background image

Wydawnictwo Otwarte Kraków 2008

CZĘSC PIERWSZA

Zwłoki

Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry. 

W mrok. Mokra mżawka. Leżący oddycha spokojnie i głęboko. Odzywają 
się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie 
we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest 
lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest Wielki Czwartek, jest piątek 
przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem 
leniwa   niedziela   -   każdy   dzień   tygodnia   ma   coś,   co   go   wyróżnia,   coś 
specjalnego,   coś   fajnego.   Wtorek   nie   ma   nic.   Jest   nudny,   nijaki   i 
beznadziejny. Dlaczego wtorek!?

Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi 

pojawia się lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie, 
które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem 
oka widzi, jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów. 
Patrzą na niego przerażeni. Na siebie patrzą zaciekawieni, dumni, że w ich 
nudnym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach, 

background image

coś, o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom, i 
pójdzie   w   świat   legenda   zwielokrotniona   ludzką   skłonnością   do 
kolorowania i przesady, pójdzie legenda, jak to zabili go we wtorek na 
parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie.

Mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma 

sekundami, jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne.

W   kieszeni   kurtki   ma   komórkę,   na   karcie   SIM   nie   ma   żadnego 

zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w lexusie jest 
jeszcze   jedna   komórka.   Też   czysta.   Robi   mu   się   zimno.   Zauważa,   że 
powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy 
krwi   rosnącej   pod   nim   na   mokrym   asfalcie   gęstnieje   wianuszek   ludzi. 
Patrzą na to tak, jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą 
sytuację, na coś, co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w 
swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu.

Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć 

kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży 
problem.   Za   chwilę   zjedzie   się   tu   policja   z   całego   miasta,   a   on   w 
złoconym,   płaskim   puzderku   ma   co   najmniej   pięć   gramów 
pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem.

Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie 

spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół 
srebrnego   lexusa.   Może   to   promocja,   myślą,   może   nowy   model 
samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi 
podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili 
chaotycznych,   spiesznych   opowieści   zaczynają   rozumieć,   że   człowiek 
leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony.

- Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem - jakiś facet przeciska 

się przez tłum gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że 
nie bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny 
wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem, brnie w tę bezsensowną 
sytuację bez wyjścia, tym bardziej że rozdygotana młoda kobieta obok to 
pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się 
ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się 
przykryć leżącego kocem.

- Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić?
Nagle lekarz czuje, jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę. 

Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna.

- Chcesz mi pomóc? - Ranny patrzy lekarzowi prosto w oczy.
Nie   jest   łatwo   wytrzymać   to   spojrzenie.   Mężczyzna   wciska 

background image

lekarzowi coś niewielkiego, metalowego w rękę pod kocem.

-  Wyrzuć  to   gdzieś.   Nie   powinni   tego   przy   mnie   znaleźć.   Młody 

lekarz jest wyraźnie zdenerwowany.

- Ale ja nie mogę...
Za późno. Już ma to coś w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz 

to   już   jego   problem.   Chwila   paniki.   Mechaniczny,   szybki   ruch   -   do 
kieszeni.   Rozbiegany   wzrok   wystraszonego   maminsynka   -   czy   ktoś   to 
widział? Czy ktoś powie jadącej już policji, że ranny mu coś podał!? Boże, 
co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w 
kieszeni?   Nagłe   spojrzenie   na   żonę   -   ona   widziała.   W   każdym   razie 
zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę.

Lekarz   prostuje   się.   Rozgląda   się   niepewnie   wokoło.   Otwarty 

samochód, leżący  facet, spora dziura od kuli w okolicy  serca, krew. Z 
oddali   dobiega   odgłos   syreny.   Już   jadą.   Jeszcze   jedno   spojrzenie   na 
rannego - widać, że to bogaty gość. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć 
lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany 
seat lekarza. „Czy to gangster?”, przebiega lekarzowi przez myśl.

- Gdzie jest Cycek?
- Słucham? - lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego.
- Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał?
Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet, o kogo chodzi. 

Słychać, jak karetka reanimacyjna skręca w stronę hipermarketu.

- Nie ma tu innego rannego, proszę pana, proszę się nie ruszać i nic 

nie mówić, karetka już jest blisko.Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz 
gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwila wstrząsają nim krótkie 
dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się nad nim. 
Słyszy słaby, chrapliwy szept.

- Nie mów nikomu...
Po czym ranny traci przytomność.

Cycek

Zaczyna mu brakować tchu. Czuje, jak krew pulsująca w czole coraz 

mocniej   napiera   na   oczy.   Cały   się   trzęsie.   Prawie   frunie   przez   kręte 
osiedlowe ścieżki Ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W 
życiu   tak   nie   uciekał,   w   życiu   nie   biegł   tak   szybko.  W  końcu   jednak 
obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość 
tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na 
króciutki odpoczynek.

background image

Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już 

jest w środku. Ciemno.

- O kurwa... o kurwa...
Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli 

bledną   mu   kolorowe   plamy   przed   oczyma.   Zaczyna   wracać   do 
rzeczywistości. Nagle słyszy ochrypły bas:

- Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już!
Teraz włącza się u Cycka precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów 

warunkowych.   Obrót,   lokalizacja   zagrożenia,   ocena   sytuacji,   w   tym 
samym   czasie   wydobycie   broni,   przygotowanie   jej   do   użycia, 
unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do 
głowy.   Trwa   to   ułamek   sekundy.   Na   szczęście   Cycek   nie   wykonuje 
ostatniego elementu tej dziesiątki razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga 
za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo, przygnieciony kolanem 
Cycka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego heckler und 

kocha P30.

- Nie, panie... nie.
Cycek zaczyna rozumieć, kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po 

jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje - zabić czy pozwolić 
odejść.   Jest   prawie   pewne,   że   dziad   zaraz   poleci   do   psów   i   za   marną 
paczkę   fajek   z   filtrem   sprzeda   Cycka.   Jeżeli   Cycek   go   skasuje,   zyska 
najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca. 
Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi.

- Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!?
- Jasne.
Widać, że rozumie. Minę ma taką, jakby zobaczył przewodniczącego 

Sądu Ostatecznego.

- Idziesz stąd!
Dziad   wychodzi   ze   śmietnika.   Dopiero   teraz   Cycek   uświadamia 

sobie,   jak   facet   śmierdział.   Dobra,   teraz   ma   parę   minut   na   podjęcie 
decyzji, jak dalej żyć. Bo co do tego, że dotychczasowe dobre życie się 
skończyło, nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło, żeby jechać do 
tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie...

Musieli   za   nimi   jechać.   Śledzili   lexusa   na   pewno   od   samego 

centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno 
wytłumaczenie - to nie był byle cyngiel. To był ktoś.

Wskazuje na to również to, co się stało potem. Przecież facet mógł 

zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak 

background image

dużej odległości? Dlaczego oddał tylko dwa szybko następujące po sobie 
strzały? Dlaczego nie używał tłumika? Dlaczego skurwiel był tak pewny 
swego? Niestety wszystkie te pytania utwierdzają Cycka w przekonaniu, 
że jest bardzo niedobrze. Niestety wszystkie prawdopodobne odpowiedzi 
na te pytania prowadzą do jednego strasznego wniosku. To nie był byle 
cyngiel.   To   nie   był   byle   łoś   po   amfie,   którego   ktoś   wynajął,   żeby 
przewietrzył trochę miasto.

Cycek   widział   takich   kozaków,   niewielu,   ale   widział.   W  wojsku. 

Strzelał   do   Bankiera,   bo  tylko   na  niego   miał   zlecenie,   strzelał   z   dużej 
odległości, bo wiedział, że strzela dużo, dużo lepiej od Cycka i że nawet 
gdyby Cyckowi udało się sięgnąć po pistolet, to z tej odległości miałby 
kłopoty ze skuteczną obroną. Facet oddał dwa strzały, jeden po drugim, bo 
strzelał w serce, wiedział, że jest świetnym strzelcem, że trafi i że ofiara 
nie   będzie   mieć   żadnej   szansy   na   przeżycie.   Nie   używał   tłumika,   bo 
zależało mu na sile ognia, a nie na dyskrecji. Nie bał się, bo robił to już 
wiele razy i dawno pozbył się tremy.

Płuca   i   serce   Cycka   powoli   się   uspokajają.   Zaczyna   oddychać 

miarowo, zaczyna wracać do sił, niestety minimalne drżenie gdzieś płytko 
pod skórą nie mija. W miarę jak dokonuje wstępnej i pośpiesznej analizy 
sytuacji, to dziwne drżenie nawet się nasila.

Bez wątpienia Bankier nie przeżył. Bez wątpienia ludzie z parkingu 

już   zeznają   policji,   że   zastrzelony   wychodził   z   hipermarketu   w 
towarzystwie wysokiego, przystojnego, krótko ostrzyżonego młodzieńca. 
Bez   wątpienia   policja   bardzo   chce   Cycka   dostać.   Niestety   nie   jest 
wykluczone, że napastnik też chciałby Cycka spotkać.

Do stacji metra już niedaleko. Tam jest szansa wmieszania się w 

tłum. Syreny radiowozów nie milkną. Trzeba iść. Póki trwa zamieszanie. 
Trzeba iść.

Cycek wychodzi ze śmietnika. Chłodno. Mżawka wciąż nie daje za 

wygraną.   Szybkim,   ale   spokojnym   krokiem   Cycek   rusza   chodnikiem. 
Skręt. Tu jest dużo jaśniej. Jest więcej latarni. Na szczęście Cyckowa bluza 
ma kaptur.

Mija pierwszych przechodniów. Już widać ulicę Komisji Edukacji 

Narodowej. Pełno samochodów. Ludzie wracają z pracy.Przeciągły gwizd 
policyjnych   syren   nasila   się.   Przez   sznur   wolno   jadących   samochodów 
przebija się cywilny opel Vectra z niebieskim kogutem na dachu. Cycek 
nie patrzy na niego zbyt długo. Widzi już wejście do metra. Jeszcze tylko 
kupi   w   kiosku   bilet,   kupi   też   jakąś   gazetę   komputerową,   wsiądzie   do 
wagonu   i   będzie   udawał,   że   czyta.   Będzie   udawał,   że   interesują   go 

background image

najnowsze   karty   graficzne,   twarde   dyski   i   sieci   bezprzewodowe.   Tak 
naprawdę będzie myślał tylko o jednym, tylko dwa słowa będzie miał w 
głowie.   Dwa   słowa   zakończone   nieprzewidywalnym   i   denerwującym 
znakiem zapytania: „Co dalej?”.

Prezes

Prezes Motyka ma pięćdziesiąt pięć lat, wystający brzuszek, którego 

nie   lubi,   i   bardzo   klarowne   podejście   do   seksu.   Dziewczyna   musi   być 
młoda, zdrowa i umyta. Niekoniecznie ładna, zgrabna czy  inteligentna. 
Powinna mieć od szesnastu do osiemnastu lat, nie musi udawać, starać się 
ani być aktywna.

Dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki wieczorem, kiedy już biuro 

pustoszało, asystent prezesa przywoził dziewczynę do gabinetu i zamykał 
drzwi   na   piętnaście   minut.   Prezes   Motyka   robił   swoje,   dziewczyna 
dostawała   przyzwoitą   zapłatę,   potem  krótki   szum  wody   w  umywalce   i 
można było wracać do pracy. Ten mechanizm zawsze działał prawidłowo, 
bo w firmach prezesa Motyki wszystko zawsze działało prawidłowo. Tym 
razem jednak miało być inaczej.

Dziewczyna była tu już kilkakrotnie, prezes Motyka przypomina ją 

sobie. Mężczyzna jest bez spodni, białą jedwabną koszulę ma rozpiętą. 
Dziewczyna jest naga, wypina się do prezesa na brzegu skórzanej kanapy. 
Prezes na stojąco, rytmicznie i bez pośpiechu robi swoje. Dziewczyna od 
czasu   do   czasu   pojękuje   cicho.   Prezes   stara   się   odprężyć.   Rytmiczne, 
niezbyt   silne   pchnięcia   zawsze   wprawiały   go   w   refleksyjny   nastrój. 
Zastanawia się, co kupi żonie na urodziny. W przyszłym tygodniu Ania 
kończy pięćdziesiąt dwa lata. Myślał o samochodzie, ten nowy fikuśny 
mercedes  bardzo  jej  się   podoba.  Nie  jest  jednak  pewien,  czy  to   dobry 
pomysł. Może lepiej coś z biżuterii...

Motyka spogląda na zegarek. Nie będzie dzisiaj zostawał do późna. 

Jutro   ma   spotkanie   z   radą   nadzorczą,   potem   lunch   z   Bireckim,   potem 
jeszcze kilka spotkań, dzisiaj odpocznie, może nawet zatrzyma tę małą na 
jeszcze jeden numerek.

Prezes Motyka czuje już gdzieś z oddali zbliżającą się ejakulację. 

Nie zaburza to jednak spokojnego rytmu jego ruchów. Dziewczyna wydaje 
się niewzruszona. Myśli na pewno o tym, jakie ładne spodnie sobie kupi, 
tym bardziej że zarobionych pieniędzy starczy nie tylko na spodnie. Nagle 
pukanie do drzwi. Motyka nieruchomieje. Nie może uwierzyć własnym 
uszom. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło.

background image

- O co chodzi!?
- Bardzo ważna sprawa, panie prezesie. Przyszedł pan Birecki.
To   stłumiony   przez   obite   drzwi   głos   asystenta   prezesa   Motyki. 

Rzeczywiście musiało się stać coś ważnego. Z Bireckim było umówiony 
na jutro. Nigdy nie spotykali się bez uprzedniego umówienia.

- Niech poczeka na mnie w konferencyjnym, zaraz tam przyjdę.
Motyka, patrząc w dół na wypiętą dziewczynę, chwilę się waha - 

dokończyć czy dać sobie spokój? To może być rzeczywiście coś ważnego. 
Wychodzi   z   dziewczyny,   idzie   do   łazienki,   szum   wody   w   umywalce, 
wraca, zapinając spodnie. Dziewczyna ubiera się. Nie jest specjalnie ładna.

- Tamten pan ci zapłaci.
Motyka wychodzi z gabinetu. O tej porze w biurach firmy nie ma już 

nikogo. Bez słowa mija asystenta i wchodzi do konferencyjnego.

Pokój   jest   duży,   na   środku   stoi   wielki   drewniany   stół   otoczony 

miękkimi krzesłami. Birecki stoi oparty rękoma o krzesło. Wygląda na to, 
że rzeczywiście coś się stało.

- Słucham pana, panie Birecki.
Birecki patrzy przez chwilę niepewnie. Podchodzi do Motyki blisko, 

tak blisko, że prezes odruchowo robi krok w tył. Krótkie spojrzenie prosto 
w oczy. Motyka rozumie, że Birecki chce mu coś powiedzieć na ucho. 
Zbliżają się. Prezes Motyka czuje się dziwnie, rzadko jest tak blisko z 
drugim mężczyzną, przez jego szyję przebiega lekki dreszcz. Czuje zarost 
tamtego na swoim uchu, zwietrzałą po całym dniu wodę toaletową, jego 
ciepły oddech i ledwo wyczuwalny zapach potu.

- Zabili Bankiera - szept Bireckiego jest cichy i drżący.
Prezes   Motyka   czuje   krótką   falę   mrozu   we   wszystkich 

zakończeniach nerwowych. Prawy kącik ust zaczyna mu lekko drgać.

- Coś więcej?
-   Dwadzieścia   minut   temu   na   parkingu   przed   Leclerkiem   na 

Ursynowie.

- Był bez ochrony?
-   Był   z   ochroną.   Ochroniarz   zniknął.   Nic   więcej   nie   wiem.  Ale 

dowiem się. Na razie jest zamieszanie, blokada dróg, wzmocnienie patroli, 
takie tam...

- Dziękuję panu. Proszę już iść.
Birecki   bez   słowa   wychodzi   z   pokoju   konferencyjnego.   Prezes 

Motyka siada na jednym z krzeseł. Siedzi nieruchomo, a szybkie ruchy 
gałek   ocznych   wskazują,   że   jego   mózg   dokonuje   kompleksowej   oceny 
położenia,   w   jakim   nagle   i   nieoczekiwanie   znalazł   się   jeden   z 

background image

najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju.

Zabójca

Kryty   prowadzi   spokojnie   i   zgodnie   z   przepisami.   Powoli   pali 

papierosa, co pewien czas uważnie spogląda we wsteczne lusterko. Już 
niedaleko. Zawsze w stresie smakuje mu tytoń. Na co dzień właściwie nie 
pali, nawet nie nosi ze sobą papierosów. Jak wie, że szykuje się lekki 
stresik, zawsze najpierw kupuje paczkę czerwonych marlboro. Teraz pali 
już trzeciego i smakuje mu. Kiedyś palił dużo częściej, ale to było na 
wojnie,   stres   był   permanentny,   zawsze   coś   mogło   się   stać,   zawsze 
zagrażali snajperzy, w każdej chwili mogły się odezwać moździerze albo 
jakiś   zabłąkany   amerykański   samolot.   Te   bohaterskie   wspomnienia   za 
każdym   razem   go   trochę   rozczulają,   szczególnie   Bałkany.   Może   to   z 
powodu kobiet. Wprawdzie zawsze było ich pod dostatkiem i w Afryce 
Zachodniej, i w Sudanie, nawet na Kaukazie, choć tam było ich najmniej. 
Zawsze jednak podobały mu się rosłe, jasne Chorwatki, z którymi mógł 
robić, co tylko chciał. Dawne czasy.

Znowu   korek.   Mimo   że   Kryty   ma   dopiero   czterdziestkę,   pamięta 

czasy, kiedy ulice Warszawy były puste i tylko z rzadka przejeżdżał nimi 
jakiś samotny samochód. Szczególnie o tej porze.

Zastanawia   się,   kim   mógł   być   chłopak,   którego   przed   chwilą 

zastrzelił.   Wyglądał   bardzo   niegroźnie.   Bogaty,   trzydziesto-paroletni, 
kurewsko z siebie zadowolony biznesmenek w butach wartych kilkanaście 
średnich krajowych.

Dlaczego wymuskany bidulek musiał umrzeć, dlaczego zapłacono za 

niego tyle kasy i wynajęto kogoś takiego jak Kryty? Przecież mógł to 
zrobić byle dres z bazarową pukawką za jedną dziesiątą tej ceny. Tym 
bardziej że ochroniarz pięknisia na parkingu nawet nie sięgnął po broń. 
Dlaczego Kryty? A właściwie dlaczego nie. Krytego nic nie dziwi. W jego 
zwartym umyśle nie ma miejsca na zdziwienie.

Dojeżdża do stacji metra Wilanowska. Zatrzymuje się gdzieś z boku. 

Ciekawe, ile zajmie policji znalezienie tego samochodu. Kryty ostatni raz 
taksuje   spojrzeniem   wnętrze   kradzionego   peugeota   406   i   wysiada.   Na 
zewnątrz zdejmuje skórzane rękawiczki i szybkim ruchem wrzuca je pod 
auto. Po chwili jest już na schodach do metra. Kasuje kupiony wcześniej 
bilet i wchodzi na peron. Jest tu parę osób. Kryty jak zwykle nie wyróżnia 
się. Ma to wrodzone.

Za chwilę będzie metro, Kryty  wsiądzie do pierwszego wagonu i 

background image

pojedzie aż do stacji Ratusz. Tam ma drugi samochód i prostą drogę do 
Wisłostrady, a potem dalej na północ.

Ciekawe,   co   by   się   stało,   gdyby   Kryty   wiedział,   że   w   ostatnim 

wagonie siedzi lekko trzęsący się rosły chłopak w kapturze, przeglądający 
nerwowo   miesięcznik   komputerowy.   Ciekawe,   jak   by   to   było,   gdyby 
przyszło   im   jechać   jednym   wagonem.   Ciekawe,   kto   kogo   pierwszy   by 
zauważył,   kto   kogo   pierwszy   by   rozpoznał.   Bo   przecież   się   widzieli, 
widzieli się całkiem dobrze i Cycek nigdy nie zapomni tej twarzy. Kryty 
zresztą   też.   Cały   czas   czuje   gdzieś   głęboko   świdrujący   go   wyrzut 
sumienia:   dlaczego   nie   skasował   ochroniarza?   Dlaczego   pozwolił   mu 
uciec? Dziwne. I choć w umyśle Krytego nie ma miejsca na zdziwienie, to 
jest miejsce na świdrowanie. I to świdrowanie wyraźnie mu się nasila.

Turek

Mężczyzna   nazywa   się  Al   Selim   Suliman   i   jest   niskim,   otyłym 

sześćdziesięciolatkiem z wiecznie spoconą twarzą, wiecznie śmierdzącymi 
skarpetkami i wielkim brylantem na małym palcu prawej ręki. Przyjechał 
do Polski sześć lat temu i od razu rozsmakował się w polskim jedzeniu, 
polskiej wódce, polskich prostytutkach i polskim bezprawiu. Nigdy jednak 
nie kupił mieszkania w Warszawie. O nie! To byłaby przesada. To nie 
mieściło   się   w   jego   rozumieniu   słowa   „ostrożność”.   Zawsze,   kiedy 
przylatuje, mieszka w tym samym apartamencie w hotelu Bristol i bardzo 
mu się to podoba.

Teraz jednak zupełnie o tym nie myśli. Teraz myśli tylko o jednym - 

uciekać.   Biega   nerwowo   po   swoim   hotelowym   apartamencie,   zbiera 
rzeczy, wrzuca je bezładnie do walizek. Jest bardzo zdenerwowany, bardzo 
spocony i bardzo śmierdzą mu skarpetki. Wystarczył jeden krótki telefon 
od   osoby   zaufanej,   dwa   ciche   słowa:   „Zabili   Bankiera”,   i   wszystkie 
obiecujące   plany   związane   z   inwestowaniem   pieniędzy   w   Polsce, 
wszystkie wspaniałe kalkulacje, spodziewane krociowe zyski, wszystkie 
lukratywne   manipulacje   walutowe   -   wszystko   to   zupełnie   straciło 
znaczenie.

Teraz   dla   Sulimana   ważne   jest   tylko   jedno.   Uciekać!   Pakuje 

wyłącznie rzeczy najpotrzebniejsze, tylko to, co ważne, tylko to, bez czego 
nie może się obejść - laptop, dokumenty, segregatory, notatki, telefon, parę 
koszul, bieliznę, dużo skarpetek na zmianę.

Mimochodem   jego   precyzyjny,   kompleksowo   myślący   mózg 

matematyka   dokonuje   analizy   strat,   jakie   spowoduje   ta   nagła   i 

background image

nieprzewidziana   ucieczka.   Niestety   jest   to   analiza   druzgocąca.   Dlatego 
Suliman stara się o tym nie myśleć. Stara się teraz nie rozpraszać i skupić 
wyłącznie   na   ratowaniu   własnej   skóry.   To   jest   ważniejsze   od   tej   góry 
pieniędzy,   które   właśnie   zaczynają   powoli   wyparowywać,   znikać   i 
zamieniać się w kwaśny, drażniący, długotrwały smak porażki.

Stara się myśleć o żonie, która mieszka sobie spokojnie w Ankarze, o 

szóstce dorosłych już dzieci, o dziewiątce ukochanych wnucząt, o słońcu, 
cieple, znajomych twarzach, znajomych barach, o wszystkim, co jest inne 
od tego polskiego chłodu, wilgoci, zachmurzenia, brudu i bałaganu. Przez 
ostatnie sześć lat stał się wielkim miłośnikiem tego kraju, to było odkrycie 
jego życia, zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, z każdym rokiem 
znał go coraz lepiej i sam stawał się znany tam, gdzie powinien być znany.

