background image

 

 

 

Giuseppe Tomasi di Lampedusa 

 

 

 

Opowiadania 

(Przełożyła Jadwiga Bristiger) 

background image

 

 

2

 

 

 

 

Spis treści 

 

 

 

Poranek don Batassana........................................3 

Radość i prawo...................................................15 

Profesor i syrena.................................................19 

background image

 

 

3

Poranek don Batassana 

 

Plan posiadłości Ibba, sporządzony w skali l :5000, był pasem pergaminowego 

papieru  o  długości  dwu  metrów,  a  szerokości  osiemdziesięciu  centymetrów.  Nie 

wszystko to, co pokazywała mapa, należało do rodziny: na południu widniała wąska 

smużka  morza,  które na  tym  brzegu  dzierganym  rybackimi  sieciami  nie  należało  do 

nikogo; na północy niegościnne góry, od których Ibbowie zawsze trzymali się z dala; 

lecz  przede  wszystkim  były  tam  liczne  i  wcale  niemałe  białe  plamy  wokół 

cytrynowożółtej  masy  oznaczającej  posiadłości  rodziny:  tereny,  (których  nigdy  nie 

udało  się  kupić,  ponieważ  ich  właściciele  byli  bogaci;  tereny  oferowane,  ale  nie 

kupione,  jako  zbyt  mało  wartościowe;  tereny  pożądane,  lecz  na  razie  pozostające  w 

rękach  ludzi  przypiekanych  już  wprawdzie  na  wolnym  ogniu,  ale  wciąż  jeszcze  nie 

dość  skruszałych,  aby  dali  się  przełknąć.  Były  też,  nieliczne  zresztą,  tereny  niegdyś 

żółte, które potem znów stały się białe: sprzedano je, by zakupić inne, lepsze, podczas 

tych kilku złych lat, gdy brakowało bieżącej gotówki. Mimo tych plam (wszystkich na 

skraju)  żółty  kompleks  był  imponujący:  od  wewnętrznego  jajowatego  rdzenia  wokół 

Gibilmonte,  szeroki  pazur  wyciągał  się  na  wschód,  zwężał  się,  a  potem  znów 

rozszerzał.  Tu  pojawiały  się  dwie  macki:  jedna  zapuszczała  się  w  stronę  morza,  do 

którego  docierała  po  krótkiej  drodze,  druga  na  północ,  gdzie  zatrzymywała  się  u 

podnóża gór, stromych i jałowych. Po stronie zachodniej ekspansja przybrała jeszcze 

większe  rozmiary;  były  to  tereny  eks-kościelne,  których  podbój  był  krótki  jak  błysk 

noża, noża zagłębiającego się w sadło świni: wioski San Giacinto i San Narciso zostały 

zdobyte i pokonane przez lotne kolumny aktów wywłaszczenia; linia obronna na rzece 

Favarotta  opierała  się  długo,  ale  została  przerwana,  i  dziś,  14  września  1901  roku, 

przyczółek  mostowy  zepchnięto  za  rzekę,  dzięki  zakupieniu  Pispisy,  małego,  lecz 

pięknego lenna położonego na drugim brzegu. 

Zakupiona  posiadłość  nie  została  pokolorowana  na  żółto,  ale  pędzelek  i  tusz 

chiński  oczekiwały  już  na  biurku  na  interwencję  Calcedonia,  który,  jedyny  w  całym 

domu,  umiał  się  nimi  posługiwać  we  właściwy  sposób.  Sam  don  Batassano  Ibba, 

głowa  rodziny  i  quasi-baron,  spróbował  to  zrobić  raz  jeden  dziesięć  lat  temu,  po 

wywłaszczeniu Sciddico, ale rezultat okazał się żałosny; żółciutkie morze rozlało się po 

całej  mapie  i  trzeba  było  wydać  mnóstwo  pieniędzy  na  sporządzenie  drugiej. 

Pozostała jednak wciąż ta sama buteleczka tuszu. Tym razem przecież don Batassano 

background image

 

 

4

nie  ważył  się  nawet  dotknąć  jej  palcem  i  zadowalał  się  spoglądaniem  na  miejsce 

przeznaczone  do  pokolorowania  tymi  swoimi  oczyma  zuchwałego  chłopa,  myśląc 

zarazem, że nawet na mapie całej Sycylii można by już dostrzec ziemie Ibbów, małe 

jak pchła na bezmiarze wyspy, rozumie się, ale przecież dokładnie widoczne. 

Don Batassano był zadowolony, lecz także i zirytowany: dwa stany ducha, które 

u niego często występowały razem. Ten Ferrara, ten pełnomocnik księcia Saliny, który 

przybył  tu  wczesnym  rankiem  z  Palermo,  aby  podpisać  akt  sprzedaży,  kluczył  aż  do 

momentu podpisu, co mówię, do momentu podpisu! jeszcze potem! i żądał zapłaty w 

osiemdziesięciu różowych biletach Banku Sycylijskiego, odmawiając przyjęcia skryptu 

dłużnego, który był już przygotowany. On, don Batassano, musiał wejść po schodach, 

i  wyciągnąć:  węzełek  z  tajnej  szufladki  w  swoim  biurku,  a  była  to  operacja 

denerwująca, bo o tej porze Mariannina i Totò mogli kręcić się gdzieś w pobliżu. To 

prawda,  pełnomocnik  dał  się  wyprowadzić  w  pole  co  do  tej  daniny  na  Fundusz 

Religijny  w  wysokości  osiemdziesięciu  lirów  rocznie  i  zgodził  się  na  potrącenie 

skapitalizowanej sumy tysiąca sześciuset lirów, chociaż don Batassano (a i notariusz) 

dobrze  wiedzieli,  że  reluicja  ta.  już  raz,  dziewięć  lat  temu,  została  uznana  przez, 

innego pełnomocnika Salinów. To nie miało znaczenia: jakikolwiek sprzeciw, choćby 

najmniejszy, wobec jego woli, zwłaszcza gdy w grę wchodziły pieniądze, wyprowadzał 

go  z  równowagi,  “Są  zmuszeni  do  sprzedaży,  mają  nóż  na  gardle,  a  jeszcze  śmią 

grymasić i doszukiwać się różnic między skryptem a banknotami!" 

 

Była  dopiero  czwarta  i  do  kolacji  brakowało  jeszcze  pięciu  godzin.  Don 

Batassano  otworzył  okno  wychodzące  na  niewielkie  podwórze.  Duszne  powietrze 

wrześniowe  przeniknęło  do  mrocznego  pokoju.  Na  dole  wąsaty  staruszek  nadziewał 

jemiołę na trzcinowe pręty: przygotowywał rozrywkę dla paniczów. 

— Giacomino, siodłaj konie, mojego i twojego. Już schodzę. 

Chciał zobaczyć uszkodzone poidło w Sciddico. Tego ranka powiedziano mu, że 

jacyś łobuziacy rozbili obmurowanie zbiornika; otwór zatkano już z grubsza żwirem i 

zmieszanym ze słomą błotem, którego nie brak nigdy w pobliżu wodopoju; lecz Tano, 

dzierżawca  Sciddico,  domagał  się  szybkiego  dokonania  prawdziwej  naprawy.  Ciągłe 

zawracanie  głowy,  ciągle  nowe  wydatki;  a  jeśli  sam  nie  obejrzy  wszystkiego  na 

miejscu,  robotnik  na  pewno  przyniesie  mu  wygórowany  rachunek.  Sprawdził,  czy 

kabura  z  ciężkim  smith-wessonem  wisi  u  pasa:  tak  był  do  niego  przyzwyczajony,  że 

już  go  nie  czuł.  Zeszedł  na  podwórze  po  kamiennych  schodkach.  Polowy  kończył 

background image

 

 

5

siodłać konie. Dosiadł swego, posługując się trzema stopniami, specjalnie w tym celu 

wmurowanymi przy jednej ze ścian, wziął bat podany mu przez chłopca, zaczekał, aż 

Giacomino  (bez  pomocy  pańskich  schodków)  wsiądzie  na  siodło.  Syn  polowego 

otworzył na oścież opancerzoną bramę; popołudniowe słońce  zalało podwórze i  don 

Baldassare Ibba wyjechał z gwardią przyboczną na Corso Maggiore w Gibilmonte. 

Jechali  tuż  obok  siebie,  koń  Giacomina  tylko  o  pół  głowy  za  koniem  pana: 

dwururka polowego wystawiała na pokaz, po obu stronach siodła, żelazny brzeg kolby 

i wypolerowane lufy; kopyta zwierząt stukały, gubiąc rytm, po kamieniach stromych 

uliczek. Kobiety siedzące przed  drzwiami przy kołowrotkach nie pozdrawiały ich. “Z 

drogi”  —  krzyczał  od  czasu  do  czasu  Giacomino,  kiedy  jakieś  dziecko,  najczęściej 

całkowicie gołe, toczyło się pod kopyta koni; proboszcz, kiwając się na krześle, oparty 

plecami o ścianę kościoła, udawał, że śpi: patronat nie należał do bogacza Ibby, ale do 

biednych i nieobecnych Santapau. Tylko brygadier karabinierów, stojący w koszuli na 

balkonie  koszar,  wychylił  się  w  pokłonie.  Opuścili  miasteczko,  wjechali  na  stromą 

drogę prowadzącą do wodopoju. Wiele wody wyciekło w nocy i wszystko dokoła stało 

w  szerokiej  kałuży:  zmieszana  z  gliną,  z  kawałkami  słomy,  z  gnojem  i  uryną  krów, 

wydzielała  ostry,  amoniakalny  odór.  Lecz  prowizoryczna  naprawa  okazała  się 

skuteczna;  ze  spojonych  kamieni  woda  już  nie  spływała,  sączyła  się  tylko,  a  cienki 

strumyczek wytryskujący w czkawce z zardzewiałej rury wystarczał, aby przewyższyć 

ubytek. Ten zabieg nie wymagający żadnych kosztów zadowolił don Batassana i kazał 

mu zlekceważyć prowizoryczność naprawy. 

—  Co  ten  Tano  wygaduje!  Poidło  jest  w  świetnym  stanie!  Nic  mu  więcej  nie 

trzeba.  Powiedz  raczej  temu  safandule,  że  jeśli  jest  naprawdę  mężczyzną,  to  niech 

raczej uważa, aby pierwszy lepszy łobuz nie niszczył moich rzeczy. Niech poszuka ich 

ojców i każe im porozmawiać z tobą, jeśli sam nie potrafi dać sobie z nimi rady. 

W  drodze  powrotnej  wystraszony  królik  przebiegł  przez  ścieżkę  i  koń  don 

Batassana  spłoszył  się:  wierzgnął  parę  razy,  i  magnat,  który  miał,  owszem,  piękne 

angielskie  siodło,  ale  zamiast  strzemion  używał  pętli  z  postronków,  wylądował  na 

ziemi. Nic sobie nie zrobił, a Giacomino, nauczony doświadczeniem, chwycił kobyłę za 

uzdę  i  przytrzymał  ją  mocno;  don  Batassano,  leżąc  na  ziemi,  chłostał  wściekle  po 

pysku, po uszach, po bokach zwierzę pokrywające się pianą i wstrząsane nieustannym 

drżeniem.  Kopniecie  w  brzuch  dopełniło  pedagogicznego  zabiegu.  Don  Batassano 

wsiadł i obaj powrócili do domu w zapadającym już zmierzchu. 

 

background image

 

 

6

Tymczasem rachmistrz Ferrara, nie wiedząc, że pan domu wyjechał, udał się do 

kancelarii, a gdy znalazł ją pustą, usiadł, aby zaczekać. W pokoju był stelaż z dwiema 

strzelbami,  półka  z  niewielką  ilością  teczek  (“Opłaty",  “Tytuły  własności", 

“Gwarancje",  “Pożyczki  hipoteczne"  głosiły  etykietki  nalepione  na  brązowym 

kartonie), na biurku akt kupna-sprzedaży podpisany przed dwiema godzinami; z tyłu, 

na ścianie, mapa. 

Ferrara  wstał,  by  popatrzeć  na  nią  z  bliska;  z  racji  swoich  znajomości 

zawodowych,  z  racji  tysiąca  zasłyszanych  niedyskrecji,  wiedział  dobrze,  jak 

powstawało  to  ogromne  dziedzictwo  ziemskie:  była  to  epopeja  krętactwa,  braku 

skrupułów,  urągania  prawom,  bezwzględności,  ale  także  szczęścia  i  odwagi.  Ferrara 

wyobraził sobie, jak bardzo byłby interesujący inny plan, wielobarwny, na którym, jak 

w  tekstach  szkolnych  poświęconych  ekspansji  Domu  Sabaudzkiego  we  Włoszech, 

różnymi  kolorami  zabarwione  zostałyby  kolejne  zdobycze.  Tu,  w  Gibilmonte,  był 

zalążek:  parę  skib  ziemi,  pół  hektara  winnicy  i  trzyizbowy  domek,  wszystko,  co 

odziedziczył ojciec don Batassana, Gaspare, genialny analfabeta. Jeszcze jako młody 

chłopak uwiódł głuchoniemą córkę pewnego “burżuja", bardzo drobnego posiadacza, 

ledwie,  ledwie  tylko  mniej  biednego  niż  on  sam,  i  dzięki  posagowi,  otrzymanemu  z 

okazji wymuszonego ślubu, podwoił własny stan posiadania. Kaleka żona okazała się 

godną  partnerką  męża:  zachłanne  oszczędzanie  pozwoliło  tej  parze  zgromadzić 

kapitalik maleńki, lecz jakże cenny w takim kraju jak Sycylia, której gospodarka, jak w 

antycznych miastach-państwach, opierała się w owych czasach wyłącznie na lichwie. 

Udzielano  pożyczek,  bardzo  przebiegłych,  tych  pożyczek  o  specyficznym 

obliczu,  udzielanych  ludziom  posiadającym  ziemię,  lecz  nie  mającym  dochodów, 

które by wystarczyły na płacenie odsetek. Bełkot Marty, żony Gaspara, krążącej po wsi 

po  zachodzie  słońca  i  domagającej  się  cotygodniowych  należności,  wszedł  w 

przysłowie:  “Kiedy  Marta  pochrząkuje,  chałupa  się  rozsypuje."  Po  dziesięciu  latach 

wizyt  pełnych  gestykulacji,  po  dziesięciu  latach  wykradania  pszenicy  margrabiom 

Santapau,  których  Gaspare  był  połownikiem,  po  dziesięciu  latach  przesuwania 

ukradkiem  miedzy,  po  dziesięciu  latach  zaspokajania  głodu  ziemi,  majątek  tej  pary 

wzrósł pięciokrotnie. On miał wówczas zaledwie dwadzieścia osiem lat, a obecny don 

Batassano  siedem.  Był  też  okres  burzliwy,  kiedy  to  przedstawicielom  burbońskiej 

władzy  zachciało  się  robić  dochodzenia  w  sprawie  jednego  ze  zwykłych  trupów 

znajdowanych  od  czasu  do  czasu  w  polu;  Gaspare  musiał  trzymać  się  z  dala  od 

Gibilmonte,  a  jego  żona  dawała  do  zrozumienia,  że  przebywa  u  swego  kuzyna  w 

background image

 

 

7

Adernò,  gdzie  zapoznaje  się  z  uprawą  morwy;  w  rzeczywistości  nie  było  takiego 

wieczoru, aby z pobliskich gór stęskniony Gaspare nie oglądał dymu z kuchni swego 

szczęśliwego  domku.  Potem  zjawili  się  ci  z  Tysiąca,  zapanował  bałagan,  wszystkie 

niedyskretne  papiery  zniknęły  z  kancelarii  sądowych  i  Gaspare  Ibba  powrócił 

oficjalnie do domu. 

Wtedy sprawy potoczyły się lepiej. Gaspare wymyślił wówczas manewr szalony, 

jak  wszystko  to,  co  jest  genialne:  jak  Napoleon  pod  Austerlitz  odważył  się  usunąć 

własne garnizony z centrum, aby w zasadzkę dwu potężnych skrzydeł złowić austro-

rosyjskich głupców, tak on oddał w hipotekę wszystkie bez reszty swoje z trudem wy-

walczone  skrawki  ziemi,  i  z  paru  tysięcy  lirów,  uzyskanych  w  tej  operacji,  udzielił 

bezprocentowej pożyczki margrabiemu Santapau, który znalazł się w kłopotach przez 

swoje  darowizny  dla  sprawy  Burbonów.  Wynik  był  taki:  po  dwu  latach  Santapau 

stracili lenno Balate, którego zresztą nigdy nie widzieli na oczy i o którym sądzili ze 

słyszenia, że jest nieurodzajne. Zniknęły hipoteki na dobrach Ibbów, Gaspare stał się 

“don  Gasparem",  a  w  jego  domu  w  soboty  i  niedziele  jadało  się  baraninę.  Gdy 

pokonano  dystans  pierwszych  stu  tysięcy  lirów,  dalszy  rozwój  potoczył  się  z 

doskonałością precyzyjnego mechanizmu: dobra kościelne, otrzymane po zapłaceniu 

dwu pierwszych rat od sumy oszacowanej bardzo przystępnie, zostały nabyte za jedną 

dziesiątą  ich  realnej  wartości;  zabudowania,  źródła  wody,  znajdujące  się  na  tych 

terenach, przywiązane do nich prawa przejścia ułatwiły wspaniale zakup okolicznych 

dóbr świeckich, zdewaluowanych; akumulacja poważnych zysków pozwoliła na kupno 

lub też wywłaszczenie z innych, bardziej odległych terenów. 

