background image
background image

Alison Roberts 

Nieuchwytny czar 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Tej piżamy nie sposób było nie zauważyć. Wid­

niejące na niej niesamowite wizerunki śmiejących się 
tygrysów były tak charakterystyczne jak oznaczenia na 
odzieniu więźnia. Zważywszy na to, że w całym ogro­
dzie nie dało się dostrzec śladu dorosłego opiekuna, tę 
piżamę musiał nosić mały zbieg. 

To pewnie sprytnie zaplanowana ucieczka, pomyś­

lała Polly Martin. Dopiero od tygodnia pracowała na 
oddziale pediatrycznym Queen Mary Hospital w Christ-
church, ale dobrze wiedziała, jak pilnie tu się strzeże 
małych podopiecznych. 

Wprawdzie tygrysy nie zdały egzaminu jako strój 

maskujący, ale po chwili, co należy przypisać zręczno­
ści uciekiniera, skryły się bez śladu za gęstym żywo­
płotem okalającym ogród różany rozciągający się na 

prawo od ścieżki, jaką podążała Polly. Zboczyła z dróżki 
prowadzącej do wejścia do szpitala i patrząc pod nogi, 

stąpała ostrożnie, by nie podeptać rosnących tutaj bujnie 
narcyzów. Kiedy wreszcie dotarła do żywopłotu i pod­
niosła wzrok, po tygrysach nie było śladu. 

Polly przystanęła przy wielkim jesionie i zastanowiła 

się. Za dziesięć minut powinna pojawić się na oddziale, 
a jeżeli się "spóźni, narazi się siostrze oddziałowej Lee 
Fenton, ale nie ma rady. Na pewno szybko znajdzie 

dziecko, a pozostawienie chorego pacjenta, zwłaszcza 

background image

takiego malucha, samego w parku, byłoby czymś nie­
odpowiedzialnym. Jedno spojrzenie wystarczyło, by 
ocenić, iż dziewczynka nie ma więcej niż trzy, może 
cztery lata. Wprawdzie sierpniowe popołudnie niesie 
obietnicę wiosny, ale wciąż nie jest na tyle ciepło, żeby 
paradować w piżamie, a jak słońce zniknie za wierzchoł­
kami najwyższych drzew, zapanuje chłód. 

Dlaczego to dziecko się schowało? Czy cieszyło się 

słońcem w ogrodzie z matką albo ojcem i po prostu się 
zgubiło? 

Nie. 
Ruchy, jakie zaobserwowała Polly, były zdecydowa­

ne. Dziewczynka uciekała, bo coś ją musiało prze­
straszyć - może perspektywa przykrego zabiegu medy­
cznego. Polly pomyślała z podziwem o odwadze malu­
cha. Na ogół takie dzieci kurczowo trzymają się rodzi­
ców. Albo krzyczą. Albo jedno i drugie. 

- Gdzie jesteś? - krzyknęła Polly. 
Rozejrzała się wokół; jej krzyk utonął w ciszy. 

W wypielęgnowanym ogrodzie różanym nie można 
znaleźć prawdziwej kryjówki, a Polly była pewna, że 
w ciągu paru chwil, kiedy tu szła, dziecko nie zdążyłoby 
dobiec do żywopłotu po drugiej stronie dużego ogrodu. 
Polly westchnęła, odgarniając kosmyk prostych, jas­
nych, sięgających ramion włosów. To może potrwać 
dłużej niż przypuszczała, jeżeli czegoś nie wymyśli. 

- No dobrze. Wygrałaś. Umiesz się bawić w chowa­

nego. - Polly upuściła torebkę na ziemię koło drzewa. 

- Teraz ja się schowam. 

Odpowiedziała jej cisza. Polly czuła się trochę 

głupio, przemawiając do pustego ogrodu różanego, ale 

background image

coś jej mówiło, że dziecko jest blisko. Postanowiła 
spróbować jeszcze raz. 

- Czy muszę włożyć piżamę do zabawy? - spytała 

z udawanym niepokojem. - Zapomniałam jej wziąć. 
I nie mam takiej z lwami. 

- To są tygrysy! - odezwał się stanowczy głos 

z nieoczekiwanej strony. 

Polly gwałtownie zadarła głowę w górę. 

- Ach! To ty jesteś na drzewie! Jak się tam dostałaś? 
- Wdrapałam się. Umiem chodzić po drzewach. 
- Właśnie widzę. - Nagie gałęzie jesionu były gęste, 

ale nie sprawiały wrażenia zbyt mocnych. Dziecko 
znajdowało się dość wysoko i Polly przesunęła się nieco, 
żeby w razie czego móc je złapać. - Ja mam na imię 
Polly - powiedziała wesoło. - A ty? 

- Bonnie. 
- Czy ktoś wie, że tu jesteś? 
- Nie, ja uciekłam. 
- Aha. - Polly skinęła głową z powagą. - Ja też mam 

czasem ochotę uciec. Kiedyś naprawdę uciekłam. 

- Czy byłaś wtedy taka mała jak ja? 
- Nie. Całkiem duża. - Polly uśmiechnęła się w du­

chu. Miała wtedy, a było to rok temu, dwadzieścia 
siedem lat, ale dla Bonnie to pewnie cała wieczność. 
- A ty ile masz lat? 

- Pięć. 
- Naprawdę? - Polly przyjrzała się dziecku, na ile to 

było możliwe. Dziewczynka wydawała się mała na swój 
wiek. W bladej buzi o drobnych rysach ciemne oczy 
robiły wrażenie ogromnych. Kręcone włosy - lub raczej 
to, co z nich zostało - też były ciemne. 

background image

- Dlaczego uciekłaś? 
Uśmiech Polly mówił, że to osobiste pytanie nie jest 

jej niemiłe. Ujęło ją to odważne i zapewne poważnie 

chore dziecko. 

- Wydarzyło się coś, co mi się bardzo nie podobało 

- odparła szczerze. Bonnie nie zrozumiałaby wyjaś­
nienia o nieudanym romansie i zawiedzionych marze­
niach. - Więc uciekłam. 

- Czy to bolało? 
Zatem podejrzenie, że Bonnie umknęła ze strachu 

przed bolesnym zabiegiem, byłoby trafne. Skoro uciek­
ła, musiała wiedzieć, co ją czeka, czyli że już tego 
doświadczyła. Polly postanowiła, że nie będzie czynić 
rozróżnienia między bólem fizycznym i psychicznym. 

- To, co sprawia nam ból, nie jest przyjemne, 

prawda? 

- Aha. 
- Czy dlatego uciekłaś? 
Potakujący ruch głową nastąpił po dłuższej chwili, 

która pozwoliła Bonnie na namysł, czy można powie­
rzyć Polly tak ważną wiadomość. 

- Może byś zeszła z drzewa i o tym opowiedziała? 

- W głosie Polly brzmiało współczucie. 

- Nie. 
- Och... No dobrze. - Polly zerknęła do tyłu. Na 

pewno ktoś już szuka Bonnie. Może spora grupa ludzi. 
Wkrótce nadciągną posiłki i ktoś, kto zna dziewczynkę, 
nakłoni ją, żeby zeszła z drzewa. 

Bonnie spoglądała z namysłem w dół. 
- Możesz tu przyjść, jak chcesz. 
- Jestem za duża. 

background image

- Zrobię ci miejsce. Patrz! - Nogi w piżamie się 

poruszyły i Bonnie zaczęła się wspinać wyżej. Gałęzie 
złowróżbnie się zakołysały i serce Polly zamarło, kiedy 
rozległ się jęk i coś upadło na ziemię. 

- Och, nie! Upuściłam Tygryska! 

Polly podniosła puchate zwierzątko i otrzepała poma­

rańczo wo-czarne futerko ze zwiędłych liści. 

- Nic mu się nie stało - zapewniła dziewczynkę. 
- Ja chcę Tygryska! - Bonnie pierwszy raz była 

bliska płaczu. Przycupnęła na wyższym konarze, obe­

jmując pień drzewa rączkami, a jej głos zdradzał o wiele 

mniejszą pewność siebie niż przed minutą. 

- Może byś zeszła i sobie go wzięła? - Polly 

wiedziała, że jej głos brzmi niepewnie. Bonnie znaj­
dowała się teraz na wysokości około trzech metrów nad 
ziemią. A skoro ona nie potrafiła złapać Tygryska, to jak 
zdoła schwytać spadające dziecko? 

- Nieee! - załkała Bonnie. - Nie mogę się ruszyć! 
Wciąż ani śladu posiłków. Polly była zdana na siebie. 
- Ja chcę Tygryska! - płakało dziecko. 
- Dobrze. Siedź spokojnie, Bonnie. Idę do ciebie. 

Polly wsunęła miękką zabawkę pod bluzę z polaru. 

Wspinaczka na rozwidlony u dołu pień nie przed­

stawiała większych trudności. Polly szybko pięła się 

w górę, póki nie napotkała dwóch konarów zagradzają­
cych jej drogę. Z trudem przecisnęła się między nimi 
i ciężko dysząc, chwilę odpoczywała. 

- Ty na pewno umiesz chodzić po drzewach - po­

wiedziała do Bonnie. - Ale to duży wysiłek. 

- Chcę zejść - odparła z płaczem Bonnie. - Już mi 

się tu nie podoba i bolą mnie nóżki. 

background image

- Zaraz zejdziemy - rzekła Polly trochę bez przeko­

nania. Jeśli tak trudno jest tu wspiąć się samej, to chyba 
nie zdoła zejść z tym nieszczęsnym dzieckiem. - Proszę, 
oto Tygrysek. 

Polly wyprostowała się ostrożnie i uznała, że dosięg­

nie Bonnie. Jedną ręką obejmując pień drzewa, drugą 
rozsunęła suwak bluzy i wyjęła zabawkę. Bonnie się 
pochyliła i wyciągając rękę po Tygryska, straciła rów­
nowagę. Polly złapała dziewczynkę wolną ręką, drugą 

kurczowo trzymając się drzewa. Drobne nóżki objęły ją 

w pasie, mała główka rozpaczliwym ruchem wtuliła się 

jej w ramię. 

- Już dobrze. Jesteś bezpieczna, skarbie. Już dobrze. 

- Te słowa miały uspokoić nie tylko dziecko, ale i ją 

samą. 

Upłynęło kilka sekund, nim przerażona Polly odzys­

kała równowagę i usadowiła się pewniej, tak że mogła 
pocieszyć wystraszoną Bonnie. Pocałowała dziewczyn­
kę w czubek głowy. 

- W porządku, skarbie - wyszeptała. - Trzymam cię 

i już cię nie wypuszczę. 

Odpowiedziało jej głośne pociąganie nosem i szloch. 

Nagle jej uszu dobiegł inny dźwięk. Czyjś głos wołał: 

- Bonnie! Bonnie! 
- Tutaj! - krzyknęła Polly. 
- Bonnie? - To był głos kobiecy. Niepokój mieszał 

się w nim z konsternacją. - Gdzie jesteś? 

- Bonnie jest tutaj! - zawołała Polly. Nie mogła się 

odwrócić, ponieważ groziłoby to upadkiem. - Jesteśmy 
na drzewie! 

- Znalazłam ją! - W głosie kobiety brzmiała radość. 

background image

- Gdzie? - zapytał męski głos. - Nie widzę jej. 
- Na drzewie. 
- Co? 
- Mamusiu! - zawołała Bonnie, która przestała 

płakać. 

- Już dobrze, kochanie. Mamusia jest tutaj. 
- Co u licha ona robi na drzewie? - odezwał się 

z bliska męski głos. 

- Ktoś tam z nią jest. 

Pod drzewem pojawiły się dwie głowy i Polly 

została poddana dokładnej obserwacji. Matka Bonnie 
patrzyła na nią oskarzycielskim wzrokiem, jakby to 
Polly usadowiła jej córkę na drzewie. Ku swemu 
zakłopotaniu Polly zobaczyła, że obok kobiety stoi 
Matthew Saunders, jeden z głównych chirurgów 
w szpitalu Queen Mary. 

- Zauważyłam, że Bonnie się ukryła na drzewie 

- pospiesznie wyjaśniła Polly. - Nie mogłam jej zo­

stawić samej. 

- Oczywiście - przytaknęła matka Bonnie. 
- Ale czy pani musiała wchodzić na drzewo? 
Matthew Saunders oceniał wzrokiem układ konarów. 

Garnitur w prążki, który miał na sobie, nie był od­

powiednim strojem do wspinaczki, i trudno było sobie 
wyobrazić Matthew Saundersa wdrapującego się na 
drzewo. Uosabiał typ wysokiego rangą przedstawiciela 
personelu szpitalnego. Zachowawczy i pełen rezerwy, 

nigdy nie raczył zauważyć obecności Polly podczas 
częstych wizyt na oddziale nagłych wypadków. Nie 
pamiętała, żeby się kiedyś uśmiechnął. Co on tu w ogóle 
robi? Był chirurgiem ogólnym, ale zajmował się też 

background image

przypadkami pediatrycznymi. Czy Bonnie jest jego 
pacjentką? 

- Tygrysek upadł. - Polly była coraz bardziej za­

kłopotana. - No i wtedy... 

- Czy nic się jej nie stało? - zaniepokoiła się matka 

Bonnie. - Zniknęła prawie godzinę temu, a nie jest 
zdrowa. 

Bonnie niebezpiecznie się wychyliła, żeby spojrzeć 

ponad ramieniem Polly. 

- Mamusiu! - powiedziała. 

Kobieta wybuchnęła płaczem. Do drzewa podeszło 

jeszcze kilka osób. Dwaj strażnicy zadarli w górę głowy. 

Jeden z nich sięgnął po radiotelefon. 

- Znalazła się - nadał komunikat. - Posiłki niepo­

trzebne. 

Polly wcale nie była tego pewna. Przydałaby się 

drabina, żeby bezpiecznie zejść na dół. 

- Czy potrafi pani sama zejść? - spytał Matthew 

Saunders. 

- Z Bonnie na ręku nie. 
- Ja wezmę dzieciaka - zaofiarował się krzepki 

strażnik. Wystąpił do przodu i chwycił za gałąź. 

- Nie! - krzyknęła Bonnie. - Idź sobie! - Zaniosła 

się płaczem i tak mocno przylgnęła do Polly, że ta 

prawie nie mogła oddychać. 

- Ona się boi mundurów - wyjaśniła matka Bonnie. 

- I obcych ludzi. 

- Lepiej odejdźcie - polecił strażnikom Matthew 

Saunders. - Poradzimy sobie sami. - Zrzucił marynarkę. 

Polly otworzyła szeroko oczy. Chyba chirurg jest dla 

Bonnie obcym człowiekiem? Jednak Bonnie nie okazy-

background image

wała niepokoju, kiedy Matthew zaczął się wdrapywać 
na drzewo. Polly przyglądała się mu z ciekawością. Jego 
silne dłonie chwytały gałąź za gałęzią, zdawało się, że 
wspinaczka przychodzi mu bez trudu. Był już blisko. 
Dosięgną! gałęzi, na której Polly opierała stopy, i mocno 

ją uchwycił. Trudno było sobie wyobrazić tę jego rękę 

wykonującą delikatne ruchy podczas zabiegów chirur­
gicznych na małych pacjentach. Zresztą cała ta scena 
miała w sobie element niespodzianki. 

- Cześć, Bonnie. - Matthew znalazł się tuż obok. 

- Czy chcesz teraz zejść? 

- A czy Polly zejdzie z nami? 
Chirurg uniósł brwi i zerknął na Polly. Czuła się 

zakłopotana jego bliskością. Piękne rysy. Starannie 
utrzymane włosy. Ciemne oczy i spojrzenie pełne 
rezerwy. Matthew Saunders był idealnym typem spec­

jalisty najwyższego stopnia. Zręcznym i bardzo pew­

nym siebie. I wyniosłym. 

- Już gdzieś panią widziałem, prawda? 
- Jestem pielęgniarką. - Polly uśmiechnęła się nie­

pewnie. - Nazywam się Polly Martin. 

- Oczywiście. Oddział nagłych wypadków, czy tak? 
- Do niedawna. W zeszłym tygodniu zaczęłam 

pracować na pediatrii. 

- Tak? To dobrze. - Lekko się poruszył na gałęzi. 

- Jestem Matt Saunders. 

Polly skinęła głową. To było dosyć dziwne miejsce 

na dokonanie prezentacji, zresztą na nagłych wypad­
kach wszyscy dobrze wiedzieli, kto to taki Matthew 

Saunders. Jego pieczołowite podejście do pacjentów 
sprawiło, że otaczała go legenda. 

background image

- Przepraszam, że pani od razu nie poznałem. - Te­

raz się uśmiechał. - Wygląda pani trochę inaczej... na 
drzewie. 

- Na pewno. 

Polly odpowiedziała mu prawdziwie serdecznym 

uśmiechem. Trudno byłoby inaczej. Matthew miał za­
skakująco przyjacielski uśmiech. Nigdy przedtem nie 
widziała, żeby się uśmiechał. Na pewno by to zapamię­
tała. I zauważyłaby, że chirurg jest przystojny. 

- Mówiąc szczerze, chętnie zejdę na dół - wyznała 

Polly. - Chyba i ja, i Bonnie mamy trochę dość siedzenia 
na drzewie. 

- No to ruszajmy. - Matthew sprawdził, czy jego 

chwyt jest wystarczająco mocny, i drugą rękę wyciągnął do 
Bonnie. - Chodź, skrzacie. Puść Polly. Zniosę cię na dół. 

- Ale ja chcę, żeby Polly też zeszła. 
- Zejdę zaraz za tobą - obiecała Polly. - Nie 

poradziłabym sobie z tobą i Tygryskiem na ręku. 

- Wujek Matt ciebie też mógłby znieść - oznajmiła 

Bonnie. 

Wujek Matt? Nic dziwnego, że Bonnie nie bała się 

doktora. Ale chyba by nie pozwolono, żeby krewna 
została jego pacjentką? Może jest przyszywanym wuj­
kiem ze względu na przyjaźń z matką Bonnie? 

Polly spojrzała na kobietę stojącą pod drzewem. Była 

ładna, miała długie ciemne włosy i wyglądała na trochę 
od niej starszą. Matt miał zapewne tyle lat co ona, około 
trzydziestu pięciu. Kobieta miała zaokrągloną figurę, co 
sugerowało ciążę. 

- Czemu się ociągasz, Matt? - spytała matka Bon­

nie. - Czy coś nie w porządku? 

background image

- Nie martw się, Karen. Zaraz będziemy na dole 

- odrzekł zdecydowanym tonem. - Najpierw zniosę 
ciebie - zwrócił się do Bonnie. - Jeżeli trzeba będzie 
pomóc Polly, wrócę i ją też zniosę. 

- To dobrze - ucieszyła się Bonnie. 
- Trzymaj mnie mocno - polecił dziewczynce. -

Muszę mieć obie ręce wolne. 

Bonnie owinęła się wokół niego niczym małpka. Nad 

jej ramieniem sterczał ogonek Tygryska. Kiedy Mat-

thew pewnie stanął na niższej gałęzi, spojrzał w górę. 

- Wrócę i pomogę pani. 
- Poradzę sobie. - Polly z pośpiechem zaczęła się 

opuszczać na dół. Nie wyobrażała sobie, że odbędzie tę 
drogę w ramionach Matthew Saundersa. Stanęła wresz­
cie na twardym gruncie i poczuła ulgę. 

Podszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna. Objął 

z czułością matkę Bonnie, która z kolei trzymała 
w uścisku córeczkę. Matthew otrzepywał koszulę z ze­
schłych liści. 

- Jestem Russell Weaver - przybysz przedstawił 

się Polly. - Tata Bonnie. Jesteśmy pani bardzo wdzię­
czni za pomoc. 

- Okropnie się martwiliśmy - dodała Karen Weaver. 
- Miło mi - rzekła Polly. - Cieszę się, że poznałam 

Bonnie. 

- Lubię Polly - oznajmiła Bonnie, unosząc główkę 

sponad ramienia matki. - Ona jest milutka. 

- Na pewno - przytaknął Russel. Wyciągnął ręce. 

- Chodź tu, złotko. Mamę dziś boli kręgosłup. 

- Tak? - Matt wkładał marynarkę. - Czy bardzo ci 

dokucza? 

background image

- Nic mi nie jest. - Karen pogładziła się po zaokrąg­

lonym brzuchu. - Daj spokój, Matt. Russel jak zwykle 
przesadza. 

Polly strzepywała mech z dżinsów, ale prędko dała za 

wygraną. Czuła się niezręcznie. Ci ludzie najwyraźniej 
dobrze się znają, a ciąża Karen Weaver i związane z nią 
dolegliwości to nie temat, jaki kobieta chciałaby roz­
trząsać przy kimś obcym. Polly podniosła z ziemi torbę 
i zarzuciła ją na ramię. 

- Muszę iść - powiedziała. - Przyjdę do ciebie 

później, Bonnie. Jestem już spóźniona na dyżur. 

Była bardzo spóźniona. Pracowała dziś od trzeciej po 

południu do jedenastej w nocy. Choćby puściła się 
biegiem, nie zdąży na oddział przed czwartą. Lee Fenton 
nie będzie zachwycona. 

Siostra oddziałowa była wściekła. 

- Co to ma znaczyć, Polly? Stephanie musiała zostać 

dłużej, żeby się zająć twoimi pacjentami. 

- Przepraszam. Coś mnie zatrzymało. Musiałam... 
- Nie obchodzą mnie żadne wymówki - warknęła 

Lee. - To jest nie w porządku i zamierzam o tym 
zameldować. 

- To nie będzie potrzebne. - Polly nie zauważyła, że 

Matthews Saunders wszedł do pokoju. - Polly została 
zatrzymana przez niespodziewane okoliczności. To ona 
znalazła Bonnie w parku. 

- Och! Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dlaczego 

nic nie powiedziałaś, Polly? - spytała zaskoczona Lee. 

Polly się nie odezwała. Przecież próbowała to zrobić. 

Krótkie spojrzenie, jakie jej rzucił chirurg, upewniło ją, 
że usłyszał dość, by trafnie ocenić sytuację. 

background image

- Lee, chciałbym z tobą zamienić kilka słów na 

temat Bonnie - ciągnął Matt. 

- Proszę bardzo. 
Lee wyglądała teraz na szczerze zmartwioną. Pac­

jenci na oddziale pediatrycznym znajdowali się pod jej 

opieką. Samowolne oddalenie się Bonnie mogło mieć 
zgubne konsekwencje, a ona wciąż jeszcze tego nie 
umieściła w raporcie. Rzuciła Polly spojrzenie, które 
mówiło, żeby sobie poszła. 

- Stephanie powie ci wszystko o pacjentach, który­

mi zajmiesz się na dyżurze. Chyba jest w gabinecie 
zabiegowym. Peter Stapleton ma podłączoną następną 

kroplówkę. 

Stephanie bardzo się ucieszyła na widok Polly. 

Trzymała wrzeszczącego dwulatka, a młoda lekarka 
o udręczonej minie usiłowała umieścić kaniulę na 
rączce malucha. 

- Przepraszam za spóźnienie, Steph. Brałam udział 

w poszukiwaniach jednej z naszych pacjentek. 

- Bonnie Weaver? Znaleziono ją? 
Polly skinęła głową i pokazała zęby w uśmiechu. 
- Siedziałam z nią dosyć długo na drzewie - powie­

działa. 

- To dopiero! Nawet jak jest bardzo chora, zawsze 

nas czymś zaskoczy. To odważny brzdąc, i moja 
ulubienica. 

- Co jej dolega? 
- Białaczka. Choruje od trzech lat. Była jedną 

z moich pierwszych pacjentek na oddziale. Lekarze nie 
mogą doprowadzić do pełnej remisji. Chyba teraz 

planują przeszczep szpiku. 

background image

- To okropne. - Polly poruszyłaby taka informacja, 

gdyby dotyczyła obojętnie jakiego dziecka, ale sym­
patia, jaką poczuła od pierwszej chwili do Bonnie, 
sprawiła, że odczuła to wyjątkowo boleśnie. 

Lekarka, Susie Barrett, podniosła wzrok. 
- Czy mogłabyś znaleźć kilka metrów mocnego 

przylepca? I łupki do unieruchomienia ręki? 

- Najlepiej byłoby unieruchomić go całego. - Ste-

phanie delikatnie kołysała dziecko. - Prawie gotowe, 
Peter. Grzeczny z ciebie chłopczyk. 

Mrugnęła do Polly. Peter wcale nie był grzeczny. 

Sprawiał kłopoty, odkąd przybył na oddział dwa dni 
wcześniej. Niszczył zabawki, zaatakował sąsiadkę, a to 
była już trzecia próba podłączenia mu kroplówki z anty­
biotykami, które miały zwalczyć zapalenie płuc, na 

jakie chorował. 

Kiedy Polly wyszła wreszcie z gabinetu zabiegowe­

go, przejechał koło niej wózek z kolacją. Pospieszyła do 
brudownika, by pozbyć się powalanego fartucha. Do­
kładnie namydliła ręce, po czym je opłukała. Miała 
nadzieję, że po wieczornym posiłku odszuka pokój, 
w którym jest Bonnie, i spędzi z nią kilka minut. 
Odwróciła głowę, słysząc, że ktoś wchodzi do pokoju. 
Spodziewała się, że to koleżanka. Widok Matthew 
Saundersa w tym miejscu był równie zaskakujący jak 

jego wspinaczka na drzewo. On sam miał trochę speszo­

ną minę. 

- Chciałem tylko podziękować pani za pomoc. 
- Jak Bonnie się czuje? 
- Jest zmęczona. Teraz śpi. Prosiła, żeby pani do niej 

przyszła. 

background image

- Wpadnę później, kiedy trochę odpocznie. W któ­

rym jest pokoju? 

- W jedynce. Jest z nią Karen. - Matthew odchrząk­

nął. - Rozmawiałem z Lee Fenton. Poprosiłem, żeby 
pani się opiekowała Bonnie, kiedy ma pani dyżur. Ona 
poczuła do pani sympatię. 

- A ja do niej - uśmiechnęła się Polly. - To roz­

koszne dziecko. 

- Niestety, rokowania w jej przypadku nie są po­

myślne. - Matt uważnie patrzył na Polly. - Zostanie 
poddana badaniom pod kątem ewentualnego przesz­
czepu szpiku. Jeżeli nawet to się okaże możliwe, to 
i tak szanse wyleczenia są niewielkie. 

- Rozumiem. - Polly sięgnęła po papierowy ręcz­

nik, ale nie spuściła wzroku. - Bardzo mi przykro. 

Matt lekko zmarszczył brwi i Polly nerwowo zmięła 

wilgotny ręcznik. Czy wykroczyła poza profesjonalny 
dystans? 

- To przygnębiające, kiedy chodzi o zwykłych pac­

jentów - szybko dodała. - Dla pana to musi być o wiele 

bardziej bolesne. 

- Dlaczego pani tak uważa? - spytał tonem pełnym 

rezerwy. 

- Bo... - Polly była trochę zmieszana. - Bo pan jest 

wujkiem Bonnie, prawda? 

- Nie, nie jestem jej wujkiem. 
- Och! - Polly wrzuciła do pojemnika zużyte ręcz­

niki, unikając spojrzenia Matta. - Przepraszam, źle 
zrozumiałam. 

- Jestem ojcem Bonnie. 
- Ale ona ma ojca. - Na twarzy Polly odmalowało 

background image

się zaskoczenie. - To Russel Weaver. Widziałam go 
w parku. - Umilkła, widząc dziwną minę Matta. 

- Bonnie została adoptowana. Ja jestem jej ojcem 

biologicznym. 

- Och... - wyrwało się Polly. 
- Mówię pani o tym w zaufaniu- powiedział cicho. 

- Nie chciałbym, żeby wiadomość, kim jest dla mnie 
Bonnie Weaver, rozniosła się w szpitalu. 

- Jestem tego pewna. - Ton, jakim Polly wypowie­

działa te słowa, zaskoczył tak samo ją, jak i Matta. 

- Czy dochowanie sekretu sprawi pani kłopot? 

- spytał. Oczy lekko mu się zwęziły. - Czy też natura 
tego sekretu wydaje się pani niemiła? 

- To naprawdę nie mój interes - odparła twardym 

głosem. - Jestem pewna, że miał pan powody, oddając 
dziecko do adopcji. 

Może Bonnie jest dzieckiem jego kochanki. A może 

żona mu umarła, a on nie miał czasu ani ochoty, żeby 
samemu wychowywać dziecko. 

- Chyba ma pani rację. - Chirurg mówił teraz ostrym 

tonem. - To nie pani interes. - Gwałtownie się odwrócił 
i skierował do drzwi. - Zapomnijmy o tej rozmowie, 
dobrze? - rzucił przez ramię. 

background image

ROZDIAŁ DRUGI 

Żądanie, żeby zapomniała, jak ma na imię, miałoby 

podobną szansę spełnienia. Zwłaszcza że Polly była 
ściśle związana z małą Bonnie, której adopcję miała 
wymazać z pamięci. Lee nie zapomniała polecenia 
Matta. Zamiast pełnić rutynowe obowiązki na dyżurze, 
Polly musiała się zająć wyłącznie małą. 

Susie Barrett zjawiła się w pokoju numer jeden zaraz 

po Polly, i przygotowała się do założenia Bonnie 
wenflonu. Polly usłyszała ciche westchnienie i uśmiech­
nęła się. Była przekonana, że jej pacjentka sprawi Susie 
o wiele mniej kłopotu niż Peter Stapleton. 

- Kto pierwszy? Ty czy Tygrysek? 
Przestrach na buzi Bonnie zmienił się w zaskoczenie. 

Przy uśmiechu kąciki ust dziewczynki uniosły się 
w górę. Podobnie jak u Matta. 

- Tygrysek. 
- Dobrze. 

Karen wyraźnie odetchnęła, słysząc zaciekawiony 

głos córeczki. Uśmiechnęła się z wdzięcznością do 
Polly, kiedy ta ułożyła zwierzątko Bonnie na kolanach. 

- Trzymaj go za jedną łapkę, żeby mu było miło 

- nakazała Polly dziewczynce. - A ja chwycę go za 
drugą, żeby się nie poruszył, kiedy doktor Susie będzie 

szukać żyły. 

- Tygrysek tego nie lubi. 

background image

- Wiem. - Polly pogłaskała wysłużonego i naj­

wyraźniej uwielbianego zwierzaka. - Ale myślę, że 
będzie odważny. 

Susie dostosowała się do tej małej mistyfikacji i Polly 

miała parę chwil na refleksję. Dlaczego Matthew Saun-
ders powierzył jej - osobie całkiem obcej - tak osobisty 
i kompromitujący sekret? 

Nigdy nie słyszała najmniejszej plotki na jego te­

mat. Wszyscy wiedzieli, że jest chirurgiem z powoła­
nia i że nigdy nie łączy życia osobistego z zawodo­
wym. Był ogólnie lubiany. Miał opinię doskonałe­
go specjalisty i pozostawał w dobrych stosunkach 
z kolegami. Był spokojnym człowiekiem, konserwa­
tywnym i przewidywalnym. W gruncie rzeczy wręcz 
nudnym. 

Polly lekko potrząsnęła głową, gdy Susie kończyła 

wprowadzanie kaniuli w tylną łapę tygryska. Nudni 
faceci nie miewają takich sekretów. I nie wspinają się na 
drzewa na zawołanie. Polly zaczopowała igłę i sięgnęła 
po bandaż. 

- On jest dzielny, prawda? - powiedziała z po­

dziwem. - Jak myślisz, czy dlatego, że siedzi u ciebie na 
kolanach? 

- Tygrysy są zawsze dzielne. 
- Lubisz tygrysy, prawda, Bonnie? 
- Ja je kocham - oznajmiła Bonnie z emfazą. - Tatuś 

namalował drzewa na ścianach w moim pokoju i po­
zwolił mi przykleić na nich obrazki z tygrysami. Mam 
ich tam mnóstwo. 

- Jak w dżungli. - Polly widziała, że Bonnie znów 

jest niespokojna, bo przyszła jej kolej. - Bonnie, usiądź 

background image

mi na kolanach, dobrze? Możesz trzymać Tygryska, 
a mama cię chwyci za rączkę. 

- Dobrze. 
Polly mocno przytuliła dziewczynkę. Bonnie nie wy­

rywała się i na ukłucie igły zareagowała tylko cichut­
kim pochlipywaniem. 

- Wiesz co? - szepnęła Polly. - Jesteś odważna jak 

tygrys: 

Odwaga była Bonnie bardzo potrzebna. 
Zaplanowana na następny dzień punkcja lędźwiowa 

w celu sprawdzenia, czy w płynie mózgowo-rdzenio-
wym dziecka znajdują się komórki białaczkowe, mogła­
by przerazić każdego. Dziewczynka leżała na lewym 

boku w specjalnej pozycji, zwinięta w kłębek. Spowijały 

ją chusty chirurgiczne i tylko okolica kości krzyżowej 

była odsłonięta; skórę posmarowano jaskrawopomarań-
czowym środkiem dezynfekującym. 

Karen znowu czuwała przy córce i miała na sobie 

fartuch i maskę, podobnie jak Polly i Susie. Kiedy Polly 
wciągała rękawiczki chirurgiczne, by asystować Susie, 
ktoś jeszcze wszedł do gabinetu zabiegowego. 

- Proszę o fartuch - wydał polecenie Matthew 

Saunders. 

