zjeść coś i zabrać się do roboty. Na podstawie informacji

może  wprowadzić  Rudy'ego  do  programu  prawdopodobieństwa.  Jeśli  wyniki  okażą  się
zadowalające,  mogłaby  przekonać  panią  prokurator,  by  zastosowała  w  stosunku  do  niego  dozór
policyjny.

Kiedy weszła do sypialni, Roarke czekał już na nią.

- Spóźniłaś się.

- Utknęłam w korku - odparła, odpinając kaburę z bronią.

- Rozbieraj się.

Zaskoczył ją tym.

- To bardzo romantyczne, ale...

-  Rozbieraj  się  -  powtórzył  i  wziął  do  ręki  szlafrok.  -  Włóż  to.  Trina  czeka  na  ciebie  w

solarium.

- Och, na miłość boską! - Zanurzyła palce we włosach. - czy wyglądam, jakbym miała ochotę

na wizytę u fryzjera?

- Nie. Wyglądasz, jakbyś miała ochotę na wizytę w szpitalu - wybuchnął i rzucił jej szlafrok. -

Albo zrobisz, co mówię, albo cię tam zawiozę.

Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Nie poganiaj mnie. Jesteś moim mężem, a nie niańką.

-  Właśnie  niańki  ci  potrzeba.  -  Złapał  ją  za  rękę  i  pchnął  na  fotel.  -  Nie  ruszaj  się  -  ostrzegł

głosem, w którym dźwięczała furia. - Bo cię przywiążę.

Zacisnęła dłoń na oparciu fotela, gdy tymczasem Roarke podszedł do autokucharza.

- Co, u diabła, w ciebie wstąpiło?

-  Ty.  Oglądałaś  się  ostatnio  w  lustrze?  Ciała  twoich  ofiar  mają  więcej  kolorów  niż  ty  teraz.

Masz cienie pod oczami i cierpisz. Myślisz, że tego nie widzę?

Podszedł do niej ze szklanką bursztynowego płynu.

- Wypij to.

- Nie chcę żadnych prochów.

background image

-  Jeśli  nie  wypijesz,  wleję  ci  to  do  gardła.  Jak  kiedyś,  pamiętasz?  -  Pochylił  się  nad  nią  i

spojrzał  w  oczy.  Dostrzegła  w  nich  zdecydowanie  i  gniew.  -  Nie  pozwolę,  żebyś  wpędziła  się  w
chorobę. Wypijesz to i będziesz robiła, co powiem, albo zmuszę cię do tego. Oboje wiemy, że jesteś
zbyt zmęczona, by mnie powstrzymać.

Wzięła do ręki szklankę i pomyślała, że byłoby wspaniale cisnąć ją o ścianę, jednak nie czuła

się  na  siłach  stawić  czoło  skutkom  tego  czynu.  Nie  spuszczając  z  niego  wściekłego  spojrzenia,
wypiła zawartość szklanki.

- Zadowolony?

- Potem zjesz coś konkretniejszego.

Pochylił się, by zdjąć jej buty.

- Sama mogę się rozebrać.

- Zamknij się, Eve.

Usiłowała wyrwać mu nogę, ale powstrzymał ją i ściągnął but.

- Chcę wziąć prysznic, zjeść coś i mieć wreszcie święty spokój.

Zdjął drugi but, po czy zaczął rozpinać jej koszulę.

-  Słyszysz?  Zostaw  mnie  w  spokoju!  -  Zabrzmiało  to  zbyt  opryskliwie  i  wpłynęło  na  nią

przygnębiająco.

- Ani w tym, ani w innym życiu.

- Nie lubię, kiedy się mną opiekujesz. To mnie wkurza.

- W takim razie przez jakiś czas będziesz wkurzona.

- Jestem wkurzona, odkąd poznałam ciebie.

Zamknęła oczy, lecz zdawało się jej, że dostrzega cień uśmiechu na jego wargach.

Rozebrał  ją  z  wprawą,  po  czym  owinął  w  szlafrok.  Poczuł,  że  mięśnie  jej  wiotczeją,  co

oznaczało,  że  środek  przeciwbólowy,  który  dodał  do  napoju  regenerującego,  zaczyna  działać.
Odrobina łagodnego środka odurzającego powinna ją uspokoić, lecz w obecnym stanie pewnie zetnie
ją z nóg. Tym lepiej.

Zaprotestowała, kiedy wziął ją na ręce.

- Nie musisz mnie nieść.

background image

- Nie lubię się powtarzać, ale zamknij się, Eve.

Wszedł do windy.

- Nie chce być niańczona. - Jej głowa zatoczyła krąg i opadła mu na ramię. - Coś ty dodał do

tego napoju?

- Różne rzeczy.

- Wiesz, że nie znoszę środków uspokajających.

-  Wiem.  -  Musnął  ustami  jej  włosy.  -  Jutro  będziesz  wylewać  żale,  -  Nie  omieszkam.  Jeśli

pozwolę ci się zastraszyć, to jeszcze wejdzie ci to w krew. Mam ochotę się zdrzemnąć.

- Dobry pomysł.

Poczuł,  że  ręka  otaczająca  jego  szyję,  opada  bezwładnie.  Wysiadł  na  najniższym  poziomie  i

ścieżką ogrodową poszedł do solarium. Spod rozłożystych pal wybiegła Mavis.

- Jezu, Roarke, czy coś jej się stało?

- Uśpiłem ją. - Minął pas wonnych kwiatów, które otaczały staw, i położył żonę na długim stole

przygotowanym przez Trinę.

- Będzie wściekła, jak się obudzi.

- Pewnie tak. - Delikatnie odsunął splątane włosy z czoła Eve. - Nie jesteś już taka harda, co,

poruczniku?  -  Pochylił  się  i  delikatnie  pocałować  ją  w  usta.  -  Zostaw  w  spokoju  jej  włosy,  Trina.
Potrzebna jej teraz terapia relaksująca.

- Zrobi się. - Ubrana w obcisły metalizujący kombinezon i długi płaszcz Trina zatarła dłonie. -

Skoro jednak jest nieprzytomna, czemu nie miałabym zrobić przy niej wszystkiego? Zwykle muszę się
kłócić o każdy zabieg. A teraz będzie cicha i posłuszna.

Roarke uniósł brew i położył dłoń na ramieniu Eve.

-  Tylko  bez  żadnych  ekstrawagancji  -  ostrzegł,  po  czym  odchrząknął.  Nie  miał  nic  przeciwko

stawieniu  czoła  wściekłości  Eve,  ale  nie  tej,  jaką  musiałby  znieść,  gdyby  wyraził  zgodę  na
ufarbowanie jej włosów na różowo. - każę przynieść nam coś do jedzenia. Zaraz wracam.

 

Słyszała  głosy  i  czyjś  śmiech.  Były  jednak  odległe  i  rozproszone.  Mgliście  zdawała  sobie

sprawę z tego, że odurzono ją narkotykiem. Roarke zapłaci jej za to.

Marzyła, żeby ją objął, by mogła poczuć ciepło rozchodzące się po ciele.

background image

Ktoś masował jej plecy i ramiona. Wydała z siebie niski, przeciągły jęk rozkoszy, który jednak

nie wyszedł poza jej świadomość.

Poczuła gdzieś blisko zapach Roarke'a.

Potem znalazła się w wodzie, ciepłej, wirującej. Unosiła się na niej, lekka i swobodna jak płód

w łonie matki, rozkoszując się błogim spokojem.

Nagle  poczuła  palący  ból  w  ramieniu.  Posłyszała  czyjś  jęk.  A  potem  łagodny  chłód  ugasił

ogień.

Poczuła, że spada, niżej, coraz niżej, aż dotknęła miękkiego dna. Skuliła się na nim i zapadła w

głęboki sen.

Kiedy  się  wynurzyła,  było  ciemno.  Zdezorientowana  wsłuchiwała  się  we  własny  oddech.

Leżała na brzuchu, czując na skórze przyjemne ciepło miękkiej pościeli.

Uświadomiła sobie, że znajduje się we własnym łóżku. Obróciła się na bok i poczuła tuż obok

nogi Roarke'a.

- Obudziłaś się?

Jego głos brzmiał pewnie, jakby w ogóle nie spał, co zawsze wprawiało ją w lekką irytację.

- Co...

- Już prawie rano.

Uświadomiła  sobie,  że  jest  naga,  a  skórę  ma  miękką  jak  jedwab  i  pachnie  jak  świeże

brzoskwinie.

- Jak się czujesz?

Nie mogła w to uwierzyć, lecz była rozluźniona i wypoczęta.

- Dobrze - odparła po chwili wahania.

- W takim razie czas na ostatni etap programu relaksacyjnego.

Przywarł do jej ust z cichym westchnieniem, rozsuwając językiem wargi. Myśli, które zdążyły

wrócić na swoje miejsce, znów się rozpierzchły, ustępując miejsca pożądaniu.

- Przestań. Nie...

- Chcę cię smakować. - Przesunął wargami wzdłuż jej szyi. - Dotykać. - Powiódł dłonią w górę

i dół biodra, rozsuwając jej nogi. - posiąść.

background image

Kiedy wszedł w nią wolno, była rozpalona i gotowa.

Oczy jej pociemniały i zaszły mgłą. Sączący się przez okno świt zmienił się w atrament. Roarke

wyglądał  teraz  niczym  cień,  poruszający  się  w  niej  ze  wzrastającą  siłą.  Orgazm  przyszedł
niespodziewanie, zanim zdążyła odnaleźć jego rytm.

Powolne,  łagodne,  długie  suwy  potęgowały  rozkosz  splecionych  ciał.  Oddechy  stawały  się

coraz szybsze, biodra poruszały się zgodnym rytmem, usta chłonęły ciche jęki.

Zalały  ją  fale  rozkoszy  i  uniosły  na  szczyt.  Kiedy  poczuła,  że  ciało  Roarke'a  sztywnieje,

otoczyła go nogami. Wbił się w nią po raz ostatni, po czym ukrył twarz we włosach, wdychając jej
zapach.

- Czujesz się znacznie lepiej - wymruczał, owiewając oddechem jej skórę.

- Uważasz, że to zabawne? - Zsunęła się z niego, odgarnęła włosy z czoła i usiadła na łóżku. -

Terroryzujesz mnie i zmuszasz do łykania środków uspokajających.

-  Nie  mógłbym  cię  do  niczego  zmusić,  gdybyś  nie  znajdowała  się  na  granicy  wyczerpania.  -

usiadł.  -  Światła,  dziesięć  procent.  -  Pokój  wypełnił  się  miękkim  światłem.  -  Dobrze  wyglądasz  -
powiedział,  patrząc  na  gniewną,  lecz  wypoczętą  twarz.  -  Pomimo  ekstrawaganckich  gustów  Trina
wie, co jest dla ciebie dobre.

Z trudem powstrzymał wybuch śmiech, kiedy Eve otworzyła usta i wytrzeszczyła oczy.

- Pozwoliłeś jej pastwić się nade mną, kiedy byłam nieprzytomna? Ty sadystyczny, podstępny

draniu - wykrzyknęła, lecz zamiast wymierzyć cios, wyskoczyła z łóżka i pobiegła do lustra.

Poczuła ulgę, kiedy okazało się, że wygląda normalnie. Co jednak nie uspokoiło wrzącego w

niej gniewu.

- Powinnam was oboje wsadzić do pudła.

-  Mavis  też  w  tym  brała  udział  -  powiedział  wesoło.  Od  dawna  nie  poruszała  się  z  równą

szybkością i zwinnością, pomyślał. I z oczu zniknęły cienie. - Och i Summerset.

Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dowlokła się do łóżka i opadła na nie.

- Summerset? - powtórzyła słabym głosem.

- Zajął się twoim ramieniem, kiedy przykładałem opatrunek. Mięśnie ci się gotowały. Czemu,

do diabła, nie zachowujesz się normalnie, kiedy coś cię boli?

- Summerset - zdołała jedynie wykrztusić.

- Jak wiesz, przeszedł kurs medyczny. Rozmasował ci jedynie ramię. Jak tam ręka?

background image

Po raz pierwszy od kilku dni nie czuła bólu, a całe ciało aż kipiało energią i świeżością. Nie

znaczyło to jednak, że akceptuje metody Roarke'a.

Zerwała się z łóżka, chwyciła szlafrok i wsunęła ręce w rękawy.

- Zamierzam skopać ci tyłek.

-  W  porządku.  -  Wstał  i  również  sięgnął  po  szlafrok.  -  Będzie  to  uczciwszy  pojedynek  niż

wczoraj wieczorem. Chcesz to załatwić to tu czy na sali gimnastycznej?

Skoczyła na niego, zanim zdążył dokończyć zdanie. Chciał zrobić unik, lecz Eve była szybsza.

Po chwili leżał rozciągnięty na łóżku, a jego żona siedziała na nim okrakiem z kolanami wciśniętymi
między nogi.

- Widzę, że wróciłaś do formy, poruczniku.

- Jesteś cholernie dowcipny. Powinnam wbić ci jaja po same uszy, mądralo.

-  Dobrze  chociaż,  że  zrobiliśmy  z  nich  użytek.  -  Uśmiechnął  się,  niepomny  na  grożące  mu

niebezpieczeństwo,  po  czym  dotknął  jej  policzka.  Rozproszył  jej  uwagę  na  tyle,  by  chwycić  ją  za
ramiona i przewrócić na plecy.

- A  teraz  posłuchaj.  -  Uśmiech  zniknął  z  jego  twarzy.  -  Bez  względu  na  to,  co  trzeba  będzie

zrobić i kiedy, nie zawaham się przed niczym, lepiej, żebyś się do tego przyzwyczaiła.

Puścił  ją  i  wstał,  widząc,  że  jej  oczy  zmieniają  się  w  szparki.  Westchnął  ciężko  i  wcisnął

dłonie w kieszenie szlafroka.

- Do jasnej cholery! Kocham cię.

Te dwa zdania, wypowiedziane z mieszaniną gniewu i rezygnacji, trafiły ją prosto w serce. Stał

przed  nią  ze  zmierzwionymi  od  snu  i  seksu  włosami,  a  w  intensywnie  błękitnych  oczach  płonęły
zniecierpliwienie i miłość.

Kłębiące się w niej uczucia odnalazły nagle swoje miejsce.

-  Wiem.  Przepraszam.  Miałeś  rację.  -  Przeczesała  palcami  włosy,  zbyt  zdenerwowana,  by

dostrzec  błysk  zaskoczenia  w  jego  oczach.  -  Nie  podobają  mi  się  twoje  metody,  ale  miałeś  rację.
Wzięłam  zbyt  ostre  tempo,  chociaż  nie  wróciłam  jeszcze  do  pełnej  formy.  Powtarzałeś  mi  od  kilku
dni, bym wypoczęła, ale nie chciałam słuchać.

- Dlaczego?

-  Bałam  się.  -  Ciężko  przyszło  jej  to  wyznanie,  chociaż  wiedziała,  że  przed  nim  nie  musi

niczego ukrywać.

- Bałaś się? - Podszedł do niej, usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. - Czego?

background image

- Że nie będę w stanie wrócić do pracy. Że nie będę na tyle silna i ostra, by podejmować nowe

wyzwania.  A  gdybym  nie  mogła...  -  Zamknęła  oczy.  -  Muszę  być  gliną.  Muszę  pracować.  W
przeciwnym razie będę zgubiona.

- Mogłaś mi o tym powiedzieć.

- Nie miałam odwagi przyznać się do tego nawet przed sobą. - Przetarła palcami oczy, czując

wilgoć po powiekami. - Odkąd wróciłam, zajmowałam się głównie papierkową robotą i zeznaniami
w sądzie. To moje pierwsze śledztwo od czasu przymusowego urlopu. Jeśli sobie nie poradzę...

- Poradzisz sobie.

-  Wczoraj  Whitney  kazał  mi  iść  do  domu.  Zagroził,  że  odbierze  mi  sprawę,  jeśli  go  nie

posłucham. Wróciłam, a ty napadłeś na mnie i nafaszerowałeś narkotykami.

Ścisnął jej dłoń.

-  Nie  była  to  najlepsza  pora.  Myślę  jednak,  że  w  obu  przypadkach  chodziło  o  to,  byś

odpoczęła, nie zaś o podważenie twoich możliwości.

Złapał ją za podbródek i musnął kciukiem zagłębienie w brodzie.

- Eve, czasami sprawiasz wrażenie, jakbyś w ogóle siebie nie znała. Za każdym razem stawiasz

siebie  pod  ścianą,  tylko  że  teraz  nie  miałaś  dość  siły.  Jesteś  tą  samą  policjantką,  którą  poznałem
zeszłej zimy. Czasami przeraża mnie to.

-  I  niech  tak  dalej  będzie.  -  popatrzyła  na  ich  splecione  dłonie.  - Ale  nie  jestem  już  tą  samą

osobą,  którą  wtedy  byłam.  -  uniosła  głowę  i  spojrzała  mu  w  oczy.  -  I  nie  chcę  być.  Chcę  pozostać
taka, jaka jestem teraz. Jacy jesteśmy oboje.

- To dobrze. - Pocałował ją. - Bo jesteśmy zdani na siebie.

Wsunęła mu dłoń we włosy, by pogłębić pocałunek.

- To całkiem niezły układ, ale... - Uszczypnęła go lekko w dolną wargę, po czym ugryzła na tyle

mocno, by wrzasnął z bólu i zaskoczenia. - Jeżeli jeszcze raz pozwolisz Summersetowi dotknąć mnie
bez mojej zgody... - Wstała, odetchnęła głęboko i pomyślała, że czuję się wspaniale. - ogolę ci jaja,
kiedy będziesz spał. Umieram z głodu - dodała. - Zjesz śniadanie?

Zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami, po czym przeciągnął dłonią po długich czarnych

włosach. Na szczęście mam lekki sen, pomyślał.

- Tak, chętnie.

ROZDZIAŁ 15

background image

Eve  spacerowała  niecierpliwie  po  biurze  doktor  Miry  z  wynikami  analizy  danych  Rudy'ego.

Konieczna była teraz opinia policyjnego konsultanta, by móc go ponownie ściągnąć na przesłuchanie
i, jak dobrze pójdzie, zamoknąć w pudle.

Czas spłynął i tak czy owak morderca wkrótce podejmie próbę zaatakowania kolejnej ofiary.

- Czy powiadomiła ją pani, że czekam? - zwróciła się z pytaniem do sekretarki Miry.

Dziewczyna, przyzwyczajona do takich reakcji, nawet nie uniosła wzroku znad papierów.

- Ma sesję z pacjentem. Przyjmie panią, jak tylko będzie mogła.

Czując w sobie przypływ energii, Eve znów zaczęła chodzić po pokoju. Obrzuciła krytycznym

spojrzeniem  wiszący  na  ścianie  obraz,  przedstawiający  w  ciepłych  barwach  jakieś  nadmorskie
miasteczko, po czym podeszła do małego autokucharza. Wiedziała, że nie znajdzie w nim kawy. Mira
wolała, by jej pacjenci i współpracownicy pili herbatę lub napoje uspokajające.

Kiedy drzwi do gabinetu Miry otworzyły się, Eve natychmiast odwróciła się w tę stronę.

- Doktor Miro... - Urwała zaskoczona na widok Nadine Furst.

Reporterka spłonęła rumieńcem, po czym wyprostowała się i spojrzała śmiało w gniewne oczy

Eve.

-  Jeśli  będziesz  nachodzić  mojego  konsultanta,  stracisz  źródło  informacji  i  znajdziesz  się  na

czarnej liście.

- Jestem tu prywatnie - odparła sztywno Nadine.

- Zachowaj te gadki dla swoich widzów.

-  Powtarzam,  że  przyszłam  tu  w  prywatnej  sprawie.  -  Uniosła  dłoń,  zanim  Mira  zdążyła  się

odezwać.  -  Doktor  Mira  pomaga  mi  pozbierać  się  po...  tym  zeszłorocznym  wypadku.  Ocaliłaś  mi
życie, Dallas, a ona pomaga mi zachować zmysły. Potrzebuję pomocy, to wszystko. A teraz zejdź mi z
drogi...

- Przepraszam. - Eve nie była pewna, czy czuję się bardziej zaskoczona czy zawstydzona, lecz

jedno i drugie uczucie nie należało do przyjemności. - Napadłam na ciebie. Wiem,. Co znaczy mieć
złe wspomnienia. Przepraszam, Nadine.

- W porządku.

Reporterka wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Jej kroki odbiły się echem w korytarzu i

powoli ucichły.

- Wejdź, Eve - powiedziała obojętnym tonem Mira, po czym zamknęła drzwi do gabinetu.

background image

- Naskoczyłam na nią, a nie powinnam. - Eve wsunęła ręce do kieszeni spodni, by nie zaciskać

ich pod wpływem pełnego dezaprobaty spojrzenia Miry. - Nie dawała mi spokoju z tym śledztwem, a
za  kilka  godzin  ma  być  konferencja  prasowa,  myślałam  więc,  że  próbuje  wcześniej  się  czegoś
dowiedzieć.

- Jesteś zbyt nieufna w stosunku do ludzi. - Mira usiadła i wygładziła spódnicę. - Ale potrafisz

szybko  przeprosić,  co  zapewne  wypływa  z  podszeptu  serca.  Jesteś  i  zawsze  byłaś  pełna
sprzeczności.

- Nie przyszłam tu rozmawiać o sobie - powiedziała Eve, po czym spytała z troską w głosie: -

jak ona się czuję?

-  Nadine  to  silna  i  zdecydowana  kobieta,  o  czym  chyba  wiesz.  Nie  mogę  nic  więcej

powiedzieć. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.

Eve westchnęła.

- Pewnie jest teraz wściekła na mnie. Zgodzę się na wywiad i znowu będzie dobrze.

-  Ona  bardzo  ceni  sobie  twoją  przyjaźń.  Nie  tylko  informacje,  które  jej  przekazujesz.  Ale

siadaj, nie zamierzam prawić ci kazania.

Eve skrzywiła się, odkaszlnęła i położyła na biurku materiały, które ze sobą przyniosła

- Sprawdziłam, jakie jest prawdopodobieństwo, że Rudy maczał w tym palce - powiedziała. -

W  świetle  obecnych  danych  wynosi  ono  osiemdziesiąt  sześć  i  sześć  dziesiątych  procent.  To
wystarczy,  by  go  zamknąć,  ale  byłoby  łatwiej,  gdybyś  poddała  go  testom.  Rollins  powiedziała,  że
adwokat Rudy'ego przystał na to.

- Tak. Umówiłam się z nim na dzisiejsze popołudnie, skoro tak ci się spieszy.

- Muszę mieć jak najwięcej informacji o jego psychice, skłonnościach do przemocy. Potrzebuję

trochę czasu na znalezienie dowodów. To twarda sztuka, nie załamie się i nie pójdzie na ugodę. Jeśli
jego siostra coś wie, muszę to z niej wyciągnąć.

- Zrobię, co będę mogła. Domyślam się, jak ciężko musicie pracować ty i twój zespół. Mimo to

- przechyliła głowę na bok - wyglądasz na wypoczętą. Ostatnim razem, jak tu byłaś, obawiałam się
trochę o ciebie. Nadal uważam, że za wcześnie wróciłaś do pracy.

-  Nie  tylko  ty  tak  uważasz  -  odparła  Eve,  wzruszając  ramionami.  -  Nic  mi  nie  jest.  Wczoraj

wieczorem poddałam się sesji relaksacyjnej i spałam dziesięć godzin.

- Naprawdę? - uśmiechnęła się Mira. - A jak Roarke zdołał cię do tego namówić.

- Uśpił mnie. - Zmarszczyła brwi, kiedy Mira wybuchnęła głośnym śmiechem. - Wygląda na to,

że popierasz jego metody.

background image

- Och, całkowicie. Doskonale do siebie pasujecie, Eve. Przyjemnie na was patrzeć Nie mogę

się już doczekać spotkania z wami wieczorem.

Eve  skrzywiła  się  na  myśl  o  przyjęciu,  lecz  zaraz  uśmiechnęła  się,  słysząc  kolejny  wybuch

śmiechu Miry.

- Przygotuj mi profil Rudy'ego, to może będę w nastroju do zabawy.

 

Widok McNaba grzebiącego w jej biuru nie poprawił nastroju Eve.

- Nie trzymam już tam batoników, mądralo.

Wyprostował się gwałtownie, uderzając biodrem o kant szuflady i przycinając sobie palce przy

zasuwaniu. Jęknął z bólu, co zdecydowanie poprawiło humor Eve.

- Chryste, Dallas. - Skrzywił się i wsunął do ust palce. - Równie dobrze mogła mi pani strzelić

nad uchem.

- Powinnam dać ci za to w pysk. Wykradanie przełożonemu batoników to poważna sprawa. Nie

mogę bez nich żyć.

- W porządku. - Udał skruszonego, uśmiechnął się, po czym podsunął jej krzesło. - Ładnie pani

dziś wygląda.

-  Nie  podlizuj  się,  McNab.  -  Klapnęła  na  krzesło  i  wyciągnęła  nogi.  -  Jeżeli  chcesz  mi  się

przypodobać, to uracz mnie dobrymi wiadomościami.

- Przejrzałem raporty finansowe i znalazłem w Ś pliku osiem skarg przeciw Hollowayowi.

- Ś pliku?

- Śmierdzącym pliku - wyjaśnił z uśmiechem. - Są w nim różne brzydkie sprawy, które chcieli

ukryć. Na przykład to, że osiem kobiet dostało gratisowe usługi tak jak Peabody. Zabiegi w salonie,
dodatkowe listy kandydatów lub zniżkowe talony.

- Kto je firmował?

- Różnie. Ale ona musiała o wszystkim wiedzieć. Jej podpis figuruje na trzech skargach.

-  Dobra,  dzięki  temu  możemy  włączyć  Piper  do  sprawy,  ale  nic  poza  tym.  Mogę  to

wykorzystać, by ją przycisnąć.

- Znalazłem jeszcze coś ciekawego - powiedział McNab i przysiadł na biurku.

Eve rzuciła my groźne spojrzenie.

background image

- Na tyle interesujące, by nie skopać cię z mojego biurka?

- To się okaże. Znalazłem notatkę sprzed sześciu miesięcy dotyczącą Donniego Raya i świeższą

z pierwszego grudnia.

Eve poczuła lekki skurcz serca.

- Co to za notatka?

-  Od  Rudy'ego  do  konsultantów  z  zaleceniem,  by  nie  kierować  Donniego  Raya  do  Piper.  On

sam miał się nim zająć. Druga notatka to taka mała reprymenda za to, że jakiś facet zlekceważył jego
polecenie.

- To bardzo interesujące i może się przydać. Wynika z tego, że Rudy nie chciał, że by Donnie

Ray kręcił się koło Piper. Znalazłeś coś na temat dwóch pozostałych ofiar?

- Nic szczególnego.

Zabębniła palcami o blat biurka.

- Może poddali się jakimś badaniom medycznym lub psychologicznym zabiegom?

-  Oboje  wysterylizowali  się.  -  McNab  zgiął  się  wpół,  jakby  poczuł  zimny  dotyk  lasera  na

własnych genitaliach. - pięć lat temu zniknęli z rynku reprodukcyjnego.

- Co jeszcze?

-  Z  akt  wynika,  że  Piper  uczestniczyła  w  tygodniowych  sesjach  terapeutycznych  w  Instytucie

Równowagi. W zeszłym roku spędziła miesiąc w ich ośrodku na Optimie II. Słyszałem, że śpią tam w
wannach z błotem i jedzą tylko makaron.

- To ci dopiero przyjemność. A on?

- Na niego nic nie znalazłem.

