background image
background image

 

MASKA KŁAMSTW

 

JAMES LUCENO

 

Przekład

KATARZYNA LASZKIEWICZ

 

Tytuł oryginału CLOAK OF DECEPTION

Redaktor serii ZBIGNIEW FONIAK

Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta 

BARBARA CYWIŃSKA 

MAGDALENA KWIATKOWSKA

 

Ilustracja na okładce STEVEN D. ANDERSON

 

Skład 

WYDAWNICTWO AMBER

 

Copyright © 2001 by Lucasfilm, Ltd. & TM.

All rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7245-919-3

Dla Karen-Ann, jednej z niewielu osób, które naprawdę wpłynęły na losy świata - przynajmniej mojego.

 

Dawno, dawno temu, w dalekiej galaktyce...
Po tysiącach pokoleń żyjących w pokoju galaktyczna Republika zaczyna się kruszyć. Na Coruscant, w centrum

cywilizowanego  świata,  chciwość  i  korupcja  zżerają  galaktyczny  senat,  czemu  nie  są  w  stanie  zapobiec  nawet
talenty  najwyższego  kanclerza  Valoruma.  Na  peryferiach  Republiki  zaś  statki  Federacji  Handlowej  opanowują
hiperprzestrzenne szlaki.

Teraz  jednak  Federacja  Handlowa  staje  się  obiektem  ataków  ze  wszystkich  sektorów,  narażona  na  napaści

piratów i terrorystów, domagających się położenia kresu jej tyrańskim praktykom.

Nadszedł  czas  próby  dla  wszystkich  tych,  którzy  nie  szczędzą  wysiłków,  by  utrzymać  jedność  Republiki  -

przede wszystkim rycerzy Jedi, którzy od niepamiętnych czasów strzegą pokoju i sprawiedliwości...

 

background image

D O R V A L L A

 
 

background image

R O Z D Z I A Ł 1

 
 

Skąpany  w  blasku  niezliczonych  gwiazd  frachtowiec  Federacji  Handlowej  „Strumień  Przychodów"  unosił  się

leniwie nad alabastrowym płaszczem atmosfery Dorvalli.

Identyczny jak miriady swoich braci, przypominał talerz, któremu wycięto środek, pozostawiając dwa masywne

ramiona  hangarów.  W  leżącej  pomiędzy  nimi  centrosferze  znajdowały  się  potężne  hiperprzestrzenne  reaktory.
Wygięte ramiona nie stykały się z przodu, jakby projektant zapomniał zamknąć ich krąg. W rzeczywistości jednak ta
przerwa była zamierzona, bo na końcu każdego z ramion mieściły się olbrzymie szczęki doków i wyloty hangarów.

Statek Federacji pożerał olbrzymie ilości ładunku, niczym żarłoczna bestia; od trzech dni jego żerowiskiem była

orbita Dorvalli.

Głównym  towarem  eksportowym  tej  peryferyjnej  planety  były  rudy  lommitu,  jednego  z  najważniejszych

składników  transpastalowych  szyb  i  kabin  gwiezdnych  myśliwców.  Niezgrabne  transportowce  wynosiły  rudę  na
wysoką orbitę, gdzie towar przenoszono na samobieżne barki, transportery i kapsuły towarowe, niektóre wielkie jak
promy orbitalne, każdy ze znakiem Federacji Handlowej - Płomienistą Kulą.

Setki  bezzałogowych  statków  płynęły  strumieniem  między  dorvallańskimi  transportowcami  a  pierścieniem

frachtowca,  przyciągane  potężnymi  promieniami  ściągającymi  w  kierunku  przerwy  pomiędzy  ramionami.  Tam
urządzenia cumownicze doków  wciągały statki przez  pole magnetyczne do  prostokątnych otworów prowadzących
do ładowni.

Przed  atakami  piratów  lub  innych  napastników  chroniły  frachtowiec  patrole  czterosilnikowych  gwiezdnych

myśliwców  o  tępych  nosach,  pozbawione  tarcz,  ale  za  to  wyposażone  w  szybkostrzelne  działa  laserowe.
Pilotującymi  myśliwce  robotami  sterował  centralny  komputer  umieszczony  w  sferycznym  centrum  dowodzenia
frachtowca.

Na rufowym wybrzuszeniu centralnej sfery wznosiła się wieża dowodzenia i kontroli. Na jej mostku postać w

długiej  szacie  przechadzała  się  nerwowo  od  jednego  wklęsłego  iluminatora  do  drugiego.  Tafle  iluminatorów
ukazywały widok odległych końcówek ramion hangarów i pozornie nieprzerwany strumień kapsuł, połyskujących w
świetle  centralnej  gwiazdy  systemu.  Za  ramionami  frachtowca  i  strumieniem  rudobrązowych  kapsuł  lśniła  białym
blaskiem Dorvalla.

- Status - syknęła postać w długiej szacie.
Neimoidiański nawigator „Strumienia Przychodów" odpowiedział z ogromnego jak tron fotela stojącego poniżej

poziomu rampy spacerowej mostka:

-  Ostatnia  z  kapsuł  towarowych  wpływa  na  pokład,  komandorze  Dofine.  -  Rytmiczny  język  Neimoidian

akcentował pierwsze sylaby przeciąganych śpiewnie słów.

- Doskonale - odparł Dofine. - W takim razie wezwij z powrotem myśliwce.
Nawigator odwrócił się w swoim fotelu twarzą do rampy spacerowej.
- Już teraz, komandorze?
Dofine przerwał niespokojny marsz, by rzucić pełne wątpliwości spojrzenie na członka swojej załogi. Miesiące

spędzone  w  głębokiej  przestrzeni  tak  pogłębiły  wrodzoną  nieufność  komandora,  że  nie  był  już  pewien  zamiarów
nawigatora.  Czy  tamten  kwestionował  jego  rozkazy  w  nadziei  podniesienia  swojej  pozycji,  czy  też  może  istniał
rozsądny powód, by opóźnić powrót myśliwców? Problem ten naprawdę trapił Dofine'a; ryzykował utratę twarzy,
gdyby okazało się, że nie miał racji, podając w wątpliwość intencje podwładnego. Postanowił zaryzykować, udając,
że pytanie wynikało z autentycznej troski i nie miało groźnych podtekstów.

- Chcę, by odwołano te myśliwce. Im prędzej opuścimy orbitę Dorvalli, tym lepiej.
Nawigator skinął głową.
- Jak pan sobie życzy, komandorze.
Dofine,  dowodzący  nieliczną  żywą  załogą  „Strumienia  Przychodów",  miał  dwoje  zaczerwienionych  owalnych

oczu  z  przodu  głowy,  wydatny  pysk  i  opadające  rybie  usta.  Żyły  i  tętnice  pulsowały  tuż  pod  powierzchnią
pomarszczonej, upstrzonej plamami bladozielonkawej skóry. Niewysoki jak na swoją rasę - najsłabszy z miotu, jak
mawiano  za  jego  plecami  -  ukrywał  chude  członki  pod  fałdzistą  niebieską  szatą  i  płaszczem  o  wywatowanych
ramionach, bardziej odpowiednim dla duchownego niż dowódcy statku. Nawet jego tiara - wysoki stożek z czarnej
tkaniny - sugerowała bogactwo i wysoki urząd.

Nawigator  ubrany  był  podobnie,  w  długą  szatę  i  tiarę,  ale  jego  długi  do  ziemi  płaszcz  był  jednolicie  czarny  i

prostszy  w  kroju.  Odczytywał  dane  z  urządzeń  nawigacyjnych  otaczających  jego  muszlowaty  fotel  przy  użyciu
gogli, a jego usta zasłaniał płaski, okrągły komunikator.

Pokładowym łącznościowcem „Strumienia Przychodów" był wyłupiastooki Sullustanin o obwisłych szczękach.

background image

Operator centralnego komputera pokładowego był Graninem - trójokim osobnikiem o koźlej twarzy. Zielonoskóry
Ishi Tib z wydatnym dziobem pełnił funkcję wicekwestora statku.

Dofine  nienawidził  obcych  jako  członków  załogi,  ale  musiał  ich  znosić  ze  względu  na  pomniejsze  koncerny

żeglugowe,  stowarzyszone  z  Federacją  Handlową:  niewielkie  spółki  w  rodzaju  Viraxo  Shipping  albo  potężne
stocznie, jak TaggeCo i HoerschKessel.

Wszystkie inne zadania na mostku wykonywał człekokształtny robot.
Komandor ponownie zaczął przemierzać mostek w tę i z powrotem, gdy nagle znów odezwał się Sullustanin.
-  Komandorze,  Zakłady  Wydobywcze  Dorvalli  informują,  że  ich  należność  została  zaniżona  o  sto  tysięcy

republikańskich kredytów.

Dofine machnął lekceważąco długimi palcami.
- Powiedz im, żeby sprawdzili swoje rachunki.
Sullustanin przekazał słowa Dofine'a i czekał teraz na odpowiedź.
- Mówią, że to samo powiedział pan ostatnim razem, kiedy tu byliśmy.
Dofine westchnął teatralnie i wskazał na wielki okrągły ekran w tylnej części mostka.
- Wyświetl ją.
Powiększony  wizerunek  rudowłosej,  piegowatej  kobiety  rasy  ludzkiej  ukazał  się  na  ekranie  w  tym  samym

momencie, gdy pojawił się przed nim Dofine.

- Nic mi nie wiadomo, by kwota zapłaty była niepełna - powiedział bez żadnych wstępów.
Oczy kobiety błysnęły.
- Nie kłam, Dofine. Najpierw dwadzieścia tysięcy, potem pięćdziesiąt, a teraz sto. Ile będziemy musieli stracić

przy następnej okazji, gdy Federacja Handlowa zaszczyci Dorvallę wizytą?

Dofine rzucił porozumiewawcze spojrzenie na Ishi Tiba, który uśmiechnął się słabo w odpowiedzi.
- Wasza planeta leży na uboczu normalnych szlaków przestrzennych - powiedział spokojnie w stronę ekranu. -

Równie  daleko  od  Rimmiańskiego  szlaku  handlowego,  jak  i  od  Trasy  na  Korelię.  Ta  sytuacja  rodzi  dodatkowe
wydatki. Oczywiście, jeśli jesteście niezadowoleni, zawsze możecie prowadzić interesy z jakimś innym koncernem.

Kobieta prychnęła.
- Z innym koncernem? Przecież nikogo tu nie dopuszczacie! Dofine rozłożył długie ręce.
- Cóż więc znaczy sto tysięcy kredytów więcej czy mniej?
- To wyzysk!
Kwaśna mina, jaką przybrał teraz Dofine, wyjątkowo dobrze pasowała do jego obwisłej twarzy.
- Proponuję, żeby złożyła pani skargę w Komisji Handlowej na Coruscant.
Kobieta prychnęła i zaczerwieniła się ze złości.
- To jeszcze nie wszystko, Dofine.
Dofine spróbował się uśmiechnąć.
- Ach, znowu się pani myli. - Przerwał transmisję, odwracając się twarzą do Neimoidianina.
- Daj mi znać, gdy zakończymy załadunek.
W  głębiach  hangarów  roboty  nadzorowały  wyładunek  kapsuł  towarowych  ze  stacji  przeładunkowych  wysoko

nad pokładem. Garbate kapsuły z bulwiastymi nosami, które nadawały im zadziorny wygląd, wpływały do hangaru
unosząc  się  na  repulsorach,  a  następnie  były  rozsyłane  w  zależności  od  ładunku  i  przeznaczenia,  wymalowanego
zakodowanymi znakami na kadłubach. Każdy hangar był podzielony na trzy wysokie na dwadzieścia pięter strefy,
których  granice  wyznaczały  rozsuwane  wrota.  Zazwyczaj  najpierw  ładowano  strefę  trzecią,  najbliższą  punktu
centralnego.  Jednak  kapsuły  zawierające  towary  kierowane  do  portu  przeznaczenia  innego  niż  Coruscant  lub
pozostałe  planety  Jądra  były  kierowane  do  ładowni  w  strefie  pierwszej  lub  drugiej  niezależnie  od  tego,  w  którym
momencie zostały wniesione na pokład.

Po całym hangarze kręciły się automaty strażnicze ze zmodyfikowanymi karabinami bojowymi firmy BlasTech,

z  których  część  miała  końcówki  dezintegrujące.  Podczas  gdy  roboty  wykonawcze  przypominały  puste  w  środku
pniaki  z  licznymi  gałęziami  ramion,  jednostki  PK  o  giętkich  szyjach,  pudełkowate  GNK  lub  płaskostope  binarne
podnośniki,  wygląd  robotów  strażniczych  zainspirowały  najwyraźniej  struktury  kostne  któregoś  z  licznych
dwunożnych  gatunków  zamieszkujących  galaktykę.  Pozbawione  zaokrąglonej  głowy  i  metalowej  muskulatury
swoich  bliskich  kuzynów  -  robotów  protokolarnych  -  roboty  strażnicze  miały  wąskie  czaszki  w  kształcie
przepołowionego walca, zakończone z przodu procesorem mowy, a od tyłu nasadzone ukośnie na sztywną, cofniętą
szyję. Tym, co odróżniało je od reszty, był jednak plecak z dopalaczem sygnalizatorów i sterczącą z niego ruchomą
anteną.

Większość robotów ochraniających „Strumień Przychodów" była po prostu końcówkami centralnego komputera

frachtowca; niektóre z nich jednak zostały obdarzone szczątkową inteligencją. Czoła i piersi tych dowódców zdobiły
żółte odznaki podobne do wojskowych, nie tyle ze względu na same roboty, co raczej na użytek istot z krwi i kości,

background image

przed którymi odpowiadały.

OLR-4 był jednym z robotów-dowódców.
Ściskając karabin blasterowy w obu dłoniach, zgięty pod kątem w poprzek klatki piersiowej, robot stał w strefie

drugiej  hangaru,  dokładnie  w  połowie  odległości  pomiędzy  wielkimi  grodziami  wyznaczającymi  granice
pomieszczenia. OLR-4 rejestrował oznaki ożywionej działalności, jaka toczyła się wokół niego - strumienie kapsuł
towarowych  sunących  do  strefy  trzeciej,  hałas  innych  kapsuł  osiadających  na  pokładzie,  nieprzerwane  trzaski  i
zgrzyty  pracujących  maszyn  -  ale  robił  to  tylko  częścią  świadomości.  Zadaniem  OLR-4,  powierzonym  mu  przez
centralny komputer pokładowy, było wypatrywanie wszelkich odstępstw od normalności: zjawisk nie mieszczących
się w przedziale parametrów zdefiniowanych przez komputer.

Ogłuszający  zgrzyt,  który  towarzyszył  unoszeniu  się  kapsuły  towarowej,  biorąc  pod  uwagę  rozmiary  statku,

mieścił  się  całkowicie  w  tym  przedziale.  Tak  samo  dźwięki  dobywające  się  z  wnętrza  kapsuły,  które  można  było
przypisać  przesuwającym  się  wewnątrz  towarom.  Nie  dało  się  jednak  powiedzieć  tego  samego  o  syku  powietrza
uwalnianego  przez  zawory  bezpieczeństwa  ani  o  metalicznych  stukach  i  zgrzytach,  które  poprzedziły  powolne
unoszenie się nietypowo dużej, okrągłej klapy przedniego włazu.

Długa  głowa  OLR-4  okręciła  się  wokół  osi,  a  jego  wypukłe  sensory  optyczne  zatrzymały  się  na  kapsule.

Powiększony i wyostrzony obraz transmitowany był do centralnego komputera, który nieustannie porównywał go z
bazą podobnych wizerunków.

Wszelkie odstępstwa od normy były rejestrowane.
W  tym  samym  momencie,  gdy  fotoreceptory  OLR-4  przyglądały  się  badawczo  unoszonej  klapie  włazu,

dodatkowe  roboty  strażnicze  pospieszyły,  by  zająć  pozycje  po  obu  stronach  podejrzanej  kapsuły.  OLR-4  wysunął
podobną do buta stopę, przyjmując postawę bojową, i wycelował w kapsułę swój karabin.

Otwarta klapa powinna była ukazać wnętrze kapsuły, zamiast tego jednak ujawniła kolejną, szczelnie zamkniętą.

OLR-4  zdołał  określić  skład  chemiczny  wewnętrznej  klapy,  ale  jego  słabiutki  procesor  nie  potrafił  powiązać
wyników  w  żadną  logiczną  całość.  Było  to  domeną  centralnego  komputera,  który  szybko  rozwiązał  tę  zagadkę
jednak nie dość szybko.

Zanim  OLR-4  zdołał  się  poruszyć,  wewnętrzna  klapa  wystrzeliła  z  kapsuły  jak  taran,  z  dostateczną  siłą,  by

posłać  dwa  roboty  strażnicze  i  trzy  robocze  na  sam  środek  hangaru.  OLR-4  i  trzy  pozostałe  roboty  natychmiast
otworzyły ogień w stronę odstrzelonej klapy i samej kapsuły, ale blasterowe pociski odbijały się od nich rykoszetem
po całej ładowni.

Dwa roboty wskoczyły na szeroki kadłub kapsuły, chcąc zaatakować urządzenia od tyłu, ale ich wysiłki na nic

się  nie  zdały.  Blasterowe  strzały  trafiły  je  wcześniej,  rozrywając  na  cztery  części  jednego  i  prawie  całkowicie
rozsadzając  drugiego.  Dopiero  wtedy  OLR-4  uświadomił  sobie,  mimo  swojego  skromnego  procesora,  że
nieprzyjaciel znajdował się z tyłu tarana. A sądząc po precyzji strzałów, intruzi byli istotami z krwi i kości.

Z  kapsułą  sunącą  powoli  nad  głową,  wśród  setek  robotów  wykonujących  przydzielone  im  zadania  i

nieświadomych  wymiany  strzałów,  OLR-4  rzucił  się  w  bok,  ostrzeliwując  się  równą  serią,  by  znaleźć  się  na
korzystniejszej pozycji. Blasterowe strzały świszczały nad jego głową i ramionami, przelatywały między nogami.

Tuż  przed  nim  dwa  z  robotów  straciły  głowy,  strącone  celnymi  strzałami.  Trzeci  pozostał  nietknięty,  ale  i  tak

upadł na pokład, oszołomiony nieustannym, zimnym ogniem wyładowań elektrycznych.

Wewnętrzne  monitory  OLR-4  podpowiedziały  mu,  że  jego  blaster  jest  przegrzany  i  bliski  wyczerpania.  Choć

niewątpliwie  świadom  sytuacji,  centralny  komputer  nie  odwołał  rozkazów,  więc  OLR-4  nie  przerwał  ognia,
próbując skryć się za taranem.

Po  jego  prawej  stronie  kolejny  robot,  zestrzelony,  spadł  z  dachu  kapsuły,  a  jego  rozszarpany  tors  wirował

niezgrabnie,  opadając  na  pokład,  gdzie  zmiażdżyła  go  osiadająca  kapsuła.  Inny  robot,  pozbawiony  nogi,
podskakiwał  nie  przerywając  ognia,  dopóki  nie  odstrzelono  mu  drugiej.  Wtedy  upadł,  tocząc  się  bezwładnie  po
pokładzie wśród iskier strzelających z jego syntezatora mowy.

OLR-4  uskakiwał  to  w  prawo,  to  w  lewo,  unikając  blasterowych  strzałów.  Prawie  dotarł  już  do  kapsuły,  gdy

został trafiony w prawe ramię, a siła wystrzału okręciła go wokół własnej osi. Zatoczył się, ale zdołał utrzymać się
w  pionie,  dopóki  nie  trafiono  go  w  lewe  ramię.  Wirując,  wylądował  na  plecach,  z  nogami  zaklinowanymi  pod
kapsułą. Patrząc do góry, zarejestrował kątem oka zbrojny oddział, który wtargnął na pokład frachtowca: kilkanaście
dwunożnych istot żywych, ubranych w mimetyczne kombinezony i czarne zbroje, z twarzami ukrytymi za aparatami
do recyrkulacji powietrza, zaopatrzonych w urządzenia do odzyskiwania tlenu, przypominających długie kły.

Fotoreceptory  OLR-4  skupiły  się  na  istocie  rasy  ludzkiej,  której  długie  czarne  włosy  opadały  w  lokach  na

szerokie  ramiona.  Serwomotory  prawej  dłoni  robota  zacisnęły  się  na  pręcie  spustowym  blastera,  ale  jedyną
odpowiedzią przeciążonej broni był żałosny syk, po którym blaster odmówił dalszej pracy.

- O-och -jęknął OLR-4.
Długowłosy mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił się i wypalił.

background image

Czujniki ciepła OLR-4 przekroczyły przewidzianą dla nich skalę, a przeciążone systemy zawyły. Zanim stopiły

się wszystkie obwody, robot przekazał ostatni obraz do centralnego komputera, po czym przestał istnieć.

Uspokajający  szum  urządzeń  na  mostku  „Strumienia  Przychodów"  przerwał  zgrzytliwy  ton  dobiegający  z

matrycy skanera. Sunąc wzdłuż rampy dowodzenia, Daultay Dofine zapytał o powód hałasu robota stojącego przy
skanerze.

-  Monitory  dalekiego  zasięgu  donoszą  o  pojawieniu  się  grupy  niewielkich  statków  zbliżających  się  w  naszym

kierunku z maksymalną prędkością- odpowiedział robot monotonnym, metalicznym głosem.

- Co? Co powiedziałeś?
Dalszych wyjaśnień udzielił Sullustanin.
- Identyfikatory rozpoznały statki typu CloakShape i jedną kanonierkę klasy Tempest.
Dofine'owi szczęka opadła ze zdumienia.
- To atak?
- Komandorze - odezwał się znów robot - statki nadal się zbliżają.
Dofine machnął gwałtownie w stronę wielkich monitorów.
-  Chcę  je  zobaczyć!  -  Ruszył  w  stronę  ekranu,  gdy  nagle  usłyszał  inny  niepokojący  dźwięk,  tym  razem

dochodzący ze stanowiska operatora systemów statku, również ulokowanego poniżej rampy.

- Centralny komputer informuje o zakłóceniach w strefie pierwszej hangaru, w prawym ramieniu statku.
Dofine spojrzał na Granina.
- Jaki rodzaj zakłóceń?
- Roboty ostrzeliwują jedną z kapsuł towarowych.
- Bezmyślne maszyny! Jeśli zniszczą ładunek...
- Komandorze, ekran pokazuje już myśliwce - zameldował Sullustanin.
- Może to tylko spięcie - zasugerował Granin.
Dofine popatrywał czerwonymi oczami to na jednego członka załogi, to na drugiego, czując rosnący niepokój.
- Gwiezdne myśliwce zmieniają kurs. Formacja rozpada się na dwa oddziały. - Sullustanin odwrócił się w stronę

Dofine'a. - Lecą w szyku charakterystycznym dla Frontu Mgławicy.

- Front Mgławicy! - Dofine pospieszył w stronę ekranu i wskazał palcem czarny kształt kanonierki. - Ten statek

to...

- „Jastrzębionietoperz" - powiedział szybko Sullustanin. - Statek kapitana Cohla.
- To niemożliwe! - prychnął Dofine. - Nie dalej jak wczoraj widziano go na Malastarze.
Żuchwy Sullustanina drżały lekko, gdy wpatrywał się w ekran.
- Ale to jego statek. A tam, gdzie pojawia się „Jastrzębionietoperz", musi być i sam Cohl.
- Myśliwce przegrupowują się do ataku - zameldował robot. Dofine zwrócił się w stronę nawigatora.
- Uruchomić systemy obrony!
-  Centralny  komputer  melduje,  że  w  prawym  hangarze  nadal  trwa  strzelanina.  Osiem  robotów  strażniczych

zostało zniszczonych.

- Zniszczonych?
- Systemy obrony mają na celu gwiezdne myśliwce Frontu Mgławicy. Tarcze ochronne podniesione.
- Myśliwce strzelają!
W prostokątnych iluminatorach eksplodowało nagle jasne światło, a mostek zadrżał od wstrząsu dość silnego, by

przewrócić robota.

- Turbolasery odpowiadają ogniem!
Dofine odwrócił się w stronę iluminatorów w samą porę, by zobaczyć kreski pulsującego czerwonego światła z

centralnie zamontowanych baterii laserowych.

- Gdzie są najbliższe posiłki?
-  W  najbliższym  systemie  słonecznym  -  powiedział  nawigator.  -To  „Akwizytor".  Jest  lepiej  uzbrojony  niż

„Strumień Przychodów".

- Wyślij prośbę o wsparcie!
- Czy to rozsądne, komandorze?
Dofine  rozumiał  jego  zastrzeżenia.  Prośba  o  ratunek  zawsze  była  poniżająca.  Ale  Dofine  był  pewien,  że

zrekompensuje upokorzenie, jeśli zdoła ocalić ładunek „Strumienia Przychodów".

- Rób, co powiedziałem - polecił nawigatorowi.
- Myśliwce przegrupowują się do ponownego ataku - zameldował Sullustanin.
- Gdzie są nasze myśliwce? Dlaczego nie ruszają do kontrataku?
- Odwołał je pan, komandorze - przypomniał nawigator. Dofine machnął gwałtownie ręką.
- No to wypuść je, ale już!

background image

- Centralny komputer prosi o zgodę na odcięcie strefy drugiej prawego hangaru.
- Potwierdzam! - zawołał Dofine. - Odetnij ją, szybko!

 

background image

R O Z D Z I A Ł 2

 
 

Zamaskowana grupa, która wtargnęła na pokład „Strumienia Przychodów", była prawdziwą zbieraniną, równie

zróżnicowaną,  jak  załogi  gwiezdnych  myśliwców,  które  zapewniały  im  wsparcie:  ludzie  i  istoty  innych  ras,  płci
męskiej  lub  żeńskiej,  krępi  i  szczupli.  Ubrani  w  maskujące  kombinezony  i  matowe,  czarne  zbroje,  w  butach
bojowych z przyssawkami i goglach, wypadli zza tarana, który pozwolił im zaatakować z zaskoczenia, ostrzeliwując
się z najnowocześniejszej broni zaczepnej i zawieszonych na ramionach zakłócaczy pola.

Garstka  robotów,  które  trzymały  się  jeszcze  na  nogach,  padła  na  pokład,  oderwane  kończyny  pryskały  na

wszystkie strony.

Mężczyzna,  w  którego  nie  trafił  OLR-4,  odważnie  wyszedł  na  środek  hangaru,  sprawdził  odczyt  na

komunikatorze noszonym na nadgarstku, po czym zdjął aparat do recyrkulacji powietrza i gogle.

W powietrzu pozostał przenikliwy zapach walki - ozonu i stopionego metalu.
-  Atmosfera  zdatna  do  oddychania  -  oznajmił  pozostałym  członkom  grupy.  -  Ale  poziom  tlenu  niski,  jak  na

czterech tysiącach metrów. Zdejmijcie maski, ale miejcie je pod ręką... zwłaszcza wszyscy uzależnieni od t'bac.

Przy wtórze stłumionych śmiechów oddział wykonał polecenie.
Po  zdjęciu  aparatu  twarz  mężczyzny  nadal  przypominała  maskę  -ciemna  skóra,  gęsta  broda  i  sztywne  czarne

włosy,  a  na  czole,  od  skroni  do  skroni,  wytatuowany  rząd  małych  rombów.  Fiołkowe  oczy  beznamiętnie
analizowały uszkodzenia.

W  zasięgu  wzroku  nie  było  ani  jednego  robota  strażniczego,  ale  szczątki  tych,  które  unicestwili,  zaśmiecały

pokład.  Roboty  wykonawcze  kontynuowały  swoje  zadania,  niezmordowanie  kierując  kilka  kapsuł  do  ich  miejsc
przeznaczenia.

Jeden z ludzi kopnął na bok uszkodzone ramię robota strażniczego.
- Te urządzenia mogą stać się niebezpieczne, jeśli kiedyś nauczą się myśleć jak należy.
- I strzelać jak należy - dodał brodacz.
-  Niech  pan  to  powie  Rasperowi,  kapitanie  Cohl  -  powiedział  Boiny,  Rodianin.  -  To  robot  go  wykończył.  -

Boiny,  zielonoskóry  samiec  o  okrągłych  oczach,  podrapał  się  po  gęstych,  giętkich,  żółtych  kolcach  porastających
ryjek.

- Miał robot szczęście, i tyle - zauważyła Rodianka.
- To nie znaczy, że macie traktować to tutaj jako ćwiczenia -ostrzegł Cohl, przyglądając się każdemu po kolei. -

Komputer  centralny  przyśle  tu  niedługo  dodatkowe  jednostki,  a  mamy  do  przejścia  prawie  kilometr,  zanim
dotrzemy do mostka.

Intruzi rozejrzeli się po zaokrąglonym hangarze, którego sklepienie ginęło gdzieś wysoko. Ponad głowami mieli

masywne dźwigary i belki, wyciągarki, tunele naprawcze i wyciągi - plątanina przewodów w rzadkiej atmosferze.

Kobieta rasy ludzkiej - jedyna w tym gronie - gwizdnęła cicho.
- Na krańce gwiazd, można by tu pomieścić całą armię inwazyjną. Miała skórę równie ciemną jak Cohl i krótkie

brązowe włosy, okalające szczupłą, trójkątną twarz.

- To by oznaczało, że muszą wydać cząstkę swoich zysków, Rei la - powiedział mężczyzna. - A Neimoidianie

robią to tylko wtedy, gdy chcą sobie kupić nowe szaty.

Boiny wybuchnął piskliwym śmiechem.
- Wyhodujesz sobie niedożywioną neimoidiańską larwę, i tyle! Cohl wskazał brodą na dwóch innych członków

załogi.

- Zostańcie przy kapsule. Odezwiemy się, jak opanujemy mostek.
- Odwrócił się w stronę pozostałych. - Zespół pierwszy, weźcie zewnętrzny korytarz. Reszta idzie ze mną.
„Strumień Przychodów" zatrząsł się lekko. W oddali słychać było stłumione eksplozje. Cohl nadstawił ucha.
- To pewnie nasze statki.
W hangarze rozdzwoniły się syreny alarmowe. Pracujące roboty przerwały wykonywane czynności, gdy basowy

łoskot przetoczył się pod ich stopami.

Rella spojrzała na przeciwległą grodź.
- Odcinają hangar.
Cohl dał znak zespołowi pierwszemu.
- Ruszajcie. Spotkamy się przy turbowindach na sterburcie. Nastawcie kombinezony na pulsowanie, to powinno

zmylić roboty... i nie szafujcie pociskami ogłuszającymi. I pamiętajcie, żeby kontrolować poziom tlenu.

Zrobił parę kroków, ale zatrzymał się.
- Jeszcze jedno: jak was trafi robot, koszty leczenia w zbiorniku bactą potrącę z waszej wypłaty.

background image

Daultay  Dofine  stał  sztywno  na  rampie  mostka,  patrząc,  jak  bezlitosne  statki  Frontu  Mgławicy  atakują  jego

okręt.

Zbieranina  gwiezdnych  myśliwców  runęła  na  „Strumień  Przychodów"  pełną  mocą  rzucając  się  na  potężne

ramiona frachtowca i trójsilnikową rufę jak drapieżne ptaki na ofiarę. Wiele z pilotowanych przez roboty statków
zostało anihilowanych, gdy tylko wyłoniły się zza pola ochronnego „Strumienia Przychodów".

Rozochocone łatwym zwycięstwem, statki wroga przedarły się przez krąg zakrzywionych ramion, ostrzeliwując

z  bliska  wieże  dowodzenia  w  centralnej  kuli.  Ogień  dział  jonowych  kanonierki  nadwerężał  tarcze  ochronne
„Strumienia Przychodów". Gwałtowne rozbłyski światła rozlewały się po iluminatorach mostka.

Jedyne, co mógł zrobić Dofine, to twardo stać na mostku, przeklinając pod nosem terrorystów.
W  zamian  za  przywilej  wyłączności  na  handel  z  peryferyjnymi  systemami  gwiezdnymi,  Federacja  Handlowa

zobowiązała się wobec galaktycznego senatu na Coruscant, że zadowoli się potęgą handlową nie próbując budować
militarnej, opartej na sile marynarki wojennej. Jednak im dalej od Jądra zapuszczały się frachtowce Federacji, tym
częściej padały ofiarą piratów i terrorystów w rodzaju bojowników z Frontu Mgławicy, której wielu członków miało
porachunki nie tylko z Federacją Handlową ale i samym rządem na Coruscant.

W  rezultacie  senat  zgodził  się,  by  frachtowce  wyposażono  w  broń  obronną  w  obawie  przed  atakami  w

niepatrolowanych  systemach  rozrzuconych  pomiędzy  większymi  szlakami  handlowymi  i  hiperprzestrzennymi.  To
jednak zmusiło tylko napastników do modernizacji uzbrojenia, która z kolei wymagała okresowej wymiany sprzętu
obronnego na frachtowcach Federacji Handlowej.

Niepokoje na Środkowych i Odległych Rubieżach - w tak zwanych strefach wolnego handlu - stały się od tego

czasu chlebem powszednim. A Coruscant była daleko, nawet przy prędkościach nad-świetlnych, i nie zawsze łatwo
było  ustalić,  kto  zawinił  i  kto  wystrzelił  pierwszy.  Zanim  sprawa  trafiała  do  sądu,  jedynymi  dowodami  były  już
tylko oświadczenia stron i rozstrzygnięcie stawało się niemożliwe.

Sprawy Federacji Handlowej mogły się potoczyć inaczej, gdyby nie Neimoidianie, którzy słynęli ze skąpstwa.

Kiedy przyszło im uzbrajać swoje olbrzymie frachtowce, szukali najtańszych dostawców i uparcie twierdzili, że ich
największą troskaj jest ochrona ładunku.

Wbrew  wszelkiemu  rozsądkowi  Neimoidianie  zarządzili,  by  poczwórne  baterie  laserów  zamontować  na

zewnętrznych  ścianach  ramion  hangarów.  Choć  umieszczenie  baterii  w  płaszczyźnie  równikowej  sprawdzało  się
przy bocznych atakach, okazało się całkowicie nieskuteczne w przypadku napaści z góry lub z dołu, gdzie mieściły
się  prawie  wszystkie  najważniejsze  systemy  statków:  generatory  promienia  ściągającego  i  tarcz  ochronnych,
reaktory hipernapędu i centralny komputer pokładowy.

Federacja Handlowa była więc zmuszona inwestować w silniejsze i lepsze generatory tarcz, grubsze pancerze, a

w  końcu  i  w  oddziały  gwiezdnych  myśliwców.  Przydziały  myśliwców  podlegały  jednak  regulacjom  senatu  i
frachtowce  w  rodzaju  „Strumienia  Przychodów"  często  okazywały  się  bezbronne  wobec  ataków  okrętów
pilotowanych przez doświadczonych napastników.

Świadom tych ograniczeń, Daultay Dofine bezsilnie patrzył, jak statek z ładunkiem rudy lommitu wymyka mu

się z rąk.

-  Tarcze  pracują  na  połowie  mocy  -  zameldował  Granin  z  drugiego  końca  mostka.  -  Ale  jesteśmy  w

niebezpieczeństwie. Jeszcze kilka ataków i tarcze padną.

- Gdzie jest „Akwizytor"? - jęknął Dofine. - Powinni już tu być!
Seria  z  kanonierki  Frontu  Mgławicy  -  osobistej  jednostki  kapitana  Cohla  -  targnęła  mostkiem.  Jak  Dofine

przekonał  się  podczas  wcześniejszych  potyczek,  sam  rozmiar  statku  nie  gwarantował  ochrony,  nie  mówiąc  już  o
zwycięstwie, a trzykilometrowa średnica frachtowca sprawiała jedynie, że był celem, w który trudno nie trafić.

- Moc tarcz spadła do czterdziestu procent.
- Baterie laserów od pierwszej do szóstej nie odpowiadają - dodał Sullustanin. - Myśliwce koncentrują ostrzał na

generatorze tarcz i reaktorach napędu.

Dofine gniewnie zacisnął usta.
-  Wydaj  rozkaz  głównemu  komputerowi,  by  uaktywnił  wszystkie  roboty,  wszystkie  systemy  obronne  statku  i

przygotował  się  do  odparcia  napastników!  -  ryknął.  -  Kapitan  Cohl  nie  postawi  nogi  na  tym  mostku.  Po  moim
trupie!

W  prawym  ramieniu  hangarów  zespół  kapitana  Cohla  przedarł  się  z  trudem  przez  zamykające  się  grodzie.

Wszystkie  urządzenia  w  strefie  trzeciej  sprzysięgły  się,  by  nie  pozwolić  im  posunąć  się  choćby  o  metr  w  stronę
szybu kompensacji przyspieszenia, łączącego centrosferę z bocznymi ramionami.

Dźwigi nad ich głowami spuszczały na nich ciężkie haki; wieże wiertnicze przewracały się, zastępując im drogę;

podnośniki  binarne  prześladowały  ich  jak  senny  koszmar,  a  poziom  tlenu  skakał  w  górę  i  w  dół.  Nawet  roboty
wykonawcze  przyłączyły  się  do  walki,  ciskając  w  nich  przecinakami  łączy  i  kalibratorami  mocy,  jakby  to  były
miotacze ognia i wibroostrza.

background image

- Centralny komputer zwrócił cały statek przeciwko nam! - krzyknął Cohl.
Rella wystrzeliła do ścigającej ich grupy robotów PK uzbrojonych w hydroklucze.
- A czego się spodziewałeś, Cohl? Że podejmą nas jak królów?
Cohl  skierował  gestem  Boiny'ego,  Rellę  i  resztę  zespołu  w  stronę  ostatniej  grodzi,  która  oddzielała  ich  od

turbowind  prowadzących  do  centralnej  kuli.  Rozrzedzone  powietrze  wypełniało  wycie  syren  alarmowych.
Krzyżujące się promienie blastera, odbijane rykoszetem od ścian, tworzyły pirotechniczne widowisko godne parady
w Dniu Republiki na Coruscant.

Cohl  strzelił  w  biegu;  stracił  już  rachubę,  ile  robotów  wyeliminował  i  ile  ładunków  gazu  do  blastera  zużył.

Dwóch członków jego zespołu postrzeliły roboty, ale ani on, ani reszta nie mogli wiele zrobić, żeby pomóc rannym.
Jeśli dopisze szczęście, uda im się dotrzeć do punktu zbornego, nawet jeśli będą musieli się tam doczołgać.

Ścigana  przez  trzy  binarne  podnośniki  drużyna  przebiegła  przez  ostatnią  gródź  i  zaczęła  się  przebijać  do

najbliższego rzędu turbowind.

Klapa włazu prowadzącego do tuneli transferowych była zamknięta.
- Boiny! – krzyknął Cohl.
Rodianin schował blaster do kabury i ruszył do przodu. Obejrzał sobie klapę od góry do dołu, po czym podszedł

do  panelu  sterującego  wbudowanego  w  ścianę  obok.  Przygotowując  się  do  złamania  kodu,  potarł  dłonie  i  strzelił
długimi placami zakończonymi przyssawkami. Zanim zdążył dotknąć klawiszy na panelu, Cohl walnął go pięścią w
tył głowy.

- Co to za popisy? - zapytał groźnie. - Po prostu rozwal panel!
Dofine  spacerował  nerwowo  po  rampie,  gdy  nagle  klapa  włazu  na  mostek  eksplodowała  i  wpadła  do  środka,

wyzwalając falę paraliżującego gorąca, która przewróciła go na pokład.

Szóstka członków drużyny Cohla wpadła do środka w kłębach dymu; mimetyczne kombinezony pozwalały im

zlać  się  praktycznie  nawet  z  wypolerowanymi  ścianami  mostka.  Szybko  i  sprawnie  rozbroili  Granina  i  wstrzelili
ograniczniki w piersi robotów. Cohl przywołał gestem jednego ze swoich ludzi do stanowiska łączności.

-  Połącz  się  z  „Jastrzębionietoperzem".  Powiedz  im,  że  opanowaliśmy  mostek.  Niech  myśliwce  ustawią  się  w

szyku obronnym i przygotują do osłaniania naszego odwrotu.

Innego ze swoich żołnierzy skierował do stanowiska Granina.
- Rozkaż centralnemu komputerowi, żeby się uspokoił. Niech otworzy wszystkie grodzie w hangarach.
Mężczyzna kiwnął głową i zeskoczył z rampy.
Wstukał kod do komunikatora na nadgarstku i uniósł go do ust.
-  Zespół  bazowy,  mamy  mostek.  Przenieście  kapsułę  do  strefy  trzeciej  i  posadźcie  jak  najbliżej  portalu  w

wewnętrznej ścianie hangaru.

Cohl wyłączył komunikator. Omiótł wzrokiem zakładników, zatrzymał wzrok na Dofine'ie i wyjął blaster.
Dofine, z rękami uniesionymi w geście poddania, cofnął się o dwa kroki, widząc, że Cohl podchodzi do niego.
- Zastrzeliłby pan nieuzbrojoną istotę, kapitanie Cohl?
Cohl przycisnął lufę blastera do klatki piersiowej komandora.
- Zastrzeliłbym nieuzbrojonego Neimoidianina i nadal mógłbym spać spokojnie.
Przyglądał  się  Dofine'owi  przez  dłuższą  chwilę,  po  czym  schował  broń  do  kabury  i  zwrócił  się  w  stronę

Rodianina.

- Boiny, bierz się do roboty. Tylko szybko.
Odwrócił się z powrotem.
- Gdzie jest reszta pańskiej załogi, komandorze?
Donnę musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie wydać z siebie głos.
- Wracają promem z Dorvalli. Cohl kiwnął głową.
- Świetnie, to uprości sprawę.
Dźgając Dofine'a palcem wskazującym w klatkę piersiową, szedł za nim wzdłuż rampy spacerowej, aż doszli do

fotela nawigatora. Tam dźgnął go po raz ostatni, strącając z kładki prosto w fotel, a sam zeskoczył zanim.

- Musimy porozmawiać o pańskim ładunku, komandorze.
- O ładunku? - zająknął się Dofine. - Lommit, dostawa na Sluis Van.
- Do diabla z rudą- warknął Cohl. - Miałem na myśli aurodium. Dofine starał się nie wybałuszać zanadto swoich

czerwonych  oczu,  ale  kiepsko  mu  to  wychodziło.  Jego  membrany  powiekowe  zadrżały,  a  potem  podniosły  się  i
opadły kilkakrotnie.

- Aurodium?
Cohl nachylił się w jego stronę.
- Masz na pokładzie dwa miliardy w sztabach aurodium.
Komandor zesztywniał pod wpływem wzroku Cohla.

background image

- Pan... pan się myli, kapitanie. „Strumień Przychodów" przewozi rudę.
Cohl wyprostował się na całą imponującą wysokość.
-  Powtórzę  to  tylko  raz:  przewozisz  sztaby  aurodium...  łapówki  zebrane  od  światów  Odległych  Rubieży,  żeby

zagwarantować im błogosławieństwo Federacji Handlowej.

Choć przerażony, Dofine nie mógł się powstrzymać od sarkazmu:
- A więc chodzi wam tylko o pieniądze. A ja słyszałem, że osławiony kapitan Cohl to idealista. Teraz widzę, że

to zwykły złodziej.

Cohl niemal się uśmiechnął.
- Nie każdy może być złodziejem licencjonowanym, jak ty i twoja banda.
- Federacja Handlowa nie posługuje się przemocą i mordem, kapitanie.
Cohl złapał Dofine'a za ozdobną szatę i uniósł nad fotel.
- Akurat! - pchnął Dofine'a z powrotem. - Ale tym zajmiemy się kiedy indziej. Teraz liczy się tylko aurodium.
- A gdybym odmówił wydania sztab?
Nie spuszczając wzroku z Dofine'a, Cohl wskazał ruchem głowy na swojego rodiańskiego towarzysza.
-  Ten  tam,  Boiny,  montuje  właśnie  detonator  termiczny  w  systemie  kontroli  przepływu  paliwa  „Strumienia

Przychodów'.'.  Jak  rozumiem,  urządzenie  zainicjuje  eksplozję  dostatecznie  silną,  by  zdmuchnąć  twój  statek  za...
Boiny?

-  Za  sześćdziesiąt  minut,  kapitanie!  -  odkrzyknął  Boiny,  unosząc  do  góry  metalową  kulę  wielkości

śmierdzimelona.

Cohl wyciągnął z kieszeni na nogawce kamuflującego kombinezonu przedmiot, który przylepił do wnętrza lewej

dłoni Dofine'a. Ten spojrzał w dół i zobaczył, że to timer, który zaczął już odliczać czas. Uniósł wzrok, napotykając
twarde spojrzenie Cohla.

- To co z tymi sztabami? – spytał Cohl. Dofine skinął głową.
- Dobrze, w porządku... jeśli obiecasz, że oszczędzisz statek. Cohl roześmiał się.
- „Strumień Przychodów" to już przeszłość. Ale masz moje słowo, że oszczędzę twoje życie, jeśli będziesz robił,

co ci każę.

Dofine spojrzał zezem.
- W takim razie dożyję twojej egzekucji.
Cohl wzruszył ramionami.
- Nigdy nic nie wiadomo, komandorze. - Wyprostował się i uśmiechnął do Relli.
- A nie mówiłem? Poszło jak z pła...
-  Kapitanie!  -  przerwał  człowiek  Cohla  ze  stanowiska  łączności.  -  Z  nadprzestrzeni  wyskoczył  właśnie  statek.

Skanery tożsamości pokazują, że to „Akwizytor", frachtowiec Federacji.

Rella cmoknęła.
- Co pan mówił, kapitanie?
Spojrzenie, jakim Cohl obrzucił Dofine'a, wyrażało autentyczne zaskoczenie.
-  Może  nie  jesteś  tak  tępomózgi,  na  jakiego  wyglądasz.  -  Wskoczył  na  rampę  spacerową,  by  wyjrzeć  przez

iluminatory.  Dołączyła  do  niego  Rella.  -  Zmiana  planów  -  oznajmił.  -  „Akwizytor"  wypuści  na  nas  gwiezdne
myśliwce, gdy tylko znajdziemy się w ich zasięgu. Przekaż rozkaz na „Jastrzębionietoperza", żeby wciągnęli je w
obręb ramion frachtowca.

Dofine pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia.
- Być może będzie pan musiał się obyć bez swego skarbu, kapitanie.
Cohl spojrzał na niego spode łba.
- Nie ruszę się stąd bez niego, komandorze. Pan też nie. - Złapał Dofine'a za nadgarstek, żeby spojrzeć na timer.

- Pięćdziesiąt pięć minut.

- Cohl!- powiedziała Rella znacząco. Popatrzył na nią z ukosa.
- Nie ma aurodium, nie ma zapłaty, kochanie. Zagryzła idealnie wykrojoną dolną wargę.
- To prawda, ale powinniśmy być żywi, żeby móc ją wydać. Potrząsnął głową.
- Nie mam w kartach śmierci... przynajmniej nie w tym rozdaniu.
W pobliżu mostka myśliwiec Frontu Mgławicy, ścigany promieniami zabójczej energii, rozpadł się w chmurze

szczątków i rozgrzanego do białości gazu.

- „Akwizytor" zaczął ostrzał - zameldował jeden z najemników.
Na twarzy Relli pojawił się niepokój.
Cohl zignorował spojrzenie, które rzuciła w jego stronę. Wyrwał szarpnięciem Dofine'a z fotela, wciągnął go na

rampę i pchnął w kierunku wyważonej klapy włazu na mostek.

- Mamy mało czasu, komandorze. Nasze okno wylotowe właśnie zaczęło się zamykać.

background image

 

background image

R O Z D Z I A Ł 3

 
 

W  chaosie  i  mroku  panującym  w  prawym  ramieniu  hangarów  ostatnia  z  kapsuł  sunących  na  repulsorach  w

stronę doku w strefie trzeciej nie przyciągnęła niczyjej uwagi. Kształtem przypominająca nieco bulwę, była większa
od innych kapsuł w strefie trzeciej, choć nie tak duża jak ta, którą przechwycił Front Mgławicy, i dużo mniejsza od
niektórych  barek  przewożących  rudę.  Co  więcej,  nic  w  jej  wyglądzie  nie  sugerowało,  że  podobnie  jak  statek
terrorystów, ma na pokładzie żywe istoty.

Przypięci  pasami  do  ustawionych  plecami  do  siebie  foteli  siedzieli  dwaj  mężczyźni,  których  ubiór  był

całkowitym przeciwieństwem stroju Daultaya Dofine'a. Ich jasne tuniki i spodnie były luźne i pozbawione ozdób,
długie do kolan buty zrobiono ze skóry nerfa, nie mieli też żadnej biżuterii, tiar ani diademów.

Skromne stroje tylko podkreślały otaczającą ich aurę tajemniczości.
Fałszywa  kapsuła  towarowa  nie  miała  żadnych  iluminatorów,  ale  kamery  ukryte  w  poszyciu  kadłuba

przekazywały do wnętrza obrazy z wnętrza hangaru.

Obserwując bałagan, jaki pozostawiła po sobie drużyna kapitana Cohla, młody człowiek na przednim siedzeniu

zauważył nosowym głosem:

- Kapitan Cohl pozostawił nam łatwy ślad, mistrzu.
- Rzeczywiście, padawanie. Ale ślad, który prowadzi cię do lasu, może nie być tym, po którym chciałbyś ten las

opuścić. Rozciągnij swoje zmysły, Obi-Wanie.

Dosłownie wciśnięty w tylne siedzenie starszy mężczyzna górował nad młodszym również wzrostem. Szeroką

twarz  okalała  gęsta  broda,  a  bujne,  siwiejące  włosy,  zebrane  do  tyłu,  odsłaniały  szlachetne,  łagodnie  zarysowane
brwi. Miał przenikliwe niebieskie oczy i wydatny nos, spłaszczony na końcu, jakby złamał go kiedyś tak pechowo,
że nawet kuracja w płynie bacta nie mogła mu pomóc.

Nazywał się Qui-Gon Jinn.
Jego  towarzysz  siedzący  za  sterami  kapsuły,  Obi-Wan  Kenobi,  miał  młodzieńczą,  gładko  ogoloną  twarz,

rozszczepiony  na  czubku  podbródek  i  wysokie,  proste  czoło.  Ciemne  włosy  nosił  krótko  przycięte,  z  wyjątkiem
pojedynczego, cienkiego warkoczyka, opadającego zza prawego ucha na ramię - symbolu statusu padawana. Słowo
to, używane w zakonie, do którego należeli Qui-Gon i Obi-Wan, oznaczało ucznia lub protegowanego.

Zakon ten znany był pod nazwą rycerzy Jedi.
- Mistrzu, czy widzisz jakiś znak na ich statku? - zapytał przez ramię Obi-Wan.
Qui-Gon odwrócił się, by wskazać otwartą kapsułę na lewym dolnym ekranie umieszczonym ponad głową Obi-

Wana.

-  To  ten.  Planują  widać  wystrzelenie  go  z  portalu  w  wewnętrznej  ścianie  pierścienia  hangaru.  Posadź  naszą

kapsułę w pobliżu, ustawioną włazem w przeciwną stronę. Tylko zrób to ostrożnie, żeby nie zwracać na nas uwagi.
Cohl na pewno wystawi wartę.

- Czy życzysz sobie przejąć stery, mistrzu? - zapytał urażony Obi-Wan.
Qui-Gon uśmiechnął się do siebie.
- Tylko jeśli jesteś zmęczony, padawanie.
Obi-Wan zacisnął usta.
-  Oczywiście,  że  nie  jestem  zmęczony,  mistrzu.  -  Przez  chwilę  patrzył  na  ekran.  -  Chyba  mam  dla  nas

odpowiednie miejsce.

Jakby  kierowana  przez  roboty  nadzorujące  ruch  w  hangarze,  kapsuła  osiadła  na  czterech  okrągłych

wysięgnikach ładowniczych. Obaj Jedi w milczeniu przyglądali się obrazom transmitowanym przez kamery. Minęła
długa  chwila,  zanim  z  kapsuły  Cohla  wyszli  dwaj  mężczyźni  w  maskach  tlenowych  i  z  karabinami  rozpraszaczy
pola w rękach.

- Miałeś rację, mistrzu -powiedział pojednawczo Obi-Wan. - Cohl staje się coraz bardziej przewidywalny.
- Miejmy nadzieję, Obi-Wanie.
Jeden z wartowników okrążył kapsułę i wrócił do włazu, przy którym czekał drugi.
- Teraz mamy szansę - powiedział Qui-Gon. - Wiesz, że...
-  Wiem,  co  mam  robić,  mistrzu.  Nie  rozumiem  tylko,  dlaczego.  Moglibyśmy  wziąć  Cohla  z  zaskoczenia,  tu  i

teraz.

- Dużo ważniejsze jest zlokalizowanie bazy Frontu Mgławicy, padawanie. Wtedy przyjdzie czas na rozprawienie

się z Cohlem.

Qui-Gon włożył do ust niewielki aparat oddechowy i dotknął przełącznika, który otwierał okrągłą klapę włazu.

Obaj Jedi wyszli do hangaru, skąpanego w czerwonym świetle lamp alarmowych.

background image

Żaden  przedmiot  nie  ucieleśniał  wyobrażenia  o  rycerzach  Jedi  bardziej  niż  wypolerowane  metalowe  cylindry,

które  Qui-Gon  i  Obi-Wan  nosili  przypięte  u  pasa  pod  płaszczami.  Pas  zawierał  przegródki  mieszczące  mnóstwo
przydatnego  ekwipunku,  więc  można  by  łatwo  uznać  te  trzydziestocentymetrowej  długości  cylindry  za  swego
rodzaju narzędzia- i rzeczywiście za takie uważali je Jedi. W rzeczywistości była to jednak broń światła, zarówno w
sensie  faktycznym,  jak  i  przenośnym,  używana  przez  Jedi  od  tysięcy  pokoleń  w  podjętej  przez  nich  dobrowolnie
służbie na rzecz Republiki w roli strażników pokoju i sprawiedliwości.

Skupiający  światło  kryształ  stanowiący  serce  miecza  świetlnego  nie  był  jednak  prawdziwym  źródłem  potęgi

Jedi;  tę  czerpali  z  wszechobecnego  pola  energetycznego,  generowanego  przez  wszelkie  formy  życia  i  spajającego
galaktykę, które nazywali Mocą.

Zakon  poświęcił  dziesiątki  tysięcy  lat  na  studiowanie  i  kontemplację  Mocy,  a  produktami  ubocznymi  tych

studiów  stały  się  umiejętności  wykraczające  poza  wszystko,  do  czego  zdolne  były  zwykłe  istoty:  zdolność
poruszania obiektów na odległość siłą woli, wpływania na myśli słabszych umysłowo jednostek, wgląd w przyszłe
wydarzenia. Przede wszystkim jednak posiedli umiejętność zespolenia swojego umysłu z wszelkimi formami życia,
a przez to zjednoczenia się z samą Mocą.

Poruszając się nadnaturalnie cicho i szybko, Qui-Gon zbliżył się do kapsuły Cohla. Rękojeść miecza świetlnego

ściskał  w  prawej  dłoni  i  przy  każdej  nadarzającej  się  okazji  krył  się  za  innymi  kapsułami.  Przy  panującym  w
hangarze  hałasie  wiedział,  że  nie  będzie  łatwo  odwrócić  uwagę  wartowników.  Musiał  jednak  zyskać  choć  kilka
chwil dla Obi-Wana.

Na wypukłym nosie jednej z kapsuł leżały szczątki górnej części korpusu i wydłużonej głowy robota bojowego.

Zerkając  w  stronę  wartowników  Cohla,  Qui-Gon  włączył  przycisk  aktywatora  świetlnego  miecza,  umieszczony
ponad jego żłobkowaną rękojeścią.

Z rękojeści wystrzelił z sykiem promień zielonej energii, który w zetknięciu z powietrzem zaczął cicho buczeć.

Jednym zręcznym gestem Qui-Gon odciął głowę robota od cienkiej szyi. Jednocześnie wyciągnął lewą rękę dłonią
na  zewnątrz  i  pchnięciem  Mocy  posłał  uszkodzoną  głowę  w  powietrze  na  drugi  koniec  hangaru,  gdzie  z  głośnym
brzękiem upadła na pokład, nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie stali terroryści.

Obaj wartownicy odwrócili się w stronę, z której dobiegł dźwięk, z bronią gotową do strzału.
W tej samej chwili Obi-Wan ruszył w stronę kapsuły Cohla tak szybko, że zarys jego sylwetki zamazał się jak

we mgle.

Na  środkowym  poziomie  centrosfery  frachtowca  Cohl,  Rella,  Boiny  i  pozostali  członkowie  drużyny  Cohla

patrzyli z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami na kasetkę ze sztabkami aurodium, wyciągniętą ze skarbca
„Strumienia  Przychodów"  i  złożoną  troskliwie  na  repulsorowym  wózku.  Hipnotyzując  swoim  pięknem,  sztabki
pulsowały zmieniającym się bezustannie wewnętrznym światłem, rozszczepianym na wszystkie kolory tęczy.

Nawet Dofine i jego czterej oficerowie z trudem mogli oderwać oczy od klejnotów.
- A niech mnie kule biją! - powiedział Boiny. - Teraz mogę powiedzieć, że widziałem już wszystko.
Jego słowa wyrwały Cohla z zamyślenia; obrócił się w stronę Dofine'a, skutego kajdankami ogłuszającymi.
- Zasłużył pan na moją wdzięczność, komandorze. Większość Neimoidian nie byłaby tak uczynna.
- Posuwa się pan za daleko, kapitanie - naburmuszył się Dofine. Cohl wzruszył lekceważąco ramionami.
-  Powiedz  to  pan  członkom  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej.  Ruchem  głowy  polecił  Relli,  by  wyprowadziła

wózek, po czym ujął Boiny'ego za ramiona i skierował go w stronę panelu sterującego.

-  Połącz  się  z  centralnym  komputerem  i  poleć  mu  skontrolowanie  systemu  doprowadzania  paliwa.  Kiedy

komputer odkryje detonator termiczny, wyda polecenie opuszczenia statku.

Boiny pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Upewnij się, że wystrzeli za burtę wszystkie kapsuły i barki towarowe - dodał Cohl.
Dofine spojrzał na niego oczami rozszerzonymi nagłym zrozumieniem.
- A więc lommit też się liczy.
Cohl odwrócił się w jego stronę.
- Bierzesz mnie za kogoś, kogo obchodzi stan stosunków między Federacją Handlową a Frontem Mgławicy.
Dofine wyglądał na zmieszanego.
- Dlaczego więc ratujesz ładunek?
-  Ratuję?  -  Cohl  zakrył  usta  dłonią  i  roześmiał  się,  wyraźnie  rozbawiony.  -  Ja  po  prostu  dbam  o  to,  żeby

„Akwizytor" miał do czego strzelać.

Z tą samą niezwykłą zwinnością, z którą dotarł do kapsuły terrorystów, Obi-Wan powrócił do statku Jedi.
-  Wszystko  na  miejscu,  mistrzu  -  powiedział  na  tyle  głośno,  by  jego  głos  przebił  się  przez  wyjące  syreny

alarmowe.

Qui-Gon polecił mu gestem, by wszedł do kapsuły. Ale zanim Obi-Wan zrobił pierwszy krok, wszystkie kapsuły

w hangarze zaczęły unosić się i lewitować w kierunku osadzonych w ścianach hangaru portali.

background image

- Co się dzieje?
Qui-Gon rozejrzał się dookoła, lekko zdziwiony.
- Wyrzucają ładunek za burtę.
- To dość dziwne postępowanie jak na terrorystów, mistrzu.
Qui-Gon zmarszczył brwi w zamyśleniu.
-  Centralny  komputer  pokładowy  nie  pozwoliłby  na  to,  o  ile  statek  nie  znalazłby  się  w  poważnym

niebezpieczeństwie.

- Może tak właśnie jest, mistrzu.
Qui-Gon przyznał mu rację.
- Tak czy owak, padawanie, lepiej też się stąd wynośmy. Jeśli Cohl zrealizował swoją misję, zaraz tu będzie.
Ledwie dotrzymując kroku wózkowi repulsorowemu, na którym leżały sztabki, drużyna Cohla biegła szerokim

korytarzem  prawego  ramienia  hangaru  w  stronę  punktu  zbornego.  Załoga  mostka  „Strumienia  Przychodów"  z
trudem  za  nimi  nadążała,  mimo  masek  do  recyrkulacji  powietrza  i  sporadycznych  kuksańców  pod  żebro  lufami
Masterów. Wszędzie wokół nich kapsuły i barki transportowe płynęły w stronę portali w wewnętrznej i zewnętrznej
ścianie hangaru.

Nawet  Cohl  ciężko  sapał,  gdy  w  końcu  dotarli  do  strefy  trzeciej  i  do  oczekującej  na  nich  kapsuły.  Tylko

jednemu z członków drugiej drużyny -jasnowłosemu Bothaninowi - udało się przeżyć i dołączyć do nich, ale Cohl
postanowił nie przejmować się w tej chwili losem pozostałych. Każdy członek załogi wybrany do tej operacji został
dokładnie poinformowany, na jakie niebezpieczeństwa się naraża.

-  Załaduj  aurodium!  -  krzyknął  do  Boiny'ego  przez  komunikator  maski  aparatu  do  recyrkulacji  powietrza.  -

Rella, przelicz wszystkich i zagoń na pokład.

Daultay Dofine spojrzał zaniepokojony na timer odliczający czas, nadal przylepiony do wierzchu jego dłoni.
- A co będzie z nami? - zawołał.
Jeden  z  członków  bandy  Cohla  wskazał  zamaszystym  gestem  dużą  kapsułę  w  pobliżu,  która  jeszcze  nie

odpłynęła wraz z innymi.

- Wyładujcie towar i upchnijcie się w środku. Dofine zamrugał w przypływie paniki.
- Umrzemy tam!
Mężczyzna roześmiał się szyderczo.
- No właśnie.
Dofine spojrzał na Cohla.
- Dałeś mi słowo...
Cohl przekrzywił głowę, by spojrzeć na wyświetlacz timera, a potem wbił wzrok w komandora.
- Jeśli się pospieszycie, zdążycie jeszcze do kapsuł ratunkowych.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 4

 
 

Obi-Wan  zaczekał,  aż  kapsuła  terrorystów  uniesie  się  do  góry,  zanim  włączył  napęd  repulsorowy.  Oprócz

ogromnych portali na końcach ramion hangaru, w każdej strefie otwarły się chronione polem magnetycznym portale
w  wewnętrznych  ścianach.  Sznury  kapsuł  i  barek  towarowych  podpływały  do  otworów,  ale  szybko  zaczęły  się
tworzyć zatory, mimo wysiłków sterującego ruchem centralnego komputera.

Obi-Wan zdawał sobie sprawę, że jeśli zbyt późno dotrą do portali, będą musieli razem z Qui-Gonem wymyślić

inny  sposób  wydostania  się  z  frachtowca.  Młody  Jedi  był  jednak  wyjątkowo  metodyczny.  Przez  dłuższą  chwilę
studiował ruch kapsuł, przewidując, gdzie mogą utworzyć się korki, zanim zdecydował się na określony kurs.

Skierowali się ku górze, pod samo sklepienie hangaru, pełne dźwigów i podnośników, by potem popłynąć w dół

pod ostrym kątem ku portalowi strefy trzeciej. Otarłszy się lekko o trzy kapsuły, Obi-Wan zręcznie uniknął kolizji z
dużą barką która szybko sunęła w stronę wylotu portalu.

Cohl  opuścił  ramię  hangaru  dosłownie  kilka  minut  wcześniej,  ale  sygnalizator,  który  umieścił  na  jego  kapsule

Obi-Wan, gwarantował, że Jedi będą w stanie rozpoznać jego kapsułę wśród licznej grupy innych statków.

-  Mamy  ich,  mistrzu  -  powiedział  do  Qui-Gona,  który  obserwował  tylne  ekrany.  -  Lecą  prosto  ku  centralnej

kopule. Nie jestem pewien, czy chcą się przemknąć nad nią czy pod nią, ale zdecydowanie nabierają prędkości.

- Leć za nimi, Obi-Wanie. Ale utrzymuj stałą odległość. Za wcześnie jeszcze, by się ujawniać.
Z  widoczną  w  oddali  białą  centrosferą,  otoczoną  szerokim  łukiem  ramion  hangaru,  wewnętrzna  przestrzeń

frachtowca przedstawiała sobą niezwykły widok, zwłaszcza teraz, gdy z portali hangarów wylewały się strumienie
statków wszelkich rozmiarów i kształtów. Niestety, chaotyczne ruchy kapsuł i barek towarowych nie pozostawiały
Obi-Wanowi  wiele  czasu  na  podziwianie  widoków.  Dzielił  uwagę  pomiędzy  jasną  plamę  kapsuły  Cohla  na
wyświetlaczu ponad głową a ekrany kamer przekazujących do wnętrza obraz otoczenia kapsuły.

Większość  kapsuł  leciała  w  stronę  dolnej  części  centrosfery,  więc  nawet  niewielkie  kolizje  powodowały  efekt

domina.  Wiele  kapsuł  wirowało  bezładnie,  inne,  odbiwszy  się  od  nich,  leciały  kursem  kolizyjnym  na  ramiona
hangarów.

Wszystko  to  zaczęło  przypominać  Obi-Wanowi  jedno  z  ćwiczeń,  jakie  wykonywał  w  dzieciństwie  w  ramach

nauki  w  Świątyni  Jedi  na  Coruscant,  gdzie  zadaniem  ucznia  było  niewzruszenie  skoncentrować  się  na  jednej
czynności, podczas gdy aż pięciu nauczycieli usiłowało odwrócić jego uwagę.

- Uważaj na naszą rufę, padawanie - ostrzegł go Qui-Gon.
Od dołu leciała ku nim kapsuła, celując prosto w rufę. W obawie, że zostaną wywróceni do góry nogami, Obi-

Wan  zwiększył  moc  doprowadzaną  do  przednich  silników  manewrowych  w  samą  porę,  by  ustabilizować  ich  lot.
Fala uderzeniowa zdmuchnęła ich jednak z poprzedniego kursu i nagle zorientowali się, że pędzą w stronę grubego
dźwigara, łączącego gigantyczną centrosferę z ramionami hangarów.

Obi-Wan spojrzał na górny ekran, nie zobaczył na nim jednak pulsującej białej plamy.
- Mistrzu, zgubiłem ich.
- Skoncentruj się na tym, dokąd chcesz lecieć, Obi-Wanie - powiedział spokojnym głosem Qui-Gon. - Zapomnij

o ekranie i pozwól, by poprowadziła cię Moc.

Obi-Wan na chwilę zamknął oczy i zdając się na instynkt, skorygował kurs. Zerknął na ekran i zobaczył kapsułę

Cohla daleko przed nimi na sterburcie.

- Widzę ich, mistrzu. Kierują się ku górnej części centrosfery.
- Kapitan Cohl to indywidualista. Zawsze trzyma się z boku. Obi-Wan odpalił silniczki manewrowe, korygując

kurs, i wkrótce zobaczył na ekranie mrugającą uspokajająco plamkę.

Centrosferą  wypełniała  coraz  większą  część  ekranu  przekazującego  obraz  z  kamery  umieszczonej  na  dziobie

kapsuły, pokazując piętro za piętrem kwater, mieszczących niegdyś sale konferencyjne i lokale mieszkalne, zanim
Federacja  Handlowa  zdecydowała  się  korzystać  z  automatów  jako  siły  roboczej.  Dotarli  już  niemal  do  ostatniego
poziomu  centrosfery,  gdy  pojedynczy  myśliwiec  gwiezdny  przeciął  jeden  z  ekranów,  strzelając  z  podwójnego
działka laserowego do niewidocznego dla nich celu.

- To myśliwiec typu CloakShape, należący do Frontu Mgławicy - powiedział Qui-Gon. W jego głosie słychać

było lekkie zaskoczenie.

Krępy,  niezbyt  efektowny  myśliwiec  z  wygiętymi  w  dół  skrzydłami  -  CloakShape  -  został  zaprojektowany  do

walk  w  atmosferze.  Terroryści  jednak  zmodyfikowali  jego  wyposażenie,  montując  z  tyłu  śmigła  i  napęd
hiperprzestrzenny.

-  Ale  do  czego  strzelają?  -  zapytał  Obi-Wan.  -  Piloci  Cohla  musieli  już  zlikwidować  wszystkie  myśliwce

„Strumienia Przychodów".

background image

- Podejrzewam, że wkrótce się tego dowiemy, padawanie. Na razie skup się na naszym bezpośrednim otoczeniu.
Obi-Wan  nastroszył  się  lekko,  słysząc  tę  łagodną  reprymendę,  szybko  jednak  przekonał  się,  że  jest  zasłużona.

Miał  zwyczaj  wybiegania  myślą  w  przód,  zamiast  koncentrować  się  na  bieżącej  chwili,  co  preferował  Qui-Gon;
rycerze  Jedi  nazywali  to  kontaktem  z  żywą  Mocą.  Sporo  powyżej  łysej  korony  centrosfery  i  pudełkowatych
skanerów  wieńczących  wieże  dowodzenia  frachtowca  kapsuła  Cohla  nabierała  prędkości.  W  serii  śmiałych
manewrów  wyłaniała  się  właśnie  z  chmury  innych  jednostek,  wśród  których  kryła  się  do  tej  pory.  Groziło  im,  że
pozostaną zbytnio w tyle, więc Obi-Wan zwiększył moc silników.

W chwili, gdy przelatywali nad zakrzywioną górną powierzchnią centrosfery, Obi-Wan zdołał nadrobić dystans

pomiędzy kapsułami. Przygotowywał się właśnie, by podążyć za Cohlem w otwartą przestrzeń, gdy inny myśliwiec
- tym razem zmodyfikowany Łowca Głów Z-95 -przeciął ich ekrany i eksplodował.

- Bitwa nadal trwa-stwierdził Qui-Gon.
Wyleciawszy ponad ramiona hangarów, dwaj Jedi dostrzegli źródło ognia. Nad nocną stroną Dorvalli unosił się

jak pierścień drugi frachtowiec, ostrzeliwany przez statki Frontu Mgławicy.

- Posiłki Federacji Handlowej - doszedł do wniosku Obi-Wan.
- Ten frachtowiec może utrudnić sprawę - stwierdził Qui-Gon.
- Ale uda nam się dopaść Cohla tym razem.
- Cohl jest bardzo przebiegły, Obi-Wanie. Na pewno to przewidział. Nie zrobi nic, jeśli nie ma w zanadrzu planu

awaryjnego.

- Ależ mistrzu, bez wsparcia swoich statków...
- Nie nastawiaj się na nic konkretnego - przerwał mu Qui-Gon. -Po prostu utrzymuj nas na kursie.
Wewnątrz  równie  ciasnego  pomieszczenia  w  kapsule  terrorystów  ośmioosobowa  załoga  Cohla  sprawnie

wykonywała przydzielone wcześniej zadania.

- Wewnętrzna i zewnętrzna klapa włazu zahermetyzowana, kapitanie - zameldował Boiny, siedzący w ciasnym

kącie przed wygiętą konsolą instrumentów pokładowych. - Wszystkie systemy w gotowości.

- Przygotuj się na przełączenie napędu z repulsorów na silniki fuzyjne - polecił Cohl, zapinając pasy.
- Napęd gotowy do przełączenia - zameldowała Rella.
- Mamy łączność - odezwał się inny z członków załogi. - Przełączam się na częstotliwość priorytetową.
- Przestrzeń czystą kapitanie. Minęliśmy granicę tysiąca metrów od centrosfery.
-  Łatwo  poszło  -  powiedział  Cohl,  wyczuwając  pewne  napięcie  w  powietrzu.  -  Przyczaimy  się  do  dziesięciu

tysięcy, a potem spadamy.

Rella spojrzała na niego z aprobatą.
- Po pierwsze: precyzyjne planowanie. Po drugie: bezbłędne wykonanie...
- I po trzecie: unikaj wykrycia przed, w trakcie i po - zakończył Boiny.
- Kurs jeden-jeden-siedem - powiedział Cohl. - Przyspieszyć do zero pół. Przygotować napęd fuzyjny.
Odchylił się w fotelu i włączył ekran na sterburcie. „Jastrzębio-nietoperz" i pozostałe jednostki wsparcia nadal

trzymały  „Akwizytora"  na  dystans.  Pomiędzy  nimi  jednak  dwoiły  się  i  troiły  myśliwce  Federacji,  nękane  przez
pilotów  Frontu  Mgławicy  i  zmuszone  lawirować  pomiędzy  statkami  towarowymi  wypluwanymi  z  hangarów
„Strumienia  Przychodów".  Musieli  po  prostu  dotrzeć  do  „Jastrzębionietoperza"  i  pokonać  parę  parseków,  które
dzieliły kanonierkę od „Akwizytora".

Rella pochyliła się w jego kierunku i szepnęła:
- Cohl, jeśli to przeżyjemy, wybaczę ci, że w ogóle zgodziłeś się na tę operację.
Cohl już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, gdy Boiny wszedł mu w słowo.
- Kapitanie, mam tu coś dziwnego. Może to przypadek, ale jedna z kapsuł towarowych leci równo za nami na

szóstej.

- Pokaż - powiedział Cohl, zwracając fiołkowe oczy w stronę ekranu.
- To ta plamka w środku. Ta z wydłużonym nosem. Cohl przez chwilę milczał, po czym powiedział:
- Zmień kurs na jeden-jeden-dziewięć. Rella wykonała polecenie.
Boiny zaśmiał się nerwowo.
- Kapsuła zmienia kurs na jeden-jeden-dziewięć.
- Jakiś zryw grawitacyjny? - zapytał inny z członków załogi, mężczyzna o imieniu Jalan.
- Zryw grawitacyjny ? - powtórzyła Rella z wyraźną kpiną w głosie. - A co to takiego, na księżyce Bodgen, ten

zryw grawitacyjny?

- To, co sprowadza myśli Jalana z prostego kursu - mruknął Boiny.
-  Zamknijcie  się  wszyscy  -  powiedział  Cohl,  drapiąc  w  zamyśleniu  zarośnięty  podbródek.  -  Czy  da  się

przeskanować tę kapsułę?

- Możemy spróbować.

background image

Cohl wziął głęboki oddech i skrzyżował ramiona na piersi.
- Rozegrajmy to bezpiecznie. Zawracajcie w sam kocioł.
- Mistrzu, skanują nas - zameldował Obi-Wan. - I zmieniają kurs.
-  Chcą  się  ukryć  w  tej  chmarze  kapsuł  towarowych  -  powiedział  Qui-Gon  bardziej  do  siebie  niż  do  swego

ucznia. - Czas, żeby zaczęli się martwić czym innym, Obi-Wanie. Uruchom detonator termiczny, gdy tylko oddalą
się trochę od frachtowca.

Cohl  chwycił  się  podłokietników  ciasnego  fotela,  gdy  statek  zawrócił  ciasną  pętlą  omijając  swych  sąsiadów,  i

skierował się w rój kapsuł zapełniających przestrzeń pomiędzy dwoma frachtowcami Federacji Handlowej.

-  Nie  możemy  tak  lecieć  za  daleko  -  ostrzegł  Boiny,  zaciskając  przyssawki  na  końcach  palców  wokół

instrumentów pokładowych.

- Cohl - odezwała się ostro Rella. - Jeśli się stąd zaraz nie wyniesiemy, skończymy w samym środku walczących

myśliwców.

Cohl nie odrywał wzroku od ekranów nad głową.
- Co robi kapsuła?
- Powtarza dokładnie każdy nasz manewr. Jeden z mężczyzn zaklął pod nosem.
- Co tam siedzi w środku?
- Albo kto? - dorzucił drugi.
- Coś jest nie tak - powiedział Cohl, kręcąc głową. - Coś tu śmierdzi jak szczur.
Boiny spojrzał w jego stronę.
- Nie spotkałem nigdy szczura, który potrafiłby pilotować kapsułę, i to w taki sposób.
Cohl kłapnął dłonią w podłokietniki na znak, że podjął ostateczną decyzję.
- Nie ma co tracić więcej czasu. Włącz napęd fuzyjny.
- Takim cię lubię - powiedziała Rella, wykonując polecenie.
Nagle,  bez  żadnego  ostrzeżenia,  Boiny  zerwał  się  z  fotela,  machając  gwałtownie  rękami  w  stronę  jednego  z

czujników na konsoli, niezdolny wykrztusić słowa.

- Boiny! - krzyknął Cohl, jakby chciał złamać czar, pod którego wpływem znajdował się Rodianin. - Skończ z

tym!

Boiny odwrócił się w jego stronę; oczy miał okrągłe z niedowierzania.
- Kapitanie! Mamy detonator termiczny przylepiony do rdzenia reaktora!
Cohl spojrzał na niego z identycznym niedowierzaniem.
- Ile mamy czasu do wybuchu?
- Pięć minut! Odliczanie już się zaczęło!

 

background image

R O Z D Z I A Ł 5

 
 

Sterylne  powierzchnie,  zagłębione  stanowiska  kontroli  i  wypukłe  ekrany  plazmowe,  lśniące  jak  akwaria,  na

mostku „Akwizytora" były identyczne jak na siostrzanym statku, z jednym wyjątkiem: stanowiska obsadzone były
w komplecie ośmioma oficerami pokładowymi, z których wszyscy byli Neimoidianami.

Komandor  Nap  Lagard  spojrzał  na  przednie  iluminatory,  ukazujące  w  oddali  „Strumień  Przychodów".  Z  tej

odległości  tęponose  kapsuły  i  barki  wypływające  z  hangarów  wyglądały  jak  plamki  lśniące  w  promieniach  słońca
systemu,  ale  zbliżenia  ukazywały  setki  wybuchających  -na  skutek  zderzenia  lub  trafienia  laserowym  ogniem  -
kapsuł, których zawartość, cenna ruda lommitu, zaśmiecała przestrzeń. Przykry widok, choć Lagard już wcześniej
postanowił, że odzyskają tyle ładunku, ile tylko się da - pod warunkiem, że uda się im przegonić terrorystów.

Ślady  działalności  Frontu  Mgławicy  widniały  jak  pieczęć  na  całej  powierzchni  „Strumienia  Przychodów":

pęcherze  na  durastali,  dziury  w  poszyciu,  kawałki  poskręcanych  dźwigarów.  Niedawno  wzmocniona,  podwójna
tarcza  ochronna  uniemożliwiła  terrorystom  zadanie  podobnych  ran  „Akwizytorowi".  Ponadto  na  pokładzie
„Akwizytora" stacjonowało dwa razy więcej pilotowanych przez roboty myśliwców.

Gdy  tylko  frachtowiec  wyłonił  się  z  nadprzestrzeni,  pomknęły  ku  niemu  statki  Frontu  Mgławicy.  Z  pomocą

poczwórnego  działa  laserowego  myśliwcom  udało  się  odeprzeć  atak  i  zmusić  terrorystów  do  powrotu  w  stronę
„Strumienia Przychodów", gdzie nadal wrzał konflikt. Całe mnóstwo pilotowanych przez roboty myśliwców znikło
w ogniu eksplozji, ale straty nie ominęły i terrorystów, którzy stracili dwa statki typu CloakShape i jednego Łowcę
Głów Z-95.

Tylko  „Jastrzębionietoperz"  -  lekka  kanonierka  wielkości  frachtowca,  należąca  do  najemnika,  znanego  jako

kapitan  Cohl  -  nadal  stanowiła  zagrożenie  dla  „Akwizytora",  wystawiając  na  próbę  wytrzymałość  nowych  tarcz
frachtowca pod naporem kolejnych ataków.

Teraz  jednak  nawet  „Jastrzębionietoperz"  musiał  się  wycofać,  mknąc  w  kierunku  pokrytego  czapą  lodową

bieguna Dorvalli; z mostka „Akwizytora" nadal widać było błękitny kilwater ogni z dysz wylotowych kanonierki.

- Wygląda na to, że ich przegoniliśmy - zauważył jeden z podwładnych Lagarda po neimoidiańsku.
Lagard potwierdził niezobowiązującym chrząknięciem.
- Kapitan Cohl musiał nakazać opuszczenie statku - ciągnął zastępca. - Front Mgławicy wolał widać wyrzucić

nasz lommit za burtę, niż dopuścić, by trafił do odbiorców na Sluis Van.

Lagard znowu chrząknął.
- Myślą pewnie, że to prawdziwy cios dla Federacji Handlowej. Ale zastanowią się jeszcze raz, kiedy Dorvalla

będzie musiała zapłacić nam odszkodowanie.

Zastępca przytaknął.
- Sądy staną po naszej stronie.
Lagard odwrócił się na chwilę od ekranów.
- Tak. Ale nie możemy pozwolić, by podobne akty terroryzmu znowu się powtórzyły.
- Komandorze - wtrącił oficer łącznościowy - otrzymaliśmy zakodowaną transmisję od komandora Dofine'a.
- Ze „Strumienia Przychodów"?
- Z kapsuły ratunkowej, komandorze.
- Puść wiadomość przez megafony i przygotuj promień ściągający do przechwycenia kapsuły.
Głośniki na mostku ożyły z trzaskiem.
- Wzywam „Akwizytora". Tu komandor Dofine.
Lagard pospieszył na środek rampy.
- Dofine, tu komandor Lagard. Ściągniemy was bezpiecznie na pokład, najszybciej jak się da.
- Lagard, słuchaj uważnie - odezwał się Dofine. - Skontaktuj się pilnie z wicekrólem Gunrayem. Muszę z nim

natychmiast porozmawiać.

- Z wicekrólem? Co jest aż tak pilne?
- Ta wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla uszu wicekróla - syknął Dofine.
Świadom, że stracił twarz, Lagard przystąpił do kontrataku.
- A co z kapitanem Cohlem, komandorze Dofine? Czy przejął twój statek?
Krótkie milczenie Dofine'a upewniło Lagarda, że strzał był celny.
- Kapitan Cohl umknął ze statku na pokładzie fałszywej kapsuły towarowej.
Lagard odwrócił się w stronę iluminatorów.
- Czy możesz ją zidentyfikować?
- Zidentyfikować? - prychnął Dofine. - Kapsuła jak każda inna!

background image

- A „Strumień Przychodów"?
- „Strumień Przychodów" za chwilę eksploduje.
W kapsule terrorystów Boiny patrzył z rozpaczą na konsolę instrumentów pokładowych.
- Trzydzieści sekund do detonacji.
- Cohl! - krzyknęła Rella, gdy kapitan nie zareagował. - Zrób coś!
Cohl spojrzał na nią, zaciskając usta.
- Dobra, odrzucić skorupę.
Terroryści co do jednego odetchnęli z ulgą, podczas gdy Boiny pospiesznie wystukiwał rozkazy na klawiaturze

konsoli.

- Ładunki aktywowane - zameldował Rodianin. - Odrzucenie skorupy za dziesięć sekund.
Cohl prychnął.
- W takich chwilach chciałoby się zobaczyć wyraz twarzy swoich przeciwników.
Qui-Gon i Obi-Wan obserwowali kapsułę Cola na swoich ekranach. Nagle seria niewielkich eksplozji przecięła

wzdłuż równika kadłub garbatej kapsuły, która pękła na dwoje, ukazując pod spodem smukłą sylwetkę wahadłowca.

Wahadłowiec uruchomił silniki fuzyjne i skoczył do przodu, pozostawiając z tyłu skorupy, z których dolna po

chwili eksplodowała.

- To pewnie nasz detonator termiczny - powiedział Qui-Gon. - A co z sygnalizatorem?
-  Przylepiony  do  poszycia  wahadłowca  i  nadal  sprawny,  mistrzu  -zameldował  Obi-Wan,  przyglądając  się

płomieniom eksplodującej skorupy. - Znów udało ci się przewidzieć, co zrobi kapitan Cohl.

- Nie bez twojej pomocy, padawanie. Wiesz, co robić.
Obi-Wan uśmiechnął się, sięgając do instrumentów pokładowych.
- Szkoda, że nie mogę zobaczyć twarzy kapitana Cohla.
Kapitan  Cohl  otworzył  usta  ze  zdziwienia,  gdy  ścigająca  ich  kapsuła  rozpadła  się  wzdłuż  środkowej  linii.

Wewnątrz ukazał się bezskrzydłowy koreliański Lancet, pomalowany jaskrawą czerwienią od czubka wydłużonego
dziobu po smukły ogon.

- To barwy Coruscant! - powiedział zaskoczony Boiny. - Departament Sprawiedliwości!
-  Powtarza  każdy  nasz  manewr  -  zameldowała  Rella,  prowadząc  statek  zygzakami  pomiędzy  chmarą  kapsuł

towarowych i chmur rudy lommitu.

- Dogania nas - uściślił Boiny.
Rella nie mogła się z tym pogodzić.
- Od kiedy to piloci wymiaru sprawiedliwości postępują w ten sposób?
- A kto inny może być za sterami? - zapytał jeden z mężczyzn. -Na pewno nie Neimoidianie.
Cohl wbił wzrok w twarz Relli.
- Jedi? - zapytali jednocześnie.
Cohl zastanowił się, po czym pokręcił głową.
-  Co  mieliby  tu  robić  Jedi?  To  nie  jest  przestrzeń  Republiki.  Zresztą  nikt,  naprawdę  nikt  nie  wiedział  o  tej

operacji.

Boiny i reszta zgodzili się z nim ochoczo.
- Kapitan ma rację. Nikt nie wiedział o operacji.
W głosie Rodianina wyczuwało się jednak wyraźną niepewność i nagle Cohl uświadomił sobie, że wszyscy na

niego patrzą.