Teraz wystarczyło kilkanaście sekund, kilka suchych słów rzuconych 

do   słuchawki   w   którejś   z   warszawskich   budek   telefonicznych,   potem 
miękki   trzask   rozłączenia,   długa   chwila   tępego   zaskoczenia   i 
wsłuchiwania   się   w   pulsujący   sygnał   hotelowej   centrali,   by   Suliman 
odkochał się w Polsce i zaraz potem zapalał szczerą nienawiścią do tego 
bandyckiego kraju, który ośmielił się tak go potraktować.

Nagły sygnał telefonu gwałtownie stymuluje akcję jego mocno już 

nadwerężonego serca. Suliman siada na łóżku. Dyszy ciężko, prawą ręką 
masując energicznie  okolice mostka. Podnosi słuchawkę. Taksówka już 
czeka. Ulga. To dobrze. To bardzo dobrze. Wstaje. Maca paszport. Jest. 
Maca drugi. Jest. Poleci na niemieckim, będzie bezpieczniej. Marynarka. 
Płaszcz. Kapelusz. Ostatnie spojrzenie na pokój, w którym tyle się stało w 
ciągu tych sześciu lat. Wychodzi.

Na zewnątrz mżawka. Wilgotno, ciemno, chłodno i śmierdzące Nos 

Sulimana nigdy nie przywykł do zapachu wszechobecnej chłodnej wilgoci 
i   to,   co   dla   mieszkańca   północy   jest   świeżym   zapachem   deszczu,   dla 
Sulimana   jest   zapachem   nieprzyjemnym   i   drażniącym.   Trzaśniecie 
drzwiami. W samochodzie jest lepiej, Suliman lubi samochodowe zapachy. 
Taksówkarz   na   szczęście   nie   ma   ochoty   na   bezsensowną   konwersację. 
Wymieniają kilka niezbędnych zdań i biały mercedes rusza. Na Okęcie.

Karetka

Z dalekiego Ursynowa do Szpitala Bielańskiego jedzie się przez całą 

Warszawę.   To   długa   i   niełatwa   droga.   Tym   bardziej   dla   karetki 
reanimacyjnej   na   sygnale,   tym   bardziej   w   wieczornym   szczycie   i   w 
gęstniejącej, uporczywej, chłodnej mżawce. Jeden Pan Bóg wie, dlaczego 

background image

skierowano   karetkę   właśnie   do   tego   szpitala,   ale   w   Polsce   już   dawno 
karetki i ich poplątane losy przestały kogokolwiek dziwić..

Doktor Fogel czuje, jak kropelki potu zaczynają spływać mu spod 

włosów, przesuwać się szybko po twarzy i zawisać, dygocząc rytmicznie, 
na nosie, brodzie, wargach i grdyce. Nie daje jednak za wygraną. Masuje 
już tego trupa od piętnastu minut i będzie to robił aż do skutku, dopóki 
starczy sił, tak rozumie swoje miejsce we wszechświecie.

Od  kiedy  po  raz   setny  odstawił  alkohol,  bardzo  się  poci.  Ogólna 

wydolność   organizmu   wyraźnie   się   poprawiła,   jednak   ceną   był   smród. 
Prysznic trzy razy dziennie nie pomaga. Wystarczy niewielka plama potu 
pod pachą i zaczyna śmierdzieć jak z piłkarskiej  szatni. Trudno. Może 
gdyby doktor Fogel nie znał tego mechanizmu, miałby pretensje do losu, 
że doświadcza go tak haniebnie, że pokuta jest tak niesmaczna. On jednak 
dobrze wie, co to jest. Był zbyt dobrym studentem, zbyt wielu książek 
nauczył się na pamięć, zbyt wiele rozumiał, by teraz narzekać. Wiedział 
też mniej więcej, ile ten smród potrwa. Miesiąc, dwa, najwyżej trzy. U 
każdego trochę inaczej, u niego właśnie tyle. Zbyt wiele razy rozstawał się 
definitywnie z wódą, żeby tego nie wiedzieć.

- Gdzie jesteśmy, Wiciu? Ile jeszcze?
- Zaraz centrum, jeszcze z dziesięć minut przy dobrych wiatrach, 

doktorze.

- Bardzo się śpieszymy!
- Jasna sprawa, doktorze.
Wicio   lubi   takie  wytyczne.  Lubi   adrenalinę   za  kierownicą.  Jeździ 

karetką od dwudziestu lat i wciąż mu się podoba. Szczególnie jak Fogel 
wypowiada   sakramentalne   „bardzo   się   śpieszymy”   -   to   Wicio   lubi 
najbardziej. Czasami czeka na to tygodniami. Śnią mu się po nocach te 
trzy  słowa zwiastujące dobrą zabawę, jedyną rzecz, jaka Wicia jeszcze 
podnieca.   Tym   bardziej   że   ma   teraz   porządną   brykę   i   mocnego, 
doładowanego diesla pod pedałem. Pierwsze uderzenie adrenaliny wpycha 
mu   lekko   koniuszek   języka   między   przednie   zęby,   rozszerza   źrenice   i 
wstrzymuje   mruganie   powiek.   Teraz   oprócz   monotonnej   syreny   często 
korzysta z wysokiego, natarczywego klaksonu. Uwielbia, jak cały świat 
rozstępuje się przed Wiciem, uwielbia, jak wszyscy stoją, a on jedzie.

Fogel   uparcie   nie   przestaje.   Dwóch   nijakich,   bezbarwnych 

sanitariuszy   patrzy   na   swojego   lekarza   bez   zainteresowania,   bardziej 
obchodzi   ich   teraz   stan   hamulców,   układu   kierowniczego   karetki   i 
dyspozycja   Wicia.   Martwy   pacjent   ich   nie   interesuje.   Fogel   natomiast 
dziwnie czuje, że wentylacja i masaż tego nieboszczyka ma jednak sens. 

background image

Chłopak   jest   młody,   ładny,   bardzo   zadbany   i   najprawdopodobniej   jest 
największym skurwysynem na świecie. Nie obchodzi to doktora Fogla. 
Kimkolwiek by był ten modnie ubrany, świetnie pachnący byczek - dla 
Fogla   jest   jasne,   że   ma   jakieś   szanse.   Oczywiście   nie   z   medycznego 
punktu widzenia. Tutaj dawno mamy  do czynienia ze zwłokami. Fogel 
jednak jest za dobrym lekarzem, żeby wierzyć w medycynę. Jest też zbyt 
trzeźwy, żeby wierzyć w Boga. Doktor Fogel wierzy tylko w siebie. Zbyt 
wiele razy upadał i zbyt wiele razy się podnosił, żeby nie zauważyć, że w 
człowieku  jest  tylko jedna siła  - on  sam.  I  Fogel  ma   tę  siłę,  choć  nie 
zawsze   w   życiu   z   niej   korzysta.   Ma   ją   również   masowany   byczek. 
Przynajmniej tak się teraz doktorowi wydaje.

Przejeżdżając   przez   kolejne   zatłoczone   rondo   w   centrum   miasta, 

Wicio   naciska   swój   ulubiony   klakson.   Za   każdym   razem   wraz   z 
rozdzierającym   dźwiękiem   klaksonu   przebiega   mu   po   plecach   krótki, 
przyjemny dreszcz. Nie zwraca uwagi na to, co dzieje się za nim. Nie 
obchodzi go, co robi doktor Fogel, nie zwraca uwagi na miny sanitariuszy, 
nie interesuje go, kogo wiezie, nie chce wiedzieć, jakie ten ktoś ma szanse. 
Wicio kieruje i tylko to się liczy.

Tymczasem na rondzie  stoi  biały  mercedes sieci  Super Taxi,  a w 

środku spocony starszy pan o bliskowschodnich rysach. Denerwuje go ta 
karetka. Śpieszy  się na lotnisko i ma w dupie, że ktoś jest chory. Nie 
przychodzi mu jakoś do głowy, że pasażerem karetki może być jego dobry 
znajomy i partner w interesach.

Jakoś nie przechodzi Sulimanowi przez myśl, że cały jego kłopot, 

przyczyna   jego   ucieczki,   popłochu   i   przerażenia   leży   teraz   bez 
wyczuwalnego   tętna   w   karetce   reanimacyjnej,   potrząsana   silnymi 
ramionami doktora Fogla.

Lila

Jej dwudziestotrzyletnie ciało znajduje się w absolutnym szczycie 

formy. To największy kapitał tej dziewczyny i jeśli dodać do tego fakt, że 
Lila   ma   doskonale   opanowanych   tych   kilka   prostych   umiejętności 
posługiwania się nim, można bez pudła stwierdzić, że Lila to majątek.

Uwielbia   to   solarniane   ciepełko.   Gdyby   miała   trochę   więcej 

samozaparcia,   nauczyłaby   się   jakiegoś   obcego   języka   i   wyjechała   do 
ciepłych krajów na stałe. Na razie jednak jej Floryda, Lazurowe Wybrzeże 
i   Copacabana   razem   wzięte   są   tutaj,   w   Warszawie.   Rozlega   się   ciche 
brzęczenie   i   moc   światła   spada   o   połowę.   Jeszcze   tylko   chwila.   Lila 

background image

bardzo oszczędnie korzysta z solarium. Zbyt wiele idiotek spalonych tanim 
ultrafioletem widziała w swoim życiu.

Gdzieś w oddali słychać jadącą karetkę. Lila tego nie słyszy. To nie 

są dźwięki jej świata. Karetki, choroby, szpitale, nieszczęścia zdarzają się 
biedocie,   ludziom   brzydkim,   starym,   niemodnym,   śmierdzącym   i 
beznadziejnym. Lila taka nie jest i nigdy nie będzie.

Znowu brzęczenie, lampy gasną. Lila staje przed lustrem. Cieszy ją 

to,   co   widzi.   Nie   ma   najmniejszych   wątpliwości,   że   każda   gwiazda 
filmowa dałaby miliony dolarów, żeby tak wyglądać nago. Cóż, nic z tego.

Uśmiecha się do siebie zadowolona i delikatnie pociąga paznokciami 

za   sutki.   Wystarczy   chwila   i   już   stoją.   Jeszcze   kilka   min,   kilka   póz 
podpatrzonych w „Playboyu” czy „Hustlerze” - taki trening nago przed 
lustrem zawsze się jej podobał, a tych kilka dobrze wytrenowanych min i 
póz zarobiło dla niej sporo kasy.

Lila szybko się ubiera, wychodzi do recepcji, płaci kartą i gotowe. 

Teraz   już   może   obchodzić   ich   drobną   rocznicę,   ich   słodkie   pół   roku 
znajomości, ich sześć miesięcy, z których każdy kosztował go prawdziwy 
majątek. Ale Lila jest pewna, że Maciek nie żałuje. To, co Lila jest w 
stanie dać spragnionemu mężczyźnie, jest warte każdych pieniędzy. Nigdy 
nie miała co do tego wątpliwości.

Zjeżdża windą na najniższy poziom. Parking.
Zawsze miała kłopoty z orientacją w tych podziemnych parkingach, 

zawsze trochę się ich bała. Teraz też czujnie rozgląda się wokoło. Pusto. 
Samochodów też niewiele. Już widzi swoją alfę. Przycisk przy kluczyku. 
Samochód grzecznie odpowiada. Lila wsiada.

Nagle ktoś błyskawicznie otwiera tylne drzwi i wskakuje na tylne 

siedzenie. Chwila paniki, po czym zdziwienie. To Cycek! Serce Liii telepie 
się pod biustem jak małe dzikie zwierzątko.

- O kurwa, Cycek, co ty wyprawiasz!?
- Nie patrz na mnie, wyjeżdżaj jakby nigdy nic.
Cycek   kładzie   się   na   tylnym   siedzeniu.   Lila   nie   może   opanować 

idiotycznego   rozwarcia   ust   spowodowanego   bezbrzeżnym   i   całkowicie 
szczerym zdumieniem.

- Co się dzieje? Zwariowałeś!? Gdzie Maciek!?
Cycek   milczy.   Lila   w   końcu   zauważa,   że   chłopak   jest   mocno 

przestraszony. Nigdy takiego Cycka nie widziała.

- Cycek, powiedz mi, co się, kurwa, stało!
- Zastrzelili Maćka... mnie udało się uciec...
Lila zatrzymuje samochód z piskiem. Słyszy, co mówi Cycek, i nie 

background image

wie, jak ma  zareagować, nie wie, jaką minę ma  zrobić. Zmartwić się? 
Popłakać?

- ... Odwoziłem go do ciebie, chciał ci zrobić niespodziankę, chciał 

upiec   polędwicę,   zapalić   świeczki,   poczekać   na   ciebie,   wstąpiliśmy   do 
hipermarketu po jakieś dobre wino i jak wychodziliśmy...

Lila jest zdumiona, jak mało znaczy dla niej to, co mówi Cycek. Jak 

mało ją obchodzi Maciek i to, co się z nim stało. Nie kochała go, on też jej 
nie kochał, nigdy nie udawali, że jest inaczej, choć dla Cycka mogło to 
różnie wyglądać. Teraz myśli tylko o sobie. Boi się. Zastrzelili Maćka, 
gonią Cycka, robi się gorąco i Lila chce być od tego jak najdalej. Jak 
najdalej!

- ... Widziałem faceta, który strzelał, wyglądał groźnie, nie mogłem 

Maćka obronić, uwierz mi... Boże, po prostu mnie sparaliżowało...

- Wysiadaj z samochodu!
Cycek przestaje mówić. Jego grdyka wykonuje jeden płynny ruch z 

dołu do góry i od razu na dół.

- Cycek, wyłaź z mojego samochodu!
- Myślałem, że wywieziesz mnie tylko z Warszawy... możesz mnie 

wyrzucić gdzieś za miastem... złapię jakiś pociąg...

- Nie, Cycek, wysiadaj.
Co   z   tego,   że   Cycek   jest   uzbrojonym,   dobrze   wyszkolonym 

ochroniarzem. Co z tego, że mógłby zmusić Lilę do wszystkiego, mógłby 
ją pobić, zabić, zgwałcić, zjeść. Dla niego Lila jest dziewczyną Maćka i 
musi wykonywać jej polecenia. Niestety ona też ma tę świadomość. Cycek 
wysiada.   Alfa   z   piskiem   rusza   i   odjeżdża.   Czego   właściwie   się 
spodziewał?

Redaktorzy

Redaktor   Danuta   Zawratyńska   pracuje   w   dziale   miejskim   i   to   ją 

denerwuje. Zawsze chciała pracować w kulturze, zawsze uważała, że zna 
się   na   tym   lepiej   od   innych,   zawsze   uważała,   że   jest   kobietą   ładną, 
błyskotliwą, seksowną, pełną uroku i delikatnego, unikalnego kobiecego 
czaru. Problem polegał na tym, że tylko ona tak uważała. Teraz dobiega 
pięćdziesiątki   i   dokuczliwe   uderzenia   gorąca   jasno   dają   jej   do 
zrozumienia, że koniec tej autoiluzji jest bliski.

Zawratyńska wszystko denerwuje. Denerwuje ją mżawka, denerwuje 

ją to, że siedzi w redakcji do późna, denerwuje ją ta młoda stażystka z 
cyckami   jak   na   sprężynach,   za   którą   oglądają   się   wszyscy   szacowni 

background image

redaktorzy, denerwuje ją komputer, którego nie rozumie i który  jej  nie 
słucha, denerwuje ją uderzenie gorąca, które właśnie nadchodzi, a nade 
wszystko   denerwuje   ją   ta   idiotyczna,   całkowicie   pospolita   i   banalna 
strzelanina pod hipermarketem na Ursynowie.

Właśnie teraz! Właśnie dzisiaj! Właśnie na jej dyżurze! Kogo, do 

cholery, interesują jeszcze takie kwiatki!? Kto jeszcze chce przeczytać, że 
jakiś gangster strzelił do innego gangstera pod sklepem!? Przecież to już 
było! To już było setki razy! Mogłaby napisać o jakimś nowym filmie, 
mogłaby kompetentnie zrecenzować premierę w Rozmaitościach, mogłaby 
pójść na jakiś wernisaż, mogłaby... O, jest ta mała cycata zdzira!

-   Pani   Danusiu,   pani   Danusiu...   -   stażystka   aż   trze   kolanami   z 

podniecenia.

Denerwuje   Zawratyńską   ta   mała!   Wpada   zziajana,   mokra,   w 

zabłoconych butach i nawet kurtki nie zdejmie!

-   Pani   Danusiu,   ja   tam   byłam!   To   znaczy   nie   widziałam   samej 

strzelaniny, ale byłam chwilę potem, widziałam zbiegowisko, widziałam 
tego zabitego, to znaczy nie wiadomo, czy zabitego, bo zabrała go karetka, 
przecież normalnie zabitych nie wozi się karetkami, zostają na miejscu 
zbrodni   i   potem   odwozi   ich   karawan,   tego   zabrała   karetka,   to   chyba 
znaczy, że jeszcze żył, no i proszę sobie wyobrazić, że miałam dyktafon, 
zawsze   go   mam   w   kieszeni,   no   i   pogadałam   z   ludźmi,   znaczy   z 
bezpośrednimi   świadkami,   pogadałam   z   lekarzem,   który   tam   się 
przypadkowo znalazł, przyjechał na zakupy z żoną, potem nawet z policją 
pogadałam, bo na szczęście legitymację też miałam...

- Z mordercą też gadałaś?
Stażystka usiłuje sobie przypomnieć, ale po chwili dociera do niej 

złośliwość tego pytania. Już ma odpowiedzieć: „Mordercę zostawiłam dla 
pani”, ale czujnie rezygnuje z tej celnej riposty. Wie, że kobiety takie jak 
Zawratyńską źle reagują na dobry refleks stażystek.

- Po pierwsze, moja kochana, kogo tam postrzelono? - Zawratyńską 

widziała w swoim życiu setki takich stażystek i ta nuta jasno pobrzmiewa 
w jej pytaniu.

- No właśnie... właśnie tego jednego nie wiem. - Niewinna minka, 

którą teraz wykonuje stażystka, niestety nie da się przełożyć na sensowny 
komunikat prasowy.

- To co ty mi, kochana, zawracasz tu dupę - Zawratyńską triumfuje. - 

Informacja, że kogoś, nie wiadomo kogo, postrzelono pod sklepem, jest 
nic   niewarta.   Naszego   czytelnika   interesuje,   kto   został   postrzelony   i 
dlaczego. Masz coś na ten temat?

background image

Dziewczyna jest kompletnie zbita z tropu. Jeszcze kilka chwil temu 

była   pewna   swojej   błyskawicznej   i   spektakularnej   kariery   w   mediach, 
teraz   nerwowo   się   rozgląda   po   prawie   opustoszałym   newsroomie   w 
poszukiwaniu pomocy.

Podczas tej krótkiej wymiany  zdań żadna z kobiet nie zauważyła 

schodzącego spokojnie po schodach w kierunku wyjścia pana Zygmunta 
Bireckiego. Birecki złożył krótką, niezapowiedzianą wizytę redaktorowi 
naczelnemu. Zresztą nie pierwszą dzisiaj i nie ostatnią. Birecki odwiedzał 
dziś wszystkie media - w zależności od znaczenia albo robił to osobiście, 
albo telefonował.

Zawsze   po   jego   wizycie   odwiedzona   osoba,   nieważne   czy   był   to 

naczelny, wydawca, prezes czy szef rady nadzorczej, przez dłuższą chwilę 
nie mogła opanować zdenerwowania. Birecki był bezczelny, to prawda, 
był   też   bystry,   twardy,   obcesowy,   bezwzględny   i   pozbawiony   zasad. 
Jednak   największą   jego   zaletą   było   to,   że   działał   z   polecenia   prezesa 
Motyki. Jego przesłanie było proste, krótkie i jasne. Motyka, jego spółki, 
jego zaprzyjaźnieni kontrahenci i przyjaciele jego kontrahentów mają do 
wydania   w   tym   i   przyszłym   roku   tyle   to   a   tyle   milionów   złotych   na 
reklamę.   Kto   wymieni   w   jakimkolwiek   kontekście,   w   jakiejkolwiek 
informacji, artykule, felietonie, dowcipie czy nawet krzyżówce nazwisko 
prezesa Motyki, od dzisiaj przez najbliższe trzy miesiące, ten nie dostanie 
ani   grosza.   To   był   bardzo   prosty   komunikat   i   wszyscy   go   doskonale 
przyswajali.   Tym   bardziej   że   nie   mieli   pojęcia,   o   co   w   tych   trzech 
miesiącach ciszy chodzi. Czasami tylko kogoś zakłuła podrażniona duma, 
ale to ani prezesa Motyki, ani tym bardziej pana Zygmunta Bireckiego 
zupełnie nie obchodziło.

Urzędnicy

Normalnie szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Jerzy Zimoń 

byłby już dawno w domu. Teraz jednak zbliżają się wybory i ABW ma 
sporo   roboty.   Tak   przynajmniej   ma   to   wyglądać   dla   tych,   którzy   tu 
Zimonia   kiedyś   postawili   i   którym   teraz   zaczyna   się   palić   grunt   pod 
nogami.   Nie   ma   najmniejszych   wątpliwości,   że   rządzący   te   wybory 
przegrają.   Trwa   więc   gorączka   szukania   szalup   na   tonącym   okręcie. 
Szalup jednak jest bardzo mało i na pewno dla wszystkich nie starczy. 
Zimoń swoją szalupę ma już od dawna. Nie martwi się. Nigdy się niczym 
nie martwi.

Dzwoni   bezpieczna   linia.   To   Krzywicki   z   Centralnego   Biura 

background image

Śledczego. Nie lubią się z Zimoniem i nigdy specjalnie tego przed sobą nie 
ukrywali. Teraz jednak nie liczą się prywatne animozje. Teraz liczą się 
tylko szalupy ratunkowe. Co ciekawe, Krzywicki nie dzwoni w sprawie 
szalup.

-   Słuchaj,   Jurek,   czy   mówi   ci   coś   nazwisko   Szuman?   Maciej 

Szuman.   Facet   ma   trzydzieści   sześć   lat,   przystojny,   bogaty,   to   jakiś 
biznesmen? Gangster? Wywiad?

- A bo co? - Jurek Zimoń z ABW gra na zwłokę, bo tak się dziwnie 

składa, że nie zna nazwiska Maciej Szuman i trochę go to niepokoi.

-   Facet   został   ciężko   postrzelony   czterdzieści   minut   temu   na 

Ursynowie. Wygląda to na fachową robotę, ale niestety nikt gościa nie zna, 
ani   kryminalna,   ani   PG,   ani   przestępczość   zorganizowana,   ani   my, 
pomyślałem, że może ty kojarzysz faceta.

Zimoń zastanawia się chwilę, co to wszystko może znaczyć, kto go 

sprawdza, o co tu biega, co to za Maciej Szuman, do kurwy nędzy!? W 
końcu wahanie trwa za długo i Zimoń musi mówić.

- Prześlij mi jego dokładne dane, zdjęcie i wszystko, co tam macie, 

sprawdzimy go. Cześć.

Zimoń wstaje i zaczyna przechadzać się po gabinecie. Dlaczego coś 

się dzieje, a on o tym nie wie!? Dlaczego ktoś wykonuje egzekucję, a 
Zimoń nie wie, w jakiej sprawie ta egzekucja!? Co to, kurwa, jest!? Nigdy 
wcześniej nic podobnego się nie stało. To znaczy oczywiście egzekucje się 
zdarzały,   zdarzają   i   będą   zdarzać,   ale   zawsze   było   wiadomo   już   na 
pierwszy rzut oka, kto, za co i od kogo dostaje kulę.