Gdy don Gaspare umarł, w młodym jeszcze wieku, jego posiadłości były jednak 

zaledwie  widoczne;  jak  ziemie  pruskie  w  połowie  wieku  osiemnastego,  składały  się 

one  z  dużych  wysp  oddzielonych  od  siebie  obcymi  posiadłościami.  Synowi 

Baldassarowi przypadło, jak Fryderykowi II, zadanie i chwała zjednoczenia najpierw 

wszystkiego  w  jeden  blok,  a  potem  przesunięcia  granic  tego  bloku  w  inne,  bardziej 

odległe okolice. Winnice, gaje oliwne i migdałowe, pastwiska i serwituty, lecz przede 

wszystkim ziemie uprawne uległy aneksji, gładko przełknięte, a zyski z nich płynęły do 

skromnej  kancelarii  w  Gibilmonte,  pozostawały  tam  krótko,  opuszczały  ją  szybko, 

niemal nienaruszone, aby znów przekształcić się w ziemię. Wiatr nieustannej fortuny 

dął  w  żagle  galery  Ibbów;  nazwisko  to  zaczęto  wymawiać  z  szacunkiem  na  całym, 

będącym w potrzebie, trójkącie wyspy. W tym czasie don Batassano ożenił się w wieku 

lat  trzydziestu,  i  to  nie  z  jakąś  kaleką  jak  jego  czcigodna  rodzicielka,  lecz  z  krzepką 

background image

 

 

8

osiemnastolatką, Laurą, córką notariusza z Gibilmonte; w posagu wniosła mu swoje 

zdrowie,  niemałą  gotówkę,  cenne  doświadczenie  prawnicze  ojca  i  uległość,  która 

okazała  się  absolutna,  nawet  gdy  już  zaspokojone  zostały  jej  niemałe  potrzeby 

seksualne.  Ośmioro  dzieci  było  żywym  dowodem  stopnia  tej  uległości:  szczęście 

surowe i pozbawione światła panowało w domu Ibbów. 

Rachmistrz  Ferrara  był  człowiekiem  łagodnych  uczuć,  reprezentując  gatunek 

ludzki  niezmiernie  rzadki  na  Sycylii.  Jego  ojciec  zatrudniony  był  w  administracji 

Salinów  w  burzliwych  czasach  starego  księcia  Fabrizia;  on  sam,  wychowany  w 

watowanej atmosferze tego domu, przywykł pragnąć życia bodaj przeciętnego, byleby 

w spokoju; wystarczał mu własny kawałeczek książęcego sera do ogryzania. Te niecałe 

dwa  metry  kwadratowe  pergaminu  uprzytamniały  mu  gwałtowność  i  uporczywość 

walk,  którymi  brzydziła  się  jego  dusza  gryzonia  raczej  niż  mięsożercy.  Zdawało  mu 

się, że  znów czyta  zeszyty Historii Burbonów w Neapolu La Cecilii, które co sobotą 

kupował  jego  ojciec,  zapalony  liberał;  na  dodatek  tu,  w  Gibilmonte,  brakowało 

domniemanych  orgii  w  Casercie,  opisywanych  w  pamflecie:  tutaj  wszystko  było 

szorstkie, pozytywne, złe na sposób purytański. Przestraszył się i wyszedł z pokoju. 

 

Wieczorem, przy kolacji, obecna była cała rodzina z wyjątkiem pierworodnego 

syna,  Gaspare,  bawiącego  w  Palermo  pod  pretekstem  przygotowywania  się  do 

egzaminów  maturalnych  (miał  już  dwadzieścia  lat).  Podano  do  stołu  z  wiejską 

prostotą:  wszystkie  dania,  pożywne  zresztą  i  obfite,  zostały  postawione  na  środku, 

każdy  wybierał,  na  co  miał  ochotę,  a  służący  Toto  i  służąca  Mariannina  starali  się 

uparcie  obsługiwać  ich  z  prawej  strony.  Pani  Laura  była  okazem  zdrowia,  które 

osiągnęło  swój  szczyt  rozkwitu,  to  jest  absolutne  otłuszczenie:  kształtny  podbródek, 

delikatny nos, świadome małżeńskich rozkoszy oczy tonęły w obfitości sadła, świeżego 

jeszcze, bujnego i apetycznego; rozlane kształty ciała obleczone były w czarny jedwab, 

symbol  stale  ponawiającej  się  żałoby.  Synowie:  Melchiorre,  Pietro  i  Ignazio,  córki: 

Marta,  Franceschina,  Assunte  i  Paolina  tworzyli  galerię  dziwnych  podobieństw, 

ciekawej mieszaniny  drapieżnych rysów ojca i dobrodusznych matki. Wszyscy nosili 

stroje niewyszukane: dziewczęta — drukowane kretony (szare na białym tle), chłopcy 

—  stroje  marynarskie,  także  i  najstarszy  z  obecnych,  Melchiorre,  który  z  swymi 

sypiącymi się wąsikami wyglądał jak rzeczywisty członek Królewskiej Floty. 

Rozmowa,  a  ściśle  mówiąc  dialog,  między  don  Batassanem  a  Ferrarą  obracał 

się  wyłącznie  wokół  dwu  tematów:  cen  ziemi  w  okolicach  Palermo  w  porównaniu  z 

background image

 

 

9

cenami w okolicach Gibilmonte oraz ciekawostek z życia palermitańskiej arystokracji. 

Don Batassano uważał wszystkich szlachciców za “głodomorów", także i tych, którzy 

w  samych  zbiorach  antyków,  nie  mówiąc  już  o  dochodach,  posiadali  majątek  równy 

jego. Zamknięty w swoim miasteczku, rzadko wyprawiając się do miasta powiatowego 

i  jeszcze  rzadziej  do  Palermo,  aby  śledzić  sprawy  w  Sądzie  Kasacyjnym,  nie  znał 

osobiście  ani  jednego  z  tych  szlachciców  i  miał  o  nich  wyobrażenie  abstrakcyjne  i 

uproszczone,  podobne  temu,  jakie  tworzy  sobie  publiczność  na  temat  Arlekina  czy 

kapitana Fracasse. Książę A. był utracjuszem, książę B. kobieciarzem, diuk C. despotą, 

baron D. karciarzem, don Giuseppe E. pieniaczem, margrabia F. “estetykiem" (chciał 

powiedzieć  “estetą",  a  eufemizm  ten  w  jego  rozumieniu  służył  do  określenia  rzeczy 

znacznie  gorszych)  i  tak  dalej:  każdy  z  nich  był  wyciętą  z  papieru  figurką  godną 

pogardy. Don Batassano przejawiał w tych swoich opiniach niezwykłe skłonności do 

omyłek, i śmiało można powiedzieć, że nie istniał epitet, którego on nie przyłączyłby 

błędnie  do  nazwiska,  ani  przywara,  która  by  nie  została  bajecznie  przesadzona,  gdy 

tymczasem  rzeczywiste  wady  owych  osób  były  mu  nie  znane:  jego  umysł  wyraźnie 

operował  abstrakcjami  i  znajdował  oczywistą  przyjemność  w  uwypuklaniu  czystości 

Ibbów na zepsutym tle starej szlachty. 

Ferrara  znał  te  sprawy  nieco  lepiej,  lecz  i  jego  wiedza  nie  była  wolna  od  luk, 

stąd  też,  ilekroć  próbował  się  przeciwstawić  bardziej  fantastycznym  twierdzeniom, 

wkrótce  nie  starczało  mu  argumentów;  ponadto  jego  słowa  budziły  takie  oburzenie 

moralne  don  Batassana,  że  rychło  zamilkł  w  ogóle;  zresztą  kolacja  miała  się  już  ku 

końcowi. 

Zdaniem Ferrary była ona wyborna; donna Laura nie zawierzała pindarowym 

skrzydłom w kwestiach kulinarnych, kazała prowadzić kuchnię sycylijską podniesioną 

do  sześcianu  zarówno  pod  względem  ilości  dań,  jak  obfitości  przypraw,  i  w 

konsekwencji  zabójczą.  Makarony  pływały  dosłownie  w  oliwie  sosu  i  pokryte  były 

lawiną  sera  caciocavallo,  mięsa  były  faszerowane  palącą  wieprzową  kiełbasą,  zuppe 

in fretta zawierały potrójną w stosunku do przepisowej ilość likieru, cukru i zuccuty; 

lecz  to  wszystko,  jak  już  się  rzekło,  wydawało  się  Ferrarze  wyśmienite,  stanowiło  w 

jego oczach szczyt naprawdę dobrej kuchni; nieczęste obiady w domu Salina rozczaro-

wywały  go  zawsze  z  powodu  mdłego  smaku  potraw.  Jednak  następnego  dnia,  po 

powrocie  do  Palermo  i  po  doręczeniu  księciu  Fabrizietto  siedemdziesięciu  tysięcy 

dwustu  lirów,  opisał  dania,  którymi  go  częstowano,  a  ponieważ  znał  upodobanie 

księcia do coulis de volaille Prę Catelana i timbales d'écrevisses Pruniera, przedstawił 

background image

 

 

10

jako ohydę to, co uważał za przysmaki. Sprawił tym dużą przyjemność Salinie, który 

potem, w czasie “pokerka" w Klubie, opowiedział wszystko przyjaciołom, niezmiennie 

żądnym  wieści  o  legendarnych  Ibbach;  i  wszyscy  śmiali  się  aż  do  chwili,  gdy 

niewzruszony Peppino San Carlo oznajmił full damski. 

 

Jak  już  się  rzekło,  ciekawość  spraw  rodziny  Ibba  drążyła  środowiska 

palermitańskiej  szlachty.  Ciekawość  jest  ponadto  matką  bajek  i  w  owych  latach 

rodziły się z niej rzeczywiście setki fantazji na temat tej nagłej fortuny. Świadczyły one 

nie tylko o wybujałej, dziecięcej wyobraźni klas wyższych, lecz także o podświadomym 

zakłopotaniu  na  widok  powstawania  w  początkach  dwudziestego  wieku  wielkiego 

majątku  wyłącznie  ziemskiego,  odmiany  bogactwa,  która  na  mocy  gorzkiego 

doświadczenia  każdego  z  tych  panów  stanowiła  materiał  nietrwały,  nie  nadający  się 

już  do  wznoszenia  bogatych  gmachów.  Omi  jako  właściciele  czuli,  że  ta  nowoczesna 

reinkarnacja  w  ziemię  Ibbów  bezkresnych  zbożowych  posiadłości  Chiaramontów  i 

Ventimigliów z wieków ubiegłych, jest irracjonalna i dla nich samych niebezpieczna. 

Odczuwali wobec niej głuchy sprzeciw nie tylko dlatego, że ta imponująca budowla po 

większej części była wzniesiona z materiału, który niegdyś stanowił ich własność, lecz 

także  dlatego,  że  widzieli  w  nim  przejaw  permanentnego  anachronizmu,  będącego 

hamulcem  na  kołach  sycylijskiego  wózka,  anachronizmu,  który  wielu  widzi,  lecz  od 

którego nikt się nie uchyla i z którym czuje się zmuszony współdziałać. 

Zakłopotanie  to,  powtarzam  raz  jeszcze,  było  ukryte  w  zbiorowej 

podświadomości i uzewnętrzniało się tylko pod postacią blagi i dowcipów, właściwych 

klasie  odznaczającej  się  ubogim  spożyciem  pojęć  ogólnych.  Pierwszą  i 

najelementarniejszą  formą  blagi  było  wyolbrzymianie  cyfr,  które  u  nas  zawsze  są 

elastyczne.  Mimo  możliwości  łatwej  kontroli,  majątek  Baldassarostwa  Ibbów 

obliczany był w dziesiątkach tuzinów milionów; jakiś śmiałek pewnego razu odważył 

się wspomnieć o “prawie miliardzie", lecz, prawdę mówiąc, zakrzyczano go. Cyfra ta, 

dzisiaj tak banalna, w 1901 roku nie miała prawie żadnego zastosowania i ludzie nie 

wiedzieli  na  ogół,  co  ona  w  istocie  oznacza,  tak  że  w  tych  czasach  lirów  w  złocie 

powiedzieć  “miliard  lirów"  znaczyło  tyle  samo,  co  powiedzieć  nic.  Na  temat 

pochodzenia  tego  majątku  snuto  zupełnie  analogiczne  fantazje:  trudno  było 

przesadzać co do niskiego pochodzenia don Batassana (stary Corrado Finale, którego 

matka  była  z  rodu  Santapau,  dawał  wprawdzie  do  zrozumienia,  nie  mówiąc  jednak 

tego jasno i wyraźnie, że był on jakoby synem pewnego jego kuzyna, który przez jakiś 

background image

 

 

11

czas  przebywał  w  Gibilmonte;  lecz  ta  historyjka  nie  znajdowała  wielkiego  posłuchu, 

ponieważ wiedziano dobrze, że w zwyczajach Finale leżało przypisywanie sobie lub też 

swoim  najbliższym  pokątnego  ojcostwa  każdej  znakomitości,  o  której  właśnie  była 

mowa:  zwycięskiego  generała  czy  też  oklaskiwanej  primadonny),  jednak  skromny 

trup,  który  tyle  kłopotów  sprawił  don  Gasparowi,  teraz  mnożył  się  przez  dziesięć, 

przez sto i od trzydziestu lat nie zaistniał na Sycylii wypadek zabójstwa (a zdarzyło się 

ich kilka), o który nie obwiniano by Ibbów, mimo że ich stosunki z prawem karnym 

były zawsze bardziej niż nienaganne. Była to, choć mogłoby się to wydać zaskakujące, 

najbardziej przychylna część legendy w owych czasach, gdy fakt przemocy, jeśli okazał 

się  bezkarny,  stawał  się  przedmiotem  poważania  na  Sycylii,  gdzie  nawet  aureola 

świętych jest krwawa. 

Do  tych  pomysłów  własnego  chowu  dołączyły  się  inne,  przeszczepione: 

pojawiała się więc na przykład otrzepana z kurzu historyjka opowiadana już przed stu 

laty  o  Tastasecca,  który  podobno  kazał  wykopać  kanalik,  zgromadzić  setki  swoich 

krów i tysiące owiec,  wydoić je wszystkie jednocześnie i w ten sposób zgotował kró-

lowi  Ferdynandowi  IV  to  widowisko,  że  u  jego  stóp  popłynął  strumyk  ciepłego  i 

spienionego  mleka.  Bajką  tą,  nie  pozbawioną  pasterskiej  poetyczności  i  zdradzającą 

chyba  Teokrytejskie  pochodzenie,  został  teraz  obarczony  don  Batassano  z  prostym 

podstawieniem  Umberta  I  na  miejsce  króla  Ferdynanda;  i  choć  łatwo  przyszłoby 

stwierdzić,  że  ów  monarcha  nigdy  nie  postawił  stopy  na  ziemi  Ibbów,  krążyła  ona 

uparcie i była nie do obalenia. 

Z powodu tych uraz pomieszanych ze strachem, zdarzyło się, że kiedy dobiegł 

końca  “pokerek",  rozmowa  zeszła  znów  na  temat  Ibbów.  Dziesięciu  obecnych 

członków  Klubu  rozsiadło  się  na  tarasie  położonym  nad  dziedzińcem  pełnym  ciszy  i 

ocienionym  przez  wysokie  drzewo,  z  którego  deszcz  płatków  lila  opadał  na  tych 

starszych  przeważnie  panów.  Służba  w  czerwieni  i  błękicie  krążyła  z  lodami  i 

napojami  chłodzącymi.  Z  głębi  wiklinowego  fotela  dobywał  się  wiecznie  zirytowany 

głos Santa Giulii: 

—  Ale  w  końcu,  czy  nie  można  się  dowiedzieć,  ile  ziemi  ma  naprawdę  ten 

słynny Ibba? 

 Niewątpliwie można. Czternaście tysięcy trzysta dwadzieścia pięć hektarów 

— odpowiedział chłodno San Carlo. 

— Tylko tyle? Myślałem, że więcej. 

background image

 

 

12

— Czternaście tysięcy? Bujda! Zdaniem osób, które były na miejscu, jest jej co 

najmniej  dwadzieścia  tysięcy  hektarów,  tego  można  być  pewnym  jak  śmierci.  I 

wszystko pola siewne, wysokiej jakości! 

Generał  Lascari,  który  wydawał  się  pogrążony  w  lekturze  “Trybuny",  odsunął 

ze  złością  gazetę  i  odsłonił  swoją  twarz  wątrobiarza,  pokrytą  siatką  żółtych 

zmarszczek,  z  których  wyzierała  bardzo  biała  rogówka,  twarda  i  trochę  okrutna,  jak 

oczy niektórych greckich brązów. 

— Dwadzieścia osiem tysięcy, ni mniej, ni więcej; powiedział mi to mój kuzyn 

spokrewniony  z  żoną  tamtejszego  prefekta.  Tak  jest,  i  koniec:  nie  ma  już  o  czym 

mówić. 

Pippo Follonica, rzymianin goszczący tu przejazdem, roześmiał się: 

—  Jeśli  to  was  tak  interesuje,  dlaczego  nie  poślecie  kogoś  do  urzędu 

katastralnego? Prawda jest poznawalna, w każdym razie taka prawda jak ta. 

Racjonalność propozycji spotkała się z  przyjęciem bardzo oziębłym. Follonica 

nie  pojmował  natury  tej  dyskusji,  której  bazą  były  namiętności,  a  nie  statystyka:  ci 

panowie  przerzucali  sobie  jak  piłkę  swoje  zawiści,  urazy,  lęki,  wszystkie  te  uczucia, 

których nie są w stanie uśmierzyć rejestry katastralne. 

Generał wybuchnął gniewem. 

—  Jeżeli  ja  coś  mówię,  to  niepotrzebne  są  ani  katastry  ani  kontrakatastry!  — 

Potem  jednak  uprzejmość  w  stosunku  do  gościa  wzięła  górę:  —  Drogi  książę,  pan 

sobie  nie  zdaje  sprawy,  co  to  są  nasze  katastry!  Nikt  nie  wnosi  do  nich  poprawek  i 

figurują tam jeszcze jako posiadacze ludzie, którzy dawno już wyzbyli się wszystkiego 

i poszli z torbami. 