- Nikt, Cohl? - powiedziała powoli Rella. Zmarszczył brwi.
- Nikt spoza Frontu Mgławicy.
- Może Moc im podpowiedziała- mruknął Boiny. Rella spojrzała na ekrany.
- Mimo wszystko nadal jeszcze możemy zdążyć na „Jastrzębionietoperza".
Cohl pochylił się ku panoramicznym iluminatorom.
- Gdzie jest kanonierka?
- Wisi w punkcie zbornym nad biegunem Dorvalli - wyjaśniła Rella Kiedy Cohl długo nie odpowiadał, dodała: -

Polatam trochę w kółko, zanim się namyślisz.

Cohl spojrzał na Boiny'ego.
- Omieć skanem zewnętrzne poszycie wahadłowca.
- Zewnętrzne poszycie? - powtórzył Rodianin z powątpiewaniem.
- Rób, co mówię - powiedział sucho Cohl.
Boiny pochylił się nad konsolą, a po chwili wyprostował się w fotelu.
- Przylepili nam sygnalizator! Cohl zmrużył oczy.
- Chcą nas namierzyć.

background image

-  Poprawka,  Cohl  -  powiedziała  Rella.  -  Właśnie  nas  namierzają.  Cohl  zignorował  jej  uwagę  i  zwrócił  się

ponownie do Boiny'ego:

- Ile mamy czasu do eksplozji „Strumienia Przychodów"?
- Siedem minut.
- Możesz obliczyć topologię eksplozji frachtowca? Boiny i Rella wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Do pewnego stopnia- powiedział niepewnie Rodianin.
- Więc zrób to. Potem podaj mi najlepsze przybliżenie promienia eksplozji i zasięg chmury szczątków.
Boiny przełknął ślinę.
- Nawet największe przybliżenie będzie miało dokładność do kilkuset kilometrów, kapitanie.
Cohl zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzał na Rellę.
- Zawracaj statek. Ostro. Spojrzała na niego.
- Jedno jest pewne: zwariowałeś.
- Słyszałaś, co powiedziałem - warknął Cohl. - Zawracaj w stronę frachtowca.
Gdy  tylko  kapsuła  ratunkowa,  przechwycona  promieniem  ściągającym,  znalazła  się  wewnątrz  hangaru

„Akwizytora", Daultay Dofine wygramolił się niezgrabnie z baryłkowatego pojazdu.

Nawigator i pozostali członkowie załogi poszli w jego ślady.
Komandor Lagard był w pobliżu, by ich powitać.
- To dla mnie zaszczyt uratować tak wybitną osobę - powiedział.
Dofine wygładził szaty i wyprostował przekrzywioną tiarę.
- Tak, niewątpliwie - odpowiedział. - Czy skontaktował się pan z wicekrólem Gunrayem, jak prosiłem?
Lagard wskazał na neimoidiański mechanofotel, którym prawdopodobnie sam dotarł tu z mostka.
- Wicekról chętnie wysłucha, co ma mu pan do zameldowania. Podobnie jak ja, komandorze.
Dofine  przepchnął  się  obok  Lagarda  i  podszedł  do  fotela,  który  natychmiast  ruszył  w  stronę  centrosfery  -

niewątpliwie zdalnie sterowany przez Lagarda.

Wyprodukowany  przez  Dom  Rzemiosł  Affodies  z  samej  Neimoidii,  dziwaczny  i  niezwykle  kosztowny  fotel

miał  dwie  tylne  nogi  sierpowato  wygięte,  zakończone  pojedynczą,  uzbrojoną  w  pazury  stopą,  i  parę  drążków
sterowniczych  również  wyposażonych  w  pazury.  Wytrawione  laserem  wizerunki  stylizowanego  neimoidiańskiego
żuka królewskiego pokrywały jego metalową powierzchnię. Wyposażone w żyroskopy - dla utrzymania równowagi
- urządzenie o wysokim oparciu było bardziej symbolem statusu niż praktycznym środkiem transportu, ale Dofine
zorientował się, że wcale nie miało być przeznaczone dla niego.

Na  siedzeniu  widniała  okrągła  tarcza  hologramu,  który  wyświetlał  miniaturową  sylwetkę  samego  wicekróla

Nate'a  Gunraya,  przywódcy  Wewnętrznego  Kręgu  Neimoidii  i  członka  siedmioosobowego  Dyrektoriatu  Federacji
Handlowej.  Międzygwiezdne  zakłócenia  powodowały,  że  obraz  przecinały  ukośne,  świetliste  linie  szumów
transmisyjnych.

- Wicekrólu... - Dofine zgiął się w uniżonym ukłonie, zanim pospieszył za szybko oddalającym się fotelem.
Gunray miał wysuniętą dolną szczękę, a jego gruba dolna warga opadała nisko na podbródek. Głęboka bruzda

dzieliła  jego  wypukłe  czoło  na  dwa  wyraźne  płaty.  Miał  zdrowy,  szaroniebieski  odcień  skóry;  bardzo  o  nią  dbał,
poddając się częstym masażom i stosując dietę z najdelikatniejszych grzybów.

Czerwonopomarańczowe, doskonale uszyte szaty wraz z długą do kolan brązową kapą spływały z jego wąskich

ramion. Na szyi miał pektorał w kształcie łzy, wykonany z cennego elektrum, a na głowie – trójgraniastą królewską
tiarę zakończoną parą zwieszających się ogonów.

- Cóż to za pilna wiadomość, komandorze Dofine? - zapytał Gunray.
- Wicekrólu, przypadł mi w udziale smutny obowiązek poinformowania cię, że „Strumień Przychodów" został

zaatakowany  i  zajęty  przez  członków  Frontu  Mgławicy.  Ładunek  rudy  lommitu  dryfuje  wyrzucony  za  burtę,  a
rodzaj... eee... bomby odlicza czas do zniszczenia statku.

Uświadamiając sobie, że zapomniał odlepić timer z wierzchu dłoni, Dofine schował rękę głębiej w luźny rękaw

szaty.

- A więc kapitan Cohl znów zaatakował - stwierdził Gunray.
-  Tak,  wicekrólu.  Ale  przynoszę  znacznie  gorsze  wieści.  -  Dofine  rozejrzał  się  dookoła  w  nadziei,  że  Lagard

znajdzie  się  poza  zasięgiem  jego  głosu,  ale  ten  oczywiście  stał  tuż  obok.  -  Kasetka  ze  sztabkami  aurodium  -
wykrztusił w końcu. - Cohl dowiedział się o niej jakimś cudem. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko mu ją oddać.

Spodziewając  się  reprymendy  albo  czegoś  jeszcze  gorszego,  Dofine  zwiesił  wstydliwie  głowę,  podążając  za

fotelem. Ale wicekról zaskoczył go.

- Na szali było życie twojej załogi.
- Właśnie, ekscelencjo.
- W takim razie wyprostuj się, komandorze - powiedział Gunray. - Bo to, co się dziś wydarzyło, może się okazać

background image

dobrodziejstwem dla Federacji Handlowej i błogosławieństwem dla wszystkich Neimoidian.

- Dobrodziejstwem, wicekrólu?
Gunray przytaknął.
- Rozkazuję ci przejąć dowodzenie „Akwizytora". Odwołaj myśliwce i wycofaj frachtowiec z walki.
-  Cohl  zawraca  w  stronę  frachtowca  -  doniósł  Obi-Wan  znad  instrumentów  pokładowych  myśliwca

Departamentu Sprawiedliwości. - Czyżby udało mu się wyprowadzić w pole komputer frachtowca, tak by wyrzucił
ładunek, chociaż statek nie był w niebezpieczeństwie?

-  Wątpię  -  powiedział  Qui-Gon.  Przysunął  twarz  jak  najbliżej  transpastalowej  kopuły.  -  Wszystkie  statki

wspomagające Cohla, nawet korweta, oddalają się od „Strumienia Przychodów".

- To prawda, mistrzu. Nawet „Akwizytor" odlatuje.
-  A  zatem  możemy  bezpiecznie  przyjąć,  że  frachtowiec  czeka  zagłada.  A  jednak  kapitan  Cohl  pędzi  w  jego

stronę.

- Podobnie jak my, mistrzu - uznał za stosowne dodać Obi-Wan.
- Co on planuje? - zapytał sam siebie Qui-Gon. - Nie jest to ktoś, kto by podejmował desperackie działania, Obi-

Wanie, a już na pewno nie jest samobójcą.

- Prom nie zwalnia ani nie zmienia kursu. Cohl mknie prosto w kierunku prawego ramienia hangaru.
- Tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Zaniepokojony Obi-Wan zmarszczył brwi.
- Mistrzu, jesteśmy okropnie blisko. Jeśli frachtowiec naprawdę czeka zagłada...
- Jestem tego świadom, padawanie. Może kapitan Cohl po prostu chce nas wybadać.
Obi-Wan milczał przez chwilę, zanim się odezwał, nie kryjąc niepokoju.
- Mistrzu?
Qui-Gon  patrzył,  jak  prom  kieruje  się  ostro  w  dół  ku  środkowi  koła,  które  opasywał  ramionami  „Strumień

Przychodów". Rozpostarł zmysły i nie spodobało mu się to, co wyczuł.

- Przerwij pościg, Obi-Wanie - powiedział nagle. - Szybko!
Obi-Wan dał pełną moc silnikom Lanceta i mocno szarpnął ku sobie drążek sterowniczy. Na pełnej prędkości

statek zatoczył długą pętlę, oddalając się od frachtowca.

Nagle  „Strumień  Przychodów"  eksplodował.  W  kabinie  Lanceta  wyglądało  to,  jakby  ktoś  nagle  rozsunął  nad

kopułą  oślepiającą,  białą  zasłonę.  Niewielki  statek  został  pchnięty  do  przodu  falą  uderzeniową  eksplozji,  która
porwała go, rzucając myśliwcem na wszystkie strony. Zewsząd leciały na nich wielkie kawały stopionej durastali.
Lancet zatrząsł się tak mocno, że wszystkie systemy po kolei zaczęły wysiadać, tryskając snopami iskier, ekrany zaś
przekazywały wyłącznie szumy, zanim i one nie zgasły.

Oglądając  się  przez  ramię,  Obi-Wan  widział,  jak  „Strumień  Przychodów"  rozpada  się  na  kawałki,  jak  potężne

ramiona  hangarów  zderzają  się  ze  sobą  i  odskakują  na  boki  niczym  zerwane  z  uwięzi  półksiężyce.  Centrosfera  i
mostek oderwały się od zniszczonego ramienia kompensatora przyspieszenia i pozostałości po dyszach wylotowych
frachtowca.

W pewnej odległości od nich „Akwizytor" oddalał się w bezpieczny cień nocnej strony Dorvalli. Korweta Cohla

i dwa wspomagające ją gwiezdne myśliwce pomknęły w przeciwną stronę i skoczyły w nadprzestrzeń.

-  Dorvalla  albo  zyska  nowy  księżyc,  albo  padnie  ofiarą  olbrzymiego  meteorytu  -  powiedział  Obi-Wan,  gdy

można już było usłyszeć własny głos.

-  Obawiam  się  tej  drugiej  ewentualności  -  powiedział  Qui-Gon.  -Skontaktuj  się  z  Coruscant.  Zawiadom  Radę

Pojednania, że Dorvalla potrzebuje natychmiastowej pomocy.

-  Spróbuję,  mistrzu.  -  Obi-Wan  zaczął  testować  przełączniki  na  konsoli,  mając  nadzieję,  że  przynajmniej

niektóre z systemów łączności przetrwały burzę elektroniczną, która towarzyszyła eksplozji.

- Czy widać jakieś ślady wahadłowca Cohla? Obi-Wan spojrzał na ekrany.
- Sygnalizator nie daje znaku życia. Qui-Gon nie odpowiedział.
- Mistrzu, wiem, że Cohl nienawidził Federacji Handlowej. Czy to jednak możliwe, by tak mało dbał o własne

życie?

Qui-Gon odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
- Jaka jest szósta i siódma Zasada Postępowania, padawanie? Obi-Wan spróbował sobie przypomnieć.
- Szósta to: „Rozpoznaj światło i mrok w każdej rzeczy".
- To jest piąta zasada. Obi-Wan zastanowił się ponownie.
- „Zachowaj ostrożność, nawet w najzwyklejszych sprawach".
- Ta jest ósma.
- „Ucz się widzieć wyraźnie".
- Dobrze - powiedział Qui-Gon. - A siódma? Obi-Wan pokręcił głową.

background image

- Przepraszam, mistrzu, ale nie pamiętam.
- „Otwórz oczy na to, co nie jest oczywiste". Obi-Wan zastanawiał się przez chwilę.
- To jeszcze nie koniec.
- Na pewno nie, młody padawanie. Wyczuwam w tym wszystkim raczej jakiś groźny początek.

 

background image

C O R U S C A N T

 
 

background image

R O Z D Z I A Ł 6

 
 

Cztery  ściany  gabinetu  Finisa  Valoruma,  na  szczycie  najbardziej  majestatycznego,  jeśli  nie  najwyższego,

budynku rządowego dzielnicy, wykonane były z płyt transpastalowych, osadzonych pomiędzy kolumnami nośnymi
budynku w równe pasy trójkątów.

Planeta-miasto  Coruscant  -  „Błyskotliwa  Tarcza",  „Klejnot  Światów  Środka",  rojne  serce  Republiki

Galaktycznej - ciągnęło się we wszystkie strony, oszałamiając bogactwem lśniących kopuł, ostrych jak noże iglic i
schodzących w dół tarasami budowli, sięgających nieba. Wyższe budynki przypominały przerośnięte rakiety, które
nigdy nie zdołały się oderwać od lądowiska, albo wysmagane wiatrem stożki dawno wygasłych wulkanów. Niektóre
z kopuł wyglądały jak spłaszczone półkule nasadzone na walcowate podstawy, inne przypominały płytkie, ręcznie
wyrabiane ceramiczne misy z nierównymi brzegami.

Szerokie  aleje  sterowanego  magnetycznie  ruchu  powietrznego  sunęły  gładko  ponad  miastem  -  strumienie

pojazdów  transportowych,  aerobusów,  taksówek  i  limuzyn  kursowały  pomiędzy  wysokimi  iglicami  i  ponad
powietrznymi  przepaściami  jak  ławice  egzotycznych  rybek.  Zamiast  jednak  żerować,  to  one  karmiły  miasto,
rozwożąc skarby galaktyki do tryliona chciwych istot, dla których Coruscant była domem.

Niezależnie od tego, jak często Valorum podziwiał ten widok - to znaczy niemal codziennie od siedmiu lat, od

kiedy  pełnił  funkcję  Najwyższego  Kanclerza  Republiki  -  nadal  nie  potrafił  przyglądać  się  obojętnie  splendorowi
Coruscant.  Spośród  niezliczonych  planet  ta  nie  była  ani  największa,  ani  najpiękniejsza,  ale  wyrosła  na  jedyne  w
swoim rodzaju królestwo pionowych kształtów, bardziej typowe dla głębi oceanu niż dla życia w atmosferze.

Główne  biuro  kanclerza  Valoruma  mieściło  się  na  niższych  piętrach  kopuły  senatu  galaktyki,  tam  jednak  był

zwykle  do  tego  stopnia  zasypywany  prośbami,  wnioskami  i  sprawami,  że  dla  specjalnych  gości  rezerwował  tę
podniebną kwaterę.

Stojąc ze złączonymi na plecach białymi dłońmi, patrzył na wschód, choć świt minął wiele godzin temu. Miał na

sobie  fioletową  portfelowo  zakładaną  tunikę  z  wysokim  kołnierzem  i  dopasowane  kolorystycznie  spodnie,
przepasane  szeroką  szarfą.  Południowe  słońce,  spolaryzowane  przez  tafle  transpastali,  zalewało  pokój,  ale  jedyny
gość kanclerza zajął miejsce daleko poza zasięgiem światła.

-  Obawiam  się,  panie  kanclerzu,  że  stoimy  w  obliczu  ogromnego  wyzwania  -  doszedł  z  cienia  głos  senatora

Palpatine'a.  -  Szarpana  na  swoich  dalekich  obrzeżach  i  trawiona  korupcją  w  samym  sercu  Republika  stoi  wobec
groźby  rozpadu.  Potrzeba  nam  porządku,  środków,  które  przywrócą  równowagę.  Nie  należy  wykluczać  nawet
najsurowszych kroków zaradczych.

Choć podobne poglądy stawały się coraz bardziej rozpowszechnione, słowa Palpatine'a przeszyły kanclerza jak

miecz.  Fakt,  że  zdawał  sobie  sprawę  ze  słuszności  podobnych  racji,  sprawiał  jedynie,  że  tym  ciężej  było  mu  ich
słuchać. Odwrócił się plecami do okien, wrócił do biurka i usiadł ciężko w miękkim krześle.

Podeszły  wiek  tylko  przydawał  kanclerzowi  dystynkcji;  miał  krótko  ostrzyżone  siwe  włosy,  worki  pod

przenikliwymi  niebieskimi  oczami  i  ciemne  krzaczaste  brwi.  Jego  poważne  rysy  i  głęboki  głos  kryły
współczującego  ducha  i  błyskotliwy  intelekt.  Jednak  jako  ostatni  potomek  dynastii  politycznej  datującej  się  o
tysiąclecia  wstecz  -  dynastii,  która  zdaniem  wielu  osłabła  wskutek  swej  niezwykłej  długowieczności  -  nigdy  nie
zdołał pokonać do końca wrodzonego poczucia wyższości.

-  Gdzie  popełniliśmy  błąd?  -  zapytał  pewnym,  choć  smutnym  głosem.  -  Jak  mogliśmy  przegapić  wszystkie

zwiastuny dzisiejszych kłopotów?

Palpatine spojrzał na niego ze zrozumieniem.
-  Wina  nie  leży  po  naszej  stronie,  Najwyższy  Kanclerzu.  Leży  w  systemach  peryferyjnych,  a  zrodziła  ją

niegodziwość  tamtejszych  władz,  na  którą  ludność  odpowiedziała  oporem.  -  Starannie  modulował  głos,  pozornie
odporny na wszelkie oznaki gniewu czy zaniepokojenia, choć często pełny znużenia. - Weźmy na przykład ostatnie
wypadki na orbicie Dorvalli.

Valorum przytaknął.
-  Departament  Sprawiedliwości  poprosił  mnie  o  spotkanie  dziś  po  południu;  chcą  mi  opowiedzieć  o  ostatnich

wydarzeniach w tym systemie.

- Chyba mogę zaoszczędzić panu kłopotu, kanclerzu. Przynajmniej jeśli chodzi o to, co usłyszałem na ten temat

w senacie.

- Pogłoski czy fakty?
- Po trosze i jedno, i drugie, jak sądzę. Senat jest pełny istot skłonnych interpretować sprawy według własnego

uznania, niezależnie od faktów. - Palpatine przerwał, jakby zbierał myśli.

W  jego  dobrotliwej,  choć  nieco  ciastowatej  twarzy  zwracały  uwagę  wodniste  niebieskie  oczy  o  ciężkich

background image

powiekach  i  wydatny  nos.  Rude  niegdyś,  a  obecnie  przyprószone  siwizną  włosy,  gęste  i  sięgające  za  uszy,  nosił
zaczesane  od  czoła,  zgodnie  z  prowincjonalną  modą  peryferyjnych  systemów  galaktyki.  W  stroju  również
przejawiał  gust  swego  rodzimego  świata:  ubierał  się  w  haftowane  tuniki  z  podwójnymi  trójkątnymi  kołnierzami  i
staroświeckie pikowane płaszcze.

Jako senator reprezentujący peryferyjną planetę Naboo wraz z trzydziestoma sześcioma innymi zamieszkanymi

światami,  Palpatine  zaskarbił  sobie  szacunek  uczciwością  i  otwartością  miłą  sercom  wielu  z  jego  kolegów-
senatorów.  Na  licznych  spotkaniach  z  kanclerzem,  zarówno  oficjalnych,  jak  i  prywatnych,  niejednokrotnie  dawał
wyraz przekonaniu, że bardziej go interesuje przeprowadzenie tego, co niezbędne, niż ślepe przestrzeganie zasad i
przepisów, paraliżujących prace senatu.

-  Jak  niewątpliwie  powie  panu  Departament  Sprawiedliwości  -  zaczął  w  końcu  -  najemnicy,  którzy  napadli  i

unicestwili  statek  Federacji  Handlowej  „Strumień  Przychodów",  zostali  zaangażowani  przez  terrorystyczny  Front
Mgławicy.  Wydaje  się  prawdopodobne,  że  udało  im  się  przedostać  na  pokład  przy  współudziale  robotników  w
dokach  na  Dorvalli.  W  jaki  sposób  Front  Mgławicy  dowiedział  się,  że  frachtowiec  przewozi  fortunę  w  postaci
sztabek  aurodium,  pozostaje  jeszcze  do  ustalenia.  Ale  jest  jasne,  że  planowali  wykorzystać  aurodium  dla
sfinansowania  kolejnych  aktów  terroru  wymierzonych  przeciwko  Federacji  Handlowej,  a  może  nawet  przeciw
koloniom Republiki na Odległych Rubieżach.

- Planowali?
-  Wszystko  wskazuje  na  to,  że  kapitan  Cohl  i  jego  drużyna  stracili  życie  podczas  eksplozji,  która  zniszczyła

„Strumień Przychodów". Incydent ten będzie miał jednak mimo wszystko dalekosiężne skutki.

-  Doskonale  zdaję  sobie  sprawę  przynajmniej  z  części  z  nich  -  powiedział  Valorum  z  niesmakiem.  -  Wskutek

ciągłych ataków i niepokojów Federacja Handlowa zamierza domagać się interwencji Republiki, a w razie gdyby im
się to nie udało, zgody senatu na rozbudowę ich kontyngentu robotów bojowych.

Palpatine zacisnął usta i pokiwał głową.
-  Muszę  przyznać,  panie  kanclerzu,  że  moją  pierwszą  reakcją  było,  żeby  z  miejsca  odrzucić  podobne  żądania.

Federacja Handlowa już teraz jest zbyt potężna-zarówno pod względem ekonomicznym, jak i militarnym. Ostatnio
jednak zmieniłem stanowisko.

Valorum przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
- Chętnie wysłucham pańskiej opinii.
-  W  takim  razie  zacznijmy  od  tego,  że  Federacja  Handlowa  to  przedsiębiorcy,  nie  wojownicy.  Zwłaszcza

Neimoidianie  są  tchórzliwi  na  każdej  arenie  innej  niż  handel.  Dlatego  też  udzielenie  im  zgody  na  powiększenie
liczby  robotów  obronnych...  niewielkie  powiększenie...  niespecjalnie  mnie  martwi.  Co  więcej,  może  nam  to
przynieść pewne korzyści.

Valorum splótł palce i pochylił się do przodu.
- O jakich korzyściach pan mówi?
Palpatine wziął głęboki oddech.
- W zamian za przychylenie się do ich prośby o interwencję i zwiększenie sił obronnych senat mógłby zażądać,

by wszelki handel z systemami peryferyjnymi został obłożony podatkiem na rzecz Republiki.

Valorum odchylił się w swoim fotelu, wyraźnie rozczarowany.
- Już to przerabialiśmy, senatorze. Obaj wiemy, że senacka większość nie interesuje się zbytnio tym, co dzieje

się w zewnętrznych systemach, a jeszcze mniej - w strefach wolnego handlu. Obchodzi ich jednak dobro Federacji
Handlowej.

- Tak, bo do kieszeni wielu lśniących jedwabiem senatorskich szat wpadają łapówki Neimoidian.
Valorum prychnął.
- Pobłażanie swoim zachciankom jest dziś na porządku dziennym.
- Niewątpliwie, panie kanclerzu - powiedział pojednawczo Palpatine. - Ale samo w sobie nie jest to powodem,

by pozwalać na podobne praktyki.

- Oczywiście, że nie - zgodził się z nim Valorum. - Od dwóch kadencji staram się wyplenić korupcję w senacie i

rozplatać  sieć  regulaminów  i  przepisów,  która  nas  krępuje.  Uchwalamy  przepisy,  by  zaraz  się  przekonać,  że  nie
jesteśmy  w  stanie  wprowadzić  ich  w  życie.  Komisje  senackie  pienią  się  jak  wirusy,  pozbawione  jakiegokolwiek
przywództwa.  Potrzeba  ze  dwudziestu  komisji,  żeby  uzgodnić  wystrój  senackich  korytarzy!  Federacja  Handlowa
rozwinęła  się,  wykorzystując  zawiłości  biurokracji,  które  sami  stworzyliśmy.  Zażalenia  na  praktyki  Federacji
zalegają  w  sądach,  podczas  gdy  komisje  deliberują  nad  każdym  szczegółem.  Nic  dziwnego,  że  Dorvalla  i  wiele
innych  światów  wzdłuż  Rimmiańskiego  szlaku  handlowego  wspiera  terrorystów  w  rodzaju  Frontu  Mgławicy.  Ale
podatki  nic  tu  nie  zmienią.  Wręcz  przeciwnie,  takie  posunięcie  mogłoby  skłonić  Federację  Handlową  do
całkowitego porzucenia peryferyjnych systemów na rzecz bardziej lukratywnych rynków bliżej Jądra.

- Co pozbawiłoby Coruscant i jej sąsiadów ważnych surowców i artykułów luksusowych eksportowanych przez

background image

te  systemy  -  wtrącił  Palpatine  tonem,  który  wskazywał,  że  jest  to  znany  wszystkim  banał.  -Niewątpliwie
Neimoidianie  uznają  opodatkowanie  za  zdradę,  choćby  dlatego,  że  to  właśnie  Federacja  przetarła  większość  tras
hiperprzestrzennych  łączących  Jądro  z  peryferiami.  Niezależnie  od  tego  jednak  może  to  stanowić  szansę,  na  jaką
wielu z nas czekało... szansę na ustanowienie kontroli senatu nad tymi szlakami handlowymi.

Kanclerz zastanawiał się przez chwilę w milczeniu.
- To może być polityczne samobójstwo.
- Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, panie kanclerzu. Ci, którzy zaproponują opodatkowanie, wystawią

się  na  bezlitosne  ataki  ze  strony  Gildii  Komercyjnej,  Unii  Technologicznej  i  pozostałych  przewoźników,  którzy
otrzymali licencje na handel w wolnych strefach. Ale to właściwy krok.

Valorum wolno pokręcił głową, wstał i podszedł do okien.
- Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż przystopowanie Federacji Handlowej.
- W takim razie czas działać - powiedział Palpatine. Valorum wpatrywał się w odległe wieże.
- Czy mogę liczyć na pańskie wsparcie? Palpatine wstał i dołączył do niego.
-  Pozwoli  pan,  że  będę  w  tym  względzie  szczery.  Moja  pozycja  jako  przedstawiciela  peryferyjnego  sektora

stawia mnie w niezręcznej sytuacji. Niech to pana nie zmyli, panie kanclerzu, stoję po pańskiej stronie, jeśli chodzi o
scentralizowanie  kontroli  i  podatki.  Ale  Naboo  i  inne  systemy  zewnętrzne  będą  zmuszone  niewątpliwie  wziąć  na
siebie ciężar opodatkowania, płacąc więcej niż dotychczas za usługi Federacji Handlowej.

- Przerwał na chwilę. - Będę musiał działać z najwyższą ostrożnością.
Valorum tylko pokiwał głową.
-  Jednak  -  dodał  szybko  Palpatine  -  może  pan  być  pewny,  że  zrobię  wszystko  co  w  mojej  mocy,  by  zdobyć

poparcie senatu dla kwestii opodatkowania.

Valorum odwrócił się w stronę Palpatine'a i uśmiechnął lekko.
-  Jak  zawsze,  jestem  panu  wdzięczny  za  radę,  senatorze.  Zwłaszcza  teraz,  gdy  problemy  trapią  pana  rodzimy

system.

Palpatine westchnął ostentacyjnie.
- Na nieszczęście król Veruna wplątał się w skandal. Choć nigdy nie rozmawiałem z nim w cztery oczy na temat

ekspansji wpływów Naboo w Republice, martwię się o niego, bo jego trudna sytuacja kładzie się cieniem nie tylko
na naszą planetę, ale i na sąsiednie światy.

Kanclerz złączył dłonie za plecami i przeszedł na środek przestronnego pokoju. Kiedy zwrócił twarz w stronę

Palpatine'a, widać było jasno, że wrócił myślami do spraw o szerszym znaczeniu.

- Czy Federacja Handlowa byłaby skłonna zaakceptować opodatkowanie w zamian za poluzowanie ograniczeń

obronnych, które na nich nałożyliśmy?

Palpatine złączył długie palce i podparł nimi podbródek.
- Towar, jakikolwiek by nie był, ma zawsze dużą wartość dla Neimoidian. Ciągłe napady piratów i terrorystów

sprawiły, że są w desperacji. Będą protestować przeciwko opodatkowaniu, ale w końcu się zgodzą. Alternatywą jest
podjęcie  bezpośredniej  akcji  przeciwko  grupom,  które  ich  napastują  a  wiem,  że  sprzeciwiłby  się  pan  podobnym
działaniom.

Valorum zdecydowanie przytaknął.
- Republika od pokoleń nie miała sił zbrojnych, a ja na pewno nie będę tą osobą która je przywróci. Coruscant

musi  pozostać  miejscem,  gdzie  najrozmaitsze  grupy  mogą  się  spotkać,  by  znaleźć  pokojowe  rozwiązanie  ich
konfliktów.

Odetchnął głęboko.
-  Lepszym  rozwiązaniem  będzie  zezwolenie  Federacji  Handlowej  na  podjęcie  niezbędnych  kroków,  by  mogli

sami bronić się przed terrorystami. W końcu Departament Sprawiedliwości nie może sugerować, by Jedi zajęli się
rozwiązaniem problemów Neimoidian.

- Na pewno nie - powiedział Palpatine. - I Departament, i rycerze Jedi mają ważniejsze sprawy niż pilnowanie

bezpieczeństwa szlaków handlowych.

- Coś przynajmniej pozostaje niezmienne - zauważył Valorum. -Pomyśleć tylko, gdzie byśmy się znaleźli, gdyby

nie Jedi.

- Trudno to sobie wyobrazić.
Kanclerz przeszedł kilka kroków i położył dłonie na ramionach Palpatine'a.
- Dobry z pana przyjaciel, senatorze. Palpatine odwzajemnił gest.
- Moje interesy to interesy Republiki, panie kanclerzu.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 7

 
 

Pokryta od bieguna do bieguna durabetonem, plastalą i tysiącem innych niezniszczalnych materiałów, Coruscant

wydawała się całkowicie odporna na kaprysy czasu czy rozmaite ataki przyszłych agentów entropii.

Mówiono, że na Coruscant można przeżyć całe życie nie wychodząc z budynku, który uważa się za swój dom, i

że  nawet  jeśli  ktoś  poświęciłby  całe  życie  na  eksplorację  Coruscant,  nie  zdołałby  objąć  nią  więcej  niż  kilka
kilometrów kwadratowych -już prędzej zdołałby odwiedzić wszystkie najodleglejsze planety Republiki. Pierwotna
powierzchnia planety zatarła się w pamięci tak dawno temu, a odwiedzana była tak rzadko, że stała się tajemnym,
mitycznym  światem;  jego  mieszkańcy  chełpili  się  tym,  że  ich  królestwo  nie  oglądało  światła  słonecznego  od
dwudziestu pięciu tysięcy standardowych lat.

Bliżej nieba, gdzie powietrze nie przestawało krążyć, a olbrzymie lustra rozświetlały dno płytszych kanionów,

rządziło bogactwo i przywileje. Tu, całe kilometry ponad bezświetlną głębią, zamieszkiwali ci, którzy preferowali
własną,  rozrzedzoną  atmosferę;  poruszali  się  prywatnymi  powietrznymi  limuzynami;  obserwowali,  jak  płonące
czerwienią słońce chowa się za krzywizną planety; zapuszczali się poniżej poziomu dwóch kilometrów tylko po to,
by  przeprowadzić  co  bardziej  podejrzane  transakcje  albo  odwiedzić  gęste  od  pomników  place  przed
charakterystycznymi  gigantycznymi  budowlami,  których  nie  była  w  stanie  najechać,  pokonać  ani  powalić
przeciętność.

Jedną z takich budowli była Świątynia Jedi.
Wysoka  na  kilometr,  ścięta  piramida,  otoczona  piątką  wysmukłych  wież  górowała  nad  otoczeniem,  celowo

odizolowana od hałasu nakładających się na siebie pól magnetycznych i nie poddająca się żadnym nowym modom.
Pod  nią  rozciągała  się  przestrzeń  pełna  dachów,  napowietrznych  mostów  i  skrzyżowań,  tworząc  oszałamiającą
geometryczną mozaikę - kolosalne spirale i koła, krzyże i trójkąty, kwadraty i romby - wielkie mandale wycelowane
w gwiazdy, jakby tymczasowe uzupełnienie tamtejszych konstelacji.

Świątynia  od  pierwszego  rzutu  oka  miała  w  sobie  coś  kojącego  i  wyniosłego  zarazem.  Bo  choć  stanowiła

nieustanne  przypomnienie  starszego,  mniej  skomplikowanego  świata,  było  w  niej  coś  surowego  i  niedostępnego,
nieosiągalnego dla turystów czy kogokolwiek innego, kto chciałby ją zwiedzić powodowany czystą ciekawością.

Kształt Świątyni miał ponoć symbolizować drogę młodego padawana ku oświeceniu - ku zjednoczeniu z Mocą,

osiągniętemu dzięki wierności Kodeksom Jedi. Kształt ten jednak zręcznie ukrywał inny, bardziej praktyczny cel, bo
pięć wież- po jednej z każdej strony świata i jedna w środku - stanowiło maszty dla licznych anten i przekaźników,
dzięki którym Jedi dowiadywali się o sytuacji i kryzysach w galaktyce, której służyli.

W ten sposób równoważyły się kontemplacja i służba społeczna.
Nigdzie w całej świątyni te połączone cele nie były widoczne bardziej niż w szczytowej sali Rady Pojednawczej.
Podobnie jak sala Wysokiej Rady na szczycie wieży obok, również i ta była okrągła, miała łukowaty sufit i okna

dookoła. Jednak, jako pomieszczenie mniej oficjalne, była pozbawiona kręgu dwunastu krzeseł zajmowanych przez
członków Wysokiej Rady, decydującej o sprawach, które w danej chwili zaprzątały jej uwagę.

Qui-Gon  był  na  Coruscant  od  trzech  standardowych  dni,  zanim  Rada  Pojednawcza  wezwała  go,  by  stawił  się

przed  jej  obliczem.  Przez  ten  czas  zajmował  się  głównie  medytacją,  badaniem  starożytnych  tekstów,
przechadzaniem się w półmroku świątynnych korytarzy lub sesjami treningowymi z użyciem miecza świetlnego z
innymi rycerzami Jedi i padawanami.

Od  swoich  znajomych  w  galaktycznym  senacie  dowiedział  się,  że  Federacja  Handlowa  poprosiła  Republikę  o

interwencję  lub  położenie  kresu  aktom  terroru,  a  także  o  zgodę  na  powiększenie  liczby  robotów  obronnych  w
obliczu ciągłych niepokojów. Choć petycje te nie były niczym nowym, Qui-Gon był zdziwiony, dowiedziawszy się
o zarzutach Federacji Handlowej pod adresem kapitana Cohla, który nie tylko unicestwił „Strumień Przychodów",
ale i jakoby odebrał Federacji kasetkę ze sztabami aurodium, wartymi miliardy kredytów.

Idąc na spotkanie z członkami Rady Pojednawczej, nadal rozmyślał o tej sensacyjnej wiadomości, nieświadom,

że oni także chcieli omówić wypadki na Dorvalli.

Wiele osób podzielało opinię, że Qui-Gon sam zasiadałby w radzie, gdyby nie jego skłonność do naginania reguł

i  podążania  za  głosem  własnego  instynktu  -  nawet  wówczas,  gdy  podpowiadał  on  co  innego  niż  kolektywna
mądrość rady. Nie przysparzało mu to popularności u co bardziej wyniosłych kolegów. W rezultacie traktowali go
nieco  protekcjonalnie,  uznając  jego  niechęć  do  podporządkowania  się  i  przyjęcia  miejsca  w  radzie  jako  jeszcze
jedną oznakę niepoprawności.

Rada  Pojednawcza  składała  się  z  pięciu  członków  -  choć  rzadko  była  to  ta  sama  piątka.  Dziś  obecnych  było

tylko czworo: mistrzowie Jedi Pio Koon, Oppo Rancisis, Adi Gallia i Yoda.

Qui-Gon odpowiadał na pytania ze środka pokoju, gdzie pozwolono mu usiąść, ale wolał stać.

background image

-  Skąd  wiedziałeś,  Qui-Gonie,  o  planach  kapitana  Cohla  co  do  „Strumienia  Przychodów",  hę?  -  zadał  pytanie

Yoda. Spacerował po wypolerowanych kamiennych płytach podłogi, podpierając się laską.

- Mam informatora we Froncie Mgławicy - odparł Qui-Gon. Yoda zatrzymał się, by spojrzeć na niego.
- Informatora, powiadasz?
- To Bithanin - wyjaśnił Qui-Gon. - Skontaktował się ze mną na Malastarze, a później poinformował mnie, że

Cohl planuje zaatakowanie „Strumienia Przychodów" nad Dorvallą.

Yoda potrząsnął głową w udawanym zaskoczeniu.
- Sensacyjna wiadomość jest to. Jedna z wielu niespodzianek Qui-Gona.
Długowieczny drobniutki Yoda - ktoś w rodzaju patriarchy - miał niemal ludzką twarz, z wielkimi, rozumnymi

oczami, małym nosem i ustami o wąskich wargach. Na tym jednak kończyły się podobieństwa, skórę miał bowiem
zieloną  od  trójpalczastych  stóp  po  czubek  głowy,  a  uszy  długie  i  spiczaste,  sterczące  po  bokach  pomarszczonej
głowy jak skrzydła.

Był członkiem Wysokiej Rady i trochę efekciarzem - wolał uczyć, używając zagadek i myślowych łamigłówek

niż  wykładów  i  odpytywania.  Yoda  i  Qui-Gon  znali  się  od  dawna;  to  Yoda  był  tym,  który  niekiedy  czynił  Qui-
Gonowi wymówki, że koncentruje się bardziej na żyjącej Mocy kosztem Mocy jednoczącej. Qui-Gon wyjaśniał mu
wtedy,  że  po  prostu  taki  już  jest.  Nawet  podczas  szkoleń  w  posługiwaniu  się  mieczem  świetlnym  rzadko  kiedy
przystępował  do  pojedynku  z  jakąś  gotową  strategią.  Improwizował  raczej,  modyfikując  swoją  technikę  w
zależności od potrzeby chwili - nawet wtedy, gdy ujrzenie spraw w dłuższej perspektywie mogłoby mu pomóc.

-  Qui-Gonie  -  odezwała  się  Adi  Gallia.  -  Dano  nam  do  zrozumienia,  że  to  Front  Mgławicy  zatrudnił  kapitana

Cohla. W jakim celu twój informator sabotował operację, którą sam Front Mgławicy usankcjonował?

Była  młodą  i  przystojną  kobietą  z  Korelii,  o  egzotycznych  oczach,  długiej,  smukłej  szyi  i  pełnych  wargach.

Wysoka  i  ciemnoskóra,  nosiła  na  głowie  obcisłą  czapeczkę,  spod  której  zwisało  osiem  warkoczyków
przypominających strączki.

Qui-Gon zwrócił się do niej:
- Ta operacja nie była usankcjonowana. Dlatego udałem się tam z moim padawanem.
Yoda uniósł laskę i wycelował ją w Qui-Gona.
- Wyjaśnić to musisz.
Qui-Gon skrzyżował muskularne ramiona na piersi.
- Front Mgławicy przemawia w imieniu wielu światów Środkowych i Odległych Rubieży, które nie godzą się na

monopolistyczne  praktyki  i  siłową  taktykę  Federacji  Handlowej.  Część  z  tych  planet  została  skolonizowana  przez
gatunki,  które  uciekły  ze  światów  Jądra  przed  represjami  cywilizacji.  Bardzo  cenią  sobie  swą  niezależność,  a
tymczasem muszą wchodzić w interesy z konsorcjami w rodzaju Federacji. Światy, które próbowały wysyłać swoje
towary przez inne przedsiębiorstwa, padły ofiarą całkowitej blokady handlowej.

- Front Mgławicy może mieć szczytne cele, ale ich metody są bezlitosne - zauważył Oppo Rancisis, przerywając

krótką ciszę.

Był potomkiem rodziny królewskiej z Thisspias; miał zaczerwienione oczy i drobne usta w dużej głowie, której

cała  reszta  pokryta  była  gęstymi,  białymi  włosami,  spiętrzonymi  wysoko  na  czubku  czaszki  i  opadającymi  długą
brodą z cofniętego podbródka.

-  Kontynuuj,  Qui-Gonie  -  polecił  Pio  Koon  spod  maski,  którą  zmuszony  był  nosić  w  środowisku  tlenowym.

Podobnie jak Rancisis, Koon miał umysł skłonny do analizowania strategii militarnych.

Qui-Gon skłonił głowę i ciągnął dalej:
-  Nie  będę  próbował  usprawiedliwiać  czynów  Frontu  Mgławicy,  powiem  tylko,  że  próbowali  przekonać

Federację  Handlową  do  swoich  racji,  zanim  wstąpili  na  drogę  terroryzmu.  Mogli  bez  trudu  sfinansować  swoje
operacje, przemycając przyprawę dla Huttów, ale odmówili wchodzenia w układy z jakimkolwiek gatunkiem, który
akceptuje niewolnictwo. Nawet gdy w końcu weszli na ścieżkę przemocy, ograniczają swoje działania do zakłócania
transportów Federacji Handlowej albo opóźniania ich statków na wszelkie możliwe sposoby.

- Unicestwienie frachtowca jest niewątpliwie sposobem na opóźnienie go - powiedział Rancisis.
Qui-Gon spojrzał na niego.
- Akcja Cohla to coś nowego.
- Co w takim razie doprowadziło Front Mgławicy do takiej eskalacji przemocy? - zapytała Gallia.
Qui-Gon wyczuł, że pytanie zostało zadane w równym stopniu w imieniu Rady, jak i w imieniu Najwyższego

Kanclerza Valoruma, z którym Gallię łączyły bliskie związki.

-  Mój  informator  twierdzi,  że  w  łonie  Frontu  Mgławicy  uformowało  się  radykalne  skrzydło,  i  to  ci  bojownicy

wynajęli  kapitana  Cohla.  Bithanin  i  wielu  innych  sprzeciwiało  się  zatrudnianiu  najemników,  ale  to  radykałowie
przejęli władzę w organizacji.

Yoda w zamyśleniu potarł podbródek.

background image

- Sztabki aurodium, o to chodziło im?
Qui-Gon pokręcił głową.
- Szczerze mówiąc, mistrzu, nie jestem pewien, czy mam uwierzyć w zarzuty Federacji.
- Czy masz powody, by w nie wątpić?
- To kwestia metod. Federacja Handlowa utrzymuje, że jej troską jest zabezpieczenie przewożonych ładunków.

Dlaczego  więc  mieliby  transportować  aurodium  na  pokładzie  słabo  bronionego  frachtowca  w  rodzaju  „Strumienia
Przychodów", gdy znacznie ciężej uzbrojony „Akwizytor" był zaledwie o jeden system słoneczny stamtąd?

- Rację ma-przyznał Yoda.
- Dla mnie powód jest oczywisty - nie zgodził się z nimi Rancisis. - Federacja Handlowa niesłusznie założyła, że

nikt nie będzie podejrzewał, by „Strumień Przychodów" przewoził takie bogactwo.

-  To  kwestia  bez  poważniejszych  konsekwencji  -  powiedziała  Gallia.  -  Wykorzystanie  najemników  w  rodzaju

kapitana  Cohla  świadczy  o  rozpoczęciu  skoordynowanych  działań  w  celu  przeciwstawienia  się  siłą  oddziałom
obronnych  robotów  Federacji  Handlowej,  a  w  konsekwencji  wyeliminowania  ich  wpływów  w  systemach
peryferyjnych.

- Na szczęście kapitan Cohl nie stanowi już problemu-zauważył Pio Koon.
Yoda otworzył szerzej oczy.
- Dla Qui-Gona stanowi.
Qui-Gon poczuł na sobie badawcze spojrzenia rady.
- Nie wierzę, że zginął w eksplozji frachtowca - powiedział w końcu.
- Przecież sam tam byłeś! - zauważył Rancisis.
- Na własne oczy widziałeś - powiedział Yoda, mrugając szybko. Qui-Gon zacisnął usta.
-  Cohl  miał  zawsze  plany  na  każdą  ewentualność.  Nie  poleciałby  prosto  w  ogień  eksplozji  tylko  po  to,  by

uniknąć pogoni.

- W takim razie dlaczego nie schwytałeś go, tak jak planowałeś? -zapytał Rancisis.
Qui-Gon w zamyśleniu dotknął palcami ust.
-  Jak  powiedziała  mistrzyni  Gallia,  Cohl  to  dopiero  początek.  Razem  z  moim  padawanem  przymocowaliśmy

sygnalizator  do  statku  Cohla,  w  nadziei,  że  zaprowadzi  nas  do  aktualnej  bazy  Frontu  Mgławicy,  która  może  się
znajdować  na  jednym  z  rimmiańskich  światów,  które  popierają  terrorystów.  Po  eksplozji  sygnalizator  przestał
działać.

Gallia przyglądała mu się przez chwilę.
- Szukałeś Cohla, Qui-Gonie?
- Nie znaleźliśmy z Obi-Wanem żadnego śladu wahadłowca. O ile wiemy, fala uderzeniowa eksplozji porwała

go i wciągnęła w studnię grawitacyjną Dorvalli.

- Czy poinformowałeś Departament Sprawiedliwości o swoich podejrzeniach? - zapytał Rancisis.
- Najlepiej znane kryjówki Cohla są pod obserwacją- odpowiedziała za Qui-Gona Gallia.
Koon wstał z krzesła i stanął obok Qui-Gona.
-  Kapitan  Cohl  był  może  najlepszy  w  swojej  klasie,  ale  takich  jak  on  jest  wielu,  równie  bezlitosnych,  równie

drapieżnych. Front Mgławicy nie będzie miał trudności z odbudowaniem swoich szeregów.

Rancisis z powagą pokiwał głową.
- Musimy uważnie przyglądać się tej sprawie.
Yoda przeszedł przez pokój, potrząsając brodą w przód i w tył.
-  Unikać  konfliktu  z  Frontem  Mgławicy  musimy.  Głosem  wielu  przemawiają.  Na  szwank  narażają  naszą

bezstronność.

- Zgadzam się - powiedział Rancisis. - Nie możemy opowiadać się po tej czy innej stronie.
- Ależ musimy! - zaprotestował Qui-Gon. - Nie jestem sojusznikiem Federacji Handlowej, ale akty terroryzmu

Frontu Mgławicy nie ograniczą się do frachtowców. Niewinne istoty znajdą się w niebezpieczeństwie.

Wszyscy zamilkli, z wyjątkiem Yody.
- Prawdziwym rycerzem Qui-Gon jest - powiedział tonem łagodnej wymówki. - Zawsze podąża własną drogą.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 8

 
 

Neimoidia - mała wilgotna planeta, nędznie oświetlana przez prastare słońce - była miejscem unikanym nawet

przez  Neimoidian.  Jej  położenie  -  stosunkowo  niedaleko  od  samowystarczalnej  Korelii  i  wysoko
uprzemysłowionego  systemu  Kuat  -  przyniosło  jej  więcej  szkód  niż  korzyści,  bo  raz  za  razem  bractwo  światów
Jądra  pomijało  ten  mało  interesujący  świat  na  korzyść  jego  bardziej  atrakcyjnych  sąsiadów.  Społeczeństwo
Neimoidian uformowało się więc w poczuciu izolacji.

Wzgardliwe  traktowanie  ze  strony  innych  światów  wyrobiło  w  tym  gatunku  przekonanie,  że  postęp  jest

udziałem  tych,  którzy  sanie  tylko  zdolni,  ale  i  drapieżni.  Dotarcie  na  szczyt  łańcucha  pokarmowego  wymagało
wspinania  się  po  ciałach  słabszych.  Utrzymanie  się  na  szczycie  wymagało  wyrwania  innym  wszelkich  zasobów,
jakimi dysponowali, i uniemożliwienia odebrania ich sobie.

Reguły  te  przywoływano  zwykle,  by  wytłumaczyć,  jak  i  dlaczego  Neimoidianie  tak  szybko  wysunęli  się  na

czoło Federacji Handlowej, której znakiem rozpoznawczym była bezwzględność.

Najzdolniejsi synowie Neimoidii opuszczali planetę w młodym wieku, preferując życie wędrownych handlarzy

na pokładach statków floty handlowej Federacji. Wskutek tego Neimoidia była rzadko zaludniona; pozostawali na
niej najsłabsi przedstawiciele gatunku, którzy zajmowali się doglądaniem hodowli świerzbu, upraw grzybni i farm
żuków.

Wicekról  Nutę  Gunray  podzielał  swoisty  niesmak,  jaki  jego  współbracia,  podobni  mu  dobrowolni  wygnańcy,

odczuwali dla swego ojczystego świata. Okoliczności wymagały jednak, by spotkał się z członkami Wewnętrznego
Kręgu  w  miejscu,  które  gwarantowało  ochronę  przed  wścibskimi  oczami  Coruscant.  A  pod  tym  względem
Neimoidia była najlepszym z możliwych rozwiązań.

Powrót  do  domu  wiązał  się  i  z  tym  nieodłącznym  problemem,  że  nie  sposób  było  uciec  od  wspomnień  -

tkwiących zwykle gdzieś pod powierzchnią świadomości, na poziomie komórkowym - z okresu pierwszych siedmiu
lat  życia,  kiedy  było  się  wątłą,  bladą,  wijącą  się  larwą,  walczącą  z  każdą  inną  podobną  larwą  o  przetrwanie  i
możliwość przepoczwarzenia się w czerwonookiego, beznosego, rybioustego i zdecydowanie nieufnego dorosłego
osobnika.

Takiego jak Gunray, który okrywał ciało strojami z najdelikatniejszych tkanin, jakie można kupić za kredyty, i

który rzadko -jeśli w ogóle - oglądał się za siebie.

Wicekról oddawał się tym refleksjom, podczas gdy jego mechanofotel sunął na miejsce spotkania przestronnymi

korytarzami  wyciętymi  w  skale  w  taki  sposób,  by  przypominały  tunele  lęgowe.  Po  drodze  mijał  rzędy  robotów
protokolarnych czekających na baczność po obu stronach.

Dotarł  w  końcu  do  ciemnej,  zatęchłej  groty,  stanowiącej  całkowite  przeciwieństwo  lśniących  mostków  na

frachtowcach Federacji Handlowej. Widać w niej było liczne przykłady egzotycznej flory, walczącej ze wszystkich
sił o odzyskanie wilgoci z dusznego powietrza. Sklepione łukowato ściany zdobiły dwa godła pobożności i władzy:
Krąg Ognia i garhai, pancerna ryba symbolizująca posłuszeństwo i oddanie okazywane oświeconym przywódcom.

Dwaj  najważniejsi  doradcy  Gunraya  -  namiestnik  wicekróla  Hath  Monchar  i  radca  prawny  Runę  Haako  -  już

czekali. Każdy miał na sobie czarną tiarę, stosownie do swej pozycji: Monchara była trójgraniasta, podobna nieco
do tej, którą nosił Gunray, ale mniejsza; Haako nosił rodzaj skomplikowanego kaptura z dwoma rogami na przedzie
i zaokrąglonym, wysokim tyłem.

Dwaj doradcy wykonali pełne szacunku gesty w kierunku Gunraya, gdy ten zszedł z mechanofotela.
-  Witaj,  wicekrólu  -  powiedział,  podchodząc  do  niego,  Haako,  zgarbiony  i  kulawy,  z  podkurczonym  z  boku

lewym ramieniem. - Mamy nadzieję, że trudziłeś się nie na darmo. - Przypominał nieco pająka, z tymi zapadniętymi
policzkami,  pooraną  głębokimi  zmarszczkami  twarzą,  zapuchniętymi  oczami  i  pomarszczonymi  fałdami  skóry  na
podbródku i grubej szyi.

Gunray protekcjonalnie machnął ręką.
- Powiedział, że się pojawi. Mnie to wystarczy.
- Tobie może wystarczy - mruknął pod nosem Monchar. Gunray spojrzał na swego namiestnika.
-  Wszystko  potoczyło  się,  tak  jak  obiecał.  Najemnicy  Cohla  zaatakowali,  a  „Strumień  Przychodów"  został

zniszczony.

-  I  to  ma  być  powód  do  świętowania?  -  zapytał  Haako,  poruszając  fałdami  aparatu  głosowego.  -  Twój  plan

kosztował Federację Handlową frachtowiec klasy pierwszej i miliardy kredytów w aurodium.

Pulsujące  membrany  Gunraya  pozwalały  się  domyślać,  że  jego  opanowanie  było  jedynie  pozą.  Zamrugał

kilkakrotnie, ale zaraz odzyskał pewność siebie.

- Jeden statek i szkatułka klejnotów. Jeśli nasz dobroczyńca rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, taka strata

background image

jest bez znaczenia.

Haako uniósł bezwładną dłoń.
- Jeśli nim jest, byłby to powód do obaw, a nie zadowolenia. Zresztą skąd mamy wiedzieć, czy mówi prawdę?

Jakie dowody przedstawił, wicekrólu? Kontaktuje się z tobą niematerialnie, przez hologram. Może być kimkolwiek.

Gunray poruszył wydatną szczęką.
- Kto byłby na tyle wymóżdżony, żeby wysuwać podobne twierdzenia, nie mogąc ich udowodnić?
Wziął przenośny holoprojektor i ustawił na stole.
Kiedy Ciemny Lord po raz pierwszy nawiązał z nim kontakt, wydawał się wiedzieć wszystko na temat Nute'a

Gunraya  i  jego  wspinaczki  na  najwyższe  szczeble  władzy.  Na  przykład  to,  jak  Gunray  zeznawał  przed
Dyrektoriatem Federacji Handlowej przeciwko Pulsar Supertanker -wówczas niezależnej spółce wchodzącej w skład
konglomeratu-oskarżając ich o „złośliwy brak troski o zyski" i „bezproduktywne darowizny na cele dobroczynne".

W  gruncie  rzeczy  wyglądało  na  to,  że  właśnie  to  zeznanie  i  podobne  deklaracje  gorliwości  zwróciły  uwagę

Dartha Sidiousa.

A jednak Nutę Gunray pozostał wówczas równie sceptyczny, jak obecnie jego doradcy, demonstrowanych przez

Dartha  Sidiousa  szerokich  wpływów  i  możliwości.  Sidious  potajemnie  nakłonił  kilka  ważnych  planet
eksportujących  surowce,  by  przyłączyły  się  do  Federacji  Handlowej,  zrzekając  się  jednocześnie  prawa  do  własnej
reprezentacji w galaktycznym senacie w zamian za lukratywne oferty handlowe i - o ile to możliwe - rozwiązanie
problemu przemytu i piratów. Za każdym razem Sidious tak aranżował sprawy, że zasługi za te nabytki przypadały
Gunrayowi, tym samym wspierając jego autorytet i gwarantując wybór na członka dyrektoriatu.

Kwestii,  czy  Sidious  naprawdę  zawdzięczał  swoje  wpływy  mocom  Sithów,  Gunray  nie  był  w  stanie

rozstrzygnąć, ale też nie za bardzo go to obchodziło, biorąc pod uwagę, co wiedział o Sitach - starożytnym, może
nawet legendarnym zakonie czarnych magów, niewidzianych w galaktyce od tysiąca lat.

Niektórzy mówili, że Sithowie to ciemna strona Jedi; inni twierdzili, że to Jedi położyli kres panowaniu Sithów

w  wojnie,  w  której  stanęły  naprzeciw  siebie  siły  światła  i  ciemności.  Jeszcze  inni  z  kolei  utrzymywali,  że  chciwi
władzy Sithowie sami się powybijali. Gunray nie wiedział, która z tych wersji jest prawdziwa i miał nadzieję, że tak
pozostanie.

Spojrzał na projektor; zbliżała się godzina umówionego spotkania.
Nie  zdążył  skończyć  poprzedniej  myśli,  gdy  nad  urządzeniem  pojawił  się  wizerunek  zakapturzonej  głowy  i

ramion  oraz  twarzy  ukrytej  głęboko  w  cieniu  kaptura,  spod  którego  widać  było  jedynie  pobrużdżony  podbródek  i
wydatne szczęki starego człowieka. Płaszcz spinała pod szyją ozdobna brosza.

Kiedy postać przemówiła, jej głos przypominał przeciągły zgrzyt.
- Widzę, wicekrólu, że zebrałeś swoich podwładnych, jak prosiłem - zaczął Darth Sidious.
Gunray wiedział, że słowo „podwładni" nie znajdzie uznania u Monchara i Haako. Choć rozumiał, że niewiele

jest w stanie zdziałać, uznał, że warto przynajmniej spróbować wyprostować sprawę.

- Moich doradców, lordzie Sidiousie.
Twarz Sidiousa nic nie zdradzała.
- Doradców... ależ oczywiście. - Przerwał na chwilę, jakby sondował niezmierzoną odległość, jaka ich dzieliła. -

Wyczuwam atmosferę obaw, wicekrólu. Czyżby rezultaty naszych planów nie przypadły ci do gustu?

- Ależ skąd, w żadnym razie, lordzie Sidiousie - zająknął się Gunray. - Chodzi jedynie o to, że utrata frachtowca

i sztabek aurodium martwi co poniektórych. - Spojrzał znacząco na swoich doradców.

-  Co  poniektórzy  pozbawieni  są  twojej  zdolności  widzenia  spraw  w  szerszej  perspektywie,  wicekrólu  -

powiedział  Sidious  tonem,  w  którym  pobrzmiewała  pogarda.  -  Być  może  powinniśmy  ponownie  zapoznać  ich  z
naszymi  zamiarami  przysporzenia  Federacji  Handlowej  sympatii  w  senacie.  To  dlatego  poinformowałem  Front
Mgławicy o transporcie aurodium. Utrata sztabek wesprze naszą sprawę. Wkrótce politycy i biurokraci będą jeść ci
z ręki, a wtedy Federacja Handlowa będzie mogła stworzyć armię robotów, której tak potrzebuje. Firmy takie jak
Baktoid, Zakłady Konstrukcyjne Haor Chall czy Colicoids będą się prześcigać, by zrealizować wasze zamówienia.
Gunray poczuł niepokój.

- Armię, lordzie Sidiousie?
- Bogactwa Odległych Rubieży czekają na tych, którzy mają dość odwagi, by po nie sięgnąć.
Gunray przełknął ślinę.
- Ależ lordzie Sidiousie, być może nie czas na podejmowanie takich działań...
-  Nie  czas?  To  wasze  przeznaczenie.  Jeśli  będziecie  mieć  wsparcie  armii,  kto  odważy  się  zakwestionować

władzę Neimoidii nad szlakami handlowymi?

- Z chęcią powitamy możliwość obrony przed piratami i wywrotowcami - odważył się odezwać Runę Haako. -

Nie  chcemy  jednak  łamać  warunków  naszego  traktatu  handlowego  z  Republiką.  Nie  wtedy,  gdy  ceną  za  armię
robotów jest opodatkowanie stref wolnego handlu.

background image

- A więc słyszałeś o zamiarach kanclerza Valoruma - stwierdził Sidious.
- Tylko tyle, że zamierza starannie rozważyć tę propozycję - powiedział Gunray.
Sidious pokiwał głową.
- Bądź spokojny, wicekrólu. Najwyższy Kanclerz jest naszym najsilniejszym sprzymierzeńcem w senacie.
- A więc lord Sidious ma wpływy w senacie? - zaryzykował pytanie Haako.
Ale Sidious był zbyt sprytny, by złapać przynętę.
- Dowiesz się, że wielu jest takich, którzy wykonują moje rozkazy - powiedział. - Rozumieją, podobnie jak wy

zrozumiecie, że najlepiej służą sobie, oddając się w służbę mnie.

Haako i Monchar wymienili ukradkowe spojrzenia.
-  Rządzący  członkowie  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej  raczej  nie  zaaprobują  wydawania  z  takim  trudem

wypracowanych zysków na roboty - powiedział Monchar. - I tak uważają, że my, Neimoidianie, jesteśmy przesadnie
podejrzliwi.

-  Jestem  świadom  opinii  waszych  partnerów  -  powiedział  chrapliwie  Sidious.  -  Przyjmij  moją  radę:  głupi

przyjaciele sanie lepsi od wrogów.

- Jednak sprzeciwią się takim planom.
- W takim razie będziemy po prostu musieli znaleźć sposób, by ich przekonać.
-  On  nie  chciał  okazać  ci  niewdzięczności,  lordzie  Sidiousie  -przeprosił  Gunray  za  swego  podwładnego.  -  Po

prostu... po prostu nie wiemy, kim jesteś i ile dasz radę załatwić. Możesz być na przykład potężnym Jedi, który chce
nas wciągnąć w pułapkę.

-  Jedi?  -  powiedział  Sidious.  -  Nie  kpij  ze  mnie.  Przekonacie  się  jednak,  że  jestem  pobłażliwym  panem.  Jeśli

chodzi o wasze obawy co do mojej tożsamości... mojego dziedzictwa, powiedzmy... przemawiać za mnie będą moje
czyny.

Neimoidianie wymienili zakłopotane spojrzenia.
- A co z Jedi? - zapytał Haako. - Nie będą stali z boku.
- Jedi zrobią tylko to, na co pozwoli im senat - powiedział Sidious. - Jesteście w grubym błędzie, jeśli myślicie,

że poświęcą swoje posiadłości na Coruscant, występując przeciw Federacji Handlowej bez aprobaty senatu.

Gunray spojrzał znacząco na swoich doradców, zanim odpowiedział:
- Oddajemy się w twoje ręce, lordzie Sidiousie.
Sidious niemal się uśmiechnął.
- Tak sądziłem, wicekrólu, że dasz się przekonać. Wiem, że nie zawiedziesz mnie w przyszłości.
Obraz zniknął równie nagle, jak się wcześniej pojawił, pozostawiając trzech Neimoidian łamiących sobie głowy

nad charakterem mrocznego przymierza, które właśnie zawarli.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 9

 
 

Noc  na  Coruscant  była  pojęciem  abstrakcyjnym.  Słońce  zachodziło  jak  zawsze,  ale  światła  były  tak

wszechobecne  w  lesie  miejskich  wieżowców,  że  prawdziwa  ciemność  zalegała  jedynie  w  najgłębszych  kanionach
lub  przybywała  na  wezwanie  tych  mieszkańców,  którzy  mogli  sobie  pozwolić  na  zaciemnienie  transpastalowych
szyb. Widziana z orbity ciemna strona planety jarzyła się jak ozdobny ornament wysadzany bioluminescencyjnymi
formami życia, jakie można było znaleźć w gablotach kolekcjonerów sztuki albo w muzeach sztuki ludowej.

Na niebie nigdy nie było widać gwiazd, z wyjątkiem szczytowych pięter najwyższych budynków. Inne gwiazdy

rozświetlały  jednak  coruscańską  noc  w  słynnych  kompleksach  rozrywkowych  -  piosenkarze,  aktorzy,  artyści  i
politycy.  Ci  ostatni  podlegali  najbardziej  ulotnym  modom,  a  ostatnimi  czasy  lubili  pojawiać  się  w  operze  za
przykładem  Najwyższego  Kanclerza  Valoruma,  którego  znakomita  rodzina  słynęła  również  od  niepamiętnych
pokoleń z mecenatu nad sztuką.

W galaktyce, liczącej miliony rozumnych gatunków i tysiąc razy więcej światów, kultura była zawsze towarem

wyjątkowo  popularnym.  W  każdej  chwili  gdzieś  na  Coruscant  odbywała  się  taka  czy  inna  premiera.  Niewiele
zespołów i trup cieszyło się jednak przywilejem występowania na deskach Opery Coruscant.

Budynek  był  cudem  baroku  sprzed  czasów  Republiki:  cały  w  stiukach  i  ornamentach,  ze  staroświecką  sceną,

wznoszącymi  się  rzędami  foteli  i  prywatnymi  lożami  o  zabytkowych  zdobieniach.  W  ramach  gestu  w  stronę
obywateli Coruscant zbudowano nawet labirynt dolnych galerii, gdzie zwykli ludzie mogli oglądać przedstawienie
na hologramowych ekranach i udawać, że mogą zadawać się z osobistościami, które zasiadają nad ich głowami.

W  programie  była  opera  pod  tytułem  Krótkie  panowanie  demonów  przyszłości,  dzieło  napisane  pierwotnie  na

Korelii,  wystawiane  jednak  przez  trupę  Bithan,  którzy  objeżdżali  z  nią  kolejne  planety  od  dwudziestu
standardowych lat.

Bithanie  -  dwunożny  gatunek  o  okrągłych  czaszkach,  czarnych  oczach  pozbawionych  powiek  i  workowatych

fałdach skórnych poniżej szczęki - pochodzili z peryferyjnej planety Clack'dor VII i znani byli z tego, że odbierają
dźwięki w taki sposób, jak ludzie kolory.

Biorąc pod uwagę, że to rodzice Finisa Valoruma sponsorowali powstanie Krótkiego panowania, trudno się było

dziwić,  że  sam  najwyższy  kanclerz  zaszczycił  swą  obecnością  przedstawienie  po  długo  oczekiwanym  powrocie
trupy  na  Coruscant.  Sam  fakt,  że  będzie  na  nim  obecny,  wywindował  ceny  biletów  do  niemożliwości,  a  mimo  to
kupić  je  było  równie  trudno,  jak  adegańskie  kryształy.  W  efekcie  budynek  był  tak  wypełniony  po  brzegi
luminarzami, jak od dawna się to nie zdarzyło.

Jak zawsze, Valorum przyszedł późno, by mieć pewność, że zajmie miejsce jako ostatni. Publiczność powstała,

wyciągając  głowy,  by  go  zobaczyć;  oklaski  brzmiały  bez  przerwy,  gdy  wkraczał  do  zabytkowej  loży,
zarezerwowanej dla członków jego rodziny od z górą pięciuset lat.

Wyrzekłszy  się  na  tę  okazję  swojej  zwyczajowej  eskorty  -  ubranych  w  niebieskie  płaszcze  i  hełmy  członków

Senackiej  Straży  -  Valorum  przybył  w  towarzystwie  asystentki  administracyjnej,  Sei  Tarii,  drobnej  kobietki  o
połowę  młodszej  od  niego,  o  migdałowych  oczach  i  skórze  koloru  zboża,  w  twarzowych  ciemnoczerwonych
septojedwabiach.

Jak zwykle na Coruscant, publiczność rozplotkowała się, zanim jeszcze Valorum zdążył usiąść. Ale Najwyższy

Kanclerz  był  uodporniony  na  plotki,  po  części  ze  względu  na  swoje  arystokratyczne  wychowanie,  ale  także  i
dlatego,  że  niemal  każdy  z  senatorów,  niezależnie  od  stanu  cywilnego,  zwykł  był  pojawiać  się  publicznie  w
towarzystwie atrakcyjnych samic.

Valorum  dostojnie  skinął  ręką  i  skłonił  głowę  w  geście  cierpliwej  łaskawości.  Zanim  usiadł,  ukłonił  się

powtórnie w stronę prywatnej loży dokładnie po przeciwnej stronie amfiteatru.

Kilkunastu zamożnie wyglądających  widzów w loży,  którą Valorum wyróżnił  swoim ukłonem, odpowiedziało

podobnym gestem i pozostało na nogach, dopóki Sei Taria nie zajęła miejsca - niemały wyczyn dla właściciela loży,
senatora  Orna  Free  Taa,  który  w  czasie  swojej  kadencji  na  Coruscant  przytył  tak  bardzo,  że  zajmował  aż  trzy
siedzenia.

Błękitnoskóry  Taa,  o  wydatnych  czerwonych  wargach  i  powiekach,  miał  dużą  owalną  twarz  i  podwójny

podbródek rozmiarów worka pokarmowego bantha. Był Twi'lekianinem pochodzącym z Rutii; jego grube warkocze
główne  lekku  spoczywały  na  otłuszczonej  piersi  jak  śpiące  węże.  Krzykliwa  szata  wystarczyłaby  na  namiot.
Wyraźnie  afiszował  się  ze  swoją  konkubiną,  Twi'lekianką  z  Letha,  młodzieńczą  istotą  o  wysokich  kościach
policzkowych i czerwonym ciele spowitym w zwoje połyskliwego jedwabiu.

Jako  członek  Komitetu  Asygnacyjnego,  Taa  był  w  opozycji  do  kanclerza  Valoruma  od  czasów,  gdy  jego

ojczysta planeta Ryloth, słynąca jako producent przyprawy, nie zdołała uzyskać statusu planety uprzywilejowanej.

background image

Gośćmi  Taa  byli  senatorowie  Toonbuck  Toora,  Passel  Argente,  Edcel  Bar  Gane  i  Palpatine,  który  przybył  w

towarzystwie dwóch osobistych sekretarzy, Kinmana Doriana i Sate'a Pestage'a.

- Wiecie, dlaczego Valorum tak kocha operę? - zapytał Taa we wspólnym, ledwo otwierając tłuste wargi. - Bo to

jedyne miejsce na Coruscant, gdzie cała publiczność mu przyklaskuje.

-  A  przecież  robi  tu  niewiele  więcej  niż  w  senacie  -  zauważyła  senator  Toora.  -  Po  prostu  przestrzega  zasad  i

udaje zainteresowanie.

Bajecznie bogata, była dwunożną włochatą istotą o szerokich ustach, trzech podbródkach i oczach jak paciorki;

na czubku grzebienia sterczącego ze spłaszczonej głowy tkwił mały nos.

-  Valorum  stracił  zęby  -  zapiał  Passel  Argente.  Ten  mężczyzna  o  ziemistej  cerze  był  przedstawicielem

Sprzymierzenia Przedsiębiorców; nosił czarny turban i fular, który odsłaniał tylko twarz i zakręcony róg sterczący z
czoła.  -  W  momencie  gdy  potrzeba  nam  energii,  wizji,  jedności,  Valorum  proponuje  wypróbowane,  rutynowe
rozwiązania. Rozwiązania, które gwarantują zachowanie status quo.

- Ku naszej wielkiej radości - mruknęła pod nosem Toora.
- Ale ten ukłon... - powiedział Taa, kierując się w stronę fotela wykonanego na specjalne zamówienie, by mógł

w nim pomieścić spasione cielsko. - Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

Toora lekceważąco machnęła ręką.
- Według mnie, idiotycznemu zamieszaniu związanemu z wnioskiem Federacji Handlowej. Valorum potrzebuje

wszelkiego poparcia, jakie zdoła zdobyć, by przekonać nas do uchwalenia opodatkowania stref wolnego handlu.

- W takim razie to jeszcze dziwniejsze, że się nam kłania - zauważył Taa. Zamaszystym gestem wskazał na inne

loże.  -  O,  tam...  senator  Antilles,  Horox  Ryyder,  Tendau  Bendon...  wszyscy  oni  przyklaskują  każdemu  słowu
kanclerza. Każdy z nich bardziej jest wart ukłonu niż my.

Taa uniósł tłustą dłoń w geście pozdrowienia, gdy nagle towarzystwo zdało sobie sprawę, że są obserwowani.
- W takim razie ukłon musiał być przeznaczony wyłącznie dla senatora Palpatine'a - zauważyła Toora znacząco.

—Z tego co słyszałam, Najwyższy Kanclerz chętnie słucha rad naszego delegata z Naboo.

Taa odwrócił się w stronę Palpatine'a.
- Czy to prawda, senatorze?
Palpatine uśmiechnął się lekko.
-  To  nie  jest  tak,  jak  sobie  wyobrażacie,  zapewniam  was.  Najwyższy  Kanclerz  spotkał  się  ze  mną,  by  poznać

moją opinię na temat tego, jak systemy peryferyjne przyjmą kwestię opodatkowania. Nie rozmawialiśmy o niczym
innym.  Zresztą  Valorum  raczej  nie  potrzebuje  mojej  pomocy,  by  przepchnąć  tę  propozycję.  Nie  jest  aż  tak
nieskuteczny, jak się niektórym wydaje.

-  Nonsens  -  powiedział  Taa.  -  Dojdzie  do  przepychanki  między  frakcjami  Baila  Antillesa  a  tymi,  którzy

pozwalają,  by  w  ich  imieniu  przemawiał  Ainlee  Teem.  Jak  zawsze,  światy  Jądra  staną  po  stronie  Valoruma,  a
najbliższe kolonie - przeciw.

- Myślę, że jeszcze bardziej spolaryzuje senat - powiedział świszczącym głosem Edcel Bar Gane. Reprezentant

planety Roona miał pękatą głowę i wąskie, uniesione w zewnętrznych kącikach oczy.

Toora słuchała ich uwag, nie komentując. Ponownie spojrzała na Palpatine'a.
- Zaciekawił mnie pan, senatorze. Co dokładnie powiedział pan kanclerzowi w kwestii wpływu opodatkowania

na systemy peryferyjne?

- Włączcie kurtynę akustyczną, a może będę skłonny wam się zwierzyć - powiedział Palpatine.
- Och, zrób to, Taa! - zapaliła się Toora. - Uwielbiam intrygować.
Taa  przestawił  przełącznik  w  barierce  loży,  uruchamiając  pole,  które  skutecznie  izolowało  pomieszczenie  od

wszelkich  prób  podsłuchu.  Ale  Palpatine  odezwał  się  dopiero  wtedy,  gdy  Sate  Pestage  -  szczupły  mężczyzna  o
ostrych rysach i przerzedzonych czarnych włosach -sprawdził, że pole działa.

Działania Pestage'a zrobiły wrażenie na senatorze Argente.
- Czy wszyscy na Naboo są równie ostrożni jak pan, senatorze?
Palpatine wzruszył ramionami.
- Proszę to uznać za wadę osobniczą. Argente pokiwał głową.
- Zapamiętam to sobie.
- Proszę więc nam wszystko powiedzieć - odezwała się Toora. -Czy Najwyższy Kanclerz obiera niebezpieczny

kurs, przeciwstawiając się Federacji Handlowej?

- Niebezpieczeństwo polega na tym, że dostrzega tylko część problemu - zaczął Palpatine. - Choć pierwszy by

temu  zaprzeczył,  w  głębi  serca  Valorum  jest  biurokratą,  podobnie  jak  jego  przodkowie.  Przedkłada  przepisy  i
zasady  nad  bezpośrednie  działanie.  Brakuje  mu  zdolności  właściwej  oceny  sytuacji.  To  dynastia  Valorum  była  w
dużej  mierze  odpowiedzialna  za  danie  wolnej  ręki  Federacji  Handlowej  dziesięciolecia  temu.  A  jak,  waszym
zdaniem,  udało  im  się  zgromadzić  tak  wielkie  dobra?  Na  pewno  nie  faworyzując  peryferyjne  systemy,  tylko

background image

wchodząc w lukratywne układy z Klanem Banków Intergalaktycznych i firmami w rodzaju TaggerCo. Szczególnie
ironiczny wydźwięk ma fakt, że ten najnowszy kryzys kręci się wokół Frontu Mgławicy. Ojciec obecnego kanclerza
miał okazję zlikwidować to ugrupowanie, ale nie zrobił tego, upominając ich jedynie, zamiast wyeliminować.

- Zaskakuje mnie pan, senatorze - powiedziała Toora. - Ale na plus, jak sądzę. Proszę mówić dalej.
Palpatine założył nogę na nogę i wyprostował się w fotelu.
- Najwyższy Kanclerz nie jest w stanie zrozumieć, że przyszłość Republiki zależy w znacznej mierze od tego, co

dzieje  się  na  Środkowych  i  Odległych  Rubieżach.  Choć  na  Coruscant  panoszy  się  korupcja,  prawdziwa  korozja
zawsze zaczyna się od brzegów, postępuje od zewnątrz do środka i w końcu pożre i centrum.

Jeśli  Valorum  nie  zrobi  czegoś,  by  powstrzymać  tę  falę,  Coruscant  stanie  się  pewnego  dnia  niewolnicą  tych

systemów, niezdolną uchwalić żadnych przepisów bez ich zgody. Jeśli nie załagodzimy sprawy dziś, możemy być
zmuszeni podporządkować się ich władzy centralnej jutro. To one są kluczem do przetrwania Republiki.

Taa wy sapał:
-  Jeśli  dobrze  rozumiem,  chce  pan  powiedzieć,  że  Federacja  Handlowa  jest  ogniwem  łączącym  nas  z  tymi

systemami...  ambasadorami  Coruscant,  że  tak  powiem...  i  że  w  związku  z  tym  nie  możemy  sobie  pozwolić  na
izolowanie Neimoidian i reszty.

- Źle pan zrozumiał -. powiedział twardo Palpatine. - Federacji Handlowej należy utrzeć trochę nosa. Valorum

ma  rację,  forsując  opodatkowanie,  bo  Federacja  Handlowa  i  tak  ma  już  za  wiele  wpływów  w  systemach
peryferyjnych. Setki systemów zewnętrznych, desperacko dążących do utrzymania wymiany handlowej z systemami
Jądra,  przyłączyło  się  do  Federacji,  zrzekając  się  praw  do  własnego  przedstawiciela  w  senacie.  Na  razie
Neimoidianie  i  ich  partnerzy  nie  mają  dość  głosów,  by  zablokować  opodatkowanie.  Ale  za  rok,  dwa  zdobędą
wystarczające poparcie, by blokować senat przy każdej okazji.

- A więc poprze pan kanclerza - wywnioskowała Toora. - Zagłosuje pan za opodatkowaniem.
- Na razie nie - powiedział ostrożnie Palpatine. - Z jego perspektywy opodatkowanie to sposób na ograniczenie

wpływów  Federacji,  a  zarazem  na  wzbogacenie  Coruscant.  Takie  podejście  doprowadzi  do  izolacji  nie  tylko
członków  Federacji,  ale  i  systemów  peryferyjnych.  Zanim  oddam  głos  w  imieniu  Naboo,  chcę  wiedzieć,  jak
rozkładają  się  głosy.  W  tej  chwili  ci,  którzy  stoją  pośrodku,  zyskają  najwięcej.  Ci,  którzy  jasno  widzą  wszystkie
strony  problemu,  są  najlepiej  przygotowani,  by  przeprowadzić  Republikę  przez  ten  krytyczny  okres  przejściowy.
Jeśli Valorum zdoła zgromadzić odpowiednie poparcie bez głosu mojego sektora, tym lepiej. Nie uchylę się jednak
przed obowiązkiem zrobienia tego, co w ostatecznym rozrachunku jest najlepsze dla wspólnego dobra.

- Tak mówi przyszły lider senackiej frakcji - powiedział Taa, wybuchając śmiechem.
Toora przyglądała się Palpatine'owi badawczo.
- Jeszcze parę pytań, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Palpatine wskazał na scenę.
- Z przyjemnością podyskutuję o tej sprawie bardziej szczegółowo, ale przedstawienie zaraz się zacznie.
Ubrani  w  bezbarwne  tuniki  i  miękkie  buty,  studenci  Jedi  stali  naprzeciw  siebie  w  dwóch  rzędach,  unosząc  w

dłoniach dwa tuziny włączonych mieczy świetlnych.

Na znak mistrza miecza dwunastu studentów tworzących pierwszy rząd cofnęło się jednocześnie o trzy kroki i

przyjęło postawę obronną - szeroko rozstawione stopy i miecze poziomo przed sobą na wysokości pasa.

Każdy z mieczy był zbudowany własnoręcznie przez studenta, który go trzymał, w taki sposób, by pasował do

jego górnej kończyny. Nie znalazłoby się dwóch identycznych, choć wszystkie miały pewne wspólne cechy: porty
ładowania,  płytki  projekcji  ostrza,  aktywatory,  ogniwa  energetyczne  z  diatum  oraz  rzadkie  i  cenne  kryształy
adegańskie,  które  emitowały  ostrze.  Niewiele  znano  w  galaktyce  materiałów,  których  miecz  świetlny  nie  byłby  w
stanie  przeciąć.  W  pełni  naładowany  i  w  odpowiednich  rękach,  wchodził  w  durabeton  jak  w  masło  lub  powoli
przepalał durastalowe grodzie gwiezdnych statków.

Na  kolejny  sygnał  mistrza  drugi  rząd  studentów  przyjął  postawę  atakującą,  przekręcając  ramiona  o  ćwierć

obrotu, obniżając środek ciężkości przez lekkie ugięcie kolan i unosząc miecz trzymany oburącz, jakby chcieli nim
odbić piłkę.

Na ostatni znak instruktora drugi rząd energicznie zaatakował. Studenci w pierwszym rzędzie unieśli miecze do

obrony  i  cofali  się  z  taneczną  precyzją,  pozwalając  przeciwnikom  uderzać  raz  za  razem  w  uniesione  ostrza.  Gdy
broniący cofnęli się do połowy sali, mistrz nakazał wstrzymać ćwiczenie i zmienić postawę.

Teraz ci, co się przed chwilą bronili, zaatakowali. Świetlne ostrza cięły powietrze, bucząc cicho; zgrzytały przy

zetknięciu  z  mieczem  przeciwnika  i  wypełniały  salę  treningową  oślepiającymi  błyskami  światła.  Qui-Gon  i  Obi-
Wan obserwowali ćwiczenia z galerii widokowej nad wyściełaną materacami podłogą sali, położonej na jednym z
niższych poziomów piramidy Świątyni Jedi. Ćwiczenia trwały od samego rana, ale tylko na kilku twarzach widać
było oznaki zmęczenia.

- Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj - powiedział Obi-Wan. Qui-Gon uśmiechnął się.

background image

- Dla mnie minęło wiele takich wczoraj, padawanie.
Choć  dzieliło  ich  wiele  lat,  obaj  spędzili  młodość  w  Świątyni,  podobnie  jak  wielu  innych  Jedi  -  czy  to

studentów,  czy  padawanów,  czy  mistrzów.  Moc  objawiała  się  we  wczesnym  dzieciństwie  i  większość  przyszłych
rycerzy przenosiła się do Świątyni, zanim ukończyła sześć lat - gdy tylko ich zdolności zostały odkryte na Coruscant
lub bardziej odległym świecie przez pełnoprawnego rycerza Jedi, albo gdy przywieźli ich do Świątyni członkowie
rodziny.  Choć  często  stosowano  testy,  by  potwierdzić,  czy  kandydat  ma  zdolności  do  władania  Mocą,  nie
przesądzały  one  o  dalszych  jego  losach  -  nie  było  wiadomo,  czy  on  albo  ona,  człowiek  albo  obcy,  ujmie  w  dłoń
miecz  świetlny  w  obronie  pokoju  i  sprawiedliwości,  czy  spędzi  życie  w  służbie  Korpusu  Rolniczego,  pomagając
wyżywić biednych i upośledzonych galaktyki.

-  Zawsze  martwiłem  się  podczas  ćwiczeń,  że  nie  mam  zadatków  na  padawana,  a  co  dopiero  na  rycerza  Jedi  -

dodał Obi-Wan. - Starałem się bardziej niż inni, by ukryć swoje wątpliwości.

Qui-Gon spojrzał na niego z ukosa.
-  Gdybyś  starał  się  jeszcze  bardziej,  padawanie,  na  pewno  pozostałbyś  w  Korpusie  Rolnictwa.  Dopiero  gdy

przestałeś się starać tak mocno, odnalazłeś swoją ścieżkę.

- Nie potrafiłem się skoncentrować na chwili obecnej.
- I nadal nie potrafisz.
Dwanaście lat temu Obi-Wan został przydzielony do Korpusu Rolnictwa na planecie Bandomeer i tam właśnie

spotkał  Qui-Gona,  którego  poprzedni  padawan  przeszedł  na  ciemną  stronę  Mocy  i  porzucił  Zakon  Jedi.  Jednak
mimo więzów, które połączyły go z Qui-Gonem, bywały chwile, gdy nadal zastanawiał się, czy ma predyspozycje,
by stać się rycerzem Jedi.

-  Skąd  mam  wiedzieć,  czy  Korpus  Rolnictwa  nie  był  mi  pisany,  mistrzu?  Być  może  nasze  spotkanie  na

Bandomeer było tym rozwidleniem drogi, którym nie powinienem był podążyć.

Qui-Gon odwrócił się w końcu w jego stronę.
- Jest wiele ścieżek, które można wybrać, Obi-Wanie. Nie każdy z nas ma dość szczęścia, by odnaleźć własną w

swoim  sercu...  tę,  którą  postawiła  przed  nami  Moc.  Co  czujesz,  gdy  badasz  swoje  uczucia  względem  wyborów,
których dokonałeś?

- Czuję, że wybrałem właściwą ścieżkę, mistrzu.
- Zgadzam się. - Qui-Gon klepnął Obi-Wana po ramieniu, uśmiechnął się i odwrócił z powrotem, by popatrzeć

na studentów. -Mimo to uważam, że świetny byłby z ciebie rolnik.

Studenci  klęczeli  teraz  w  dwóch  rzędach,  przysiadłszy  na  piętach.  W  pokoju  panowała  cisza  i  słychać  było

jedynie odgłos bosych stóp mistrza szermierki, który przechadzał się pomiędzy rzędami uczniów, przyglądając się
uważnie każdemu. Mistrz był Twi'lekianinem o smukłych warkoczach głównych i muskularnym torsie. Nazywał się
Anoon Bondara, a jego umiejętności szermiercze nie miały sobie równych. Qui-Gon stawał z nim do pojedynków,
gdy tylko nadarzyła się okazja, bo potyczka z mistrzem Bondara, choćby najkrótsza, uczyła więcej niż dwadzieścia
pojedynków z mniej utalentowanymi przeciwnikami.