Polly podała mu strój chirurga. I maskę. Nawet 

zawiązała mu fartuch, ale spojrzenie, jakim ją obrzucił, 
wcale nie wyrażało wdzięczności. Polly podeszła do 
wózka przy łóżku. 

- Susie, jaką igłę potrzebujesz? 
- Dwudziestkę. Czy możesz sprawdzić cewnik, kie­

dy ja będę nabierać środek znieczulający? 

- Oczywiście. 

background image

Polly musiała się skoncentrować na swoim zadaniu, 

ale przez cały czas podtrzymywała na duchu Bonnie 
i Karen. Na Matta nie zwracała uwagi. Najbardziej 
przykry dla Bonnie był sam zabieg miejscowego znie­
czulenia. Potem musiała leżeć nieruchomo, ale nie 
czuła, jak igła punkcyjna wnika w przestrzeń między-
kręgową. 

Nazajutrz, kiedy Bonnie wykonywano rezonans ma­

gnetyczny, zaaplikowano jej środek uspokajający. Polly 
towarzyszyła swojej pacjentce na oddział radiodiagnos­
tyki, ale podczas badania musiała czekać na zewnątrz. 
Russell i Karen byli obecni, a w połowie badania 
dołączył do nich Matt. Tym razem Polly nie musiała 
udawać, że go nie widzi, gdyż to on ją ignorował. 

Siedziała z boku i przysłuchiwała się, kiedy Matt 

z przygnębioną miną komentował zdjęcia. 

- Czy konieczna będzie biopsja szpiku kostnego? 

- spytała go Karen. 

- Obawiam się, że tak. 

- Musi być pani bardzo dumna z Bonnie - odezwała 

się Polly, poprawiając poduszkę pod małą główką. 
Dawka morfiny, którą zaaplikowała dziecku tuż po 

biopsji szpiku, zadziałała i Bonnie spała mocnym snem. 
- To bardzo dzielna dziewczynka. I do każdego się 
uśmiecha. 

- A szczególnie do pani. - Karen sama się uśmiecha­

ła. - Przepada za panią. Dzięki temu jest nam wszystkim 
łatwiej. Co za ironia losu - dodała - że Bonnie dostaje 
morfinę na uśmierzenie bólu. 

- Dlaczego? - zdziwiła się Polly. 

background image

- Kiedy się urodziła, miała objawy głodu narkotycz­

nego. Bonnie jest adoptowana - wyznała Karen. - Jej 
matka była narkomanką. 

- Naprawdę? - Czy Matthew Saunders zwariował, 

żeby się wiązać z narkomanką? Może to była prostytut­
ka? Chirurg znów sporo stracił w oczach Polly. 

Karen się schyliła i pocałowała delikatnie córeczkę, 

a potem opadła na fotel przy łóżku. 

- Oczywiście wiedzieliśmy o tym. Opowiedziano 

nam o Bonnie i poszliśmy ją zobaczyć parę godzin po 
tym, jak się urodziła. Zdawaliśmy sobie sprawę, że 
będzie ciężko, ale bardzo jej pragnęliśmy. - Karen 
uśmiechnęła się ze smutkiem. - Przyszła na świat kilka 
tygodni za wcześnie. Jej matkę przyjęto do szpitala po 

przedawkowaniu i poród odbył się przez cesarskie 
cięcie. Bonnie była taka malutka! I wyglądała tak 
bezbronnie, podłączona do tych wszystkich aparatów! 

Spędzaliśmy z Russellem dni i noce na intensywnej 
terapii dla noworodków. Od początku miałam wrażenie, 
że ona jest moim dzieckiem. Sześciokrotnie roniłam. 
Straciliśmy już nadzieję na własne dziecko. 

Polly odłożyła na miejsce kartę choroby Bonnie, do 

której wpisywała dane, i przysunęła krzesło do fotela 
Karen. Jej obowiązkiem była opieka nad Bonnie, a to 
oznacza, że powinna w miarę sił pomagać jej rodzicom. 
Jeżeli Karen chce porozmawiać, to trzeba ją wysłuchać, 
choćby inne obowiązki musiały czekać. 

- Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy zabieraliśmy ją ze 

szpitala - ciągnęła Karen. - Myśleliśmy, że najgorsze za 
nami i że będziemy teraz żyć jak prawdziwa rodzina. 

Z formalnościami uporaliśmy się bez trudu. Matce 

background image

dziecka nie zależało na jawnej adopcji. Bonnie miała 
być w stu procentach nasza. Jednak odnalezienie jej 
biologicznego ojca to było najlepsze, co mogło nas 
spotkać. Podczas dwóch ostatnich lat stał się członkiem 
naszej rodziny. 

- Czy Bonnie wie, kim jest? 
- Nie, ale jej powiemy, jak będzie starsza i potrafi to 

zrozumieć. Myśli, że on jest naszym bliskim przyjacie­
lem. Mówi na niego wujek Matt. Och! - Karen umilkła 
z przerażoną miną. - Nie chciałam zdradzić jego 

imienia. 

- Nic się nie stało. - Polly zapomniała o tym, że nie 

miała zamiaru rozmawiać o doktorze Saundersie. - Ja 
o tym wiem. 

- Skąd? - Karen otworzyła usta ze zdziwienia. 
- Sam mi powiedział. Tego dnia, kiedy przyjęto 

Bonnie do szpitala. 

- Ale dlaczego? Zawsze to ukrywał. 
- Nie mam pojęcia - przyznała Polly. Sama była 

zaintrygowana. - Ale proszę się nie martwić - pocieszy­
ła Karen. - Ja na pewno nic nikomu nie powiem. 

- Nie chciałabym sprawić kłopotu Mattowi - rzekła 

Karen. - Bonnie go uwielbia. Są do siebie bardzo 

podobni. Czy pani zauważyła? 

Polly z niechęcią skinęła głową. Zauważyła to. Oboje 

mieli drobne rysy i ciemne oczy. I wprawdzie Matt 
uśmiechał się rzadziej niż Bonnie, ale kąciki warg 
wyginały mu się tak samo zabawnie do góry. 

- Z początku Russell trochę się boczył, widząc, jak 

szybko Bonnie przylgnęła do Matta, ale teraz cieszymy 
się z tego. I Matt bardzo nam pomaga od strony 

background image

medycznej. Często telefonujemy do niego w środku 
nocy, kiedy dzieje się coś złego, a on jest zawsze chętny 
do pomocy. Jesteśmy ogromnie wdzięczni losowi, że 
dzięki adoptowaniu Bonnie poznaliśmy Matta. On tak 
się cieszy moją ciążą. - Karen pogłaskała się po 
brzuchu. - Razem z Bonnie wymyślają imiona dla 
dziecka. - Roześmiała się. - Teraz proponują je nazwać 

Prosiaczek. Bonnie uwielbia Kubusia Puchatka, dlatego 

jej ulubiona zabawka nazywa się Tygrysek. Dostała go 

dawno temu od Matta. 

Polly skwitowała te zwierzenia mruknięciem. Wi­

zerunek Matthew Saundersa jako świętego nie trafiał 

jej do przekonania. 

- On nawet nie wiedział, że ma dziecko - ciągnęła 

Karen. - Wielu mężczyzn na wieść o tym uciekłoby 
gdzie pieprz rośnie. 

- To mogłoby mu rozbić małżeństwo - zgodziła się 

Polly. - Zwłaszcza gdyby miał jeszcze inne dzieci. 

- Matt nigdy nie był żonaty - poinformowała ją 

Karen. - Może Donna go zniechęciła. 

- Donna? 
- Matka Bonnie. Była pielęgniarką. Żyli ze sobą, ale 

dopiero po wielu miesiącach Matt odkrył, że jest 
uzależniona od narkotyków. Nie chciała się poddać 
leczeniu i wyjechała, gdy ją wyrzucili z pracy za 
kradzież morfiny. Matt ją odszukał i próbował na­
mówić na terapię, ale w końcu dał za wygraną. Nie miał 
pojęcia, że ona jest w ciąży. 

- To jak się dowiedział o Bonnie? 
- Kiedy u Bonnie zdiagnozowano białaczkę, roz­

ważaliśmy wszelkie warianty leczenia. To, że została 

background image

adoptowana, utrudniało sprawę, bo onkolodzy chcieli 
wiedzieć, czy ma rodzeństwo, na wypadek gdyby 
w przyszłości trzeba było dokonać przeszczepu szpiku 
kostnego. Więc wynajęliśmy prywatnego detektywa, 
żeby odnalazł Donnę. 

- Udało mu się? 
- Okazało się, że umarła po przedawkowaniu nar­

kotyków mniej więcej rok po urodzeniu Bonnie. Ale 
detektyw był wnikliwy. Sprawdził, gdzie pracowała 
i odkrył, z kim żyła w czasie, kiedy zaszła w ciążę. 
Wydawało się możliwe, że Matt jest ojcem dziecka, 
i chociaż szpik kostny rodzica jest tylko w połowie 
zgodny ze szpikiem potomka, to i tak było to lepsze od 
tego, co ja i Russell moglibyśmy zaofiarować. Wzięliś­
my się na odwagę i zwróciliśmy się do Matta. Od razu 

poddał się badaniom i okazało się, że będzie najlepszym 
dawcą. Czekaliśmy dwa lata i mieliśmy nadzieję, że 
okaże się to niepotrzebne, ale chyba już nie można 
zwlekać. 

Polly wysłuchała tych nowin z konsternacją. Więc 

Matt nie oddał swojego dziecka. Nie wiedział o jego 
istnieniu. A kiedy się dowiedział, zrobił wszystko, żeby 
pomóc. Trzeba koniecznie zrewidować opinię o tym 
człowieku. Wypadałoby go przeprosić, jeżeli tylko 
będzie okazja. 

Okazja nadarzyła się o wiele szybciej, niżby Polly 

mogła się spodziewać. Karen przez cały dzień wy­
glądała na zmęczoną. Dało o sobie znać napięcie 
związane z towarzyszeniem Bonnie przy dwóch długich 
zabiegach medycznych. Kiedy wróciła z toalety i powie­

działa, że krwawi, Polly przeraził jej wygląd. 

background image

- Jak długo jest pani w ciąży? - zapytała. 
- Dwudziesty tydzień - padła odpowiedź. 
- Czy wystąpiły już kiedyś krwawienia? 
- Niewielkie, ale to nic w porównaniu z moimi 

poprzednimi ciążami. - Karen była bardzo blada. - Nie 
zniosłabym, gdyby coś poszło źle. - Karen z trudem 
powstrzymywała łzy. 

- Nie można zakładać, że coś jest nie w porządku 

- rzekła ze spokojem Polly. - Trzeba panią zbadać. 
Zaraz to załatwię. Kiedy przychodzi Russell? 

- Powinien tu być lada chwila. 
- Dobrze. Pójdziecie na oddział ginekologiczny. 
- To kto zostanie z Bonnie? 
- Ja. 
- Czy pani dyżur się nie skończył? 
- To bez znaczenia. Zresztą to nawet lepiej - powie­

działa z uśmiechem Polly. - Siedząc przy Bonnie, nie 
będę odwoływana do innych obowiązków. 

W ciągu kilku następnych godzin Polly tylko dwu­

krotnie wychodziła z pokoju - raz do toalety i drugi raz 
do stołówki. Bonnie budziła się na krótko i nie martwiła 

się specjalnie nieobecnością rodziców. 

- Przeczytasz mi coś, Polly? 
- Będę ci czytać, ile tylko zechcesz, skarbie. 
- Poczytaj mi o tygrysie. Tym, który nie lubi ciem­

ności. 

- Dobrze. Ale może najpierw trochę cię umyję 

i ułożę cię wygodnie. Czy coś byś zjadła? 

- Nie. Boli mnie brzuszek. 
- Tak, maleńka? - Polly zmarszczyła czoło. Bonnie 

często cierpiała na bóle brzucha ze względu na 

background image

powiększoną wątrobę i śledzionę. Polly szybko zatele­
fonowała do lekarza onkologa, spytała o środek prze­
ciwbólowy i podała go dziewczynce. 

To pewno on sprawił, że Bonnie zasnęła, zanim Polly 

skończyła czytać. Polly skorzystała z okazji i pobiegła 
do stołówki, którą zamykano o dziewiątej wieczór. 

Wróciła z torbą, w której znajdowało się kilka niezbyt 
apetycznie wyglądających kanapek. Cicho otworzyła 
drzwi, by nie zbudzić Bonnie. Przy łóżku dziecka 
siedział Matt. Trzymał w dłoni rączkę dziewczynki, 
wpatrywał się w jej twarzyczkę, a po policzkach płynęły 
mu łzy. 

Polly chciała się wycofać, ale stała jak przykuta. 

Ogarnęło ją ogromne współczucie. Sama uroniła nie­

jedną łzę nad losem dziewczynki i cierpieniem ludzi, 

którzy ją kochali. To było takie niesprawiedliwe. 
Przełknęła głośno ślinę. Matt odwrócił głowę i spojrzał 
na nią. W jego oczach wciąż widniała czułość. 

- Witam - rzekł cicho. - Wszystko w porządku. 

Bonnie śpi. 

Polly kiwnęła głową i zapytała: 

- Co z Karen? 
- Wszystko dobrze. USG nie wykazało żadnych 

nieprawidłowości. Zalecono jej odpoczynek i zostawio­
no ją na noc na oddziale. 

- Czy Russell z nią jest? 
- Tak. Ale potem tu przyjdzie. 
- Nie musi. Zaofiarowałam się, że zostanę na noc 

z Bonnie. 

- Właśnie słyszałem. - Matthew wolną ręką wskazał 

krzesło przy sobie. - Polly, usiądzie pani na chwilę? 

background image

Usiadła, serce biło jej mocno; oto nadeszła od­

powiednia chwila. Zebrała na odwagę, żeby przeprosić 
Matta, ale speszyła się, gdy przemówili oboje naraz: 

- Chciałam... - zaczęła Polly. 
- Karen mi mówiła... - rzekł Matt. 

Obydwoje umilkli i czekali, aż drugie się odezwie. 

W końcu oboje się uśmiechnęli. 

- Proszę mówić - zachęcił ją Matt. 
- Chciałam powiedzieć, że mi przykro. - Teraz już 

poszło gładko. - Nie miałam prawa osądzać pana czy 
pańskiego stosunku do Bonnie. Jestem pewna, że miał 
pan ważny powód, żeby wyznać mi rzecz tak osobistą, 
a ja nie pozwoliłam panu skończyć. 

- A czy chciałaby pani poznać ten powód? 
Polly przyglądała się Bonnie. Spostrzegła, że jej 

rączka nadal znajduje się w dłoni Matta. Jego kciuk 
delikatnie gładził drobne paluszki. Kiedy podniosła 
oczy i spojrzała znowu na Matta, obdarzył ją uśmie­
chem. Tak przejmującym i pełnym miłości dla śpiącego 
dziecka, że przestała ostatecznie wątpić w prawość tego 
człowieka. 

- Tak - powiedziała miękko. 
- Planuję wyjazd do Brisbane. Występuję na kon­

ferencji, która się zaczyna pojutrze. Chcę tam zabrać 
Bonnie. 

- Czy ona nie jest zbyt chora na taką podróż? 
- Bonnie ma fantastyczną żywotność. W tej chwili 

badania pozbawiły ją sił. - Matt się uśmiechnął. - Czy 

zwróciła pani uwagę na jej miłość do tygrysów? 

- Trudno byłoby nie zauważyć. - Polly odwzajem­

niła uśmiech. 

background image

- W Dreamlandzie jest park tygrysi. Bonnie mogła­

by tam pogłaskać tygrysa i pobawić się z młodymi 
tygrysiątkami. Spełniłoby się jej marzenie. 

Polly kiwnęła głową. To coś, co człowiek chciałby 

zrobić dla śmiertelnie chorego dziecka. 

- Jednak sam sobie nie poradzę. Mógłbym zaprosić 

Karen i Russella, ale pragnę mieć Bonnie chociaż krótko 

dla siebie, a poza tym należy im dać kilka dni odpoczynku. 
- Matthew uważnie obserwował Polly. - Gdybym zabrał 
Bonnie, potrzebowałbym pomocy medycznej. Ona wy­
maga nieustannej obserwacji, poza tym musi przyjmować 
dużo leków, jak na pewno zdążyła się pani zorientować. 

- Pan chce, żebym pojechała z panem do Brisbane? 

- Polly podniosła głos niemal do krzyku. 

- Ze mną i z Bonnie. Tylko na dwa dni. 
- Mam cztery wolne dni, począwszy od piątku. Nikt 

nie musi wiedzieć, dokąd pojadę. Czy to wystarczy? 

- Jak najbardziej. Czy to znaczy, że się pani nad tym 

zastanowi? 

- Nie muszę się zastanawiać. - Spojrzała na drobną 

twarzyczkę dziewczynki. Ciemne rzęsy ocieniały blade 
policzki, układ ust wyrażał smutek. Polly wyobraziła 
sobie radość, jaką sprawi Bonnie niespodzianka obmyślo­
na przez wujka Matta. Chciała tam być i dzielić tę radość. 
Rzuciła Mattowi zdecydowane spojrzenie. - Z najwięk­
szą radością pojadę z panem i Bonnie do Brisbane. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

- Możemy ruszać? 
Polly w milczeniu skinęła głową. Zbił ją z tropu 

widok mężczyzny, który właśnie wkroczył do pokoju 
hotelowego, gdzie mieszkała z Bonnie. Znikł garnitur 
w prążki, który Matt nosił w pracy, chociaż miał go 

jeszcze na sobie rankiem na konferencji medycznej. 

Sztruksowe spodnie, sportowe buty i koszula z krótkimi 
rękawami nadawały mu wygląd człowieka, który ma 
zamiar miło spędzić czas. 

- Dokąd idziemy? - zapytała Bonnie. 
- Nie powiem - odparł Matt. Pochylił się i wziął 

Bonnie na ręce. - To niespodzianka. 

Może to nie ubiór sprawiał, że Matt wyglądał inaczej. 

Może to błysk oczekiwania nadawał jego twarzy oży­
wiony wygląd i zapalał w jego ciemnobrązowych 
oczach figlarną iskierkę? Matt odpowiedział na spoj­
rzenie Polly uniesieniem brwi. 

- Wszystko gotowe? - zapytał. 
Polly ponownie skinęła głową. Wzięła poduszkę 

i koc, na wypadek gdyby Bonnie chciała spać w samo­
chodzie. W wielkiej torbie było pełno dodatkowych 
ubrań, gdyby Bonnie zmarzła, chociaż dzień był dość 
ciepły. Znajdował się tam też krem z filtrem, żeby 
ochronić bladą skórę Bonnie oraz kapelusz od słońca, by 
osłonić główkę, na której było niewiele włosów, jak 

background image

również uniknąć natarczywych spojrzeń obcych ludzi. 
Małe pudełko zawierało lekarstwa - głównie środki 
przeciwbólowe i zapobiegające mdłościom, ale Polly 
miała też termometr i antybiotyki, w razie gdyby Bonnie 
dostała gorączki. Przy obniżonej odporności wystarczy 
kilka godzin, by rozwinęła się infekcja. Polly wy­
stępowała tu jako pielęgniarka i zamierzała pełnić tę rolę 
odpowiedzialnie, chociaż dyskretnie. 

Tylko z profesjonalnego odruchu, oczywiście, Polly 

zerknęła w wysokie lustro obok drzwi apartamentu 
hotelowego, zadając sobie pytanie, jak Matt ocenia jej 
wygląd. Czy to, że nie związała włosów jak zwykle 
w koński ogon, ma znaczenie? I że umalowała się trochę 
mocniej niż zwykle? Było za późno, żeby się tym 
martwić, a zresztą tutaj się liczą przede wszystkim 

kwalifikacje zawodowe. 

Więc dlaczego, kiedy zajęli miejsca w samochodzie 

i kierowali się na południe od Brisbane do autostrady 
wzdłuż Złotego Wybrzeża, miało się wrażenie, że to 
rodzinna przejażdżka? Matt ustalał trasę wyjazdu z mia­
sta przy niewielkiej pomocy Polly, która zajmowała 

przednie siedzenie i trzymała mapę rozłożoną na kola­
nach. Bonnie siedziała z tyłu na dziecięcym foteliku 
z Tygryskiem w ramionach. 

Matt grał ze swoją córeczką chyba w dwadzieścia 

pytań. 

- Czy ono jest większe od pojemnika na chleb? 
- Nie. 
- Czy jest żywe? 
- Hm. - Musiał się namyślić nad odpowiedzią. 

Wreszcie z pewnym ociąganiem odrzekł: - Nie. 

background image

- Czy ja to mam? 
- Tak. 
- Czy znajduje się w samochodzie? - rzuciła Polly. 
- Tak. - Matt powitał uśmiechem jej włączenie się 

do gry. 

- Czy to coś do jedzenia? - spytała Bonnie. 
- Nie. 
- Czy ja to lubię? 
- O, tak. - Matt mrugnął do Polly. - Zaraz koniec 

twoich dwudziestu pytań, skrzacie. 

- Hm... - Bonnie intensywnie myślała. 
- Czy ma wąsy? - Polly przerwała milczenie. 
- Tak - odparł Matt ze zdziwieniem. 
- I ogon? - podsunęła sprytnie Polly. 
- To Tygrysek! - wykrzyknęła Bonnie z zachwytem. 
- Dobrze. Teraz ty coś wymyśl, Bonnie. 
- Nie, ja chcę piosenkę. Zaśpiewaj coś, wujku. 
Matt koncentrował się właśnie na zmianie pasa, ale 

Polly wyczuwała jego zakłopotanie. Wszak śpiewanie 
dziecięcej piosenki, i to w towarzystwie koleżanki 
z profesji medycznej, nie może dodać dostojeństwa 
wybitnemu chirurgowi. 

- Zaśpiewaj o smoku - rozkazała Bonnie. - O za­

czarowanym. 

Polly wstrzymała oddech, ciekawa, jak Matt spełni 

życzenie dziewczynki. Zaskoczył ją, zresztą nie pierw­
szy raz. Nie tylko tym, że się do niego zastosował, ale 
także melodyjnym wykonaniem starej piosenki. Bonnie 
musiała słyszeć ją wiele razy, bo wtórowała mu z zapa­

łem. Polly znała tylko refren. Matt miał zaskoczoną 
minę, gdy pierwszy raz się włączyła. Zanim skończyła 

background image

się ostatnia zwrotka, śpiewali wszyscy razem, jakby 
w ten sposób spędzali każdą podróż samochodem. Polly 
nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak radośnie. Była 
niemal rozczarowana, gdy zjechali z autostrady na 
parking w pobliżu wejścia do olbrzymiego parku rozry­

wki - Dreamlandu. 

Czekano na nich. Wizyta była zaplanowana do 

ostatniego szczegółu i omijając kolejki do kas, prze­
prowadzono całą trójkę od razu do parku. Bonnie 
zamilkła i była jeszcze bledsza niż zwykle. Siedziała 
u Matta na ręku i błyszczącymi oczami wpatrywała się 
w wystawę sklepu z pamiątkami, który mijali. Były tam 
różne tygrysie cuda. Polly myślała z lękiem, czy pod­
niecenie tą wyprawą nie będzie zbyt wyczerpujące dla 
chorego dziecka. 

- Przyjdziemy tu później - obiecał Matt, który też 

się przyglądał wystawie. - Teraz ktoś tu na ciebie czeka. 

- Tak - potwierdził przewodnik. - To właśnie Tim, 

jeden z naszych treserów. 

- Hej, księżniczko! - Młody człowiek uśmiechnął 

się do Bonnie. - Podobno lubisz tygrysy. 

Bonnie spojrzała na Tima. Kiwnęła nieśmiało głów­

ką i szybko wtuliła twarzyczkę w ramię Matta. 

- Czy kiedyś już głaskałaś prawdziwego, żywego 

tygrysa? 

Bonnie uniosła główkę i pokręciła nią przecząco. 

- No to dziś pogłaskasz. To znaczy, jeżeli masz 

ochotę. - Tim znowu się uśmiechnął. - Te prawdziwe 
czasem budzą strach, ale nasz Kamahl to taki duży 
kociak. Trochę większy niż twój przyjaciel. - Tim 
dotknął pluszowego zwierzaczka. - Jak on ma na imię? 

background image

- Tygrysek. - Bonnie doszła do wniosku, że lubi 

Tima i w końcu się do niego uśmiechnęła. - Ja się nie 
boję. Polly mówi, że jestem odważna jak tygrys. 

- Super! No to idziemy. - Tim na chwilę obdarzył 

uwagą Matta i Polly. - Zaczniemy od młodych tygrysów 
- rzekł. - Za kilka minut wypada ich karmienie. 

Trzy tygryski były wielkości dużych domowych 

kotów, ale Polly nagle ogarnął lęk, kiedy Tim wniósł 
małe, krucho wyglądające dziecko do tygrysiej zagrody. 

- Nic jej nie będzie - uspokoił Polly i przykucnął 

koło Bonnie. - Czy twoja mamusia też lubi tygrysy? 

Bonnie nie prostowała. Prawdopodobnie nie słyszała 

słów Tima. Tygrysiątko niezdarnie wczołgiwało się jej 
na kolana, a dwa rozespane maleństwa przeciągały się 
z lubością i wydawały cichutkie miauknięcia. 

- Otworzyły ślepka ledwo dwa dni temu - rzekł Tim 

do Bonnie. - Jeszcze dobrze nie widzą, ale czują zapach 
mleka. Chyba są głodne, jak myślisz? 

Bonnie wciąż milczała. Trzymała w objęciach po­

kryte pręgowanym futerkiem zwierzątko, policzek mia­
ła przyciśnięty do jego pyszczka. Polly mruganiem 
powstrzymywała łzy, które cisnęły się jej do oczu na 
widok roześmianych, ciemnych oczu małej. Zerknęła na 
Matta, ciekawa jego reakcji, i ujrzała, że jest skupiony 
na przykręcaniu obiektywu do aparatu fotograficznego. 
Przykucnął w pobliżu i zaczął robić zdjęcia w chwili, 
gdy Tim pomagał Bonnie ująć odpowiednio butelkę 
z mlekiem i karmić głodne tygrysiątko. Bonnie podnios­
ła wzrok na Matta, gdy maleństwo zaczęło ssać i Polly 
pojęła, że uśmiech, który zarejestrował aparat, będzie 
szczodrą zapłatą za wszelkie trudy tej wyprawy. 

background image

Uradowała się, kiedy Tim umieścił tygryska w jej 

ramionach i podał jej butelkę. 

- Proszę. - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Pani 

ma wprawę. To prawie tak, jakby karmić niemowlę. 

Tim nie wiedział, że Bonnie nie jest jej dzieckiem. 

A Polly nie miała zamiaru się przyznać, że nigdy nie 
karmiła dziecka butelką. To było nowe przeżycie i wi­
dok malutkiego pyszczka ssącego smoczek głęboko 
poruszył Polly. Na jej ustach wykwitł mimowolny 
uśmiech. Dopiero kiedy na trzask migawki podniosła 
oczy, uświadomiła sobie, że się uśmiecha, i już nie 
mogła przestać. Potem dostrzegła wyraz oczu Matta 
i pojęła, że podziela jej radość. 

Trudno im było oderwać od siebie oczy i Polly 

poczuła ulgę, kiedy tygrysiątko wyssało mleko do 
ostatniej kropli. Podała malca Timowi i wraz ze wszyst­
kimi szykowała się do następnego punktu programu 
dzisiejszego popołudnia. Ale wewnętrzne poruszenie, 

jakie wzbudziło w niej spojrzenie Matta, nie opuściło jej 

nawet wtedy, kiedy stanęli przed głównym sektorem 
wydzielonym dla tygrysów. Musiała się mocno posta­

rać, żeby zrozumieć informacje, które przekazywał Tim. 

- Tygrysy śpią do osiemnastu godzin dziennie 

- opowiadał. - Kiedy się budzą, bawią się, pływają, 
pożywiają się i odpoczywają. Zwykle przebywam z ni­
mi przez cały dzień. 

Matt ostrożnie postawił Bonnie na ziemi, by sięgnąć 

po aparat i sfotografować tresera, który nakazał stanąć 
za sobą dorosłemu tygrysowi na tylnych łapach. Tygrys 
objął go z tyłu za ramiona. Matt cicho gwizdnął, 

potrząsając głową z podziwem. 

background image

- Jak się panu udało tak je obłaskawić? - zagadnęła 

Polly. 

- One są wytresowane, nie obłaskawione - rzekł 

Tim. - Musimy wypracować i podtrzymać wzajemne 
zaufanie, przywiązanie i szacunek. 

- Jak w dobrym małżeństwie - mruknął Matt. Polly 

obserwowała, jak zmienia obiektyw, a potem wpraw­
nym ruchem wsuwa aparat do pokrowca. 

- To wspaniały aparat - zauważyła. 
- Mhm. - Zarzucił torbę na ramię i schylił się po 

Bonnie. - Fotografowanie to moje hobby od czasu 
szkoły średniej. Byłem fotografem szkolnej gazetki. 
- Zwrócił się do Tima. - Czy biały tygrys jest albinosem? 

- Nie. To rezultat recesywnego genu - odparł treser. 

- Swego rodzaju odmiana jasnowłosego, niebiesko­
okiego złocistego tygrysa. 

- Ja lubię żółte tygrysy - oznajmiła Bonnie. - Takie 

jak mój Tygrysek. 

- To dobrze - odrzekł Tim - bo właśnie się do nich 

wybieramy. Żeby ci zrobić zdjęcie z największym 
żółtym tygrysem, jaki tu jest. 

Sesja zdjęciowa z dorosłym tygrysem została przygo­

towana precyzyjnie. Kamahl leżał na podwyższeniu, 
w scenerii przedstawiającej dżunglę. Olbrzymie zwierzę 
przywiązane było łańcuchem, obok stał drugi treser. 
Zawodowy fotograf rozstawił sprzęt i był gotów do 
rozpoczęcia sesji. 

Polly się nie spodziewała, że będzie fotografowana 

razem z Mattem i Bonnie. 

- Ja sobie popatrzę - rzekła do fotografa. - Jestem 

tylko... 

background image

- Boi się pani? - mruknął Matt. 
- Nie. - Polly wiedziała, że to brzmi nieprzekonują­

co. - To jest dla Bonnie - cicho przypomniała Mattowi. 

- I dla pana. Ja tu jestem dodatkiem. 

- Naprawdę? - Spojrzenie Matta przypomniało 

Polly moment porozumienia, jakiego doświadczyli 
przy karmieniu tygrysiątka. I znów nie mogli oderwać 
od siebie wzroku przez dłuższą chwilę, podczas której 
Polly uświadomiła sobie głębię swojego emocjonal­
nego zaangażowania. Tak samo jak Matt gorąco 

pragnęła, by spełniło się marzenie śmiertelnie chorego 

dziecka. 

- Pospieszmy się - ponaglił fotograf. - Mamy tylko 

piętnaście minut. 

Polly już nie protestowała. Ustawiono ją wraz z Mat-

tem za tygrysem, Bonnie między nimi. 

- Można go głaskać po grzbiecie - rzekł Tim. - Ale 

nie wolno dotykać łba ani łap. 

Futro tygrysie okazało się nadspodziewanie szorst­

kie. Kiedy Polly głaskała zwierzę, ręka lekko jej drżała. 
Nic dziwnego, że Bonnie bała się dotknąć tygrysa. Matt 
ujął rączkę dziewczynki i trzymał ją, spokojnie głasz­
cząc Kamahla. 

- Proszę spojrzeć na mnie - polecił fotograf. 

- Wszyscy się uśmiechają! 

Sesja skończyła się bardzo prędko. Treserzy propo­

nowali jeszcze wiele innych atrakcji, jak oglądanie 
niedźwiadków i karmienie kangurów, ale Matt od­
mówił. Trzymał na ręku Bonnie, która ułożyła główkę 
na jego ramieniu; jej oczy w bladej twarzyczce wydawa­
ły się ogromne. 

background image

- Czy dobrze się czujesz, skarbie? - Polly pochyliła 

się ku Bonnie. - Nic cię nie boli? 

Bonnie potrząsnęła głową. Uśmiechała się, ale oczy 

same jej się zamykały. 

- Jest zmęczona - rzekł Matt. Miał zmartwioną 

minę. - Zanieśmy ją do samochodu. Pójdę sam do 
sklepu z pamiątkami. 

Polly ułożyła Bonnie wygodnie w dziecinnym foteli­

ku i zapięła pas. Dziewczynka mocno spała i Polly 
zbadała jej temperaturę, puls i częstość oddechów, ale 
nie znalazła powodów do niepokoju. 

Zdjęcia były gotowe do odbioru przed powrotem 

Matta z zakupów. Wrócił do samochodu obładowany 
torbami i Polly obserwowała z uśmiechem, jak je 
upycha w bagażniku. 

- Wygląda pan jak Święty Mikołaj. 
- Nie dam jej wszystkiego od razu. - Uśmiechnął się 

z zakłopotaniem. - Myślę, że miała aż nadto emocji jak 
na jeden dzień. - Wsiadł do samochodu z poważną miną. 
- Czekają ją ciężkie cztery tygodnie na oddziale trans­
plantacji szpiku. Niespodzianka co kilka dni może się 
okazać pomocna. 

- Czy oni zdecydują się na transplantację? 
- To jedyna nasza nadzieja - odparł po dłuższej 

chwili milczenia, uruchamiając silnik. - Nie jestem 
idealnym dawcą, ale nic lepszego nie mamy na widoku. 