Wobec tak bardzo okolicznościowej argumentacji, Follonica zmienił taktykę: 

—  Załóżmy  więc,  że  ilość  hektarów  pozostanie  nieznana;  lecz  można  chyba 

poznać wartość majątku tego prostaka, jeśli to was tak pasjonuje! 

— To jest wiadome: osiem milionów na czysto. 

— Bujda! — Był to początek nieodłączny każdego zdania Santa Giulii. — Bujda! 

Dwanaście i ani centesima mniej! 

— Na jakim wy świecie żyjecie? O niczym nie macie pojęcia! Dwadzieścia pięć 

milionów ma tylko w ziemi. Do tego dochodzą serwituty, kapitały pożyczone i jeszcze 

nie wliczone do majątku oraz wartość bydła. Co najmniej dalszych pięć milionów. 

Generał odłożył gazetę, miotał się. Jego apodyktyczność od dawna już działała 

na  nerwy  wszystkim  członkom  Klubu,  gdyż  każdy  z  nich  chciał  być  tym  jedynym, 

background image

 

 

13

który zawsze ma rację; tak więc przeciwko jego opinii natychmiast powstała koalicja 

rozbudzonych  antypatii  i  niezależnie  od  takiej  czy  innej  prawdy  faktycznej  wartość 

majątku Ibby poczęła spadać na łeb na szyję. 

— To są wszystko poezje! Z pieniędzmi i szlachetnością zawsze się przesadza. 

Jeżeli Baldassare Ibba ma całego majątku dziesięć milionów, to i tak dużo. 

Cyfra  była  wzięta  z  powietrza,  tak  po  prostu,  żeby  tylko  coś  powiedzieć,  ale 

skoro  już  została  wymieniona  i  okazało  się,  że  odpowiada  ogólnym  życzeniom, 

uspokoiła wszystkich z wyjątkiem generała, który gestykulował w głębi swojego fotela, 

bezsilny wobec dziewięciu przeciwników. 

 

Wszedł lokaj z długim drewnianym drążkiem, na którego końcu płonął kłębek 

waty  umoczonej  w  spirytusie.  Łagodne  światło  zachodu  zastąpił  surowy  blask 

gazowego żyrandola. Rzymianin bawił się dobrze; pierwszy raz znalazł się na Sycylii, 

podczas swego pięciodniowego pobytu w Palermo był podejmowany w kilku domach i 

zaczynał już zmieniać zdanie co do rzekomego prowincjonalizmu palermitańczyków: 

posiłki były ładnie podane, salony piękne, panie urocze. Lecz teraz ten namiętny spór 

na  temat  fortuny  jakiegoś  osobnika,  którego  nikt  z  dyskutantów  ani  nie  znał,  ani 

nawet  nie  chciał  znać,  ta  jawna  przesada,  ta  konwulsyjna  gestykulacja  z  błahego 

powodu  kazały  mu  znowu  wrócić  do  poprzedniej  opinii.  Trochę  za  bardzo 

przypominało mu to rozmowy, których musiał wysłuchiwać w Fondi lub w Palestrinie, 

gdy  przyjeżdżał  tam  we  własnych  sprawach  majątkowych,  a  może  nawet  aptekę 

Bésuqueta,  o  której  zachował  zabawne  wspomnienie  z  czasów  lektury  Tartarina;  

kolekcjonował  już  sobie  anegdotki  do  opowiadania  przyjaciołom,  kiedy  za  tydzień 

powróci  do  Rzymu.  Lecz  nie  miał  racji:  zbyt  był  człowiekiem  światowym,  aby  mógł 

nabrać zwyczaju zagłębiania się w swych dociekaniach pod powierzchnię rzucających 

się  w  oczy  pozorów,  a  to,  co  mu  się  ukazywało  jako  zabawny  przejaw 

prowincjonalizmu, było wszystkim, tylko nie komedią: były to tragiczne porywy klasy, 

która  patrzyła  na  zanikanie  swojego  prymatu  jako  właścicieli  latyfundiów,  a  więc 

swojej  racji  bytu  i  swojej  ciągłości  społecznej,  i  która  szukała  w  wymuszonej 

przesadzie i sztucznych pomniejszaniach ujścia dla swego gniewu i ulgi dla strachu. 

Ponieważ  nie  można  było  dotrzeć  do  prawdy,  rozmowa  zmieniła  kierunek: 

niezmiennie krążyła wokół spraw związanych z Baldassarem Ibbą, lecz teraz zajęła się 

jego życiem prywatnym. 

background image

 

 

14

—  Żyje  jak  mnich.  Wstaje  o  czwartej  rano,  idzie  na  plac,  aby  sam  najmować 

robotników, cały dzień zajmuje się zarządem majątku, je tylko chleb i jarzyny z oliwą, 

a wieczorem już o ósmej jest w łóżku. 

Salina zaprotestował: 

—  Mnich  z  żoną  i  ośmiorgiem  dzieci,  powiedzmy  sobie.  Jeden  z  moich 

pracowników spędził dwadzieścia cztery godziny w jego domu: dom ten jest brzydki, 

ale duży i wygodny, jednym słowem przyzwoity; żona musiała kiedyś być ładna; dzieci 

są  dobrze  ubrane,  jeden  z  chłopców  jest  nawet  tu,  w  Palermo,  uczy  się;  a  przy  jego 

stole jada się ciężko, lecz obficie, jak już wam opowiedziałem. 

Generał trzymał się mocno: 

— Ty, Salina, wierzysz we wszystko, co ci mówią; lub też może chcieli zamydlić 

oczy twojemu pracownikowi, który okazał się tęgim głupcem. Chleb, twaróg i lampka 

oliwna to jest życie codzienne, prawdziwe życie Ibby. Jeżeli ktoś przybywa do niego z 

Palermo, to jasne, że się wysila, aby nas olśnić. Ale łudzi się tylko, że to mu się udaje. 

Santa Giulia, pod naporem wieści, które chciał zakomunikować, szamotał się w 

swoim  fotelu:  starannie  obute  stopy  uderzały  o  podłogę,  ręce  mu  drżały,  popiół  z 

papierosa sypał się po ubraniu: 

— Panowie, to bujda! Wy nic nie wiecie, mylicie się kompletnie. Ja jeden wiem, 

jak sprawy stoją: żona jednego z moich polowych pochodzi z Torrebella, dwa kroki od 

Gibilmonte,  i  od  czasu  do  czasu  odwiedza  tam  swoją  zamężną  siostrę,  od  której 

dowiedziała  się  wszystkiego.  Zdaje  się,  że  już  nie  można  mieć  wiadomości  pewniej-

szych. 

W oczach zebranych szukał potwierdzenia słuszności własnego przekonania, a 

ponieważ  wszyscy  byli  rozbawieni,  znalazł  je  łatwo.  Więc  chociaż  nie  było  tam 

żadnego  wstydliwego  ucha,  które  należałoby  uszanować,  zniżył  głos:  bez  tej 

melodramatycznej przezorności rewelacje nie wypadłyby tak atrakcyjnie. 

—  Cztery  kilometry  od  Gibilmonte  don  Baldassare  kazał  sobie  wybudować 

mały  domek:  wszystko,  co  tylko  można  sobie  wyobrazić  najbardziej  luksusowego,  z 

meblami  Salci  i  całą  resztą.  —  Wspomnienia  z  lektury  Catulle  Mendésa,  tęskne 

reminiscencje  z  paryskich  domów  schadzek,  pragnienia  niezrealizowane,  choć  od 

dawna żywione, owładnęły jego wyobraźnią. — Sprowadził z Paryża wielkiego malarza 

Rochegrosse,  który  pokrył  mu  freskami  wszystkie  pokoje:  siedział  trzy  miesiące  w 

Gibilmonte  i  kazał  sobie  płacić  sto  tysięcy  lirów  miesięcznie.  (Rochegrosse  był 

rzeczywiście przed dwoma laty na Sycylii, bawił tam osiem dni z żoną i trojgiem dzieci 

background image

 

 

15

i wyjechał zwiedziwszy spokojnie Cappella Palatina, Segestę i latomie w Syrakuzach.) 

Kosztowało  to  majątek!  Ale  cóż  to  są  za  freski!  Mogłyby  wskrzesić  umarłego!  Nagie 

kobiety, zupełnie nagie, które tańczą, piją, łączą się z mężczyznami i miedzy sobą, we 

wszystkich  pozycjach,  na  wszystkie  możliwe  sposoby.  Arcydzieła!  Encyklopedia, 

mówię  wam,  encyklopedia  wszystkich  rozkoszy!  Zresztą  każcie  coś  zrobić 

paryżaninowi,  i  to  za  sto  tysięcy  lirów  miesięcznie!  Ibba  przyjmuje  tam  dziesiątki 

kobiet:  Włoszki,  Francuzki,  Niemki,  Hiszpanki.  Także  Oterò  tam  była,  wiem  to  na 

pewno. Don Batassano założył tam sobie swój Park Danieli jak Ludwik Szesnasty. 

Tym razem  Santa Giulii udało się  naprawdę: wszyscy  słuchali go z  otwartymi 

ustami.  Nie,  żeby  mu  wierzyli:  ale  uznali  tę  fantazję  za  wysoce  poetyczną  i  każdy  z 

nich  pragnął  mieć  miliony  Ibby,  aby  i  na  jego  konto  wymyślano  równie  efektowne 

historyjki. Pierwszym, który ocknął się z poetycznego czaru, był generał. 

— A skąd ty to wiesz? Byłeś w tym domku? Jako odaliska czy jako eunuch?  

Roześmieli się, śmiał się także Santa Giulia. 

—  Już  wam  powiedziałem:  żona  mojego  polowego  Antonia  widziała  te 

malowidła. 

— Brawo! Więc twój polowy jest rogaczem! 

— Bujda! Żadnym rogaczem! Poszła tam zanieść prześcieradła, które wzięła do 

prania. Nie wpuścili jej do środka, ale jedno okno było otwarte i zobaczyła wszystko. 

Zamek z kłamstw był wyraźnie bardzo kruchy, ale tak piękny, cały zbudowany z 

ud kobiecych, z nieprzyzwoitości nie do wiary, z wielkich malarzy i ze stutysięcznych 

banknotów, że nikomu nie chciało się dmuchnąć, aby go przewrócić. 

Salina wyjął zegarek: 

— Boże mój! Już ósma! Muszę iść do domu, żeby się przebrać. Dziś wieczór w 

Politeama dają Trawiatę i tego Amami Alfredo! Gemmy Bellincioni naprawdę szkoda 

by było stracić. Do zobaczenia w loży! 

Radość i prawo 

 

Zaledwie wsiadł do autobusu, naraził się wszystkim. 

Teczka napęczniała od cudzych papierów, ogromny pakunek unieruchamiający 

mu  lewą  rękę,  szyja  opatulona  szarym  pluszowym  szalikiem,  parasol,  który  lada 

chwila mógł się otworzyć, wszystko to utrudniało mu okazanie biletu powrotnego; był 

zmuszony położyć paczkę na ladzie biletera, strącił lekkie monety, usiłował się schylić, 

background image

 

 

16

aby  je  pozbierać,  wzbudził  protesty  wśród  tych,  którzy  weszli  za  nim  i  których  jego 

opieszałość wprawiała w panikę, że drzwi automatyczne przytrzasną im poły płaszczy. 

Zdołał wcisnąć się do ogonka ludzi uwieszonych w przejściu; był drobnej budowy, ale 

ładunek  rozszerzał  jego  wymiary  do  objętości  zakonnicy  wypchanej  siedmioma 

spódnicami.  Podczas  gdy  ślizgał  się  po  rzadkim  błocie  poprzez  chaos  nędznego 

ludzkiego  tłumu,  fala  niezadowolenia  z  powodu  jego  jakże  niewłaściwego  ogromu 

rozeszła  się  wzdłuż  całego  pojazdu:  deptał  po  nogach  i  jemu  też  deptali,  ściągał  na 

siebie wymówki, a kiedy za plecami usłyszał nawet trzy sylaby, będące aluzją do jego 

nieszczęsnych  jakoby  małżeńskich  przypadków,  honor  nakazał  mu  odwrócić  głowę  i 

żywić złudzenie, że pogróżka rozbłysła w zmęczonym wyrazie jego oczu. 

Jechano  tymczasem  ulicami,  na  których  pretensjonalne  fasady  w  barokowym 

stylu  zasłaniały  ohydne  zaplecze,  wyzierające  i  tak  zza  wszystkich  rogów,  mijano 

żółtawe światła starych sklepów. 

Kiedy znalazł się na swoim przystanku, nacisnął dzwonek, wysiadł, potknął się 

o  parasol  i  wreszcie  był  już  sam,  na  własnym  metrze  kwadratowym  chodnika. 

Upewnił  się  pospiesznie  co  do  obecności  plastykowego  portfelu.  Teraz  mógł 

swobodnie sycić się swoim szczęściem. 

W  portfelu  leżało  trzydzieści  siedem  tysięcy  dwieście  czterdzieści  pięć  lirów. 

Przed godziną odebrał trzynastą pensję, uwalniającą go od kilku cierni, którymi byli: 

właściciel  domu,  tym  bardziej  natarczywy,  im  dłużej  musiał  czekać,  a  któremu  był 

winien  komorne  za  dwa  kwartały;  jakże  punktualny  poborca  rat  za  kurtkę  żony,  z 

króliczego  futra  (“Wyglądasz  w  niej  dużo  lepiej  niż  w  długim  płaszczu,  moja  droga; 

ona cię wyszczupla."); a również złe spojrzenia sprzedawcy ryb i zieleniarza. Te cztery 

duże  banknoty  kładły  także  kres  obawie  o  najbliższy  rachunek  za  światło,  smutnym 

spojrzeniom na buciki dzieci, niespokojnemu obserwowaniu drgających płomyczków 

gazu  z  butli.  Nie  obiecywały  obfitości,  co  to,  to  nie,  ale  zapowiadały  przynajmniej 

przerwę  w  zmartwieniach,  co  samo  jest  już  prawdziwą  radością  biedaków;  będzie 

można  nawet  przedłużyć  na  krótko  żywot  paru  tysięcy  lirów,  aby  potem  na  Boże 

Narodzenie skonsumować je we wspaniałościach świątecznego posiłku. 

Ale  tych  “trzynastych"  miewał  już  zbyt  wiele,  aby  kojarzyć  przelotne 

zadowolenie,  przez  nie  wywoływane,  z  tą  rozpierającą  go  teraz,  niczym  drożdże, 

różową  euforią.  Różową,  tak!  Różową  jak  opakowanie  słodkiego  ciężaru,  który  mu 

obezwładniał  lewe  ramię.  Kiełkowała  ona  bowiem  właśnie  z  siedmiokilowej 

świątecznej  babki,  którą  niósł  ze  sobą  z  biura.  Nie  dlatego,  żeby  przepadał  za  tą 

background image

 

 

17

szczególnie gwarantowaną i szczególnie wątpliwą mieszanką mąki, cukru, rodzynków 

i jajek w proszku. W gruncie rzeczy to jej nawet nie lubił. Ale siedem kilo luksusowego 

towaru na raz! Ograniczona wprawdzie, ale rzeczywista obfitość w domu, do którego 

pożywienie  przynoszono  po  dziesięć  deka  i  w  półlitrówkach!  Znakomity  produkt  w 

spiżarni, gdzie dotąd panowały jedynie trzeciorzędne etykiety! Co za radość dla Marii! 

I  te  okrzyki  dzieci,  gdy  przez  dwa  tygodnie  będą  poznawać  ów  całkiem  nieznany, 

niezbadany Dziki Zachód — podwieczorek! 

To  były  jednak  radości  innych,  radości  materialne,  zrodzone  z  wanilii,  z 

kolorowego  kartonu,  mówiąc  krótko:  z  ciasta.  Jego  zaś  osobiste  szczęście  było 

zupełnie  innego  rodzaju,  było  to  szczęście  duchowe,  mieszanina  dumy  i 

rozrzewnienia. Tak, proszę państwa, duchowe. 

Kiedy  Kierownik  jego  biura  rozdzielał  niedawno  koperty  z  pieniędzmi  i 

życzenia  świąteczne  z  właściwą  sobie  wyniosłą  dobrodusznością  starego  dostojnika, 

powiedział również, że siedmiokilowa babka, przysłana w prezencie dla ich instytucji 

przez  Wielką  Firmę  Wytwórczą,  została  przeznaczona  dla  najbardziej  zasłużonego 

urzędnika.  Prosi  więc  drogich  współpracowników,  aby  zechcieli  w  sposób 

demokratyczny  (właśnie  tak  się  wyraził)  wskazać  na  tym  zebraniu  szczęśliwego 

wybrańca. 

Ciasto  tymczasem  stało  tam,  na  środku  biurka,  ciężkie,  szczelnie  opakowane, 

“brzemienne  wróżbami",  jakby  powiedział  ten  sam  Kierownik  w  mundurze 

faszystowskim  przed  dwudziestu  laty.  Między  kolegami  krążyły  śmiechy  i  szepty, 

potem  wszyscy,  a  Dyrektor  pierwszy,  zaczęli  wykrzykiwać  jego  nazwisko.  Ogromna 

satysfakcja, pewność dalszej ciągłości pracy, jednym słowem — triumf. I nic nie było 

w stanie zachwiać tego pokrzepiającego uczucia: ani trzysta lirów, które musiał wydać 

w barze na dole, kiedy stawiał kolegom kawę w podwójnie sinym świetle burzliwego 

zachodu i bladych neonów, ani ciężar zdobyczy, ani wyzwiska zasłyszane w autobusie, 

nic, nawet przebłyski w głębi świadomości, że ze strony kolegów spotkał się z aktem 

pogardliwej  litości  dla  swojej  biedy:  był  naprawdę  zbyt  ubogi  na  to,  aby  pozwalać 

zielsku pychy kiełkować tam, gdzie nie należy. 