Zimoń jest skołowany. Niedobrze! To bardzo niedobry moment na 

zaskoczenia i brak dokładnych informacji o tym, co się dzieje na mieście. 
Maciej Szuman... Maciej Szuman... A może to pomyłka? Tak, to pomyłka! 
Chodziło pewnie o kogoś innego, zabójca się pomylił, za chwilę znajdzie 
właściwego,  skasuje go i  wszystko się wyjaśni.  Tak, Zimoń  bardzo by 
chciał, żeby tak właśnie było. Niestety coś mu mówi, że to tylko pobożne 
życzenia. Ktoś zaczął jakąś rozgrywkę i szef ABW Jerzy Zimoń nic o tym 
nie wie. Jego szalupa nagle znikła. Pierwszy raz od wielu lat czuje się 
nieswojo. Co za fatalne uczucie.

Pośrednik

Rura wydechowa tego starego, mocno tuningowanego escorta jest o 

wiele   za   gruba.   Jej   odymione   głęboką   czernią   brzegi   są   już   mocno 
wystrzępione rdzą. Wydech trzęsie się miarowo, wydając z siebie niskie, 

background image

głębokie   charczenie   wolnych   obrotów.   Z   rury   spada   co   chwila   drżąca 
kropelka,   tworząc   na   mokrym   asfalcie   całkiem   sporą   kałużę   tęczowo 
opalizującej   cieczy.   Facet   w   escorcie   siedzi   mocno   pochylony   nad 
kierownicą i wygląda, jakby jakaś zła wróżka zamieniła go w kamień.

Parking   zbudowano   w   szczerym   polu.   Jest   to   bardzo   duży, 

wyasfaltowany   plac,   z   jednej   strony   przylegający   do   niewielkiej, 
nowocześnie   urządzonej   stacji   Orlenu.   Kilka   tirów   parkuje   w   pobliżu 
stacji.   Szyby   w   kabinach   mają   zaparowane   i   zasłonięte   grubymi 
zasłonami. Kierowcy śpią po całym dniu drogi.

Jest ciemno. Latarnie świecą tylko w pobliżu stacji. Na samej stacji 

rzęsiste czerwono-białe oświetlenie walczy z gęstą mżawką. O tej porze 
droga pustoszeje i tankujących jest już niewielu. Obsługa stacji wpatruje 
się w niewielki telewizor pod sufitem i w biegające po zielonej murawie 
czerwone kropki piłkarzy.

Kryty skręca z drogi gdańskiej na stację Orlenu. Patrzy uważnie w 

stronę stacji. Pusto. Mija ją i wjeżdża na monstrualnie rozległy parking. 
Kilka uśpionych tirów. Dalej nic. Po chwili z wilgotnego mroku wyłania 
się zaparkowany na skraju placu stary escort. To pośrednik.

Kryty zawsze korzysta z pośredników. Ma ich kilku rozsianych po 

całej Europie. To zazwyczaj kryminaliści, byli komandosi, ochroniarze po 
jakiejś aferze, emerytowani cyngle. Krótko mówiąc, wszelkiego rodzaju 
śmiecie w stanie spoczynku. Ich zadaniem jest zbieranie zleceń, udawanie, 
że   to   oni   wykonają   robotę,   wszelkie   kontakty   ze   zleceniodawcą, 
kasowanie zapłaty, robienie piorunującego wrażenia i przekazywanie całej 
roboty wraz z dziewięćdziesięcioma procentami zapłaty w ręce Krytego. 
Wielu   płatnych   zabójców   tak   funkcjonuje.   Szczególnie   ci   lepsi.   Kryty 
działa przez pośredników od początku i chwali sobie ten sposób pracy. Raz 
tylko się zdarzyło, że musiał zabić nieuczciwego pośrednika. Zazwyczaj 
jednak wszystko chodziło jak w zegarku.

Tym razem Krytego coś niepokoi. Ustawia samochód tak, żeby objąć 

światłami dymiącego escorta. Na moment zmienia na długie i wyraźnie 
widzi nieruchomego pośrednika opartego głową o kierownicę.

Szybko chwyta niewielkie poręczne uzi z siedzenia obok. Zawsze 

przy przekazaniu drugiej raty ubezpiecza się bronią automatyczną. Musi 
być gotowy do ewentualnej odpowiedzi dużą siłą ognia. Nigdy do tej pory 
nie musiał tego robić, ale teraz już widzi, że sprawa jest poważna.

Kryty zatrzymuje samochód. Rozgląda się. Krótkie wahanie. Może 

po prostu uciekać!?  Po co ma  to oglądać!?  Nie! Musi zobaczyć. Musi 
wiedzieć, co się stało, jak to wygląda i co to mogło być.

background image

Wysiada. Pistolet maszynowy trzyma przy ciele, żeby ewentualny 

obserwator z daleka nie mógł rozpoznać, co ma w ręku.

Podchodzi do escorta. Szyba w drzwiach od strony  kierowcy jest 

całkiem opuszczona. Wszędzie pełno krwi. Pośrednik opiera się twarzą o 
kierownicę. Zamiast lewego oka ma sporą osmaloną dziurę. Po przeciwnej 
stronie   głowy   wielka   parująca   wyrwa.   Zawartość   czaszki   oblepia   całe 
wnętrze samochodu grudkowatą, pstrokatą kaszą.

Kryty już wie, co się tu stało, po konsystencji krwi na kierownicy 

poznaje też, że było to bardzo niedawno. Nie dalej niż pół godziny temu 
pośrednik otworzył okno, bo przyjechał ten, co miał przyjechać. Zamiast 
jednak pękatej koperty z kasą ten ktoś miał w ręku pistolet z tłumikiem. 
Mocnym   i   zdecydowanym   pchnięciem   wsadził   pośrednikowi   tłumik   w 
oczodół i strzelił. Oczodół przytrzymał wylot tłumika i strzelający miał 
stuprocentową pewność, że nie spudłuje i że lufa w ostatnim momencie nie 
odbije się od głowy ofiary. Ten ktoś już to wcześniej robił i wiedział, jak to 
się robi.

Kryty   odwraca   się   i   po   chwili   jest   już   w   swoim   samochodzie. 

Wyjeżdża z parkingu. Czuje, że musi zapalić. Na szczęście ma przy sobie 
marlboro. Pierwsze zaciągnięcie się dymem przynosi ulgę.

A więc to tak miało być. Piękniś pod hipermarketem miał zginąć, ale 

ponieważ był kimś ważnym, jego zabójca też musiał umrzeć. Znaczy to, że 
zleceniodawcą   też   był   ktoś   ważny.   Ciekawe   kto?   I   ciekawe   kim   był 
piękniś.

Kryty wie jednak, że to nie jest dobry moment na tego typu pytania. 

Teraz musi dotrzeć do Gdańska. Rano ma prom do Szwecji. Tam z promu 
ma   dwie   i   pół   godziny   samochodem   do   domu.   W   domu   ma   swoją 
szwedzką żonę Ingrid i swoje szwedzkie dzieci Karla i Muni, psa Klossa i 
dużo   czasu,   żeby   to   wszystko   przemyśleć,   wybadać   i   ewentualnie 
zaplanować powrót.

Kryty lubi wracać do starego kraju. I w tej sprawie na pewno tu 

wróci. Tym bardziej że zabójca pośrednika jest zdaje się pewien, iż wraz z 
zabiciem zleceniobiorcy sprawa jest zamknięta. Niedługo się przekona, jak 
bardzo się myli.

Kalifornijczyk

Za te majtki dał w Paryżu prawie sześćset euro i bardzo lubi w nich 

paradować   po   swoim   dwustumetrowym   krakowskim   mieszkaniu. 
Szczególnie  lubi   swoje  bose  stopy  na  renesansowej   dębowej   podłodze, 

background image

swoje odbicie w ciemnym szesnastowiecznym lustrze w hallu i widok z 
okna w gabinecie. Taki widok ma w tym kraju tylko on. Po lewej fragment 
Sukiennic,   w   środku   Mickiewicz,   nad   nim   lekko   na   prawo   Bazylika 
Mariacka, a wysoko w górze złota kropka hejnalisty co godzina.

Teraz   jest   pusto,   ciemno   i   zaczyna   prószyć   leciutki,   delikatny, 

pierwszy   tej   jesieni   śnieg.   I   kto,   kurwa,   ma   lepiej!?   Jeszcze   jeden   łyk 
czerwonego   wina   z   wielkiego   pękatego   kielicha.   I   wraca   do   swojej 
bezcelowej przechadzki po wielkim, starym, pustym mieszkaniu.

Lubi   te   wieczorne   spacery   w   majtkach,   lubi   przeglądać   się   w 

szybach, lustrach, telewizorze, lubi patrzeć na rosłego blondyna, na jego 
regularne rysy, pełne, szerokie usta, gęste włosy, wydatną muskulaturę, 
płaski brzuch. Lubi siebie w ruchu, lubi patrzeć, jak chodzi, lubi te mocne 
błyski w swoich jasnogranatowych oczach. Lubi swoje czterdzieści pięć 
lat. Lubi ten zimny, dziwny kraj, do którego przyjechał gnany interesami z 
nudnej, suchej i nijakiej Kalifornii. Lubi łatwe pieniądze, jakie tu zarabia, i 
dreszczyk   emocji   towarzyszący   temu   zarabianiu.   W   jego   kraju   ten 
dreszczyk   już   prawie   nie   występuje.   Tutaj   jest   go   pod   dostatkiem, 
szczególnie jeśli robi się to, co on.

Jake   Bradley   kończy   swój   wieczorny   narcystyczny   taniec   w 

majtkach krótką, energiczną masturbacją w łazience. Wraca odmieniony. 
W jego ruchach nie ma już tanecznej miękkości, brzuch nie jest już tak 
płaski,   plecy   lekko   się   garbią,   spojrzenie   staje  się   chłodne,   rzeczowe   i 
pozbawione naiwnego entuzjazmu. Wraca w chińskim szlafroku, kapciach 
i eleganckich połówkowych okularach na czubku nosa.

Patrzy na zegarek, wzdycha krótko, otwiera laptop, klikają klawisze 

kursorów, parę razy enter i już wszystko wie. Miał zadzwonić do Maćka 
Szumana. Dzwonienie do Maćka to sama przyjemność, nie dość, że się 
lubią, to jeszcze wspólne interesy idą bardzo dobrze.

Przysuwa telefon. Głośne wybieranie. Nikt się nie zgłasza. Kiedy 

włącza   się   automatyczna   sekretarka,   Jake   rozłącza   się   szybko   i 
natychmiast wybiera inny numer. Czekanie. Pulsujący sygnał. Głos Maćka 
z   automatu.   Jake   rozłącza   się   i   odsuwa   telefon.  Trudno,   złapie   Maćka 
innym razem.

Kilka sprawnych ruchów białą strzałeczką po ekranie i już jest w 

arkuszu   kalkulacyjnym.   Kolumny   niewielkich   cyferek   wypełniają   bez 
reszty niewielkie szkła jego okularów. Jake Bradley jest bardzo skupiony i 
uważny. Pracuje. Właściwie jeszcze powinien zadzwonić do Ala Selima 
Sulimana, ale zrobi to jutro, ten stary turecki pierdoła pewnie już śpi.

background image

Blok operacyjny

Kiedy   zadzwoniła   komórka   tego   przywiezionego,   salowa   właśnie 

zmywała krew z podłogi. Wszędzie niewielkie czerwone kropki. Skąd się 
tyle   tego   w   człowieku   bierze?   Cały   korytarz,   cała   śluza,   cały   blok, 
przedsionek sali operacyjnej, wszędzie czerwone kropki. Nie zwróciła na 
dzwoniący telefon specjalnej uwagi. Dwadzieścia lat tu pracuje i niejedno 
już widziała. Widziała wielu takich chłopców przywożonych tu w agonii, 
kiedyś   to   były   prawie   zawsze   ofiary   wypadków,   teraz   coraz   częściej 
zdarzały się postrzelenia, rany od noża czy ciężkie pobicia. Zazwyczaj nie 
przeżywali.   Zazwyczaj   pani   Maria   kierowana   jakimś   dziwnym 
przeczuciem,   jakimś   węchem   i   intuicją   wiedziała   od   razu,   jak   będzie. 
Wystarczyło   tylko,   że   zobaczyła   chłopaka   na   noszach,   zobaczyła   go 
podczas rozcinania na nim odzieży czy układania na stole operacyjnym. 
Już   wiedziała.  Nigdy  tego   nikomu   nie  mówiła,   nigdy  nie   zdradziła   się 
miną czy nawet spojrzeniem. Ale wiedziała.

Teraz też wie. Dla kogoś tam ten przystojny chłopak żyje, ktoś do 

niego dzwoni, może to jakaś kobieta, może żona, może matka. Dzwoni, bo 
nie wie, że chłopaka już nie ma. Nie przeżyje. Coś tam jeszcze w nim 
drga, coś tam jeszcze się tli. Widziała zmęczonego i spoconego doktora 
Fogla,   wiedziała,   że   dał   z   siebie   wszystko,   widziała,   z   jaką   energią 
profesor   Śliwiecka   wzięła   się   do   operowania,   ale   tak   było   zawsze.   I 
zawsze pani Maria wiedziała pierwsza. Teraz też wie.

Pani   Maria   musi   trochę   odsapnąć.   Przechodzi   do   ciemnego 

pomieszczenia z boku. Pomieszczenie od sali operacyjnej oddziela wielka 
szyba.   Pani   Maria   wszystko   widzi.   Widzi   anestezjologa,   widzi 
instrumentariuszki,   widzi   profesor   Śliwiecką   i   dwóch   asystujących   jej 
chirurgów, widzi okrwawione chusty, widzi wielkie krople potu ocierane 
przez pielęgniarkę z czoła Śliwieckiej, wie, że potrwa to jeszcze długo.

Asystujący chirurdzy będą wychodzić na szybkiego papierosa, będą 

popijali red bulle, będą się słaniać na nogach i dziwić profesor Śliwieckiej, 
skąd ma tyle siły. Jest od nich starsza, jest kobietą, jest chuda i sucha. Skąd 
ma   siłę?   Pani   Maria   też   ją   podziwia.   To   najlepszy   chirurg,   jakiego 
spotkała,   a   spotkała   ich   naprawdę   wielu.   Jeśli   kiedykolwiek   musiałaby 
leżeć tu na stole i oddać swoje życie w ręce lekarza, chciałaby, żeby to 
były ręce doktor Śliwieckiej.

Teraz jednak pani Maria wie, że cały ten wysiłek pójdzie na marne. 

Szkoda,   bo   chłopak   był   ładny,   czysty,   zadbany   i   zdrowy.   Szkoda,   bo 
pewnie był złym człowiekiem i czeka go potępienie. Nie dostał czasu na 

background image

poprawę.   Trafi   do   piekła,   bo   kula   przerwała   jego   złe   życie,   nim   się 
zorientował,   że  jest   grzesznikiem.  Tak  to   już  jest,   że  dziś   od   kul   giną 
głównie  grzesznicy. Pani  Maria  wyjmuje z kieszeni różaniec i  zaczyna 
cicho odmawiać kolejne zdrowaśki. To jej ulubiona modlitwa. Lubi sobie 
tu siedzieć w ciemnym pomieszczeniu przy sali i mówić różaniec za duszę, 
która już niedługo stanie przed Panem Bogiem i niewiele dobrego będzie 
miała do opowiedzenia.

Samolot

Niewielki boeing 737 startuje gładko z Okęcia i zadzierając dziób 

ostro w górę, zaczyna wznosić się w ciemne, mokre, zachmurzone niebo. 
Po   chwili   pilot   stabilizuje   wysokość   i   zaczyna   pochylać   maszynę   do 
ostrego   zwrotu.   Prostuje   nad   Służewiem,   jeszcze   trochę   wznoszenia   i 
znowu skręt nad ciemną plamą Lasu Kabackiego.

Choć Turek Al Selim Suliman dostał miejsce przy oknie, stara się w 

nie nie patrzeć. Odsuwa się od niego i udaje, że go nie ma. Zupełnie jakby 
się bał, że ktoś, kto go goni, za chwilę ukaże się w tym oknie, wsadzi 
przez   nie   do   samolotu   swoją   silną   łapę,   chwyci   Sulimana   za   gardło   i 
wywlecze na zewnątrz, na chłód i mżawkę. Albo że wprawny snajper z 
ziemi trafi przez to okno prosto w spocone czoło Sulimana. Albo że ten 
sam bandyta, który zabił Maćka Szumana, przyczaił się na dachu samolotu 
podczas startu i teraz wybije kopem okno, wpadnie do środka i jednym 
silnym ruchem skręci Sulimanowi kark.

Zimna   drgawka   przelatuje   przez   plecy   Sulimana.  Turek   ostrożnie 

spogląda   w   okno.   Już   chmury.   Jak   dobrze.   Nie   chce   już   widzieć   tego 
bandyckiego   miasta.   Uspokaja   się   trochę.   We   Frankfurcie   na   lotnisku 
pójdzie do restauracji i zamówi wielki stek z argentyńskiej wołowiny. Tak 
zrobi. W dupie ma lekarzy. Dzisiaj  żaden lekarz go nie powstrzyma. I 
napije się wódki. Tak! 

Jak dobrze jest żyć, jak dobrze jest oddychać, jeść, pocić się, mieć 

gazy, jak wspaniale... Suliman czuje ulgę. Udało się. Uciekł.

Boeing   już   nie   tak   gwałtownie   jak   przed   chwilą,   ale   wciąż   się 

wznosi.   Nad   Natolinem   przelatuje   nad   mieszkaniem   młodego   lekarza, 
który teraz wraz ze swą młodą żoną wpatruje się przerażony w niewielkie 
złote puzderko wypełnione białą jak śnieg andyjską kokainą.

Potem samolot leci nad dużym sklepowym parkingiem, na którym 

wciąż   pracuje   ekipa   śledcza.   Zbierają   pracowicie   ślady   ze   srebrnego 
lexusa,  kończą ustalanie personaliów naocznych świadków, sprawdzają, 

background image

skąd przed chwilą dzwoniono na komórkę ofiary w samochodzie.

Potem 737 wznosi się nad Pragą, gdzie Cycek właśnie zbliża się do 

swojego mieszkania i zastanawia się, czy powinien do niego wejść, czy 
raczej powinien uciekać gdzie pieprz rośnie. Cycek trzęsie się z zimna, 
gdzieś w górze słyszy niski pomruk samolotu, przecież musi zabrać parę 
rzeczy, nie może uciec tak, jak stoi, przecież w oknach się nie świeci, 
zresztą kto tak szybko może tam na niego czekać. Trzech policjantów w 
ciemnym   mieszkaniu   Cycka   też   słyszy   samolot.   Zastanawiają   się,   czy 
facet wróci do domu, czy czekają tu na próżno. Kiedy odgłos samolotu 
cichnie, w oddali słyszą cichutkie chrobotanie klucza w zamku.

W   bloku   operacyjnym   Szpitala   Bielańskiego   raczej   nie   słyszą 

samolotu, który właśnie przelatuje w górze. Mają tu ważniejsze sprawy. 
Poza tym sala operacyjna jest całkiem dobrze izolowana. Chyba tylko pani 
Maria go słyszy. Przerywa na chwilę odmawianie różańca i wsłuchuje się 
w dalekie dudnienie. Po chwili znowu jest cicho. Gdzieś tam ludzie sobie 
latają, gdzieś tam ludzie żyją zupełnie inaczej niż pani Maria. Ale ona lubi 
swoje   skromne   życie.   Lubi   blok   operacyjny.   Lubi   ciemne,   nieużywane 
pomieszczenie z wielką szybą, przez którą widać salę operacyjną. Lubi 
patrzeć, sama nie będąc widziana. Lubi odmawiać różaniec za tych, którzy 
są   tak  blisko  spotkania  z  Panem  Bogiem  i   którzy  tak   bardzo  są  na  to 
spotkanie niegotowi.

Zwierzęta

Stadion jest duży. Nie ma w Polsce takiego stadionu, nie ma obiektu 

takich rozmiarów i tej klasy. Stadion szumi. Stadion huczy jak tropikalna 
burza. Tłum faluje, śpiewa, wyje. Powiewają flagi, dudnią bębny, migocą 
wielkie podniebne telebimy. Ogromne wieże oświetleniowe dźwigające na 
sobie   setki   tysięcy   watów   światła   kołyszą   się   niezauważalnie   w   rytm 
skandowanych   przez   tłum   okrzyków.   Na   ciemnym,   gorącym   niebie 
wysoko nad parującym stadionem latają błyskające kolorowo helikoptery. 
Gdzieś w oddali na ciemnym horyzoncie eksplodują błyszczące fontanny 
sztucznych   ogni.   Z   wysoka   stadion   wygląda   jak   kosztowny,   misternie 
zdobiony klejnot, mieni się tęczą barw, opalizuje, drga i błyszczy. Zieleń 
murawy  jest  niewyobrażalna.  Krótko  przycięte,  grube  i  miękkie  źdźbła 
trawy odbijają białe światło padające z góry z czterech rogów stadionu.

Na środku tej murawy stoi stół operacyjny. Na stole leży Maciek 

Szuman. Jest nagi. Klatkę piersiową i brzuch ma otwarte długim cięciem 
przez   środek.   Podobnie   ma   otwarte   ręce   i   nogi.   Skórę   odchylają   i 

background image

przytrzymują specjalne chirurgiczne chwytaki. Widać wszystko, co pod 
skórą.  Widać   jelita,   żołądek,   wątrobę,   płuca,   bijące   wciąż  serce,   widać 
wiązki żył biegnące w kierunku szyi i ramion. Pod odsłoniętą skórą ramion 
i nóg widać ścięgna, tętnice i czerwone pękate mięśnie.

Nagle gwar stadionu się nasila. Po chwili stadion wybucha. Ludzie 

zrywają   się   z   miejsc.   Wszystkie   oczy   zwrócone   są   na   wielkie   kanały 
biegnące   spod   widowni   wprost   na   murawę.   Tymi   kanałami   zaczynają 
wychodzić   zwierzęta.   Ludzie   z   wielkim   napięciem   wpatrują   się   w 
telebimy. Zwierzęta  podchodzą powoli do leżącego  Maćka. Pacjent  ma 
otwarte oczy. Widzi je, jak się zbliżają. Wie, że tak musi być. Wie również, 
że   większość   tego   stadionu   jest   przeciwko   niemu.   Kibice   chcą,   żeby 
Maciek przegrał. Jedyną nadzieją są zwierzęta.

Pierwsze   podchodzą   niewielkie   afrykańskie   dzikie   psy   (kiedyś   je 

oglądał   na   Discovery).   Pochylają   się   nad   wnętrznościami   Maćka   i 
zaglądają ciekawie, co też je tu czeka. Węszą. W końcu jeden z psów 
wsadza pysk między jelita. Zaczyna je delikatnie wylizywać. Pozostałe 
psy dołączają do niego. Liżą jelita, żołądek, śledzionę. Ich miękkie ciepłe 
pyski   sprawiają   Maćkowi   dziwną   przyjemność.   Podchodzi   więcej 
zwierząt.   Wielka   lwica   wsadza   swój   aksamitny   nos   między   płuca,   jej 
szorstki   język   liże   czarną   krew   w   ranie,   którą   zrobiły   pociski.   Reszta 
zwierząt obsiada ręce i nogi Maćka. Są tu pawiany, szczury, sroki, koty, 
sarny. Zwierzęta delikatnie wylizują cały brud, całą złą krew, wszystkie 
złogi tego, co się nazbierało i co już dłużej nie pozwalało mu żyć. Liżą 
białe kości, okrągłe stawy, naprężone ścięgna, granatowe żyły i czerwone 
mięśnie schowane za delikatną przezroczystą błoną.