- No to dziś będzie miał sesję terapeutyczną. Dobra robota, McNab. - Spojrzała przez ramię na

wchodzącą  Peabody.  -  Co  za  wyczucie  czasu.  Zajmiecie  się  teraz  tym  łańcuszkiem  z  czterema
ptaszkami. Chcę wiedzieć, gdzie go kupił. Robi się nieuważny. Może i tu popełnił błąd.

Peabody starannie omijała wzrokiem McNaba.

- Ale...

-  Zamierzam  przycisnąć  Piper,  nie  mogę  więc  zabrać  cię  ze  sobą.  Jeśli  będziecie  stąd

wychodzić,  macie  wyjść  razem.  -  Wstała.  -  Jeżeli  nie  wybrał  jeszcze  piątej  ofiary,  to  właśnie  jej
szuka. Macie być ze mną w stałym kontakcie.

background image

- Wyluzuj się, Peabody - warknął McNab, kiedy Eve wyszła.

- Pocałuj nie gdzieś.

Eve  udało  się  opanować  chichot,  słysząc,  jak  asystentka  używa  jej  własnych  zwrotów,  nie

wytrzymała jednak, kiedy McNab spytał wesoło:

- Gdzie?

 

Eve starannie wybrała czas na rozmowę z Piper. Jeśli adwokat Rudy'ego miał dość rozumu w

głowie, to właśnie przekonuje swojego klienta o konieczności poddania się testom. Miała godzinę na
złamanie Piper. Potem musiała wrócić do centrali na konferencję prasową.

Tym  razem  recepcjonistka  nie  robiła  jej  trudności  i  po  prostu  wpuściła  do  środka.  Piper

powitała ją w drzwiach gabinetu. Miała bladą twarz i podkrążone oczy.

- Poruczniku, mój adwokat powiedział, że nie muszę z panią rozmawiać, i radził mi, żebym nic

nie mówiła, chyba że będzie to formalne przesłuchanie w obecności mojego doradcy.

-  Jeśli  chcesz  tak  to  rozegrać,  proszę  bardzo.  Możemy  zaraz  jechać  do  centrali  albo

porozmawiać w zaciszu gabinetu o tym, dlaczego Rudy nie chciał, abyś zajmowała się Donnie Rayem
Miachelem.

- Nie ma o czym mówić - odparła Piper. W jej głosie zabrzmiała niepewność. - Niczego się w

tym pani nie doszuka.

- W takim razie dlaczego po prostu mi tego nie wyjaśnisz?

Nie czekając na zaproszenie, weszła do gabinetu i usiadła w fotelu. Piper przez chwilę zmagała

się ze sobą.

-  Donnie  Ray  podkochiwał  się  we  mnie,  to  wszystko  -  powiedziała  w  końcu.  -  Nie  miało  to

jednak żadnych skutków.

- To po co była ta notatka dla konsultantów?

- Na wszelki wypadek. By uniknąć... kłopotów.

- Często miewacie kłopoty?

- Nie.

Piper  zamknęła  drzwi  gabinetu.  Na  jej  policzkach  wykwitły  rumieńce  zdenerwowania.

Srebrzyste  włosy  miała  dziś  zebrane  w  kok.  Odsłonięta  twarz  sprawiała  wrażenie  jednocześnie
dojrzałej i kruchej.

background image

- W ogóle się nie zdarzają. Pomagamy ludziom połączyć się, znaleźć miłość. Często kończy się

to  małżeństwem.  -  Splotła  dłonie.  Mogę  pani  pokazać  mnóstwo  listów  od  naszych  klientów,  w
których dziękują za pomoc. Od ludzi, którym pomogliśmy się odnaleźć. Najważniejsze jest uczucie,
prawdziwa miłość.

- Czy wierzysz w miłość, Piper? - spytała Eve, nie spuszczając z niej wzroku.

- Oczywiście.

- Co byś zrobiła dla swego ukochanego, by go przy sobie zatrzymać?

- Wszystko.

- Opowiedz mi o Donnie Rayu.

-  Spotkałam  się  z  nim  kilka  razy.  Chciał,  żebym  posłuchała  jak  gra.  -  Westchnęła,  po  czym

usiadła w fotelu. - Takie chłopięce zauroczenie. To nie było tak jak z Hollowayem. Ale Rudy uznał,
zresztą słusznie, że skoro jest naszym klientem, lepiej będzie ograniczyć te spotkania.

- Lubiłaś słuchać, jak Donnie Ray gra?

Nikły uśmiech błysnął w kącikach ust Piper.

-  Mogłabym  polubić,  gdyby  chodziło  tylko  o  to.  Ale  on  wyraźnie  dawał  do  zrozumienia,  że

oczekuje czegoś więcej. Nie chciałam urazić jego uczuć. Nie mogłabym zranić czyjegoś serca.

- A co z twoim sercem? Jakie miejsce zajmuje w nim twój związek z bratem?

Wyprostowała się.

- Nie mogę i nie będę o tym z panią rozmawiać.

- Kto podjął decyzję o sterylizacji?

- Posuwa się pani za daleko.

- Czyżby? Masz dwadzieścia osiem lat. - Spostrzegła, że drżą jej wargi. - Zniszczyłaś szansę na

posiadanie własnych dzieci, ponieważ nie mogłaś ryzykować zajścia w ciążę z własnym bratem. Od
lat  się  leczysz.  Zamknięto  ci  drogę  do  nawiązania  znajomości  z  innym  mężczyzną.  Ukrywacie  wasz
związek,  płaciliście  szantażyście,  by  mieć  pewność,  że  zostanie  on  w  ukryciu,  bo  kazirodztwo  to
ciemny i wstydliwy sekret.

- Pani tego nie rozumie.

-  Doskonale  to  rozumiem.  -  Ale  mnie  do  tego  zmuszono,  pomyślała.  Byłam  dzieckiem,  nie

miałam wyboru. - Wiem, przez co musisz przechodzić - dodała.

background image

- Ja go kocham. Nie ma dla mnie znaczenia, czy to jest złe, wstydliwe, wstrętne. On jest całym

moim życiem.

-  W  takim  razie  dlaczego  się  boisz?  -  spytała  Eve.  -  Boisz  do  tego  stopnia,  że  go  kryjesz,

chociaż  zastanawiasz  się  ,  czy  to  nie  on  jest  mordercą.  Z  miłości?  Pozwalałaś  Hollowayowi
napastować klientki, a to stawia się na równi ze stręczycielką nielegalnych dziwek.

- My tylko staraliśmy się znaleźć mu kobietę o podobnych zainteresowaniach.

- A kiedy wam się nie udało i klientki zaczęły się skarżyć, płaciliście im - dokończyła Eve. -

Czy tego właśnie chciałaś, czy to był pomysł Rudy'ego?

- To jest biznes. Rudy lepiej się zna na interesach niż ja.

- Czy tak właśnie to sobie tłumaczycie? A może nie możecie już z tym żyć? Czy Rudy był z tobą

tego wieczoru, kiedy zamordowano Donniego Raya? Czy możesz spojrzeć mi w oczy i przysiąc, że
był z tobą przez całą noc?

- Rudy nie byłby zdolny do czegoś podobnego.

- Czy jesteś tego pewna na tyle, że zaryzykowałabyś kolejną śmierć? Jeśli nie dziś w nocy, to

jutro.

- Ten, który zabija tych ludzi, jest szalony: zdesperowany, okrutny i szalony. Gdybym uważała,

że  może  to  być  Rudy,  nie  miałabym  po  co  żyć.  Stanowimy  jedność,  więc  to,  co  jest  w  nim  byłoby
również we mnie. Nie mogłabym z tym żyć. - Ukryła twarz w dłoniach. - Dłużej tego nie zniosę. Nie
chcę  z  panią  rozmawiać.  Jeśli  oskarża  pani  Rudy'ego,  tym  samym  oskarża  mnie.  Nic  więcej  nie
powiem.

Eve wstała z fotela.

- Bez względu na to, co ci powiedział Rudy, nie jesteś jego częścią, Piper. Jeśli chcesz się z

tego wyzwolić, znam kogoś, kto może ci pomóc.

Choć czuła, że to i tak nic nie da, wyjęła swoją wizytówkę i zapisała na odwrocie nazwisko

doktor Miry oraz numer kontaktowy. Zostawiła ją na oparciu fotela i wyszła bez słowa.

 

Kiedy  wsiadała  do  samochodu,  szalała  w  niej  burza  uczuć.  Odczekała  chwilę,  aż  dojdzie  do

siebie, po czym zerknęła na zegarek. Do konferencji pozostało niewiele czasu, ale jeszcze zdąży coś
załatwić.

Włączył podręczny wideokom i wywołała Nadine.

- Czego chcesz, Dallas? Nie mam teraz czasu. Za godzinę jest konferencja prasowa.

background image

- Spotkamy się w „Przyziemiu” za piętnaście minut. Przyprowadź ze sobą ekipę.

- Nie mogę...

- Możesz. - Przerwała połączenie i ruszyła w kierunku centrum.

Wybrała  klub  „Przyziemie”  przez  sentyment,  a  częściowo  dlatego,  że  było  tam  o  tej  porze

stosunkowo spokojnie. Właściciel był jej przyjacielem i zadba o to, by jej nie przeszkadzano.

- Co ty tu robisz, biała kobieto? - spytał z uśmiechem Crack. Miał prawie dwa metry wzrostu,

ciemną twarz i łysą, połyskującą niczym lustro czaszkę. Ubrany był w kurtkę z pawich piór, skórzane
spodnie tak opięte, że Eve z troską pomyślała o jego genitaliach, i czerwone długie buty.

-  Mam  tu  umówione  spotkanie  -  odparła  i  rozejrzała  się  po  klubie.  O  tej  porze  nie  było  tu

nikogo,  z  wyjątkiem  sześciu  tancerek,  odbywających  próbę  na  scenie,  i  kilku  podejrzanie
wyglądających klientów.

Pewnie wkrótce do obiegu kilkanaście uncji nielegalnych narkotyków, pomyślała.

- Masz zamiar sprowadzić tu więcej glin? - Spojrzał na dwóch chudych dealerów, którzy zmyli

się do toalety. - Ktoś tu dzisiaj będzie stratny.

- Nie przyszłam na rewizję. Mam spotkanie z prasą. Znajdzie się jakiś pokój, gdzie mogłabym

swobodnie porozmawiać?

- Nadine tu przyjdzie? Nie ma sprawy. Trójka jest wolna. W razie czego będę miał was na oku.

- Dzięki. - W tym momencie do klubu weszła Nadine w towarzystwie kamerzysty.

Dała im znak i nie wdając się w rozmowę z Nadine weszła do środka.

-  Ciekawe  miejsca  wybierasz  na  spotkania,  Dallas.  -  Nadine  zmarszczyła  nos  i  powiodła

wzrokiem po brudnych ścianach i zmiętoszonym łóżku, jedynym sprzęcie w pokoju.

-  Swojego  czasu  też  lubiłaś  tu  bywać,  a  nawet  rozbierać  się  do  rosołu  i  tańczyć  na  scenie  -

zauważyła Eve.

- To była chwila słabości - odparła Nadine z godnością, po czym dodała. - Zamknij się, Mike -

bo kamerzysta parsknął tłumionym śmiechem.

-  Masz  pięć  minut.  -  Eve  usiadła  na  brzegu  łóżka.  -  Możesz  zadawać  mi  pytania  albo  złożę

krótkie  oświadczenie.  Nie  dostaniesz  niczego  więcej  ponad  to,  co  ujawnimy  podczas  konferencji
prasowej, ale dowiesz się o tym dobre dwadzieścia minut wcześniej od innych. Możesz też ujawnić
informacje, o których wcześniej rozmawiałyśmy.

- Dlaczego?

background image

- Bo jesteśmy kumplami - powiedziała cicho Eve.

- Wyjdź na chwilę, Mike. - Nadine zaczekała, aż kamerzysta przestanie gderać, i zamknęła za

nim drzwi. - Nie potrzebuję żadnej łaski.

- Nie robię ci łaski. Dotrzymałaś umowy, nie opublikowałaś tych informacji. Teraz moja kolej.

Mam nadzieję, że przedstawisz to uczciwie. Lubię cię, nawet gdy bywasz irytująca. Więc chcesz ten
wywiad czy nie?

Twarz Nadine rozjaśnił uśmiech.

- Tak, chcę. Lubię cię, Dallas, choć zawsze bywasz irytująca.

- Powiedz mi w skrócie, czego dowiedziałaś się o Rudym i Piper - spytała Eve.

-  Czarująca  para.  Ani  na  chwilę  nie  wychodzą  ze  swoich  ról.  Nie  dali  się  sprowokować.

Świetnie zaprogramowani.

- Kto nimi rządzi?

-  On,  bez  dwóch  zdań.  Na  mój  gust  jest  w  stosunku  do  niej  nadopiekuńczy.  I  skóra  cierpnie,

kiedy się patrzy na ich stroje, nie mówiąc o makijażu. Ale może to cecha bliźniąt.

- Przepytywałaś personel?

- A jakże. Kilku konsultantów. Wszystko tam działa jak w zegarku.

- Jakieś plotki na temat właścicieli?

-  Nie  z  wyjątkiem  pochwał.  Nie  byłam  w  stanie  wyciągnąć  od  niego  jednego  krytycznego

zdania. - Uniosła Brew. - Czy tego właśnie szukasz?

- Szukam mordercy - odparła Eve. - No to zaczynajmy.

- Świetnie. - Nadine zapukała w drzwi, dając znak Mike'owi. - Oświadczenie i kilka pytań.

- Albo jedni, albo drugie.

-  Nie  bądź  taka  upierdliwa.  Zacznijmy  od  oświadczenia.  -  Nadine  spojrzała  na  łóżko,

pomyślała o plamach, jakie mogli zostawić bywalcy tego miejsca i zdecydowała się stać.

 

Godzinę  później  Eve  słuchała,  jak  szef  Policji  i  Bezpieczeństwa  Tibble  wygłasza  prawie

identyczne  oświadczenie  z  tym,  które  przekazała  Nadine.  Jednak  jego  styl  jest  bardziej  efektowny,
pomyślała,  drżąc  z  zimna,  bo  konferencja  odbywała  się  na  schodach  prowadzących  do  Wieży,  w
której mieściły się bura Tibble'a.

background image

Ruch  powietrzny  wstrzymano  na  trzydzieści  minut,  więc  tylko  nieliczne  pojazdy  przelatywały

nad głową.

Eve  była  pewna,  że  on  wie  o  tym,  iż  przekazała  już  oświadczenie.  Mógłby  ją  za  to  zgnoić.

Skoro jednak nie zabronił jej tego, miał jakiś powód.

A Tibble nigdy nie robił niczego niepotrzebnie. Eve szanowała go, tym bardziej że w swoim

oświadczeniu nie wspomniał o żadnych dowodach, które mogłyby przydać się w sądzie.

Kiedy dziennikarze zarzucili go gradem pytań, uniósł w górę ręce.

- Wszystkich informacji udzieli państwu oficer prowadzący śledztwo, porucznik Eve Dallas. -

Odwrócił  się  i  nachylił  do  jej  ucha.  -  Pięć  minut  i  nic  ponad  to,  co  już  dostali.  Następnym  razem
proszę się cieplej ubrać.

Eve mocniej otuliła się kurtką i postąpiła krok na przód.

- Czy macie już jakiś podejrzanych? - pało pierwsze pytanie.

Westchnęła w duchu. Nienawidziła tych rozmów z mediami.

- Mamy na oku kilka osób.

- Czy ofiary zostały zgwałcone?

- Są to morderstwa na tle seksualnym.

- Czy istnieje między nimi jakiś związek? Czy ofiary się znały?

-  Nie  jestem  upoważniona  do  udzielania  informacji  na  ten  temat.  -  Uniosła  rękę,  by  uciszyć

protesty. - Mogę tylko dodać, że według nas, te sprawy mają ze sobą jakiś związek. Jak już państwo
słyszeli, wszystko wskazuje na to, że sprawcą morderstw jest jedna osoba.

- Święty Mikołaj przyjechał do miasta - zawołał jakiś dowcipniś, wywołując salwę śmiechu.

Poczuła, że wzbiera w niej potężna fala gniewu i zapomniała na chwilę o zgrabiałych z zimna

dłoniach.

-  Łatwo  wam  się  śmiać,  bo  nie  widzieliście,  co  on  po  sobie  zostawił,  bo  nie  musieliście

powiadamiać matek i przyjaciół, że bliskie im osoby nie żyją.

Zapadła taka cisza, że słychać było szum śmigła przelatującego helikoptera.

- Osoba odpowiedzialna za te zbrodnie tylko czeka, byście zaczęli o niej mówić. Spełnijcie jej

marzenie. Sprowadźcie śmierć tych czworga ludzi do mało znaczącego epizodu, a z mordercy zróbcie
gwiazdkę. Ale my w centrali wiemy, że on jest groteskowy, i to bardziej niż wy. Nie mam nic więcej
do powiedzenia.

background image

Odwróciła się, ignorując okrzyki protestu i wpadła na Tibble'a.

- Proszę na chwilę do środka, poruczniku.

Wziął ją pod rękę i omijając straże, wprowadził przez wzmocnione drzwi.

-  Dobra  robota  -  rzucił  zwięźle.  -  teraz,  kiedy  mamy  za  sobą  ten  irytujący  spektakl,  muszę

zabawić się w politykę z burmistrzem. Proszę wracać do pracy, Dallas, i dorwać mi tego sukinsyna.

- Tak jest.

- I na litość boską niech pani włoży jakieś rękawiczki - dodał odchodząc.

Eve  wsunęła  jedną  rękę  do  kieszeni,  a  drugą  wyjęła  nadajnik.  Spróbowała  się  najpierw

połączyć z Mirą, ale powiedziano jej, że pani doktor jest w trakcie przeprowadzania testów. Wobec
tego wywołała Peabody.

- Macie coś na temat tego naszyjnika?

-  Tak.  Zrobiono  go  w  salonie  jubilerskim  „Wisiorki  i  Paciorki”  na  Piątej  na  specjalne

zamówienie.  Sprawdzają  teraz  rachunki,  ale  sprzedawczyni  powiedziała,  że  przypomina  sobie
klienta, który osobiście przyszedł go odebrać. Mają też kamery bezpieczeństwa.

- Spotkamy się na miejscu.

- Poruczniku.

Odwróciła się i ujrzała przed sobą wymizerowaną twarz Jerry'ego Vandorena.

- Jerry, co ty tutaj robisz?

-  Dowiedziałem  się  o  konferencji  prasowej.  Chciałem...  -  Uniósł  ręce,  po  czym  pozwolił  im

opaść. - Chciałem posłuchać, co pani powie. Chciałbym pani podziękować.

Urwał i rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem.

- Jerry. - Wzięła go za rękę i odprowadziła na bok, zanim dziennikarze zdążyli wywąchać nową

sensację i rzucić się na niego. - Powinieneś wrócić do domu.

-  Nie  mogę  spać.  Nie  mogę  jeść.  Co  noc  o  niej  śnię.  Kiedy  ją  widzę,  to  tak,  jakby  żyła.  -

Westchnął głęboko. - A potem budzę się i jej nie ma. Wszyscy mówią, że powinienem leczyć się z
tego smutku. Ja nie chcę się z tego wyleczyć, nie chcę przestać czuć do niej tego, co czuję.

To nie była jej działka, nie mogła się jednak odwrócić od tego krwawiącego serca.

- Ona nie chciałaby, żebyś cierpiał, Jerry. Zbyt mocno cię kochała.

background image

- Ale jeśli przestanę cierpieć, ona odejdzie. - Zacisnął powieki, po czym znowu je otworzył. -

Chciałem  tylko  powiedzieć,  że  doceniam  to,  co  pani  tam  mówiła:  że  nie  pozwoli  z  tego  żartować.
Wie, że pani go powstrzyma. - W jego oczach pojawiło się błaganie. - Powstrzyma go pani, prawda?

- Tak. Ma taki zamiar. Chodź. - Poprowadziła go do bocznego wyjścia. - Znajdziemy taksówkę.

Mówiłeś, że gdzie mieszka twoja matka?

- Moja matka?

- Tak. Pojedź do matki, Jerry. Spędź z nią trochę czasu.

Zmrużył oczy pod wpływem słońca, kiedy wyszli na zewnątrz.

- Niedługo Boże Narodzenie.

- Tak. - Dała znak mundurowemu, który stał oparty o wóz policyjny. Lepsze to niż taksówka,

pomyślała. - Spędź te święta z rodziną, Jerry. Marianna na pewno by tego chciała.

 

Musiała wyrzucić z myśli Jerry'ego Vandorena i jego smutek i skupić się na następnej sprawie.

Po  przedarciu  się  przez  wzmożony  ruch  uliczny,  zatrzymała  samochód  w  niedozwolonym  miejscu
przed sklepem jubilerskim, włączyła służbowe światło sygnalizacyjne i ruszyła chodnikiem, torując
sobie drogę wśród tłumu przechodniów.

Był  to  jeden  ze  sklepów,  do  którego,  jak  przypuszczała,  mógł  zaglądać  Roarke,  by  wybrać

jedną z owych przyciągających wzrok błyskotek i zostawić tu kilkaset tysięcy.

Salon  zaprojektowany  w  odcieniu  różu  i  złota  przypominał  wnętrze  muszli.  Z  głośników

płynęła cicha muzyka, przywodząca na myśli kościół. Zdobiące wnętrze kwiaty były świeże, podłogę
przykrywał gruby dywan, a drzwi strzegł uzbrojony strażnik.

Pogardliwym spojrzeniem zmierzył jej kurtkę i zniszczone buty, więc pokazała mu odznakę i z

satysfakcją obserwowała, jak z jego twarzy znika szyderczy uśmiech.

Minęła go, stąpając po jasnoróżowym dywanie, i rozejrzała się po sklepie. W miękkim fotelu

siedziała  kobieta  ubrana  w  futro  z  notek,  pochłonięta  wybieraniem  brylantowych  czy  rubinowych
kolii.  Wysoki  mężczyzna  o  przyprószonych  siwizną  włosach,  z  przewieszonym  przez  ramię  paltem,
oglądał  złote  zegarki.  Prócz  nich  było  jeszcze  dwóch  strażników  i  chichocząca  blondynka  w
towarzystwie  przysadzistego  mężczyzny,  który  mógłby  być  jej  dziadkiem,  i  który  najwyraźniej  miał
więcej pieniędzy niż rozumu.

Bystry  wzrok  Eve  zauważył  też  kamery  bezpieczeństwa  ukryte  w  ozdobnym  gzymsie  pod

sufitem z kasetonami. Z prawej strony biegły w górę spiralnie kręcone schody. Jeśli dama poczuła się
zmęczona oglądaniem ton złota i kamieni, mogła skorzystać z błyszczącej windy.

Podeszła  do  oszklonej  lady,  pod  którą  wyłożono  bransolety  zdobione  drogimi  kamieniami  i

background image

zlustrowała  sprzedawcę.  Nie  okazał  przestrachu  na  jej  widok.  Sprawiał  wrażenie  równie
wymuskanego, jak leżąca przed nim biżuteria, lecz usta miał zaciśnięte i wyraz znudzenia w oczach.

- Czym mogę pani służyć? - spytał tonem, w którym brzmiał sarkazm.

- Chciałabym się widzieć z kierownikiem.

Pociągnął nosem i pochylił głowę tak, że w jego blond włosach odbiło się światło.

- Czy ma pani jakiś problem?

- To zależy od tego, jak szybko sprowadzi pan kierownika.

Skrzywił się, jakby poczuł w ustach nieprzyjemny smak.

- Jedną chwileczkę. Tylko proszę nie dotykać lady. Przed chwilą została wytarta.

Mały gnojek, pomyślała i zanim wrócił w towarzystwie szczupłej atrakcyjnej brunetki, zdążyła

zostawić pół tuzina śladów na błyszczącym szkle.

- Dzień dobry. Nazywam się Kates. Jestem tu kierowniczką. Czym mogę służyć?

-  Porucznik  Dallas  z  policji  kryminalnej.  -  Uśmiech  kobiety  był  znacznie  milszy  od  uśmiechu

sprzedawcy,  więc  Eve  pokazała  jej  odznakę,  osłaniając  ją  przed  wzrokiem  klientów.  -  Moja
asystentka kontaktowała się z wami w sprawie naszyjnika.

- A tak, przypominam sobie. Czy moglibyśmy porozmawiać w moim biurze.?

-  Oczywiście.  -  Eve  zerknęła  w  stronę  drzwi  i  zobaczyła  wchodzących  Peabody  i  McNaba.

Dała im znak, by poszli za nią.

-  Dokładnie  pamiętam  ten  naszyjnik  -  powiedziała  pani  Kates,  wprowadzając  ich  do  małego,

przytulnego pokoju. Wskazała ręką dwa krzesła z wysokimi oparciami i usiadła za biurkiem. - Mój
mąż  go  zrobił.  Niestety,  nie  mogłam  się  z  nim  skontaktować,  myślę  jednak,  że  jestem  w  stanie
udzielić państwu wszystkich niezbędnych informacji.

- Czy ma pani dokumentację tego naszyjnika?

-  Tak.  Sprawdziłam  w  komputerze  i  nagrałam  wszystko  na  dyskietkę.  -  Otworzyła  leżącą  na

biurku kopertę, sprawdziła jej zawartość, po czym przekazała ją Eve. - Naszyjnik został wykonany z
czternastokaratowego  złota,  w  kształcie  krótkiego  łańcuszka  z  czterema  stylizowanymi  ptakami.
Misterna robota. Nie wyglądał pięknie na szyi Hollowaya, pomyślała Eve.

-  Mikołaj  Claus  -  mruknęła,  odczytując  nazwisko  klienta.  Pewnie  uznał  to  za  dobry  żart,

pomyślała. - czy sprawdziła pani jego tożsamość?

-  To  nie  było  konieczne.  Płacił  gotówką,  dwadzieścia  procent  z  góry,  reszta  po  wykonaniu.  -

background image

Splotła  dłonie.  -  Poznaję  panią,  poruczniku.  Czy  dobrze  się  domyślam,  że  ten  łańcuszek  ma  coś
wspólnego z prowadzonym przez panią śledztwem?

- Dobrze się pani domyśla. Czy ten Claus przychodził osobiście?

- Tak. Chyba trzy razy. - Uniosła dłonie do ust, po czym je opuściła. - Sama z nim rozmawiała.

Średniego wzrostu, może więcej niż średniego. Szczupły, ale nie chudy. O ładnej prezencji - dodała
po  namyśle.  -  Ciemne,  dość  długie  włosy,  przyprószone  siwizną.  Bardzo  elegancki,  uprzejmy
mężczyzna. Dokładnie wiedział czego chce.

- Proszę mi opisać jego głos.

- Jego głos? - Zamrugała oczami. - Powiedziałabym wystudiowany, z lekkim akcentem, chyba

europejskim, cichu. Na pewno bym go rozpoznała. Pamiętam, że rozmawiałam z nim przez wideokom
i natychmiast poznałam, kto mówi.

- Telefonował?

- Raz czy dwa razy, by dowiedzieć się, jak postępuje praca.

- Potrzebne mi będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa i połączenia z wideokomu.

- Zaraz je przygotuję. - Podniosła się z miejsca. - To może trochę potrwać.

- McNab, pomóż w tym pani Kates.

- Tak jest.

- On musiał wiedzieć, że tu przyjdziemy - powiedziała Eve do Peabody, kiedy zostały same. -

Zostawił na miejscu zbrodni naszyjnik, który sam zamówił. Wiedział, że go sprawdzimy.

- Może nie przypuszczał, że stanie się to tak szybko albo że pani Kates będzie miała taką dobrą

pamięć.

- Nie - odparła Eve, wstając z krzesła. - On o tym wiedział. Tego właśnie od nas oczekiwał.