- Co to będzie oznaczało dla pana? 
- Nic wielkiego - rzucił lekko Matt, wjeżdżając na 

autostradę. - Spędzenie jednej nocy w szpitalu, znie­

czulenie ogólne albo zewnątrzoponowe i kilka nakłuć 
wokół grzebienia biodrowego. Już po dwóch dniach 

background image

będę mógł tańczyć. - Spojrzał badawczo na Polly. 
- Dlaczego się pani śmieje? 

- Bo myślę, że większość ludzi nie wyobraża sobie 

pana tańczącego. 

- Być może. Ale większość ludzi nie zna mnie zbyt 

blisko. Nikogo nie dopuszczam do mojego życia osobis­
tego. Z oczywistych powodów. - Spojrzał na tylne 
siedzenie samochodu. - Przypuszczam, że w szpitalu 
mam opinię osoby nietowarzyskiej. I nudnej jak diabli. 

Polly nie mogła powstrzymać śmiechu. Odebrała 

właśnie lekcję, żeby nigdy nie sądzić kogoś z pozorów. 

- Zaskoczył mnie pan - przyznała. - Ja nie uważam, 

że pan jest nudny. 

- Ja też nie uważam, że pani jest nudna. Właściwie... 

- Matt na dłuższą chwilę odwrócił wzrok od drogi 
- myślę, że jest pani jedną z najbardziej interesujących 
osób, jakie spotkałem. 

- Pan nic o mnie nie wie! - rzuciła ze śmiechem, 

którym usiłowała zamaskować dreszczyk emocji, jaki 
wzbudziły słowa Matta. 

- Więc proszę mi opowiedzieć! - rozkazał. - Chcę 

wiedzieć, jakie jest pani życie. Co pani robi, kiedy pani 
nie pracuje? 

- Dużo podróżowałam - odrzekła. - To dlatego 

wybrałam zawód pielęgniarki. Nigdy nie miałam trud­
ności ze znalezieniem pracy za granicą. Mieszkałam 
w Anglii pięć lat i wtedy jeździłam po świecie. Po­
pracowałam kilka miesięcy, a potem wydawałam wszy­
stko, co zarobiłam, na podróże. Kiedy rok temu tu 
wróciłam, miałam absolutnie dość takiego życia. 

- Sama pani podróżowała? 

background image

- Nie przez ostatnie dwa lata. -Westchnęła. Nikomu 

z kolegów się nie przyznała, dlaczego wróciła do Nowej 
Zelandii. - Byłam związana z facetem, który prowadził 
telewizyjny program podróżniczy. Wyjeżdżałam z nim, 
kiedy tylko mogłam. Odwiedzaliśmy fantastyczne miej­

sca: Bahamy, Afrykę, Peru. 

- Mhm. - Matt zdawał się uprzejmie zainteresowa­

ny. - Więc wrócił z panią do Christchurch? 

- Nie. - Polly spojrzała w dal. - Wrócił do żony. 
- O! - Milczenie, jakie nastąpiło, zdawało się wibro­

wać informacją, że Polly została porzucona i obecnie 

jest niezaangażowana, ale spojrzenie Matta wyrażało 

raczej zrozumienie niż współczucie. - To zniechęcające 
doświadczenie, prawda? 

- Aha. - Polly nie mogła się powstrzymać i zerknęła 

do tyłu na śpiące dziecko, wspominając słowa Karen 
o matce Bonnie i o tym, jak Matt przeżył ten związek. 
Ale to było ponad pięć lat temu. Chyba były potem 
w jego życiu jakieś kobiety? 

- Wiem, ile Karen powiedziała pani o matce Bonnie 

- rzekł Matt, podchwytując jej spojrzenie. - Chciała się 
przekonać, czy nie mam jej tego za złe. 

- I co? 
- Nie miałem. Karen wyznała, że zrobiła to, bo 

uważa, że można mieć do pani całkowite zaufanie. 
- Matt mówił poważnym tonem. - Powiedziałem jej, że 

ja też jestem tego zdania. - Uśmiechnął się. - Od chwili, 

kiedy zobaczyłem panią na tym drzewie z Bonnie 
w ramionach, wiedziałem, że mogę pani ufać. Myś­
lałem, że popełniłem błąd, kiedy pani w taki sposób 

zareagowała na wiadomość, że jestem ojcem Bonnie. 

background image

- Byłam zszokowana - przyznała. - Ale przecież nie 

miałam pojęcia o sytuacji. - Uśmiechnęła się. - A pańs­
ka opinia nie dawała powodów, żeby oczekiwać takiej 
niespodzianki. 

- Opinia nudnego faceta, prawda? 

Polly wciąż się uśmiechała, zerknąwszy na Matta. On 

też miał uśmiech na twarzy. Szalenie się jej podobało, że 
kąciki ust tak mu się unoszą do góry i tworzy się 
dołeczek z lewej strony. To fascynujące, że coś podob­
nego się dziedziczy. Ten zawijas jest niezwykle inte­
resujący. Matt dobrze wie, że ona nie uważa go za 
nudnego. A jeżeli jest chociaż w połowie tak wrażliwy, 

jak jej się wydaje, to na pewno doskonale wyczuwa, jak 

bardzo się jej podoba. 

- Co czeka Bonnie po powrocie do Christchurch? 
Matt w sposób naturalny przyjął zmianę tematu. 
- Za jakieś dwa dni zostanie poddana chemioterapii 

i naświetlaniom, które zniszczą jej szpik kostny. Potem 
otrzyma przeszczep i wtedy zacznie się trudny okres. 
Długie tygodnie czekania. Transfuzje krwi, antybiotyki 

i zapobieganie oraz zwalczanie infekcji. Będzie odizolo­
wana od wszystkich, z wyjątkiem kilku osób. - Matt 
spojrzał na Polly. - Trzeba będzie dopilnować, żeby 
pani była wśród nich. 

- Koniecznie - rzekła Polly. - Szkoda, że nie będę 

mogła się nią opiekować na oddziale. To dla wszystkich 
będzie trudny okres. 

- Trzeba będzie wspierać Karen i Russella. Będą 

pani wdzięczni za wszelką pomoc. Bardzo panią lubią. 

- Ja też ich lubię. A Bonnie każdemu trafia do serca. 

To zadziwiające dziecko. 

background image

- A pani, Polly, też jest zadziwiającą osobą - rzekł 

cicho Matt, zatrzymawszy samochód przed hotelem. 
Odpiął pas i przechylił się lekko ku Polly. - Powinienem 
chyba panią przestrzec... 

- Mnie? Przed czym? 
- Przede mną. -Wyraz ciemnych oczu był poważny. 

- Nie chciałbym cię straszyć, Polly, ale powinienem cię 
ostrzec, że bardzo, ale to bardzo mi się podobasz. 

- Och! - Odetchnęła z ulgą, radość zaróżowiła jej 

policzki. - Dziękuję za ostrzeżenie - odparła z powagą. 
- Ale wcale się nie boję. Nic a nic. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Polly się bała. I to bardzo. Siedziała w poczekalni 

w pobliżu bloku operacyjnego na piętrze, obserwując, 

jak wskazówka minutowa zegara powoli okrąża tarczę. 

Dlaczego czas płynie tak powoli? I jak to się dzieje, że 
ona tak się martwi o mężczyznę, którego poznała 
zaledwie dwa tygodnie temu? Mężczyznę, który lada 
chwila powinien się wyłonić z drzwi bloku. Polly 
wiedziała, że jej niepokój w pewnej mierze bierze się 
stąd, iż nie może być teraz przy nim. Było jednak za 
wcześnie, by zdradzić się przed wszystkimi z łączącą ich 
przyjaźnią. 

Zaczęło się tego wieczoru, kiedy wrócili z Brisbane. 

Russell i Karen zorientowali się zaraz potem, jak Matt 

i Polly przywieźli Bonnie do domu z lotniska. Polly 
zaskoczyło znaczące spojrzenie, jakie małżonkowie 
wymienili między sobą. Przecież ona i Matt zdążyli 
tylko wyznać, że się sobie podobają. Polly miała ochotę 
zapewnić Weaversów, że nie mogliby się posunąć dalej, 
gdy Bonnie była pod ich opieką. Kiedy jednak Bonnie 
ułożono w łóżeczku, a Matt wyciągnął pakiet fotografii 
z Tygrysiej Wyspy, inne sprawy poszły w niepamięć. 

Zawodowy fotograf znakomicie wykonał swoje za­

danie. Na zdjęciu z Kamahlem Polly, Matt i Bonnie 
wyglądali jak w prawdziwej dżungli podczas spotkania 
z bardzo przyjaznym zwierzęciem. Jedno z powiększeń 

background image

zostało pięknie oprawione. Przedstawiało całą grupę 
i nawet Kamahl patrzył wprost przed siebie. Polly i Matt 
siedzieli po bokach, Bonnie klęczała w środku, a ich 
złączone ręce spoczywały na grzbiecie tygrysa. Matt 
miał poważną minę, Polly przestraszoną, ale Bonnie 
uśmiechała się, a w jej oczach błyszczała ekstaza. 

- Dziękuję ci, Matt - szepnęła Karen. - Dokonałeś 

cudu. 

- Nie dałbym rady bez Polly - odrzekł Matt. 
Teraz wszyscy uściskali Polly, która poczuła się 

członkiem tej niezwykłej grupy ludzi, których połączyła 
miłość do chorego dziecka. Matt ją obserwował z zagad­
kową miną. 

- Mam więcej zdjęć - oznajmił Weaversom. - Nie 

widzieliście tych, na których widać karmienie tyg-
rysiatek. Oddaliśmy filmy do wywołania, jadąc tutaj. 
Odbierzemy je w drodze do domu. 

Nic dziwnego, że w tym momencie Weaversowie 

znów wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Polly 
też była ciekawa, czyj dom Matt ma na myśli. 

Nie pojechali do mieszkania Polly. Matt zaprosił ją 

do siebie na kawę i oglądanie zdjęć. Było ich sporo. 

Po kawie napili się po kieliszku wina. Potem Matt 

oprowadził Polly po swoim apartamencie usytuowanym 
na najwyższym piętrze. Podziwiała jego smak w wybo­
rze mieszkania i mebli. Apartament był przestronny 
i urządzony na śródziemnomorską modłę: podłogi wyło­

żone kafelkami okrywały kolorowe chodniki. Meble 
charakteryzowały się zwodniczą prostotą. Polly wie­
działa, że taki komfort nie jest tani. Wszędzie było 
mnóstwo książek, a w gabinecie Matta znajdował się 

background image

wysokiej klasy komputer i regał od podłogi do sufitu, 
wypełniony pismami i podręcznikami. To był pokój 
kogoś, kto poważnie traktuje swoją pracę i Polly nie 
dziwiło, że panował tu idealny porządek. 

Matt rozpakował torby z pamiątkami, które kupił 

w Dreamlandzie. Polly zgodziła się, że czapka z uszami 
i koszulki trykotowe mają idealny rozmiar, że butelka 
z tygrysim łbem będzie użyteczna, a książki do koloro­
wania i kredki pomogą przetrwać nudę długiego odoso­
bnienia w szpitalu. Książka o tygrysach będzie praw­

dziwym skarbem, a pantofle w kształcie łap tygrysich, 
z długimi filcowymi pazurami, to absolutne cudo. 

- Bonnie wpadnie w zachwyt! - stwierdziła Polly. 

- Sama chętnie bym w nich chodziła. 

W butelce z winem przeglądało dno, kiedy skończyli 

wybierać najlepsze zdjęcia dla Bonnie. 

- To oddam do powiększenia. - Matt odłożył jedno 

na bok. Tygrysiątko w drobnych ramionach Bon­
nie wyglądało na olbrzyma. Łapa nadnaturalnej wiel­
kości podtrzymywała butelkę z mlekiem, a Bonnie 
wręcz promieniała. - A to... - Matt wziął kolejne zdję­

cie ze sterty leżącej na stoliku do kawy - to sobie 
zatrzymam. 

Polly oblała się rumieńcem. Chciałaby mieć to 

zdjęcie, które Matt zrobił, kiedy karmiła tygrysiątko. 

Matt uchwycił wyraz jej twarzy, jakiego u siebie nigdy 
nie widziała. Tęskny uśmiech i rozmarzony wzrok 
dodawały jej niezwykłej urody. 

- Prześliczne zdjęcie - wyszeptała. 
- Prześliczna modelka - uściślił Matt. 
Pod jego uważnym spojrzeniem Polly mocniej się 

background image

zaczerwieniła. Gdy wyciągnął rękę i delikatnie przecią­
gnął palcem po jej twarzy, Polly przymknęła oczy. 
Zapomniała o stertach podarunków i fotografii. Kiedy 
uniosła powieki, ujrzała twarz Matta tuż przy swojej. 
Nie była pewna, czy to on do niej się zbliżył, czy też ona 
wychyliła się ku niemu. Straciło to znaczenie, gdy ich 
usta się spotkały. 

To było tylko przelotne muśnięcie, po czym oboje się 

odsunęli i badawczo spojrzeli na siebie. Odpowiedź była 

jednoznaczna i Polly znów zamknęła oczy. Objęła 

rękami szyję Matta, palce wsunęła w jego miękkie 
włosy, z rosnącą namiętnością odpowiadała na jego 
pocałunek. To, że się kochali, kiedy pierwszy raz zostali 

sami, wydawało się tak naturalne, jak idealna zgodność 

ich ciał. 

Nic, czego doświadczyła przedtem, nie dorównywało 

chwilom z Mattem i Polly uznała, że żadne przyszłe 
zespolenie z mężczyzną nie będzie doskonalsze. Wie­
rzyła w to przez całe dwadzieścia cztery godziny, do 
czasu, gdy po raz drugi kochała się z Mattem - wtedy 

było jeszcze wspanialej. Matt zdawał się też zauroczo­
ny. W następnych dniach spędzali razem każdą wolną 
chwilę. Jadali posiłki w restauracji, Matt odwiedzał 
małe mieszkanie Polly na trzecim piętrze, ale bardziej 
im odpowiadała prywatność i komfort apartamentu 
Matta. 

Zycie Polly obracało się teraz wokół niego. Nic 

dziwnego, że w tej chwili trawił ją niepokój. Nękała ją 
też myśl, że może Matt nie jest tak zaangażowany jak 
ona. Mówił niejeden raz, że seks z nią jest dla niego 
niewiarygodnym przeżyciem. Ale nie chciał, żeby była 

background image

przy nim podczas dzisiejszego zabiegu. Zależało mu, by 

inni się nie dowiedzieli o ich związku. Może następne 
dni, kiedy Matt nie będzie w stanie się z nią kochać, 
powiedzą jej więcej o jego uczuciach. 

Rozmyślania o Polly pomogły Mattowi odwrócić 

uwagę od przedłużającego się zabiegu. Pobrano już od 
niego sporo szpiku, ale wiedział, że to tylko część tego, 
czym się będzie musiał podzielić z Bonnie w następnych 
tygodniach. Zastanawiał się, czy Polly na niego czeka. 

Aż dziwne, jak mu jest z nią dobrze. Nie chodzi tylko 

o seks. Ani o jej wygląd, chociaż jest wyjątkowo 
atrakcyjną kobietą z tymi jedwabistymi włosami w kolo­
rze miodu, ciemnoniebieskimi oczami, prostym nosem 
o delikatnym rysunku i szerokim uśmiechem. Najbar­
dziej lubił ten uśmiech. Polly miała szczęśliwe usposo­

bienie. Doskonale się czuł w jej obecności. Przyjemnie 
było jadać z nią posiłki, odwiedzać Bonnie - miłe były 
nawet wizyty u pacjentów, jeżeli Polly akurat się nimi 
zajmowała. Pragnął jej to wyznać, ale nie nadarzał się 
odpowiedni moment. Brakło mu też odwagi. 

Wyraz ulgi, który przydał głębi błękitnym oczom, 

niemal skłonił Matta, żeby coś powiedzieć, kiedy Polly 
się zjawiła w sali pooperacyjnej, ale była przy nich 

pielęgniarka, która mierzyła mu ciśnienie, więc się tylko 
uśmiechnął. 

- I jak było? 
- Nic wielkiego - rzekł Matt. - Znieczulenie nie­

długo przestanie działać i będę mógł pójść do domu. 

- Czy nie powinieneś zostać na noc w szpitalu? 
- Nie chcę tu tkwić. 

background image

- Lekarze to najgorsi pacjenci. - Polly potrząsnęła 

głową. - Koledzy powinni nalegać, żebyś został. 

- Nalegali - Mart się uśmiechnął - dopóki im nie 

wyjaśniłem, że zaopiekuje się mną ktoś z kwalifikac­

jami medycznymi. 

- Tak? - Twarz Polly najpierw wyraziła zdziwienie, 

ale po chwili rozjaśniła się uśmiechem. - Czy miałeś 
kogoś konkretnego na myśli? 

- Oczywiście. 
- Czy to jakaś surowa osoba, która dopilnuje, żebyś 

się zachowywał jak należy? 

- Tak właśnie bym ją określił. Ale jeszcze nie 

sprawdziłem, czy ma czas. 

- Na pewno ma - odrzekła Polly z poważną miną. 

- Takie srogie poważne osoby nie prowadzą życia 

towarzyskiego. 

To była pierwsza noc w tym tygodniu, kiedy się nie 

kochali. I pierwszy raz, kiedy Polly została u Matta na 
całą noc. Noc bez namiętności, lecz równie szczęśliwą. 
Długo leżała rozbudzona, z głową Matta na ramieniu. 
Spał głębokim snem po zażyciu środków przeciw­
bólowych. Od czasu do czasu Polly wolną ręką gładziła 

jego włosy albo delikatnie dotykała jego twarzy. Nie 

wyobrażała sobie, że mogłaby z nim nie być. 

Przebudził się i zobaczył, że leży wtulony w Polly. 

Słyszał, jak oddycha i czuł ucisk jej piersi, które się 

unosiły w rytm każdego oddechu. Głęboka przyjemność 
nie była doznaniem, jakiego mógł oczekiwać, budząc 
się u boku pięknej kobiety w swoim łóżku. Nigdy nie 
doświadczył czegoś podobnego, chociaż zauważył już 

background image

pewne sygnały, od kiedy spotkał Polly. Gdyby mógł się 
budzić przy tej kobiecie co dzień do końca życia, 
umarłby jako bardzo zadowolony człowiek. 

Jednak uczucie zadowolenia zeszło na drugi plan. 

Obudziły się inne emocje, wcale nie przytłumione przez 
trwającą tydzień bliskość. Poruszył się i w tym momen­
cie poczuł dotkliwy ból. 

- Uch! - Zapomniał, że poprzedniego dnia pob­

rano od niego duże ilości szpiku, dokonując licznych 
nakłuć powyżej każdego biodra. Teraz się czuł, jakby 
go kopnął koń. 

- Co się stało, Matt? Źle się czujesz? 
- Nie - odrzekł uspokajającym tonem. - Tylko tro­

chę zesztywniałem. 

- Zauważyłam. - Polly błysnęła zębami. - Ale 

wątpię, żebyś w tej chwili był na tyle sprawny... 

- Częściowo jestem. - Matt jęknął znów i poruszył 

się, żeby wyciszyć reakcję na dotyk ciała Polly. - Może 
to nie był dobry pomysł, żeby cię prosić o opiekę. 

- Uważam, że pomysł był doskonały - odrzekła. 

- Zaraz zrobię ci herbaty i podam środki przeciw­
bólowe. Potem weźmiesz długi, ciepły prysznic. - Wsta­

jąc z łóżka, spojrzała przez ramię. - Masz wolny dzień 

- dodała - a ja idę do pracy dopiero po południu. Chyba 

wykurujemy cię do tej pory, jak myślisz? 

- Już jestem wykurowany! -Nie mógł oderwać oczu 

od Polly, która okrywała się jego płaszczem kąpielo­
wym. - Wracaj natychmiast do łóżka. 

Bolesne następstwa zabiegu pobrania szpiku zostały 

szybko zapomniane. Matt chętnie poddałby się temu 

background image

zabiegowi kilkanaście razy, gdyby tylko mogło to 

jego córce przywrócić zdrowie. Dziewczynkę przyjęto 

na oddział, gdzie wykonywano przeszczepy, kilka dni 
po powrocie z Australii. Dostała osobny duży pokój, 
w którym mieściło się drugie łóżko. Zanim wniesiono 
tam zabawki i gry, zostały one dokładnie oczyszczo­
ne, natomiast owoce oraz rośliny były całkowicie wy­

kluczone ze względu na ryzyko przywleczenia grzy­
bów lub bakterii. 

Ku swojemu zadowoleniu Polly znalazła się na ściśle 

ograniczonej liście gości. Często przychodziła do Bon-
nie wraz z Mattem i podzielała radość, z jaką wręczał 
dziecku prezenty z Brisbane. Czapeczkę z uszami 
tygrysa ofiarował Bonnie po pierwszym zabiegu, jakie­
mu ją poddano, kiedy w znieczuleniu ogólnym założono 

jej cewnik do żyły centralnej. Chodziło o to, by uniknąć 

stresów związanych z częstymi zastrzykami. Można 

było podawać leki, płyny i produkty krwiopochodne bez 
obawy, że zablokuje się cewnik i zaistnieje konieczność 

jego wymiany. Zminimalizowano też ryzyko infekcji, 
jaką mogły spowodować częste nakłucia. Niestety, było 

to jedyne możliwe udogodnienie. Chemioterapia miała 
trudne do opanowania skutki uboczne, a inne zabiegi 
były przerażające, jeżeli nie bolesne. 

Matt wręczył Bonnie tygrysie papucie po pierwszej 

sesji naświetlań. Kiedy Polly odwiedziła dziewczynkę 
po południu, Bonnie powitała ją szerokim uśmiechem. 

- Jestem tygrys - oznajmiła. 
- No pewno. - Polly uśmiechnęła się na widok 

czapeczki, piżamy w tygrysie wzory i pręgowanych 
papuci z pazurami. Przysiadła na łóżku. Była w fartuchu 

background image

i masce, ale Bonnie bez lęku wdrapała się jej na kolana 
i przytuliła się do niej. 

- Jak się czujesz, maleńka? 
- Wymiotowałam - powiedziała Bonnie. - Sześć 

razy. 

- Och! - Polly spojrzała na Karen, która ze smut­

kiem pokiwała głową. - A ty jak się czujesz? 

- Nie najgorzej. - Karen się uśmiechnęła. - Położnik 

badał mnie dziś rano i twierdzi, że wszystko w porządku. 
Muszę tylko dużo wypoczywać. Matt i Russell wysyłają 
mnie na noc do domu, żebym się wyspała, i to bardzo 
pomaga. 

Polly skinęła głową. Wiedziała o nocnych czuwa­

niach i zamierzała dzielić je z Mattem, żeby Russell 

mógł spędzać trochę czasu z żoną w domu. 

Po przeszczepieniu szpiku należało Bonnie bez prze­

rwy kontrolować, leczyć wszelkie komplikacje, chronić 

ją przed infekcjami i czekać, czy szpik się „przyjmie". 

Oznaczało to całe tygodnie napięć zarówno dla Matta 
i Polly, jak i Karen oraz Russella. Bonnie jednego dnia 
czuła się całkiem dobrze, a następnego - marnie. 
Regularnie wykonywano transfuzje krwi i obserwowa­
no, czy nie następuje tak zwana reakcja przeszczepu 

przeciwko gospodarzowi. 

Godziny, które Polly spędzała razem z Mattem 

w pokoju Bonnie, były dla niej bardzo cenne. Niekiedy 
Bonnie nie spała i czuła się na tyle dobrze, żeby się 
cieszyć ich obecnością. 

- Poczytaj mi, wujku, książkę o tygrysach - żądała. 
I choć nie były to opowiastki, Bonnie nie zadowalała 

się tylko oglądaniem ilustracji. 

background image

- Tygrysy są w pełni dorosłe w wieku dwóch, trzech 

lat - czytał Matt. - Samce mogą osiągnąć wagę od dwustu 
do trzystu kilogramów i długość do trzech metrów. Z tyłu 
obu uszu mają białe plamki, żeby drapieżnikom się 
wydawało, że to oczy, które je obserwują. 

Czasem Bonnie spała i te godziny były równie cenne. 

Matt i Polly siedzieli przy jej łóżku i cicho rozmawiali. 
Mieli wtedy okazję, żeby się dowiedzieć więcej o sobie, 
opowiedzieć sobie o swojej przeszłości, poglądach, 
marzeniach. Kiedy Russell przybywał późno wieczo­
rem, by spędzić noc w pokoju Bonnie, szli do miesz­
kania Matta i kochali się. 

Zbliżał ich każdy wspólnie przeżywany kryzys i po­

prawa, i Polly się dziwiła, jak szybko mijają tygodnie. 
I jak bardzo zmieniło się jej życie. Aż któregoś ranka jej 
przyjaciółka, Stephanie, zagadnęła ją przed zmianą 
dyżuru. 

- Helen mówi, że nie widuje cię od tygodni. - To 

Helen poznała Polly ze Stephanie, a ta ją namówiła, 
żeby przeszła na oddział pediatryczny. Do Polly dotarło, 

jak bardzo zaniedbała przyjaciół z nagłych wypadków 

i ogarnęło ją poczucie winy. - Helen nie może się do 
ciebie dodzwonić - ciągnęła Stephanie. - Chciałaby się 
dowiedzieć, czy przeprowadzisz się do niej, kiedy ci się 
skończy umowa najmu. 

Polly wpadała do domu tylko na krótko i od wielu dni 

nie sprawdzała, czy są jakieś wiadomości na sekretarce. 

- Kiedy wygasa ta umowa? 
- Za miesiąc. - Po powrocie do Nowej Zelandii 

Polly, która nie znała nikogo, w Christchurch, wynajęła 
na rok niewielkie mieszkanie w pobliżu szpitala. 

background image

- Jeżeli nie chcesz mieszkać z naszą paczką u Helen 

- mówiła Stephanie, gdy tymczasem gromadziło się 
coraz więcej personelu, by przejąć dyżur - to daj jej 
znać. Mamy na oddziale miłego stażystę, który się 
rozgląda za mieszkaniem. Znasz Davida? Chyba za­
czynał pracę, kiedy odchodziłaś. 

- Pamiętam go. On jest rzeczywiście miły. 
- Mhm. - Stephanie obserwowała twarz Polly. - Był 

na przyjęciu w sobotę wieczorem. Ty też miałaś tam 

być. 

- O... przepraszam. - Polly zagryzła wargi. - Cał­

kiem zapomniałam. 

- Wszyscy o ciebie pytali. Doszliśmy do wniosku, że 

znalazłaś sobie faceta. 

- Naprawdę? - Polly miała nadzieję, że jej uśmiech 

jest zagadkowy. - Zadzwonię do Helen w sprawie 

mieszkania. Mogę przedłużyć umowę, a nie chcę, żeby 
Helen niepotrzebnie trzymała dla mnie pokój, jeżeli ma 
innego chętnego. 

- Ale czy dobrze ci się mieszka samej? Nie czujesz 

się samotna? 

Polly tylko się uśmiechnęła. Przedtem czuła się 

samotna. Miała ochotę przeprowadzić się do tętniącego 
życiem domu, pełnego młodych ludzi z oddziału nag­

łych wypadków. Ale teraz było inaczej. Nawet godziny, 
kiedy była sama, wypełniały wspomnienia i marzenia, 
które ją uszczęśliwiały. Jeżeli wszystko między nią 
i Mattem będzie się układać jak do tej pory, to niebawem 
zwiążą się na stałe. Sądząc po wydarzeniach ostatniego 
sobotniego wieczoru, nastąpi to wkrótce. 

Jak dobrze, że zapomniała o zaproszeniu na to 

background image

przyjęcie, bo straciłaby najbardziej pamiętny wieczór 

swojego życia. Kiedy Lee Fenton zaczęła odprawę, 
omawiając stan pacjentów, Polly nie mogła się skupić. 

Myślami wciąż wracała do tamtego dnia. 

Zaciszna restauracja na morskim wybrzeżu na przed­

mieściu Sumner była przyjemna. Miły był też spacer 
ścieżką ponad plażą do samochodu, zwłaszcza gdy Matt 
wziął ją za rękę. Morskie fale omywały przybrzeżne 
skały. Morze było spokojne, światło księżyca ozłacało 
dróżkę, która ciągnęła się kusząco po horyzont. 

- Spójrz - szepnęła Polly, zatrzymując się. - Jakie to 

piękne. 

- Tak, rzeczywiście. 
Jakiś ton w głosie Matta skłonił Polly do podniesienia 

wzroku; Matt wcale nie patrzył na nadmorski krajobraz. 

Jego oczy zdradzały takie napięcie, że Polly zamarła. 
Milczała, świadoma tego, co on może wyznać za chwilę. 

Czas odmierzały przyspieszone uderzenia jej serca, 
i w końcu to ona przemówiła, nie on. 

- Kocham cię, Matt. 
To, że pierwsza wyznała uczucia, wydało się Polly 

najodważniejszym czynem w jej życiu. A jeżeli Matt nic 
nie odpowie? Przez chwilę milczał, ale badawcze 
spojrzenie Polly nie wykryło w jego oczach najmniej­

szej oznaki strachu lub odrzucenia. Malowało się w nich 
urzeczenie. Widać dla Matta było za wcześnie na 

odpowiedź, ale nie sprawiło jej to przykrości. Pocałunek 
aż nadto wynagrodził jej milczenie. 

Szturchnięcie Stephanie przywołało Polly do rzeczy­

wistości. Lee patrzyła na nią dziwnie. 

- Polly, masz nowego pacjenta. Isaac Willis, 

background image

niespełna dwuletni, przyjęty na oddział dwie godziny 
temu z krwawieniem z odbytu. Czeka na zbadanie przez 
chirurga, ale cały zespół jest jeszcze w sali operacyjnej 
przy zabiegu wycięcia śledziony pacjentowi, którego 

przywieziono o trzeciej rano. 

Biedny Matt, pomyślała Polly. Wyszła od niego 

dopiero po pierwszej w nocy. Pewnie w ogóle nie 
zmrużył oka. 

- Co jest przyczyną krwawienia? - spytała Polly. 
- Podejrzewa się uchyłek Meckela. Dopiero po 

przeprowadzaniu badań się okaże, czy wskazana jest 
interwencja chirurgiczna. - Lee spojrzała na kartę Isaaca 
na swym biurku. - Może być konieczna transfuzja krwi. 
Malec wymaga ścisłej obserwacji. Jego matka jest 
bardzo zaniepokojona. 

Polly skinęła głową. To może być interesujący 

przypadek i jeśli będzie miała szczęście, może spotkać 
się z Mattem, kiedy przyjdzie na obchód. Usiłowała 
o nim nie myśleć, kierując się na oddział. I tak 

poświęciła mu za dużo uwagi, odkąd się z nim rozstała 
ubiegłej nocy. Też czuła zmęczenie, a woń pieluszki, 

jaką niosła mijająca ją salowa, przyprawiła ją o mdłości. 

Polly skręciła do pokoju na końcu korytarza. 

- Najwyższy czas - rzuciła gniewnie kobieta. - Cze­

kamy już kilka godzin. Kiedy wreszcie doczekamy się 
doktora? 

- Niedługo będzie tu chirurg - powiedziała Polly 

spokojnie. - Wszyscy są zajęci pilną operacją. 

- Wydaje mi się, że to też jest przypadek wymagają­

cy pilnej interwencji. 

Trudno się było dziwić, że matka Isaaca tak się 

background image

denerwowała. Malec wyglądał blado i mizernie. Leżał 
w łóżeczku, popłakując. 

- Jestem pielęgniarką i mam na imię Polly. - Uśmie­

chnęła się do kobiety. - Dzisiaj będę się zajmowała 
Isaakiem. Pani jest jego mamą, prawda? 

- Czy to nie oczywiste? - Kobieta rzuciła Polly 

spojrzenie, z którego wynikało, że uważa ją za osobę 
niezbyt rozgarniętą. Po chwili westchnęła ze znuże­
niem. - Przepraszam, jestem zmęczona. 

- To zrozumiałe - zapewniła ją Polly. - Jest pani 

zdenerwowana. 

- Mam na imię Sandra. 
- Miło mi. Jak tylko zbadam Isaaca, przyniosę pani 

filiżankę herbaty. Należy się pani chwila wytchnienia. 

- Tak bardzo się martwię. Wprost nie mogłam 

uwierzyć, kiedy zobaczyłam tyle krwi. Czy pani wie, co 
to może być? Jestem pewna, że to rak, ale nikt nie chce 
mi tego powiedzieć. 

- Powiedzą, jak tylko coś ustalą. Proszę się nie 

zamartwiać. - Polly zajęła się zbadaniem podstawo­
wych czynności życiowych malca, cały czas tłumacząc 

jego matce, co robi. 

- Oni mówią, że może być konieczna transfuzja krwi 

- rzekła z przygnębieniem Sandra. 

- To będzie zależało od wyniku badań - odparła 

Polly. - Transfuzja prawdopodobnie bardzo by mu 
pomogła, więc nie ma się czym martwić. Znam małą 
dziewczynkę, której co kilka dni przetaczają krew. 

- Co jej jest? 
- Przeszczepiono jej szpik kostny, żeby wyleczyć ją 

z białaczki. 

background image

- To naprawdę poważne, prawda? - Matka Isaaca na 

moment zapomniała o chorobie swojego dziecka. 

- Owszem. Ale mamy nadzieję, że dziewczynka 

przeżyje. Od przeszczepu minął miesiąc, a ona nadal 
czuje się dobrze. 