Mimo ryku nieprzychylnej mu publiczności Maciek słyszy sapanie 

zwierząt,   mlaskanie   ich   języków,   ciche   pomruki   towarzyszące   tej 
smakowitej   uczcie.   Ogarnia   go   błogość.   Intensywnie   czuje   istnienie 
każdego swojego kawałeczka. Do tej pory nie wiedział, jak odpowiada 
lizana wątroba, nie wiedział, jak to jest, gdy ktoś dotyka jelita cienkiego, 
gdy lśniący długi język niedźwiedzia zagłębia się w okolice nerek, gdy 
lwica   zapamiętale   wylizuje   okolice   serca,   gdy   sroki   wydziobują   stary 
reumatyzm z lewego kolana (przewrócił się na rowerze w wieku trzynastu 
lat). Czuje rozkosz i jest to rozkosz zupełnie inna od erotycznej. Cały jest 
czuciem.   Każdy   milimetr   Maćka   zdolny   do   odczuwania   teraz   właśnie 
odczuwa. Doznanie jest tak głębokie i tak jednostajne, że Maciek zamyka 
oczy. Chce mu się spać. Chce, żeby tak było zawsze.

Kiedy   Maciek   już   śpi,   przychodzi   bocian.   Pochyla   się   nad   jego 

klatką piersiową, chwilę przygląda się czemuś uważnie, kręci głową to w 

background image

jedną,   to   w   drugą   stronę,   pokazuje   lewy   profil,   prawy   profil.   Kilka 
energicznych,   głębokich   pchnięć   ostrym   czerwonym   dziobem   i   lwica 
wraca   do   wylizywania   świeżej   krwi   wypływającej   z   poruszonej   rany. 
Bocian   przełyka   dwa   ołowiane   pociski   pistoletowe,   otrzepuje   pióra, 
rozkłada skrzydła i odlatuje. Na stadionie zapada cisza. Słychać tylko bicie 
Maćkowego serca.

Miła

Musi   go   zobaczyć.   Po   prostu   wchodziła   jak   zwykle   rano   przez 

portiernię do szpitala i dowiedziała się, że wczoraj przywieziono faceta ze 
strzelaniny.   Jak   bardzo   chciała,   żeby   to   nie   był   on.   Leżał   na   oddziale 
intensywnej   opieki   medycznej.   Był   po   sześciogodzinnej   operacji.   Żył. 
Cała drżała. Chciała puścić się pędem po schodach, chciała biec, chciała 
krzyczeć: Maciek! Maciuś! Chciała dobiec do oiomu i przekonać się, że to 
nie on. Że to nie Maciek. Coś jednak mówiło jej, że to on. Coś jej mówiło, 
że zobaczy go tu po pół roku i że tak właśnie spełnią się wszystkie jej 
obawy, czarne myśli, przewidywania, że tak urealni się główny powód, dla 
którego   pół   roku   temu   z   nim   zerwała,   zabroniła   dzwonić,   zabroniła 
przychodzić, płakała, płakała, wciąż płacze.

Nie biegnie jednak na oiom. Spokojnie jak co dzień wjeżdża windą 

na   położnictwo,   wita   się   z   personelem,   wymienia   kilka   uprzejmości   z 
przypadkowo spotkanymi na korytarzu pacjentkami, potem przebiera się w 
codzienną   lekarską   biel,   zmienia   obuwie,   pyta   kolegę,   czy   chce   coś   z 
bufetu, bo właśnie tam idzie, nic nie chce, ale może gazetę, dobrze, kupi 
gazetę, wychodzi.

Nie   jedzie   windą.   Potrzebuje   przestrzeni   i   samotności.   Schody   są 

szerokie   i   skrzypią.   Jedno   piętro.   Drugie.   Jest   na   intensywnej   terapii. 
Przechodzi przez śluzę. Nagle się zatrzymuje. Co powie? Po co tu jest? Po 
co przyszła? Zastanawia się. Zaraz, kogo stąd zna? Baśka! Zapyta o Baśkę, 
może akurat ma dyżur. Czyli idzie na poranną kawkę z ploteczkami, jak to 
w szpitalu.

Nikt   jednak   nie   pyta.   Na   korytarzu   jest   pusto.   W   głównym 

pomieszczeniu siedzi dyżurna pielęgniarka, coś czyta. Lekarza nie widać. 
Przebiega szybko wzrokiem po leżących pacjentach. Nie ma go. Idzie w 
kierunku izolatki. Szklana ściana między głównym oiomem a izolatką jest 
zasłonięta białą tkaniną. Szklanych drzwi na szczęście nie zasłonili. Nagle 
widzi Maćka. To on. Jednak. Boże...

Opiera się bezwiednie ręką o szklane drzwi. Miała nadzieję, że już 

background image

go nie kocha, że to minęło. Tak bardzo się starała, żeby to minęło. Ostatnie 
pół roku to był właściwie odwyk. Odwyk od niego, od jego wariackiej 
miłości, jego pocałunków, jego fantazji, jego wygłupów, jego napadów 
melancholii, jego niezwykłości.  Nie udało się.  Owszem,  może o nim i 
zapomniała, ale wcale nie przestała go kochać.

Zaczęło się jak w bajce o Kopciuszku i pięknym księciu, Ludmiła 

poszła z koleżanką na szykowną imprezę do Sheratona, poszła jako osoba 
towarzysząca, szkoda było nie iść, szkoda zmarnować zaproszenie, które 
dziwnym   trafem   spadło   Ewce   z   nieba.   Poszła   zobaczyć,   jak   się   bawi 
bogata Warszawa, jak wyglądają na żywo ci, których zna z telewizji i z 
kolorowych gazet.

Włożyła na siebie, co miała najlepszego, godzinę stała przed lustrem 

przekonana, że wygląda jak uboga krewna z prowincji, nie chciała tak iść, 
wyobrażała   sobie   te   kreacje   kosztujące   tyle,   ile   przez   rok   zarabiała   w 
szpitalu, wyobrażała sobie te spojrzenia kobiet, uśmieszki, przecież takie 
torebki nosiło się rok temu, zobacz, jakie ma buty, spójrz na nią, spójrz. 
Postanowiła nie iść. Przekonała ją oczywiście Ewka, zobaczysz, będzie 
super, wyglądasz zajebiście, myślisz, że oni się dobrze ubierają, przecież 
Warszawka to bezguście, przyjdą się nażreć i napić za darmo, a my sobie 
na to popatrzymy, wolisz siedzieć w domu, może kogoś poznamy.

Kogo!? Ludmiła była wtedy pół roku po rozwodzie i wciąż się czuła, 

jakby   ją   ktoś   okradł.   Okradł   z   czterech   lat   życia,   z   całkiem   miłych 
wspomnień, których już nie była w stanie wspominać, z kilku pękatych 
albumów zdjęć, których już nie mogła oglądać, z planów, których już nie 
ma   jak   zrealizować,   i   nadziei,   które   zamieniły   się   w   mdłą   gorycz 
samotnych wieczorów przed telewizorem w wynajmowanym mieszkanku 
na Bemowie.

Nie miała jeszcze trzydziestki, a już czuła, że życie ma właściwie za 

sobą. Nie potrafiła jak Ewa umawiać się z facetami na niezobowiązujące 
randeczki, na niby to radosny seks w prezerwatywie bez ciągu dalszego, 
wydzwaniać do kilku kolegów po kolei, by sprawdzić, który ma właśnie 
ochotę na spędzenie wspólnego wieczoru, zabicie nudy, rozerwanie się, 
wyładowanie, powiedzenie kilku zdawkowych komplementów i sprawną 
ewakuację   w   odpowiednim   momencie.   Samotny   ranek   w   skotłowanej 
pościeli pachnącej mężczyzną był dla Ludmiły porażką.

Zobaczyli się na tej nadętej imprezie w Sheratonie, Maciek podszedł, 

przedstawił się i wszystko wskazywało na to, że Ewka przeżyje kolejny 
płomienny romans z pięknym nieznajomym, o którym będzie potem latami 
opowiadać wpatrzonym w nią podnieconym koleżankom z biura. Maciek 

background image

jednak wcale nie zwracał uwagi na Ewkę. Interesowała go Ludmiła, od 
razu zresztą nazwał ją Miła, a jej się to spodobało. Nikt do tej pory tak się 
do niej nie zwracał, nikt do tej pory nie był tak zainteresowany tym, co 
mówiła, nikt nie patrzył jej w oczy tak głęboko.

Zadzwonił   po   dwóch   dniach,   nie   spodziewała   się,   że   zadzwoni. 

Zaczęli się spotykać, nie spodziewała się, że zaczną. Po miesiącu okazało 
się, że Maciek był wszystkim, czego właśnie potrzebowała, zupełnie tak, 
jakby nagle ktoś w jej ciemnym życiu zapalił światło. Wszystko stało się 
jasne,   wszystko   widziała   wyraźnie,   wszystko   zobaczyła   na   właściwym 
miejscu. Zakochała się.

Zaraz potem przyszły pytania. Kim właściwie jest Maciek? Dlaczego 

nigdy   nie   rozmawiają   o   nim,   zawsze   o   niej?   Skąd   ma   tyle   pieniędzy? 
Czym się zajmuje, przecież właściwie nie pracuje? Z kim wciąż rozmawia 
przez telefon raz po angielsku, raz po niemiecku, raz po włosku? Im dłużej 
Maciek pozostawiał te pytania bez wiarygodnej odpowiedzi, tym większy 
strach ogarniał Ludmiłę. Wiedziała, że Maciek nie należy do jej świata, do 
świata   normalnych   ludzi   wstających   rano   do   pracy.   Wiedziała,   że   ma 
ochronę,   że   jest   bardzo   bogaty,   że   zna   wielu   ludzi   z   pierwszych   stron 
gazet, że często wyjeżdża do Poznania, Krakowa, Gdańska, Wiednia. Ale 
po co? Jak nazywa się jego firma? W jakiej branży pracuje? I w końcu 
kiedyś, kiedy Maciek zasnął, zrobiła coś, czego wciąż się wstydzi i czego 
nigdy by się po sobie nie spodziewała. Przeszukała jego ubranie. Znalazła 
dwie rzeczy.

Niewielkie   złote   puzderko   z   białym   jak   śnieg   proszkiem.   Była 

pediatrą, neonatologiem i nigdy wcześniej nie zetknęła się z narkotykami 
ani służbowo, ani prywatnie. Nie wiedziała, czy to jest heroina, kokaina, 
amfetamina czy coś jeszcze innego. Wiedziała jednak, że to narkotyk.

Drugą   rzeczą,   którą   znalazła,   był   mały   foliowy   woreczek 

zawierający dwanaście plastikowych listków wielkości paznokcia. Długo 
się   temu   przyglądała,   aż   w   końcu   przypomniała   sobie,   że   tak   właśnie 
wyglądają   te   śmieszne   małe   karty,   które   zaraz   po   zakupie   telefonu 
komórkowego trzeba do niego włożyć.

Tylko po co Maćkowi dwanaście kart SIM?
W oczach Miłej pojawiły się łzy. Będzie musiała zerwać z Maćkiem. 

Jak najszybciej, raz na zawsze, definitywnie. Ale dlaczego, do cholery, 
dlaczego!?   Właśnie   teraz,   kiedy   spotkała   człowieka,   w   którym   się 
zakochała!?   Dlaczego!?   Co   złego   zrobiła,   że   los   tak   dotkliwie   ją 
doświadcza!?   Dlaczego   człowiek,   w   którym   się   właśnie   zakochała, 
okazuje się... Bala się nawet pomyśleć to słowo. Bo niby kim okazał się 

background image

Maciek w wyniku jej nieoczekiwanego znaleziska?

Bała się pomyśleć to słowo. Widziała takich ludzi tylko na filmach, 

nigdy   w   rzeczywistości.   Na   pewno   nie   chciała,   by   łączyło   ją   z   takim 
człowiekiem coś tak ważnego, pięknego i nierozerwalnego jak miłość.

Zerwała z nim szybko, chłodno i stanowczo. Nigdy nie zapomni jego 

miny, kiedy mu o tym powiedziała. Nie zapomni łez w jego oczach. Nigdy 
nie sądziła, że potrafi być tak silna i tak okrutna.

Teraz Maciek leży tu, na oiomie w jej szpitalu. Z jego ust, które tak 

dobrze   zna,   wychodzi   gruba   rurka.   Respirator   pracuje   miarowo. 
Nieubłaganie.   Maciek   jest   blady,   oczy   ma   zamknięte,   w   oba   ramiona 
wpięte wenflony, kroplówki jednostajnie wtłaczają płyny do jego żył.

Dlaczego miał zginąć? Kto tego chciał? Znowu pytania, znowu Miła 

nie ma na nie odpowiedzi. Nagle pojawia się pytanie, od którego doktor 
Ludmile   Kamińskiej   przechodzą   ciarki   po   plecach.   Jeżeli   ktoś   chciał 
Maćka zabić i nie udało mu się, to czy nie przyjdzie tu, do szpitala, żeby 
doprowadzić swój zamysł do końca? Czy Maćkowi wciąż grozi śmiertelne 
niebezpieczeństwo!? Miła rozgląda się dokoła. Pusto. Oiom pracuje jak 
zwykle. W ciszy.

Kaltestrasse 8

Przy   Kaltestrasse   pod   numerem   ósmym   jest   niewielka,   stara 

cukiernia. Pogoda jak na tę porę roku jest w Berlinie nadspodziewanie 
ładna. Po blisko tygodniu szarówki wyszło słońce, a Berlin bardzo ładnie 
wygląda   w   słońcu.   Starszy   mężczyzna   zamawia   kawę   i   pączka   z 
advocatem, młodszy tylko kawę. Starszy zapala papierosa i czeka chwilę, 
aż kelner oddali się od ich stolika.

- Do jakiego szpitala go zawieźli?
- Do Bielańskiego.
- Przeżyje?
- Nie wiem.
Starszy zaciąga się papierosem i długo patrzy w oczy młodszemu. 

Młodszy ucieka wzrokiem, boi się. Starszy próbuje gorącą kawę.

- Co mam im powiedzieć?
- Że sprawa będzie załatwiona.
- Co to znaczy „będzie załatwiona”? Jak?
- Wyślę kogoś do szpitala.
- Kogo?
Młodszy milczy. Zbiera się w sobie, w końcu wybucha.

background image

- Przecież, kurwa, to nie moja wina, że cyngiel chybił!
- Zamknij się!
- Przepraszam.
Młodszy   kończy   kawę.   Przy   odkładaniu   filiżanki   na   spodek   nie 

potrafi ukryć, że ręka mu drży.

- Co im powiesz?
Starszy gasi papierosa, zastanawia się, odzywa się cicho.
- Powiem im, że Bankiera już nie ma. Tak jak miało być. Twoja 

sprawa, jak to zrobisz. Byle szybko.

- Dzięki.
- Spierdalaj.
Młodszy   wstaje   i   wychodzi   na   słoneczną   Kaltestrasse.   Nabiera   w 

płuca spory haust chłodnego berlińskiego powietrza i znika za rogiem.

Starszy zapala kolejnego papierosa. Patrzy na swojego nietkniętego 

pączka z advocatem i zamyśla się.

Budzenie

- Kokaina go uratowała.
Młoda pani anestezjolog spogląda na profesor Sliwiecką spłoszona. 

Jak kokaina może kogoś uratować? Przecież to nielegalne.

- To panią szokuje?
- Nie.
Młoda   anestezjolog   odczytuje   parametry   z   aparatury,   do   której 

podłączony jest Maciek, coś notuje, udaje, że zgadza się w kwestii kokainy 
z profesor Sliwiecką. Maciek leży na łóżku, wygląda jak zwykle dobrze, 
jest nieprzytomny. Sliwiecką patrzy na niego. Jest w jej spojrzeniu coś 
mało lekarskiego, coś kobiecego, macierzyńskiego nawet.

- Ładny chłopak. Dorodny.
Pani  anestezjolog znowu rzuca starszej  pani spłoszone  spojrzenie, 

wyraźnie   nie   radzi   sobie   z   frywolnością   pani   ordynator   w   takich 
sytuacjach.

- Wydaje się, że wszystkie parametry są w normie, pani ordynator. 

Możemy zacząć wybudzanie.

- Proszę zaczynać.
Młoda   anestezjolog   zmienia   kroplówkę,   szamocze   się   chwilę   z 

dozownikiem, poprawia wenflon w dłoni Maćka. Kap, kap, kap, kolejny 
przezroczysty płyn wchodzi gładko w jego żyły.

Sliwiecką   patrzy   na   dziewczynę   chłodno,   zna   ten   typ,   kolejna 

background image

lekareczka, która do wszystkiego musi dochodzić ciężką pracą, kolejna 
smutna kujonka, która na starość stwierdzi, że niczego tak naprawdę nie 
osiągnęła i życie przejechało jej za oknami biblioteki, nawet nie zdążyła 
się na nie napatrzeć, a co dopiero coś przeżyć.

Sliwiecką   była   inna,   wszystko   przychodziło   jej   łatwo,   pogardzała 

ciężką   pracą   i   zawsze   uważała,   że   medycyna   nie   ma   nic   wspólnego   z 
nauką. Dla niej to była sztuka i wymagała przede wszystkim natchnienia. 
A   natchnienie   czerpała   z   mężczyzn,   z   alkoholu,   z   papierosów   i   z 
wszystkiego, z czego zazwyczaj czerpią je artyści. Bo profesor Sliwiecką 
jest artystką, a przed nią leży jej dzieło sztuki - młody, piękny mężczyzna. 
Gdyby nie ona, nie byłoby go tu. Nie żyłby już.

Pierwszego   wołania   Maciek   nie   słyszy.   Drugiego   też   nie.  Trzecie 

wołanie burzy nieruchomą czerń w jego głowie.

- Budzimy się, proszę pana...
Czerń zaczyna falować, robi się coraz bielsza, Maciek słyszy głos 

swojej matki.

- Budzimy się, halo...
Musi  wstawać do  szkoły, nie,  jeszcze nie,  jeszcze chwilę,  mamo, 

jeszcze chwileczkę, chce mi się spać, jestem taki zmęczony, jeszcze nie, 
proszę, nie pójdę na pierwszą lekcję...

W końcu biel w jego głowie robi się tak biała, że musi otworzyć 

oczy.   Otwiera.   Mamy   nie   ma,   jest   kobieta   po   pięćdziesiątce   w   białym 
fartuchu.

- Bardzo dobrze, otwieramy oczy, dobrze, starczy tego spania...
Po   chwili   Maciek   zauważa   drugą   kobietę   w   fartuchu,   młodszą   i 

brzydszą od tamtej. Nic go nie boli, nie czuje swojego ciała, nie może nim 
poruszać, nie jest jego. Nagle w jego głowie pojawia się słowo, słowo 
rośnie,   pęcznieje   i   kiedy   jest   już   tak   duże,   że   nie   może   być   większe, 
Maciek porusza ustami.

- Zwierzęta...
Profesor Śliwiecka pochyla się nad Maćkiem.
- Słucham?
- Gdzie są zwierzęta?

Pani komisarz

W pierwszej chwili komisarz Lidka Nowakowska ucieszyła się, gdy 

dostała   tę   sprawę.   Zawsze   marzyła   o   samodzielnym   kierowaniu 
śledztwem, ale nie sądziła, że stanie się to akurat teraz, zaraz po powrocie 

background image

z urlopu macierzyńskiego. Pierwsze wątpliwości złapały ją na schodach, 
gdy wracała od szefa. Potem zaszyła się w pokoju przesłuchań i zaczęła 
ściągać   pokarm   dla   małego  Adasia.   Ściągacz   ją   uspokajał,   wymuszał 
rytmiczny   oddech   i   przepędzał   emocje.   Lidka   siedziała   w   półmroku, 
opróżniała pierś ściągaczem i myślała.

Dlaczego   dali   jej   sprawę   strzelaniny   na   Ursynowie?   Przecież 

nadkomisarz   Pater   był   pierwszy   na   miejscu   zdarzenia,   to   jeden   z 
najlepszych   oficerów   śledczych   w   komendzie   stołecznej,   ma   ogromne 
doświadczenie, świetne wyniki. Dlaczego sprawę odebrano jemu i dano 
jej? Dlaczego ktoś zdecydował, że ma to być jej pierwsze samodzielne 
śledztwo? Mleko cieniutką strużką sączyło się z jej piersi do butelki, a ona 
zastanawiała się nad tym nieoczekiwanym szczęściem, które na nią spadło.

Może w końcu ktoś uznał, że jest dobra, w końcu szefostwo doceniło 

jej   pilność,   jej   oddanie,   jej   ambicję   i   upór.   Nie,   to   niemożliwe.   Może 
chodzi o zbliżające się wybory. A może ma jakiegoś cichego wielbiciela 
wśród przełożonych. Nie, to też niemożliwe, wyczułaby coś.

A może po prostu chodzi o to, żeby śledztwo utknęło, żeby nikt nic 

nie znalazł, żeby ukręcić łeb całej sprawie. Dlatego postanowili wziąć do 
tego   najgorszego   oficera   śledczego.   Nie,   to   niemożliwe.   W   oczach 
komisarz Lidki Nowakowskiej błysnęły dwie wielkie jak fasola łzy. To 
znaczy, że jestem tu najgorsza!?

Mleko przestało lecieć. Lidka zakręciła butelkę, schowała do torebki 

i rozpłakała się. Tak bardzo potrzebowała, żeby ją teraz ktoś przytulił! 
Ktokolwiek. Nic z tego. Płakała z dziesięć minut. W końcu, kiedy zaczęła 
dochodzić do wniosku, że płacz nie ma żadnego sensu, odezwała się jej 
komórka. Dzwonili ze szpitala, facet ranny w strzelaninie na Ursynowie 
właśnie odzyskał przytomność.

Major Jasiński

W   drodze   powrotnej   do   Warszawy   z   berlińskiego   spotkania   w 

cukierence przy Kaltestrasse 8 z pułkownikiem Florkiem major Jasiński 
długo się zastanawiał, kogo powinien posłać do Szpitala Bielańskiego. W 
końcu zdecydował, że sam pójdzie ostatecznie wyeliminować Bankiera. 
Sprawa   jest   zbyt   poważna,   żeby   ktoś   znowu   miał   ją   spieprzyć.   Teraz 
została mu już tylko decyzja co do sposobu wykonania tego zadania. Broń 
palna z oczywistych względów odpada, uduszenie też może okazać się 
kłopotliwe, odłączenie od aparatury niekoniecznie musi doprowadzić do 
natychmiastowej   śmierci.   Pozostaje   wstrzyknięcie   trucizny   albo   nóż. 

background image

Major Jasiński woli nóż - jako dobrze wyszkolony, doświadczony oficer 
wywiadu   wojskowego   lubi   sprawdzone,   proste   i   niezawodne   sposoby 
działania.

Pozostaje   jeszcze   kwestia   kamuflażu.   Major   Jasiński   wybiera 

sutannę. To dobry kamuflaż, idealnie pasujący do charakteru miejsca, w 
którym przyjdzie mu działać. Jeszcze tylko peruka, doklejana broda i w 
lustrze widzi uśmiechniętego dobrodusznego księżula, których tylu kręci 
się po szpitalach. Lubi sutannę, nie pierwszy raz używa tego kamuflażu. 
Jeszcze  tylko pistolet  na wszelki wypadek, dwa noże bojowe, jeden w 
nogawce, drugi pod pachą, i już można jechać do szpitala.

W autobusie miejskim czuje, jak powoli rośnie mu tętno. Lubi to 

uczucie, lubi czuć się jak prawdziwy żołnierz, choć to, co zaraz zrobi, nie 
ma nic wspólnego z dobrem kraju.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków. Amen - odpowiada major Jasiński. Biedni ludzie 

wierzą w te brednie. Jasiński jest silny i Jezus Chrystus nie jest mu do 
niczego potrzebny.

- Szczęść Boże.
- Szczęść Boże. - Kolejna miła starsza pani zachwycona spotkanym 

w   miejskim   autobusie   księdzem.   Czy   gdyby   zobaczyła,   co   ma   pod 
sutanną, uwierzyłaby, kim major Jasiński jest naprawdę i co zaraz zrobi?