Udał  się  w  kierunku  domu  starą,  walącą  się  ulicą,  na  której  bombardowania 

przed piętnastu laty wycisnęły ostateczne piętno. Dotarł na koszmarny placyk, gdzie w 

głębi kulił się upiorny budynek. 

Pozdrowił  z  werwą  dozorcę  Cosimo,  który  pogardzał  nim  wiedząc,  że  pensja 

tego  lokatora  jest  niższa  od  jego  własnych  zarobków.  Dziewięć  stopni,  trzy  stopnie, 

background image

 

 

18

dziewięć stopni: piętro, na którym mieszkał cavaliere Tizio. Ech, miał wprawdzie fiata 

1100,  lecz  za  to  żonę  starą,  brzydką  i  ordynarną.  Dziewięć  stopni,  trzy  stopnie,  po-

chyłość,  dziewięć  stopni:  mieszkanie  doktora  Sempronio.  Jeszcze  gorzej!  Syn 

próżniak,  szalejący  na  punkcie  lambrett  i  vesp,  a  poczekalnia  stale  pusta.  Dziewięć 

stopni,  trzy  stopnie,  dziewięć  stopni:  jego  mieszkanie,  mieszkanko  człowieka  lu-

bianego, zacnego, szanowanego, nagradzanego, nadzwyczajnego urzędnika. 

Otworzył  drzwi,  wcisnął  się  do  wąskiego  korytarza,  już  w  progu  zatrzymany 

zapachem  duszonej  cebuli,  złożył  na  ławce-skrzyni,  nie  większej  od  koszyka,  swą 

ciężką paczkę, teczkę  nabrzmiałą cudzymi sprawami, zawadzający szalik. Rozległ się 

jego głos: 

— Maria, chodź tutaj! Zobacz, co za cudo przyniosłem! 

Z  kuchni  wyszła  żona,  w  niebieskim  szlafroku,  na  którym  sadza  z  garnków 

zostawiła  swoje  ślady;  jej  drobne  ręce,  zaczerwienione  od  zmywania,  spoczywały  na 

brzuchu,  zniekształconym  przez  porody.  Zasmarkane  dzieci  z  piskiem  stłoczyły  się 

wokół różowego monumentu, nie śmiejąc go dotknąć. 

— Doskonale! Ale pensję też przyniosłeś! Nie mam już ani grosza. 

—  Oczywiście,  kochanie.  Zostawiam  sobie  tylko  drobne,  dwieście  czterdzieści 

pięć lirów. Lecz patrz, co za łaska losu! 

Maria była niegdyś ładna, a jeszcze kilka lat temu wesołe oczki rozjaśniały jej 

bystrą twarzyczkę. Teraz głos jej ochrypł w kłótniach ze sprzedawcami, złe pożywienie 

zniszczyło cerę, stałe wpatrywanie się w przyszłość, chmurną i pełną raf, zgasiło blask 

spojrzenia.  Przetrwała  w  niej  tylko  dusza,  święta,  a  więc  niezłomna  i  nie  ulegająca 

czułostkom, głęboka dobroć zmuszona do uzewnętrzniania się za pomocą zrzędzenia i 

sprzeciwów,  a  także  duma  kastowa,  pognębiona,  lecz  uparta.  Maria  była  bowiem 

wnuczką  wielkiego  kapelusznika  z  via  Indipendenza  i  gardziła  nierównie 

skromniejszymi  przodkami  swego  Girolama,  którego  zresztą  uwielbiała,  tak  jak  się 

uwielbia dziecko głupie, lecz kochane. 

Jej spojrzenie prześliznęło się obojętnie po ozdobnym kartonie. 

— Bardzo dobrze. Jutro wyślemy ją mecenasowi Rismie, wobec którego mamy 

zobowiązania. 

Mecenas  Risma  dwa  lata  temu  powierzył  mu  pewną  skomplikowaną  pracę 

buchalteryjną,  zapłacił  za  nią,  a  ponadto  zaprosił  ich  oboje  na  obiad  do  swego 

abstrakcyjnego  i  metalowego  mieszkania,  gdzie  rachmistrz  cierpiał  niczym  po-

tępieniec,  z  powodu  butów  kupionych  specjalnie  na  tę  okazję.  I  teraz  dla  tego 

background image

 

 

19

prawnika,  który  opływał  we  wszystko,  jego  Maria,  jego  Andrea,  Saverio,  mała 

Giuseppina i on sam mieli wyrzec się jedynej żyły złota, do jakiej dokopali się po tylu 

latach! 

Pobiegł  do  kuchni,  złapał  nóż,  porwał  się  do  przecinania  złotych  sznurków, 

którymi  zręczna-robotnica  mediolańska  pięknie  omotała  pakunek;  ale  spierzchnięta 

dłoń żony spoczęła ze znużeniem na jego ramieniu: 

— Girolamp, nie, bądź dzieckiem! Wiesz przecież, że musimy zrewanżować się 

Rismie. 

Przemówiło Prawo, Prawo nieskazitelnych kapeluszników. 

— Ależ, moja droga, to jest nagrodą, świadectwo moich zasług, dowód uznania! 

—  Daj  spokój.  Ci  twoi  koledzy  i  delikatne  uczucia!  Jałmużna,  Giro,  to  tylko 

jałmużna.  —  Nazywała  go  dawnym,  pieszczotliwym  imieniem,  uśmiechała  się  do 

niego  oczyma,  w  których  on  jeden  potrafił  odnaleźć  dawny  wdzięk.  —  Jutro  kupisz 

inną, mniejszą babkę, dla nas wystarczy. I cztery czerwone karbowane świeczki, takie, 

jakie są na wystawie w domu towarowym; to będzie wielkie święto. 

Rzeczywiście,  następnego  dnia  kupił  zwyczajną  babkę,  nie  cztery,  ale  dwie 

zachwycające  świeczki,  a  olbrzyma  wysłał  za  pośrednictwem  jednej  z  agencji 

mecenasowi Rismie, co kosztowało go dalszych dwieście lirów. 

Zresztą  po  Bożym  Narodzeniu  musiał  kupić  trzecią  babkę  i  pokrojoną  dla 

niepoznaki w kawałki zanieść kolegom, którzy mu dokuczali, że nie zostawił im nawet 

okruszyny ze swego wspaniałego łupu. 

Mglista zasłona opadła na dalszy los pierworodnego ciasta. 

Zgłosił  reklamację  w  agencji  “Błyskawica".  Pokazano  mu,  z  wyraźnym 

lekceważeniem,  rejestr  doręczeń  z  widniejącym  na  odwrocie  podpisem  służącego 

mecenasa. Po Trzech Królach jednak nadszedł bilet wizytowy z “gorącym podziękowa-

niem i życzeniami". 

Honor był ocalony. 

background image

 

 

20

 

Profesor i syrena 

 

Późną jesienią 1938 roku przechodziłem ostry kryzys mizantropii. Mieszkałem 

wówczas  w  Turynie  i  razu  pewnego,  kiedy  spałem,  dziewczyna  turyńska  Nr  l, 

szperając  mi  po  kieszeniach  w  poszukiwaniu  pięćdziesięciolirowych  banknotów,  od-

kryła  tam  również  liścik  dziewczyny  Nr  2,  który  nawet  pomimo  błędów 

ortograficznych nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do charakteru łączących nas 

stosunków. 

Moje przebudzenie było nagłe i burzliwe. Mieszkanko przy via Peyron trzęsło 

się od wybuchów żywego dialektu; groziło mi też wydrapanie oczu, czego uniknąłem 

wykręcając  nieco  lewy  nadgarstek  mojego  miłego  dziewczęcia.  Ta  w  pełni  uza-

sadniona  akcja  obronna  położyła  kres  wspomnianej  scenie,  lecz  również  i  naszej 

idylli.  Dziewczyna  ubrała  się  pospiesznie,  wrzuciła  do  torebki  puszek,  kredkę, 

chusteczkę,  pięcdziesięciolirowy  banknot  (“tych  nieszczęść  przyczynę"),  trzykrotnie 

rzuciła  mi  w  twarz:  “świnia",  i  poszła  sobie.  Nigdy  nie  była  tak  urocza  jak  w  tym 

kwadransie  furii.  Z  okna  widziałem  ją,  jak  wychodziła  i  oddalała  się  w  porannej 

mgiełce, wysoka, smukła, strojna w odzyskaną elegancję. 

Nigdy jej  już nie ujrzałem, tak jak nigdy nie  zobaczyłem już mojego czarnego 

wełnianego  pulowera,  na  który  wydałem  majątek  i  który  miał  zaletę  fatalną:  fason 

stosowny  tak  dla  mężczyzn,  jak  i  dla  kobiet.  Pozostawiła  mi  tylko  w  łóżku  dwie  tak 

zwane “niewidoczne" szpilki do włosów. 

Tego samego popołudnia byłem umówiony z Nr 2 w pewnej cukierni na piazza 

Carlo Felice. Jednak przy okrągłym stoliku w zachodnim, “naszym" rogu drugiej sali 

zamiast  kasztanowych  loków  dziewczyny,  bardziej  teraz  pożądanej  niż  kiedykolwiek 

przedtem,  dostrzegłem  chytrą  twarz  Tonina,  jej  dwunastoletniego  braciszka,  który 

właśnie  kończył  pochłaniać  czekoladę  z  podwójnym  kremem.  Gdy  się  zbliżyłem, 

podniósł się z krzesła, jak przystoi grzecznemu turyńczykowi. 

— Proszę pana — powiedział — Pinotta nie przyjdzie. Kazała dać panu ten bilet. 

Do widzenia panu. 

I  wyszedł  zabierając  ze  sobą  dwa  ciastka  pozostałe  jeszcze  na  talerzu.  Na 

bileciku koloru kości słoniowej otrzymałem absolutną odprawę, umotywowaną moją 

background image

 

 

21

nikczemnością  i  “południową  nieuczciwością".  Było  jasne,  że  Nr  l  odszukała  i 

podjudziła Nr 2, a ja znalazłem się na lodzie. 

W  ciągu  dwunastu  godzin  straciłem  dwie  dziewczyny,  które  wzajemnie 

uzupełniały  się  jak  najkorzystniej,  i  w  dodatku  pulower,  na  którym  mi  zależało; 

ponadto  musiałem  zapłacić  za  konsumpcję  piekielnego  Tonina.  Moja  arcysycylijska 

miłość własna została  poniżona. Wyszedłem  na durnia i postanowiłem na jakiś czas 

odsunąć się od świata i jego blichtru. 

 

Na  ten  okres  izolacji  nie  można  było  wynaleźć  lepszego  miejsca  od  owej 

kawiarni  na  via  Po,  gdzie  teraz  sam  jak  pies  spędzałem  wolne  chwile,  a  zwłaszcza 

wieczory  po  pracy  w  redakcji.  Było  to  coś  w  rodzaju  Hadesu  zaludnionego  przez 

bezkrwiste  cienie  podpułkowników,  sędziów  i  profesorów  na  emeryturze.  Te 

bezcielesne  zjawy  grały  w  warcaby  lub  domino,  zanurzone  w  świetle  przyćmionym 

przez  portyki  i  chmury  za  dnia,  wieczorem  zaś  przez  ogromne  zielone  abażury  ży-

randoli, i nigdy nie podnosiły głosu, jakby w obawie, że nazbyt silny dźwięk przerwie 

słaby wątek ich egzystencji. Prawdziwe Elizeum. 

Ponieważ  jestem  zwierzęciem  o  raczej  stałych  przyzwyczajeniach,  siadałem 

zawsze w kącie przy tym samym stoliku, którego przemyślna konstrukcja zapewniała 

klientowi  maksimum  niewygody.  Po  lewej  stronie  dwa  widma  wyższych  oficerów 

grały w trik-traka z dwoma duchami radców sądu apelacyjnego. Wojskowe i sądowe 

kostki  do  gry  wytaczały  się  bezszelestnie  ze  skórzanego  kubka.  Po  prawej  stronie 

siadywał  jakiś  pan  w  podeszłym  wieku,  odziany  w  stary  płaszcz  z  wyliniałym 

karakułowym  kołnierzem.  Stale  czytał  pisma  zagraniczne,  palił  toskańskie  cygara  i 

często spluwał. Raz po raz przerywał lekturę i wydawało się, że ściga w kręgach dymu 

jakieś  swoje  wspomnienie.  Potem  znów  zaczynał  czytać  i  spluwać.  Miał  bardzo 

brzydkie  ręce,  żylaste,  zaczerwienione,  o  paznokciach  równo  ściętych  i  nie  zawsze 

czystych.  A  przecież  gdy  spostrzegł  kiedyś  w  jednym  ze  swych  pism  fotografię 

archaicznego  greckiego  posągu,  o  szeroko  rozstawionych  oczach  i  zagadkowym 

uśmiechu,  te  niekształtne  palce  ku  memu  zdziwieniu  pogładziły  wizerunek  z 

prawdziwie królewską delikatnością. Gdy zauważył, że go obserwuję, zaczął gniewnie 

pochrząkiwać i zamówił jeszcze jedną kawę. 

Stosunki  nasze  pozostałyby  w  tym  stadium  ukrytej  wrogości,  gdyby  nie 

szczęśliwy  przypadek.  Przynosiłem  zwykle  z  redakcji  kilka  dzienników,  między  nimi 

background image

 

 

22

znalazł się raz “Giornale di Sicilia". Były to lata wzmożonej aktywności Minculpopa

*

 i 

wszystkie  gazety  wyglądały  jednakowo;  ów  numer  dziennika  z  Palermo  był  bardziej 

jeszcze niż zwykle banalny i niczym innym nie różnił się od gazety mediolańskiej czy 

rzymskiej, jak tylko niedoskonałością szaty graficznej; moja lektura tego pisma trwała 

więc  krótko  i  zaraz  odłożyłem  je  na  stolik.  Ledwie  przystąpiłem  do  kontemplacji 

następnego wcielenia Minculpopa, gdy mój sąsiad zwrócił się do mnie: 

—  Przepraszam  pana,  czy  mógłbym  rzucić  okiem  na  “Giornale  di  Sicilia"? 

Jestem Sycylijczykiem i od lat nie miałem okazji oglądać gazety z moich stron. 

Mówił  głosem  kulturalnym,  akcent  miał  nienaganny,  spojrzenie  jego  oczu 

wyrażało powściągliwy dystans. 

—  Ależ  proszę  bardzo!  Niechże  pan  sobie  wyobrazi,  że  ja  również  jestem 

Sycylijczykiem,  i  jeśli  tylko  pan  sobie  tego  życzy,  chętnie  będę  przynosił  tę  gazetę 

codziennie. 

—  Dziękuję.  Myślę,  że  to  niepotrzebne.  Uległem  prostej  ciekawości.  Jeżeli 

Sycylia  jest  taka  jak  za  moich  czasów,  sądzę  że  nic  się  tam  nie  dzieje  dobrego, 

podobnie jak od trzech tysięcy lat. 

Przejrzał  gazetę,  złożył  ją  i  zwrócił,  po  czym  pogrążył  się  w  lekturze  jakiegoś 

dziełka. Opuszczając lokal, miał wyraźny zamiar wymknąć się bez pożegnania, ale ja 

wstałem  i  przedstawiłem  się;  on  mruknął  przez  zęby  swoje  nazwisko,  którego  nie 

dosłyszałem, lecz nie podał mi ręki; na progu kawiarni odwrócił się jednak, uchylił ka-

pelusza i głośno zawołał: 

— Ciao, ziomku! 

Zniknął  pod  portykami,  pozostawiając  mnie  w  osłupieniu  i  wywołując  szmer 

dezaprobaty wśród cieni, które grały w kości. 

Dokonałem  obrzędów  magicznych  w  celu  zmaterializowania  kelnera  i 

zapytałem wskazując na pusty stolik: 

— Kto to był ten pan? 

— Ten? — odpowiedział. — To senator Rosario la Ciura. 

Nazwisko  to  przemawiało  nawet  do  mojej  dość  fragmentarycznej  kultury 

dziennikarskiej:  należało  ono  do  jednego  z  pięciu  czy  sześciu  Włochów  o 

niezaprzeczalnej  światowej  sławie,  do  najznakomitszego  hellenisty  naszych  czasów. 

Wyjaśniła  mi  się  od  razu  lektura  grubych  czasopism  i  pieszczotliwe  gładzenie 

fotografii. A także jego nieprzystępność i dyskretna wytworność. 

                                            

*

 

Ministero delia Cultura Popolare w okresie faszyzmu.