Później Polly się zastanawiała, czy swoimi słowami 

nie skusiła losu. Gdy zjawił się zespół chirurgów, żeby 
zbadać Isaaca, Polly pomyślała, że Matt wygląda bardzo 
mizernie. Skorzystała z pierwszej okazji, by zamienić 
z nim kilka słów. 

- Matt, czy dobrze się czujesz? 
- Jestem zmęczony - przyznał. - Ale ty też źle 

wyglądasz. 

- Nienajlepiej się czuję - powiedziała Polly. 
- Co ci jest? - Jego zmęczenie znikło bez śladu, 

kiedy skupił się na Polly. 

- To tylko lekka niedyspozycja. - Polly wzruszyła 

ramionami. - Może zaszkodził mi ten kurczak, którego 
kupiliśmy wczoraj w restauracji. 

- Czy na oddziale są jakieś przypadki nieżytu żołąd­

ka i jelit? 

- Jeden albo dwa, ale ja nie mam z nimi kontaktu. 
- Przypuszczam, że rodzina tych pacjentów kręci się 

po oddziale. - Nagle wyłonił się niepokojący podtekst 
rozmowy. - Dziś rano Bonnie znowu wymiotowała 
- dodał Matt. 

- Och, nie! -jęknęła Polly. - Tylko nie to! 
- Nie jesteśmy pewni, czy to efekt leku, czy może 

wirus. - Matt zmarszczył brwi. - Może lepiej nie 
odwiedzaj jej dziś wieczorem. 

- Chyba nie myślisz, że ją czymś zaraziłam! - Polly 

background image

była zszokowana. - Nawet jeżeli miałam kontakt z wiru­

sem, przed wejściem do pokoju Bonnie umyłam się 
i założyłam maskę i fartuch. 

- Na pewno jej nie zaraziłaś - uspokoił ją Matt. - Ale 

lepiej, żebyś się upewniła, że nic ci nie jest, zanim ją 
znowu odwiedzisz. 

- Dobrze. - Polly ukryła rozczarowanie. Wizyty 

u Bonnie to był czas, jaki spędzali wspólnie z Mattem. 
A potem szli do niego. Jeśli Matt myśli, że ona jest 
chora, nie zechce się z nią kontaktować, żeby samemu 
nie zostać nosicielem. - Daj mi znać, jak ona się czuje. 
Zadzwoń do mnie później. 

Matt zatelefonował wieczorem. 
- Jej stan nie jest najlepszy - oznajmił. - Częstość 

oddechów wzrosła do czterdziestu pięciu, a ostatnie 
badanie krwi wykazało pogorszenie czynności nerek. 
A jak ty się czujesz? 

Pytanie wydawało się ważne. W obecnej sytuacji 

Polly nie chciała mówić Mattowi, że nie mogła nic 
przełknąć na kolację. 

- Położę się wcześnie spać - rzuciła bagatelizują­

cym tonem. - Jutro będę jak nowo narodzona. 

Ale nazajutrz wcale się dobrze nie czuła. Podobnie 

jak Bonnie. 

- Ona cierpi na zespół zaburzeń oddechowych 

- oznajmił Matt bezbarwnym głosem, kiedy zadzwonił 
tego dnia. - Prześwietlenie klatki piersiowej nic nie 
wykazało, ale temperatura idzie w górę. A co u ciebie? 

Polly ogarnęło poczucie winy. Sama wymiotowała 

tego rana. Czy ponosi odpowiedzialność za ten nowy 
kryzys? 

background image

- Mam teraz dwa wolne dni - powiedziała. - Trochę 

odpocznę. Poza tym po południu idę do lekarza. 

Niepokój o Bonnie sprawił, że dzień nieznośnie się 

dłużył. Polly wiedziała, że Matt, Karen i Russell będą się 
nawzajem wspierać w tym trudnym dniu. A ona znów 

jest kimś z zewnątrz. Co gorsza, mogła być sprawczynią 

niebezpiecznej sytuacji. 

Skontaktowała się z Mattem późnym popołudniem. 

- Nie mam żadnej zaraźliwej infekcji - oznajmiła 

radośnie. - I czuję się o całe niebo lepiej. Przyjdę 
wieczorem. 

- Nie, nie przychodź. - Ton Matta był pełen rezer­

wy. - Dopuszcza się wizyty tylko najbliższej rodziny. 

- Chwilę milczał. - Bonnie nie czuje się na tyle dobrze, 
żeby cię widzieć. Dostaje transfuzje masy erytrocytarnej 
i płytek, ale jej stan się pogorszył. Ma wysoką gorączkę, 
a wyniki prześwietlenia płuc są złe. Rozważa się 
przeniesienie jej na intensywną opiekę i podłączenie do 
respiratora. 

- O Boże! - Polly przejął lodowaty dreszcz. - To jest 

tak źle, Matt? 

- Tak, jest tak źle - odrzekł po długim milczeniu. 
- Och, Matt! - Polly bardzo pragnęła, znaleźć się 

blisko niego i go przytulić. - Chciałabym być z tobą. 
Zadzwoń, proszę. 

Telefon milczał całą noc. Następnego dnia Polly 

chciała zadzwonić do Matta. Sto razy się zastanawiała, 
czy go przywołać pagerem. 

Brak wiadomości to dobre wiadomości, powtarzała 

sobie. Matt zadzwoni, jak będzie mógł. 

Telefon milczał następną noc. 

background image

Brak wiadomości to dobre wiadomości, pocieszała 

się Polly, kiedy następnego dnia rano przybyła do 
szpitala i udała się prosto na oddział przeszczepów, by 
się dowiedzieć, co nowego. Te słowa powtarzała niczym 
zaklęcie podczas długiej, bezsennej nocy, ale w głębi 
serca nie wierzyła w nie. 

Ogarnęło ją okropne uczucie, że wkracza w koszmar. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Żeby już było po wszystkim... 
Ostatnie dni były trudne do zniesienia, ale po nie­

słychanym napięciu przyszło wyczerpanie, a wraz z nim 
poczucie oddalenia. Matt czuł się dziwnie zamroczony. 
Zobojętniały. Patrząc na siebie z dystansu, nabierał 
przekonania, że nikt w całym zgromadzeniu nie pode­

jrzewa, iż pod ciemnym garniturem i pod maską opano­

wania kryje się kompletnie zdruzgotany człowiek. 

Na szczęście tylko kilka zaufanych osób wiedziało, 

że jest ojcem Bonnie. Mimowolnie spojrzał na białą 
trumienkę i ogarnęła go nowa fala bólu. Cierpiał 
zwłaszcza na widok czapeczki z tygrysimi uszami, która 
spoczywała wśród kwiatów. 

Może byłoby lepiej, gdyby się wcale nie dowiedział 

o owocu katastrofalnego związku z Donną. Gdyby 
przeczuł, w co się angażuje, kiedy trzy lata temu zgodził 
się na spotkanie z Russellem i Karen, by porozmawiać 
o ich adoptowanym dziecku. Ale nigdy nie przyszło mu 
do głowy, że mogłaby go połączyć jakaś więź z tym 
dzieckiem. Albo że ta więź mogłaby się rozwinąć 

w bezgraniczną, pozbawioną egoizmu miłość. Praw­
dopodobnie jego pierwszą i jedyną. 

Fakt, że Donna nigdy nie zamierzała mu powiedzieć, 

jaki cenny dar wydała na świat, jeszcze pogłębił gorycz, 
jaką odczuł, kiedy go zostawiła. 

background image

Czy byłoby lepiej, gdyby nie wiedział? 
Przysłuchiwał się Russellowi i Karen, którzy stali 

dzielnie przy trumnie, zwróceni twarzami do licznie 
zgromadzonych żałobników. Trzymając się za ręce, ze 
łzami w oczach, przerywanym głosem dzielili się wspo­
mnieniami o dziewczynce. 

Z wyłączeniem samej adopcji i pierwszych dwóch 

lat życia Bonnie, były to również jego wspomnienia. 
Tyle wspólnych przeżyć! Zmartwienia spowodowane 
chorobą Bonnie, szukanie najlepszych możliwych 
sposobów leczenia, liczne niepowodzenia i ciosy. Ale 
też wiele radości. Momenty, kiedy się wydawało, że 
wygrali walkę z chorobą, uroczyste wydarzenia - uro­
dziny Bonnie, strata pierwszego zęba, samodzielne 
zasznurowanie bucika... Wydarzenia tym bardziej 
szczególne, że każde z nich było niczym podarunek. 
Bolesny podarunek, ponieważ wiedzieli, że ta walka 
może nie skończyć się wygraną. Ciekawe, że ta 
świadomość, a nawet czekanie na najgorsze ani trochę 
nie złagodziły bólu. 

Taki ogrom radości. I cierpienia. 
Dzięki Bogu, zaraz koniec. Niedługo wszyscy stąd 

wyjdą, a potem może się uda znaleźć taką przestrzeń, 
w której człowiek nie będzie się czuł, jakby całkiem 
zawalił mu się świat. Jeszcze trochę wytrzymać... 

Nabożeństwo się kończyło. 
Polly myślała, że nie będzie w stanie wylać więcej 

łez, ale gdy rozbrzmiała muzyka, kiedy wynoszono 
trumnę, rozszlochała się na nowo. Mało kto w zgroma­
dzeniu miał suche oczy. Płakały wszystkie stojące przy 

background image

Polly pielęgniarki. Poznały i pokochały Bonnie podczas 

jej częstych pobytów w szpitalu. 

Wprawdzie łzy mąciły wzrok Polly, jednak widok 

Matta ją przeraził. Był taki blady. I taki daleki. Czy 
możliwe, żeby przez kilka dni do tego stopnia schudł, aż 
tak zmizerniał? Polly bacznie mu się przyjrzała, kiedy 
przechodził obok. Nie. Ta ściągnięta twarz była maską 
człowieka, który usiłował nad sobą panować, a bladość 
skóry stwarzała wrażenie, że jest nieogolony. Serce 
Polly wyrywało się do niego. 

Powinna stać obok Matta podczas tego nabożeństwa, 

jeżeli nawet on nadal chciał, żeby o ich związku nie 

plotkowano w szpitalu. Powinna przy nim być podczas 
tych kilku dni po śmierci Bonnie. To wykluczenie tak ją 
bolało. Czy Matt ją winił za komplikacje, które do­
prowadziły do śmierci Bonnie? Jeżeli tak, to zmieni 
szybko zdanie, kiedy się dowie, co jej powiedział lekarz. 

Najbardziej niepokoiło ją pytanie, czy Bonnie była 

jedynym ogniwem łączącym ją z tym małym gronem 

ludzi. I z Mattem. 

Nie. Wprawdzie ich znajomość zaczęła się dzięki 

Bonnie, ale szybko wykroczyli poza jej granice. A teraz 

jest coś nowego, co ich połączy. I to na długo. Polly 

mimowolnie dotknęła brzucha. Ze świadomości, że 
Matt znowu zostanie ojcem, można czerpać ukojenie. 
I tym razem może być z tego otwarcie dumny. Będzie 
miał własną rodzinę. 

Nie miało znaczenia, że jeszcze nie powiedział, że ją 

kocha. Polly znała prawdę. Dostrzegła ją w jego oczach, 
poznała ją w pocałunku nad brzegiem morza. Kiedy 
Matt się dowie, że Polly nosi jego dziecko, na pewno 

background image

wyzna swoje uczucia. Zechce przebudować swoje życie, 
zacznie myśleć o przyszłości. 

Teraz nie może mu o tym powiedzieć, chociaż tak 

bardzo pragnie. To jest czas żałoby i musi respektować 
prośbę Matta, by go zostawić samego ze swoim żalem. 
Może teraz, po pogrzebie, Matt dopuści ją do siebie 
i pozwoli się pocieszyć. Niczego więcej nie żądała. Na 
razie nawet nie napomknie o tym, co niesie im przyszłość, 
poczeka, aż Matt będzie gotowy na przyjęcie nowiny. 

Matt widział Polly idącą ku niemu przez tłum. Patrzył, 

jak przystaje, by uścisnąć Karen i Russella i jak z nimi 

rozmawia. Wiedział, że nie powinien żądać, żeby 
w ostatnich dniach trzymała się z dala. Powinna być z nimi, 
kiedy mieli Bonnie w domu. Polly ją kochała. Miała pełne 
prawo, żeby tam być i Weaversów dziwiłajej nieobecność. 
To on nie dopuścił jej do Bonnie, a zrobił to, bo wiedział, że 
nie może ulec słabości i szukać ukojenia w jej ramionach. 

To przerażające, jak bliski był zakochania się w tej 

kobiecie. Jak niewiele brakowało, by wyznał jej miłość, 
gdy stali urzeczeni morzem zalanym światłem księżyca. 
Słowa są na szczęście nietrwałe, ale omal nie zdradziło 
go jego ciało. Miał świadomość przelotnego spotkania 
ich dusz, kiedy się całowali i wiedział, że Polly staje się 
najważniejsza w jego życiu. Nawet ważniejsza od jego 
córeczki. 

Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby 

dalej podążał tą drogą. Gdyby wyraził uczucia nie tylko 
pocałunkiem i pozwolił, żeby nad nim zapanowały. I co 
potem? A gdyby Polly oszukała go i odrzuciła, jak Donna? 
Albo gdyby zapadła na nieuleczalną chorobę, jak Bonnie? 

background image

Czyjś głos wyrwał go z zamyślenia. Siostra od­

działowa z pediatrii, Lee Fenton, coś mówiła o tym, jak 
bardzo całemu personelowi będzie brakowało uśmiechu 
Bonnie. Matt tylko pokiwał głową. 

- Pan ją bardzo dobrze znał, prawda? - Ton Lee był 

niezwyczajnie miękki. 

- Karen i Russell to moi starzy przyjaciele - odrzekł 

Matt. - Tak... nie można było nie kochać Bonnie. 

Musiał odwrócić wzrok. Trudno było znieść odbicie 

swego bólu w twarzach innych. Zbyt go irytowała ta ich 
chęć, by dosięgnąć jego duszy. Duszy, która była tak 
rozbita i obolała, że nie mogła znieść w tej chwili nawet 
lekkiego cudzego dotknięcia. Ta świeża rana musi się 
zabliźnić, a im mniej będzie drażniona, tym szybciej to 

nastąpi. Należy unikać tych wszystkich, którym nie 
będzie mógł bronić do siebie dostępu. Russella i Karen. 
Oraz Polly. Zwłaszcza jej. 

Polly była coraz bliżej. Matt usiłował odepchnąć 

wspomnienia, ale to było niemożliwe. Nie mógł teraz 
nawet myśleć o Polly, nie widząc jej, jak siedzi na 
drzewie. Z Bonnie w objęciach. Albo przywołując obraz 
ich trojga, jak głaszczą Kamahla. Ta więź była nieroze­
rwalna. I nieznośna. Musi się pozbyć tej fotografii i, 

jakkolwiek to będzie trudne, z Polly też musi się rozstać. 

To ją zrani. Na pewno. Ale otrząsnie się z tego - to 
niewielki ból w porównaniu z jego męką. 

- Matt. - W tym jednym słowie zawarta była wielka 

troska i czułość. - Czy dobrze się czujesz? 

Próbował się uśmiechnąć, ale wargi go nie po­

słuchały. Uniósł tylko brwi. 

- Jestem zadowolony, że już po wszystkim. 

background image

Polly skinęła głową, na jej twarzy odbiła się ulga. 

- Czy jesteś później zajęty? 
- Mam mnóstwo zaległości do nadrobienia - odparł, 

odwracając twarz i błądząc wzrokiem po tłumie. 

- Czy możemy się zobaczyć? - Polly wyczuwała 

barierę. Z jakiegoś powodu nadal była odtrącana. - Na­
prawdę chciałabym z tobą porozmawiać. 

- Nie jestem w tej chwili miłym kompanem. 
Tej wymówki Polly nie mogła zaakceptować. 
- Nie spodziewam się miłego spędzenia wieczoru 

- powiedziała łagodnie. - Chcę trochę pobyć z tobą. 

Matt nadal rozglądał się tępo wokół. Patrzył wszę­

dzie, byle nie w oczy Polly. 

- Ja też kochałam Bonnie, przecież wiesz. - Nie 

chciała, by zabrzmiało to jak oskarżenie, ale spojrzenie, 

jakie jej rzucił Matt, powiedziało jej, że przybrała 

niewłaściwy ton. 

- Wiem - odrzekł chłodno. - Dziękuję ci za wszyst­

ko, co dla niej zrobiłaś. To znaczyło bardzo wiele dla 
Karen i Russella. 

A dla ciebie? - chciała spytać. Czy dla ciebie to nic 

nie znaczyło? Pod powiekami poczuła łzy. 

- Nawet nie mogłam jej pożegnać - rzuciła. 

Matt widział, jak łzy zasnuwają ciemnoniebieskie 

oczy Polly. Impuls, by ją objąć i przytulić, był tak 
przemożny, że same ręce do niej mu się wyciągały. To 

byłaby jego zguba i Matt z wdzięcznością przyjął 
pojawienie się nowej osoby. Stephanie współczująco 
popatrzyła na Polly, a potem ją objęła. 

- To wszystko jest okropnie smutne - powiedziała, 

spoglądając na Matta. 

background image

Energicznie skinął głową. Polly sięgnęła po wilgotną 

chusteczkę. Stephanie rzuciła spojrzenie Weaversom, 
którzy przyjmowali kondolencje od licznego personelu 
szpitalnego, który znał ich córeczkę. 

- Ciekawa jestem, czy Karen łatwiej to przeżyć, 

skoro następne dziecko w drodze? 

- Oczywiście, że nie. - Matt spojrzał ironicznie na 

Stephanie. - Nie można tak po prostu zamienić jednego 
dziecka drugim. 

- Nie to miałam na myśli... - Stephanie była skon­

sternowana. - Chciałam powiedzieć, że to może dać 
człowiekowi nowe poczucie celu. Bo inaczej można by 
tak się czuć, jakby nastąpił koniec świata. 

- Na pewno - odrzekł Matt. 
- Nowe dziecko nigdy nie zastąpi pierwszego - do­

dała cicho Polly - ale jestem pewna, że masz rację, 
Steph. Jeżeli nawet Karen i Russell jeszcze sobie tego 
nie uświadamiają, to czeka ich nowy cel i nowe życie. 

- Miałem co innego na myśli - rzekł Matt. Jego 

słowa cięły jak nożem. - Jestem przekonany, że śmierć 

dziecka to jest prawdziwy koniec świata. Przepraszam 
panie. 

Stephanie cichutko gwizdnęła, kiedy obydwie pat­

rzyły, jak Matt odchodzi. 

- Nie wygląda na szczęśliwego, prawda? - zauważy­

ła z przekąsem. 

- Nie. - Tak niewiele osób wśród obecnych rozu­

miało, co w tej chwili Matt przeżywa. Polly chciała za 
nim pobiec. Wziąć go za rękę i zaprowadzić gdzieś, 
gdzie byliby sami. 

Oczywiście, nie chciał publicznie okazywać swoich 

background image

uczuć, ale kiedyś musi się otworzyć. Czy znajdzie 
kogoś, kto go lepiej zrozumie i pocieszy niż ona? Czy 
możliwe, żeby nie wiedział, jak go bezgranicznie ko­
cha? I jak bardzo pragnie ofiarować mu tę miłość? 

Matt przecisnął się przez tłum i szedł dalej. Karen 

i Russell zrozumieją, jeżeli nie będzie obecny na 
cmentarzu. Musi być sam. O mało się nie załamał, kiedy 
zobaczył, jak Polly płacze. 

Musiał odejść nie tylko dlatego, że Polly tak nie­

odłącznie kojarzyła mu się z Bonnie. Przy Polly się 
wydawało, że warto podjąć ryzyko miłości, dlatego 
Polly stanowi zagrożenie. Musi uciec. Musi oprzytom­
nieć i uzmysłowić sobie, że nikt nie jest wart tego 
ryzyka. Trzeba wzbudzić w sobie instynkt samoza­
chowawczy. I przetrwać. 

Szybkim krokiem przemierzył odległość między 

kościołem i swoim samochodem. Dopiero kiedy wsiadł 
do środka i zatrzasnął drzwi, zajaśniała mu nadzieja. 
Może jest sposób. 

Ucieczka. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

- To twoja wina - padło oskarżenie. 
- Daj spokój! - Stephanie z uśmiechem postawiła 

dwa dymiące kubki na stole. - Nie jest chyba tak źle. 

- Niestety, jest - odrzefcła Polly z westchnieniem. 

- Nie powinnam ci się dać namówić na odejście 
z nagłych wypadków. Pediatria nie jest dla mnie. 

- Kochasz dzieci. I one ciebie. Wszyscy mamy złe 

dni. 

Polly milczała chwilę. Nie miała złego dnia. Miała 

zły tydzień. Prawdopodobnie najgorszy w życiu. Każdy 
dzień po pogrzebie Bonnie był coraz gorszy. Matt był 
przyjazny, ale daleki. Skupiony na pracy. Mnożył 
wymówki - zresztą przekonujące - dlaczego nie może 
się z nią spotkać. 

- Jestem na dyżurze. Mamy trudny przypadek na 

czternastym oddziale, po splenektomii wdały się kom­
plikacje. Trzeba będzie powtórzyć zabieg. 

- Mam mnóstwo roboty, muszę się uporać z górą 

papierów, która piętrzy mi się na biurku. 

- Przykro mi, Polly, ale jestem bardzo zmęczony. 

W nocy miałem zabieg za zabiegiem. 

Wczoraj Matt miał dzień wolny, jednak kiedy Polly 

dzwoniła do niego do domu, odzywała się automatyczna 

sekretarka. 

background image

- Muszę przyznać - odezwała się Stephanie - że ten 

brzdąc w łóżku siódmym to prawdziwy potwór. 

- Jest okropny - zgodziła się Polly. - Matka nie 

może sobie z nim dać rady. Chce, żebym mu dała środek 
uspokajający, żeby przestał ryczeć. 

- Czy jej wytłumaczyłaś, że faszerowanie takimi 

środkami trzylatka po urazie czaszki mogłoby znie­
kształcić wyniki badań neurologicznych? 

- Przynajmniej przestał wymiotować i może nie­

długo będzie mógł wrócić do domu. Jego matka martwi 
się o pozostałe dzieci, które są w tej chwili pod opieką 
ojca, a on nie przepada za takimi obowiązkami. 

- Ona ma starsze dzieci? Przecież jest taka młoda. 
- Ma dwadzieścia trzy lata - powiedziała Polly 

przyjaciółce. - Ma trzech synów: pięcio-, cztero- i 
trzyletniego. W zeszłym roku przerwała ciążę. 

- Wielkie nieba! Czyżby nie słyszała o środkach 

antykoncepcyjnych? 

- Zawiodły ją. Pierwszy raz, kiedy miała szesnaście 

lat. Rzuciła wtedy szkołę i poślubiła ojca dziecka. Dwie 
następne ciąże były planowane. Sądziła, że dzieci 
scementują małżeństwo i że skoro i tak musi być 
w domu z jednym, to może sobie pozwolić na większą 

rodzinę. Potem zrezygnowała z pigułki z obawy przed 
zakrzepami, no i prezerwatywy znowu okazały się 
zawodne. 

- Czy to nie wygląda na beztroskę? 
- Takie rzeczy się zdarzają. - W słowach Polly było 

więcej osobistego przekonania, niż Stephanie mogła 
sobie wyobrażać. - Po prostu pech. Niestety, zapłaciła 
za to. Chyba nie jest szczęśliwa. 

background image

- Wcale się nie dziwię. - Stephanie umoczyła bisz­

kopt w herbacie i zjadła go ze smakiem. - Jeden błąd nie 
kasuje drugiego. 

- Nie rozumiem. 
- Pierwszym było zajście w ciążę. Drugim - uznanie 

tego za powód do wyjścia za mąż. I jeszcze urodziła 
dwójkę dzieci! - Stephanie potrząsnęła głową. - Jak 
mogła przypuszczać, że to dobrze wpłynie na jej 
małżeństwo, do którego w ogóle nie powinno dojść? 

Polly nie odpowiedziała na to retoryczne pytanie. 

Sama była w ciąży. Może zaszła w tę ciążę przez 
przypadek, ale za bardzo kochała Matta, żeby uważać to 
za błąd. Nie traktowała tego jako powodu do zamążpójś-
cia, ale musiała przyznać, że Matt może inaczej oceniać 
sytuację. 

- Za kilka minut muszę zabrać Kąty Mclnroe na blok 

operacyjny - oznajmiła Polly. - Jej matka i ojciec są 
w tej chwili w pokoju dla rodzin i oboje płaczą. 

- Och... - Stephanie zrobiła współczującą minę. 

- To przykra sprawa. 

- Tak. - Polly skinęła głową. - Lepiej pójdę do nich. 
Z ciężkim sercem opuściła pokój pielęgniarek. Kąty 

była rozkosznym trzyletnim szkrabem, przyjętym na 
oddział ze złamaniem kości udowej po zwykłym upadku 
w domu. Maluchy często przewracają się po kilka razy 
dziennie, ale nic złego się nie dzieje. Prześwietlenie 
wykazało, co jest przyczyną kruchości tego odcinka 
kości. Kąty miała złośliwy guz, zbyt duży, żeby można 
było wykonać operację oszczędzającą kończynę. I cho­
ciaż rokowania były pomyślne, rodzice dziewczynki 
usiłowali się oswoić z myślą, że po południu Kąty wróci 

background image

z sali operacyjnej zjedna nogą amputowaną wysoko nad 
kolanem. 

Kąty poradzi sobie lepiej od rodziców. Odznacza się 

odpornością typową dla wielu dzieci. Umiejętnością 
powrotu do normalnego życia i czerpania z niego tego co 
najlepsze. Niektóre dzieci robiły to wielokrotnie. Jak 
Bonnie. 

Polly ciężko westchnęła. Myśli o Bonnie rzadko ją 

opuszczały. Zwłaszcza tutaj, w szpitalu. A myśli o Bon­
nie wiodły wprost do Matta. Polly bardzo się o niego 
martwiła. Był zbyt opanowany, zbyt pogodny. Otoczył 

się szczelnym murem i Polly nie wolno było go 
przekroczyć. Może pora, by sforsować ten mur? 

Z nadzieją omiotła wzrokiem korytarz aż do głów­

nego wejścia, jak czyniła to wiele razy w tym tygodniu, 
ale osoby, które wchodziły na oddział, nie należały do 
personelu. Za to zbliżył się do niej mężczyzna z dwoma 
małymi chłopcami. Miał wojowniczą minę. 

- Gdzie jest moja żona? - zapytał. - Lisa Copland. 
- W pokoju numer siedem - odparła. - Czy pan jest 

mężem? 

- Tak. Gdzie jest ten pokój? 
- Zaprowadzę pana. - Nie poczuła sympatii do męża 

Lisy. Miał na sobie wyświechtaną drelichową bluzę, 
dżinsy i robocze buty, a z całej jego postaci emanowała 
agresja. Za nim postępowali z ociąganiem dwaj chłop­
cy. Najwyraźniej nie chcieli być tutaj. 

Lisy też nie zachwyciła ich obecność. 
- Bądźcie grzeczni - upomniała synków. - Ricky jest 

chory. - Zwróciła się do męża. - Dlaczego Aaron nie 

jest w szkole? 

background image

- Powiedział, że nie pójdzie. Kiedy wracasz do 

domu? 

- Nie wiem - westchnęła Lisa. - Lekarz chce, żeby 

Ricky był pod obserwacją. Ma uraz czaszki. 

- Ja idę do roboty. Musisz wracać i zająć się tą 

dwójką. 

- Nie mogę! - Lisa podniosła głos. - Nie idź do 

pracy, Brendon. 

- A kto popłaci te cholerne rachunki? 
Starsi chłopcy skorzystali ze sprzeczki rodziców 

i zaczęli się popychać. Ricky trząsł szczebelkami łóże­
czka i wrzeszczał. Polly z przerażeniem obserwowała 
sytuację i odetchnęła z ulgą, kiedy do pokoju wpadła 
siostra oddziałowa. 

- Co tu się dzieje, u licha? - warknęła Lee. - Proszę 

mówić ciszej! - nakazała małżeństwu. - A wy - zwró­
ciła się do chłopców - uspokójcie się. Ale już! 

Chłopcy przestali się bić i Lee kiwnęła głową 

z zadowoleniem. Odwróciła się do ich ojca, ale na 
moment się zatrzymała. 

- Polly, w biurze jest do ciebie telefon... 
Polly umknęła radośnie i skierowała się szybko do 

biura. Może to telefon od Matta? Ręka lekko jej drżała, 
kiedy ujmowała słuchawkę. 

- Polly Martin przy telefonie. 
- Witaj, Polly. Tu Karen. 
Zdziwienie przytłumiło rozczarowanie, że to nie 

Matt do niej dzwoni. I zaraz potem Polly opanowały 
wyrzuty sumienia. 

- Karen, jak się czujesz? - Polly aż się wewnętrznie 

skurczyła, uświadomiwszy sobie banalność tego pyta-

background image

nia. - Tak mi przykro, że nie odzywałam się od... od... 
- Jak to wyrazić: Od śmierci twojej córki? Od pogrzebu? 

- Nie mam do ciebie żalu. - Karen zdawała się 

rozumieć jej dylemat. - Prawdę mówiąc, ostatnio nawet 
było przy nas aż za dużo ludzi. Dopiero od dwóch dni 
mamy dla siebie trochę czasu. - Karen umilkła i Polly 
odczuła, że niełatwo jej wyrazić powód, dla którego 
telefonuje. 

- Czy mogłabym ci jakoś pomóc? - zapytała. 
- Tak, owszem. - W głosie Karen zabrzmiała wdzię­

czność. - Robiłam dzisiaj porządki i kiedy pakowałam 
zabawki Bonnie, przyszło mi do głowy, żeby je ofiaro­
wać oddziałowi dziecięcemu. Ona spędziła tam mnóst­
wo czasu i byłoby nam miło, gdyby coś po niej zostało. 

- To świetny pomysł. Ale nie ma pośpiechu. 
- Chcę to zrobić teraz - powiedziała Karen. - Tak 

samo Russell. - Umilkła na chwilę. - Problem w tym, że 

pragniemy oddać te zabawki, ale nie czujemy się na 

siłach, żeby odwiedzić oddział. Czy mogłabyś przyjść 
i je zabrać? 

- Oczywiście. 
- Może dzisiaj? 
- Przyjdę po pracy - obiecała Polly. - Czy odpo­

wiada ci czwarta? 

Karen miała gotowy dzbanek z kawą na przyjście 

Polly. Usiadły w kuchni i wzrok Polly przykuła tablica 
na ścianie za stołem. Przypięte do niej były rysunki, 
najwyraźniej autorstwa Bonnie, oraz dużo fotografii. Te 
z Tygrysiej Wyspy zajmowały centralne miejsce, ale 

było tam też wiele starszych. Fotografie Karen i Russel­
la z córeczką, z których aż biła serdeczna więź, spajająca 

background image

zarówno małżonków, jak i łącząca ich z dzieckiem. 
Sporo młodsza Bonnie miała gęste, ciemne, falujące 
włosy, które nasunęły Polly skojarzenie z Mattem. 

- Zrobimy z tego wszystkiego kolaż i oprawimy. 

- Karen zaobserwowała spojrzenie Polly. - To nam 
będzie przypominać dobre dni. Wspomnienia nie zo­
staną pogrzebane w albumie, żeby tylko od czasu do 
czasu je odkurzać. 

- Podziwiam cię za to, jak sobie radzisz - rzekła 

cicho Polly. - Mogę się tylko domyślać, jak to wszyst­
ko cię spustoszyło. 

- Mam Russella. Dodajemy sobie nawzajem sił. 

A kiedy nie możemy, to razem płaczemy. 

- Jesteś szczęśliwa. - Polly z zaskoczeniem stwier­

dziła, że jej zazdrości. - Oboje jesteście szczęśliwi. 
- Gdyby ona i Matt mogli stworzyć taki związek... 

- Ty też kochałaś Bonnie - rzekła Karen, przy­

glądając się Polly. - Tak żałuję, że nie widziałaś jej 
w ostatnich dniach. I wtedy, kiedy przywieźliśmy ją do 
domu. 

- Nie byłam wówczas zdrowa. Nie mogłam przyjść 

na oddział. 

- Wiem, Matt nam powiedział. 
- Mnie mówił, że chcecie być sami w domu. Nie 

chciałam wam przeszkadzać. 

- Wcale byś nie przeszkadzała. - Karen spojrzała jej 

w oczy. - Dzięki Bonnie i jej chorobie poznaliśmy 
nowych ludzi. Wyjątkowych. Jak Matt. I ty. Chciała­
bym, Polly, żebyśmy dalej byli przyjaciółmi. Nie unikaj 
nas, dobrze? 

- Dobrze. 

background image

- Matt powiedział, że nie przyszłaś, bo byłoby to dla 

ciebie za trudne. - Karen westchnęła. - Nie mogę 
uwierzyć, że dał ci do zrozumienia, że nie byłabyś mile 
widziana. Podejrzewam, że to on nie mógł sobie dać 
rady. Nawet nie przyszedł na cmentarz i od tamtej pory 
prawie go nie widujemy. 

- Prawie się nie spotykamy w pracy. - Polly wie­

działa, że ma smutny głos. - Całkiem się ode mnie 
odsunął. 

- On się odsunął od wszystkich - przytaknęła Karen. 