Jasiński   nie   może   powstrzymać   uśmiechu.   Bogobojne   bydło   z 

grzbietem   nawykłym   do   bata.  A  bat   trzyma   major   Jasiński,   pułkownik 
Florek i im podobni. Zawsze w przyrodzie tak było. Zawsze wąska grupa 
gotowych   na   wszystko   drapieżników   terroryzowała   milionowe   stada 
trawożernych   idiotów.   Zawsze   małe,   zwarte,   dobrze   zorganizowane 
gromady lwów szły za bezkresnymi stadami antylop gnu i zawsze garstka 
lwów wygrywała z tysiącami kopytnych kretynów. Antylopy mogły tylko 
patrzeć swoimi wielkimi, szklistymi oczyma, jak lwy zjadają ze smakiem 
kolejne   sztuki   z   ich   stada.   I   major   Jasiński   zawsze   należał   do 
drapieżników,   zawsze   trzymał   z   lwami,   zawsze   zjadał,   nigdy   nie   był 
zjadany.

Wysiada przystanek wcześniej i dalej idzie pieszo. Po chwili widzi 

już w oddali bryłę szpitala. Stara się nie myśleć o czekającym go zadaniu, 
stara się nic nie planować, nic nie układać. Nie przygotowuje wariantów 
na   wypadek   zaistnienia   takich   czy   innych   okoliczności.   Major   Jasiński 
zamierza   improwizować,   zamierza   całkowicie   zaufać   swojemu 
instynktowi.   Pamięta,   czego   go   uczyli   dużo   bardziej   doświadczeni   i 
zaprawieni w boju żołnierze - planowanie to czas stracony. Chociaż na 

background image

początku   wydawało   mu   się   to   nierozsądne,   w   praktyce   okazało   się 
niezwykle pomocne. Trzeba umieć działać zawsze, w każdych warunkach 
i być gotowym na wszystko.

Pokonuje   schody   i   jest   już   w  szpitalu.   Mija   szatnię   i   wchodzi   w 

korytarz.   Po   chwili   jest   w   pustawej   klatce   schodowej.   Idzie   po 
skrzypiących schodach na trzecie piętro, wchodzi na oddział intensywnej 
opieki medycznej. Mija go jakaś pielęgniarka.

- Szczęść Boże.
- Szczęść Boże.
Idiotka, nawet się księdzem nie zainteresowała, pierwszy raz go tu 

widzi, nie zna faceta i tak po prostu pozwala mu łazić po oiomie. Nigdy w 
tym kraju nie będzie dobrze, co do tego akurat Jasiński nie ma złudzeń.

Major Jasiński mija salę ogólną i kieruje się w stronę izolatek, tam 

musi leżeć Bankier. Po chwili zauważa go za przeszklonymi drzwiami. To 
on, pamięta tę twarz ze zdjęcia, które dał mu w Berlinie pułkownik Florek.

Niestety Bankier nie jest sam. Jest u niego jakaś baba. Bankier jest 

przytomny, to niedobrze. Nie ma więcej czasu na obserwację. Ksiądz mija 
drzwi izolatki i znika za zakrętem korytarza. Poczeka chwilę, szpital jest 
duży, zaszyje się gdzieś, zaczeka, aż Bankier zostanie sam, i wtedy go 
zabije.

Przesłuchanie

Komisarz   Lidia   Nowakowska   jest   poważna,   stanowcza   i   twarda, 

przynajmniej   takie   wrażenie   usilnie   stara   się   zrobić   na   rannym 
mężczyźnie.   Jak   na   tak   ciężki   postrzał   facet   wygląda   nadspodziewanie 
dobrze. Jest przytomny i ma ten szczególny błysk w oku świadczący o 
pełnej jasności umysłu.

Lidka zdaje sobie sprawę, że ostre zadawanie pytań właśnie teraz, tu, 

na intensywnej terapii może być jedyną okazją do wyciągnięcia czegoś od 
rannego. Jego słabość jest teraz jej siłą. Komisarz Nowakowska nie ma 
wątpliwości co do tego, że ranny mężczyzna nie jest przypadkową ofiarą 
zabłąkanej kuli.

- Panie Szuman, proszę mi powiedzieć, czym się pan zajmuje.
Maciek   chwilę   zwleka   z   odpowiedzią,   stara   się   udawać   bardziej 

chorego, niż jest naprawdę. Mówi cicho, lekko charczącym głosem, cały 
czas zastanawiając się, do czego może mu się przydać ta niezbyt udana 
policjantka.

- Jestem inwestorem giełdowym.

background image

- Jak pan sądzi, co mogło być powodem zamachu na pana życie?
Maciek milczy.
- Ma pan jakichś wrogów?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
-   Jak   pan   mi   wytłumaczy   fakt,   że   w   pańskim   samochodzie 

znaleźliśmy dwa telefony komórkowe, a w pańskiej kieszeni dwanaście 
kart SIM do tych telefonów?

- Lubię rozmawiać przez komórkę.
-   Rozumiem   -   komisarz   Lidka   Nowakowska   patrzy   na   Maćka 

przenikliwie.

Maciek wytrzymuje spojrzenie.
- Kokainę też pan lubi. Maciek milczy.
-   Dlaczego   pan   nie   mówi   prawdy?   Dlaczego   pan   nie   chce 

współpracować?   Mogę   panu   pomóc,   mogę   zapewnić   ochronę   tu,   w 
szpitalu, przecież ten, co do pana strzelał, może wrócić.

- Złapcie go, od tego jesteście.
-   Bez   pańskiej   pomocy   to   może   być   trudne.  Teraz   Maciek   udaje 

szczere zdziwienie.

- O co pani chodzi!?
Lidka chwilę myśli, jakby nie była pewna, czy dobrze robi, w końcu 

siada przy łóżku Maćka na stalowym taborecie i zaczyna szeptem:

-   Otóż   mam   pewną   teorię,   a   ty   mi   powiesz,   czy   jest   prawdziwa. 

Badanie   twojej   krwi   wykazało   obecność   kokainy.   W   mieszkaniu 
mężczyzny, który był z tobą wtedy wieczorem na parkingu, znaleźliśmy 
prawie pół kilo czyściutkiej jak śnieg kolumbijskiej koki, zatrzymaliśmy 
go. Nie jesteś wcale inwestorem giełdowym, bo do takich się nie strzela. 
Jesteś   handlarzem   narkotyków.   Nie   obracasz   akcjami,   tylko   kokainą, 
dlatego   ktoś   do   ciebie   strzelał.   I   dlatego   teraz   musisz   współpracować. 
Jestem   twoją   szansą,   oni   wrócą,   a   ja   mogę   cię   ochronić.   Ochrona   za 
sypanie, prosty handel.

Ale  wykombinowała.   Chociaż   właściwie   z  jej  policyjnego  punktu 

widzenia   to   może   tak   wyglądać.   Gdyby   usłyszała   prawdę,   pewnie 
zsikałaby  się w majtki. Powiedziała jednak coś ważnego. Mają Cycka. 
Dobrze wiedzieć. Oczywiście Cyceknic nie powie, bo niewiele wie, ale tak 
szybkie jego zatrzymanie dobrze świadczy o policji. Ciekawe, co jeszcze 
mają.

Milczenie Maćka trwa już za długo, musi coś powiedzieć.
- Czy jestem aresztowany?
- Nie, nie jesteś aresztowany - Lidka z nadzieją czeka na ciąg dalszy.

background image

- To proszę mnie zostawić w spokoju.
Nie takiego ciągu dalszego się spodziewała.

Stażystka

Egzekucja pod Leclerkiem nie dawała jej spokoju. Justyna wiedziała, 

że to dla niej szansa, wiedziała, że na tym może wypłynąć, że na tym może 
zrobić karierę, zadziwić świat i dostać Pulitzera. Tym bardziej że tam była. 
To nie mógł być przypadek, to był znak, znak od Boga. Koniec z nudnymi 
konferencjami   prasowymi   w   ratuszu,   koniec   z   pisaniem   o   nowym 
wodociągu czy pladze psich gówien na chodnikach. Pan Bóg wyznaczył 
Justynie nowe zadanie, wskazał, czym teraz ma się zajmować, i żadna 
podstarzała redaktorka na etacie jej  w tym nie przeszkodzi. To jest jej 
temat, nie może go zostawić, była świadkiem, jak strzelano do człowieka. 
Czy można sobie wyobrazić lepszy początek dziennikarskiej kariery?

Dlatego   teraz   tu   jest.   Kręci   się   po   Szpitalu   Bielańskim   już   od 

godziny   i   nie   sprawiło   jej   zbyt   wiele   trudności   dowiedzenie   się 
wszystkiego o przywiezionym wczoraj facecie. Justyna już wie, kto go 
operował, wie, jak facet się nazywa, jakie są rokowania i gdzie teraz leży. 
Oczywiście nie podała się za dziennikarkę, taka głupia nie jest. Trochę 
nakłamała, trochę poprzewracała oczami i już idzie schodami w kierunku 
oiomu. Teraz ma tylko jeden problem. Jak tam wejść?  Jak nie dać się 
stamtąd wyrzucić?

Po prostu wchodzi. Idzie. Pewnie, zdecydowanym krokiem. W końcu 

go widzi. To on. Pamięta tę twarz. Jest przytomny.

Nagle naprzeciwko widzi księdza. Justyna przyśpiesza i wchodzi do 

izolatki Maćka. Kątem oka widzi, jak ksiądz się waha, spogląda na nią 
dziwnie i odchodzi niepewnie w stronę wyjścia. Chciał ją wyrzucić, to 
jasne. Rozpanoszyli się klechy wszędzie, po szpitalach, w szkołach, nawet 
do urzędów włażą jak do siebie. Ale teraz to nieważne, jest u niego w 
izolatce. I co dalej?

-   Dzień   dobry.   -   Cały   tupet   i   pewność   siebie   nagle   Justynę 

opuszczają. - Pan Maciek Szuman?

Maciek patrzy na nią niepewnie i milczy. Dziewczyna widzi, że jego 

wzrok   zsuwa   się   z   niej   i   kieruje   gdzieś   dalej,   za   szybę   izolatki. 
Dziewczyna ogląda się. Wraca ksiądz. Cholera jasna. Zaraz ją wyrzuci. 
Justyna widzi, że Maciek czujnie patrzy na księdza.

- Ja tam byłam, widziałam, jak do pana strzelał. Ksiądz powoli mija 

drzwi   izolatki   i   znika   za   zakrętem   korytarza.   Maciek   znowu   przenosi 

background image

wzrok na dziewczynę.

- Kim pani jest?
- Ja... - Justyna nie wie, czy to dobry moment na kłamstwo. - Ja 

jestem dziennikarką.

Maciek jeszcze raz spogląda w kierunku korytarza, w którym zniknął 

ksiądz.

- Niech pani siada.
Justyna siada i wyjmuje notes, długopis, stara się zachowywać jak 

dziennikarka. Maciek oczywiście zauważa drżenie jej rąk.

- Co pani widziała?
- No, widziałam, jak do pana strzelił, akurat byłam w tamtej okolicy, 

mam tam koleżankę, poszłam na zakupy do Leclerca i byłam na parkingu, 
widziałam   tego   mężczyznę,   widziałam,   jak   strzelił,   jak   pan   upadł, 
wszystko widziałam.

- I co?
-   Jak   to   „i   co?”   -   Justyna   wyraźnie   nie   wie,   jak   poprowadzić   tę 

rozmowę, wyraźnie denerwuje ją to, że jest zdenerwowana. Maciek jest 
spokojny. Mówi powoli swoim miękkim, mruczącym głosem.

- Rozmawiała pani z policją?
- Nie.
- I proszę tego nie robić. To niebezpieczne.
W oczach dziewczyny zapalają się iskierki podniecenia.
- Ale... jak to niebezpieczne, dlaczego?
- Proszę zrobić, jak pani radzę.
Chwilę   trwa   cisza.   Justyna   przygląda   się   Maćkowi,   przygląda   się 

rurkom i przewodom, które łączą go z aparaturą podtrzymującą. Rozgląda 
się po pustym oiomie, pustym korytarzu.

- Pan tu nie ma żadnej ochrony?
- Teraz pani jest moją ochroną - Maciek uśmiecha się lekko.
Dziewczyna jeszcze raz się rozgląda i poważnieje. Zaczyna do niej 

docierać to, co przed momentem usłyszała.

- Kim pan jest?
- A jak pani myśli?
Maciek gra na zwłokę, im dłużej ona tu siedzi, tym większe szanse, 

że ten dziwny ksiądz nie wróci. Widział go już tu trzy razy, to może być 
przypadek,   ale   musi   być  ostrożny.  Tym   bardziej   że   nie   ma   zbyt   wielu 
atutów, właściwie teraz ma tylko jeden. Tę dziewczynę. Musi podtrzymać 
rozmowę i nie spłoszyć jej.

- Przecież jeśli pani jest prawdziwą dziennikarką, to już coś pani o 

background image

mnie wie. Chyba przygotowała się pani jakoś na to spotkanie.

-   Tak,   chociaż   szczerze   mówiąc,   bardzo   niewiele   udało   mi   się 

ustalić...

Justyna   rozgląda   się   niepewnie,   jakby   jej   strach   narastał.   Maciek 

patrzy na nią wyczekująco.

- Wiem, że nazywa się pan Maciej Szuman, wiem, że inwestuje pan 

pieniądze na giełdzie i w ogóle w finansach, wiem, że współpracował pan 
z Januszem Kłosem, właścicielem Wrocławskiego Banku Inwestycyjnego, 
reszta to już tylko plotki.

- Jakie plotki?
- Podobno obraca pan nieruchomościami na dużą skalę, ma udziały 

w kilku towarzystwach leasingowych i... mówi się, że to za pana pieniądze 
powstał   Inwestycyjny   Bank   Wzajemnego   Wsparcia,   który   po   głośnym 
upadku   dwa   lata   temu   został   przejęty   przez   konsorcjum   Waldemara 
Motyki.

- I co z tego?
-  Co z tego!?  Dlaczego nigdy  nie  napisała  o panu żadna gazeta? 

Dlaczego o wszystkich piszą, a o panu nie ma nic? Nic! Mówiło się, że 
Bank Wzajemnego Wsparcia to bank mafijny, że jego upadek ma jakiś 
związek z działalnością służb specjalnych, że transferowano przez niego 
ogromne sumy z handlu bronią, gazety napisały o tym mnóstwo artykułów, 
i   nigdzie   nie   ma   o   panu   słowa!   Podobno   obraca   pan   gigantycznymi 
sumami, a nikt o panu nic nie wie.

Maciek   patrzy   na   dziewczynę   spokojnie.   Dobra   jest.   W   każdym 

normalnym   kraju   zrobiłaby   karierę   w   dziennikarstwie,   tutaj   szybko   ją 
uciszą.

- To wszystko nieprawda.
Justyna patrzy Maćkowi w oczy. Umie to robić. Bezczelności jej nie 

brakuje.

- A to, że do pana strzelano, to też nieprawda? To, że wciąż się pan 

obawia o swoje życie, to też nieprawda?

Teraz dopiero dziewczyna zauważa, że Maciek jest przystojny. Stan 

silnego osłabienia tylko dodaje mu uroku.

- Jak pani ma na imię?
- Justyna.
- Czego pani chce, pani Justyno?
- Chcę o panu napisać. Jako pierwsza w tym kraju. Chcę napisać, bo 

czuję, że to ważne.

Maciek  wzdycha ciężko, powoli czuje się zmęczony  tą rozmową, 

background image

patrzy na korytarz, w którym zniknął ksiądz, patrzy na podekscytowaną 
młodą kobietę. Jest ładna, choć nie w jego typie. Nawet sobie bidulka nie 
zdaje sprawy, że igra ze światem, którego nie zna i oby nigdy nie poznała.

- Powiem ci coś, słonko, szczerze. Już dawno nie byłem z nikim tak 

szczery   jak   teraz   z   tobą.   Wiesz,   jak   to   będzie?   Znajdą   coś   na   ciebie. 
Marihuanę w torebce, resztki cracku w kredensie, a jak to nie pomoże, to 
cię nastraszą, pobiją ci dziecko, a jak nie masz dziecka, to przewrócą ci na 
schodach matkę, jak to się okaże niewystarczające, to wrzucą ci kogoś w 
nocy pod koła i już będziesz ich albo podpalą ci mieszkanie, a jak dalej nie 
będziesz   się   słuchać,  to   ci  wstrzykną  taki  płyn,  od  którego   się  dostaje 
zawału, i karetka nie zdąży, bo będzie miała nie zdążyć, bo będą korki albo 
coś tam, i sekcja niczego nie wykaże, bo ten płyn, co ci wstrzyknęli, jest 
nie   do   wykrycia,   i   niewielu   zapłacze   nad   grobikiem   młodej   zdolnej 
dziennikareczki, która w tak młodym wieku przekręciła się na serce.

Maciek nie może dalej mówić, jest wyczerpany, zmęczony i zaczyna 

mu być wszystko jedno. Dziewczyna patrzy w niego jak zahipnotyzowana, 
teraz już wie, że to TEMAT, że złapała Pana Boga za nogi, że dostanie 
Pulitzera, Oscara, Nobla i będzie czczona na ołtarzykach we wszystkich 
redakcjach jako największa dziennikarka w dziejach wszechświata.

- Chcesz mnie przestraszyć?
Maciek   patrzy   na   nią   bezradnie.   Jednak   niestety   jest   idiotką.   Nie 

chce skorzystać z jego szczerości.

- Chcę cię ocalić.
Maciek zamyka oczy. Nie ma już siły.

Korytarze

Major Jasiński wciąż chodzi po szpitalnych korytarzach, wciąż nie 

przyszedł dobry moment na wykonanie zadania, wciąż trzeba czekać. Nie 
denerwuje go to, czekanie to w jego fachu stan normalny. Mógł oczywiście 
zlikwidować   Bankiera   wraz   z   towarzyszącą   mu   kobietą,   ale   byłoby   to 
zupełnie niepotrzebne ryzyko. Bankier  jeszcze  długo tu poleży, jeszcze 
przyjdzie   moment,   że   będzie   sam,   niepilnowany   w   swojej   zacisznej 
izolatce, może nawet będzie wtedy spał, tego momentu Jasiński na pewno 
nie przegapi, w każdym razie nigdy mu się nie zdarzyło przegapić takiego 
momentu.

Teraz chodzi po szpitalnych korytarzach i udaje księdza. Co za syf tu 

panuje. Właściwie nawet nie jest brudno, ale panuje tu syf ludzki. Major 
Jasiński jest uczulony na ludzkie odpady, na choroby, na starość, na zapach 

background image

śmierci   tak   bardzo   podobny   do   zapachu   szczyn.   Pod   bogobojnym 
uśmiechem   Jasińskiego   kryje   się   wstręt.   Bardzo   szybko   by   tu   zrobił 
porządek, szybko wyleczyłby tych żałosnych niby-ludzi szybkim strzałem 
w tył głowy. Pastylka z ołowiu najskuteczniej leczy choroby.

Ciekawe, że nikt go dotąd nie zaczepił. Nikt nie poprosił księżula o 

posługę.   Chętnie   by   ją   spełnił,   umie   spowiadać,   umie   pocieszać 
strapionych, może nawet mógłby udzielić ostatniego namaszczenia.

Jasiński wchodzi do windy. Jedzie na parter. Ciepły zaduch choroby 

rozpływa   się   w   świeżym,   chłodnym   powietrzu   płynącym   z   głównego 
wejścia.   Idzie   do   bufetu.   Wszędzie   te   same   zbolałe   twarze,   chorzy, 
odwiedzający, rodzina, bydło, syf.

Bierze   kawę.   Przynajmniej   kawa   jest   jaka   taka.   Prawdę   mówiąc, 

nigdy wcześniej nie spotkał Bankiera, nie bardzo nawet wie, kto to jest. 
Gdzieś z Dachu Świata przyszło zlecenie, pułkownik Florek przekazał je 
jemu, a on zorganizował wynajęcie cyngla. Drogiego cyngla, sam Jasiński 
mógłby załatwić faceta trzy razy taniej. I niestety ten kosztowny cyngiel 
zawiódł. Tak bywa. Zawiódł i już za to zapłacił. Teraz major Jasiński musi 
poprawić. Gówniana robota. Dopija kawę. Patrzy  na zegarek. Spróbuje 
jeszcze raz, ale najpierw pójdzie do kibla, odsika się i poprawi brodę.

Przemyślenia

Maciek   jest   sam.   Ma   zamknięte   oczy,   ale   nie   śpi.   Czuje   się 

zmęczony,   najchętniej   by   zasnął,   ale   nie   może,   musi   trochę   pomyśleć, 
musi   się   zastanowić   nad   sytuacją,   w   której   się   znalazł.   Myśli   krążą 
chaotycznie i Maciek nie może ich schwycić, nie potrafi ich spowolnić, 
uporządkować,  poukładać,   a  czuje,  że  to  teraz  jest  niezbędne.   Ktoś  do 
niego   strzelał,   a   on   nie   ma   pojęcia   kto,   gorsze   jest   jednak   to,   że   nie 
domyśla się, z czyjego polecenia. A przecież wszystko tak dobrze szło, 
interesy kręciły się świetnie, nie miał żadnych niespłaconych zaległości, 
kontakty z wszystkimi kontrahentami miał doskonałe, z jego usług chcieli 
korzystać wciąż nowi, był już znany w całej Europie, wyrobił sobie markę, 
był ceniony wśród tych, którzy powinni go cenić, wszyscy mieli o nim 
bardzo dobre zdanie. Po co od razu strzelać!? Przecież można najpierw 
pogadać, kazać wyjechać, zniknąć, zapaść się pod ziemię. O co tu może 
chodzić!?

Uchyla   na   chwilę   powieki.   Pusto.   Aparatura   na   oiomie   szumi 

jednostajnie. Chcą, żebym nie żył. Chcą mnie zawinąć, bo za dużo wiem, 
bo mogę zagrozić... No właśnie, komu? Przecież to, że dużo wiem, to moja 

background image

zaleta, to mój kapitał, im więcej wiem, tym więcej jestem wart, zawsze tak 
było. Chyba że... chyba że idzie zmiana. Tak, ktoś montuje zmianę układu, 
dlatego jestem niebezpieczny! Kurwa mać! I teraz jestem tu jak roślina, 
nie mogę się ruszyć, nie mogę się odlać, nie mogę spać, wszystko mnie 
boli...   to   koniec,   kurwa,   koniec.   I   tak   długo   pożyłem,   większość   nie 
dożywa trzydziestki, a ja już mam prawie trzydzieści sześć. Co ja pierdolę, 
Boże, co ja pierdolę! Zabiją mnie tu! Skurwysyny nie zrezygnują! A ten 
księżulo   ze   zbyt   ciemną   brodą   to   niby   kto!?   Przechodził,   spoglądał, 
uśmiechał się, ale to nie był uśmiech księdza, to nie były oczy księdza, to 
nie był krok księdza! O kurwa, nie, tylko nie wpadać w panikę! Boże... 
mamo...   dlaczego?   Jeśli   już   mam   zdechnąć,   to   przynajmniej   bez   tego 
pierdolonego czekania!

Otwiera   oczy.   Spokojnie!   Spokojnie!   Nikogo   nie   ma.   Oddycha 

ciężko,   czuje,   jak   wali   mu   serce.   Włącza   się   cichy   alarm   aparatury 
monitorującej,   zbyt   wysokie   tętno,   wzrasta   ciśnienie.   Po   chwili   słyszy 
zbliżające się kroki.

- Panie Maćku, co się dzieje?
Pierdolona pielęgniarka! Może to właśnie ona ma mnie zabić!?
-   Nieee!!!   -   Mimo   słabości   krzyk   Maćka   brzmi   potężnie.   -   Nie 

podchodź!!! Ratunku!!!

- Proszę się uspokoić, panie Maćku, to ja, proszę nie krzyczeć...
Pielęgniarka   jest   trochę   wystraszona   i   mocno   zdziwiona,   ale   robi 

swoje, przytrzymuje Maćka, poprawia mu odlepiony wenflon.