To  kolejne  przedstawienie.  Zagrał  swoją  rolę  i  będzie  równie  trudny  do  rozpoznania  jak  w
przebraniu  Mikołaja.  -  Przespacerowała  się  po  pokoju  tam  i  z  powrotem.  -  Inne  rekwizyty,  inny
kostium,  inna  scena,  ale  to  nadal  jest  przedstawienie.  Dobrze  się  maskuje,  ale  nie  jest  taki  sprytny,
jak mu się wydaje. Przyskrzynimy go dzięki próbie głosowej.

ROZDZIAŁ 16

Jezu,  Dallas.  -  Feeney  wstrząsnął  ramieniem,  nad  którym  się  pochylała.  -  Przestań  mi  dyszeć

nad uchem.

- Przepraszam - Odsunęła się zaledwie o cal. - Jak długo potrwa wprowadzenie do programu

background image

tej próbki głosu?

- Dwa razy dłużej, jeśli będziesz mi sterczeć nad głową.

-  Dobra,  dobra.  -  Odsunęła  się  i  podeszła  do  okna.  -  Pada  deszcz  ze  śniegiem  -  powiedziała

bardziej do siebie niż do niego. - Znowu będą korki na ulicach.

- O tej porze roku zawsze są korki. Przez tych cholernych turystów. Wczoraj usiłowałem zrobić

jakieś zakupy świąteczne. Żonie zachciało się swetra. Ludzie rozdrapują wszystko jak wilki ofiary.
Nie wrócę tam.

- Lepiej robić zakupy przez komputer.

- Tak, tylko spróbuj dostać połączenie. Wszyscy naraz chcą składać zamówienia. Nie będę się

uganiał za tuzinem prezentów. Zaszyję się w norze do wiosny.

- Tuzinem prezentów? - Odwróciła się od okna z wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Zamierzasz

kupić żonie więcej niż jeden prezent?

-  Boże,  Dallas,  ty  jesteś  kompletnie  zielona  w  sprawach  małżeństwa  -  prychnął,  przebierając

palcami po klawiaturze komputera. - Jeden prezent nie wystarczy. Liczy się ilość, kobieto.

- No to wspaniale. Jestem załatwiona.

- Masz jeszcze kilka dni. No, gotowe.

Natychmiast zapomniała o świątecznych zakupach.

- Puszczaj.

- Właśnie to robię. Oto nasz gość.

Czy zastałem pana lub panią Kates?

- Wykasowałem inne głosy. Stąd te przerwy - wyjaśnił Feeney.

Dzień  dobry,  pani  Kates.  Mówi  Mikołaj  Claus.  Chciałem  zapytać,  jak  przebiega  praca  nad

moim naszyjnikiem.

- Mogę puścić resztę, ale ta próbka wystarczy do porównania.

-  Nieznaczny  akcent  -  mruknęła  Eve.  -  Niewiele  można  z  niego  wywnioskować.  Bardzo

sprytne. Masz próbkę głosu Rudy'ego?

- Tak. To fragment przesłuchania.

Radzimy  naszym  klientom,  by  spotykali  się  w  miejscach  publicznych.  Każdy,  kto  godzi  się

background image

spotkać na gruncie prywatnym, robi to na własną odpowiedzialność.

- Mamy już próbki głosów. To cudeńko wszystko wychwyci: wysokość tonu, modulację, rytm,

tonację. Nieważne jak zmienisz głos. To jest równie pewne jak linie papilarne i DNA. Nie możesz go
oszukać. Komputer, przejdź do punktu A i dołącz wzorzec na ekranie i do pliku audio.

Przetwarzanie.

Eve słuchała rozmowy i obserwowała skaczące po ekranie kolorowe linie.

- Podziel ekran - poleciła. - Wyświetl drugą próbkę pod spodem.

- Komputer stop - rozkazał Feeney. - Mamy mały problem.

- Co się stało?

- Połącz próbki głosów - polecił i westchnął, kiedy punkty i linie pozostały niezmienne. - One

się nie pokrywają, Dallas. Nawet nie są podobne. Mamy do czynienia z dwoma różnymi głosami.

-  Cholera.  -  Wsunęła  palce  we  włosy.  -  Zaraz,  niech  pomyślę.  A  może  on  podłączył  do

wideokomu urządzenie zniekształcające?

-  Mógł  trochę  namieszać,  ale  i  tak  znalazłby  punkty  wspólne.  Jedyne,  co  mogę  zrobić,  to

przejrzeć  tę  próbkę  głosu  pod  kątem  elektronicznych  zniekształceń  i  wyeliminować  je.  Jednak  już
teraz widać, że mamy do czynienia z dwoma facetami.

Westchnął i spojrzał na nią z ponurym wzrokiem.

- Przykro mi Dallas. Wracamy do punktu wyjścia.

- Tak. - Przetarła oczy. - Tak czy owak zrób analizę, dobra? A jak tam analiza części ciała z

kamer bezpieczeństwa?

- Posuwa się wolno na przód. Mogę porównać ucho i oko Rudy'ego.

- Nie zawadzi. Skontaktuję się z Mirą. Mam już gotowy profil.

Postanowiła wpaść do biura Miry, żeby oszczędzić sobie czasu. Nie zastała pani doktor, lecz

dowiedziała się, że wstępny raport został już przekazany na jej wideokom. Wróciła więc do swojego
pokoju, rozmyślając po drodze o próbkach głosów.

Ten facet jest sprytny. Może nawet zna się na analizie głosowej. Mógł znaleźć sposób, by nic

nam z niej nie wyszło. A gdyby to nie on rozmawiał z jubilerem tylko ktoś podstawiony? Nie można
tego wykluczyć.

Dochodząc  do  biura,  usłyszała  czyjś  śmiech.  Kiedy  weszła  do  środka,  zastała  Peabody

gawędzącą z Charlesem Monroe.

background image

- Peabody.

Asystentka natychmiast poderwała się na baczność.

- Charles... to znaczy pan Monroe ma... chciał...

- Opanuj swoje hormony, posterunkowa Peabody. Witaj Charles.

-  Witaj,  Dallas  -  powiedział,  wstając  z  fotela.  -  Twoja  urocza  asystentka  dotrzymywała  mi

towarzystwa, kiedy na ciebie czekałem.

- Domyślam się. O co chodzi?

- Może to nie ma znaczenia, ale... - Wzruszył ramionami. - Przed kilkoma godzinami odezwała

się do mnie jedna z kobiet z mojej listy partnerek. Okazało się, że planowała na weekend wycieczka
nie doszła do skutku. Pomyślała więc o spotkaniu ze mną.

- To fascynujące, Charles - rzuciła niecierpliwie Eve, chcąc jak najszybciej zająć się raportem.

- Ale nie czuję się upoważniona do dawania ci rad w sprawach twojego życia towarzyskiego.

- Sam sobie z tym poradzę. - na dowód tego puścił oko do Peabody, która spłonęła rumieńcem.

- Kiedy zastanawiałem się, czy przystać na jej propozycję, zabawiałem ją pogawędką.

- Do rzeczy, Charles.

Pochylił się ku niej.

-  Wszystko  w  swoim  czasie,  cukiereczku.  -  Żadne  z  nich  nie  zwróciło  na  pełne  zaskoczenia

prychnięcie  Peabody.  -  Zaczęła  mi  się  zwierzać.  Pokłóciła  się  z  facetem,  z  którym  się  spotykała,  i
wylała mi wszystkie żale. Przyłapała go z jakąś rudą cizią. Potem opowiedziała mi, co wymyślił, by
ją udobruchać. Wczoraj wieczorem przysłał do niej świętego Mikołaja z prezentem.

Eve wyprostowała się wolno.

- Mów dalej.

- Tak myślałem - stwierdził z satysfakcją. - Około dziesiątek usłyszała dzwonek u drzwi i kiedy

wyjrzała przez wizjer, zobaczyła świętego Mikołaja z wielkim srebrnym pudłem. - Pokręciła głową.
-  Przyznam  ci  się,  że  w  tym  momencie  serce  mi  zamarło.  Tymczasem  ona  paplała  o  tym,  że
postanowiła  nie  dać  draniowi  satysfakcji  i  nie  otworzyła  drzwi.  Nie  chciała  przyjąć  od  niego
prezentu.

- Nie wpuściła go - mruknęła Eve.

- Dlatego żyje i mogła odbyć ze mną tę rozmowę.

background image

- Może przypadkiem wiesz, czym się zajmuje?

- Jest tancerką w balecie.

- No to, toby pasowało - mruknęła Eve. - Potrzebne mi jej nazwisko i adres. Peabody?

- Tak jest.

- Cheryl Zapatta. West dwadzieścia osiem. Nic więcej nie wiem.

- Znajdziemy ją.

-  Nie  wiem,  czy  dobrze  zrobiłem,  ale  powiedziałem  jej  o  wszystkim.  Słyszałem  twoją

rozmowę  z  Nadine  Furst,  uznałem  więc,  że  należy  to  zrobić.  Powiedziałem,  żeby  włączyła  ekran,  i
poinformowałem ją o wszystkim. - Westchnął. - Wpadła w panikę. Oświadczyła, że wyjeżdża, więc
możecie jej nie zastać.

-  Jeśli  zwiała,  postaramy  się  o  pozwolenie  na  wejście  i  przeszukanie  mieszkania.  Dobrze

zrobiłeś,  Charles  -  powiedziała  po  chwili  zastanowienia  Eve.  -  Gdybyś  jej  nie  uprzedził,  mogłaby
otworzyć drzwi następnym razem. Dzięki, że przyszedłeś z tym do mnie.

- Zawsze do usług, cukiereczku. - Wstał. - Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?

- Włączaj ekran - poradziła Eve.

- Tak. Czy pokazałaby mi pani, którędy się stąd wychodzi? - Posłał Peabody zabójczy uśmiech.

- jestem trochę skołowany.

- Oczywiście. Pani porucznik?

- Idź. - Eve odprawiła ich ruchem ręki i zajęła się raportem Miry. Tak była pochłonięta lekturą,

że  nie  zauważyła,  iż  odprowadzenie  Charlesa  do  windy  lub  ruchomej  platformy  zajęło  Peabody
dwadzieścia minut.

-  Mira  wyeliminowała  tego  sukinsyna  -  powiedziała  do  swej  asystentki,  odchylając  się  na

oparcie krzesła i przecierając twarz. - Nie mam nic, żeby go zatrzymać.

- Rudy'ego?

- Jego opis charakterologiczny nie odpowiada profilowi. Zdolność do fizycznej przemocy jest

bardzo niska. Jest przebiegły, inteligentny, uparty, zaborczy i ma pewne zahamowania seksualne, ale
według pani doktor nie jest człowiekiem, o którego nam chodzi. Niech to szlag. Jego adwokat dostał
kopię tęgo raportu, więc nie będę mogła go tknąć.

- Czy nadal uważa go pani za podejrzanego?

-  Już  sama  nie  wiem,  co  ja  uważam.  -  Starała  się  trzymać  nerwy  na  wodzy.  -  Zaczynamy

background image

wszystko od początku. Od pierwszej ofiary.

 

Wróciła do domu o ósmej czterdzieści pięć i od razu wpadła w zły humor. W hallu natknęła się

na Summerseta, który zmierzył ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem i poinformował, że ma dokładnie
piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku przed przybyciem pierwszych gości.

Wbiegła  do  sypialni  i  z  niezadowoleniem  stwierdziła,  że  Roarke  wziął  już  prysznic  i  ubiera

się.

- Zdążę! - zawołała i wpadła do łazienki.

- To przyjęcie, nie test na wytrzymałość, kochanie. - Poszedł za nią, głównie dla przyjemności

patrzenia, jak się rozbiera. - Nie spiesz się.

- Tak, żebym się spóźniła i dała okazję temu sztywniakowi do kolejnych zarzutów. Natrysk na

pełną moc.

-  Nie  musisz  starać  się  przypodobać  Summersetowi.  -  Oparł  się  o  ścianę  i  obserwował  Eve.

Myła się tak, jak wykonywała każdą czynność: szybko i dokładnie, bez zbędnych ruchów. - Zresztą
ludzie zazwyczaj spóźniają się na takie przyjęcia.

-  Jestem  w  impasie.  -  Syknęła,  kiedy  szampon  wpadł  jej  do  oczu.  -  Straciłam  głównego

podejrzanego  i  zaczynam  od  początku.  -  Wyskoczyła  spod  natrysku,  postąpiła  krok  w  stronę  kabiny
suszącej  i  zatrzymała  się.  -  Cholera,  kiedy  mam  wetrzeć  tę  papkę  we  włosy:  po  umyciu  czy  po
wysuszeniu?

Domyślając  się  o  jaką  papkę  jej  chodzi,  wziął  z  pułki  tubkę  z  odżywką  i  wcisnął  trochę  na

dłoń.

- Pomogę ci.

Kiedy poczuła jego palce we włosach, miała ochotę zamruczeć jak kotka, lecz tylko spojrzała

na niego spod zmrużonych powiek.

- Rozpraszasz mnie. Teraz nie mam dla ciebie czasu.

- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Ubawiony, wziął następną tubę i wycisnął na dłonie sporą

porcję  balsamu.  -  Tylko  pomagam  -  wyjaśnił,  smarując  jej  ramiona  i  piersi.  -  Bo  wyglądasz  na
zmęczoną.

- Słuchaj... - zaczęła. Lecz zamknęła oczy i westchnęła, kiedy jego dłonie przesunęły się wzdłuż

talii i na pośladki. - Chyba coś pominąłeś.

- Gapa ze mnie. - Pochylił głowę, dotknął wargami szyi i uszczypnął lekko. - Masz ochotę się

spóźnić?

background image

-  Tak,  ale  nie  zamierzam  tego  robić.  -  Wysunęła  się  z  jego  objęć  i  wskoczyła  do  suszarki.  -

Pamiętaj jednak, na czym stanąłeś.

- Szkoda, że nie wróciłaś dwadzieścia minut wcześniej. - Uznał, że dalsze patrzenie na nią nie

uspokoi tętniącej mu w żyłach krwi, i wrócił do sypialni.

-  Muszę  wypacykować  sobie  twarz.  -  Wyskoczyła  z  suszarki  i  podbiegła  do  lustra,  nie

zwracając sobie głowy szlafrokiem. - Co ja mam na siebie włożyć?

- To.

Przerwała malowanie rzęs i rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Czy ja wybieram ci ubrania?

- Eve, proszę.

Roześmiała się.

- Dobra, daję zły przykład, ale nie mam czasu na wybieranie.

Przygładziła  włosy  palcami  i  poszła  do  sypialni,  gdzie  Roarke  trzymał  w  ręku  coś,  co,  jak

przypuszczała, niektórzy nazwaliby suknią.

- Nie ma mowy. Nie włożę tego.

-  Mavis  przyniosła  ją  wtedy  wieczorem.  Leonardo  zaprojektował  ją  dla  ciebie.  Będzie  ci  w

niej do twarzy.

Suknia  składała  się  z  szerokich  kawałków  srebrzystego  materiału,  które  przytrzymywały  na

bokach cienkie, błyszczące paski. Łączyły materiał na ramionach, przy dekolcie z przodu i głębokim
wcięciu z tyłu.

- Czemu nie miałabym pójść tak jak stoję?

- Przymierz ją.

- A co mam włożyć pod spód?

Wypchnął językiem policzek.

- Masz już, co trzeba.

- Jezu Chryste!

Weszła  niezdarnie  w  środek  sukienki  i  podciągnęła  ją  w  górę.  Materiał  był  miękki,  lejący  i

przylegał  do  ciała  niczym  kochanek.  Uwodzicielskie  boczne  rozcięcia  odsłoniły  gładką  skórę  i

background image

wszystkie krągłości.

-  Kochana  Eve.  -  Wziął  ją  za  rękę,  odwrócił  dłoń  i  musnął  pieszczotliwie  wargami,  czym

zawsze wprawiał jej nogi w drżenie. - Czasami zapierasz dech w piersiach. Masz, włóż to.

Wyjął z szuflady parę brylantowych kolczyków.

- Czy to more?

Uśmiechnął się.

- Od miesięcy. Nie dostaniesz żadnych prezentów do Gwiazdki.

Umocowała je i z filozoficznym spokojem zaczekała, aż wybierze buty.

- Nie mam gdzie schować nadajnika.

- Proszę.

Podał jej śmiesznie małą, pasującą do butów, torebkę.

- Coś jeszcze?

-  Jesteś  doskonała.  -  Uśmiechnął  się,  kiedy  brzęczyk  zasygnalizował  przybycie  pierwszych

gości. - I szybka. Zejdźmy na dół, bym mógł pochwalić się moją żoną.

- Nie jestem pudlem - mruknęła, na co wybuchnął śmiechem.

 

W  ciągu  godziny  cały  dom  zapełnił  się  gośćmi,  muzyką  i  światłami.  Rozglądając  się  po  sali

balowej,  Eve  mogła  być  jedynie  wdzięczna  Roarke'owi,  że  nie  kazał  jej  uczestniczyć  w
przygotowaniach.

Wielkie  stoły  uginały  się  pod  srebrnymi  półmiskami  ze  słodką  szynką  z  Wirginii,  kaczką  w

galarecie  z  Francji,  krwistą  wołowiną  z  Montany,  homarami,  łososiem,  ostrygami  hodowanymi  na
Silasie  i  mnóstwem  świeżych  owoców  zerwanych  zaledwie  dziś  rano  i  ułożonych  w  wymyślne
figury.  Wokół  tortu  w  kształcie  drzewa  ozdobionego  cukierkami  z  marcepanu  ustawiono
najrozmaitsze desery, które skusiłyby najtwardszego więźnia odbywającego strajk głodowy.

Po raz kolejny Roarke potrafił zadziwić ją swoją pomysłowością.

W  drugim  końcu  sali  stała  olbrzymich  rozmiarów  choinka  udekorowana  tysiącem  białych

światełek i srebrnych gwiazdek.

Za  sięgającymi  od  sufitu  do  podłogi  oknami  zamiast  ohydnego  śniegu  z  deszczem  można  było

zobaczyć  hologram  przedstawiający  sielski  zimowy  krajobraz  z  zamarzniętym  stawem,  gdzie  na

background image

srebrnej  tafli  ślizgały  się  pary  łyżwiarzy,  i  łagodnym  zboczem,  po  którym  zjeżdżały  dzieci  na
czerwonych nartach.

Tylko Roarke mógł pomyśleć o takich szczegółach.

- Hej, kotku, sama w takim pałacu?

Uniosła  brew,  czując  na  pośladku  czyjąś  dłoń.  Odwróciła  się  wolno  i  ujrzała  przed  sobą

McNaba.

- Chryste, pani porucznik!

- Trzymasz rękę na moim tyłku, McNab. Chyba nie jest to odpowiednie miejsce.

Cofnął dłoń jak oparzony.

-  Boże.  Przepraszam.  Nie  poznałem  pani.  Myślałem...  -  Zacisnął  rękę,  mając  wielką  ochotę

schować  ją  do  kieszeni.  -  Nie  wiedziałem,  że  to  pani.  Myślałem...  Wygląda  pani...  -  Urwał,  nie
potrafiąc znaleźć słów.

- Detektyw McNab usiłuje powiedzieć ci komplement, Eve - powiedział Roarke, stając nagle

przed nimi i mierząc twardym spojrzeniem przerażonego McNaba. - Prawda, Ianie?

- Tak. Ja...

-  Myślę  też,  że  gdyby  świadomie  pieścił  twój  tyłek,  musiałbym  go  zabić.  Na  miejscu.  -

Trzepnął palcami w szykowny czerwony krawat McNaba. - W jednej chwili.

- Sama bym sobie z tym poradziła - odparła oschle Eve. - Zdaje się, że detektyw McNab ma

ochotę na drinka.

- Tak jest, pani porucznik.

- Roarke, czy mógłbyś się nim zająć? Właśnie przyszła Mira. Chciałabym zamienić z nią parę

słów.

- Z przyjemnością. - Roarke objął McNaba ramieniem i ścisnął go trochę mocniej, niż należało.

Przejście na drugi koniec sali zajęło Eve więcej czasu, niż się spodziewała. Zdumiało ją, jak

wiele  osób  ma  ochotę  na  pogawędkę,  i  to  o  niczym  konkretnym.  W  pewnym  momencie  dostrzegła
Peabody, ubraną w szerokie wieczorowe spodnie w jasnozłotym kolorze i elegancką kamizelkę. Ku
zaskoczeniu Eve jej asystentka wspierała się na ramieniu Charlesa Monroe.

Eve uznała, że Mira może poczekać.

- Peabody.

background image

- Dallas. Wspaniała sala.

- W istocie. - Eve utkwiła spojrzenie w Charlesie Monroe.

- Cudowny dom, poruczniku.

- Nie przypominam sobie, żebyś był na liście gości.

Peabody spłonęła rumieńcem i zesztywniała.

- W zaproszeniu napisano, że mogę przyprowadzić ze sobą partnera.

- Czy rzeczywiście chodzi tu o spotkanie na gruncie towarzyskim?

- Tak - odparł cicho Charles, a w jego oczach błysnęła uraza. - Delia wie, kim jestem.

- Dostanie rabat jako gliniarz?

- Dallas. - Wstrząśnięta Peabody postąpiła krok naprzód.

-  Wszystko  w  porządku.  -  Charles  poklepał  ją  po  plecach.  -  Jestem  tu  prywatnie,  Dallas,  i

miałem  nadzieję  spędzić  miły  wieczór  w  towarzystwie  atrakcyjnej  kobiety.  Jeśli  życzysz  sobie,
żebym wyszedł, już mnie nie ma, to twój dom i twoje przyjęcie.

- Ona jest jeszcze dużą dziewczynką.

- Oczywiście - mruknęła Peabody. - Zaczekaj chwilę, Charles - dodała, po czym chwyciła Eve

za ramię i odciągnęła ją na bok.

- Hej!

-  Żadne  hej.  -  W  głosie  Peabody  brzmiała  furia.  -  Nie  muszę  spowiadać  się  przed  panią  z

mojego prywatnego czasu czy znajomości i nie ma pani prawa stawiać mnie w niezręcznej sytuacji.

- Chwileczkę...

-  Jeszcze  nie  skończyłam.  -  Nieco  później  Peabody  przypomniała  sobie  wyraz  twarzy  Eve,

teraz jednak była zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że jej szefował jest zaszokowana. - To, co robię
poza  służbą,  to  moja  sprawa.  Jeśli  zechcę,  mogę  tańczyć  na  stole  albo  wynająć  sześć  męskich
dziwek, żeby co niedziela pieprzyły mnie do upadłego. A jeśli mam ochotę umówić się na randkę z
interesującym, atrakcyjnym mężczyzną, który z jakichś powodów chce dotrzymać mi towarzystwa, to
też nikomu nic do tego.

- Ja tylko...

-  Jeszcze  nie  skończyłam  -  powiedziała  przez  zaciśnięte  zęby  Peabody.  -  W  pracy  pani

rozkazuje.  Ale  na  tym  koniec.  Jeśli  nie  chce  mnie  pani  tu  widzieć  w  towarzystwie  Charlesa,

background image

wyjdziemy.

Peabody odwróciła się na pięcie, lecz Eve złapała ją za rękę.

-  Nie  chcę,  żebyście  wychodzili  -  powiedziała  cichym,  spokojnym  i  lodowatym  tonem.  -

Przepraszam, że ośmieliłam się wtrącać w twoje prywatne życie. Mam nadzieję, że to nie zepsuje ci
wieczoru. A teraz wybacz.

Odeszła,  czując  się  do  żywego  zraniona.  Kiedy  odnalazła  wreszcie  Mirę,  wciąż  czuła

gwałtowny skurcz w żołądka.

- Nie chcę ci przeszkadzać w przyjęciu, ale prosiłabym o kilka minut rozmowy na osobności..

-  Oczywiście.  Co  się  stało?  -  spytała  zaniepokojona  pociemniałym  wzrokiem  i  pobladłymi

policzkami Eve.

- Chcę porozmawiać na osobności - powtórzyła Eve, nakazując sobie spokój. - Możemy pójść

do biblioteki.

- Och! - Mira klasnęła w dłonie z zachwytu, kiedy znalazły się w środku. - Cóż za wspaniałe

pomieszczenie. A jakie w nim skarby. Tak mało osób potrafi docenić dziś książkę, jej zapach i dotyk.
To  prawdziwa  przyjemność  móc  zwinąć  się  w  fotelu  z  książką  w  ręku,  zamiast  patrzeć  w  chłodny
bezosobowy ekran monitora.

-  To  królestwo  Roarke'a  -  powiedziała  Eve  i  zamknęła  za  sobą  drzwi.  -  Chodzi  o

charakterystykę Rydy'ego. Mam zastrzeżenia do niektórych twoich wniosków.

- Spodziewałam się tego. - Mira obeszła pokój, po czym usiadła w miękkim skórzanym fotelu i

wygładziła fałdy jasnoróżowej koktajlowej sukni. - On nie jest mordercą, którego szukasz, Eve, ani
potworem, za jakiego go uważasz.

- Moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy.

- Zanadto bierzesz do siebie jego związek z siostrą. Nie możesz jej z sobą porównywać. Ona

nie jest bezbronnym dzieckiem. Co prawda uważam, że brat roztoczył nad nią zbyt wielką kontrolę,
ale do niczego jej nie zmusza.

- Wykorzystuje ją.

-  A  ona  jego.  Zgadzam  się,  że  Rudy  ma  obsesję  na  jej  punkcie,  mimo  to  jest  seksualnie

niedojrzały. Uważam, że nie byłby w stanie współżyć z nikim innym z wyjątkiem siostry, co wyklucza
go z listy podejrzanych.

- Był szantażowany i szantażysta nie żyje. Jeden z klientów zalecał się do jego siostry i też nie

żyje.

-  Tak,  i  dlatego  właśnie  byłam  gotowa  uznać  go  za  zdolnego  do  popełnienia  tych  morderstw.

background image

Ale  zmieniłam  zdanie.  Może  być  zdolny  do  fizycznej  przemocy,  ale  w  stanie  wzburzenia  czy
zagrożenia.  Jest  to  jednak  stan  chwilowy.  On  nie  potrafiłby  zaplanować  i  dokonać  tego  typu
morderstw.

- A więc zwalniamy go? - Eve odeszła w drugi koniec biblioteki. - Pozwolimy mu odejść?

-  Kazirodztwo  jest  zabronione,  ale  trzeba  je  udowodnić.  To  jednak  nie  ma  z  tą  sprawą  nic

wspólnego. Domyślam się, że chciałabyś go ukarać i uwolnić siostrę spod jego władzy.

- To nie ma nic wspólnego z moimi problemami.

-  Och,  wiem,  Eve.  -  Chwyciła  ją  za  rękę,  domyślając  się,  co  może  teraz  czuć.  Nie  obwiniaj

siebie za to, co przeżyłaś.

- Właśnie z tego powodu się nim zajęłam. - Poczuła nagle zmęczenie i przysiadła obok Miry.

Dlatego mogłam coś przeoczyć, jakiś szczegół, który doprowadziłby mnie do mordercy.

- Postępowałaś zgodnie z logiką. Dlatego trzeba go wykluczyć z listy podejrzanych.

- Ale  zbyt  długo  do  tego  dochodziłam.  Za  każdym  razem,  kiedy  instynkt  podpowiadał  mi,  że

podejrzewam  niewłaściwego  człowieka,  nie  chciałam  przyjąć  tego  do  wiadomości.  Bo  wciąż
widziałam siebie. Patrzyłam na ofiarę i w głębi duszy myślałam, że to mogłam być ja. Gdybym nie
zabiła sukinsyna, to ja mogłabym tam leżeć.

Ukryła twarz w dłoniach, po czym przeczesała włosy.