- Miałam nadzieję, że rozmawia chociaż z tobą. 

- On mnie unika - odparła Polly. 
- Wczoraj był tu na kolacji - poinformowała ją 

Karen. - Pierwszy raz po pogrzebie. Zapytaliśmy go, 
czy nie chciałby zostać ojcem chrzestnym naszego 
dziecka. Oczekiwanie na tego dzidziusia to jedyne, co 
nas teraz trzyma przy życiu. Do rozwiązania zostało 
tylko dziesięć tygodni i myśleliśmy, że może dobrze 
zrobi Mattowi, jeżeli jakoś się zaangażuje. 

- I jak zareagował na waszą propozycję? - Polly 

ogarnął niepokój. Niedługo będzie musiała powiedzieć 
Mattowi o jego dziecku. 

- Niedobrze - przyznała Karen. - Właściwie nam 

odmówił. 

- Dlaczego? - Niepokój przerodził się w nieokreś­

lony strach. 

- Powiedział, że doświadczenie ojcostwa go nau­

czyło, że koszt jest za wysoki. Nigdy więcej nie zaan­
gażuje się do tego stopnia, czy to byłoby jego dziec­
ko, czy cudze. 

Polly poczuła, jak krew odpływa jej od policzków. 

background image

Mgliste myśli o tym, żeby się zwierzyć Karen ze swojej 
ciąży i poprosić o radę, całkiem ją opuściły. Teraz 

będzie jej o wiele trudniej zdobyć się na rozmowę 

z Mattem. Mógłby ją odtrącić, a nie była pewna, czy 

potrafiłaby się z tym pogodzić. Karen przypatrywała się 

jej z zatroskaniem. 

- Przykro mi, Polly. Ja naprawdę myślałam, że ty 

i Matt byliście... że mieliście... - Karen urwała za­
kłopotana. 

- Tak, byliśmy ze sobą - potwierdziła Polly. - To się 

zaczęło po tym, jak wróciliśmy z Bonnie z wycieczki do 
Australii. - Umilkła. To wtedy musiało się zdarzyć. 
Podczas ich pierwszego tygodnia. - Myślałam, że to coś 
wyjątkowego. Teraz już nie jestem tego pewna. 

- Czy on ci mówił o swoich planach wyjazdu do 

Anglii? 

- Nie. - Polly ogarnęła rozpacz. Z trudem wyszep­

tała: - Kiedy zamierza wyjechać? 

- W przyszłym tygodniu. - Karen się zmartwiła, że 

pierwsza przekazała wiadomość, która najwyraźniej 

spowodowała szok. - To zdumiewające, że nic nie 

powiedział. To do niego niepodobne, żeby sprawiać 
innym taki zawód. 

- Porozmawiam z nim. - Polly głośno podjęła 

decyzję. - Wezmę to pudełko z zabawkami do pracy 
i poszukam Matta. Jest jeszcze coś, co chcę z nim 
przedyskutować. - Dopiła kawę. Kubek drżał i o mało 

się nie przewrócił, kiedy postawiła go na blacie. - Tym 

razem będzie musiał ze mną rozmawiać. - Wstała. Nogi 
miała jak z waty. - Nie dam mu się wykręcić. 

- Masz rację - zachęciła ją Karen. - Życzę ci szczęścia. 

background image

Oprócz szczęścia potrzebna była odwaga. Polly od 

dwudziestu minut siedziała w pokoju Matta. Właśnie 
wypiła kolejny kubek kawy i dowiedziała się wszyst­
kiego o planowanej podróży. 

- Od kilku lat współpracujemy luźno z tym zes­

połem z Glasgow. Mają bardzo ciekawe osiągnięcia 
w dziedzinie laparatomii wykonywanej w trybie nag­
łym. 

Polly niezbyt uważnie śledziła szczegóły planowane­

go projektu badań. Matt po prostu szukał ucieczki 
w omawianiu problemów profesjonalnych i Polly od 
czasu do czasu potakiwała skinieniem głowy. 

Trudno było pogodzić się z tym, że Matt wyjeżdża. 

Że jej nie uprzedził. Że nawet nie przeprosił, potwier­
dzając informację Karen. W tej sytuacji powiadomienie 
go, że jest w ciąży, nie wchodzi w grę. 

Matt patrzył na nią. Badał jej reakcję. Nie mogła 

sobie pozwolić na okazanie prawdziwych uczuć. Skoro 

on chroni się za tarczą swojego profesjonalizmu, to 
próba nawiązania kontaktu osobistego, do czego tak 
tęskniła, mogłaby go spłoszyć. 

- To tylko kilka tygodni. - Matt sam wkroczył na 

teren bardziej osobisty. - Najwyżej miesiąc. Już dawno 
planowałem ten wyjazd i teraz jest odpowiedni moment. 

Polly podniosła wzrok, słysząc lekkie wahanie w gło­

sie Matta, i spojrzała mu prosto w oczy. 

- Polly, ja nie uciekam od ciebie. Miałem zamiar ci 

powiedzieć, kiedy będę gotów do wyjazdu. - Twarz 
Matta wyrażała niemą prośbę, na którą Polly nie mogła 
pozostać obojętna. - Muszę się trochę oderwać. Jest mi 
dużo trudniej, niż sądziłem. 

background image

- Wiem - powiedziała łagodnie. - Ale ja chcę 

pomóc. Nie odtrącaj mnie. 

- Ja cię nie odtrącam. 
- Ależ tak, robisz to. Prawie cię nie widuję od dwóch 

tygodni, a kiedy się spotykamy, to zachowujesz się tak, 

jakbyś był z innej planety. - Polly głęboko odetchnęła. 

- Mam wrażenie, że już nie jestem ci potrzebna, Matt. 
- Głos jej się załamał. - Że pogrzebałeś nasz związek 
razem z Bonnie. - Z trudem hamowała łzy. - Czy to 
tylko tyle dla ciebie znaczyło? Czy to tylko miało ci 
pomóc zapomnieć o chorobie córki? 

- Wiesz, że tak nie było. Nie jest - szybko się 

poprawił. 

Polly podniosła oczy i zaskoczył ją ból, jaki ujrzała 

w oczach Matta. Przecież by nie cierpiał, gdyby mu na 
niej nie zależało. 

- Potrzebuję trochę czasu, Polly - powiedział mięk­

ko. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Proszę, postaraj się 
zrozumieć. 

Matt przechylił się i ujął rękę Polly. Uścisk jego dłoni 

był zadziwiająco mocny. Polly nie mogła dłużej hamo­
wać łez. Jedna spłynęła jej po policzku - w reakcji na 
dotyk Matta. Siła miłości do tego człowieka była 
zarazem jej oparciem i zgubą. 

Łzy popłynęły szybciej, gdy uświadomiła sobie, że 

nie może powiedzieć Mattowi o ciąży. Nie teraz. Ta 

świadomość stałaby się pułapką. Matt musi mieć moż­
liwość akceptacji zarówno radości, jak i cierpienia, jakie 
Bonnie wniosła w jego życie, by iść dalej, nie oglądając 
się wstecz. 

Gdyby zdecydował się zostać, Polly nigdy by się nie 

background image

dowiedziała, czy to ze względu na nią, czy dziecko. Co 
gorsza, mógłby zażądać, by przerwała ciążę, a tego 
nigdy by mu nie wybaczyła. Nie będzie go tylko kilka 
tygodni. 

Wystarczająco długo, żeby bezpiecznie przetrwała 

pierwsze trzy miesiące. Żeby Matt pogodził się ze 

śmiercią Bonnie. I żeby się przekonał, że do niej tęskni. 

Żeby zrozumiał, że to, co ich łączy, jest tak wyjątkowe, 
iż mogą na tym zbudować swoją przyszłość. 

- Będziesz za mną w kontakcie? 
- Oczywiście. - Matt uścisnął jej rękę. - Mamy 

telefon i pocztę elektroniczną. Nawet nie zauważysz 
mojej nieobecności. 

Nie miał racji. 
Polly za każdym razem zaskakiwało, kiedy oddział 

dziecięcy odwiedzał jakiś inny specjalista, a nie Matt. 
Zauważała każde dziecko, które jakoś jej przypominało 
Bonnie i boleśnie przeżywała każdą noc, którą sama 

spędzała w łóżku. Jak mogła nie myśleć o Matcie, skoro 

dzień i noc nosiła pod sercem pamiątkę ich miłości? 
Poranne sensacje na szczęście szybko minęły, ale jej 
ciało podlegało zmianom. Piersi stały się pełniejsze, 
przytyła w talii, chociaż jeszcze przez miesiąc nie 
będzie to widoczne pod luźną tuniką i spodniami, które 
stanowiły jej strój służbowy. Badanie, któremu ją 
poddano w tydzień po wyjeździe Matta, wprost ją 
oszołomiło. Widok maleńkiego serca bijącego w jej 
wnętrzu sprawił, że poczuła mocną więź ze swoim 
dzieckiem. Dzieckiem Matta. 

Komunikacja z Mattem okazała się zadziwiająco 

background image

trudna. Zycie osobiste Polly wymagało wielu decyzji. 
Umowa na wynajem mieszkania wygasła i Polly prze­
dłużała ją co tydzień od nowa. To nie było odpowiednie 
miejsce dla dziecka, a do Helen nie mogła się wprowa­
dzić w swoim stanie. Pensja pielęgniarki nie pozwalała 
na luksusy. Wynajęcie odpowiedniego mieszkania prze­
kraczało jej możliwości, a kupno na raty nawet naj­
skromniejszego domu pozostawało w sferze marzeń. 
Nie mogła się nikogo poradzić, gdyż jej prawość nie 
dopuszczała, by powiedzieć komukolwiek o ciąży, 
dopóki Matt się nie dowie. Była zadowolona, że oparła 
się impulsowi, by się zwierzyć Karen, natomiast ton jej 
korespondencji z Mattem nie pozwalał, żeby przekazać 

mu nowinę pocztą elektroniczną. 

Z przerażeniem uświadomiła sobie, że dystans mię­

dzy nimi stale się powiększa. Rosła jej nerwowość na 
myśl o zobaczeniu się z Mattem. Żarliwie pragnęła 

spędzić z nim trochę czasu na osobności. Nie wyob­

rażała sobie, że pierwszy raz po miesięcznej rozłące 
mogliby się spotkać w pracy. 

Już z oddali poznał, że to Polly. Jej śmiech wybijał się 

z hałasu korytarza pełnego ludzi. Pewno wraca z jadalni 
po spóźnionym lunchu. Szła razem ze Stephanie i obie 
się zaśmiewały. Nie mógł obrócić się na pięcie. Niósł go 
tłum i Matt z każdym krokiem zbliżał się do Polly. 

Wyglądała o wiele piękniej, niż ją zapamiętał. Czy 

przybrała na wadze podczas jego nieobecności? Jeżeli 
tak, to było jej z tym do twarzy. Tunika mocno opinała 

jej piersi. Ku swej konsternacji Matt poczuł przypływ 

pożądania. 

background image

Jego postanowienie, jakie stopniowo krystalizowało 

się w ciągu przeszłego miesiąca, umocniło się zdecydo­
wanie podczas kilku ostatnich dni. Całodobowa podróż 
powrotna ze Szkocji stała się doskonałą okazją, by je 
podjąć ostatecznie. Matt tęsknił za Polly o wiele bar­

dziej, niż się spodziewał. Brakowało mu jej, kiedy jej nie 
widział w obcych oddziałach szpitalnych, które od­
wiedzał. Myślał o niej podczas bezsennych nocy. Myślał 
też dużo o Bonnie i wydawało mu się, że pogodził się 
z jej śmiercią. Wspominał dobre chwile i doszedł do 
wniosku, że jego miłość do córki była doświadczeniem, 

jakie warto było przeżyć. 

Jednakże nie chciałby tego powtórzyć, a gdyby 

pozwolił na odrodzenie swojego związku z Polly, 
następstwem byłoby małżeństwo i dzieci, i brzemię 
odpowiedzialności, jakiego nie pragnął. Pobyt za grani­
cą dowiódł, że może się obejść bez Polly Martin. I dodał 
mu bodźca, by na nowo się zainteresować pracą zawo­
dową. Tu mógł się czuć bezpiecznie. Powinien skupić 
się na pracach badawczych. I na podróżach. 

Wrócił do kraju z postanowieniem uporządkowania 

życia osobistego. Musi się zachować uczciwie wobec 
Polly i jak najszybciej ją zawiadomić, że wspólna 

przyszłość nie wchodzi w grę. Kiedyś mu za to po­
dziękuje. Nigdy nie zdoła jej zaofiarować takiej miłości, 
na jaką ona zasługuje. Zrywając ten związek, da jej 

szansę założenia w przyszłości rodziny, do czego on się 
nie nadaje. 

Jednak to okazało się trudniejsze, niż przypuszczał, 

ponieważ zdradziło go własne ciało. Reakcja fizyczna 
wytworzyła siłę, która błyskawicznie pokonała dzielącą 

background image

ich odległość. Polly, zaskoczona, podniosła wzrok i jej 
oczy spotkały się z oczami Matta. Uśmiech na jej twarzy 
zamarł i jej rysy na moment stężały. A potem wyraz jej 
twarzy uległ zmianie i wprawił Matta w rozpacz. Chyba 
nigdy nie zdoła się oprzeć takiemu ogromowi nadziei 
i miłości, jaką ujrzał w oczach Polly. To tak bardzo 
przypominało mu Bonnie, kiedy trzymała w ramionach 
małe tygrysiątko. 

Na myśl o Bonnie Matt w jednej chwili oprzytomniał. 

To musi się skończyć. Teraz. Nikogo więcej tak blisko 
do siebie nie dopuści. Nigdy. 

Była dość blisko, by zauważyć subtelną zmianę na 

twarzy Matta. Jakby zatrzasnął jakieś drzwi. W pierw­

szej chwili jej widok go ucieszył. Więcej niż ucieszył. 

Jego reakcja była tak silna, że Polly odczuła jego 
obecność, chociaż nie spodziewała się spotkania. Nie 
wiedziała, że wrócił do kraju i że jest w pracy, ale miała 
takie wrażenie, jakby niemal jej dotknął. 

Niespodziewane spotkanie w miejscu, w jakim naj­

mniej sobie tego życzyła. Spotkanie, które być może 
zadecyduje o jej przyszłości. Polly czekała na nie od 
tygodni; długich, samotnych tygodni, kiedy lęk walczył 
z nadzieją, a nad wszystkim dominowała świadomość 

miłości do Mata. Zdała sobie sprawę, że Stephanie się 
zorientowała, że dzieje się coś niezwykłego. Gdy Polly 
zwolniła, Stephanie spojrzała na zbliżającego się męż­
czyznę, a potem przeniosła wzrok na Polly. 

- Zobaczymy się na oddziale, dobrze? 
Polly skinęła głową. Nawet nie udawała, że chce iść 

dalej. 

background image

- Matt! - Starała się, żeby jej powitanie wyglądało 

na koleżeńskie. - Jak się czujesz? 

- Dziękuję, doskonale. A ty? Bardzo dobrze wy­

glądasz. 

- Czuję się świetnie - odrzekła. - Kiedy wróciłeś? 
- Wczoraj w nocy. Było za późno, żeby zadzwonić. 
Czy chciał zadzwonić? Badała wzrokiem jego twarz. 

Byli prawie sami na całym korytarzu. W oddali pojawił 
się wózek z kolacją. 

- Tęskniłam do ciebie - powiedziała cicho. - Masz 

chwilkę, żeby się napić kawy? 

- Nie. - Unikał jej wzroku. - Muszę załatwić całą 

masę korespondencji. 

- Więc później? - Czuła się, jakby pukała do 

zamkniętych drzwi, ale nie mogła się odwrócić. Matt 
miał dość czasu. Teraz ona musi się przekonać, czy te 
drzwi są zaryglowane. 

- Myślę, że nie, Polly. - Wytrzymał jej spojrzenie 

bez drgnięcia powieki. - Przykro mi. 

Polly lekko potrząsnęła głową, jakby usiłując zro­

zumieć, co usłyszała. 

- Czy to wszystko, Matt? - Jej głos brzmiał obco. 

Słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło. 

- Czy chcesz powiedzieć, że to koniec? 

- Polly, bądźmy uczciwi. - Matt spojrzał w bok 

i skinął głową dwóm przechodzącym lekarzom. Obrócił 
się do Polly, kiedy tamci odeszli na tyle daleko, by go nie 
słyszeć. - Zbliżyła nas wspólna troska o Bonnie. Teraz 
to już przeszłość. 

Polly nie dbała o to, czy ktoś przechodzi obok. 

Schwyciła Matta za rękę. 

background image

- Czy to wszystko, co nas łączyło? Naprawdę tak 

uważasz? 

Spojrzał na jej rękę i uśmiechnął się z prawdziwym 

żalem. 

- Seks był fantastyczny - przyznał. - Ale przecież to 

nie wszystko, prawda? 

Polly zaniemówiła. Puściła rękę Matta. Odtrącał 

wszystko, co wspólnie przeżyli. Sprowadzał do łóż­
kowej przygody. Wiedział tak samo jak ona, że ich 
związek daleko wykraczał poza więź czysto fizyczną. 
Wiedział, że Polly go kocha. Teraz tę miłość rzucił jej 
w twarz. To było o wiele gorsze od wszystkiego, czego 
mogła oczekiwać. Zadał jej tak wielki ból, że musiała się 
bronić. Ogarnęło ją oburzenie. 

- Więc to tyle? 
Wyglądał na zmieszanego. Ciężki oddech Polly 

przypominał w połowie śmiech, w połowie szloch. 
Ciekawe, jaką Matt miałby minę, gdyby wybrała ten 
moment, żeby mu oznajmić, że będzie ojcem. Czy 
powinna mu powiedzieć? 

Oczywiście, że tak. Ma prawo wiedzieć. 
- Lepiej pójdę, Polly. Czeka mnie mnóstwo pracy. 
Jej gniew przerodził się w furię. Jak on śmie jej to 

robić? I sobie? Niszczy jej przyszłość, jej marzenia. 
Niszczy własną przyszłość, szansę stworzenia rodziny. 
I ma czelność, żeby to oznajmić w miejscu publicznym. 

Polly musiała się usunąć, gdyż przetaczano łóżko 

w otoczeniu licznego zespołu lekarskiego. Matt podążył 
za nimi. 

- Matt! - Ton głosu Polly był tak naglący, że Matt 

przystanął i odwrócił się, czekając z rezygnacją na jej 

background image

dalsze słowa. Polly otworzyła usta, ale je z powrotem 
zamknęła. 

On nie zasługuje, żeby się dowiedzieć o dziecku. 

Rzucił ją. Musi sama stawić czoło przyszłości, a skoro 
ojciec dziecka jej nie chce, byłaby idiotką, gdyby mu 
pozwoliła wpływać na ważne decyzje, jakie ją czekają. 
Prawdopodobnie zaproponowałby jakąś formę pomocy 
finansowej. I tak ją obraził, mówiąc, że ich związek 
polegał tylko na seksie. Gdyby teraz chciał za to płacić, 
upokorzenie byłoby ogromne. Musi sobie sama pora­
dzić. On jej nie może nic zaofiarować. 

Matt wciąż czekał. Nagle Polly zdała sobie sprawę, 

że nie ma mu nic do powiedzenia. Potrząsnęła tylko 
głową, odwróciła się i ruszyła przed siebie. Jeżeli o nią 
chodzi, to Matthew Saunders może iść do diabła. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Prędzej czy później ktoś musiał zauważyć. 
Kiedy Polly podniosła rękę w górę, tunika się zadarła 

i odsłoniła zaokrąglony brzuch. Stephanie wytrzesz­
czyła oczy. 

- Polly, jesteś w ciąży, czy mi się wydaje? 

Polly rzuciła przerażone spojrzenie na drzwi pokoju 

z lekami. Na szczęście nikt nie słyszał okrzyku Ste­
phanie. Ale tajemnica się wydała. 

- Jajuż się domyślałam, chociaż trudno mi było w to 

uwierzyć - rzekła Stephanie. - Kiedy wróciłaś z urlopu, 
dużo osób zwróciło uwagę, że przytyłaś. Dlaczego mi 
nie powiedziałaś? 

- Nie mogłam. - Polly obracała w palcach strzykaw­

kę z insuliną, po którą przyszła. 

- Dlaczego, Polly? Wydawało mi się, że jesteśmy 

przyjaciółkami. 

- Bo jesteśmy. - Polly umieściła strzykawkę w ner-

kowatej misce i uścisnęła Stephanie. - Wybacz, Steph. 
Miałam tyle problemów, że nie byłam w stanie nikomu 
o tym mówić. 

- Czy to znaczy, że tylko ja o tym wiem? 
- Ty i moja matka, której się zwierzyłam dopiero 

w zeszłym tygodniu. Obiecaj, że nic nikomu nie po­
wiesz. Proszę! - Polly sięgnęła po watkę nasączoną 
alkoholem i włożyła ją do miski. - Dziś dostanę o numer 

background image

większy strój. Dzięki temu będę mogła ukrywać ciążę 

jeszcze przez kilka tygodni. 

- Który to miesiąc? 
- Piąty. 

Stephanie aż gwizdnęła z wrażenia. 

- Kto jest ojcem? - spytała. 
Polly była bardzo zajęta skalowaniem aparatu do 

badania stężenia glukozy w krwi, który zdjęła z półki. 
Najchętniej udałaby, że nie słyszy. 

- Wolałabym tego nie mówić - odparła, unikając 

ciekawskiego spojrzenia przyjaciółki. 

- Jak uważasz. - Stephanie sprawdziła wykaz leków 

i sięgnęła po buteleczkę na najwyższej półce. - Ale 
myślę, że wiem. - Ściszyła głos. - To Matt Saunders, 
prawda? 

Polly czuła, że ma niewyraźną minę. 
- Dlaczego tak uważasz? - zapytała przyjaciółkę. 
- Daj spokój, Polly - odparła Stephanie. - Widzia­

łam, w jaki sposób na niego patrzyłaś - tego dnia, kiedy 
wracałyśmy z lunchu i zauważyłaś go na korytarzu. 
Zastanowiłam się nad tym w drodze na oddział. Wy­
glądałaś na taką nieszczęśliwą od czasu pogrzebu 
Bonnie! I kiedy Matt był za granicą. Potem, po jego 
powrocie, nagle wzięłaś dwa tygodnie urlopu. - Spoj^ 
rżała na Polly współczująco. - Rozumiem, że on się za 
bardzo nie pali do roli ojca. 

- On nie wie, że jestem w ciąży. 
- Co? - Buteleczka w ręku Stephanie drgnęła i pas­

tylki wysypały się do plastykowego kieliszka. - Dlacze­
go na litość boską mu nie powiedziałaś? 

Do małego pomieszczenia weszła jeszcze jedna 

background image

pielęgniarka i nagle zrobiło się za ciasno. No i Polly była 
zwolniona z odpowiedzi na trudne pytanie. 

- Melanie musi sobie teraz zbadać stężenie glukozy 

i wstrzyknąć insulinę. - Polly zabrała nerkowatą miskę. 

- Dziś zrobi to pierwszy raz sama. A my porozmawiamy 
później, Steph. 

- Nie wątpię. Mamy trochę zaległości do nadrobienia. 
Uczucie ulgi, jakiego doznała Polly, spiesząc do 

swoich obowiązków, nie wynikało jedynie z tego, że 
udało się jej umknąć. Cieszyła się, że Stephanie się 
domyśliła. I była zadowolona, że przyjaciółka się nie 

obraziła, że nie dopuściła jej wcześniej do tajemnicy. 
Mogła teraz porozmawiać z kimś, kto potrafi dać jej 
bardziej praktyczną^ radę niż matka. To jest miła per­
spektywa i Polly pierwszy raz od wielu tygodni znaj­
dowała przyjemność w swojej pracy. 

Dziesięcioletnia Melanie Smith samodzielnie prze­

prowadziła badanie stężenia glukozy we krwi, odczytała 
wynik i zapisała go w dzienniczku. Tak się ośmieliła, że 

sama wstrzyknęła sobie podskórnie insulinę. 

- Brawo, skarbie. - Polly ją uścisnęła. - Jestem 

z ciebie dumna. 

- To wcale tak bardzo nie bolało - wyznała Melanie. 

- Najgorzej było o tym myśleć. 

- Często tak bywa - zgodziła się Polly. Może lęk 

przed poinformowaniem Matta - a wiedziała, że w koń­
cu będzie musiała to zrobić - też jest gorszy niż sam 
czyn. Wypraktykuje to na Stephanie. Uśmiechnęła się 
do dziewczynki. 

- Jak przyjdzie mamusia, zaprowadzę was obie do 

dietetyczki. Ona wam powie, jak ważna jest dieta. 

background image

- Czy pójdzie pani z nami? 
- Tylko wam pokażę, gdzie to jest. Mam mnóstwo 

innych pacjentów pod opieką, a niedługo przyjdzie tu 
nowy chłopiec. Muszę pościelić mu łóżko. 

- Co mu jest? 
- Zdaje się, że ma skomplikowane złamanie ręki 

i będzie musiał mieć operację. 

Polly minęła fizjoterapeutkę, która zachęcała małą 

pacjentkę, żeby chodziła o kulach. 

- Hej, Kąty! - Polly przykucnęła, szeroki uśmiech 

rozjaśnił jej twarz. 

- Zabieram Kirsty na spacer. Patrz! - Kąty skupiła 

się, próbując się oswoić ze sztuczną nogą, którą nazwała 
imieniem ulubionej pielęgniarki. 

Polly przyglądała się wysiłkom dziewczynki. Kąty 

miała kłopot z przymuszeniem protezy do współdziała­
nia i matka dziecka niespokojnie kręciła się w pobliżu, 
gotowa spieszyć z pomocą. 

- Mamusiu, jestem zmęczona! 
- Jeszcze jeden kroczek, skarbie - zachęcała fizjo­

terapeutka. - Spróbuj. 

Polly ruszyła dalej. Musi przygotować pokój dla 

nowego pacjenta. Operacja jest zaplanowana na dzisiej­
sze popołudnie, a przedtem trzeba zainstalować nowego 
przybysza. Mogła przystanąć tylko na kilka sekund, 
kiedy Stephanie dogoniła ją na korytarzu. 

- Co robisz po pracy? 
- Pójdę do domu i wyciągnę się na kanapie. - Polly 

pokazała zęby w uśmiechu. - To mi się należy po całym 
dniu na nogach. 

- Dobrze - odparła Stephanie. - Możesz sobie leżeć, 

background image

ale ja będę przy tobie. Przyjdę o wpół do siódmej 
i przyniosę coś do jedzenia. Chyba że wolisz, żebyśmy 
gdzieś poszły? 

- Nie. Wpadnij do mnie. Naprawdę czuję się ostat­

nio zmęczona. I mam wilczy apetyt. - Spojrzała łakomie 
na kanapki, jakie niosła Stephanie. Nie mogła się 
doczekać przerwy na lunch. 

- Przyniosę dla ciebie podwójną porcję - obiecała 

Stephanie. - Czy mogą być chińskie potrawy? 

- Fantastycznie. 

- Chyba nie zmieszczę ani jednego kęsa więcej. 

- Polly obrzuciła wzrokiem pojemniczki porozrzucane 

na stole. - Przyniosłaś jedzenia jak dla wojska. 

- Zjadłaś tyle, co cały oddział. - Stephanie sięgnęła 

po butelkę i dolała sobie wina. - Szkoda, że nie możesz 

spróbować. To chardonnay. - Pociągnęła łyk i przy­
mknęła oczy, rozkoszując się smakiem trunku. - No 

dobrze - oznajmiła. - Jestem gotowa. Mów, Polly. 

- Od czego mam zacząć? - jęknęła Polly. 
- Od początku. Za kilka miesięcy urodzisz dziecko, 

a jego ojciec nic o tym nie wie. Dlaczego? 

- Zerwał ze mną, zanim zdążyłam go o tym powia­

domić. 

Stephanie miała sceptyczną minę. 

- Czy potrzeba dużo czasu, żeby powiedzieć: Wiesz 

co? Jestem w ciąży. 

- Czekałam na właściwy moment. - Polly wes­

tchnęła. - No dobrze. Czekałam, aż mi powie, że mnie 
kocha. Gdyby mi to powiedział, wiedząc, że jestem 
w ciąży z jego dzieckiem, nie byłoby to to samo. Nigdy 

background image

bym nie odkryła, czy zależy mu na mnie, czy na dziecku. 
Przez to, że tak długo zwlekałam, dowiedziałam się, że 
on nie chce ani mnie, ani dziecka. 

- Skąd ta pewność, że nie chce dziecka, skoro o nim 

nie wie? 

- Ponieważ wiem, że on nie chce dzieci. 
- Czy to sam powiedział? 
Polly przypomniał sobie słowa Karen. Matt nie 

chciał żadnej więzi z dziećmi, własnymi czy cudzymi. 
W milczeniu skinęła głową. 

Stephanie pociągnęła łyk wina, po czym posłała 

Polly pytające spojrzenie. 

- Czy go kochasz? 
Polly ponownie skinęła głową. 
- Naprawdę? Ale Matt jest taki... trochę... - Ste­

phanie przestała szukać delikatniejszego określenia. 
- Nudny - zawyrokowała. 

Polly musiała się uśmiechnąć. Kiedyś tak samo 

myślała. 

- On nie jest nudny - powiedziała po chwili mil­

czenia. - Kocham go od dawna i wiem, że nigdy tak nie 
pokocham innego mężczyzny. 

- Więc co się stało? - Stephanie uśmiechnęła się 

szelmowsko. - Na tyle mu się podobałaś, że ci zrobił 
dziecko. 

- Bonnie Weaver umarła. 
- A co to ma wspólnego z tobą i Mattem? - spytała 

zdziwiona Stephanie. 

- Matt od wielu lat jest blisko zaprzyjaźniony z Wea-

verami. -Polly ostrożnie dobierała słowa. Nie zamierza­
ła zdradzić tajemnicy Matta. - Był dla Bonnie jak wujek 

background image

i bardzo się kochali. Jej śmierć była dla niego wstrzą­
sem. 

- To tylko dowodzi, że lubi dzieci. Tym bardziej 

pokocha własne. 

- Nie wiadomo. Może się boi, że pokocha i potem 

straci. 

- Nie dowiesz się, póki mu nie powiesz. Polly, 

musisz mu powiedzieć. 

- Wiem. Zrobię to. 
- Kiedy? 
- Niedługo. 
- Nie będzie zadowolony, jak się dowie od kogoś 

innego. 

- Nie dowie się. Nikt nie wie oprócz ciebie, a ty 

obiecałaś nikomu nie mówić, pamiętasz? 

- Tego się nie da ukryć, Polly. - Stephanie rzuciła jej 

zniecierpliwione spojrzenie. - Jesteś coraz grubsza. 
Matt widuje cię kilka razy w tygodniu. On nie jest głupi. 

- Odejdę z pracy. 
- Możesz sobie na to pozwolić? 
- Niestety, nie. - Potrząsnęła głową ze smutkiem. 
- Czy rodzina może ci pomóc? 

- Mama zaproponowała - odparła Polly z wes­

tchnieniem - że porozmawia z ojcem i poprosi, żeby mi 
pozwolił wrócić do domu, ale to byłby rozpaczliwy 
krok. 

- To tak tam źle? 
Polly nie odpowiedziała wprost. 
- Chcę sobie sama radzić - odrzekła. 
- Dzieci dużo kosztują. 
- Wiem. 

background image

- Matt Saunders musi być bogaty. 
- Zapewne. 
- On też ponosi odpowiedzialność za to dziecko, 

przecież wiesz. On ci pomoże. Musi pomóc. 

- Jestem pewna, że by pomógł. Ale ja nie chcę jego 

pieniędzy. To tak, jakby płacił za seks. 

- Może ci zaproponować małżeństwo. 
- Tego też nie chcę. 
- Ale dlaczego? Przecież mówiłaś, że to jedyny 

mężczyzna, którego będziesz kochała. 

- W zeszłym tygodniu moja matka dała mi jedną 

dobrą radę - rzekła Polly ponuro. - Powiedziała, żebym 
nie wychodziła za mąż za mężczyznę, który nie pokocha 
mnie tak bardzo, jak ja jego. Że łatwo ulec pokusie 
i myśleć, że to się zmieni po ślubie albo jak dziecko 
przyjdzie na świat. Ale tak się nie dzieje. Nie pomogą 
żadne starania, można tylko złamać sobie serce. 

- Phi. - Stephanie potrząsnęła głową. - Ale rada! 
- Myślę, że mama wie, o czym mówi - rzekła Polly. 

- Małżeństwo moich rodziców jest nieudane. Ot, przy­

zwyczajenie, z którym żadne z nich nie chce zerwać. Nie 
chciałabym takiej rodziny dla mojego dziecka. 

- Masz rację - przyznała Stephanie, dopijając wino. 
- Jednak nie mogę się powstrzymać od myśli - wy­

znała Polly - że może w moim przypadku byłoby 
inaczej. Może Matt mnie kocha, ale nie zdaje sobie 
z tego sprawy. Albo może za bardzo się boi, żeby się do 
tego przyznać. 

- A ty się za bardzo boisz, żeby mu powiedzieć, że 

jesteś w ciąży - przypomniała jej Stephanie. - Co będzie 

dalej? 

background image

- Nie wiem - odparła Polly. - Zastanawiam się. Coś 

się musi wydarzyć. 

- Jestem tego pewna - zgodziła się Stephanie. 