Maciek   jest   cały   rozdygotany,   żyły   na   szyi   mu   nabrzmiały, 

poczerwieniał, patrzy na dziewczynę szeroko otwartymi oczami dzikiego 
zwierzęcia.

- Skurwysyny!!! Skurwysynyyy!!! Maciek traci przytomność.

Kobiety

Majora Jasińskiego zaczyna już denerwować ta sutanna. Szczególnie 

denerwuje   go   na   schodach.   Nigdy   nie   będzie   w   stanie   zrozumieć,   jak 
można w czymś takim chodzić przez całe życie. Schody na szczęście są 
puste. Znowu wspina się na trzecie piętro, na oiom. Najlepiej by było mieć 
to już za sobą, Jasiński nie ma ochoty tu wracać jutro, ale oczywiście jak 
będzie trzeba, to wróci. Wróci jutro, pojutrze, za tydzień, musi wykonać to 
zadanie.

Otwiera   drzwi   z   mlecznego   szkła.   Na   razie   wszystko   wygląda 

obiecująco, nie ma żadnego upierdliwego personelu przeszkadzającego w 

background image

wykonaniu   zadania.   Zrobi   to   błyskawicznie,   doskok,   dobycie   noża, 
pchnięcie w wątrobę, obrót ostrza, pchnięcie w serce, obrót ostrza, ocena 
efektu na tętnicy szyjnej, wyjście.

Na oiomie cicho. Coś mu mówi, że teraz się uda. Skręca w kierunku 

izolatek. Czuje pod pachą intensywną obecność stali w skórzanej pochwie.

Niestety   w   izolatce   Bankiera   ktoś   jest.   Dwie   kobiety. 

Najprawdopodobniej personel medyczny. Przemyka mu przez głowę, że 
może to być zakamuflowana ochrona, ale po baczniejszym przyjrzeniu się 
kobietom porzuca to podejrzenie. Bankier nie ma ochrony, Bankier ma 
szczęście. Major Jasiński uśmiecha się przymilnie do jednej z kobiet, która 
akurat   go   zauważyła.   Bankier   ma   zamknięte   oczy,   druga   z   kobiet,   ta 
starsza, właśnie go bada.

Jasiński   zatrzymuje   się,   ma   okazję,   żeby   przyjrzeć   się   dokładnie 

temu miejscu, może mu się to przydać jutro, może nawet wróci tu w nocy.

- Szczęść Boże, neurologia to jest gdzieś na tym piętrze?
-   Szczęść   Boże,   piętro   wyżej,   proszę   księdza.   -   Pielęgniarka 

przygotowuje kolejną butelkę glukozy do kroplówki. - Pójdzie ksiądz tam, 
w prawo, do windy i na czwarte piętro.

- Dziękuję bardzo, trochę zabłądziłem, dziękuję. - Ksiądz idzie we 

wskazanym przez pielęgniarkę kierunku.

Maciek   słyszał   całą   rozmowę,   nie   otwiera   oczu,   wciąż   udaje 

nieprzytomnego. Nie ma już wątpliwości, że ten brodaty ksiądz był tu z 
jego   powodu.   Profesor   Śliwiecka   sprawdza   kolejne   czujniki   aparatury 
monitorującej.   Maciek   poddaje   się   tym   czynnościom   bezwładnie.   Jego 
umysł pracuje jasno i szybko. To był dobry pomysł z tym niby-atakiem, 
wystarczyło   trochę   pokrzyczeć   i   już   uwaga   wszystkich   na   oddziale 
skierowała się na niego. Dopóki ktoś przy nim jest, dopóty jest bezpieczny. 
Teraz tylko trzeba utrzymać ten stan, trzeba jak najdłużej absorbować ich 
swoim cierpieniem, w końcu do niego strzelano, może być po tym trochę 
nerwowy.   Ciekawe   tylko,   kiedy   wróci   ksiądz,   bo   że   wróci,   nie   ulega 
żadnej wątpliwości. Tym bardziej że zbliża się noc.

- Pani Małgosiu, zna pani tego księdza? Pierwszy raz go tu widzę. - 

Profesor Śliwiecka skończyła właśnie badać Maćka.

- Już go dzisiaj widziałam.
- No tak, ale w ogóle, widziała go pani wcześniej?
- Nie, wcześniej chyba nie. A co?
Kroplówka   znowu   działa,   pielęgniarka   poprawia   rękę   Maćka   z 

wenflonem na pościeli.

-   Proszę   zwracać   większą   uwagę   na   osoby   postronne,   w   końcu 

background image

jesteśmy na oiomie. - Śliwiecka kieruje się do wyjścia.

- Dobrze, pani ordynator.
- I proszę mnie poinformować, jak odzyska przytomność.
- Oczywiście.
Profesor   Śliwiecka   wychodzi.   Pielęgniarka   chwilę   krząta   się   po 

niewielkiej   izolatce   i   również   wychodzi.   Maciek   leży   bez   ruchu.   Po 
dłuższej   chwili   ostrożnie   otwiera   oczy.   Kobiet   nie   ma,   znowu   słychać 
miarowy szum klimatyzacji i aparatury podtrzymującej.

Co teraz!? Sytuacja jest fatalna. Wciąż chcą go zabić, a on jest tak 

beznadziejnie   bezbronny.   Postanawia   sprawdzić,   czy   może   się   ruszać. 
Prawa   ręka,   palce.   Działają.  Teraz   dłoń.   Porusza   dłonią.   Oczywiście   o 
mocnym uścisku nie ma mowy, ale porusza dłonią. Próbuje uruchomić 
całą rękę. Ogromnym wysiłkiem podnosi ramię dziesięć centymetrów nad 
pościel.

- Aaa... szlag by to... - słyszy jęczący warkot wydobywający się z 

własnego gardła.

A lewa ręka? Usiłuje nią poruszyć. Nic. Nie jest w stanie, ręka go nie 

słucha. Nóg w ogóle nie czuje, więc nie ma co próbować. Tylko na tyle go 
teraz stać. Na lekkie uniesienie prawej ręki nad pościel. W takiej sytuacji 
nawet średnio przeszkolone dziecko mogłoby go wysłać na tamten świat.

Co może zrobić? Może krzyczeć, już to przetrenował. Może prawą 

ręką   zerwać   elektrody   od   EKG   z   piersi,   na   pewno   wywoła   to   alarm 
aparatury   monitorującej.   Na   razie   tylko   tyle   może.  Ach,   gdybym   miał 
komórkę!   I   co?   Co   byś   zrobił,   idioto?   Do   kogo   byś   zadzwonił?   Skąd 
wiesz, kto jest jeszcze z tobą, a kto już przeciwko tobie!? Teraz musisz 
zdrowieć, musisz wydobrzeć i nie dać się zabić. Przetrwać noc.

Areszt

Areszt   śledczy   przy   Rakowieckiej   jest   duży,   stary,   ciasny, 

przeludniony   i   duszny.   Komisarz   Lidka   Nowakowska   szczególnie   nie 
lubiła   tej   męskiej   duchoty.   Było   w   niej   wszystko   -   pot,   ślina,   sperma, 
bieda, skarpetki, nieświeże oddechy, resztki jedzenia, kibel, tanie mydło, 
tytoń   i   wszystko   doprawione   tym   szczególnym   aromatem   nieszczęścia. 
Tego ostatniego setki skazanych miały tu akurat pod dostatkiem.

Pora   wizyty   jest   dość   niecodzienna   jak   na   oficera   śledczego,   do 

zgaszenia   światła   w   celach   zostały   niespełna   dwie   godziny.   Czynności 
śledcze   zwykle   wykonuje   się   dużo   wcześniej.  Ale   Lidkę   przycisnęło. 
Szczególnie po wizycie w szpitalu u ciężko rannego Macieja Szumana. 

background image

Postanowiła,   że   jeszcze   dziś   musi   porozmawiać   z   jego   ochroniarzem, 
który był z nim wtedy pod Leclerkiem.

- Niezły kozak z tego waszego ochroniarza. - Klawisz idzie przy niej, 

miarowo pobrzękując kluczami. - Dwóch osadzonych tak oklepał, że leżą 
teraz na izbie chorych i nie wiedzą, jak się nazywają.

- Co się stało? Dlaczego się bili?
- To się stało, że grypsujący do niego przyszurali, a on za kratami 

pierwszy raz, i od słowa do słowa zrobiła się sprawa. A że chłopak jest 
szybki i odważny, to dał se radę. Krata!

Warczenie   elektrycznego   zamka   i   kolejne   zakratowane   drzwi 

otwierają się przed komisarz Lidką Nowakowską. Po chwili zamykają się 
z trzaskiem. Wchodzi coraz głębiej w kolejne kręgi piekieł. Zawsze, będąc 
tu, zastanawia się, co by było, gdyby akurat teraz wybuchł bunt, gdyby 
więźniowie   opanowali   budynek   i   wzięli   ją   jako   zakładniczkę.   Tłum 
wyposzczonych,   bezwzględnych,   brutalnych   recydywistów   i   ona   jedna, 
młoda policjantka, nie za ładna (co do tego nie miała już złudzeń), ale 
jednak kobieta. Spogląda na klawisza.

- Naczelnik zamierza wyciągać jakieś konsekwencje po tej bójce?
Klawisz spogląda na nią zdziwiony. Kroczy korytarzem spokojnie, 

dostojnie, jak król.

-  A  po   co?   To   grzeczny   chłopak.   Tamtych   dwóch   to   świry,   nie 

pierwszy   raz   robią   problemy,   chłopak   ich   naprostował   i   już,   teraz   on 
rządzi.

Lidka dobrze wiedziała, że tak naprawdę rządzą tu klawisze. Oni są 

tu królami i od nich zależy los ich poddanych. Jeśli nie zamierzają karać 
Cycka za udział w bójce, to tylko dlatego, że mieli kłopoty z tamtymi.

Wielkim kluczem otwiera drzwi pustej celi. Tu zwykle oficerowie 

śledczy albo prokuratorzy spotykają się z osadzonymi. W niskiej celi jest 
tylko biurko i dwa twarde krzesła po obu stronach.

- Pani komisarz poczeka, zaraz go przyprowadzę. - Klawisz zamyka 

drzwi i odchodzi.

Komisarz Lidka Nowakowska zostaje w celi sama. Tyle razy tu była 

i wciąż czuje w środku to denerwujące drżenie. To strach. Dobrze o tym 
wie. Może po prostu nie nadaje się do tej roboty. Może lepiej by jej było w 
drogówce albo w prewencji, gdzieś w biurze. Spokojnie, osiem godzin za 
biurkiem, kawka, radyjko, ploteczki i znowu kawka. Teraz znajduje się w 
miejscu, gdzie nienawiść do policjanta przybiera rozmiary monstrualne. 
Czuje tę nienawiść przez ściany, wlewa się przez dziurkę od klucza, przez 
brudny   wywietrznik   pod   sufitem.   Nienawiść   do   policji   jest   tu   tak 

background image

konkretna, zgęstniała i namacalna, że można ją kroić nożem jak masło. 
Dlaczego zdecydowała się na takie życie? Dlaczego chce być tak blisko 
zła, skoro zło ją przeraża? Nie potrafi sobie odpowiedzieć na to pytanie. W 
jej   rodzinie   nie   ma   tradycji   mundurowych,   jej   mąż   jest   inżynierem   od 
szerokopasmowych   transmisji   światłowodowych,   mają   małe   dziecko,   a 
ona uparła się, żeby być na pierwszej linii walki z całym złem tego świata. 
Właśnie teraz tego żałuje. Wie, że to potrwa krótko, że za chwilę wróci jej 
zapał   do   policyjnej   roboty,   ale   teraz,   tutaj,   w   tym   naszpikowanym 
nieszczęściem miejscu tego żałuje.

Drzwi się otwierają. Klawisz popycha lekko Cycka do środka.
- Poproszę nie za długo, pani komisarz, za półtorej godziny gasimy.
- Dobrze.
Drzwi znowu się zamykają. Lidka zostaje z Cyckiem sama. Widzi 

zasiniony   prawy   policzek   i   mocno   pokiereszowane   kostki   na   dłoniach. 
Widać, że się bił, i widać, że wygrał.

- Siadaj.
Cycek   siada.   Nowakowska   stara   się   zrobić   na   nim   wrażenie 

groźniejszej, niż na to wygląda.

- Jakieś problemy? - Lidka patrzy znacząco na jego zasinioną kość 

policzkową.

- Już po problemie. Cycek się nie boi.
- Wiesz, co klawisze robią tutaj z takimi, co wszczynają bójki?
Cycek patrzy na nią uważnie, ale widać, że nie jest ciekawy.
- Biorą ich na ślepy korytarzyk. To taki ciemny korytarz, w piwnicy, 

którym   nigdzie   nie   można   dojść,   bo   jest   zamurowany   z   jednej   strony. 
Biorą tam klienta w pięciu, sześciu i spuszczają mu łomot.

Cycek patrzy na nią z kamienną twarzą, nie zrobiła na nim żadnego 

wrażenia.

- Mogę załatwić, że cię to ominie, ale potrzebuję informacji.
Lidka wstaje, robi kilka kroków, wraca, wyjmuje z torebki papierosy 

i częstuje Cycka. Numer stary jak świat, a wciąż działa i wciąż bije na 
głowę   swoją   skutecznością   wszystkie   te   nowoczesne, 
pseudopsychologiczne   metody   przesłuchiwania.   Cycek   zaciąga   się 
dymem.   Lidka   chwilę   czeka,   pierwsze   uderzenie   nikotyny   jeszcze   nie 
dotarło do mózgu, jeszcze endorfiny nie wylały się do krwi, powodując 
rozluźnienie i leciutką euforię.

- Jak długo znasz Macieja Szumana?
- Pięć lat.
Lidka patrzy na chłopaka i nie ma pojęcia, czy mówi prawdę, czy 

background image

kłamie. Rzadko jej się to zdarza, zazwyczaj potrafi wyczuć kłamcę, tym 
bardziej że bandyci nie są na ogół zbyt lotni i rozwinięci intelektualnie. Na 
twarzy Cycka nie maluje się nic, jest poważna, pusta i nieruchoma.

- Na czym polegała twoja praca u niego?
-   Byłem   ochroniarzem,   kierowcą,   chłopakiem   na   posyłki, 

załatwiałem różne sprawy.

- Kokainę załatwiałeś?
- Jak się ma kasę, to kokaina się sama załatwia.
- Czym zajmował się Maciek Szuman?
- Spotykał się z ludźmi.
- Co robił?
-   Dużo   spotykał   się   z   ludźmi.   Jeździł   ze   spotkania   na   spotkanie, 

spędzał tak całe tygodnie, często też wyjeżdżaliśmy za granicę.

- Gdzie za granicę?
- Berlin, Wiedeń, Mediolan, Londyn, różne miejsca, krótkie wizyty.
- Skąd miałeś w domu pół kilo kokainy?
- Kupiłem. Lubię mieć zapas na własne potrzeby.
- Gdzie kupiłeś?
- Na mieście. Nie wie pani, że to można kupić wszędzie o każdej 

porze?

-   To,   co   się   kupuje   na   mieście   o   każdej   porze,   to   zazwyczaj 

zanieczyszczony   syf   dla   frajerstwa,   więcej   tam   tynku   niż   koki,   a   twój 
towar był pierwszej jakości.

- Znam się na tym.
- Nie wątpię. Handlowaliście tym.
- Nie.
Lidka   milknie   na   chwilę.   Patrzy   w   nieruchomą   twarz   chłopaka. 

Wciąż nie wie, czy kłamie, czy mówi prawdę, chociaż to drugie wydaje jej 
się coraz bardziej prawdopodobne.

-   Maciek  Szuman   załatwiał   ilości  hurtowe,  po  to  wyjeżdżał,  a  ty 

zajmowałeś się detalem, tak było?

Cycek patrzy na Lidkę trochę zdziwiony. Nawet ładna ta policjantka, 

chociaż żeby dojść do tego wniosku, trzeba jej się trochę poprzyglądać. 
Zastanawia się chwilę, co jej powiedzieć. Może i bajeczka o handlowaniu 
prochami ma jakiś sens. Może w końcu by się od Cycka odczepili, policji 
się nie bał, bał się innych służb, które na pewno się w końcu pojawią. 
Potrzebuje teraz chwili spokoju, musi przemyśleć sytuację, w której się 
znalazł, musi poukładać sobie parę spraw w głowie. Maciek nie był dla 
niego tylko szefem, ochranianą osobą, źródłem utrzymania. Maciek był dla 

background image

niego wzorem, autorytetem i przyjacielem. Tak to przynajmniej wyglądało 
ze strony Cycka. Nie wiedział, czy Maciek traktował go jak przyjaciela, 
wiedział jednak, że on go tak traktował. Maciek był dla Cycka jedynym 
przyjacielem, jakiego miał. Zresztą teraz nie ma to już znaczenia. Maciek 
Szuman   nie   żyje,   Cycek   jest   za   kratami   z   poważnym   zarzutem 
prokuratorskim i trzeba teraz wymyślić, co dalej robić.

Cycek gasi papierosa. Patrzy chwilę na komisarz Nowakowską. W 

jego   spojrzeniu   pojawia   się   smutek,   nie   jest   już   twardym,   obojętnym 
młodym mężczyzną gotowym stawić czoło bezwzględnej, ostro blefującej 
policjantce. Lidka po raz pierwszy podczas tej rozmowy czuje, że zaczyna 
być   górą,   że   rozbiła   kamienną   skorupę   pokrywającą   obojętną   twarz 
chłopaka.

- Czego pani ode mnie chce?
Lidka milczy, patrzy Cyckowi w oczy i wie, że nie może przegrać 

tego pojedynku na spojrzenia. W końcu chłopak spuszcza wzrok.

- Znaleźliście u mnie cały towar, zamknęliście mnie tutaj, możecie ze 

mną zrobić, co tylko chcecie. Czego pani chce? Mam się przyznać?

Komisarz Lidka Nowakowska mogłaby przysiąc, że widziała przed 

chwilą   błysk   łez   w   oczach   Cycka.   Nawet   jeśli   to   nie   była   łza,   to   już 
nadszedł dobry moment na najważniejsze pytanie.

-   Chciałabym   wiedzieć,   kim   jest   Maciek   Szuman.   Analiza   tego 

zdania potrwała w Cyckowym mózgu tylko ułamek sekundy i już wie, że 
opłaciło   się   udawać   smutnego,   smutni   faceci   działają   na   kobiety. 
Policjantka   powiedziała:   „Kim   JEST   Maciek   Szuman”,   użyła   słowa 
„JEST”, użyła czasu teraźniejszego, a więc Maciek JEST, nie BYŁ. Ta 
informacja   uderzyła   Cycka   jak   rozpędzona   ciężarówka   i   teraz   robił 
wszystko, żeby nie dać tego po sobie poznać.

Maciek   żyje!!!  A  on   już   go   pochował,   on   już   go   pożegnał,   już 

zmuszał się, by przywyknąć, że go już nigdy nie zobaczy. Maciek żyje!!! A 
jeśli   baba   się   przejęzyczyła,   jeśli   chlapnęła   to   bezmyślnie,   bez 
zastanowienia,   jeśli   to   tylko   takie   słówko,   które   się   wymsknęło, 
zadźwięczało, zagrało w zdaniu, bo akurat było zgrabniejsze od BYŁ!? 
Trzeba to zaraz sprawdzić!

- Chce pani wiedzieć, kim jest Maciek Szuman? Dlaczego sama go 

pani nie spyta?

- Pytałam. Teraz pytam ciebie. - Lidka jest prawie pewna, że Cycek 

zacznie mówić.

Cycek jednak milczy. A więc Maciek żyje. Ta wiadomość zmienia 

wszystko. Teraz już Cycek wie, że nic jej nie może powiedzieć, że do 

background image

niczego mu się ta policjantka nie przyda. Teraz już wie, że pierwsza i 
najważniejsza   rzecz,   jaką   musi   zrobić,   to   jak   najszybciej   uciec   z   tego 
więzienia.

Nocny gość

Zaczęło   padać   gdzieś   tak   o   wpół   do   dziewiątej   wieczorem.   Na 

dworze   od   dawna   było   już   ciemno.   Przez   szpitalne   okno   Maciek 
przypatrywał   się   chłodnemu   listopadowemu   deszczowi,   lekko 
opalizującemu w pomarańczowym świetle ulicznych latarni. Wiedział, że 
nie może zasnąć, wiedział, że nie może dać się uśpić szumowi deszczu i 
dzwonieniu kropel o szpitalny parapet. Na oiomie w Szpitalu Bielańskim 
jak zwykle było spokojnie i cicho. Teraz jest wpół do jedenastej i jest 
jeszcze   ciszej.   Przestał   padać   deszcz   i   jasne   skłębione   chmury 
podświetlone od dołu światłami Warszawy biegną po niebie, znikając w 
ciemnościach na wschodzie.

Maciek śpi. Jego gałki oczne szybko poruszają się pod zamkniętymi 

powiekami, co chwila mężczyzna lekko rusza głową, raz w lewo, raz w 
prawo. Śni mu się, że czuwa, że nie śpi, że udało mu się nie zasnąć. Śni 
mu się, że dzielnie trwa na posterunku, że w każdej chwili jest gotów 
zauważyć i uprzedzić ewentualnego napastnika. Śni mu się, że trzyma rękę 
na  elektrodach  od  EKG, że  wystarczy   niewielki  ruch dłonią  i  zerwane 
elektrody   wywołają   alarm   aparatury   monitorującej,   i   uratują   go   przed 
fałszywym księdzem czającym się w ciemnościach.

Jednocześnie gdzieś niżej, u samych podstaw tego snu usytuował się 

żal, wielki, nieruchomy, uporczywy, niedający się opanować. Żal, że tak to 
wszystko wyszło, że tak to wszystko się kończy, że tego nie przewidział, 
że nie wymknął się z tej pułapki. Zwykle w życiu się wymykał, zwykle 
umiał sprawnie manewrować między niebezpieczeństwami, teraz zderzył 
się ze śmiercią czołowo i wciąż nie wiedział, czy z tego zderzenia wyjdzie 
cało. Mógł żyć inaczej, miał wybór i miał pełną świadomość tego wyboru, 
wielokrotnie mógł wszystko zmienić, wielokrotnie go kusiło i zazwyczaj 
było go finansowo stać na zmianę.

Każda kolejna kobieta, którą interesował się dłużej niż jedną noc, 

wywoływała   na   chwilę   chęć   ustatkowania   się,   powrotu   do   świata 
normalnych ludzi, gdzie istnieją jakieś zasady. Każdy krajobraz, który go 
zachwycał, był powodem, żeby szukać właściciela tego terenu, planować 
kupno ziemi, budowę domu, ucieczkę od złego świata, zniknięcie raz na 
zawsze,   zaszycie   się   w   domu   z   ulubionym   krajobrazem   za   oknem.  Te 

background image

chwile słabości jednak zawsze mijały, zmieniała się kobieta, zmieniał się 
krajobraz,   zmieniał   się   nastrój   i   Maciek   wracał   na   swoje   miejsce. 
Pociągało go ryzyko, pociągało go to, że był lepszy od innych, że żył poza 
prawem, poza moralnością, że mógł wszystko. Teraz nie może nic. Teraz 
rośnie w nim żal, którego nie może kontrolować, który go rozsadza.

W zamkniętych, śpiących oczach Maćka pojawia się łza, drży chwilę 

na rzęsach, odrywa się i spływa po policzku.

- Nie... nie... - szept majaczącego Maćka ledwo przebija się przez 

szum aparatury stojącej przy łóżku.