- Chryste, wszystko partaczę. Gdziekolwiek się obrócę.

- To znaczy?

- Nie ma sensu o tym mówić.

Mira pogładziła Eve po włosach.

- O co chodzi?

- Nie potrafię nawet poradzić sobie ze zwykłymi świętami. Już na samą myśl o tym, co trzeba

zrobić,  co  kupić,  robi  mi  się  niedobrze,  -  Och  Eve!  -  Mira  pokręciła  głową  i  zaśmiała  się  lekko.  -
Boże Narodzenie każdego przyprawia o zawrót głowy. To normalne.

- Nie dla mnie. Nigdy przedtem nie miałam tylu bliskich ludzi.

-  A  teraz  masz  -  uśmiechnęła  się  Mira,  z  przyjemnością  głaszcząc  Eve  po  głowie.  -  Kogo

chcesz się pozbyć?

- Myślę, że udało mi się właśnie wykopać Peabody. - Eve podniosła się z miejsca, czując do

siebie  niesmak.  -  Przyszła  tu  z  licencjonowany  partnerem.  Och,  nie  mam  nic  do  tego,  ale  to  męska

background image

dziwka, przystojna, elokwentna, czarująca.

- Niepokoi cię, że z jednej strony go lubisz, a z drugiej nienawidzisz za to, jak zarabia na życie.

- Nie o mnie chodzi, ale o Peabody. On twierdzi, że chce mieć kogoś bliskiego, a ona wpatruje

się w niego jak w obrazek i wkurzyła się na mnie, kiedy ośmieliłam się go skrytykować.

-  Życie  jest  pogmatwane,  Eve,  a  ty  uciekłaś  od  niego,  odgrodziłaś  się  od  konfliktów,

problemów i przykrości. Jeśli rozgniewała się, to dlatego, że cię podziwia i szanuje.

- O Chryste!

- Być kochaną to wielka odpowiedzialność. Napraw to, co zostało zerwane, bo ona wiele dla

ciebie znaczy.

- Wygląda na to, że robi się wokół mnie cholerny tłok.

Zamigotał domowy ekran i pojawiła się na nim nadęta twarz Roarke'a.

- Poruczniku, goście dopytują się o panią domu.

-  Odpieprz  się.  -  Skrzywiła  się,  kiedy  Mira  zdusiła  wybuch  śmiechu.  -  Przynajmniej  o  jedną

osobę nie muszę się martwić. Ale nie powinnam psuć ci wieczoru.

- Nie psujesz. Lubię z tobą rozmawiać.

Eve  już  chciała  wsunąć  dłonie  do  kieszeni,  lecz  przypomniała  sobie,  że  nie  ma  kieszeni,  i

westchnęła.

- Poczekaj tu chwilę. Muszę przynieść coś z mojego biura.

- Dobrze. Tymczasem pooglądam sobie książki.

- Proszę bardzo. - Nie chcąc tracić czasu na chodzenie po schodach, Eve skorzystała z windy.

Nie było jej niecałe trzy minuty, a Mira zdążyła już usiąść z książką w ręku.

-  Dziwne  losy  Jane  Eyre  -  westchnęła.  -  Nie  czytałam  tego  od  czasów,  kiedy  byłam  małą

dziewczynką. Cóż za wspaniały romans.

- Możesz go sobie pożyczyć, jeśli chcesz. Roarke nie będzie miał nic przeciwko temu.

- Mam własny egzemplarz. Po prostu nie mam czasu na czytanie. Ale dziękuję.

-  Chciałam  ci  coś  dać.  Trochę  za  wcześnie,  ale...  możemy  się  nie  zobaczyć.  -  Czując  się

dziwnie niezręcznie, podała elegancko opakowane pudełko.

-  Och,  to  miłe  z  twojej  strony.  -  Mira  przyjęła  prezent  z  wyraźną  radością.  -  Czy  mogę  teraz

background image

otworzyć?

- Oczywiście. - Wzniosła oczy do nieba, kiedy Mira delikatnie rozwiązała elegancką wstążkę i

pieczołowicie odwinęła brzegi papieru.

-  Moją  rodzinę  też  to  przyprawia  o  szaleństwo,  gdy  widzi,  jak  rozpakowuję  prezenty  -

stwierdziła  ze  śmiechem.  -  Ale  jakoś  nie  mogę  zdobyć  się  na  rozerwanie  opakowania.  Potem
składam papier o wstążkę. Mam ich pełne szuflady i ciągle zapominam ich użyć. - Umilkła na widok
perfum. - Prześliczny flakon. Nawet jest na nim wygrawerowane moje imię.

-  To  specjalnie  skomponowany  zapach.  Podajesz  facetowi  cechy  charakteru  i  wyglądu

zewnętrznego danej osoby, a on komponuje indywidualny zapach.

- Charlotte - mruknęła Mira. - Nie wiedziałam, że znasz moje imię.

- Gdzieś je słyszałam.

W oczach Miry błysnęły łzy.

- To miło z twojej strony. - Odstawiła flakonik i objęła Eve. - Dziękuję.

Eve czując ogarniającą ją falę ciepła i zażenowania odwzajemniła uścisk.

- Cieszę się, że ci się podoba. Jestem nowicjuszką w tych sprawach.

- Doskonale sobie poradziłaś. - Mira odsunęła się i ujęła w dłonie twarz Eve. - Jestem z ciebie

dumna.  Teraz  muzę  pójść  do  łazienki  i  przypudrować  sobie  nos,  bo  zawsze  wylewam  łzy  nad
świątecznymi  prezentami.  Sama  trafię  -  dodała,  klepiąc  Eve  po  policzkach.  -  Ty  idź  zatańczyć  ze
swoim mężem i wypij trochę szampana Świat za oknem nie ucieknie.

- Muszę go powstrzymać.

- I powstrzymasz. Dziś jednak zajmij się sobą. Znajdź Roarke'a i korzystaj z życia.

ROZDZIAŁ 17

Eve skorzystała z rady Miry. Doszła nawet do wniosku, że to wcale nie jest takie złe czuć lekki

szum  w  głowie  i  kołysać  się  w  ramionach  Roarke'a  w  takt  sennej  muzyki  na  kolorowej  sali  pełnej
zapachów i światła.

- Można z tym wytrzymać - mruknęła.

- Hmm?

Uśmiechnęła się, kiedy musnął wargami jej ucho.

background image

- Można z tym wytrzymać - powtórzyła, odchylając głowę, by spojrzeć mu w oczy.

- Z całym tym bogactwem Roarke'a.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.

- Miło to słyszeć.

- Masz sporo tego wszystkiego, Roarke.

- Rzeczywiście, sporo. - I żonę, której kręci się w głowie, pomyślał z rozbawionym błyskiem

w oku.

-  Czasami  bywa  tu  ponuro,  ale  nie  teraz.  Teraz  jest  bardzo  miło.  -  Westchnęła  i  potarła

policzkiem o jego policzek. - Co to za muzyka.

- Podoba ci się?

- Tak. Jest seksowna.

-  Pochodzi  z  lat  czterdziestych  dwudziestego  wieku.  To  big  band  Tommy'ego  Dorseya.  Ten

kawałek nazywa się Serenada Księżycowa.

- To całe wieki temu.

- Prawie.

- Skąd ty o tym wszystkim wiesz?

- Może urodziłem się za późno.

Westchnęła.

-  Nie,  trafiłeś  dokładnie  w  swój  czas.  -  Oparła  mu  głowę  na  ramieniu,  by  móc  obserwować

salę. - Wszyscy wyglądają na zadowolonych. Feeney tańczy z żoną.

Mavis siedzi na kolanach Leonarda i rozmawia z Mirą i jej mężem. McNab zaczepia wszystkie

kobiety i wodzi wzrokiem za Peabody, wysuszając twoją whisky.

Roarke obejrzał się leniwie i uniósł brew.

- Trina właśnie wzięła go w obroty. Jezu, zaraz zje chłopaka żywcem.

- Nie wygląda na zmartwionego. - Uniosła głowę. - Bardzo miłe przyjęcie.

Muzyka zmieniła się i rytm stał się szybszy. Eve otworzyła usta ze zdziwienia.

- Kurczę blade, spójrz na Dickiego. Co on robi?

background image

Roarke objął żonę w talii i uśmiechnął się.

- Tańczy rock and rolla.

Patrzyła zaskoczona, jak szef laboratorium wiruje z Nadine Furst po całej sali, to odpychając

ją, to znów przyciągając do siebie.

- Cholera! Nigdy nie potrafiłam zmusić go do takiego galopu w laboratorium. Ho, ho! - Oczy

jej się rozszerzyły, kiedy Dickie przeciągnął Nadine między nogami.

Reporterka  zaniosła  się  śmiechem,  gdy  jej  stopy  dotknęły  podłogi,  a  tłum  gości  nagrodził  ich

brawami.

Eve nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- To ci dopiero zabawa.

- Chcesz spróbować?

- Och nie. - Roześmiała się jednak i zaczęła przytupywać nogą do taktu. - Wystarczy mi samo

patrzenie.

-  Czy  to  nie  megataniec?  -  Mavis  podbiegła  do  nich,  ciągnąc  za  sobą  Leonarda.  -  Kto  by

pomyślał, że Nadine potrafi tak tańczyć. Odjazdowa impreza, Roarke.

- Dzięki. Wyglądasz bajecznie, Mavis.

- Te kreację nazwaliśmy „wesołą szatką”

Roześmiała  się  i  okręciła  wokół  własnej  osi.  Pod  wpływem  ruchu  kolorowe  kawałki

materiału, sięgające jej aż do kostek, rozsunęły się, odsłaniając fragmenty ciała pomalowane na złoty
kolor. Opadające na ramiona włosy przytrzymywała wielka kokarda.

- Leonardo uważał, że twoja suknia powinna być bardziej subtelna - zwróciła się do Eve.

-  Nikt  tak  jak  ty  i  Mavis  nie  potraficie  nosić  moich  kreacji.  -  Leonardo  uśmiechnął  się

promiennie. - Wesołych świąt, Dallas. - pochylił się i cmoknął ją w policzek. - mamy coś dla ciebie,
dla was obojga.

Wyciągnął zza pleców paczkę i wręczył Eve.

- Dzięki tobie Mavis i ja spędzimy razem nasze pierwsze święta. - Jego złote oczy zaszły mgłą.

Nie  bardzo  wiedząc,  co  mu  odpowiedzieć,  Eve  położyła  paczuszkę  na  jednym  ze  stolików  i

odpakowała.  Wewnątrz  znalazła  ozdobną  szkatułkę  z  politurowanego  drewna,  z  mosiężnymi
okuciami.

background image

- Jest piękna.

- Otwórz - ponagliła Mavis. - Leonardo, powiedz im, co ona oznacza.

- Drewno symbolizuje przyjaźń, a metal miłość. - Zaczekał, aż Eve otworzy wieczko. W środku

znajdowały się dwie wyłożone jedwabiem przegródki. - jedna jest na wasze wspomnienia, druga na
życzenia.

- Sam to wymyślił. - Mavis ścisnęła wielką dłoń Leonarda. - Czy nie jest mega?

Roarke dotknął ramienia Eve, po czym wyciągnął dłoń do Leonarda.

- Cudowny prezent. Dziękuję. - Cmoknął Mavis w policzek. - Dziękuję wam obojgu.

-  Teraz  możecie  wypowiedzieć  wspólne  życzenie  w  wigilię  Bożego  Narodzenia.  -  Mavis

uścisnęła mocni Eve, po czym odwróciła się do Leonarda. - Chodźmy potańczyć.

- Zaraz się rozryczę - mruknęła Eve, kiedy odeszli.

- Tak to bywa w święta. - Chwycił ją za brodę i spojrzał z uśmiechem w wilgotne oczy. - Lubię

patrzeć, kiedy się wzruszasz.

Pod wpływem impulsu objęła go za szyję i pocałowała. Był to długi, gorący pocałunek, który

bardziej uspokajał, niż burzył krew.

- To będzie nasza pierwsza wspólna pamiątka - powiedziała, unosząc głowę.

- Poruczniku...

Odwróciła  się  i  chrząknęła  nerwowo  na  widok  stojącego  przed  nią  Whitneya.  Poczuła

zażenowanie na myśl o tym, że zobaczył ją z załzawionymi oczyma i wargami drżącymi od pocałunku.

- Panie komendancie.

- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. - Rzucił Roarke'owi przepraszające spojrzenie. - Właśnie

otrzymałem wiadomość, że Piper Hoffman została napadnięta.

W jednej chwili stała się policjantką.

- Gdzie teraz jest?

- W drodze do szpitala Hayesa. Na razie nie mamy informacji na temat jej stanu.

Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie porozmawiać?

- W moim biurze.

- Zaprowadzę komendanta - powiedział Roarke. - A ty zbierz swoich ludzi.

background image

 

Została  napadnięta  w  mieszkaniu  nad  siedzibą  „Szczęśliwego  Związku”  -  zaczął  Whitney.  Z

przyzwyczajenia  stanął  za  biurkiem,  lecz  nie  usiadł.  -  Wygląda  na  to,  że  była  sama.  Wezwany  na
miejsce  zdarzenia  funkcjonariusz  twierdzi,  że  jej  brat  wrócił  do  domu  w  trakcie  całego  zajścia.
Napastnik uciekł.

- Czy świadek zidentyfikował napastnika? - spytała Eve.

-  Jeszcze  nie.  Jest  w  szpitalu  z  siostrą.  Mieszkanie  zostało  zabezpieczone.  Poleciłem

mundurowym, żeby niczego nie ruszali do pani przybycia.

-  Zabiorę  ze  sobą  Feeneya.  Najpierw  pojedziemy  do  szpitala.  -  Kątem  oka  dostrzegła

zaskoczenie  na  twarzy  Peabody,  lecz  nie  spuszczała  wzroku  z  Whitneya.  -  Nie  chcę,  by  Peabody  i
McNab się ujawnili. Wolę, żeby zostali, dopóki nie znajdę się na miejscu zdarzenia.

- Do pani należy decyzja - odparł po prostu Whitney, który całkowicie się z nią zgadzał.

-  Tym  razem  mamy  świadka,  a  napastnik  musi  się  ukrywać.  Pewnie  boi  się,  że  został

rozpoznany.  Jeśli  Piper  przeżyję,  będzie  to  jego  trzeci  błąd.  -  odwróciła  się  do  swojej  drużyny.  -
Muszę  się  przebrać.  Feeney,  będę  na  dole  za  pięć  minut.  Peabody,  skontaktuj  się  ze  szpitalem  i
spróbuj  dowiedzieć  się,  jaki  jest  stan  zdrowia  ofiary.  McNab,  niech  mundurowy  dostarczy  ci
dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przejrzyj je do naszego powrotu.

- Poruczniku, dorwijcie tego sukinsyna - powiedział Whitney, kiedy ruszyła w stronę windy.

 

Któregoś dnia mam zamiar wyjść z twojego przyjęcia razem z żoną - powiedział Feeney, kiedy

szkli szpitalnym korytarzem.

-  Głowa  do  góry,  Feeney.  Może  właśnie  trafia  nam  się  okazja  zakończenia  tej  sprawy  i

spędzisz święta na łonie rodziny.

-  Może.  -  Zza  drzwi,  które  mijali,  dobiegł  czyjś  jęk  i  Feeney  skulił  ramiona.  -  Zbyt  dużo  tu

potłuczonych ciał. Sądząc z tego, co dzieje się dzisiaj na drogach, są to wszystko poszkodowani w
wypadkach.

- Ale oto i Rudy. Ja się nim zajmę. A ty idź porozmawiać z lekarzem.

Wystarczyło  jedno  spojrzenie  na  siedzącego  w  korytarzu  mężczyznę,  żeby  Feeney  z  ochotą

przystał na propozycję Eve.

- Jest twój, mała.

Rozeszli  się.  Eve  ruszyła  korytarzem  do  miejsca,  gdzie  siedział  Rudy  z  twarzą  ukrytą  w

dłoniach.

background image

Słysząc czyjeś kroki, powoli opuścił ręce, chwil e wpatrywał się w buty, po czym uniósł głowę

i spojrzał na nią wzrokiem, w którym malowała się rozpacz.

- Zgwałcił ją i zadał jej ból. Słyszałem, jak płacze, jak błaga i płacze.

Eve usiadła obok niego.

- Kto to był?

- Nie wiem. Nie widziałem go. Chyba musiał słyszeć, jak wszedłem. Wbiegłem do sypialni i

zobaczyłem ją. O Boże, Boże, Boże!

- Przestań - rzuciła ostrym tonem i chwyciła go za ręce, kiedy próbował ukryć w nich twarz. -

To jej nie pomoże. Wszedłeś i usłyszałeś ją. Gdzie byłeś?

- Robiłem zakupy. - Samotna łza spłynęła mu po policzku. - Spodobała jej się pewna rzeźba,

wróżka  nad  stawem.  Trafiłem  przypadkiem  na  adres  galerii.  W  tym  całym  zamieszaniu  nie  miałem
czasu, by jej kupić, dopiero dzisiaj wieczorem. Nie powinienem zostawić jej samej.

Trzeba  będzie  sprawdzić  tę  galerię,  pomyślała  Eve.  Musi  upewnić  się,  że  mężczyzna,  przez

którego Piper znalazła się w szpitalu, nie siedzi teraz obok niej. Doskonale wiedziała, że nie wolno
wpuszczać nikogo obcego do mieszkania. Dlaczego więc to zrobiła?

- Czy drzwi były zablokowane, kiedy wszedłeś do domu?

-  Tak,  odkodowałem  je.  Potem  usłyszałem  jej  płacz  i  wołanie.  Wpadłem  do  sypialni.  -

Wstrzymał  oddech,  zamknął  oczy  i  zacisnął  dłonie.  Leżała  na  łóżku  naga,  ze  związanymi  rękami  i
nogami.  Nie  jestem  pewny,  ale  chyba  dostrzegłem  coś  kątem  oka.  Wtedy  ktoś  mnie  popchnął  i
upadłem.

Złapał się za głowę.

- Musiałem w coś uderzyć. Może o kant łóżka? Nie wiem. Straciłem przytomność najwyżej na

kilka sekund, bo słyszałem jak ucieka. Nie pobiegłem za nim. Powinienem, ale ona tam leżała, a ja
nie mogłem myśleć o niczym innym. Już nie płakała. Myślałem... myślałem, że nie żyje.

- Wezwałeś karetkę, policję?

-  Najpierw  ją  rozwiązałem  i  przykryłem.  Musiałem  to  zrobić.  Nie  mogłem  znieść...  Potem

wezwałem karetkę. Nie mogłem jej dobudzić. A teraz nie pozwalają mi jej zobaczyć.

Tym  razem  Eve  pozwoliła  mu  ukryć  twarz  w  dłoniach  i  rozpłakać  się.  Spostrzegła

nadchodzącego Feeneya i wyszła mu na spotkanie.

-  Jest  w  śpiączce  -  powiedział.  -  Lekarze  uważają,  że  to  raczej  wynik  szoku  niż  fizycznych

obrażeń. Została zgwałcona. Obtarta skóra na nadgarstkach i wokół kostek. Trochę siniaków. Zrobili
badanie toksykologiczne. Odurzono ją jakimś legalnym gównem. Tatuaż na prawym udzie.

background image

- Jakie są rokowania?

-  Mówią,  że  nic  nie  mogą  zrobić.  Mnóstwo  medycznego  bełkotu,  ale  krótko  mówiąc

dziewczyna  zamknęła  się  w  sobie.  Obudzi  się  dopiero  wtedy,  gdy  sama  tego  zechce,  jeśli  w  ogóle
zechce.

- Dobra. Nic tu po nas. Trzeba postawić mundurowego przy jej drzwiach i przy bracie.

- Nadal uważasz go za podejrzanego?

Odwróciła się i chwilę patrzyła, jak Rudy płacze. Zaskoczyła ją ta rozpacz.

- Nie, ale i tak trzeba dać mu obstawę.

Kiedy szli do windy, wyjęła nadajnik i wydała odpowiednie rozkazy.

- Facet jest zdrowo podłamany - zauważył Feeney. - Ciekawe czy rozpacza nad siostrą, czy nad

kochanką.

-  Tak,  to  rzeczywiście  problem.  -  Weszła  do  windy  i  kazała  zjechać  na  poziom  ulicy.  -  Skąd

nasz gość wiedział, że ona będzie sama? Nie zaatakowałby, gdyby wiedział, że jest z nią Rudy. To
nie w jego stylu. Musiał wiedzieć, że została sama.

- To był ktoś, kogo znała. Mógł obserwować mieszkanie. Sprawdzić, kto jest w domu.

- Tak, musiał ją znać. Znać ich oboje. I nie sądzę, żeby ona była jedną z jego miłości. - Wyszła

z  hallu  i  skierowała  się  w  stronę  wyjścia.  -  Ona  nie  pasuje  do  wzoru.  Nie  ma  jej  na  żadnej  liście.
Zaatakował ją, by rzucić podejrzenie na Rudy'ego.

Kiedy wsiedli do samochody, Eve oparła dłonie na kierownicy.

-  Wiedział,  że  przesłuchiwaliśmy  Rudy'ego  -  ciągnęła.  -  I  że  uważam  go  za  głównego

podejrzanego.  Musiał  cos  wykombinować,  skoro  nie  udało  mu  się  z  Cissy  i  z  tą  baletnica.
Przypuszczał,  że  jeśli  zaatakuje  Piper,  ponownie  zwrócimy  się  ku  Rudy'emu.  Nie  zrobił  tego  z
miłości, lecz dla bezpieczeństwa.

Feeney  odchylił  się  na  oparcie  i  sięgnął  do  kieszeni  po  torebkę  z  orzeszkami.  Zaraz  jednak

przypomniał sobie, że żona nie pozwoliła mu zabrać ich na przyjęcie.

- Musiał ją znać, a ona jego. Dzięki temu dostał się do środka.

-  Nie  otworzyłaby  drzwi  komuś  obcemu,  a  tym  bardziej  gościowi  przebranemu  za  świętego

Mikołaja. McNab musi przejrzeć te dyskietki z kamer bezpieczeństwa.

- Wiesz, co ja myślę, Dallas? Nie będzie żadnych dyskietek.

 

background image

Feeney  miał  rację.  Pilnujący  drzwi  funkcjonariusz  poinformował  ich,  że  kamery

bezpieczeństwa zostały wyłączone o dziewiątej pięćdziesiąt.

- Żadnych śladów łamania - stwierdziła Eve po obejrzeniu zamków i czytnika linii papilarnych.

-  Piper  podeszła  do  drzwi,  spojrzała  przez  wizjer,  zobaczyła  znajomą  twarz  i  otworzyła.  Nie
znajdziemy też żadnych dyskietek z tego piętra.

Weszła do mieszkania. Na wprost okien wychodzących na Piąta stało białe drzewko ozdobione

kryształowymi  łańcuchami  i  bombkami.  Leżały  pod  nimi  pięknie  opakowane  prezenty.  W  miejscu
gdzie na większości choinek umieszczano gwiazdę lub anioła, siedział biały gołąb.

Przy  drzwiach  wejściowych  i  przed  wejściem  do  salonu  leżały  rozrzucone  torby  z  zakupami.

Eve wyobraziła sobie, jak Rudy wchodzi, słyszy wołanie siostry, rzuca torby i biegnie do sypialni.
Podążając  jego  śladem,  przeszła  po  miękkim  białym  dywanie  do  drugiego  salonu  ze  ścianą
widokową.

Wszystko w bieli. Miękkie wyściełane krzesła w kolorze ecru, stoły z błyszczącymi blatami w

kolorze  kości  słoniowej,  jasne  wazy  z  białymi  kwiatami.  Miała  wrażenie,  jakby  znalazła  się  w
chmurze. Odurzająca atmosfera.

Za  salonem  znajdował  się  pokój  rekreacyjny  z  wpuszczonym  w  podłogę  basenem,

powietrznymi ciężarkami, wanną z leczniczym błotem i steperem.

-  Sypialnia  jest  na  samym  końcu  -  powiedziała.  -  Dobiegnięcie  do  niej  musiało  mu  zająć

kilkanaście sekund.

Weszła  do  wielkiej  sypialni.  Roleta  w  oknie  była  podniesiona  i  wpuszczała  do  wnętrza

ciemność  nocy.  Wzdłuż  jednej  ze  ścian  stała  olbrzymia  toaletka  z  mnóstwem  kolorowych  butelek,
pudełek i tubek. Królowa próżności, pomyślała Eve, patrząc na potrójne lustro i rząd świateł. Obok
stały dwa miękkie krzesła. Nawet makijaż robili wspólnie.

Łóżko  miało  kształt  serca.  Otaczająca  je  spiralnie  skręcona  chromowana  rama,  wyglądająca

niczym kremowa obwódka na torcie. W czterech rogach zwisały ozdobne guzy ze sznura.

- Zostawił swoje zabawki - zauważyła, kucając przy otwartym srebrnym pudle. - Czego tu nie

ma. Jest i strzykawka, i cały zestaw do robienia tatuażu.

W  środku  znajdowało  się  również  plastikowe  pudełko  o  długości  około  sześćdziesięciu

centymetrów, z trzema przegródkami zawierającymi całą gamę kosmetyków firmy Natural Perfection.

- Nie znam się na mazidłach, ale to mi nie wygląda na amatorski zestaw.

- Ho, ho, ho. - Feeney pochylił się i podniósł śnieżnobiałą brodę. - Może jednak przyszedł tu w

przebraniu.

- Myślę, że najpierw ją odurzył, a potem się przebrał. - Zakołysał się na piętach. - Wchodzi,

usypia ją, przenosi do sypialni, krępuje, a potem się stroi. Maluje jej tatuaż, robi makijaż, starannie

background image

przy tym układając swoje zabawki. Żadnego bałaganu. Kiedy Piper dochodzi do siebie...

Eve zmrużyła oczy, usiłując wyobrazić sobie tę scenę.

-  Dochodzi  do  siebie,  jest  zdezorientowana,  wystraszona.  Próbuje  się  wyswobodzić.  Zna  go.

To  ją  szokuje,  przeraża,  bo  wie,  co  on  zamierza  zrobić.  Może  on  rozmawia  z  nią,  kiedy  tnie  jej
ubrania.

- To chyba był szlafrok. - Feeney podniósł z podłogi równe białe paski białego materiału.

-  Tak.  Szykowała  się  do  sny.  Pewnie  była  podekscytowana,  domyślając  się,  że  brat  wróci  z

prezentem  dla  niej.  Teraz  leży  naga  w  łóżku  i  wpatruje  się  z  przerażeniem  w  kogoś,  kogo  zna.  Nie
chce wierzyć, że to się dzieje naprawdę. W to zawsze trudno uwierzyć.

Ale to się zdarzyło, pomyślała, czując zimny pot na skórze. Nie można było tego powstrzymać.

- On rozbiera się. Założę się, że każdą rzecz składa równiutko w kostkę. Zdejmuje też brodę.

Nie potrzebuje się przed nią maskować. Będzie mogła patrzeć w jego wykrzywioną grymasem twarz
i płonące oczy.

- Jest podniecony. Rajcuje go fakt, że ona go zna. Nie potrzebuje lub nie chce się przebierać.

Może  wydaje  mu  się,  że  ją  kocha.  Należy  przecież  do  niego.  Jest  bezbronna,  ma  nad  nią  władzę,
większą nawet, bo mówi do niego po imieniu, kiedy błaga, żeby ją zostawił. Ale on jej nie słucha.
Nie che słuchać. Po prostu wbija się w nią bez końca. Gwałci ją, naciera.

-  Hej,  hej!  -  Wstrząśnięty  Feeney  położył  dłonie  na  ramionach  Eve.  Miała  szklisty  wzrok  i

ciężki, urywany oddech. - Daj spokój, mała.