- Przypuszczalnie szybciej, niż ci się wydaje. 

Matt nieuważnie słuchał lekarza, Richarda Par-

ry'ego, który stał przy nim na korytarzu oddziału 
dziecięcego. Obserwował zbliżającą się Polly, którą 
w tej chwili dzieliło od niego tylko kilka metrów. 
Poruszała się bardzo wolno. Trzymała za rękę małą 
roześmianą dziewczynkę z burzą jasnych loków. Dziec­
ko mocno utykało, ale Matt widział je ćwiczące o kulach 
kilka dni temu. 

Teraz Polly się śmiała. Jej śmiech był tak zaraź­

liwy, że Matt też bezwiednie się uśmiechnął. Richard 
Parry zdał sobie sprawę, że do starszego kolegi nie 
dotarło ani jedno słowo o przypadku podejrzenia 
zapalenia wyrostka robaczkowego, jaki próbował mu 

zreferować, więc dał za wygraną i zwrócił uwagę na 
Polly, która przykucnęła i uścisnęła Kąty, gratulując 

jej wyczynu. Kąty wykrzyknęła radośnie i podskoczy­

ła, opasując pielęgniarkę obiema rączkami i zdrową 
nóżką. 

Richard zamilkł. Matt Saunders patrzył przez chwilę, 

po czym zwrócił wzrok na kolegę. 

- Gdzie jest ta pacjentka z wyrostkiem? - zagadnął. 

- Nie mamy całego dnia do stracenia. 

Richard spojrzał jeszcze raz przez ramię, wsunął pod 

pachę notatnik z opisem przypadku i podążył za szybko 
kroczącym chirurgiem. Ten zaś uznał, że nie pomylił 
się. Nóżka dziewczynki opasała Polly w talii i w rezul-

background image

tacie tunika naprężyła się na brzuchu pielęgniarki. Bez 
dwóch zdań, Polly Martin jest w ciąży. 

Trzynastoletnia dziewczynka w łóżku numer dwa 

miała szczęście, że Richard Parry był doskonałym 
lekarzem, chociaż tuż po stażu. Matt, który przeżył szok 
na widok czegoś tak niespodziewanego jak Polly w cią­
ży, potraktował z nietypową dla siebie obojętnością 
sugestie Richarda co do kierunku postępowania w tym 
przypadku. Jednak w sali operacyjnej Matt opanował 
rozbiegane myśli, chociaż to Richard przeprowadził 
operację. Pod koniec dnia pracy, gdy Matt rozprawiał się 
z robotą papierkową w swoim gabinecie, szok już osłabł. 

Może dlatego, że teraz Matta ogarnęła złość. 

Pomyłka jest wykluczona. Polly jest w ciąży, i to 

zaawansowanej. Matt wiedział z całą pewnością, kto jest 
ojcem tego dziecka. Powtarza się historia z Donną. Jego 
dziecko przyjdzie na świat, a matka nie ma na tyle 
przyzwoitości, by go o tym zawiadomić. Może Polly też 
zamierza oddać dziecko do adopcji i pozbyć się życio­
wej pomyłki? 

Nie zrobi tego. Jeżeli to on jest odpowiedzialny. 
Jazda do mieszkania Polly zajęła mu kilka minut. Nie 

zadał sobie trudu, by zatelefonować i uprzedzić o swojej 
wizycie. Tak mocno zastukał w szklane drzwi, że 
niewiele brakowało, a stłukłby szybę. Kiedy ujrzał, jak 
Polly zbladła, otworzywszy drzwi, poczuł satysfakcję. 
Spojrzenie, jakie jej rzucił, wyrażało gniew. Bez słowa 
przestąpił próg i odwrócił się dopiero wtedy, kiedy 
usłyszał, jak drzwi się zamknęły. Nie patrzył na twarz 
Polly. Miękka trykotowa koszulka i obcisłe spodnie od 
dresu nie maskowały jej zaokrąglonego brzucha. 

background image

- Nie zamierzałaś mi powiedzieć, prawda? 
- Nieprawda. Chciałam ci powiedzieć. Kiedy się 

dowiedziałam, nie mogłam się doczekać, żeby się 
podzielić z tobą tą nowiną. 

Parsknął szyderczym śmiechem. 
- I kiedy to dokładnie było? - zapytał. 
- Wtedy, kiedy umierała Bonnie. - Policzki Polly 

lekko się zaróżowiły. Mówiąc, wyprostowała się. Nie 
było sposobu, by uniknąć tej konfrontacji. Za długo 
zwlekała! Matt ma prawo się złościć. - Nic wtedy nie 
mogłam powiedzieć. A podczas pogrzebu wyraziłeś się, 
że ciąża Karen nie przyniesie jej i Russellowi ulgi 
w cierpieniu. Że nie można zastąpić jednego dziecka 

drugim. Gdybym ci wtedy powiedziała, pomyślałbyś, że 
ofiarowuję ci to dziecko na miejsce Bonnie. 

Zaczerpnęła tchu. Matt milczał. Nadal patrzył na nią 

takim wzrokiem, jakby umyślnie zrujnowała mu życie, 
ale przynajmniej wydawało się, że słucha. 

- Wiem, jak bardzo dotknęła cię śmierć Bonnie. Nie 

dopuściłeś mnie do siebie, żebym spróbowała ci pomóc. 
Myślałam, że słusznie postępuję, zostawiając cię same­
mu sobie, jak tego chciałeś. To byłby najgorszy możliwy 
czas, żeby ci mówić, że jestem w ciąży. 

- To było prawie trzy miesiące temu! 
- Widziałam się z Karen tydzień po pogrzebie. 

Opowiedziała mi, jak zareagowałeś, kiedy ci zapropo­
nowali, żebyś został ojcem chrzestnym ich dziecka. Że 
nigdy więcej nie chcesz być rodzicem jakiegoś dziecka. 
Własnego czy cudzego. A potem... - Potrząsnęła z nie­
dowierzaniem głową. - Potem uciekłeś. 

- Ja nie uciekałem - zaprzeczył chłodno. - Po-

background image

trzebowałem czasu. Nie mogłem dojść ze sobą do ładu. 
Skupienie się na pracy w przeszłości mi pomogło. 
Myślałem, że teraz też pomoże. 

- I pomogło, prawda? - Postanowiła mu okazać, jak 

bardzo ją zranił. Utkwiła w nim wzrok i przywołała ból, 

jaki jej zadał. - Wróciłeś, wiedząc dokładnie, czego 

chcesz. Albo czego nie chcesz. Mnie - powiedziała 
z goryczą. - Rzuciłeś mnie, Matt. Nawet nie zdobyłeś 
się na uprzejmość, żeby mi wyjaśnić, dlaczego. Czy 
naprawdę mógłbyś oczekiwać, że uznam, iż to właściwy 
moment, aby ci powiedzieć, że noszę pod sercem twoje 
dziecko? 

Oderwał wzrok od twarzy Polly. Czy naprawdę był 

taki niedostępny? I do tego stopnia okrutny, żeby stać się 
powodem udręki, jaką dojrzał w oczach Polly? Czy 
zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkim darem czułości 
i troski wzgardził? Wiedział, że odpowiedź na te 
wszystkie pytania jest twierdząca. 

Jak mógł tak ją potraktować? Chronił siebie, ale cenę 

zapłaciła Polly. Matt nigdy przedtem nie uważał siebie 
za samoluba. Czy naprawdę wierzył, że zrywając z Pol­
ly, oddaje jej przysługę? Przypuszczalnie ona go teraz 
nienawidzi. Ma po temu powód. Powoli podszedł do 
kanapy i usiadł z głębokim westchnieniem. 

- Posłuchaj - powiedział cicho. - Wiedziałem, że 

jeśli pozwolę, żeby nasz związek trwał, doprowadzi to 

do małżeństwa. I do przyjścia na świat dzieci. - Spojrzał 
przelotnie na Polly. - Straciłem właśnie córkę, którą 
kochałem tak bardzo, jak tylko ojciec potrafi. Nie 
chciałem, żeby to się powtórzyło. Nie przeżyłbym tego. 

Teraz Polly zamilkła. A więc Matt myślał o małżeńst-

background image

wie. Próbował się chronić. Czy miała rację, sądząc, że i 
on ją naprawdę kocha? j 

- I mówią, że historia nigdy się nie powtarza - rzekł j 

Matt z goryczą i potarł czoło. - Choćbyś chciała, nie 
mogłabyś wymyślić nic gorszego, żeby mnie pognębić. 
Co zamierzałaś zrobić potem? Urodzić dziecko i oddać 

je do adopcji, tak żebym nigdy się o tym nie dowiedział? 

Polly była zszokowana. 
- Nikomu nie oddam mojego dziecka! 
- Naszego dziecka! - Matt uniósł gniewnie brwi. 

- Chyba że się mylę? O ile pamiętam, zabezpieczaliśmy 

się. A może nie byłem jedynym mężczyzną, z którym 
wtedy sypiałaś? 

- Ty draniu! - wykrztusiła. Trudno było znieść 

gniew Matta, ale przynajmniej wiedziała, że jest uzasad­
niony. Zarzut, że jej miłość nie była prawdziwa i że nie 
można jej ufać, bolał o wiele bardziej. Łzy napłynęły jej 
do oczu, ale zamrugała ze złością, by je powstrzymać. 
Nie da Mattowi satysfakcji, nie pozwoli, żeby widział, 

jak bardzo potrafi ją zranić. 

Matt obserwował ją w milczeniu. Polly ma rację. Jest 

i był draniem. Nienawidził się za to. Był jej winien nie i 
tylko przeprosiny. Zapewne nigdy nie naprawi wyrzą­

dzonej krzywdy, ale przynajmniej powinien spróbować. 

Chociażby pomóc Polly w rozwiązaniu pilnych prob­

lemów, związanych z jej ciążą. Ciężko westchnął. 

- No dobrze - powiedział. - Musimy porozmawiać. 

Podjąć pewne decyzje. Chodź tutaj, siadaj. 

- Dam sobie sama radę. - Nie ruszała się z miejsca. 

Stała przed Mattem i rękoma obejmowała brzuch, jakby 
chciała go chronić. 

background image

- Naprawdę? I zamierzasz mieszkać tutaj? - Matt 

zmierzył spojrzeniem malutkie mieszkanie. Mógł całe 
objąć wzrokiem z miejsca, w którym siedział. 

- Rozglądam się za innym lokum. 
- I znalazłaś coś? 
- Nie - przyznała - ale się staram. 
W gruncie rzeczy była już zmęczona wielodniowymi 

poszukiwaniami. Świadomość, że nie może sobie po­
zwolić na nic atrakcyjnego, była przygnębiająca. Nawet 
przerażająca. Musi wziąć pod uwagę przyszłość swoje­
go dziecka oraz własną. Kusząca była myśl, że ktoś 
mógłby pomóc w rozwiązaniu tych problemów. 

- Moje mieszkanie też nie jest odpowiednie - rzekł 

Matt. - Potrzebny ci jest prawdziwy dom. Z ogrodem. Są 
takie koło mojego domu. 

- Nie mogę sobie pozwolić na nic w tej okolicy. 
- Ale ja mogę - zauważył. - Trudno się rozmawia, 

kiedy tak stoisz nade mną. Chodź i usiądź, proszę. 

Poruszyła się. Może najgorsze już za nią? Może jakoś 

zniesie bliskość Matta na małej kanapie? W każdym 
razie on nie uchyla się od odpowiedzialności. 

- Ty wybierz dom - rzekł Matt - a ja pokryję koszty. 
- Nie chcę twoich pieniędzy. - Usiadła na krawędzi 

kanapy, jak najdalej od Matta. 

- Polly, nie kieruj się fałszywą dumą. Rozmawiamy 

o przyszłości mojego dziecka. 

- Naszego dziecka. 
- Właśnie. To dziecko będzie rosło w przyzwoitym 

domu. Ona będzie miała oboje rodziców i ona... 

- To chłopiec. 
Matt wlepił w nią wzrok, oniemiały. Po raz pierwszy 

background image

dotarło do niego, że to, o czym mówią, jest w pełni 
rzeczywiste. To już nie chodzi o ciążę Polly ani o to, że 
za kilka tygodni przyjdzie na świat dziecko z jego 
genami. Rozmawiają o rzeczywistej osobie. O chłopcu. 
O jego synu. 

- Jesteś pewna? - spytał, przełknąwszy ślinę. 
- To było jasne już podczas drugiego badania. 

- Przez usta Polly przemknął lekki uśmiech. Trafnie 

odczytała wyraz twarzy Matta i odgadła jego uczucia. 

- Ssał kciuk. Mam zdjęcie, gdybyś chciał zobaczyć. 

Matt skinął głową. Odbitkę łatwo było znaleźć; 

widniała na drzwiach lodówki, przymocowana ozdob­
nym magnesikiem. Polly przysunęła się bliżej do Matta 
i cierpliwie czekała, kiedy obejrzy ten dowód życia, 

które się w niej rozwija. Matt był bliski łez. Opanowało 
go wzruszenie, jakiego nie potrafił określić. Bonnie 
zobaczył dopiero, kiedy miała dwa lata. Nigdy wcześ­
niej nie zetknął się z noworodkiem, a co dopiero 
z dzieckiem nienarodzonym. Nie można porównywać 
tego dziecka z Bonnie. To jest nowe życie. Nowa szansa. 

- Zależy mi na tym dziecku, Polly - powiedział 

miękko, odkładając zdjęcie. 

- Mnie również. 

Spojrzeli na siebie. 

- Musimy się pobrać. - Było to stwierdzenie, nie 

pytanie. 

- Naprawdę? - Ton głosu Polly był chłodny. Nie 

tak sobie wyobrażała oświadczyny Matta. - Dlaczego 
mielibyśmy to zrobić? 

- Sądziłem, że to oczywiste. 
- Niezupełnie. To nie takie straszne być niezamężną 

background image

matką w tych czasach. Niektóre kobiety dokonują 
takiego wyboru. 

- Tak? - Oczy Matta lekko się zwęziły. - Czy jesteś 

jedną z takich kobiet, Polly? 

- Nie. - Spuściła wzrok. - Gdybym mogła wybierać, 

wolałabym wyjść za mąż... za kogoś, kto mnie kocha tak 

jak ja jego. Kto pragnie tego dziecka tak mocno jak ja. 

- Zależy mi na tym dziecku - powtórzył Matt. 

- Może nie wybrałbym na jego urodzenie akurat tego 

momentu mojego życia, ale stało się. Nie pozwolę, żeby 
powtórzyła się ta sama historia. Teraz chcę być praw­
dziwym ojcem. - Głęboko odetchnął i Polly czuła jego 

wzrok na swej pochylonej głowie. -Chcę zapewnić dom 
mojemu synowi. Chcę, żeby nosił moje nazwisko. Chcę, 
żeby był wychowywany przez oboje rodziców. 

- Będzie miał oboje rodziców, ale wcale nie muszą 

być małżeństwem. Nawet nie muszą mieszkać razem. 

- Ale tak byłoby lepiej. 
Potrząsnęła głową, unikając wzroku Matta. 
- Matt, ja nie wyjdę za ciebie - oświadczyła. 
- Dlaczego? 
- Bo mnie nie kochasz. 
Matt się nie odezwał. Polly wyczuwała jego we­

wnętrzną walkę. Czy próbuje znaleźć właściwe słowa, 
czy też tak głęboko zepchnął przeszłe doznania, że 
teraz nie jest w stanie się ich doszukać? Kochał ją. 
Była tego pewna. Widziała to w jego ciemnych oczach, 
ale ten błysk znikł. Po śmierci Bonnie. Gdyby Matt 
uznał tę prawdę, to Polly byłaby gotowa przebaczyć, 
że tak ją potraktował. Gdyby się przyznał, że jest 

bezbronny i pozwolił Polly przekroczyć barierę, którą 

background image

się odgrodził, to zaistniałaby szansa wspólnej przyszło­
ści. Nie byłoby powrotu do dawnej sytuacji, ale mogło­

by być nawet lepiej. 

- Ja... - Matt urwał, odchrząknął, i w tym samym 

momencie zadzwonił jego telefon komórkowy. Polly 
zdusiła jęk, ale kiedy usłyszała odpowiedź Matta, 
zapomniała o swoim rozczarowaniu. 

- Nie denerwuj się, Russell - rzekł spokojnie Matt. 

- Wszystko przebiega normalnie. Czasem wody od­
chodzą na długo przed urodzeniem dziecka. - Słuchał 
znów, po czym przerwał rozmówcy. - Russell? Słuchaj, 
Russell. Wezwij karetkę albo taksówkę. Nie sądzę, 
żebyś ty mógł odwieźć Karen do szpitala. Zadzwonię na 
oddział porodowy i uprzedzę, że przyjedziecie. Spot­
kamy się tam. - Matt rozłączył się i z niewesołym 
uśmiechem zwrócił się do Polly. - To może być ciężka 
noc. 

- Jak się czuje Karen? 
- Myślę, że nie denerwowałaby się tak bardzo, 

gdyby nie to, że Russell wpadł w panikę. 

- Przynajmniej ty będziesz pomocny. 
- Czy jutro pracujesz? 

- Nie, mam dzień wolny. 
- To dobrze. - Matt włączył telefon i wybrał jakiś 

numer. - Proszę oddział położniczy - powiedział telefo­

nistce. 

- Dlaczego to dobrze? - zagadnęła go Polly, kiedy 

czekał na połączenie. 

- Chcę, żebyś ze mną pojechała. - Spojrzał jej 

w oczy. - Proszę - dodał miękko. - Potrzebuję twojej 
pomocy. Potrzebuję ciebie, Polly. 

background image

To była zaledwie maleńka szpara w obronnej tarczy 

Matta, drobny przebłysk, ale Polly to wystarczyło. 

- Jasne, że pojadę. 

Sophie Annę Weaver przyszła na świat dziewięć 

godzin później, o wpół do szóstej rano, powitana przez 
swoich rodziców i wspierający ich zespół w osobach 
Matta i Polly. Długi, trudny poród został zapomniany, 
kiedy Karen, wciąż wsparta na Russellu, który ją 
podtrzymywał w końcowym etapie, przytuliła niemow­
lę do piersi. Małżeństwo, jakby wiedzione telepatycz­
nym impulsem, oderwało jednocześnie wzrok od maleń­
stwa i wymieniło między sobą długie spojrzenie, wyra­
żające wzajemną miłość i dumę. Obraz nowej rodziny 

był nadzwyczaj wzruszający dla tych, którzy znali 
przeszłość tej pary i Polly nie próbowała ukryć łez. Nie 

zdawała sobie sprawy, że Matt stoi bardzo blisko, 
dopóki nie dotknął delikatnie jej ramienia. 

- Zostawmy ich na kilka minut samych - szepnął. 
Polly skinęła głową, ocierając łzy palcami, i podążyła 

za Mattem. Wyszedł do opustoszałej poczekalni i od­
wrócił się. Polly uderzyła bladość jego twarzy, cienie 
wokół oczu, które po tym wyczerpującym przeżyciu 
wydawały się prawie czarne. Ona pewno też wyglądała 
na wykończoną. Tak się zresztą czuła. 

- Polly, wyjdź za mnie - rzekł prosząco Matt. -

Musisz. To najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich. 

Polly z całego serca pragnęła powiedzieć tak. Chciała 

wierzyć, że kiedy będzie trzymać w ramionach syna 
Matta, on spojrzy na nią tak, jak Russell popatrzył na 
Karen. Ale nawet teraz, kiedy długie nocne godziny 

background image

nadwerężyły barierę obronną Matta, Polly nie wyczu­
wała więzi, o jaką jej chodziło. Ze smutkiem potrząsnęła 
głową. 

- Nie. Ciąża nie jest wystarczającym powodem do 

małżeństwa. Nie byłoby udane. 

- Możemy się postarać, żeby takie było. 
- Nie - powtórzyła. - O małżeństwie nie decydują 

dobre intencje. Małżeństwo to żyjący byt. To coś na 
dobre i złe. Wymaga zaangażowania i determinacji. 
A ponad wszystko miłości. - Westchnienie Polly za­
brzmiało jak jęk rozpaczy. - Wspaniały seks nie może 
się równać z miłością. 

- Żałuję tej uwagi - rzekł poważnym tonem. - Bar­

dzo żałuję. To było coś więcej. Przecież wiesz. - Schwy­
cił Polly za rękę. - Czy nie pamiętasz, jak było, kiedy 
byliśmy razem? Kiedy się kochaliśmy? 

Aż za dobrze pamiętała. Próbowała uwolnić się od 

wspomnień. Nie mogła sobie pozwolić na rozpamięty­
wanie, co wtedy czuła. 

- Zerwałeś nasz związek, Matt. 
- Miałem powody. Ważkie powody. 
- Owszem. - Polly skinęła głową, ale miała poważ­

ny wyraz twarzy. - Jednak pozostaje faktem, że nasz 
związek nie był dostatecznie ważny. Ja nie mogłabym ci 
tego zrobić, a twoje zachowanie dowodzi, że twoje 
uczucia do mnie całkiem się różnią od tego, co ja czuję 
do ciebie. 

- To się może zmienić. - Ujął drugą rękę Polly. - Daj 

mi szansę. Daj nam wszystkim szansę. Przynajmniej daj 
sobie trochę czasu, żeby się zastanowić nad moją 
propozycją. 

background image

- O, na pewno to zrobię. - Polly uśmiechnęła się 

smutno. - Możesz na to liczyć. 

- Ile ci dać czasu? Kilka dni? Tydzień? Miesiąc? 
- Miesiąc. Myślę, że oboje potrzebujemy trochę 

czasu. 

- Czy możemy się widywać? Zacząć od nowa? 
Polly się uśmiechnęła i potaknęła ruchem głowy. 

Mimo krańcowego znużenia i wszystkich zmartwień 
w ubiegłych tygodniach myśl o spotykaniu się z Mattem 
była ekscytująca. Miesiąc to dużo czasu. Dość czasu, 
żeby coś się zmieniło albo przynajmniej na to, aby się 
przekonać, czy jest jakaś nadzieja na zmianę. 

- Miesiąc. - Matt skinął głową. - A potem, Polly, 

znowu cię poproszę o rękę. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

W następnym miesiącu najbardziej się zmieniła 

sylwetka Polly. Jej brzuch, do tej pory nieznacznie 
uwypuklony, tak się nagle powiększył, że Polly nie była 
pewna, czy przypadkiem podczas badania ultrasono-

graficznego nie przeoczono bliźniąt. 

Wszyscy już wiedzieli o jej ciąży i o tym, że Matt 

Saunders jest ojcem dziecka. Jak mogli nie wiedzieć, 
skoro Matt rozmawiał z Polly, ilekroć przychodził na 
oddział, i często widywano ich razem w jadalni na 
lunchu. Szeptano o nich, obrzucano ich ciekawskimi 
spojrzeniami. Niektóre były pełne dezaprobaty, jak to, 

którym obdarzyła Polly Lee Fenton. 

- Muszę powiedzieć, że długo utrzymywałaś wszys­

tko w tajemnicy. - Lee odczekała, aż personel rozejdzie 
się po porannej zmianie dyżuru. - Nie miałam pojęcia, 
że coś cię łączy z panem Saundersem. 

- Mhm - odmruknęła Polly, która szukała historii 

choroby cierpiącej na cukrzycę pacjentki, którą miała 
się dzisiaj zająć. Melanie Smith przyjęto w nocy. Po 
infekcji wystąpiły u niej komplikacje i rozpoznano 
kwasicę ketonową. 

- Powinnaś mnie zawiadomić, jak się dowiedziałaś, 

że jesteś w ciąży - ciągnęła Lee. - A gdybyś była 
narażona na kontakt z czymś tak zaraźliwym jak 
różyczka? 

background image

- Zrobiłam badania na odporność - odparła Polly, 

sięgając po teczkę Melanie. - Nie sądziłam, że muszę od 
razu informować wszystkich o mojej ciąży. 

- Wymagałaby tego grzeczność. 
- Tak, oczywiście. Przykro mi, że nie mogłam ci 

powiedzieć. 

- Jestem pewna, że miałaś powody. - Lee miała 

teraz równie ciekawą minę, jak wiele osób w ostatnich 
tygodniach, ale Polly tylko kiwnęła głową. - Sądzę, że 
we właściwym czasie mnie zawiadomisz, kiedy ze­
chcesz przestać pracować. - Popatrzyła na sterczący 
brzuch Polly. - To już chyba niedługo. 

- Jestem w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży 

- rzekła Polly. - Popracuję jeszcze ze dwanaście 
tygodni. - Spojrzała na Lee. - Nie chciałabym siedzieć 

za długo w domu i martwić się o komplikacje przy 
porodzie albo o wady wrodzone dziecka. 

Ku zdziwieniu Polly Lee uśmiechnęła się ze zro­

zumieniem. 

- Urodzisz bez kłopotu - powiedziała. - I dziecko 

przyjdzie na świat zdrowe. My widzimy wszystko 
w czarnych barwach, bo pracujemy w takim miejscu jak 
to. Mam pięcioro dzieci i przeżywałam udręki przed 
urodzeniem każdego. Wszystkie są bardzo zdrowe. 
Teraz... - Lee znowu się uśmiechnęła - spodziewam się 
lada dzień wnuka. 

- Naprawdę? - Lee utrzymywała swoje życie prywat­

ne w tajemnicy, podobnie jak dawniej Matt. Polly zrobiło 
się przykro, że nigdy nie próbowała zajrzeć za profesjonal­
ną fasadę swojej przełożonej. - Gratulacje. Mam nadzieję, 
że poród przebiegnie bez żadnych komplikacji. 

background image

- Oczywiście. - Głos Lee brzmiał spokojnie. -1 twój 

też. Przekonasz się, że pomogą ci zajęcia przedpo­
rodowe. Chodzę na nie z córką. - Lee ściszyła głos. - Jej 
partner nie chce brać w tym udziału. 

- Ach! - Ciekawe, jak Lee zareagowałaby, gdyby 

wiedziała, że Matt nie zostałby z własnej woli ojcem. 
Dobrze byłoby mieć taką matkę jak Lee. Polly stłumiła 
impuls, żeby się zwierzyć starszej kobiecie. - Zaczynam 
zajęcia w przyszłym miesiącu - oznajmiła. 

Opuściła biuro i starała się nie myśleć o zbliżających 

się zajęciach. Ani o ciąży. Ani o Matcie. Czekał ją 

pracowity dzień. Melanie zachorowała na infekcję wiru­

sową dróg oddechowych kilka dni temu. Przyjmowała 
leki na kaszel i ssała pastylki, a jej matka nie była pewna, 

czy regularnie wstrzykiwała sobie insulinę. Dziewczyn­
ka przez dwa dni miała wzmożony apetyt i pragnienie, 
wstawała w nocy, żeby oddać mocz, potem się skarżyła 
na bóle głowy i brzucha. Przywieziono ją do szpitala, 
gdy zaczęła wymiotować i zrobiła się bardzo ospała. 
Teraz była odwodniona, miała hiperglikemię i zakłóco­
ny rytm serca. 

- Witaj, skarbie. - Polly zwolniła Kirsty, która 

notowała wyniki obserwacji Melanie. - Jak się czujesz? 

- Niedobrze mi. - Melanie otworzyła na chwilę 

oczy. Polly spojrzała na kartę choroby. Pacjentka miała 
lekko zamroczoną świadomość i w związku z tym 
wymagała nieustannej obserwacji. Pogorszenie mogło 
być symptomem obrzęku mózgu. 

Młodej pacjentce zaordynowano dawkę początkową 

insuliny wraz z płynami dla wyrównania odwodnienia. 
Kroplówka była wciąż podłączona i należało jeszcze 

background image

dodać do wlewu dwuwęglan oraz potas. Polly zmierzyła 

ciśnienie chorej i odnotowała wyniki, po czym zbadała 
tętno. Było szybkie i od czasu do czasu wyczuwała 
dodatkowe uderzenie. Przygotowała aparat, by wykonać 
badanie ekg. Zauważyła, że rodzice Melanie trzymają 

się za ręce i podchwyciła spojrzenie, jakie wymienili 
między sobą. Ich zachowanie sugerowało mocną więź 
i nasunęło Polly porównanie z Karen i Russellem. 

Polly i Matt spędzali w ostatnich tygodniach dużo 

czasu z Weaverami, którzy wprost nie mogli się nacie­

szyć swoim szczęściem. Kiedy się dowiedzieli, że Polly 

jest w ciąży, wpadli w zachwyt. Przekonani, że Polly 

i Matt są znowu parą i oczekują pierwszego dziec­
ka, pragnęli dzielić z nimi ich radość. 

- Melanie, leż przez chwilę nieruchomo - poprosiła 

Polly, podłączając elektrody. - Wynik jest trochę lep­

szy niż poprzednio - stwierdziła, obejrzawszy wykres. 

Występowały jeszcze pewne nieprawidłowości, ale 

nastąpiła poprawa. Należy dodać teraz leki, żeby wy­
równać czynność serca. Wyszła po nie i od razu za 
progiem wpadła na Matta, który przechodził obok 
pokoju Melanie. 

- Polly! - Wyraźnie się ucieszył na jej widok. - Jak 

się czujesz? Nie jesteś za bardzo zmęczona po wczoraj­
szej nocy? 

- Zupełnie nie. - Zignorowała porozumiewawczy 

uśmiech towarzyszącego Mattowi Richarda Parry'ego. 
Słuchała, co mówi Matt, ale myślami była gdzie indziej. 

Oczywiście ludzie przypuszczają, że ona i Matt ży­

ją ze sobą - w końcu byłą tego widomym dowodem. 

Tymczasem odkąd zaczęli się widywać miesiąc temu, 

background image

ani razu ze sobą nie spali. Nie był to wybór Polly. 
Pociąg, jaki czuła do Matta, jeszcze wzrósł podczas ich 
rozstania, ale to, że była w ciąży, robiło olbrzymią 
różnicę. Była zbyt nieśmiała, by Matta zachęcić, nato­
miast czekała na jakiś sygnał, że nie działa na niego 
odstręczające Kiedy Matt ją pocałował pierwszy raz po 
tym, jak postanowili się od nowa spotykać, i Polly 
dotknęła go brzuchem, odskoczył jak oparzony. Od 
tamtej pory ich kontakt był czysto platoniczny. Aż do 
ostatniej nocy. 

- Więc o siódmej wieczorem. Nie za późno? 
- Nie. Może być siódma. 
Powtórzyła sobie w duchu słowa Matta. Umawia się 

z nią na randkę. Kolacja w restauracji na plaży w Sum-
ner. Pierwsza romantyczna randka od miesiąca. I Polly 

nie miała wątpliwości, że Matt potem zabierze ją do 

siebie. Obietnica, którą zawierał pocałunek wczorajszej 

nocy, zostanie dotrzymana. Polly zaczerpnęła tchu... 

- Muszę iść - rzuciła pospiesznie. - Mam przynieść 

leki. Zobaczymy się później, Matt. 

Usiłowała sobie przypomnieć, po co idzie, ale nie 

potrafiła. Była w stanie myśleć tylko o tym pocałunku. 

Matt zawiózł ją do domu po wieczorze spędzonym 
z Weaverami i pocałował ją w samochodzie. Pierwszy 
raz, odkąd się dowiedział o dziecku. Znów doznała 
uczucia bliskości, które jej przypomniało o tym, co ich 

łączyło wcześniej. Ta bliskość trwała tylko moment, ale 
dość, by dać Polly przebłysk nadziei i przypomnieć jej, 
czego naprawdę wymaga od mężczyzny, którego zechce 
poślubić. Ten pocałunek mógłby mieć dalszy ciąg, ale 
Matt się odsunął i Polly nie śmiała go zaprosić do siebie. 

background image

Dziś wieczór będzie inaczej. Matt też pragnął czegoś 
więcej. Widziała to w jego oczach, kiedy się upewniał, 
czy siódma jej odpowiada. 

Wyjęła karteczkę z nazwami specyfików z kieszeni. 

Powtarzała sobie pod nosem wielkość dawek, wchodząc 
do apteczki oddziałowej. Zastała tam Stephanie. 

- Jak udała się wczoraj randka z Mattem? 
- Wspaniale. Byliśmy na kolacji u Karen i Russella. 

Sophie to bardzo udane dziecko. 

- Ale nie był to romantyczny wieczór we dwoje? 
- Nie. - Polly uśmiechnęła się, wypuszczając po­

wietrze ze strzykawki. - Ale Matt zabiera mnie dziś do 
restauracji nad brzegiem morza. Tej, w której kiedyś 
spędziliśmy romantyczne chwile. 

- Aha! - Stephanie spojrzała znacząco na Polly. 

- Pewno zamierza znowu się oświadczyć. 

- Mhm. 
- Chyba teraz przyjmiesz oświadczyny. 
- Nie wiem. Raczej nie. 
- To byłabyś szalona. 
- Może. Jednak nie wyjdę za mąż tylko dlatego, że 

wszyscy tego oczekują. Albo dlatego, że to oznaczałoby 

bezpieczeństwo finansowe. Muszę wiedzieć, że Mat-
towi zależy na mnie, a nie na gospodyni domowej czy 
też niani dla jego dziecka. - Polly zamilkła na moment. 
- Albo że zależy mu na dziecku, ale nie na mnie. 