 

background image

 

 

23

Nazajutrz  przejrzałem  w  redakcji  tę  szczególną  kartotekę,  która  zawiera 

nekrologi  in  spe.  Hasło  “La  Ciura"  znajdowało  się  w  niej  zredagowane  całkiem 

poprawnie,  raz  na  zawsze.  Wyczytałem  tam,  że  wielki  człowiek  urodził  się  w  Aci-

Castello  (Katania)  w  ubogiej  drobnomieszczańskiej  rodzinie;  że  dzięki 

zdumiewającym  zdolnościom,  jakie  przejawił  podczas  studiów  nad  greką,  a  także 

dzięki stypendium i publikacjom naukowym, otrzymał w dwudziestym siódmym roku 

życia katedrę literatury greckiej na uniwersytecie w Pawii; że potem powołano go na 

uniwersytet w Turynie, gdzie pozostał aż do osiągnięcia wieku emerytalnego; że miał 

wykłady  w  Oksfordzie  i  Tybindze  i  odbył  wiele  podróży,  niejednokrotnie  bardzo 

dalekich,  ponieważ  senator  z  okresu  przedfaszystowskiego  i  członek  Akademii  dei 

Lincei  był  także  doktorem  honoris  causa  uniwersytetów  w  Yale,  Harvard,  Nowym 

Delhi i Tokio, nie mówiąc naturalnie o najświetniejszych uniwersytetach europejskich 

od  Upsali  do  Salamanki.  Wykaz  jego  publikacji  był  bardzo  długi  i  wiele  jego  prac, 

szczególnie  o  dialektach  jońskich,  uznano  za  podstawowe;  wystarczy  powiedzieć,  że 

był  jedynym  cudzoziemcem,  któremu  powierzono  opracowanie  teubnerowskiego 

wydania  Hezjoda  i  że  wydanie  to  poprzedził  naukowym  wstępem  łacińskim,  ujętym 

niezwykle  głęboko.  Wreszcie  powód  do  największej  sławy:  nie  był  członkiem 

Akademii  Włoskiej.  Wśród  innych  równie  uczonych  kolegów  wyróżniał  się  zawsze 

żywym,  niemal  zmysłowym  odczuciem  klasycznego  antyku,  co  znalazło  wyraz  w 

zbiorze  esejów  Ludzie  i  bogowie,  cenionych  jako  dzieło  pełne  nie  tylko  wielkiej 

erudycji,  ale  także  i  żywej  poezji.  Krótko  mówiąc,  był  “chlubą  narodu  i  pochodnią 

wszystkich kultur", jak zakończył swą kompilację autor hasła w kartotece. Rosario La 

Ciura  miał  siedemdziesiąt  pięć  lat  i  żył  dostatnio,  choć  z  dala  od  zbytku,  z  pensji 

profesorskiej i gaży senatora. Nie był żonaty. 

Trudno  zaprzeczyć:  my,  Włosi,  synowie  z  pierwszego  łoża  (albo  ojcowie) 

Renesansu,  uważamy,  że  Wielki  Humanista  stoi  ponad  każdym  innym 

śmiertelnikiem. Możliwość bezpośredniego obcowania z najwyższym reprezentantem 

tej  subtelnej,  niemal  nekromantycznej  i  jakże  bezinteresownej  wiedzy  pochlebiała  i 

niepokoiła  zarazem;  doświadczałem  tych  samych  uczuć,  jakich  doznawałby  młody 

Amerykanin przedstawiony panu Gilette: był to lęk, respekt i jakaś szczególna forma 

dość niewinnej zawiści. 

Wieczorem  zaszedłem  do  Hadesu  w  nastroju  zupełnie  innym  niż  w  dniach 

poprzednich.  Senator  był  już  na  swoim  miejscu  i  w  odpowiedzi  na  mój  pełen 

uszanowania ukłon odmruknął coś przez zęby. Kiedy jednak skończył czytać artykuł i 

background image

 

 

24

wpisał  swoje  uwagi  do  notesu,  odwrócił  się  w  moją  stronę  i  powiedział  głosem 

niezwykle melodyjnym: 

— Ziomku, sposób, w jaki mnie powitałeś, upewnił mnie, że któraś z tutejszych 

larw  powiedziała  ci,  kim  jestem.  Zapomnij  o  tym.  Zapomnij  również,  jeżeli  się  to 

jeszcze  nie  stało,  o  aorystach  wyuczonych  w  liceum.  Powiedz  mi  raczej,  jak  się 

nazywasz,  bo  wczoraj  wieczorem,  zamiast  przedstawić  się,  wybełkotałeś  coś  nie-

wyraźnie,  jak  to  zwykle  bywa,  a  ja,  gdybym  chciał  pójść  za  twoim  przykładem, 

bezskutecznie pytałbym innych o twoje nazwisko, ponieważ ciebie zapewne nikt tu nie 

zna. 

Mówił do mnie z góry, odczuwało się, że znaczyłem dla niego mniej od robaka. 

Byłem  najwyżej  czymś  w  rodzaju  drobnego  pyłku  wirującego  bezwładnie  w 

promieniach słońca. Jednak spokojny głos, słowo precyzyjnie dobrane, użycie formy 

“ty" stwarzały pogodny nastrój dialogu platońskiego. 

—  Nazywam  się  Paolo  Corbèra,  urodziłem  się  w  Palermo,  gdzie  ukończyłem 

prawo.  Teraz  pracuję  tutaj  w  redakcji  “La  Stampa".  Ażeby  sprawę  postawić  jasno, 

panie  senatorze,  dodam,  że  na  maturze  dostałem  z  greki  ledwo  dostatecznie  i  mam 

pewne powody sądzić, że otrzymałem je zamiast noty niedostatecznej tylko dlatego, że 

chciano wydać mi dyplom.  

Uśmiechnął się z lekka. 

—  Dobrze,  że  się  do  tego  przyznałeś.  Nie  lubię  rozmawiać  z  ludźmi 

przekonanymi, że posiedli wiedzę, od której w istocie są dalecy, jak na przykład moi 

koledzy  z  uniwersytetu.  Znają  naprawdę  jedynie  zewnętrzne  formy  greki,  jej 

ekstrawagancje  nieregularności.  Żywy  duch  tego  języka,  tak  głupio  nazwanego 

martwym, nigdy się im nie objawił. Nic im się właściwie nie objawiło. Biedni ludzie 

zresztą: jakże mogliby poznać ducha tej mowy, skoro nigdy nie mieli okazji usłyszeć 

żywej greki. . 

Duma,  owszem,  jest  niewątpliwie  lepsza  od  fałszywej  skromności,  ale  wydało 

mi  się,  że  senator  trochę  przesadza.  Błysnęła  mi  nawet  myśl,  że  może  lata 

rozmiękczyły  nieco  ten  wyjątkowy  mózg.  Ci  biedacy,  jego  koledzy,  tyleż  razy  mieli 

okazję słyszeć starożytną grekę -co i on, a więc nigdy. 

— Paolo... — ciągnął dalej. — Masz szczęście nazywać się tak jak jedyny apostoł, 

który  miał  trochę  kultury  i  oglądy  literackiej.  Hieronim  jednak  byłoby  lepiej.  Inne 

imiona,  których  wy,  chrześcijanie,  używacie,  są  naprawdę  pospolite.  Imiona 

niewolników. 

background image

 

 

25

Rozczarowywał  mnie  coraz  bardziej,  zakrawał  na  uniwersyteckiego 

antyklerykała, i do tego jeszcze z domieszką faszystowskiego nietzscheanizmu. Czyżby 

tak było naprawdę? 

Mówił  dalej  głosem  dźwięcznym  i  pełnym  siły,  która  być  może  płynęła  z 

długiego— okresu milczenia. 

  Corbèra...  Jeśli  się  nie  mylę,  to  znane  nazwisko  sycylijskie!  Przypominam 

sobie, że mój ojciec wpłacał za nasz domek w Aci-Castello jakiś mały czynsz roczny do 

zarządu domu Corbèra di Palina czy Salina, nie pamiętam już dobrze. Żartował nawet 

za każdym razem, mówiąc, że jeżeli jest jakaś rzecz na świecie pewna, to ta właśnie, że 

tych parę lirów nie trafi do kieszeni jego “suwerena", jak go nazywał. Czy jesteś może 

jednym z tych właśnie Corbèrów, czy tylko pochodzisz od jakiegoś chłopa, który przy-

brał nazwisko swego pana? 

Wyznałem,  że  byłem  właśnie  Corbèra  di  Salina,  co  więcej,  że  byłem  jedynym 

pozostałym egzemplarzem tego rodu. Wszystkie zbytki, wszystkie grzechy, wszystkie 

naciągane  czynsze,  wszystkie  długi  nie  popłacone,  słowem  wszystkie  “lampartyzmy" 

złączyły się we mnie. Senator nieoczekiwanie wydał się zadowolony. 

—  Dobrze,  dobrze,  bardzo  cenię  stare  rody.  Drzemie  w  nich  jeszcze  jakaś 

pamięć, co prawda słaba, ale zawsze lepsza niż u innych. Są jedyną formą osiągnięcia 

fizycznej  nieśmiertelności,  na  jaką  wy  potraficie  się  zdobyć.  Pomyśl  o  szybkim 

ożenku, Corbèra. Biorąc pod uwagę, że wy wszyscy nie wymyśliliście nic lepszego dla 

przedłużenia życia, jak tracenie własnego nasienia w najdziwniejszych miejscach. 

Denerwował  mnie  wyraźnie.  “Wy"  i  “wy"!  Kto  “wy"?  Całe  to  pospolite  stado, 

które  nie  miało  szczęścia  być  senatorem  La  Ciura?  A  czy  on  osiągnął  tę 

nieśmiertelność  fizyczną?  Trudno  byłoby  go  o  to  posądzać  patrząc  na  pokrytą 

zmarszczkami twarz i na ociężałe ciało... 

— Corbèra di Salina — ciągnął dalej niestrudzenie. — Nie obrazisz się, jeżeli w 

dalszym  ciągu  będę  mówił  per  ty,  jakby  do  jednego  z  moich  uczniaków,  którzy 

chwilowo są młodzi? 

Wyznałem,  że  jestem  nie  tylko  zaszczycony,  ale  i  szczęśliwy,  i  tak  było 

naprawdę. Po przezwyciężeniu wreszcie sprawy nazwisk i protokołu rozmowa zeszła 

na Sycylię. Od dwudziestu lat jego noga tam nie stanęła. A ostatnim razem, gdy był 

tam  “na  dole"  (tak  mówił  na  sposób  ludzi  z  Piemontu),  zabawił  tylko  pięć  dni  w 

Syrakuzach,  ażeby  przedyskutować  z  Paolem  Orsi  zawiłą  kwestię  dialogowania 

chórów w sztukach antycznych. 

background image

 

 

26

— Przypominam sobie, że chciano  zawieźć  mnie autem z Katanii  do Syrakuz; 

zgodziłem się dopiero wówczas, kiedy się dowiedziałem, że w Auguście droga biegnie 

z dala od morza, a kolej idzie brzegiem. Opowiedz mi coś o naszej wyspie! To piękna 

ziemia, choć zaludniają ją osły. Niegdyś mieszkali na niej bogowie, a może przebywają 

tam i nadal podczas tych sierpni, które się nie kończą? Jednak nie mów mi o waszych 

czterech  nowo  odkrytych  świątyniach.  I  tak  jestem  pewien,  że  nic  z  tego  nie 

rozumiesz. 

Mówiliśmy  więc  o  nieśmiertelnej  Sycylii,  o  Sycylii  jako  zjawisku  natury.  O 

zapachu  rozmarynu  na  zboczach  Nebrodi,  o  smaku  miodu  z  Melilli,  o  falowaniu 

kłosów  na  wietrze  w  dzień  majowy,  tak  dobrze  widocznym  z  Enny,  o  pustkowiach 

dokoła  Syrakuz,  o  falach  zapachów,  którymi  okoliczne  gaje  pomarańczowe  i 

cytrynowe  zalewają  po  prostu  Palermo  podczas  tych  szczególnych  czerwcowych 

zachodów  słońca.  Mówiliśmy  o  uroku  letnich  nocy,  gdy  człowiek  leżąc  na  wznak 

wśród  drzew  pistacjowych  widzi  zatokę  Castellammare  i  gwiazdy  odbijające  się  w 

uśpionym morzu; jego dusza ginie wtedy w przestworzach, lecz ciało drży napięte w 

pogotowiu, czując zbliżające się demony. 

Choć  senator  opuścił  wyspę  przed  pięćdziesięciu  laty,  to  jednak  zachował 

nadzwyczaj dokładne wspomnienie niektórych nawet bardzo drobnych szczegółów. 

—  Morze,  morze  sycylijskie  ma  najpiękniejsze  barwy,  jest  najbardziej 

romantyczne  ze  wszystkich,  jakie  widziałem;  to  jedyna  rzecz,  której  nie  potraficie 

zniszczyć,  naturalnie  tam,  gdzie  nie  ma  miast.  Czy  podają  jeszcze  w  nadmorskich 

trattoriach przepołowione jeże morskie? — Zapewniłem go, że tak, dodając jednak, że 

mało kto je teraz jada, z obawy przed tyfusem. — A przecież to najwspanialsza rzecz, 

jaką  macie  tam  “na  dole".  Te  krwiste  chrząstki,  te  imitacje  narządów  kobiecych, 

pachnące solą i algami. Tyfus? Jaki tyfus? Są równie niebezpieczne jak wszystkie dary 

morza  niosące  śmierć,  lecz  zarazem  i  nieśmiertelność.  Gdy  byłem  u  Orsiego  w 

Syrakuzach,  zażądałem  ich  kategorycznie.  Co  za  smak!  Co  za  boski  widok! 

Najpiękniejsze wspomnienie moich ostatnich pięćdziesięciu lat! 

Byłem  zmieszany  i  zafascynowany:  człowiek  tego  pokroju  pozwalał  sobie  na 

metafory dość śliskie i przejawiał dziecinne łakomstwo wobec przeciętnych zresztą w 

smaku jeży morskich! 

Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższy czas, a on odchodząc uparł się zapłacić za 

moją  kawę,  nie  zmarnował  przy  tym  okazji,  aby  zachować  się  gruboskórnie 

(“Wiadomo,  że  dzieci  z  dobrych  domów  nie  mają  zwykle  grosza  w  kieszeni.");  roz-

background image

 

 

27

staliśmy  się  jak  przyjaciele,  choć  dzieliła  nas  pięćdziesięcioletnia  różnica  wieku,  a 

tysiące lat świetlnych dzieliły nasze kultury. 

Nadal  spotykaliśmy  się  co  wieczór  i  chociaż  opary  mojej  niechęci  wobec 

ludzkości zaczęły się rozwiewać, starałem się nigdy nie opuścić spotkania z senatorem 

w  Piekielnych  Czeluściach  na  via  Po;  nie  żebyśmy  wiele  czasu  tracili  na  próżne 

gadanie; nadal czytał i robił notatki zwracając się do mnie jedynie od czasu do czasu, 

lecz  jego  mowa  była  zawsze  harmonijnym  potokiem  dumy  i  wzgardy  pomieszanej  z 

pełnymi melancholii aluzjami, mającymi w sobie coś z niezrozumiałej poezji. Spluwał 

też w dalszym ciągu i w końcu spostrzegłem, że czynił to tylko podczas lektury. Myślę, 

że on także nieco mnie polubił, lecz nie mam na ten temat złudzeń: jeżeli była to jakaś 

sympatia,  to  w  każdym  razie  nie  taka,  jaką  “my  wszyscy"  (ażeby  posłużyć  się 

terminologią senatora) możemy odczuwać do drugiej istoty ludzkiej. Była ona raczej 

podobna do uczucia, jakie żywi stara panna do swego kanarka, w którego obecności 

może wyrazić głośno swoje żale, mimo że wie, jak bardzo jest on płochy i niezdolny do 

zrozumienia  czegokolwiek.  Biedne  stworzenie  nie  bierze  w  tym  wszystkim  żadnego 

udziału, a jednak jego brak odczułaby dotkliwie. I rzeczywiście, nie uszło mojej uwagi, 

że kiedy się trochę spóźniałem, chmurne spojrzenie starca spoczywało na drzwiach. 

Upłynął chyba miesiąc, zanim od rozważań, bardzo oryginalnych zawsze, lecz z 

jego strony bądź co bądź ogólnikowych, przeszliśmy do tematów bardziej intymnych, 

co  różni  właśnie  rozmowy  między  przyjaciółmi  od  tych,  które  prowadzą  zwyczajni 

znajomi. To ja przejawiłem inicjatywę, jego częste spluwanie było dla mnie nieznośne. 

(Dało się ono we znaki również stróżom Hadesu, którzy wreszcie postawili w pobliżu 

jego  miejsca  spluwaczkę  z  połyskującego  mosiądzu.)  Tak  więc  pewnego  wieczoru 

ośmieliłem się zapytać go, dlaczego nie leczy swego przewlekłego kataru. Postawiłem 

pytanie  bez  zastanowienia;  od  razu  tego  pożałowałem  i  oczekiwałem,  że  od 

senatorskiego  gniewu  posypie  się  na  mą  głowę  tynk  z  sufitu.  Tymczasem  dobiegł 

minie głos zupełnie zrównoważony: 

—  Ależ,  drogi  Corbèra,  ja  wcale  nie  mam  kataru.  Ty,  który  masz  taki  dar 

obserwacji,  powinieneś  był  zauważyć,  że  nigdy  przed  splunięciem  nie  kaszlę.  Moje 

spluwanie  nie  jest  znakiem  choroby,  wprost  przeciwnie,  świadczy  o  zdrowiu  psy-

chicznym: pluję z obrzydzenia na te bzdury, które tutaj czytam. Jeżeli zadałbyś sobie 

trud,  aby  obejrzeć  ten  oto  przyrząd  (wskazał  spluwaczkę),  spostrzeżesz,  że  zawiera 

ona mało śliny i ani śladu śluzu. Moje splunięcia są symboliczne i wysoce kulturalne. 

background image

 

 

28

Jeśli ci się nie podobają, wracaj  do swoich rodzinnych salonów, w których nie pluje 

się nigdy, ponieważ jest w złym stylu mieć mdłości z jakiegokolwiek powodu. 