Mistrz  miecza  zatrzymał  się  przed  studentką  o  imieniu  Darsha  Assant,  która  była  zarazem  jego  padawanką.

Bondara przykucnął, by ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.

- Co myślałaś, gdy atakowałaś?
- Co myślałam, mistrzu?
- Co miałaś w głowie? Jakie były twoje zamiary?
- Po prostu chciałam być tak silna, jak to tylko możliwe.
- Chciałaś wygrać.
- Nie, mistrzu. Chciałam uderzyć w nienaganny sposób. Bondara skrzywił się.
- Wyłącz myślenie. Nie oczekuj zwycięstwa, nie oczekuj porażki. Nie oczekuj niczego.
Obi-Wan spojrzał na Qui-Gona.
- Gdzie ja to już słyszałem?
Qui-Gon uciszył go, nie spuszczając wzroku z mistrza Bondary, który znów zaczął przechadzać się po sali.
-  Miecz  świetlny  nie  jest  bronią,  którą  powalacie  wrogów  albo  rywali  -  wyjaśniał  Bondara.  -  To  broń,  którą

wykorzeniacie własną chciwość, gniew, szaleństwo. Ten, kto stworzył miecz i dzierży go w dłoni, musi żyć tak, by
samym sobą ucieleśniać zagładę wszystkiego, co stoi na drodze pokoju i sprawiedliwości. -Zatrzymał się i popatrzył
po kolei na każdego.

- Rozumiecie?
- Tak, mistrzu - odpowiedzieli jednym głosem.
Bondara głośno klasnął w dłonie.
-  Nie,  nie  rozumiecie.  Musicie  nauczyć  się  trzymać  miecz,  rozluźniając  uścisk  na  jego  rękojeści.  Musicie

nauczyć się poruszać tak rytmicznie, aż zaczniecie tworzyć bezcielesne rytmy. Rozumiecie?

background image

- Tak, mistrzu - odpowiedzieli.
-  Nie,  nie  rozumiecie.  -  Skrzywił  się  i  usiadł  na  końcu  rzędów.  -Opowiem  wam  historię.  Pewien  człowiek,

niesłusznie  oskarżony  o  popełnienie  zbrodni,  był  przewożony  pojazdem  repulsorowym  przez  pustynne  bezdroża
odległej planety do więzienia, położonego w samym sercu pustyni. Nagle, bez ostrzeżenia, pojazd zepsuł się tuż nad
olbrzymim  lejem  w  ziemi,  który  był  tak  naprawdę  wielką  i  żarłoczną  gębą  stworzenia  zamieszkującego  te
pustkowia.  Nagła  awaria  wyrzuciła  strażników  tego  człowieka  prosto  w  pokrytą  śluzem  paszczę  tej  istoty.
Mężczyznę  również  wyrzuciło  z  pojazdu,  ale  w  ostatniej  chwili  zdołał  chwycić  się  płozy.  Nie  rękami,  bo  te  miał
skute  kajdankami  na  plecach,  ale  własnymi  zębami.  Wkrótce  w  tej  samej  okolicy  pojawiła  się  karawana
podróżników.  Zagubieni  i  głodni,  zapytali  mężczyznę,  czy  wie,  gdzie  znajduje  się  najbliższa  osada,  w  której
mogliby  odnowić  wyczerpane  zapasy.  Mężczyzna  był  w  rozterce.  Wiedział,  że  nie  odpowiadając,  skazywał
najprawdopodobniej  wędrowców  na  pewną  śmierć  wśród  piasków  pustyni.  Ale  otwierając  usta,  by  wypowiedzieć
choćby słowo, sam siebie skazywał na pewną śmierć w przewodzie trawiennym piaskowego potwora.

Bondara przerwał.
- Co w tych okolicznościach powinien zrobić ten człowiek?
Studenci wiedzieli z góry, że nie usłyszą odpowiedzi od Anoona Bondary.
Wstając, mistrz miecza powiedział:
- Wysłucham waszych odpowiedzi jutro.
Studenci  zgięli  się  wpół  i  nie  odrywali  czoła  od  maty,  póki  mistrz  Bondara  nie  opuścił  sali.  Dopiero  wtedy

wstali.  Nie  mogli  się  doczekać,  by  zacząć  wymieniać  opinie  o  sesji  treningowej,  żaden  jednak  nie  wspomniał  o
ewentualnym rozwiązaniu zagadki opowiedzianej przez nauczyciela.

Qui-Gon poklepał Obi-Wana po ramieniu.
- Chodź, padawanie, jest tu ktoś, z kim chcę porozmawiać.
Obi-Wan zszedł za swoim mistrzem po schodach na miękką podłogę. Kilku innych mistrzów Jedi rozmawiało

tam ze swoimi padawana-mi. Obi-Wan znał przelotnie paru z nich, ale osoby, do której prowadził ich Qui-Gon, nie
spotkał nigdy.

Była chyba najbardziej egzotyczną kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Miała skośne, szeroko rozstawione oczy

o  dużych  błękitnych  tęczówkach,  których  kolor  podkreślała  kreska  na  górnych  powiekach.  Nos  miała  szeroki  i
płaski, a skórę koloru drewna owocowego.

- Obi-Wanie, chciałbym, żebyś poznał mistrzynię Luminarę Unduli.
- Mistrzu Jinn - powiedziała kobieta zaskoczona i skłoniła głowę w pełnym szacunku ukłonie.
Qui-Gon również się ukłonił.
- Luminaro, to jest Obi-Wan Kenobi, mój padawan.
Skłoniła  głowę  przed  Obi-Wanem.  Dół  jej  trójkątnej  twarzy  zdobiły  tatuaże  w  kształcie  małych  rombów,

tworzących pionowy pasek od sinawej, pełnej dolnej wargi do czubka okrągłego podbródka. Podobne tatuaże miała
na wierzchu dłoni, na każdej kostce.

Twarz Qui-Gona spoważniała.
- Luminaro, Obi-Wan i ja spotkaliśmy niedawno kogoś, kto ma podobny tatuaż jak twój.
- Arwen Cohl - wpadła mu w słowo Luminara, zanim Qui-Gon zdążył powiedzieć coś więcej. Uśmiechnęła się

smutno. - Gdybym dorastała na mojej ojczystej planecie, a nie w Świątyni, na pewno wysłuchałabym w młodości
wielu opowieści o Arwenie Cohlu.

Spojrzała prosto w zaciekawione oczy Qui-Gona.
- Walczył o wolność, był bohaterem naszego ludu w czasach zmagań z sąsiednią planetą. To wielki wojownik,

pełen  poświęcenia.  Jednak  gdy  mój  lud  wywalczył  sobie  wolność,  został  wkrótce  oskarżony  o  spiskowanie  przez
tych samych ludzi, u których boku walczył. To miał być sposób gwarantujący, że Cohl nie zostanie wyniesiony na
najwyższe szczeble władzy, którą chcieli obdarzyć go ludzie. Spędził wiele lat w więzieniu, okrutnie traktowany, w
surowych  warunkach,  ale  to  zahartowało  tylko  bardziej  tego  mężczyznę,  i  tak  już  zahartowanego  w  walce.  Kiedy
uciekł  z  tego  okropnego  miejsca  z  pomocą  swych  dawnych  towarzyszy,  zemścił  się  na  swoich  krzywdzicielach  i
poprzysiągł, że nic już więcej nie zrobi dla świata, o którego wyzwolenie walczył tak zażarcie. Został najemnikiem i
przechwalał  się  otwarcie,  że  nie  popełni  więcej  podobnego  błędu.  Twierdził,  że  w  końcu  zrozumiał  naturę
wszechświata  i  że  zawsze  będzie  o  krok  przed  tymi,  którzy  chcą  go  pokonać,  schwytać  albo  zagrozić  mu  w  inny
sposób. Qui-Gon wziął głęboki oddech.

- Czy miał jakieś szczególne urazy do Federacji Handlowej?
Luminara pokręciła głową.
-  Nie  większe  niż  ktokolwiek  inny  w  moim  ojczystym  systemie.  Federacja  Handlowa  wprowadziła  nas  do

Republiki,  choć  stało  się  to  kosztem  zasobów  naturalnych  mojej  planety.  Na  początku  Arwen  Cohl  przyjmował
zlecenia tylko od tych, których sprawa była jego zdaniem słuszna. Ale z czasem, niewątpliwie z powodu krwi, którą

background image

przelał,  stał  się  niczym  więcej  jak  tylko  piratem  i  zawodowym  zabójcą.  Choć  mówi  się  też,  że  nigdy  nie  zdradził
przyjaciela ani sojusznika.

Przerwała na chwilę, by dodać:
- Żałuję, że historia zapamięta Cohla raczej jako przestępcę niż jako bohatera. Było mi smutno, gdy usłyszałam,

że zginął nad Dorvallą.

Gdy Qui-Gon nie odpowiadał, Luminara zapytała:
- Bo zginął, czyż nie?
Qui-Gon wyglądał na zmartwionego.
- Na razie mogę tylko stwierdzić, że zniknął nad Dorvallą.
Luminara przytaknęła niepewnie.
-  Niezależnie  od  tego,  czy  Cohl  jest  żywy,  czy  martwy,  sprawa  jest  teraz  w  gestii  Departamentu

Sprawiedliwości, tak?

Qui-Gon znowu nie odpowiedział od razu. - Jedyne, czego jestem pewien, to że los Cohla jest w rękach innych

niż moje.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 10

 
 

Zwęglone i poszarpane w wybuchu, który rozerwał frachtowiec, prawe ramię hangaru „Strumienia Przychodów"

wisiało łukiem nad mizerną czapą polarną Dorvalli, tuż poza zasięgiem cienia planety. Wielka krzywizna durastali
wydawała  się  tkwić  tam  od  zawsze.  Wieczne  słońce  wlewało  się  do  wnętrza  przez  główny  portal  hangaru  -  tam,
gdzie prawdziwe ramię miałoby dłoń - oświetlając porozrzucane resztki kapsuł i barek towarowych.

Przyczepiony do wewnętrznego poszycia hangaru niczym muszla, tkwił samotny, poturbowany wahadłowiec, w

jego wnętrzu zaś ośmioro członków jeszcze bardziej zmaltretowanej załogi.

- Nadal czekam na to obiecane przebaczenie - powiedział Cohl do Relli.
Spojrzała na niego spod oka.
- Wtedy i tylko wtedy, gdy nas stąd wyciągniesz. Nie wcześniej.
Siedzieli w swoich fotelach, podobnie jak pozostali - niektórzy spali, opierając się na złożonych ramionach albo

z  głową  odrzuconą  w  tył  i  otwartymi  ustami.  Oświetlenie  było  słabe,  panował  mróz,  a  recyrkulowane  powietrze
miało wyraźnie metaliczny posmak. Nadużywana toaleta cuchnęła. Siedzieli wewnątrz ramienia hangaru od prawie
czterech standardowych dni, żywiąc się tabletkami pokarmowymi i zabijając nudę wypadami do wnętrza hangaru w
kosmicznych  skafandrach.  Podczas  gdy  w  wahadłowcu  działała  sztuczna  grawitacja,  wędrówka  po  hangarze
przypominała  eksplorację  zatopionego  wraku.  Większość  kapsuł  towarowych  leżała  wzdłuż  zewnętrznej  ściany
hangaru,  ale  chmury  rudy  lommitu  i  splątane  kawałki  robotów  dryfowały  wokół  jak  szczątki  rozbitego  wraku  na
falach.  Boiny  odkrył  nawet  ciało  jednego  Twi'lekianina,  który  nie  zdążył  do  punktu  zbornego,  spalone  ogniem
laserów do tego stopnia, że z trudem można je było rozpoznać.

Nie  planowali  pozostania  w  ramieniu  hangaru  po  eksplozji.  Kiedy  jednak  ustalili,  że  unosi  się  ono  tuż  ponad

strefą grawitacji Dorvalli, Cohl uznał, że hangar będzie najlepszym miejscem na przeczekanie. „Jastrzębionietoperz"
i  statki  wspomagające  Frontu  Mgławicy  odleciały,  i  nawet  „Akwizytor"  zniknął  -  co  kapitan  Cohl  uznał  za
interesujące, bo porzucanie towarów, nawet wyrzuconych za burtę, nie leżało w naturze Neimoidian.

Innym  rozwiązaniem  byłoby  skierowanie  się  ku  powierzchni  Dorvalli,  do  miejsca,  w  którym  mieli  bazę  przed

rozpoczęciem operacji. Cohl podejrzewał jednak, że mogła zostać odkryta i teraz jest pod obserwacją. Kiedy Rella i
reszta  zaproponowali,  by  zamiast  tego  udać  się  na  pobliską  Dorvallę  IV,  Cohl  przypomniał  im,  że  w  drodze  na
Dorvallę były statki ratownicze, a pojedynczy wahadłowiec pełznący przez przestrzeń na pewno przyciągnąłby ich
uwagę.

W  rzeczywistości  statki  ratowników  pojawiły  się  w  parę  godzin  po  wybuchu.  Od  tego  czasu  Zakłady

Wydobywcze Dorvalli własnymi promami zbierały po drodze do domu kapsuły towarowe, choć większość lommitu
wyleciała  w  przestrzeń.  Oderwaną  centrosferę  i  drugie  ramię  hangaru  odholowano  z  przeznaczeniem  na
złomowanie. Zajęcie się ratowników drugim ramieniem było tylko kwestią czasu.

Dla Cohla te długie dni były szczególnie nużące; zwłaszcza w porównaniu z latami odosobnienia, jakie znosił

osadzony w więzieniu pod fałszywymi zarzutami, wysuniętymi przez ludzi, którzy walczyli u jego boku i których
zaliczał  do  przyjaciół.  A  ponieważ  reszta  załogi  ufała  mu  bez  zastrzeżeń,  oni  również  znosili  długie  godziny
monotonii  bez  słowa  skargi.  Większość  z  nich  i  tak  miała  stoickie  podejście  do  życia,  a  i  niewygody  nie  były  im
obce. Nikt, kto nie miał tych cech, nie zostałby wybrany do tej operacji.

Tylko Rella nie miała ochoty milczeć. Ale łączyło ją z Cohlem szczególne porozumienie.
- Co tam słychać w kanale komunikacyjnym? - zapytał Cohl Boiny'ego.
- Nic, kapitanie. Ani szumów, ani trzasków.
Rella prychnęła.
- A kogo się spodziewałeś usłyszeć, Cohl? „Jastrzębionietoperz" dawno odleciał.
Cohl spojrzał ponad jej ramieniem na Rodianina.
- Jak systemy?
- W gotowości.
- Wiecie co, - warknęła Rella niecierpliwie - mogę tu siedzieć równie długo jak wy, ale ta litania doprowadza

mnie  do  kosmicznego  obłędu.  -Naśladując  głos  Cohla,  powiedziała:  -  „Jak  systemy?"  -  a  potem  Boiny'ego:  -  „W
gotowości". - Potrząsnęła głową. - Nie moglibyście chociaż raz powiedzieć tego inaczej?

-  Mam  tu  coś,  co  cię  podniesie  na  duchu,  Rella  -  powiedział  Jalan  poirytowanym  głosem.  -  Orbita  ramienia

pogarsza się.

Wytrzeszczyła oczy w udawanym zdumieniu.
- Jeśli chcesz powiedzieć, że grozi nam, że spadniemy z nieba, to masz rację: jestem zachwycona!
Jalan spojrzał na Cohla.

background image

- Nie ma natychmiastowego niebezpieczeństwa, kapitanie, ale powinniśmy chyba zacząć myśleć o odlocie.
Cohl pokiwał głową.
- Masz rację. Czas się pożegnać z tym miejscem. Dobrze nam się przysłużyło.
Rella spojrzała w sufit.
- Dzięki gwiazdom!
- A dokąd lecimy, kapitanie? - zapytał Boiny.
- Na dół.
- Kapitanie, mam nadzieję, że nie myśli pan o lądowaniu tym pudłem na Dorvalli - zaniepokoił się Jalan. - Ekipy

ratownicze...

Cohl potrząsnął głową przecząco.
- Wracamy do bazy.
Załoga wymieniła niespokojne spojrzenia.
-  Przepraszam,  że  pytam,  kapitanie  -  odezwał  się  Jalan  -  ale  czy  nie  powiedział  pan,  że  baza  jest

najprawdopodobniej obserwowana?

- Jestem pewien, że jest obserwowana.
Rella przyglądała mu się przez chwilę.
- Pokopało cię, Cohl? Oglądamy przelatujące obok statki Departamentu Sprawiedliwości od czterech dni, że już

nie  wspomnę  o  korwetach  Korpusu  Kosmicznego  Dorvalli.  Jeśli  chciałeś,  żeby  nas  złapali,  po  co  kazałeś  nam
siedzieć tyle czasu tutaj? - Zamaszystym gestem ogarnęła wnętrze kabiny.

Pozostali przyznali jej rację.
- Nawet jeśli uda nam się dotrzeć do bazy w jednym kawałku - ciągnęła Rella - co potem? Bez statku nadającego

się do lotu w przestrzeni utkwimy na mieliźnie.

-  Może  warto  jednak  pokusić  się  o  lot  na  Dorvallę  IV,  kapitanie  -  wtrącił  Jalan.  -  Jeśli  nam  się  uda...  No  bo

przecież we Froncie Mgławicy myślą że zginęliśmy, ale mamy tu ze sobą całe to aurodium...

Rella rzuciła kosę spojrzenie na Cohla.
- Czy ty w ogóle słuchasz?
Cohl zacisnął usta.
- A kiedy już Front Mgławicy dowie się, że żyjemy? Nie sądzisz, że poruszą planety, żeby nas znaleźć?
- Może to bez znaczenia, kapitanie - powiedział ostrożnie Boiny. - Za taką ilość aurodium możemy sobie kupić

nowe życie w Sektorze Korporacyjnym albo gdzie indziej.

Oczy Cohla ściemniały.
-  Nic  z  tego.  Wzięliśmy  to  zlecenie  i  dokończymy  wszystko  jak  należy.  A  potem  odbierzemy  wypłatę.  -

Odwrócił się gniewnie w stronę Relli. - Zacznij procedury przedstartowe. A reszta niech się przygotuje do lotu.

Stateczek  przecinał  rozświetloną  słońcem  powłokę  chmur  Dorvalli  rozjarzonym  do  czerwoności  dziobem,

gubiąc  kawałki  poszycia  w  rozrzedzonej  atmosferze.  Członkowie  załogi  zacisnęli  mocniej  pasy  i  w  skupieniu
zajmowali  się  swoimi  zadaniami,  nie  zwracając  uwagi  na  przedmioty  odrywające  się  od  tablicy  sterowniczej  i
krążące po ciasnej kabinie jak pociski.

Rella starała się sprowadzić rozdygotany wahadłowiec w szeroką dolinę w rejonie równika, zamkniętą dwoma

pionowymi urwiskami. Tam, gdzie kiedyś rządziło morze, a ruchy płyt tektonicznych całkowicie przemodelowały
pierwotną  rzeźbę  terenu,  teraz  cały  obszar  porośnięty  był  pierwotną  puszczą  pełną  olbrzymich  drzew  i  paproci.
Masywne, pionowe ściany skał, porośnięte bujną roślinnością wyrastały tu i ówdzie jak wyspy z poszycia lasu. Z ich
szczytów spadały w dół oślepiające bielą wodospady, tworząc u podnóży skał bulgocące turkusowe jeziora.

Mimo pierwotnego krajobrazu, nie było to miejsce dziewicze. Zakłady Wydobywcze Dorvalli wycięły szerokie

drogi prowadzące do co większych skalnych wypiętrzeń oraz dwa okrągłe lądowiska, dostatecznie duże, by przyjąć
orbitalne promy. Skały były w środku wydrążone i poprzecinane kopalnianymi szybami jak plaster miodu, a gruba
warstwa lommitu pokrywała okoliczną roślinność. Niewątpliwie sztucznego pochodzenia były też głębokie kratery
wypełnione zanieczyszczonymi wodami kopalnianymi, które odbijały słońce i niebo jak zamglone lustra.

To  stąd,  z  pomocą  kilku  pracowników  Zakładów  Wydobywczych  Dorvalli,  niezadowolonych  z  faktu,  że  ich

planeta jest pozbawiona reprezentacji w senacie, Cohl wyruszył z misją opanowania „Strumienia Przychodów". Ale
nie wszyscy na Dorvalli nienawidzili Federacji Handlowej, a bardzo niewielu kochało najemników. Na pewno nie
ci, którzy w Federacji Handlowej -jedynym łączniku z planetami Jądra- widzieli ocalenie Dorvalli.

Wahadłowiec wychodził właśnie z szaleńczego lotu pionowego w dół, który porządnie wytrząsł im kości, gdy

tępodzioby statek minął ich z bakburty tak ostentacyjnie, by nie mogli go nie zauważyć.

-  Kto  to  był?  -  zapytała  Rella,  odruchowo  robiąc  unik,  gdy  ryk  silników  przelatującego  statku  targnął

wahadłowcem.

-  Korpus  Orbitalny  Dorvalli  -  zameldował  Boiny,  wpatrując  się  czarnymi  okrągłymi  oczami  w  identyfikator

background image

tożsamości. - Nadlatują z powrotem.

Cohl odwrócił się w fotelu w stronę iluminatora, by obejrzeć sobie błyskawicznie zbliżającą się jednostkę. Był

to prosty statek wojskowy o nieruchomych skrzydłach, jednoosobowy, ale za to wyposażony w podwójne działko
laserowe.

- Odbieram transmisję, kapitanie - zameldował Boiny. - Każą nam lądować.
- Czy poprosili o identyfikację?
- Nie. Chcą tylko, żebyśmy lądowali. Cohl zmarszczył brwi.
- W takim razie już wiedzą, kim jesteśmy.
- Ten Lancet Departamentu Sprawiedliwości... - powiedziała Rella, odwracając się w stronę Cohla. - Ktokolwiek

nim leciał, pewnie zarejestrował naszą charakterystykę napędu.

Statek zaryczał nad ich głowami, tym razem jeszcze bliżej.
- Jeszcze raz tak nad nami przelecą, a spuszczą nas na ziemię, kapitanie - ostrzegł Jalan.
- Trzymaj kurs na bazę - polecił Cohl.
Wojskowy statek zrobił ciasną beczkę i naleciał na nich jeszcze raz, tym razem ostrzeliwując ich z dziobowych

dział laserowych. Wokół zaokrąglonego nosa wahadłowca zaświstały czerwone promienie laserowych wystrzałów.

- Ci faceci nie żartują, kapitanie! - powiedział Boiny. Cohl odwrócił się w stronę Relli.
- Rozglądaj się za jakimś miejscem do rozbicia wahadłowca. Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Masz na myśli lądowanie, tak?
- Mam na myśli to, co powiedziałem - sprostował z naciskiem Cohl. - A do tego czasu pełny gaz! Doprowadź

nas tak blisko bazy, jak się da.

Zagryzła wargi.
- Spodziewam się co najmniej pierścionka z aurodium na zakończenie tej ekscytującej przejażdżki, Cohl.
- Znowu strzelają!
- Zrób unik - polecił Cohl.
- Nic z tego, kapitanie. Jest bardziej zwrotny od nas.
Lasery  atakującego  ich  statku  przeszyły  poszarpaną  linią  ogon  wahadłowca.  Równomierny  ryk  silników

zamienił  się  nagle  w  przerywane  wycie.  Poszycie  rufy  zaczęły  lizać  płomienie,  a  kabinę  wypełniły  kłęby  gęstego
dymu.

- Już po nas! - krzyknęła Rella. Ręka Cohla opadła ciężko na jej ramię.
-  Wyrównaj  lot!  Odpalić  repulsory  i  przygotować  się  na  uderzenie!  Ciągnąc  za  sobą  czarną  smugę  dymu,

wahadłowiec  minął  jedno  z  wypiętrzeń  skalnych  i  skosił  czubki  drzew,  odzierając  je  z  najwyższych  gałęzi.  Rella
zdołała  utrzymać  statek  poziomo  jeszcze  tylko  przez  chwilę,  potem  zaczęli  pikować  w  dół.  Statek  uderzył  w  pień
masywnego drzewa i przechylił się na sterburtę, wirując i tnąc jak piła tarczowa górne piętra lasu.

Ptaki  wyleciały  ponad  korony  drzew,  śmigając  na  wszystkie  strony.  Pasy  bezpieczeństwa  pękły;  dwoje

członków  załogi  poleciało  jak  lalki  do  przodu  i  uderzyło  o  poszycie  kadłuba.  Przewrócony  na  plecy  wahadłowiec
runął w kierunku ziemi. Iluminatory zatrzeszczały, pokryły się siatką pęknięć i eksplodowały do środka kabiny.

Lądowanie  było  twardsze,  niż  się  spodziewali.  Stabilizator  na  ster-burcie  przeorał  pokrytą  liśćmi  ziemię  pod

ostrym  kątem,  powodując,  że  wahadłowiec  podskoczył  do  góry  jak  rzucona  moneta,  a  oprzyrządowanie  oderwało
się od poszycia. Wydawało im się, że turlają się w nieskończoność, odmierzaną ogłuszającymi trzaskami kolejnych
kolizji. Kadłub zapadł się, obwody eksplodowały, uwalniając szkodliwe płyny i gazy.

Nagle było po wszystkim.
Powietrze  wypełniły  nowe  dźwięki:  trzaski  stygnącego  metalu,  syk  podziurawionych  przewodów,  ogłuszający

jazgot przerażonych ptaków, stukot spadających gałęzi, owoców i co tam jeszcze uderzało o poszycie. Kaszel, jęki i
sieknięcia...

Grawitacja  pozwoliła  Cohlowi  zorientować  się,  że  statek  nadal  leży  do  góry  nogami.  Odpiął  pasy

bezpieczeństwa  i  zwalił  się  na  sufit  wahadłowca.  Rella  i  Boiny  już  tam  byli,  posiniaczeni  i  pokrwawieni,  ale
odzyskali przytomność, zanim jeszcze Cohl się do nich doczołgał. Otoczył Rellę ramieniem i szybko rozejrzał się
dookoła.

Pozostali  członkowie  załogi  albo  już  byli  martwi,  albo  właśnie  umierali.  Zadowolony,  że  Rella  ma  się

stosunkowo dobrze, Cohl otworzył właz na bakburcie. Do wnętrza wdarło się parne powietrze, ale i ożywczy tlen.
Cohl wychylił się na zewnątrz i natychmiast spojrzał na wyświetlacz kompasu w komunikatorze. Odzwyczajony od
standardowego przyciągania, czuł się, jakby ważył dwukrotnie więcej. Każdy ruch wymagał wysiłku.

- Co z Jalanem? - zapytała słabym głosem Rella. Mężczyzna odpowiedział za siebie:
- Prawie koniec.
Cohl  wczołgał  się  do  środka.  Jalan  tkwił  przygnieciony  konsolą  instrumentów  pokładowych.  Kapitan  położył

rękę na jego ramieniu.

background image

- Nie możemy cię zabrać ze sobą- powiedział cicho. Jalan kiwnął głową.
- W takim razie pozwólcie mi zabrać ze sobą paru z tamtych. Rella doczołgała się do Jalana.
- Nie musisz tego robić... - zaczęła.
-  Jestem  poszukiwany  w  trzech  systemach  -  przerwał  jej.  -  Jeśli  znajdą  mnie  żywego,  postarają  się,  żebym

mocno pożałował, że nie umarłem.

Boiny spojrzał na Cohla, który pokiwał głową.
-  Podaj  mu  kod  autodestrukcji.  Rella,  podziel  sztabki  na  cztery  równe  części.  Dwie  włóż  do  mojego  plecaka,

jedną  do  swojego,  a  jedną  daj  Boiny'emu.  -  Spojrzał  na  Rodianina.  -  Bierzemy  tylko  broń  i  aurodium.  Żadnego
prowiantu i wody, bo jeśli nie dotrzemy do bazy, służby więzienne Dorvalli zatroszczą się o nasz wikt. Jeśli to was
nie dość motywuje, już nie wiem, co wam powiedzieć.

Po kilku chwilach opuścili wahadłowiec.
Cohl  zarzucił  na  ramiona  ciężki  plecak,  spojrzał  na  kompas  i  ruszył  szybkim  krokiem  w  stronę  najbliższego

wypiętrzenia. Rella i Boiny starali się jak mogli dotrzymać mu kroku, wspinając się wśród gęstego poszycia przez
pierwszy kwadrans, podczas gdy statek wojskowy przelatywał nad nimi raz po raz, wypatrując śladów wahadłowca.
U stóp wypiętrzenia, patrząc w dół spod skały lommitu, zauważyli, jak statek zawisa nad czubkami drzew.

Rella skrzywiła się.
- Znalazł wahadłowiec.
- Ma facet pecha - odparł Cohl.
W  tym  samym  momencie  podstawą  drzew  pod  statkiem  targnęła  potężna  eksplozja,  której  pilot  statku

wojskowego  najwyraźniej  zupełnie  się  nie  spodziewał.  Próbował  umknąć  wirującej  kuli  ognia,  ale  było  za  późno.
Silniki wybuchły, a myśliwiec jak kamień runął na ziemię.

Drugi myśliwiec przeleciał z hukiem nad ich głowami w tym samym momencie, gdy pierwszy eksplodował. Za

nim leciał następny, pikując ostro ku podstawie wypiętrzenia, gdzie skrył się Cohl i jego towarzysze.

Myśliwiec  ostrzelał  wypiętrzenie,  odrywając  od  skały  lommitu  olbrzymie  głazy.  Cohl  obserwował,  jak  statek

zawraca  i  tym  samym  kursem  rusza  do  kolejnego  ataku.  Jednocześnie  w  parnym  powietrzu  usłyszeli  inny,
groźniejszy dźwięk. Bez ostrzeżenia spod podstawy chmur wystrzeliły czerwone promienie energii, trafiając w locie
skrzydła myśliwca, który - pozbawiony możliwości manewru - wbił się nosem w skałę i rozpadł na kawałki.

- Tym też już nie musimy się przejmować! - zawołał Cohl dostatecznie głośno, by przekrzyczeć ryk na niebie.
Rella uniosła głowę w samą porę, by dostrzec wielki kształt statku sunącego nad ich głowami.
- „Jastrzębionietoperz"! - Spojrzała zaskoczona na Cohla. - Wiedziałeś! Wiedziałeś, że tu będzie!
Potrząsnął głową.
- Plan awaryjny przewidywał, że tu przyleci. Ale nie mogłem mieć pewności.
Niemal się uśmiechnęła.
- Może jeszcze ci wybaczę.
- Poczekaj, aż będziemy bezpieczni na pokładzie.
Zerwali  się  na  nogi  i  pospiesznie  ruszyli  przez  skalne  osypisko  wokół  wypiętrzenia.  Niedaleko

„Jastrzębionietoperz",  nadal  strzelając  na  wszystkie  strony,  opadł  powoli  w  sam  środek  błotnistej  i  brudnej  niecki
niedaleko nich.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 11

 
 

Tysiące rozumnych gatunków miało na Coruscant swój dom, nawet jeśli był to tylko wysoki na kilometr, nijaki

blok mieszkalny. I niemal każdy z tych gatunków miał tu swój głos, nawet jeśli był to tylko głos osobnika od dawna
skorumpowanego licznymi przyjemnościami, jakie mogła zaoferować Coruscant.

Te  wszystkie  głosy  mogły  się  wypowiedzieć  w  galaktycznym  senacie,  którego  budynek  wyrastał  jak

spłaszczony  grzyb  w  samym  sercu  dzielnicy  rządowej.  Otoczony  mniejszymi  kopułami  i  przyporami  innych
budynków, których szczyty nikły gdzieś wysoko na niebie, senat stał na skraju obszernego placu dla pieszych. Sam
plac zaś, rozpięty ponad czubkami iglic drapaczy chmur, był ozdobiony trzydziestometrowej wysokości posągami,
wyobrażającymi  założycieli  Światów  Jądra.  Stożkowate  figury,  aluzyjnie  przypominające  bezpłciowe  postaci
ludzkie  o  wydłużonych  członkach,  stały  na  wysokich  durabetonowych  cokołach,  dzierżąc  wąskie  ceremonialne
berła.

Motyw  ten  powtarzał  się  wewnątrz  budynku  senatu,  gdzie  publiczne  korytarze  otaczające  okrągłe  westybule

zdobiły podobne wrzecionowate obeliski.

Przemierzając  zdecydowanym  krokiem  te  korytarze,  senator  Palpatine  nie  przestawał  się  dziwić,  że  senat  nie

zamówił  jeszcze  rzeźb  wyobrażających  gatunki  niehumanoidalne.  Podczas  gdy  niektórzy  delegaci  byli  skłonni
przypisać  brak  niehumanoidalnych  przedstawień  zwykłemu  przeoczeniu,  inni  traktowali  ten  fakt  jako  świadomą
zniewagę. Jeszcze inni uważali, że są sprawy istotniejsze niż wystrój senackich korytarzy. Biorąc jednak pod uwagę
rosnącą  dominację  nieczłekokształtnych  gatunków  ze  Środkowych  i  Odległych  Rubieży,  których  delegacje  w
szybkim  tempie  zdobywały  przewagę  w  senacie  -  ku  ukrywanemu  niezadowoleniu  wielu  ludzkich  delegatów  ze
Światów Jądra - niewątpliwie zanosiło się na zmiany.

Wielopoziomowe  przejścia,  korytarze,  pionowe  i  poziome  turbowindy  budynku  tworzyły  labirynt  nie  mniej

skomplikowany  niż  wewnętrzna  siatka  senackich  sojuszy,  sprzymierzeń,  grup  interesów  i  koterii.  Zwołanie  przez
Najwyższego Kanclerza Valoruma specjalnej sesji spowodowało, że korytarze były jeszcze bardziej zatłoczone niż
zwykle, ale Palpatine czuł się podniesiony na duchu faktem, że tylu delegatów nadal potrafiło odłożyć na bok swoje
prywatne sprawy, by zająć się kwestiami szerszej wagi.

Eskortowany przez dwójkę swoich asystentów - Doriana i Pestage'a - uśmiechał się uprzejmie i przeciskał przez

tłum  w  stronę  sali  posiedzeń,  mijając  senackich  strażników  w  niebieskich  mundurach  po  obu  stronach  drzwi,  aż
wszedł  do  loży  Naboo  w  olbrzymim  amfiteatrze.  Loża  -jedna  z  tysiąca  dwudziestu  czterech  identycznych
pomieszczeń  wznoszących  się  rzędami  wzdłuż  ścian  sali  posiedzeń  -  była  okrągłą  ruchomą  platformą  zdolną
pomieścić około pół tuzina osób. Taka loża była w istocie wierzchołkiem klinowatego wyrostka, które sterczały ze
ścian  budynku  od  kopuły  po  najdalsze  krawędzie  półkuli  sali  posiedzeń,  każda  zajęta  przez  osobną  delegację.  W
lożach załatwiano większość przyziemnych i nie zawsze legalnych interesów kwitnących w senacie.

Poprawiając fałdy płaszcza, Palpatine wstąpił na podium przy zewnętrznej krawędzi platformy. Ze względu na

wysokie  położenie  loży  Naboo  w  sali  posiedzeń,  widok  z  niej  mógł  przyprawić  o  zawrót  głowy.  Sala  obrad  była
celowo odcięta od światła słonecznego i wątpliwej atmosfery Coruscant, by ograniczyć wpływ, jaki mógłby mieć na
delegatów wieczorny zmierzch - innymi słowy, zachęcić ich, by koncentrowali się na omawianych sprawach nawet
wówczas, gdy sesja przeciągała się do późnej nocy. Coraz więcej obywateli uważało jednak nienaturalne warunki
panujące  w  sali  obrad  za  symbol  izolacji  senatu  i  jego  oderwania  od  rzeczywistości.  Senat  postrzegany  był  jako
miejsce, które istnieje samo dla siebie, miejsce, gdzie debatuje się nad sprawami bez znaczenia, chyba że chodzi o
kwestie dotyczące możliwości nielegalnego wzbogacenia się senackich reprezentantów.

A jednak Palpatine wyczuł w powietrzu wzmożone zainteresowanie. Krążące po senacie pogłoski sprawiły, że

wiedziano, o czym chce dyskutować Valorum, wielu jednak chciało to usłyszeć na własne uszy i szykowało się do
odpowiedzi.

Aby wyrobić sobie zdanie o opiniach senatorów na kwestię opodatkowania szlaków handlowych prowadzących

do systemów peryferyjnych, Palpatine poświęcił ostatnich kilka dni na spotkania z jak największą liczbą senatorów.
Delikatnie  starał  się  wpłynąć  na  niezdecydowanych,  by  poparli  propozycję  kanclerza,  tak  by  Valorum  mógł
przeforsować  swój  pomysł  bez  wsparcia  Naboo  i  sąsiednich  światów.  Jednocześnie  Palpatine  opracował  kilka
alternatywnych scenariuszy, by przygotować się na różny rozwój wypadków.

Zaskoczyło  go,  jak  bardzo  sam  jest  podekscytowany  -  ożywienie  w  sali  plenarnej  było  zaraźliwe.  Jednak,

podobnie jak w operze, Valorum zwlekał z przybyciem. Kiedy w końcu się pojawił, atmosfera była gorąca.

Mównica kanclerza Valoruma była wysoką na trzydzieści metrów platformą wyrastającą ze środka podłogi jak

kwiat  na  łodydze.  Wyniesiony  na  szczyt  łodygi  turbowindą,  Valorum  stał  samotnie,  w  otoczeniu  strażnika,
urzędnika  kancelarii,  dziennikarza  i  oficjalnego  sprawozdawcy,  którzy  siedzieli  poniżej  okrągłego  dysku  loży.

background image

Naśladując dominującą kolorystykę senackich wnętrz, kanclerz miał na sobie płaszcz z brokatu w kolorze jasnego
fioletu, z szerokimi rękawami i ozdobnym pasem.

Palpatine'owi przyszło do głowy, gdy oklaskiwał przybycie kanclerza, że umiejscowienie loży Valoruma czyniło

z niego w równym stopniu centrum uwagi, co i doskonały cel.

Gdy brawa i okrzyki powitalne zaczęły się stopniowo uspokajać, Valorum uniósł ręce, prosząc gestem o ciszę.

Jego pierwsze słowa wywołały uśmiech na twarzy Palpatine'a.

-  Delegaci  galaktycznego  senatu!  Stoimy  w  obliczu  wielu  naglących  wyzwań.  Nękana  na  swoich  odległych

obrzeżach  morderczymi  zamieszkami  i  przeżarta  w  samym  sercu  przez  korupcję,  Republika  stoi  przed  groźbą
upadku.  Niedawne  wydarzenia  na  Środkowych  i  Odległych  Rubieżach  wymagają,  byśmy  postawili  tamę
konfliktom, przywracając spokój i równowagę. Nasza sytuacja jest tak trudna, że nie powinniśmy wykluczać nawet
najbardziej drastycznych środków zaradczych.

Valorum przerwał na chwilę, pozwalając, by jego słowa dobrze zapadły w umysły delegatów.
- Strefy wolnego handlu stworzono początkowo, by stymulować wymianę handlową pomiędzy światami Jądra a

peryferyjnymi systemami Środkowych i Odległych Rubieży. Uważano wówczas, że wolny i nieskrępowany handel
przyniesie  korzyści  wszystkim  zainteresowanym.  Strefy  te  stały  się  jednak  rajem  nie  tylko  dla  przemytników  i
piratów, ale także dla karteli handlowych i transportowych, które wykorzystały wolność, jaką im zapewniliśmy, by
zdobyć również potęgę polityczną i militarną.

Szmery poparcia i sprzeciwu podgrzały i tak już gorącą atmosferę sali.
-  Federacja  Handlowa  staje  przed  nami  z  wnioskiem,  abyśmy  zrobili  coś,  by  zagwarantować  bezpieczeństwo

handlu  w  sektorach  peryferyjnych.  Mają  prawo  się  tego  domagać,  a  my  jesteśmy  zobligowani  statutem,  by
zareagować na ich prośbę. W istocie jednak to wątpliwe praktyki samej Federacji Handlowej doprowadziły do tego,
że stała się celem ataków złodziei i terrorystów.

Valorum podniósł głos, by przebić się przez gwar setek rozmów prowadzonych w licznych językach.
-  Jednocześnie  jednak  musimy  wziąć  na  siebie  część  winy  za  zaistniałą  sytuację,  ponieważ  właśnie  to  ciało

zapewniło  Federacji  Handlowej  taką  swobodę,  i  właśnie  to  ciało  pozostawało  długo  głuche  na  to,  co  dzieje  się  w
systemach  peryferyjnych.  Nie  możemy  pozwolić,  by  podobne  praktyki  trwały  dalej.  Federacja  Handlowa  stała  się
opasłym krwiopijcą, wchłaniającym mniejsze koncerny i odmawiającym prowadzenia interesów ze światami, które
wysyłają  towary  za  pośrednictwem  ich  zdziesiątkowanych  konkurentów.  Nie  będzie  przesadą,  gdy  powiem,  że
wolne  strefy  handlowe  od  dawna  już  nie  są  wolne.  A  mimo  to  Federacja  Handlowa  staje  przed  nami,  by  prosić  o
pomoc  w  położeniu  kresu  nieporządkom,  które  sama  wywołała.  Federacja  prosi  nas  o  ochronę  -  tak  jakby  ta
organizacja  mogła  sama  beztrosko  rozlokować  siły  wojskowe  przeciwko  piratom  i  terrorystom,  którzy  polują  na
frachtowce  Federacji.  Jakby  mogła  dostarczyć  myśliwce  i  pancerniki,  zamieniając  tym  samym  strefy  wolnego
handlu  w  pole  bitwy.  Istnieje  jednak  rozwiązanie  tego  problemu.  Jeśli  Federacja  Handlowa  chce,  żebyśmy  to  my
zagwarantowali bezpieczeństwo handlu w systemach peryferyjnych - które to zadanie wymagać będzie działania tak
od  tej  organizacji,  jak  i  od  wielu  systemów,  które  leżą  w  obrębie  stref  wolnego  handlu  -  to  te  systemy  planetarne
muszą stać się członkami Republiki. Światy, które obecnie reprezentuje w senacie Federacja Handlowa, muszą zrzec
się członkostwa w Federacji i przemówić w tej sali własnym głosem, znów jako autonomiczne systemy.

Valorum  pozwolił,  by  hałaśliwe  reakcje  trwały  przez  dłuższą  chwilę,  po  czym  ponownie  poprosił  gestem  o

ciszę.

-  Apelujemy,  by  światy  stref  wolnego  handlu  podjęły  szybkie  i  zdecydowane  działania.  Organizacje

terrorystyczne  w  rodzaju  Frontu  Mgławicy  są  głośnym  wyrazicielem  cichego  niezadowolenia  tych  planet.
Współpracując  zgodnie  ze  sobą,  ochotnicze  siły  wojskowe  i  korpusy  orbitalne  systemów  dotkniętych  plagą
terroryzmu  będą  w  stanie  zdławić  zamieszki,  zanim  przerodzą  się  one  w  powszechną  rewoltę.  Bezpośrednim
skutkiem tych działań będzie zlikwidowanie stref wolnego handlu jako takich. Szlaki handlowe do tych systemów
peryferyjnych,  które  przyłączą  się  do  Republiki,  będą  podlegały  opodatkowaniu  tak  samo  jak  szlaki  handlowe
systemów Jądra, Kolonii czy Wewnętrznych Rubieży. Apeluję, byście wzięli pod uwagę, że takie działania powinny
mieć miejsce już dawno temu. Bo strefa wolnego handlu przestaje nią być, gdy cały handel kontrolowany jest przez
jeden kartel.

Hałaśliwe  okrzyki  poparcia  i  sprzeciwu  wypełniły  salę,  ale  reakcje  nie  były  aż  tak  mieszane,  jak  się  obawiał

Palpatine. Mimo to był rozczarowany. Valorum przedstawił sprawę opodatkowania, nie wspominając o możliwych
konsekwencjach ani o kompromisach, na jakie trzeba będzie pójść.

Zanim  wniosek  zostanie  przegłosowany,  specjalne  grupy  interesów  -  opłacane  z  kieszeni  Federacji  Handlowej

lub  innego  podobnego  koncernu  -  zgłoszą  na  pewno  swój  protest.  Następnie  wniosek  przejdzie  do  komisji,  gdzie
dalej  osłabi  się  jego  wymowę.  Obrośnie  tam  przepisami  pomocniczymi,  których  celem  będzie  uspokojenie
protestów grup interesów i nacisków protestujących. W końcu dojdzie do niekończącej się debaty, przeciąganej w
nadziei na odroczenie głosowania.

background image

Były jednak sposoby, by przeciąć węzeł biurokratycznych zabiegów. Doprowadzony do ostateczności Palpatine

rozejrzał  się  po  amfiteatrze,  zastanawiając  się,  kto  wykona  pierwszy  ruch  -  dosłownie  i  w  przenośni.  Zrobili  to
Neimoidianie.  Odłączyli  swoją  lożę  od  wspornika,  na  którym  spoczywała,  i  skierowali  ją  na  środek  sali  obrad.
Odłączone  loże  przypominały  skromniejsze  wersje  taksówek  powietrznych,  wypełniających  coruscańskie  niebo.
Krążyły pogłoski, że niektóre loże poruszają się szybciej niż inne - nawet na autopilocie - co było kwestią kluczową,
bo delegaci często prześcigali się, chcąc uzyskać prawo głosu od kanclerza Valoruma.

- Udzielam głosu delegatowi Lottowi Dodowi - oznajmił Valorum - reprezentującemu Federację Handlową.
Lott Dod nosił bogate szaty i wysoką, czarną tiarę. Unosząca się w powietrzu holokamera ruszyła w jego stronę,

by przekazać podobiznę płaskiej twarzy Doda na ekrany wbudowane w konsole innych lóż.

-  Twierdzimy,  że  senat  nie  ma  prawa  nakładać  podatków  na  peryferyjne  strefy  handlu.  To  nic  innego,  tylko

spisek, mający na celu złamanie naszego konsorcjum. To Federacja Handlowa otworzyła trasy hiperprzestrzenne do
systemów  peryferyjnych,  ryzykując  życie  swoich  doświadczonych  kapitanów,  by  wprowadzić  te  prymitywne
niegdyś planety do Republiki i dostarczyć nowe zasoby światom Jądra. Teraz dowiadujemy się, że oczekuje się od
nas,  żebyśmy  sami  bronili  się  przed  najemnikami  i  piratami,  którzy  strojąc  się  w  piórka  bojowników  o  wolność,
chcą się po prostu wzbogacić naszym kosztem. Stajemy przed wami prosząc o pomoc, a zamiast tego stajemy się
ofiarami pośrednich ataków.

Głośne okrzyki zachęty doszły od lóż przedstawicieli Gildii Komercyjnej i Unii Technologicznej.
- Jeśli senat nie chce angażować się w walkę z Frontem Mgławicy... bo w gruncie rzeczy nie jest do tego zdolny

- ciągnął Dod. - Musi przynajmniej dać nam to, czego potrzebujemy, by bronić się sami. W obecnym stanie rzeczy
jesteśmy bezbronni w obliczu znacznie lepszych myśliwców.

Podczas gdy jedni przyklaskiwali, a inni tupali w proteście, Valorum jedynie skinął głową.
-  Możemy  wyznaczyć  komisję,  by  rozpatrzyła,  czy  w  obecnej  sytuacji  zwiększenie  waszego  potencjału

obronnego będzie właściwe - powiedział z powagą.

Kolejna loża oderwała się od zaokrąglonej ściany.
- Udzielam głosu Ainlee Teemowi, delegatowi z Malastaru - powiedział Valorum.
Teem, Granin, miał troje oczu na grubych, blisko osadzonych szypułkach.
- Skoro Federacja Handlowa chce się bronić na własny koszt, nie ma uzasadnienia dla opodatkowania szlaków

handlowych.  -  Głos  Teema  był  głęboki  i  dudniący.  -  Mamy  precedens  w  postaci  Sojuszu  Przedsiębiorców.  W
przeciwnym  wypadku  będzie  wyglądało  na  to,  że  Republika  nie  jest  zainteresowana  niczym  więcej,  jak  tylko
odzieraniem  z  zysków  tych,  którzy  mieli  odwagę  przetrzeć  trasy  hiperprzestrzenne,  z  których  wszyscy  obecnie
korzystają.

Połowa  amfiteatru  zaczęła  bić  brawo.  W  tym  samym  momencie  jednak  na  środek  sali  podpłynęła  kolejna

platforma.

- Udzielam głosu Bailowi Antillesowi z Alderaanu.
-  Najwyższy  Kanclerzu  -  powiedział  mężczyzna  głosem,  w  którym  wyczuwało  się  silne  emocje.  -  senat  w

żadnym wypadku nie powinien pozwolić Federacji Handlowej na zwiększenie liczebności ich armii robotów. Jeśli
Frontowi  Mgławicy  udało  się  zagrozić  bezpieczeństwu  pewnych  sektorów,  Federacja  Handlowa  powinna  unikać
tych  miejsc,  dopóki  zainteresowane  sektory  nie  uporają  się  z  problemem  terroryzmu.  Udzielając  zgody  na
zwiększenie sił obronnych Federacji Handlowej, naruszymy równowagę sił na Odległych Rubieżach.

-  A  co  się  stanie  z  planetami  w  tych  zagrożonych  sektorach?  -  zapytał  senator  Orn  Free  Taa  z  Ryloth.  Jego

błękitne warkocze główne spoczywały na klapach ekstrawaganckiego płaszcza. - Jak mamy handlować z planetami
Jądra? Kto przewiezie nasze towary?

Wściekłe i szybkie riposty zaczęły padać ze wszystkich stron sali - od delegacji Wookiech, Sullustan, Bimmów i

Bothan.  Valorum  próbował  uciszyć  zebranych,  cytując  postanowienia  regulaminu,  ale  wielu  senatorów  miało  już
dość regulaminów i zwyczajnie go zakrzyczano.

-  Federacja  Handlowa  zrekompensuje  sobie  koszty  opodatkowania,  podnosząc  stawki  za  swoje  usługi  -

argumentował delegat Bothan.

- Systemy peryferyjne będą natomiast musiały wziąć na siebie ciężar podatków.
Palpatine  zauważył,  na  co  się  zanosi,  i  szybko  wysłał  ubranego  w  czerń  Sate'a  Pestage'a  z  odręcznie  napisaną

notatką  do  strażnika  kanclerskiego,  który  z  kolei  przekazał  notatkę  Najwyższemu  Kanclerzowi.  Valorum  odebrał
wiadomość  w  tym  samym  momencie,  gdy  bothański  delegat  zażądał  odpowiedzi  napytanie,  jak  zostaną
spożytkowane wpływy z nowych podatków.

Unosząc wzrok znad notatki, kanclerz spojrzał na lożę Naboo, zanim odpowiedział:
-  Proponuję,  by  pewien  odsetek  wpływów  podatkowych  został  przeznaczony  na  ulgi  i  rozwój  systemów

peryferyjnych.

Głośny  aplauz  dobiegł  z  najwyższych  lóż,  gdzie  wielu  senatorów  wstało,  by  dobitniej  wyrazić  swoje  poparcie

background image

dla zgłoszonej propozycji. Z poziomów bliższych podłogi przyklasnął jej senator Wookiech, Yarua, Tendau Bendn z
Ithoru i Horox Ryyder, reprezentujący tysiące planet w sektorze Raioballo.

Palpatine odnotował w myśli nazwiska tych, którzy zaprotestowali - w tym Toonbucka Toora, Po Nuda, Wata

Tambora i innych. Następnie odłączył lożę od ściany i skierował ją na środek sali, ścigany przez dwie kamery.

- Udzielam głosu senatorowi z królestwa Naboo - powiedział Valorum.
- Najwyższy Kanclerzu - zaczął Palpatine - niech mi będzie wolno stwierdzić, że choć zasygnalizowano tu wiele

istotnych  kwestii,  problem  jest  daleki  od  rozwiązania,  i  być  może  powinien  zostać  przeanalizowany  głębiej  na
innym forum, kiedy już każdy będzie miał okazję przemyśleć to, co zostało dziś powiedziane.

Valorum przez chwilę wyglądał na zmieszanego.
- Na jakim forum, senatorze Palpatine?
- Zanim wniosek przejdzie do komisji, proponuję zwołanie szczytu, na którym delegaci Federacji Handlowej i

stowarzyszonych  z  nią  światów  będą  mogli  spotkać  się  otwarcie  i  zaproponować  rozwiązanie  tych...„naglących
wyzwań", jak je pan nazwał.

Ci sami senatorowie, którzy wcześniej przyklasnęli kanclerzowi, teraz wyrażali poparcie dla Palpatine'a.
Niepewność i może także złe przeczucia sprawiły, że z twarzy Valoruma odpłynęła krew.
- Czy ma pan propozycję konkretnego miejsca, gdzie mógłby odbyć się taki szczyt, senatorze? - zapytał.
Palpatine zastanowił się.
- Może... na Eriadu?
Do  loży  Palpatine'a  na  środku  sali  dołączyła  inna  platforma.  Członkowie  zasiadającej  w  niej  delegacji-

ciemnoskórzy ludzie—nosili luźne szaty i turbany.

-  Najwyższy  Kanclerzu  -  odezwał  się  ich  rzecznik.  -  Eriadu  byłaby  zaszczycona,  mogąc  się  stać  gospodarzem

takiego szczytu.

Senator Troora poparł wniosek i zaproponował przegłosowanie moratorium na propozycję opodatkowania.
Valorum nie miał innego wyjścia, jak się zgodzić.
-  Spotkam  się  ze  wszystkimi  zainteresowanymi  stronami,  by  ustalić  datę  szczytu  -  zapowiedział,  gdy  ucichł

gwar. - Jeśli chodzi o opodatkowanie szlaków handlowych do systemów peryferyjnych, odraczam przegłosowanie
tej  kwestii  do  czasu  odbycia  szczytu  i  wyrażenia  opinii  przez  zainteresowanych.  Ponadto,  aby  podkreślić
zaangażowanie senatu sprawą krzewienia pokoju i stabilności, osobiście wezmę udział w tym szczycie.

Wielu obecnych w sali posiedzeń wstało i oklaskami wyraziło swoje poparcie.
Valorum  odnalazł  wzrokiem  Palpatine'a  i  zatrzymał  się  na  nim  przez  chwilę.  Palpatine  uśmiechnął  się  i

konspiracyjnie pokiwał głową.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 12

 
 

Prezentując poszarpane rany, których nie miał, kiedy po raz pierwszy pojawił się nad Dorvallą, ani później, gdy

lądował na niej, by zabrać Cohla i resztki jego załogi, „Jastrzębionietoperz" unosił się w przestrzeni, przycumowany
kotwicą  grawitacyjną  na  orbicie  szarej  planety  pokrytej  jałowymi  łańcuchami  górskimi  i  lodowato  niebieskimi
morzami. Statek eskortowało pięć myśliwców typu CloakShape, szósty zaś przycumowany był do śluzy powietrznej
na sterburcie kanonierki. W oddali widniały orbitalne kopalnie, przypominające grupę asteroid.

Wewnątrz  śluzy  „Jastrzębionietoperza"  Cohl  czekał  czujnie  na  przybycie  swych  gości.  Jego  nagie  ramiona

pokrywały blizny po ostrych jak żyletki paprociach, przez które musiał się przedzierać na Dorvalli, a ciemnoskóra
twarz pokryta maską tatuaży była cała posiniaczona. Kręcone włosy otaczały jego twarz jak stado wściekłych węży,
dodając surowości rysom, które wielu i tak już uważało za dzikie.

Lampka wskaźnika obok śluzy zamigotała.
- Chcesz, żebym zniknęła? - zapytała Rella, która stała za jego plecami.
Wyglądała jeszcze gorzej niż Cohl. Jej lewe oko zakrywał opatrunek bacta, a lewe ramię miała w gipsie. Boiny

nadal siedział w zbiorniku bacta.

Cohl pokręcił głową, nie spuszczając wzroku ze śluzy.
- Zostań tu, gdzie jesteś. I trzymaj blaster w pogotowiu.
Rella dobyła broń z kabury na prawym biodrze i sprawdziła, czy jest naładowana.
Śluza otworzyła się z sykiem i do korytarza weszły dwie osoby - szczupły mężczyzna i gadopodobny humanoid-

ubrane  bardzo  podobnie  w  kaftany,  spodnie  z  szorstkiej  tkaniny  i  buty  z  cholewami  do  kolan.  Humanoid  miał
szorstką, pofałdowaną skórę, która w słońcu mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, i dłonie wielkości bokserskich
rękawic. W płaskiej twarzy widniały liczne otwory nosowe, a z czoła sterczały cztery niewielkie rogi. W lewej dłoni
niósł spory neseser.

- Witamy na Asmeru, kapitanie Cohl - powiedział człowiek we wspólnym. - Cieszę się, widząc pana żywego i w

stosunkowo dobrym stanie.

Cohl na powitanie tylko skinął głową.
- Witaj, Havac.
Havac wskazał na swego olbrzymiego partnera.
- Pamiętasz Cindara?
Cohl  ponownie  skinął  głową.  Ani  on  sam,  ani  skanery  „Jastrzębionietoperza"  nie  odnotowały  śladów  broni  u

dwójki gości.

-  Rella  -  powiedział,  przedstawiając  gestem  swoją  towarzyszkę.  Havac  uśmiechnął  się  i  kurtuazyjnie  podał  jej

dłoń.

- Jak mógłbym zapomnieć?
- Chodźmy do przodu. Tam możemy porozmawiać - zaproponował Cohl.
Oceniał  w  myśli  idących  przed  nim  gości.  Havac  nie  nazywał  się  tak  naprawdę,  był  to  raczej  jego  pseudonim

bojowy. Pracował kiedyś jako holodokumentalista, ale w czasie konfliktu „Naga Hiperprzestrzeń" działał na rzecz
praw  gatunków  nieludzi,  a  ostatnich  kilka  lat  poświęcił  na  dokumentowanie  nadużyć,  jakich  dopuszczała  się
Federacja Handlowa. Nie był dość twardy, by posługiwać się przemocą, ale bystry i zdradziecki.

Havac i Cindar nie byli typowymi przedstawicielami tysięcy członków Frontu Mgławicy, czy to rasy ludzkiej,

czy  obcej.  Stanowili  jednak  dobrą  reprezentację  rozrastającej  się  frakcji  wojskowej.  W  tej  chwili  sztab  frontu
mieścił  się  na  jałowej  planecie  pod  nim;  jego  członkowie  rekrutowali  się  ze  wszystkich  światów  wzdłuż
Rimmiańskiego szlaku handlowego, od Sullustapo Sluis Van, ale tylko starożytne rody rządzące sektorem Seneksa
pozwoliły, by założył bazę na ich terenie.

- Gdzie reszta twojej załogi, kapitanie? - zapytał Havac, oglądając się przez ramię.
Pytanie  uderzyło  Cohla  jak  dopiero  co  przypomniany  zły  sen.  To  samo  pytanie  zadał  dowódcy  „Strumienia

Przychodów" parę dni wcześniej, kiedy jego własna załoga liczyła dwunastu członków.

- Można powiedzieć, że wielu z nich nigdy nie opuści przestrzeni Dorvalli - powiedział w końcu.
Potrwało to chwilę, zanim Havac pojął, co Cohl ma na myśli i współczująco zmarszczył czoło.
- Przykro mi to słyszeć, kapitanie. Ale myśleliśmy, że straciliśmy i ciebie.
Cohl potrząsnął głową.
- W żadnym wypadku.
- Połowa Rubieży opowiada o tym, co się wydarzyło nad Dorvallą. Naprawdę nie oczekiwaliśmy, że całkowicie

unicestwi pan „Strumień Przychodów".

background image

- Nie lubię tracić czasu, zwłaszcza jak mam do czynienia z Neimoidianami - wyjaśnił Cohl. - Prędzej poświęcą

samych  siebie  niż  swój  ładunek.  Na  szczęście  dowódca  „Strumienia  Przychodów"  był  bardziej  tchórzliwy  niż
większość z nich. A jeśli chodzi o zniszczenie frachtowca, niech pan to uzna za prezent ode mnie.

Cała  czwórka  weszła  do  głównej  kabiny  na  dziobie  statku  i  usiadła  wokół  okrągłego  stolika.  Cindar  położył

neseser na środku stołu.

-  Mam  to  przekazać  panu,  kapitanie  -  powiedział  Havac.  -  Napędził  pan  Neimoidianom  niezłego  stracha.

Poprosili nawet o pomoc Coruscant.

Cohl wzruszył ramionami.
- Nie zaszkodzi spróbować.
Havac pochylił się do przodu trochę niecierpliwie.
- Macie aurodium?
Cohl  spojrzał  na  Rellę,  która  odpięła  od  paska  pilota  i  wstukała  krótki  kod.  Niewielkie  sanie  repulsorowe,  na

których stała zamknięta kasetka, uniosły się znad pokładu i podpłynęły w stronę stolika. Rella wprowadziła kolejny
kod i pokrywa kasetki odskoczyła, a sztaby aurodium zalały tęczowym blaskiem kabinę.

Havac i Cindar patrzyli na klejnoty z otwartymi ustami.
- Nie jestem w stanie wyrazić, ile to dla nas znaczy - powiedział Havac.
Ale w oczach jego partnera pojawił się cień podejrzenia.
- Czy wszystkie są tutaj? - zapytał Cindar.
W obojętnym dotąd wzroku Cohla pojawiły się groźne błyski.
- Co sugerujesz?
Humanoid wzruszył ramionami.
- Zastanawiam się tylko, czy aby któraś ze sztabek nie zapodziała się po drodze.
Cohl gwałtownie sięgnął ręką przez stół i złapał Cindara za kaftan, przyciągając jego twarz do swojej.
-  Na  tych  klejnotach  jest  krew.  Porządni  ludzie  oddali  życie,  żebyś  mógł  je  dostać.  -  Puścił  kaftan  Cindara  i

odepchnął go. - Lepiej dobrzeje spożytkujcie.

- Proszę, przestańcie - powiedział Havac. Cohl zaczerwienił się.
- Nie lubisz przemocy, chyba że na twoje rozkazy, co?
Havac przez chwilę wpatrywał się we własne dłonie, po czym uniósł wzrok.
- Niech pan będzie spokojny, kapitanie, dobrze spożytkujemy to aurodium.
Cindar wygładził przód kaftana, ale poza tym pozostał niewzruszony napaścią Cohla. Przesunął neseser w jego

stronę. Cohl zdjął go ze stołu i postawił obok nogi.

Cindar przyglądał mu się przez chwilę, zanim zapytał:
- Nie interesuje cię, czy są wszystkie?
Cohl spojrzał na niego.
- Wytłumaczę ci to w ten sposób: za każdy kredyt, którego będzie brakowało, wykroję z ciebie kilo mięsa.
- Czyli byłbym głupi, gdyby brakowało - powiedział Cindar, szczerząc zęby w uśmiechu.
Cohl przytaknął.
- Byłbyś głupi.
Rella wręczyła pilota Havacowi, a Cindar zamknął pokrywę kasetki.
- Co zrobicie z aurodium? - zapytał łagodnie Cohl.
Havac wyglądał na zdziwionego.
- Ależ kapitanie, czyja pana pytałem, na co wyda pan swoją zapłatę?
Cohl uśmiechnął się.
- Jasne. Zrozumiałem.
Rella zwróciła się do Cohla:
- Pewnie podaruje aurodium swojej ulubionej fundacji dobroczynnej.
Havac roześmiał się.
- Niewiele się pani pomyliła.
-  Mam  dla  ciebie  kolejny  prezent,  Havac  -  powiedział  Cohl.  -  Mieliśmy  na  Dorvalli  pewien  nieoczekiwany

kłopot. Ktoś przedostał się na pokład „Strumienia Przychodów" w ten sam sposób co my. Ukryli statek w kapsule
towarowej, zupełnie tak jak my. Namierzali nas, kiedy opuściliśmy frachtowiec i mało brakowało, a pokrzyżowaliby
nasz  plan,  który  uważałem  za  całkowicie  bezpieczny.  Ich  statek  okazał  się  Lancetem  Departamentu
Sprawiedliwości.

Havac i Cindar wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Departament Sprawiedliwości? - powiedział Havac. - Na Dorvalli, na litość gwiazd?
Cohl obserwował ich uważnie.

background image

- Szczerze mówiąc, moim zdaniem to byli Jedi.
Havac spojrzał na niego z jeszcze większym niedowierzaniem.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Przeczucie. Chodzi jednak o to, że nikt nie miał wiedzieć o tej operacji.
Zaniepokojony Havac odchylił się na oparcie fotela.
- Tym razem moja kolej, żeby zapytać: co pan sugeruje, kapitanie?
- Kto jeszcze we Froncie Mgławicy wiedział o tej operacji?
Cindar prychnął pogardliwie.
- Zastanów się, Cohl. Po co ktoś z nas miałby sabotować naszą własną operację?
-  O  to  właśnie  pytam  -  powiedział  Cohl.  -  Być  może  nie  wszyscy  tam  na  dole  popierają  wasze  metody...  na

przykład wynajęcie nas. Ktoś mógł próbować zaszkodzić wam, a nie mnie.

Havac kiwnął głową.
- Dziękuję, kapitanie. Będę o tym pamiętał. - Przerwał na chwilę i dodał: - Jakie macie dalsze plany?
- Myśleliśmy o tym, żeby się wycofać z tego całego bałaganu -powiedziała Rella, biorąc jednocześnie za rękę

Cohla. - Może kupimy sobie farmę wilgoci?

Havac uśmiechnął się.
- Już was widzę. Wy dwoje na Tatooine, pomiędzy banthami i dewbackami. To zupełnie w waszym stylu.
- A skąd ta ciekawość? - zapytał Cohl.
Havac przestał się uśmiechać.
- Szykujemy większą akcję. Coś w sam raz dla was. - Spojrzał na Rellę, a potem na Cohla. - Zarobilibyście tyle,

że moglibyście przejść na emeryturę.

Rella spojrzała na Cohla ostrzegawczo.
- Nie słuchaj go, Cohl. Dajmy zarobić komu innemu. - Przeniosła wzrok na Havaca. - Zresztą nie zamierzamy

oszczędzać na emeryturze.

- Chcecie być bogatymi emerytami? - zapytał Cindar. - Kupcie Neimoidianina za tyle, ile jest wart, i sprzedajcie

za tyle, ile uważa, że jest wart.

- Zadanie, które mam na myśli, zapewniłoby wam bardzo dostatnią emeryturę - kusił Havac.
- Cohl... - mruknęła Rella. - Powiesz tym facetom, żeby się zabierali na swój statek, czyja mam to zrobić?
Cohl puścił jej rękę i podrapał się po brodzie.
- Nie zaszkodzi posłuchać, co mają do powiedzenia.
- Owszem, zaszkodzi, Cohl. Owszem, zaszkodzi. 

Spojrzał na nią i roześmiał się.

- Rella ma rację - powiedział do Havaca. - Nie jesteśmy zainteresowani. Havac wstał i wyciągnął dłoń do Cohla.

- Daj nam znać, jeśli zmienisz zdanie.

* * *
Znacznie bliżej Jądra „Akwizytor" powrócił do domu. Posępna Neimoidia wirowała powoli pod frachtowcem w

kształcie pierścienia. Podobnie jak w odległym sektorze Seneksa, także i tu trwało spotkanie, na którym omawiano
złowrogie  plany.  Dyskusja  koncentrowała  się  na  kwestiach  broni  i  strategii,  zniszczenia  i  śmierci.  Tyle  tylko,  że
statki, które dostarczyły do „Akwizytora" gości, nie potrzebowały cumować do śluz powietrznych. Nie wtedy, gdy
ramiona hangarów miały rozmiary pozwalające na ukrycie w nich armii inwazyjnej.

W strefie drugiej lewego hangaru, balansując na mechanofotelu kroczącym na czterech zakończonych pazurami

łapach, siedział wicekról Nutę Gunray w purpurowych szatach i trójgraniastej tiarze. Na prawo od Gunraya stał jego
doradca  prawny  Runę  Haako  i  namiestnik  Hath  Monchar;  na  lewo  -  nowy  dowódca  „Akwizytora",  niewysoki
Daultay Dofine, mianowany tuż po klęsce „Strumienie Przychodów" i nadal zaskoczony swoim niespodziewanym
awansem.

W  środku  hangaru  stał  olbrzymi,  dwuskrzydłowy  behemot,  przypominający  nieco  rodzimy  gatunek

neimoidiańskich owadów o skrzydłach zupełnie jak z gazy. Dostojnie wypływając przez szeroko rozwarte szczęki
rampy  wjazdowej  potwora,  wyłaniały  się  z  jego  brzucha  zastępy  opancerzonych  szarożółtych  pojazdów,  które
wyglądały trochę jak atakujące banthy - gniewnie wygięte plecy, ciężki wydech gazów wylotowych, działa laserowe
sterczące  jak  kły.  Za  nimi  zaś  zaczęły  wyjeżdżać  kierowane  przez  roboty  repulsorowe  czołgi  z  tępo  ściętymi
dziobami i wieżyczkami artyleryjskimi na szczycie.

Te  prototypowe  machiny  wojenne  -  gargantuiczny  ładownik,  monstrualny  transportowiec  i  smukłe  czołgi  -

zostały  zaprojektowane  i  zbudowane  przez  Zakłady  Mechaniczne  Haor  Chall  i  Przedsiębiorstwo  Zbrojeniowe
Baktoid, których przedstawiciele stali wokół Gunraya, promieniejąc dumą.

Zwłaszcza w Haor Chall doskonałość projektu traktowana była niemal jak religijny dogmat.
-  Spójrz,  wicekrólu!  -  powiedział  owadopodobny  przedstawiciel  Haor  Chall,  wskazując  wszystkimi  czterema

background image

ramionami na najbliższy transportowiec, którego okrągła klapa włazu, przytwierdzona u góry na zawiasach, właśnie
się unosiła.

Gunray  patrzył  zdumiony,  jak  spod  klapy  wysuwają  się  teleskopowe  stojaki  z  zawieszonymi  na  nich  setkami

robotów, które na jego oczach zaczęły rozkładać się do pozycji bojowej.

- I jeszcze to, wicekrólu - dodał skrzydlaty przedstawiciel Baktoida.
Gunray  przeniósł  wzrok  na  ładownik  w  samą  porę,  by  zobaczyć  tuzin  kotwic  powietrznych  startujących  ku

sklepieniu hangaru. Te cienkie jak brzytwa pojazdy z podwójną podpórką dla stóp i działkiem blasterowym również
były pilotowane przez roboty, których odchylone w tył korpusy sprawiały wrażenie, jakby ich właściciele trzymali
się kurczowo poprzecznej kierownicy, walcząc o życie.

Gunray nie był w stanie wypowiedzieć słowa.
Choć nigdy nie widział niczego podobnego, w każdym z prototypów rozpoznał elementy tych samych maszyn,

których  Federacja  Handlowa  od  stuleci  używała  do  transportowania  surowców  i  towarów.  W  kadłubie
dwuskrzydłowego  ładownika  rozpoznał  na  przykład  wąską  barkę  Federacji  do  transportu  rudy.  Ale  Haor  Chall
ustawił  kadłub  na  szerokiej  podstawie  i  przypiął  mu  dwoje  olbrzymich  skrzydeł,  chronionych  zapewne  przed
opadnięciem za pomocą potężnych pól tensorowych.

Mimo  animistycznego  wyglądu,  jaki  Baktoid  nadał  transportowcom,  Gunray  rozpoznał  w  nich  repulsorowe

kapsuły  towarowe  Federacji,  tyle  że  w  znacznie  większej  skali.  Jeśli  chodzi  o  składane  roboty  bojowe  i
jednoosobowe  latające  platformy  powietrzne,  były  to  po  prostu  odmiany  robotów  strażniczych  produkowanych
dotychczas przez Baktoid i kotwice powietrzne produkcji Longspur & Alloi, stosowane na Bespinie.

Jedno było całkowicie jasne - wszystko, co mu pokazano, służyło nie tyle obronie w przestrzeni, ile naziemnemu

atakowi. Uświadomienie sobie tego faktu poraziło Gunraya; to było więcej, niż był w stanie pojąć; więcej, niż chciał
pojąć.

- Jak zapewne zauważyłeś, wicekrólu - powiedział przedstawiciel Haor Chall - Federacja Handlowa posiada już

większość  komponentów  potrzebnych  do  stworzenia  tej  armii.  -  Wskazał  na  przedstawiciela  Baktoida.  -  W
kooperacji  z  Baktoidem  możemy  przekształcić  wasze  roboty  pracownicze  i  strażnicze  w  modele  bojowe,  wasze
barki i kapsuły towarowe zaś w ładowniki.

- Im więcej jednostek, tym niższe koszty - dodał przedstawiciel Baktoida.
- Zwłaszcza że komponenty statków mogą być składowane w różnych miejscach... skrzydła, cokoły i kadłuby...

można  je  złożyć  w  każdej  chwili.  Możecie  umieścić  jeden  ładownik  w  każdym  ze  stu  frachtowców  albo  sto
ładowników w jednym frachtowcu, na wypadek specjalnych okoliczności. Tak czy owak, nikt, kto znajdzie się na
pokładzie  frachtowca  z  zamiarem  inspekcji,  nie  pojmie,  co  właśnie  ogląda.  Jak  mówi  nasz  wspólny  przyjaciel,
możecie mieć armię, której nikt nie zauważy.

- Nasz wspólny przyjaciel - mruknął Runę Haako na tyle cicho, że usłyszał go tylko Gunray. - Co nakaże Darth

Sidious, staje się faktem.

-  Lubimy  prowadzić  interesy  z  Neimoidianami  -  powiedział  przedstawiciel  Baktoida,  występując  o  krok  do

przodu - ze względu na entuzjazm i podziw, jakie okazujecie na widok naszych dzieł. Chcemy więc zaproponować
wam  jeszcze  jeden  produkt:  myśliwce,  których  nie  będą  już  musiały  pilotować  roboty,  bo  sterować  nimi  będzie
centralny komputer pokładowy frachtowca. Być może warto również, byście skontaktowali się z firmą Colicoids z
Colli  IV.  Opracowano  tam  podobno  robota,  który  porusza  się,  tocząc  się  wokół  własnej  osi.  -  Insektoid  wskazał
zamaszystym  gestem  na  wnętrze  hangaru.  -  Idealny  do  pokonywania  rozległych  przestrzeni  wewnątrz  waszych
frachtowców, no i do obrony przed abordażem.

Gunray usłyszał, jak Dofine głośno przełyka ślinę, ale i tym razem odezwał się tylko Haako.
-  To  szaleństwo  -  powiedział,  zniżając  głos  i  kuśtykając  bliżej  mechanofotela.  -  Czy  jesteśmy  kupcami,  czy

najeźdźcami?

- Słyszałeś, co mówił Darth Sidious - syknął Gunray. - Ta broń zapewni, że będziemy mogli pozostać kupcami.

Zagwarantuje, że terroryści w rodzaju Frontu Mgławicy albo najemnicy, jak kapitan Cohl, nigdy więcej nie odważą
się nas zaatakować. Zapytaj komandora Dofine^. Sam ci powie.

- Darth Sidious zrobił z nas bojaźliwe sługi - powiedział Haako, mrugając raz za razem.
- A mamy inne wyjście? Zamiast udzielić nam zgody na zwiększenie sił obronnych, senat straszy nas podatkami.

Musimy wziąć sprawy we własne ręce, jeśli mamy chronić nasze towary. A może wolisz, byśmy nadal tracili statek
za statkiem wskutek ataków terrorystów, tak jak stracimy zyski wskutek opodatkowania?

- Ale czy pozostali członkowie dyrektoriatu...
- Na razie nie powinni nic o tym wiedzieć. Wprowadzimy ich w sprawę stopniowo.
- I tylko wówczas, gdy okaże się to konieczne.
- Tak - powiedział Gunray. - Tylko wówczas, gdy okaże się to konieczne.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 13

 
 

Ze  swymi  niezliczonymi  mrocznymi  kanionami,  tętniącymi  pośpiechem  ulicami,  ukrytymi  zakamarkami  i

wystającymi  parapetami-wielością  miejsc,  gdzie  można  się  było  schować,  pozostając  na  widoku  -Coruscant
sprzyjała korupcji. Sama geografia planety zachęcała do sekretów.

Palpatine  był  na  Coruscant  od  paru  lat,  a  miał  wrażenie,  że  poznał  miasto  lepiej  niż  którykolwiek  z  jego

rdzennych mieszkańców. Znał je tak, jak drapieżnik w dżungli zna swoje terytorium. Instynktownie rozumiał jego
zmienne  nastroje,  instynktownie  wyczuwał  ośrodki  władzy  i  strefy  niebezpieczeństwa.  Czuł  się  niemal  tak,  jakby
mógł dojrzeć wrzącą czerń panującą w senacie i promienne światło emanujące z iglic Świątyni Jedi.

Było  to  wspaniałe  miejsce  dla  kogoś,  kto  przez  długi  czas  był  uczonym,  historykiem,  wielbicielem  sztuki  i

kolekcjonerem rzadkich przedmiotów; dla kogoś, kto pasjonował się badaniem życia we wszelkich jego przejawach.

Często zrzucał swój wykwintny płaszcz, by przywdziać prosty strój kupca lub samotnika. Zarzucał wtedy kaptur

na głowę i wędrował wśród bezświetlnych przepaści, mrocznych ścieżek i zapomnianych placów, tuneli i wąwozów
zapuszczonego  półświatka.  Nierozpoznany  podróżował  na  równik,  na  biegun  i  w  inne  odległe  miejsca.  Mimo
ambicji  -  co  do  pozycji  własnej,  Naboo  czy  całej  Republiki  -  nie  było  w  nim  ostentacji,  i  ta  pozorna  skromność
pozwalała mu przejść niezauważonym, wtopić się w tłum tak, jak potrafi to tylko prawdziwy samotnik - ktoś, kto
przez całe lata sam sobie dotrzymywał towarzystwa.

A  jednak  inni  szukali  jego  towarzystwa.  Może  właśnie  dlatego,  że  tak  niewiele  o  sobie  zdradzał.  Początkowo

zakładał, że wszyscy uważają jego upodobanie do samotności za intrygujące, tak jakby prowadził jakieś tajemnicze
drugie życie. Szybko jednak dowiedział się, że tak naprawdę chcą po prostu mówić o sobie; że szukają nie doradcy,
lecz słuchacza, ufając, że zachowa dla siebie sekrety ich życia tak samo, jak strzegł własnych.

Tym właśnie kierował się Valorum, który nawiązał bliskie stosunki z Palpatine'em na początku swojej drugiej

czteroletniej kadencji na stanowisku Najwyższego Kanclerza.

Tam, gdzie nie starczało mu charyzmy, nadrabiał szczerością, i to właśnie ta bezpośredniość przyczyniła się do

jego  popularności  w  senacie.  Oto  Palpatine,  zawsze  z  gotowym  uśmiechem,  stojący  ponad  korupcją,  ponad
oszustwem  czy  dwulicowością,  rodzaj  spowiednika,  który  chętnie  wysłucha  najbardziej  banalnych  wyznań  czy
relacji  z  niewłaściwych  postępków,  nie  potępiając  -  przynajmniej  nie  na  głos.  Bo  w  sercu  osądzał  wszechświat
wedle własnych kryteriów, jasno rozróżniających dobro od zła.

Nie szukał rady u nikogo poza samym sobą.
Ceniony był zwłaszcza przez delegatów reprezentujących planety systemów peryferyjnych, głównie dlatego, że

niewielka  Naboo  też  do  nich  należała,  leżąc  na  samym  skraju  Środkowych  Rubieży,  za  jedynego  ważniejszego
sąsiada mając Malastar, zamieszkiwany przez Granów i Dugów. Podobnie jak wiele sąsiednich planet, Naboo była
rządzona przez obieralnego monarchę - w dodatku całkowicie nieoświeconego, jeśli o to chodzi - ale była światem
pokoju, niezepsutym, obfitującym w klasyczne zabytki, zamieszkanym nie tylko przez ludzi, ale i miejscową rasę,
Gunganów.

Podczas gdy większość jego kolegów opuszczała służbę publiczną w powszechnie przyjętym wieku dwudziestu

lat,  Palpatine  postanowił  zostać  politykiem,  a  jego  pobyt  na  Coruscant  dał  mu  wyjątkowy  wgląd  w  nieszczęścia,
które dotykały systemy peryferyjne.

Po  raz  pierwszy  usłyszał  o  Froncie  Mgławicy,  kiedy  zaprzyjaźnił  się  z  grupą  Bithów,  i  to  właśnie  Bith

przedstawił  go  niektórym  z  dowódców  organizacji.  Palpatine  zasadniczo  nie  powinien  mieć  nic  wspólnego  z
terrorystami, ale założyciele Frontu Mgławicy nie byli ani fanatykami, ani anarchistami. Wiele zarzutów stawianych
Federacji Handlowej i rządowi na Coruscant było w pełni uzasadnionych. Ważniejsze jednak wydawało się to, że
tam, gdzie w grę w chodziła Federacja Handlowa, trudno było zachować bezstronność.

Gdyby Palpatine był jednym z wielu senatorów przyjmujących łapówki od Federacji, łatwo byłoby mu patrzeć w

inną stronę, czy -jak mawiał Valorum - pozostawać głuchym na to, co działo się w systemach peryferyjnych. Jednak
jako  reprezentant  jednego  ze  światów,  który  był  całkowicie  uzależniony  od  importu  żywności  i  innych  towarów
przewożonych przez Federację, nie mógł zbagatelizować tego, co widział i słyszał.

W końcu Bith przedstawił go najnowszemu przywódcy Frontu, Havacowi.
Na wcześniejsze spotkania z Havakiem Palpatine wybierał ustronne miejsca na dolnych poziomach Coruscant,

gdzie nie docierało prawo i porządek. Obecny kryzys w senacie wymagał jednak podjęcia bardziej wyrafinowanych
środków  ostrożności.  Palpatine  zdecydował  się  więc  na  przeznaczony  tylko  dla  ludzi  klub  na  średnich  poziomach
Coruscant  -  miejsce,  gdzie  patrycjusze  spotykali  się  na  t'backa,  brandy,  żeby  pograć  w  dejarika  albo  poczytać,  i
gdzie  w  związku  z  tym  było  się  mniej  narażonym  na  wścibskie  oczy  niż  na  dolnych  poziomach.  Dodatkowym
środkiem  ostrożności  było  podanie  Havacowi  miejsca  spotkania  dopiero  w  ostatniej  chwili.  Choć  był  niezłym

background image

taktykiem, Havac nie dałby rady wmanewrować Palpatine'a w sytuację, w której senator byłby bezbronny.

- Valorum jest zuchwały - powiedział gniewnie Havac, gdy tylko usiedli przy stoliku w wykładanym drewnem

salonie jadalnym klubu. -Ma czelność ogłaszać szczyt na Odległych Rubieżach... nie gdzie indziej, tylko na Eriadu...
nie zaprosiwszy do udziału Frontu Mgławicy.

- W przeciwieństwie do Federacji Handlowej - powiedział Palpatine - Front Mgławicy nie ma reprezentacji w

senacie.

- Tak, ale Front ma wielu przyjaciół na Eriadu, senatorze.
- W takim razie tym lepiej dla was, jak sądzę.
Havac  przyszedł  sam,  podobnie  jak  Palpatine,  choć  i  Sate  Pestage,  i  Kinman  Doriana  siedzieli  w  pobliżu.

Palpatine  od  razu  założył,  że  „Havac"  to  pseudonim,  co  wkrótce  potwierdził  Pestage.  Pestage  dowiedział  się
również,  że  Havac  pochodził  właśnie  z  Eriadu,  gdzie  jego  pełne  pasji  holoreportaże  sprawiły,  że  uchodził  wśród
garstki ludzi za wroga Federacji Handlowej, bojownika o prawa dla nieludzi, malkontenta i idealistę. Z całego serca
chciał zmienić galaktykę, ale jego filmy obrazujące niesprawiedliwość nie znalazły wielu widzów.

Był  dość  nowy  we  Froncie  Mgławicy,  ale  frakcja  militarna  Frontu  wyznaczyła  go  do  specjalnych  zadań.

Zrozpaczeni  obojętnością  senatu  i  powtarzającymi  się  nieustannie  przypadkami  gwałcenia  przez  Federację  umów
handlowych,  bojownicy  postanowili  przejść  od  utrudniania  interesów  Federacji  Handlowej  do  otwartego
terroryzmu.  Havac  i  nowi  radykałowie  we  Froncie  postanowili  uderzyć  Federację  Handlową  tam,  gdzie  zaboli  ją
najbardziej -po wypchanych kieszeniach.

Palpatine  zachęcał  Havaca  do  działania,  nie  popierając  jednak  użycia  przemocy.  Utrzymywał  natomiast,  że

najpewniejszym sposobem wprowadzenia trwałych zmian będzie przeforsowanie ich w senacie.

-  Mamy  dość  Valoruma  -  powiedział  Havac.  -  Kiedy  sprawa  zaczyna  dotyczyć  Federacji  Handlowej,  robi  się

potulny jak baranek. Jego groźba opodatkowania szlaków handlowych to czysta retoryka. Czas, żeby ktoś przekonał
go, że Front Mgławicy może być wrogiem groźniejszym niż Federacja Handlowa.

Palpatine machnął ręką jakby bagatelizował sprawę.
-  To  prawda,  że  Najwyższy  Kanclerz  ma  niewiele  zrozumienia  dla  celów  Frontu  Mgławicy,  ale  to  nie  on  jest

waszą główną przeszkodą.