- Przepraszam. - Zamknęła oczy.

-  Już  dobrze.  -  poklepał  ją  niezdarnie.  Od  Roarke'a  wiedział  przez  co  przeszła  jako  dziecko.

Nie był jednak pewny, czy Eve się tego domyśla. Lepiej gdy oboje będą udawać, że on nic nie wie. -
czasami zbyt realistycznie sobie wszystko wyobrażasz.

-  Tak.  -  Wytarła  usta  wierzchem  dłoni.  Czuła  w  powietrzu  nieświeży  zapach  seksu  i  potu. A

także bezkarność i kobiecy strach.

- Chcesz się czegoś napić?

- Nie, nic mi nie jest. Ja tylko... nienawidzę morderstw na tle seksualnym. Pakujmy dowody i

kończmy  przeszukiwanie.  Może  uda  nam  się  znaleźć  jakieś  odciski  palców.  -  Wstała,  już
spokojniejsza. - Potem zobaczymy, co znajdą „sprzątacze”. Chwileczkę. - Złapała Feeneya za ramię.
- Czegoś mi brakuję.

- Czego?

- Numer pięć. Co jest w piątej zwrotce? - Przepowiedziała w myślach słowa piosenki. - Gdzie

background image

jest pięć złotych pierścieni?

Przeszukali  każdy  zakamarek,  pokój  po  pokoju,  lecz  nie  znaleźli  niczego,  co  by  odpowiadało

pięciu pierścieniom. Eve poczuła, że krew w niej tężeje.

- Tak. Uważaj na tyły, Dallas.

- Jego już tu nie ma, Feeney. Zaszył się w swojej norze.

Mimo  to  uważnie  rozglądała  się  na  boki,  idąc  korytarzem  do  salonu.  Na  drzwiach  nie

dostrzegła śladów włamania. Wewnątrz panowała ciemność.

Wiedziona instynktem, wsunęła w zamek uniwersalny klucz i wyciągnęła broń.

- Światła - poleciła, mrużąc oczy przed nagłym blaskiem.

Kiedy  wzrok  się  przyzwyczaił,  zobaczyła  wysunięta  szufladę  z  kartami  kredytowy  i  gotówką

przy stanowisku recepcyjnym. Była pusta.

- A więc jednak byłeś tu.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym podeszła do wystawy z próbkami. Szkło było całe i

nie dostrzegła pustych miejsc w rzędach równo poustawianych produktów. Skręciła więc w lewo w
stronę gabinetów zabiegowych.

Wszystkie były puste i sterylnie czyste.

Otworzyła  drzwi  do  pomieszczenia  służbowego,  gdzie  stały  szafki  dla  pracowników.  Tu

również  panowała  idealna  czystość.  Przesadna  czystość,  pomyślała,  czując,  jak  krew  zaczyna  jej
szybciej krążyć w żyłach.

Sprawdziła  szafki,  żałując,  że  nie  ma  zdolności  Roarke'a  do  otwierania  zamków.  Szef  nie

pozwoliłby na ich forsowanie bez nakazu.

W  następnym  pomieszczeniu  znajdował  się  magazyn.  I  tu  natrafiła  na  bałagan.  Pudełka  z

produktami  były  pootwierane,  butelki  i  tubki  porozrzucane.  Wyobraziła  sobie,  jak  on  tu  wpada,
wściekły na siebie, że spanikował i zostawił wszystkie przybory na górze. Wybrał w pośpiechu, co
potrzeba, i wepchnął do torby lub jakiegoś pudełka.

Szybko  i  sprawnie  przejrzała  każde  stanowisko  konsultanta.  Tylko  przy  jednym  panował

nieporządek. Szuflady w białym biurku były powysuwane. Na blacie widniała tłusta plama.

Wiedziała  już,  lecz  najpierw  poszukała  licencji  stylisty.  Wzięła  ją  do  ręki  i  spojrzała  na

fotografię.

- Tym razem zostawiłeś po sobie bałagan, Simonie. Wreszcie cię dopadnę.

background image

Wyjęła nadajnik i ruszyła szybko w stronę drzwi, by zabezpieczyć teren.

-  Tu  porucznik  Eve  Dallas.  Komunikat  do  wszystkich  wozów.  Poszukiwany  Simon  Lastrobe,

ostatni  adres  Wschodnia  Sześćdziesiąta  Trzecia  cztery  pięć  trzy  zero,  lokal  trzydzieści  pięć.
Mężczyzna  może  być  uzbrojony  i  niebezpieczny.  Aktualna  fotografia  w  drodze.  Aresztować  pod
zarzutem wielokrotnego morderstwa na tle seksualnym pierwszego stopnia.

- Komunikat przyjęty.

Eve zablokowała drzwi i zabezpieczyła taśmą miejsce zbrodni, po czym wywołała Feeneya.

- Zabezpiecz teren. Wezwę Peabody, by zajęła się „sprzątaczami”. Musimy jechać.

 

Nasz  gość  maluje  twarze.  Jezu!  -  Feeney  z  obrzydzeniem  pokręcił  głową,  kiedy  Eve

wystartowała jak z procy. - Do czego ten świat zmierza.

-  Malował  ich  twarze,  ciała,  układał  włosy,  wysłuchiwał  historii  ich  życia,  zakochiwał  się  i

potem zabijał.

- Myślisz, że oni wszyscy byli jego klientami?

- Możliwe. Jeśli nie, to musiał ich widzieć. Wybierał ich. Miał dostęp do listy partnerów i do

danych osobowych.

- Lecz co oznacza ta cała świąteczna otoczka?

-  Wyjaśni  się,  kiedy  go  złapiemy.  -  Zahamowała  z  piskiem  za  dwoma  wozami  patrolowymi,

blokującymi ulicę. Wyskakując z wozu, trzymała już w ręku odznakę. - Byliście na górze? - zawołała,
przekrzykując porywy wiatru i deszczu ze śniegiem.

- Tak jest. Podejrzany nie otworzył drzwi. Obstawiliśmy wszystkie wejścia. W oknach ciemno.

Żadnego widocznego ruchu.

- Feeney, czy mamy już zgodę na wejście?

- Jeszcze nie.

- Wchodzimy. Do diabła z nakazem. - Bez namysłu sforsowała drzwi.

- Umoczysz sprawę, jeśli nie będziesz miała nakazu - ostrzegł ją i skrzywił się, kiedy wybrała

schody zamiast windy.

- Drzwi mogą być otwarte - rzuciła gniewnie, kiedy ją dogonił.

- Cholera, Dallas. Daj mi pięć minut, a wydębię ten nakaz.

background image

Kiedy  dotarli  na  drugie  piętro,  dostał  lekkiej  zadyszki  i  rumieńców  na  twarzy.  Mimo  to

pierwszy dotarł do drzwi z numerem trzydzieści pięć.

- Stój, do cholery. Załatwimy to zgodnie z prawem. Znasz procedurę.

Miała  ochotę  kopniakiem  sforsować  drzwi,  dopaść  tego  drania  i  sprawić,  żeby  doświadczył

uczucia  strachu,  bólu  i  bezradności.  Traktuję  to  zbyt  osobiście,  pomyślała,  czując,  że  drżą  jej
mięśnie. Z trudem opanowała szalejącą w niej wściekłość.

- Dobra - powiedziała w końcu. - Ale kiedy tam wejdziemy, ty go zgarniesz, Feeney.

- Przecież to twoja działka.

- Zgarniesz go. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym utrzymać nerwy na wodzy.

Przyjrzał się jej napiętej twarzy, dostrzegł wewnętrzną walkę i skinął głową.

-  Zrobię  to  dla  cienie,  Dallas.  -  Sięgnął  po  nadajnik,  który  nagle  zapiszczał.  -  Mamy  zgodę.

Możemy wchodzić. Góra czy dół?

Wykrzywiła wargi.

- Dawniej zawsze brałeś górę.

- I nadal tak jest. Od kucania bolą mnie kolana.

Odwrócili  się  w  stronę  drzwi,  odetchnęli  głęboko  i  uderzyli  w  nie  z  całą  siłą  Kiedy  zamki

puściły, Eve przykucnęła z bronią w ręku pod ramieniem Feeneya.

Ubezpieczając  się,  błyskawicznie  zlustrowali  tonący  w  półmroku  pokój,  do  którego  wpadło

światło ulicznych latarni.

- Czystko jak w kościele - szepnął Feeney. - Pachnie jak w szpitalu.

- To środek dezynfekcyjny. Zapalam światła. Biorę lewą stronę.

- Dawaj.

- Światła - rozkazała. - Simon. Tu policja. Jesteśmy uzbrojeni i mamy nakaz. Wszystkie wyjścia

są obstawione. - Wskazała na drzwi prowadzące do pokoju, na co Feeney kiwnął głową.

Trzymając broń w pogotowiu, pchnęła łokciem drzwi, aż uderzyły o ścianę.

- Był tu - powiedziała, rozglądając się na boki. - Zabrał, co mógł, i zwiał.

ROZDZIAŁ 18

background image

Oto  co  mamy  -  powiedziała  Eve  do  swojej  gromadki  zebranej  w  domowym  biurze.  -  Facet

świetnie potrafi się maskować. Możemy przekazać mediom jego fotografię i kazać pokazywać co pół
godziny,  ale  on  i  tak  zmieni  wygląd.  Przypuszczalnie  ma  przy  sobie  sporo  gotówki  albo  fałszywą
kartę identyfikacyjną. Sprawdzimy każdy ślad, ale szanse na złapanie go tą drogą są znikome.

Przetarła oczy i przełknęła kolejną porcję kawy.

- Chcę, żeby Mira wydała swoją opinię, ale moja jest taka: wczoraj wieczorem nie dokończył

roboty.  Zgwałcił,  ale  nie  ukarał  ofiary.  Jest  więc  sfrustrowany,  na  granicy  wytrzymałości.  Ma
obsesję na punkcie porządku, tymczasem zostawił po sobie bałagan, zarówno w miejscu pracy, jak i
w domu, bo musiał uciekać.

- Poruczniku. - Peabody nie podniosła ręki do góry, chociaż czuła, że powinna.

Jednak Eve popatrzyła na nią obojętnym wzrokiem. - Myśli pani, że on nadal jest w mieście?

-  Z  informacji,  które  zebraliśmy,  wynika,  że  tu  się  urodził,  wychował  i  mieszkał  przez  całe

swoje życie, jest więc mało prawdopodobne, by szukał schronienia gdzie indziej. Kapitan Feeney i
McNab  nadal  będą  szperać  w  jego  danych,  lecz  wszystko  wskazuje  na  to,  że  nadal  przebywa  w
mieście.

- Nie ma własnego środka transportu - wtrącił Feeney. - Nigdy nie przeszedł kursów pilotażu.

Musi więc korzystać z publicznej komunikacji.

- A  ta  jak  wiadomo  zarówno  w  samym  mieście,  jak  i  poza  obrębem  o  tej  porze  roku  pęka  w

szwach  -  dodał  McNab,  nie  odrywając  wzroku  od  ekranu  komputera.  -  jeżeli  nie  zrobił  wcześniej
rezerwacji, to może wylecieć z miasta tylko na własnych skrzydłach.

- Właśnie. Poza tym tylko tu może zrealizować swój plan. Wszystkie jego ofiary mieszkały w

mieście. Przerażony czy nie, musi znaleźć piątą ofiarę, i to jeszcze przed Bożym narodzeniem.

Eve podeszła do ekrany ściennego.

-  Wyświetl  dane  z  pliku  sprawy  Simona  H  jeden  -  poleciła.  -  Zebraliśmy  z  jego  mieszkania

wideopłyty  o  świątecznej  tematyce  -  wyjaśniła,  kiedy  ekran  zamigotał.  -  To  jest  jakiś  stary
dwudziestowieczny film.

Życie jest piękne  -  powiedział  Roarke,  stając  w  drzwiach.  -  Z  Jimmym  Stewartem  i  Donną

Reed. - Uśmiechnął się na widok gniewnego spojrzenia Eve. - Przeszkadzam?

- To sprawa policji - odparła Eve. Czy ten człowiek nigdy nie sypia?

Ignorując  ją,  przysiadł  na  poręczy  fotela  Peabody.  -  Macie  za  sobą  długą  noc.  Może  chcecie

coś zjeść?

- Roarke...

background image

- Chętnie coś przegryzę - wtrącił McNab.

- Są też filmy wideo - ciągnęła Eve, kiedy Roarke poszedł do kuchni. - A także pisma, takie jak

„Kolędy”.  Znaleźliśmy  też  spory  zbiór  pornosów,  zarówno  pism,  jak  i  płyt  związanych  z  tematyką
świąteczną. Wyświetl dane z pliku Simona A sześć osiem. Na przykład coś takiego - dodała.

Roarke  wszedł  do  pokoju  w  chwili,  gdy  na  ekranie  pojawiła  się  kobieta  z  rogami  jelenia  na

głowie i przyczepionym ogonem. Nucąc Zwą mnie tancerką, wzięła do ust penisa świętego Mikołaja.

- To ci dopiero rozrywka - mruknął Roarke.

- Takich filmów jest z tuzin, drugie tyle nielegalnych z zeszłego wieku, które jednak nie są już

takie zabawne. Ale ten zasługuje na szczególne uznanie.

Wyświetl dane z pliku Simona siedem dwa.

Zerknęła na Roarke'a i usunęła się na bok.

Na ekranie Marianna Hawley usiłowała wyswobodzić się z więzów. Płakała, szarpiąc głową

na  boki.  W  kadrze  pojawił  się  Simon  z  brodą,  ubrany  w  czerwony  kaftan.  Zaczął  robić  miny  do
kamery, po czym uśmiechnął się do leżącej na łóżku kobiety.

- Byłaś miła czy niegrzeczna?

Bądź  cicho,  mała.  Czuła  na  sobie  jego  słodki  oddech  zmieszany  z  alkoholem.  Tatuś  da  ci

prezent.

Jego głos wypłynął z zakamarków pamięci. Opanowała drżenie rąk i nie spuszczała wzroku z

ekranu.

- Pewnie byłaś niegrzeczna, bardzo, bardzo niegrzeczna, ale i tak dostaniesz coś ładnego.

Odwrócił się do kamery i zaczął rozbierać. Został jedynie w peruce, nie zdjął też brody. Potem

zaczął się podniecać.

- To jest pierwszy dzień Bożego Narodzenia, moja miłości.

Zgwałcił  ją  szybko  i  brutalnie.  Kiedy  w  pokoju  brzmiały  krzyki  Marianny,  Eve  sięgnęła  po

kubek z kawą i zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.

Potem odbył z nią stosunek analny. Nie płakała już, tylko kwiliła niczym dziecko.

Kiedy skończył, miał szklisty wzrok i ciężko oddychał. Wyjął coś z pudełka i połknął.

-  Przypuszczamy,  że  to  jest  środek  ziołowy  z  mieszanką  chemiczną  na  przedłużenie  erekcji  -

powiedziała  beznamiętnym  tonem  Eve.  Nie  spuszczała  wzroku  z  ekranu.  Uważała,  że  jest  to  winna
Mariannie, jednocześnie rzucała wyzwanie samej sobie. Będzie patrzeć, wytrzyma.

background image

Marianna  nie  broniła  się  podczas  następnego  gwałtu.  Eve  domyśliła  się,  że  zamknęła  się  w

sobie, uciekła tam, gdzie nie czuła bólu, gdzie mogła być sama w ciemności.

Nie  broniła  się,  kiedy  Simon  zaczął  płakać  i  wyzywać  ją  od  dziwek.  Potem  owinął  jej  szyję

łańcuchem  choinkowym  i  ścisnął  tak  mocno,  że  w  pewnym  momencie  łańcuch  pękł  i  musiał
dokończyć rękoma.

- Słodki Jezu! - wyszeptał McNab. W jego głosie brzmiał strach i litość. - Czy nie dość tego?

-  Teraz  zrobi  jej  makijaż  -  powiedziała  Eve  beznamiętnym  głosem.  -  Umaluje  twarz,  ułoży

włosy,  owinie  łańcuchem.  Spójrzcie,  kiedy  ją  podnosi,  tatuaż  jest  już  gotowy.  Pozwala,  by  kamera
prześlizgnęła  się  po  jej  ciele.  Później  będzie  mógł  ją  oglądać  w  domowym  zaciszu.  Napawać  się
swoim dziełem.

Ekran zgasł.

-  Sprzątanie  nie  jest  już  takie  ważne.  Wszystko  to  trwa  trzydzieści  trzy  minuty  i  dwanaście

sekund. Tyle zajęło mu wykonanie tej części planu. Są też dyskietki z zapisem kolejnych morderstw.
Metoda jest taka sama. Nasz gość to skrupulatny tradycjonalista. Znajdzie sobie jakąś dziuplę, gdzie
dojdzie do siebie. Nie będzie to jednak nora, lecz dobry hotel lub mieszkanie.

- Wynajęcie pokoju o tej porze roku nie będzie łatwe - wtrącił Feeney.

-  Nie,  ale  zaczniemy  go  szukać.  Na  początek  centrum.  Jutro  przepytamy  jego  przyjaciół  i

współpracowników. Może uda nam się ustalić, dokąd mógł pójść. Peabody, spotkamy się w salonie
o dziewiątej. Masz być w mundurze.

- Tak jest.

- A teraz powinniśmy się przespać kilka godzin.

- Chciałbym jeszcze trochę popracować. Gdybym mógł tu zanocować, wziąłbym się do tego z

samego rana.

- Zgoda, McNab. Zwijamy interes.

- Jestem za. - Feeney podniósł się z miejsca. - Mogę cię podrzucić do domu, Peabody.

- Tylko nie ruszaj moich zabawek, McNab - ostrzegła go przed wyjściem Eve. - Bardzo tego

nie lubię.

- Powinnaś wziąć środek nasenny - powiedział Roarke, kiedy ruszyli do sypialni.

- Nie zaczynaj.

- Niepotrzebne ci teraz senne koszmary. Musisz się od nich uwolnić na kilka godzin, jeśli nie

dla własnego dobra, to przez wzgląd na tę kobietę, którą tak brutalnie potraktowano.

background image

- Dam sobie radę.

Jak tylko znaleźli się w sypialni, zaczęła pospiesznie zrzucać z siebie ubranie. Musiała wziąć

gorący prysznic, by zmyć z siebie ten zapach.

Zostawiła wszystko na podłodze i poszła do łazienki.

Czekał,  aż  wyjdzie.  Wiedział,  że  najpierw  musi  sama  się  z  tym  uporać  i  odepchnąć  pomoc,

nawet  tę  ofiarowaną  przez  niego.  Zawsze  fascynowała  go  to  kłująca  obronna  skorupa,  którą  się
otaczała.

Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, przez co musiała przejść, oglądając te dyskietki.

Kiedy wyszła z łazienki, owinięta szlafrokiem, po prostu ją objął.

-  O  Boże!  -  Przytuliła  się  do  niego,  wbijając  mu  palce  w  plecy.  -  Wciąż  czuje  na  sobie  jego

zapach.

Nie mógł znieść jej załamania. Czuł, jak drży i jak gwałtownie bije jej serce.

- Nigdy więcej cię nie dotknie.

Ukryła mu twarz na ramieniu, próbując skupić się na czystym męskim zapachu Roarke'a.

- Za każdym razem mnie dotyka. Nie mogę go powstrzymać.

- Ale  ja  mogę.  -  Podniósł  ją  i  usiadł  na  brzegu  łóżka.  -  Nie  myśl  już  o  tym,  Eve.  Po  prostu

przytul się do mnie.

- Dam sobie radę.

- Wiem. Ale jakim kosztem? - pomyślał, kołysząc ją jak dziecko.

- Nie chcę żadnych pigułek tylko ciebie. Ty mi wystarczysz.

- Spróbuj więc zasnąć. - Dotknął ustami jej włosów.

- Nie odchodź. - Wtuliła się w niego o westchnęła. - Potrzebuję cię. Zbyt mocno.

- Nie zbyt mocno. Nigdy nie będzie zbyt mocno.

Włożyła wspomnienie do ich szkatułki, pomyślał, a teraz on włoży tam życzenie. Żeby te kilka

godzin przespała w spokoju.

Trzymał ją więc w objęciach, dopóki nie zapadła w sen. I nadal ją trzymał, kiedy się obudziła.

Leżeli wtuleni w siebie. Głowa Eve spoczywała na ramieniu Roarke'a. Jakimś sposobem udało

mu się rozebrać ich oboje.

background image

Przez  chwilę  wpatrywała  się  w  jego  twarz.  Wydała  jej  się  niewymownie  piękna.  Silnie

zarysowany  podbródek,  długie,  grube  rzęsy,  marzycielskie  usta  poety.  Zapragnęła  przesunąć  dłonią
po jedwabistych włosach, lecz miała unieruchomione ręce, więc tylko pocałowała go lekko, by mu
podziękować i na tyle rozbudzić, by wypuścił ją z objęć. Tymczasem on wzmocnił uścisk.

- Mhm. Jeszcze chwilkę.

Uniosła brwi. Miał schrypnięty zaspany głos i nie otwierał oczu.

- Jesteś zmęczony.

- No pewnie.

Wydęła wargi.

- Nigdy nie bywasz zmęczony.

- Teraz jestem. Zamknij się.

Zachichotała, słysząc w jego głosie senne rozdrażnienie.

- No to sobie poleż.

- Z przyjemnością.

- Muszę wstać. - Uwolniła rękę i wzburzyła mu włosy. - Śpij dalej.

- To przestań gadać.

Zaśmiała się i wysunęła z jego objęć.

- Roarke'a?

- P Boże! - Przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. - Co?

- Kocham cię.

Odwrócił  głowę.  Ciężkie  powieki  uniosły  się  leniwie.  Poczuła,  że  krew  szybciej  zaczyna

krążyć jej w żyłach. W tym tkwi jego urok, pomyślała. Wystarczy drobny gest, by drżała z pożądania.

- No to chodź tutaj. Może uda mi się jeszcze przez chwilę nie usnąć.

- Później.

Mruknął coś niezrozumiale i wtulił twarz w poduszkę.

Postanowiła  zrezygnować  z  przyjemności.  Ubrała  się,  zaprogramowała  kawę  i  przypięła

kaburę. Kiedy wychodziła z pokoju, nawet się nie poruszył.

background image

Zajrzała  najpierw  do  swojego  biura.  McNab  spał  w  jej  fotelu  z  Galahadem  na  głowie,  który

wyglądał niczym wielkie nauszniki. Obaj chrapali.

Kiedy  do  nich  podeszła,  kot  otworzył  jedno  oko,  obrzucił  ją  znudzonym  spojrzeniem  i

miauknął.

- McNab.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, wzniosła oczy do sufitu i trąciła McNaba w ramię. Zachrapał i

odwrócił głowę. Ten ruch spowodował, że Galahad zjechał niżej i zemścił się, wbijając mu pazury
w skórę.

- Nie drap, kochanie.

- Chryste! - Eve mocniej szturchnęła go w ramię. - Żadnych erotycznych znów w moim fotelu.

- Hmm? Daj spokój, kotku. - Otworzył zaspane oczy i spojrzał na Eve. - Dallas? Co? Gdzie? -

Sięgnął do ramienia, czując jakiś ciężar i zacisnął dłoń na kocim łbie. - Kto?

- Zapomniałeś jeszcze o „dlaczego?” Ale mnie o to nie pytaj. Weź się w garść.

- Już. O rany! - Odwrócił głowę i znalazł się twarzą w twarz z Galahadem. - To pani kot?

- Mieszka tu. Obudziłeś się na tyle, by zdać mi raport?

- Jasne. - usiadł i przesunął językiem po zębach. - kawy. Błagam.

Sama  oddawała  się  temu  nałogowi,  poszła  więc  wspaniałomyślnie  do  kuchni  i

zaprogramowała podwójną porcję czarnej mocnej kawy.

Kiedy wróciła, kot siedział na kolanach McNaba, wygniatał mu uda i sprawdzał, czy człowiek

ośmieli się zaprotestować. McNab pochwycił w dłonie kubek z kawą i wypił połowę zawartości.

-  Uf.  Śniło  mi  się,  że  jestem  na  jakiejś  planecie  i  robię  to  z  niewiarygodnie  zbudowanym

mutantem, który ma futro zamiast skóry. - Popatrzył na Galahada i uśmiechnął się. - Jezu!

- Nie chcę słyszeć o twoich lubieżnych fantazjach. Do czego doszedłeś?

-  Sprawdziłem  wszystkie  drogie  hotele  w  mieście.  Żaden  samotny  mężczyzna  nie  wynajął

wczoraj  wieczorem  pokoju.  Sprawdziłem  też  średniej  klasy  hotele.  To  samo.  Zebrałem  jego  dane.
Dyskietka leży na pani biurku.

Wzięła ją i wrzuciła do torby.

- A teraz powiedz mi, czego się dowiedziałeś.

-  Nasz  gość  ma  czterdzieści  siedem  lat,  urodził  się  w  Nowym  Jorku.  Rodzice  rozwiedli  się,

background image

kiedy  miał  dwanaście  lat.  Wychowywała  go  matka.  -  Ziewnął,  aż  zatrzeszczała  mu  szczęka.  -
Przepraszam. Nie wyszła drugi raz za mąż. Grała w niskobudżetowych filmach. Cierpiała na chorobę
umysłową.  Leczyła  się  w  różnych  ośrodkach,  głównie  na  depresję.  Nie  pomogli  jej,  bo  w  zeszłym
roku popełniła samobójstwo. Niech pani zgadnie kiedy?

- W wigilię Bożego Narodzenia.

- Strzał w dziesiątkę. Simon otrzymał dobre wykształcenie, zrobił specjalizację w dziedzinach:

teatrze i kosmetyce. Pracował jako charakteryzator przy kilku filmach. Przed dwoma laty przejął ten
salon. Nigdy się nie ożenił. Cały czas mieszkał z mamusią.

Urwał, by upić łyk kawy.

- Nie cierpi na brak pieniędzy, ale leczenie matki porządnie naruszyło jego konto. Nie karany.

Przechodził standardowe badania. Żadnych informacji na temat leczenia psychiatrycznego.

- Prześlij jego dane do Miry, potem spróbuj dowiedzieć się czegoś o ojcu. I sprawdzaj dalej

hotele. Musiał przecież gdzieś się zatrzymać.

- Mogę dostać jakieś śniadanie?

- Wiesz, gdzie jest kuchnia. Będę w terenie. Informuj mnie o wszystkim na bieżąco.

- Jasne. Hmm... Czy między panią a Peabody wszystko w porządku?

Eve uniosła brwi.

- A czemu miałoby być inaczej?

- Zdawało mi się, że coś nie gra.

-  Czekam  na  informację  -  powtórzyła  i  zostawiła  go  z  domysłem,  popijającego  kawę  i

drapiącego kota za uszami.

 

Peabody  musiała  chyba  spać  na  desce  albo  wykrochmaliła  mundur,  pomyślała  Eve  na  widok

asystentki. Kiwnęły sobie głowami na powitanie.

Dziewczyna  była  sztywna  i  odpowiadała  tylko  na  zadane  pytania.  Zachowała  jednak  dawną

sprawność.

Yvette trwała już na swoim posterunku, zajęta przeglądaniem planu.

-  Często  pani  nas  odwiedza  -  zwróciła  się  do  Eve.  -  W  takim  razie  może  zaproponuję  jakiś

manicure albo mały zabieg.

background image

- Masz jakiś wolny gabinet?

- Kilka, ale aż do drugiej wszyscy konsultanci są zajęci.

- Zrób sobie pięć minut przerwy, Yvette.

- Słucham?

- Muszę z tobą porozmawiać. Przejdźmy do gabinetu.

- Nie mam teraz czasu.

- Tutaj albo spotkamy się na policji. Chodźmy.