Tę  niezwykłą  arogancję  łagodziło  jego  spojrzenie,  trochę  nieobecne.  A  jednak 

miałem  ochotę  podnieść  się  i  zostawić  go  samego.  Na  szczęście  po  chwili  namysłu 

zreflektowałem  się,  że  to  ja  zawiniłem  przez  swoją  natarczywość.  Zostałem,  a 

niewzruszony senator przeszedł szybko do kontrataku: 

—  A  ty  dlaczego  uczęszczasz  do  tego  Hadesu  pełnego  cieni  i,  jak  mówisz, 

katarów,  do  tego  miejsca  geometrycznego  zwichniętych  egzystencji?  W  Turynie  nie 

brak istot, które wam wszystkim wydają się tak godne pożądania, wystarczy spacer do 

hotelu Castello, do Rivoli lub do Domu Zdrojowego Moncalieri, a szybko zaspokoicie 

wasze niskie potrzeby. 

Roześmiałem  się  słysząc,  że  z  tych  uczonych  ust  płynie  niezwykle  dokładna 

wiedza o turyńskich lokalach rozrywkowych. 

— Ależ, senatorze, skąd pan zna te adresy? 

—  Znam  je,  Carbèra,  znam.  Jeżeli  się  uczęszcza  na  zebrania  akademickie  i 

polityczne, można się tam tego właśnie nauczyć, i tylko tego. Zechciej jednak łaskawie 

przyjąć  do  wiadomości,  że  z  takimi  brudnymi  przyjemnościami  nigdy  nie  miał  nic 

wspólnego Rosario La Ciura. 

Nie wątpiłem, że mówił prawdę. Zachowanie i słowa senatora “niedwuznacznie 

znamionowały"  (jak  się  to  mówiło  w  1938  roku)  seksualną  powściągliwość,  która 

bynajmniej nie wynikała z wieku. 

—  Mówiąc  prawdę,  senatorze,  zacząłem  tu  przychodzić  szukając  chwilowego 

azylu z dala od świata. Miałem kłopoty z dwiema takimi właśnie dziewczętami, jakie 

pan słusznie napiętnował. 

Odpowiedź była błyskawiczna i bezlitosna: 

— Rogi, co, Corbèra? A może choroba? 

— Ani jedno, ani drugie, lecz jeszcze gorzej: porzucenie. 

I zrelacjonowałem zabawne wypadki sprzed dwóch miesięcy. Przedstawiłem je 

w sposób śmieszny, ponieważ rany mojej miłości własnej już się zagoiły. Każdy inny 

na  miejscu  tego  przeklętego  hellenisty  albo  by  mnie  wyśmiał,  albo  —  w  drodze 

wyjątku — wyraziłby mi swoje współczucie. Piekielny starzec zachował się inaczej, on 

się oburzył. 

background image

 

 

29

— Oto co się dzieje, Corbèra, gdy parzą się ze sobą istoty chore i nędzne! Tak 

samo  zresztą  określiłbym  ciebie  w  rozmowie  z  tymi  dwoma  puszczadłami,  jeżeli 

miałbym nieprzyjemność je spotkać. 

—  Chore,  senatorze?  Obydwie  czuły  się  wspaniale:  wystarczyło  zobaczyć  ich 

apetyt, kiedy szliśmy na obiad do “Lustrzanej". A nędzne to już naprawdę nie. Były to 

wspaniałe dziewczęta i całkiem eleganckie. 

Senator splunął głośno jednym z tych swoich dezaprobujących splunięć. 

—  Chore,  wiem,  co  mówię,  rozpadną  się  za  pięćdziesiąt,  sześćdziesiąt  lat,  a 

może  znacznie  wcześniej,  zatem  już  teraz  są  chore.  Również  nędzne:  cóż  to  za 

elegancja pochodząca z błyskotek, z kradzionych pulowerów i z kokieterii wyuczonej 

w  kinie?  I  ta  szlachetność  pozwalająca  wyławiać  banknoty  z  kieszeni  kochanka 

zamiast obdarowywać go, jak to potrafią inne, różowymi perłami i gałązkami koralu. 

Oto  na  co  się  człowiek  naraża  w  obcowaniu  z  tymi  ucharakteryzowanymi 

manekinami. I czy nie czuliście obrzydzenia, tak ty wobec nich, jak i one wobec ciebie, 

obcałowując przyszłe wasze zwłoki na cuchnących prześcieradłach? 

Odpowiedziałem głupawo: 

— Ależ, senatorze, prześcieradła zawsze były czyste! 

Rozzłościł się: 

— Co mają do tego prześcieradła? To od was nieuchronnie zalatywało trupim 

odorem. Pytam raz jeszcze: jak można wchodzić w konszachty z ludźmi takimi jak one 

i jak ty także? 

Ponieważ właśnie miałem na widoku uroczą cousette z Ventury, poczułem się 

dotknięty. 

—Przecież w końcu nie można iść do łóżka wyłącznie z księżniczkami! 

— Kto ci mówi o księżniczkach? One też są tylko materiałem do trupiarni. Ale 

ty, chłopcze, nie rozumiesz tych rzeczy. Niepotrzebnie ci o tym wszystkim mówię. To 

okropne, że i ty, i twoje przyjaciółki pogrążacie się w trującym bagnie waszej brudnej 

rozpusty. Ale nieliczni są ci, którzy zrozumieli. 

Wzrok miał utkwiony w suficie i uśmiechał się z lekka; na twarzy jego pojawił 

się wyraz ekstazy. Po chwili podał mi rękę i wyszedł. 

 

Nie pokazał się przez trzy dni, czwartego dnia otrzymałem w redakcji telefon: 

—  Czy  to  pan  Corbèra?  Mówi  Bettina,  gospodyni  pana  senatora  La  Ciury. 

Prosił,  aby  powiedzieć,  że  był  silnie  przeziębiony,  lecz  teraz  czuje  się  lepiej  i  że 

background image

 

 

30

chciałby pana zobaczyć dziś wieczorem po kolacji. Proszę przyjść na via Bertola 18, o 

godzinie dziewiątej, drugie piętro. 

Połączenie apodyktycznie przerwano i zaproszenie stało się nieodwołalne. 

Nr  18  na  via  Bertola  okazał  się  starym  domem,  mocno  już  zrujnowanym,  ale 

mieszkanie  senatora  było  obszerne  i  dobrze  utrzymane,  zapewne  dzięki  staraniom 

Bettiny.  Długie  rzędy  książek  zaczynały  się  już  w  przedpokoju,  a  w  trzech  pokojach, 

przez  które  przeszedłem,  były  ich  tysiące,  książek  o  skromnym  wyglądzie  i 

niewyszukanej oprawie, takich, jakie się widzi w każdej żywej bibliotece. W czwartym 

pokoju siedział senator odziany w szeroki szlafrok z wełny wielbłądziej, tak miękkiej i 

delikatnej, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Później dowiedziałem się, że nie 

był  to  wielbłąd,  lecz  cenna  wełna  jakiegoś  peruwiańskiego  zwierzęcia,  dar  senatu 

Akademii w Limie. Senator nie raczył bynajmniej podnieść się, kiedy wszedłem, mimo 

to przyjął mnie bardzo kordialnie; czuł się lepiej, nawet całkiem dobrze, i spodziewał 

się  wrócić  do  normalnego  trybu  życia,  skoro  tylko ustąpi  fala  mrozów,  która  w  tych 

dniach  nawiedziła  Turyn.  Poczęstował  mnie  cypryjskim  winem  żywicowanym, 

otrzymanym  w  darze  od  Włoskiego  Instytutu  w  Atenach,  strasznym  różowym 

rachatłukum,  ofiarowanym  przez  misję  archeologiczną  w  Ankarze,  oraz  —  co  było 

bardziej rozsądne — słodyczami turyńskimi kupionymi przez przezorną Bettinę. Był w 

tak dobrym nastroju, że wyraźnie uśmiechnął się aż dwa razy i posunął się nawet do 

tego,  że  przepraszał  za  swoje  wystąpienie  w  Hadesie.  —  Wiem,  Corbèra,  byłem 

nieumiarkowany w słowach, lecz wierz mi, bardzo umiarkowany w sądach. Nie myśl 

już o tym. 

I  rzeczywiście  nie  myślałem.  Co  więcej,  odczuwałem  głęboki  respekt  dla  tego 

starca, którego podejrzewałem o to, że pomimo swojej wspaniałej kariery jest bardzo 

nieszczęśliwy. On zaś właśnie pożerał obrzydliwe rachatłukum mówiąc: 

—  Słodycze,  Corbèra,  powinny  być  słodkie  i  na  tym  koniec.  Jeżeli  mają  jakiś 

inny smak ponadto, są jak perwersyjne pocałunki. — I rzucał spore okruchy Bakowi, 

dużemu  bokserowi,  który  w  pewnej  chwili  wszedł  do  pokoju.  —  Ten  pies,  Corbèra, 

mimo  swojej  brzydoty,  bardziej  przypomina  Nieśmiertelnych  niż  te  twoje  małe 

złodziejki,  tylko  nie  każdy  może  to  zrozumieć.  —  Nie  zgodził  się  pokazać  mi  swojej 

biblioteki.  —  To  są  wszystko  rzeczy  klasyczne,  które  nie  mogą  zainteresować 

człowieka takiego jak ty, moralnie oblanego z greki. 

Pozwolił mi jednak obejrzeć pokój, w którym znajdowaliśmy się i który był, jak 

się okazało, jego pracownią. 

background image

 

 

31

Książek  było  tam  niewiele  —  zauważyłem  między  innymi  Teatr  Tirso  de 

Moliny, Ondynę La Motte-Fouqué, dramat Giraudoux o tym samym tytule i ku memu 

zdumieniu dzieła H. G. Wellsa — lecz na ścianach wisiały ogromne fotografie greckich 

archaicznych  posągów  wielkości  naturalnej,  i  to  nie  takie  zwykłe  fotografie,  jakie 

wszyscy  możemy  sobie  sprawić,  lecz  wspaniałe  reprodukcje,  zamówione 

najoczywiściej przez człowieka mającego wielki autorytet i starannie wykonane przez 

muzea  całego  świata.  Były  tam  one  wszystkie,  te  wspaniałe  istoty:  Rycerz  z  Luwru, 

Siedząca  Bogini  z  Tarentu,  która  jest  teraz  w  Berlinie,  Wojownik  z  Delf,  Kora  z 

Akropolu, Apollo z Piombino, Kobieta z plemienia Lapitów, Febus z Olimpii, słynny 

Auriga... Cały pokój był rozkołysany ich uśmiechami ekstatycznymi i ironicznymi za-

razem, uświetniony skamieniałą dumą ich gestów. 

— Widzisz, Corbèra, co do nich, zgodaproszę bardzo; ale dziewczynki — nie! 

Na kominku stały amfory i kratery antyczne: Odyseusz przywiązany do masztu 

i  syreny  z  wysokiej  skały  rzucające  się  na  rafy,  aby  śmiercią  odpokutować  za  to,  że 

pozwoliły wymknąć się ofierze. 

—  To  są  bzdury,  Corbèra,  drobnomieszczańskie  bzdury  poetów.  Nikt  się  nie 

wymknie, a nawet jeśli komuś udałoby się uciec, syreny nie umierałyby z tak błahego 

powodu. Zresztą, czy one mogą umrzeć? 

Na  stoliczku  w  skromnej  ramce  fotografia  stara  i  wyblakła:  dwudziestoletni, 

niemal  nagi  chłopiec  o  rozwichrzonych,  kręcących  się  włosach  i  o  twarzy  niezwykle 

pięknej, z której biła młodzieńcza odwaga. Zatrzymałem się, zakłopotany: wydało mi 

się, że zrozumiałem. Nic podobnego. 

— A to, mój ziomku, był, jest i będzie (akcentował wyraźnie) Rosario La Ciura. 

Biedny senator w domowym szlafroku był niegdyś młodym bogiem! 

Potem  rozmawialiśmy  na  inne  tematy  i  zanim  wyszedłem,  pokazał  mi  pisany 

po francusku list rektora uniwersytetu w Coimbra, zapraszający go do wzięcia udziału 

w komitecie honorowym Kongresu Kultury Greckiej, który miał się odbyć w maju w 

Portugalii. 

—  Jestem  bardzo  zadowolony;  wsiądę  na  okręt  “Rex"  w  Genui  wraz  z 

uczestnikami  Kongresu  z  Francji,  Szwajcarii  i  Niemiec.  Jak  Odyseusz  zatkam  sobie 

uszy, ażeby nie słuchać bzdur tych półgłówków, i nastaną piękne dni podróży: słońce, 

błękit nieba, zapach morza. 

Gdy  wychodziłem  i  mijaliśmy  szafę,  w  której  znajdowały  się  dzieła  Wellsa, 

odważyłem się wyrazić zdziwienie, że je tu widzę. 

background image

 

 

32

—  Masz  rację,  Corbèra,  są  naprawdę  okropne,  a  szczególnie  jedna  powieść, 

która  jest  tam  między  nimi.  Gdybym  ją  przeczytał  raz  jeszcze,  miałbym  ochotę 

spluwać  przez  cały  miesiąc  bez  przerwy  i  znów  zgorszyłbym  ciebie,  ty  piesku  salo-

nowy. 

 

Po tej wizycie nasze stosunki stały się zdecydowanie serdeczne, przynajmniej z 

mojej  strony.  Dołożyłem  starań,  aby  sprowadzić  z  Genui  naprawdę  świeże  jeże 

morskie.  Dowiedziawszy  się,  że  mają  nadejść,  zaopatrzyłem  się  następnego  dnia  w 

wino z Etny i wiejski chleb, po czym nieśmiało zaprosiłem senatora do mego małego 

mieszkanka. Zgodził się chętnie, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu. Pojechałem po 

niego  moim  fiacikiem  i  zataszczyłem  go  aż  na  via  Peyron,  a  więc  niemal  tam,  gdzie 

diabeł mówi dobranoc. W aucie był nieco przestraszony i nie zdradzał wcale zaufania 

do moich umiejętności jako kierowcy. 

— Teraz znam cię, Corbèra! Trzeba tylko nieszczęścia, abyśmy spotkali którąś z 

tych  twoich  maszkar  w  kiecce,  a  ty  byłbyś  zdolny  odwrócić  się  natychmiast  i  obaj 

wjechalibyśmy nosami prosto w mur. 

Nie  spotkaliśmy  wszakże  ani  jednego  godnego  uwagi  potwora  w  spódnicy  i 

przybyliśmy na miejsce zdrowi i cali. 

Po raz pierwszy od chwili naszego poznania zobaczyłem, jak senator się śmieje. 

Stało się to, kiedyśmy weszli do sypialni. 

—  A  więc,  Corbèra,  tak  wygląda  teatr  twoich  brudnych  przygód!  —  Obejrzał 

moje  nieliczne  książki.  —  Dobrze,  dobrze.  Być  może  jesteś  mniejszym  ignorantem, 

niżby  się  zdawało.  —  I  biorąc  do  ręki  mojego  Szekspira  dodał:  —  A  to  był  człowiek, 

który coś z tego zrozumiał. “A sea change into something rich and strange." “What 

potions have I drunk of Syren tears?" 

Kiedy  zacna  pani  Garmagnola  weszła  do  salonu  niosąc  wazę  z  jeżami 

morskimi, cytryny i całą resztę, senator wpadł w zachwyt. 

— Jak to? Pomyślałeś o nich? Skąd wiedziałeś, że właśnie to lubię najbardziej? 

—  Może  pan  jeść  spokojnie,  senatorze,  dziś  rano  jeszcze  pływały  w  morzu  na 

Riwierze. 

— Tak, tak, wy wszyscy jesteście tacy sami. Ulegacie dekadencji i rozkładowi, a 

uszy macie czujnie nastawione na najlżejszy szmer kroków śmierci. Biedacy! Dziękuję 

ci,  Corbèra.  Okazałeś  się  dobrym  famulusem.  Szkoda,  że  te  jeże  nie  pochodzą  z 

tamtego morza na Południu, że nie są owinięte w nasze algi; ich kolce na pewno nigdy 

background image

 

 

33

nie raniły bogów. Naturalnie zrobiłeś, co było możliwe, lecz są one niemal polarne, te 

jeże drzemiące na zimnych skałach Nervi lub Arenzano. 

Był oczywiście jednym z tych Sycylijczyków, dla których Wybrzeże Liguryjskie, 

region tropikalny dla mieszkańców Mediolanu, jest już rodzajem Islandii. Pokrojone 

jeże odsłaniały zranione mięso, krwawiące i dziwnie rozczłonkowane. Nigdy na to nie 

zwróciłem  uwagi,  lecz  teraz,  po  porównaniach  senatora,  wydały  mi  się  rzeczywiście 

efektem sekcji szczególnie delikatnych organów kobiecych. On zajadał je zachłannie, 

lecz  bez  zadowolenia,  skupiony,  prawie  smutny.  Nie  chciał  nawet  pokropić  ich 

cytryną. 

—  Te  wasze  ciągłe  zestawienia  smaków!  Jeż  powinien  mieć  także  zapach 

cytryny, cukier — czekolady, miłość — raju! 

Gdy  skończył,  wypił  trochę  wina  i  zamknął  oczy.  Po  chwili  spostrzegłem,  że 

spod  jego  zwiędłych  powiek  spłynęły  dwie  łzy.  Wstał,  zbliżył  się  do  okna,  otarł 

ukradkiem oczy. Potem się odwrócił. 

— Czy byłeś ty kiedyś w Auguście, Corbèra? 

—  Byłem  tam  przez  trzy  miesiące  jako  rekrut.  Kiedy  wychodziliśmy  na 

przepustkę,  braliśmy  łódź  na  parę  godzin  i  pływaliśmy  po  przezroczystych  wodach 

zatok. 

Moją odpowiedź przyjął w milczeniu, po czym rzekł zirytowanym głosem: 

— A czy wy, żołdacy, zapuszczaliście się kiedyś do tej małej wewnętrznej zatoki 

powyżej Punta Izzo, za pagórkiem wznoszącym się nad solankami? 