Havac wytrzymał spojrzenie Palpatine'a, rzucone spod ciężkich powiek.
- Potrzebujemy silniejszego kanclerza. Kogoś, kto nie był od dziecka bogaczem.
Palpatine ponownie machnął ręką.
- Gdzie indziej szukaj wrogów. Spójrz na członków Dyrektoriatu Federacji Handlowej.
Havac zastanawiał się przez chwilę nad jego słowami.
- Może masz rację. Może musimy spojrzeć w inną stronę. -Uśmiechnął się i ściszył głos, by dodać: - Zdobyliśmy

nowego sojusznika. .. potężnego sojusznika, który zaproponował nam parę możliwych działań.

- Doprawdy?
- To on udostępnił nam dane, których potrzebowaliśmy, by zniszczyć frachtowiec Federacji nad Dorvallą.
-  Federacja  ma  tysiące  frachtowców  -  przypomniał  Palpatine.  -Jeśli  uważasz  się  za  zwycięzcę  zniszczywszy

jeden z nich, to oszukujesz sam siebie. Musisz dotrzeć do szefów. Tak jak ja robię w senacie.

- Masz tam w ogóle jakichś przyjaciół?
-  Bardzo  niewielu.  Tymczasem  Federacja  Handlowa  ma  poparcie  wielu  wpływowych  delegatów:  Toonbucka

Toora, Tesseka, Passela, Argente'a... Wzbogacili się na tej lojalności.

Oburzony Havac potrząsnął głową. .
-  To  żałosne,  że  Front  musi  kupować  poparcie  w  senacie.  Równie  haniebne  jak  to,  że  zmuszeni  jesteśmy

zatrudniać najemników.

-  Nie  ma  innego  sposobu  -  powiedział  Palpatine  z  udawanym  westchnieniem.  -  Sądy  są  bezużyteczne  i

uprzedzone.  Ale  korupcja  ma  swoje  zalety:  możesz  po  prostu  kupić  głosy  pozbawionych  skrupułów  delegatów,
zamiast przekonywać ich, jak słuszna jest twoja sprawa.

Havac oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu.
- Mamy fundusze, o które prosiłeś. Palpatine uniósł brwi.
- Tak szybko?
- Nasz dobroczyńca powiedział nam, że „Strumień Przychodów"...
- Lepiej, żebym nie wiedział, skąd je wzięliście - przerwał mu Palpatine.
Havac pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Jest tylko jeden problem. Mamy je w sztabkach aurodium.
- Aurodium? - Palpatine odchylił się w tył, złączywszy palce. -Tak... to nastręcza pewną trudność. Nie bardzo

mogę wręczać sztabki aurodium tym senatorom, na których chcemy zrobić wrażenie...

- Zbyt łatwo je wytropić- dodał Havac.

background image

- Właśnie. Musimy wymienić sztabki aurodium na republikańskie datarie, nawet gdyby to zajęło trochę czasu. -

Palpatine milczał chwilę, a w końcu powiedział:

- Proponuję, żeby jeden z moich asystentów pomógł wam otworzyć specjalne konto w banku na jednej z planet

peryferyjnych, który nie będzie pytał o pochodzenie sztabek. Kiedy złożycie tam aurodium w depozycie, będziecie
mogli przelać środki przez Bank Intergalaktyczny i podjąć je ponownie w formie republikańskich kredytów.

Pomysł wyraźnie przypadł do gustu Havacowi.
- Wiem, że spożytkuje pan te fundusze w najlepszy możliwy sposób.
- Zrobię, co w mojej mocy. Havac uśmiechnął się z podziwem.
- Jest pan głosem zewnętrznych systemów, senatorze.
-  Nie  jestem  głosem  zewnętrznych  systemów  -  zaprzeczył  Palpatine.  -Jeśli  nalegasz,  by  przyznać  mi  jakiś

honorowy  tytuł,  nazwij  mnie  głosem  Republiki.  Pamiętaj  o  tym,  bo  jeśli  zaczniesz  myśleć  kategoriami  „  systemy
zewnętrzne  a  wewnętrzne",  „sektory  gwiezdne  a  rubieże",  rozbijemy  jedność  Republiki.  Zamiast  równości  dla
wszystkich, doprowadzimy do anarchii i secesji.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 14

 
 

Stojąc tuż za wschodnią bramą Świątyni Jedi, Qui-Gon zastanawiał się, w którą stronę się udać. Dzień był ciepły

i  bezchmurny,  tylko  na  północy  burze  krążyły  nad  szczytami  najwyższych  budynków,  a  Qui-Gon  nie  miał  nic  do
roboty.

Ruszył  w  stronę  słońca,  a  wspomnienia  z  młodości  wypływały  i  znikały  w  jego  umyśle  jak  zmienne  figury  w

talii  sabaka.  Widział  w  nich  siebie  w  Świątyni,  jak  medytuje,  uczy  się,  trenuje,  zyskuje  przyjaciół  lub  ich  traci.
Przypomniał  sobie  dzień,  kiedy  zakradł  się  do  jednej  z  iglic  i  po  raz  pierwszy  zobaczył  fantastyczny  krajobraz
Coruscant, i jak od tamtej chwili marzył, by móc wałęsać się po mieście, przejść je od góry do dołu. Wyprawa ta
bardzo długo pozostała niespełnionym marzeniem aż do czasu, kiedy miał kilkanaście lat, a i dziś w dużym stopniu
daleka była od realizacji.

W  tych  rzadkich  przypadkach,  gdy  studentom  pozwalano  wyjść  ze  Świątyni,  poruszali  się  po  mieście  jak

wycieczki turystów i zawsze w towarzystwie takiego czy innego opiekuna. Wizyty w galaktycznym senacie, sądach,
budynkach  Rady  Miejskiej...  Te  pierwsze  wycieczki  pozwoliły  Qui-Gonowi  zrozumieć,  że  Coruscant  nie  była
bajkowym  miejscem,  jakim  je  sobie  początkowo  wyobrażał.  Klimat  planety  był  w  miarę  uregulowany,  pierwotna
rzeźba  terenu  została  przekształcona  i  zrównana  już  dawno  temu,  a  naturalna  roślinność  istniała  tylko  wewnątrz
pomieszczeń, gdzie łatwiej było ją pielęgnować i utrzymywać.

Moc,  która  istniała  we  wszystkich  formach  życia,  na  Coruscant  była  w  pewien  sposób  skoncentrowana.

Wyczuwało  się  ją  tutaj  jednak  w  inny  sposób  niż  na  planetach,  które  zachowały  swój  naturalny  stan,  gdzie
wzajemne  powiązania  i  związki  wszystkich  form  życia  tworzyły  subtelne  pływy  i  rytmy.  Podczas  gdy  na  wielu
światach Moc słyszało się jak delikatny szept, na Coruscant było to wycie - biały zgiełk milionów umysłów.

Qui-Gon nie miał do roboty nic poza spacerowaniem. Olbrzymia holomapa w sali Najwyższej Rady pokazywała

setki odległych miejsc, gdzie wystąpiły kłopoty lub katastrofy, ale Rada Pojednawcza nie przydzieliła jemu ani Obi-
Wanowi  żadnej  z  tych  spraw.  Zastanawiał  się,  czy  Yoda  i  pozostali  nie  są  przypadkiem  oburzeni  jego  widoczną
obsesją na punkcie kapitana Cohla.

W opinii Qui-Gona członkowie Rady zbyt chętnie bagatelizowali osobę Cohla jako zaledwie jeden z przejawów

trudnych  czasów,  podczas  gdy  problem  był  znacznie  głębszy.  Z  drugiej  strony  jednak  Rada  miała  skłonność  do
koncentrowania się na konsekwencjach dzisiejszych wydarzeń, na przyszłości, a nie na tym, co działo się w chwili
obecnej.  Zwłaszcza  Yoda  lubił  powtarzać,  że  przyszłość  jest  w  ciągłym  ruchu,  a  mimo  to  i  on,  i  Mace  Windu
postępowali czasem tak, jakby nie mieli o tym pojęcia.

Czyżby wiedzieli o jakimś wielkim wydarzeniu, nadciągającym zza horyzontu czasu? - zastanawiał się Qui-Gon.

Czyżby  on  sam  miał  pozostać  na  nie  ślepy  tak  długo,  dopóki  się  nie  potknie  o  nie  i  nie  przewróci?  Uznał,  że
powinien przynajmniej wziąć pod uwagę możliwość, że mistrzowie Wielkiej Rady wiedzą o czymś, o czym on nie
wie.

Jedno, z czym zgadzał się bez zastrzeżeń, to że Moc jest siłą znacznie bardziej tajemniczą niż się to wydawało

któremukolwiek z Jedi.

Nie uszedł nawet kilometra gdy zaskoczyło go nagłe pojawienie się obok Adi Gallii.
- Podążasz w konkretnym celu, Qui-Gonie, czy tylko przechadzasz się w nadziei, że wpadniesz na coś wartego

zainteresowania?

Uśmiechnął się.
- Właśnie wpadłem... na ciebie.
Roześmiała się, mimo karcącego spojrzenia.
Paznokcie Adi były wypolerowane, a ten sam błękitny kosmetyk, którym podkreślała kształt oczu, zdobił siecią

żyłek  wierzch  jej  dłoni.  Była  stałym  członkiem  Wysokiej  Rady  od  ponad  dekady,  a  mistrzem  Jedi  od  znacznie
dłuższego czasu. Jej rodzice byli dyplomatami z Korelii, ale podobnie jak Qui-Gon wychowywała się w Świątyni.
Adi zawsze była po uszy zaangażowana w sprawy Coruscant i wiedziała pewnie więcej o planecie niż ktokolwiek
inny. W ciągu wielu lat nawiązała bliską przyjaźń z Najwyższym Kanclerzem Valorumem i kilkoma delegatami ze
światów Jądra.

- Gdzie jest twój młody uczeń? - zapytała Adi.
- Wyostrza swój umysł.
- A zatem dałeś mu chwilę wytchnienia od swojej kurateli? - zażartowała.
- Sam też potrzebowałem wytchnienia - wyjaśnił Qui-Gon.
Roześmiała się, ale za chwilę spoważniała.
- Mam nowiny, które chyba cię zainteresują. Wygląda na to, że miałeś rację, sądząc, że Cohl przeżył eksplozję

background image

tamtego frachtowca Federacji Handlowej.

Qui-Gon stanął w samym środku mostu powietrznego, którym właśnie przechodzili. Roboty i piesi stłoczyli się

za jego plecami.

- Widziano go gdzieś?
Adi wychyliła się przez barierkę mostu i spojrzała do tyłu w stronę Świątyni.
- Korpus Orbitalny Dorvalli ścigał wahadłowiec, którego opis i charakterystyka napędu odpowiadały tym, jakie

przekazaliście z Obi-Wanem. Wahadłowiec rozbił się i eksplodował na powierzchni planety, podobno niedaleko od
miejsca, w którym Cohl miał swoją tymczasową bazę.

Qui-Gon przytaknął.
- Znam te tereny.
- Niewiele pozostało na miejscu katastrofy do zbadania, ale szczątki trzech osób znalezionych we wraku zostały

zidentyfikowane jako towarzysze Cohla. Najciekawsze jest jednak to, że wahadłowiec ewidentnie próbował dotrzeć
na spotkanie z osobistym statkiem Cohla.

- „Jastrzębionietoperzem".
- „Jastrzębionietoperz" wylądował w pobliżu miejsca katastrofy, a potem wystartował z Dorvalli, ostrzeliwując

się ciężko. Zestrzelił po drodze kilka miejscowych myśliwców.

- Cohl dotarł na statek - powiedział Qui-Gon.
- Jesteś pewien?
- Tak.
Adi skinęła głową.
-  Jeden  z  pilotów  myśliwców  zameldował,  że  dwoje  lub  troje  ludzi  Cohla  mogło  dostać  się  na  pokład

„Jastrzębionietoperza".

- Czy od tego czasu widziano gdzieś statek ponownie?
-  Wskoczył  w  nadprzestrzeń,  gdy  tylko  oderwał  się  od  Dorvalli.  Podwojono  jednak  obserwatorów  przy

wszystkich znanych kryjówkach Cohla. Zakładając, że żyje, prędzej czy później natrafiana niego, a przy odrobinie
szczęścia schwytają.

- Adi, czy jest jakaś szansa, żebym razem z Obi-Wanem...
-  Cohl  nie  jest  już  naszym  zmartwieniem  -  przerwała  mu.  -  Najwyższy  Kanclerz  Valorum  próbuje  zachęcić

systemy  położone  wzdłuż  Rimmiańskiego  szlaku  handlowego,  by  wzięły  na  siebie  odpowiedzialność  za
powstrzymanie ataków terrorystycznych w swych sektorach. Interwencja z naszej strony mogłaby być postrzegana
jako pośrednie poparcie Federacji Handlowej.

Qui-Gon zmarszczył brwi.
-  To  krótkowzroczny  pomysł.  Większość  tych  planet  wspiera  Front  Mgławicy  w  mniejszym  lub  większym

stopniu. Rekruci, finansowanie, wywiad. .. Rimmiańskie światy dostarczają im to wszystko, a nawet więcej.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
-  Qui-Gonie,  przypuśćmy,  że  mogłabym  zorganizować  ci  spotkanie  z  kanclerzem  Valorumem,  tak  byś  mógł

osobiście zapoznać go ze swoją opinią...

Qui-Gon kiwnął głową.
- Zgoda.
- W takim razie postanowione. Idę właśnie na spotkanie z nim, a nie będzie lepszej pory niż teraz.
- Nie ująłbym tego lepiej.
W  swoich  komnatach  pod  okrągłą  salą  plenarną  Valorum  odchylił  się  na  oparcie  fotela,  wzdychając  ciężko,  i

przeciągnął  się  z  rękami  nad  głową.  Zakończył  poranne  zajęcia,  a  teraz  musiał  stanąć  twarzą  w  twarz  z  tymi
delegatami, którym nie udało się umówić spotkania i którzy niewątpliwie czekali przed biurem w nadziei na choćby
chwilę jego czasu.

-  Co  mam  w  planach  na  popołudnie?  -  zapytał  Sei  Tarię,  gdy  weszła  do  gabinetu  przez  wysokie,  bogato

zdobione drzwi.

Młoda kobieta spojrzała na ekran komunikatora, który nosiła na nadgarstku.
-  Ma  pan  spotkanie  z  Adi  Gallią,  potem  kolejne  spotkanie  z  Bailem  Antillesem  i  Horoksem  Ryyderem.

Następnie spotkanie z przedstawicielami Sojuszu Przedsiębiorców i delegacją handlową z Ord Mantell. Potem...

- Wystarczy - przerwał jej Valorum, złączył dłonie i zamknął oczy. Wskazał na korytarz za drzwiami.
- Jak źle wyglądają sprawy na zewnątrz?
- Równie tłoczno jak zawsze, proszę pana - powiedziała. - Ale obawiam się, że to nie wszystko.
Valorum wstał i sięgnął po płaszcz.
- W takim razie powiedz mi, co jeszcze.
-  Plac  jest  pełen  demonstrantów.  Niektórzy  nawołują  do  zerwania  stosunków  z  Federacją  Handlową,  inni

background image

protestują przeciwko pana stanowisku w kwestii opodatkowania. Ochrona zaleca, by skorzystał pan z lądowiska na
dachu.

- Nie - powiedział stanowczo Valorum. - Można było się tego spodziewać. Nie czas, żebym unikał krytyki.
Sei uśmiechnęła się z aprobatą.
-  Powiedziałam  ochronie,  że  na  pewno  tak  właśnie  pan  zareaguje.  Powiedzieli,  że  jeśli  nalega  pan  na  wyjście

przez plac, potroją straże.

- Bardzo dobrze. - Valorum wzruszył ramionami. - Jesteś gotowa?
Sei podeszła do drzwi.
- Proszę przodem..
Gdy tylko Valorum wszedł do przedpokoju, dwóch wysokich członków Straży Senackiej zajęło miejsca po jego

bokach. Mieli na sobie długie ciemnoniebieskie szaty i rękawice, a także hełmy z podwójną przyłbicą, spod której
widać było tylko oczy i usta. Na prawym ramieniu każdy ze strażników nosił długi, nieporęczny karabin, bardziej
dla ozdoby niż do praktycznego użytku. Zanim Valorum przeszedł do przednich biur, kolejni strażnicy dołączyli do
niego, ochraniając go z przodu i z tyłu. Niedaleko publicznych korytarzy dołączyła kolejna dwójka, i jeszcze dwaj w
chwili, gdy Valorum pojawił się w korytarzu.

Przejście,  choć  szerokie,  wypełniał  tłum  istot,  które  musiały  stać  tuż  obok  siebie  wzdłuż  ścian  za  naprędce

wzniesionymi barierkami.

Strażnicy na przedzie uformowali klin i przeciskali się przez las wyciągniętych rąk. Niektórym udało się jednak

wcisnąć do kieszeni płaszcza kanclerza jakąś wiadomość, która najczęściej jednak lądowała zadeptana na podłodze
z wypolerowanych kamiennych płyt.

W korytarzu aż huczało od głosów, z których każdy starał się zainteresować kanclerza własną sprawą:
- Panie kanclerzu, w kwestii negocjacji warunków pokoju...
- Panie kanclerzu, jeśli chodzi o niedawną dewaluację bothańskiego kredytu...
-  Panie  kanclerzu,  obiecał  pan  odpowiedzieć  na  oskarżenia  o  korupcję  wniesione  przeciwko  senatorowi

Maximowi...

Valorum  rozpoznawał  niektóre  z  głosów  i  wiele  twarzy.  Przyciśnięty  do  lewej  ściany  stał  delegat  z  Nowego

Bornaleksu. Za nim senator Grebleips i jego trio wielkookich, miękkostopych delegatów z Brodo Asogi. Na prawo
przeciskał  się  przez  tłum,  by  zdążyć  dotrzeć  na  czoło  tłumu,  zanim  minie  go  Valorum,  delegat  z  Malastaru,  Aks
Moe.

W miarę jak podchodził coraz bliżej wyjścia na plac, gwar senatorów cichł w porównaniu z hałasem okrzyków i

haseł  skandowanych  przez  tłum  demonstrantów  zgromadzonych  w  Alei  Założycieli,  pod  olbrzymimi  posągami  i
zadeptanymi ławkami.

Straż Senacka zwarła szyki, niemal unosząc Valoruma do góry i transportując go na własnych ramionach.
Dowódca straży odwrócił się w stronę kanclerza:
-  Skierujemy  się  prosto  ku  północnej  platformie  ładowniczej,  proszę  pana.  Czeka  tam  już  pana  osobisty

wahadłowiec.  Nie  będziemy  się  zatrzymywać,  by  odpowiedzieć  reporterom  czy  demonstrantom.  W  przypadku
jakichkolwiek  nieprzyjaznych  działań  odda  się  pan  nam  w  opiekę  i  zrobi  to,  o  co  poprosimy.  Czy  ma  pan  jakieś
pytania?

-  Nie  mam  żadnych  -  odpowiedział  Valorum.  -  Ale  spróbujmy  przynajmniej  wyglądać  na  przyjaźnie

usposobionych, kapitanie.

* * *
- Nie wspominałaś, że zapraszasz mnie na mityng polityczny - powiedział Qui-Gon, kiedy razem z Adi Gallią

przybyli na rozległy plac przed budynkiem senatu.

- Nie wiedziałam - odpowiedziała Adi, zaskoczona widokiem.
Tłum  istot  wszelkich  gatunków  i  ras  wypełniał  plac  od  podstawy  samego  budynku  senatu  aż  po  wylot  Alei

Założycieli.  Z  balkonów  wychodzących  na  Aleję  widać  było  uwieńczone  iglicami  budynki,  których  szczyty
wystawały ponad powierzchnię placu.

-  Gdzie  masz  się  z  nim  spotkać?  -  zapytał  Qui-Gon,  przekrzykując  gwar  skandowanych  haseł  i  ogólny  hałas

panujący na placu.

- Przed północnym wejściem - szepnęła mu do ucha.
Dostatecznie wysoki, by patrzeć ponad głowami tłumu, Qui-Gon spojrzał w kierunku kopuły senatu.
- Nie dostaniemy się do niego, o ile znam Straż Senacką.
- Przynajmniej spróbujmy - powiedziała Adi. - Jeśli się nie uda, znajdziemy go w prywatnym biurze w Wieży

Prezydenckiej.

Qui-Gon  wziął  Adi  za  rękę  i  zaczęli  przeciskać  się  przez  tłum.  W  tej  odległości  od  budynku  trudno  było

rozróżnić wśród protestujących, kto był zwolennikiem, a kto przeciwnikiem kanclerza.

background image

Qui-Gon skoncentrował się na uczuciach rezonujących w Mocy.
Pod  powierzchnią  gniewu  i  niezgody  wyczuł  coś  jeszcze.  Zwykłe  wycie  Coruscant  przybrało  groźny  ton.

Wyczuwał  niebezpieczeństwo  -nie  ogólne  zagrożenie,  jakie  mogło  emanować  z  tego  rodzaju  zgromadzenia,  ale
konkretne i zogniskowane. Zamknął na chwilę oczy i pozwolił, by prowadziła go Moc.

Gdy otworzył oczy, zobaczył Bitha stojącego na skraju tłumu. Moc skłoniła Qui-Gona, by następnie spojrzał w

lewo, na dwóch Rodian kryjących się za wysokim cokołem jednego z posągów. Bliżej północnej bramy senatu stało
dwóch Twi'lekian i Bothanin.

Qui-Gon uniósł wzrok, by spojrzeć na nieprzerwany sznur pojazdów przemieszczających się ponad północnym

krańcem placu. Jego uwagę przyciągnęła zielona taksówka powietrzna - w kształcie dysku i bez dachu, nie różniła
się  niczym  od  innych  taksówek  wypełniających  niebo  Coruscant.  Jednak  fakt,  że  przemieszczała  się  poza
wyznaczonymi  korytarzami  powietrznej  nawigacji,  powiedział  Qui-Gonowi,  że  jej  kierowca  -  kolejny  Rodianin  -
znał powietrzne szlaki na tyle dobrze, by otrzymać wolne prawo jazdy.

W  pobliżu  taksówki,  nieco  poniżej,  tuż  nad  krawędzią  placu,  unosiła  się  repulsorowa  platforma,  na  której

spoczywał osobisty wahadłowiec kanclerza Valoruma.

Qui-Gon odwrócił się w stronę Adi.
- Wyczuwam jakieś zakłócenia w Mocy. Przytaknęła.
- Ja również, Qui-Gonie.
Spojrzał w górę na taksówkę powietrzną, a potem przeniósł wzrok na Rodian za cokołem pomnika.
- Najwyższy Kanclerz jest w niebezpieczeństwie. Musimy się spieszyć.
Odpiąwszy  miecze  świetlne  od  pasków,  zaczęli  przeciskać  się  przez  tłum,  a  brązowe  płaszcze  falowały  za  ich

plecami. Dotarli do północnego wyjścia w samą porę, by zobaczyć, jak formacja strażników wychodzi na plac. Za
nimi  szedł  Valorum  i  jego  młoda  asystentka,  w  otoczeniu  sześciu  strażników,  którzy  prowadzili  parę  w  stronę
platformy cumowniczej.

Qui-Gon  spojrzał  w  górę.  Taksówka  powietrzna  zmieniła  kierunek  i  zawisła  nad  placem.  W  tej  samej  chwili

dwaj Twi'lekianie ruszyli pospiesznie w stronę Valoruma z rękami schowanymi w rękawach szerokich szat.

Skandujący krzyczeli coraz głośniej.
Nagle  z  tłumu  wystrzeliły  laserowe  promienie,  trafiając  dwóch  z  przednich  strażników,  którzy  upadli  na

kamienny bruk. Rozległy się krzyki, a ogarnięty paniką tłum rozpierzchł się na wszystkie strony.

Qui-Gon włączył miecz świetlny i ruszył w stronę Twi'lekian, którzy dobyli broni i wypalili, ale zielone ostrze

miecza Qui-Gona odbiło ich strzały. Kolejne pociski energii wystrzelił Rodianin, ale Qui-Gon poruszał się szybko i
odbił  również  jego  pociski.  Zawirował,  unosząc  broń,  by  odparować  strzały,  starannie  kierując  je  ponad  głowami
uciekających demonstrantów.

Moc podpowiedziała mu, że Adi, z włączonym niebieskim ostrzem kierowała się w stronę kanclerza, nakrytego

ciałem jednego ze strażników.

W pobliżu rozległ się stłumiony huk eksplozji, po nim zaś plac wypełniły kłęby gryzącego białego dymu, który

jeszcze bardziej podsycił przerażenie uciekających demonstrantów.

Qui-Gon od razu zrozumiał, że eksplozja miała za zadanie tylko odwrócić uwagę. Prawdziwe niebezpieczeństwo

groziło z przeciwnej strony placu, gdzie dwóch kolejnych zamachowców biegło naprzód z niewielkimi Masterami w
dłoniach.  Kolejny  strażnik  upadł;  jeden  z  zamachowców  wystrzelił,  widząc  wyłom  w  kordonie  ciał  chroniącym
kanclerza. Adi odbiła dwa wystrzały, ale trzeci trafił do celu.

Valorum skrzywił się z bólu i zatoczył.
Strażnik ruszył do przodu i strzelił z długiego karabinu, trafiając obu zamachowców.
Qui-Gon usłyszał, że taksówka szybko schodzi w dół, i zauważył, że zwisają z niej trzy liny. Twi'lekianin i dwaj

Rodianie pobiegli w tamtą stronę i chwycili za liny.

Qui-Gon  wyjął  wyrzutnię  liny  z  kieszonki  w  pasie  i  wystrzelił  ją  w  biegu.  Hak  wbił  się  mocno  w  podwozie

taksówki,  a  lina  z  monowłókna  zaczęła  się  rozwijać.  Qui-Gon  przypiął  się  do  liny,  włączył  mechanizm  zwijarki  i
wystrzelił w niebo z mieczem świetlnym w wyciągniętej prawej dłoni.

Mijając dwóch Rodian, odciął ich mieczem od lin; spadli, uderzając o kamienne płyty placu. Twi'lekianin jednak

nadal był ponad nim i Qui-Gon zorientował się, że nie zdąży go dogonić. Taksówka powietrzna zbliżała się już do
północnej krawędzi placu, kiwając się na boki, wyraźnie w nadziei strącenia Qui-Gona.

Na  wysokości  najwyższego  z  posągów  Założycieli  Qui-Gon  puścił  linę  i  zeskoczył,  lądując  na  ramionach

pomnika; stamtąd zszedł na cokół i w końcu na sam dół.

Wycofując się i ostrzeliwując bez ustanku, Rodianin wpadł prosto na dwóch senackich strażników, którzy rzucili

go brutalnie na kamienny bruk. Ze względu na złamaną nogę Rodianin nie był w stanie uciec.

Qui-Gon  obrócił  się  na  pięcie  i  pospieszył  w  stronę  kanclerza.  Pozostali  strażnicy  uformowali  wokół  niego

zwarty  pierścień  i  stali  z  bronią  gotową  do  strzału,  wycelowaną  na  zewnątrz  ochronnego  kręgu.  Adi  zauważyła

background image

nadchodzącego Qui-Gona i poleciła strażnikom, by go przepuścili.

Na prawym boku kanclerza widniała spora plama krwi.
- Musimy go zanieść do ośrodka medycznego - powiedziała pospiesznie Adi.
Qui-Gon wsunął prawą rękę pod lewe ramię kanclerza Valoruma i uniósł go na nogi. Adi podtrzymała rannego z

drugiej  strony.  Nie  wyłączając  mieczy,  zaczęli  prowadzić  Najwyższego  Kanclerza  z  powrotem  w  stronę  budynku
senatu, podczas gdy strażnicy osłaniali ich odwrót.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 15

 
 

Byli  tacy,  co  twierdzili  -  zawsze  znajdą  się  osoby  skłonne  do  snucia  podobnych  rozważań  -  że  skacząc  ze

szczytu  kopuły  senatu,  trafiało  się  prosto  do  senackiego  ośrodka  medycznego,  w  którym  delegaci  cieszyli  się
specjalnymi  przywilejami...  oczywiście  przy  założeniu,  że  wiatry  wiejące  ponad  przepaściami  Coruscant  zepchną
skoczka  we  właściwym  kierunku  i  że  uda  mu  się  uniknąć  zderzenia  z  pojazdami  mijającymi  budynek  senatu  na
kolejnych poziomach ruchu powietrznego.

Bezpieczniejszym  i  bardziej  pewnym  sposobem  dotarcia  w  nienaruszonym  stanie  do  ośrodka  medycznego

galaktycznego  senatu  była  przejażdżka  turbowindą  spod  sali  plenarnej  albo  podjechanie  tam  aerowozem  -  i  z  tej
ostatniej metody skorzystał senator Palpatine.

Ośrodek  medyczny  zajmował  pięć  najwyższych  pięter  zwykłego  budynku,  który  wznosił  się  stromo  na

środkowych  poziomach  Coruscant.  Liczne  prowadzące  do  niego  wejścia  były  oznaczone  kolorami  lub  w  inny
sposób,  tak  aby  przedstawiciele  gatunków,  z  których  niektóre  wymagały  specjalnej  atmosfery  i  grawitacji,  mogli
trafić do odpowiedniej sekcji ośrodka. Podobne rozwiązanie zastosowano w lożach sali plenarnej senatu.

Sate  Pestage  pilotował  aerowóz.  Właśnie  wprowadzał  pojazd  na  wolne  miejsce  na  platformie  ładowniczej

zakotwiczonej  przy  wejściu  przeznaczonym  dla  ludzi  i  gatunków  blisko  z  nimi  spokrewnionych.  Wejście
prowadziło do zdecydowanie najbardziej luksusowo urządzonej poczekalni.

- Nie trać czasu - polecił Palpatine z tylnego siedzenia. - Ale bądź dyskretny.
Pestage przytaknął.
- Załatwione.
Palpatine  wyszedł  z  okrągłego  aerowozu,  obciągnął  przód  haftowanego  płaszcza  i  zniknął  w  drzwiach.  W

poczekalni spotkał senatora Orna Free Taa.

- Słyszałem, że pana tu znajdę - powiedział Palpatine.
Korpulentny Twi'lekianin potrząsnął masywną głową z wystudiowanym smutkiem.
- Tragiczne wydarzenie. Naprawdę straszne.
Palpatine uniósł brew.
-  Dobra  -  prychnął  Taa.  -  Prawda  jest  taka,  że  Valorum  blokował  moje  prośby  o  obniżenie  cła  na  ryli

eksportowany z Ryloth. Jeśli moja wizyta w ośrodku medycznym może pomóc, to niech tam!

- Robimy to, co musimy - powiedział łagodnie Palpatine.
Taa przyglądał mu się przez chwilę.
- Czy mam uwierzyć, że pańska wizyta podyktowana jest autentyczną troską?
- Najwyższy Kanclerz jest głosem Republiki, prawda?
- Chwilowo - powiedział złośliwie Taa.
Gwardziści  Straży  Senackiej  rozstawieni  w  poczekalni  wylegitymowali  Palpatine'a  co  najmniej  sześć  razy,

zanim  wprowadzili  go  do  przedsionka  dla  gości  kanclerza.  Przywitał  się  tam  z  delegatem  Alderaanu  w  senacie,
Bailem Antillesem - wysokim, przystojnym mężczyzną o ciemnych włosach- i z równie dystyngowanym senatorem
z Korelii, Comem Fordoksem.

- Słyszeliście, kto jest winien tego zamachu? - zapytał Fordox, gdy Palpatine usiadł na kanapie naprzeciw niego.
- Tylko tyle, że w sprawę zamieszany jest podobno Front Mgławicy.
-  Mamy  dowody  potwierdzające  ich  udział  -  powiedział  Antilles.  Na  twarzy  Fordoksa  odmalował  się  gniew  i

zmieszanie.

- Nie mogę tego zrozumieć.
- Ten akt terroru musi zostać ukarany - zgodził się Antilles.
W geście solidarności z ich uczuciami Palpatine zacisnął usta i potrząsnął głową.
- Okropny znak czasów - powiedział.
Większość  przypadłości,  przez  które  senatorowie  trafiali  do  ośrodka  medycznego,  wynikała  z  nadmiernego

folgowania sobie w jedzeniu i piciu, obrażeń odniesionych w grach sportowych, w kolizji taksówki powietrznej albo
na  skutek  pojedynku.  Rzadko  kiedy  przyjmowano  tu  delegatów  z  powodu  choroby,  a  co  dopiero  -  zamachu
terrorystycznego.  Palpatine  poczuwał  się  do  odpowiedzialności.  Powinien  był  dostrzec,  co  się  szykuje,  podczas
spotkania  z  Havakiem.  Młody  bojownik  nieraz  podkreślał,  że  Valorum  musi  zrozumieć,  jak  niebezpiecznym
przeciwnikiem  jest  Front  Mgławicy.  Palpatine  uważał  jednak,  że  Havac  nie  ma  w  sobie  dość  determinacji,  by
posunąć się do zamachu.

Głupota  Havaca  czyniła  z  niego  osobnika  wyjątkowo  groźnego.  Czyżby  naprawdę  sądził,  że  Front  Mgławicy

zyska  na  zastąpieniu  kanclerza  Valoruma  kimś  innym?  Czyżby  nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  Valorum  był  jedyną

background image

nadzieją  Frontu  na  powstrzymanie  zapędów  Federacji  Handlowej  poprzez  opodatkowanie  jej  i  inne  posunięcia?
Usiłując zamordować kanclerza, Havac nie tylko dawał Federacji Handlowej argument na poparcie głoszonej przez
nich  tezy,  że  Front  Mgławicy  stanowi  publiczne  zagrożenie,  ale  i  przydawał  wagi  żądaniom  Neimoidian,  by
pozwolono im zwiększyć własne siły obronne.

Trzeba przypomnieć Havacowi, kto jest jego prawdziwym wrogiem.
Chyba że Havac świadomie pozował na głupszego, niż był w istocie, rozmyślał Palpatine. Nie można przecież

wykluczyć, że jego miła, ale niepozorna twarz jest maską skrywającą przebiegły intelekt.

Palpatine zastanawiał się nad tym podczas odwiedzin Fordoksa i Antillesa u kanclerza. Nadal myślał o tym, gdy

po pewnym czasie do przedpokoju weszła Sei Taria.

Palpatine wstał i ukłonił się.
- Miło panią widzieć, Sei. Jak się pani czuje? Zmusiła się do uśmiechu.
- Teraz już dobrze, senatorze. Ale to było straszne. Palpatine zrobił poważną minę.
- Uczynimy wszystko, co w naszej mocy, by chronić Najwyższego Kanclerza.
- Wiem, że pan to zrobi.
- Jak się czuje kanclerz? Spojrzała na drzwi.
- Oczekuje pana.
Uzbrojeni  strażnicy  stali  po  obu  stronach  drzwi  do  pokoju  kanclerza-  pozbawionego  okien  pomieszczenia

wypełnionego  urządzeniami  diagnostycznymi  i  nadzorowanego  przez  dwunożnego  robota  medycznego
wyposażonego w serwoszczypce i wokabulator przypominający aparat do recyrkulacji powietrza.

Valorum  był  blady  i  posępny,  ale  siedział  w  łóżku  prosto,  z  prawą  ręką  od  nadgarstka  po  bark  w  miękkim

rękawie  wypełnionym  płynem  bacta.  Ta  przezroczysta,  galaretowata  ciecz  wytwarzana  przez  pewien  gatunek
owadów stymulowała regenerację tkanek i zasklepiała rany, zwykle nie powodując blizn. Palpatine często dochodził
do wniosku, że ta cudowna substancja była równie ważna dla przetrwania Republiki, jak rycerze Jedi.

- Najwyższy Kanclerzu - powiedział, podchodząc do łóżka. - Przyszedłem, gdy tylko się dowiedziałem, co się

stało.

Valorum machnął ręką bagatelizująco.
-  Niepotrzebnie  się  pan  fatygował.  Jeszcze  dziś  mnie  wypuszczają.  -  Wskazał  Palpatine'owi  krzesło.  -Czy  wie

pan,  co  zrobili  strażnicy,  kiedy  mnie  tu  przywieziono?  Wyrzucili  wszystkich  pacjentów  z  poczekalni,  a  potem
opróżnili całe piętro, nie troszcząc się zupełnie o stan chorych.

- To w trosce o pańskie bezpieczeństwo - zapewnił Palpatine. -Wiedząc, że zostanie pan tu przywieziony, jeśli

im się nie uda, zamachowcy mogli umieścić drugi zespół w recepcji szpitala.

-  Być  może  -  mruknął  Valorum.  -  Wątpię  jednak,  by  działania  tych,  którzy  mnie  chronią  przysporzyły  mi

nowych  zwolenników.  -  Zmarszczył  czoło.  -Co  więcej,  muszę  znosić  udawaną  troskę  delegatów  w  rodzaju  Orna
Free Taa.

- Nawet senator Taa rozumie, że Republika pana potrzebuje - powiedział Palpatine.
-  Nonsens.  Jest  wielu,  którzy  mogliby  zająć  moje  miejsce.  Bail  Antilles,  Ainlee  Teem...  czy  choćby  pan,

senatorze.

Palpatine udał zdziwienie.
- Raczej nie, panie kanclerzu.
Valorum uśmiechnął się.
- Nie mogłem nie zauważyć, jak delegaci zareagowali na pańskie wystąpienie podczas sesji nadzwyczajnej.
- Odległe Rubieże domagają się głosu. Jestem tylko jednym z wielu.
Valorum pokręcił głową.
- To coś więcej. - Przerwał na chwilę. - Tak czy owak, chcę panu podziękować za notatkę, którą pański asystent

przekazał mi na mównicę. Ale dlaczego nie poinformował mnie pan wcześniej, że planuje zwołanie szczytu?

Palpatine rozłożył bezradnie ręce.
-  To  była  decyzja  chwili.  Należało  coś  zrobić,  by  propozycja  opodatkowania  nie  ugrzęzła  w  komisji,  gdzie

przepadłaby z kretesem.

- Błyskotliwe posunięcie. - Valorum zamilkł na chwilę. - Departament Sprawiedliwości poinformował mnie, że

ci zamachowcy należeli do Frontu Mgławicy.

- Też o tym słyszałem. Valorum westchnął.
- Teraz wiem, z czym zmaga się Federacja Handlowa. Palpatine nie odpowiedział.
- Ale czym kierował się Front Mgławicy, atakując mnie? Robię co mogę, by znaleźć pokojowe rozwiązanie ich

problemów.

- Pańskie wysiłki najwyraźniej im nie wystarczają- powiedział Palpatine.
- Czy są aż tak przekonani, że Antilles albo Teem działaliby inaczej?

background image

Palpatine starannie rozważył, jak sformułować swoją odpowiedź.
-  Senator  Antilles  myśli  tylko  o  Światach  Jądra.  Niewątpliwie  forsowałby  politykę  nieinterwencji.  Jeśli  zaś

chodzi  o  senatora  Teema,  najprawdopodobniej  przystałby  na  wszelkie  żądania  Federacji  Handlowej  dotyczące
dodatkowego uzbrojenia czy licencji handlowych.

Valorum zastanowił się.
-  Być  może  popełniłem  błąd,  zakładając,  że  Front  Mgławicy  nie  powinien  brać  udziału  w  szczycie  na  Eriadu.

Obawiałem  się,  żeby  nie  robiło  to  wrażenia,  iż  Republika  uznaje  ich  roszczenia.  Co  więcej,  nie  bardzo  sobie
wyobrażałem, by zasiedli przy jednym stole z Neimoidianami. - W jego oczach pojawiło się zmieszanie. - Ale co
spodziewali się osiągnąć, zabijając mnie?

Palpatine  przypomniał  sobie  Havaca,  rozwścieczonego,  że  nie  zaproszono  go  na  szczyt.  „Potrzebujemy

silniejszego kanclerza", powiedział wtedy.

- Zadawałem sobie to samo pytanie - odparł. - Ale miał pan rację, nie zapraszając ich do udziału w szczycie. Są

niebezpieczni... i nierealistyczni.

Valorum przytaknął.
-  Nie  możemy  ryzykować,  że  narobią  zamieszania  na  Eriadu.  Zbyt  wiele  od  tego  zależy.  Systemy  peryferyjne

muszą  mieć  okazję  do  zabrania  głosu  we  własnym  imieniu,  nie  obawiając  się  niechęci  ze  strony  Federacji
Handlowej ani odwetu ze strony Frontu Mgławicy.

Palpatine  złączył  dłonie  w  zamyśleniu,  przywołując  wspomnienia  niedawnego  spotkania  z  Havakiem;

przepowiadał w myśli każde słowo, które wówczas padło z jego ust.

- Być może nadszedł czas, by poprosić Jedi o pomoc - powiedział w końcu.
Valorum przyglądał mu się przez chwilę.
- Tak, niewykluczone, że Jedi będą skłonni interweniować. - Rozchmurzył się nieco. - Dwoje z nich pomogło

pojmać moich niedoszłych zabójców.

- Doprawdy?
- Senat musi zatwierdzić interwencję Jedi. Czy byłby pan skłonny zgłosić taki wniosek?
Palpatine uśmiechnął się.
- Uznam to za wielki zaszczyt, panie kanclerzu.
Zostawiając  za  plecami  platformę  ładowniczą  szpitala,  Sate  Pestage  przyspieszył  i  włączył  się  do  ruchu

powietrznego  na  średnich  poziomach,  a  potem  na  kolejnych  pionowych  skrzyżowaniach  zaczął  wznosić  się  coraz
wyżej, aż dotarł do rzadko uczęszczanych szlaków zarezerwowanych dla limuzyn i luksusowych aerowozów. Tutaj
rzadko  kiedy  można  było  trafić  na  taksówkę,  jeszcze  rzadziej  na  pojazd  dostawczy,  bo  ci,  którzy  zamieszkiwali
najwyższe rejony miasta, mieli własne pojazdy, a towary dostarczano im na niższe piętra budynków, skąd wynosiły
je w górę turbowindy.

Pestage wznosił się do momentu, gdy znalazł się na najwyższej alei powietrznej. W tej części Coruscant aleja

zarezerwowana  była  dla  aerowozów,  które  lotne  skanery  ruchu  mogły  zweryfikować  jako  należące  do  korpusu
dyplomatycznego; pojazd senatora Palpatine'a cieszył się takim przywilejem.

Podleciał  do  platformy  ładowniczej  luksusowego,  wysokiego  na  kilometr  drapacza  chmur  i  zacumował.  Z

przedziału bagażowego pojazdu wyjął dwa kosztownie wyglądające bagaże. Większy był kwadratowym neseserem,
drugi, kulisty, miał rozmiary melona i pasował do specjalnie zaprojektowanego naramiennego nosidełka.

Pestage  wniósł  oba  bagaże  do  recepcji  na  najwyższym  piętrze  budynku,  gdzie  przeskanowano  go  od  stóp  do

głów,  zanim  został  wpuszczony  do  turbowindy  prowadzącej  do  szczytowych  apartamentów.  Nazwisko  jego
pracodawcy  znów  otworzyło  wiele  drzwi,  które  inaczej  pozostałyby  zamknięte.  Kilku  mieszkańców  było  na
miejscu,  ale  nie  poświęcili  mu  uwagi,  zakładając,  że  ktoś,  kto  dostał  się  w  te  rejony  budynku,  bez  wątpienia  ma
prawo w nich przebywać.

Podszedł  do  prywatnej  turbowindy  apartamentu,  którego  właścicielem  był  jeden  z  kolegów  Palpatine'a  w

senacie, w tej chwili nieobecny, bo właśnie wczoraj odleciał na swoją rodzinną planetę.

Przed  drzwiami  apartamentu  Pestage  postawił  bagaże  i  wstukał  kod  na  tabliczce  w  ścianie.  Kiedy  skaner

poprosił  o  potwierdzenie  obrazu  tęczówki,  wstukał  kolejny  kod,  który  polecił  skanerowi  pominąć  zwyczajową
rutynę i po prostu otworzyć drzwi.

Kod obejścia zadziałał i drzwi wsunęły się w ścianę.
Miękkie światło włączyło się samo, gdy Pestage wszedł do eleganckiego salonu. Wszędzie dookoła widać było

meble i dzieła sztuki, dobrze świadczące o smaku właściciela. Pestage podszedł prosto do drzwi na taras i wyszedł
na zewnątrz.

Z  dołu  dochodził  do  niego  cichy  pomruk  sznurów  pojazdów,  z  góry  -  światła  jeszcze  wyższych  budynków.

Powietrze było o dziesięć stopni chłodniejsze niż na środkowych poziomach i znacznie czystsze. Za sięgającą mu do
piersi ścianką zamykającą taras widział Świątynię Jedi z jednej strony i budynek senatu z drugiej.

background image

Nie  był  to  jednak  widok,  który  by  go  zainteresował.  Patrzył  wyłącznie  prosto  przed  siebie,  na  przeciwległą

stronę miejskiego kanionu, gdzie w równie wysokim wieżowcu znajdował się podobny apartament.

Pestage  postawił  bagaże  na  podłodze  i  otworzył  je.  Neseser  zawierał  komputer  z  wbudowaną  klawiaturą  i

ekranem. W drugim znajdował się robot podsłuchowy, czarny i okrągły, z trzema antenami sterczącymi z okrągłego
korpusu. Pestage ustawił robota dokładnie naprzeciw komputera.

Oba  urządzenia  komunikowały  się  przez  chwilę,  wymieniając  serię  pisków  i  świergotów.  Następnie  robot

podsłuchowy uniósł się i poszybował w stronę przeciwległego budynku.

Pestage  ustawił  komputer  w  taki  sposób,  by  móc  monitorować  lot  robota  podsłuchowego,  wystukując

jednocześnie polecenia na klawiaturze.

Czarna  kula  dotarła  w  tym  czasie  na  drugą  stronę  kanionu  i  zawisła  na  wprost  jednego  z  oświetlonych  okien

apartamentu,  transmitując  kolorowe  obrazy  prosto  na  ekran  komputera,  na  którym  Pestage  zobaczył  pięć
Twi'lekianek  wylegujących  się  na  wygodnych  kanapach.  Jedną  z  nich  była  czerwonoskóra  lethańska  konkubina
senatora  Orna  Free  Taa.  Inne  mogły  być  również  jego  faworytami  albo  po  prostu  przyjaciółkami  Lethanki.
Oddawały  się  plotkom  i  sączyły  drinki  pod  nieobecność  opasłego  senatora,  który  odwiedzał  właśnie  kanclerza
Valoruma w ośrodku medycznym.

Pestage  był  zadowolony.  Kobiety  wydawały  się  tak  zatopione  w  rozrywkach,  że  raczej  nie  powinny

przeszkadzać mu w jego sprawach.

Polecił robotowi podsłuchowemu, by przesunął się w stronę nieoświetlonego okna trzy pokoje dalej i przeszedł

na podczerwień. W chwilę później Pestage zobaczył na ekranie zbliżenie komputerowego terminalu senatora Taa,
który - choć wyposażony w urządzenia do komunikacji z odległymi systemami - nie mógł być obsługiwany zdalnie.

Pestage wstukał kolejne polecenie.
Przysuwając  się  do  szyby,  robot  uruchomił  laser  i  przepalił  małą  dziurkę  w  dźwiękoszczelnej  i  kuloodpornej

tafli  -  wystarczająco  dużą,  by  dało  się  przecisnąć  przez  nią  teleskopową  końcówkę  do  obsługi  komputera,  która
wysunęła  się  z  jego  korpusu.  Na  samym  jej  końcu  znajdował  się  zamek  magnetyczny,  który  robot  wsunął  w  port
dostępowy terminalu.

Komputer włączył się i poprosił o kod wejściowy, który Pestage posłusznie wstukał. Nowicjusz mógłby zapytać

senatora  Palpatine'a,  jak  zdobył  kod  wejściowy,  ale  Pestage  nie  byłby  prawdziwym  profesjonalistą,  gdyby  nie
wiedział, kiedy nie zadawać pytań.

Komputer Taa zaprosił go do środka.
Teraz chodziło jedynie o włamanie się do odpowiednich plików i wprowadzenie do nich zakodowanych danych

dostarczonych przez Palpatine'a. Nie była to jednak rutynowa infiltracja. Po pierwsze, dane nie mogły pozostawić
śladów,  a  po  drugie,  musiały  zostać  wprowadzone  w  taki  sposób,  by  komputer  był  przekonany,  że  to  on  sam  je
odkrył.  Następnie  należało  poinstruować  system,  by  ujawnił  dane  dopiero  w  odpowiedzi  na  określone  pytania
zadawane przez Taa.

Najważniejsze  jednak  było  to,  by  Taa  sam  był  przekonany,  iż  odkrył  dane  o  tak  wielkiej  wadze,  że  powinien

wykrzyczeć je z dachu wieżowca.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 16

 
 

W  samym  środku  iglicy  Świątyni  Jedi,  w  której  mieściła  się  sala  Wysokiej  Rady,  znajdowała  się  olbrzymia

holograficzna mapa galaktyki, z wyświetlonymi rejonami konfliktów i obszarami, w których działali Jedi. Sferyczny
wizerunek zmieniał się, w miarę jak wielościeżkowy zestaw transmisyjny przekazywał nowe dane ze szczytu wieży,
a  dysk  czytnika  umieszczony  pod  projektorem  skupiał  i  emitował  holopromienie,  podtrzymując  obraz  mimo
fluktuacji napięcia.

Qui-Gon  i  Obi-Wan  stali  na  okrągłym  chodniku  okalającym  holomapę,  czekając  na  wezwanie  członków

Wysokiej  Rady.  W  pobliżu  kilku  innych  Jedi  studiowało  mapę  albo  wychodziło  na  jeden  z  trzech  zewnętrznych
balkonów medytacyjnych, z których rozciągał się szeroki widok na panoramę miasta u stóp Świątyni. To z jednego
z tych balkonów, wychodzącego na wschód, Qui-Gon po raz pierwszy oglądał Coruscant.

- Pierwszy raz widzę Coruscant podświetloną- zauważył Obi-Wan, patrząc na sferyczną mapę, wsparty łokciami

o reling wokół chodnika.

Qui-Gon  spojrzał  na  błyskający  punkt  oznaczający  Coruscant,  a  potem  jego  wzrok  powędrował  w  bok  do

połowy szerokości kuli, gdzie błyszczał drugi punkt.

Dorvalla, pomyślał.
- Coruscant powinna być podświetlona przez cały czas... - zaczął, gdy nagle rozjarzył się kolejny punkt, jeszcze

bardziej oddalony od środka kuli.

- Eriadu - oznajmił Obi-Wan, odczytując podpis pod punktem. Spojrzał pytająco na Qui-Gona.
- Miejsce zbliżającego się szczytu handlowego.
- Czyj to był pomysł, mistrzu? - zapytał Obi-Wan.
- Senatora Palpatine'a - odpowiedział głęboki baryton za ich plecami.
Odwrócili  się  i  zobaczyli  Jorusa  C'baotha,  który  się  im  przyglądał.  C'baoth,  jeden  ze  starszych  mistrzów  Jedi

rasy ludzkiej, miał twarz o ostrych rysach, siwe włosy równie długie jak Qui-Gon i trzy razy dłuższą brodę.

- Palpatine reprezentuje Naboo - dodał C’baoth.
- Planeta w sam raz dla Qui-Gona - dodał kolejny głos z dalszej części chodnika.
C’baoth przytaknął.
-  Więcej  rdzennych  gatunków  na  kilometr,  niż  normalnie  znalazłoby  się  na  stu  światach.  -  Uśmiechnął  się.  -

Łatwo mi sobie wyobrazić Qui-Gona, który zapomina tam o całym wszechświecie.

Zanim Qui-Gon i Obi-Wan zdążyli odpowiedzieć, do pomieszczenia weszła Adi Gallia.
- Jesteśmy gotowi cię przyjąć, Qui-Gonie - oznajmiła.
Qui-Gon i Obi-Wan skrzyżowali ręce na piersiach, chowając dłonie w fałdach rękawów, i weszli za Gallią do

turbowindy prowadzącej do sali na szczycie wieży.

- Nie odzywaj się, padawanie - powiedział cicho Qui-Gon, gdy dotarli do okrągłej sali. - Po prostu słuchaj i ucz

się.

Obi-Wan kiwnął głową.
- Dobrze, mistrzu.
Łukowate  okna  z  transpastali  pozwalały  bez  przeszkód  widzieć  panoramę  miasta  we  wszystkich  kierunkach.

Sufit  również  był  łukowato  sklepiony,  a  lśniącą  podłogę  pokrywały  wzory  koncentrycznych  kół,  ozdobione
motywami kwiatowymi.

Zostawiwszy Obi-Wana przy turbowindzie, Qui-Gon wyszedł na środek sali z dłońmi złączonymi przed sobą.
Na  prawo  od  windy  siedziała  Depa  Billaba,  szczupła  humanoidalna  kobieta  z  Chalacta,  ze  znakiem  między

oczami.  Miejsce  obok  niej  zajmował  Eeth  Koth  o  twarzy  przypominającej  układankę  linii  i  łysej  głowie,  z  której
sterczały  żółtawe  rogi  nierównej  długości.  Następny  był  długoszyi  Quermianin,  Yarael  Poof,  dalej  Adi,  Oppo
Rancisis  i  Even  Pieli,  lannikański  wojownik  z  twarzą  przeciętą  nabrzmiałą  blizną.  Na  lewo  od  Piella  siedziała
Yaddle, żeńska przedstawicielka gatunku Yody; dalej Saesee Tiin z dwurożnej rasy Iktotchi; za nim Ki-Adi-Mundi,
uderzająco wysoki humanoid z Cerei, potem Mace Windu, potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna z wygoloną
czaszką. Na lewo od Windu, niemal naprzeciwko wejścia do turbowindy, zasiadał Pio Koon. Mace Windu pochylił
się, splótł place i odezwał się do Qui-Gona:

- Spotkaliśmy się właśnie z członkami Departamentu Sprawiedliwości w sprawie nieudanego zamachu na życie

kanclerza Valoruma. Uważamy, że możesz rzucić dodatkowe światło na wydarzenia, które rozegrały się w senacie
galaktycznym.

Qui-Gon przytaknął.
- Ja również tak sądzę.

background image

Yoda spojrzał na Windu, a następnie przeniósł wzrok na Qui-Gona.
- Jak to się stało, Qui-Gonie, że w budynku senatu znalazłeś się? Zaalarmowany przez informatora we Froncie

Mgławicy, czy tak?

- Ja odpowiem - odezwała się Adi Gallia. - Poprosiłam Qui-Gona, by towarzyszył mi w drodze do senatu. Chciał

porozmawiać osobiście z Najwyższym Kanclerzem.

Windu spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- W jakim celu?
Adi spojrzała przelotnie na Qui-Gona.
-  Qui-Gon  ma  powody  wierzyć,  że  Najwyższy  Kanclerz  jest  w  błędzie  wierząc,  że  planety  położone  wzdłuż

Rimmiańskiego szlaku handlowego rozprawią się z terrorystami działającymi w tym sektorze.

- Naprawdę, Qui-Gonie? - zapytał Ki-Adi-Mundi.
Qui-Gon przytaknął.
- Front Mgławicy otrzymuje większość funduszy właśnie z tych światów.
- Wiele Qui-Gon o sytuacji wie - powiedział Yoda nieco sarkastycznie. - Rację miał, że kapitan Cohl eksplozję

nad Dorvallą przeżył. - Przerwał. - Czy to Cohl za nieudaną próbą zamachu stoi?

- Nie, mistrzu - zapewnił Qui-Gon. - Cohl ucieka przed pogonią. Co więcej, nie jestem przekonany, że to Front

Mgławicy faktycznie chciał skrzywdzić Najwyższego Kanclerza.

Rysy Yody stwardniały.
- Strzelali do niego. Do ich tajnej bazy w sektorze Seneksa ślady w dokumentach prowadzą.
- To zbyt proste, mistrzu - powiedział Qui-Gon z uporem. - Ślady były o wiele zanadto oczywiste.
- Terrorystami są, nie żołnierzami.
Windu spojrzał najpierw na Yodę, a potem na Qui-Gona.
- Niewątpliwie przemyślałeś tę kwestię. Kontynuuj.
- Zamachowcy celowali w strażników Najwyższego Kanclerza. Uważam, że strzał, który trafił kanclerza, nie w

niego był wycelowany. Ucieczka również wypadła nieprzekonująco. A ponieważ musieli z góry wiedzieć, że mają
niewielkie szanse ucieczki, po co zabierali ze sobą dokumentację?

- Niepodobne do kapitana Cohla, co, Qui-Gonie? Qui-Gon przytaknął.
- Nie byłby tak nieuważny.
Yoda położył palec wskazujący na ustach.
- Zaplanował to z oddali. Nawiązać kontakt z twoim znajomym Bithem z Frontu Mgławicy musisz.
Qui-Gon zwrócił się w jego stronę.
- Zrobię to, mistrzu. Jednak po co Front miałby nastawać na życie kanclerza, który ostatecznie zajął stanowisko

przeciwko Federacji Handlowej?

- Sam odpowiedz na to pytanie - powiedział Windu.
Qui-Gon nabrał powietrza i potrząsnął głową.
-  Nie  jestem  pewien.  Obawiam  się  jednak,  że  Front  Mgławicy  może  planować  coś  jeszcze  bardziej

zdradzieckiego.

„Jastrzębionietoperz" leciał wśród wściekłych rozbłysków czerwonej energii nad powierzchnią zielonej planety,

odznaczającej  się  parą  niewielkich,  blisko  siebie  osadzonych  księżyców  pooranych  kraterami.  Ścigały  go  trzy
smukłe  statki,  od  dziobu  do  steru  w  płomiennej  coruscańskiej  czerwieni,  o  tępo  ściętych  dziobach  i  trzech
bębnowatych silnikach podświetlnych, uzbrojone w sprzężone baterie laserów.

Na ciasnym mostku „Jastrzębionietoperza" Boiny wpatrywał się w konsolę identyfikatorów tożsamości.
-  To  koreliańskie  krążowniki  orbitalne,  kapitanie!  Szybko  skracają  dystans.  Szacunkowy  czas,  po  którym  nas

wyprzedzą...

-  Nie  chcę  wiedzieć  -  powiedział  Cohl  z  kapitańskiego  fotela,  gdy  eksplozja  przechyliła  statek  na  bakburtę.  -

Przeklęty Departament Sprawiedliwości! Czy naprawdę nie mają nic lepszego do roboty?

- Najwyraźniej w świecie nie, kapitanie - zareplikował Boiny.
Cohl obrócił się tyłem do przednich iluminatorów, żeby spojrzeć na Rellę siedzącą za sterami.
- Jak szybko będziemy mogli skoczyć w nadprzestrzeń? Spojrzała na niego gniewnie.
- Komputer nawigacyjny nie pali się do współpracy.
Cohl spojrzał na Boiny'ego.
- Zachęć go trochę.
Rodianin, zataczając się, przeszedł przez sterownię i walnął ręką w komputer.
- Podziałało - powiedziała Rella z ulgą. Kolejny strzał zatrząsł statkiem.
- Skieruj całą moc na tylne tarcze - polecił Cohl.
- Już się robi, kapitanie - powiedział Boiny, przypinając się z powrotem do fotela.

background image

Rella odwróciła się lekko w stronę Cohla.
- Wiesz co, nie każdego bawi unikanie śmierci o włos.
Roześmiał się teatralnie.
- I to mówi ktoś, kto uważał, że nie warto uciekać, jeśli ucieczka jest zbyt łatwa?
- To dawna ja. Nowa ja ma zupełnie inne poczucie humoru.
- Więc lepiej zadekuj gdzieś nową siebie, zanim nie skoczymy w nadprzestrzeń.
Ukąszony w ogon „Jastrzębionietoperz" przechylił się na bok.
- Gdzie te współrzędne skoku? - warknął Cohl.
- Już wychodzą - uspokoiła go Rella. - Najwyższy czas spadać z tego sektora, Cohl. Wszystkie nasze kryjówki

są pod obserwacją.

- A gdzie niby mamy się udać?
- Nie dbam o to, nawet gdybyśmy mieli mieszkać u Hurtów. Wiem tyle, że tutaj zrobiło się trochę za gorąco.
Cohl skrzywił się.
- Nie mów mi, że pracowałabyś dla tych opasłych robali.
- A kto mówi o pracy?
- A co z przejściem na sutą emeryturę?
- Na dziś zadowolę się zwykłym przejściem na emeryturę.
Cohl pokręcił głową.
- Nie tak to sobie zaplanowałem. Zresztą nie podoba mi się pomysł, że ktoś przegania mnie z moich własnych

terenów łownych.

- Nawet wtedy, gdy stało się jasne, że to na ciebie polują?
Cohl przyglądał się Relli przez chwilę.
- Ty mówisz poważnie? Naprawdę chcesz się wypisać z tej wycieczki?
Zagryzła wargi i przytaknęła.
- Jeżeli nie odzyskasz rozsądku, Cohl. Jesteśmy na to za starzy. Obiecaliśmy sobie parę rzeczy i chcę się nimi

nacieszyć, póki nie jest za późno.

Zastanowił się, a potem roześmiał.
- Nie odejdziesz. Wiesz, że zatęsknisz za mną i zaczniesz mnie szukać.
Rella spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
- Nadal myślisz o dawnej mnie, Cohl. Spojrzał na Boiny'ego.
- Mam rację czy nie, że będzie mnie szukać? Rodianin uchylił się jak przed ciosem.
- Nie mieszaj mnie do tego. Ja jestem od wykonywania rozkazów. Cohl kiwnął głową wskazując na Rellę.
- To nasza pierwsza kłótnia.
-  Mylisz  się,  Cohl.  Ostatnia.  -  Sięgnęła  po  drążek.  -  Skaczemy!  Wśród  kąsających  go  nadal  promieni  lasera

„Jastrzębionietoperz" skoczył do przodu. Gwiazdy rozciągnęły się w linie i kanonierka znikła.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 17

 
 

W  pokoju  recepcyjnym  swojego  biura  w  galaktycznym  senacie  Valorum  włożył  szatę  z  vedańskiej  tkaniny  i

przyjrzał  się  swemu  odbiciu  w  lustrze  o  misternie  zdobionej  ramie.  Prawa  ręka  była  już  prawie  zdrową  a  zamiast
niewygodnego  rękawa  z  płynem  bacta  okrywał  ją  miękki  gips,  ukryty  pod  szerokim  rękawem  wierzchniego
płaszcza.

Po obu stronach drzwi stali gwardziści Senackiej Straży, patrząc przed siebie, ale Valorum nie zwracał na nich

uwagi. Przygotowywał się na przybycie mistrzów Jedi, Mace'a Windu i Yody.

Dynastia  Valorum  od  dawna  miała  nadzieję,  że  któryś  z  jej  potomków  okaże  się  wrażliwy  na  Moc,  ale  jak  na

razie  wyglądało  na  to,  że  ród  Valorum  po  prostu  nie  ma  Mocy  we  krwi.  Ten  godny  pożałowania  brak  nie
przeszkadzał jednak Finisowi Valorumowi podziwiać Jedi. Jak każdy dobrze urodzony młodzieniec z Coruscant czy
Światów  Jądra,  spędził  niezliczone  godziny  na  wertowaniu  rodzinnych  kronik,  pochłaniając  relacje  na  temat
kontaktów  jego  przodków  z  członkami  zakonu  -nierzadko  z  rycerzami  i  mistrzami,  którzy  przeszli  do  legendy.
Opowieści te tylko wzmocniły przekonanie, które żywił od najmłodszych lat, że nawet jeśli nie zostanie Jedi, może
przynajmniej  obrać  sobie  ich  za  wzór  i  zachowywać  się  tak,  jakby  Moc  była  jego  sojusznikiem,  poświęcając  się
podtrzymywaniu pokoju i sprawiedliwości.

Ale  Republiką  którą  odziedziczył  Valorum,  nie  dawała  mu  wielu  okazji  do  krzewienia  pokoju  czy

sprawiedliwości. Przeżarty chciwością i korupcją senat stał się narzędziem pogłębiania przepaści między bogatymi a
biednymi i zaspokajania ambicji uprzywilejowanych i wpływowych.

Mimo starań, by pozostać wiernym młodzieńczym ideałom, Valorum otoczony był senatorami bogacącymi się

dzięki łapówkom i zniewolonymi egoizmem. Po co służyć wspólnemu dobru, jeśli bardziej opłaca się służyć Gildii
Komercyjnej, Unii Technologicznej, Sojuszowi Przedsiębiorców czy Federacji Handlowej?

Czy to z powodów osobistych, czy też w zamian za przywileje handlowe dla swoich rodzinnych planet, ponad

połowa  senackich  delegatów  spowiadała  się  potężnym  korporacjom,  które  w  zamian  żądały  jedynie  poparcia
pewnych  wniosków,  a  utrącenia  innych.  Niejeden  raz  Valorum  postrzegany  był  jako  słaby,  gdy  jego  propozycje
przepadały w głosowaniu, i ta pozorna słabość sprawiała, że nawet ci, którzy powinni wiedzieć lepiej, uważali go za
nieskutecznego.

Nieudolność  była  oczywiście  cichym  celem  samych  łapowników.  Gdyby  słaby  przywódca  szybko  został

wymieniony,  a  silny  zagroził  ich  interesom,  najlepszym  rozwiązaniem  wydawało  się  popieranie  takiego,  który  po
prostu zrezygnował z walki.

Ta  smutna  pozycja  była  domeną  Valoruma  od  zbyt  wielu  lat,  aż  do  niedawna,  gdy  senatorowie  tacy  jak  Bail

Antilles, Horox Ryyder, Palpatine i kilku innych zaoferowali swoje wsparcie w zwalczaniu korupcji, a przynajmniej
w jej ograniczeniu. Wielu sądziło, że obecny kryzys związany z Federacją Handlową był polem doświadczalnym dla
tego, co czekało ich w przyszłości. Valorum miał jedynie nadzieję, że ostatnie lata swej kadencji poświęci pracy na
rzecz dobra ogółu, prawdziwej służbie pokoju i sprawiedliwości.

Dlatego właśnie należało powstrzymać Front Mgławicy.
Zazwyczaj nie proszono rycerzy Jedi o interwencję w sporach handlowych, ale zamach na życie kanclerza mniej

miał  wspólnego  z  handlem,  a  więcej  -  z  zachowaniem  prawa  i  porządku.  Ponieważ  Jedi  odpowiadali  przez
Najwyższym Kanclerzem i Departamentem Sprawiedliwości, całkiem na miejscu było teraz zwrócić się do nich po
pomoc, i w tym sensie próba zamachu okazała się niespodziewanym darem od losu.

Valorum  nie  pamiętał,  by  kiedykolwiek  odmówili  pomocy.  Czasami  jednak  kontakty  z  zakonem  pozostawiały

kanclerzowi wrażenie, że ma do czynienia z potęgą większą niż władza, którą cieszyły się najrozmaitsze konsorcja
handlowe czy sama Republika.

Licząc  dziesięć  tysięcy  członków,  zakon  Jedi  dysponował  taką  siłą,  że  mógłby  rządzić  galaktyką,  gdyby  tego

chciał  -  gdyby  poświęcenie  Jedi  dla  sprawy  pokoju  było  choć  odrobinę  mniej  żarliwe.  Choć  to  rząd  Republiki
finansował  zakon,  czasami  Valorum  miał  wrażenie,  że  ich  pomoc  będzie  wymagać  dodatkowych  kosztów-  że
pewnego  dnia  zażądają,  by  za  usługi  odpłacono  im  po  dziesięciokroć.  Nie  potrafił  jednak  wyobrazić  sobie,  czego
mogliby zażądać od Republiki albo od niego samego. Chociaż Jedi działali w rzeczywistym świecie, jednocześnie
byli poza nim, żyjąc w Mocy, jakby to była odrębna rzeczywistość.

Czasami Valorum sądził, że Jedi zachowują się tak, jakby Moc rządziła realnym światem, a rolą Jedi było takie

postępowanie, by na zawsze zachować równowagę pomiędzy dobrem a złem, światłem a ciemnością- by szala nie
przechyliła się w żadną stronę. Nie pozwalali, by otwarły się drzwi, przez które wleje się mrok, ale też by światło
oślepiło wszystkich blaskiem jakiejś większej prawdy.

Dwa  tysiące  lat  wcześniej  Jedi  stanęli  wobec  zagrożenia,  jakim  dla  powszechnego  pokoju  stali  się  lordowie

background image

Sithów i ich armie zwolenników ciemnej strony. Utworzony przez upadłego Jedi, zakon Sithów wierzył, że władza
odrzucona to władza roztrwoniona. W miejsce sprawiedliwości dla wszystkich chcieli zaprowadzić jednomyślność
autokracji. Uważali, że zamieszanie i konflikty są ważniejsze dla procesu transformacji niż stopniowe zrozumienie.

Na szczęście ciemną stronę trudno było okiełznać i w końcu Sithowie doprowadzili do własnego upadku.
Valorum usłyszał, jak strażnicy strzelają obcasami na baczność. Drzwi do pokoju recepcyjnego otworzyły się i

stanęła  w  nich  Sei  Taria,  a  za  nią  dwóch  mistrzów  Jedi.  Promieniejący  godnością  Mace  Windu,  w  płaszczu  z
kapturem,  nieskazitelnie  białej  tunice  i  wysokich  do  kolan  brązowych  butach  wydawał  się  wypełniać  swoją
obecnością  cały  pokój.  Ale  to  drobny  i  tajemniczy  Yoda,  w  znoszonych  i  mniej  starannie  uszytych  szatach,  zajął
całą przestrzeń.

- Mistrzowie Yoda i Windu - powiedział ciepło Valorum. - Dziękuję wam za przybycie.
Yoda przyglądał mu się przez chwilę, zanim się odezwał:
- Uzdrowiony jesteś.
Valorum dotknął prawego przedramienia pod płaszczem.
- Już prawie wyzdrowiałem. Gdyby zamachowiec był lepszym strzelcem...
Windu i Yoda wymienili znaczące spojrzenia.
- W czym Jedi mogą ci służyć, Najwyższy Kanclerzu? - zapytał Windu.
Valorum wskazał na krzesła.
- Usiądźcie, proszę.
Windu usiadł, wysoki i wyprostowany, ze stopami płasko opartymi o podłogę. Yoda zastanawiał się, czy usiąść,

ale w końcu zdecydował wyjść na środek pokoju, postukując laską.

- Lepiej myśli mi się, kiedy w ruchu jestem.
Valorum odesłał Sei Tarię i dwóch strażników i usiadł naprzeciwko Windu, skąd mógł również widzieć Yodę.
-  Wiecie,  jak  sądzę,  że  zamachowcy  zostali  zidentyfikowani  jako  członkowie  Frontu  Mgławicy.  -  Valorum

zaczekał na potakujące kiwnięcie głową Windu, zanim dodał: - Ustaliliśmy, że tych kilku, którzy uciekli, przyleciało
z Asmeru, planety na skraju sektora Seneksa.

Pochylając  się  nad  stołem,  który  oddzielał  go  od  mistrza  Windu,  Valorum  włączył  holoprojektor.  W  stożku

przezroczystego  błękitnego  światła  ukazała  się  gwiezdna  mapa.  Valorum  wskazał  na  gromadę  systemów
gwiezdnych.

-  Senex  to  sektor  autonomiczny,  rządzony  przez  ród  zdecydowanie  autokratycznych  monarchów.  Republika

respektuje  niezależność  światów  Seneksa  i  nie  ma  interesu  w  mieszaniu  się  w  sprawy  tych  planet,  zwłaszcza  w
świetle zgłoszonego niedawno przeze mnie wniosku, by światy leżące wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowego
położyły kres terroryzmowi w tym sektorze. Skoro jednak sprawy tych systemów mają swoje konsekwencje aż na
Coruscant, nie możemy bezczynnie stać z boku.

Valorum wyłączył holoprojektor.
- Skontaktowałem się z władcami rodów Vandron i Elegin, rządzącymi Asmeru i innymi układami w tej części

sektora Seneksa. Zaprzeczają, jakoby udzielili schronienia bojownikom Frontu Mgławicy. Utrzymują natomiast, że
terroryści odebrali władzę na Asmeru nielicznej rdzennej populacji, by mieć na planecie bazę operacyjną do ataków
na statki kursujące między Rimmiańskim szlakiem handlowym a Trasą na Korelię. Chcąc uniknąć ataków ze strony
Frontu Mgławicy, rody Vandron i Elegin postanowiły zignorować wydarzenia na Asmeru.

- Do czasu - wtrącił Windu.
Valorum przytaknął.
-  Zgodzili  się  pomóc  nam  w  próbie  zatrzymania  Frontu  Mgławic  na  Asmeru  do  czasu  zakończenia  szczytu

handlowego na Eriadu.

Yoda zmarszczył czoło.
- Hodowcami niewolników są! Nie lepsi niż ci we Froncie Mgławicy.
Valorum przyznał mu rację, wzdychając smutno.
-  To  prawda.  To  właśnie  tolerowanie  niewolnictwa  nie  pozwala  sektorowi  Seneksa  na  nawiązanie  otwartych

stosunków  handlowych  z  Republiką.  Możliwość  nawiązania  takich  stosunków  skłoniła  ich  do  udzielenia  nam
pomocy.

Windu uniósł brwi.
- Jaką pomoc proponują?
- Wsparcie logistyczne. Ze względu na pobliskie studnie grawitacyjne i kopalnie orbitalne założone przez Front

Mgławicy, podejście do Asmeru jest wyjątkowo trudne. Ród Vandron zaproponował, że przeprowadzi nas na orbitę.

Windu zastanowił się.
- A więc chce pan, byśmy towarzyszyli krążownikom Departamentu Sprawiedliwości.
- Tak - powiedział krótko Valorum. - Jeśli się zgodzicie, zgłoszę w senacie wniosek o zatwierdzenie waszego

background image

udziału  w  operacji.  Pozwólcie,  że  to  wyjaśnię.  Ta  operacja  nie  ma  być  pokazem  siły  ani  próbą  odwetu  za  to,  co
wydarzyło się tutaj. Proponuję wyekspediowanie dwóch krążowników z trzydziestoma osobami na pokładzie, plus
tylu Jedi, ilu uznacie za stosowne wysłać. Z tego, co wiemy, osoby odpowiedzialne za zamach na moje życie należą
do frakcji radykalnej. Pozostali mogli w ogóle nie wiedzieć o spisku. Jednak nie życzę sobie, żeby zakłócili przebieg
szczytu na Eriadu. Pragnąłbym się również dowiedzieć, co chcieli osiągnąć, usiłując mnie zabić. Jeśli ich działania
są odpowiedzią na brak zaproszenia do udziału w szczycie, powinni się dowiedzieć, że pragnę spotkać się z nimi,
muszą  jednak  najpierw  zaprzestać  ataków  na  statki  Federacji  Handlowej.  Jeśli  nie  są  skłonni  zawrzeć  rozejmu,
Federacja Handlowa uzyska zapewne zgodę na zwiększenie swojego i tak już niemałego arsenału.

Windu spojrzał na Yodę, zanim odpowiedział:
- A jeśli nasze próby przekazania tych informacji ich dowódcom zostaną odtrącone?
Valorum zmarszczył brwi.
- Wówczas prosiłbym, by Jedi zadbali o to, żeby nikt powiązany z Frontem Mgławicy nie opuścił Asmeru. Mają

tam pozostać, zanim nie podejmiemy dalszych decyzji.

Windu potarł podbródek.
- Może się okazać, że wysyła pan swoich funkcjonariuszy w pułapkę.
-  Musimy  podjąć  to  ryzyko  -  powiedział  twardo  Valorum,  ale  dodał  łagodniejszym  głosem:  -  Musimy

przynajmniej  spróbować  negocjacji,  zanim  zdecydujemy  się  na  desperackie  środki.  -  Spojrzał  najpierw  na  Windu,
potem na Yodę, a wreszcie jeszcze raz na jednego i drugiego.

Yoda zatrzymał się, by zerknąć niezbyt przychylnie na kanclerza.
- Rozwiązania konfliktu chcemy.
Windu splótł palce i pochylił się do przodu.
- Federacja Handlowa nie powinna dostać zgody na zwiększenie uzbrojenia. Obronna czy zaczepna, broń nie jest

sposobem rozwiązywania takich sporów. Takie działania doprowadzą tylko do eskalacji konfliktu.

-  Zgadzam  się  -  przyznał  ze  smutkiem  Valorum.  -  Chciałbym,  żeby  sprawa  była  tak  prosta.  Ale  Federacja

Handlowa ma silne powiązania z politykami Republiki.

- Walkę w tobie wyczuwam - zauważył Yoda. - W tobie samym tkwi konflikt.
Rozgoryczony jego uwagą, Valorum pokręcił głową.
- Te kwestie wymagają wielkiej delikatności i zawierania układów, które budzą we mnie wstręt.
Windu zacisnął usta w wąską kreskę.
- Rozważymy, jakiej pomocy możemy udzielić na Asmeru.
Valorum był rozczarowany.
- Dziękuję, mistrzu Windu. Prosiłbym również, abyście rozważyli możliwość zapewnienia ochrony szczytowi na

Eriadu. Obawiam się, że nikt nie jest bezpieczny.

Windu skinął głową, wstał i podszedł do drzwi. Yoda przed wyjściem odwrócił się w stronę Valoruma.
- Sprawę omówimy i poinformujemy cię o naszej decyzji.
* * *
„Jastrzębionietoperz"  i  zmodyfikowany  CloakShape,  połączone  pierścieniem  cumowniczym  ze  sztywnym

rękawem komunikacyjnym, orbitowały zgodnie ponad ponurą Asmeru.

-  Szczerze  mówiąc,  nie  spodziewałem  się,  że  wrócisz  -  mówił  Havac  do  kapitana  Cohla  w  kajucie  dziobowej

kanonierki.

Cohl prychnął.
-  Szczerze  mówiąc,  nie  spodziewałem  się,  że  wrócę.  Partner  Havaca,  Cindar,  ostentacyjnie  rozejrzał  się  po

kabinie.

- Gdzie twój pierwszy oficer, kapitanie?
- Odeszła-powiedział Cohl. Havac przyglądał mu się przez chwilę.
- A ty nie odszedłeś razem z nią? Dlaczego?
- Nie twój interes - warknął Cohl.
Cindar nie mógł powstrzymać domyślnego uśmieszku.
- Wróciłeś, bo nie umiałeś się oprzeć kredytom, a ona umiała.
Cohl pokręcił przecząco głową.
-  To  nie  kredyty  mnie  tu  sprowadziły.  To  życie.  -  Roześmiał  się  gorzko.  -  Jak  ktoś  taki  jak  ja  przechodzi  na

emeryturę? Co ja wiem o prowadzeniu farmy? - Klepnął blaster przypięty do kabury na biodrze. - Na tym się znam.
Taki już jestem.

Havac wymienił zadowolone spojrzenia z Cindarem.
- W takim razie tym bardziej się cieszymy, mając cię na pokładzie, kapitanie.
Cohl oparł łokcie na stole.

background image

- Lepiej dla was, żeby ta podróż mi się opłaciła.
Havac kiwnął głową.
-  Być  może  nie  słyszałeś,  że  Najwyższy  Kanclerz  zamierza  naciskać  na  wprowadzenie  opodatkowania  stref

wolnego  handlu.  Jeśli  jego  propozycja  zostanie  zatwierdzona  przez  senat,  Federacja  Handlowa  szybko  się
zorientuje, że spora część jej zysków ląduje na Coruscant. I wszystko byłoby dobrze, gdyby Neimoidianie się z tym
pogodzili,  ale  nie  zrobią  tego.  Będą  próbowali  zrekompensować  sobie  utracone  zyski,  podnosząc  taryfy
przewozowe.  Przy  braku  innych  przewoźników,  systemy  peryferyjne  będą  zmuszone  płacić,  ile  zażąda  federacja.
Planety, które nie zechcą grać według nowych reguł, nie będą obsługiwane, a ich rynki się załamią.

- Koniec z konkurencją- dodał Cindar. - Zaszkodzi to zwłaszcza planetom, którym desperacko zależy na handlu

z Jądrem. Będzie tam mnóstwo kredytów dla każdego, kto zechce wykorzystać tę sytuację.

Cohl patrzył na obu mężczyzn, uśmiechając się z wyższością.
- A co to wszystko ma wspólnego ze mną? Niewiele mnie obchodzi, co stanie się z jedną czy drugą stroną.
Havac zmrużył oczy.
- I właśnie twojego braku zainteresowania wymaga to zadanie, bo naszym celem jest zmiana zasad gry.
Cohl czekał.
-  Chcemy,  żebyś  zebrał  zespół  tropicieli,  czujek  i  specjalistów  od  broni  -  powiedział  Havac.  -  Muszą  być

wysoko  wykwalifikowani  i  równie  bezstronni,  jak  ty.  Nie  chcę  jednak  korzystać  z  zawodowców.  Nie  zamierzam
ryzykować, że mogą być obserwowani albo że staną się pierwszymi podejrzanymi po fakcie.

- Szukasz zamachowców - domyślił się Cohl.
- Nie oczekujemy twojego udziału w samym akcie - powiedział Cindar. - Tylko zebrania zespołu. Jeśli to ukoi

twoje sumienie, pomyśl o zespole jako o dostawie broni.

Cohl wydął wargi.
- Dam ci znać, jeśli moje sumienie będzie potrzebować ukojenia. Kto jest celem?
- Najwyższy Kanclerz Valorum - powiedział spokojnie Havac.
- Chcemy uderzyć podczas szczytu na Eriadu - dodał Cindar. Cohl patrzył na nich z niedowierzaniem.
- I to jest ta duża robota, którą obiecywaliście? Cindar rozłożył potężne dłonie.
- To ci zapewni emeryturę, kapitanie. Havac pokręcił głową i roześmiał się.
- Kto podsunął ci ten błyskotliwy pomysł, Havac? Havac zesztywniał.
- Udziela nam pomocy potężna, niezależna osoba, która sympatyzuje z naszą sprawą.
- Ta sama, która powiedziała wam o transporcie aurodium?
- Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie - ostrzegł Cindar. Cohl znów tylko się roześmiał.
- To poufne, tak?
Havac zmarszczył czoło, wyraźnie zmartwiony.
- Uważasz, że to się nie uda? Cohl wzruszył ramionami.
- Każdego można zabić.
- W takim razie dlaczego się wahasz? Cohl prychnął z pogardą.
-  Musicie  mnie  mieć  za  szmaciarza.  Tylko  dlatego,  że  ścigano  mnie  wzdłuż  i  wszerz  Rimmy  i  całego  tego

sektora,  miałbym  się  nie  dowiedzieć,  co  piszczy  w  trawie?  Próbowaliście  zabić  Valoruma  na  Coruscant,  ale
skopaliście sprawę. Teraz zwracacie się do mnie, zamiast zrobić to od razu na samym początku.

Na twarz Cindara powrócił szyderczy uśmieszek.
-  Nie  byłeś  zainteresowany,  pamiętasz?  Chodziło  ci,  zdaje  się,  po  głowie,  żeby  zostać  farmerem  wilgoci  na

Tatooine.

- Poza tym niczego nie skopaliśmy - powiedział Havac. - Myśleliśmy, że jak zastraszymy Valoruma, to zaprosi

Front Mgławicy do udziału w szczycie. Nie pojął aluzji, więc zamierzamy dokończyć sprawę na Eriadu.

Cindar uśmiechnął się złowieszczo.
- Zamierzamy sprawić, żeby nikt szybko nie zapomniał tego szczytu.
Cohl podrapał się w brodę.
- Ale po co? Żeby Valorum nie opodatkował stref wolnego handlu? W jaki sposób to miałoby pomóc Frontowi

Mgławicy albo systemom peryferyjnym?

- Myślałem, że nie interesujesz się polityką- przyciął mu Havac.
- Pytam z czystej ciekawości.
-  W  porządku  -  zgodził  się  Havac.  -  Jeśli  nie  wprowadzą  opodatkowania,  planety  peryferyjne  nie  będą  się

musiały martwić wyższymi kosztami. A jeśli chodzi o Federację Handlową, nadal będziemy się nimi zajmować tak,
jak dotąd.

Cohl nie wyglądał na przekonanego.
-  Narobicie  sobie  tylko  dodatkowych  wrogów,  Havac...  rycerzy  Jedi,  o  ile  się  znam  na  czymkolwiek.  Ale,  jak

background image

sądzę, nie płacicie mi za myślenie.

- Właśnie - stwierdził Cindar. - Pozwól, że my zajmiemy się konsekwencjami.
- Nie ma sprawy - powiedział Cohl. - Porozmawiajmy jednak o Eriadu. Ze względu na to, co wyczynialiście na

Coruscant,  ochrona  będzie  wyjątkowo  szczelna.  Niezależnie  od  tego,  jakie  cele  wam  przyświecały,  tylko  sobie
zaszkodziliście.

- Tym bardziej zależy nam na tym, żeby zgromadzić doskonale wykwalifikowany zespół - zgodził się Havac.
Cohl położył ręce na stole.
- Będę potrzebował nowego statku. „Jastrzębionietoperz" jest zbyt dobrze znany.
- Zrobione - obiecał Cindar. - Co jeszcze?
Cohl zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że nie uda wam się trzymać Jedi z dala od mojego kursu?
Havac uśmiechnął się.
- Jeśli o to chodzi, kapitanie, to mogę zagwarantować, że Jedi będą zajęci zupełnie gdzie indziej.