Maciek   otwiera   oczy.   Leży   chwilę,   wpatrując   się   zdziwionym 

wzrokiem   w   szeroką,   nierówną   czerń   pod   sufitem.   W   końcu   kiedy 
zdziwienie znika, Maciek rozgląda się czujnie po swojej izolatce. Nagle 
słyszy   szelest.   Spogląda   w   głąb   oiomu.   Szelest   powtarza   się.   Krótko 
skrzypią drzwi. Maciek czuje, jak serce zaczyna mu przyspieszać. Słychać 
kroki, wolne, coraz bliższe.

Maciek   szuka   dłonią   elektrod   od   EKG,   widzi   już   cień   postaci 

zbliżający się do jego izolatki. Pociąga dłonią za kabel elektrody. Nie chce 
się oderwać. Maciek jest za słaby, plastry na piersiach trzymają mocno. 
Szarpie jeszcze raz. Nic z tego.

Do   izolatki   podchodzi   kobieta,   jest   w   lekarskim   fartuchu,   patrzy 

przez szybę na Maćka, w ciemnościach ledwo można dostrzec jej rysy. 
Maciek czuje, że wszystkie siły, którymi teraz dysponuje, skierowały się 
do jego oczu. Patrzy  intensywnie w twarz nocnej  zjawy stojącej przed 
przeszklonymi   drzwiami   jego   izolatki.   To   niemożliwe.   Maciek   czuje 
dreszcz strachu przebiegający po karku. To Miła. Skąd się tu wzięła? Jak 
go znalazła? Dlaczego go znalazła?

Doktor   Ludmiła   Kamińska   otwiera   drzwi   Maćkowej   izolatki   i 

wchodzi do środka. Maciek nie śpi. Patrzy na nią, ale nie są to oczy, które 
zna i w których tak bardzo się kiedyś zakochała. Teraz są to oczy dzikiego 
zwierzęcia konającego we wnykach, z których nie można się wyplątać. 
Ludmiła patrzy chwilę na Maćka i nie może powstrzymać łez, nie może 
powstrzymać tego, co teraz do niej wraca, tego, co chwilę trwało między 
nimi i co tak starannie starała się zabić i pogrzebać.

Miła siada na taborecie przy łóżku Maćka. Powoli, jakby bezwiednie 

szuka ręką jego dłoni, dotyka jej. Jego ręka jest chłodna i szorstka.

- Maciek... nie śpisz?
- Nie.
- Jak się czujesz?
- Pracuję tu od niedawna i... taki zbieg okoliczności.

background image

- Zbieg okoliczności...
Patrzą na siebie chwilę w milczeniu. Żadna kobieta nie skrzywdziła 

nigdy Maćka tak jak Miła. Żadnej kobiety tak nie kochał i o żadnej tak 
bardzo nie chciał zapomnieć. Co ma jej teraz powiedzieć? To, że Miła tu 
jest,   nie   może   być   zbiegiem   okoliczności.   Spodziewał   się   mordercy,   a 
przyszła   ona,   takie   zbiegi   okoliczności   się   nie   zdarzają.   Nic   się   nie 
zmieniła,   delikatna,   szczupła,   wielkie   ciemne   oczy.   Widzi   w   nich   łzy. 
Ostatni raz, kiedy rozmawiali, też tam były.

- Jak mnie stąd nie zabierzesz, to mnie zabiją.
Miła   wzdycha   krótko   i   spogląda   w   okno.   Zdejmuje   rękę   z   dłoni 

Maćka.   Wyciera   dłonią   policzek,   usiłuje   wziąć   się   w   garść,   chce 
odbudować dystans, jaki powinien dzielić całkiem w końcu obcych sobie 
ludzi. Po co tu przyszła?

-   Miła,   jak   mnie   stąd   zaraz   nie   zabierzesz,   to   mnie   zabiją.   Miła 

spogląda na Maćka. Nie może już dłużej powstrzymać płaczu.

Park narodowy Tyresta, Szwecja

Las jest biały. Śniegu wprawdzie jeszcze nie jest dużo, ale wystarczy 

go, by przykryć to, co w lesie zostało po jesieni. Jest jasny, cichy poranek. 
Ścieżka   biegnie   łagodnie   od   jednego   szerokiego   łuku   do   drugiego,   z 
jednego niewielkiego wzniesienia na drugie.

W lesie, dwadzieścia parę metrów od ścieżki, wisi zielona puszka po 

heinekenie. Wisi na sznurku, przywiązana do gałęzi na wysokości trochę 
ponad półtora metra. Na puszce widać kilka śladów po pociskach, które 
przebiły na wylot delikatną aluminiową blachę. Dalej przy ścieżce można 
dostrzec następną wiszącą puszkę, podobnie pokiereszowaną kulami jak 
pierwsza. W sumie puszek jest pięć.

W oddali na ścieżce widać jakiś ruch, coś szybko przemyka między 

drzewami,   po   chwili   słychać   zbliżający   się   szum.   Zza   łagodnego   łuku 
wyłania się postać na rowerze górskim. Jedzie szybko, najwyraźniej umie i 
lubi to robić. Rower na świeżym śniegu zachowuje się bardzo pewnie, 
amortyzatory   wybierają   nierówności,   przyciskając   koła   do   śliskiego 
podłoża.   Rowerzysta   ma   na   twarzy   okulary   i   specjalną   windstoperową 
maseczkę zabezpieczającą twarz przed mroźnym wiatrem, na plecach ma 
niewielki podłużny rowerowy plecak.

Kiedy   rower   zbliża   się   do   pierwszej   wiszącej   puszki   po   piwie, 

rowerzysta sprawnym ruchem wyjmuje z plecaka pistolet z tłumikiem i w 
pełnym   pędzie   strzela   do   puszki.   Strzału   właściwie   nie   słychać,   za   to 

background image

trafiona   puszka   odpowiada   metalicznym   odgłosem.   Kolejna   puszka, 
kolejny   strzał   i   znowu   puszka   trafiona,   następna   również,   następna 
również. Niestety ostatnia puszka nie odpowiada dzwonieniem.

Rowerzysta hamuje ostro. Jest zmęczony, oddycha ciężko.
-   Kurwa!   -   Zdejmuje   maseczkę   z   twarzy,   w   końcu   nic   nie 

przeszkadza mu oddychać.

To Kryty.
Głębokie, następujące po sobie oddechy. Normalnie za nietrafienie 

do jednej z pięciu puszek grozi mu piętnastokilometrowa runda karna, po 
której znowu musi trafić celnie pięć razy. Dzisiaj jednak sobie odpuści, jest 
trochę zimno i ma już w nogach czterdzieści pięć kilometrów. Sprawdza 
broń, cztery pociski w magazynku. Z pozycji stojącej podnosi pistolet i 
strzela szybko cztery razy do oddalonej o grubo ponad czterdzieści metrów 
puszki.

Bank! Bank! Bank! Bank! Wszystkie trafione, puszka zadźwięczała.
Kryty chowa pistolet do plecaczka, zakłada maskę na twarz, wsiada 

na rower i rusza. Do swojego domu w Lyckebyn ma dwadzieścia minut 
jazdy   leśnymi   ścieżkami   z   prędkością   dwadzieścia   pięć   kilometrów   na 
godzinę.   Jest   dziewiąta,   Karl   i   Muni   są   już   w   szkole,   Ingrid   właśnie 
wyjeżdża do pracy do Sztokholmu, Kryty będzie miał trochę czasu dla 
siebie.

Właściwie   cała   ta   Szwecja   trafiła   się   Krytemu   całkowicie   przez 

przypadek   i   zupełnie   niechcący.   Musiał   pilnie   uciekać   z   Bałkanów   po 
swoich wojennych przygodach w byłej Jugosławii. Sporo tam zarobił i 
nakradł,   ale   sporo   też   i   narozrabiał,   samo   bandyckie   snajperowanie   w 
oblężonym   Sarajewie   mogło   mu   zapewnić   czapę   albo   w   najlepszym 
wypadku celę do końca życia. Ktoś mu polecił cichą, odległą, chłodną 
Szwecję, nie wahał się ani minuty. Przepłynął Bałtyk na łotewskim kutrze 
rybackim,   zapłacił   rybakowi   gotówką   wyjętą   ze   sporego   plecaka. 
Ciekawe,   co   by   było,   gdyby   rybak   się   dowiedział,   co   jeszcze   było   w 
plecaku. Myślał, że wiezie biednego studenta z Polski do pracy w Szwecji, 
a biedny student miał przy sobie ponad trzysta tysięcy dolarów i prawie 
kilogram złoto-platynowo-diamentowej biżuterii zrabowanej w Bośni i nie 
tylko.

W Sztokholmie Kryty poznał Ingrid. Była ładną trzydziestoparoletnią 

blondynką, rozwódką z dwójką dzieci. Jej mąż zasmakował w tajlandzkim 
tanim   seksie   i   jeszcze   tańszym   alkoholu   i   postanowił   pójść   za   głosem 
serca.   Zostawił   Ingrid   z  dwójką  małych  dzieci,  bez  środków  do  życia. 
Kiedy pojawił się Kryty, Ingrid wychodziła już na prostą, miała niezłą 

background image

pracę u dilera Mazdy na przedmieściach Sztokholmu i kilka przelotnych 
romansów bez szans na cokolwiek stałego. Krytemu spodobało się, że jest 
spokojna,  nie   zadaje  pytań  i   chce   z  nim  być.   Po  raz   pierwszy   spotkał 
kobietę, która chciała z nim być. Tak go to rozczuliło, że ożenił się z Ingrid 
i został ojcem jej dzieci. Opowiedział jej bajeczkę, że jest specjalistą od 
ochrony i systemów alarmowych i pracuje dla wielkich korporacji, których 
filie   rozrzucone   są   po   całym   świecie.   Ingrid   nie   miała   żadnych   pytań. 
Wystarczało jej to, że z nią jest, że kupił im niewielki domek w Lyckebyn 
pod Sztokholmem na obrzeżach parku narodowego Tyresta, że dzieciaki 
go polubiły i że wreszcie mogą mieć psa, którego również kupił Kryty. 
Nazwał go, nie wiedzieć czemu, Kloss.

Ich małżeństwo było ciche, spokojne i chłodne, jak to w Szwecji. 

Raz  w  tygodniu  w  sobotę   uprawiali   seks  bez  większych  udziwnień,  w 
niedzielę   jedli   obiad   w   którejś   ze   sztokholmskich   restauracji   i   robili 
większe zakupy. Codziennie rano jedli wspólne śniadanie, Ingrid odwoziła 
dzieci do szkoły, a Kryty siadał do komputera, przecież pracował przez 
Internet dla wielkich międzynarodowych koncernów.

Jakieś dwa miesiące po ślubie skontaktował się z Krytym jego stary 

znajomy z Bośni, pułkownik Slavko Danić. Miał kłopot i był gotów sporo 
zapłacić za usunięcie tego kłopotu. Kryty zgodził się. Kłopot mieszkał w 
Hamburgu i miał całkiem niezłą ochronę. Kryty znał się bardzo dobrze na 
ochronie   i   zdecydował   się   na   strzał   z   dziewięciuset   metrów.   Niewielu 
strzelcom   udaje   się   taka   sztuka,   posłać   pocisk   po   torze   balistycznym 
prosto  w  ucho  faceta.  Przez   dłuższą  chwilę   ochroniarze   na  zatłoczonej 
hamburskiej ulicy myśleli, że ich szef zasłabł, że zemdlał, uderzył się w 
głowę, upadając, i stąd ta krew z ucha.

Był to debiut Krytego w naprawdę wielkim stylu. Szybko rozeszła 

się fama o genialnym strzelcu do zadań specjalnych i od tej pory Kryty 
miał zlecenia. Jeździł kilka razy  w roku w różne miejsca i eliminował 
kłopoty, za co ktoś był w stanie słono płacić. Ingrid nie zadawała żadnych 
pytań. Była zachwycona ich zielonym ogrodem w Lyckebyn, uwielbiała 
rowerowe eskapady po parku narodowym Tyresta, który rozciągał się za 
płotem, patrzyła uśmiechnięta, jak Karl i Muni bawią się z biało-rudym 
owczarkiem szkockim o dziwnym imieniu Kloss, znowu miała prawdziwą 
rodzinę i była szczęśliwa.

Kryty już wyjeżdża z lasu, w oddali widzi swój dom. W sierpniu 

1999 roku w wielkim pożarze lasu spłonęło blisko cztery i pół kilometra 
kwadratowego parku Tyresta - dziesięć procent całej powierzchni. Ceny 
nieruchomości   wokół   parku   dość   drastycznie   spadły   i   Kryty   kupił   to 

background image

gospodarstwo. Było idealne, kilkanaście kilometrów od Sztokholmu, las za 
płotem, cisza, daleko od wścibskich sąsiadów, choć podobno w Szwecji 
nie ma wścibskich sąsiadów.

Kryty zostawia rower w garażu, Kloss szaleje ze szczęścia, Kryty 

wchodzi do domu, rozbiera się, szybki, gorący prysznic, potem jeszcze 
bardziej   gorąca   kawa   i   już   siedzi   przy   komputerze.   W   poczcie   nic 
ważnego. Popija łyk kawy, czegoś  mu  brakuje. Papierosy. Wczoraj  nie 
palił ani jednego, skąd dzisiaj ta ochota? Czuje w mięśniach pięćdziesiąt 
kilometrów po śniegu z całkiem dobrą średnią prędkością. A niech tam, 
należy mu się. Czerwone marlboro są w szufladzie. Pstryk zapalniczką i 
zaciąga się dymem. Mniej więcej po trzecim głębokim wdechu przychodzi 
ukojenie.   Nic   dziwnego,   że   tytoń   od   zawsze   uważany   był   za   roślinę 
bogów.

Teraz   prasówka.   Lubi   czytać   polską   prasę   w   Internecie.   W 

„Rzeczpospolitej” nic ciekawego, w PAP-ie też nic, w „Wyborczej” nuda, 
doraźna,   zjadliwa   publicystyka   mało   go   interesuje.   Bez   nadziei   na 
cokolwiek przechodzi na strony „Dziennika”. Nic. Nuda. To, co zawsze. W 
tym beznadziejnym kraju zawsze już będzie to samo.

Zaraz! Niewielki tekścik, małe literki. „Porwany ze szpitala”. Kryty 

klika   na   link.   „Mężczyzna   przywieziony   we   wtorek   do   Szpitala 
Bielańskiego, ciężko ranny w strzelaninie pod ursynowskim Leclerkiem, 
został   dzisiejszej   nocy   uprowadzony...”.   Kryty   czuje   coraz   mocniejsze 
bicie   serca,   i   to   wcale   nie   z   powodu   nikotyny.   „Pobita   pielęgniarka 
dyżurująca w nocy na oiomie nie widziała twarzy porywaczy, było ich co 
najmniej   dwóch,   byli   zamaskowani.   Kobieta   została   obezwładniona,   a 
następnie uderzona w głowę tępym narzędziem...”

Papieros zaczyna parzyć Krytego w palce. Gasi go szybko. „Szef 

ochrony   Szpitala   Bielańskiego,   zawieszony   przez   dyrekcję   szpitala, 
przyznaje, że za tak małe pieniądze, jakie szpital przeznacza na ochronę, 
nie   jest   w   stanie   skutecznie   pełnić   swojej   służby.   Innego   zdania   jest 
dyrekcja, u ochroniarza pełniącego służbę na tyłach szpitala przy wejściu 
technicznym stwierdzono 1,2 promila alkoholu w wydychanym powietrzu, 
mężczyzna ten najprawdopodobniej spał w swoim pomieszczeniu przez 
całą nocną zmianę...”

Kryty wypija łyk kawy. Coś się dzieje! Jego sprawa posuwa się do 

przodu. „Rzecznik stołecznej policji przyznaje, że postrzelony mężczyzna 
mógł   być   związany   ze   światem   przestępczym,   nie   było   jednak   na   to 
żadnych  dowodów, nie  było  też  przesłanek,  by   policja zapewniła  temu 
człowiekowi   ochronę.  Trwają   intensywne   czynności   operacyjno-śledcze 

background image

mające ustalić okoliczności porwania i ewentualnych sprawców...”

- Gówno ustalicie!
Kryty   wstaje   od   komputera.   Coś   go   rozsadza,   jakaś   wewnętrzna 

energia   każe   mu   chodzić   po   pokoju.   Po   pięćdziesięciu   kilometrach   na 
rowerze nie powinno być w nim zbyt wiele energii. A jednak! Sprawa tego 
zlecenia wciąż żyje, wciąż się coś dzieje. Najpierw Kryty przypadkiem 
pozwolił facetowi przeżyć, potem ginie pośrednik Krytego, teraz rannego 
faceta ktoś porywa ze szpitala.

Kryty chodzi po pokoju i ogania się od pytań nagle atakujących go 

ze   wszystkich   stron.   Kim   naprawdę   jest   facet,   do   którego   strzelał   pod 
hipermarketem? Kto stoi za tym zleceniem? Dlaczego wydano na niego 
wyrok? Kto go porwał? Czy porwano go ze szpitala, żeby go ratować, czy 
żeby go zabić, a jeśli tak, to dlaczego nie zabito go od razu? Może facet 
coś ważnego wie i za pomocą tortur ktoś chce od niego te informacje 
wyciągnąć? Ale kto!?

Zaraz, zaraz, zaraz! Spokojnie! Trzeba się uspokoić. Kryty siada z 

powrotem do komputera, dopija kawę i bierze jeszcze jednego papierosa. 
Zapala. Zaczyna myśleć wolniej i precyzyjniej. W tej sprawie od początku 
było  dużo  pytań  bez  odpowiedzi.  Tak  naprawdę  może  chodzić   tylko  o 
dwie sprawy: o władzę i o pieniądze. W zasadzie oba te zagadnienia ściśle 
się łączą. I oba zawsze mocno interesowały Krytego. Nigdy przed sobą nie 
udawał,   że   bycie   morderczo   skutecznym,   świetnie   wyszkolonym 
najemnikiem   jest   zwieńczeniem   tego,   kim   chce   w   życiu   być.   Chce 
znacznie   więcej.   Tym   bardziej   że   czuje   już   w   kościach   zbliżającą   się 
emeryturę. W jego fachu niewielu dożywa czterdziestki. Może już czas na 
zmiany? Może właśnie nadarza się okazja? Musi to sprawdzić.

Władza   i   pieniądze,   te   dwie   najzupełniej   podstawowe   sprawy, 

wzywają go teraz do kraju, w którym się urodził. Na szczęście nie jest to 
daleko   od   Lyckebyn.   Kryty   już   nawet   wie,   jak   się   tam   dostanie. 
Oczywiście nie promem, oczywiście nie zgodnie z prawem, po co ktoś ma 
wiedzieć, że przyjechał. Ma znajomego łotewskiego szypra na niewielkim 
kutrze, za kasę jest w stanie przerzucić przez Bałtyk nawet samego diabła. 
Pojedzie   samochodem   na   wybrzeże   w   pobliże  Ystad,   zostawi   wóz   na 
parkingu i na rano będzie już w Polsce. A tam? Tam się trochę rozejrzy. 
Już najwyższy czas.

Poranna prasa w Krakowie

Jake Bradley w zasadzie oficjalnie nie zna polskiego. W interesach z 

background image

Polakami rozmawia po angielsku i bardzo lubi patrzeć, jak się męczą ze 
swoją   słabą   na   ogół   znajomością   tego   języka.   Podczas   swojego 
kilkunastoletniego (z przerwami) pobytu w Polsce Jake zauważył, że lepiej 
jest z Polakami mówić po angielsku. Bardziej cię szanują, gdy nie znasz 
ich języka, i są mocno dowartościowani tym, że w ogóle ktoś z obszaru 
anglojęzycznego chce z nimi rozmawiać. Zasada ta działa właściwie na 
wszystkich   zadupiach   cywilizacji,   niezależnie   od   kontynentu   i   kultury 
mieszkańców.   Niemożliwe   by   było   na   przykład   we   Francji   życie   i 
prowadzenie dość rozległych interesów bez znajomości francuskiego. W 
Polsce jest to jak najbardziej możliwe. Oczywiście Jake Bradley zna język 
polski, biegłe czyta i rozumie, trochę gorzej mówi, ale ponieważ mówienie 
po polsku nie jest mu potrzebne, nie trenuje tej umiejętności.

Jake   siedzi   przy   stole   w   kuchni   swojego   pięknego   krakowskiego 

mieszkania   i   przegląda   polskie   gazety.   Dwudziestokilkuletnia,   bardzo 
zgrabna dziewczyna ubrana tylko w za duży podkoszulek Jake’a z napisem 
„LA Lakers” kończy parzyć kawę. Jake dzieli swą uwagę między tytuły 
prasowe i szczupłe uda dziewczyny. Sporo go już kosztowała ta mała i nie 
żałuje tego. Ona zresztą też nie. Kupił jej kawalerkę niedaleko Rynku, 
płaci za jej utrzymanie, studia są darmowe, więc na szczęście nie musi 
płacić, często wyjeżdżają razem w różne miejsca, za wyjazdy oczywiście 
płaci Jake, do tego prezenty (biżuteria, kosmetyki, ciuchy) oraz rachunki w 
restauracjach i klubach. Do jej obowiązków należy tylko jedno: udawanie, 
że kocha Jake’a. I trzeba przyznać, że dziewczyna robi to świetnie. Im 
więcej dostaje prezentów, tym bardziej go kocha. Układ działa stabilnie od 
ponad dwóch lat. I jak tu nie wierzyć w miłość.

Jake dostaje kawę i natychmiast zastyga z filiżanką zawieszoną w 

pół drogi do ust. „Porwany ze szpitala”, czyta tytuł w gazecie, krótki tekst 
pod spodem pochłania w ułamku sekundy. Chwilę myśli. Łyk kawy.

-   Coś   się   stało?   -   dziewczyna   patrzy   na   niego   z   umiarkowanym 

zainteresowaniem.

Jake milczy.
- Jake, co jest? - zainteresowanie dziewczyny nieznacznie wzrasta.
- Co? Nie, nic, nic, zamyśliłem się.
- Muszę lecieć, o dziesiątej mam zajęcia.
- Okej.
Dziewczyna wychodzi z kuchni. Za chwilę ubierze się i wyjdzie. I 

dobrze. Jake musi zostać sam. Od czterech dni dzieją się dziwne rzeczy, a 
on jeszcze nie wszystko przemyślał, jeszcze nie poukładał sobie tego w 
głowie. Jest powolny, nie lubi się spieszyć, lubi mieć czas na dokładne 

background image

przemyślenie sytuacji, w której aktualnie się znajduje. Niech ona już idzie. 
Jake popija kawę.

Dziewczyna jest już ubrana, odkłada pustą filiżankę po kawie, całuje 

Jake’a i wychodzi.

Jake   podchodzi   do   okna.   Na   krakowskim   Rynku   pierwszy   śnieg 

zamienił się w pierwsze tej zimy błoto. Jake wraca, bierze kawę i siada w 
fotelu. Najpierw ktoś do Maćka strzela, potem ciężko rannego ktoś porywa 
ze szpitala. Co to może znaczyć?

Maciek   Szuman   dyskretnie   reprezentował   interesy   różnych 

organizacji, pracował i z Włochami, i z Nickiem Stefano ze Środkowego 
Zachodu, i z Samem Epsteinem z Nowego Jorku. W sumie obracał dość 
pokaźną sumą 200-300 milionów dolarów, bardzo brudnych dolarów, ma 
się rozumieć.

W Maćka rękach te pieniądze w magiczny sposób stawały się czyste 

i   solidnie   pomnożone   wracały   w   pełni   legalnymi   transferami   do 
właścicieli. Przez Turka Ala Selima Sulimana Maciek pracował też dla 
jakichś bliżej nieustalonych, ale bogatych klientów z Bliskiego Wschodu. 
W ostatnich dniach Turek zniknął. Czy tylko przestraszył się postrzelenia 
Maćka,   czy   może   to   on   za   tym   zamachem   stoi?   Kolejne   pytania   bez 
odpowiedzi pojawiają się w wolno, ale precyzyjnie pracującym umyśle 
Jake’a Bradleya.