— Naturalnie; to jest najpiękniejsze miejsce na Sycylii, na szczęście jeszcze nie 

odkryte  przez  turystów.  Plaża  jest  tam  dzika,  prawda,  senatorze?  zupełnie 

opustoszała,  ani  jednego  domu,  morze  ma  tam  kolory  pawia,  a  zaraz  naprzeciw,  po 

drugiej stronie tych mieniących się fal, wznosi się Etna. Z tego szczególnego miejsca 

morze  wydaje  się  najpiękniejsze,  spokojne,  majestatyczne,  naprawdę  boskie.  Jest  to 

jedno  z  tych  miejsc,  gdzie  czuje  się  odwieczny  sens  tej  wyspy,  jej  tak  głupio 

zmarnowane powołanie, aby służyć za pastwisko dla trzody Słońca. 

Senator milczał. A potem rzekł: 

— Jesteś dobrym chłopcem, Corbèra. Gdybyś nie był takim ignorantem, może 

dałoby się coś z ciebie zrobić. — Zbliżył się do mnie i pocałował mnie w czoło. — Idź 

teraz po swoją lokomobilę. Chciałbym wrócić do domu. 

 

background image

 

 

34

Przez  kilka  następnych  tygodni  kontynuowaliśmy  nasze  zwykłe  spotkania. 

Odbywaliśmy  teraz  nocne  spacery.  Najczęściej  schodziliśmy  w  dół  via  Po  i 

przemierzaliśmy  wojskowy  plac  Vittorio,  aby  popatrzeć  na  bystry  nurt  rzeki  i  na 

wzgórze,  wnoszące  nieco  fantazji  do  geometrycznego  rygoru  miasta.  Nadchodziła 

wiosna,  ekscytująca  pora  roku,  groźna  dla  młodzieży.  Na  brzegu  rzeki  pokazały  się 

pierwsze pierwiosnki, a niecierpliwe bezdomne pary nie gardziły wilgotną trawą. 

—  Tam  “na  dole"  już  od  dawna  pali  słońce,  kwitną  algi,  ryby  muskają  taflę 

wody podczas księżycowych nocy, a wśród rozświetlonej piany błyskają ich mieniące 

się kształty. Tymczasem my stoimy tutaj, nad tym strumieniem wody mdłej i martwej, 

przy koszarach, wyciągniętych w szeregu niby żołnierze lub zakonnicy, i słuchamy, jak 

te pary jęczą jakby w  agonii. — Cieszył się jednak na myśl o przyszłej podróży mor-

skiej  do  Lizbony;  data  odjazdu  była  bliska.  —  Będzie  przyjemnie.  Powinieneś  i  ty 

pojechać,  ale  niestety,  kto  się  nie  douczył  greki,  nie  ma  tam  nic  do  roboty.  Ze  mną 

mógłbyś  jeszcze  rozmawiać  po  włosku,  ale  jeżeli  wobec  Zuckmayera  lub  Van  der 

Voosa  zdradziłbyś  swą  ignorancję  w  dziedzinie  optatywów  czasowników 

nieregularnych, byłbyś spalony; chociaż być może czujesz grecką rzeczywistość lepiej 

od nich, oczywiście nie dzięki kulturze, lecz dzięki zwierzęcemu instynktowi. 

 

Dwa  dni  przed  swym  odjazdem  do  Genui  zapowiedział,  że  nazajutrz  nie 

przyjdzie do kawiarni, i zaprosił mnie do siebie wieczorem o dziewiątej. 

Ceremoniał  był  taki  sam  jak  poprzednio;  wizerunki  bogów  sprzed  trzech 

tysięcy  lat  promieniowały  młodością,  tak  jak  piec  promieniuje  żarem,  wyblakła 

fotografia młodego boga sprzed pięćdziesięciu lat wydawała się przerażona widokiem 

własnej metamorfozy, posiwiałej i zagłębionej w fotelu. 

Kiedy wino cypryjskie zostało wypite, senator zawezwał Bettinę i powiedział jej, 

że nie będzie już potrzebna. 

—  Sam  odprowadzę  pana  Corbèrę  do  wyjścia.  Widzisz,  Corbèra,  jeżeli 

zaprosiłem  cię  na  dziś  wieczór,  ryzykując,  że  udaremnię  ci  jakieś  niecne  sprawki  w 

Rivoli,  to  dlatego,  że  potrzebuję  ciebie.  Wyjeżdżam  jutro,  a  kiedy  w  moim  wieku 

wyrusza  się  w  drogę,  nigdy  nie  wiadomo,  czy  nie  trzeba  będzie  pozostać  daleko  na 

zawsze,  zwłaszcza  jeżeli  wyrusza  się  na  morze.  Wiesz,  w  gruncie  rzeczy  bardzo  cię 

lubię.  Twoja  naiwność  wzrusza  mnie  i  bawią  mnie  twoje  nie  skrywane  machinacje 

życiowe.  Ponadto  odnoszę  wrażenie,  że  udało  ci  się,  jak  niektórym  najlepszym 

Sycylijczykom,  dokonać  syntezy  zmysłów  i  rozsądku.  Nie  chcę  zostawić  cię  tak  bez 

background image

 

 

35

słowa.  Zasłużyłeś,  żebym  ci  wyjaśnił,  nim  odjadę,  przyczyny  moich  niektórych 

dziwactw, niektórych zdań, które przy tobie powiedziałem i które z pewnością wydały 

ci się godne wariata. 

Zaprotestowałem słabo: 

—  Nie  rozumiałem  wielu  rzeczy  wypowiedzianych  przez  pana,  lecz  zawsze 

przypisywałem to niższości mojego umysłu, nigdy zaś aberacji pańskiego. 

—  Zostaw,  Corbèra,  to  wszystko  jedno.  Wam,  młodym,  wydaje  się  zawsze,  że 

my, starzy, jesteśmy wariatami, ale w rzeczywistości często bywa odwrotnie. Aby cię o 

tym  przekonać,  opowiem  ci  moją  przygodę,  która  jest  doprawdy  niezwykła. 

Wydarzyła się, gdy byłem tym oto chłopcem — tu wskazał fotografię — a więc musimy 

cofnąć się do 1887 roku, do czasów, które tobie wydadzą się prehistorią, ale dla mnie 

nie są nią bynajmniej. 

Podniósł się ze swego miejsca za biurkiem i usiadł obok mnie na tapczanie. 

—  Wiesz,  będę  mówił  trochę  ciszej.  Ważnych  słów  nie  można  krzyczeć;  krzyk 

miłości  lub  nienawiści  znajdujemy  tylko  w  melodramatach  albo  u  ludzi  najbardziej 

prymitywnych,  co  zresztą  na  to  samo  wychodzi.  A  więc  w  roku  1887  miałem 

dwadzieścia cztery lata, wyglądałem tak jak na tej fotografii; od jakiegoś czasu miałem 

już dyplom filologii klasycznej, wydałem dwie rozprawki o dialektach jońskich, które 

nawet  wywołały  poruszenie  na  moim  uniwersytecie,  i  od  roku  przygotowywałem  się 

do  konkursu  na  uniwersytecie  w  Pawii.  Poza  tym  nigdy  jeszcze  nie  zbliżyłem  się  do 

żadnej  kobiety.  Prawdę  powiedziawszy,  do  kobiet  nie  zbliżyłem  się  ani  dawniej,  ani 

nigdy później. 

Byłem  pewien,  że  moja  twarz  zachowała  marmurową  nieruchomość,  ale 

myliłem się. 

—  To  twoje  mruganie,  Corbèra,  jest  niezwykle  prostackie.  To,  co  mówię,  jest 

prawdą  i  szczycę  się  nią.  Wiem,  uważa  się,  że  my,  Katańczycy,  potrafimy  zapłodnić 

nawet  nasze  mamki,  i  to  też  prawda.  Lecz  jeśli  chodzi  o  mnie,  to  nie.  Kiedy  nocą  i 

dniem obcuje się z boginkami i półboginkami jak ja w tym okresie, nie bardzo ma się 

ochotę  wydeptywać  schody  burdeli  w  San  Berillio.  Z  drugiej  znów  strony, 

powstrzymywały  mnie  wówczas  skrupuły  religijne.  Corbèra,  powinieneś  naprawdę 

nauczyć  się  panować  nad  swoimi  powiekami.  Zdradzają  cię  bez  przerwy.  Skrupuły 

religijne,  dobrze  powiedziałem.  Powiedziałem  także  “wówczas".  Teraz  już  ich  nie 

mam, ale nie wpłynęło to u mnie na żadną zmianę pod tym względem. 

background image

 

 

36

Ty, Corbèruccio, dostałeś zapewne pracę w redakcji dzięki bilecikowi jakiegoś 

dygnitarza i nie wiesz, co to znaczy przygotowywać się do konkursu na uniwersytecką 

katedrę  literatury  greckiej.  Przez  dwa  lata  trzeba  harować  aż  do  otępienia.  Na 

szczęście  od  dawna  już  znałem  język  dość  dobrze,  tak  właśnie,  jak  znam  go  teraz,  a 

wiesz,  że  nie  mówię  na  wiatr.  Ale  reszta...  Aleksandryjskie  i  bizantyjskie  warianty 

tekstów,  fragmenty  autorów  łacińskich,  cytowane  zawsze  źle,  niezliczone  związki 

literatury greckiej z mitologią, historią, filozofią i nauką. Powtarzam, można oszaleć. 

Studiowałem więc jak dziki osioł i poza tym udzielałem korepetycji licealistom, którzy 

pooblewali  egzaminy  —  aby  opłacić  stancję  w  mieście.  Właściwie  żywiłem  się  tylko 

czarnymi oliwkami i kawą. Na domiar złego, tego lata 1887 roku nastąpiła katastrofa, 

jedna  z  tych  piekielnych  katastrof,  które  od  czasu  do  czasu  wydarzają  się  tam  “na 

dole".  Nocą  Etna  rzygała  żarem  słonecznym,  magazynowanym  za  dnia  przez 

piętnaście  godzin.  Kto  dotknął  w  południe  poręczy  balkonu,  musiał  biec  na 

pogotowie;  wydawało  się,  że  nawierzchnie  z  lawy  lada  chwila  wrócą  do  stanu 

płynnego i prawie codziennie sirocco biło cię w twarz lepkimi skrzydłami nietoperza. 

Myślałem, że skonam. Uratował mnie jeden z przyjaciół. Spotkał mnie, gdy błądziłem 

po  ulicach  mamrocząc  wiersze  greckie,  których  sens  przestawałem  już  rozumieć. 

Uderzył  go  mój  wygląd.    “Słuchaj,  Bosario,  jeśli  tu  dłużej  zostaniesz,  zwariujesz  do 

reszty, i koniec z konkursem. Wyjeżdżam do Szwajcarii (chłopak miał pieniądze), lecz 

w Auguście mam trzypokojowy domek, dwadzieścia metrów od morza, zupełnie z dala 

od ludzi. Pakuj manatki, zabieraj swoje książki i wybierz się tam na całe lato. Wstąp 

do mnie za godziną po klucz. Zobaczysz,  jest tam zupełnie  inaczej. Na stacji pytaj o 

dom Carobenów, znają go wszyscy. Ale naprawdę wyjedź, jeszcze dziś wieczorem." 

Posłuchałem  jego  rady,  wyjechałem  tego  samego  wieczoru  i  następnego  dnia 

po przebudzeniu zamiast rur śmietników, które o świcie hałaśliwie pozdrawiały mnie 

z  podwórza,  miałem  przed  sobą  czysty  bezmiar  morza  z  rysującą  się  w  głębi  Etną, 

teraz  już  przyjazną  i  owianą  poranną  mgiełką.  Miejsce  to  było  zupełnie  bezludne  (a 

mówisz,  że  takie  pozostało  do  dziś)  i  niezwykle  piękne.  W  trzech  zaniedbanych 

pokoikach  znalazłem  tylko  sofę,  na  której  spędziłem  noc,  stół,  trzy  krzesła,  parę 

glinianych garnków i starą lampę. Za domem drzewo figowe i studnia. Prawdziwy raj. 

Poszedłem  do  wsi,  odszukałem  chłopa  pracującego  na  poletku  Carobenów  i 

umówiłem się z nim, że co kilka dni będzie mi przynosił chleb, makaron, trochę jarzyn 

i naftę. Oliwę miałem własną, domową, którą moja troskliwa mama przysłała mi do 

Katanii. Wynająłem małą łódkę, którą zostawił mi po południu rybak razem z koszem 

background image

 

 

37

do  łowienia  ryb  i  kilkoma  haczykami.  Byłem  zdecydowany  pozostać  tu  co  najmniej 

dwa miesiące. 

Carobene miał rację: to było naprawdę coś innego. Również i w Auguście upał 

był  gwałtowny,  ale  gdy  nie  odbijał  się  od  murów,  nie  wywoływał  zwierzęcego 

otępienia,  tylko  jakieś  ciche  zadowolenie,  a  słońce  nie  miało  już  twarzy  krwawego 

oprawcy, lecz ograniczyło się do roli uśmiechniętego, choć zawsze jeszcze brutalnego 

dawcy  energii.  Było  także  magiem,  który  wprawiał  ruchome  diamenty  w  każdą 

najdrobniejszą  zmarszczkę  morza.  Nauka  przestała  męczyć:  gdy  długie  godziny 

spędzałem w lekko kołyszącej się barce, książka nie była już przeszkodą do pokonania, 

wydawała  mi  się  kluczem  otwierającym  drogę  do  świata,  którego  kształt  najbardziej 

czarodziejski  miałem  właśnie  przed  oczami.  Często  się  zdarzało,  że  pełnym  głosem 

skandowałem  wiersze  poetów,  a  zapomniane  imiona  nieznanych  już  prawie  bogów 

dotykały powierzchni morza, które niegdyś na sam ich dźwięk gwałtownie się burzyło 

lub uspokajało łagodnie. Żyłem w absolutnej izolacji, przerywanej tylko odwiedzinami 

wieśniaka,  który  co  parę  dni  przynosił  mi  trochę  pożywienia.  Pozostawał  najwyżej 

pięć  minut,  bo  widząc,  jaki  jestem  podniecony  i  roztrzęsiony,  musiał  zapewne 

przypuszczać,  że  znajduję  się  na  skraju  groźnego  obłędu.  I  mówiąc  prawdę,  słońce, 

samotność, noce spędzane pod krążącymi gwiazdami, cisza, skąpe posiłki, zagłębianie 

się  w  sprawy  tak  dawne,  wszystko  to  otoczyło  mnie  atmosferą  oczarowania,  która 

usposabiała do rzeczy niezwykłych. 

Stało  się  to  rankiem,  piątego  sierpnia  o  szóstej.  Dopiero  co  się  zbudziłem  i 

zaraz  wsiadłem  do  łodzi;  kilka  uderzeń  wiosła  oddaliło  mnie  od  usianej  kamykami 

plaży.  Dobiłem  do  skały,  aby  w  jej  cieniu  znaleźć  schronienie  przed  słońcem,  które 

podnosiło  się  już  dysząc  furią  i  zamieniało  w  złoto  i  lazur  mleczną  biel  porannego 

morza. Deklamowałem właśnie wiersze, gdy poczułem nagle, że łódź przechyla się na 

prawą stronę, jak gdyby ktoś z tyłu za mną uchwycił się krawędzi i chciał wspiąć się, 

by  wejść  do  środka.  Odwróciłem  się  i  zobaczyłem  ją:  gładką  twarz  szesnastoletniej 

dziewczyny  wynurzającą  się  z  morza  i  dwie  małe  ręce  zaciśnięte  na  krawędzi  barki. 

Uśmiechała  się  rozchylając  lekko  blade  wargi  i  ukazując  ząbki  białe  i  ostre  jak  u 

młodego  psiaka.  Nie  był  to  jednak  uśmiech,  jaki  się  spotyka  u  was,  zawsze  skażony 

dodatkowym wyrazem, uprzejmości czy ironii, współczucia, okrucieństwa czy czegoś 

tam jeszcze; wyrażał tylko siebie, to znaczy prawie zwierzęcą radość istnienia, pogodę 

prawie  boską.  Ten  uśmiech  był  pierwszym  z  czarów  rzuconych  na  mnie  i 

odkrywających  mi  raje  zapomnianej  szczęśliwości.  Ze  splątanych  włosów  koloru 

background image

 

 

38

słońca  woda  morska  spływała  na  szeroko  otwarte  zielone  oczy  i  na  twarz  o  rysach 

czystych jak u dziecka. 

Choć  nasz  przyćmiony  umysł  zdolny  jest  pojąć  rzeczy  cudowne,  to  jednak 

wzdryga  się  przed  tym,  i  w  obliczu  cudu  odwołuje  się  do  wspomnień  zjawisk 

banalnych. Toteż i ja, tak jakby zrobił to każdy inny na moim miejscu, wziąłem ją za 

jakąś kąpiącą się dziewczynę, ostrożnie przesunąłem się w jej stronę, przechyliłem się 

i wyciągnąłem ręce, żeby pomóc jej wejść. Ale ona, zdumiewająco zwinna, wynurzyła 

się z wody aż do pasa, zarzuciła mi ręce na szyję, owiewając mnie nie znanym dotąd 

zapachem, i pozwoliła wciągnąć się do barki. Poniżej pachwin i pośladków miała ciało 

ryby,  pokryte  maleńkimi  łuskami  perłowymi  i  niebieskawymi,  zakończone 

rozwidlonym ogonem, który lekko trzepotał na dnie łodzi. To była syrena. 

Leżała  na  wznak  z  rękami  skrzyżowanymi  pod  głową  i  ze  spokojnym 

bezwstydem  pokazywała  delikatne  włosy  pod  pachami,  rozsunięte  piersi,  kształtny 

brzuch, a emanowało z niej to, co tak źle nazwałem zapachem — jakiś magiczny aro-

mat morza, aromat budzącej się namiętności. My byliśmy w cieniu, lecz dwadzieścia 

metrów od nas morze oddawało się słońcu i drżało z rozkoszy. Byłem niemal zupełnie 

nagi i nic nie maskowało mego podniecenia. 