 

background image

S Y S T E M Y P E R Y F E R Y J N E

 
 

background image

R O Z D Z I A Ł 18

 
 

Wypływając  z  cienia  małego  księżyca  w  słoneczne  światło,  dwa  krążowniki  dyplomatyczne  zbliżały  się  do

ciemnobrązowej  tarczy  Asmeru.  Z  przodu  i  po  bokach  karmazynowego  koreliańskiego  statku  leciała  eskorta
ciemnych  myśliwców  Tikiar,  przypominających  drapieżne  ptaki  z  zakrzywionymi  dziobami  i  pazurami.  Nieco  z
tyłu,  nadal  w  cieniu  księżyca,  trzymały  się  dwa  olbrzymie  pancerniki  z  dziobami  w  kształcie  kłów  i  eleganckimi
płetwami steru, najeżone bronią i oznaczone królewskim godłem rodu Vandron.

Odległa o lata świetlne, wyhaftowana na usianym gwiazdami tle widniała olbrzymia spirala światła, blaknącego

w kierunku środka najczarniejszej czerni.

Qui-Gon  obserwował  zwariowane  niebo  ze  sterowni  sunącego  krążownika.  Obok  niego  stał  Obi-Wan,

wychylając  się  pomiędzy  przednimi  siedzeniami,  by  mieć  lepszy  widok.  Pilotka  i  pierwszy  oficer  mieli  na  sobie
dopasowane niebieskie mundury Departamentu Sprawiedliwości.

-  Wchodzimy  na  pole  kopalniane  -  odezwała  się  kobieta,  jednocześnie  korygując  ustawienia  instrumentów

pokładowych.

Porozrzucane w przestrzeni błyszczące cylindry przyciągnęły wzrok Qui-Gona.
- Mógłbym je wziąć za asteroidy - powiedział pierwszy oficer. Obi-Wan pochylił się nad nim.
- Nie wszystko jest tym, czym się wydaje. Qui-Gon spojrzał na niego z dezaprobatą.
- Pamiętaj o tym, kiedy znajdziemy się na powierzchni, padawanie - przypomniał cicho.
Obi-Wan przełknął ripostę, która cisnęła mu się na usta, i przytaknął.
- Dobrze, mistrzu.
Pierwszy oficer wywołał powiększony obraz kopalni.
-  Są  zaminowane  -  powiedział  przez  ramię  do  Qui-Gona.  -  Detonację  mogą  prawdopodobnie  wywołać  statki

strażnicze terrorystów albo ktoś na dole.

Podczas gdy Qui-Gon rozważał to, co usłyszał, z głośników sterowni rozległ się kobiecy głos:
-  „Wybitny",  tu  „Ekliptyka".  Nasza  eskorta  radzi,  byśmy  unieśli  tarcze  i  jak  najszybciej  lecieli  wyznaczonym

kursem.  Skanery  dalekiego  zasięgu  pokazują  trzy  statki  bojowe  na  przeciwległym  krańcu  pola  kopalnianego.
Jesteśmy prawie pewni, że zdają sobie sprawę z naszej obecności.

Qui-Gon dotknął ramienia Obi-Wana.
- Czas, byśmy dołączyli do pozostałych w kapsule salonowej.
Wyszli z ciasnej sterowni i skierowali się ku rufie wąskim korytarzem, przechodzącym prosto przez stanowisko

nawigacji,  łączności  i  mesę  dla  załogi.  Korytarz  kończył  się  u  wejścia  do  turbowindy,  którą  zjechali  na  dolny
pokład. Tam weszli przez przedsionek do obszernej kapsuły salonowej.

Stożkowate  kapsuły,  wciśnięte  pod  ścięty  dziób  krążownika  i  moduł  przednich  sensorów,  były  wymienne  i

umożliwiały  utrzymanie  innej  atmosfery  w  każdym  stożku.  W  sytuacji  kryzysowej  można  je  było  po  prostu
wystrzelić z pokładu jako kapsuły ratunkowe. Ta, w której się znaleźli, miała iluminatory na sterburcie i bakburcie
oraz duży okrągły stół z holoprojektorem na środku.

- Dotarliśmy do kopalni - powiedział Qui-Gon.
- Rzeczywiście - zgodził się rycerz Jedi Ki-Adi-Mundi, wyjrzawszy przez iluminator na sterburcie. Miał gęstą

siwą brodę i sumiaste wąsy, pasujące do krzaczastych brwi.

- Niepokoi się twój padawan, Qui-Gonie - zauważyła Yaddle siedząca za stołem. - Kopalnie to, czy inna troska?
Qui-Gon niemal się uśmiechnął.
-  Zawsze  tak  wygląda.  Zwykle  ma  złe  przeczucia.  Gdyby  naprawdę  był  zaniepokojony,  para  buchałaby  mu

uszami.

- Tak - potwierdziła Yaddle. - Jak go szkolisz, obserwowałam. Parę widziałam.
-  Nie  niepokoję  się,  mistrzu  -  powiedział  łagodnie  Obi-Wan.  -Staram  się  jednak  wybiegać  myślą  do  przodu.  -

Zaczekał,  by  Qui-Gon  pouczył  go,  że  powinien  koncentrować  się  na  żywej  Mocy,  ale  przynajmniej  raz  mistrz
oszczędził mu nauki.

- Słusznie czynisz, próbując przewidzieć wypadki - odezwała się Yaddle. - Lekko traktuj sprawy dużej wagi, a

zdecydowanie -te o nieistotnych konsekwencjach. Trudno jest stanąć wobec kryzysu i rozwiązać go łagodnie, jeśli
nie masz w sobie zdecydowania, bo niepewność podważy twe starania. Kiedy nadchodzi czas, wybieganie myślą w
przód pozwala ci traktować sprawy lekko.

Przeniosła wzrok na Qui-Gona.
- Zgadzasz się ze mną, Qui-Gonie? Skłonił głowę.
- Jak powiedziałaś, mistrzyni.

background image

Saesee  Tiin,  siedzący  naprzeciwko  Yaddle,  uniósł  wzrok  i  uśmiechnął  się,  jakby  odczytywał  myśli  Qui-Gona.

Obok niego siedziała równie niewielka wzrostem jak Yaddle, Vergere z rasy Fosh i dawny uczeń Tracji, Cho Leem,
który  opuścił  zakon  Jedi  kilka  lat  wcześniej.  Szczupły  tułów  Vergere  pokrywały  krótkie  różnokolorowe  pióra.  Jej
lekko  wklęsła  twarz  miała  dwoje  skośnych  oczu,  szerokie  usta,  delikatne  bokobrody,  oklapłe  długie  uszy  i  dwa
czułki. Poruszała się na dwóch przegubowych nogach o płaskich stopach.

Obok Vergere stała Depa Billaba w ciemnym kapturze na głowie.
W głośnikach kapsuły zatrzeszczał głos pilotki „Wybitnego":
- Mistrzu Tiin, otrzymałam transmisję od naszej eskorty.
Qui-Gon  podszedł  bliżej  do  stołu.  Wkrótce  ponad  holoprojektorem  ukazała  się  sylwetka  mężczyzny  o

arystokratycznych rysach i postawie.

-  Szacowni  członkowie  zakonu  Jedi!  -  zaczął  mężczyzna.  -  W  imieniu  lorda  Crueya  i  lady  Theala  z  rodu

Vandron mam zaszczyt powitać was w sektorze Seneksa. Przepraszamy za krętą trasę, jaką musieliście podążać, i za
wszelkie  inne  środki  ostrożności,  do  zastosowania  których  zmusiły  nas  okoliczności.  Siły  przypływów  i  broń
orbitalna to niezwykle niebezpieczna mieszanka.

Uśmiechnął się.
-  Mimo  wszystko  wierzymy,  że  nie  będziecie  oceniać  sektora  Seneksa  po  tym,  co  zobaczycie  na  Asmeru.  Na

planecie tej wyrosły kiedyś wielkie miasta i piękne pałace, które jednak padły ofiarą zmian klimatycznych. Obecna
populacja planety składa się z niewolników Ossanu, stworzonych na vandrońskiej planecie Karfedion, ale zesłanych
tutaj ze względu na taki czy inny defekt. Wyhodowani do prac rolniczych, niewolnicy ci zdołali ułożyć sobie tutaj
życie,  ale  nie  sądzimy,  by  powitali  was  szczególnie  ciepło.  Podobne  powitanie  zgotowaliby  zapewne  członkom
Frontu Mgławicy, gdyby tamci nie dysponowali najnowocześniejszą bronią.

- Po prostu urocze - powiedział Depa na tyle cicho, by usłyszeli go tylko jego towarzysze.
-  Żałujemy,  że  tym  razem  nie  możemy  wam  bardziej  pomóc  -  dodał  mężczyzna.  -  Może  gdy  obecny  kryzys

zostanie rozwiązany, rody sektora Seneksa i Republika będą mogły się spotkać, by omówić interesujące nas sprawy
ku obopólnej korzyści.

Miniaturowa postać znikła, pozostawiając siedmioro Jedi pełnych obaw i złych przeczuć.
- A nie dotarliśmy nawet do połowy pola kopalnianego - odezwała się Yaddle.
Głośniki zatrzeszczały ponownie.
-  Mamy  transmisję  z  dołu,  z  Asmeru  -  oznajmiła  pilotka.  -  Statki  strażnicze  Frontu  Mgławicy  nie  stanowią

bezpośredniego zagrożenia, ale myśliwce rodu Vendron się rozproszyły, by znaleźć się z dala od ewentualnej akcji.

Przez  lewy  iluminator  Qui-Gon  zobaczył,  jak  smukłe  myśliwce  Tikiar  z  gracją  oddalają  się  od  „Wybitnego".

Kiedy  znów  spojrzał  na  stół,  w  stożku  światła  emitowanym  przez  holoprojektor  stał  humanoid  o  grubej  szarawej
skórze  i  wykrzywionych  nieprzyjemnie  ustach.  Miał  zapadniętą,  wielką  twarz  i  ogoloną  czaszkę,  z  której  czubka
opadał  na  ramiona  cienki  warkoczyk.  Qui-Gon  sądził,  że  oto  ma  okazję  po  raz  pierwszy  ujrzeć  jednego  z
wygnanych na Asmeru niewolników, ale przekonał się, że się myli, gdy humanoid przemówił:

- Wzywam krążowniki Republiki! Podajcie swoją tożsamość albo zostaniecie ostrzelani!
Saesee Tiin usiadł naprzeciwko holokamery i odpowiedział w imieniu Jedi, odrzucając kaptur, by można było

zobaczyć jego drobną, świetlistą twarz i skierowane ku dołowi rogi.

- Jesteśmy członkami misji dyplomatycznej przysłanej przez Coruscant.
- To nie jest przestrzeń Republiki, Jedi. Nie macie tu żadnej władzy.
-  To  prawda  -  odpowiedział  Tiin  spokojnie.  -  Ale  nakłoniliśmy  władców  tego  sektora,  by  byli  naszymi

przewodnikami do Asmeru, chcemy bowiem rozpocząć negocjacje z Frontem Mgławicy.

Humanoid wyszczerzył zęby.
-  Zarzuty  Frontu  Mgławicy  dotyczą  Federacji  Handlowej,  a  nie  Coruscant.  Rozwiążemy  tę  sprawę  własnymi

sposobami. Poza tym dokładnie wiemy, jak wyglądają„negocjacje" z Jedi.

Tiin pochylił się w stronę holokamery, mrużąc i tak już wąskie oczy.
-  W  takim  razie  pozwól,  że  wyjaśnię  ci  przyczynę  naszego  zaangażowania  w  tę  sprawę.  Coruscant  zarzuca

Frontowi Mgławicy próbę zamachu na życie jednego z dygnitarzy Republiki.

Humanoid zamrugał w ostentacyjnym zaskoczeniu.
- Nie rozumiem cię, Jedi. Czyje życie było zagrożone?
- Życie Najwyższego Kanclerza Valoruma.
Na grubokościstej twarzy humanoida pojawił się wyraz troski.
- Twoi przewodnicy cię oszukali. Jak mówiłem, nie działamy przeciw Republice.
- Siady kilku zamachowców prowadzą na Asmeru - powiedział Tiin.
- Być może, ale my nic nie wiemy o ich działaniach. Tiin wyłożył swoją prośbę:
- Proponuję, by ktoś z dowództwa odwiedził nas na pokładzie. Humanoid prychnął.

background image

- Chyba ci próżnia przewróciła w głowie.
- W takim razie czy pozwolisz, byśmy wylądowali i porozmawiali z wami na powierzchni?
- A mamy jakiś wybór?
- Nie, raczej nie.
- Tak właśnie myślałem - powiedział humanoid. - Ilu was tam jest, Jedi?
- Siedmioro.
- A ilu macie funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości?
- Około dwudziestu.
Humanoid odwrócił się, by porozmawiać z kimś, kogo nie było widać w stożku holoprojektora.
- W geście dobrej woli zostawcie jeden z krążowników na orbicie, a wraz z nim większość sił Departamentu -

odpowiedział w końcu. -Dwa z naszych CloakShape'ów sprowadzą krążownik na powierzchnię.

Tiin  spojrzał  na  Yaddle,  potem  na  Billabę.  Obie  skinęły  głowami.  Odwrócił  się  z  powrotem  w  stronę

holokamery.

- Przyślijcie eskortę.
- Czy ktokolwiek tutaj czuje się zadowolony z takiego rozwiązania? - zapytała Vergere, podczas gdy krążownik

schodził w dół przez cienką warstwę chmur, przez które widać było pomarszczoną powierzchnię Asmeru. Gdy nikt
nie odpowiedział na pytanie delikatnej, upierzonej Jedi, pokręciła z dezaprobatą swą nieproporcjonalnie dużą głową.
- Tego się właśnie obawiałam.

Qui-Gon  spojrzał  znacząco  na  Obi-Wana.  Obaj  wyszli  z  kapsuły  i  wrócili  do  sterowni,  skąd  widać  już  było

rzeźbę  terenu:  skute  lodem  wierzchołki  łańcuchów  górskich,  jałowe  wyżyny,  strome  i  schodzące  nierównymi
tarasami wzgórza, bladozielone uprawy, wspinające się znad brzegów rwących czarnych rzek.

- Co powinniśmy zrobić, jeśli pojawią się kłopoty, mistrzu? - zapytał cicho Obi-Wan.
Qui-Gon odpowiedział, nie odwracając wzroku od iluminatorów:
- Gdy złapie cię burza, próbujesz pozostać suchy, biegnąc pod dach. Ale i tak przemokniesz.
- Lepiej od początku liczyć się z możliwością, że się zmoknie -stwierdził Obi-Wan.
Qui-Gon przytaknął.
Na horyzoncie pojawiły się ruiny starożytnego miasta - monolityczne pomniki, prostokątne place i schodkowe

piramidy,  odcinające  się  na  tle  nieba  niczym  łańcuch  wzgórz.  Tuż  pod  sobą  widzieli  geometryczne  kształty  i
animistyczne symbole wycięte w wiecznie spragnionej wilgoci ziemi. Miasto otaczał niewysoki mur cyklopowych
głazów, spiętrzonych zygzakowato.

Ruiny  otaczał  labirynt  prymitywnych  zabudowań,  wzniesionych  z  błota  i  suszonej  w  słońcu  gliny.  Widzieli

poruszające  się  po  brudnych  drogach  sylwetki,  niektóre  na  kołowych  wózkach,  inne  poganiające  stada  jucznych
zwierząt o długiej sierści, równie wielkich jak banthy. Na północy wielkie jezioro, upstrzone skalistymi wysepkami,
rozciągało się aż po horyzont, jak kropla płynnego agatu.

- Widzę lądowisko - zameldowała pilotka.
Wskazała Qui-Gonowi duży plac pomiędzy ruinami, szeroki jak ramię hangaru frachtowca Federacji Handlowej,

ale  dwukrotnie  dłuższy.  Otoczony  ze  wszystkich  czterech  stron  niskimi  piramidami,  plac  był  tak  wielki,  że
pomieściłby całą flotyllę krążowników.

- „Wybitny", tu „Ekliptyka". - Ten sam kobiecy głos rozległ się ponownie w głośnikach sterowni; słychać w nim

było  zdenerwowanie.  -  Nasze  skanery  wykryły  pięć  niezidentyfikowanych  statków  wyłaniających  się  zza  ciemnej
strony Asmeru. Tikiary i pancerniki rodu Vandron opuszczają orbitę.

Qui-Gon spojrzał ostro na pilotkę.
- To pułapką pani kapitan. Proszę nakazać „Ekliptyce" ucieczkę.
- Wzywam „Ekliptykę"... - zaczęła pilotką gdy nagle z głośników sterowni rozległ się szum zakłóceń. Po nim

ponownie usłyszeli kobiecy głos, mocno zaniepokojony.

- Wzywam „Wybitnego'"! Odpalają miny! Nie możemy manewrować! Zbliżają się niezidentyfikowane statki...

cztery myśliwce i kanonierka klasy Tempest!

Obi-Wan spojrzał zaskoczony na Qui-Gona.
- „Jastrzębionietoperz"?
- Wkrótce się przekonamy.
Z  głośników  przez  dłuższą  chwilę  dochodziło  tylko  niezrozumiałe  skrzeczenie.  W  tym  samym  momencie

„Wybitny" zaczął się gwałtownie trząść.

- Przyciągają nas - stwierdziła zdumiona pilotka.
Razem  z  pierwszym  oficerem  zaczęli  zmagania  z  instrumentami  pokładowymi.  Qui-Gon  przycisnął  twarz  do

chłodnej  transpastali  iluminatora.  W  nachylonej  płaszczyźnie  jednej  z  piramid  pojawił  się  prostokątny  otwór,  a  w
nim wiele mówiąca instalacja generatora promienia ściągającego.

background image

- To generator komercyjny - powiedział Qui-Gon. - Damy radę się wyrwać?
- Możemy spróbować - zgodziła się pilotka.
- Możemy też przy okazji spalić napęd podświetlny - uznał za stosowne dodać Obi-Wan.
Pierwszy oficer włączył kanał stacji łączności.
- Wyślijcie impuls alarmowy na Coruscant, informujący o naszej sytuacji.
Pod nimi płaski dach rozległego budynku rozsuwał się jak zasłona. W otworze zobaczyli lufę artyleryjską.
- Działo jonowe - powiedziała kapitan przez zaciśnięte zęby. Qui-Gon nachylił się nad nią.
- Najwyraźniej oczekiwali naszej wizyty, pani kapitan.
Pilotka gwałtownie obróciła się w fotelu w stronę tablicy kontrolnej kapsuł ratunkowych.
-  Mistrzu,  proszę  powiedzieć  swoim  towarzyszom,  by  wyszli  z  kapsuły  salonowej.  Być  może  jest  sposób  na

uniknięcie tej sytuacji.

Qui-Gon wyjrzał przez iluminator. Jeden z myśliwców typu CloakShape zmienił kurs, kierując się przed dziób

krążownika. Lądowisko czekało dokładnie na wprost nich, odległe zaledwie o kilka kilometrów.

- Zawsze są sposoby, pani kapitan. Ale nie takie, o jakich pani myśli.
- Proszę zrobić, co mówiłam - warknęła.
Qui-Gon zawahał się, ale pochylił się nad mikrofonem interkomu.
- Mistrzu Tiin, natychmiast opuśćcie kapsułę.
- Dlaczego, Qui-Gonie?
- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Spieszcie się.
Pilotka  poczekała  na  potwierdzenie,  że  kapsuła  jest  pusta.  Wówczas  odpaliła  ładunki  oddzielaczy.  Dziób

krążownika  otworzył  się,  gdy  klamry  magnetyczne  pod  sterownią  puściły,  a  kapsuła  wystrzeliła  z  kadłuba
krążownika.

Niemal zupełnie odporna na promień ściągający ze względu na niewielkie rozmiary, kapsuła wystrzeliła przed

dziób  lecącego  coraz  wolniej  krążownika,  napędzana  własnymi  silnikami,  sterowanymi  jednak  przez  pilotkę  z
pokładu „Wybitnego".

Pilot myśliwca typu CloakShape nie mógł wiedzieć, co go trafiło.
Silnie  uderzony  w  ogon  przez  kapsułę,  myśliwiec  skoczył  do  przodu,  po  czym  przechylił  się  gwałtownie  na

jeden  bok.  Pilot  próbował  wyprostować  lot,  ale  silnik  repulsorowy  odmówił  posłuszeństwa  i  pilot  stracił  kontrolę
nad  statkiem.  Strzelając  kłębami  białego  dymu  i  strumieniami  lepkiej  cieczy,  myśliwiec  stanął  dęba  na  prawym
stabilizatorze, wpadł w korkociąg i runął w dół na centralny plac miasta.

Pilotka pochyliła się ku szybom, by śledzić upadek myśliwca. Zacisnęła prawą dłoń w pięść.
- Trzymaj cel... - szeptała błagalnie w stronę myśliwca. - Trzymaj cel...
CloakShape  uderzył  dziobem  w  nachyloną  ścianę  piramidy,  w  której  mieścił  się  generator  promienia

ściągającego,  i  rozpadł  się  na  kawałki.  Trafiony  bokiem  generator  przez  chwilę  się  trzymał,  ale  zaraz  po
wewnętrznej powierzchni tarczy ochronnej zaczęły przebiegać iskry.

- Tego było nam potrzeba! - powiedziała pani kapitan.
Włączyła potrójne silniki na pełną moc i krążownik zaczął szybko się wznosić, ale nagle zatrzymał się, tylko po

to, by po chwili wrócić na swój poprzedni, bezwładny kurs.

- Uszkodziła pani generator, pani kapitan - powiedział Qui-Gon. - Ale nie zniszczyła.
Pilotka nie przerwała prób wyrwania się z uścisku promienia ściągającego, ale udało jej się jedynie wprowadzić

statek  w  dygot.  Nadal  trzymany  promieniem  ściągającym,  „Wybitny"  przechylił  się  gwałtownie  na  sterburtę,
przelatując  nad  placem  w  stronę  północnej  piramidy.  Qui-Gon  był  pewien,  że  uderzą  dziobem  w  budowlę,  ale  w
ostatniej chwili krążownik poderwał się do góry. Ogon statku zawadził jednak o stożek piramidy, pozbawiając się
środkowego i prawego silnika.

W tym samym momencie działo jonowe otworzyło ogień.
Ładunki  energii  z  samopowtarzalnych  luf  wyszukiwały  kolejne  wrażliwe  miejsca  na  brzuchu  statku.  Trafienia

odbijały się od tarcz, rozgałęziając się jak błyskawice i spowijając statek pajęczyną pulsującego błękitnego światła.

Wszystkie systemy pokładowe padły.
Przez  chwilę  na  pokładzie  zapanowała  cisza,  zanim  część  systemów  obudziła  się  do  życia.  Krążownik  zaczął

schodzić lotem ślizgowym w dół, utrzymywany w powietrzu przez jedyny ocalały silnik.

Pod nimi, odbijając słoneczne światło, rozciągała się czarna tafla jeziora.
- A ja myślałem, że to była przenośnia, kiedy mówiłeś o zmoknięciu, mistrzu - powiedział Obi-Wan, rozglądając

się za czymś, czego mógłby się przytrzymać.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 19

 
 

„Wybitny"  musnął  powierzchnię  jeziora,  zanurzył  się  w  nim  brzuchem  i  zaczął  płynąć  w  stronę  środka.  Na

wprost krążownika rosła w oczach jedna ze skalistych wysepek, dopóki statek nie wytracił pędu i nie zatrzymał się
w kipieli. Przechylił się na uszkodzony bok i zaczął powoli tonąć.

Siedmioro  Jedi  i  kilku  funkcjonariuszy  Departamentu  Sprawiedliwości  zebrało  się  obok  śluzy  przy  pierścieniu

cumowniczym na ster-burcie. Otworzyli klapę włazu, wepchnęli ją do zimnej wody i zaczęli płynąć ku najbliższej
wyspie,  która  wznosiła  się  bezładną  zbieraniną  wysmaganych  wiatrem  i  wypłukanych  przez  wodę  głazów  na
wysokość ponad stu metrów.

Qui-Gon dotarł do brzegu pierwszy i wydźwignął się z wody na suchy ląd, zapierając się stopami o wąski pasek

kamienistej  plaży.  Fale  wywołane  zatonięciem  krążownika  rozbijały  się  wokół  jego  kostek.  Wycisnął  wodę  z
długich włosów i brody, a potem, zdjąwszy buty i przemoczoną tunikę, włożył płaszcz, który płynąc, trzymał nad
głową. Odpiął miecz świetlny, włączył go i kilkakrotnie ciął powietrze przed sobą. Zadowolony, że broń nie została
uszkodzona, wyłączył ją i przypiął z powrotem do szerokiego, skórzanego pasa.

Wziął  głęboki  oddech,  ale  nie  zdołał  napełnić  płuc  tlenem.  Znajdowali  się  na  znacznej  wysokości  i  powietrze

było  rozrzedzone;  niebo,  niczym  odwrócona  misa  najczystszego  błękitu,  wspierało  się  na  białym  lodzie  szczytów
górskich na horyzoncie. Olbrzymia czerwona tarcza słońca Asmeru wisiała nisko na zachodzie. Temperatura szybko
spadała i na pewno należało oczekiwać mrozu po zapadnięciu zmroku.

Na południu niebo przecinały plamki statków schodzących w dół w studni grawitacyjnej planety. Kierowały się

niewątpliwie ku lądowisku. Qui-Gon zastanawiał się przez krótką chwilę, który z nich to „Jastrzębionietoperz".

Odwrócił  się  plecami  do  jeziora  i  pozwolił  wzrokowi  wędrować  po  martwej  skale.  Bardziej  przypominała

wytwór raje niż natury, niczym piramida z ruinami starożytnych budowli na szczycie.

Na prawo i lewo od Qui-Gona kolejne osoby wydostawały się na brzeg, przygięte pod ciężarem przemoczonych

szat  i  butów.  Za  przykładem  Qui-Gona  Obi-Wan  wyskoczył  z  wody,  lądując  na  szczycie  mniejszych  głazów.
Vergere  unosiła  się  na  powierzchni  jak  wodny  ptak  i  dopiero  kiedy  dotarła  na  skraj  kamienistej  plaży,  odbiła  się
mocno  od  dna  nogami  i  wyskoczyła  na  brzeg.  Saesee  Tiin  rozcinał  wodę  szerokimi  dłońmi  jak  płetwami.  Yaddle
płynęła  na  potężnych  ramionach  Ki-Adi-Mundi,  obejmując  krótkimi  nóżkami  jego  wydłużoną  głowę  z  kokiem
złotobrązowych włosów przylepionych do zielonej czaszki. Niedaleko od nich Depa Billaba wydostała się na brzeg
z gracją, jakby wychodziła z ciepłej kąpieli. Trzysta metrów od brzegu nadal było widać ponad linią wody kadłub
„Wybitnego", wokół którego kipiały, pękając głośno, wielkie bąble powietrza.

Wszyscy  byli  nieco  oszołomieni.  Pilotka  krążownika  odniosła  największe  obrażenia:  miała  złamane  ramię.

Wyraźnie cierpiąc, doczołgała się do Qui-Gona; wysiłek wyczerpał ją tak, że ledwo mogła złapać oddech.

- Myślałam, że uda nam się wyrwać - powiedziała przepraszającym głosem.
- Nie potępiaj na razie swych działań - odparł Qui-Gon. - Nic nie dzieje się przypadkiem.
Pilotka pokiwała głową i spojrzała na Saesee Tiina.
- Czy to ród Vandron nas zdradził?
Itkotchianin skrzyżował ręce na szerokiej piersi.
- To bez znaczenia dla naszej obecnej sytuacji. - Spojrzał na Yaddle. - Pytanie brzmi: co teraz?
-  Niezwłocznej  odpowiedzi  pytanie  to  wymaga  -  powiedziała  maleńka  Jedi  -  bo  wkrótce  towarzystwo  mieć

będziemy.

Qui-Gon spojrzał w stronę, w którą patrzyła. Od południowego brzegu leciało ku nim kilka statków.
Obi-Wan sięgnął ręką do pasa, by odpiąć miecz świetlny, ale Qui-Gon powstrzymał go jednym spojrzeniem.
- Na to zawsze będzie czas. Na razie musimy ocenić, na czym stoimy.
Obi-Wan rozejrzał się dookoła.
- Na wyspie, w środku jeziora, otoczeni przez wrogów, mistrzu.
- Czy to nie ty powiedziałeś, że nie wszystko jest tym, na co wygląda?
Obi-Wan zmarszczył czoło.
- Uważam się za upomnianego.
Qui-Gon dotknął łagodnie jego ramienia i wskazał podbródkiem na pozostałych.
- Nie ma sensu stać na widoku, gdzie jesteśmy łatwym celem.
Sięgnąwszy po Moc, rycerze, podtrzymując w środku funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości, odbili się

od gruntu i unieśli na wyższe głazy. Z góry mogli lepiej zobaczyć zbliżające się barki. Napędzane repulsorowymi
silnikami,  statki  miały  tak  samo  makabrycznie  wymyślne  kształty,  jak  jednostki  rodu  Vandron.  Niektóre  miały
zwierzęce dzioby i ożebrowanie jak walenie, inne misternie uniesione rufy z wyżłobionymi na nich wykrzywionymi

background image

pyskami. Wszystkie były uzbrojone w sprzężone baterie dział laserowych.

Flotylla  przypominających  bestie  barek  zawisła  w  pobliżu  wyspy,  celując  z  broni  w  brzeg.  Załogi  ich  były

mieszane  -  ludzie,  Weequayowie,  Rodianie,  Bithowie,  Sullustanie  i  wiele  innych  ras  -  i  ubrane  w  ciężkie  zbroje,
rękawice i hełmy okrywające usta i nos.

Stojący na dziobie najbliższej z barek wysoki mężczyzna odwinął kolorową szarfę, która zasłaniała dolną część

jego twarzy, i przyłożył złożone dłonie do ust.

- Nie wiem, na ile was to obchodzi, Jedi, ale planowaliśmy zgotować wam znacznie cieplejsze i niewątpliwie nie

tak mokre przyjęcie.

Saesee Tiin, Ki-Adi-Mundi i Qui-Gon pokazali się przeciwnikom.
- Równie ciepłe jak to, którym powitaliście drugi krążownik? -krzyknął Tiin. Mężczyzna podprowadził barkę na

wprost Tiina.

- Próbując uciekać, wasz krążownik zawadził o urządzenia kopalni i uległ zniszczeniu. Nie mieliśmy zamiaru do

niego strzelać.

- A jakie zamiary macie wobec nas? - zapytał Ki-Adi-Mundi.
- Po pierwsze, chcemy wyrazić nasze rozczarowanie faktem, że Jedi przeciwstawiają się wolnemu handlowi w

systemach peryferyjnych, opowiadając się po stronie Federacji Handlowej.

- Nie opowiadamy się po niczyjej stronie - powiedział szorstko Tiin. - Naszym jedynym celem jest rozwiązanie

tego kryzysu, zanim przerodzi się w otwartą wojnę. Taki również był cel Najwyższego Kanclerza Valoruma, który
absolutnie nie jest waszym wrogiem w tej sprawie.

- Nie mieliśmy nic wspólnego z próbą zamachu na jego życie! - krzyknął ktoś z innej łódki.
Rzecznik terrorystów obrócił się gniewnie w stronę, z której doszły te słowa, ale szybko odzyskał opanowanie.
- Skoro Valorum nie jest naszym wrogiem, dlaczego Front Mgławicy został wykluczony z udziału w szczycie na

Eriadu?

- Jeśli zgodzicie się spotkać z Najwyższym Kanclerzem, sam wyjaśni wam powody.
Mężczyzna potrząsnął głową.
-  To  nie  wystarczy.  Konferencja  pozwoli  zjednoczyć  się  Federacji  Handlowej  i  Gildii  Komercyjnej  przeciwko

nam. Żądamy, by Valorum odwołał szczyt.

- Więc o to w tym wszystkim chodzi? - zapytał Qui-Gon, zataczając ręką szeroki krąg. - Zamierzacie zatrzymać

nas jako zakładników, by przedstawić swoje żądania?

Mężczyzna rozłożył ręce w ciężkich rękawicach.
- Jeśli tego nie zrobimy, jakie mamy szanse, że Valorum nas wysłucha, Jedi?
Odpowiedział mu Tiin.
- A gdyby Najwyższy Kanclerz odmówił spełnienia waszych żądań?
- Wówczas krew tych z was, którzy tu zginą, splami ręce kanclerza - powiedział mężczyzna po dłuższej chwili. I

dodał,  zanim  którykolwiek  z  Jedi  zdążył  mu  odpowiedzieć:  -  Wszyscy  zdajemy  sobie  sprawę  z  waszych
umiejętności. Nie jesteśmy jeszcze aż tak zdesperowani, by próbować wziąć was siłą. Wiemy, że jesteście w stanie
przeżyć na tej gołej skale tak długo, jak zechcecie, nawet bez wody i żywności. Potrafimy się z tym pogodzić. W tej
chwili liczy się tylko fakt, że tu utknęliście. Mamy jednak nadzieję, że odzyskacie rozsądek i zgodzicie się, byśmy
was uwięzili w warunkach bardziej podobnych do tych, do których jesteście przyzwyczajeni.

Noc  mijała  powoli.  Rozgrzewając  się  ciepłem  Mocy,  Jedi  stłoczyli  się  na  kamiennej  podłodze  zrujnowanej

świątyni  na  szczycie  wyspy,  wziąwszy  między  siebie  funkcjonariuszy  Departamentu  Sprawiedliwości.  Świecili
sobie prętami jarzeniowymi, gdy zaszła taka potrzeba, a tabletki odżywcze musiały wystarczyć za posiłek. Nie mieli
jednak wody - nie mogli pić wody z jeziora ze względu na jej wysokie zasolenie.

Vergere  podkurczyła  pod  siebie  nogi  i  siedziała  jak  na  grzędzie.  Yaddle  otuliła  się  delikatną  szatą  i  bez  trudu

zapadła w trans. Qui-Gon, Obi-Wan, Depa Billaba, Ki-AdiMundi i Saesee Tiin na zmianę obejmowali wartę.

Choć wyspa była pozbawiona życia, emanowała silną Mocą płynącą z ulotnej obecności istot, które niegdyś ją

stworzyły.

Poprzez trapezowate okna w ścianach świątyni świt rzucił długie czerwone cienie na podłogę sali. Gdy wszyscy

się obudzili, Yaddle i Depa Billaba przeszły do rzeczy.

- Do tej pory Coruscant musiała dowiedzieć się o naszym położeniu - powiedziała Billaba. - Jestem pewna, że

Najwyższy  Kanclerz  Valorum  nie  będzie  odwlekał  szczytu  na  Eriadu.  Może  jednak  wyśle  dodatkowe  siły
Departamentu Sprawiedliwości na Asmeru.

- Konflikt wówczas murowany - powiedziała Yaddle. - „Ekliptyka" już stracona, najpewniej z całą załogą. Na

dalsze ofiary zanosi się. Jest lepszy sposób rozwiązania tej sytuacji.

Nie  był  to  pierwszy  raz  w  ciągu  czterystu  siedemdziesięciu  sześciu  lat  życia  maleńkiej  Jedi,  gdy  została

uwięziona. Według legendy, została mistrzynią po spędzeniu ponad stu lat w podziemnym więzieniu na Koba.

background image

- Front Mgławicy nie może liczyć na uzyskanie czegokolwiek, przetrzymując nas tutaj - powiedział podejrzliwie

Qui-Gon. - Przecież muszą wiedzieć, że zdołaliśmy się skontaktować z Coruscant, zanim statek się rozbił.

- Może nie myślą w ten sposób - zasugerował Ki-Adi-Mundi. -Może taka strategia nie przyszła im do głowy.
Qui-Gon spojrzał na niego.
- Ależ tak. Widziałem, jak ją stosują.
- Wyjaśni ci to kapitan Cohl, jeśli w końcu staniesz z nim twarzą w twarz - powiedziała Yaddle. - Tymczasem

zdecydować musimy, czy walczyć, czy ustąpić.

Vergere zastrzygła oklapłymi uszami. Spojrzała znacząco na Qui-Gona i przeniosła wzrok na pozbawione drzwi

wejście  do  sąsiedniej  sali  świątyni.  Qui-Gon  nasłuchiwał  przez  chwilę,  po  czym  razem  z  Ki-Adi-Mundi  wstali  i
cicho przemknęli się w stronę przejścia, stając po obu stronach otworu.

Yaddle,  Depa  i  Vergere  zaczęły  rozmawiać,  jak  gdyby  nigdy  nic.  Nagle  Qui-Gon  i  Ki-Adi-Mundi  sięgnęli  za

próg  i  wyszarpnęli  stamtąd  humanoidalną  istotę,  która  wyglądała  -  albo  wyglądał  -jakby  wyrosła  z  samej  ziemi.
Gruba  skóra  istoty,  której  płci  nie  dało  się  zidentyfikować,  była  wyraźnie  odporna  na  wiatr,  śnieg  czy
wysokoenergetyczne  promieniowanie.  Czworo  dłoni  i  nagie  stopy  przypominały  łopaty,  a  plecy  były  jakby
stworzone  do  przenoszenia  ciężkich  ładunków.  Oczy,  niewątpliwie  przystosowane  do  widzenia  w  ciemności,
stanowiły jedyny wyraźny rys w pozbawionej uszu i nosa twarzy, z ustami ledwie przystosowanymi do mowy.

Unieruchomiona w mocnym uścisku Jedi, istota zaczęła mamrotać coś nerwowo w nieznanym języku.
Depa wstała.
- Mówi narzeczem kupców stosowanym w sektorze Seneksa - powiedziała.
Yaddle pokiwała głową.
- Jeden z tych rzekomo nieudanych bioinżynieryjnych niewolników musi to być.
Niewolnik nie przestawał mówić z wzrokiem wbitym w twarz Depy. Słuchała, a kiedy zamilkł, uśmiechnęła się i

dotknęła łagodnie jego ramienia.

-  Wygląda  na  to,  że  pojawiła  się  alternatywa,  której  nie  braliśmy  pod  uwagę  -  powiedziała  całej  reszcie.  -  Ta

istota proponuje nam pomoc w ucieczce.

Qui-Gon zapytał, patrząc na niewolnika:
- Którędy?
Depa przetłumaczyła odpowiedź.
- Tą samą drogą, którą on tu dotarł.
Niewolnik  wskazał  na  sąsiednie  pomieszczenie.  Qui-Gon  i  Obi-Wan  włączyli  dwa  pręty  jarzeniowe  i  schyleni

weszli do sali. W przeciwległej ścianie zobaczyli kamienne drzwi, na wpół uchylone.

- Zbadałeś miejsce to nocą, tak? - zapytała Yaddle.
- Tak, mistrzyni - odpowiedział Obi-Wan. Potrząsnęła głową z dezaprobatą.
- Niedbały jesteś.
Niewolnik powiedział coś do Depy.
- Mówi, że świątynia i miasto są połączone podziemnymi tunelami. Niektóre prowadzą do budowli otaczających

główny  plac,  czyli  obecne  lądowisko.  Wygląda  na  to,  że  plac  jest  słabo  chroniony  i  niewolnik  uważa,  że
powinniśmy bez trudu porwać zaparkowane tam myśliwce.

Yaddle zmrużyła oczy.
- Zapewne to właśnie uczynić mamy - powiedziała. - Mniej pewne jest, czy szanse mamy odlecieć z Asmeru.
Tiin kiwnął głową zdecydowanie.
- Odłożymy decyzję do czasu, gdy ta możliwość znajdzie się w naszym zasięgu.
Ruszyli  gęsiego  przez  ukryte  drzwi  do  ciemnego  i  wilgotnego  korytarza.  U  podstawy  stromych  schodów,

którymi  zeszli,  czekało  jeszcze  dwóch  niewolników,  identycznych  jak  pierwszy.  Pochodnie,  które  mieli  w  ręku,
kopciły czarnym gryzącym dymem.

Szeroki  tunel  u  stóp  schodów  zbudowany  był  z  kamiennych  bloków,  wyciętych  tak  precyzyjnie,  że  nie

potrzebowały zaprawy; niektóre wykuto w idealne łuki, by tworzyły sklepienie. Ruchy terenu uszkodziły starożytne
dzieło  -  woda  z  jeziora  przesączała  się  przez  niegdyś  nieprzepuszczalne  połączenia  i  zbierała  w  kałużach  na
podłodze. W niektórych miejscach ściany były całkowicie pokryte skrystalizowaną solą.

Depa nie przestawała rozmawiać z niewolnikiem, schodząc po schodach poniżej poziomu jeziora.
- Kiedy Front Mgławicy po raz pierwszy przybył na Asmeru, poprosili niewolników o schronienie i niczego od

nich  nie  żądali  -  wyjaśniła  pozostałym.  -  Ale  ci,  którzy  pojawili  się  potem...  nazwał  ich  „żołnierzami"...  zmusili
niewolników, by oddali im swoje domy i dostarczali żywności. Żołnierze są równie okrutni, jak lordowie Seneksa i
często ścierają się z mniej skłonnymi do przemocy założycielami Frontu o to, jak przeprowadzić różne sprawy. Na
szczęście w tej chwili zostało niewielu żołnierzy.

- Niewielu? - powtórzył Qui-Gon, zwracając się do Obi-Wana. -To dziwne.

background image

- Dlaczego, mistrzu?
- Gdzie są, gdy my jesteśmy tutaj?
Tunel  zaczął  wspinać  się  pod  górę,  a  ze  ścian  przestała  kapać  woda,  wskazując,  że  dotarli  do  stałego  lądu.

Mniejsze tunele odchodziły od głównego we wszystkich kierunkach; najwyraźniej w czasach starożytnych korytarzy
tych  regularnie  używano  do  przemieszczania  się  po  mieście.  Do  ścian  przymocowane  były  prymitywne  lampy,  a
kamienne krawędzie ścian na skrzyżowaniach aż lśniły, wypolerowane dotykiem niezliczonych dłoni.

- Zbliżamy się do lądowiska - oznajmiła cicho Depa.
Centralny  tunel  przeszedł  w  prostokątną  grotę,  z  prowadzącymi  w  górę  schodami  pośrodku  każdej  ze  ścian.

Depa wskazała Najbliższe z nich.

- Te zaprowadzą nas do północnej piramidy. Myśliwce są zaparkowane w pobliżu budowli, w której znajduje się

generator promienia ściągającego.

- To spory kawałek drogi - zauważył Qui-Gon.
Depa przytaknęła.
- Większość strażników znajduje się w piramidzie z generatorem. Na pewno napotkamy opór.
Niewolnik  poprowadził  ich  w  górę  schodów  przez  szereg  niewielkich  pomieszczeń  aż  do  masywnego  portalu,

wychodzącego  na  plac.  Zobaczyli  kilka  myśliwców  CloakShape,  a  obok  nich  „Jastrzębionietoperza",  stojącego  na
trzech przyporach ładowniczych.

Niedaleko od miejsca, w którym się znajdowali, kilku strażników gawędziło we wspólnym.
Qui-Gon i Obi-Wan wyprowadzili wszystkich z wyjątkiem niewolników na plac, prawie cały ukryty w głębokim

porannym cieniu. Nie pokonali nawet połowy drogi do myśliwców, gdy usłyszeli głos:

- Cieszę się, że w końcu postanowiliście do nas dołączyć.
Siedem mieczy świetlnych rozjarzyło się w jednej chwili, gdy Jedi utworzyli ochronny krąg, przyjmując pozycję

obronną.  W  środku  kręgu  przykucnęli  funkcjonariusze  Departamentu  Sprawiedliwości  z  gotowymi  do  strzału
miotaczami.

Mężczyzna,  który  przemówił  do  nich  z  pokładu  poduszkowca,  wyszedł  na  balkon  pałacowej  budowli

zamykającej  plac  z  krótszego  boku.  W  tej  samej  chwili  wokół  placu  pojawili  się  żołnierze  Frontu  Mgławicy,
uzbrojeni  w  najróżniejsze  rodzaje  broni.  Za  terrorystami  zebrała  się  widownia  zaciekawionych,  ale  czujnych
niewolników.

- Znów zostaliśmy zdradzeni - powiedział Ki-Adi-Mundi.
Depa spojrzała w kierunku wejścia do piramidy. Dwóch uzbrojonych terrorystów wypchnęło na plac trzęsących

się ze strachu trzech niewolników.

- Tylko przez to, że łatwo było przewidzieć nasz ruch - powiedziała.
- Mistrzu, kto tu jest naszym wrogiem? - zapytał cicho Obi-Wan.
Qui-Gon potrząsnął głową.
- Zadaję sobie to pytanie od czasu wypadków nad Dorvallą, padawanie. Jest w tym wszystkim coś, o czym nie

wiemy.

Rzecznik terrorystów wyszedł z pałacu na plac, gdzie dołączył do niego drugi - Bithanin.
Obi-Wan spojrzał szybko na Qui-Gona.
- Mistrzu, czy to nie jest...
- Cicho, padawanie - przerwał mu Qui-Gon.
Mężczyzna i Bithanin zatrzymali się w pewnej odległości od groźnego kręgu uformowanego przez Jedi.
-  Mamy  dwie  możliwości  -  zaczął.  -  Możemy  oczywiście  walczyć.  W  końcu  wyszlibyście  pewnie  z  walki

zwycięsko.  Ale  kilku  z  was  mogłoby  tego  nie  dożyć,  a  ci,  którzy  by  przeżyli,  musieliby  wcześniej  zabić  nas
wszystkich. Albo... - przerwał na chwilę -.. .możemy wszyscy opuścić broń.

Qui-Gon  spojrzał  na  Yaddle  i  Tiina,  którzy  zdecydowanie  kiwnęli  głowami  i  wyłączyli  miecze.  Na  znak

rzecznika  terroryści  zaczęli  chować  miotacze  do  kabury.  Qui-Gon  i  pozostali  Jedi  poszli  w  ich  ślady,  wyłączając
miecze, ale trzymali na nich ręce w gotowości.

- Jestem zachwycony, że tak szybko doszliśmy do porozumienia - powiedział mężczyzna tonem, w którym dało

się słyszeć autentyczną ulgę.

Qui-Gon zlustrował stojących przednim terrorystów.
- Gdzie jest kapitan Cohl? - zapytał po chwili. Pytanie zaskoczyło mężczyznę.
- Ach, oczywiście - zgadł. - Rozpoznał pan jego statek.
- Gdzie on jest? - powtórzył pytanie Qui-Gon. Mężczyzna pokręcił głową.
-  Z  przykrością  muszę  pana  poinformować,  że  kapitana  Cohla  nie  ma  już  z  nami.  Słyszałem,  że  przeszedł  na

emeryturę. Ale wracając do rzeczy... czy mogę uznać, że zawarliśmy rozejm?

- Chwilowo tak - zgodził się ostrożnie Tiin.

background image

-  Na  początek  mam  jeszcze  coś  do  załatwienia  -  powiedział  terrorysta,  odwracając  się  w  stronę  żołnierzy

pilnujących trójki niewolników.

Bez  ostrzeżenia  rozległy  się  strzały  z  miotacza  i  niewolnicy  padli  na  ziemię.  Depa  wyłamała  się  z  kręgu  i

podbiegła do nich. Uklękła obok niewolnika, który wyprowadził ich z piramidy. Dotknąwszy jego szyi, spojrzała na
Yaddle i pokręciła głową ze smutkiem.

- Oto, co dzieje się ze zdrajcami! - krzyknął mężczyzna w stronę niewolników zebranych wokół placu.
Qui-Gon wymienił szybkie spojrzenia z Yaddle i Tiinem. Siedem mieczy świetlnych zapłonęło ponownie.
- Zrywamy rozejm-oznajmił Tiin.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 20

 
 

Hologram  ukazywał  dyplomatyczny  krążownik,  który  próbował  manewrować  przez  pole  przypominających

asteroidy  kopalni.  Zahaczał  to  o  jedną,  to  o  drugą,  rozpadając  się  przy  każdym  zderzeniu  aż  wreszcie  zniknął  w
nagłym rozbłysku ognistej eksplozji.

-  To  była  „Ekliptyka"  -  wyjaśnił  Valorum  senatorom  Bailowi  Antillesowi,  Horoksowi  Ryyderowi  i

Palpatine'owi. Znajdowali się w jego biurze w budynku rządu Republiki. - Obrazy zostały przekazane na Coruscant
z  „Famulusa",  jednego  ze  statków  rodu  Vandron,  który  powiódł  misję  do  sektora  Seneksa.  Przypuszczamy,  że
zginęło  wszystkich  dwudziestu  funkcjonariuszy  Departamentu  Sprawiedliwości,  którzy  byli  na  pokładzie
„Ekliptyki".

Valorum wyłączył holoprojektor i usiadł na miękkim krześle.
- Czy mamy dalsze wiadomości z „Wybitnego"?
Valorum pokręcił głową.
-  Wiemy  tylko  tyle,  że  osoby,  które  znajdowały  się  na  jego  pokładzie..  .  siedmioro  Jedi  i  pięciu  naszych

funkcjonariuszy... przeżyły katastrofę. W tej chwili pewnie zostali już pojmani.

- Czy mamy jakieś dowody sugerujące, że ród Vandron był w to zamieszany? - zapytał senator Ryyder.
Był wyjątkowo wysoki, nawet jak na Anksa, a jego długa kudłata głowa wyrastała jak górski szczyt z wygiętej

szyi. Jego skórę pokrywały nieregularne żółtozielone plamy, a palce przypominały wydłużone wrzeciona. Lubował
się w jaskrawoczerwonych szatach z wysokim okrągłym kołnierzem.

-  Żadnych  dowodów  -  powiedział  Valorum.  -  Lord  Crueya  utrzymuje,  że  dowódcy  ich  statków  już  wcześniej

otrzymali rozkaz, by nie dać się wciągnąć w potyczkę, niezależnie od tego, co by się działo.

- Nie przyjmuję takiego wyjaśnienia, przynajmniej na razie - powiedział Antilles.
Valorum westchnął.
- Ja też nie jestem pewien, co o tym myśleć. Mistrz Yoda nie mylił się co do władców Seneksa. Nie są lepsi niż

terroryści Frontu Mgławicy.

- Czy Front wystosował jakieś żądania? - zapytał łagodnie Palpatine.
-  Jeszcze  nie.  Ale  chyba  możemy  się  domyślać,  czego  zażądają:  rozwiązania  Federacji  Handlowej  albo

gwarancji, że Republika obniży taryfy dla systemów peryferyjnych. Nie zgodzę się na takie żądania, ale nawet jeśli
nie podejmiemy innych kroków, uważam, że należy odłożyć szczyt do czasu rozwiązania kryzysu.

- Z całym szacunkiem, pozwolę sobie się z panem nie zgodzić -powiedział Palpatine. -Jestem pewien, że Front

Mgławicy właśnie tego od nas oczekuje.

Valorum zmarszczył czoło.
-  Mogą  przetrzymywać  tych,  którzy  przeżyli,  jako  zakładników,  senatorze.  A  ja  odpowiadam  za  wysłanie  ich

tam.

- To kolejny powód, by przyjąć twarde stanowisko. - Palpatine rozejrzał się po pokoju. -Najwyższy Kanclerzu,

jeśli mogę tak powiedzieć, nadszedł czas, by pokazać, jak daleko sięga władza Republiki, zapewniając tym samym
aprobatę  senatu  dla  opodatkowania  szlaków  handlowych.  Co  więcej,  jeśli  wyeliminujemy  Front  Mgławicy,
Federacja Handlowa będzie bardziej skłonna zaakceptować nowe podatki.

Valorum spojrzał na niego zasępiony.
- Czy muszę panu przypominać, senatorze, że sektor Seneksa nie znajduje się w obrębie przestrzeni Republiki?

Wysłanie  dodatkowych  sił  na  Asmeru  stanowiłoby  naruszenie  niezależności  Seneksa.  Senat  nigdy  nie  zatwierdzi
takiej akcji.

Palpatine pozostał spokojny.
-  Ponownie  muszę  się  z  panem  nie  zgodzić.  Senat  zaakceptuje  akcję,  bo  w  grę  wchodzą  interesy  Republiki.  -

Popatrzył na Antillesa i Ryydera. - Jeśli założymy na chwilę, że Jedi zawiedli w swej misji dyplomatycznej, Front
Mgławicy  ma  wolną  rękę,  by  zakłócić  przebieg  szczytu  na  Eriadu,  rozszerzając  tym  samym  zasięg  obecnego
konfliktu  nie  tylko  na  Federację  Handlową,  ale  także  na  Gildię  Komercyjną  i  Sojusz  Przedsiębiorców.  Panie
kanclerzu,  sam  pan  powiedział,  że  bezpieczeństwo  szczytu  jest  sprawą  najważniejszą.  To  był  główny  powód,  dla
którego wysłał pan Jedi na Asmeru.

- Tak - przyznał Valorum. - Ma pan rację.
- A co z rodami Seneksa? - zapytał Ryyder Palpatine'a.
- Poprą każdą naszą akcję w zamian za odwołanie restrykcji, jakie nałożyliśmy na ich handel z Republiką.
Valorum zastanawiał się przez chwilę nad słowami Palpatine'a, ale pokręcił głową.
-  Nawet  jeśli  zdołamy  przekonać  senat,  by  zaakceptował  proponowane  przez  pana  działania,  pokaz  siły  na

background image

Asmeru może skłonić Front Mgławicy do zabicia zakładników.

Palpatine uśmiechnął się wyrozumiale.
- Panie kanclerzu, zakładnikami są Jedi.
- Nawet Jedi można zabić - wtrącił Antilles.
- W takim razie może powinniśmy pozostawić decyzję co do dalszych kroków Wysokiej Radzie Jedi.
Valorum potarł opuchnięte powieki.
- Zgadzam się. Przedstawię im tę sprawę osobiście.
* * *
Rozrzedzone  powietrze  nad  wyżyną  świszczało  od  laserowych  strzałów  i  buczało  od  mieczy  świetlnych,

rozcinane energią sztucznego światła.

Qui-Gon,  Obi-Wan  i  Ki-Adi-Mundi  stali  oparci  o  siebie  plecami,  parując  mieczami  laserowe  strzały,  którymi

terroryści zasypywali plac. Klingi ich mieczy - zielona, niebieska i fioletowa - poruszały się szybciej, niż oko było w
stanie  dostrzec,  rozbłyskując  jak  nowe  za  każdym  razem,  gdy  posyłali  kolejny  strzał,  by  odbił  się  rykoszetem  od
starożytnych kamiennych murów lub nachylonych ścian piramidy.

W  innym  miejscu  placu  Vergere,  stojąca  wysoko  na  teleskopowych  nogach,  kierowała  atakiem  na  schody

sąsiedniej  budowli,  ze  szmaragdowym  ostrzem  uniesionym  nad  pierzastą  głową.  Za  nią  długimi  krokami  biegło
dwóch funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości, ostrzeliwując się z miotaczy.

Niedaleko  od  nich  Saesee  Tiin  prowadził  drugą  parę  funkcjonariuszy  do  ataku  na  pół  tuzina  terrorystów

wciśniętych  w  wąską  alejkę  pomiędzy  dwiema  piramidami;  jego  miecz  poruszał  się  tak  szybko,  że  przypominał
kobaltową mgłę, gdy Jedi odbijał blasterowe strzały i wytrącał miotacze z rąk przeciwników.

Yaddle i Depa zostały przy rannej pilotce krążownika w pobliżu wejścia do północnej piramidy. Ostrzeliwane

burzą  ognia  ze  szczytu  bunkra,  w  którym  znajdowało  się  działo  jonowe,  wirowały,  kręcąc  młynki  mieczami  i
odbijając strzały, jakby brały udział w zwariowanym turnieju sportowym.

Większość  niewolników  rozpierzchła  się,  gdy  rozległy  się  pierwsze  strzały,  po  brutalnej  egzekucji  swoich

towarzyszy, którzy pomogli Jedi w ucieczce. Kilku z nich terroryści wykorzystali jednak jako żywe tarcze.

Qui-Gon,  Obi-Wan  i  Ki-Adi-Mundi  zaczęli  przebijać  się  w  głąb  placu,  kierując  się  w  stronę  myśliwców,  by

odciąć terrorystom drogę i do nich, i do kanonierki.

Qui-Gon ruszył z determinacją, na wpół świadom buczenia swego miecza i chaotycznego ostrzału z miotaczy.

Jego umysł reagował na każde poruszenie przeciwników; wirował w prawo, w lewo i w każdą inną stronę, z której
nadlatywały strzały. Nie pozostawał ani na moment w jednym miejscu, koncentrując się tylko na tym, co miał przed
sobą, a chwila za chwilą odpływały w przeszłość jak kilwater płynącego statku.

Trwał  skupiony  i  niezauważalny,  niewidoczny  w  swej  obojętności,  nie  zatrzymując  się  arii  na  chwilę,  by

obserwować sytuację, nie poświęcając ani jednej myśli temu, co innego mógłby zrobić.

Zranieni odbitymi pociskami terroryści padali na ziemię wzdłuż jego szlaku, choć z żadnym nie starł się jeszcze

bezpośrednio;  nie  wyglądało  zresztą,  by  miało  to  kiedykolwiek  nastąpić.  Terroryści  zaczęli  już  bowiem  odwrót  w
kierunku myśliwców.

- Jeśli wystartują, będziemy mieć ręce pełne roboty - stwierdził Obi-Wan podczas chwilowej przerwy w ostrzale.
I wtedy nowy dźwięk poruszył zimnym powietrzem. Zza ostrej krawędzi południowej piramidy wypłynęły dwie

repulsorowe barki, które wcześniej Jedi spotkali nad jeziorem.

Strzały  z  ich  baterii  laserowych  omiotły  plac,  zwęglając  trafione  kamienie.  Qui-Gon  i  Obi-Wan  jednocześnie

odskoczyli, szukając osłony, podczas gdy Ki-Adi-Mundi odparował strumień ognia, który obrócił nim dookoła.

Barki zawróciły, by ponownie zaatakować, ostrzeliwując się wściekle.
Chwilowa  przewaga  wroga  zmusiła  trójkę  Jedi  do  odwrotu.  Qui-Gon  zobaczył,  że  zespoły  Vergere  i  Tiina

również zostały zepchnięte w dół schodów i dalej na plac. Vergere. która pierwsza dotarła na plac, gestem nakazała
funkcjonariuszom  Departamentu  Sprawiedliwości  natychmiast  szukać  schronienia  pod  ścianami  północnej
piramidy, ale tylko jednemu z mężczyzn udało się tam dotrzeć. Drugi został zastrzelony z pobliskiej wieży.

Dwaj  funkcjonariusze  walczący  u  boku  Tiina  byli  ranni.  Iktotchi  chwycił  jednego  pod  pachę  lewą  ręką,  nie

przestając  odbijać  strzałów  mieczem  świetlnym  zaciśniętym  w  prawej  dłoni.  Drugi  funkcjonariusz  czmychnął  do
tyłu, osłaniając ich odwrót pod ogniem z kanonierki.

Poruszając się jak cienie, Qui-Gon i Obi-Wan podbiegli na pomoc Tiinowi; wirowali i podskakiwali, by uniknąć

strzałów.

Kanonierki  zdążyły  już  zawrócić  i  nadlatywały,  by  po  raz  kolejny  ostrzelać  plac.  Na  znak  Qui-Gona,  razem  z

Obi-Wanem  wyskoczyli  na  dziesięć  metrów  w  górę  z  uniesionymi  mieczami,  odcinając  repulsorowy  silnik
pierwszego ze statków.

Deszcz  iskier  posypał  się  na  nich  z  góry,  gdy  lądowali  na  ziemi  i  przeturlali  się,  szukając  osłony.  Nad  ich

głowami  pozbawiony  kontroli  statek  wbił  się  w  najwyższe  piętro  pałacu  i  eksplodował  na  tysiące  rozgrzanych  do

background image

białości strzępów, strącając na plac lawinę kamieni.

Tiin  i  funkcjonariusze  Departamentu  Sprawiedliwości  zdołali  skryć  się  w  wejściu  do  piramidy,  zanim  runęła

kamienna lawina. Qui-Gon i Obi-Wan poszli w ich ślady, uciekając przed ogniem powtarzalnych laserów z drugiej
kanonierki, ostrzeliwującej ozdobione reliefami kolumny i kamienne nadproże portalu.

Yaddle i pozostali rycerze Jedi tłoczyli się w głębi korytarza.
Rozpłaszczony o ścianę Qui-Gon wyjrzał na plac.
- Musimy dotrzeć do tych myśliwców.
- Jeśli musimy, to dotrzemy - zdecydował Tiin.
Obi-Wan  spojrzał  na  Qui-Gona  i  skinął  głową,  włączając  swój  miecz.  Z  uniesionymi  mieczami  świetlnymi

wypadli z powrotem na plac.

Komnata  Wysokiej  Rady  wydawała  się  pusta  bez  trójki  mistrzów,  którzy  wraz  z  Vergere,  Qui-Gonem  i  jego

padawanem  polecieli  na  Asmeru.  Teraz  to  Yoda  stał  na  środku  wykładanej  mozaiką  podłogi,  chodząc  w  tę  i  z
powrotem, podczas gdy Mace Windu i pozostali członkowie Rady zastanawiali się, co należy zrobić.

-  Mimo  braku  wiadomości  z  „Wybitnego"  nie  możemy  zakładać,  że  starek  uległ  zniszczeniu,  a  ci.  którzy

znajdowali  się  na  jego  pokładzie,  zginęli  -  powiedział  Windu.  -  Wszystko,  co  mogę  wyczuć  w  tej  sprawie,
podpowiada mi, że Yaddle i pozostali żyją.

- Ona żyje - powiedział Yoda. - Reszta też. Ale wielkie niebezpieczeństwo im grozi.
- To by potwierdzało, że Front Mgławicy faktycznie ma w ręku dwunastu zakładników - powiedziała Adi Gallia.

- Żądają odwołania szczytu na Eriadu.

- Valorum nie może zgodzić się na ich żądania - ostrzegł Oppo Rancisis.
- I nie ma takiego zamiaru - zapewnił wszystkich Windu. - Zdaje sobie sprawę, że w ten sposób zmniejszyłby

szanse przeforsowania propozycji opodatkowania.

-  Front  Mgławicy  nie  jest  tu  problemem  -  powiedział  Yarael  Poof.  -  W  tym  momencie  chodzi  o  Federację

Handlową.

Yoda odwrócił się w stronę mistrza.
- Tylko wygląda na mniej ważny Front Mgławicy. Kierują tym jednak. Oni kierują tym wszystkim. - Przeszedł

jeszcze parę kroków i powiedział: - Jak figurami na planszy hologry sterują nami.

- W takim razie musimy zakończyć tę grę - powiedział z przekonaniem Even Pieli.
Windu przytaknął.
-  Zapewniłem  Najwyższego  Kanclerza,  że  nie  ma  potrzeby,  by  osobiście  przepraszać  za  to,  co  się  stało.

Zgodziliśmy się interweniować w tej sprawie. W związku z tym jest to tak samo nasz obowiązek, jak i jego.

-  Zbyt  płytko  rozważyliśmy  tę  sprawę  -  powiedział  zamyślony  Yoda.  -  Ukryte  siły  tu  działają.  -  Spojrzał  na

Windu. - Niejasna to sprawa. Mącą ją motywy, które trudno dostrzec.

Windu splótł dłonie i oparł łokcie na kolanach.
- Senat obiecał Najwyższemu Kanclerzowi wszelkie uprawnienia, jakich będzie potrzebował, by rozwiązać ten

kryzys. Nie możemy jednak pozostawić decyzji jemu.

Yoda pokiwał głową.
- Na szczycie koncentruje się jego uwaga.
-  Departament  Sprawiedliwości  także  uzyskał  rozszerzone  kompetencje  -  ciągnął  Windu.  -  Są  za  wysłaniem

dodatkowych sił z Eriadu, odległej o skok od Asmeru i sektora Seneksa.

- Ale przecież Departament ma ochraniać kanclerza Valoruma i delegatów - powiedziała Gallia.
- Są przekonani, że mają dość personelu, by poradzić sobie w obu miejscach.
- Czy mamy jakiekolwiek gwarancje, że rody sektora Seneksa będą się trzymały z dala od tej sprawy? - zapytał

Poof.

-  Możemy  im  zaproponować  układ  -  powiedział  Pieli.  -  Od  dawna  chcieli  nawiązać  stosunki  handlowe  z

Republiką  ale  byli  izolowani  ze  względu  na  ciągłe  pogwałcenia  Praw  Istot  Rozumnych.  Jeśli  zgodzimy  się  być
arbitrami  w  kwestii  ich  porozumienia  z  Republiką,  jestem  pewien,  że  zgodzą  się  przeoczyć  naruszenie  ich
przestrzeni w związku z sytuacją na Asmeru.

Yoda patrzył w podłogę, kręcąc głową.
-  Coraz  głębsza,  mroczniejsza  i  bardziej  zagmatwana  ta  sprawa  się  staje.  -  Spojrzał  na  Windu.  -  Ilu  Jedi  na

Eriadu jest?

- Dwudziestu.
-  Wyślijmy  dziesięciu  na  Asmeru  z  funkcjonariuszami  Departamentu  Sprawiedliwości,  by  pomogli  mistrzowi

Tiinowi i pozostałym -powiedział Yoda zatroskanym głosem. - Jedi spłacają długi, gdy przychodzi termin płatności.

Windu pokiwał głową z powagą.
- Niech Moc będzie z nimi - powiedziała Gallia w imieniu wszystkich.

background image

 

background image

R O Z D Z I A Ł 21

 
 

Qui-Gon, Obi-Wan, Tiin i Ki-Adi-Mundi wypadli z wejścia do piramidy, atakując terrorystów, którzy zepchnęli

ich wcześniej w głąb budowli. Pokonawszy jedną czwartą drogi od przeciwległej strony placu, Jedi uformowali klin.
Klingi ich pracowitych mieczy odbijały strzały laserowe nadlatujące znad ich głów i ze wszystkich innych stron. Za
barierą energii tworzoną przez miecze świetlne szły Yaddle i Depa. Vergere i dwóch funkcjonariuszy bronili tyłów
formacji.

Na  samym  czubku  klina  Qui-Gon  posuwał  się  powoli  w  głąb  pola  walki,  wirując  i  przykucając.  Jego  zielony

miecz  buczał,  odbijając  kolejne  strzały.  Ranni  terroryści  spadali  ze  schodów,  balkonów  i  dachów,  żaden  z  nich
jednak nie uciekł.

„Będziecie musieli zabić nas wszystkich", powiedział przywódca terrorystów.
Niespodziewanie ogień laserowy zaczął słabnąć. Qui-Gon wykorzystał tę chwilę, by rozejrzeć się dookoła i zdał

sobie nagle sprawę, że terroryści zaczęli strzelać w stronę barykad otaczających plac.

Z  przeciągłym,  przeraźliwym  okrzykiem  wojennym  setki  niewolników  zaatakowały  plac  z  uliczek  pomiędzy

piramidami.  Nie  mieli  nic,  czego  mogliby  użyć  jako  tarcz,  a  za  broń  służyły  im  kamienne  topory  i  noże,  dzidy
zrobione z drewnianych rączek narzędzi i wszelkich innych przedmiotów, które udało im się naostrzyć i nasadzić na
sztorc.

Strzały  blasterowe  powalały  wielu,  ale  mimo  to  posuwali  się  naprzód,  zdecydowani  pozbyć  się  pozaziemców,

którzy pozbawili ich tej odrobiny wolności i godności, jaką się cieszyli.

Qui-Gon zrozumiał, że powstanie musiało być przygotowywane od dłuższego czasu. Determinacja mogła jednak

nie wystarczyć w starciu z blasterami.

Razem  z  Obi-Wanem  ponowili  natarcie  z  Vergere  u  boku;  podskoczyli  wysoko  i  wylądowali,  tnąc  mieczami

świetlnymi. Uwięzieni pomiędzy zbuntowanymi niewolnikami a Jedi, terroryści uformowali dwa szeregi, po jednym
na każdy front.

Kolejna  niespodzianka  kazała  Qui-Gonowi  przystanąć.  Niektórzy  z  terrorystów  padali  trafieni  ogniem  z

miotacza,  a  przecież  wydało  mu  się  nieprawdopodobne,  by  niewolnicy  zdołali  tak  przebudować  blastery,  że
pasowały do ich pozbawionych palców dłoni.

Wtem zobaczył, skąd pochodzi ogień.
Nadbiegając  długimi  skokami,  pojawił  się  drugi  oddział  terrorystów,  prowadzonych  do  walki  przez  Bithanina,

który był informatorem Qui-Gona.

Wydarzenia dnia doprowadziły do rozłamu Frontu Mgławicy na dwie frakcje: bojowników odpowiedzialnych za

atak  na  kanclerza  Valorum  i  umiarkowanych,  którzy  ograniczali  się  do  pokojowych  form  protestu  przeciwko
działaniom Federacji Handlowej.

Bojownicy najwyraźniej nie spodziewali się powstania ze strony własnych towarzyszy. W jednej chwili walka o

to, kto dotrze pierwszy do myśliwców, stała się jeszcze bardziej desperacka.

Jeden  z  myśliwców  już  unosił  się  na  repulsorach.  Uświadomiwszy  sobie,  co  się  dzieje  na  dole,  pilot

wyprowadził  statek  z  hangaru  półobrotem  i  uruchomił  dziobowe  działo.  Każdy  rozbłysk  surowej  energii
dziesiątkował  przeciwników.  Kamienne  bryły  odrywały  się  od  otaczających  plac  budynków,  a  ściany  błyskawic,
świszcząc jak szrapnele, powalały każdego, kto nie zdołał uciec promieniom śmiercionośnej energii.

Qui-Gon  zrozumiał,  że  ten  jeden  myśliwiec  może  zadecydować  o  losach  bitwy  -  nie  tylko  przeciwko

sprzymierzeniu niewolników i umiarkowanych, ale również przeciwko Jedi.

W  tej  samej  chwili  myśliwiec  zaczął  krążyć  nad  tą  stroną  placu,  na  której  znajdowali  się  Jedi.  W  zasięgu  ich

wzroku pojawiły się lasery zamontowane na końcówkach skrzydeł, gotowe do strzału, gdy nagle, bez ostrzeżenia,
statek  eksplodował.  Odłamki  jego  trójkątnych  skrzydeł  uderzyły  o  generator  promienia  ściągającego,  a  kadłub
myśliwca stanął w płomieniach i runął na plac.

Qui-Gon  spojrzał  w  górę  z  miejsca,  gdzie  wcześniej  przywarł  całym  ciałem  do  ziemi.  Na  lądowisko  spadał

deszcz rozgrzanych do białości odłamków, z których kilka mniejszych wypaliło mu dziury w płaszczu.

Szukał wzrokiem śladów broni, która zestrzeliła myśliwiec, i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że decydujący

strzał nie mógł paść z żadnego miejsca na powierzchni planety.

Musiał zostać oddany z nieba.
Karmazynowo-biały statek przeleciał nad jego głową tak nisko, że Qui-Gonowi zaszczekały zęby.
-  To  Lancet  Departamentu  Sprawiedliwości  -  powiedział  Obi-Wan,  gdy  przebrzmiał  grzmot  przelatującego

myśliwca.

Widząc białe żyłki na błękicie nieba, Qui-Gon zrozumiał, że następne statki schodzą w dół studni grawitacyjnej

background image

planety.  Odwrócił  się  i  zobaczył  Depę  i  dwóch  funkcjonariuszy,  z  których  jeden  mówił  coś  do  komunikatora  na
nadgarstku.  Wyczuwając  na  sobie  wzrok  Qui-Gona,  funkcjonariusz  spojrzał  w  górę  i  uniósł  lewą  dłoń  w  geście
triumfu.

Qui-Gon spojrzał w niebo. Od południa zbliżał się koreliański krążownik.
Widok  nadlatujących  myśliwców  nie  powstrzymał  jednak  terrorystów  od  próby  dotarcia  do  CloakShape'ów.

Trzy  kolejne  myśliwce  uniosły  się  nad  placem.  Zamiast  jednak  tracić  czas  na  ostrzeliwanie  niewolników,  statki
pomknęły na wschód, ścigane przez dwa Lancety. Czwarty CloakShape z warkotem obudził się do życia i wznosząc
się ostro do góry, zdołał zestrzelić nadlatującego Lanceta.

Na lewo od Qui-Gona nie przestawało strzelać działo jonowe. Trafiony bezpośrednim strzałem, kolejny Lancet

przewrócił  się  na  plecy  i  zaczął  cicho  spadać  na  spaloną  ziemię.  Niedługo  potem  zza  południowej  piramidy
zobaczyli strzelające w górę płomienie eksplozji.

Działo  kontynuowało  ostrzał  nieba,  ale  sprzymierzeni  niewolnicy  i  umiarkowani  przypuścili  właśnie  atak  na

budowlę,  w  której  było  zamontowane.  Dwunastu  wojowników  padło,  ale  reszta  trzymała  się  dalej,  ciskając
detonatorami termicznymi zza głazów, za którymi się schronili.

W chwilę później budowla stanęła w płomieniach i zapadła się w głąb.
Z powodu zamieszania na placu krążownik nie mógł wylądować. Zawisł więc na poziomie szczytów piramid i

otworzył  spodnie  klapy,  z  których  około  dwudziestu  postaci  zaczęło  zsuwać  się  w  dół  na  linach  z  monowłókna.
Połowa uzbrojona była w miotacze, a reszta w miecze świetlne.

Zaciekła bitwa trwała jeszcze kilka minut. W końcu jednak otoczeni terroryści zaczęli rzucać broń na ziemię i

padać na kolana. Inni, schwytani przez niewolników, wchodzili właśnie na plac z rękami uniesionymi do góry.

Tiin,  Depa  Billaba  i  kilku  Jedi,  którzy  przylecieli  krążownikiem,  wędrowali  po  polu  bitwy,  zbierając  broń  i

doglądając rannych. Qui-Gon zobaczył Yaddle; stała u wejścia do północnej piramidy i kręciła głową ze smutkiem.

Razem z Obi-Wanem zaczęli szukać Bithanina. Wkrótce Qui-Gon zobaczył, że Obi-Wan przywołuje go gestem

z południowego rogu placu.

Qui-Gon przypiął miecz do pasa i ruszył biegiem. Zanim jeszcze dotarł do celu, wiedział, że stało się coś złego.
Bithanin leżał zwinięty w kłębek na boku, przyciskając długie palce do sczerniałego otworu w środkowej części

tułowia. Qui-Gon przyklęknął obok niego.

-  Próbowałem  skontaktować  się  z  tobą  na  Coruscant-  zaczął  mówić  czarnooki  obcy  słabym  głosem.  -  Ale  po

tym, co stało się na Dorvalli, Havac i inni zaczęli podejrzewać, że jest wśród nich informator.

- Havac? - powtórzył Qui-Gon. - Czy to ten, który zamordował niewolników?
Bithanin pokręcił wielką głową.
-  On  jest  zaledwie  porucznikiem.  Havac  to  dowódca,  ale  nie  ma  go  tutaj.  Wielu  bojowników  odleciało.  -

Przerwał,  by  nabrać  w  płuca  powietrza.  -Zniweczyli  wszystko,  co  próbowaliśmy  osiągnąć.  Zrobili  z  tego  wojnę  z
Federacją Handlową, a teraz i z Republiką.

- To już koniec - powiedział Qui-Gon. - Pokonaliście ich. Oszczędzaj siły, przyjacielu.
Bithanin zacisnął dłoń na ramieniu Qui-Gona.
- To jeszcze nie koniec. Planują coś straszliwego.
- Gdzie? – zapytał Obi-Wan. - Kiedy?
Bithanin odwrócił się lekko w jego stronę.
- Nie wiem. Plan był trzymany w tajemnicy. Ale wiem, że bierze w tym udział kapitan Cohl...
Nie dokończył. Qui-Gon poczuł na sobie wzrok Obi-Wana. Światło w oczach Bithanina zgasło.
- Nie żyje, mistrzu - powiedział Obi-Wan.
- Jedi - odezwał się ktoś za plecami Qui-Gona. Był to humanoid rasy Nikto, o płaskiej, rogatej twarzy. -Nie chcę

przeszkadzać, ale twój przyjaciel był i moim przyjacielem.

Qui-Gon wstał.
- Co wiesz o tej akcji, szykowanej przez człowieka o imieniu Havac i kapitana Cohla?
- Wiem, że ma coś wspólnego z planetą Karfedion.
- Karfedion? - powtórzył Obi-Wan, patrząc z najwyższą dezaprobatą na Niktianina.
- To rodzinna planeta rodu Vandron - powiedział Qui-Gon. - W samym sercu sektora Seneksa. - Odwrócił się w

stronę humanoida. - Jak się nazywasz?

- Cindar.
- Wiesz, jak wygląda ten Havac?
- Wiem.
Qui-Gon zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział:
- Pójdziesz z nami.
Zaprowadził go do Tiina, Yaddle i pozostałych Jedi, zgromadzonych na placu.

background image

- Nie ma czasu na uporanie się z tym wszystkim - powiedział Tiin, pokazując zamaszystym gestem zniszczenia

wokół. - Wysoka Rada i Departament Sprawiedliwości poleciły nam opuścić sektor Seneksa jak najszybciej.

- Musimy się zatrzymać po drodze - przerwał mu Qui-Gon. - Na Karfedionie.
Tiin spojrzał na niego, czekając na wyjaśnienia.
- Cohl organizuje kolejną akcję. - Qui-Gon wskazał na Cindara. - On nam pomoże odnaleźć jego ślad.
Tiin i Yaddle wymienili spojrzenia.
- Cohl nie pracuje już dla Frontu Mgławicy - powiedział Tiin.
- Ta akcja była trzymana w ścisłej tajemnicy. Stoi za tym ktoś o imieniu Havac. Musimy udać się na Karfedion.
- To niemożliwe, Qui-Gonie - powiedziała Yaddle, kręcąc głową. - Opuścić Senex musimy.
Qui-Gon wzruszył ramionami.
- W takim razie udam się tam sam z moim padawanem.
Obi-Wan ze zdumienia otworzył usta.
- Nie na żadnym z naszych statków - powiedział Tiin z nutką wyzwania w głosie.
Qui-Gon rozejrzał się dookoła.
- W takim razie wezmę „Jastrzębionietoperza".
-  Sprawę  osobistą  z  tego  robisz  -  powiedziała  Yaddle.  -  Bezpośrednim  poleceniom  Wysokiej  Rady  się

sprzeciwiasz.

Qui-Gon nie dał się wciągnąć w dyskusję.
-  Odpowiadam  przed  Mocą  mistrzowie.  Yaddle  przyglądała  mu  się  przez  chwilę.  -  Ale  jaki  jest  cel  tego

wszystkiego? Jaki jest cel?

Holotransparent  połyskujący  wśród  kłębów  dymu  t'baca  głosił:  „Pijany  Mynock  wita  Łupaczy  Czaszek  z

Karfedionu".  Łupacze  Czaszek,  słynna  karfediońska  drużyna  graczy  w  łup-piłkę,  była  znana  w  całym  Seneksie  z
bezczelnego lekceważenia reguł gry i pogardy dla życia przeciwników. Wrzaskliwa dwunastka lokalnych bohaterów
zebrała się w kącie „Pijanego Mynocka", przepijając z butelek sfermentowanego napoju do siebie i każdego, kto im
się napatoczył po drodze. Z każdą minutą bardziej pijani, wyraźnie szukali okazji do bijatyki.

O kilka stolików dalej Cohl i Boiny siedzieli w towarzystwie potężnego mężczyzny, który sam mógłby należeć

do Łupaczy Czaszek -gdyby był o kilka centymetrów niższy i wyglądał o połowę mniej groźnie.

Niebrzydka  kobieta  wyhodowana  na  jednej  z  karfediońskich  farm  niewolników  postawiła  wysoką  szklankę

jasnożółtej cieczy przed gościem Cohla; mężczyzna wychylił znany ze swojej mocy trunek jednym haustem.

-  Dzięki,  kapitanie  -  powiedział  z  wdzięcznością  w  głosie,  ocierając  usta  wierzchem  dłoni.  -  Nieczęsto  mam

okazję popróbować autentycznego trunku.

Cohl zlustrował Lope'a, jak przedstawił się im mężczyzna, z przeciwległej strony stołu, za którym siedzieli. Ten

typ bez wątpienia wyszedłby cało z każdej bijatyki; jednak operacja na Eriadu wymagała nie tyle brutalnej siły, co
kombinacji  specyficznych  umiejętności  i  inteligencji.  Oczywiście  nawet  w  najlepiej  przygotowanych  akcjach
zdarzały się sytuacje nieprzewidziane, gdy o wyniku decydowała w ostatecznym rozrachunku siła mięśni, ale Cohl
nadal nie był przekonany, że Lope poradziłby sobie choćby i z taką ewentualnością.

- Co jest twoją specjalnością? - zapytał po chwili.
Lope oparł łokcie na stole.
-  Wibroostrze,  pałka  ogłuszająca,  pika  nerwowa.  Ale  umiem  też  posługiwać  się  miotaczem.  Pracowałem  z

Blastechem, Mer-Sonnem, Czerkasem...

- Ale wolisz pracę na bliski dystans?
Lope wzruszył ramionami.
- Jeśli już do tego dojdzie, to chyba tak. A dlaczego pan pyta? Co to za robota, kapitanie?
Cohl pokręcił głową.
- Nie mogę ci powiedzieć, zanim nie zdecyduję, że wchodzisz do drużyny.
Lope kiwnął głową.
- Rozumiem. I zapewniam pana, kapitanie, że chętnie się do pana zaciągnę. Nie ma lepszych od pana.
Cohl zignorował pochlebstwo.
- Gdzie do tej pory pracowałeś?
-  Na  ogół  wzdłuż  handlowej  Trasy  na  Korelię.  Miałem  swój  udział  w  Konflikcie  Starkiańskim.  Nada!

siedziałbym  w  Jądrze,  gdyby  nie  to,  że  wyznaczyli  tam  cenę  za  moją  głowę  za  kawałek  mokrej  roboty,  który
odwaliłem na Sakorii.

- Jeszcze gdzieś jesteś poszukiwany?
- Tylko tam, kapitanie.
Cohl uznał, że referencje faceta brzmią dość zachęcająco. Lope był typowym wyrzutkiem, latającym od systemu

do systemu, ale nie zawodowcem.

background image

- Masz coś przeciwko pracy z przedstawicielami obcych ras, Lope?
Lope spojrzał przelotnie na Boiny'ego.
- Nie mam nic przeciwko Rodianom. A co, są jeszcze jacyś w drużynie?
- Jeden Gotal.
Lope potarł wystającą szczękę.
- Gotal? Hmm.. .Nie mam nic przeciwko Gotalom.
Przy  wejściu  do  kantyny  wybuchło  nagłe  zamieszanie  i  czterech  wysokich  mężczyzn  o  złowrogim  wyglądzie

wkroczyło do baru. Cohl myślał, że to pewnie członkowie Łupaczy Czaszek albo jednej z drużyn ich rywali, dopóki
najpotężniejszy z mężczyzn nie wspiął się na kontuar i nie strzelił w sufit.

- Lope, wiem, że gdzieś tu jesteś! - krzyknął, otrzepując się z płatów tynku i kurzu, które zaczęły spadać wokół

niego. Jednocześnie rozglądał się po stolikach. - Gdzie jesteś, ty zdradziecki śmieciu?

Cohl przeniósł wzrok z mężczyzny w barze na Lope'a.
- Znajomy?
- Już niedługo - powiedział Lope, wstał i zamachał ręką. - Jestem tutaj, Pezzle.
Pezzle spojrzał spod zmrużonych powiek w stronę Lope'a, zeskoczył z baru i zaczął przepychać się przez tłum z

blasterem w ręku. Jego oddział ruszył w ślady szefa.

- Jesteś nikczemnym oszustem - powiedział, gdy dotarł do ich stolika. - Myślałeś, że uda ci się odejść, nie płacąc

nam za robotę?

Cohl  obserwował,  jak  Lope  jednym  rzutem  oka  ocenia  wszystko  naraz:  uniesioną  broń  Pezzle'a,  pozycję

pozostałych trzech mężczyzn i odległość ich dłoni od kolb miotaczy.

- Nie zarobiliście na swoją działkę - powiedział w końcu beznamiętnie. - Zajęliście się tylko jednym z nich, a ja

musiałem po was sprzątać.

Cohl i Boiny zaczęli wstawać, ale Lope położył dłoń na ramieniu Cohla.
- Niech pan zostanie, kapitanie. To potrwa tylko chwilę. Niech pan to uzna za test kwalifikacyjny.
- W porządku - powiedział Cohl, siadając z powrotem.
Goście  przy  sąsiednich  stolikach  nie  mieli  w  sobie  tyle  wiary  co  Cohl.  Przewracając  krzesła  i  każdą  inną

przeszkodę jaka stanęła im na drodze, starali się zejść z linii ognia.

Pocąc się obficie, Pezzle przełknął ślinę i odzyskał głos.
- Zapłacisz nam teraz - powiedział i splunął, wykrzywiając grube wargi.
Cohl nie zauważył, w którym momencie Lope sięgnął po blaster.
Zobaczył  tylko  zamazany  obraz  prawej  ręki  Lope'a,  usłyszał  huk  kilku  wystrzałów  i  w  jednej  chwili  Pezzle  i

jego trio leżeli, dymiąc, na podłodze.

Nie opuszczając miotacza, Lope spojrzał wyczekująco na Cohla.
- Nadasz się - powiedział Cohl, kiwając głową.
Kosmoport  Karfedionu  stanowił  zlepek  doków  cumowniczych,  warsztatów  naprawczych  i  kantyn  jeszcze

bardziej  podejrzanych  niż  „Pijany  Mynock".  Powitawszy  skinieniem  głowy  kilku  członków  zespołu  technicznego
doku  cumowniczego  numer  331,  Cohl,  Boiny  i  Lope  zaczęli  podchodzić  do  sfatygowanego  frachtowca,
dostarczonego im przez Front Mgławicy.