- Skąd będziesz wiedziała? 
- Nie mam pojęcia. - Polly westchnęła ze znuże­

niem. - Może dowiem się tego dopiero wtedy, kiedy się 
urodzi dziecko. 

background image

Matt wcisnął przycisk dyktafonu. 
- Nacięcie poprowadzono w górę i poprzecznie, 

żeby uzyskać dostęp do zakątniczego wyrostka robacz­
kowego. Krwawienie opanowano jak zwykle. 

Matt przerwał dyktowanie. Myślami był gdzie in­

dziej. Wkrótce po umówieniu się z Polly zakończył 
obchód oddziału, a teraz nie mógł się skoncentrować. 
Opanowanie. Opanowanie jest kluczową sprawą nie 
tylko podczas operacji. Matt panował również nad 
życiem osobistym i nie zamierzał z tego zrezygnować. 

To po prostu kwestia barier obronnych. Zdawał sobie 

sprawę, że niewiele brakowało, by kompletnie stracił 
głowę dla Polly. Wiedział jednak, że taką słabość łatwo 

można opanować. Poznał, co to miłość do własnego 
dziecka, ale to też w końcu można powściągnąć. Nie ma 
potrzeby wznoszenia barier, one już są i mało praw­
dopodobne, żeby ktoś je zdołał obalić. Matt wiedział, że 
nie jest już zdolny do obdarzenia prawdziwą miłością 
ani kobiety, ani dziecka. Został zbyt głęboko zraniony. 

Jednak to wcale nie znaczy, że jego małżeństwo 

z Polly będzie dalekie od ideału. Bariery obronne można 
trochę przesunąć. Będzie kochał i szanował Polly. 
Będzie utrzymywał i troszczył się o Polly i o dzieci, 

które im się urodzą. Nawet go podniecała perspektywa 
ustabilizowanego życia. Miło będzie przyjść do domu, 
gdzie czeka rodzina. Patrzeć, jak rosną dzieci. Co rano 
budzić się przy Polly. Pamiętał uczucie głębokiego 
zadowolenia, jakiego doznał nazajutrz po pobraniu 
szpiku, kiedy się obudził w objęciach Polly. 

Nie zapomniał też innych emocji, jakie przeżywał 

w łóżku z tą kobietą. Nie boi się namiętnych uniesień. 

background image

W istocie w ciągu czterech ostatnich tygodni coraz 
mocniej pożądał Polly - od urodzenia Sophie Weaver. 
Jednak tłumił chęć przespania się z nią. Po pierwsze 
napawała go pewną nerwowością myśl o kochaniu się 
z ciężarną kobietą, a po drugie nie chciał, by sądziła, że 
seks jest głównym motywem wznowienia ich związku. 
Wciąż żałował tamtej niemądrej uwagi. Przez cały 
ostatni miesiąc postępował w sposób przemyślany 
i ostrożny. Miał wyraźnie wyznaczony cel i panował nad 
sytuacją. 

Polly przyjmie jego propozycję, ponieważ zaoferuje 

jej wszystko, czego jej potrzeba. Niczym to mu nie 

grozi, bo wie, że sytuacja nie wymknie mu się z rąk. 
Poradzi sobie, ponieważ i Polly, i dziecko będzie 
traktował jak życiową premię, nagrodę, która nie stano­
wi żywotnego elementu jego przyszłego szczęścia. 

Uspokojony, wrócił do dyktowania. Dzisiejszej nocy, 

kiedy będą leżeć przytuleni po spełnieniu, znów oświad­
czy się Polly. Czy może być lepszy moment? Tym 
razem Polly nie odmówi. 

- Nie, Matt, nie wyjdę za ciebie. 
Był oszołomiony. Przestał panować nad sytuacją... 

Instynktownie przylgnął silniej do Polly. Zaczynał lubić 
dotyk jej twardego, zaokrąglonego brzucha. Pełne na­
miętności zespolenie z Polly przyniosło Mattowi więcej 
satysfakcji niż wszystko, czego do tej pory doświadczył 
z kobietą. Zdawało się, że Polly czuje podobnie. Więc 
dlaczego znowu mu odmawia? 

- Nie rozumiem - wycedził. - Lubimy być razem, 

prawda? 

background image

- Tak. 
- W łóżku jesteśmy jak stworzeni dla siebie. Przy­

najmniej mnie się tak wydaje. 

- Och, tak. - Polly się przekręciła i pocałowała 

Matta we wgłębienie pod obojczykiem. 

- Obydwoje chcemy jak najlepiej dla naszego dziec­

ka, prawda? - Pogładził ją po brzuchu. 

- Oczywiście - powiedziała cicho. Uwielbiała dotyk 

ręki Matta na brzuchu, to łączyło dziecko z obojgiem 
rodziców. 

- I . . . kocham cię. Mówiłaś, że ty mnie kochasz, więc 

dlaczego za mnie nie wyjdziesz? 

Polly się uniosła, oparłszy się na łokciu. 
- Nie wyjdę za ciebie, bo cię kocham. 
- To absurd! 
- Wcale nie. - Polly leciutko potrząsnęła głową. 

- Matt, ja ciebie naprawdę kocham. Taką miłością, że 
nigdy nie mogłabym cię porzucić. Ani zrezygnować. 
Ani przestać cię kochać. Ty tak mnie nie kochasz. 
Zostawiłeś mnie. 

- Musiałem. Bałem się siły moich uczuć. 
- Wiem. - Przytaknęła skinieniem głowy. - Czas 

przeszły jest tu na miejscu. Kiedyś łączył nas nieuchwy­
tny czar. Pamiętasz tę noc na plaży, kiedy mnie pocało­
wałeś, a ja ci powiedziałam, że cię kocham? Nie 
wyznałeś mi miłości, lecz ja ją odgadłam. Nigdy 
przedtem nie doświadczyłam czegoś podobnego i gdy­

bym ciebie nie spotkała, nawet bym nie wiedziała, że 
taka miłość w ogóle istnieje. Czy rozumiesz, o czym 
mówię? 

Matt milczał. Pewnie, że rozumiał. Też tak czuł. 

background image

Przebywał w nieznanym sobie wymiarze. Zadomowiłby 
się w nim, gdyby się nie przekonał, ile bólu kosztuje, 

jeśli człowiek musi go opuścić. Teraz to było zamknięte 

miejsce w jego sercu. Otoczone wysokim, nieprzebytym 
murem. 

- Czar nie istnieje - rzekł ostrzejszym tonem, niż 

tego pragnął. - A jeżeli istnieje, to nie trwa długo. 

- Czasem trwa - sprzeciwiła się. - Spójrz na Karen 

i Russella. Na to, jak na siebie patrzą i jak czasem jedno 
dotyka drugie. Czar działa dalej mimo tych wszystkich 
wspólnych lat, mimo cierpień, jakie przeżyli. I jeśli nie 
ma go na początku, nie będzie go później. Nie zależy mi 
na małżeństwie pozbawionym tej magii. 

- No widzisz - odezwał się Matt. - Sama mówisz, że 

mnie to zawdzięczasz. Z kim innym możesz tego nie 

odczuć. 

- Jestem pewna, że masz rację - odparła. - Jednak 

problem w tym, że tej magii już nie ma między nami. 
Ulotniła się. 

- Może wróci. - Starał się o optymistyczny ton, 

chociaż wiedział, że to mało prawdopodobne. 

- Może. - Westchnienie Polly mówiło, że zdaje 

sobie sprawę z bariery, jaką Matt się odgrodził. - Po­
znam, jeżeli wróci. I wtedy wyjdę za ciebie. Nie 
wcześniej. 

Matt musiał się poruszyć. Opuścił nogi na podłogę 

i wstał. Zawiązawszy pasek szlafroka, odwrócił się do 
Polly, która teraz siedziała okryta pościelą. 

- A jeżeli nie wróci? - spytał. - Czy to znaczy, że 

odejdziesz ode mnie? 

- Nie wiem. - W bladej twarzy oczy Polly wydawały 

background image

się ogromne. Matt odnosił wrażenie, że dla niej ta 
rozmowa była tak samo trudna jak dla niego. 

- Miłość musi się opierać na zaufaniu. Jak możesz 

oczekiwać, że będę cię tak bezgranicznie kochał, jak 
pragniesz, jeżeli nie mogę ci ufać, że mnie nie zo­
stawisz? 

- Tak samo, jak ja muszę tobie ufać, że mnie nie 

porzucisz. A już raz to zrobiłeś. 

- A ty zawiodłaś moje zaufanie, nie mówiąc mi, że 

zaszłaś w ciążę. 

- Wytłumaczyłam ci, dlaczego. 
- Rozumiem. Miałaś równie ważkie powody jak ja, 

kiedy wyjechałem. Obydwoje zawiniliśmy wobec sie­
bie. Może powinniśmy się związać małżeństwem, żeby 
móc sobie znowu zaufać. 

- Małżeństwo to nie polisa ubezpieczeniowa. 
- Ale ty nie jesteś gotowa podjąć się zobowiązania, 

które by dało naszemu związkowi szansę powodzenia na 

dłuższą metę. To nieuczciwe. 

- O tobie też to można powiedzieć. Nie stać cię na 

zobowiązanie, o jakie mi chodzi. 

- Ale... 
- Ja mówię o zobowiązaniu emocjonalnym. 
Matt usiadł z westchnieniem na brzegu łóżka. Nic 

z tego nie rozumiał. Ofiarowywał wszystko, co mógł. 

- Aleja cię kocham. Naprawdę. Wcale nie było mi to 

łatwo powiedzieć. 

- Wiem, Matt - rzekła miękko. Słowa Matta tchnęły 

szczerością. - Słyszę, co mówisz, ale nie czuję tego. To 
nie wystarczy. Jeszcze nie. 

- Chcę być z tobą. 

background image

- Ja też. - Nie mogła sobie wyobrazić, że nie 

chciałaby być z Mattem. 

- Zależy mi również, żeby moje dziecko miało moje 

nazwisko. 

- Będzie je miało. 
- Chcę być przy moim synu i widzieć, jak rośnie. 

Chcę mieszkać w tym samym domu co on, w tym 
samym co ty. 

Polly zbierało się na płacz. Czy to jej syn jest tak 

upragniony... czy ona? I czy to naprawdę ma znaczenie? 
Wbrew rozsądkowi i powziętej decyzji Polly była 
niemal gotowa podjąć ryzyko i przyjąć propozycję 
Matta. Żyć z nadzieją, że jej los będzie inny od losu 
matki. Matt ją kochał. Może zaleczy rany i znów ją 
pokocha. Jeżeli ona zachowa cierpliwość. Ma za dużo 
do stracenia, by zaprzepaścić taką okazję. 

- Proponuję kompromis - zasugerowała. - Zamiesz­

kajmy razem. Żyjmy razem i cieszmy się naszym 
dzieckiem. Może to jedyny sposób, żeby się przekonać, 
czy to zda egzamin. 

- Ale nie wyjdziesz za mnie? 
- Nie mogę. Jeszcze nie teraz. 
Matt długo milczał. Potem się podniósł, zbliżył się do 

Polly i pochylił się do niej. 

- Więcej nie poproszę cię o rękę - oznajmił. Lekki 

uśmiech świadczył o tym, że Matt zgadza się na 
kompromis. - Znajdziemy dom i będziemy żyć razem, 
a ja dam ci wszystko to, co bym dał, gdybyśmy byli 
małżeństwem. Ale jeżeli zmienisz zdanie, to ty będziesz 
mi się musiała oświadczyć. 

Serce Polly ściskało się na widok powagi, jaką 

background image

dostrzegła w oczach Matta. Bólu, że nie może jej dać, 
o co prosiła. Jednak pragnął jej dać to, co mógł, i kochała 
go za to jeszcze bardziej. Uniosła się, by dosięgnąć jego 
twarzy, a potem go przyciągnęła do siebie i pocałowała. 

- Umowa stoi - szepnęła. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Rozpoczął się nowy rozdział. 
Miesiąc, który nastąpił po drugim odrzuceniu przez 

Polly oświadczyn Matta, był cudowny. Polly wprowa­
dziła się do Matta i zaczęła poważnie szukać domu. 
Widywali się tak często, jak tylko pozwalały na to ich 
dyżury. Razem robili zakupy, przygotowywali posiłki, 
prowadzili rozmowy i odpoczywali. 

Wspólnie spędzane noce znów ich do siebie zbliżyły. 

Byli teraz sobie tak bliscy jak na samym początku 
- kiedy Polly zdawała sobie sprawę, jak mocno Matt ją 
pociąga, ale jeszcze nie wiedziała, że go kocha i pragnie, 
aby odwzajemniał jej uczucia. 

Jednak cieszyła się z tego, co ma. Prawie przyjęła 

punkt widzenia Matta i wytłumaczyła sobie, że właś­
ciwie można by zaryzykować małżeństwo. Zwłaszcza 
że Matt starał się pokazać, że jest zdolny do głębszych 
uczuć. Potrzebny był tylko ten magiczny moment 
olśnienia, jakiego kiedyś już doświadczyła. Wtedy bez 
wahania oświadczyłaby się Mattowi. Niewiele brako­
wało, by uczyniła to w dniu, kiedy znaleźli dom. 

Przez miesiąc nie mogła trafić na nic, co by wzbudzi­

ło zainteresowanie Matta. Wreszcie pokazano im posia­
dłość na zboczu wzgórza, powyżej plaży w Sumner. 
Polly zachowywała milczenie, dopóki agent nie zo­
stawił ich samych, żeby się naradzili. 

background image

- Co myślisz, Polly? - Matt był tak przejęty jak 

wtedy, gdy zabrali Bonnie na Wyspę Tygrysią, i Polly 
w ostatniej chwili stłumiła impuls, żeby właśnie teraz 
mu się oświadczyć. 

- To idealne miejsce - powiedziała tylko. 
- Też tak uważam. - Wskazał sąsiednie wzgórza, 

morze i wybrzeże, na którym widać było znajomą 
restaurację i dróżkę. - To miejsce ma wszystko: przytul-
ność, przestrzeń i bajkowy widok. Wyobraź sobie, że 
siedzisz na tarasie i obserwujesz, jak księżyc się wyłania 
zza morza. 

Polly widziała to tak wyraźnie jak odbicie księżyca 

w oceanie zapamiętane z tamtej przechadzki z Mattem. 
Może w końcu to jest miejsce odpowiednie dla oświad­
czyn. Gdyby Matt przestał mówić, pewno by się na to 
zdobyła. 

- Jest garaż na cztery samochody i podjazd. To 

nieczęsto spotyka się na wzgórzu. Basen jest ogrodzony, 
więc bezpieczny. Nie brak nawet miejsca do zabaw dla 

dzieci. - Matt zmarszczył brwi, jakby zdziwiony mil­
czeniem Polly. - I ogród nie jest za wielki, prawda? 

- Ogród jest imponujący. 
Polly objęła wzrokiem zbocze opadające do dołu 

pomysłowo urządzonymi tarasami, gdzie było wszyst­
ko, o czym tylko mogła zamarzyć, począwszy od ogrodu 
różanego, na małym lasku kończąc. 

- Wszystko tu jest doskonałe, Matt. 
- Panuje tu wspaniała atmosfera, nie sądzisz? - Z za­

dowoleniem kiwnął głową. - Wyczułem to, jak tylko tu 
przyszliśmy. Żaden z tych domów, które oglądaliśmy, 
nawet się do tego nie umywa. 

background image

- Masz rację. - Zacisnęła usta i nagle przeszła jej 

ochota, by wystąpić z propozycją małżeństwa. Jak to 
możliwe, żeby Matt tak doskonale wyczuwał różnicę 
w atmosferze między domami, a nie rozumiał, co to 
znaczy magia, która spaja związek dwojga ludzi? Jed­
nak trudno było go o to pytać teraz, gdy wyglądał na 
szczęśliwszego niż kiedykolwiek. 

- Zobaczmy, jak prędko moglibyśmy się wprowa­

dzić - rzekł Matt. - Na kupno mebli wystarczy nam 
tydzień albo dwa. 

Ostatecznie transakcja zakupu posiadłości została 

zawarta po upływie czterech tygodni, podczas których 
Polly z trudem znosiła każdy dzień ciąży. Była zmęczo­
na i wydawało się jej, że urządzanie domu ciągnie się 
bez końca. Gabinet Matta wciąż nie był gotowy; wszę­
dzie stały skrzynie z książkami, gdyż nie dostarczono 

jeszcze robionych na zamówienie regałów. 

- Powinnaś przestać pracować - radził Matt. - Mu­

sisz odpocząć i przygotować się do porodu. Jeszcze nie 
zaczęliśmy urządzać pokoju dziecinnego. 

- Ograniczyłam swoje obowiązki. Teraz będę peł­

niła dyżury trzy razy w tygodniu, a poza tym będę 

jeszcze pracować tylko trzy tygodnie. W szpitalu są 

duże braki personelu. Czułabym się okropnie, gdybym 
ich teraz zostawiła. 

Tydzień później Polly gorzko żałowała, że nie po­

słuchała Matta i nie wzięła wcześniej urlopu macierzyń­
skiego. Nie miałaby wtedy do czynienia z przypadkiem 
Jamiego Broadbenta i nie dowiedziałaby się o fatalnej 
kondycji psychicznej Matta i o tym, jak daleko mu do 
uleczenia ran. 

background image

Pech chciał, że w szpitalu zabrakło personelu. Polly 

została po dyżurze, by się zająć nowym pacjentem, 
którego skierowano do pokoju numer jeden - zajmowa­
nego kiedyś przez Bonnie. Uznała, że ulokowanie tam 
Jamiego i jego mamy nie zajmie jej dużo czasu, a zresztą 
Matt często przychodził po nią z opóźnieniem. Jednak 
kiedy zobaczyła pacjenta, straciła nadzieję na szybki 
powrót do domu. 

Stan sześciomiesięcznego Jamiego przedstawiał się 

o wiele gorzej, niż to wynikało z telefonu z oddziału 
nagłych wypadków. Polly widziała wiele przypadków 
krupu, ale choć Jamie miał objawy zespołu zaburzeń 
oddechowych, nie towarzyszyły temu odgłosy charaktery­
stycznego wysokiego świstu przy wdechu ani szczekający 
kaszel. Polly zauważyła, że niemowlę oddycha ustami 
i przy każdym wdechu wydaje krótki, chrapliwy dźwięk. 

- Od jak dawna on tak się ślini? 
- Wyrzynają mu się ząbki - odparła matka Jamiego, 

ocierając mu buzię ligninową chusteczką. - Slini się 
cały czas. - Znowu wytarła dziecku buzię. - Ale nie aż 
tak intensywnie. 

- Jest bardzo ciepły. - Polly sięgnęła po termometr. 

- Zmierzę mu gorączkę. 

- Była tylko trochę podwyższona. Trzydzieści o-

siem i jeden, czy coś takiego. Od kilku dni ma lekki ka­

tar. - Susan Broadbent westchnęła. - Przypuszczam, że 

dopadł go ten sam wirus, który męczył kilka tygodni te­
mu starszego syna. 

- Teraz temperatura poszła ostro w górę. - Termo­

metr wskazywał czterdzieści stopni i Polly poważnie się 
zaniepokoiła. - Zdejmijmy mu koszulkę. 

background image

- Przynajmniej przestał płakać. - Susan posadziła 

sobie malca na kolanach i ściągnęła mu wełnianą 

koszulkę. 

Polly uważnie obserwowała Jamiego. Był niezwyk­

le cichy jak na chore dziecko, co często oznacza cięż­

ki stan. Dziecko przechyliło się do przodu na kola­
nach matki i z buzi pociekła mu długa strużka śliny. 
Zaalarmowało to Polly. Może dziecko kaszlało i kie­
dy przyjmowano je na oddział nagłych wypadków, 

wyglądało na to, że ma krup, ale teraz Polly odnios­
ła wrażenie, że jest to zapalenie nagłośni, schorzenie 
zagrażające życiu. 

Susan znowu wycierała ślinę dziecku. Jamie miał 

szeroko otwartą buzię. 

- Proszę nie wkładać mu palców do ust - ostrzegła 

Polly matkę. 

Jej ostrzeżenie przyszło o ułamek sekundy za późno. 

Susan szybko odsunęła rękę i w tym momencie malcem 
wstrząsnęła czkawka. Susan rzuciła przerażone spoj­
rzenie Polly, a potem przechyliła dziecko do tyłu, żeby 
mu się przyjrzeć. 

- Mój Boże! On nie oddycha! 
Polly wzięła od niej niemowlę i położyła je na łóżku, 

po czym sięgnęła po zestaw ratunkowy. 

- Niech pani naciśnie tamten czerwony guzik - pole­

ciła stanowczym tonem. 

Susan wcisnęła guzik i spojrzała wystraszona na pie­

lęgniarkę. 

- Co się dzieje? - krzyknęła. 
- Przestał oddychać. - Polly przyłożyła dziecku do 

ust i nosa malutką maskę tlenową i delikatnie ścisnęła 

background image

połączony z nią worek. - Nastąpił kurcz krtani i blokada 
dróg oddechowych. 

Do pokoju wpadła pędem Stephanie i tuż za nią Lee. 
- Zatrzymanie oddechu - poinformowała je Polly. 
- Wezwę zespół reanimacyjny - rzekła Lee. -1 zo­

baczę, czy na tym piętrze jest jakiś lekarz. 

Polly zastanawiała się, jak daleko jest Matt. Mógł się 

spodziewać, że już skończyła dyżur. 

- Nie mogę doprowadzić dziecku tlenu do płuc 

- powiedziała siostrze oddziałowej. - Chyba ma zablo­
kowane drogi oddechowe. 

- Tętno niewyczuwalne - rzuciła nerwowo Ste­

phanie. 

- Proszę rozpocząć reanimację - odezwał się spo­

kojny męski głos. 

Lee posłuchała polecenia Matta i zaczęła gwałtow­

nymi ruchami uciskać maleńki mostek Jamiego. 

- Czy coś sprowokowało tę reakcję? - spytał Matt. 
- Ślinił się - odparła Polly. - Był bardzo cichy i miał 

czterdzieści stopni gorączki. To wyglądało raczej na 
zapalenie nagłośni niż na krup, czego się spodziewaliś­
my i przypuszczam, że po wytarciu ust dostał skurczu 
krtani. 

- O Boże! -jęknęła matka Jamiego. - Czy to znaczy, 

że ja zawiniłam? 

- Oczywiście, że nie - rzekła Polly. Pragnęła dodać 

jej otuchy, ale nie mogła ani na chwilę odejść od 

Jamiego, a poza tym dręczyło ją okropne uczucie, że 
dodawanie otuchy może okazać się chybione. 

Po nieudanej próbie intubacji zdecydowano się na 

drastyczny zabieg wprowadzenia igły do gardła Jamie-

background image

go, by uzyskać dostęp do dróg oddechowych poniżej 
zablokowanego fragmentu. 

Polly mogła się już usunąć, więc podeszła do matki 

Jamiego, która stała w głębi pokoju. Objęła ją, w pełni 
zdając sobie sprawę, co przeżywa ta kobieta, ale zara­
zem wiedząc, że lepiej, by widziała, że robi się wszyst­
ko, by ratować dziecko, gdyby miało się stać najgorsze. 

Najgorsze się stało. Uzyskano wprawdzie dostęp do 

dróg oddechowych, ale mimo prawie godzinnej reani­
macji nie udało się przywrócić akcji serca. 

Dopiero kiedy odłączono kroplówkę i aparaturę 

medyczną, Polly zauważyła nieobecność jednej osoby 
z personelu. 

- Gdzie jest Matt? - spytała jego asystenta. 
- Pan Saunders? - Młody lekarz zmarszczył brwi. 

- Chyba wyszedł godzinę temu. 

Polly stała bez ruchu, spoglądając na Lee, która 

krzątała się przy dziecku, przygotowując je do pokaza­
nia rodzicom, by mogli je przytulić ostatni raz. Polly 
była przytłoczona potwornością sytuacji. Nie zauważy­
ła, że młody lekarz patrzy na jej brzuch, a potem 
wymienia porozumiewawcze spojrzenie z Lee. Siostra 
oddziałowa objęła Polly i wyprowadziła z pokoju do 
swojej dyżurki. Dopiero tam Polly się załamała i zaczęła 

rozpaczliwie szlochać. 

- Gdzie jest Matt? - wydusiła w końcu. 
- Nie mam pojęcia, kochanie. - Lee podała jej świe­

że chusteczki. - Zaraz go spróbuję złapać. 

- Dlaczego sobie poszedł? - Polly wytarła nos, 

a potem na nowo wybuchnęła płaczem. 

- Zrobił, co mógł - odrzekła spokojnie Lee. - Może 

background image

nie chciał się na własne oczy przekonać, że wszystkie 
wysiłki były daremne. To bardzo frustrująca sytuacja. 
Również dla ciebie. Przepraszam cię, Polly, ale powin­
nam cię stamtąd odesłać. 

Polly ponownie wytarła nos. Wiedziała, dlaczego 

Matt wyszedł. Nie chciał się angażować emocjonalnie 
w sytuację. 

- Muszę przestać pracować - powiedziała Polly. 

- To przerasta moje siły. 

Lee skinęła głową i ujęła ją za rękę. 

- Ale jeszcze nie w tej chwili - poradziła. - Poczekaj 

kilka dni. Na pewno zdarzy się coś miłego i wtedy 
odejdziesz bez złych wspomnień i nie będziesz się 
zamartwiać o swoje dziecko. - Lee ścisnęła jej rękę. 

- Idę i poszukam Matta. To on powinien cię przytulić 
i pocieszyć, nie ja. 

Matt przytulił i pocieszył Polly, ale niewystarczająco 

i za późno. Nie chciał się wdawać w dyskusję na temat 
przypadku Jamiego i upierał się, że to nie było dla niego 
ciężkie przeżycie. 

- Nie jestem w stanie za bardzo się przejmować 

wszystkimi pacjentami - oznajmił chłodnym tonem. 

- Nie mógłbym wtedy wykonywać mojej pracy. 

Wiedział, że zrobił wszystko, by ratować Jamiego. 

Wiedział też, że wyszedł z pokoju w odpowiednim 
momencie - akurat wtedy, kiedy groziło mu, że zaan­
gażuje się w sytuację emocjonalnie. Gdy ogarnęło go 
współczucie na widok Susan Broadbent, gdy odstąpił od 

łóżka i zauważył, że matka dziecka jest jeszcze w poko­

ju. Bał się, że lada chwila dopadnie go wspomnienie 

ostatnich chwil Bonnie. 

background image

Przypadek Jamiego przypomniał mu, że życie może 

zostać zniweczone w okamgnieniu i Matt skorzystał 
z okazji, by zastanowić się nad swoją sytuacją. Czy 
naprawdę musi co dzień spieszyć po pracy do domu, 
żeby być z Polly? Czy musi spędzać każdy wieczór, 
czerpiąc przyjemność z jej obecności? W końcu to tylko 

premia od życia. Powinien czasem móc się bez tego 
obejść. 

Polly doszła do wniosku, że Matt nie jest w stanie 

zaangażować się w żaden związek. Uświadamiała sobie 
często tę gorzką prawdę po śmierci Jamiego. Matt 
spędzał z nią teraz o wiele mniej czasu. Nieraz zostawał 
w pracy dłużej, a kiedy wracał do domu, coraz częściej 
przesiadywał w swoim gabinecie. 

Prawdopodobnie dziś wieczorem będzie też tam 

tkwił, myślała ze smutkiem. Była w kuchni i przygoto­
wywała sałatkę do ryby, która się piekła w piecyku. 
Polly spędzała dni wolne od pracy na wypoczynku 
i godziny niemiłosiernie się jej dłużyły. Cieszyła się, że 
nie przerwała pracy wcześniej; miałaby za dużo czasu 
na rozmyślania i lękanie się o przyszłość. 

Sprawdziła się też przepowiednia Lee, że wydarzy 

się coś miłego. Nie dość, że koledzy i koleżanki 
wspierali ją psychicznie, to jeszcze miała okazję ponow­
nie spotkać pełną uroku Kąty Mcinroe, którą przyjęto na 

badania kontrolne. Przekonała się, że dziewczynka jest 
całkowicie wyleczona, a ponadto tak sprawnie po­

sługuje się protezą, że tylko nieznacznie utyka. Dzięki 
Kąty, która nie odstępowała jej na krok, Polly nabrała 

przekonania, że praca na oddziale dziecięcym ma też 
dobre strony. 

background image

Dzieląc na cząstki liście sałaty, Polly próbowała 

rozprostować plecy. Mimo że odpoczywała przez cały 
dzień, ból krzyża nie ustępował. Pewno za często 
wczoraj podnosiła Kąty w górę, ale trudno się było 
oprzeć pocałunkom i uściskom berbecia. 

Ból odebrał jej apetyt. Matt z niepokojem spojrzał 

na jej nietknięty talerz, kiedy godzinę później siedzieli 
przy stole. 

- Polly, czy dobrze się czujesz? 
- Tak. - Nie zamierzała się skarżyć na ból pleców. 

- Jestem trochę zmęczona. 

- Jeszcze tylko kilka tygodni. Na pewno wszystko 

będzie dobrze. Masz dobrą położną i świetnego lekarza 
położnika, który obiecał, że będzie przy porodzie. 

- Ludzie nie powinni składać obietnic, jakich mogą 

nie dotrzymać. - Polly nagle zirytowały uspokajające 
słowa Matta. - A jeżeli będzie akurat wykonywał cięcie 
cesarskie albo grał w golfa, albo wyjedzie na konferen­
cję naukową do Miami? 

- Nie wyszukuj sobie powodów do zmartwienia. Na 

pewno nic takiego się nie zdarzy. 

- Skąd wiesz? Czy masz może kryształową kulę? 
- Chciałbym ją mieć - powiedział Matt z wes­

tchnieniem. 

- A ja chciałabym mieć różdżkę czarodziejską. -

Polly też westchnęła. - Wtedy może przestałabym się 
zamartwiać. 

- Czy wolałabyś, żeby do tego nie doszło? Żebyś nie 

zaszła w ciążę? 

- Nie - odpowiedziała po namyśle. - A ty? 
- Może urządziłbym to trochę inaczej - odparł po 

background image

chwili wahania - ale cieszę się, że tak się stało. Nie 

jestem pewien, czy z własnej woli zdecydowałbym się 

na następne dziecko. Wydawało mi się, że mam jasno 
wytyczoną przyszłość. Rodzina to dla mnie niespodzie­
wana nagroda. 

Nagroda. Zatem nic niezbędnego. Nic, bez czego nie 

można się obejść. Przesłanie jest wyraźne. Ale Polly 
była w takim nastroju, że nie zamierzała zostawić tego 
bez komentarza. 

- To dziecko od początku będzie twoje - oznajmiła. 

- Od pierwszego oddechu. To znaczy, jeżeli zechcesz 
być przy porodzie. 

- Powiedziałem, że będę. 
- Nie powiedziałeś, że chcesz być. - Polly odnosiła 

nieznośne wrażenie, że Matt jest tylko obserwatorem, 
pragnęła zaś, żeby się naprawdę zaangażował. 

- Oczywiście, że chcę. Chcę widzieć, jak się rodzi 

mój syn, jak pierwszy raz łapie oddech, chcę słyszeć 

jego pierwszy płacz. - Matt zostawił niedojedzoną 

kolację i odsunął talerz. - Chcę czuwać nad tobą, żeby ci 
zapewnić oparcie... Niech mnie diabli, Polly. - Wstał, 
odsuwając krzesło, które zazgrzytało na płytkach ku­
chennej podłogi. - Chcę, żebyś mnie poślubiła. Chcę 
móc powiedzieć: oto moja żona rodzi. Nie „moja 
dziewczyna" czy „partnerka". Pragnę, żeby ludzie 
wiedzieli, że stać mnie na podjęcie takiego zobowiąza­
nia. - Uśmiech Matta był nieco wymuszony, ale mimo 
wszystko był to uśmiech. - Jeżeli będziesz miała ochotę 
zaproponować mi małżeństwo, proszę, zrób to. 

Polly poczuła przenikający ją skurcz. Poprawiła się 

na krześle, żeby złagodzić ból krzyża. 

background image

- Nie wyjdę za ciebie po to, żeby ci oszczędzić 

poszukiwania innej etykietki dla matki twojego syna. To 
nie jest wystarczający powód. 

- Dla ciebie żaden powód nie jest wystarczający. 
Matt odwrócił się i odszedł. Polly usłyszała trzaś­

niecie drzwiami. Pragnęła tylko jednego, tego, co miała 
kiedyś: miłości Matta. Ale teraz, kiedy on otoczył się tak 
szczelną barierą, nie była pewna, czy nawet przyjście 

dziecka na świat coś odmieni. 

Skurcz, który się zaczął, kiedy z trudem podniosła 

się na nogi, był o wiele silniejszy od poprzedniego. 

I czy nie wystąpił tylko kilka minut po tamtym? 
Polly spojrzała na zegarek. Będzie sprawdzać ich 
częstotliwość - na wypadek, gdyby to jednak zaczy­
nał się poród. 

Skurcze dzieliło dziesięć minut. Trzeci nastąpił po 

pięciu minutach, i był bolesny. To musi być poród. Polly 
spojrzała na zamknięte drzwi gabinetu Matta. Czuła się 
wykluczona. Z życia Matta, z jego serca. Nowy paro­
ksyzm bólu był tak silny, że krzyknęła. Drzwi gabinetu 
natychmiast się otworzyły. 

- Co się stało? 
- To... - Chwyciła się oparcia krzesła. - Chyba 

zaczęłam rodzić. 

- Boże! - Matt zbladł. - Kilka tygodni za wcześnie! 
- Od kilku godzin mam skurcze. Dwa ostatnie 

w odstępie pięciu minut. 