Zaczęła  mówić  i  tak  jak  przedtem  zostałem  oczarowany  jej  uśmiechem  i 

zapachem, teraz uległem trzeciemu, największemu jej urokowi: czarowi głosu. Był to 

głos trochę gardłowy, matowy, bogaty w niezliczone barwy; na dnie słów słyszało się 

leniwe  przypływy  morza  w  lecie,  szum  ostatnich  pian  morskich  na  brzegu,  przejście 

wiatru po falach w poświacie księżyca. Śpiew syren nie istnieje, Corbèra: muzyką, od 

której nie ma ucieczki, jest tylko ich głos. 

Mówiła po grecku i zrozumienie jej wymagało pewnego wysiłku. “Słyszałam, że 

rozmawiałeś sam ze sobą językiem podobnym do mojego; podobasz mi się, weź mnie. 

Jestem Ligea, córka Kaliopy. Nie wierz bajkom, które o nas opowiadają: nie zabijamy 

nikogo, my tylko kochamy." 

(Wiosłowałem  pochylony  nad  nią  i  zapatrzony  w  jej  roześmiane  oczy. 

Dobiliśmy  do  brzegu;  wziąłem  na  ręce  jej  pachnące  ciało,  przeszliśmy  z  żaru  do 

gęstego cienia; sączyła mi w usta pożądanie, które tak się ma do waszego ziemskiego, 

jak  wino  do  mdłej  wody.  Senator  opowiadał  swoją  historię  półgłosem,  a  ja,  który 

przedtem zawsze przeciwstawiałem moje bogate doświadczenia z kobietami temu, co 

on określał jako marność, i stąd czerpałem to głupie poczucie zmniejszonego między 

nami  dystansu,  teraz  poczułem  się  upokorzony:  także  na  polu  miłości  dzieliła  nas 

background image

 

 

39

niezmierzona odległość. Ani na chwilę jednak nie powstało we mnie podejrzenie, że to 

wszystko może być zmyślone, i sądzę, że każdy, największy nawet sceptyk, przyjąłby 

za najszczerszą prawdę słowa starego profesora. 

— Tak zaczęły  się te trzy tygodnie. Nie przystoi wchodzić w  szczegóły, a poza 

tym byłoby to zbyt okrutne wobec ciebie. Wystarczy powiedzieć, że w uściskach z nią 

doznawałem  zawsze  najwyższych  form  rozkoszy  duchowej  połączonej  z  tą  rozkoszą 

elementarną, pozbawioną wszelkiego rezonansu społecznego, jakiej doświadczają sa-

motni  pasterze  łącząc  się  w  górach  ze  swymi  kozami.  Jeżeli  porównanie  to  budzi  w 

tobie odrazę, to tylko dlatego, że nie jesteś zdolny dokonać koniecznej transpozycji z 

poziomu zwierzęcego do ponadludzkiego, a poziomy te w moim przypadku pokrywały 

się ze sobą. 

Weź pod uwagę to, czego Balzac nie ośmielił się powiedzieć w swojej Passion 

dans  le  desert.  Z  jej  nieśmiertelnego  ciała  wyzwalało  się  tyle  sił  życiowych,  że  straty 

energii  szybko  były  kompensowane,  i  to  nawet  z  nadmiarem.  W  ciągu  tych  dni, 

Corbèra, kochałem tyle, ile stu waszych donżuanów razem wziętych przez całe swoje 

życie.  I  jaką  miłością!  Bez  nakazów  i  zakazów,  bez  oburzenia  Komandorów  i 

trywialności  Leporellów,  wolną  od  pretensji,  od  fałszywej  ekstazy  i  udawanych 

westchnień,  które  zawsze  brukają  wasze  żałosne  pocałunki.  Prawdę  mówiąc,  zaraz 

pierwszego  dnia  znalazł  się  pewien  Leporello,  który  nam  przeszkodził,  ale  to  było 

tylko  raz.  Około  dziesiątej  usłyszałem  skrzypienie  chłopskich  butów  na  ścieżce 

prowadzącej nad morze. Zdążyłem zaledwie przykryć prześcieradłem niezwykłe ciało 

Ligei, a już stanął w drzwiach. Widząc jej głowę, szyję i nie okryte ramiona, Leporello 

był przeświadczony, że chodzi o jakąś wulgarną miłostkę, co oczywiście wzbudziło w 

nim  nagły  szacunek.  Pozostał  jeszcze  krócej  niż  zwykle,  odchodząc  mrugnął  lewym 

okiem  i  obracając  zaciśniętym  kciukiem  i  palcem  wskazującym  prawej  ręki  wykonał 

ruch podkręcania w kąciku ust wyimaginowanego wąsa, po czym zniknął na ścieżce. 

Mówiłem o spędzonych razem dwudziestu dniach, nie chciałbym jednak, abyś 

przypuszczał, że te trzy tygodnie przeżyliśmy jak mąż z żoną, nierozłączni, dzieląc stół 

i  łoże.  Ligea  często  mnie  opuszczała:  nie  uprzedzając  mnie  wcale,  zanurzała  się  w 

morzu  i  znikała,  nieraz  na  wiele  godzin.  Kiedy  powracała,  prawie  zawsze  wczesnym 

rankiem,  znajdowała  mnie  już  w  łodzi,  a  jeżeli  jeszcze  byłem  w  domu,  na  pół 

wynurzona  z  wody  przesuwała  się  na  plecach  po  kamykach  plaży,  opierając  się  na 

rękach i wzywając mnie, abym jej pomógł wydostać się na brzeg. “Sasa!" — wołała do 

mnie, bo powiedziałem jej, że tak się zdrabnia moje imię. W swych ruchach, utrudnio-

background image

 

 

40

nych  właśnie  przez  tę  część  ciała,  dzięki  której  tak  zwinnie  poruszała  się  w  morzu, 

wydawała  mi  się  godna  współczucia,  jak  zranione  zwierzę,  lecz  szybko  o  tym 

zapominałem patrząc w jej roześmiane oczy. 

Jadła  tylko  żywe  morskie  stworzenia  i  często  widziałem  jej  delikatne  ciało 

wynurzające  się  z  morza  w  promieniach  słońca,  kiedy  rozszarpywała  zębami 

srebrzystą rybę, która jeszcze trzepotała w jej rękach. Krew tryskała jej na brodę; po 

paru kęsach odrzucała za siebie rozerwanego dorsza lub złotą rybkę, plamiąc przy tym 

wodę na czerwono, po czym pokrzykiwała jak dziecko, oblizując zęby językiem. 

Pewnego razu poczęstowałem ją winem. Nie umiała pić ze szklanki, musiałem 

więc  nalać  go  trochę  na  jej  małą,  zielonkawą  dłoń.  Wypiła  je  chłepcąc  językiem  jak 

pies,  a  w  jej  oczach  malowało  się  zdziwienie  wywołane  tym  nieznanym  smakiem. 

Powiedziała, że było dobre, ale potem zawsze już odmawiała. Od czasu do czasu poja-

wiała  się  na  brzegu  z  rękoma  pełnymi  ostryg  i  gdy  ja  usiłowałem  otworzyć  nożem 

skorupkę, ona ją rozbijała kamieniem i wysysała drgającego małża wraz z odpryskami 

muszli, na które nie zwracała uwagi. 

Mówiłem ci już, Corbèra, że była zwierzęciem, ale zarazem i boginią. Szkoda, że 

mówiąc  o  niej  nie  można  stale  dawać  wyrazu  tej  syntezie,  którą  ona  wyrażała  z  tak 

absolutną  prostotą  swym  własnym  ciałem.  Nie  tylko  w  akcie  cielesnym  przejawiała 

radość i delikatność zupełnie różną od ponurego zwierzęcego szału, lecz i jej sposób 

mówienia odznaczał się tak ogromną bezpośredniością,  z jaką spotkałem się tylko u 

niektórych  wielkich  poetów.  Nie  na  darmo  była  córką  Kaliopy:  nie  tknięta  kulturą, 

nieświadoma  mądrości,  gardząca  wszelkim  przymusem  moralnym,  była  jednak  u 

źródła wszelkiej kultury, wszelkiej mądrości, wszelkiej etyki i umiała wyrazić tę swoją 

pierworodną  wyższość  w  sposób  pełen  niepospolitego  piękna.  “Jestem  wszystkim, 

ponieważ  jestem  tylko  strumieniem  życia  pozbawionego  przypadkowości;  jestem 

nieśmiertelna,  ponieważ  wszystkie  śmierci  spływają  do  mnie,  od  śmierci  dorsza 

sprzed paru chwil aż do śmierci Zeusa, i we mnie złączone stają się znów życiem, lecz 

już  nie  indywidualnym  i  określonym,  ale  żywiołowym,  a  zatem  wolnym."  I  dalej 

mówiła: “Jesteś piękny i młody. Powinieneś teraz pójść ze mną w morze, a uniknąłbyś 

bólów  i  starości.  Znalazłbyś  się  w  mojej  siedzibie  pod  ogromnymi  górami  wód 

nieruchomych i ciemnych, gdzie wszystko jest spokojem i ciszą tak naturalną, że kto 

ją osiągnie, nawet tego nie zauważy. Kochałam cię i pamiętaj o tym, że gdy poczujesz 

się zmęczony, kiedy będziesz miał już naprawdę dosyć, wystarczy ci pochylić się nad 

background image

 

 

41

morzem  i  zawołać  mnie:  zawsze  tam  będę,  ponieważ  jestem  wszędzie,  i  twoje  pra-

gnienie snu zostanie zaspokojone." 

Opowiadała  mi  o  swym  podwodnym  życiu,  o  brodatych  Trytonach,  o 

zielonkawych  grotach,  ale  mówiła  też,  że  są  to  tylko  zjawiska  pozorne  i  że  prawdy 

trzeba  szukać  znacznie  głębiej  —  w  ślepym  i  głuchym  pałacu  wód  bezkształtnych, 

odwiecznych, bez świateł, bez szmerów. 

Kiedyś  powiedziała  mi,  że  odchodzi  na  dłużej,  aż  do  następnego  wieczoru. 

“Muszę  udać  się  daleko,  tam  gdzie  znajdę  dla  ciebie  podarunek."  Powróciła 

rzeczywiście  ze  wspaniałą  gałązką  purpurowego  koralu,  inkrustowanego  muszlami  i 

morskimi porostami. Przechowywałem ją długo w szufladzie i co wieczór całowałem 

miejsca,  których  dotknęły  palce  Darzącej  Zapomnieniem,  czyli  Łaskawej.  Jednak 

pewnego razu Maria, gospodyni, która była tutaj przed Bettiną, ukradła mi ją i dała w 

prezencie jakiemuś swojemu gachowi. Odnalazłem ją później sprofanowaną u jubilera 

na Pointe Vecchio, oczyszczoną i wypolerowaną niemal nie do poznania. Wykupiłem 

ją i nocą wrzuciłem do Arna: przeszła przez zbyt wiele brudnych rąk. 

Opowiadała mi także  o licznych ziemskich kochankach, których miała w swej 

tysiącletniej  młodości:  rybakach,  marynarzach  greckich,  sycylijskich,  arabskich  i 

kapryjskich;  byli  wśród  nich  także  rozbitkowie  unoszeni  przez  prąd  na  zbutwiałych 

szczątkach okrętów, którym ukazywała się przez chwilę w błyskawicach burzy, ażeby 

zamienić  w  rozkosz  ich  przedśmiertne  zmaganie.  “Wszyscy  przyjmowali  moje 

zaproszenie, powracali do mnie. Jedni od razu, inni po upływie czasu, bardzo dla nich 

długiego.  Tylko  jeden  nie  pokazał  się  więcej;  był  to  ładny  chłopak  o  jasnej  skórze  i 

rudych włosach, z którym kochałam się na dalekiej plaży, tam gdzie nasze morze łączy 

się  z  wielkim  Oceanem;  pachniał  czymś,  co  było  mocniejsze  od  tego  wina,  którym 

mnie kiedyś częstowałeś. Przypuszczam, że nie pokazał się więcej nie dlatego, że był 

szczęśliwy,  ale  dlatego,  że  kiedy  się  spotykaliśmy,  był  tak  pijany,  że  nic  już  nie 

rozumiał; musiałam mu się wydać jedną z jego zwykłych rybaczek." 

Te  tygodnie  w  pełni  lata  przeszły  szybko  jak  jeden  poranek.  Kiedy  minęły, 

spostrzegłem,  że  w  rzeczywistości  przeżyłem  całe  stulecia.  Ta  zmysłowa  dziewczyna, 

to okrutne zwierzątko, była także Matką pełną mądrości, która sama swoją obecnością 

wykorzeniała wiary i rozwiewała metafizyki; delikatnymi, często zakrwawionymi pal-

cami  pokazywała  mi  drogę  ku  prawdziwemu,  wiecznemu  wypoczynkowi,  a  także  ku 

ascetyzmowi  życia  pochodzącemu  nie  z  rezygnacji,  lecz  z  niemożności  zgodzenia  się 

background image

 

 

42

na inne, niższe przyjemności. Na pewno nie będę tym drugim, który nie usłuchał jej 

wezwania. Nie wyrzeknę się tej łaski pogańskiej, która mi została udzielona. 

Tamto  lato,  dlatego  właśnie,  że  tak  gwałtowne,  było  krótkie.  Zaraz  po 

dwudziestym sierpnia zaczęły się gromadzić pierwsze nieśmiałe chmury i upadło kilka 

pojedynczych  kropel,  ciepłych  jak  krew.  Noce  były  jednym  łańcuchem  powolnych, 

niemych  błyskań,  widocznych  na  dalekim  horyzoncie,  które  wynikały  jedno  z 

drugiego niby myśli jakiegoś boga. Rankiem morze koloru turkawki żałosnym głosem 

turkawki wyrażało swój tajemny niepokój, a wieczorem marszczyło się, choć nie czuło 

się  żadnego  powiewu,  przybierając  różne  odcienie  szarości  dymnych,  stalowych, 

perłowych,  bardziej  subtelnych  i  miękkich  od  jasności  z  poprzedniego  okresu. 

Całkiem  daleko  strzępy  mgły  dotykały  powierzchni  wód:  być  może  na  wybrzeżach 

greckich już padało. Także nastrój Ligei zmieniał barwę, przechodząc od promiennej 

jasności  do  miękkości  szarzyzny.  Częściej  milczała,  spędzała  całe  godziny  leżąc  na 

skale  i  patrząc  na  horyzont,  który  nie  był  już  nieruchomy,  mało  się  oddalała.  “Chcę 

zostać  jeszcze  z  tobą.  Jeśli  teraz  odpłynęłabym  na  pełne  morze,  moi  morscy  towa-

rzysze zatrzymaliby mnie. Czy słyszysz, jak mnie wzywają?" Czasem wydawało mi się 

rzeczywiście,  że  słyszę  między  ostrym  krzykiem  mew  głos  odmienny,  niższy  od 

tamtych, że widzę jakieś przelotne kształty migające pośród morskich skał. “Grają na 

muszlach, wzywają Ligeę na święto burzy." 

Burza  zerwała  się  dwudziestego  szóstego  o  świcie.  Ze  skały  widzieliśmy,  jak 

wiatr  kołysał  dalekie  wody.  W  pobliżu  nas  leniwe,  ołowiane  fale  wzbierały  szeroko. 

Szybko dopadł nas huragan, gwizdał nam w uszy, łamał wysuszone rozmaryny. Morze 

otworzyło się pod nami, przepłynęła pierwsza fala pokryta bielą. 

— Żegnaj, Sasa. Nie. zapomnisz mnie nigdy. 

Grzbiet fali rozbił się o skałę, syrena rzuciła się w tęczowy rozprysk wody; nie 

widziałem, jak opadała w dół, wydawało się, że rozpłynęła się w pianie morskiej. 

 

Następnego  dnia  rano  senator  wyjechał.  Poszedłem  na  stację,  ażeby  go 

pożegnać. Był opryskliwy i zaczepny jak zwykle, lecz gdy pociąg już ruszył, palce jego 

dłoni wysuniętej przez okno dotknęły moich włosów. 

Nazajutrz o świcie mieliśmy w redakcji telefon z Genui: senator La Ciura wpadł 

w nocy do morza z pokładu okrętu “Rex" płynącego do Neapolu i chociaż natychmiast 

spuszczono łodzie, ciała nie odnaleziono. 

background image

 

 

43

Po tygodniu otworzono jego testament. Bettinie przypadły pieniądze z banku i 

meble.  Bibliotekę  odziedziczył  uniwersytet  w  Katanii.  W  noszącym  świeżą  datę 

uzupełnieniu  do  testamentu  ja  zostałem  wymieniony  jako  spadkobierca  greckiego 

krateru z syrenami oraz wielkiej fotografii przedstawiającej Korę z Akropolu. 

Oba  te  przedmioty  wysłałem  do  mojego  rodzinnego  domu  w  Palermo.  Potem 

przyszła  wojna  i  podczas  gdy  przebywałem  w  Marmarica,  pijąc  tylko  pół  litra  wody 

dziennie, liberatory zburzyły mój dom; kiedy powróciłem, fotografia była pocięta na 

pasy,  które  służyły  jako  pochodnie  nocnym  rabusiom,  a  waza  rozbita  w  kawałki;  na 

największym  odłamku  widoczne  są  nogi  Ulissesa,  przywiązanego  do  masztu. 

Fragment  ten  przechowuję  do  dzisiaj.  Książki  zostały  złożone  w  piwnicach 

uniwersytetu, lecz ponieważ brak funduszów na regały, powoli porastają pleśnią.