- Co się stało z „ Jastrzębionietoperzem", kapitanie? - zapytał Lope, patrząc niepewnie na statek.
- Był zbyt dobrze znany tam, gdzie się udajemy - odparł Cohl.
Przedstawił Lope'a dwóm mężczyznom, stojącym u stóp trapu frachtowca.
- Kapitanie - powiedział jeden chrapliwym głosem - w przedziale dziobowym czeka na pana jakaś dama.
- Kto to taki? - zapytał Cohl.
- Nie chciała powiedzieć.
Cohl i Boiny wymienili spojrzenia.
- Może to ta łowczyni nagród, która nas szuka - zasugerował Rodianin.
- Mam inny pomysł - powiedział Cohl, nie rozwodząc się dalej nad tematem.
- Nie myślisz chyba...
- A kto inny? Nie wiem tylko, jak mnie tu znalazła.
- Może przylepiła ci lokalizator do jakiejś części ciała? - zapytał Boiny.
Zostawili Lope'a, by zapoznał się z resztą drużyny, i weszli na trap.
- A nie mówiłem, że za mną zatęskni? - rzucił przez ramię Cohl, wchodząc do kabiny na dziobie.
Rella siedziała w fotelu Cohla, skrzyżowawszy długie nogi.
-  Miałeś  rację.  Cohl  -  powiedziała.  -  Nie  mogłam  cię  zostawić...  ale  nie  z  tych  powodów,  o  które  mnie

podejrzewasz.  -Jej  strój,  składający  się  z  tuniki,  spodni  i  pelerynki  z  kapturem,  był  wykonany  ze  srebrzystej,
metalicznej tkaniny, która połyskiwała przy każdym ruchu.

background image

- Sądząc po twoim wyglądzie, powiedziałbym, że zbytnio nadszarpnęłaś swój fundusz emerytalny i potrzebujesz

kredytów.

Spojrzała na niego spod oka.
- Czy możemy tu bezpiecznie rozmawiać?
Cohl dał znak Boiny'emu, który uruchomił system bezpieczeństwa kabiny.
- Słyszałam pogłoski, że kompletujesz nową drużynę - powiedziała Rella, kiedy Cohl usiadł.
Wzruszył ramionami.
- A co innego miałem robić, kiedy mnie rzuciłaś?
Nawet się nie uśmiechnęła.
-  Z  tego  co  słyszałam,  szukasz  tropicieli  i  drugorzędnych  likwidatorów,  takich  jak  ten  osiłek,  którego

przyprowadziłeś.

- Trudna praca wymaga trudnego personelu.
Rella spojrzała mu głęboko w oczy.
- W co ty się wpakowałeś, Cohl? Bądź ze mną szczery... ze względu na dawne czasy.
Cohl namyślił się i odpowiedział:
- Chodzi o likwidację.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Kto jest celem?
- Valorum, na Eriadu.
Rella skurczyła się w sobie, jakby właśnie spełniły się jej najgorsze obawy.
- Nie dasz rady, Cohl. Roześmiał się krótko.
- Zobaczymy.
- Posłuchaj... - zaczęła.
- Co, masz jakieś skrupuły? Nowy nabytek, jak te fatałaszki? Nowa ty?
- Skrupuły? Nie obrażaj mnie, Cohl.
- Więc o co ci chodzi? Czym Valorum różni się od innych?
Pokręciła głową.
-  Nie  chodzi  o  to,  że  to  Valorum.  Chodzi  mi  o  ciebie,  o  twoją  reputację.  Nawet  nie  starając  się  zbytnio,

dowiedziałam  się,  że  byłeś  na  Belsavis,  Malastarze,  Clak'dori  Yetoom.  Myślisz,  że  innym  będzie  trudniej  cię
namierzyć?  I  nie  chodzi  mi  o  opryszków,  którzy  chcą  się  do  ciebie  zaciągnąć.  Mówię  o  Departamencie
Sprawiedliwości albo nawet o Jedi.

-  Doceniam  ostrzeżenie,  Rella,  ale  to  teraz  i  tak  nie  ma  znaczenia.  Mam  już  wszystkich,  których  potrzebuję.

Chyba że i ty chcesz się zaciągnąć.

Wytrzymała jego wzrok.
- Chcę. Zamrugał zaskoczony.
- Nie, nie żartuję, Cohl - powiedziała.
W jednej chwili Cohl spoważniał, pochylił się i wziął ją za rękę.
- Słuchaj, mała, doceniam to, że mnie odszukałaś, ale lepiej, żebyś się nie angażowała w tę operację.
Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek.
- Teraz to ja nie rozumiem. Przed chwilą zachowywałeś się tak, jakbyś miał w nosie całą galaktykę.
- Przechwałki, Rella, nic ponadto.
- Czyli żałujesz, że przyjąłeś to zlecenie?
-  Może  po  prostu  mój  wiek  daje  mi  się  we  znaki,  ale  chyba  powinienem  był  się  wycofać,  gdy  miałem  taką

okazję. W końcu chyba nie tak trudno jest prowadzić farmę wilgoci, co? To nawet może być zabawne...

Rella uśmiechnęła się szeroko.
- Oczywiście, że będzie zabawnie, Cohl. Po prostu daj sobie spokój z tą sprawą. Możesz się wycofać w każdej

chwili.

Pokręcił głową.
- Dałem słowo. Muszę doprowadzić to do końca.
Przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie westchnęła ciężko.
- Tym bardziej nie mogę cię teraz zostawić. Jeśli sam nie potrafisz się o siebie zatroszczyć, muszę to zrobić za

ciebie.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 22

 
 

Eriadu  -  szara  jak  łupek  planeta  poszarpanych  lądów  i  nielicznych  mórz  -  od  dawna  pretendowała  do  miana

Coruscant  Odległych  Rubieży.  Do  roli  tej  predestynowało  Eriadu  korzystne  położenie  w  samym  sercu  sektora
Seswenna,  na  skrzyżowaniu  Rimmiańskiego  szlaku  handlowego  i  Hydiańskiej  drogi.  Jednak  gdy  na  Coruscant
fabryki  i  odlewnie  lokowano  tylko  na  wyznaczonych  obszarach,  na  Eriadu  przemysł  wziął  we  władanie  całą
powierzchnię,  zanieczyszczając  powietrze,  grunty  i  wody  nieprzerwanym  strumieniem  toksycznych  odpadów  i
produktów  ubocznych.  Co  gorsza,  choć  w  porównaniu  z  sąsiadami  planeta  była  zamożna,  jej  władze  bardziej
interesowały  się  zapewnieniem  nieskrępowanego  wzrostu  gospodarczego  niż  inwestycjami  w  recylkulatory
powietrza, oczyszczalnie ścieków i utylizację odpadów, dzięki którym na Coruscant dawało się żyć.

Główne miasto planety leżało na południowej półkuli. Tętniący życiem kosmoport rozrósł się wokół ujścia dużej

rzeki  i  rozciągał  niemal  sto  kilometrów  na  zachód,  w  głąb  lądu,  wzdłuż  zatoki  w  kształcie  palca,  stopniowo
pokrywając wzgórza, porośnięte niegdyś lasami, które wyrastały nad brzegami rzeki.

Z  tylnego  siedzenia  chronionej  polem  siłowym  repulsorowej  limuzyny,  która  z  wielką  prędkością  mijała

demonstrujące  tłumy  zgromadzone  na  obrzeżach  eriaduańskiego  kosmoportu,  Valorum  doszedł  do  wniosku,  że
miasto musiało być kiedyś niezwykle malownicze.

Dziś  był  to  posępny  labirynt  zdobionych  kafelkami  kopuł,  wąskich  uliczek,  wyniosłych  łuków  i  wież  oraz

targowisk  pod  gołym  niebem,  pełnych  handlarzy  w  turbanach,  skrywających  twarze  kobiet,  brodatych  mężczyzn
ćmiących fajki wodne i sześcionogich zwierząt jucznych obładowanych towarami, które z trudem znajdowały drogę
pomiędzy rdzewiejącymi śmigaczami i przestarzałymi saniami repulsorowymi.

Valorum  nie  mógł  się  oprzeć  wrażeniu,  że  Eriadu  wygląda  jak  zapuszczone  i  podupadłe  przedmieście  Theed,

stolicy Naboo.

Zgiełk  głosów  i  pojazdów  był  tak  intensywny,  że  niemal  przebijał  się  przez  przydymione,  dźwiękoszczelne

szyby  limuzyny,  chociaż  wiele  ulic  zamknięto  dla  ruchu  z  okazji  jego  przejazdu.  Ruch  skierowano  objazdami,  a
roboty  strażnicze  i  agenci  ochrony  byli  rozstawieni  niemal  na  każdym  skrzyżowaniu.  Mieszkańcom  pozwolono
obserwować  przejazd  z  wąskich  chodników,  ale  każdy,  kogo  przyłapano  by  na  wyglądaniu  z  okien  budynków  na
wyższych  piętrach,  ryzykował,  że  zostanie  postrzelony  przez  snajperów  z  Departamentu  Sprawiedliwości,  którzy
zajęli pozycje na dachach budynków i eskortowali śmigaczami kawalkadę pojazdów delegacji coruscańskiej.

Valorum  dowiedział  się,  że  wcześniej  z  kosmoportu  wysłano  kilka  podobnych  fałszywych  konwojów,  a  trasa

jego przejazdu została zmieniona w ostatniej chwili, by uniknąć ewentualnych ataków.

Ochraniający go funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości, Straży Senackiej i roboty strażnicze używały,

określając  jego  osobę,  hasła  „towar".  Po  tym,  jak  połowę  wspierających  sił  rycerzy  Jedi  wysłano  na  Asmeru,
szefowie  ochrony  zażądali,  by  Valorum  zgodził  się  na  czasowe  wszczepienie  lokalizatora,  tak  by  w  każdej  chwili
wiedzieli, gdzie się znajduje.

Na ironię zakrawał fakt, że to on znalazł się w centrum uwagi, podczas gdy w samej idei zorganizowania szczytu

chodziło  o  to,  by  skoncentrować  siana  bolączkach  światów  Odległych  Rubieży.  Mimo  wszystko  jednak  był
zadowolony,  że  dał  się  przekonać  senatorowi  Palpatine'owi,  by  nie  odwoływać  szczytu,  niezależnie  od  tego,  co
działo się w sektorze Seneksa.

Ironią było również i to, że rodzina Valorum również miała swój udział w zanieczyszczeniu atmosfery Eriadu,

którą  czasami  wręcz  doprowadzali  do  wrzenia,  gdy  olbrzymie  kule  płomieni  buchały  z  wysokich  kominów  ich
fabryk na przedmieściach miasta.

Na  rodzinny  interes  składał  się  koncern  zajmujący  się  budową  statków  kosmicznych  i  przewozami,

zlokalizowany na orbicie i w kilku naziemnych fabrykach. Pod względem wielkości produkcji nie mógł się równać z
potentatami w rodzaju TaggeCo i podobnych potężnych korporacji, a ich działalność transportowa nie dorównywała
nawet Duro Shipping, nie wspominając nawet o Federacji Handlowej. Jednak spółka co roku przynosiła zyski, po
części zapewne dzięki temu, że kojarzono ją z jego nazwiskiem.

Krewni kanclerza zaproponowali, by zatrzymał się w jednej z ich dostojnych rezydencji, ale i tym razem poszedł

za  radą  senatora  Palpatine'a,  który  zasugerował,  by  zamieszkał  w  domu  jego  znajomego,  namiestnika  gubernatora
sektora.

Namiestnik  gubernatora  nazywał  się  Wilhuff  Tarkin,  a  jego  rezydencja  wychodziła  podobno  na  sztucznie

zabarwione na niebiesko wody zatoki.

Tarkin  miał  opinię  mężczyzny  ambitnego,  oddanego  wielkim  ideom  i  ambitnym  zamierzeniom,  i  pod  tym

względem jego rezydencja nie rozczarowywała.

Równie wielka jak posiadłość zamożnych eriaduańskich kuzynów Valoruma. rezydencja została wzniesiona w

background image

mieszaninie  stylów,  z  przewagą  coruscańskiej  klasyki  i  średniorubieżańskiego  dekoratyku,  który  przejawiał  się  w
wielkich,  nakrytych  kopułami  pomieszczeniach,  spiralnych  kolumnach  i  kamiennych  podłogach  wypolerowanych
tak, że przypominały lustro wody. Było jednak coś bezosobowego w tych wielkich, wysokich pokojach i dostojnych
kolumnadach.  Tak  jakby  kosztowne  umeblowanie  i  oprawne  w  ramy  dzieła  sztuki  prezentowano  tylko  na  pokaz,
podczas gdy znacznie bliższe sercu właściciela byłyby antyseptyczne, surowe wnętrza kosmicznego frachtowca.

Valorum  został  wprowadzony  do  rezydencji  przez  eskortujący  go  krąg  Straży  Senackiej.  Podobna  eskorta

towarzyszyła Sei Tarii i kilkunastu pozostałym członkom delegacji Coruscant. Pochód zamykała Adi Gallia i troje
innych Jedi, którzy przystali na prośbę Valoruma, by jak najmniej rzucać się w oczy.

Wewnątrz strażnicy pozwolili Valorumowi na odrobinę oddechu, ale tylko dzięki temu, że wcześniej każdy gość

i każdy z robotów pełniących rolę służących został dokładnie przeskanowany. Cały dom, od podłogi po dach, został
przetrząśnięty przez siły ochrony, która zajęła część posiadłości, by urządzić w niej sztab dowództwa taktycznego i
kontroli. Snajperzy usadowili się wśród gałęzi drzew i na parapetach na zewnątrz okien, a kanonierki patrolowały
przybrzeżne wody.

Seswenna  Hall,  gdzie  miał  się  odbyć  szczyt,  swoją  efektowną  sylwetką  i  bogatą  dekoracją  dawał  świadectwo

priorytetom,  którymi  kierowali  się  przywódcy  Eriadu.  Pokryta  mozaiką  olbrzymia  kopuła  wieńczyła  czubek
najwyższego wzgórza w mieście, strzelając w górę na ponad dwieście metrów.

Valorum  spodziewał  się  ceremonialnego  powitania,  ale  nie  był  przygotowany  na  tak  liczne  zgromadzenie.

Zapowiedziano go i z Sei Tarią u boku wprowadzono do sali balowej wypełnionej dygnitarzami, reprezentującymi
światy  Środkowych  i  Odległych  Rubieży.  Przybyli  z  Sullusta,  Malastaru,  Ryloth  i  Bespinu;  mało  który  darzył
Valoruma  wielkim  afektem,  ale  nie  mogli  się  doczekać,  by  usłyszeć,  co  ma  im  do  powiedzenia  w  kwestii
opodatkowania stref wolnego handlu.

- Najwyższy Kanclerzu - powiedział mężczyzna, dzięki któremu szczyt stał się rzeczywistością. - To prawdziwy

zaszczyt powitać pana na Eriadu.

Namiestnik  gubernatora  Tarkin  był  żylastym  mężczyzną  o  intensywnie  niebieskich  oczach  i  pozbawionej

wyrazu  twarzy.  Miał  wysokie,  kościste  czoło,  a  naciągnięta  skóra  ukazywała  kształt  najmniejszej  kosteczki  jego
twarzy.  Krótko  obcięte  czarne  włosy,  przerzedzone  już  na  skroniach,  zaczesywał  do  góry.  Stał  wyprostowany  jak
oficer, emanując aurą arystokratycznego chłodu.

Valorum przypomniał sobie, że słyszał, iż Tarkin faktycznie był wojskowym, za czasów gdy Eriadu wchodziła

w skład tak zwanego wówczas Regionu Pozaświatów.

- Czy senator Palpatine przybył z panem? - zapytał Tarkin.
- Zatrzymały go na Coruscant jakieś interesy, które wymagały jego obecności - odpowiedział Valorum. - Jestem

jednak pewien, że delegacja Naboo dotrze na otwarcie szczytu.

Tarkin zlustrował kanclerza wzrokiem od stóp do głów, wcale się z tym nie kryjąc, jeszcze zanim weszli do sali

balowej. Tłum delegatów rozstąpił się przed nimi.

- Rzadko się zdarza, by ktoś zaangażowany w politykę całej Republiki opuścił Coruscant - ciągnął Tarkin. - To

trochę  jak  więzienie,  nie  sądzi  pan?  Jeśli  obowiązki  kiedykolwiek  będą  wymagały  ode  mnie  zamknięcia  się  w
jednym  miejscu,  mam  nadzieję,  że  będzie  to  przynajmniej  miejsce  dostatecznie  przestronne.  -  Rozłożył  ręce,
zataczając nimi szeroki krąg.

Valorum zmusił się do uśmiechu.
- Podróż była krótka i przyjemna.
- Tak, ale opuszczenie Coruscant i przyjazd tutaj... To dla pana chyba coś zupełnie niezwykłego.
- To coś zupełnie koniecznego - sprostował Valorum.
Tarkin uniósł brew i zwrócił się lekko w jego stronę.
- Koniecznego? Być może, ale i bezprecedensowego. I moim zdaniem wiele mówiącego o pańskiej determinacji,

by uczynić to, co najlepsze i najsłuszniejsze dla systemów peryferyjnych. - Zniżył głos, by dodać: - Mam nadzieję,
że nie był pan niepokojony przez zamieszki.

Valorum zmarszczył czoło.
- Nie widziałem żadnych zamieszek. Była oczywiście grupa demonstrantów w pobliżu kosmoportu, ale...
- Ach, tak, oczywiście. Nie mógł pan widzieć zamieszek, bo pański konwój w ostatniej chwili puszczono inną

trasą.

Valorum nie był pewien, jak na to odpowiedzieć.
- Niech mi będzie wolno wyznać, panie kanclerzu, jak bardzo zaniepokoiła nas wiadomość o niedawnej próbie

zamachu  na  pańskie  życie.  No  cóż,  wszyscy  mamy  swoje  lokalne  problemy,  jak  sądzę.  Ryloth  ma  swoich
przemytników, król Veruna z Naboo swoich krytyków, a Eriadu- Federację Handlową i perspektywę opodatkowania
szlaków handlowych.

Valorum zauważył niezbyt przychylne spojrzenia, jakimi powitali go niektórzy z gości Tarkina.

background image

- Wygląda na to, że wiadomość o zamachu nie przysporzyła mi sympatii wśród zgromadzonych tu gości.
Tarkin lekceważąco machnął ręką.
- Nasze obawy w kwestii opodatkowania dotyczą możliwości wzrostu korupcji, co zawsze grozi, gdy powstaje

kolejna  warstwa  biurokracji  między  rządzącymi  a  rządzonymi.  Nie  oznacza  to  jednak,  że  jesteśmy  separatystami
albo  że  zachęcamy  do  otwartej  rebelii.  Podobnie  jak  na  innych  światach  Rimmy,  na  Eriadu  również  trafiają  się
poplecznicy  Frontu  Mgławicy,  aleja  do  nich  nie  należę,  jak  również  nikt  z  administracji  gubernatora.  Na
niebezpieczeństwo powstania należy odpowiedzieć silną, scentralizowaną władzą. Trzeba wyczuć właściwy moment
i wtedy uderzyć.

Tarkin okrasił swoją przemowę ironicznym śmiechem.
-  Proszę  wybaczyć  skromnemu  namiestnikowi  gubernatora  jego  gadaninę,  Najwyższy  Kanclerzu.  Zdaję  sobie

sprawę, że odpowiadanie przemocą na przemoc nie leży w zwyczaju Republiki.

-  Do  niedawna  i  ja  bym  tak  myślała  -  odezwał  się  w  pobliżu  lekko  prowokacyjny  i  protekcjonalny  zarazem,

subtelny,  kobiecy  głos.  Jego  właścicielka  była  damą  w  każdym  calu,  od  końca  trenu  bezcennej  szaty  po
oszałamiający klejnotami diadem.

Tarkin uśmiechnął się lekko i podał ramię krępej kobiecie, którą przedstawił kanclerzowi:
- Najwyższy Kanclerzu, mam przyjemność przedstawić panu lady Thealę Vandron z sektora Seneksa.
Zaskoczony Valorum zaczerwienił się i skłonił głowę w kurtuazyjnym powitaniu.
- Witam, lady Vandron - powiedział beznamiętnym głosem.
-  Być  może  zainteresuje  pana  wiadomość,  że  problem  zakładników  na  Asmeru  został,  jeśli  można  tak  to

określić, rozwiązany.

- Asmeru? - powtórzył Tarkin. - A co to takiego?
Valorum szybko odzyskał opanowanie.
- Republika wysłała misję pokojową składającą się z Jedi i funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości, by

opanować sytuację, jaka wynikła tam w związku z obecnością bojowników Frontu Mgławicy.

Tarkin spojrzał na niego z ukosa.
- Opanować sytuację czy bojowników?
- Cokolwiek okaże się konieczne.
Twarz Tarkina rozjaśniło nagłe zrozumienie.
- To dlatego kilku funkcjonariuszy i Jedi odwołano z Eriadu. No cóż, wygląda na to, panie kanclerzu, że nasze

poglądy nie są tak bardzo przeciwstawne, jakby się wydawało.

- Próba zamachu skłoniła Najwyższego Kanclerza do podjęcia bezpośredniej akcji w przestrzeni nie należącej do

Republiki - powiedziała lady Vandron, zerkając na Tarkina. - Zasłużył na pochwałę, że jest skłonny wyprawić się
tak daleko od domu w tych trudnych czasach.

Valorum przyjął dwuznaczny komplement z wrodzoną rezerwą.
-  Szanowna  pani,  i  pan,  panie  namiestniku  Tarkin...  zapewniam  was,  możecie  być  całkowicie  spokojni,  że

Coruscant jest w dobrych rękach.

Choć  Valorum  nie  cieszył  się  powszechnym  poparciem  na  Coruscant,  jego  nieobecność  dało  się  odczuć,

zwłaszcza w dzielnicy rządowej, gdzie intrygi wisiały w powietrzu.

Członkowie galaktycznego senatu hojnie udzielili sobie urlopu na czas trwania szczytu handlowego. Tylko kilku

wyjątkowo pracowitych pojawiło się w budynku senatu, żeby korzystając z okazji, nadrobić zaległości w pracy.

Jednym z nich był Bail Antilles.
Poranek upłynął mu na opracowywaniu propozycji, która pomogłaby rozładować napięcie między jego rodzinną

planetą  Alderaan  a  sąsiadującym  z  nią  światem  Delaya.  Kiedy  wychodził  na  lunch,  planował  jedynie  wychylenie
wysokiej szklanki gizerskiego piwa w swojej ulubionej restauracji w pobliżu Sądów Galaktycznych. Doścignęła go
jednak polityka w osobie senatora Orna Free Taa, który wpadł na niego w jednym z publicznych korytarzy senatu.

Korpulentny, błękitnoskóry Twi'lekianin poruszał się na poduszkowych saniach.
- Czy mogę do pana na chwilę dołączyć, senatorze Antilles? - zapytał.
Antilles zaprosił go gestem.
- O co chodzi? - zapytał, wyraźnie poirytowany.
- Przejdę od razu do rzeczy: natrafiłem na pewne niezwykle interesujące dane. Chciałem przekazać je senatorowi

Palpatine'owi,  ale  zasugerował,  że  to  pan,  jako  przewodniczący  Komitetu  Etyki  Senackiej,  będzie  najwłaściwszą
osobą, by zapoznać się z tą sprawą.

Antilles miał ochotę zaprotestować, ale tylko westchnął z rezygnacją.
- Proszę mówić, senatorze.
Grube warkocze główne Taa zatrzęsły się z podniecenia.
-  Jak  pan  wie,  zostałem  niedawno  oddelegowany  do  Komisji  Przydziałów.  Zająłem  się  tam  szukaniem

background image

precedensów  i  innych  aspektów  prawnych  dotyczących  zaproponowanego  przez  Najwyższego  Kanclerza
opodatkowania  stref  wolnego  handlu.  Jest  oczywiste,  że  wszystkich  skutków  i  konsekwencji  opodatkowania  nie
jesteśmy w stanie przewidzieć, ale mamy nadzieję, że uda nam się nie dopuścić do korupcji, jeśli rozważymy różne
prawdopodobne scenariusze rozwoju sytuacji po przegłosowaniu opodatkowania przez senat.

- W to nie wątpię - mruknął Antilles.
Taa nie przejął się jego sarkazmem.
- Najwyższy Kanclerz wyraził życzenie, by pewien odsetek dochodów zebranych dzięki opodatkowaniu szlaków

handlowych... które w zamierzeniu ma ograniczyć wpływy Federacji Handlowej... został przeznaczony na programy
pomocowe  dla  światów  Środkowych  i  Odległych  Rubieży,  które  mogą  ucierpieć  na  skutek  wprowadzenia
opodatkowania. Tu jednak pojawia się pewien dylemat. Jeśli wniosek zostanie przegłosowany i Federacja Handlowa
będzie  zmuszona  zrezygnować  z  wyłącznej  obsługi  pewnych  tras  handlowych,  zyska  na  tym  wiele  mniejszych
koncernów  przewozowych,  nie  tylko  dzięki  temu,  że  rynek  stanie  się  bardziej  konkurencyjny,  ale  również  dzięki
funduszom przeznaczonym na rozwój systemów peryferyjnych.

Antilles spojrzał na senatora, wyraźnie nie rozumiejąc, do czego on zmierza.
- Nie bardzo rozumiem, gdzie tu pan widzi jakikolwiek dylemat.
- W takim razie proszę pozwolić, że zilustruję mój wywód przykładem. Komitet Przydziałów przeszukał bazy

danych  pod  kątem  tych  korporacji  Odległych  Rubieży,  które  mogą  zyskać  na  wprowadzeniu  opodatkowania,  a
następnie  porównał  wyniki  z  danymi  Komisji  Własnościowej,  której  również  jestem  członkiem.  Skompilowana  w
ten  sposób  lista  tysięcy  przedsiębiorstw  zawiera  jeden  ciekawy  przypadek:  koncern  przewozowy  z  Eriadu,  który
otrzymał niedawno dość niespodziewany i, powiedziałbym, bardzo znaczny zastrzyk kapitału.

-  To  mnie  nie  dziwi  -  oznajmił  Antilles.  -  Inwestorzy,  którzy  zwęszyli,  co  się  święci,  robią  to  samo  co  wasza

komisja, tyle że oni szukają korzystnych możliwości finansowych.

-  Właśnie  -  powiedział  Taa.  -  Inwestorzy  spekulują.  W  tym  wypadku  jednak  nasz  dylemat  polega  na  tym,  że

właścicielami tego koncernu są krewni Najwyższego Kanclerza Valoruma z Eriadu.

Antilles zatrzymał się gwałtownie, odwracając twarz w stronę sani Twi'lekianina.
Taa uniósł dłonie w obronnym geście.
-  Proszę  pozwolić  mi  wyjaśnić  sprawę  do  końca.  Absolutnie  nie  zamierzam  sugerować,  że  w  zachowaniu

Najwyższego  Kanclerza  było  coś  niewłaściwego.  Jestem  przekonany,  że  zdaje  sobie  sprawę,  iż  na  mocy  artykułu
435  punkt  1759  ustawy  o  kodeksie  etyki  senackiej  osoby  mające  dostęp  do  nowych  projektów  legislacyjnych  i
kontraktów  budowlanych  nie  mogą  czerpać  zysków  z  uzyskanej  w  ten  sposób  wiedzy,  czy  to  poprzez  inwestycje,
czy w jakikolwiek inny sposób.

Antilles zmrużył oczy.
- Ale jednak coś pan sugeruje przez sam fakt, że nie zamierza pan nic sugerować.
Taa pokręcił głową.
-  Po  prostu  zastanawia  mnie  fakt,  że  Najwyższy  Kanclerz  nie  poinformował  senatu  o  tym  potencjalnym

konflikcie interesów. Jestem pewien, że dylemat zniknie, gdy uda nam się wyjaśnić pochodzenie zainwestowanego
kapitału i upewnimy się, że inwestor nie jest w żaden sposób powiązany z Najwyższym Kanclerzem.

- Ustalił pan już coś w tej kwestii? - zapytał Antilles.
- I tu mamy kolejną ciekawostkę - powiedział Taa. - Im głębiej się wgryzam w tę sprawę, tym więcej śladów się

urywa. Wygląda to niemal tak, jakby ktoś świadomie starał się uniemożliwić ustalenie, skąd i od kogo pochodziły
zainwestowane  środki.  Moje  niepowodzenia  może  wyjaśnić  fakt,  że  nie  mam  uprawnień,  by  zapoznać  się  z
odpowiednimi plikami zawierającymi dane finansowe. Dostęp do tych danych mogłaby mieć jedynie osoba wysoko
postawiona. Na przykład ktoś taki jak pan.

Antilles spojrzał na senatora.
- Domyślam się, że zgromadził pan wspomniane dane, senatorze. Taa powstrzymał uśmiech.
- Tak się składa, że mam ze sobą kopię. Wręczył Antillesowi holocron z danymi. Antilles wziął holocron.
- Zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 23

 
 

Zarekwirowany  „Jastrzębionietoperz"  mknął  w  kierunku  Karfedionu  -  pokrytego  zielonymi  plamami  półkola,

widocznego  w  przednich  iluminatorach  kanonierki.  W  ciasnej  sterowni  Qui-Gon  siedział  za  sterami.  Ubrany  w
poncho, szalik i buty pożyczone na Asmeru, wyglądał w każdym calu jak członek Frontu Mgławicy.

Obi-Wan stał za fotelem pierwszego oficera i właśnie zdejmował swój brązowy płaszcz.
-  Połóż  swoje  ubranie  tutaj  -  powiedział  Qui-Gon,  wskazując  na  pusty  fotel  nawigatora.  -  Razem  z  mieczem

świetlnym.

Obi-Wan zamarł.
- Moim mieczem?
- Chcemy być pewni, że po wylądowaniu wezmą nas za tych, za których się podajemy.
Obi-Wan  ociągał  się  przez  chwilę,  ale  w  końcu  niepewnie  kiwnął  głową  i  odpiął  od  pasa  cylinder  miecza.

Odłożył broń i usiadł z powrotem w fotelu pierwszego oficera.

- Mistrzu, czy na Asmeru postąpiliśmy właściwie? - zapytał, przerywając przedłużającą się ciszę. - Czy można

było uniknąć przemocy, tak jak chciała mistrzyni Yaddle?

- Czy można uniknąć tego, czego cel określa Moc? Obi-Wan zamilkł na następną dłuższą chwilę.
- Czy rozmyślanie o ciemnej stronie jest niebezpieczne?
- Ja staram się patrzeć w stronę światła, padawanie. Ale odpowiadając na twoje pytanie: myśl a działanie to dwie

różne rzeczy.

- Ale skąd możemy wiedzieć, czy nasze myśli nie zabarwiają tego, co robimy? Ścieżka jest czasem taka wąska.
Qui-Gon przełączył „Jastrzębionietoperza" na autopilota i odwrócił się w stronę ucznia.
- Powiedzieć ci, jak wytłumaczył mi to Yoda, kiedy byłem nawet młodszy niż ty teraz?
- Tak, mistrzu.
Qui-Gon spojrzał na iluminator i zaczął:
- Na odległej planecie Generis rośnie wyjątkowo ciemny, gęsty i niemal całkowicie nieprzenikniony las drzew

sallap. Od wielu pokoleń trzeba było nadkładać drogi, omijając las, by dotrzeć do przepięknego, głębokiego jeziora
po drugiej stronie. Pewien lord Sithów postanowił przeciąć szlak prosto przez las, by skrócić drogę do jeziora. Jak
sobie  zapewne  wyobrażasz,  niewielu  z  tych,  którzy  postanowili  wypróbować  obie  trasy,  przeżyło,  by  o  tym
opowiedzieć. Wszyscy jednak zgadzali się, że choć droga przez las jest krótsza, w rzeczywistości nie prowadzi do
jeziora. Natomiast droga wzdłuż lasu, choć długa i trudną nie tylko dociera do celu, jakim jest jezioro, ale jest celem
samym w sobie.

Nie patrząc na Obi-Wana, Qui-Gon zapytał:
- Czy na Asmeru zapuściłeś się w ten ciemny las, czy pozostałeś na drodze światła, z Mocą jako towarzyszem i

sojusznikiem?

- Nie myślałem o tym, dokąd zmierzam; starałem się tylko podążać tam, gdzie prowadziła mnie Moc.
- W takim razie masz odpowiedź. Obi-Wan zwrócił twarz w stronę gwiazd.
- Sithowie byli przed Yodą, prawda, mistrzu? Na twarzy Qui-Gona pojawił się cień uśmiechu.
- Nic nie było przed Yodą, padawanie.
Obi-Wan odwrócił się i rozejrzał po dziobowym przedziale kanonierki.
- Mistrzu, jeśli chodzi o tego Cindara...
- Cóż, ja też mu nie ufam.
- W takim razie po co lecimy na Karfedion?
- Skądś musimy zacząć, padawanie. W swoim czasie nawet kłamstwa Cindara zdradzą jego prawdziwe intencje.
- Ale zdążymy przeszkodzić kapitanowi Cohlowi w tym, co zlecił mu Havac?
- Tego nie jestem w stanie przewidzieć, padawanie.
W tej samej chwili wszedł do sterowni Cindar i zauważył złożone na fotelu szaty i miecze świetlne Jedi.
- Nie będziecie się bez nich czuli jak nadzy?
Obi-Wan odwrócił się od tablicy kontrolnej, by na niego spojrzeć.
- Chcemy być pewni, że wezmą nas za tych, za których się podajemy.
-  Nieźle  to  sobie  zaplanowaliście  -  powiedział  Niktianin.  -  Tym  bardziej  że  ja  sam  nigdy  nie  byłem  na

Karfedionie i nie mam pojęcia, skąd zacząć szukać Cohla czy Havaca.

Qui-Gon spojrzał na niego.
- Nie martw się o to. Początek już mamy za sobą, jak sądzę.
Kiedy  kanonierka  przycumowała  w  doku,  Qui-Gon,  Obi-Wan  i  Cindar  zeszli  po  rampie  i  ruszyli  zasięgnąć

background image

języka  w  co  bardziej  zakazanych  spelunkach  otaczających  kosmoport.  Nie  uszli  nawet  dwudziestu  metrów,  gdy
dwóch techników zastąpiło im drogę tuż przy wyjściu na ulicę.

-  To  „Jastrzębionietoperz",  zgadza  się?  -  zapytał  wyższy  Qui-Gona.  Qui-Gon  spojrzał  mężczyźnie  prosto  w

oczy.

- A kto pyta?
-  Bez  obrazy,  kapitanie  -  powiedział  drugi,  unosząc  poplamione  smarami  ręce  w  uspokajającym  geście.  -

Chcieliśmy tylko panu powiedzieć, że się pan spóźnił.

Obi-Wan chciał coś powiedzieć, ale się zreflektował.
- Spóźniliśmy się?
-  Odleciał  parę  godzin  temu  -  odpowiedział  wysoki  -  z  całą  załogą  na  pokładzie,  zdezelowanym  koreliańskim

frachtowcem.

- A, tamtym - bąknął Qui-Gon.
Niższy technik spojrzał na niego konspiracyjnie.
- Wy też bierzecie udział w tej aferze na Eriadu?
- A jak myślisz? - zapytał Qui-Gon retorycznie.
Technicy wymienili znaczące spojrzenia.
- A nie potrzebuje pan przypadkiem dodatkowych dwóch par rąk, kapitanie? - zapytał wyższy.
Qui-Gon zlustrował ich od stóp do głów.
- Nie potrzebujemy techników. Na czym jeszcze się znacie?
- Na tym samym, co tamci, którzy odlecieli z Cohlem, kapitanie -odparł wyższy, nabierając pewności siebie. -

Broń ciężka i lekka, walka wręcz, materiały wybuchowe... niech pan tylko wymieni, co pana interesuje.

- Małe wojny i rewolucje - dodał drugi. Qui-Gon kiwnął głową.
- Szepnę słówko kapitanowi Cohlowi.
Wyższy technik szturchnął towarzysza, wyraźnie zadowolony.
- Bardzo dziękujemy, kapitanie.
- Może nam pan powiedzieć, co się kroi? - zapytał drugi. - Żebyśmy wiedzieli, jak się przygotować?
Qui-Gon zdecydowanie pokręcił głową. Wyższy mężczyzna zmarszczył czoło.
- Rozumiemy. Po prostu słyszeliśmy, że chodzi o likwidację.
Qui-Gon nie odpowiedział; jego twarz pozostała niewzruszona.
- No to będzie pan wiedział, gdzie nas znaleźć, kapitanie - powiedział niższy.
Qui-Gon pozwolił, by odeszli parę kroków i zawołał za nimi:
- A między nami mówiąc, był z nim Havac?
Pytanie wyraźnie ich zaskoczyło.
- Nie znam nikogo takiego, panie kapitanie - powiedział niższy. - Był tylko Cohl, jego rodiański pomagier i ci,

których tu zatrudnił.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
- No i ta kobieta. Qui-Gon uniósł brew.
- Ach, więc ona też była.
Wyższy technik roześmiał się krótko.
- Gdyby wzrok mógł zabijać... ech! kapitanie...
Qui-Gon nawet nie spojrzał na Obi-Wana, zanim para techników nie wyszła z doku. Tym razem jednak kolejny

ruch należał do Cindara.

- Szczęściarz z ciebie - powiedział humanoid, trzymając miotacz w taki sposób, że miał ich obu w polu rażenia.
- Nie powiedziałbym - odparł Qui-Gon.
- Nie miałeś tego usłyszeć - ciągnął Cindar. -Nie wiedziałem, że Cohl rzeczywiście był na Karfedionie.
- A zatem chodziło tylko o to, żeby nas zatrzymać z dala od Eriadu.
Cindar skrzywił się pogardliwie.
- I wygląda na to, że to koniec waszej podróży, Jedi. Co za pech, że zostawiliście miecze świetlne na pokładzie.
Qui-Gon rozłożył ręce.
- Chcieliśmy, żebyś poczuł się na tyle pewnie, by dobyć blaster i zdekonspirować się.
- Co takiego?
Obi-Wan pstryknął dyskretnie palcami w kierunku statku, gdzie rozległ się głośny brzęk. Cindar złapał przynętę

i odwrócił się gwałtownie w tamtą stronę. Kiedy spojrzał z powrotem na Jedi, już ich nie było tam, gdzie wcześniej
stali.

Zauważywszy  Obi-Wana  o  dziesięć  metrów  na  prawo,  Cindar  wcisnął  spust,  ale  Qui-Gon  przywołał  Moc,  by

pchnąć trzymającą miotacz rękę i strzał poszedł w niebo. W tym samym momencie Obi-Wan przeskoczył nad głową

background image

Cindara i wylądował tuż za nim.

Cindar obrócił się na pięcie, gotów do strzału.
Obi-Wan  zamaszystym  kopniakiem  wytrącił  mu  broń  z  ręki.  Przykucnął,  zakręcił  się  w  kółko  i  wyprowadził

kolejnego kopniaka, trafiając w kolano Cindara.

Krępy humanoid przewrócił się na bok, ale szybko zerwał się na nogi i skoczył do przodu, atakując serią ciosów

i kopniaków, które Obi-Wan blokował uniesionym przedramieniem i kolanem.

Zdenerwowany  Cindar  zarzucił  ramiona  na  szyję  Obi-Wana,  stojąc  twarzą  do  niego,  ale  po  chwili  obejmował

tylko  powietrze,  bo  szczupły  Jedi  wyśliznął  się  z  uścisku.  Straciwszy  równowagę,  Cindar  potknął  się  i  wpadł  na
jedną z przypór cumowniczych „Jastrzębionietoperza".

Obi-Wan podskoczył i wylądował.
Cindar zaatakował. Miał w zanadrzu pewien plan.
Przewidując,  że  Obi-Wan  znów  skoczy,  zastopował  nagle  i  zamachnął  się  nogą.  Trafiony  w  klatkę  piersiową

Obi-Wan  poleciał  w  tył.  przewracając  się  na  bok  i  lądując  prosto  na  obu  stopach,  twarzą  do  Cindara.  Humanoid
natarł ponownie. Obi-Wan wykonał szybkie salto do tyłu, trafiając Cindara nogami prosto w szczękę.

Cindar  zatoczył  się  do  tylu  i  wpadł  na  tę  samą  przyporę  cumowniczą.  Unikając  ciosów  Jedi  serią  zwodów  i

skrętów,  przykucnął,  by  nagle  złapać  Obi-Wana  za  prawą  kostkę,  nie  zdążył  jednak,  bo  ten  kolejnym  saltem
odskoczył do tyłu.

Chwila przerwy w walce wystarczyła Cindarowi - z kabury na kostce wyciągnął zapasowy miotacz.
Pierwszy  strzał  trafił  Obi-Wana  w  prawą  nogę.  Młody  Jedi  upadł  na  kolano.  Qui-Gon  pojawił  się  nagle  nie

wiadomo skąd i odciągnął go z toru następnego trafienia. Pakiety skoncentrowanej energii rozszalały się po doku,
tańcząc na ścianach i suficie.

Cindar  celował  w  Jedi,  ale  poruszali  się  zbyt  szybko,  żeby  mógł  ich  trafić.  Jego  kolejne  strzały  odbiły  się  od

podbrzusza „Jastrzębionietoperza" i wbiły w podłogę.

I nagle ogień ustał.
Cindar stał na wprost Qui-Gona i Obi-Wana z rozbieganym wzrokiem i wyrazem zaskoczenia na twarzy. Kiedy

padł na twarz, zobaczyli osmaloną dziurę po laserowym strzale, który odbił się od podłogi i trafił go prosto w plecy.

Qui-Gon podszedł do ciała i sprawdził, czy Cindar daje znaki życia.
- Powiedział nam już wszystko, co mógł.
Obi-Wan podniósł się z podłogi, pomagając sobie zdrową nogą.
- Dokąd teraz, mistrzu? - zapytał.
Qui-Gon wskazał głową na „Jastrzębionietoperza".
- Za kapitanem Cohlem. Na Eriadu.
- Karfedion? - zapytał zaskoczony Yoda. - Kolejna wyprawa, tak?
Saesee Tiin spojrzał na Yaddle, zanim odpowiedział:
- To ta sama wyprawa, która absorbowała go przez ostatnich kilka miesięcy.
Yoda dotknął warg palcem wskazującym, zamknął oczy i potrząsnął głową z niezadowoleniem.
- Znowu ten kapitan Cohl.
Jedenastu  z  dwunastu  członków  Rady  Jedi  zebrało  się  w  swojej  wysokiej  wieży,  gdzie  za  oknami  słońce

zachodziło za horyzont w feerii złocistych barw. Krzesło Adi Gallii było puste.

-  To  nie  w  stylu  Qui-Gona,  przeciwstawiać  się  wyraźnym  poleceniom  Rady  i  Najwyższego  Kanclerza  -

powiedział Pio Koon.

Yoda otworzył oczy i uniósł laskę.
-  Nieprawda.  Właśnie  w  jego  stylu  to  jest.  Zawsze  do  przodu,  tam  gdzie  prowadzi  go  Żywa  Moc.  Przyszłość

nagnie się do działań Qui-Gona... tak on myśli. - Znów pokręcił głową.

-  Jedyne  realne  niebezpieczeństwo  polega  na  tym,  że  może  pogłębić  rozziew  między  Republiką  a  sektorem

Seneksa-  powiedział  Oppo  Rancisis.  -  Obawiam  się,  że  wydarzenia  na  Asmeru  i  tak  już  postawiły  Najwyższego
Kanclerza w niezręcznej sytuacji.

- To decydujący moment - dodał Even Peill. - Vandron i inne rody arystokratyczne sektora Senex mogą podać

Asmeru  jako  przykład  lekceważenia  samorządnych  sektorów  przez  Republikę.  Cel,  jaki  postawił  sobie  Valorum...
zwiększenie zaufania do Republiki wśród światów peryferyjnych... może zostać zaprzepaszczony.

Mace Windu już otwierał usta, by coś powiedzieć, gdy drzwi do turbowindy rozsunęły się i stanął w nich Ki-

Adi-Mundi.

- Przepraszam, że przeszkadzam, mistrzu Windu - powiedział Cereańczyk - ale otrzymałem pilną wiadomość od

Qui-Gon Jinna.

- Jaka to wiadomość? - zapytał Windu.
- Razem z Obi-Wanem udają się na Eriadu na pokładzie „Jastrzębionietoperza".

background image

Yoda wytrzeszczył oczy w udawanym zdumieniu.
- W kapitana Cohla Qui-Gon zamienił się!

 

background image

R O Z D Z I A Ł 24

 
 

Jako  port  handlowy,  Eriadu  przywykła  do  tego,  że  jej  zanieczyszczone  niebo  przecinały  setki  statków.  Szczyt

handlowy  sprawił  jednak,  że  ruch  powietrzny,  zarówno  na  orbicie,  jak  i  w  atmosferze  planety,  pobił  wszelkie
rekordy.

Wśród  tysięcy  statków  czekających  na  kotwicy  nad  dzienną  stroną  planety  był  zdezelowany  koreliański

frachtowiec,  który  w  tej  chwili  stał  się  obiektem  zainteresowania  uzbrojonego  po  zęby  statku  oznaczonego
emblematem  władz  celnych  i  imigracyjnych  Eriadu.  Między  statkiem  celników  a  frachtowcem  poruszała  się
jednoskrzydłowa jednostka, dwukrotnie większa niż standardowy gwiezdny myśliwiec.

Rella i Boiny patrzyli, jak stateczek mija jeden z iluminatorów frachtowca na sterburcie. Ubrani w wysokie do

kolan buty, spodnie, bluzy, kamizelki i miękkie czapki z wąskim daszkiem wyglądali jak weterani przestrzeni.

- Załatwimy to po kolei - powiedziała Rella. - To nie tylko kwestia szkolenia, że celnicy są nieprzyjemni. Oni się

tacy rodzą. - Spojrzała na Boiny'ego. - Mam jeszcze coś powtórzyć?

- Nie. Pójdę za tobą.
Przeszli  do  śluzy  na  sterburcie,  czekając,  aż  się  otworzy.  W  chwilę  później  na  pokład  weszło  troje  ludzi  w

jaskrawych  mundurach  i  niesympatyczny  dziki  gad  na  czterech  łapach,  w  elektronicznej  obroży  na  szyi.  Zwierzę
strzeliło rozdwojonym językiem, liżąc powietrze.

Szefem celników okazała się białoskóra kobieta, szczupła i niemal równie wysoka jak Rella. Jasne włosy miała

ściągnięte do tyłu i splecione w długi warkocz.

- Weźcie Czaka na rufę i stamtąd idźcie do przodu - poleciła swym towarzyszom. Nie popędzajcie go. Oznaczcie

każdy przedmiot, który zwróci jego uwagę. Zbadamy je później.

Dwaj celnicy i niuchacz skierowali się na tył statku. Zwierzchniczka patrzyła, jak wychodzą a następnie przeszła

za Rellą i Boinym do sterowni frachtowca.

- Proszę pokazać manifest przewozowy - poleciła, wyciągając prawą rękę w stronę Relli.
Rella wyjęła datakartę z kieszonki na piersi i położyła na dłoni kobiety. Celniczka włożyła kartę do przenośnego

czytnika i zaczęła studiować niewielki ekran urządzenia.

Z rufy dobiegło ich nagle głośne warczenie.
Celniczka obejrzała się przez ramię.
- Wasz niuchacz musiał zwęszyć nasz kambuz - powiedział wesoło Boiny.
Poważna twarz naczelniczki nie zmieniła wyrazu.
- Nie rozumiem tego - powiedziała po chwili, stukając w ekran końcem palca. Spojrzała podejrzliwie na Rellę. -

Co dokładnie pani przywozi, pani kapitan?

Rella wycelowała w nią miotacz.
- Kłopoty.
Oczy  kobiety  rozszerzyły  się  ze  zdumienia.  Hałas  za  plecami  zmusił  ją,  by  się  obejrzała.  Na  widok  jej

zaskoczonej twarzy dwóch potężnie zbudowanych ludzi i jeden Gotal wyszczerzyło zęby w uśmiechu.

- Tamci dwaj są na rufie - powiedział Lope. -Zwierzak nie żyje.
- Dobra robota - pochwaliła Rella, zręcznie rozbrajając celniczkę.
Przyciskając broń do jej żeber, poprowadziła ją ku konsoli łączności.
-  Chcę,  żebyś  wywołała  swój  statek  -  wytłumaczyła  po  drodze.  -  Powiedz  temu,  kto  tam  teraz  dowodzi,  że

odkryłaś kontrabandę i chcesz, żeby przysłali tu jak najszybciej całą załogę inspekcyjną.

Kobieta  próbowała  się  odwrócić  twarzą  do  Relli,  ale  ta  tylko  zacisnęła  uchwyt  i  pchnęła  ją  na  fotel  przy

stanowisku łączności.

- Do roboty - warknęła.
Po chwili wahania zrezygnowana kobieta zgodziła się i wywołała swój statek.
- Całą załogę? - zapytał jej rozmówca z niedowierzaniem. - Aż tak źle?
- Aż tak źle - potwierdziła celniczka, nachylając się nad mikrofonem.
Rella przerwała połączenie i cofnęła się o krok, przyglądając się kobiecie.
- Potrzebny mi twój mundur. Celniczka spojrzała na nią.
- Mój mundur?
Rella poklepała ją po ramieniu.
-  Grzeczna  dziewczynka.  -  Odwróciła  się  w  stronę  Boiny'ego  i  pozostałych.  -  Zajmijcie  pozycję  przy  śluzie  i

bądźcie gotowi powitać gości.

Najemnicy odbezpieczyli miotacze i wybiegli ze sterowni.

background image

Niecały kwadrans później przebrana w mundur służby celnej Rella weszła na mostek jednostki celnej i omiotła

wzrokiem instrumenty pokładowe. Podopieczna Boiny'ego - celniczka - weszła za nią w kajdankach ogłuszających i
ubraniu Relli.

Boiny  popchnął  kobietę  na  fotel  pierwszego  oficera  i  przycisnął  zakończony  przyssawką  palec  do

miniodbiornika, który miał w prawym uchu.

- Lope pyta, co ma zrobić z inspektorami - powiedział do Relli.
-  Powiedz,  żeby  ich  zamknął  w  ładowni  rufowej  frachtowca  -  odpowiedziała,  nie  odrywając  wzroku  od

przyrządów.

Usiadła  w  fotelu  pilota  i  dopasowała  go  do  swojego  wzrostu.  Brudna  tarcza  Eriadu  wypełniała  przedni

iluminator. Rella włączyła stację łączności i odwróciła się do celniczki.

- Nadaj wiadomość, że wysyłasz ładunek skonfiskowanych dóbr w dół studni. Powiedz, że chcesz, żeby ładunek

został  natychmiast  przetransportowany  do  budynku  odprawy  celnej  i  poddany  inspekcji...  i  żeby  podstawili  dla
ciebie sanie repulsorowe.

Celniczka prychnęła.
- To wbrew procedurze. Nie zrobią tego.
Rella uśmiechnęła się.
- Dzięki za ostrzeżenie. Tym razem jednak zrobią co trzeba, bo ci na dole to też członkowie mojego zespołu. -

Dała  kobiecie  chwilę  na  przetrawienie  tej  informacji.  -  Przyglądaj  mi  się  spode  łba,  ile  chcesz,  ale  w  końcu  i  tak
zrobisz, co ci każę.

Celniczka pochyliła się nad mikrofonem, najwyraźniej mając nadzieję, że Rella się myli. Jednak po wysłuchaniu

jej wiadomości głos po drugiej stronie odpowiedział:

- Sanie będą na panią czekać.
Celniczka spojrzała wzburzona na Rellę.
- Myślisz, że nikt nie wie, że weszliśmy na pokład waszego statku?
- Zdaję sobie z tego sprawę, że wiedzą- odparła Rella. - Ale nie będziemy czekać do wieczora, żeby zrobić to, po

co tu przylecieliśmy.

Zapięła  pasy  bezpieczeństwa  kobiety  w  taki  sposób,  że  ta  prawie  nie  była  w  stanie  się  poruszyć.  Następnie

wzięła od Boiny'ego kawałek taśmy samoprzylepnej, którą zalepiła celniczce usta.

- Przez chwilę musisz siedzieć cicho - powiedziała, pochylając się, by jej oczy znalazły się na poziomie wzroku

celniczki. - To nie potrwa długo.

Razem z Boinym przeszła do niewielkiej kabiny na rufie jednostki. Cohl i jego najemnicy już tam byli, wciśnięci

pomiędzy pół tuzina dwumetrowych cylindrów załadunkowych, które przenieśli z frachtowca. Wszyscy nosili maski
recyrkulacyjne i kombinezony kosmiczne z kuloodpornymi kamizelkami pod spodem.

- Czy to konieczne? - spytał Cohla jeden z mężczyzn, wskazując na stojące pionowo rury.
- Pewnie wolałbyś przedrzeć się przez celników pod osłoną ognia?
- Nie, kapitanie - odparł mężczyzna ponuro. - Po prostu nie lubię ciasnych przestrzeni.
Cohl roześmiał się niewesoło.
- Radzę ci się przyzwyczaić. Zaczynają się schody.
Mężczyzna niechętnie otworzył wąską klapę tuby i wcisnął się do środka.
- Jak w trumnie!
- W takim razie ciesz się, że jesteś żywy - skwitował Cohl, zamykając klapę od zewnątrz.
Pozostali zaczęli włazić do rur równie niechętnie.
- Ty też, Cohl - powiedziała Rella.
- Żałuję, że nie mogę do pana dołączyć, kapitanie - uśmiechnął się Boiny.
Cohl skrzywił się.
- Masz szczęście, że wśród inspektorów był Rodianin, inaczej wcisnąłbym cię razem z Lopem. - Odwrócił się w

stronę Relli. - Naprawdę nie wiem, jak byśmy sobie z tym poradzili bez ciebie.

Spojrzała na niego koso.
- Daruj sobie, Cohl. Chcę tylko wydostać nas stąd całych i zdrowych. Wszedł do pojemnika.
- Naprawdę, nie zasługuję na ciebie.
-  Pierwszy  raz  nie  kłamiesz.  Ale  taka  już  jestem.  -  Sięgnęła  do  tuby,  by  poprawić  kołnierz  skafandra  Cohla.  -

Lepiej, żebyś się nie przeziębił.

Cohl wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Zaplombowała tubę załadowczą i spojrzała na Boiny'ego.
- Przygotuj statek do opuszczenia orbity.
Zgodnie  z  obietnicą  sześć  par  sani  repulsorowych  czekało  na  jednostkę  celną  gdy  wylądowali  w  kosmoporcie

background image

Eriadu.

Spętana tylko kajdankami ogłuszającymi celniczka pierwsza wysiadła ze statku. Rzuciła okiem na humanoida i

obcego, którzy obsługiwali sanie, i zachłysnęła się własnym oddechem.

- Kim jesteście? – zapytała z mieszaniną zaskoczenia i niesmaku.
- Lepiej, żebyś tego nie wiedziała - mruknęła Rella, która znalazła się tuż za nią.
Kiwnęła  na  Boiny'ego,  który  przyłożył  małą  strzykawkę  do  karku  celniczki  i  wstrzyknął  jej  niewielką  porcję

przezroczystego płynu. Kobieta w jednej chwili opadła bezwładnie, podtrzymywana przez Boiny'ego.

- Schowaj ją w jednym z pustych cylindrów ładunkowych-poleciła Rella. - Dla pewności zabierzemy ją ze sobą.
Wskoczyła na jedne z sań repulsorowych.
-  Musimy  się  spieszyć  -  ostrzegła  terrorystów  z  naziemnego  kontyngentu  Havaca.  -Nie  trzeba  będzie  długo

czekać, by znaleźli i przeszukali frachtowiec.

Podjechała  saniami  do  włazu  na  rufie  jednostki  celnej,  którą  ktoś  już  wcześniej  otworzył.  Wskoczyła  więc  do

ładowni i zastukała o matową powierzchnię kontenera, w którym schowany był Cohl.

- Już niedługo-powiedziała cicho.
Kiedy  wyładowali  przypominające  trumny  pojemniki,  flotylla  sań  repulsorowych  ruszyła  przez  durabeton

lądowiska ku magazynowi celnemu, gdzie kolejna grupa terrorystów Havaca pilnowała rozsuwanych drzwi.

Wszędzie  dookoła  startowały  i  lądowały  statki.  Bliżej  terminali  kosmoportu  pasażerowie  wysiadali  z

wahadłowców,  które  przeniosły  ich  z  transportowców  zakotwiczonych  na  orbicie.  Wszędzie  pełno  było  robotów
protokolarnych  i  transportowych,  a  także  agentów  ochrony,  oczekujących  na  dyplomatów  i  dygnitarzy
przechodzących  przez  odprawę.  Stłoczone  przy  barierze  ogłuszającej  wokół  kosmoportu  grupy  demonstrantów
głośno wyrażały swoje niezadowolenie, machając transparentami i skandując hasła.

Sanie  repulsorowe  wpłynęły  rzędem  do  magazynu,  a  brama  natychmiast  zasunęła  się  za  nimi.  Operatorzy  sań

zaczęli odplombowywać cylindry, które otwierały się z głośnym sykiem wyrównywanego ciśnienia.

Cohl wygramolił się ze swojego cylindra, zerwał maskę recyrkulatora i zeskoczył na pokrytą kurzem podłogę,

rozglądając  się  wokół  wyczekująco.  W  magazynie  śmierdziało  gazami  wylotowymi  statków  kosmicznych  i
węglowodorami.

- Punktualnie jak zawsze, kapitanie - powitał go Havac, który wyłonił się wraz ze swym oddziałem zza palisady

poustawianych jeden na drugim kontenerów. Ubrany w kolorowy turban i szal, zza których widać było tylko oczy,
przywódca  Frontu  Mgławicy  ruszył  w  kierunku  nieruchomych  teraz  sań  repulsorowych.  Stanął  jak  wryty,  gdy
zobaczył Rellę.

- Myślałem, że się wycofałaś.
- Miałam zanik pamięci - powiedziała. - Ale szybko dochodzę do siebie.
Havac obejrzał zgromadzonych najemników i odwrócił się do Cohla.
- Będą wykonywać rozkazy?
- Jeśli będziesz ich regularnie karmił - zapewnił Cohl.
- Co mamy zrobić z tą lalą? - zapytał Lope, wskazując na nadal nieprzytomną celniczkę.
-  Zostaw  ją  tutaj  -  odpowiedział  mu  Havac.  -  Zajmiemy  się  nią  -Odwrócił  się  z  powrotem  w  stronę  Cohla.  -

Kapitanie, proszę za mną. Omówimy pański udział w tej operacji.

- W porządku-odparł Cohl.
Havac spojrzał na Lope'a i pozostałych najemników.
- Reszta z was niech tu zaczeka. Jak wrócę, zrobimy odprawę.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 25

 
 

W  zastrzeżonej  strefie  kosmoportu  Adi  Gallia  wyszła  na  spotkanie  Qui-Gona  i  Obi-Wana,  gdy  wysiadali  z

ostronosego wahadłowca, którym dostali się na powierzchnię planety.

-  Ulubiony  Jedi  Wysokiej  Rady  -  powiedziała  Adi,  gdy  Qui-Gon  podszedł  bliżej,  z  brodą  i  płaszczem

rozwichrzonymi  przez  wiatr.  -  Spodziewałam  się  podświadomie,  że  razem  ze  swoim  wiernym  padawanem
wylądujecie, ostrzeliwując się, kanonierką kapitana Cohla.

- Zostawiliśmy „Jastrzębionietoperza" na orbicie - odparł Qui-Gon bez śladu wesołości w głosie. - Jak wygląda

sytuacja tutaj?

- Mistrz Tiin, Ki-Adi-Mundi, Vergere i paru innych są w drodze z Coruscant.
Qui-Gon oparł ręce na biodrach.
- Poprosiłaś ochronę o przeszukanie koreliańskich frachtowców?
Adi spojrzała na niego nieszczęśliwym wzrokiem.
-  Wiesz,  ile  koreliańskich  frachtowców  krąży  w  tej  chwili  po  orbicie?  Jeśli  nie  podasz  im  numerów

rejestracyjnych  albo  charakterystyki  napędu,  małe  mamy  szanse,  że  uda  im  się  coś  znaleźć.  W  obecnej  sytuacji
przeszukanie każdego z tych statków zajęłoby celnikom i ochroniarzom tydzień.

- A co z kapitanem Cohlem?
Adi  pokręciła  głową  tak  gwałtownie,  że  woal  umocowany  do  ciasnego  czepka  zakrył  na  chwilę  jej  urodziwe

rysy.

- Nikt, kto odpowiadałby opisowi Cohla, nie przechodził przez odprawę po wylądowaniu na Eriadu.
-  Może  przylecieliśmy  pierwsi,  mistrzu?  -  zasugerował  Obi-Wan.  -  „Jastrzębionietoperz"  to  chyba  najszybszy

statek, jakim leciałem.

Adi czekała na odpowiedź Qui-Gona, który pokręcił przecząco głową.
- Cohl gdzieś tu jest. Wyczuwam jego obecność.
Troje Jedi rozejrzało się dookoła, rozciągając swoje czucie w Mocy.
- Wyczuwam tyle zakłóceń, że nie mogę się na niczym skoncentrować - powiedziała Adi po dłuższej chwili.
W spojrzeniu Qui-Gona pojawiła się determinacja.
- Musimy przekonać Najwyższego Kanclerza, by pozwolił nam zająć miejsce Straży Senackiej u jego boku. To

nasza jedyna nadzieja.

Havac  prowadził  ich  długim  korytarzem.  Pod  jedną  ścianą  leżało  kilkunastu  związanych  i  zakneblowanych

celników,  z  oczami  przesłoniętymi  opaskami,  którzy  mimo  knebli  próbowali  wydawać  z  siebie  stłumione  jęki
gniewu,  gdy  Cohl,  Rella  i  Boiny  przechodzili  obok  nich.  Havac  doprowadził  ich  w  końcu  do  pomieszczenia,  w
którym mieściła się niewielka siłownia magazynu.

Otworzył  drzwi  i  gestem  zaprosił  wszystkich  do  środka.  Migające  nad  głową  urządzenia  oświetlały  hałaśliwy

generator i rzędy nierozpakowanych skrzyń. W pomieszczeniu cuchnęło smarami i płynnym paliwem.

Zachowanie Havaca zmieniło się w jednej chwili, gdy tylko zamknął za sobą drzwi. Odwinął pas tkaniny, który

zakrywał mu twarz, i rzucił go na podłogę.

Cohl przyglądał mu się z ciekawością.
- Coś się zrobił taki nerwowy, Havac?
- To przez ciebie - odparł rozzłoszczony Havac. - Omal nie zepsułeś wszystkiego.
Cohl wymienił szybkie spojrzenia ze swoimi towarzyszami i zapytał:
- Co ty pleciesz?
Havac z trudem się opanował.
- Jedi dowiedzieli się, że kompletujesz grupę zamachowców i że planujesz coś na Eriadu. Gdzie nie popatrzysz

w HoloNecie, tam widać twoje zdjęcie!

- Znowu Jedi. - Cohl zmrużył oczy, patrząc na Havaca. - Myślałem, że ty i Cindar odciągniecie ich uwagę.
- I zrobiliśmy, co do nas należało. Zwabiliśmy Jedi na Asmeru, udało nam się nawet ściągnąć tam część tych,

którzy przylecieli na Eriadu. Ale ty! Ty zostawiłeś za sobą taki ślad, że nawet amator by cię wytropił, a teraz przez
ciebie Cindar zginął.

- Wybacz, że się nie rozpłaczę - powiedział beznamiętnie Cohl.
Havac zignorował jego uwagę i zaczął chodzić w tę i z powrotem.
- Musiałem zmodyfikować cały plan. Gdyby nie pomoc naszego doradcy...
- Wyluzuj się, Havac - przerwał mu Cohl. - Bo dostaniesz zawału.
Havac stanął za plecami Relli i wycelował palec w Cohla.

background image

- Będę musiał wykorzystać tych, których dostarczyłeś, dla odciągnięcia uwagi.
Cohl skrzywił się zjadliwie.
- Nie mogę na to pozwolić, Havac. Nie po to ich tu przywiozłem, żeby się dali powystrzelać jak kaczki. Ufają

mi.

-  Pociesz  się,  że  umrą  bogaci,  Cohl.  Zresztą  nie  obchodzi  mnie,  na  co  możesz  pozwolić,  a  na  co  nie.  Nie

będziesz mi się tu wtrącał.

Cohl roześmiał się.
- A jak zamierzasz mnie powstrzymać? - Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
- Ani kroku dalej!
Havac  chwycił  nagle  miotacz  Relli.  Spróbowała  się  odwrócić,  ale  nie  zdążyła.  Havac  chwycił  ją  lewą  ręką  za

szyję i przycisnął blaster do jej skroni.

Cohl  zatrzymał  się  gwałtownie  i  zaczął  powoli  odwracać  w  jego  stronę.  Boiny  był  w  mniej  więcej  tej  samej

odległości od Havaca co on, ale żaden z nich nie zaryzykował ruchu.

- Nie masz dość ikry do takiej roboty, Havac - powiedział Cohl spokojnym głosem. - Odłóż blaster i puść ją.
Havac tylko zacisnął uścisk na szyi Relli. Chwyciła obiema rękami jego przedramię.
-  Sam  powiedziałeś,  kapitanie...  każdego  można  zabić.  Zrobię  to,  jeśli  spróbujesz  wyjść.  Przysięgam,  że  to

zrobię.

Cohl spojrzał na Boiny'ego, zanim odpowiedział:
- Havac, zastanów się. Nie jesteś głupi, zgadza się? To nas wynająłeś do mokrej roboty.
Twarz Havaca była czerwona od gniewu i paniki; trząsł się cały.
- Nie doceniasz mnie. Nigdy mnie nie doceniałeś.
- Dobra - zgodził się Cohl. - Może masz rację. Ale to nie oznacza...
-  Przykro  mi,  że  tak  musi  być  -  przerwał  mu  Havac.  -  Ale  jeśli  chodzi  o  zabezpieczenie  interesów  Odległych

Rubieży, ludzie tacy jak ty czy Rella przestają się dla mnie liczyć. Zresztą nasz doradca woli, żebyśmy pozostawili
jak najmniej śladów.

Drzwi się otworzyły i dwóch towarzyszy Havaca wpadło do środka z miotaczami gotowymi do strzału.
Cohl dostrzegł gorycz w pięknych ciemnych oczach Relli.
- Och, Cohll - powiedziała smutnym, cichym głosem.
Nagle Havac odwrócił blaster i strzelił.
Strzał minął Rellę i trafił w pierś Cohla. Drugi strzał poszedł w ścianę za jego plecami i odbił się rykoszetem w

głąb  pomieszczenia.  Skręcając  całe  ciało,  Cohl  rzucił  się  na  dwóch  mężczyzn  przy  drzwiach,  powalając  obydwu
naraz.

W  tej  samej  chwili  Rella  zgięła  prawą  nogę,  trafiając  Havaca  w  krocze.  Zatoczył  się  do  tyłu,  z  trudem  łapiąc

oddech, ale nie puścił miotacza. Boiny rzucił się w stronę Relli, by ją pchnąć na podłogę, ale Havac zaczął strzelać
wściekle, trafiając Rellę w szyję, a Boiny'ego w skroń.

Walcząc  z  mężczyznami,  których  przewrócił,  Cohl  usłyszał  strzały  i  zobaczył,  jak  Rella  pada  bezwładnie  na

ziemię. Wściekłość dodała mu sił. Wyrywał blaster z dłoni jednego z mężczyzn i zabił go strzałem prosto w twarz.
Drugi mężczyzna przeturlał się i wstał; przykucnięty, posłał serię w stronę Cohla. Cohl poczuł nagle piekący ból w
udzie, brzuchu i na czole. Poleciał plecami na ścianę i powoli osunął się na podłogę, wypuszczając z ręki blaster.

W drugim końcu pomieszczenia Boiny jęknął i przewrócił na plecy. Z rany w głowie zaczęła się sączyć krew.
Spod półprzymkniętych powiek Cohl patrzył na Rellę. Pojedyncza łza zakręciła się w kąciku jej oka i spłynęła

po policzku. Cohl wyciągnął rękę w jej stronę, ale nie zdołał utrzymać jej pionowo; opadła na bok jak martwy kloc.

- Havac - powiedział Cohl słabym głosem, zanim głowa opadła mu na pierś.
Roztrzęsiony  Havac  puścił  blaster  Relli,  jakby  dopiero  teraz  uświadomił  sobie,  że  go  trzymał.  Spojrzał

rozszerzonymi oczami na swojego towarzysza.

- Czy... czy ona nie żyje?
Trzymając broń w pogotowiu, mężczyzna podszedł najpierw do Relli, potem do Boiny'ego i na końcu do Cohla.
- Tak, a tych dwóch wkrótce do niej dołączy. Co mamy z nimi zrobić?
Havac głośno przełknął ślinę.
- Władze poszukują kapitana Cohla - wyjąkał. - Może powinniśmy im pozwolić, by go znaleźli.
- A reszta? Ci, których Cohl przywiózł ze sobą?
Havac zastanawiał się krótko. Podniósł szarfę, którą upuścił na podłogę, i zaczął okręcać ją wokół dolnej części

twarzy.

- Wiedzą o mnie tylko tyle, że nazywam się Havac - powiedział, ruszając w stronę drzwi.
Umundurowany oddział eriaduańskiej straży eskortował Qui-Gona, Obi-Wana i Adi Gallię do silnie strzeżonych

drzwi tymczasowej kwatery Najwyższego Kanclerza Valoruma w majestatycznym domu namiestnika gubernatora,

background image

Tarkina.

Sei Taria wprowadziła ich dalej.
- Nie miałem okazji osobiście podziękować wam za akcję pod budynkiem senatu - powiedział Valorum do Qui-

Gona. - Gdyby nie wy i mistrzyni Gallia, pewnie nie stałbym tu dzisiaj.

Qui-Gon skłonił głowę w geście podziękowania i szacunku.
-  Moc  była  z  panem  tego  dnia,  panie  kanclerzu.  Nie  jesteśmy  jednak  przekonani,  czy  zagrożenie  zostało

wyeliminowane.  Mamy  powody  wierzyć,  że  atak  na  placu  został  pomyślany  po  to,  by  zwabić  siły  policyjne
Republiki do sektora Seneksa, odciągając tym samym naszą uwagę od podobnego planu, który Front Mgławicy ma
nadzieję zrealizować na Eriadu.

Valorum zmarszczył krzaczaste brwi,
- Atak na mnie w tym miejscu podkopałby wątłe poparcie, jakim cieszy się dziś Front na Odległych Rubieżach.
- Front Mgławicy nie więcej wiary pokłada w Republice niż w koalicji światów peryferyjnych - odpowiedział

Qui-Gon spokojnie, ale zdecydowanie. - Atakując pana tutaj, Front może liczyć na to, że Republika straci wszelkie
zainteresowanie  strefami  wolnego  handlu,  kładąc  tym  samym  podwaliny  dla  ruchów  separatystycznych  na
Odległych Rubieżach. -Zacisnął usta. - Wiem, że to wbrew wszelkiemu rozsądkowi, panie kanclerzu, ale wygląda na
to, że Front Mgławicy przestał kierować się rozsądkiem.

Valorum odszedł parę kroków od Qui-Gona, a potem odwrócił się raptownie.
- W takim razie do mnie należy przekonanie delegatów z sektorów peryferyjnych, by poluzowali jarzmo, które

nałożyły na nie Federacja Handlowa i Front Mgławicy.

-  Najwyższy  Kanclerzu  -  wtrąciła  Adi  -  czy  zgodzi  się  pan  przynajmniej  rozważyć  możliwość  przełożenia

pańskiej mowy otwierającej szczyt do czasu, gdy zdołamy ustalić, co planuje Front Mgławicy? Istnieje możliwość,
że zamachowcy zdołali spenetrować tutejsze środki bezpieczeństwa.

Valorum potrząsnął głową.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć. Na tym etapie wszelkie odejście od ustalonego porządku zostałoby poczytane za

słabość albo wahanie. - Spojrzał na trójkę Jedi. - Przykro mi. Zdaję sobie sprawę, że działacie w moim najlepszym
interesie, ale dla dobra Republiki nie mogę pozwolić, byście mieszali się w tę sprawę.

Adi skłoniła głowę.
- Uszanujemy pańskie życzenie, Najwyższy Kanclerzu.
Jedi odwrócili się i wyszli z sali.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Qui-Gon powiedział:
- Musimy natychmiast udać się do budynku, w którym ma się odbyć szczyt i zobaczyć, czy nie zdołamy tam się

czegoś dowiedzieć.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 26

 
 

- Jeśli zamach na Valoruma nie sprawił, że uwaga całego szczytu skupiła się na kanclerzu, to sprawa Asmeru na

pewno tak - powiedział do Palpatine'a senator Bor Gracus ze Sluis Van. Posuwali się powoli w tłumie pozostałych
delegatów w kierunku skanerów służb granicznych kosmoportu Eriadu.

Delegaci rasy ludzkiej i obcych ras stali w kolejce, ubrani w stroje i nakrycia głowy z najprzedniejszych tkanin -

nie  wyłączając  Palpatine'a  i  jego  tymczasowego  towarzysza,  noszących  podobne  bogato  zdobione  płaszcze  o
szerokich rękawach i wysokich podwójnych kołnierzach.

Sate Pestage i Kinman Doriana, też w czarnych płaszczach, trzymali się tuż za plecami Palpatine'a.
-  Słyszałem  pewne  plotki...  wielu  delegatów  ze  światów  Jądra  i  Wewnętrznych  Rubieży  uważa,  że  działania

Najwyższego Kanclerza na Asmeru były zuchwałą próbą przypodobania się Federacji Handlowej.

Gracus był tęgim mężczyzną o wyłupiastych oczach i kartoflowa-tym nosie. Dumą jego ojczystego świata była

niewielka, ale kwitnąca stocznia. Podobnie jak inne planety na Rimmiańskim szlaku handlowym i w jego pobliżu,
Sluis Van uważała, że sprawa przyszłego importu jest rozstrzygnięta.

- Plotki są wtedy cenne, gdy są trafne - odpowiedział po chwili Palpatine. - Najwyższy Kanclerz Valorum nie

popiera nieuczciwych praktyk handlowych.

-  Nieuczciwych,  tak?  Nie  słyszałem,  żeby  pan  wiwatował,  gdy  Valorum  wygłosił  swoją  mowę,  wychwalając

korzyści, jakie przyniesie opodatkowanie stref wolnego handlu.

- To nie oznacza, że tak nie uważam - powiedział Palpatine opanowanym głosem. - Jednak, podobnie jak pana,

moja pozycja zmusza mnie do wygłaszania opinii tych, których reprezentuję, a Naboo jest na razie niezdecydowana.

Gracus spojrzał na niego spod oka.
- Chciał pan powiedzieć, że król Veruna jest niezdecydowany.
- Jego kłopoty dopiero się zaczęły, co do tego nie mam wątpliwości. Nasz regent jest zbyt mocno zamieszany w

skandal,  by  zastanawiać  się  nad  sprawami  o  znaczeniu  wykraczającym  poza  problemy  Naboo.  Zapomina,  że
większość naszego importu inwestycyjnego, a także części artykułów spożywczych, zależy od Federacji Handlowej.
Naboo  ryzykuje  równie  wiele,  jeśli  nie  więcej,  niż  inne  światy  peryferyjne,  przeciwstawiając  się  Federacji.
Musiałem długo przekonywać króla, że moja obecność na szczycie jest niezwykle ważna.

-  Jest  pan  ogromnie  rozważny,  senatorze  -  powiedział  Gracus  głosem,  w  którym  łagodne  zniecierpliwienie

walczyło o lepsze z podziwem. - Odpowiada pan na moje pytanie, nie odpowiadając na nie. Popiera pan Valoruma,
a jednak go pan nie popiera. - Kiedy stało się oczywiste, że Palpatine nie zamierza odpowiedzieć, Gracus dodał: -
Jak rozumiem, rozmawiał pan z Najwyższym Kanclerzem w kwestii wysłania zbrojnego oddziału na Asmeru.

- Delegacji dyplomatycznej - poprawił go Palpatine.
- Jak byśmy tego nie nazwali, nie może pan zmienić wszystkiego, co tam zaszło. I nie może pan zaprzeczyć, że

wygląda to raczej na misję siłową niż pokojową.

Palpatine machnął lekceważąco ręką.
-  Informacje  na  temat  tego,  co  tam  zaszło,  są  w  najlepszym  wypadku  skąpe.  Co  więcej,  zapomina  pan,  że

próbując zabić Najwyższego Kanclerza, Front Mgławicy zadarł z samą Republiką.

- Tak przynajmniej twierdzi Valorum - mruknął Gracus.
- Delegacja została zaatakowana i zareagowała w sposób stosowny do sytuacji wyjaśnił Palpatine.
Gracus prychnął pogardliwie.
-  Też  mi  usprawiedliwienie!  Valorum  wykorzystał  ten  incydent,  by  uprzedzić  atak.  Uniemożliwiając  Frontowi

Mgławicy  zakłócenie  szczytu,  nakłania  jednocześnie  Federację  Handlową  do  zaakceptowania  opodatkowania.
Podejrzewam  też,  że  miał  i  inne  powody.  Wszyscy  spodziewali  się,  że  rody  Seneksa  zaprotestują  przeciwko
pogwałceniu ich terytorium, ale jak dotąd siedzą cicho. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że Valorum dogadał
się  z  rodem  Vandron.  W  zamian  za  brak  protestów  w  sprawie  Asmeru  senat  -  a  przynajmniej  Valorum  -  mógłby
przymknąć  oko  na  powtarzające  się  przypadki  naruszania  Praw  Istot  Rozumnych  przez  ród  Vandron  i  uchylić
ograniczenia uniemożliwiające Seneksowi handel ze światami Republiki.

-  Czy  chodzi  o  niewolnictwo,  czy  o  przemyt  przyprawy.  Światy  Jądra  niezbyt  się  interesują

niesprawiedliwościami  na  Odległych  Rubieżach  -  powiedział  Palpatine  zmęczonym  głosem.  -  Niezależnie  od
pogwałceń,  planety  Republiki  chętnie  handlowałyby  z  Seneksem,  gdyby  Senex  miał  coś  wartościowego  do
zaproponowania.  Gdyby  tak  nie  było,  Federacja  Handlowa  rozpadłaby  się  dawno  temu.  Jednak  w  rzeczywistości
Neimoidianie i reszta stali się niezastąpieni jako dostawcy dla światów Jądra.

Gracus wygląda! na podenerwowanego.
- Cóż - prychnął - na światach Odległych Rubieży jednak wrze. Nawet ci, którzy nie popierają otwarcie Frontu

background image

Mgławicy, potępiają samowolną interwencję Republiki na Asmeru.

Palpatine uśmiechnął się dwuznacznie.
- Jestem pewien, że Najwyższy Kanclerz rozwieje wszystkie obawy w swojej przemowie do delegatów.
- Nie możemy się doczekać, co ma nam do powiedzenia- powiedział z przekąsem Gracus. - Wiadomo, że kiedy

jedną ręką chce ukarać Federację Handlową opodatkowaniem, drugą głaszcze ją, eliminując jej najpoważniejszego
przeciwnika.

Palpatine nie tracił dobrego humoru.
- Czasem trzeba reagować natychmiast. Najbardziej drobiazgowe plany nie pozwalają przewidzieć wszystkiego.

- Patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. - Świat wokół nas nieustannie się zmienia, senatorze. W jednej chwili
jesteśmy po stronie światła, by za chwilę znaleźć się w mroku. Sami musimy szukać dróg wyjścia. Gdyby można
naprawdę przewidzieć przyszłość... gdyby ktoś został obdarzony tak niezwykłą mocą... wówczas, być może, można
by  nagiąć  przyszłość  w  tę  czy  inną  stronę.  Na  razie  jednak  idziemy  przed  siebie,  potykając  się,  po  omacku,  jak
ślepcy szukając prawdy.

Gracus prychnął.
- Może powinien pan rozważyć swoją kandydaturę na stanowisko kanclerza, senatorze.
Palpatine pokręcił głową.
- Zadowala mnie odgrywanie mojej własnej roli za kulisami.
- Do czasu, jak przypuszczam - mruknął Gracus, gdy Palpatine wyprzedził go w kolejce.
Czerwone  oczy  Nate'a  Gunraya  wędrowały  po  rzędach  delegatów  oczekujących  w  kolejce  do  prymitywnych

eriaduańskich  urządzeń  skanujących.  Jego  wzrok  spoczął  na  dwóch  senatorach  rasy  ludzkiej  -jeden  był  okrągły  i
plebejski, drugi wyprostowany i wyrafinowany - zatopionych w ożywionej wymianie zdań. Spojrzał w dół ze swego
mechanofotela na senatora Lotta Doda.

- Kim jest ten człowiek w granatowym płaszczu... tam, co rozmawia z tym drugim, tęgim?
Dod podążył wzrokiem za palcem wskazującym wicekróla.
- To senator Palpatine z Naboo.
- Nasz przyjaciel?
Dod pokręcił głową z powątpiewaniem.
-  Robi  wrażenie  zwolennika  umiarkowanego  kursu,  wicekrólu.  Słyszałem  jednak,  że  namawiał  kanclerza

Valoruma do wysłania sił policyjnych do sektora Seneksa.

- A zatem potencjalny przyjaciel - powiedział Gunray.
- Wkrótce przekonamy się, kto zajmuje jaką pozycję.
Za  nimi,  przykucnięty  na  durabetonie,  stał  wahadłowiec,  którym  przylecieli  na  powierzchnię  -  statek  o

organicznym  wyglądzie,  na  czterech  wielostawowych,  uzbrojonych  w  pazury  łapach  ładowniczych,  z  dwoma
przypominającymi  oczy  otworami  wentylacyjnymi  i  generatorem  tarczy,  który  wyrastał  z  tylnej  części  płaskiego
kadłuba jak uniesiony ogon.

Gunray i Dod mieli na sobie ceremonialne szaty, płaszcze i tiary -karmazynowy kaszmir dla wicekróla, głęboki

fiolet  dla  senatora.  Z  przodu,  z  tyłu  i  po  obu  bokach  maszerowały  roboty  strażnicze  z  karabinami  blasterowymi
przewieszonymi  przez  ramię.  Roboty  były  odpowiedzią  Neimoidian  na  zaoferowane  im  przez  Eriadu  środki
bezpieczeństwa.  Ponadto  Dyrektoriat  Federacji  Handlowej  nalegał  na  zainstalowanie  małego  generatora  tarczy  w
przydzielonej im części sali, w której miał odbywać się szczyt.

Jeden  rzut  oka  na  demonstrantów  oblepiających  mur  wokół  kosmoportu  przekonał  Gunraya,  że  członkowie

dyrektoriatu wykazali się godną pochwały przezornością, mimo śmieszności, na jaką narazili się w opinii kolegów z
galaktycznego senatu.

Pozostała szóstka członków dyrektoriatu, eskortowana przez eriaduańskich agentów ochrony, prowadziła orszak

Federacji  Handlowej  w  stronę  terminalu.  Na  samym  przedzie  szli  czterej  dyrektorzy  rasy  ludzkiej  -  dwaj  z  Kuat,
jeden  z  Balmorry  i  jeden  z  Filve.  Za  nimi  podążali  dyrektorzy  z  Granu  i  Sullusta,  ubrani  w  kosztowne  tuniki  i
nakrycia głowy, znacznie jednak mniej ekstrawaganckie niż stroje Gunraya i Doda.

-  Czy  możemy  uznać  aferę  na  Asmeru  za  znak,  że  Valorum  potajemnie  nam  sprzyja?  -  zapytał  Sullustanin

Granina.

- Nie, o ile Valorum nie zaskoczy nas wszystkich, wycofując się z propozycji opodatkowania - odparł Granin.
-  Moi  doradcy  prawni  zapewniają  mnie,  że  Republika  nie  ma  prawa  nakładać  podatków  na  strefy  wolnego

handlu - odezwał się Gunray we wspólnym ze swego dostojnie kroczącego postumentu.

Jeden z Kuatian obejrzał się przez ramię na Neimoidianina i roześmiał się głośno.
-  Republika  zrobi,  co  będzie  chciała,  wicekrólu.  Jesteś  głupcem,  jeśli  wierzysz,  że  jest  inaczej.  Valorum  nie

przestał być naszym przeciwnikiem.

Gunray  przełknął  w  milczeniu  poniżenie.  Ciekawe,  pomyślał,  co  Kuatianin  powiedziałby  na  zapewnienie  ze

background image

strony  Dartha  Sidiousa,  że  Valorum  jest  najsilniejszym  sprzymierzeńcem  Federacji  Handlowej  w  senacie?  Czy
wówczas też byłby taki szybki, by szydzić i drwić?

Gunray mocno w to wątpił.
Arogancki  Kuatianin  i  pozostali  nie  mieli  pojęcia  o  sekretnym  przymierzu,  które  Gunray  zawarł  z  lordem

Sithów.  Traktowali  kolejne  zakupy  coraz  nowocześniej  szych  robotów  bojowych  przez  Neimoidian  jako  stratę
pieniędzy,  świadczącą  o  ich  coraz  silniejszej  manii  prześladowczej.  Rzadko  kiedy  jednak  sprzeciwiali  się  tym
wydatkom, bo broń pozwalała zwiększyć bezpieczeństwo transportów. Nie wiedzieli również o planie Sidiousa, by
zwiększyć  zasięg  Federacji  Handlowej  poza  systemy  peryferyjne,  aż  na  zewnętrzny  pierścień  Odległych  Rubieży
galaktyki.