-  Och  na  litość  boską!  -  Odsunęła  fotel  z  irytacją.  -  Tylko  postawię  tu  androida.  W  zasadzie

tego nie robimy. To nie to samo co osobisty kontakt.

Podeszła do wysokiej szafy i odblokowała zamek. W środku stał android - kobieta. Miała na

sobie  obcisły  kombinezon  w  pastelowym  kolorze,  podkreślający  ciemnozłotą  karnację  i  ogniście
czerwone  włosy.  Kiedy  Yvette  ją  włączyła,  otworzyła  wielkie  jak  u  dziecka,  niebieskie  oczy,
zamrugała rzęsami i uśmiechnęła się promiennie.

- Czy mogę dotrzymać pani towarzystwa?

- Zajmij miejsce w recepcji.

- Jak pani sobie życzy. Uroczo dziś pani wygląda.

- Jasne. - Yvette odwróciła się z irytacją. - To samo powiedziałaby, gdybym miała kurzajki na

twarzy. W tym tkwi cały problem. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo - dodała. - Simon nie lubi,
gdy opuszczamy nasze stanowiska poza wyznaczonymi przerwami.

-  Tym  razem  nie  sprawi  ci  kłopotu.  -  Eve  weszła  do  gabinetu  mając  nadzieję,  że  nie  będzie

przypominał laboratorium do sekcji zwłok. - Kiedy ostatni raz rozmawiałaś z Simonem?

- Wczoraj. - Yvette wzięła przyrząd do masażu, włączyła go i zaczęła masować sobie szyję i

ramiona. - O czwartej miał ujędrnianie biustu. Skończył o szóstej. Zresztą zaraz tu będzie. Właściwie
to już powinien tu być. W dzień przed Bożym Narodzeniem mamy największy ruch.

- Nie liczyłabym na niego.

Yvette spojrzała na nią zaskoczona, a rączka do masażu drgnęła w jej dłoni.

- Czy coś mu się stało? Miał jakiś wypadek?

-  Rzeczywiście  coś  mu  się  stało,  ale  nie  miał  wypadku.  Wczoraj  wieczorem  napadł  na  Piper

Hoffman.

background image

- Napadł? Simon? - Yvette wybuchnęła śmiechem. - Pani chyba żartuje, poruczniku.

- Zabił cztery osoby, zgwałcił je i zamordował. Omal nie wykończył Piper. Ukrywa się teraz.

Nie wiesz, gdzie mógłby być?

- To niemożliwe. - Yvette wyłączyła aparat do masażu. - Simon jest dobry i łagodny. Nikomu

nie zrobiłby najmniejszej krzywdy.

- Jak długo go znasz?

-  Dwa  lata,  odkąd  przejął  salon.  To  musi  być  pomyłka.  -  Yvette  przycisnęła  dłonie  do

policzków. - Piper? Mówi pani, że Piper została napadnięta? W jakim jest stanie?

- Jest w śpiączce, w szpitalu. Simon nie doprowadził swego dzieła do końca. Ktoś go spłoszył.

Wrócił do swojego mieszkania, ale zaraz je opuścił. Dokąd mógł pójść?

- Nie wiem. To nie do wiary. Jest pani pewna.

Oczy Eve były chłodne i spokojne.

- Tak, jestem pewna.

-  Ale  on  uwielbiał  Piper.  Był  konsultantem  obojga,  jej  i  Rudy'ego.  Nazywał  ich  anielskimi

bliźniakami.

- Z kim jeszcze się przyjaźnił? Czy się komuś zwierzał? Opowiadał o matce?

- Jego matka miała wypadek, umarła w zeszłym roku. Był załamany.

- Powiedział ci, co to był za wypadek?

- Tak. Zemdlała w wannie i utopiła się. To było okropne. Tacy byli sobie bliscy.

- Opowiadał ci o niej?

-  Tak,  pracowaliśmy  razem,  spędzaliśmy  tu  wiele  godzin.  Byliśmy  przyjaciółmi.  -  jej  oczy

wypełniły się łzami. - Nie mogę uwierzyć w to, co pani mówi.

-  Lepiej,  żebyś  uwierzyła,  dla  własnego  dobra.  Dokąd  mógł  pójść,  Yvette?  Jeśli  się

przestraszył, jeśli nie mógłby wrócić do domu? Jeśli musiałby się gdzieś ukryć?

-  Nie  wiem.  Ten  salon  był  całym  jego  światem.  Zwłaszcza  po  śmierci  matki.  On  nie  miał

nikogo  z  rodziny.  Ojciec  umarł,  gdy  Simon  był  jeszcze  dzieckiem.  Ja  naprawdę  nic  nie  wiem.
Przysięgam.

-  Jeśli  się  z  tobą  skontaktuje,  natychmiast  daj  mi  znać.  Nie  zawieraj  z  nim  żadnych  układów.

Nie  spotykaj  się  na  osobności.  Nie  otwieraj  drzwi,  jeśli  do  ciebie  przyjdzie.  Muszę  dostać  się  do

background image

jego szafki i porozmawiać z personelem.

- Dobrze, załatwię to. On nie zachowywał się podejrzanie. Myślał tylko o świętach. Naprawdę

był dobry i czuły. Bardzo przeżył śmierć matki i Boże Narodzenie nie było już dla niego świętem.

- I dlatego musiał to sobie wynagrodzić.

Eve weszła do pokoju dla personelu. Siedział w nim krzepki konsultant i popijał jakiś zielony

napój regenerujący.

- Zmienił szyfr - mruknęła Yvette. - Nie mogę jej otworzyć bez nowego kodu.

- Kto tu dowodzi w czasie jego nieobecności?

Yvette wypuściła powietrze z płuc.

- Chyba ja.

Eve wyjęła broń.

- Mogę otworzyć, ale musisz wyrazić zgodę.

Yvette zamknęła oczy.

- Wyrażam zgodę.

- Peabody, rekorder włączony?

- Tak jest.

Eve odbezpieczyła broń, wycelowała i strzeliła w zamek. Rozległ się stłumiony dźwięk i błysk.

Meta się zwinął i spadł na podłogę.

- Yvette, co się dzieje?

-  To  sprawa  kryminalna,  Steve.  -  Machnęła  ręką  w  stronę  gapiącego  się  konsultanta.  -  O

dziewiątej trzydzieści masz zabieg. Idź się przygotować.

- Simon będzie wkurzony - powiedział, kręcąc głową i wyszedł.

Eve odsunęła się na bok, by Peabody miała lepszy widok i chwyciła za rączkę.

- Cholera! - skrzywiła się i włożyła palce do ust. - Za gorące.

- Proszę. - Peabody wyjęła z kieszeni starannie złożoną chusteczkę i podała Eve.

- Dzięki. - Eve przykryła rączkę chusteczką i otworzyła drzwiczki. - Święty Mikołaj bardzo się

spieszył - mruknęła.

background image

Na dnie szafki leżał zwinięty czerwony kaftan. Na nim stały błyszczące czarne buty. Eve wyjęła

z torby ochraniacze i włożyła je na ręce.

- Sprawdźmy, co tu mamy.

Znalazła dwie puszki po środku dezynfekcyjnym, pół pudełka mydła ziołowego, tubki z kremem

ochronnym i przyrząd niszczący drobnoustroje za pomocą ultradźwięków. Było tu również pudełko z
przyborami do robienia tatuażu i kilka wzorników.

- Mamy cię. - Eve wyjęła cienką karteczkę z wypisanymi na niej stylizowanymi literami: Mojej

miłości. - Zapakuj wszystko do torebek i przygotuj do wysłania - poleciła Peabody. - Chcę, żeby w
ciągu godziny znalazło się w laboratorium. Tymczasem przesłucham personel.

Jednak  niczego  nowego  się  nie  dowiedziała.  Simon  był  powszechnie  kochany  i  podziwiany.

Bez  przerwy  powtarzały  się  takie  określenia,  jak  wspaniałomyślny,  wrażliwy,  współczujący.
Wówczas stanęła jej przed oczami wykrzywiona strachem i bólem twarz Marianny Hawley.

Drogę do szpitala, gdzie leżała Piper, odbyły w milczeniu. Mimo że system klimatyzacyjny w

samochodzie pompował do przyjemne ciepło, to atmosfera była raczej chłodna.

Wspaniale,  pomyślała  Eve.  Skoro  Peabody  dalej  chce  zadzierać  nosa,  to  jej  problem.  To  na

pewno nie pomoże w pracy.

-  Skontaktuj  się  z  McNabem  -  poleciła  wchodząc  do  windy  i  nie  patrząc  na  asystentkę.  -

Dowiedz  się,  czy  ma  jakieś  nowe  informację.  Potem  sprawdź,  czy  Mira  dostała  dane  osobowe
Simona.

- Tak jest.

- Jeśli jeszcze raz powiesz „tak jest” tym obrażonym tonem, to spiorę cię na kwaśne jabłko.

Wyszła z windy, zostawiając Peabody ze zmarszczonym czołem.

-  Chcę  się  dowiedzieć  o  stan  zdrowia  Piper  Hoffman  -  zwróciła  się  Eve  do  pielęgniarki,

kładąc przed nią odznakę.

- Jej stan uległ poprawie.

- To znaczy, że wyszła ze śpiączki?

Pielęgniarka miała na sobie kwiaciastą tunikę. Na je twarzy malowała się udręka.

- Pacjentka Piper odzyskała przytomność przed dwudziestoma minutami.

- Czemu mnie o tym nie powiadomiono? Wyniki badań nie zapowiadały tak szybkiej poprawy.

-  To  prawda,  poruczniku.  Pacjentka  obudziła  się  ze  strasznym  krzykiem.  Rzucała  się  i

background image

histeryzowała. Musieliśmy ją unieruchomić i uspokoić, oczywiście za zgodą brata.

- Gdzie on teraz jest?

- W jej pokoju. Spędził tam całą noc.

- Proszę skontaktować się z lekarzem prowadzącym i sprowadzić go tutaj.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała korytarzem do pokoju Piper.

Kobieta  wyglądała  jak  Śpiąca  Królewna:  blada,  o  jasnych  włosach  i  olśniewającej  urodzie.

Miała małe cienie pod oczami i lekko zaróżowione policzki.

W niewielkiej odległości od łóżka cicho szumiały monitory. Sam pokój wyglądał niczym salon

w  eleganckim  apartamencie.  Pacjenci,  którzy  mieli  odpowiednie  środki,  mogli  leczyć  się  w
komfortowych warunkach.

Jej pierwsze wspomnienia ze szpitalem wiązało się z okropnym pokojem z wąskimi łóżkami, w

którym  kobiety  i  dziewczynki  jęczały  z  bólu  i  rozpaczy.  Ściany  były  szare,  okna  ciemne,  a  w
powietrzu  unosił  się  zapach  moczu.  Miała  wówczas  osiem  lat,  była  załamana,  samotna  i  nie
pamiętała nawet swojego imienia.

Piper tego nie doświadczy. Przy jej łóżku siedział brat i trzymał ją za rękę z taką delikatnością,

jakby była zrobiona z najcieńszego szkła. Pokój tonął w kwiatach i słychać było cichą kojącą muzykę.

-  Obudziła  się  z  krzykiem  -  Rudy  nie  podniósł  wzroku.  Wpatrywał  się  z  rozpaczą  w  twarz

siostry.  -  Wołała  mnie.  Wydawała  jakieś  nieludzkie  krzyki.  -  Dotknął  jej  policzka.  -  Ale  nie
poznawała mnie. Walczyła ze mną i z pielęgniarkami. Nie wiedziała, gdzie jest. Myślała, że ciąż...
Myślała, że on wciąż jest z nią.

- Czy coś powiedziała? Czy podała jego imię?

-  Wykrzyczała  je.  -  Jego  twarz  sprawiała  wrażenie  pozbawionej  życia  i  kolorów.  -

Powiedziała: „O Boże! Simon, proszę, nie! Nie, nie, nie!” W kółko to powtarzała. Eve poczuła nagle
ogarniającą ją litość.

- Rudy, ja muszę z nią porozmawiać.

- Jej potrzebny jest teraz sen. Ona musi wyrzucić to z pamięci. - Pogładził Piper po włosach. -

Kiedy  poczuje  się  lepiej,  wywiozę  ją  gdzieś,  gdzie  jest  dużo  słońca  i  kwiatów.  Tam  odzyska
zdrowie, a dala od tego wszystkiego. Wiem, co pani o mnie myśli, o nas obojgu, ale nie dbam o to.

-  Nieważne  są  moje  odczucia.  Teraz  tylko  ona  się  liczy.  -  Podeszła  bliżej,  by  mogli  patrzeć

sobie  w  oczy.  -  Zrozum,  szybciej  będzie  wracać  do  zdrowia,  wiedząc,  że  człowiek,  który  ją
skrzywdził, jest za kratkami. Muszę z nią porozmawiać.

- Ona nie będzie w stanie o tym mówić. Pani nie rozumie, przez co ona przeszła.

background image

- Zapewniam cię, że doskonale rozumiem i wiem, przez co przeszła - powiedziała z mocą Eve.

- Nie zrobię jej krzywdy. Chcę powstrzymać tego człowieka, Rudy, zanim znów kogoś skrzywdzi.

- Ale muszę przy tym być - powiedział po namyśle. - Ona będzie mnie potrzebować... I lekarz

też musi przy niej być. Jeżeli się zdenerwuje, chcę, żeby ją uspokoił.

- Dobrze, ale musisz pozwolić mi działać.

Skinął głową, po czym ponownie spojrzał na Piper.

- Czy ona... czy długo... Jak pani myśli, kiedy zdoła o tym zapomnieć? O Chryste!

- Ona nigdy nie zapomni - odparła sucho. - Ale nauczy się z tym żyć.

ROZDZIAŁ 19

Będzie stopniowo odzyskiwać przytomność.

Doktor był młody, życzliwy i oddany swojej pracy. Sam zaaplikował odpowiednią dawkę leku,

zamiast zlecić to pielęgniarce czy któremuś z asystentów.

- Będę utrzymywać jej funkcje na niskich poziomach, żeby nie forsować organizmu.

- Ale musi być świadoma - zastrzegła Eve.

Omiótł jej twarz ciepłym spojrzeniem brązowych oczu.

-  Wiem,  czego  pani  trzeba,  poruczniku.  W  innej  sytuacji  nie  zgodziłbym  się  na  wytrącenie  ze

stanu  śpiączki  pacjentki  w  takim  stanie.  Rozumiem  jednak,  że  to  konieczne.  Ale  mimo  wszystko
proszę pamiętać, że nie wolno jej denerwować.

Spojrzał na monitory, trzymając rękę na pulsie Piper.

- Jej stan jest stabilny - powiedział, po czym spojrzał na Eve. - Powrót do zdrowia po takim

urazie to niezwykle trudny proces.

- Czy był pan kiedyś w dzielnicach rozpusty?

- W Nowym Jorku nie ma dzielnic rozpusty.

-  Jeszcze  pięć  lat  temu  były,  dopóki  nie  zmienili  zasad  wydawania  licencji  i  opłat  dla

prostytutek.  W  tych  dzielnicach  mieszkały  przeważnie  rogówki,  i  to  głównie  młodociane.  Te
dzieciaki przyjeżdżały prosto ze wsi i nie miały pojęcia, jak poradzić sobie z napalonym klientem w
„Zeusie”  czy  „Exotice”.  Pracowałam  w  tej  dzielnicy  przez  sześć  cholernych  miesięcy.  Doskonale
wiem, co mam robić.

background image

Doktor skinął głową i uniósł pacjentce powiekę.

-  Odzyskuje  przytomność.  Rudy,  niech  najpierw  cię  zobaczy.  Mów  do  niej,  tylko  łagodnie  i

cicho.

- Piper. - Rudy pochylił się nad siostrą i uśmiechnął się niepewnie. - Kochanie, to ja Rudy. Już

nic ci nie grozi. Słyszysz mnie?

-  Rudy?  -  szepnęła  niewyraźnie,  nie  otwierając  oczu,  lecz  zwracając  głowę  w  stronę,  skąd

dochodził głos. - Co się stało? Gdzie byłeś?

- Jestem przy tobie. - Samotna łza spłynęła mu po policzku.

- Simon, on zadaje mi ból. Nie mogę się ruszyć.

- Już go nie ma. Jesteś bezpieczna.

- Piper. - Ciężkie powieki uniosły się, a w oczach błysnęła panika. - Pamiętasz mnie?

- Pani porucznik. Chciała pani, żebym mówiła o Rudym złe rzeczy.

- Chcę tylko, żebyś powiedziała mi prawdę. Rudy jest przy tobie. Zostanie tu, kiedy będę z tobą

rozmawiała. Opowiedz mi, co się wydarzyło? Opowiedz mi o Simonie.

- Simon. - Światła na monitorach zaczęły migać. - Gdzie on jest?

-  Nie  ma  go  tu.  Już  cię  nie  skrzywdzi.  -  Eve  chwyciła  rękę  Piper,  która  uniosła  się,  jakby

chciała  osłonić  się  przed  ciosem.  -  Będę  trzymać  go  z  dala  od  ciebie,  ale  musisz  mi  wszystko
opowiedzieć.

-  Stał  pod  drzwiami.  -  Zamknęła  oczy,  lecz  można  było  dostrzec  poruszające  się  nerwowo

gałki.  -  Ucieszyłam  się.  Miałam  dla  niego  prezent  gwiazdkowy,  a  on  trzymał  w  rękach  wielkie
srebrne  pudło.  Pomyślałam,  że  pewnie  przyniósł  prezent  dla  mnie  i  dla  Rudy'ego.  Powiedziała,  że
Rudy'ego nie ma. On o tym wiedział. Jesteś sama, tylko ze mną. Uśmiechnął się i ... i położył mi dłoń
na  ramieniu.  Zakręciło  mi  się  w  głowie  -  ciągnęła  po  chwili.  -  I  nic  nie  widziałam.  Musiała  się
położyć. Tak dziwnie się czułam. Słyszałam, jak coś do mnie mówi, ale nie mogłam go zrozumieć.
Nie mogłam się ruszać ani otworzyć oczu. Nie mogłam zebrać myśli.

- Pamiętasz co wtedy mówił?

- Że jestem piękna. Że wie, jak sprawić, żebym była jeszcze piękniejsza. Czuję coś chłodnego

na  nodze,  cos  mnie  łaskocze  w  udo.  On  ciągle  mówi.  Że  kocha  tylko  mnie.  Chce,  żebym  była  jego
miłością.  Nie  jestem  jedyną  jego  miłością,  ale  mogę  nią  być.  Inne  się  nie  liczą,  tylko  ja.  Ciągle
mówi, ale ja nie mogę mu odpowiedzieć. Inne jego miłości umarły, ale nie były prawdziwe. Nie były
czyste i niewierne. Nie! Nie!

Wyrwała rękę, próbując odwrócić się od Eve.

background image

- Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Wiem, że on cię skrzywdził, Piper. Wiem, jak to bolało i jak

się  bałaś.  Ale  nie  musisz  się  już  bać.  -  Eve  ponownie  wzięła  ją  za  rękę.  -  Spójrz  na  mnie.  Nie
pozwolę, by znów cię skrzywdził.

-  Zawiązał  mnie.  -  Po  jej  twarzy  płynęły  łzy.  -  Związał  mnie  na  łóżku.  Ściągnął  mi  ubranie.

Błagałam  go,  żeby  tego  nie  robił.  Był  moim  przyjacielem.  Przebrał  się.  To  było  okropne.  Zaczął
stroić miny do kamery, uśmiechać się. Powiedział, że byłam niegrzeczną dziewczynką. Coś dziwnego
stało się z jego oczami. Krzyczałam, lecz nikt mnie nie słyszał. Gdzie jest Rudy?

- Jestem tutaj - powiedział przez ściśnięte gardło. Pochylił się ii dotknął wargami jej czoła i

skroni.

-  Zgwałcił  mnie.  Bardzo  bolało.  Nazwał  mnie  dziwką.  Powiedział,  że  kobiety  to  dziwki,

aktorki, które udają, że są inne, ale są zwykłymi dziwkami. A mężczyźni wykorzystują je i porzucają.
Jestem dziwką i on może zrobić ze mną, co zechce. I wciąż zadawał mi ból. Wołałam Rudy'ego, żeby
go powstrzymał.

- Rudy przyszedł - powiedziała Eve. Przyszedł i powstrzymał go.

- Przyszedł?

- Tak. Usłyszał cię, przyszedł i zaopiekował się tobą.

- Powstrzymał go. Tak, powstrzymał. - Zamknęła oczy. - Słyszałam jakieś krzyki, hałas. Ktoś

strasznie płakał. Wzywał matkę. Nic więcej nie pamięta.

- Świetnie się spisałaś.

-  Nie  pozwolisz,  żeby  wrócił?  -  Zacisnęła  palce  na  dłoni  Eve.  -  Nie  pozwolisz,  żeby  znowu

mnie skrzywdził?

- Nie pozwolę.

- Umalował mnie - przypomniała sobie Piper. - Spryskał czymś. - Zagryzła wargę. - I w środku.

Jego ciało było zupełnie pozbawione włosów. I miał na biodrze tatuaż.

To coś nowego, pomyślała Eve. Na taśmach wideo, które oglądała, nie było żadnego tatuażu.

- Pamiętasz, jak wyglądał tez tatuaż?

- To był napis „mojej miłości”. Pokazał mi go. Chciał, żebym na niego patrzyła. Powiedział, że

jest  trwały,  nie  tymczasowy.  Nie  chciał  być  tymczasowy  dla  tych,  których  kochał. A  ja  płakałam  i
mówiłam, że go nie skrzywdzę. On też płakał. Powiedział, że wie o tym, że mu przykro.

- Jeszcze coś zapamiętałaś?

- Powiedział, że zawsze będę go kochała, bo on będzie ostatni. I nigdy o mnie nie zapomni, bo

background image

byłam  jego  przyjaciółką.  -  Oczy  straciły  chorobliwą  szklistość  i  pojawiło  się  w  nich  zmęczenie.  -
Chciał mnie zabić. To już nie był Simon. Mężczyzna, który mi to zrobił, był kimś obcym. Myślę, że
przerażało go to w równym stopniu jak mnie.

-  Już  nie  będziesz  musiała  się  bać,  przyrzekłam  ci  to.  -  Eve  odsunęła  się  i  spojrzała  na

Rudy'ego. - Wyjdźmy na chwilę i pozwólmy doktorowi zając się twoją siostrą.

- Zaraz wracam. - Przycisnął wargi do dłoni Piper. - Będę za drzwiami. Nie chcę zostawiać jej

samej - powiedział, kiedy wyszli na korytarz.

- Będzie musiała z kimś porozmawiać.

- Dość już mówiła. Na litość boską, przecież powiedziała wszystko...

-  Potrzebuje  porady  psychologa  -  przerwała  mu  Eve.  -  Wyjazd  nie  pomoże  jej  uporać  się  z

problemami. Kilka dni temu dałam jej wizytówkę z wypisanym na odwrocie nazwiskiem i numerem
kontaktowym. Porozmawiaj z doktor Mirą, Rudy. Pozwól, by pomogła twojej siostrze.

Otworzył usta, po czym je zamknął.

- Była pani dla niej bardzo dobra, poruczniku. Delikatna. Słuchając jej, zrozumiałem, dlaczego

była pani zupełnie inna w stosunku do mnie, sądząc, że to ja jestem odpowiedzialny za... te wszystkie
zbrodnie. Jestem pani wdzięczny.

- Będzie pan mi wdzięczny, kiedy go złapię. - Odchyliła się w tył na pięty. - Pan go znał bardzo

dobrze, prawda?

- Tak mi się wydawało.

- Dokąd mógł pójść? A może do kogo?

-  Powiedziałbym,  że  przyszedł  by  do  mnie  albo  do  Piper.  Dużo  czasu  spędzaliśmy  razem,  i

zawodowo,  i  prywatnie.  -  Zamknął  oczy.  -  To  tłumaczy,  dlaczego  miał  dostęp  do  listy  partnerów.
Nikt z firmy nie kwestionowałby jego poczynań. Gdybym to pani powiedział, gdybym otworzył przed
panią drzwi, zamiast chronić siebie i firmę, mógłbym temu zapobiec.

- To otwórz je teraz. Opowiedz mi o nim i o jego matce.

- Była psychicznie chora. Nie wiem, czy ktoś prócz mnie o tym wiedział. - Bezwiednie musnął

palcem  brzeg  nosa.  -  Pewnej  nocy  załamał  się  i  opowiedział  mi  o  wszystkim.  Była  trudna  do
zniesienia,  niezrównoważona  umysłowo.  Winił  za  to  ojca.  Rozwiedli  się,  kiedy  Simon  był  jeszcze
dzieckiem,  lecz  matka  nigdy  się  z  tym  nie  pogodziła.  Była  pewna,  że  mąż  pewnego  dnia  do  niej
wróci.

- To była jej jedyna miłość?

- O Boże! - Ukrył twarz w dłoniach. - Tak, chyba tak. Była aktorką, niezbyt dobrą, ale Simon

background image

uważał, że jest wspaniała, fantastyczna. Uwielbiał ją. Martwił go jednak jej stan psychiczny. Często
miała  napady  depresji.  Byli  też  mężczyźni  w  jej  życiu.  Wykorzystywała  ich  do  podtrzymywania
swoich nastrojów. Był niezwykle tolerancyjnym człowiekiem, lecz tego nie mógł znieść. Jego matka
nie  powinna  oddawać  się  mężczyznom!  Raz  tylko  o  tym  wspomniał,  po  jej  śmierci,  kiedy  był
pogrążony w rozpaczy. Powiesiła się. Znalazł ją w pierwszy dzień Bożego Narodzenia.

 

Wszystko  doskonale  do  siebie  pasuje  -  orzekła  Peabody,  gdy  tymczasem  Eve  zmagała  się  z

ruchem  ulicznym.  -  Facet  ma  kompleks  matki.  W  każdej  z  ofiar  widzi  matkę,  wskrzesza  ją,  kocha  i
wymierza  karę.  Ci  dwa  mężczyźni  mogli  uosabiać  jego  ojca  lub  odzwierciedlać  seksualne
preferencje.

- Dzięki za opinię - burknęła Eve i walnęła dłonią w kierownicę, kiedy po raz kolejny zbyła

zmuszona  się  zatrzymać.  -  Pieprzone  Boże  Narodzenie!  Nic  dziwnego,  że  szpitalom  i  klinikom
psychiatrycznym przybywa w grudniu pacjentów.

- To wigilia Bożego Narodzenia.

- Wiem, do cholery, co to za dzień. - Włączyła pionowy start, skręciła ostro w lewo i pomknęła

nad dachami unieruchomionych w korku samochodów.

- Maxibus.

- Widzę. - minęła airbusa, omal się o niego nie ocierając.

- Ta taksówka chyba chce... - Peabody skuliła się i zamknęła oczy, bo kierujący nią taksówkarz

wpadł na ten sam pomysł co Eve, wystrzelił w górę i zajechał jej drogę.

Eve  zaklęła,  gwałtownie  skręciła  kierownicą,  otarła  się  o  zderzak  i  z  całej  siły  nacisnęła  na

klakson.

- Na dół, głupi sukinsynu.

Wciskając  się  między  pojazdy,  dwoma  kołami  wylądowała  na  chodniku  przed  tłumem

zirytowanych przechodniów.

Wyskoczyła z wozu i podeszła do taksówki. Kierowca również wysiadł i ruszył w jej stronę.

Peabody chciała mu powiedzieć, że jeśli chce zatargu z gliną, to wybrał niewłaściwą osobę. Kiedy
jednak  wysiadła  i  torowała  sobie  drogę  wśród  przechodniów,  pomyślała,  że  dokopanie
taksówkarzowi może poprawi Eve humor.