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Schwycił ją za 

ramię, ale po chwili puścił. - Zostań tu. Nie ruszaj się. 
Wezwę karetkę. 

Próbowała podążyć za Mattem do telefonu. Znowu 

background image

przeniknął ją ból, tym razem bardzo silny. Oparła się 
o poręcz kanapy. Kręciło się jej w głowie. 

- Niedobrze mi. 
Matt opasał ją ramionami. 
- Usiądź. Spokojnie. Wszystko jest dobrze, kocha­

nie. 

Ześliznęła się i usiadła na podłodze. Matt podłożył jej 

pod plecy wielką poduszkę. 

- Karetka zaraz będzie - oznajmił. 
Miała dreszcze, nogi jej dygotały. Objęła się rękoma 

i próbowała opanować powtarzające się nudności. Za­
czął się kolejny skurcz i ból był tak intensywny, że 
skupiła na nim wszystkie myśli. Zamknęła oczy, a kiedy 

je otworzyła, zobaczyła obok siebie na podłodze różne 

przedmioty: pustą miednicę, drugą pełną parującej 
wody, ręczniki i koce. 

- Co ty robisz? 
- Przygotowuję się na wypadek, gdyby dziecko 

postanowiło przyjść na świat przed przyjazdem karetki. 

- Nie chcę tutaj rodzić dziecka! - zawołała, czując 

ogarniającą ją panikę. 

- Poradzimy sobie, jeżeli będziemy musieli. - Matt 

trzymał teraz obie jej ręce. - Jeżeli to dziecko chce się 
urodzić, i to urodzić tak szybko, to mało prawdopodob­
ne, żeby były jakieś komplikacje. Dawno nie miałem do 
czynienia z położnictwem, ale na coś się przydam. 
Jestem lekarzem. - Ujął ją za przegub. - Masz prawid­
łowe tętno, więc ciśnienie krwi powinno być w normie. 

- Nie chcę, żebyś był moim lekarzem. - Polly 

uwolniła rękę. - Idź sobie, Matt. 

- Nigdzie nie pójdę. Czy krwawisz? 

background image

- Skąd mam wiedzieć? - Była na granicy załamania. 

Nie tak wyobrażała sobie narodziny swojego dziecka. 
To zmienia się w katastrofę -jak wszystko w jej życiu. 

- Musimy to sprawdzić -rzekł Matt spokojnie, a ona 

uchwyciła się tego spokoju. - Ściągnijmy z ciebie te 
dżinsy. 

Pomagała mu do chwili, gdy znowu dopadł ją skurcz. 

Schwyciła swoje nagie kolana i poczuła, jak broda 

opada jej na piersi. 

- Głęboko oddychaj. Ale jeszcze nie przyj. 
Matt ściągnął dżinsy z jej stóp. Wsunął jej między 

nogi ręcznik, a potem schwycił za gumkę jej majteczek. 
Usłyszała odgłos rozdzieranego materiału. 

- Pierwszy raz jakiś mężczyzna podarł na mnie 

majtki. - Zdołała się nawet uśmiechnąć. 

- Więc się postarajmy, żeby to nie było ostatni raz 

- rzekł Matt. - Muszę powiedzieć, że sprawiło mi to 
przyjemność. 

Chwila porozumienia była krótka, ale to wystarczyło. 

Zrobią to, jeżeli będą musieli. Razem. 

Wyglądało na to, że istotnie będzie to konieczne. 

Polly znów jęknęła i z twarzy Matta zniknął wszelki ślad 
uśmiechu. Polly zaczęła przeć. 

- Wysuwa się główka - oznajmił Matt. -' Widzę ją. 
Polly mocno zacisnęła powieki. Głęboko oddychała, 

a kiedy nastąpił kolejny skurcz, znów parła. 

- Nie przyj, Polly - polecił Matt. - Tylko oddychaj. 
Otworzyła oczy i zobaczyła tył główki dziecka. Matt 

wymacywał usytuowanie pępowiny, a potem otarł usta 
i nos dziecka. Polly ujrzała, że dziecko się obraca, kiedy 
zaczął się następny skurcz. Ukazało się ramionko, po 

background image

chwili drugie, i nagle było po wszystkim. Dziecko 
wpadło prosto w ręce Matta, który ostrożnie położył je 
na brzuchu Polly. Dziecko zapłakało. Było duże jak na 
wcześniaka, chociaż urodziło się cztery tygodnie przed 
czasem. 

Ich dziecko przyszło bezpiecznie na świat. 
Mają syna. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

- Jest rozkoszny. Absolutnie rozkoszny. 
Matt ukrył pełen dumy uśmiech, podnosząc do ust 

filiżankę z kawą. Spośród niezliczonych fotografii, 
które zrobił w ostatnich sześciu tygodniach, ta była jego 
ulubioną. Mały Sam nauczył się wcześnie śmiać i odtąd 
śmiał się ciągle. Na tym zdjęciu promienny uśmiech 
i spojrzenie zmrużonych ciemnych oczu wróżyły udane 
życie. Podniesione w górę kąciki ust nasuwały skojarze­
nie z Bonnie. Ale to nie była Bonnie. To był syn Matta. 

- Słyszałam, że pan sam odebrał poród. - Lee 

rzuciła siedzącemu u niej w dyżurce chirurgowi pełne 
podziwu spojrzenie. - To musiało być niesamowite 
przeżycie. 

- Można tak powiedzieć. - Matt skinął głową. 
- A jak się czuje Polly? - spytała Lee, oddając 

Mattowi fotografię. 

- Jest zmęczona. Sam jest trochę zakatarzony i czu­

wa przy nim w nocy. Poza tym czuje się dobrze. 

Matt otworzył portfel i wsunął zdjęcie do przegródki 

za kartami kredytowymi, przed sporym, widać często 
oglądanym, portretem Polly karmiącej tygryska. Prędko 
zamknął portfel. Powinien zaraz stąd wyjść. Kilka 
miesięcy temu byłoby nie do pomyślenia, żeby siedział 
tak jak teraz i rozmawiał z siostrą oddziałową o swoim 
życiu prywatnym. 

background image

- Muszę iść. - Wstał. - Mam być na bloku operacyj­

nym za dziesięć minut. Dziękuję za kawę. 

- Miło mi było. Proszę powiedzieć Polly, żeby 

odwiedziła nas z Samem. W zeszłym tygodniu była tu 
Karen z Sophie i wszyscy mieli wielką uciechę. 

- Powiem jej. - Matt wyszedł z dyżurki energicznym 

krokiem. Prawdopodobnie podczas tej wizyty Sophie 
zaraziła się wirusowym zapaleniem górnych dróg odde­
chowych i od niej złapał to Sam. Matt zwolnił, przecho­
dząc koło telefonu na ścianie korytarza, ale stłumił impuls, 
by zadzwonić do Polly i spytać, co z Samem. W końcu to 
tylko przeziębienie. Nie ma powodu do zmartwienia. 

- On płacze od godziny. - Polly sama była bliska łez. 

Przytrzymywała słuchawkę telefonu ramieniem i obie­
ma rękami pchała wózek tam i z powrotem. - I jest 
gorący. Chyba ma podwyższoną temperaturę. 

- Dzisiaj jest bardzo gorąco - uspokajała ją Karen. 

- Ten północno-zachodni wiatr przyniósł ciepłe powiet­
rze. Sam pewno choruje na to samo, co tydzień temu 

Sophie. Marudziła przez dwa dni, a potem przeszło jej 

jak ręką odjął. 

- Sam szybko oddycha i pokasłuje. To może być 

zapalenie oskrzelików albo krup. - Polly starała się nie 
panikować. W końcu jest pielęgniarką. Dlaczego spokój 
zawodowy ją opuszcza, gdy chodzi o własne dziecko? 
Może dlatego, że zbyt dobrze pamięta przypadek Jamie-
go, u którego wszystko się zaczęło od kataru? 

- Zadzwoń do Matta - poradziła Karen. 
- Nie mogę. Przez całe. przedpołudnie będzie w sali 

operacyjnej, a zresztą on uważa, że przesadzam. 

background image

- Może chcesz, żebym wpadła? - zagadnęła Karen. 

- Wydaje mi się, że potrzebujesz odpoczynku. Albo 
przynajmniej czyjegoś towarzystwa. 

- Nic mi nie jest. - Polly zaczerpnęła tchu. Poradzi 

sobie. Sam jest tylko przeziębiony. - Masz rację, Karen. 
Powinnam odpocząć. Spróbuję go nakarmić. Uśpię go 
i sama się zdrzemnę. 

- Wpadnę później - obiecała Karen. - Jeżeli się 

martwisz, pojedź z Samem do lekarza. 

Polly wyjęła synka z wózka i usiadła z nim w fotelu. 

Pocałowała jego zaczerwienioną twarzyczkę, a on prze­
stał płakać, widząc, że odpina bluzkę. Uwielbiała kar­
mić Sama piersią i opiekować się nim. 

Chwila błogiej refleksji, jakiej Polly doświadczała 

przy karmieniu synka, nagle prysła. Sam się odsunął, 
zmarszczył buzię i zaczął kaszleć. Polly wyłowiła 
typowy dla krupu szczekający odgłos i mimowolnie 
mocniej przycisnęła dziecko. 

- Cicho, skarbie - szepnęła. - Będzie dobrze. 
Pospiesznie odszukała fotelik samochodowy, kluczy­

ki i telefon komórkowy, i już po chwili wyjeżdżała 
z garażu. Nie kierowała się wcale do lekarza rodzinnego, 
tylko prosto do szpitala. Jej syn jest chory. Bardzo chory. 

Zaraz wywoła Matta z sali operacyjnej. 

Matt był zły. 
Polly też była zła. 
Siedzieli z posępnymi minami, wpatrzeni w przednią 

szybę samochodu. Matt prowadził. Sam leżał przypasa-
ny z tyłu. Dyndające zabawki przyciągnęły jego uwagę 
i pisk zachwytu przerwał ponure milczenie. 

background image

- Bardzo chory, prawda? 

Sarkazm Matta jeszcze pogorszył atmosferę. Polly 

odwróciła głowę na bok. Więc życiu Sama nic nie 
groziło, niepotrzebnie wpadła w panikę. Wystarczył 
paracetamol, żeby mu obniżyć gorączkę, a badanie 
w szpitalu wykluczyło jej podejrzenia. 

- Czy masz pojęcie, co znaczyła dla mnie twoja 

wiadomość? Zostawiłem pacjenta w połowie poważnej 
operacji w rękach niewystarczająco doświadczonego 
lekarza po stażu. Pacjent mógł umrzeć. 

- Myślałam, że Sam jest bardzo chory - broniła się 

Polly. - Matka Jamiego sądziła, że on jest tylko 
przeziębiony, a kilka godzin później nie żył. 

Kiedy minęli światła, Matt mocno przyspieszył. 
- Nie wyobrażam sobie, co pomyśleli na nagłych 

wypadkach, kiedy pokazałaś im dziecko z lekką infekcją 
wirusową i powiedziałaś, że twoim zdaniem to zapale­
nie nagłośni. Będą się śmiać przez tydzień. 

- Nie, nie będą - odgryzła się Polly. - Oni zro­

zumieli, dlaczego się martwię, kiedy im przypomniałam 
Jamiego. Ciebie to nic nie obeszło - dodała z goryczą. 
- Raz spojrzałeś i poszedłeś sobie. 

- Przecież jestem tu - mruknął ze znużeniem. - Za­

łatwiłem sobie zastępstwo, żeby was odwieźć. To nie 
było takie łatwe. 

- Dziwię się, że zadałeś sobie tyle trudu. 
- Przestań, Polly - zirytował się. - Robię wszystko, 

co mogę. Dla ciebie i dla Sama. Zaproponowałem ci 
małżeństwo. Czego jeszcze chcesz? 

Polly potrząsnęła głową. Była zmęczona i podmino­

wana. 

background image

- Może nie jesteś w stanie dać mi tego, czego chcę. 

Ani mnie, ani Samowi. 

- A co to takiego? - spytał, wjeżdżając na podjazd. 
- Miłość - powiedziała smutno Polly. 
- Przecież cię kocham. Kocham Sama. - Uruchomił 

pilota, żeby otworzyć drzwi garażu. - Kocham ten dom 
i to, że jesteśmy rodziną. 

- Chyba nic nie rozumiesz - zaprotestowała. - My nie 

jesteśmy prawdziwą rodziną. - Odpięła pas. - Ty idziesz 

do pracy, ja zajmuję się twoim dzieckiem i domem. Kiedy 
wracasz, podaję ci kolację. Potem pracujesz w swoim 
gabinecie, o ile nie wezwą cię do szpitala, a ja opiekuję się 
twoim dzieckiem. Kładziesz się spać. Ja wstaję, kiedy 
dziecko płacze. Karmię je. Zmieniam pieluszki. 

- Ja też coś robię. Zmieniłem kilkakrotnie pieluszki. 
- Tylko wtedy, kiedy cię poproszę. Sam się nigdy 

nie zaofiarujesz. 

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to za trudne dla 

ciebie? Możemy wziąć nianię do pomocy. 

- Nie chcę żadnej niani! - Polly, zrozpaczona, że do 

Matta nic nie dociera, podniosła głos. - Mogę sobie 
sama poradzić. 

Matt zatrzasnął drzwi samochodu. 
- Narzekasz, że wszystkim się zajmujesz i że ja mało 

pomagam, a potem mówisz, że sama sobie poradzisz. 
Zdecyduj się na coś! Czego ty naprawdę chcesz? 

Polly sięgnęła do tylnego siedzenia samochodu. Sam 

uśmiechnął się do niej, kiedy go wzięła na ręce. 

- Chcę, żeby moje dziecko miało ojca - powiedziała 

łagodniejszym tonem. 

- Przecież ma. 

background image

- Prawdziwego ojca. - Bez mrugnięcia wytrzymała 

wściekłe spojrzenie Matta. - Kogoś, kto by się troszczył 
o niego, jakby był najważniejszy w świecie. Kto chciał­

by go przytulić, pocieszyć, kiedy jest smutny. Kogoś, 
kto choć trochę by się bał, gdyby był chory. 

Matt, milcząc, szedł za Polly do domu. Paniczny 

strach, jaki go ogarnął, kiedy rano dostał wiadomość 
o Samie, trudno było opanować. Wysiłek, jaki go to 

kosztowało, był prawdziwym powodem jego gniewu. 

- Jak myślisz, Matt, jak długo możesz to ciągnąć? 

- Polly z trudem powstrzymywała łzy. 

- Co mianowicie? - Miał wyraźnie dość. 
- Chronić siebie. Trzymać się na bezpieczny dys­

tans. - Polly ciężko westchnęła. Nie może dłużej 
odkładać powiedzenia mu tego, nawet jeżeli ta rozmowa 
ma oznaczać koniec ich wspólnego życia. - Przecież 

jesteś zdolny do miłości, oboje to wiemy. To nie to, że 

nie możesz. Po prostu nie chcesz. Dałam ci dużo czasu. 
Matt, to już osiem miesięcy, od kiedy umarła Bonnie. 

Matt miał taką minę, jakby dostał w twarz. 
- Pogodziłem się ze śmiercią Bonnie - powiedział 

spokojnie. - To nie ma z nami nic wspólnego. 

- Daj spokój, Matt. - Polly kołysała Sama na rękach. 

Zasypiał. - Kochałeś Bonnie. Naprawdę ją kochałeś. 
Umarła i to bolało. - Jej głos złagodniał. - Wiem, jak 
bardzo bolało. Ale kiedyś... trzeba się pozbierać i żyć 
dalej. Nie unikniesz cierpienia, odmawiając sobie troski 
o bliskich. Unikniesz tylko tego, co jest z drugiej strony 
monety. Radości, która przychodzi, kiedy zaryzykujesz 
i naprawdę kogoś pokochasz. - Ułożyła śpiące dziecko 
w wózku. - Jeżeli chciałbyś o tym pomyśleć albo 

background image

porozmawiać, zamiast dusić wszystko w sobie, mógłbyś 
poznać prawdę, zanim będzie za późno. 

- Co to ma znaczyć? - Rzucił jej wyzywające 

spojrzenie. 

- Nie będę sobie łamać serca, wkładając wszystko 

w związek, który nigdy nie będzie prawdziwym związ­
kiem. - Polly odetchnęła głęboko. - Lepiej żebyśmy się 
od razu rozstali. 

Matt postąpił krok w jej stronę. 
- Daję z siebie wszystko, co mogę. To musi wystar­

czyć - powiedział. 

Polly cofnęła się o krok. 

- Ale nie wystarcza. 
- Więc co proponujesz? 
- Nie wiem. - Potarła ręką twarz. - Muszę pomyśleć. 

Muszę pobyć trochę sama. - Spojrzała na syna, który 
mocno spał z piąstkami przy buzi. - On powinien pospać 
co najmniej godzinę. Idę na spacer. Gdyby się obudził 
wcześniej, w lodówce jest przygotowane mleko. 

Matt ją przepuścił. Oboje potrzebują trochę czasu, 

zanim wypowiedzą słowa, które przesądzą o sytuacji. 

Polly spojrzała na bluzę z polaru, wiszącą na oparciu 

krzesła w kuchni. Nie będzie jej potrzebna, skoro na 
dworze panuje taki upał. Otworzyła ciężkie drzwi 
i cicho je za sobą zamknęła. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Odgłos grzmotu zapowiadał szybko zbliżającą się 

burzę. 

- Mam nadzieję, że Polly zdąży wrócić, zanim 

zacznie padać. - Karen spojrzała w okno, a potem 
rzuciła niespokojne spojrzenie Mattowi. - Tempe­

ratura spadła chyba o dwadzieścia stopni w ciągu 
ostatniej godziny. 

- Na pewno będzie tu lada chwila. - Matt chciał 

uspokoić nie tylko gościa, ale i siebie. Patrzył, 

jak Karen obraca Sophie, by założyć jej nową pie­

luszkę. 

Sophie dopiero co opanowała sztukę przewracania 

się na brzuszek i praktykowała ją tak często, jak to było 
możliwe. Karen pochyliła się nad córeczką i ustami 

dotknęła jej brzuszka. Mocno dmuchnęła i Sophie 
pisnęła z zachwytu. 

Matt się roześmiał, a potem pomyślał, że ten 

dźwięk wydał mu się obcy. Kiedy ostatnio tak się 
śmiał? Karen rzuciła mu promienne spojrzenie sponad 
podłogi. 

- Czy to nie jest najpiękniejsze dziecko świata? 
- Oczywiście. 
- A Sam jest tuż za nią. - Karen długo patrzyła 

Mattowi w oczy. - A Bonnie była najlepsza w świecie. 
- Połaskotała Sophie. - Hej, Prosiaczku. 

background image

Matt niemal poczuł w pokoju obecność Bonnie. 

Pochylił się w fotelu, nagle spoważniał. 

- Karen, czy ty się martwisz o Sophie? 
- No pewno. 
- Ale czy się o nią boisz? 
- Oczywiście - odparła. - Wszyscy rodzice się boją. 

To naturalne. - Uśmiechnęła się. - Wiem, że Polly 
wpadła dzisiaj w panikę, ale jaja rozumiem. Ona kocha 

swoje dziecko. 

- Ja też je kocham. 
Karen popatrzyła mu prosto w oczy. 
- Na pewno, Matt? Kochasz Sama tak samo, jak 

kochałeś Bonnie? 

Matt z trudem przełknął ślinę. Spojrzał w bok. 
- Nie mógłbym żyć znowu z takim strachem - od­

parł cicho. 

- Twoje dziecko nie umrze - rzekła łagodnie Karen. 
- Tego nie można przewidzieć. 
- Racja. Nie można - zgodziła się. Miała teraz bar­

dzo poważny wyraz twarzy. - Ale trzeba w to wierzyć. 
Jeżeli powstrzymujesz się od miłości na wypadek, że 
może się stać coś złego, to koniec końców ty prze­
grywasz. Jeżeli nie dasz z siebie wszystkiego, nie dosta­
niesz nic w zamian, a w moim pojęciu to nie jest życie. 

Uśmiechnęła się do Matta tak ciepło i serdecznie, jak 

potrafi tylko bliski przyjaciel. 

- Gdybyśmy się powstrzymywali od kochania Bon­

nie dlatego, że wiedzieliśmy, co ją spotka, to teraz 
byłoby dużo gorzej. Nie moglibyśmy karmić się wspo­
mnieniami miłości, jaką ją darzyliśmy i jaką ona nas 
darzyła. Musielibyśmy żyć ze świadomością, że nie 

background image

daliśmy jej z siebie wszystkiego. - Karen uśmiechnęła 
się jeszcze bardziej promiennie. - Miłość to dziwny 
towar, Matt. Sama płynie szerokim strumieniem, chyba 
że zakręcisz kurek. I śmieszne, że jeżeli to zrobimy, to 
sami usychamy z pragnienia. 

Drugi grzmot przetoczył się nad ich głowami. W po­

koju zrobiło się ciemno i o szyby zaczęły bębnić wielkie 
krople deszczu. Nagle Sam obudził się z głośnym pła­
czem i Matt szybko się poderwał. 

- Masz mokro, co? - zapytał syna, podnosząc go 

z wózka. - Lepiej zmienię ci pieluszkę. 

Karen się przyglądała, jak Matt niezdarnie sobie 

radzi z dzieckiem. 

- Matt, kiedy Polly wyszła? - spytała, marszcząc 

brwi. 

- Dwie godziny temu - odparł, spojrzawszy na 

zegarek. 

- Czy mówiła, kiedy wróci? 
- Powiedziała, że Sam będzie spać godzinę i że 

wróci na czas karmienia. 

- Czy wszystko było dobrze, kiedy wychodziła? 

- spytała Karen po chwili wahania. - Między wami? 

- Posprzeczaliśmy się - przyznał. - Oboje potrze­

bowaliśmy samotności. 

- Tak czułam - rzekła Karen i zagryzła usta. - Co 

ona miała na sobie? 

- Tylko cienką koszulkę. I szorty. - Matt spojrzał na 

krzesło kuchenne. - Nawet nie wzięła bluzy. 

Sam obwieścił głośnym krzykiem, że potrzeba mu do 

szczęścia czegoś więcej niż suchej pieluszki. 

- Dobrze, kolego - uspokoił go Matt. - W lodówce 

background image

jest dla ciebie mleko. Może ciocia Karen je podgrzeje, 

a ja pójdę poszukać mamusi. 

- Nie, zostań i nakarm Sama - poradziła Karen. 

- Nie jest przyzwyczajony do butelki, więc będzie 

wolał, żebyś ty mu ją podał. Ja wyjdę i popatrzę na 
drogę. Popilnujesz Sophie? 

- Oczywiście. 
Matt podgrzał mleko w kuchence mikrofalowej, 

a potem tak usiadł, by karmić Sama i zarazem mieć 
oko na Sophie. Sam zrazu energicznie zaprotestował, 
kiedy poczuł smoczek, ale był zbyt głodny, by go 
w końcu nie zaakceptować. Znajomy smak matczyne­
go mleka uśpił podejrzenia dziecka, które zaczęło 

mocno ssać, wpatrując się szeroko otwartymi oczami 
w ojca. 

Sam nie tylko pierwszy raz był karmiony butelką. 

Także po raz pierwszy karmił go ojciec. A Matt 
pierwszy raz doświadczył tak długo trwającego, in­
tymnego kontaktu wzrokowego z synem. Nie mógł od 
niego oderwać oczu. Czuł się tak, jakby patrzył na 
cząstkę siebie samego, która jakimś sposobem się od 
niego oderwała. Nigdy z nikim nie zaznał podobnej 
bliskości. 

Sam go zahipnotyzował. Kiedy przestał ssać i uśmie­

chnął się do Matta, zabawnie unosząc kąciki ust, Matt 
automatycznie odpowiedział mu uśmiechem, jakby 
swojemu odbiciu w lustrze. Ten malec dotarł do jego 
duszy. Do miejsca, jakie uważał za niedostępne, a potem 

jeszcze głębiej. Blizny wcale nie zniknęły, one po prostu 

bezboleśnie się rozwarły i Matt przeżył moment praw­

dziwego szczęścia. 

background image

Gaworzenie Sophie przywołało go do rzeczywisto­

ści. Na myśl, że Karen jeszcze nie wróciła i że nie ma 
Polly, poczuł ukłucie strachu i pojął, że nie tylko 
obudziła się w nim bezmierna miłość do syna. Karen 
powiedziała mu to, co od dawna usiłowała mu przekazać 

Polly. Tym razem dotarł do niego ten komunikat. 
Obydwie miały rację. Nie żyje prawdziwym życiem, 

jeżeli nie może kochać w pełni. A przecież nadał jest do 

tego zdolny. Kocha Sama. 

I kocha Polly. Naprawdę ją kocha. Gdzie ona się 

podziewa? A jeżeli coś się jej stanie i nigdy nie będzie 
mógł jej powiedzieć, co do niej czuje? Jak mógłby żyć 
z tą świadomością? 

Nagle drzwi się otworzyły i Matt zerwał się na równe 

nogi. Do domu weszła Karen; mokre kosmyki włosów 
oblepiały jej zmartwioną twarz. 

- Nie widziałam jej, Matt. Jest potwornie zimno. 

- Karen szczękała zębami. - Wezwij policję. 

Gniew i rozpacz pędziły Polly wysoko w górę. 

Zostawiła za sobą domy i poszła wijącą się przez pola 

ścieżką aż na szczyty wzgórz. Była zmęczona, ale jej 
umysł pracował na najwyższych obrotach. Zastanawiała 
się, czy w tym, co mówił Matt, nie kryje się ziarno 

prawdy. Czy też to ona ma rację, lękając się, że 
powtórzy los swojej matki? 

Upał i zmęczenie wysiłkiem fizycznym w końcu dały 

o sobie znać i Polly przystanęła w miejscu, które znała 
z poprzednich spacerów. Podczas drugiej wojny świato­
wej były tam nigdy nie używane pozycje dział, po 
których pozostały resztki umocnień betonowych. 

background image

Usiadła pod pokruszonym, rozpadającym się murem 

i ukryła twarz w dłoniach. Przestała szukać wyjścia 
z labiryntu emocjonalnego, w jaki się zapędziła; po­
trzebowała pomocy, a Matt był jedyną osobą, od której 
mogła ją otrzymać. Powinni sobie nawzajem pomóc. 
Nie może zmusić Matta do podjęcia ryzyka emocjonal­
nego, skoro do tego nie dojrzał, ale może mu to ułatwić. 
Jeżeli go naprawdę kocha, powinna to zrobić. Natural­
nie, że go kocha. 

Wcale nie chciała zasnąć na posłaniu z traw, które 

wybujały między murami. Ulga, jaką odczuła, uświado­
miwszy sobie swoją wielką miłość do Matta, i nadzieja, 
że postanowienie, które podjęła, może mieć dobroczyn­
ny wpływ na ich związek, a także zmęczenie i upał 
sprawiły, że zasnęła. 

Obudził ją dotkliwy chłód, który przejął ją do szpiku 

kości. A może odgłos grzmotu. Z trudem wstała. Jak 
długo mogła spać? I jak to możliwe, żeby pogoda 
zmieniła się tak raptownie? Na niebie przewalały się 
czarne chmury i gdy wychyliła się zza osłony muru, 
smagnął ją lodowaty wiatr. Wielkie krople zimnego 
deszczu siekły jej gołe nogi i ręce. 

Znieruchomiała. Od domu dzieli ją przynajmniej pół 

godziny szybkiego marszu - a była tak przemarznięta, 
że nie mogła opanować szczękania zębami. Jeżeli 
przycupnie pod murem, będzie chociaż trochę osłonięta 

przed burzą. Trudno jej było zebrać myśli - czy to 
pierwszy symptom hipotermii? 

- Na razie nie będziemy wzywać policji. - Matt 

włożył płaszcz nieprzemakalny, zwinął bluzę polarową 

background image

Polly i wziął telefon komórkowy. - Pojadę samochodem 
do końca drogi. Tam zaczyna się ścieżka, którą Polly 
nieraz chodziła. - Skierował się do drzwi. - Gdybym się 
nie odezwał w ciągu dwudziestu minut, wezwij na 
pomoc policję. 

- Dobrze. - Karen wciąż dygotała, mimo że narzuci­

ła koc na ramiona. - Nie martw się o Sama, zaopiekuję 
się nim. 

- Wiem. Dziękuję, Karen. 
- Znajdź Polly. - Karen zagryzła wargi. -1 dopilnuj, 

żeby nic złego się jej nie stało. 

- Dopilnuję - odpowiedział poważnym tonem. 
Jazda do końca drogi trwała tylko minutę. Matt 

zaczął iść ścieżką w deszczu. Usiłował nie wyob­
rażać sobie Polly rannej, leżącej gdzieś wyżej na 
wzgórzu. Próbował nie myśleć, że będzie jej szukać 
ratunkowa ekipa policyjna, a on będzie bezczynnie 
siedział i czekał na fatalną wiadomość. Musi sam 
znaleźć Polly. 

Niewiele brakowało, a wyminąłby ją i poszedł 

dalej. Pozostałości betonowych umocnień znajdowały 
się trochę w bok od traktu. Gdyby nie to, że powinien 

już zadzwonić do Karen i poprosić o pomoc, nie 

zboczyłby ze ścieżki, jednakże wiedział, że mury 
zapewnią lepszy odbiór jego telefonowi. Przedarł się 

przez kępy trawy i na mokrej klawiaturze wystukał 

swój numer domowy. 

- Karen? 
- Matt! Znalazłeś Polly? - Głos Karen zachrypł 

i osłabł. - Czy mnie słyszysz? 

- Słyszę cię. 

background image

- Co się dzieje? 
- Poczekaj chwilę. - Matt opuścił telefon i przyku­

cnął pod murem, oszołomiony swoim odkryciem. -
Dzięki Bogu - wyszeptał. - Dzięki Bogu, że cię zna­
lazłem. 

Polly podniosła wzrok. W ciemnych oczach, które się 

w nią wpatrywały, dostrzegła lustrzane odbicie własnej 
ogromnej ulgi. I jeszcze coś. Czyżby jej się przywidzia­
ło? Oczy Matta były prawie czarne i w ich głębi 
dostrzegła miłość tak wielką, jaka przepełniała także ją. 

Tak namacalną jak burza, która szalała wokół. 

Matt wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jej twa­

rzy, jakby chciał sam siebie przekonać, że ona napraw­
dę tu jest. 

- Czy coś ci się stało? - zapytał. 
Potrząsnęła głową. Nie mogła wydobyć z siebie sło­

wa. Nawet nie mogła się uśmiechnąć. Zahipnotyzował 

ją wyraz twarzy Matta. To nie deszcz zmoczył mu po­

liczki, tylko łzy. 

- Zrozumiałem, jak bardzo cię kocham, Polly. I ba­

łem się, że jest za późno. 

- Nie jest za późno. Ja też cię kocham, Matt. -

Pochyliła się ku niemu. Było tylko jedno miejsce, gdzie 
chciała się znaleźć - w ramionach Matta. 

Kiedy objął ją, usłyszała wysokie dźwięki dobiegają­

ce z telefonu. Gdy podniósł aparat w górę, niezrozumia­
łe dźwięki zamieniły się w słowa. 

- Matt! Na miłość boską, odezwij się! 
- Karen? Znalazłem ją. - Głos na chwilę go zawiódł. 

- Czuje się dobrze. Wszystko w porządku. 

background image

Jest tylko jeden lek na hipotermię. 
W każdym razie tak uważał Matt. 
Polly z radością zastosowała się do jego polecenia. 

Leżała w łóżku w objęciach Matta, mocno do niego 
przytulona, i grzała się jego ciepłem. Deszcz na chwilę 
przestał padać, ale burza jeszcze nie ucichła. Do ich uszu 
z dala dobiegał stłumiony huk fal rozbijających się 
0 skały. 

Leżeli bez ruchu. Przyjdzie czas na namiętność. Na 

razie wystarczy bliskość i cicha rozmowa. 

- Kocham cię, Polly. Bardziej niż kogokolwiek 

w życiu. 

- Wiem, Matt. Ja też cię kocham. 
- To jakieś czary. - Matt mocniej uścisnął Polly. -

Kiedy wędrowałem ścieżką i cię szukałem, przypomina­
łem sobie różne rzeczy. - Pocałował ją w policzek. -
Przypomniałem sobie, jak cię pierwszy raz naprawdę zo­
baczyłem. Kiedy siedziałaś na drzewie i tuliłaś Bonnie. 
Myślę, że wtedy się w tobie zakochałem. 

- A ja zakochałam się w tobie, kiedy cię zobaczy­

łam przy łóżku Bonnie. Trzymałeś ją za rączkę... 
i płakałeś. 

Pocałunek, jaki ich połączył, był dla Polly czymś, 

czego nigdy nie doświadczyła. Matt ponownie składał 

jej dar zaufania i miłości. Mogła go przyjąć, ponieważ 

była w stanie odwzajemnić tę miłość. 

- Matt? - Usta Polly dotykały jego ust. 
- Mhm? 
- Czy poślubisz mnie? 
Poczuła, jak wargi Matta wyginają się w uśmiechu. 

1 jak kąciki ust, jak to u niego, unoszą się w górę. 

background image

- Najwyższy czas na oświadczyny. 
- Czy odpowiedź brzmi „tak"? 
- Mhm. - Matt znowu ją pocałował. - Zdecydowa­

nie tak.