A mimo to Gunray był niespokojny.
Lord Sithów skontaktował się z nim tylko raz od czasu zaaranżowanego przezeń spotkania z handlarzami broni z

koncernów Baktoid i HaorChall. Kontakt był krótki i jednostronny, a Sidious podkreślał w nim wagę uczestnictwa
Gunraya w szczycie handlowym i zapewniał, jak zwykle, że wszystko toczy się zgodnie z planem.

- Sposobem na pokonanie kanclerza Valoruma- powiedział drugi Kuatianin -jest przekonanie naszych członków,

że nic nie zyskują, występując z Federacji i wystawiając własną reprezentację w senacie.

- Nawet jeśli oznaczałoby to przyznanie im lukratywnych przywilejów handlowych - dodał Sullustanin.
- Ale nasze zyski!... - wpadł mu w słowo Gunray, który mimo najszczerszych chęci nie zdołał się opanować.
-  To  systemy  peryferyjne  muszą  przejąć  ciężar  podatków  nałożonych  przez  Republikę  -  powiedział  członek

dyrektoriatu z Balmorry. -To jedyne rozwiązanie.

-  A  jeśli  podatki  okażą  się  zbyt  wygórowane,  by  systemy  peryferyjne  były  w  stanie  się  z  nich  wywiązać?  -

zapytał Granin. - Stracimy nasz udział w rynku. To nam może poważnie zaszkodzić.

Tym razem Gunray zdołał się opanować.
„To  jedna  wielka  szarada  -  powiedział  mu  Sidious.  -  Opodatkowanie  jest  tylko  drobną  przeszkodą  na  naszej

drodze  do  większej  chwały.  Pozwól  swoim  kolegom  z  dyrektoriatu  mówić  i  robić,  co  uznają  za  stosowne.
Powstrzymaj się jednak od wtrącania własnych odpowiedzi -zwłaszcza w czasie szczytu".

Nasza droga, pomyślał Gunray.
Ale czy Darth Sidious okaże się prawdziwym partnerem? Czy Neimoidianie nie skończą jako jego poddani? Jak

długo lord Sithów zadowoli się jedynie potęgą ekonomiczną? I co stanie się z wicekrólem Natem Gunrayem, gdy
Darth Sidious znajdzie sobie cel znacznie bardziej godny jego mrocznej wiedzy?

Już teraz namiestnik wicekróla Hath Monchar i głównodowodzący Dofine, każdy z osobna, dali wyraz swemu

niezadowoleniu  z  faktu  zawarcia  przymierza,  nie  zdając  sobie  sprawy,  że  zostało  ono  Gunrayowi  nie  tyle
zaoferowane, co narzucone.

Lord  Sithów  obiecał  Gunrayowi  skontaktować  się  z  nim  jeszcze  raz  przed  rozpoczęciem  szczytu.  Być  może,

pomyślał z nadzieją wicekról, wtedy dowie się wszystkiego.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 27

 
 

Havac  i  jego  oddział  wrócili  do  głównego  pomieszczenia  magazynu  celnego,  gdzie  było  słychać  odległy  ryk

startujących  statków.  Piątka  najemników  zebranych  przez  Cohla  siedziała  na  płozach  sań  repulsorowych,  którymi
przyjechali do magazynu.

Widząc  chwiejny  krok  Havaca,  Lope  zorientował  się,  że  stało  się  coś  nieoczekiwanego.  Zeskoczył  z  płozy  i

spojrzał w głąb korytarza prowadzącego na tyły budynku.

- Gdzie kapitan Cohl? - zapytał.
Havac zmrużył oczy widoczne ponad szarfą zakrywającą mu twarz i odwrócił się w jego stronę.
-  Cohl  wyszedł  tylnym  wejściem.  Przesyła  wam  pozdrowienia.  -Zanim  ktokolwiek  inny  zdążył  zadać  dalsze

pytania, zwrócił się do Lope^:

- Jaki rodzaj broni preferujesz?
Lope spojrzał jeszcze raz w głąb korytarza i wrócił do sań.
- Noże. Dowolnej długości.
Havac zwrócił się do drugiego mężczyzny.
- A ty? - zapytał pewniejszym tonem.
- Karabin snajperski. Przeniósł wzrok na Gotala.
- Nie jestem strzelcem. Jestem zwiadowcą.
Havac przyglądał się przez chwilę pozostałej dwójce - mężczyźnie wyglądającemu na brutala i równie twardej

kobiecie.

- Nie mam żadnych preferencji - mruknął mężczyzna.
-  Ani  ja  -  dodała  kobieta.  Havac  wyjął  przenośny  holoprojektor  z  kieszeni  i  ustawił  go  na  szczycie  metalowej

skrzyni  towarowej.  Wszyscy  zebrali  się  wokół  widocznego  w  stożku  holoświatła  wizerunku  budynku  z  epoki
klasycznej, o dachu w kształcie kopuły. - Tutaj odbędzie się szczyt - powiedział Havac, a obraz zaczął się ; obracać,
ukazując  wysokie,  smukłe  wieże  na  każdym  z  rogów  i  cztery  główne  wejścia.  -  Główna  sala  jest  okrągła,
zaprojektowana podobnie jak galaktyczny senat, ale w znacznie mniejszej skali i bez ruchomych I lóż.

Havac wywołał panoramiczny obraz wnętrza.
-  Zgodnie  z  przesadnym  przekonaniem  o  własnej  wartości,  delegacja  Eriadu  wybrała  dla  siebie  miejsce  w

samym  środku  sali.  Delegacja  Coruscant  zajmie  rzędy  siedzeń  po  wschodniej  stronie...  o,  tutaj...  a  członkowie
Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej  po  zachodniej.  Delegacje  reprezentujące  Światy  Jądra,  Wewnętrzne  Rubieże  i
systemy peryferyjne zajmą resztę sali. W przypadku zagrożenia Federacja Handlowa może uruchomić pole siłowe.
Delegacja Valoruma zrezygnowała jednak z tarcz w geście dobrej woli.

Snajper przyglądał się obrazowi przez chwilę.
- Valorum będzie trudnym celem... nawet z najwyższych rzędów " sali.
-  Będziesz  ponad  nimi  -  wyjaśnił  Havac.  -  Górna  część  sali  to  prawdziwy  labirynt  kładek  i  przypór  dla

techników i konserwatorów, a także loże dla prasy i mediów.

- Mielibyśmy większą szansę trafienia Valoruma, zanim wejdzie do budynku - odezwał się Lope.
-  Być  może  -  zgodził  się  Havac.  -  Ale  nasz  plan  zasadza  się  na  założeniu,  że  przenikniemy  do  środka  i  tam

załatwimy robotę.

- Cztery wejścia - powiedział snajper. - Którym wejdzie Valorum?
Havac pokręcił głową.
- Tego nie wiemy. Trasa jego przejazdu będzie trzymana w tajemnicy do ostatniej chwili, a nie mamy nikogo w

jego pobliżu, by udostępnił nam te dane. Dlatego potrzebujemy na zewnątrz tropiciela.

Havac  wyświetlił  kolejny  obraz,  pokazujący  starsze  dzielnice  miasta,  gdzie  szczyty  niezliczonych  budynków

mieszały się z okrągłymi kopułami i eleganckimi wieżowcami.

- Ochrona Eriadu stara się zagwarantować, że dachy będą puste, ale mają za mało repulsorowych pojazdów, by

zapewnić stały nadzór, zwłaszcza na obszarach takich jak ten, gdzie dachy łączą się ze sobą. Zamiast tego regularnie
omiatają  miasto  z  powietrza,  koncentrując  się  na  budynkach  przylegających  do  gmachu,  w  którym  odbędzie  się
szczyt. Havac wskazał na jedną z kopuł.

- Stąd jest niezły widok na cztery bulwary prowadzące do osobnych wejść do budynku. Tropiciele - wskazał na

Lope'a, Gotala i kobietę – będą mieć dość czasu pomiędzy policyjnymi nalotami, by zająć tam pozycje. Dostęp do
dachu  mamy  z  naszej  tutejszej  kryjówki.  Tam  się  również  spotkamy  po  wszystkim  albo  na  wypadek  wystąpienia
nieprzewidzianych okoliczności. Kawalkadę poduszkowców wiozącą Valoruma łatwo będzie zauważyć. Gdy tylko
ustalimy trasę ich przejazdu, przekażę tę informację pozostałym.

background image

- A ty gdzie będziesz? - zapytał Lope. Havac odwrócił się do niego.
- Strzelcy będą już wówczas w środku, na kładkach ponad salą.
- To pierwsze miejsce, które przeczesze ochrona - warknął snajper. - Chcę mieć z tego coś ekstra, jeśli mam się

tak wystawiać.

Havac potrząsnął głową.
- Dostaniesz tyle samo co inni. Wszyscy mamy ważne zadania.
- Havac ma rację - powiedział Lope. - Jeśli nie podoba cisie rola strzelca, zajmę twoje miejsce, a ty weź się za

obserwację na dachu. I tak nie lubię pracy na wysokościach.

Snajper spojrzał na Lope'a.
- Nie powiedziałem, że tego nie zrobię. Pytam tylko, jak niby mam się dostać na te kładki.
Havac dał znak jednemu z obcych ze swojej drużyny. Niktianin umieścił sporą walizkę na tej samej skrzyni, na

której stał holoprojektor. Kiedy ją otworzył, Havac wyjął z walizki kamizelkę i podał ją snajperowi.

- Dzięki tej kamizelce uznają cię za jednego z ochroniarzy - wyjaśnił. -Niezbędne dokumenty dostaniesz później.

Chodzi o to, że znajdziesz się w sali, zanim pojawi się tam którykolwiek z delegatów. Kiedy się dowiemy, którym
wejściem przybędzie Valorum, będziesz mógł zająć taką pozycję, jaką uznasz za najlepszą.

Snajper zwinął kamizelkę i wsunął pod pachę.
- Kiedy mam strzelić?
-  Cały  szczyt  zacznie  się  trzema  długimi  fanfarami  odegranymi  na  trąbkach  -  ciągnął  Havac.  -  Zaplanuj

wszystko tak, by strzelić na początku trzeciej.

- Valorum będzie już wtedy na swoim miejscu?
Havac przytaknął i wywołał z powrotem obraz wnętrza sali.
- Tak. Ale pierwszy strzał ma trafić tutaj.
Snajper spojrzał na wskazywany przez Havaca punkt na podłodze i przeniósł zdumiony wzrok na terrorystę.
- Nie chwytam. Kto tam będzie?
- Nikt.
- Nikt - powtórzył snajper i zaczął kręcić głową. - Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, aleja muszę dbać o

swoją reputację. Kiedy najmuję się do strzelania, nie pudłuję.

Havac warknął spod szarfy:
- Dobra, w takim razie wybierz sobie jakiś cel. Zrań kogoś. Lope wystąpił do przodu.
- Myślałem, że naszym celem jest Valorum.
Havac potwierdził skinieniem głowy i spojrzał wszystkim w twarze.
- Ale nie chcę, żebyście to wy go zastrzelili.
Podczas gdy Lope wymieniał zdziwione spojrzenia z pozostałymi, Havac wyłączył holoprojektor i odstawił go

na  bok.  Jednocześnie  dwóch  Bithan  zaczęło  otwierać  metalową  skrzynię,  na  której  przedtem  stało  urządzenie.
Wyciągnęli z niej plątaninę metalowych członków z długą, cylindryczną głową.

-  Poznajcie  najważniejszego  członka  naszego  zespołu  -  powiedział  Havac.  -  Skonstruowany  specjalnie  dla  nas

przez tę samą firmę, która dostarcza Federacji Handlowej ich roboty strażnicze.

Wyjmując z kieszeni niewielkiego pilota, wpisał kod, a robot bojowy rozłożył się i stanął na baczność, z rękami

wzdłuż boków i karabinem blasterowym na plecach. Niktianin oderwał sworzeń ogranicznika od pokrywy tułowia
niemal  dwumetrowego  robota  i  odszedł  na  bok.  Ogranicznik  uderzył  o  podłogę  i  poturlał  się  pod  najbliższe
repulsorowe sanie.

Havac wstukał inny kod.
W  jednej  chwili  robot  sięgnął  przez  ramię  po  karabin  blasterowy.  Równie  szybko  zareagowali  najemnicy,

przyjmując pozycje obronne i dobywając własnej broni.

- Spokój! - polecił Havac głośno, pomagając sobie gestem.
Znów  wstukał  sekwencję  znaków  na  pilocie.  Kiedy  robot  odwiesił  broń  na  plecy,  Havac  zaczął  obchodzić  go

dookoła.

- Jest zupełnie nieszkodliwy - zapewnił wszystkich - chyba że polecę mu co innego.
Gotal był jedynym, który nie schował broni.
- Nie będę pracował z robotem - powiedział gniewnie. - Ich pole energetyczne przeciąża moje zmysły.
- Nie będziesz musiał z nim pracować - zapewnił Havac. - On też będzie wewnątrz sali.
Lope i strzelec wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- A kto go wprowadzi? - zapytał Lope.
- Federacja Handlowa.
Snajper z trudem usiłował domknąć szczękę.
- Chcesz powiedzieć, że to ten robot odwali zadanie strzelca? Havac przytaknął.

background image

- W takim razie po co ja mam strzelać w podłogę?
-  Bo  twój  strzał  uruchomi  łańcuch  zdarzeń,  który  pozwoli  naszemu  koledze  wykonać  otrzymane  rozkazy.  -

Havac  popatrzył  na  robota.  -  Ten  robot  nie  musi  być  sterowany  przez  centralny  komputer.  Ale  musi  postrzegać
zagrożenie, zanim przejdzie w tryb działania.

Lope zaczął kręcić głową.
- Chcesz, żeby wyglądało, jakby to Federacja Handlowa zabiła Valoruma?
Pozostali najemnicy wpatrywali się w Havaca.
- Co ci w tym nie pasuje?
- Kapitan Cohl powiedział nam, że to będzie prosta robota - zaprotestował snajper. -Nie mówił nic o Federacji

Handlowej.

-  Kapitan  Cohl  nie  wiedział  o  wszystkich  szczegółach  planu  -  odpowiedział  chłodno  Havac.  -Nie  mogliśmy

ryzykować przecieku.

Lope roześmiał się krótko.
- Myślę, że możemy to zrozumieć, Havac. Ale jeśli wyda się, że pomogliśmy wrobić Federację Handlową...
-  Mają  dłuższe  ręce  niż  Republika,  Havac  -  podjął  snajper.  -  Napuszczana  nas  każdego  łowcę  nagród  od

Coruscant  po  Tatooine.  I  nie  wiem  jak  inni,  aleja  nie  mam  zamiaru  spędzić  reszty  życia  zadekowany  w  jakiejś
dziurze.

Havac rzucił im kamienne spojrzenie.
-  Wyjaśnijmy  sobie  jedno.  Żeby  zrealizować  ten  plan,  musimy  przechytrzyć  ochronę  Eriadu,  chłopców  z

Departamentu  Sprawiedliwości  i  rycerzy  Jedi.  Jasne,  niewykluczone,  że  będziecie  się  musieli  wykupić  u  paru
łowców nagród, kiedy skończymy. Ale sądząc po waszej reputacji, jesteście w stanie to zrobić. Jeśli któryś z was
uważa, że nie da rady, to lepiej, żeby powiedział nam o tym teraz.

Lope spojrzał na snajpera, na Gotala, a potem na ludzi i obcych z drużyny Havaca i z powrotem na snajpera.
- Wszystko jasne? - zapytał Havac, przerywając długą chwilę ciszy.
Lope przytaknął.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, Havac. Gdzie ty będziesz w tym czasie?
- Tam, gdzie będę miał was wszystkich na oku - powiedział, i na tym stanęło.
Znad wykładanej mozaiką podłogi sali, w której odbywał się szczyt, Qui-Gon spojrzał w górę na rzędy foteli, na

ozdobne wykusze łukowatych okien, na loże dla prasy i mediów, na kładki techniczne. Jego wzrok zatoczył pełen
krąg,  rejestrując  grupy  robotów  badających  kilka  setek  monitorów  wizyjnych  umieszczonych  na  sali,  zespoły
Departamentu  Sprawiedliwości  i  miejscowej  ochrony,  przesuwające  się  wzdłuż  rzędów  z  wielkimi  zwierzętami
trzymanymi na smyczach. Niuchacze wąchały, smakowały i badały stęchłe powietrze.

W  części  sali  przeznaczonej  dla  delegacji  Coruscant  mistrzowie  Tiin  i  Ki-AdiMundi  przemykali  się  pomiędzy

fotelami,  szukając  miejsc  o  najmniejszych  zakłóceniach  Mocy.  W  innej  części  sali  to  samo  robiły  Adi  Gallia  i
Vergere;  zmysłami  wyostrzonymi  Mocą  próbowały  odkryć  choćby  najdrobniejszą  wskazówkę  na  temat  tego,  co
zaplanowali Havac i zamachowcy Cohla.

Ze  swoimi  czterema  wejściami  i  licznymi  oknami,  sala  była  prawdziwym  koszmarem  dla  ochroniarza.  Co

gorsza,  władze  Eriadu  ogłosiły,  że  szczyt  będzie  otwarty  nie  tylko  dla  delegatów,  ale  i  dla  reporterów  HoloNetu,
najrozmaitszych  dygnitarzy  i  grup  zasłużonych,  muzyków,  przedstawicieli  przedsiębiorstw  i  niemal  każdej  innej
osoby dysponującej najmniejszą choćby cząstką władzy i wpływów. Oczekiwano przybycia tylu różnych ras - każda
w  orszaku  asystentów,  tłumaczy  i  ochroniarzy  -  że  prawie  niemożliwe  było  ustalenie,  kto  jest  upoważniony  do
przebywania w sali, a kto nie.

Qui-Gon  zaczął  drugie  okrążenie.  Delegacja  Eriadu  przyznała  sobie  miejsce  w  środku  sali,  na  najniższym

poziomie; kanclerza Valoruma ulokowała po swojej lewej stronie, Dyrektoriat Federacji Handlowej zaś - po prawej.
Gildia Komercyjna i Unia Technologiczna miały zająć miejsca pomiędzy nimi, rozdzielone przez delegacje Jądra i
systemów peryferyjnych.

Wzrok  Qui-Gona  przyciągnęły  ponownie  napowietrzne  kładki  i  pomosty;  na  wielu  z  nich  zainstalowano

urządzenia dźwiękowe i oświetlenie.

Snajperzy  mogą  tam  zająć  dowolną  wybraną  pozycję,  pomyślał.  Zamachowcy  gardzący  własnym  życiem

mogliby spowodować niewyobrażalne szkody.

- Wyczuwasz coś, mistrzu? - zapytał Obi-Wan zza jego pleców.
-  Tylko  tyle,  że  walczymy  z  niewidzialnym,  Obi-Wanie.  Za  każdym  razem,  gdy  jesteśmy  blisko

zidentyfikowania przeciwnika, okazuje się kimś innym i znika.

- A więc to nie kapitan Cohl?
Qui-Gon pokręcił głową.
- Wyczuwam w tym rękę innego organizatora, kogoś, kto manipuluje Cohlem równie łatwo jak nami.

background image

- Ale nie ten Havac.
Qui-Gon rozważył tę możliwość.
- Ten ktoś nosi imię, którego nie znam, padawanie. Być może tajemnica tkwi jedynie w tym, że nie jestem w

stanie widzieć dalej niż obecną chwilę. A co ty czujesz?

Obi-Wan spoważniał.
- Czuję, że rozwiązanie jest bliskie, mistrzu. Qui-Gon klepnął go po ramieniu.
- To pokrzepiające, Obi-Wanie.
Adi Gallia i Vergere zeszły niżej spomiędzy rzędów foteli, by z nimi porozmawiać.
-  Ochrona  zapewniła  nas,  że  skanery  przy  wejściach  są  w  stanie  wykryć  materiały  wybuchowe  i  broń,

niezależnie  od  ich  rodzaju-powiedziała  Adi.  -  Strażnicy  staną  na  najniższym  poziomie  sali  i  będą  patrolować
przejścia między rzędami. Jednostki ochrony i roboty zajmą się nieustanną obserwacją dachów.

-  To  może  powstrzymać  Cohla  przed  zaatakowaniem  tutaj  -  zauważył  Qui-Gon.  -  Ale  jeśli  postanowi  zacząć

jeszcze na zewnątrz?

- Trasa przejazdu Najwyższego Kanclerza zostanie ustalona przez komputer w ostatniej chwili.
- Wolałbym, żeby wylądował aerowozem na dachu.
Adi pokręciła przecząco głową.
-  Niestety,  Qui-Gonie.  Nalegał,  że  przyjedzie  pojazdem  naziemnym.  Musimy  zaufać  tym  samym  środkom

bezpieczeństwa, które podjęto podczas jego przejazdu z kosmoportu do rezydencji gubernatora Tarkina.

- Qui-Gonie! - zawołał nagle mistrz Tiin.
Qui-Gon odwrócił się i zobaczył, że Tiin razem z Ki-Adi-Mundi idą w jego stronę.
- Znaleziono frachtowiec kapitana Cohla- powiedział Tiin. - Koreliański frachtowiec. W kabinie byli związani

celnicy.

Qui-Gon i Obi-Wan wymienili szybkie spojrzenia.
- Skąd wiedzą, że to ten sam, którym przyleciał tu Cohl?
- Dane z komputera nawigacyjnego wskazują, że przybył na Eriadu z przestrzeni Karfedionu - wyjaśnił Ki-Adi-

Mundi.

- Cohl musiał więc wylądować na powierzchni statkiem służb celnych - stwierdził Qui-Gon.
Tiin przytaknął, zatrzymując się przed Qui-Gonem.
- Jednostkę służb celnych znaleziono w kosmoporcie.
- Powinniśmy sami ją obejrzeć - powiedział Obi-Wan, ruszając z miejsca. Nagle zatrzymał się.
- Ale co ich skłoniło do przeszukania frachtowca?
Tiin  wyglądał,  jakby  się  spodziewał  tego  pytania;  na  twarzy  Qui-Gona  pojawił  się  ten  sam  wyraz  czujnego

zaniepokojenia.

- Przeciek od anonimowego informatora.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 28

 
 

Cohl zamrugał i otworzył oczy. Zobaczył nad sobą rozmazany obraz zakrwawionej twarzy Boiny'ego. Było mu

niedobrze. Wiedział, że powinien czuć ból, ale nie był w pełni świadom własnego ciała. Pewnie Boiny nafaszerował
go środkami przeciwbólowymi. Cohl poczuł w ustach smak krwi i coś jeszcze - kwaśny posmak płynu bacta.

Obraz  twarzy  Boiny'ego  zaczął  nabierać  ostrości.  Strzał  z  miotacza  wypalił  głęboką  bruzdę  na  lewym  boku

zielonoskórej  czaszki  Rodianina.  Na  powierzchni  rany  lśnił  świeży  opatrunek  bacta,  ale  Cohl  wątpił,  by  cudowna
substancja mogła tym razem naprawdę pomóc.

Nagle przypomniał sobie, co się stało. Spróbował wstać.
-  Chwileczkę,  kapitanie  -  powiedział  Boiny,  słabym  i  schrypniętym  głosem.  -  Potrzebuje  pan  chwili

odpoczynku.

Cohl zignorował go. Poderwał się do pionu tylko po to, by upaść twarzą w dół na twardą podłogę. Poczuł, że

pęka mu chrząstka w nosie, a krew zaczyna spływać strumyczkiem po wąsach i górnej wardze.

Zaczął się czołgać w stronę nieruchomego ciała Relli - nieruchomego i zimnego pod dotykiem jego palców, gdy

pogładził japo twarzy wyciągniętą ręką.

Boiny znalazł się nagle tuż obok niego.
- Ona nie żyje, kapitanie - powiedział z bólem. - Kiedy się ocknąłem, było już za późno.
Cohl  podczołgał  się  ostatni  metr,  który  dzielił  go  od  Relli.  Otoczył  ramieniem  jej  ciało,  przycisnął  do  piersi  i

zapłakał.

- I po co wracałaś? - powiedział cicho, nie powstrzymując łez.
W końcu przeturlał się na plecy i spojrzał na Boiny'ego.
- Trzeba było pozwolić mi umrzeć.
Boiny najwyraźniej przewidział jego reakcję.
- Gdyby rzeczywiście był pan umierający, może bym to zrobił. - Złapał za bok poszarpanej koszuli Cohla, spod

której ukazała się gruba kamizelka kuloodporna. - Kamizelka pochłonęła większość strzałów, ale ma pan obrażenia
wewnętrzne. - Spojrzał na podziurawione lewe udo Cohla, po czym pochylił się, by zbadać jego czoło. - Opatrzyłem
jak się dało pozostałe rany.

Cohl dotknął głowy. Wystrzał z miotacza Relli spalił wszystkie włosy po prawej stronie czaszki, pozostawiając

ranę równie głęboką i poszarpaną jak rana Boiny'ego.

- Gdzie znalazłeś...
- W szafie koło drzwi był awaryjny pakiet medyczny. Plastry bacta są już parę miesięcy po terminie ważności,

ale może wystarczą nam na pewien czas.

Cohl otarł nos wierzchem dłoni i nabrał powietrza w płuca.
- A twoja głowa...
- Kości są pęknięte, a skóra spalona. Zaserwowałem sobie solidną porcję tych środków przeciwbólowych, które

podałem i panu. Prawie przedawkowałem, ale przynajmniej widzę teraz tylko jednego kapitana Cohla.

Cohl zdołał podźwignąć się do pozycji siedzącej. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zobaczył mężczyznę, którego

zabił,  leżącego  twarzą  do  góry  dokładnie  w  tym  samym  miejscu,  gdzie  trafiła  go  kula.  Poza  tym  było  pusto.
Przeniósł wzrok na Boiny'ego.

- Dlaczego nas nie wykończyli?
- Nie spodziewali się takiego rozwoju sytuacji. Havac pewnie spanikował.
Cohl zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Wiedział, że tropią nas Jedi. Chciał, żeby nas znaleziono. - Przerwał na chwilę, zanim dodał: - Ale chyba

nie jest aż tak głupi, żeby wierzyć, że nic nie powiem o tej jego operacji, powodowany jakimś chorym poczuciem
honoru.

- Może liczył na to, że nie zdradzi pan Lope'a i pozostałych.
Cohl powoli pokiwał głową.
- I tu mnie wyczuł. Ale i tak pożałuje, że mnie nie zabił, kiedy miał okazję. - Z widocznym wysiłkiem uniósł się,

przyklękając na zdrowym kolanie. - Czy któryś z nich jest jeszcze w budynku?

- Tylko celnicy w korytarzu. Magazyn jest pusty.
Cohl wyciągnął rękę do Rodianina.
- Pomóż mi wstać.
Skrzywił się, gdy Boiny podźwignął go do pionu. Ostrożnie postawił lewą nogę i poczuł się okropnie słabo.
- Będę potrzebował kuli.

background image

- Coś się znajdzie - powiedział Boiny.
Cohl balansował na zdrowej nodze. Pomyślał, że serce mu pęknie, jeśli spojrzy jeszcze raz na Rellę, ale mimo to

zmusił się, by popatrzeć w dół.

-  Niektórzy  rodzą  się  po  to,  by  ich  zdradzono  -  szepnął.  -  Nie  wynagrodzę  ci  tego,  Rella.  Ale  wykorzystam

wszystko, co mi pozostało, by cię pomścić.

Opierając się na kuli, którą Boiny zmajstrował z metalowej rurki i okręconego szmatą uchwytu z plastali, Cohl

wyszedł  za  Rodianinem  na  korytarz.  Związani  celnicy,  z  opaskami  na  oczach,  pewnie  się  nawet  nie  zorientowali,
gdy  minęli  ich  chyłkiem,  idąc  w  stronę  wejścia  do  magazynu.  Celniczka,  której  Rella  zabrała  mundur,  leżała
nieprzytomna, nadal ogłuszona po zastrzyku, który wpakował w nią Boiny jeszcze na pokładzie statku.

W pomieszczeniu na przedzie budynku słychać było odgłosy lądowań i startów, chociaż rozsuwane drzwi były

zamknięte.  Sanie  repulsorowe  nadal  unosiły  się  metr  ponad  zakurzoną  podłogą,  a  wszystko  inne  wyglądało  mniej
więcej tak samo, jak to sobie zapamiętał Cohl.

Boiny rozglądał się chwilę po magazynie, a potem przeszedł na środek pomieszczenia i zatrzymał się dwa metry

od pierwszych sań.

- Była tu skrzynia towarowa.
Cohl przyglądał się śladom na zakurzonej podłodze.
- Zbyt duża na skrzynię z bronią.
Rozglądając się dookoła, jednocześnie zauważyli przenośny holoprojektor. Spoczywał na wysuniętej przyporze

cumowniczej jednych z sań. Boiny dotarł do urządzenia pierwszy, ustawił na saniach i włączył. Cohl pokuśtykał w
jego stronę, podczas gdy holoprojektor zaczął wyświetlać obrazy zapisane w pamięci.

-  To  sala,  w  której  ma  się  odbyć  szczyt  -  powiedział,  widząc  trójwymiarowy  wizerunek  majestatycznego

budynku nakrytego kopułą na szczycie wzgórza.

Boiny  pozwolił,  by  hologram  ponownie  odtworzył  sekwencję  obrazów,  zatrzymując  urządzenie  na  obrazie

pokrytego lasem wzgórza i czterech szerokich alei prowadzących do budynku.

- To widok z dachów, który oglądaliśmy wcześniej - stwierdził, puszczając odtwarzanie do tyłu. - Havac chce

pewnie zaatakować kanclerza, zanim ten wejdzie do budynku.

Cohl podrapał nędzne resztki swojej brody i przez chwilę się namyślał. Wskazał na urządzenie.
- Nie sądzę, żeby zapomniał holoprojektora. Chciał, żeby ktoś go znalazł... tak jak chciał, żeby nas znaleźli.
Wtem Boiny nachylił się i sięgnął pod jedne z sań.
- Mam tu coś, czego chyba nie mieliśmy znaleźć - powiedział, prostując się.
Cohl zmrużył oczy, wpatrując się w gruby metalowy cylinder, który pokazał mu Boiny.
- Sworzeń ogranicznika?
- Bardzo nietypowy. - Boiny uniósł sworzeń tak, by znalazł się na poziomie ich oczu. - Podobny do tych, które

wstrzeliliśmy  robotom  strażniczym  na  „Strumieniu  Przychodów",  tylko  nieco  zmodyfikowany  dla  nowszej
jednostki. Może robota bojowego?

-  A  więc  Havac  ma  robota-  powiedział  Cohl  bardziej  do  siebie  niż  do  Rodianina.  -  Czy  to  robot  był  w  tej

skrzyni? Znalazłeś inne bolce?

Boiny przyglądał mu się sceptycznie.
- Front Mgławicy miałby zatrudniać roboty? To niemożliwe. - Obejrzał jeszcze raz sworzeń. - Jedno jest pewne,

kapitanie. To zostało wydłubane z robota. Widzę ślady jakiegoś narzędzia.

Cohl wziął od niego sworzeń i zacisnął w dłoni.
-  Ostrzegłem  Havaca,  że  ktoś  we  Froncie  musiał  poinformować  Departament  Sprawiedliwości  o  naszych

planach  ataku  na  frachtowiec.  Tym  razem  podjął  dodatkowe  środki  ostrożności.  -  Cohl  spojrzał  na  Boiny'ego.  -
Havac powiedział, że Front zwabił Jedi na Asmeru. To by mogło oznaczać, że zamach na Valoruma na Coruscant
mógł być tylko przykrywką, która miała odciągnąć uwagę od Eriadu.

- Słusznie - powiedział Boiny niepewnie.
Cohl spojrzał na holoprojektor.
-  Havac  zostawia  nas  i  holoprojektor,  żeby  władze  mogły  nas  odnaleźć..  .  -  Uśmiechnął  się  złowrogo.  -  Nie

wiem, jak Havac zamierza to zrobić, Boiny, ale chyba wiem, co zamierza zrobić.

- To znaczy? - zapytał zdezorientowany Boiny.
Cohl schował sworzeń ogranicznika w kieszeni na piersi i zaczął kuśtykać w stronę korytarza.
Boiny ruszył za nim, pokazując na holoprojektor.
- Czy nie powinniśmy przynajmniej wykasować tych obrazów?
Cohl pokręcił głową.
-  Zostaw  go  na  widoku,  dokładnie  tak,  jak  zrobił  to  Havac.  Jedynym  sposobem,  by  go  dopaść,  jest

spowodowanie, że cała reszta będzie ścigać własny ogon.

background image

Przed  wejściem  do  pałacowej  rezydencji  namiestnika  gubernatora  Valoruma,  Sei  Taria  i  pozostali  członkowie

delegacji  Eriadu  czekali  na  przybycie  kawalkady  repulsorowych  pojazdów.  Modne  tuniki  i  brokatowe  płaszcze
znów były w powszechnym użyciu; jedynie ochroniarze, niemal równie liczni jak dyplomaci, ubrani byli inaczej.

- Mam nadzieję, że pański pobyt tutaj był przyjemny - powiedział Tarkin do kanclerza.
-  Bardzo  przyjemny  -  zapewnił  Valorum.  -  Proszę  pozwolić  mi  odwdzięczyć  się  panu  podobną  grzecznością,

gdyby kiedykolwiek odwiedził pan Coruscant.

Tarkin uśmiechnął się samymi ustami.
- Mam nadzieję, panie kanclerzu, że Coruscant stanie się kiedyś moim drugim domem. A właściwie całe Jądro,

od Coruscant po Alderaan.

- Jestem pewien, że tak się stanie.
Kapitan Gwardii Senackiej podszedł do nich z arkuszem duraplastu w dłoni. Zamiast zwykłego ceremonialnego

karabinu przez plecy miał przewieszoną najnowocześniejszą rusznicę blasterową.

- Mamy już trasę przejazdu, panie kanclerzu.
- Czy mogę spojrzeć? - zapytał Tarkin. Gwardzista spojrzał na Valoruma pytająco.
- Pokaż mu arkusz.
Tarkin przez chwilę przyglądał się trasie.
- Trochę kręta... chyba niepotrzebnie. Ale nie powinniśmy mieć problemu z punktualnym dotarciem na szczyt. -

Spojrzał  w  dół  na  długi  podjazd  prowadzący  do  rezydencji.  -  Gubernator  powinien  się  zjawić  za  moment.  Wtedy
ruszymy.

Miał  dodać  coś  jeszcze,  gdy  w  zasięgu  ich  wzroku  pojawił  się  śmigacz  i  zbliżał  się  szybko  w  stronę  miejsca,

gdzie stał Valorum.

- A to kto znowu? - zapytał Tarkin, gdy dwuosobowy pojazd zatrzymał się przed rezydencją.
Adi  Gallia  i  Saesee  Tiin,  bez  charakterystycznych  płaszczy  Jedi,  wysiedli  i  podeszli  prosto  do  kanclerza.

Pierwszy odezwał się Tiin.

- Najwyższy Kanclerzu, pojawił się pewien problem. Otrzymaliśmy potwierdzoną wiadomość, że zamachowcy

zdołali  pokonać  środki  ostrożności  podjęte  przez  straż  Eriadu.  Qui-Gon  Jinn  i  kilku  innych  Jedi  udało  się  do
kosmoportu w nadziei, że uda im się ich pojmać.

- Zagrożenie jest realne, Najwyższy Kanclerzu-dodała żarliwie Adi.
Valorum zmarszczył czoło.
- Chcę, by ich znaleziono - powiedział w końcu. - Nie pozwolę, żeby szczyt został przerwany.
Tiin i Adi przytaknęli.
- Czy zgodzi się pan teraz, byśmy towarzyszyli panu na trasie przejazdu? - zapytał Tiin.
- Nie - powiedział krótko Valorum. - Musimy zachować pozory.
Adi spojrzała na niego twardo.
- Czy w takim razie zgodzi się pan przynajmniej na włączenie pola siłowego pańskiego pojazdu?
-  Zdecydowanie  nalegam  -  wtrącił  się  Tarkin.  -  Władze  Eriadu  mają  obowiązek  zapewnienia  panu

bezpieczeństwa.

Z widoczną niechęcią Valorum kiwnął głową.
- Ale tylko do momentu, gdy dotrzemy do budynku.
Z twarzą zaczerwienioną w nagłym przypływie gniewu Tarkin odwrócił się w stronę grupy eriaduańskiej straży,

stojącej za jego plecami.

- Dopilnować, żeby ulice były przejezdne! Aresztować każdego, kogo uznacie za podejrzanego! Nie przejmować

się formalnościami! Podejmijcie wszelkie kroki, jakie uznacie za stosowne.

Agenci sił bezpieczeństwa Eriadu byli już na miejscu, gdy Qui-Gon, Obi-Wan, Vergere i Ki-Adi-Mundi dotarli

do magazynu celnego.

Jeden  z  agentów  stał  ze  skanerem  wycelowanym  w  kilka  par  sań  repulsorowych  zaparkowanych  tuż  przy

wejściu.  Na  saniach  leżało  kilkanaście  długich  i  wąskich  cylindrów  towarowych.  Przez  ich  otwarte  klapy  widać
było, że są puste. W głębi magazynu przesłuchiwano kilkoro wyraźnie rozwścieczonych celników.

Umundurowany  dowódca  agentów  służby  bezpieczeństwa  wyszedł  ze  słabo  oświetlonego  korytarza.  Za  jego

plecami szły dwie dwunożne, owadopodobne istoty o zielonych łuskach i chitynowych pancerzach, dużych czarnych
oczach, krótkich, ściętych pyskach i bezzębnych otworach gębowych.

Qui-Gon zauważył, że na ich widok Obi-Wanowi aż opadła szczęka.
-  To  Verpini  -  wyjaśnił.  -  Organy  wewnętrzne  pozwalają  im  porozumiewać  się  za  pomocą  fal  radiowych.

Verpini potrafią jednak też mówić wspólnym, posługując się urządzeniem tłumaczącym. Mają niezwykle wyczulone
zmysły, dzięki czemu doskonale się sprawdzają przy zabezpieczaniu miejsca przestępstwa.

- Verpini - powtórzył Obi-Wan, kręcąc głową z niedowierzaniem.

background image

Na  widok  czworga  Jedi  dowódca  podszedł  do  nich,  podczas  gdy  para  obcych  zaczęła  badać  zasnutą  kurzem

podłogę.

Qui-Gon przedstawił siebie i towarzyszy.
-  Mamy  dwa  ludzkie  trupy  w  pomieszczeniu  na  tyłach  magazynu  -  powiedział  dowódca,  zerkając  na  Vergere

takim samym wzrokiem, jakim Obi-Wan patrzył na verpińskich tropicieli. - Mężczyzna i kobieta; oboje zginęli od
postrzału z miotacza z niewielkiej odległości, jednak z dwóch różnych egzemplarzy broni. Zwęglenia na podłodze i
ścianach wskazują na to, że walka była prowadzona na pełny ogień. Ślady krwi świadczą, że przynajmniej jeden z
walczących był Rodianinem. Z pakietu medycznego zginęły plastry bacta, skóra syntetyczna i kto wie co jeszcze.
Czekamy na wyniki analizy odcisków palców i dłoni.

- Partner kapitana Cohla jest Rodianinem - powiedział Qui-Gon.
Dowódca zanotował informację w notesie elektronicznym i wskazał na grupę celników.
- Zostali ujęci z zaskoczenia przez co najmniej ośmiu doskonale uzbrojonych napastników, w większości ludzi,

ale  byli  wśród  nich  co  najmniej  czterej  Niktianie  i  para  Bithan.  Natychmiast  ich  skrępowano,  zawiązano  oczy  i
położono w korytarzu, w związku z czym nie mogą udzielić zbyt wielu dodatkowych informacji. Kobieta dowodziła
statkiem  służb  celnych  porwanym  przez  terrorystów.  Zidentyfikowała  zwłoki  w  tylnym  pomieszczeniu  jako
kapitana koreliańskiego frachtowca, na którego pokład weszła, by dokonać kontroli. Jest nadal trochę oszołomiona
od  zastrzyku  usypiającego,  ale  mówi,  że  widziała  również  Rodianina  i  wydaje  jej  się,  że  przypomina  sobie  także
Gotala  i  kilku  mężczyzn  rasy  ludzkiej.  Wygląda  na  to,  że  wszyscy  opuścili  magazyn  przez  tylne  wrota,  które
wychodzą na drogę dla obsługi kosmoportu. Zakładamy, że poruszają się śmigaczami lub aerowozami.

Dowódca przeszedł na środek magazynu i zatoczył ręką szerokie koło.
- Wszystko wygląda tu tak, jak zastaliśmy, z wyjątkiem tego małego urządzenia, które znaleźliśmy pod jednymi

z sań.

Qui-Gon  i  pozostali  Jedi  spojrzeli  w  kierunku,  który  wskazywał  palec  dowódcy,  i  zobaczyli  przenośny

holoprojektor umieszczony na skrzyni towarowej.

- Cokolwiek by nie powiedzieć o Cohlu, na pewno nie jest niedbały - powiedział Qui-Gon.
- My też sądzimy, że zostawili to wszystko celowo. Z drugiej strony, nawet zawodowcy popełniają błędy.
Dowódca  podszedł  do  holoprojektora.  Miał  już  uruchomić  urządzenie,  gdy  podszedł  do  niego  jeden  z

asystentów.

-  Dowódco,  Verpin  mówi,  że  znajduje  tu  ślady  co  najmniej  kilkunastu  osób,  z  których  część  przybyła  w  tych

cylindrach towarowych.

W pewnym momencie większość z nich zebrała się wokół czegoś, najprawdopodobniej skrzyni towarowej... o,

tutaj...  może  po  to,  żeby  obejrzeć  zdjęcia  z  holoprojektora.  Był  wśród  nich  Gotal,  który  również  przybył  tu  w
jednym z cylindrów. Znaleźli jego sierść wewnątrz przedostatniego z cylindrów, a także na podłodze i to w dużych
ilościach.

- Bójka? - zapytał dowódca.
- To możliwe, proszę pana. Gotale mają tendencję do gubienia sierści, gdy coś je zaskoczy lub zaatakuje.
- Co mogło go przestraszyć?
- Trudno powiedzieć. Dowódca uniósł wzrok znad notesu.
- Coś jeszcze?
-  Ślady  prowadzące  w  dół  korytarza  i  z  powrotem.  Jedne  niewątpliwie  należą  do  Rodianina.  Krew  w

pomieszczeniu na tyłach tłumaczy, dlaczego poruszał się tak niepewnie, wracając. Osobnik, który mu towarzyszył,
też nie był w najlepszym stanie, sądząc z faktu, że lewą cześć ciała podpierał kulą zaimprowizowaną z kawałka rury.
Ślady stóp tych rannych wskazują, że chodzili po całym pomieszczeniu. Rodianin podniósł coś spod jednych z sań,
ale nie jesteśmy pewni, co to było... chyba że holoprojektor. Dowody wskazują, że tych dwoje wyszło przez tylne
wrota, podobnie jak reszta, ale szli pieszo aż do budki transportu miejskiego za rogiem.

Dowódca skończył robić notatki i spojrzał na Qui-Gona.
- Czy to wszystko coś panu mówi?
- Kapitan Cohl, Rodianin i ta kobieta musieli zostać zaatakowani w tylnym pomieszczeniu.
- Zaatakowani? Przez Havaca? Qui-Gon przytaknął.
- Więc Havac myślał, że wszyscy troje nie żyją?
- Nie, spodziewał się, że znajdziemy kapitana Cohla i Rodianina żywych.
- Po co miałby tak ryzykować? - zapytał dowódca. Qui-Gon spojrzał na niego.
-  Bo  chciał,  żebyśmy  zgubili  właściwy  trop.  Zamyślony  strażnik  podrapał  się  po  głowie.  Obi-Wan  przesunął

holoprojektor w jego stronę.

- Zobaczmy, co tu mamy.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 29

 
 

Lope wyjrzał przez wąskie drzwi prowadzące na dach kryjówki Frontu Mgławicy w południowej części miasta.

Niewielka jednostka sił bezpieczeństwa przeleciała nad dachem z południa na północ, kierując się w stronę miejsca,
gdzie miał odbyć się szczyt.

- Jak w zegarku - powiedział do piątki terrorystów, ludzi i obcych, przykucniętych na schodach poniżej. - Mamy

dziesięć minut.

Gotal  przecisnął  się  obok  niego  i  wyskoczył  na  dach,  poruszając  wygiętymi  rogami,  którymi  badał  zamglone

powietrze.

Pięć metrów od drzwi machnął ręką na Lope'a i zniknął za pierwszą z licznych kopuł, które musieli minąć, by

dotrzeć na miejsce, skąd będą mieli dobry widok na budynek, w którym odbywał się szczyt.

Lope  i  pozostali  wyszli  za  nim  i  obeszli  tę  samą  kopułę,  za  którą  zniknął  Gotal.  Lope  miał  na  biodrze

wibroostrze schowane w pochwie, a na nadgarstku miniaturową rakietnicę. Pozostali uzbrojeni byli zarówno w broń
do walki wręcz, jak i miotacze.

Za  pierwszą  kopułą  rozciągała  się  przed  nimi  płaszczyzna  połączonych  ze  sobą  dachów,  urozmaiconych

okrągłymi  pagórkami  kopuł  i  stromymi  szczytami  kalenic,  przeciętą  wąwozami  i  uskokami.  Ośmiokątne  wieże,
wąskie iglice i anteny wyrastały ponad powierzchnią dachów jak pojedyncze drzewa.

Kopuły  miały  najprzeróżniejsze  kształty.  Niektóre  przypominały  pokrywki  od  garnków,  inne  miały  kształt

półokrągłych krypt, jeszcze inne, butelkowate, pokrywały ceramiczne płytki. Niekiedy kopuła była małym domkiem
o miniaturowych oknach.

Gotal  prowadził;  szybko  złapali  równy  rytm,  czy  to  przeciskając  się  krętymi  meandrami,  czy  to  pokonując

niebezpieczne występy, czy przeskakując z dachu na dach. Skafandry mimetyczne pozwalały im wtopić się w tło -
szare dachówki, czerwonawe cegły i pokryte czarnymi zaciekami kwaśnych deszczów kopuły.

Wspięli  się  na  stromy  dach  i  zeskoczywszy  do  niecki,  którą  utworzyły  cztery  schodzące  się  w  tym  miejscu

kopuły, wychylili się zza krawędzi masywnej półkuli, skąd jak na dłoni mogli zobaczyć interesujący ich budynek.
Na wschód od niego rozciągały się wysokie wzgórza, spowite gęstym smogiem. Daleko na północy szeroka rzeka
rozlewała się w wąską zatokę w miejscu, gdzie uchodziła do morza.

Długa  połać  równego  dachu  ciągnęła  się  aż  po  ostatnią  kopułę,  gdzie  schodziły  się  dwie  ulice,  by  utworzyć

szeroki bulwar prowadzący do budynku, w którym miał się odbyć szczyt.

Byli  w  połowie  drogi,  gdy  z  dołu  dobiegły  do  nich  odgłosy  zamieszania.  Pokonując  lęk  wysokości,  Lope

podczołgał  się  do  krawędzi  dachu  i  spojrzał  w  dół  zza  niewysokiego  murku  biegnącego  wokół.  Oddziały  do
rozpędzania  zamieszek  zmieniały  właśnie  organizację  ruchu  i  rozganiały  gapiów,  którzy  zebrali  się,  by  zobaczyć
najwyższego dygnitarza galaktyki.

W  budynku  po  drugiej  stronie  ulicy  mieszkańcy  zaciągnęli  zasłony  lub  pozamykali  okiennice.  Z  wolno

krążących  po  ulicy  śmigaczy  w  kilku  językach  powtarzano  komunikat  grożący  najsurowszymi  konsekwencjami
każdemu, kto zostanie złapany na dachu lub w strefie zastrzeżonej w pobliżu wejść do budynku.

Lope zobaczył, że od południa zbliża się kawalkada pojazdów poduszkowych, i zamachał na ludzi Havaca, by

dołączyli  do  niego  przy  murku.  Konwój  dziesięciu  repulsorowych  limuzyn  eskortowało  tyle  samo  policjantów  na
grawimotorach pościgowych.

Jeden z ludzi Havaca wpatrywał się przez elektrolornetkę w piąty z kolei pojazd konwoju.
- Valorum - powiedział ściszonym głosem. - Gubernator Eriadu i jego namiestnik jadą z nim.
Lope poprosił go o elektrolornetkę.
-  Twój  szef  powinien  był  pójść  po  rozum  do  głowy  i  pozwolić  nam  zastrzelić  go  tutaj.  -  Poklepał  się  po

rakietnicy przymocowanej do nadgarstka. - Jeden strzał z tej zabawki i byłoby po wszystkim.

Towarzysz Havaca odebrał mu lornetkę.
-  W  tej  chwili  Havac  jest  i  twoim  szefem.  Zresztą  pojazd  Valoruma  jest  chroniony  polem  energetycznym.  A

teraz łap się za komunikator i daj znać naszym ludziom w budynku, że cel będzie wchodził południową bramą.

Lope odczołgał się do miejsca, gdzie czekali pozostali, i wyjął z kieszeni mały komunikator.
- Valorum przejeżdża tuż pod nami - wyjaśnił.
Włączył komunikator i wstukał numer, który dał mu Havac, ale w odpowiedzi usłyszał tylko szum zakłóceń.
- Musisz stanąć nad tymi antenami - powiedział Gotal. - Spróbuj się wspiąć na szczyt tej wysokiej kopuły.
Lope przytaknął. Podbiegł skulony do kopuły i zaczął się wspinać. Był tuż pod ozdobnym wierzchołkiem, gdy

usłyszał za sobą odgłos silnika.

Zsunął się po ścianie kopuły i dołączył do pozostałych.

background image

- Poduszkowiec patrolowy zbliża się w naszą stronę.
Kobieta, którą zatrudnił Cohl, spojrzała na czasomierz na nadgarstku.
- Za szybko na kolejną rundę.
Przygięło  ich  do  ziemi,  gdy  trójka  poduszkowców  przeleciała  tuż  nad  ich  głowami.  Odleciały  niedaleko,  by

zaraz zawrócić w kolejnym podejściu.

- Zauważyli nas - powiedział Gotal. Lope uzbroił rakietnicę.
- Mamy na to radę. Unosząc prawe ramię, wbił wzrok w pojazd lecący na przedzie.
Z  tylnego  siedzenia  śmigacza  cała  stolica  Eriadu  wyglądała  jednakowo.  Tak  przynajmniej  wydawało  się  Qui-

Gonowi po ponad godzinie krążenia nad miastem w poszukiwaniu miejsca skąd wykonano zdjęcia zarejestrowane w
holoprojektorze.

Przecięte  na  pół  powolną  mulistą  rzeką  miasto  stanowiło  bezładną  mieszaninę  kopuł,  wewnętrznych

dziedzińców  i  strzelistych  wież.  Pocięte  było  wąskimi  ulicami  i  zaledwie  kilkoma  szerszymi  bulwarami.  Budynki
wznoszono jeden nad drugim w najdziwaczniejszy sposób - tu wyrastała przybudówka, tam dodatkowe piętro - na
całej przestrzeni od zatoki, aż po zbocza gór po drugiej stronie miasta.

Trudno  się  było  dziwić,  że  nikomu  z  oficerów  służby  bezpieczeństwa  nie  udało  się  jak  dotąd  odnaleźć  tych

dachów, które zobaczyli w holoprojektorze Havaca. Krótki przegląd dwuwymiarowych map tylko utrudnił sprawę,
więc  kopie  obrazów  zarejestrowanych  w  holoprojektorze  skopiowano  do  komputerów  nawigacyjnych  trzech
śmigaczy,  w  nadziei  że  po  kilku  przelotach  ponad  dachami  komputer  zdoła  dopasować  obraz  do  rzeczywistego
ukształtowania  terenu.  Jak  dotąd  jednak  przeloty  w  okolicach  wschodniego  i  północnego  wejścia  do  budynku
szczytu nie przyniosły rezultatów.

Qui-Gon  nadal  był  przekonany,  że  Havac  chciał,  żeby  holoprojektor  został  odnaleziony,  ale  nie  wykluczał

całkowicie możliwości, że terrorysta zostawił urządzenie w magazynie celnym przez zwykłe przeoczenie.

Trójka śmigaczy znajdowała się w tej chwili o jakieś dwa kilometry na południe od budynku szczytu. Qui-Gon i

Obi-Wan  jechali  jako  pasażerowie  w  pierwszym  pojeździe,  Ki-Adi-Mundi  i  Vergere  -  w  drugim,  a  dwaj
funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości - w trzecim.

Spoglądając w dół przez prawą burtę śmigacza Qui-Gon zauważył jakiś ruch na dachu pod nimi. Kiedy jednak

osłonił  oczy  dłonią  i  spojrzał  ponownie,  zauważył  tylko  coś,  co  wyglądało  jak  drganie  rozgrzanego  powietrza  u
podstawy wąskiej ceglanej wieży.

Rozciągnął zmysły poprzez Moc.
W  tej  samej  chwili  komputer  pokładowy  śledzący  rzeźbę  terenu  zaczął  świergotać,  wskazując  tym  samym,  że

dopasował okolicę do zadanego wizerunku. Na ekranie komputera wyświetlił się obraz z holoprojektora nałożony na
widok  rozciągający  się  z  dachu  pod  nimi.  Obróciwszy  się  w  fotelu,  Qui-Gon  zobaczył,  że  Ki-Adi-Mundi  daje  im
ręką znak, potwierdzając, że komputer drugiego śmigacza również zidentyfikował miejsce.

Oficer  eriaduańskiej  straży  przechylił  śmigacz  na  bok  i  zaczął  zataczać  nim  koło,  by  wrócić  pętlą  w  to  samo

miejsce, gdy nagle włączył się wykrywacz zagrożeń, dodając swój sygnał do nieprzerwanego ćwierkania komputera
pokładowego.

- Ktoś wycelował w nas pocisk samonaprowadzający! - zawołał zaskoczony pilot.
Obi-Wan wychylił się za burtę i pokazał palcem na dach.
- Tam, mistrzu!
Qui-Gon  zauważył  kątem  oka  niewielki  pocisk  i  w  tej  samej  chwili  uświadomił  sobie,  że  musiał  zostać

wystrzelony spod wieży, dokładnie z tego samego miejsca, w którym chwilę wcześniej zauważył ruch.

Pilot  zanurkował  gwałtownie  śmigaczem,  gotów  do  następnego  manewru,  gdyby  pocisk  nadal  leciał  w  ich

kierunku; miniaturowa rakieta podążała jednak nadal pierwotnym kursem. Mijając o włos rufę pojazdu, wybuchła
wysoko nad ich głowami, obrzucając deszczem odłamków śmigacz, który zawrócił, szukając źródła ognia.

- Rejestruję ruch pod nami - zameldował pilot, spoglądając w kierunku jednego ze skanerów. - Naliczyłem sześć

postaci.

Obi-Wan uniósł się w fotelu.
- Nikogo nie widzę!
-  Kombinezony  mimetyczne  -  powiedział  Qui-Gon.  Odwrócił  się  w  stronę  pilota.  -  Znajdź  jakieś  miejsce  do

lądowania.

Qui-Gon  pozwolił  oczom  błądzić  po  kopułowatych  dachach.  Zauważył,  jak  zza  wąskiego  przesmyku  między

dwiema kopułami wyłaniają się na chwilę trzy ludzkie sylwetki, by za moment wtopić się w tło pokrytego kafelkami
dachu.

Pilot  podprowadził  śmigacz  ku  szczytowi  baryłkowatego  dachu  i  posadził  pojazd.  Laserowe  strzały  zaczęły

tańczyć wokół kadłuba i bezładnie odbijać się rykoszetem od sklepienia. Z włączonymi mieczami świetlnymi Qui-
Gon i Obi-Wan wyskoczyli za burtę. Wylądowawszy na dachu, odbili się saltem i zeskoczyli na płaski dach poniżej.

background image

Niedaleko  nich  Ki-Adi-Mundi,  Vergere  i  dwaj  republikańscy  funkcjonariusze  również  zeskoczyli  i  zaczęli  biec  w
ich kierunku.

Poruszając się tak szybko, że ledwie widać było ich sylwetki, Qui-Gon i Obi-Wan pobiegli ku krańcowi płaskiej

powierzchni,  skręcili  pomiędzy  kopułami  i  przeskoczyli  na  drugi  brzeg  szerokiej  rozpadliny  bez  chwili  wahania.
Potem przesadzili przestrzeń ponad wewnętrznym dziedzińcem, nie zważając na blasterowy ostrzał, i kontynuowali
pogoń, nie wypadłszy z rytmu.

Terroryści wciągali ich coraz głębiej pomiędzy sinusoidalne kształty kopuł. Qui-Gon ścigał widoczną w ruchu

parę, okrążając ich łukiem, aż wysforował się naprzód. Z uniesionym mieczem świetlnym przystanął, czekając, aż
wybiegną wprost na niego.

Zielone ostrze jego miecza syczało i buczało, tnąc powietrze i odbijając kilkanaście laserowych strzałów - a w

końcu  także  ciśnięty  w  jego  stronę  miotacz.  Wyczuwając,  że  para  terrorystów  zmienia  trasę  ucieczki,  Qui-Gon
przewrócił ich jednym silnym pchnięciem Mocy. Dwaj funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości nadbiegli w
samą  porę,  by  przygwoździć  terrorystów,  zanim  ich  kombinezony  mimetyczne  miały  czas,  by  ponownie  się
naenergetyzować.

Wyczuwając  za  sobą  ruch,  Qui-Gon  odwrócił  się,  nie  dość  szybko  jednak.  Metrowe  wibroostrze  zaciśnięte  w

dłoni napastnika, którego niemal nie sposób było dostrzec, przecięło prawy bok płaszcza Qui-Gona, mijając o włos
żebra. Jedi obrócił się wokół osi, tnąc mieczem na ukos i rozcinając wibroostrze na pół.

Terrorysta  czmychnął  na  środek  dachu,  gdzie  ceglana  ściana  niewielkiej  przybudówki  pozwalała  mu  lepiej  się

zakamuflować,  i  dobył  blaster.  Jedi  rzucił  się  do  przodu,  unikając  laserowych  promieni,  by  wziąć  się  za  bary  z
mężczyzną podobnej postury.

Strzały  z  miotacza  ze  świstem  minęły  prawe  ucho  Qui-Gona,  który  rzucił  swoim  przeciwnikiem  o  dach.  Dwa

kolejne  strzały  osmaliły  mu  włosy.  Skoczył  w  prawo  i  przeturlał  się  pod  osłonę.  Sięgając  po  Moc,  poruszył
obluzowaną  płytkę  na  szczycie  dachu  przybudówki.  Uchwyt  puścił  i  płytka  spadła,  wirując  w  powietrzu.  Trafiła
terrorystę w skroń, powalając go w jednej chwili.

Qui-Gon  skoczył  do  przodu,  chwytając  w  garść  fałdy  mimetycznego  kombinezonu  i  odrywając  je  od

bezwładnego ciała mężczyzny. Obwody kombinezonu pękły, tkanina puściła, i w końcu napastnik stał się widoczny.

Jedi  uznał,  że  mężczyzna  pozostanie  nieprzytomny  dostatecznie  długo,  by  zajęli  się  nim  funkcjonariusze

Departamentu Sprawiedliwości. Na lewo zauważył Vergere, przeskakującą z kopuły na kopułę z taką wprawą jakby
miała  na  plecach  silniczki  rakietowe.  Biegnąc  za  nią,  zauważył,  że  Vergere  i  Ki-Adi-Mundi  doganiają  Gotala,
którego mimetyczny kombinezon nie był w stanie ukryć śladów gubionej sierści.

Qui-Gon  rozejrzał  się  dookoła  szukając  wzrokiem  Obi-Wana.  Dostrzegł  go  pod  wysoką  kopułą,  na  murku

zamykającym  wewnętrzny  dziedziniec.  Skierował  się  w  jego  stronę,  gdy  nagle  zauważył  zamazany  kształt
zsuwający się po stromej krzywiźnie kopuły. Kształt wpadł na Obi-Wana, który stracił równowagę i spadł z murku
poza  krawędź  przybudówki.  Qui-Gon  rzucił  się  do  przodu  z  mieczem  na  poziomie  biodra,  by  w  ostatniej  chwili
wycelować ostrze w miejsce, gdzie, jak sądził, wyląduje terrorysta.

Rozległ się pełen bólu krzyk, prawa ręka, nagle widoczna, poszybowała ponad dachem i spadła w dół na ulicę.

Uszkodzony kombinezon mimetyczny wyłączył się, ukazując krzyczącą kobietę, która upadła na kolana, ściskając
lewą dłonią kikut odciętego ramienia.

Qui-Gon  podbiegł  do  murku;  miał  nadzieję,  że  Obi-Wan  zdołał  miękko  wylądować.  Zobaczył  jednak  śmigacz

unoszący się znad dziedzińca, z Obi-Wanem ściskającym jedną ręką tylny stabilizator pojazdu.

Śmigacz  delikatnie  opuścił  Obi-Wana  na  dach  obok  Qui-Gona.  Niedaleko  od  nich  Ki-Adi-Mundi,  Vergere,

dwóch  funkcjonariuszy  Departamentu  Sprawiedliwości  i  paru  eriaduańskich  strażników  krępowało  sześciu
terrorystów, których zdołali schwytać. Nie było wśród nich ani Havaca, ani kapitana Cohla.

- Niezły z ciebie kaskader, padawanie - powiedział Qui-Gon.
- Chyba wolałbyś, mistrzu, żebym trzymał się burty zębami. Qui-Gon spojrzał na niego zaskoczony.
-  To  ta  zagadka,  którą  mistrz  Bondara  zadał  swoim  studentom  w  dniu,  w  którym  rozmawialiśmy  z  Luminarą-

wyjaśnił Obi-Wan. -O mężczyźnie trzymającym się zębami pojazdu nad zdradziecką paszczą.

- Teraz sobie przypominam - powiedział Qui-Gon w nagłym przypływie zainteresowania.
Obi-Wan odetchnął głęboko.
-  Po  długich  rozmyślaniach  uznałem,  że  pojazd  oznacza  Moc,  a  paszcza  wyobraża  niebezpieczeństwa,  które

czekają na tego, kto zejdzie z jej ścieżki.

- A ci zagubieni wędrowcy, którzy proszą o pomoc?
- No cóż, z jednej strony podróżnicy, nawet jeśli zgubili drogę, powinni wiedzieć, że nie na wiele się zda pytanie

o  drogę  człowieka,  który  wisi  nad  paszczą  potwora,  trzymając  się  czegoś  zębami.  Ale  najważniejsze  jest  to,  że
podróżnicy tylko odwracają jego uwagę, więc powinien ich zignorować, jeśli ma pozostać na ścieżce Mocy.

- Tylko odwracaj ą uwagę - mruknął Qui-Gon.

background image

Wrócił myślami do próby zamachu na życie kanclerza i dowodów, które odkryli w magazynie celnym. Klepnął

Obi-Wana po ramieniu.

- Pomogłeś mi uchwycić sens czegoś, co od dawna mi umykało. -Spojrzał na szóstkę terrorystów. - Nie na wiele

tu się przydamy. Pospiesz się, padawanie. Plan Havaca jest nadal aktualny.

- Dokąd idziemy?
- Tam, gdzie od początku mieliśmy dotrzeć.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 30

 
 

Przy  południowym  wejściu  do  budynku,  w  którym  odbywał  się  szczyt,  panował  chaos  i  zamieszanie,  trwały

przepychanki  tłumu  gapiów  i  służby  bezpieczeństwa.  Reporterzy  medialni  przeciskali  się  przez  ciżbę,  by  znaleźć
dogodne  miejsce  dla  swoich  holokamer  i  nagrywarek.  Kordon  zbrojnych  policjantów  starał  się  powstrzymać
napierający tłum, by pozostawić miejsce dla przejeżdżających pojazdów - od najprymitywniejszych po najbardziej
luksusowe  limuzyny  -  przywożących  delegatów  pod  ganek  skrywający  wejście  do  budynku.  Funkcjonariusze
Departamentu Sprawiedliwości krążyli w tłumie, starając się nie przyciągać uwagi, co było trudne, zważywszy na
fakt,  że  w  uszach  mieli  najnowocześniejsze  słuchawkofony,  a  na  nadgarstkach  -  skomplikowane  komunikatory.
Rycerze  Jedi,  w  charakterystycznych  brunatnych  płaszczach  i  z  przypiętymi  do  pasa  mieczami  świetlnymi,  nawet
nie próbowali przejść niezauważeni.

- Nie wiem, jak nam się uda wejść do środka - powiedział Boiny do Cohla; stali w pierwszym rzędzie gapiów. -

Nawet jeśli zdołamy dostać się do drzwi, nie damy rady pokonać bramek ze skanerami na broń.

Mieli  na  sobie  luźne  szaty,  sandały  i  turbany,  pod  którymi  ukryli  rany  na  głowach.  Cohl  znalazł  nawet

prawdziwą  kulę  z  lekkiego  stopu  aluminium,  ale  był  znacznie  bardziej  osłabiony  niż  wtedy,  gdy  pospiesznie
opuszczali magazyn celny. Przy życiu trzymały ich plastry bacta i regularne zastrzyki środków uśmierzających ból.

Cohl  spojrzał  w  górę  na  budynek.  Oprócz  strażników  przy  wejściu,  na  wieżach  wieńczących  każdy  z  rogów

umieszczono snajperów z ostrą bronią.

-  Przyjrzyjmy  się  innym  wejściom  -  powiedział  cichym,  urywanym  głosem.  Zaczęli  przeciskać  się  zygzakiem

przez tłum. Zachodnie i północne wejścia były równie oblegane, przy wschodnim jednak tłoczyło się znacznie mniej
gapiów, a i ochrona była tam mniej liczna.

Przy wejściu czekała na wpuszczenie do środka cała rzesza asystentów administracyjnych i tłumaczy, robotów

protokolarnych, zespół trębaczy i doboszy w wysokich hełmach i krzykliwych mundurach, a także mieszana grupa
istot  różnych  gatunków,  reprezentująca  między  innymi  Ligę  Praw  Istot  Rozumnych  i  Stowarzyszenie  Światów
Wolnego Handlu.

Kawałek  dalej  około  setki  osób  trzymało  dumnie  kolorowy  transparent,  z  którego  wynikało,  że  są  weteranami

Starkiańskiego Konfliktu Hiperprzestrzennego. Krótki, lecz niezwykle krwawy konflikt zakłócił spokój dwanaście
lat  temu,  a  toczył  się  głównie  na  światach,  gdzie  płyn  bacta  był  rzadko  stosowany  lub  bardzo  kosztowny.  Wielu
weteranów,  zarówno  ludzi,  jak  i  istot  innych  ras,  z  dumą  prezentowało  więc  paskudne  blizny,  okropnie
zniekształcone  fałdy  pomarszczonej  skóry  albo  kikuty  kończyn  i  ogonów.  Niektórzy,  częściowo  sparaliżowani  w
wyniku  ognia  z  rozpraszacza  lub  detonacji  elektromagnetycznych,  poruszali  się  na  repulsorowych  wózkach  lub
noszach.

To właśnie ta grupa przyciągnęła uwagę Cohla.
- Chyba mamy sposób, by dostać się do środka - odezwał się do Boiny'ego.
* * *
W  samym  środku  fragmentu  amfiteatru,  oddzielającego  delegację  Coruscant  od  Dyrektoriatu  Federacji

Handlowej, w sekcji przeznaczonej dla delegatów systemu Naboo, siedział senator Palpatine w towarzystwie Sate'a
Pestage'a, Kinmana Doriana i paru innych osób.

Palpatine patrzył w lewo, gdzie siedmiu członków dyrektoriatu zajmowało właśnie miejsca. W środku zasiadła

czwórka  ludzi,  po  bokach  mając  Sullustanina,  Granina  i  Neimoidianina;  otaczał  ich  oddział  robotów  strażniczych
uzbrojonych w karabiny blasterowe przewieszone przez pudełkowate plecy.

Palpatine był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył, jak zbliża się do niego senator Orn Free Taa, chociaż

rutiański Twi'lekianin podjechał na repulsorowym fotelu, eskortowany przez licznych asystentów i pomocników.

-  Imponujący  pokaz  -  odezwał  się  Taa  do  Palpatine'a,  rozglądając  się  po  sali,  a  jego  fotel  opadł  na  podłogę.  -

Delegaci  z  Sullusta,  Clak'dor,  z  sektora  Seneksa,  Malastaru,  Falleen,  Bothawui...  widzę  tu  nawet  przedstawiciela
Huttów! - Taa przerwał, podążając za wzrokiem Palpatine'a, który patrzył na delegację Federacji Handlowej. -Ach...
a oto i obiekty powszechnej fascynacji.

- Niewątpliwie - odparł Palpatine nieobecnym głosem.
- Jakież to typowe dla dyrektoriatu, zabrać ze sobą roboty! Chociaż przypuszczam, że to niewielka różnica, czy

wybierze  się  rycerzy  Jedi,  czy  roboty.  Słyszałem  jednak,  że  dyrektoriat  nalegał  też  na  zamontowanie  projektora
tarczy.

- Tak, również o tym słyszałem.
Taa przyglądał się Palpatine'owi przez dłuższą chwilę.
- Senatorze, pozwolę sobie zauważyć, że wygląda pan na zaniepokojonego.

background image

Palpatine odwrócił się w końcu w swoim fotelu w stronę Taa.
- Tak, istotnie... otrzymałem właśnie pewne dość niepokojące informacje z mojej rodzinnej planety. Wygląda na

to, że król Veruna abdykował.

Grube warkocze główne senatora Taa zadrgały.
-  To...  to...  sam  nie  wiem,  senatorze,  czy  to  dobra  wiadomość,  czy  zła,  czy  mam  panu  gratulować,  czy

współczuć.  Ale  czy  to  zmienia  w  jakikolwiek  sposób  pańską  pozycję?  Czy  istnieje  groźba,  że  zostanie  pan
odwołany?

- To się dopiero okaże - powiedział Palpatine. - Do czasu elekcji na Naboo będzie rządzić regent.
- Kto kandyduje do tronu?
- To również nie jest jeszcze jasne.
- Czy mogę zapytać, na kogo pan liczy?
Palpatine wzruszył ramionami.
- Na kogoś, kto zechce otworzyć Naboo na resztę galaktyki. Na kogoś, że tak powiem, mniej konserwatywnego

niż król Veruna.

Oczy Taa zabłysły.
- A może... na kogoś, kogo łatwiej będzie przekonać do swoich racji?
Zanim Palpatine zdążył odpowiedzieć, w sali dało się wyczuć poruszenie. Głowy wszystkich obecnych obracały

się  w  kierunku  południowego  wejścia.  Wkrótce  w  drzwiach  pojawił  się  Najwyższy  Kanclerz  Valorum  i  reszta
delegacji coruscańskiej. Rozległy się kurtuazyjne raczej niż prawdziwie entuzjastyczne oklaski.

-  Przybył  -  powiedział  Taa,  gdy  Valorum  podchodził  do  swoje  miejsca.  -  A  kto  to  jest  ten  mężczyzna  obok?

Poznaję gubernatora Eriadu, ale kim jest chudy człowiek obok niego, który wygląda, jakby był zagłodzony?

- To namiestnik gubernatora, Tarkin - odpowiedział Palpatine, nie przestając klaskać na powitanie delegacji.
- Aha... Tarkin. Trochę staroświecki gość, jak słyszałem. Bardzo bojowy i autorytarny.
- Władza może zmienić najsłabszego biurokratę w dzikiego kota manka.
-  Właśnie,  właśnie!  To  mi  przypomina,  senatorze...  -  dodał  konspiracyjnym  tonem.  -Czy  pamięta  pan

informacje, którą przekazałem jakiś czas temu, na temat udziałów rodziny Valorum w tutejszej spółce?

- Jak przez mgłę. To jakaś firma przewozowa, tak?
Taa przytaknął.
- Jak pan wie, wiele mniejszych koncernów tylko czeka, by przejść do pierwszej ligi, jeśli propozycja Valoruma

w sprawie opodatkowania zostanie przeforsowana. Inwestorzy ze światów Jądra, w rodzaju Ralltiir czy Kuat, aż się
palą, by je dokapitalizować.

- A co to ma wspólnego z firmą rodziny Valorum? - zapytał łagodnie Palpatine.
- Otóż okazuje się, że rzeczona firma przewozowa otrzymała niedawno poważny zastrzyk kapitału, a Najwyższy

Kanclerz nie poinformował o tym odpowiednich organów w senacie. Oczywiście zacząłem się zastanawiać, czy w
ogóle wiedział o tym, że ktoś tak poważnie zainwestował w jego rodzinną firmę, i kim jest ten inwestor.

- To niepodobne do kanclerza Valoruma, by ukrywać tego rodzaju informacje.
-  Początkowo  też  tak  uważałem.  Zakładałem,  że  jeśli  uda  się  ustalić,  że  te  środki  pochodziły  od  kapitału

spekulacyjnego,  niepowiązanego  bezpośrednio  z  samym  Valorumem,  wówczas,  mimo  wszelkich  pozorów,  można
będzie uznać, że nie doszło do naruszenia regulaminu czy zasad etyki senackiej. Próbując jednak ustalić, kim jest ten
tajemniczy inwestor, natrafiałem na same przeszkody, martwe tropy i dwuznaczne ślady. Jak sam pan zasugerował,
postanowiłem zwrócić się z tą sprawą do senatora Antillesa, który ma dostęp do takich rodzajów informacji, których
mnie samemu odmówiono.

- Czy senator Antilles zdołał coś ustalić?
Taa zniżył głos jeszcze bardziej.
- To, co mam panu do powiedzenia, nie może się wprawdzie równać z wiadomością o abdykacji króla Veruny,

ale  udało  mi  się  dowiedzieć,  że  Antilles  zdołał  dotrzeć  do  źródła  tych  kapitałów.  Początkowo  sądził,  że  będzie  to
jakiś  fundusz  wysokiego  ryzyka,  ale  okazało  się,  że  środki  pochodzą  z  wysoce  podejrzanego  konta  bankowego,
założonego  najprawdopodobniej  w  celu  transferowania  nielegalnie  pozyskanych  funduszy  do  obszarów
szczególnego zainteresowania.

-  Mówiąc  o  „obszarach  szczególnego  zainteresowania"  ma  pan  na  myśli,  jak  sądzę,  tych  senatorów,  którzy

otrzymują wsparcie finansowe od rozmaitych organizacji, legalnych i nie tylko.

- Właśnie.
- Ale nie dowiedział się pan jeszcze, skąd pochodziły te fundusze?
- Wydaje nam się, że jesteśmy już na tropie, ale im bliżej wyjaśnienia się znajdujemy, tym bardziej kłopotliwe

stają się potencjalne konsekwencje tej sprawy dla kanclerza Valoruma.

- Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan dokładnie mnie informować.

background image

Taa uśmiechnął się.
- Niczego nie ogłosimy, nie zasięgnąwszy wcześniej pańskiej opinii.
Palpatine i Taa odwrócili się, by popatrzeć, jak Valorum pozdrawia zgromadzonych, którzy zareagowali kolejną

rundą oklasków.

- Na tę chwilę Najwyższy Kanclerz czekał tak długo - powiedział Palpatine. -Nie psujmy jej plotkami.
Taa wyglądał na rozgoryczonego.
-  Proszę  przyjąć  moje  przeprosiny,  senatorze.  Nie  miałem  zamiaru  zakłócać  tej  doniosłej  chwili.  -  Spojrzał  w

lewo. - Pozostawiam to Federacji Handlowej.

Wicekról  Nate  Gunray  czuł  się,  jakby  oczy  wszystkich  skierowane  były  na  niego,  niezależnie  od  faktu,  że  to

Valorum skupiał na sobie nie-podzielną uwagę zebranych. Gunray patrzył natomiast wyłącznie na robota bojowego,
którego mu dostarczono tuż przedtem, jak członkowie dyrektoriatu opuścili swe tymczasowe kwatery, by udać się
na szczyt.

Nie do odróżnienia od innych robotów stanowiących ochronę dyrektoriatu - z wyjątkiem kilku żółtych oznaczeń

-  nowy  nabytek  stał  na  prawo  od  Gunraya,  na  samym  skraju  mównicy  Federacji  Handlowej.  Gunray  ledwie  miał
czas rozgościć się w swojej kwaterze na Eriadu, gdy Lord Sithów, wierny swemu słowu, pojawił się przed nim w
postaci  holograficznego  obrazu  z  projektora,  który  sam  przekazał  wicekrólowi  kilka  miesięcy  temu.  Tym  razem
jednak  wizerunek  był  tak  wyraźny,  pozbawiony  jakichkolwiek  zakłóceń  czy  szumów,  że  Gunray  zaczął  się
zastanawiać, czy Sidious nie znajdował się aby na Eriadu albo na jednej z sąsiednich planet, zamiast ukrywać się w
tajemniczej kryjówce, skąd roztaczał swą mroczną magię.

„Złożą  ci  wizytę  nieznajomi,  którzy  przekażą  w  twoje  ręce  robota  -poinformował  go  Sidious.  -  Robota

bojowego.  Nie  pytaj  ich  o  nic,  ani  o  ich  tożsamość,  ani  o  robota.  Polecisz  robotowi  po  prostu  dołączyć  do
pozostałych, które sprowadziłeś na Eriadu. Robot będzie reagował na twoje rozkazy".

Gunray  aż  się  palił  do  pytań,  powstrzymał  się  jednak,  gdy  do  jego  kwatery  przybyli  nieznajomi  z  wielką

skrzynią, w której schowany był robot. Nie poinformował Lotta Doda o otrzymanych instrukcjach nawet wtedy, gdy
senator  -jako  jedyny  z  całej  delegacji  -  przypadkiem  zauważył,  że  mógłby  przysiąc,  iż  przywieźli  na  Eriadu  tylko
dwanaście robotów.

List przewozowy pozwoliłby szybko wyjaśnić tę kwestię, rzecz jasna, ale ponieważ statek Federacji Handlowej

miał  status  dyplomatyczny,  istniało  niewielkie  prawdopodobieństwo,  że  służby  celne  zaprotestują,  gdy  delegacja
powróci do kosmoportu z jednym robotem więcej.

Drugie  z  poleceń  lorda  Sithów  nie  przestawało  dręczyć  Gunraya  i  to  ono  było  przyczyną  jego  obecnego

niepokoju. Myślał o nim nawet teraz, gdy zespół muzyczny zaczął przygotowywać się na scenie do odegrania fanfar
inaugurujących szczyt.

Za kilka minut sprawa się rozstrzygnie.
Gunray zanotował w pamięci, gdzie siedzi Lott Dod.
Dyskretnie otarł z twarzy pot i spróbował się uspokoić. Nie przestawał jednak w milczeniu odliczać minut.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 31

 
 

Z  wyściełanego  fotela  wózka  repulsorowego,  który  Boiny  pomógł  mu  zarekwirować  jednemu  z  weteranów

Starkiańskiego Konfliktu Hiperprzestrzennego, Cohl spojrzał na drugi koniec sali, gdzie zasiadła delegacja Federacji
Handlowej,  a  naprzeciwko  -  kanclerz  Valorum  i  jego  coruscańska  świta.  Wzrok  miał  zamglony,  pole  widzenia
ograniczone do wąskiego tunelu, a całe ciało obolałe, mimo zastrzyków, które coraz częściej aplikował mu Boiny.

Rodianin  stał  za  nim  jako  pielęgniarz,  nie  odrywając  od  oczu  małej  elektrolornetki,  przez  którą  przyglądał  się

trzynastu robotom Federacji Handlowej.

-  Tylko  jednemu  brakuje  ogranicznika-  powiedział  prosto  do  ucha  Cohla.  -  To  ten  z  żółtymi  oznaczeniami  na

głowie i korpusie. Na prawo od Neimoidianina, na samym skraju mównicy.

Cohl przyłożył do oczu elektrolornetkę.
- Widzę go - powiedział słabym głosem. Potem zaczął badać olbrzymią salę przez lornetkę. - Gdzieś tu musi być

Havac, z pilotem w dłoni.

Boiny rozejrzał się dookoła.
-  Możliwe,  że  robot  został  zaprogramowany  w  taki  sposób,  by  zareagować  na  określone  wydarzenie  albo  w

określonym momencie. Ale nawet jeśli Havac ma pilota, niewykluczone, że nie musi mieć robota w zasięgu wzroku.
Może być gdziekolwiek, nawet na zewnątrz sali.

Cohl pokręcił głową.
- Havac jest typem, który musi widzieć, co się dzieje. On to zaplanował. To jego pokaz.
Wzrok Boiny'ego wędrował wzdłuż rzędów krzeseł.
- Na pewno nie ma go w sekcji dla delegatów, f wątpię, żeby grał na trąbce...
Cohl odwrócił się gwałtownie w stronę Rodianina.
- Kim był Havac, zanim nawrócił się na terroryzm, Boiny? Zanim przyłączył się do Frontu Mgławicy?
Boiny zaczął się zastanawiać.
- Robił holofilmy, zdaje się?
- Właśnie. Dokumentalne. Był reporterem.
Jednocześnie unieśli głowy, spoglądając w stronę lóż dla prasy i mediów.
Zakończywszy pościg po dachach, Qui-Gon i Obi-Wan dołączyli do Saesee Tiina i Adi Gallii w sali szczytu, tuż

przy północnym wejściu. Valorum siedział na prawo od nich i nieco powyżej, Dyrektoriat Federacji Handlowej - na
lewo. Na wprost nich zajmowali właśnie miejsca członkowie delegacji Eriadu, na podeście wzniesionym w samym
środku sali. Poniżej zespół trębaczy i doboszy stroił instrumenty.

W powietrzu wyczuwało się podniecenie.
- Ta szóstka, którą złapaliśmy, utrzymuje, że nigdy nie słyszała o Cohlu ani o Havacu - powiedział Qui-Gon do

pozostałych Jedi. - I że nic nie wiedzą o planowanym zamachu.

- Co w takim razie robili na dachu, uzbrojeni i niebezpieczni, ostrzeliwując się z rakietnicy?
- Twierdzą że należą do złodziejskiej szajki, która chciała wykorzystać zamieszanie spowodowane szczytem, by

obrabować bank sektora Seswenna.

- Czy powiedziałeś im o zdjęciu z dachu, które znalazłeś w holoprojektorze?
- Nie było po co. Może i liczyli na to, że uda im się zaatakować konwój Wielkiego Kanclerza z dachu, ale moim

zdaniem  mieli  tylko  odwrócić  naszą  uwagę.  To  właśnie  Havac  i  Cohl  robią  od  samego  początku,  począwszy  od
incydentu w galaktycznym senacie. Nawet jeśli choć jeden z nich przyzna się, że został wynajęty przez Cohla, mogą
nadal utrzymywać, że planowali jedynie napad. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, więc nawet nie wiemy,
kim  są  i  skąd  pochodzą.  Eriaduańska  straż  porównuje  ich  podobizny  i  zdjęcia  siatkówki,  ale  zakładając,  że  Cohl
pozbierał ich z odległych planet, mogą minąć tygodnie, zanim kogoś zidentyfikują.

- W takim razie nie pozostał nam już żaden trop - powiedziała Adi.
- Reszta zamachowców Havaca musi być gdzieś w budynku.
- Przy wejściu nic się nie wydarzyło - zauważył Tiin. - Nikogo nie aresztowano.
-  To  nic  nie  znaczy  -  powiedział  Qui-Gon.  -  Dla  zawodowców  takich  jak  Havac  czy  Cohl,  ten  budynek  jest

równie nieszczelny jak bramka na finały wyścigów ścigaczy. Bez trudu dostali się do środka.

Tiin zacisnął usta.
- Jedyne, co możemy zrobić, to przygotować się do obrony Najwyższego Kanclerza.
Qui-Gon spojrzał w stronę kanclerza Valoruma.
- A pozwoli nam podejść bliżej?
- Nie - powiedziała Adi. - Wydał wyraźne rozkazy, że nie chce, by cokolwiek zakłóciło przebieg szczytu. I nie

background image

życzy sobie nas u swego boku. Chce, żeby Jedi byli postrzegani jako bezstronni w tym sporze.

-  Cóż,  nie  możemy  stać  tutaj,  czekając,  aż  ktoś  go  zaatakuje  -  warknął  Tiin.  -  Powinniśmy  rozdzielić  się  i

rozejrzeć po sali; musimy znaleźć źródło kłopotów, zanim kłopoty znajdą Valoruma.

Obi-Wan, który przysłuchiwał się tylko rozmowie, zauważył w oczach Qui-Gona znajomy błysk. Wyglądał tak,

jakby wpatrywał się w jakąś niewidzialną osobę, której obecność wyczuł poprzez żywą Moc.

- O co chodzi, mistrzu? - zapytał cicho.
- Wyczułem go, padawanie.
- Havaca?
- Cohla.
Ciasna, zapuszczona loża medialna przydzielona reporterom niezależnego eriaduańskiego dziennika HoloDaily

mieściła  kilka  prostych  krzeseł,  konsolę  kontrolną  pod  kilkoma  zakurzonymi,  płaskimi  ekranami  i  holotablicami  i
duże jednoszybowe okno wychodzące na salę, w której odbywał się szczyt.