- Przecież sygnalizowałem - powiedział. - Miałem takie samo prawo do pionowego startu jak

pani. Wysiadły pani kierunkowskazy i klakson? Pewnie miasto zapłaci za ten zderzak, tak? Wy, gliny
nie jesteście właścicielami ulic. Nie mam zamiaru bulić za tę szkodę z własnej kieszeni, siostro.

- Siostro?

background image

Peabody zadrżała, słysząc lodowaty ton w głosie Eve. Pokręciła z politowanie głową i wyjęła

cyfrowy bloczek mandatowy.

-  Pozwól,  że  coś  ci  powiem,  bracie.  Najpierw  cię  cofniesz,  a  potem  wypiszę  ci  mandat  za

napaść za oficera policji.

- Hej, ja przecież nawet...

- Powiedziałam, cofnij się. I radzę ci szybko przyjąć właściwą pozycję.

- Jezu, przecież to tylko zderzak.

- Stawiasz opór funkcjonariuszowi policji?

- Nie. - Mruknął coś pod nosem, rozstawił nogi i położył ręce na dachu taksówki. - Paniusiu,

przecież to wigilia Bożego Narodzenia. Może damy sobie spokój.

- Powinieneś okazywać więcej szacunku glinom.

- Paniusiu, mój kuzyn jest gliną.

Zaciskając zęby, Eve wyjęła swoją odznakę i podetknęła mu ją pod nos.

-  Widzisz?  Tu  jest  napisane  porucznik,  nie  siostra  czy  paniusia.  Możesz  zapytać  swojego

kuzyna gliniarza.

- Nazywa się Brinkleman - mruknął. - Sierżant Brinkleman.

-  Powiedz  sierżantowi  Brinklemanowi,  żeby  kontaktował  się  z  porucznik  Dallas  z  wydziału

zabójstw  i  wyjaśnił  jej,  dlaczego  jego  kuzyn  jest  takim  dupkiem.  Jeśli  uznam  to  wyjaśnienie  za
satysfakcjonujące,  nie  odbiorę  ci  licencji  i  nie  spiszę  notatki,  że  zajechałeś  drogę  służbowemu
pojazdowi. Jasne?

- Jasne, poruczniku.

- A teraz wynoś się stąd.

Kierowca potulnie wrócił do wozu i czekał cierpliwie na włączenie się do ruchu.

Eve,  wciąż  czując  kipiący  w  niej  gniew,  odwróciła  się  do  Peabody  i  dźgnęła  ją  palcem  w

pierś.

- A ty jeśli chcesz ze mną jeździć, to wyciągnij ten kij z dupy.

- Z całym szacunkiem, poruczniku, ale nic mi nie wiadomo o żadnym obcym przedmiocie w tej

okolicy.

background image

-  Twoje  poczucie  humoru  jest  nie  na  miejscu,  posterunkowa  Peabody.  Jeśli  nie  jesteś

zadowolona z funkcji mojej asystentki, to możesz złożyć rezygnację.

Serce podskoczyło Peabody do gardła.

- Nie chcę składać rezygnacji. Nie jestem niezadowolona z mojej funkcji.

Eve  miała  ochotę  wrzasnąć,  lecz  tylko  odwróciła  się  i  zaczęła  przebijać  przez  tłum  ludzi,

zarabiając kilka siniaków i niewybrednych komentarzy. Za chwilę jednak wróciła.

- Jeśli nadal będziesz rozmawiać ze mną tym pompatycznym tonem, to zaczniemy się bić.

- Groziła mi pani zwolnieniem.

Nieprawda. Zaproponowałam ci przeniesienie.

Peabody z trudem opanowała drżenie głosu.

- Nadal uważam, że przekroczyła pani pewne granice w kwestii mojej znajomości z Charlesem

Monroe.

- Tak, wyraziłaś to aż nazbyt jasno.

- To niewłaściwe, aby zwierzchnik krytykował wybór partnera. To osobista sprawa i...

-  Masz  cholerną  słuszność.  To  rzeczywiście  była  osobista  sprawa.  -  Oczy  Eve  pociemniały,

lecz  ku  zaskoczeniu  Peabody  płonęła  w  nich  uraza.  -  Wczoraj  wieczorem  nie  mówiłam  jako  twój
zwierzchnik. Nie rozmawiałam z moją asystentką, lecz z przyjaciółką.

Peabody poczuła ogarniającą ją potężną falę wstydu.

- Dallas...

- Z przyjaciółką - powtórzyła Eve - która robi słodkie oczy do męskiej dziwki.

Dziwki będącej osobą podejrzaną.

- Ale Charles....

-  Był  na  końcu  listy  -  weszła  jej  w  słowo  Eve.  - Ale  był.  Jego  nazwisko  znajdowało  się  na

liście partnerów jednej z ofiar i na liście jednej z ewentualnych ofiar.

- Nigdy nie uważała pani Charlesa za mordercę.

- Sądziłam, że jest nim Rudy, i myliłam się. Mogłam się również pomylić co do Charlesa. - Na

samą  myśl  poczuła  gwałtowny  ucisk  w  żołądku.  -  Zabierz  wóz  do  centrali.  Przekaż  kapitanowi
Feeneyowi i komendantowi Whitneyowi najnowsze informacje i powiedz, że jestem w terenie.

background image

- Ale...

-  Odprowadź  ten  pieprzony  wóz  do  centrali!  -  warknęła  Eve.  -  To  rozkaz  wydany  przez

zwierzchnika  asystentce.  -  Odwróciła  się  i  zaczęła  torować  sobie  drogę  przez  tłum.  Tym  razem
jednak na dobre.

-  Cholera!  -  Peabody  walnęła  dłonią  w  maskę  samochodu,  nie  zwracając  uwagi  na  wściekły

ryk  klaksonów  i  muzykę  dochodzącą  z  wnętrza  sklepu  po  drugiej  stronie  ulicy.  -  Peabody,  jesteś
idiotką.

Pociągnęła nosem, zaczęła szukać chusteczki i przypomniała sobie, że dała ją Eve. Otarła więc

nos wierzchem dłoni, wsiadła do samochodu i przygotowała się do wypełnienia poleceń.

 

Kiedy  Eve  dotarła  do  rogu  Czterdziestej  Pierwszej  i  złość  z  niej  wyparowała,  doszła  do

wniosku,  że  nie  da  rady  przejść  trzydziestu  przecznic  dzielących  ją  do  laboratorium  Dickiego.
Rzuciła okiem na ludzi stłoczonych na ruchomych platformach i stwierdziła, że ta droga też odpada.

Fala  przechodniów  zmusiła  ją  do  przejścia  następnych  kilkunastu  metrów.  W  końcu  jednak

udało jej się zatrzymać i rozejrzeć. Strumień pary z kiosku z sojowymi hot dogami zaczął ją dusić i
wywołał  łzawienie  oczu.  Z  trudem  wyciągnęła  z  kieszeni  odznakę,  przecisnęła  się  do  krawężnika  i
ryzykując życie i utratę nogi weszła prosto pod koła nadjeżdżającej taksówki.

Przycisnęła odznakę do przedniej szyby, wsiadła do wozu, przetarła dłońmi twarz, próbując się

uspokoić,  po  czym  spojrzała  we  wsteczne  lusterko  i  napotkała  wzrok  kierowcy.  Był  to  kuzyn
sierżanta Brinkemana. Parsknęła śmiechem.

- To ci dopiero pech.

- Cały dzień taki jest - mruknął.

- Nienawidzę Bożego Narodzenia.

- W tej chwili ja też za nim nie przepadam.

- Może pan mnie dowieźć do Osiemnastej?

- Szybciej byłoby na piechotę.

Spojrzała na płynący chodnikiem strumień ludzi.

- Włącz pan pionowy start i omiń ten korek. Gdyby były jakieś kłopoty, załatwię to z drogówką.

- Pani jest szefem, poruczniku.

Wystrzelił  niczym  błyskawica,  a  Eve  zamknęła  oczy  i  pomyślała,  że  będzie  chyba  musiała

background image

wziąć proszek na ból głowy.

- Będzie pan robił aferę o ten zderzak - spytała kierowcę.

- Tak jak wszyscy poszkodowani? Nie. - Skręcił w Osiemnastą. - Nie powinienem tego mówić,

ale w tym przedświątecznym ruchu człowiek robi się złośliwy.

Wyjęła żetony kredytowe i wsunęła w otwór.

- Skontaktujemy się wieczorem.

- Będę wdzięczny. Tak czy owak wesołych świąt.

Zaśmiała się już nieco swobodniej.

- Nawzajem.

W  dzielnicy,  w  której  mieściło  się  laboratorium  kryminalistyczne,  prosektoria  i  kostnice,

panował mniejszy ruch. Nie ma tu nic do kupowania, pomyślała.

Weszła  do  brzydkiego  budynku  ze  stali,  zaprojektowanego  przez  architekta  ogarniętego  wizją

przyszłości, w której królować będzie metal, minęła pusty hall i przeszła przez bramkę kontrolną.

Pilnujący  wejścia  android  skinął  głową,  kiedy  położyła  dłoń  na  czytniku  linii  papilarnych,

podała nazwisko, stopień, kod i cel wizyty. Zjechała w dół ruchomą platformą i zmarszczyła brwi na
widok opustoszałych korytarzy i pokoi. Środek dnia, zwykły dzień pracy, gdzie, u diabła, wszyscy się
podziali?

Otworzyła  drzwi  do  laboratorium,  a  tam  trwała  w  najlepsze  zabawa.  Grała  muzyka,  panował

gwar  i  śmiech.  Ktoś  wsunął  jej  w  dłoń  kubek  z  podejrzanie  wyglądającym  zielonym  płynem.  Tuż
obok tańczyła kobieta ubrana jedynie w fartuch ochronny i w minigoglach. Eve złapała ją za rękaw.

- Gdzie Dickie?

- Och, gdzieś tutaj. Musze iść po dolewkę.

- Proszę.

Wcisnęła  jej  kubek  w  dłoń  i  ruszyła  na  poszukiwanie  szefa  laboratorium.  Dickie  siedział  na

stole,  trzymając  rękę  pod  spódnicą  podanej  laborantki.  Eve  doszła  do  wniosku,  że  dziewczyna  jest
pijana, skoro pozwala, by te pająkowate łapska grzebały między jej nogami.

- Hej, Dallas, przyłącz się do zabawy. Co prawda nie jest równie wspaniała jak u ciebie, ale

robimy, co możemy.

- Gdzie, do cholery, są moje raporty? Gdzie wyniki? Co się tu, kurwa, dzieje?

background image

- Jest Wigilia. Rozchmurz się.

Eve chwyciła go za przód koszuli i ściągnęła ze stołu.

-  Mam  cztery  trupy  i  kobietę  w  szpitalu.  Więc  nie  pieprz  mi  tu  o  zabawie,  ty  mały  zezowaty

sukinsynu. Dawaj wyniki.

- Laboratorium pracuje dziś do drugiej. - Bezskutecznie usiłował wyswobodzić się z uścisku. -

A jest już po trzeciej, ważniaczko.

-  Na  litość  boską,  ten  sukinsyn  gdzieś  się  ukrywa.  Widziałeś  co  zrobił  z  ofiarami?  Chcesz,

żebym ci pokazała filmy, jakie nakręcił w czasie roboty? Chcesz obudzić się jutro rano i dowiedzieć
się,  że  znowu  to  zrobił,  bo  tobie  się  chciało  się  pracować?  Mógłbyś  potem  przełknąć  świąteczną
gęś?

- Do diabła, Dallas, nie odkryłem niczego nowego. Chodź ze mną. - Z zaskakująca godnością

wygładził zmiętą przez Eve koszulę. - Przejdziemy do drugiego laboratorium. Nie ma potrzeby psuć
innym zabawy.

Przecisnął się przez tłum i otworzył boczne drzwi.

- Jezu, Feinstein, tu musisz ją posuwać? Idźcie do magazynu, jak wszyscy.

Eve  przetarła  oczy  palcami,  kiedy  kopulująca  para  oderwała  się  od  siebie  i  zaczęła  zbierać

ubranie.  Czy  wszyscy  poszaleli?  -  pomyślała  Eve,  gdy  para  umknęła  pospiesznie,  chichocząc  jak
niesforne dzieci.

-  Zmieszaliśmy  różne  gatunki  piwa  -  wyjaśnił  Dickie.  -  Legalny  browar,.  Ale  działa  jak

mieszanka wybuchowa. - Usiadł przez komputerem i wywołał plik sprawy.

- Tym razem mieliśmy jego odciski palców, ale to już wiesz. Nie ma wątpliwości co do jego

tożsamości.  Ten  sam  środek  dezynfekcyjny.  Kosmetyki,  które  zostawił  uciekając,  odpowiadają  tym
znalezionym  przy  ofiarach.  Ubranie  i  całe  to  gówno,  które  przesłałaś,  wykonano  z  uprzednio
zidentyfikowanych włókien. Masz go w garści, Dallas. Niezbite dowody, by gościa zapuszkować.

- A co znalazła ekipa śledcza? Muszę mieć jakiś ślad, który doprowadzi mnie do niego.

-  Nie  odkryła  niczego,  o  czym  byś  już  nie  wiedziała.  Chodzi  ci  o  to,  co  znaleźliśmy  w  jego

mieszkaniu?  Niewiele  tego  było.  Ten  facet  to  fanatyczny  pedant.  Ale  znaleźliśmy  kolejne  włókna,
takie jak z kaftana, i kilka włosów z brody, którą po sobie zostawił. To wszystko, czym dysponujemy.

-  Dobra.  Przekaż  raport  na  mój  wideokom  w  domowym  biurze  i  w  centrali.  Kopię  prześlij

Feeneyowi.

Wzruszył ramionami. Oboje wiedzieli, że już to zrobił.

- Przepraszam, że odciągnęłam cię od zabawy.

background image

- Za godzinę lub dwie miasto się wyludni. Ludziom należy się odpoczynek, nie?

- Kobiecie, która spędzi te święta w szpitalu, też się coś należy.

Wyszła  z  budynku  z  nadzieja,  że  chłodne  powietrze  złagodzi  ból  głowy.  Żałowała,  że  nie

poprosiła  Dickiego  o  jakiś  skuteczny  środek.  Na  ulicach  zdążyły  już  zapłonąć  latarnie.  W  grudniu
szybko  zapadał  zmrok,  a  noce  były  ciemne  i  długie.  Światło  dnia  z  trudem  przebijało  się  przez
chmury i znowu znikało.

Wyjęła podręczny wideokom i połączyła się z domem.

-  Pracujesz  -  stwierdziła,  kiedy  na  ekranie  pojawiła  się  twarz  Roarke'a.  Stojący  za  jego

plecami faks wypluwał papier.

- Trochę.

- Mam kilka spraw do załatwienia. Nie sądzę, bym szybko wróciła do domu.

Po wyrazie jej twarzy poznał, że boli ją głowa.

- Dokąd się wybierasz?

- Chcę przeszukać mieszkanie Simona. Nie miałam okazji się tam rozejrzeć. Może „sprzątacze”

coś przegapili. Muszę to sprawdzić.

- Rozumiem.

- Słuchaj, jestem bez samochodu, a to mieszkanie jest niedaleko domu. Mógłbyś wysłać jakiś

pojazd?

- Oczywiście.

- Dzięki. Odezwę się, kiedy skończę.

- Rób, co masz do zrobienia, ale weź coś na ból głowy, Eve.

Uśmiechnęła się lekko.

-  Nie  mam  nic  przy  sobie.  Kiedy  wrócę  do  domu,  wypijemy  mnóstwo  wina  i  będziemy  się

kochać jak szaleńcy, dobrze?

- No cóż, planowałem spokojny wieczór przy grze w trójpolowe szach, ale jeśli tego chcesz...

To cudowne, jak on potrafi poprawić nastrój, pomyślała Eve, przerywając połączenie.

Nie  zdziwiła  się,  kiedy  przed  budynkiem,  w  którym  mieszkał  Simon,  zobaczyła  nie  tylko

samochód, lecz i samego Roarke'a.

background image

- Mogłeś wysłać androida.

- Tak uważasz?

- Nie. - Przeciągnęła dłonią po włosach. - Nie sądzę też, żebyś się zgodził poczekać w wozie,

dopóki nie skończę.

-  Widzisz,  jak  dobrze  się  znamy?  -  Sięgnął  do  kieszeni  eleganckiego  palta  i  wyjął  z  niej

emaliowane pudełeczko z niebieskimi pigułkami.

- Otwórz buzię.

Uniósł brew w odpowiedzi na jej gniewny wzrok i zaciśnięte wargi. - Eve, to zwykły środek

przeciwbólowy. Od razu lepiej się poczujesz.

- Nie ma w tym żadnego cholernego świństwa?

- Nie. Otwieraj buzię. - Przytrzymał ją za brodę, wrzucił pigułkę na język i zamknął jej usta. -

Połknij. Grzeczna dziewczynka.

- Pocałuj mnie gdzieś.

- Kochanie, o niczym innym nie marzę. Przywiozłem twój zestaw polowy.

- Przynajmniej jedno z nas myśli rozsądnie. Dzięki - powiedziała, gdy sięgnął do samochodu po

walizeczkę. - mam go w garści - dodała. - Dowody, świadek, motyw, metoda.

- Możesz dodać do tej listy fakt, że kasetka z kosmetykami, którą zostawił w mieszkaniu Piper

Hoffman,  jest  robiona  na  zamówienie.  -  Zaczął  delikatnie  masować  kark  Eve,  by  przyśpieszyć
działanie pigułki. - Moja firma oferuje je licencjonowanym wizażystom.

- Wspaniale. Pozostaje tylko go znaleźć.

-  Nie  zameldował  się  w  żadnym  hotelu,  chyba,  że  w  takim  na  godziny  -  ciągnął  z  uśmiechem

Roarke. - McNab wykonał kawał dobrej roboty.

- Akurat. W laboratorium natknęłam się na orgię.

- Czemu nas nie zaproszono? To oburzające.

- Coś mi się zdaję, że zaproszenie obejmowałoby również tak wspaniały numer jak oglądanie

nagiego szefa laboratorium. - Wyjęła klucz uniwersalny i rozkodowała zaplombowane przez policję
drzwi do mieszkania Simona. - Nie jest to coś, na co miałabym ochotę. Jeśli chcesz wejść do środka,
musisz włożyć ochraniacze.

Roarke popatrzył na puszkę i westchnął ciężko.

background image

-  Czy  policja  nie  może  używać  czegoś,  co  miałoby  przyjemniejszy  zapach?  -  Włożył  jednak

ochraniacze na ręce i nogi i zaczekał, aż Eve zrobi to samo.

- Nagrywanie. Porucznik Eve Dallas wchodzi do mieszkania podejrzanego Simona, dwudziesty

czwarty  grudnia,  godzina  szesnasta  dwanaście.  Oficerowi  śledczemu  towarzyszy  cywil  Roarke,
chwilowo pełniący rolę asystenta.

Kazała zapalić światła i przez moment badała wzrokiem pokój. Nie panował już w nim idealny

porządek.  Pracująca  ekipa  śledcza  zostawiła  błyszczącą  warstwę  na  powierzchniach,  szukając
śladów  odcisków  palców  i  innych  śladów.  „Sprzątacze”  poprzesuwali  meble,  poduszki,
pozdejmowali ze ścian obrazy. Odłączono i zabrano wideokom.

-  Skoro  już  tu  jesteś,  rozejrzyj  się  po  innych  pomieszczeniach.  -  zwróciła  się  do  Roarke'a.  -

Zawołaj, jeśli znajdziesz coś ciekawego. Będę w sypialni.

Zdążyła zaledwie otworzyć szafę, kiedy wrócił Roarke, trzymając w dwóch palcach dyskietkę.

- Mam coś ciekawego, poruczniku.

- Gdzie to było? Powinni zabrać wszystkie dyskietki.

-  Przedświąteczna  gorączka,  cóż  na  to  poradzisz?  Ukryta  była  za  fotografią  hologramową.

Przypuszczam, że przedstawia jego matkę. To taka sentymentalna kryjówka.

- Nie mam na czym jej przegrać. Zabrali cały sprzęt elektroniczny. Musze....

Urwała,  bo  Roarke  wyjął  z  kieszeni  płaskie  czarne  pudełko,  wcisnął  zatrzask  i  otworzył

pokrywę z małym ekranem.

- Nowa zabawka - wyjaśnił, kiedy zmarszczyła brwi.

- Nie zdążyliśmy wyeliminować wszystkich błędów i wprowadzić jej na rynek przed świętami.

Będzie gotowa na Dzień Prezydenta.

- Czy to bezpieczne? Nie mogę zniszczyć tej dyskietki.

-  Ten  egzemplarz  osobiście  poprawiałem.  -  To  prawdziwy  klejnocik.  -  Wsunął  dyskietkę  w

szczelinę i uniósł brew. - Mogę?

- Sprawdźmy, co na niej jest.

ROZDZIAŁ 20

Był to raczej chaotyczny i żałosny dziennik. Jeden rok z życia mężczyzny, w którym jego świat

wali się w gruzy.

background image

Mira nazwałaby to wołaniem o pomoc, pomyślała Eve.

Kilkanaście  razy  zwracał  się  do  matki:  nazywał  ja  jedyną  miłością  swego  życia,  wynosił  na

piedestał,  by  przy  kolejnym  wejściu  obrzucać  wyzwiskami.  Raz  była  dla  niego  święta,  następnym
razem dziwką.

Po przesłuchaniu całości Eve nie miała już wątpliwości: ta kobieta była dla Simona ciężarem,

który cierpliwie dźwigał, lecz którego nigdy nie potrafił zrozumieć.

Każdego roku na Boże Narodzenie wkładała do pudełka złotą bransoletkę z wygrawerowanymi

na  niej  słowami:  Mojej  miłości,  którą  dostała  od  męża  i  kładła  pod  choinkę.  Każdego  roku
powtarzała synowi, że ojciec zjawi się w domu pierwszego dnia świąt. Długo w to wierzył. Jeszcze
dłużej pozwalał, by ona w to wierzyła.

Wreszcie  w  zeszłym  roku,  w  wigilię  Bożego  Narodzenia,  mając  dość  mężczyzn,  którzy  ją

wykorzystywali,  rozbił  pudełko  i  zniszczył  jej  iluzję.  Następnego  dnia  rano  powiesiła  się  na
łańcuchu, którym syn udekorował choinkę.

- Niezbyt wesoła świąteczna opowieść - mruknął Roarke. - Biedny drań.

- Wszawe dzieciństwo nie usprawiedliwia gwałtu i morderstwa.

- Ale  może  być  przyczyną.  Sami  budujemy  naszą  drogę  życia,  Eve.  Jedna  decyzja  pociąga  za

sobą następną.

- I za te decyzje ponosimy odpowiedzialność.

Wyjęła torebkę na dowody rzeczowe, a Roarke wrzucił do niej dyskietkę. Potem połączyła się

z McNabem.

- Nie udało się znaleźć jego meliny, Dallas. Za to zlokalizowałem ojca. Prawie trzydzieści lat

temu przeniósł się na stację Nexus. Ma drugą żonę, dwoje dzieci i wnuki. Mam jego adres, jeśli chce
pani z nim porozmawiać.

- Po co? - mruknęła. - mam dziennik Simona. Był w jego mieszkaniu. Technicy i „sprzątacze”

przegapili  go.  Prześle  go  do  sekcji  elektronicznej.  Zarejestruj  go,  dobrze  McNab?  Potem  jesteś
wolny. Powiedz Peabody, że może iść do domu.

Tylko musicie mień włączone nadajniki.

- Tak jest. Kiedyś w końcu wyjdzie z nory. Wtedy go capniemy.

- Dobra. Idź powiesić skarpetę, McNab. Miejmy nadzieje, że dostaniemy na gwiazdkę to, czego

chcemy.

Roarke patrzył, jak chowa wideokom.

background image

- Jesteś dla siebie zbyt surowa, Eve.

- On dziś wieczorem zaatakuje. I tylko on wie gdzie i kogo. - Odwróciła się w stronę szafy. -

Wszystkie  ubrania  są  poukładane  według  kolorów  i  materiałów.  Ma  na  tym  punkcie  jeszcze
większego szmergla niż ty.

- Nie widzę nic nienormalnego w utrzymywaniu porządku w garderobie.

-  Zwłaszcza  jeśli  się  ma  dwieście  czarnych  jedwabnych  koszul.  Jeszcze  włożyłbyś  nie  tę,  co

trzeba, i popełnił straszną gafę.

- Rozumiem przez to, że nie kupiłaś mi w prezencie czarnej jedwabnej koszuli.

Zerknęła na niego przez ramię i skrzywiła się.

-  Spartaczyłam  sprawę  z  tymi  prezentami.  Nie  miałam  o  niczym  pojęcia.  Dopiero  Feeney

oświecił mnie, że od współmałżonka oczekuje się większej liczby prezentów. Ja mam tylko jeden.

Wcisnął język w policzek.

- Dasz mi jakąś wskazówkę?

-  Nie.  Na  pewno  byś  zaraz  odgadł.  -  Ponownie  spojrzała  na  ubrania.  -  Lepiej  spróbuj

rozwiązać taką zagadkę: Masz tu koszule i spodnie. Od białych, przez kremowe, do... Nie wiem, jak
się ten kolor nazywa.

- Ciemnoszary.

- Niech będzie. Potem idą niebieskie i zielone. Dotąd jest wszystko w porządku. Teraz mamy

lukę, a dalej idą serie brązowa, szara i czarna. Jakiego koloru według ciebie brakuje?

- Czerwonego.

-  Zgadza  się.  Nie  ma  żadnej  czerwonej  sztuki.  Może  on  wkłada  czerwone  ubrania  tylko  na

specjalne  okazje.  Czerwony  kaftan  zabrał  więc  ze  sobą.  „Sprzątacze”  jeszcze  coś  przeoczyli.
Biżuterię.  Sześć  gęsi,  siedem  czegoś  tam  i  tak  dalej.  Też  musiał  je  wziąć.  Szykuje  się  do
przedstawienia. Ale gdzie on to mógł schować? Gdzie mógł ukryć? - obeszła pokój. - Wie, że tu już
nie  ma  dla  niego  powrotu.  Ryzykował  zabierając  stąd  narzędzia,  kostium  i  rekwizyty. Ale  bez  tego
nie  mógłby  dokończyć  swego  zadania.  Jest  zbyt  sprytny,  zbyt  zorganizowany,  by  nie  mieć  jakiegoś
miejsca, gdzie mógłby się ukryć.

- Tu było całe jego życie: matka, wspomnienia - powiedział Roarke. - A także praca.

Zamknęła oczy, jakby otrzymała cios.

- Boże, on tam wrócił. On jest w tamtym budynku.

background image

- Więc na co czekamy?

 

Jazda  ulicami  pokrytymi  cienką  warstwą  lodu  była  koszmarna.  Za  to  chodniki  się  wyludniły.

Ludzie spieszyli do swych domów i rodzin, a nieliczni, którzy nie kupili jeszcze prezentów, polowali
na otwarte o tej porze sklepy.

Zapłonęły latarnie uliczne, rozsiewając wokół zimne smugi światła. Eve spojrzała na ruchomą

tablicę reklamową, przedstawiającą mknącego w saniach świętego Mikołaja, który życzył wszystkim
wesołych świąt.

Jakby tego wszystkiego było mało, zaczął padać grad.

Kiedy Roarke zatrzymał się przy krawężniku, Eve wysiadła, wyjęła swój klucz uniwersalny, po

czy zawahała się. Po krótkiej walce wyjęła broń z kabury.

- Weź mój obezwładniacz. Tak na wszelki wypadek.

Weszli do jasno oświetlonego hallu.