Havac  stał  obok  okna  i  spoglądał  na  sadowiący  się  tłum,  montując  jednocześnie  na  stojaku  holokamerę.  Za

plecami miał dwóch swoich towarzyszy, uzbrojonych w blastery, przemycone do budynku kilka tygodni wcześniej.
Jeden z nich miał na nadgarstku komunikator.

Skierowawszy holokamerę na sekcję foteli zajmowanych przez Federację Handlową Havac przymocował do niej

skaner. Następnie wycelował urządzenie przypominające mikrofon kierunkowy w stronę trębaczy pośrodku sali.

- Czy tropiciele się odezwali? - zapytał przez ramię.
- Nie - odparł mężczyzna z komunikatorem. - A Valorum jest tu od ponad dziesięciu minut. Jak myślisz, co się

stało?

- Najprawdopodobniej zostali odkryci.
- Skąd ten pomysł?
Havac odwrócił się w stronę mężczyzn.
- Bo zawiadomiłem władze o frachtowcu Cohla i zostawiłem holoprojektor, który na pewno znaleźli. - Czekał,

aż się uśmiechną ze zrozumieniem, ale nie doczekawszy się, dodał: - To był jedyny sposób, by zająć czymś władze,
podczas gdy my zajmiemy się naszym zadaniem.

-  W  takim  razie  musieli  również  znaleźć  Cohla,  a  przynajmniej  jego  zwłoki  -  powiedział  mężczyzna  z

komunikatorem.

Drugi przyglądał się im z powątpiewaniem.
- Przypuśćmy, że, jak twierdzisz, tropiciele zostali pojmani i postanowili pójść na ugodę, wyjawiając wszystko,

co wiedzą... za kredyty albo za samo uwolnienie.

Havac wzruszył ramionami demonstracyjnie.
-  Znają  mnie  jako  Havaca,  a  żaden  Havac  nie  dostał  przepustki  od  służb  bezpieczeństwa  na  wejście  do  tego

budynku.  Przelewów  kredytów  dla  ludzi  Cohla  też  nie  będzie  można  powiązać  z  nami.  Nasza  kryjówka  zostanie
opróżniona, zanim doprowadzą tam władze. Odlecimy z Eriadu, zanim ktokolwiek zdoła zebrać do kupy wszystkie
kawałki tej układanki.

Jeśli  Havac  spodziewał  się,  że  uspokoi  towarzyszy,  to  srodze  się  zawiódł.  Przyglądali  mu  się  jeszcze  bardziej

sceptycznie niż przedtem.

- Czy snajper jest na miejscu?- zapytał Havac niecierpliwie.
- Jest na pomoście; czeka, aż zaczną grać.
- Co mamy z nim zrobić po wszystkim? - zapytał mężczyzna z komunikatorem.
Havac zastanowił się przez chwilę.
-  To  wyrzutek  społeczeństwa  z  fałszywą  przepustką  i  blasterem,  z  którego  właśnie  wystrzelił  w  stronę

delegatów. Zostaniesz bohaterem, jeśli go zastrzelisz... a przynajmniej postaraj się, żeby spadł z pomostu.

- Żadnych tropów?
- Jak najmniej.
Cohl znów podpierał się na aluminiowej kuli, ale teraz do przodu szaty miał też przyczepioną niewielką flagę,

która  pozwalała  domyślać  się  w  nim  weterana  konfliktu  starkiańskiego.  Kuśtykając,  wyszedł  z  turbowindy,  która
wyniosła go razem z Boinym na główny poziom pieszy budynku. Mogli stąd dostać się do korytarza prowadzącego
do lóż medialnych i pomieszczeń straży na wyższych poziomach.

Szli właśnie w stronę wind, gdy za plecami usłyszeli głos.
- Kapitanie Cohl!
Cohl  nie  zatrzymał  się,  dopóki  nieznajomy  nie  powtórzył  jego  nazwiska.  Dopiero  wtedy  odwrócił  się  z

rezygnacją.  Dziesięć  metrów  za  nim  stał  wysoki,  długowłosy  i  brodaty  Jedi  z  włączonym  zielonym  mieczem
świetlnym.

- To chyba nie nasz dzień - mruknął Boiny.

background image

Cohl usłyszał charakterystyczny trzask i szum drugiego miecza i obejrzał się przez ramię. Drugi Jedi był gładko

ogolonym, młodym mężczyzną z cienkim warkoczykiem padawana.

- Nie mogliśmy się doczekać spotkania z panem od czasów Dorvalli - powiedział starszy z Jedi.
Cohl i Boiny wymienili zaskoczone spojrzenia.
- To wy byliście w tym Lancecie - odgadł Cohl.
- Nieźle nas pan przegonił, kapitanie. Cohl prychnął i pokręcił głową.
- No cóż, w końcu nas znaleźliście. I możecie odłożyć na bok te jarzeniówki. Nie jesteśmy uzbrojeni.
Qui-Gon skierował czubek miecza w stronę podłogi i podszedł do Cohla i Boiny'ego.
- Gratuluję panu przeżycia eksplozji „Strumienia Przychodów".
Cohl oparł się mocniej na kuli.
- Niewiele mi z tego przyszło, Jedi. Mój partner i ja jesteśmy podziurawieni kulami jak sito.
Qui-Gon i Obi-Wan zbadali ich poprzez Moc. Zorientowali się, że mężczyzna nie kłamie. I on, i Rodianin byli

poważnie ranni.

- A tak na marginesie, skąd wiedzieliście o operacji nad Dorvallą?
- Od członka Frontu Mgławicy - odparł Qui-Gon. - Nie żyje.
-  A  zatem  rzeczywiście  mieli  donosiciela.  W  takim  razie  Havac  miał  rację,  że  tę  misję  trzymał  w  takiej

tajemnicy.

- Chętnie poznamy również i Havaca - powiedział Obi-Wan.
Cohl spojrzał na padawana.
- Lepiej postarajcie się zniszczyć robota, którego Havac wprowadził na salę.
- Robota? - zapytali jednym głosem Jedi.
-  Bojowego  -  wyjaśnił  Cohl.  -  Jest  tam,  z  resztą  robotów  dyrektoriatu.  Domyślamy  się,  że  Havac  planuje

posłużyć się robotem, by zabić kanclerza Valoruma.

- To niemożliwe - powiedział Qui-Gon. - Roboty bojowe nie mogą działać samodzielnie, niekontrolowane przez

centralny komputer.

-  Robot  Havaca  to  jeden  z  nowych,  ulepszonych  modeli  firmy  Baktoid  -  powiedział  Boiny.  -  Dowódca

Wolnomyśliciel. Trzeba tylko zlecić mu zadanie, komendą głosową albo zdalnym sygnałem, a będzie gotów porwać
za sobą wszystkie roboty dookoła.

Obi-Wan przyglądał mu się z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że zamiast jednego zamachowca mamy ich dwanaście?
- Trzynaście, jeśli chodzi o ścisłość - odparł Boiny.
- Mimo wszystko robot nie jest w stanie sam zainicjować takiej akcji - upierał się Qui-Gon.
- I tu właśnie zaczyna się rola Havaca. Ma pilota. Qui-Gon podszedł bliżej do Cohla.
- Gdzie on jest?
- Mam pewien pomysł.
-  Powiedz  mi,  co  wiesz,  a  ja  zajmę  się  dalej  tą  sprawą.  Obi-Wan  odprowadzi  ciebie  i  twojego  partnera  do

szpitala. I dobrze was przypilnuje.

Cohl pokręcił głową.
- Jeśli chcesz dostać Havaca, Jedi, idziemy razem albo wcale. - Wskazał głową na Boiny'ego. - Zresztą tylko my

możemy go zidentyfikować.

Qui-Gon nie zastanawiał się ani chwili. Spojrzał na Obi-Wana.
- Padawanie, odszukaj mistrza Tiina i pozostałych. Szybko.
- Ale, mistrzu...
- Idź, padawanie. Natychmiast.
Obi-Wan  zacisnął  usta,  ale  skinął  głową  i  obrócił  się  na  pięcie.  Qui-Gon  patrzył,  jak  jego  uczeń  biegnie  w

kierunku sali; wyłączył miecz i objął ramieniem drżące ciało Cohla.

- Niech się pan o mnie oprze, kapitanie.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 32

 
 

Podczas  gdy  dziesięciu  doboszy  podawało  rytm,  dwa  razy  tyle  rogów  uniosło  się  w  górę  i  zaczęło  odgrywać

pierwszą z trzech długich fanfar. W tym samym momencie Obi-Wan dotarł do Tiina i pozostałych Jedi.

- To roboty! - zaczął zadyszany.
Tiin  kazał  mu  zwolnić  i  powtórzyć  jeszcze  raz  wszystko,  czego  wraz  z  Qui-Gonem  dowiedzieli  się  od  Cohla.

Dopiero wtedy zwrócił się do Adi, Ki-Adi-Mundi, Vergere i pozostałych.

- Zajmijcie pozycje jak najbliżej kanclerza Valoruma - polecił Adi i Vergere. - Obi-Wan i Ki niech się ustawią w

pobliżu mównicy Federacji Handlowej. Bądźcie rozluźnieni, ale czujni.

- Mistrzu Tiin, czy myślisz, że Federacja Handlowa podejrzewa, kogo mają w swoich szeregach?
-  Nie  sądzę.  Są  agresywni  tylko  jeśli  chodzi  o  handel.  Jeśli  jednak  ten  Havac  zdołał  wprowadzić  robota

pomiędzy inne, musiał to zrobić tak, by członkowie dyrektoriatu nie dowiedzieli się o tym.

- Czy powinniśmy rozkazać ich delegacji, by wyprowadzili roboty, mistrzu?
Odpowiedział mu Ki-Adi-Mundi:
- Ktokolwiek obserwuje sytuację, pewnie od razu uaktywniłby roboty. Jeśli tak się stanie, mogłoby to sprawiać

wrażenie,  że  stanowimy  zagrożenie  i  skłoniłoby  roboty  do  zareagowania  ogniem.  Gdybyśmy  mieli  czas,
moglibyśmy  spróbować  wysłać  kogoś  do  frachtowca  Federacji  Handlowej,  by  wyłączył  centralny  komputer
kontrolujący roboty.

- Czy walczyłeś już kiedyś z takimi robotami, mistrzu Tiin?
- Słyszałem tylko, że nie są zbyt precyzyjne, padawanie.
Obi-Wan zmarszczył czoło.
- Jeśli wszystkich trzynaście zacznie strzelać, brak precyzji może nie mieć znaczenia.
Nie  przebiegli  nawet  jednej  czwartej  korytarza  prowadzącego  do  stanowisk  dla  mediów,  gdy  Boiny  wyśledził

Havaca przez małe okienko z transpastali osadzone wysoko w drzwiach.

Puszczając Cohla, by stanął o własnych siłach, Qui-Gon przycisnął plecy do ściany korytarza.
- Ilu ich tam jest? - zapytał Rodianina.
-  Havac  i  może  jeszcze  dwóch  ludzi;  siedzą  na  prawo  od  wejścia.  Qui-Gon  wskazał  mu  głową  dźwignię

otwierającą drzwi.

- Spróbuj otworzyć.
Boiny ostrożnie położył dłoń na dźwigni.
- Zamknięte. - Spojrzał na klawiaturę w ścianie. - Mógłbym pewnie obejść kod...
- Znam szybszy sposób - przerwał mu Qui-Gon.
Włączywszy miecz świetlny, wbił rozpaloną klingę w mechanizm zamka. Metal rozjarzył się do czerwoności i

zaczął się topić, napełniając powietrze gryzącym smrodem. Drzwi, skrzypiąc, rozsunęły się i schowały w ścianie.

Havac i jego dwaj towarzysze zdążyli już poderwać się na nogi i dobyć broni. Deszcz laserowych strzałów odbił

się  od  klingi  Qui-Gona,  który  trzymał  miecz  uniesiony  do  góry  i  precyzyjnymi  ruchami  parował  kolejne  strzały.
Odbite rykoszetem ładunki wypełniły całe pomieszczenie, trafiając dwóch ludzi Havaca, którzy upadli na podłogę.

Osłupiały i przerażony Havac wypuścił broń z ręki. Qui-Gon przywołał ją Mocą, złapał i wsadził za szeroki pas,

który nosił pod płaszczem.

Havac opadł na krzesło przy tablicy kontrolnej, unosząc drżące ze strachu ręce nad głowę.
Boiny i Cohl weszli za Qui-Gonem do pomieszczenia.
Cohl rozejrzał się dookoła i spojrzał na Qui-Gona.
- Cieszę się, że nigdy nie musiałem z wami walczyć.
- Cohl! - wykrztusił Havac z bezbrzeżnym zdumieniem. Cohl zmrużył oczy.
- Następnym razem będziesz wiedział, czego się po mnie spodziewać. Amator z ciebie.
- Gdzie jest pilot do zdalnego sterowania robotem bojowym? - zapytał Qui-Gon Havaca.
Havac spojrzał na niego z miną niewiniątka.
- Jaki pilot? Nie wiem, o czym mówisz.
Qui-Gon pochylił się nad nim.
-  Wprowadziłeś  swojego  robota  między  te,  które  towarzyszą  członkom  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej.  -

Złapał Havaca za ubranie i podniósł z krzesła, przyciskając do szyby loży prasowej. - Gdzie jest pilot?

Havac bezskutecznie próbował odciągnąć rękę Qui-Gona.
- Dosyć! Puść mnie, to ci powiem! Qui-Gon opuścił go z powrotem na krzesło.
- Nasz strzelec go ma - wypluł z siebie Havac.

background image

- Wiem, kogo ma na myśli - powiedział Cohl. – Mają tu snajpera. Qui-Gon spojrzał ponownie na Havaca.
- Gdzie on jest?
-  Na  kładkach  pod  sufitem  -  wymamrotał  Havac,  odwracając  wzrok.  Qui-Gon  spojrzał  na  Cohla,  podejmując

decyzję.

-  Czy  czujesz  się  wystarczająco  dobrze,  żeby  popilnować  tych  trzech,  podczas  gdy  ja  z  twoim  partnerem

odszukamy strzelca?

Cohl usiadł na jednym z krzeseł.
- Dam sobie radę.
Qui-Gon wręczył mu miotacz Havaca. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i wskazał na dwóch rannych

mężczyzn.

- Przyślę tu robota medycznego.
- Nie ma pośpiechu - zapewnił.
Gdy Qui-Gon i Boiny zniknęli za drzwiami, Cohl spojrzał złowrogo na Havaca.
Trębacze przerwali na chwilę, po czym zaczęli drugą fanfarę.
Muzycy kończyli właśnie ostatnią zwrotkę, gdy do mównicy Federacji Handlowej podszedł posłaniec i zapytał o

wicekróla  Gunraya.  Szef  delegacji,  Kuatianin,  skierował  posłańca  w  dalszy  koniec  wygiętego  stołu,  za  którym
siedzieli członkowie dyrektoriatu.

Gunray przyglądał się podchodzącemu posłańcowi z widoczną obawą.
-  Przepraszam,  że  przeszkadzam,  wicekrólu  -  powiedział  posłaniec  we  wspólnym,  dostatecznie  głośno,  by

Gunray  mógł  go  usłyszeć  mimo  fanfar  trębaczy  -  ale  wygląda  na  to,  że  pojawił  się  problem  z  pańskim
wahadłowcem. Kontrola Portu Kosmicznego Eriadu musi z panem natychmiast porozmawiać.

Twarz Gunraya wydłużyła się, gdy wysunął do przodu wydatną szczękę.
- Czy to nie może poczekać do zamknięcia szczytu?
Posłaniec pokręcił głową.
-  Bardzo  mi  przykro,  wicekrólu,  ale  chodzi  o  bezpieczeństwo.  Zapewniam,  że  cała  sprawa  zajmie  panu  tylko

chwilę.

Przewodniczący  delegacji,  który  obserwował  wymianę  zdań  między  Gunrayem  i  posłańcem,  zwrócił  się  do

wicekróla:

- Proszę iść załatwić tę sprawę. Może będzie pan miał szczęście i nie będzie musiał wysłuchiwać wystąpienia

Najwyższego Kanclerza.

Lott Dod wstał, gdy Gunray zaczął się zbierać do wyjścia.
- Czy mam pozostać tutaj pod pańską nieobecność, wicekrólu?
Gunray zastanowił się i pokręcił głową.
-  Chodź  ze  mną.  Lepiej  się  znasz  na  procedurach  i  zawiłościach  prawnych  niż  ja.  Pospieszmy  się  jednak,

senatorze... nie chcę opuścić ani chwili więcej niż to absolutnie niezbędne.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 33

 
 

Sto  metrów  nad  podłogą  sali,  w  której  odbywał  się  szczyt,  Qui-Gon  i  Boiny  biegli  plątaniną  kładek,  portali  i

łączników  rozciągających  się  pod  sklepieniem  budynku  od  jednej  ściany  do  drugiej.  Marszowe  dźwięki  trąbek
odbijały się od wypukłych ścian, nakładając się i wygasając. Przez olbrzymi witrażowy świetlik w kopule wlewało
się kolorowe światło słońca.

Podwieszone  do  sufitu  lub  wsparte  na  wysięgnikach  sterczących  ze  ścian  kładki  miały  ażurową  podłogę  i

cylindryczne poręcze; były dość wąskie, najwyżej na szerokość człowieka przeciętnych rozmiarów. W regularnych
odstępach,  a  zwłaszcza  w  miejscach  skrzyżowania  dwóch  kładek,  znajdowały  się  balkony  umożliwiające
konserwację głośników i oświetlenia.

Liczba  miejsc,  w  których  mógł  się  ukryć  samotny  strzelec,  uzbrojony  w  pilota  lub  miotacz,  była  praktycznie

nieograniczona.

Qui-Gon  i  Boiny  nie  zaszli  daleko,  gdy  spotkali  pierwszego  z  agentów  ochrony.  Ochroniarz  uniósł  broń,  gdy

zobaczył, że nadchodzą i zapytał, kim są i po co tu przyszli. Qui-Gon wyjaśnił mu to zwięźle, jednocześnie badając
agenta za pośrednictwem Mocy, by sprawdzić, czy rzeczywiście ma podstawy, by zachowywać się władczo.

Zaniepokojony  rewelacjami  Qui-Gona  agent  włączył  komunikator  i  poinformował  znajdujących  się  w  pobliżu

towarzyszy, by powtórnie sprawdzili dokumenty każdej osoby, którą spotkają na kładkach, upewniając się, czy mają
identyfikatory  techników  lub  agentów.  Jednocześnie  nakazał  odcięcie  wszystkich  wyjść  na  zewnętrzny  korytarz,
prowadzący do lóż dla mediów.

W ciągu kilku chwil do Qui-Gona, Boiny'ego i agenta dołączyli dodatkowi pracownicy ochrony. Podzieliwszy

się na trzy grupy, ruszyli przeczesywać kładki.

Qui-Gon i Boiny skierowali się od zewnętrznego korytarza w stronę środka sali. Tuż pod nimi stały dwa szeregi

trębaczy i doboszy.

Dotarli do skrzyżowania i rozdzielili się.
Rozciągając czucie, Qui-Gon ruszył ostrożnie w stronę następnego balkonu.
Zobaczył agenta ochrony z karabinem blasterowym w rękach.
-  Dostałem  wiadomość  przez  komunikator  -  powiedział.  -  Na  następnym  balkonie  jest  dwóch  techników.

Proponuję zacząć od nich.

Agent  cofnął  się,  by  przepuścić  Qui-Gona.  Jedi  pobiegł  do  przodu,  poczuł  jednak,  że  Moc  każe  mu  zawrócić.

Zaczął się odwracać. Ktoś krzyknął:

- Jedi!
Qui-Gon obrócił się i zobaczył Boiny'ego, jak biegnie pędem w jego stronę. Agent ochrony znalazł się pomiędzy

nimi, nadal trzymając na ukos przez pierś karabin blasterowy.

Boiny wskazał na agenta.
- To właśnie jest... Agent spojrzał na Qui-Gona.
- On jest ze mną- zaczął mówić Qui-Gon.
Agent  przykucnął  i  wystrzelił,  trafiając  Boiny'ego  prosto  w  pierś.  Rodianin  przewrócił  się  do  tyłu  na  kładkę.

Dopiero wtedy agent odwrócił się w stronę Qui-Gona, nie przerywając ognia.

Qui-Gon  włączył  miecz  świetlny.  Laserowe  strzały  nadlatywały  jednak  z  taką  prędkością  i  precyzją  że  trudno

mu było odbić wszystkie. Dwa przedarły się przez jego obronę, trafiając w lewe ramię i prawą nogę.

Qui-Gon się zatoczył.
Przyciągnięci  odgłosem  strzałów  trzej  agenci  nadbiegli  z  tej  samej  strony,  z  której  przyszedł  Boiny.  Strzelec

Havaca wyciągnął drugi, krótki miotacz z kabury pod pachą i wystrzelił do agentów, raniąc dwóch.

Qui-Gon zmienił kąt nachylenia miecza, by móc odbijać strzały na boki, a nie z powrotem w stronę strzelca, bo

bał  się,  że  mógłby  trafić  w  agentów,  którzy  zdążyli  odpowiedzieć  ogniem,  nie  przejmując  się  zbytnio  trudnym
położeniem, w jakim znalazł się Qui-Gon.

Strzelec był oszałamiająco szybki; uchylał się przed strzałami od jednej strony kładki do drugiej, a ukryta zbroja

pochłaniała te nieliczne strzały, które zdołały go trafić.

Qui-Gon skoczył do przodu. Tnąc poziomo mieczem, odciął dwa pionowe wsporniki podtrzymujące kładkę.
Następnie skierował miecz w dół, by odrąbać dolne przypory platformy.
Obie  części  rozciętej  kładki  przechyliły  się  gwałtownie,  a  Qui-Gon  i  strzelec  Havaca  zaczęli  spadać  w  stronę

coraz szerszej przerwy pomiędzy zwisającymi końcami platformy.

Z  gardła  strzelca  wyrwał  się  przeraźliwy  krzyk.  Mężczyzna  zsuwał  się  po  kratownicy  kładki,  strzelając  z  obu

miotaczy do Qui-Gona.

background image

* * *
Chwilę  krótkiej  ciszy  pomiędzy  drugą  a  trzecią  i  ostatnią  powitalną  fanfarą  zakłócił  gwar  podniesionych,

spanikowanych głosów.

Valorum  siedzący  sztywno  w  samym  środku  mównicy  delegacji  Coruscant  nie  był  pewien,  skąd  dochodzą

krzyki, zanim Sei Taria nie zakryła dłonią ust, palcem drugiej wskazując na sufit.

W labiryncie kładek pod świetlikiem kopuły ze świstem krzyżowały się promienie laserowych wystrzałów. W

kolorowym blasku odcinało się zielone ostrze miecza świetlnego. Deszcz iskier opadał na muzyków jak konfetti.

Sei krzyknęła.
Mistrzowie Jedi Adi Gallia i Vergere skoczyły do przodu z włączonymi mieczami świetlnymi.
W tej samej chwili od jednej z kładek oderwała się postać i runęła w dół.
Z  mównicy  Federacji  Handlowej  po  drugiej  stronie  sali  przewodniczący  dyrektoriatu  patrzył  osłupiały  na

strzelaninę wśród kładek i dźwigarów podwieszonych pod sklepieniem. Jednocześnie na dole zobaczył kilku Jedi i
funkcjonariuszy  Departamentu  Sprawiedliwości,  jak  szybko,  choć  ukradkiem,  ruszają  w  stronę  mównicy
dyrektoriatu.

Kuatianin  spoglądał  to  w  sufit,  to  na  podłogę  sali.  Czy  szczyt  został  zorganizowany  tylko  po  to,  by  wciągnąć

dyrektoriat w pułapkę?- pytał sam siebie. Czy Republika odważy się zaatakować ich w miejscu publicznym?

Roboty  bojowe  momentalnie  przeszły  z  postawy  na  baczność  do  pozycji  bojowej,  uginając  dolne  kończyny  w

stawach kolanowych, z jedną nogą w wykroku i zakrzywionymi ramionami. Były zaprogramowane w taki sposób,
by  reagować  na  polecenia  każdego  z  członków  dyrektoriatu  -  a  w  każdym  razie  przekazywać  ich  polecenia  do
centralnego  komputera  kontrolnego  na  pokładzie  statku  Federacji  Handlowej  -  ale  najlepiej  radzili  sobie  z  nimi
Neimoidianie.

Przewodniczący  rozejrzał  się,  szukając  wzrokiem  Nute'a  Gunraya  i  uświadomił  sobie,  że  wicekról  jeszcze  nie

wrócił. Nie wiedząc, co robić w tej sytuacji, odwrócił się do jednego z asystentów.

- Włączyć pole siłowe! - rozkazał.
Dźwięki wystrzałów i okrzyki strachu z dolnej części sali dochodziły również do loży prasowej, którą załatwił

sobie Havac. Siedząc na krześle z bronią wycelowaną w Havaca, Cohl usłyszał, jak holokamera włącza się z cichym
trzaskiem, i zauważył, że Havac zerka w jej stronę.

- Czy mam rację, zakładając, że zamierzasz mnie zabić? - zapytał Havac. - W końcu w tym jesteś najlepszy, co?
- Nieźle sobie radzisz jak na żółtodzioba, Havac. Havac prychnął pogardliwie.
- Jestem gotów oddać życie za sprawę, kapitanie.
- Może i jesteś - odparł Cohl. - Ale nie dam ci tej satysfakcji. Zginiesz wyłącznie za to, że zabiłeś Rellę. A twoja

sprawa i tak jest przegrana.

Havac ponownie zerknął na holokamerę.
- Tak sądzisz?
Cohl wskazał na transpastalowe okno.
-  Słyszysz  te  blastery?  Jedi  znaleźli  twojego  strzelca,  tego,  który  kontroluje  robota.  Valorum  jest  bezpieczny.

Nigdy  zresztą  nie  miałem  zbyt  wysokiego  mniemania  o  tej  akcji,  widząc,  że  podobnie  jak  wy,  Valorum  dąży  do
rozwiązania Federacji Handlowej.

Havac roześmiał się.
- Nic nie zrozumiałeś, Cohl. Rzeczywiście jesteś już za stary do tej zabawy. Dlaczego myślisz, że naszym celem

jest Valorum?

Uśmiech na twarzy Cohla nagle stężał.
Krzywiąc  się  z  bólu,  wstał  z  krzesła  i  dokuśtykał  do  okna.  Strzelanina  spowodowała,  że  w  sali  zapanował

kompletny  chaos.  Członkowie  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej  stali  za  wygiętym  łukowato  stołem  w  otoczeniu
swych  robotów  bojowych,  bezpiecznie  odgrodzeni  tarczą  pola  siłowego.  Po  jednej  stronie  sali  grupa  Jedi  i
funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości zbliżała się do mównicy Federacji Handlowej. Cohl odwrócił się w
stronę Havaca z płonącymi oczami.

- Chodzi wam o federację!
Havac nie mógł powstrzymać triumfalnego uśmiechu.
- Potrzebowaliśmy tylko, żeby uruchomili pole siłowe. - Wskazał na urządzenia wycelowane ku dołowi sali. -

Skaner odebrał sygnał o aktywacji. Holokamera zajmie się resztą.

- To holokamera jest pilotem - powiedział Cohl jak w transie.
Rzucił  się  w  stronę  kamery,  w  pół  drogi  trafiając  na  Havaca.  Wpadli  na  siebie  i  upadli  na  podłogę,  nie

puszczając jeden drugiego. Przeturlali się, walcząc o przewagę i próbując wyrwać sobie nawzajem miotacz.

Cohl  zamachnął  się  i  wbił  łokieć  w  twarz  Havaca.  Mężczyzna  przeturlał  się  na  bok,  a  Cohl  wykorzystał  siłę

rozpędu przeciwnika, by wtoczyć się na niego i przygwoździć kolanami do podłogi.

background image

Havac zaczął się wiercić, ale nie puścił blastera; wcisnął spust, posyłając kulę w brzuch Cohla. Cohl poczuł, że

siła  wystrzału  odrzuca  go  do  tyłu,  ale  skoczył  ponownie  na  Havaca,  całym  swoim  ciężarem  napierając  na  broń  i
kierując lufę w stronę piersi przeciwnika.

Zebrał resztki sił, wcisnął spust i wystrzelił ostatni nabój.
Wisząc na jednym ręku pod kołyszącą się kładką, Qui-Gon spojrzał w dół na salę. Trębacze przerwali fanfarę w

pół  nuty,  porzucili  trąbki  i  rozpierzchli  się,  szukając  ochrony.  Delegaci  zerwali  się  z  krzeseł  i  zaczęli  uciekać,
dosłownie depcząc innym po głowach, byle tylko znaleźć się z dala od strzelaniny.

Valorum stał, szczelnie otoczony kręgiem utworzonym przez Gwardię Senacką i rycerzy Jedi.
Saesee Tiin, Ki-Adi-Mundi i Obi-Wan zajęli pozycje na wprost mównicy Federacji Handlowej; unieśli miecze

świetlne, gotowe do odparcia strzałów robotów bojowych.

Członkowie  dyrektoriatu  uruchomili  jednak  ochronne  pole  siłowe,  co  oznaczało,  że  ze  strony  ich  mównicy  w

głąb sali nie przedrze się żaden strzał.

Trzynaście robotów sięgnęło prawymi kończynami po laserowe rusznice, które miało na plecach.
Funkcjonariusze  Departamentu  Sprawiedliwości  zaczęli  strzelać  w  stronę  pola  siłowego,  które  po  prostu

wchłonęło ich strzały.

I wtedy roboty, wszystkie naraz, wykonały półobrót.
Widać było, że członkowie dyrektoriatu mówią coś do robotów, coraz bardziej nerwowo, aż w końcu zaczynają

wycofywać się od wygiętego stołu.

Roboty wystrzeliły.
Rycerze Jedi i republikańscy funkcjonariusze patrzyli bezradnie, jak strzały rozrywają na kawałki stół i krzesła,

trafiając w końcu w ciała członków dyrektoriatu, wstrząsając nimi i ciskając na boki mównicy.

Ostrzał zakończył się równie gwałtownie, jak się rozpoczął.
Przez chwilę roboty czekały, aż rusznice wystygną, a następnie zawiesiły je z powrotem na plecach i odwróciły

się twarzami w stronę sali.

Oszołomiony tym, co zobaczył, Qui-Gon wspiął się na chybotliwą kładkę i usiadł ciężko, patrząc przed siebie w

przestrzeń.

 

background image

W E W N Ę T R Z N Y K R Ą G

 
 

background image

R O Z D Z I A Ł 34

 

Front  Mgławicy  został  właściwie  rozwiązany  -  wyjaśniła  Qui-Gonowi  funkcjonariuszka  Departamentu

Sprawiedliwości.  -  Tych  kilku,  których  udało  nam  się  wytropić,  zaprzecza,  jakoby  wiedzieli  cokolwiek  o  akcji
Havaca na Eriadu. Niektórzy wręcz nigdy go nie spotkali i twierdzą, że tego nazwiska używali rutynowo wszyscy
członkowie radykalnej frakcji Frontu. Zresztą operacja na Eriadu została zaplanowana w najgłębszej tajemnicy, jako
że bojownicy byli przekonani, że mają w swych szeregach informatora.

- Informatorem był jeden z umiarkowanych - uzupełnił Qui-Gon. - To dzięki niemu dowiedziałem się o planach

napadu  Cohla  na  frachtowiec  Federacji  Handlowej  w  pobliżu  Dorvalli,  a  na  Asmeru  -  o  tajnej  operacji  zleconej
Cohlowi przez Havaca.

Funkcjonariuszka  -  szczupła,  ciemnowłosa  kobieta  o  eleganckich  manierach  –  zanotowała  uwagi  Qui-Gona  w

notesie  komputerowym.  Byli  tylko  we  dwoje  w  małym  kubiku  na  olbrzymiej  sali  w  centrali  Departamentu
Sprawiedliwości na Coruscant. Od zamachu upłynął prawie cały standardowy miesiąc.

Deaktywacja  tarczy  ochronnej,  którą  członkowie  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej  opuścili  -  nieświadomie

stając się sprawcami własnej zguby - wymagała pracy całego zespołu techników, uzbrojonych w rozpraszacze pola.
Dwaj  Neimoidianie,  którzy  przeżyli  masakrę-wicekról  Nutę  Gunray  i  senator  Lott  Dod  -  nie  protestowali,  gdy  te
same  rozpraszacze  zostały  użyte  w  celu  podporządkowania  i  wymuszenia  posłuszeństwa  na  trzynastu  robotach.
Przywileje  dyplomatyczne  umożliwiły  Neimoidianom  odlot  z  Eriadu  bez  konieczności  składania  jakichkolwiek
wyjaśnień.

Najwyższy Kanclerz Valorum nakazał Departamentowi Sprawiedliwości natychmiastowe rozpoczęcie śledztwa,

ale  wkrótce  okazało  się,  że  Tarkin,  namiestnik  gubernatora,  pokrzyżował  im  szyki.  Tarkin  przekonywał,  że  skoro
Eriadu  nie  zdołała  zapewnić  bezpieczeństwa  szczytu,  sprawa  powinna  być  prowadzona  przez  miejscowych
detektywów.  Zachodziła  obawa,  że  Tarkin,  obawiając  się  odwetu  Federacji  Handlowej,  będzie  próbował  zrzucić
winę  na  inne  osoby.  Zamiast  tego  jednak  po  prostu  uniemożliwił  śledztwo,  pozwalając,  by  dowody  i  naoczni
świadkowie zniknęli. Całkowicie zlekceważeni funkcjonariusze, których Valorum poprosił o pozostanie na Eriadu,
w końcu zwinęli manatki i wrócili na Coruscant.

Qui-Gon starał się śledzić na bieżąco rozwój wypadków, ale naczelnik wydziału dochodzeniowego, który miał

być łącznikiem z ekipą na Eriadu, dopiero co powrócił na Coruscant.

- Havac okazał się z pochodzenia Eriaduaninem - ciągnęła funkcjonariuszka. Naprawdę nazywał się Eru Matalis

i był korespondentem medialnym i holoreporterem, a do Federacji Handlowej miał zadawnione urazy. W pewnym
momencie  został  przywódcą  komórki  Frontu  Mgławicy  na  Eriadu  i  awansował  dalej,  aż  wysunął  się  na  czoło
organizacji.  Rewizja  w  kryjówce  Frontu  w  stolicy  Eriadu  ujawniła,  że  Front  miał  kontakty  we  wszystkich
instytucjach rządowych i w policji, i jego członkowie najprawdopodobniej wiedzieli wszystko o środkach ochrony
podjętych  z  okazji  szczytu.  Havac,  to  znaczy  Matalis,  ewidentnie  wykorzystał  swoje  kontakty,  by  uzyskać
przepustki,  identyfikatory,  mundury  ochroniarzy  i  inne  dokumenty  dla  zamachowców  wynajętych  przez  Cohla,  a
może nawet zdołał ukryć broń w sali balowej jeszcze przez rozpoczęciem szczytu.

- Operacja musiała zostać zaplanowana tuż po ogłoszeniu, że szczyt się odbędzie - powiedział Qui-Gon. - Albo

wkrótce  po  ataku  na  Najwyższego  Kanclerza,  tu  na  Coruscant.  Nie  sądzę,  byśmy  kiedykolwiek  zdołali  się
dowiedzieć, czy tamten zamach był prawdziwy, czy tylko miał odwrócić naszą uwagę od przygotowań do operacji
na Eriadu.

- Chyba że Cohl albo Havac przemówią do nas zza grobu - powiedziała funkcjonariuszka.
- A co z tymi zamachowcami, których udało się złapać?
- Wszyscy przetrzymywani twierdzą, że celem był Valorum... nawet ci dwaj, których odkrył pan z Havakiem w

loży  prasowej.  Według  ich  historyjki,  Havac  chciał  zorganizować  atak  w  taki  sposób,  by  wyglądało,  że  roboty
Federacji  Handlowej  zabiły  kanclerza  Valoruma  na  rozkaz  dyrektoriatu.  Miało  to  doprowadzić  do  rozwiązania
Federacji Handlowej, co było jednym z głównych celów Frontu. Rozważaliśmy możliwość, że roboty miały awarię
oprogramowania i że atak na członków dyrektoriatu był pomyłką. Ale Baktoid dostarczył nam solidnych dowodów,
że coś takiego nie mogło mieć miejsca.

- Czy Baktoid mógł pomagać Havacowi?
- Stanowczo zaprzeczają, by mieli w tym jakikolwiek udział. Ich inżynierowie pomogli nam nawet zbadać tego

robota bojowego, tak zwanego dowódcę, co pozwoliło stwierdzić, że zawierał mechanizm, dzięki któremu mógł być
sterowany  niezależnie  od  centralnego  komputera,  ale  tylko  przez  krótki  okres.  Holokamera  Havaca  zainicjowała
działania robota, a dwanaście pozostałych robotów po prostu wykonywało rozkazy dowódcy. Gdy tylko centralny
komputer zorientował się, co się dzieje w sali, w której odbywał się szczyt, wyłączył je wszystkie.

Qui-Gon zastanawiał się przez chwilę.
- Ktoś musiał pomóc Havacowi dostarczyć robota Federacji Handlowej.

background image

-  Jak  najbardziej  -  przytaknęła  funkcjonariuszka.  -  Jednak  przywileje  dyplomatyczne  nie  pozwoliły  nam

dowiedzieć się wszystkiego, co chcieliśmy. Na przykład z akt kosmoportu Eriadu wynika, że dyrektoriat przywiózł
ze sobą tylko dwanaście robotów.

A zatem trzynasty, robot-morderca, musiał trafić w ich ręce już na powierzchni planety. Gunray, nowy wicekról

zarządzający  całej  Federacji  Handlowej,  utrzymuje,  oczywiście  poprzez  swoich  prawników,  że  któryś  z  członków
dyrektoriatu musiał otrzymać albo wprowadzić do sali robota. Senator Lott Dod twierdzi, że kiedy zwrócił uwagę
wicekróla na trzynastego robota, ten wydawał się równie zaskoczony, jak sam Dod.

- A co z wiadomością, którą Gunray i Dod otrzymali w sali tuż przed rozpoczęciem szczytu?
- Była prawdziwa... na tyle, na ile udało nam się to ustalić. W jednym z silników neimoidiańskiego wahadłowca

miał  miejsce  wyciek  plazmy.  Wyciek  został  wykryty  przez  skanery  kosmoportu  i  ktoś  z  tamtejszej  obsługi
skontaktował  się  z  ochroną  szczytu.  Problem  polega  na  tym,  że  nie  udało  nam  się  ustalić  tożsamości  tej  osoby.
Wicekról  Gunray  utrzymuje,  że  komunikator,  który  wręczył  mu  posłaniec,  był  wyłączony,  gdy  go  otrzymał.
Posłaniec  to  potwierdza.  W  chwili,  gdy  Gunray  i  Dod  wracali  na  swoje  miejsca,  zamach  był  w  toku  i  ochrona
zatrzymała ich przez wejściem do sali.

Funkcjonariuszka pokręciła głową z niezadowoleniem.
- Wszystkie tropy kończą się na osobie Havaca.
Qui-Gon skrzyżował ręce na piersiach i kiwnął głową, choć niezbyt przekonująco.
- Na to wygląda.
-  Cieszę  się,  że  znów  pana  widzę,  senatorze  Palpatine  -  powiedziała  prześliczna  postać  widoczna  w  polu

holoprojektora. -Z niecierpliwością czekam na dzień, w którym spotkamy się znów osobiście.

- Ja również, wasza wysokość - powiedział Palpatine, kłaniając się z szacunkiem.
Postać siedziała na tronie z okrągłym oparciem, na tle wysokiego, łukowatego okna i z potężnymi kolumnami z

surowego  kamienia  po  obu  stronach.  Jej  niski  głos  był  równie  opanowany  jak  postawa;  słowa  dobiegały  z
umalowanych ust niemal bez intonacji. Szczupła, o ślicznej, kobiecej twarzy, wyglądała wyjątkowo dostojnie jak na
tak młodą osobę. Widać było, że traktuje swe obowiązki z najwyższą powagą.

Urodziła  się  jako  Padme  Neberrie,  odtąd  jednak  miała  być  znana  jako  królowa  Amidala,  nowa  elekcyjna

władczyni planety Naboo.

Palpatine  odbierał  transmisję  w  swoim  apartamencie,  w  przypominającym  górską  grań  wieżowcu  na  ulicy

Republiki  500,  w  jednej  z  najstarszych  i  najbardziej  reprezentacyjnych  dzielnic  miasta.  Ściany  i  podłoga  pokoju
były czerwone jak tron Amidali, a cenne dzieła sztuki zajmowały każdą wnękę i każdy kąt.

Wyobraził  sobie  własną  podobiznę  unoszącą  się  nad  kompozytowym  holoprojektorem  w  komnacie  rady  w

pałacu w Theed na Naboo.

- Senatorze, pragnę poinformować pana o czymś, co dopiero teraz zostało mi ujawnione. Król Veruna nie żyje.
-  Nie  żyje,  Wasza  Wysokość?  -  Palpatine  zmarszczył  czoło,  udając  zaniepokojenie.  -  Oczywiście  zdaję  sobie

sprawę, że nie pokazywał się publicznie od czasu abdykacji. Z tego, co wiedziałem, był w dobrym zdrowiu.

- Był w dobrym zdrowiu, senatorze - powiedziała Amidala swoim monotonnym głosem. - Jego śmierć uznano za

„przypadkową", ale jej okoliczności są bardzo tajemnicze.

Choć zaledwie czternastoletnia, nie była najmłodszą monarchinią wybraną na tron, jednak niewątpliwie jedną z

najbardziej konwencjonalnych, zarówno w stroju, jak i zachowaniu.

Od  stóp  do  głów  okrywała  ją  czerwona  szata,  szeroka  w  ramionach,  z  mankietami  obszytymi  futrem  potolli.

Wąski  gors  sukni  haftowany  był  bezcenną  nicią.  Jej  twarz,  pomalowana  na  biało,  wychylała  się  z  szerokiego
kołnierza,  który  nie  tylko  okalał  jej  delikatne  rysy,  ale  przechodził  w  skomplikowane,  wysadzane  klejnotami
nakrycie  głowy  o  fałdach  spływających  na  plecy  królowej.  Paznokcie  również  miała  pomalowane  na  biało,  a  na
każdym  policzku  widniała  stylizowana  kropka.  Tradycyjna  „blizna  pamięci"  dzieliła  na  pół  jej  dolną  wargę,
pomalowaną  również  na  biało,  w  przeciwieństwie  do  górnej.  Wokół  królowej  stało  pięć  dworek  w  purpurowych
szatach z kapturami.

-  Pragnę  zapoznać  pana  z  naszym  nowym  dowódcą  gwardii,  senatorze  -  powiedziała  Amidala,  wskazując  na

kogoś, kto znajdował się poza polem widzenia. - Kapitan Panaka.

Gładko  wygolony  mężczyzna  o  jasnobrązowej  skórze  wszedł  w  obręb  holopola.  Wyglądał  na  pozbawionego

poczucia  humoru.  Miał  na  sobie  skórzaną  kurtkę  i  pasującą  do  niej  czapkę,  odpowiednią  dla  swej  szarży.  Panaka
objął dowództwo gwardii niedawno, ale nie był nowy na dworze, służył bowiem przez pewien czas pod rozkazami
swego poprzednika, kapitana Magnety.

- Ze względu na podejrzane okoliczności śmierci króla Veruna - powiedziała Amidala - kapitan Panaka uważa,

że należy wzmocnić środki bezpieczeństwa w stosunku do nas wszystkich, nie wyłączając pana, senatorze.

Palpatine wyglądał na zaskoczonego, a nawet lekko rozbawionego tym pomysłem.
-  Na  Coruscant  to  raczej  zbyteczne,  wasza  wysokość.  Jedyne  niebezpieczeństwo,  jakie  mi  tu  grozi,  to

background image

konieczność spoufalania się z innymi senatorami i uodpornienia się na chciwość, która trawi galaktyczny senat.

Królowa ponownie pojawiła siew holopolu.
- A niedawny zatarg pomiędzy Federacją Handlową a terrorystami Frontu Mgławicy, senatorze?
Palpatine pokręcił głową z dezaprobatą.
-  Ten  przykry  incydent  pokazał  jedynie,  jak  nieskuteczna  stała  się  Republika  jako  mediator  w  tego  typu

konfliktach. Zbyt wielu w senacie stawia swe własne potrzeby ponad potrzebami Republiki.

- Jakie losy czekają zgłoszoną przez kanclerza Valoruma propozycję opodatkowania stref wolnego handlu?
- Jestem przekonany, że Najwyższy Kanclerz będzie forsował tę propozycję.
- Jak pan zagłosuje, senatorze, jeśli dojdzie do głosowania?
- Jak Wasza Wysokość życzy sobie, bym głosował?
Amidala zastanawiała się przez chwilę.
-  Odpowiadam  przez  ludem  Naboo.  Życzyłabym  sobie  bardzo  nawiązać  dobre  stosunki  z  kanclerzem

Valorumem,  ale  Naboo  nie  może  dać  się  wciągnąć  w  spory  pomiędzy  Federacją  Handlową  a  Republiką.
Zaakceptuję pańską decyzję w tej sprawie, senatorze.

Palpatine skłonił głowę.
- W takim razie rozważę tę sprawę starannie i zagłosuję zgodnie z tym, co w ostatecznym rozrachunku będzie

najlepsze dla Naboo i dla Republiki.

Valorum stał przy wysokich oknach, spoglądając na panoramę miasta.
-  Ostatnim  razem,  kiedy  się  tu  spotkaliśmy,  rozmawialiśmy  o  prośbie  Federacji  Handlowej  o  ochronę  przed

terrorystami  -  powiedział.  -  I  przez  tych  kilka  miesięcy  sytuacja  tylko  się  zaogniła.  Kiedy  zastanawiam  się  nad
rozwojem  wypadków,  które  doprowadziły  nas  w  to  mroczne  miejsce,  czuję  się  zagubiony.  Gdyby  ktoś  kilka
miesięcy temu próbował mnie przekonać, że zmierzamy w takim kierunku, zlekceważyłbym ostrzeżenie, uważając
taki scenariusz za całkowicie niemożliwy.

Senator Palpatine nie odpowiedział. Czekał, aż Valorum odwróci się w jego stronę.
-  Ze  względu  na  to,  co  stało  się  w  czasie  szczytu,  odroczyłem  wniesienie  na  forum  senatu  sprawy

opodatkowania.  Jednak  zarówno  ci,  którzy  popierają  propozycję,  jak  i  jej  przeciwnicy  naciskają  na  mnie,  by
rozwiązać tę sprawę raz na zawsze.

Valorum odwrócił się twarzą do Palpatine'a.
-  Pan,  chyba  bardziej  niż  ktokolwiek  inny,  wyczuwa  nastroje  senatu.  Czy  zamach  przysporzył  Federacji

Handlowej tylu sympatyków, że nie zdołamy zebrać odpowiedniego poparcia dla opodatkowania?

-  Wręcz  przeciwnie  -  odpowiedział  Palpatine.  -  To,  co  stało  się  na  Eriadu,  tylko  umocniło  powszechne

przekonanie, że wkraczamy w czasy przemocy, a konflikt między Federacją Handlową a Frontem Mgławicy może
być  zwiastunem  dalszych  tragedii.  Co  więcej,  zważywszy  na  fakt,  że  u  steru  Federacji  stoją  teraz  zorientowani
wyłącznie  na  zyski  Neimoidianie,  można  się  spodziewać  narastania  napięcia  w  systemach  peryferyjnych.  Pański
plan  skierowania  części  przychodów  podatkowych  do  światów  Odległych  Rubieży  jest  godzien  pochwały  i
powinien  być  jak  najszybciej  wdrożony.  Wiele  planet  i  walczących  o  przetrwanie  koncernów  zyska  na  tym
posunięciu.  Konkurencja  rynkowa  ograniczy  w  końcu  zapędy  Federacji  Handlowej  w  sposób  samoistny,  bez
potrzeby interwencji ze strony Republiki innej niż opodatkowanie.

Valorum pokiwał głową.
-  A  co  z  wnioskiem  Federacji  Handlowej  o  zwiększenie  ich  kontyngentu  obronnego?  Niezależnie  od

wyeliminowania  zagrożenia  ze  strony  Frontu  Mgławicy  Neimoidianie  będą  chcieli  uzyskać  nasze  pozwolenie  na
zwiększenie liczebności ich sił obronnych.

-  To  prawda  -  powiedział  powoli  Palpatine.  -  W  geście  dobrej  woli  powinniśmy  przynajmniej  rozważyć

możliwość udzielenia Federacji zgody na podjęcie wszelkich kroków, jakie uważają za stosowne dla ochrony swej
floty. Rozpad Frontu Mgławicy nie wyklucza możliwości wystąpienia dalszych aktów terroru ze strony grup, które
powstaną w ich miejsce.

Valorum spojrzał Palpatine'owi prosto w oczy.
- Czy będziemy mieć głos Naboo?
Palpatine westchnął.
- Niestety, królowa Amidala nie jest gotowa udzielić poparcia kwestii opodatkowania, ponieważ Naboo jest w

dużym stopniu uzależniona od Federacji Handlowej, jeśli chodzi o import wielu podstawowych dóbr. Jest młoda i
nie  ma  doświadczenia  w  podobnych  sprawach,  ale  chętnie  się  uczy.  -  Wbił  wzrok  w  twarz  kanclerza.  -  Ja  jednak
będę nadal robił wszystko, co w mojej mocy, by zakulisowo wspierać tę inicjatywę. Jestem przekonany, że uda nam
się zebrać dość głosów.

Valorum uśmiechnął się z wdzięcznością.
- W zamian za wsparcie, jaki mi okazałeś, przyjacielu, przyjmij w zamian zapewnienie, że gdyby kiedykolwiek

background image

zaszła taka potrzeba, udzielę Naboo wszelkiej możliwej pomocy.

- Dziękuję, panie kanclerzu. Trzymam pana za słowo.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 35

 
 

Publiczne korytarze galaktycznego senatu zapełniał tłum korespondentów HoloNetu, sympatyków i co bardziej

obywatelsko nastawionych mieszkańców Coruscant.

Odmłodniały  Valorum  szedł  powoli  głównym  korytarzem,  eskortowany  przez  Gwardię  Senacką,  wymieniając

dystyngowane ukłony z senatorami i ignorując pytania zadawane przez reporterów.

-  Najwyższy  Kanclerzu,  czy  kiedykolwiek  choć  przez  moment  wątpił  pan,  że  propozycja  opodatkowania

zostanie ratyfikowana? - zapytał twi'lekiański korespondent.

Sei Taria odpowiedziała za niego.
- Inicjatywa od początku wzbudzała kontrowersje. Ale wszyscy zaangażowani wierzyli, że propozycja przejdzie,

jeśli wszystkie strony będą miały okazję się wypowiedzieć.

Atrakcyjna kobieta przepchnęła się do pierwszego rzędu reporterów.
-  Biorąc  pod  uwagę  to,  co  stało  się  podczas  szczytu  handlowego,  czy  nadal  uważa  pan,  że  wszystkie  strony

miały okazję się wypowiedzieć?

I znów interweniowała Sei Taria.
- Choć ta tragedia zmusiła nas do skrócenia szczytu, wiele osiągnęliśmy na Eriadu. Ci, którzy nie mieli okazji

wypowiedzieć się podczas szczytu, mogli wielokrotnie wyrazić swoje opinie tutaj, podczas dyskusji w senacie.

- Dyskusji czy sporów, panie kanclerzu?
Valorum bagatelizująco machnął ręką.
- Czy nie uważa pan, że opodatkowanie to cios dla praw systemów peryferyjnych?
-  Systemy  peryferyjne  z  pewnością  skorzystają  na  tej  sytuacji  -odpowiedziała  Taria.  -  Ale  wszystkie  światy

odniosą korzyści dzięki tej historycznej decyzji. W przeciwieństwie do tego, co głoszą różni ambitni politykierzy,
przegłosowanie  tej  ustawy  jasno  dowodzi,  że  senat  nie  jest  aż  tak  niesprawny  i  apatyczny,  by  nie  mógł  podjąć
działań dla wspólnego dobra.

Kolejny korespondent przepchnął się do przodu.
- Czy ten moment jest dla pana ukoronowaniem kariery?
Taria uniosła ręce.
-  Jeszcze  dzisiaj  biuro  Najwyższego  Kanclerza  wyda  oświadczenie  w  tej  sprawie.  Do  tego  momentu  nie

będziemy odpowiadać na dalsze pytania.

Reporterzy  zaszemrali,  ale  w  końcu  umilkli  i  rozstąpili  się,  przepuszczając  kanclerza  oraz  otaczających  go

doradców i gwardzistów w stronę turbowindy prowadzącej do jego prywatnych apartamentów.

Znalazłszy się tam, zdjął płaszcz, usiadł ciężko w fotelu i głośno odetchnął.
- Dziękuję za interwencję - powiedział do Sei Tarii, gdy zostali sami w gabinecie.
Uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko.
- Powinniśmy jak najszybciej wydać oświadczenie. Czy zechce pan napisać coś teraz?
Valorum zmarszczył brwi, wstał i przeszedł na środek pokoju, złączywszy dłonie za plecami. Taria uruchomiła

funkcję nagrywania w komunikatorze na nadgarstku.

- Od zbyt dawna senat grzązł w bagnie procedur i regulaminów - zaczął dyktować Valorum. - Dziś jednak udało

nam  się  przezwyciężyć  biurokratyczny  bezwład,  odkładając  na  bok  małostkowe  sprzeczki  i  własne  interesy,  by
połączyć swe siły i uderzyć w imieniu całej Republiki. W tej sposób potwierdziliśmy nasz mandat i odnaleźliśmy
właściwą  drogę.  Poczytuję  sobie  za  zaszczyt  możliwość  przedstawienia  tej  historycznej  propozycji.  Zwycięstwo
byłoby  jednak  niemożliwe  bez  niezmordowanych  wysiłków  kilku  dobrych  i  uczciwych  delegatów.  Powstrzymam
się  od  wchodzenia  w  szczegóły  techniczne  dotyczące  przebiegu  głosowania.  Pragnę  jednak  powiedzieć,  że  wiele
zawdzięczamy senatorom takim jak...

Valorum  przerwał,  słysząc  dzwonek  do  drzwi  do  gabinetu.  Kiedy  Sei  Taria  otworzyła,  dwóch  senackich

gwardzistów  wprowadziło  do  pokoju  senatora  z  Alderaanu,  Baila  Antillesa.  W  prawej  dłoni  przewodniczący
Komisji Etyki Senackiej trzymał durakartkę sprawiającą wrażenie dokumentu prawniczego.

-  Najwyższy  Kanclerzu,  jest  mi  niezmiernie  przykro,  że  przynoszę  złe  wieści  w  dniu,  w  którym  powinniśmy

świętować  -  powiedział  Antilles,  wręczając  dokument  kanclerzowi.  -  Ten  dokument  to  oficjalne  wezwanie  do
stawienia się w Sądzie Najwyższym w celu ustosunkowania się do zarzutów korupcji i nielegalnego wzbogacenia.

Valorum zamrugał osłupiały. Po prostu nie mógł pojąć tego, co właśnie usłyszał. To musiała być jakaś pomyłka

albo żart w bardzo złym stylu. Serce zaczęło mu walić w piersi i nagle zaczęło mu brakować powietrza. Spojrzał na
durakartkę, którą mu wręczono, a potem na Antillesa.

- Domagam się wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi.

background image

Antilles zacisnął usta.
-  Jeszcze  raz  przepraszam,  panie  kanclerzu.  Niestety,  w  tej  chwili  nie  wolno  mi  powiedzieć  nic  więcej  o  tej

sprawie.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 36

 
 

Valorum  -  w  otoczeniu  nie  Gwardii  Senackiej,  lecz  prawników  -stawił  się  w  Sądzie  Najwyższym  niemal  dwa

tygodnie później. W tym czasie jego prawnicy zdołali ustalić, że podstawą stawianych mu zarzutów jest inwestycja
dokonana w firmie Valorum Shipping na Eriadu.

Poza tym Valorum nie wiedział nic.
Sąd Najwyższy zebrał się na zamkniętym posiedzeniu w budynku Sądów Galaktycznych - olbrzymiej budowli

ozdobionej  ostrymi  łukami,  wysokimi  iglicami  i  kolekcją  wyrafinowanych  rzeźb,  mieszczącej  się  na  tak  zwanej
Równinie Coruscant, niedaleko od Świątyni Jedi.

Valorum i jego adwokaci usiedli przy długim stole naprzeciw dwunastu członków rady sędziowskiej w długich

szatach. Bail Antilles i inni członkowie Komisji Etyki Senackiej siedzieli prostopadle do nich.

Sędzia główny zwrócił się do Valoruma.
-  Panie  kanclerzu,  jesteśmy  wdzięczni,  że  zdecydował  się  pan  stawić  przed  nami,  choć  nie  otrzymał  pan

oficjalnego wezwania.

-  Dano  nam  do  zrozumienia,  że  dzisiejsze  przesłuchanie  ma  charakter  nieoficjalny  -  powiedział  w  imieniu

Valoruma jeden z adwokatów.

- Słusznie pan zakłada.
Sędzia spojrzał na Antillesa, który wstał i przemówił ze swego miejsca za stołem komisji.
- Wysoki Sądzie, Najwyższy Kanclerzu - zaczął. - Zaledwie dwa tygodnie temu senat zebrał się na specjalnym

posiedzeniu,  by  przegłosować  wniosek  zgłoszony  przez  Najwyższego  Kanclerza  obłożenia  podatkiem  wszystkich
dostaw  towarów  i  innej  działalności  handlowej  na  obszarach  zwanych  wcześniej  jako  strefy  wolnego  handlu
systemów  peryferyjnych.  Poprawka  do  pierwotnej  propozycji  przewidywała,  że  pewien  odsetek  przychodów
podatkowych  osiągniętych  w  ten  sposób  przez  Republikę  zostanie  przeznaczony  na  rozwój  opieki  społecznej  i
postępu  technologicznego  w  systemach  peryferyjnych.  Wiele  przedsiębiorstw  działających  w  tych  systemach
zaczęło już teraz zbierać owoce tej poprawki w postaci inwestycji kapitałowych ze strony inwestorów pochodzących
z  planet  Jądra.  Jednym  z  takich  przedsiębiorstw  jest  spółka  Valorum  Shipping  and  Transport  z  Eriadu,  która
otrzymała niedawno zastrzyk kapitału, wyjątkowo duży jak na spółkę, która przez ostatnich kilka standardowych lat
wykazała minimalne zyski. Adwokat Valoruma przerwał przemowę.

-  Z  całym  szacunkiem,  senatorze  Antilles,  do  zeszłego  tygodnia  kanclerz  Valorum  nic  nie  wiedział  o

zwiększeniu kapitału Valorum Shipping. Niezależnie od tego pragniemy podkreślić, że chociaż firma ma w nazwie
nazwisko Valorum, a sam kanclerz zasiada w jej radzie nadzorczej, to nie bierze on udziału w bieżącej działalność
przedsiębiorstwa ani nie jest zaangażowany w każdą pojedynczą operację gospodarczą tej firmy. Przede wszystkim
jednak,  Wysoki  Sądzie,  od  kiedy  to  fakt,  że  spółka  generuje  zyski,  stanowi  pogwałcenie  prawa?  W  przypadku
Valorum Shipping uważam, że chęć inwestowania w przedsiębiorstwa, których udziałowcami są prominentne osoby
publiczne, świadczy tylko o zdrowym rozsądku inwestorów. Nie jest przecież tak, że Najwyższy Kanclerz sam starał
się znaleźć inwestorów dla tej spółki. Co więcej, zgodnie z przepisami Najwyższy Kanclerz ujawnił informacje na
temat całego swego majątku, a jego deklaracje podatkowe są bez zarzutu.

Dwunastu  sędziów  spojrzało  na  Antillesa,  który  nadal  stał  ze  zmarszczonym  czołem,  czekając,  aż  adwokat

skończy.

- Jeśli wolno mi kontynuować... Komisja Etyki Senackiej nie zgłasza żadnych uwag do oświadczeń złożonych

przez  adwokata  Najwyższego  Kanclerza.  W  rzeczywistości,  gdy  po  raz  pierwszy  poinformowano  mnie  o  tej
sprawie, działaliśmy, wychodząc z założenia, że nie miało miejsca żadne naruszenie regulaminu. Jednak...

Antilles pozwolił, by słowo to wisiało w powietrzu przez dłuższą chwilę, zanim zaczął mówić dalej.
-  Późniejsze  dochodzenie  wykazało,  że  środki  zainwestowane  w  spółkę  Valorum  Shipping  nie  pochodziły  od

żadnego  z  inwestorów  instytucjonalnych,  czy  to  konsorcjum,  czy  funduszu  inwestycyjnego.  Środki  te  zostały
natomiast podjęte z anonimowego konta i przeniesione na Eriadu przez coruscański bank o wątpliwej reputacji. Z
premedytacją  użyłem  tu  słowa  „przeniesione",  Wysoki  Sądzie,  ponieważ  środki  te  zostały  wniesione  w  formie
aktywów trwałych.

Adwokaci Valoruma spojrzeli na siebie zaskoczeni.
- Jakiego rodzaju?
- Sztabek aurodium.
Krew  odpłynęła  z  twarzy  kanclerza,  a  w  pokoju  zawrzało.  Valorum  naradzał  się  przez  chwilę  ze  swoimi

prawnikami. Po chwili jego rzecznik odpowiedział:

-  Wysoki  Sądzie,  przyznajemy,  że  ta  inwestycja  zaczyna  wyglądać,  że  tak  powiem,  cokolwiek  podejrzanie.

background image

Jednak  senator  Antilles  nie  wskazał  jeszcze,  w  jaki  sposób  ta  sprawa  w  ogóle  łączy  się  z  osobą  Najwyższego
Kanclerza.

Sądząc po wyrazie twarzy Antillesa, senator na to właśnie czekał. Spojrzał na kanclerza, by zadać mu ostateczny

cios.

- Tym, co najbardziej zainteresowało... i zaniepokoiło... Komisję Etyki Senackiej, jest fakt, że wartość aurodium,

a  nawet  liczba  sztabek,  dokładnie  odpowiadają  ilości  i  wartości  aurodium,  którego  kradzież  zgłosiła  Federacja
Handlowa po ataku na ich statek „Strumień Przychodów", który miał miejsce nad Dorvallą kilka miesięcy temu.

Stłumione  rozmowy  rozbrzmiały  w  całej  sali,  podczas  gdy  Antilles  wyszedł  zza  stołu  i  zbliżył  się  do  ławy

sędziowskiej.

-  Wysoki  Sądzie,  nie  jest  moją  intencją  formułowanie  oskarżeń.  Komisja  pragnie  jedynie  upewnić  się,  czy

Najwyższy  Kanclerz  nie  miał  żadnego  ukrytego  celu  w  forsowaniu  opodatkowania,  na  przykład  wzbogacenia
przedsiębiorstwa,  którego  jest  współwłaścicielem.  Komisja  pragnie  również  upewnić  się,  czy  sztabki  aurodium,  o
których  mówiliśmy,  rzeczywiście  zniknęły  z  pokładu  „Strumienia  Przychodów",  a  nie  po  prostu  zostały
przeniesione do kasy Valorum Shipping, by przypieczętować potajemny układ pomiędzy Najwyższym Kanclerzem
a Federacją Handlową.

Senator  Palpatine  był  jednym  z  co  najmniej  setki  senatorów  zaproszonych  do  luksusowego  apartamentu  Orna

Free  Taa  na  przyjęcie  składające  się  z  wykwintnych  przekąsek  i  ekstrawaganckich  napojów.  Mimo  pozorów
spotkania  czysto  towarzyskiego,  obecni  na  nim  goście  wyczuwali,  że  ma  ono  raczej  charakter  tajnego  spotkania
konspiratorów,  i  podczas  gdy  osoby  postronne  sądziły,  że  świętowano  tu  zwycięstwo  Valoruma  w  senacie,
faktycznym powodem radości dla zgromadzonych była niedawna niekorzystna odmiana losu, jaka go spotkała.

Na  największym  z  licznych  tarasów  apartamentu  błękitnoskóry  twi'lekiański  gospodarz  stał  przed  audytorium

zgromadzonych wokół niego senatorów, którzy chłonęli każde jego słowo.

-  Oczywiście  wiedzieliśmy  o  zarzucanych  mu  nieprawidłowościach.  Trzeba  było  jednak  opóźnić  wybuch

skandalu  do  czasu  ratyfikacji  opodatkowania,  do  którego  nie  doszłoby,  gdyby  pozycja  Valoruma  została
przedwcześnie osłabiona.

Taa potrząsnął głową i grubymi lekku.
-  Natomiast  czekając  z  ogłoszeniem  zarzutów  i  wspierając  Valoruma,  doprowadziliśmy  do  tego,  że  sytuacja,

która  w  normalnych  okolicznościach  zostałaby  uznana  za  zwykłą  korupcję,  urosła  nagle  do  rozmiarów
przestępczego spisku zagrażającego stabilności Republiki.

- Ale czy w tych zarzutach jest choć cień prawdy? - zapytał quarreński senator Tikkes, poruszając czułkami w

oczekiwaniu na odpowiedź.

Taa wzruszył tłustymi ramionami.
- Jest aurodium, i są pozory spisku. Co jeszcze się liczy?
- Jeśli to prawda, to Valorum jest zagrożeniem dla dobra ogółu -zauważył Mot Not Rab.
Tikkes potwierdził entuzjastycznie.
- Lepiej pozbądźmy się go, zanim nastaną gorsze dni.
Pozostali pokiwali potakująco głowami, komentując propozycję między sobą.
-  Cierpliwości,  cierpliwości  -  apelował  łagodnym  głosem  Taa.  -  Słuszne  czy  nie,  zarzuty  bardzo  podkopały

pozycję  Valoruma.  Musimy  tylko  pozbyć  się  tych  senatorów,  którzy  w  przeszłości  podtrzymywali  go  na  duchu,
umożliwiając  mu  utrzymywanie  się  na  powierzchni  mimo  podejmowanych  przez  nas  prób  zatopienia  go.  Zresztą
niewykluczone, że utrzymanie go na stanowisku może okazać się korzystne.

- W jaki sposób? - zapytał senator z Rodii.
- Jeśli jego wpływy jeszcze się skurczą, a Departament Sprawiedliwości utraci część swoich uprawnień, trzeba

będzie  wyznaczyć  komisje  senackie,  by  wydawały  opinie  i  decyzje,  które  normalnie  podejmowałby  kanclerz.
Wzrośnie znaczenie sądów, ale procesy będą ciągnęły się dłużej niż kiedykolwiek. I za to wszystko będziemy mogli
winić kanclerza Valoruma.

- Chyba że dojdzie do wyboru silnego wicekanclerza - uznał za stosowne dodać Rodianin.
-  Nie  możemy  do  tego  dopuścić  -  powiedział  zdecydowanie  Taa.  -  W  roli  wicekanclerza  potrzebujemy

doświadczonego  biurokraty.  -Pochylił  się  w  stronę  kręgu  konspiratorów.  -  Senator  Palpatine  zasugerował,  że
najlepiej zrobimy, wybierając na to stanowisko Chagrianina, Masa Ameddę.

- Ale Amedda jest podobno przychylny Federacji Handlowej! -zaprotestował z niedowierzaniem Tikkes.
- Tym lepiej, tym lepiej - rozpromienił się Taa. - Najważniejsze jest jednak to, że im bardziej fanatycznie będzie

się trzymał regulaminu, tym bardziej utrudni kanclerzowi podjęcie jakichkolwiek działań.

- Ale do jakiego końca mają doprowadzić te działania? - zapytał Mot Not Rab.
- Jak to? Do końca Valoruma - odparł Taa. - A kiedy nadejdzie pora, wybierzemy przywódcę, który ma w żyłach

ogień.

background image

- Bail Antilles już zaczął kampanię - poinformował Rodianin.
- Podobnie jak Ainlee Teem z Malastaru - dodał Tikkes.
Taa  zauważył  Palpatine'a  stojącego  w  drzwiach  na  taras,  zatopionego  w  rozmowie  z  senatorami  z  Fondoru  i

Eriadu.

- Proponuję, żebyśmy rozważyli kandydaturę Palpatine'a - powiedział, dyskretnie wskazując w jego stronę.
Tikkes i pozostali spojrzeli na wysokiego senatora z Naboo.
-  Palpatine  nigdy  nie  zgodzi  się  kandydować  -  powiedział  Quarreńczyk.  -  Uważa,  że  jego  miejsce  jest  za

kulisami, a nie w świetle reflektorów.

Taa zmrużył oczy.
-  W  takim  razie  musimy  go  przekonać.  Pomyślcie,  ile  by  to  oznaczało  dla  systemów  peryferyjnych,  gdyby

Najwyższym Kanclerzem został ktoś spoza Światów Jądra. W końcu mielibyśmy równość dla wszystkich ras. Jeśli
ktokolwiek  jest  w  stanie  przywrócić  porządek,  to  tylko  on.  Ma  w  sobie  odpowiednią  kombinację  altruizmu  i  nie
narzucającej się siły. I nie dajcie się zwieść... w tych szerokich rękawach kryje się silna dłoń. Zależy mu na jedności
Republiki i zrobi wszystko, by doprowadzić do przestrzegania prawa.

Tikkes nie krył wątpliwości.
- W takim razie nie będziemy w stanie sterować nim, tak jak to robiliśmy w przypadku Valoruma.
- I tu dochodzimy do sedna - powiedział Taa. - Nie będziemy musieli, bo on myśli tak jak my.

 

background image

R O Z D Z I A Ł 37

 
 

Odkąd  się  poznali,  Adi  Galia  nigdy  nie  widziała  kanclerza  Valoruma  tak  przygnębionego.  Czasami  miewał

humory, niekiedy wymagał od siebie zbyt wiele, ale oskarżenia o korupcję wtrąciły go w otchłań depresji, z której
nie  mógł  się  wydobyć.  W  ciągu  miesiąca,  jaki  upłynął  od  ich  ostatniego  spotkania,  postarzał  się  tak,  jakby  minął
cały rok.

- Aurodium było ostatnim ciosem, jaki Front Mgławicy wymierzył mi w plecy - mówił do niej. - Terroryści byli

zdecydowani  zlikwidować  mnie  tak  samo  jak  członków  Dyrektoriatu  Federacji  Handlowej.  To  jedyne
wytłumaczenie. A wiesz, dlaczego moi krewni na Eriadu nie powiedzieli mi nic o aurodium? Bo poczuli się urażeni,
że  wolałem  skorzystać  z  gościnności  namiestnika  gubernatora  Tarkina,  z  którym,  jak  się  okazuje,  nie  byli  w
najlepszych stosunkach. A ja po prostu chciałem zrobić grzeczność senatorowi Palpatine'owi, który teraz czuje się
winny, że wyświadczył mi w ten sposób niedźwiedzią przysługę.

Adi chciała odpowiedzieć, ale Valorum nie dał jej szansy.
-  Chociaż  nie  przestaję  zadawać  sobie  pytania,  czy  niektórzy  senatorzy  nie  byli  rzeczywiście  zamieszani  w  tę

paskudną awanturę. Ci, którzy pragną pozbawić mnie nie tylko władzy, ale i honoru.

Adi  przyszła  odwiedzić  go  w  jego  biurze  w  senacie,  który  stał  się  siedliskiem  plotek  i  insynuacji.  Nastrój  w

senacie uległ radykalnej zmianie i Valorum winił za to siebie.

- To tylko kwestia czasu, by został pan oczyszczony z zarzutów - próbowała go pocieszyć Adi.
Pokręcił głową.
- Niewielu jest zainteresowanych oczyszczeniem mnie z zarzutów. A najmniej media. A ponieważ ten terrorysta

Havac  nie  żyje,  nikt  nie  może  potwierdzić  z  całą  pewnością,  że  Federacja  Handlowa  nie  próbowała  kupić  mojej
przychylności.

-  Gdyby  tak  było,  po  co  miałby  pan  forsować  propozycję  opodatkowania  szlaków  handlowych?  Samo

opodatkowanie dowodzi pańskiej uczciwości.

Słaby uśmiech kanclerza zadawał kłam jego poczuciu, że sytuacja jest beznadziejna.
-  Moi  krytycy  i  na  to  mają  gotową  odpowiedź.  Dla  zrekompensowania  podatków,  przychody,  które  powinny

otrzymać systemy peryferyjne, trafią ostatecznie do głębokich kieszeni Neimoidian.

- To tylko poszlaki - powiedziała Adi. - Zostaną oddalone.
Valorum prawie jej nie słuchał.
-  Nie  obchodzi  mnie,  co  mówią  o  mnie  osobiście.  W  tej  chwili  jednak  wszystko,  co  udało  mi  się  osiągnąć  w

senacie,  stoi  pod  znakiem  zapytania.  Mam  odpowiadać  przed  Masem  Ameddą,  który  jest  takim  fanatykiem
regulaminu,  że  uniemożliwi  przegłosowanie  jakiegokolwiek  projektu.  Pojawi  się  za  to  coraz  więcej  komisji  i
komitetów, a wraz nimi coraz więcej okazji do prywaty i przekupstwa.

Valorum zamilkł na dłuższą chwilę, kręcąc głową.
- Mord na Eriadu, a teraz ten skandal, będą mieć daleko idące konsekwencje. Już teraz dano mi do zrozumienia,

że Jedi mają się nie mieszać w dysputy handlowe, chyba że za wyraźną zgodą senatu. Najgorsze jest jednak to, że
źle przysłużyłem się Republice. Obywatele bez trudu odczytują sygnały, jakie wysyła im szef państwa, nawet jeśli
jest  to  tylko  nieskuteczny  figurant.  Zastanawiałem  się  nad  powodami,  dla  których  korupcja  tak  się  rozpleniła,  i
zauważyłem,  że  sam  nie  jestem  bez  winy.  Czy  dla  wygody  nie  zapomniałem  o  wszystkich  tych  układach,  które
zawarłem z istotami niegodnymi? Czy dla wygody nie zapomniałem, że ja też jestem skorumpowany?

Oparł łokcie o stół i przycisnął palce do skroni, wbijając wzrok w blat.
- Miałem wczoraj w nocy okropny sen, który wydał mi się zarówno trafnym odbiciem mojej obecnej sytuacji,

jak  i  wizją  przyszłości.  W  tym  śnie  otaczały  mnie  jakieś  mgliste  siły,  jakieś  nieznane  upiory.  Coś  szukało  mnie,
wyciągając rękę z ciemności, by złapać mnie i zgnieść.

- Straszne, ale to tylko sen - pocieszyła go Adi. - To nie była wizja przyszłości.
Spoglądając na Adi, Valorum zdobył się jeszcze raz na słaby uśmiech.
- Gdybym tylko miał więcej popleczników, takich jak ty czy senator Palpatine.
-  Lepiej  mieć  kilku  wiernych  popleczników  niż  wielu  fałszywych  przyjaciół  -  zapewniła  Adi.  -  Może  to  cię

pocieszy.

W wieży Wysokiej Rady w Świątyni Jedi jedenastu mistrzów wysłuchało relacji Adi ze spotkania z Valorumem.

Jak zwykle, Yoda nie mógł usiedzieć na miejscu i przechadzał się w tę i z powrotem ze swoją nieodłączną laską. Ze
względu na udział w omawianych wydarzeniach, Qui-Gon i Obi-Wan również byli obecni na naradzie.

-  Najwyższy  Kanclerz  w  jednym  ma  rację  -  powiedział  Mace  Windu.  -  Aurodium  mogło  pochodzić  tylko  od

Havaca. Cohl dostarczył mu skradzione sztabki, a ten założył anonimowe konto i zadbał o to, by aurodium zostało

background image

zainwestowane w spółce Valorum Shipping.

- Ale po co? - zapytał Yarael Poof.
- Sugerując zmowę, Havac chciał zaszkodzić i Najwyższemu Kanclerzowi, i Federacji Handlowej.
-  Ale  udało  mu  się  to  tylko  w  przypadku  Valoruma  -  powiedziała  Depa  Billaba.  Neimoidianie  opłacają  się

większości senatorów i skandal nawet nie dotknął Federacji.

- Rzeczywiście - zgodził się Oppo Rancisis.
- Zbyt mało uwagi sprawie tej poświęciliśmy - powiedział Yoda. - Wszyscy.
Yaddle zwróciła twarz w stronę Qui-Gona i Obi-Wana, którzy stali na zewnątrz kręgu mistrzów.
- Wy dwaj... lecicie to tu, to tam; ścigacie ślady... Gdybyście zatrzymali się choćby na chwilę, by wsłuchać się w

jednoczącą Moc, może zobaczylibyście, co ma nastąpić.

- Zrobiłem to, co musiałem, mistrzowie - powiedział Qui-Gon bez śladu skruchy w głosie.
Yoda westchnął głośno.
- Nie winimy cię, Qui-Gonie. Ale do rozpaczy doprowadzasz nas czasem.
Qui-Gon skłonił głowę w głębokim ukłonie.
-  Ten  skandal  to  robota  nie  tylko  Frontu  Mgławicy  -  powiedziała  Adi.  -  Najwyższy  Kanclerz  ma  też  innych

wrogów,  ukrytych  wrogów,  którzy  nie  przestają  przeciw  niemu  spiskować.  Stale  próbują  wmanewrować  go  w
sytuację, w której popełni poważny błąd, by móc odwołać go ze stanowiska lub zmusić do rezygnacji.

- I zastąpić kimś w rodzaju Baila Antillesa albo Ainlee Teema - mruknął Saesee Tiin.
Windu pokiwał głową.
- Kanclerz był zbyt ufny.
- Zbyt naiwny - dodał szorstko Even Pieli.
Yoda, który dotąd spacerował po sali, nagle przystanął.
- Pomóc mu musimy. W tajemnicy, jeśli trzeba.
-  Musimy  odczytać  wolę  Mocy  w  tej  sprawie  -  powiedział  Windu.  -  Musimy  otworzyć  się  na  sposoby

powstrzymania  zdradzieckiego  wiru  wydarzeń,  w  który  wciągana  jest  Republika.  Może  uda  nam  się  pomóc
kanclerzowi wyczuć, co w trawie piszczy, zanim jego wrogowie wykorzystają to przeciw niemu.

-  Moc  podpowiada,  że  nadchodzą  niebezpieczne  czasy  -  powiedziała  Adi.  -  Jakby  obudziła  się  jakaś  mroczna

siła, by pochłonąć całą galaktykę.

Yaddle przerwała długie milczenie.
- Równowaga się chwieje.
Yoda zwrócił wzrok w jej stronę.
-  Chwieje  się,  tak.  Ale  czy  to  równowaga  między  czasem  niepokoju  a  spokoju,  czy  między  czasem  złym  a

jeszcze gorszym?

Windu złączył palce na poziomie twarzy.
- I czyja nieznana ręka popycha szale wagi?

 

background image

R O Z D Z I A Ł 38

 
 

Darth  Sidious  odwiedził  Nute'a  Gunraya  i  jego  doradców  za  pośrednictwem  holograficznej  transmisji  na

pokładzie „Saak'ak'a", frachtowca Federacji, zwanego we wspólnym „Paskarzem".

-  Gratuluję  awansu,  wicekrólu  -  powiedział  ochrypłym  głosem  Darth  Sidious,  w  taki  sposób,  że  pogarda

zabrzmiała jak komplement.

-  Dziękuję  ci,  mój  panie  -  odpowiedział  pospiesznie  Gunray.  -Nie  mieliśmy  pojęcia,  kiedy  mówiłeś  o

przekonywaniu naszych konkurentów w dyrektoriacie, że posuniesz się do...

- Że posunę się do czego, wicekrólu? Wyobrażaliście sobie może, że zadziałam z większą subtelnością, tak? Ale

teraz nikt ci nie stanie na drodze, by wystawić własną armię i skierować przyszłość Federacji Handlowej na nowe
tory.

Hath Monchar, Runę Haako i komandor Daultay Dofine spojrzeli na Gunraya z obawą.
- Nie chciałem cię obrazić, panie - zająknął się.
Sidious  milczał  przez  chwilę.  Gdyby  tylko  zdołali  spojrzeć  mu  w  oczy,  może  dowiedzieliby  się,  o  czym

rozmyślał.

- Wkrótce podejmę kroki w celu wyeliminowania innych waszych konkurentów - podjął po chwili. - Ale to was

nie  dotyczy.  Powinniście  raczej  poświęcić  całą  swoją  uwagę  rozpoznaniu  możliwości  waszych  nowych  zabawek:
robotów  bojowych,  gwiezdnych  myśliwców  i  ładowników.  Czy  Baktoid  i  Haor  Chall  realizują  zamówienia
terminowo?

- Tak, mój panie - powiedział Gunray. - Choć kazali sobie za to słono zapłacić.
- Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości gadaniną o kredytach, wicekrólu - ostrzegł go Sidious. - Gra toczy

się o coś więcej niż wasz rachunek zysków i strat.

Gunray z trudem opanował drżenie.
- Czego od nas żądasz, panie?
- Przetestujemy twoją nową armię.
Gunray i Hath Monchar wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Przetestujemy?
Sidious wpatrywał się w niego przez nieprzyjemnie długą chwilę.
-  Jak  przypuszczam,  nie  jesteście  specjalnie  zadowoleni  z  faktu,  że  senat  opodatkował  szlaki  handlowe  -

powiedział w końcu.

Gunray przytaknął.
- Senat nie miał prawa tego zrobić.
- Oczywiście, że nie. A czy jest lepszy sposób, by zademonstrować niezadowolenie, niż wprowadzając blokadę

handlową?

- Na przykład Eriadu - podpowiedział szybko Gunray - ze względu na to, co się tam wydarzyło...
- Eriadu odpowiedziałaby zbrojnie, wicekrólu. Nie chcemy wojny. Chodzi nam jedynie o embargo.
- W takim razie jaką planetę mamy wybrać? - zapytał Monchar.
-  Proponuję  uderzyć  w  rodzinną  planetę  tego  senatora,  który  najbardziej  przyczynił  się  do  uchwalenia

opodatkowania: Naboo.

- Naboo? - powtórzył Haako, kompletnie zaskoczony.
Sidious przytaknął.
- Senator Palpatine jest mistrzem w ukrywaniu swego prawdziwego oblicza. Nawet nie domyślacie się, jak wiele

szkód wam wyrządził.

- Ale czy taka blokada będzie legalna? - zapytał Gunray. - Valorum nie będzie na to patrzył spokojnie.
-  Mam  w  zanadrzu  niespodziankę  dla  naszego  słabowitego  kanclerza  -  zapewnił  ich  Sidious.  -  Co  więcej,

skandal,  w  jaki  wplątał  się  Najwyższy  Kanclerz,  kazał  wielu  senatorom  przemyśleć  ich  stanowisko  w  kwestii
opodatkowania. Niewielu sprzeciwi się blokadzie handlowej planety tak odległej od Jądra.

Monchar wystąpił naprzód.
- A rycerze Jedi?
- Ich możliwości mieszania się w tę sprawę zostały już mocno ograniczone.
- Ale jeśli to zrobią, panie? - indagował Gunray.
- Odpowiemy, nie bawiąc się w subtelności.
Gunray ukłonił się głęboko.
- Po raz kolejny oddajemy się w twe ręce, panie.

background image

Sidious uśmiechnął się blado.
- Już raz ci mówiłem, wicekrólu: najlepiej przysłużysz się sobie, oddając się w służbę mnie.

 

background image

O A U T O R Z E

 
 

James  Luceno  zajmował  się  stolarką,  podróżowaniem  i  pisaniem  scenariuszy,  ale  najlepiej  znany  jest  jako

współautor serii Robotech, którą napisał wspólnie z przyjacielem, Brianem Daleyem, a także z adaptacji do formy
powieściowej filmów The Shadow Maska Zorro. Mieszka w Annapolis, w stanie Maryland, ale często można go
spotkać w gorących, wilgotnych miejscach za południową granicą Stanów Zjednoczonych.

background image

Spis treści

D O R V A L L A

R O Z D Z I A Ł 1

R O Z D Z I A Ł 2

R O Z D Z I A Ł 3

R O Z D Z I A Ł 4

R O Z D Z I A Ł 5

C O R U S C A N T

R O Z D Z I A Ł 6

R O Z D Z I A Ł 7

R O Z D Z I A Ł 8

R O Z D Z I A Ł 9

R O Z D Z I A Ł 10

R O Z D Z I A Ł 11

R O Z D Z I A Ł 12

R O Z D Z I A Ł 13

R O Z D Z I A Ł 14

R O Z D Z I A Ł 15

R O Z D Z I A Ł 16

R O Z D Z I A Ł 17

S Y S T E M Y P E R Y F E R Y J N E

R O Z D Z I A Ł 18

R O Z D Z I A Ł 19

R O Z D Z I A Ł 20

R O Z D Z I A Ł 21

R O Z D Z I A Ł 22

R O Z D Z I A Ł 23

R O Z D Z I A Ł 24

R O Z D Z I A Ł 25

R O Z D Z I A Ł 26

background image

R O Z D Z I A Ł 27

R O Z D Z I A Ł 28

R O Z D Z I A Ł 29

R O Z D Z I A Ł 30

R O Z D Z I A Ł 31

R O Z D Z I A Ł 32

R O Z D Z I A Ł 33

W E W N Ę T R Z N Y K R Ą G

R O Z D Z I A Ł 34

R O Z D Z I A Ł 35

R O Z D Z I A Ł 36

R O Z D Z I A Ł 37

R O Z D Z I A Ł 38

O A U T O R Z E


Document Outline