-  Przez  cały  dzień  w  salonie,  w  sklepach,  w  klubach  restauracyjnych  kręcili  się  ludzie,  a  on

potrzebował spokoju. Są tu pewnie jakieś puste biura. Moglibyśmy to sprawdzić, ale coś mi mówi,
że skorzystał z mieszkania Piper. Wiedział, że będzie puste, bo Rudy nie zostawi jej samej, nawet na
noc.  Byłby  tu  bezpieczny.  Policji  też  nie  musiałby  się  obawiać,  skoro  ekipa  śledcza  zrobiła  już
mieszkanie.

Wcisnęła przycisk windy i zaklęła.

- Cholera, zablokowana.

- Czy chcesz, żebym ją uruchomił, poruczniku?

- Nie bądź taki cwany.

- Rozumiem, że znaczy to „tak”. - Przesunął na bok broń i wyjął mały futerał z narzędziami. -

To  potrwa  tylko  chwilę.  -  Zdjął  osłonę  i  pomajstrował  coś  przy  tablicy  rozdzielczej.  -  Rozległ  się
cichu szum i po chwili kabina windy rozbłysła światłami.

- Zręczna robota... jak na biznesmena.

- Dziękuję. - Zaprosił ją gestem do środka, po czym sam wsiadł. - Mieszkanie Hoffmanów.

Piętro dostępne tylko po uprzednim przekręceniu klucza lub wprowadzeniu kodu.

Eve zgrzytnęła zębami i ponownie sięgnęła po klucz uniwersalny, lecz Roarke już zdjął osłonę

tablicy rozdzielczej.

background image

- Tak będzie szybciej - wyjaśnił i zręcznie uporał się z blokadą.

Winda  płynnie  ruszyła  w  górę.  Kiedy  zaczęła  zwalniać,  Eve  stanęła  między  Roarkiem  a

drzwiami.  Zmrużył  oczy  i  czekał.  Kiedy  drzwi  się  otworzyły,  odepchnął  Eve  na  bok,  wyskoczył  z
windy i omiótł bronią korytarz.

- Nigdy więcej tego nie rób - syknęła, ubezpieczając go z tyłu.

-  Nigdy  więcej  nie  rób  z  siebie  tarczy  ochronnej  dla  mnie.  Chyba  droga  wolna.  Można

sforsować drzwi?

Później tym się zajmę, pomyślała, opanowując gniew.

- Biorę dół - mruknęła, odblokowując zamki.

- Doskonale. A więc na trzy. Raz, dwa. - Uderzyli w drzwi niczym zgrany zespół.

W  mieszkaniu  paliły  się  światła  i  rozbrzmiewały  radosne  świąteczne  melodie.  Rolety  były

zaciągnięte. Tylko w oknie przy którym stała choinka, odbijały się płonące na drzewku światełka.

Eve  skręciła  w  stronę  sypialni.  Po  drodze  zauważyła,  że  plamy  i  smugi  pozostawione  przez

„sprzątaczy”  zostały  starannie  wytarte,  a  w  powietrzu  unosił  się  zapach  kwiatów  i  środka
dezynfekcyjnego.

W łazience pozostały jeszcze małe obłoczki pary, a woda w wannie była ciepła.

W sypialni panował idealny porządek: łóżko zasłane, plamy usunięte.

Eve uniosła narzutę i zaklęła pod nosem.

- Zmienił pościel. Ten drań spał w łóżku w którym ją zgwałcił.

Z  wściekłością  otworzyła  szafę.  Wśród  zwiewnych  szat  Rudy'ego  i  Piper  wisiało  kilka  par

spodni i koszule.

-  Poczuł  się  jak  u  siebie  w  domu.  -  Przykucnęła  o  otworzyła  elegancką  czarną  walizeczkę

leżącą  na  dnie  szafy.  -  Reszta  jego  rekwizytów.  -  Z  bijącym  sersem  przeglądała  biżuterię,  mrucząc
pod  nosem  słowa  piosenki  -  wyliczanki.  -  Wszystkie  prezenty  łącznie  z  dwunastym,  spinką  do
włosów  z  dwunastoma  doboszami.  Brakuje  tylko  piątki.  Pewnie  zabrał  ze  sobą.  -  Wstała.  -  Wziął
kąpiel relaksującą, włożył czerwony kaftan, spakował zabawki i wyszedł. Ale zamierza tu wrócić.

- Więc zaczekamy na niego.

Bardzo  pragnęła  go  złapać,  bardziej  nic  miała  odwagę  to  przyznać.  Chciała  spojrzeć  mu  w

twarz, kiedy to się stanie, i upewnić się, że go pokonała, a wraz z nim cząstkę siebie, którą widziała
w sennych koszmarach.

background image

- Wezwę posiłki. Niech postoją dziś na warcie. Będę potrzebować kilku do obstawy budynku i

kilku w środku. Zajmie mi to jakąś godzinę. Potem wrócimy do domu.

- Chyba nie chcesz, żeby ktoś inny zebrał plony?

- Nie chcę i może dlatego powinnam to zrobić. Poza tym... - Odwróciła się do niego, myśląc o

tym, co powiedziała Mira. - Mam prawo do życia, które zaczęłam sobie układać. Z tobą.

- W takim razie wzywaj posiłki. - Dotknął jej policzka. - I wracajmy do domu.

 

Peabody  skończyła  papierkową  robotę,  westchnęła  ciężko,  po  czym  spostrzegła  stojącego  w

drzwiach McNaba.

- Czego?

- Przechodziłem obok. Przecież Dallas zwolniła się do domu.

- Muszę skończyć raport.

McNab uśmiechnął się, bo komputer zasygnalizował właśnie przyjęcie raportu.

- Widzę, że skończyłaś. A teraz namiętna randka z panem Pięknisiem?

-  Ignorant  z  ciebie,  McNab.  -  Peabody  odsunęła  się  od  biurka.  -  Nie  spędza  się  Wigilii  z

facetem, z którym spotkało się tylko raz. - Poza tym Charles miał już zajęty wieczór.

- Twoja rodzina nie mieszka w Nowym Jorku?

- Nie. - Peabody udawała, że porządkuje biurko.

- Nie wybierasz się na święta do domu?

- W tym roku nie.

- Ta też nie. To sprawa pozbawiła mnie życia towarzyskiego. Też nie mam żadnych planów na

święta.  -  Wcisnął  kciuki  do  kieszeni  spodni.  -  Co  byś  powiedziała  na  zawieszenie  broni,  na  takie
świąteczne moratorium?

- Nie prowadzę z tobą wojny. - Odwróciła się, by wziąć z wieszaka mundur.

- Wyglądasz na zmęczoną.

- To był długi dzień.

- No cóż, skoro nie zamierzasz spędzić Wigilii z panem Pięknisiem, to może spędziłabyś ją z

kumplem z policji? To niezbyt dobry wieczór na samotność. Postawię ci drinka i jakąś kolację.

background image

Udała,  że  jest  zajęta  zapinaniem  guzików  munduru.  Samotna  Wigilia,  czy  kilka  godzin  z

McNabem? Żadna z możliwości nie była pociągająca, uznała jednak, że samotność będzie gorsza.

- Nie lubię cię na tyle, żebyś fundował mi kolację. - Podniosła wzrok i wzruszyła ramionami. -

Płacimy po połowie.

- Zgoda.

 

Nie oczekiwała, że będzie się dobrze bawić, ale po dwóch godzinach spędzonych u „Świętego

Nicka” uznała, że nie czuje się nieszczęśliwa. W końcu rozmowa o sprawach zawodowych też była
jakąś formą zabicia czasu.

Zdecydowała się na kurczaka, choć wiedziała, że nie ubędzie jej od tego kalorii. Do diabła z

dietą, pomyślała.

- Jak możesz tyle jeść - spytała McNaba, patrząc z niechęcią i zazdrością, jak wcina podwójna

pizzę z dodatkami - i nie być grubym jak świnia?

- Mam dobrą przemianę materii - odparł z pełnymi ustami. - Chcesz kawałek?

Powinna  odmówić.  Walka  z  krągłościami  nie  miała  końca.  Mimo  to  wzięła  pół  kawałka  i  z

rozkoszą zanurzyła w nim zęby.

- Pogodziłyście się z Dallas?

Znieruchomiała i obrzuciła go gniewnym spojrzenie.

- Mówiła ci o tym?

- Jestem przecież detektywem. Zauważę, jak coś jest nie tak.

Dwa wypite drinki rozwiązały jej język.

- Jest na mnie wkurzona.

- Pokpiłaś sprawę?

- Chyba tak. Ona też - dodała marszcząc czoło. - Ale ja chyba bardziej. Nie wiem, czy uda mi

się to odkręcić.

-  Masz  kogoś,  kto  nadstawiłby  za  ciebie  karku,  a  ty  wszystko  rozwalasz,  a  potem  chcesz

naprawić.  W  mojej  rodzinie  najpierw  wrzeszczymy  na  siebie,  potem  nam  głupio,  a  potem  się
przepraszamy.

- To nie jest rodzina.

background image

Roześmiał się.

- Jasne, że nie - uśmiechnął się. - Będziesz jadła tego kurczaka?

Poczuła ciepło wokół serca. Ten facet był upierdliwy, ale kiedy miał rację, to miał, pomyślała.

- Dam ci sześć kawałków kurczaka za jeszcze jeden kawałek pizzy.

 

Eve  starała  się  nie  myśleć  o  śledztwie.  Na  miejscu  byli  doświadczeni  ludzie  i  skanery  o

zasięgu czterech przecznic. Kiedy Simon znajdzie się w tym obszarze, natychmiast to wykryją.

Nie mogła ciągle się zastanawiać, gdzie on jest i czy komuś grozi niebezpieczeństwo, bo i tak

nie miała na to wpływu.

Złapią go jeszcze tej nocy. Facet wyląduje za kratkami i nigdy nie wyjdzie na wolność. To musi

jej wystarczyć.

- Mówiłaś coś o winie.

- Mówiłam.

Ku  swemu  zaskoczeniu  udało  jej  się  uśmiechnąć.  Wzięła  do  ręki  kieliszek  podany  przez

Roarke'a.

- I o kochaniu się jak szaleńcy.

- I to też mówiłam.

Uznała, że najprościej będzie odstawić kieliszek i wprowadzić słowa w czyn.

 

Peabody  została  dłużej,  niż  zamierzała,  i  bawiła  się  lepiej,  niż  oczekiwała.  Pewnie  był  to

skutek alkoholu, a nie towarzystwa, pomyślała, idąc po schodach na górę do mieszkania.

Musiała jednak przyznać, że McNab nie był takim strasznym dupkiem jak zazwyczaj.

Życzliwie nastawiona do świata pomyślała, że teraz przebierze się w swój zniszczony szlafrok,

włączy  światła  na  choince,  zwinie  się  w  łóżku  i  obejrzy  jakiś  przyjemny  świąteczny  program.  O
północy połączy się z rodzicami i wspólnie wyleją morze łez.

Okazało się, że Wigilia może być całkiem przyjemna.

Weszła na górę i ruszyła w stronę drzwi mieszkania.

Wtedy  jak  z  pod  ziemi  wyrósł  przed  nią  święty  Mikołaj  z  wielkim  srebrnym  pudłem  i

background image

uśmiechem na twarzy.

- Cześć, dziewczynko. Późno wracasz. Już się bałem, że nie zdążę dać ci prezentu.

O  kurde!,  zaklęła  w  duchu  Peabody.  Miała  zaledwie  ułamek  sekundy  na  podjęcie  decyzji:

uciekać czy zostać. Obezwładniacz tkwił pod paltem, a palto miała zapięte. Za to nadajnik miała w
kieszeni.

Postanowiła  jednak,  że  zostaje.  Przywołała  uśmiech  na  twarzy,  wsunęła  rękę  do  kieszeni  i

włączyła nadajnik.

-  Ojej,  święty  Mikołaj.  Nie  spodziewałam  się,  że  spotkam  cię  przed  drzwiami  mojego

mieszkania. W dodatku z prezentem. Nie mam nawet kominka, byś mógł je tam położyć.

Roześmiał się.

 

Eve jęknęła, przekręciła się na bok i przeciągnęła. Nie zdołali dotrzeć do łóżka, lecz zwarli się

ze sobą na podłodze. Czuła się obolała, spełniona i zachwycona.

- To było całkiem niezłe jak na początek.

Leżący obok niej Roarke zachichotał i przesunął palcem wzdłuż jej gorącej, wilgotnej piersi.

- Też tak myślę. Ale chcę dostać prezent.

- A nie dostałeś? - Zaśmiała się, usiadła i przesunęła dłonią po włosach. - W przyszłym roku...

Urwała, bo nagle spod rozrzuconych na podłodze ubrań dobiegł ją głos Peabody.

Ojej,  święty  Mikołaj.  Nie  spodziewałam  się,  że  spotkam  cię  przed  drzwiami  mojego

mieszkania.

- O Boże! - Eve rzuciła się na stos ubrań w poszukiwaniu spodni. - Do wszystkich wozów, do

wszystkich wozów. Policjant potrzebuje wsparcia. O Jezu, Roarke!

Jedną Ręką wciągał spodnie, a drugą chwycił podręczny wideokom.

- Jedziemy. Po drodze wezwiesz pomoc.

 

Czekałem na ciebie - powiedział Simon. - mam dla ciebie cos specjalnego.

Zagadywać tak długo, jak się da, przemknęło jej przez myśl.

- Może spróbuję zgadnąć.

background image

- To jest coś specjalnego od kogoś, kro cię kocha.

Ruszył w jej stronę. Nie przestawała się uśmiechać, rozpinając jednocześnie palto.

- A kto mnie kocha?

- Święty Mikołaj cię kocha, Delio, piękna Delio.

Uniósł  rękę  i  w  tym  momencie  dostrzegła  błysk  ukrytej  w  dłoni  strzykawki.  Skręciła  tułów,

wystawiając łokieć, by zablokować jego ruch i wsunąć dłoń pod palto.

-  Niegrzeczna  dziewczynka!  -  syknął  i  pchnął  ją  na  ścianę.  Zamachnęła  się,  chcąc  wymierzyć

cios, lecz tylko wytrąciła mu pudło z rąk. Dłoń sięgającą po broń miała teraz przyciśniętą do ściany.

- Puść mnie, ty sukinsynu! - Podcięła mu nogi, przeklinając siebie za to, że dała się skusić na

drinka. Zanim przewrócił się na podłogę, poczuła ukłucie w szyję. - Cholera - mruknęła, zrobiła dwa
niepewne kroki i osunęła się w dół po ścianie.

-  Spójrz,  co  zrobiłaś  -  rzucił  gniewnie,  po  czym  zaczął  grzebać  w  jej  torbie  w  poszukiwaniu

klucza. - Mogłaś coś popsuć. Będę się bardzo gniewał, jeżeli coś mi popsułaś. A teraz bądź grzeczną
dziewczynką i wejdźmy do mieszkania.

Uniósł ją w górę, poprowadził do drzwi, odblokował zamki, po czym pozwolił jej osunąć się

na podłogę.

Poczuła uderzenie, lecz jakby w wielkiej odległości. Myśli krzyczały, żeby się ruszyła, i już jej

się wydawało, że wstaje, lecz w ogóle nie czuła nóg.

Słyszała, że Simon wchodzi do mieszkania i zamek drzwi.

- A teraz położymy się do łóżka. Mamy mnóstwo do zrobienia. Już prawie Boże Narodzenie. O

tak, najdroższa - mruknął i zaniósł ją do sypialni, jakby była lalką.

 

Mam w dupie grupy operacyjne i dostępne wozy patrolowe! - krzyknęła Eve do wideokomu. -

Posterunkowa Peabody jest w niebezpieczeństwie, do kurwy nędzy!

- Obraźliwe słowa są ba tym kanale niedopuszczalne, poruczniku Eve Dallas. Zniewagi zostaną

zarejestrowane.  Wozy  patrolowe  otrzymały  meldunek.  Przewidywany  czas  przyjazdu  dwanaście
minut.

-  Ona  nie  ma  dwunastu  minut.  Jeśli  coś  jej  się  stanie,  osobiście  powyrywam  ci  wszystkie

obwody,  dupku.  -  Uderzyła  pięścią  w  wideokom.  - Androidy!  Zostawili  wszędzie  androidy.  Jezu,
Roarke, nie możemy jechać szybciej?

Jechał  sto  osiemdziesiąt  na  godzinę,  przedzierając  się  przez  ścianę  lodowatego  deszczu,  lecz

background image

posłusznie przyśpieszył.

- Już dojeżdżamy, Eve.

Cierpiała katusze, słuchając głosu Simona. Aż nazbyt wyraźnie widziała rozgrywającą się tam

scenę.

Związał Peabody i teraz zdzierał z niej ubranie.

Eve poczuła suchość w ustach.

Spryskał ją środkiem dezynfekcyjnym, by była czysta i doskonała.

Wyskoczyła  z  samochody,  zanim  Roarke  zdążył  na  dobre  się  zatrzymać.  Poślizgnęła  się  na

mokrym chodniku, a w końcu jednak dopadła do drzwi. Ręce tak jej się trzęsły, że dopiero za trzecim
razem zdążyła włożyć klucz do zamka.

Biegnąc po schodach, słyszała za sobą oddech Roarke'a.

W oddali rozległ się dźwięk syren policyjnych.

Wsunęła klucz do otworu i pchnęła drzwi.

- Policja! - krzyknęła i wpadła do sypialni z bronią gotową do strzału.

W  szeroko  otwartych  oczach  Peabody  malowało  się  oszołomienie.  Leżała  na  łóżku  naga  i

związana, dygocząc z zimna. Przez otwarte okno wpadało do pokoju chłodne powietrze.

- Uciekł schodami przeciwpożarowymi. Goń go. Nic mi nie jest.

Eve zawahała się na sekundę, po czym dała nura przez okno.

- Zostań z nią! - zawołała do Roarke'a.

- Nie, nie. - Peabody gwałtownie pokręciła głową. - Ona go zabije, Roarke.

Powstrzymaj ją.

Porwał leżący na podłodze koc, rzucił go na Peabody i wyszedł przez okno za żoną.

 

Zeskoczyła  na  chodnik  z  niewielkiej  wysokości.  Stopy  jej  się  rozjechały  na  śliskiej

nawierzchni.  Oparła  się  na  kolanie  i  wstała.  Dostrzegła  go,  jak  biegł  kulejąc  na  wschód.
Jasnoczerwony kaftan połyskiwał niczym światło w mroku.

- Stój, policja! - krzyknęła i rzuciła się za nim, wiedząc, że nie usłucha.

background image

W  głowie  szumiało  jej  jak  w  ulu,  a  na  skórze  czuła  bolesne  ukłucia.  Żołądek  ściskała

nienawiść  i  paliła  ją  żywym  ogniem.  Nie  zwalniając  biegu,  wcisnęła  broń  za  pasek  od  spodni.
Chciała złapać do własnymi rękami.

Skoczyła  na  Simona  niczym  tygrys  na  ofiarę.  Upadł  jak  długi  na  chodnik.  Chwyciła  go  jak  w

kleszcze,  przygniotła  do  ziemi,  okładając  pięściami,  lecz  nic  nie  czuła.  Przeklinała,  dysząc
spazmatycznie, lecz nie słyszała swojego głosu. Potem przewróciła go na plecy i przystawiła mu broń
do gardła.

- Eve - zabrzmiał spokojny głos Roarke'a. Stał tuż obok.

- Powiedziałam, żebyś został z Peabody. Nie wtrącaj się do tego. - Popatrzyła na okrwawioną.

mokrą od łez twarz Simona i zobaczyła w niej ojca.

Wystarczyło pociągnąć za spust. Wcisnęła bron mocniej w gardło i chciała to zrobić, pragnęła

tego.

-  Pokonałaś  go,  Eve.  -  Rozumiejąc,  co  teraz  przeżywa,  podszedł  bliżej,  przykucnął  i  spojrzał

jej w oczu. - następny krok byłby wbrew twoim zasadom. Ty tak nie postępujesz.

Palec  zadrżał  jej  na  spuście.  Drobne  małe  kuleczki  gradu  z  sykiem  rozpryskiwały  się  na

chodniku i kłuły ją boleśnie.

- Ale mogłabym.

- Nie. - Pogładził ją delikatnie po głowie. - Już nie.

Zadrżała i cofnęła broń.

- Już nie - powtórzyła i wstała.

Leżący  na  chodniku  mężczyzna  skulił  się  i  zaczął  wzywać  matkę.  Po  twarzy  płynęły  mu  łzy  i

rozmazywały farbę. Wyglądał żałośnie.

Pokonałam go, pomyślała Eve. To już koniec.

- Trzeba sprowadzić tu mundurowych - powiedziała do Roarke'a. - Nie mam kajdanków.

-  Ja  mam.  -  Feeney  przeszedł  na  druga  stronę  chodnika.  -  Miałem  włączony  nadajnik.  Obaj  z

McNabem byliśmy tuż za tobą. - Patrzył na nią przez chwilę. - Dobra robota, Dallas. Zajmę się nim.
Powinnaś sprawdzić, co z twoją asystentką.

- Tak. - Starła krew z twarzy, nie bardzo wiedząc, czy to jej, czy Simona. - Dzięki Feeney.

Roarke objął ją ramieniem. Żadne z nich nie miało na sobie wierzchniego odzienia. Eve była

przemoknięta do suchej nitki i zaczynała drżeć.

background image

- Naokoło czy schodami w górę?

- Schodami w górę. - Spojrzała na metalową drabinkę nad głową. - Tak będzie szybciej.

- Podsadzę cię.

Złączył  dłonie  i  podciągnął  w  górę,  kiedy  Eve  postawiła  na  nich  stopę.  Potem  patrzył,  jak

zwinnie wspina się na drabinkę.

- Zaczekam na ciebie od frontu - powiedział. - Pewnie chcesz z nią chwilę pobyć.

-  Tak.  -  Wiatr  szarpał  jej  ubranie.  Nos  miała  czerwony  z  zimna  i  od  nadmiaru  emocji,  które

wciąż w niej szalały. - Nie mogłam tego zrobić, Roarke. Zastanawiałam się, czy mogłabym, i bałam
się, że będę mogła. Kiedy jednak do tego doszło, nie potrafiłam tego zrobić.

-  Wiem.  Wybrałaś  własną  drogę,  Eve.  -  Wyciągnął  dłoń  do  uścisku.  -  Idź  na  górę,  bo

zmarzniesz. Czekam w samochodzie.

Łatwiej było wyjść niż wejść, pomyślała Eve. Odetchnęła kilka razy i przerzuciła nogę przez

parapet.

Peabody siedziała na łóżku otulona kocem, a blady na twarzy McNab obejmował ją ramieniem.

-  Nic  jej  się  nie  stało  -  powiedział  szybko.  -  Nie  zdążył  jej...  Jest  tylko  roztrzęsiona.

Trzymałem mundurowych z dala od sypialni.

- Bardzo dobrze. Wszystko pod kontrolą, McNab. Wracaj do domu i odpoczywaj.

- Ja... ja mógłbym spać na kanapie, jeśli chcesz - zwrócił się do Peabody.

- Nie, dzięki. Nic mi nie będzie.

-  Ja  tylko...  -  Nie  bardzo  wiedział,  co  ma  zrobić,  i  wstał  niezdarnie.  -  Czy  jutro  rano  mam

złożyć raport?

- Wystarczy, że zrobisz to pojutrze. Korzystaj ze świąt. Zasłużyłaś na to.

Uśmiechnął się niepewnie.

- Wszyscy zasłużyliśmy. - Do zobaczenia za dwa dni.

- Był naprawdę miły - westchnęła Peabody, kiedy wyszedł. - Nikogo nie wpuszczał, rozwiązał

mnie i pozwolił mi siedzieć. Zamknął też okno, bo było mi zimno. Boże, jak strasznie zimno. - Ukryła
twarz w dłoniach.

- Chcesz, żebym zawiozła cię do centrum medycznego?

background image

- Nie, nic mi nie jest.  Kręci  mi  się  tylko  trochę  w  głowie.  Pewnie  dlatego,  że  wypiłam  kilka

drinków. Dopadła go pani?

- Tak, dopadłam.

Peabody opuściła ręce. Usiłowała zachować spokój, lecz oczy jej błyszczały.

- Żyje?

- Tak.

- Boże, myślałam...

- Ja też. Nie zrobiłam tego.

Peabody poczuła wilgoć pod powiekami i po chwili łzy trysnęły jej z oczu.

- O Boże! Cholera! No i masz!

- W porządku, wypłacz się. - Eve usiadła na łóżku, objęła Peabody i czekała, aż minie główny

potok.

- Tak się bałam. Nie spodziewałam się, że będzie taki silny. Nie mogłam wydostać broni.

- Powinnaś była uciekać.

- A  pani  by  uciekła?  -  Obie  znały  odpowiedź.  -  Wiedziałam,  że  pa...  że  mi  pomożesz.  Kiedy

jednak oprzytomniałam i leżałam na łóżku a on... To bałam się, że nie zdążysz.

-  Dobrze  się  spisałaś.  Zagadywałaś  go  wystarczająco  długo.  -  Postanowiła  powiedzieć  coś

więcej, lecz zamiast tego wstała. - Chcesz jakiś środek uspokajający?

- Nie, raczej nie. Alkohol i środek odurzający wystarczy.

- Zwolnię mundurowych. Chcesz, żeby ktoś z tobą został?

- Nie. - Znowu wyrósł między nimi ten mur. - Dallas, przepraszam za ten wieczór.

- To nie miejsce, by o tym mówić.

Peabody zacisnęła zęby, po czym rozchyliła na moment koc.

-  Nie  jestem  w  mundurze,  mogę  wiec  mówić,  co  chcę.  Nie  spodobało  mi  się,  co  wtedy

powiedziałaś. I nadal nie podoba. Ale cieszę się, że zależało ci na mnie na tyle, by to powiedzieć.
Nie żałuję, że na ciebie naskoczyłam, ale żałuję, że nie dostrzegłam w tym przyjacielskiej troski.

Eve chwilę milczała.

background image

- W porządku, ale jeśli kiedyś zaangażujesz dwanaście męskich dziwek, żeby pieprzyły cię do

upadłego, to chcę znać szczegóły.

Peabody pociągnęła nosem i uśmiechnęła się przez łzy.

- To takie moje marzenie. Nie zarabiam tyle, bym mogła pozwolić sobie na dwanaście dziwek.

Ale jedno marzenie się dziś spełniło. Roarke widział mnie nagą.

-  Chryste,  Peabody.  -  Z  drżącym  uśmiechem  przyciągnęła  ją  do  siebie  i  mocno  uścisnęła.  -

mamy to już za sobą.

Wyglądała  na  taką  spokojną  i  opanowaną,  pomyślał  Roarke,  patrząc,  jak  Eve  wychodzi  z

budynku  i  wydaje  rozkazy  strzegącym  drzwi  funkcjonariuszom.  Była  przemoczona  i  miała  krew  na
rękach. Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy.

Poczuł ogarniającą go falę miłości, kiedy przesunęła jedną z tych rąk po włosach i ruszyła w

stronę samochodu.

- Chcesz z nią zostać?

Usadowiła się w ciepłym wnętrzu samochodu.

- Nic jej nie będzie. To dobra policjantka.

-  Tak  jak  ty.  -  Przytrzymał  ją  za  brodę  i  przywarł  wargami  do  ust  w  miękkim,  ciepłym,

zmysłowym pocałunku.

Otworzyła oczy i ścisnęła go za rękę.

- Która godzina?

- Koło północy.

- W takim razie zrób to jeszcze raz. - Oddała mu pocałunek, po czym odchyliła się na oparcie i

westchnęła. - To będzie wspomnienie do naszego pudełka, i tradycja.

Wesołych świąt.