Jak w momencie zamachu naprawdę wyglądały rozliczenia Maćka z 

jego partnerami?  O ilu  rozliczeniach Maćka  Jake nie miał  pojęcia?  Ile 
pieniędzy Szuman wisi mafii włoskiej, ile Amerykanom, ile inwestorom z 
Bliskiego Wschodu? Czy w tym porwaniu chodzi właśnie o te rozliczenia? 
Czy porwali go ci sami, którzy wcześniej próbowali go zabić?

Wszystko to jest bardzo dziwne i Jake zaczyna rozumieć swój błąd. 

A błąd polega na tym, że czekał. Że nic do tej pory nie zrobił. Nikogo nie 
poinformował o kłopotach w Polsce. Nikt z inwestorów nie wie, że polska 
część ich bezpiecznych europejskich inwestycji, niewielka, ale znacząca, 
znalazła się w niespodziewanym kłopocie.

Może Jake Bradley czekał przez sentyment do Maćka. Lubili się. 

Jake   wciąż   wierzył,   że   Maciek   żyje,   że   jakimś   cudem   ocaleje. 
Podświadomie   dawał   mu   czas   na   pozbieranie   się,   na   rozliczenie   z 
inwestorami. Teraz coraz częściej nachodzi go obawa, że Maćka już nie 
ma, że jego cudowne ocalenie jest coraz mniej prawdopodobne.

Niestety   Jake   ma   bardzo   ograniczone   możliwości   działań 

operacyjnych. Właściwie jego funkcja od lat sprowadzała się do audytu 
księgowego i sprawdzania, czy Maciek nie okrada swoich klientów. Nie 

background image

okradał. Wręcz przeciwnie, zarabiał dla nich, i to zarabiał bardzo dobrze. 
Prał brudną kasę do czysta w jednej z najlepszych pralek w Europie, w 
szybko rozwijającej się, wczesnokapitalistycznej Polsce.

Maciek był świetny w swoim fachu. Meyer Lansky, człowiek, który 

na początku dwudziestego wieku wymyślił nowoczesne pranie brudnych 
pieniędzy, nie powstydziłby się takiego ucznia. Tym bardziej że Lansky, 
jeden   z   najsłynniejszych   amerykańskich   mafiosów   w   historii,   też 
pochodził   z   Polski,   mieli   ze   sobą   wiele   wspólnego   i   Maciek   zawsze 
uważał   tego   niepozornego   polskiego   Żyda,   wspólnika   i   przyjaciela 
Lucky’ego   Luciano   i   Bugsy’ego   Siegela,   za   swojego   mistrza   i   swoją 
inspirację.

Teraz nagle taki kłopot! Jake musi działać. Po pierwsze, powinien 

zacząć zawiadamiać inwestorów. Po drugie, dowiedzieć się, ile się da, o 
porwaniu   Maćka.   W   końcu   ma   paru   swoich   ludzi   w   polityce,   ma   w 
prokuraturze, ma w policji. Nadszedł czas, żeby ich uruchomić.

Poranna prasa w Berlinie

Pułkownik   Florek   trzyma   w   ręku   niewielką   karteczkę   z   trzema 

numerami   telefonów   komórkowych   majora   Jasińskiego.  To   bezpieczne, 
anonimowe telefony i pułkownik wie, że dzwoniąc na te numery, można 
spokojnie rozmawiać. Kłopot polega na tym, że Jasiński żadnego z tych 
telefonów nie odbiera. Pułkownik Florek jest cierpliwy, wie, że w końcu 
się dodzwoni. Musi się dodzwonić.

Podchodzi   do   okna   swojego   berlińskiego   mieszkania.   Zrobiło   się 

dość mroźno, a mimo to w porannych korkach widać sporo rowerzystów 
jadących do pracy. Taka moda. Pułkownik Florek nigdy nie zrozumie, jak 
można wsiąść w taką pogodę na rower, mając w garażu ciepły niemiecki 
samochód. Wraca po swoją komórkę i jeszcze raz wybiera numer majora 
Jasińskiego.   Tym   razem   po   kilku   sygnałach   słyszy   zaspany   głos 
mężczyzny.

- Tak, słucham.
- Cześć, to ja.
- Cześć.
- Co to za pomysł z tym porwaniem? Gdzie go masz? - Co?
- Nie miałeś nikogo porywać, miałeś zakończyć tę sprawę!
- Poczekaj, poczekaj...
Mówiący   od   rzeczy   major   Jasiński   i   jego   nieprzytomny   głos 

wzbudzają w pułkowniku gwałtowną irytację.

background image

- Obudź się, kurwa, i odpowiadaj na moje pytania!
- O jakie porwanie ci chodzi?
- O jakie porwanie mi chodzi!?
Przez sześćdziesięciodwuletnie ciało pułkownika przebiega potężny 

dreszcz zakończony nagłym wypływem zimnego potu na kark. Pułkownik 
nie sądził, że w tym wieku jeszcze będą mu się zdarzać takie dreszcze.

- To nie ty porwałeś Bankiera!?
- Ktoś go porwał!?
- Tak, kurwa twoja mać!!! Ktoś go porwał ze szpitala! Jest o tym w 

dzisiejszej gazecie!

W słuchawce robi się cicho. Dla Florka ta przeciągająca się cisza jest 

dobrą okazją, żeby spróbować trochę ochłonąć.

- Jesteś tam, pijaczyno?
- Jestem.
- I co mi powiesz?
-   Byłem   w   szpitalu,   ale   cały   czas   ktoś   przy   nim   był,   miałem 

spróbować dzisiaj, właśnie...

- Posłuchaj mnie!
- No, słucham.
Pułkownik bierze głęboki wdech.
-   Masz   zakończyć   tę   sprawę!   Masz   się   dowiedzieć,   kto   stoi   za 

porwaniem, odnaleźć wszystkich i ZAKOŃCZYĆ tę sprawę. Jak tego nie 
zrobisz, to sam będziesz zakończony!

Znowu cisza w słuchawce.

Porwany

Mieszkanie jest niewielkie, dwupokojowe, skromnie, funkcjonalnie 

umeblowane. Wnętrze nie wyróżnia się właściwie niczym niezwykłym, 
nie ma tu ani zbyt wielu książek, ani zbyt wielu obrazów, ani żadnych 
antyków czy przedmiotów świadczących o jakimś nadzwyczajnym hobby 
właściciela. Zwykłe, schludne, ciasne mieszkanie w bloku.

W mniejszym pokoju na rozkładanej wersalce leży Maciek Szuman. 

Nad nim, na stojącym za głową drewnianym wieszaku na ubrania, wiszą 
dwie kroplówki. Jedna z glukozą, druga z antybiotykiem. Dalej za głową 
śpiącego Maćka widać za oknem padający wolno śnieg. Maciek wygląda 
dobrze. Oddycha miarowo, jego skóra nabrała już właściwego koloru, a 
nawet pooperacyjną, szarą bladość zastąpił lekki rumieniec. W mieszkaniu 
oprócz   Maćka   nie   ma   nikogo.   Co   jakiś   czas   dobiega   odległy   szum 

background image

kursującej windy.

Nagle słychać zbliżające się po korytarzu kroki. Chrobot klucza w 

zamku, do mieszkania wchodzi doktor Ludmiła Kamińska. W niewielkiej 
torbie   ma   podstawowe   poranne   zakupy.   Rozbiera   się   cicho.   Strzepuje 
świeży   śnieg   z   włosów   i   zagląda   do   śpiącego   Maćka.   Wszystko   w 
porządku.   Idzie   do   kuchni,   nastawia   wodę,   wypakowuje   zakupy,   robi 
kawę. Siada z gorącym kubkiem w dłoniach i wpatruje się w śnieg za 
oknem. Powinna zjeść śniadanie, ale jak to zrobić po tym wszystkim, co 
się wydarzyło tej nocy? Do tej pory cała się trzęsie, do tej pory nie może 
opanować tego dziwnego drżenia, które pojawiło się w niej, gdy tylko 
wpadła na ten szalony pomysł. Kubek kawy parzy ją w palce. Dobrze, 
niech parzy, potrzebuje teraz takich bodźców, potrzebuje tego bolesnego 
kontaktu   z   rzeczywistością.   To,   co   zrobiła,   było   tak   dalekie   od 
wszystkiego, co do tej pory przydarzyło jej się w życiu, że wciąż nie ma 
pewności, czy to wszystko nie jest snem.

Czy   zaraz   do   jej   drzwi   zadzwoni   policja?   Co   im   powie?   Ile   lat 

więzienia dostanie za to, co zrobiła? A co będzie, jak policja nie zadzwoni? 
Jak nikt się nie zorientuje? Co będzie, jak Maciek po prostu umrze? Tutaj, 
u niej w mieszkaniu! Jak można opiekować się kimś tak ciężko rannym jak 
Maciek   w   warunkach   domowych,   bez   całego   oiomowego   zaplecza 
technicznego? Bez leków, kroplówek, diagnostyki! Czy przypadkiem nie 
zwariowała? Co się z nią dzieje!? Co powiedzieliby na to jej rodzice?

Mila patrzy na foliową torbę, w której przyniosła zakupy. Dlaczego 

kupiłam papierosy?

Nie paliła od studiów. Jest wrogiem tytoniu w jakiejkolwiek postaci. 

Jest lekarzem i wie, jak tytoń działa na organizm człowieka, wie, jak jest 
szkodliwy. Pamięta również, jak papierosy pomagały jej w czasie sesji, 
pamięta, jak ją uspokajały, jaką dawały jej odporność na stres. Paliła tylko 
w   czasie   sesji   i   właściwie   nigdy   się   nie   uzależniła.  Teraz   gorączkowo 
szuka   zapałek.   Ale   przecież   u   niej   w   mieszkaniu   nie   ma   zapałek. 
Elektryczną zapalarką zapala gaz i odpala papierosa od gazu. Uchyla okno. 
Zaciąga się. Czuje drapanie w płucach, nie czuje potrzeby kaszlenia, czuje 
potrzebę zaciągania się, chce łykać dym, chce się pozbyć drżenia, które 
zagnieździło się gdzieś głęboko w jej ciele i nie zamierza go opuścić.

Wpadła na ten szalony pomysł chwilę po tym, jak zdecydowała, że 

zostawi Maćka na tym oiomie, że nigdy już do niego nie pójdzie, że nie 
chce   go   widzieć,   znać,   a   właściwie   już   go   nie   zna   i   nigdy   nie   znała. 
Przecież stało się dokładnie to, co przewidziała i co było powodem ich 
zerwania.   Stało   się   z   nim   to,   co   dzieje   się   z   większością   gangsterów, 

background image

przestępców, ludzi żyjących poza prawem i moralnością. Kiedy zobaczyła 
go ledwo żywego w izolatce, przepełniło ją poczucie triumfu, miała rację, 
zrobiła dobrze, zrywając tę znajomość i wyrzucając Maćka ze swojego 
życia! Zaraz potem wyszła ze łzami w oczach z oiomu i zatrzymała się 
dopiero na ciemnych schodach Szpitala Bielańskiego.

Płakała.   Siedziała   i   płakała   w   ciemnościach.   I   nagle   zdała   sobie 

sprawę,   że   musi   mu   pomóc.   Zdała   sobie   sprawę,   że   nigdy   sobie   nie 
wybaczy tego, że mu nie pomogła, że go tu zostawiła, że nie zawalczyła o 
niego, że nie skorzystała z tego dziwnego zbiegu okoliczności, tej szansy, 
która   niespodziewanie   nie   wiadomo   dlaczego   się   pojawiła.   I   nagle 
przestała płakać. Nawet jeśli z tego, co kiedyś wybuchło między nimi, nic 
teraz   nie   zostało,   nawet   jeśli   Maciek   nie   zdecyduje   się   na   całkowitą 
zmianę swojego życia, nawet jeśli okaże się, że jest niewdzięczny, głupi i 
zły... to Miła go uratuje. Zabierze go z tego szpitala, gdzie na pewno nie 
jest bezpieczny. Schowa go przed tymi, którzy życzą mu śmierci. Da mu 
szansę na życie, może nawet na życie z nią.

I właśnie wtedy pojawił się pomysł. Przecież nie mogła go oficjalnie 

przenieść do siebie, nie mogła go nawet potajemnie wykraść. Musiała go 
porwać. Musiała zmylić wszystkich.

Miła   gasi   papierosa   w   zlewie   i   wypija   łyk   kawy.   Łamie   bułkę, 

otwiera hermetycznie zamknięty żółty ser, może w końcu znajdzie siłę, 
żeby zjeść śniadanie. Za oknem wciąż pada śnieg. Miła ma dzisiaj wolne, 
noc też ma wolną, dopiero jutro rano idzie do szpitala.

Jak to będzie? Wróci tam jak gdyby nigdy nic po tym, co zrobiła tej 

nocy!? Pamięta wszystko dokładnie, minuta po minucie.

Najpierw   poszła   do   siebie   na   oddział   i   na   lekarski   kitel   założyła 

płaszcz. Potem wróciła na oiom. Tam znalazła niewielki stalowy taboret i 
zaczaiła   się   z   nim   w   ciemnym   korytarzyku   prowadzącym   do   zaplecza 
socjalnego   pielęgniarek.   Twarz   zamaskowała   szalikiem.   W   nocy   na 
dyżurze była tylko jedna pielęgniarka i lekarz. Lekarz oczywiście spał. 
Pielęgniarkę znała z widzenia. Kiedy w końcu kobiecie zachciało się napić 
ciepłej   herbaty,   Miła   zaczęła   działać.   Uderzyła   taboretem   raz.   Dość 
mocno. Pielęgniarka straciła przytomność.

Miła   działała   jak   w   transie.   Ułożyła   nieprzytomną   wygodnie   na 

podłodze,   sprawdziła   jej   puls,   w   porządku.   Szybko   znalazła   łóżko   do 
przewożenia   pacjentów   między   oddziałami.   Zdjęła   płaszcz   i   szalik   z 
twarzy.   Pojechała   do   izolatki   Maćka.   Był   przytomny.   Nic   nie   mówił, 
wszystko rozumiał.

Z wielkim trudem przełożyła go na jeżdżące łóżko. Jeszcze nigdy nie 

background image

widziała   tyle   wdzięczności   w   spojrzeniu   pacjenta.   Zabrała 
najpotrzebniejsze   kroplówki   i   pędem   popchnęła   łóżko   do   windy 
towarowej. Windą, już jako lekarka i pacjent, pojechali na sam dół, do 
pralni.   Tam   ukryła   Maćka   w   jednym   z   pomieszczeń.   Pralnia   była 
bezpieczna, bo nie pracowała w nocy. Miła przebrała się w cywilne ciuchy 
i poszła na parking po swoją corollę. Podjechała pod rampę towarową na 
zapleczu szpitala. Ochroniarz spał. Złożyła tylną kanapę w samochodzie. 
Odnalazła Maćka w pralni. Był cały czas przytomny. Nic nie mówił.

Pojechała na rampę i tam zorientowała się, że będzie musiała Maćka 

przenieść do samochodu. Ale jak!? Ważył na pewno około osiemdziesięciu 
kilo, co gorsza  był po ciężkiej  operacji, nie  mogła  go sobie po prostu 
zarzucić   na   plecy   jak   worek   kartofli.   Pomógł   jej   koc.   Wpadła   na   ten 
pomysł błyskawicznie, zupełnie nie wiadomo dlaczego. Nigdy nikogo tak 
nie nosiła, nigdy nie widziała, żeby kogoś tak niesiono. Położyła koc na 
betonowej podłodze pralni, Maćka ułożyła na kocu, pochyliła się nad nim i 
zawiązała sobie przez plecy dwa przeciwległe rogi koca. Wstała. O dziwo, 
wstała! Na jej piersiach zawinięty w szpitalny koc wisiał mężczyzna. Był 
to   największy   ciężar,   jaki   kiedykolwiek   niosła.   Nie   była   jakimś 
szczególnym   chucherkiem,   ważyła   prawie   sześćdziesiąt   kilo,   ale   nie 
przypuszczała, że jest aż taka silna. Nie przypuszczała również, że te parę 
kroków   z   Maćkiem   na   piersiach   tak   ją   wykończy.   Była   spocona   i   nie 
mogła   złapać   tchu.   Maciek   leżał   w   powiększonym   bagażniku   toyoty. 
Ostatkiem sił przykryła go kocem i zamknęła bagażnik.

Musiała ukryć łóżko. Nie mogło zostać na rampie. Schowała je w 

pralni. Kiedy wracała do samochodu, cała drżała. Ręce tak jej się trzęsły, 
że uruchomienie i prowadzenie samochodu wydawały się niemożliwe. Na 
nogach trzymała ją jedna myśl: udało się!

Już w samochodzie, na pustych ulicach Warszawy dotarło do niej, 

jakie to było proste. Jak łatwo jest wykraść chorego ze szpitala. Znała 
dobrze ten szpital, znała jego wady i zalety, to prawda. Ale mimo wszystko 
zbyt łatwo jej poszło! Teraz jednak czekała ją druga część zadania. Trzeba 
było Maćka wtaszczyć do mieszkania.

Miła pogryza żółty ser i w jej oczach pojawiają się łzy. Nie jest w 

stanie   ich   kontrolować,   nie   jest   w   stanie   ich   powstrzymać.   Płyną   po 
policzkach, zatrzymują się w okolicach brody i kap, kap, kap, odrywają 
się, spadają na kolana.

Uderzyła pielęgniarkę stalowym taboretem w głowę!
Nigdy czegoś takiego nie zrobiła, nigdy nikogo nie uderzyła, nigdy 

nie   pozbawiła   nikogo   przytomności.   Przecież   mogła   ją   zabić!   Gdyby 

background image

uderzyła za mocno, gdyby uderzyła w złe miejsce, mogła zabić człowieka. 
To   było   dla   niej   najtrudniejsze.   Musiała   użyć   przemocy,   a   przemoc   ją 
przerażała. Nie popierała przemocy, brzydziła się nią.

Jeszcze jeden kawałek żółtego sera. Miła jest głodna, dopiero teraz to 

czuje. Ociera łzy z policzków. Jak ona się ma? Jak czuje się ta biedna 
dziewczyna, którą Miła tak bezpardonowo potraktowała w nocy? Szkoda, 
że nie kupiła porannych gazet, może coś napisali. Miła kończy jedzenie, 
odruchowo sprząta po sobie, lubi, jak jest czysto, chociaż jakie to ma teraz 
znaczenie. Siada na taborecie i znowu spogląda na paczkę papierosów.

Rację mają ci, którzy mówią, że dopiero wtedy czujesz, że żyjesz, 

gdy zrobisz coś szalonego. Mila czuje, że żyje. Czuje każdy bolący zakwas 
w   mięśniach,   czuje   mocno   kłujący   wyrzut   sumienia,   czuje   drapanie   w 
gardle po papierosie, na którego znowu ma ochotę, czuje drżenie gdzieś w 
środku, które wcale nie mija. Czuje, że żyje. Już prawie zapomniała, jakie 
to uczucie.

Zapala kolejnego papierosa. Trudno, najwyżej umrze.
Nocą przez Warszawę jechało się spokojnie i bezpiecznie. Maciek się 

nie odzywał. Słyszała tylko jego ciężki oddech. Było po trzeciej w nocy. 
Zastanawiała się, jak to zrobić, żeby nikt nie zauważył, jak wprowadza 
ciężko rannego Maćka do mieszkania. Czy wszyscy sąsiedzi już śpią? Co 
będzie,   jak   kogoś   spotka   na   korytarzu,   w   windzie,   na   parkingu?   Jak 
przeniesie Maćka do domu? Na pewno już nie jest w stanie go udźwignąć. 
W końcu skręciła w prawo, jeszcze raz w prawo i wjechała na parking pod 
blokiem. Podjechała jak najbliżej schodów. Po chwili szybkiego namysłu 
już wiedziała, jak przetransportuje Maćka do mieszkania. Na kocu.

Ułożyła koc na ziemi, na nim na plecach ułożyła Maćka i ciągnąc za 

rogi  koca  od strony   nóg, posuwała  się  do  przodu.  Całkiem szybko  się 
posuwała. Po chwili była już w windzie. Z windy do mieszkania było 
niedaleko,   Maciek   przejechał   tę   drogę   na   kocu.   Kiedy   byli   już   w 
mieszkaniu, popatrzyli na siebie. Nic nie powiedzieli, nie trzeba było nic 
mówić.   Zostawiła   Maćka   na   podłodze   w   przedpokoju   i   poszła 
przeparkować toyotę. Postawiła ją pod samą bramą, nie mogła tam stać. 
Kiedy wróciła, Maciek spał.

Miła patrzy na wolno padający śnieg. Papieros zaczyna parzyć ją w 

palce. Gasi go pod kranem. Co teraz będzie? Jeszcze wczoraj jej życie 
było poukładane, nudne i przewidywalne aż do bólu. Dzisiejszej nocy to 
nudne życie legło w gruzach, postąpiła jak lekarz, uratowała pacjentowi 
życie. Niebawem zapewne się dowie, czy było warto.

Idzie do pokoju, gdzie położyła Maćka. Uchyla drzwi. Maciek nie 

background image

śpi. Jest przytomny. Patrzą na siebie chwilę w milczeniu. W końcu odzywa 
się Miła.

- Tu jesteś bezpieczny. Przynajmniej na razie.
- Dziękuję.
Miła   poprawia   mu   poduszkę,   sprawdza   wenflon   wpięty   w   ramię, 

patrzy na kapiące wolno kroplówki.

- Zdaje się, że czuję dym z papierosów. Mógłbym pociągnąć? Jeden 

raz?

- Nie. Nie mógłbyś. Na razie lekarz ci nie pozwala.

Pokój komendanta

W   pokoju   komendanta   jest   jeden   mężczyzna,   którego   komisarz 

Lidka Nowakowska nie zna. Poza tym mężczyzną obecni są komendant 
stołecznej policji inspektor Żabiński i szef Centralnego Biura Śledczego 
Krzywicki. Wszyscy mężczyźni, łącznie z szefem Agencji Bezpieczeństwa 
Wewnętrznego Zimoniem, właśnie tym, którego Lidka nie zna, patrzą na 
nią, jakby to ona była winna tego, że ktoś porwał Maćka Szumana ze 
szpitala.

- O czym rozmawiała pani z Szumanem podczas wizyty w szpitalu? - 

pytanie Krzywickiego brzmi jak pytanie zadane oskarżonemu.

-   Było   to   rutynowe   przesłuchanie   w   związku   z   postrzeleniem 

Macieja   Szumana   pod   ursynowskim   Leclerkiem.   -   Lidka   jest 
podenerwowana całą tą rozmową, pocą jej się dłonie.

- Nagrała pani może tę rozmowę? - teraz z kolei pyta Zimoń.
- A kto pyta? Nie pamiętam, żeby się pan przedstawił.
- Pani komisarz, proszę odpowiadać na pytania - inspektor Żabiński 

stara się zachować spokój w tej mocno niezręcznej dla niego sytuacji.

Lidka lubi swojego szefa i widzi, jak słabo znosi prawie niewidoczne 

upokorzenia ze strony wyższych rangą funkcjonariuszy, którzy zachowują 
się w jego gabinecie, jakby byli u siebie.

- Nie, nie nagrałam tej rozmowy.
Krzywicki   z   CBŚ   odchodzi   od   okna   i   opiera   się   tyłem   o   biurko 

inspektora. Zdaje się, że ma zamiar poprowadzić to przesłuchanie.

- Wiedział, kto do niego strzelał?
- Nie sądzę.
- Na jakiej podstawie pani nie sądzi?
- Mogę sobie sądzić i nie sądzić bez żadnej podstawy. Tak to po 

prostu odczułam z naszej rozmowy.

background image

- Bał się?
- Tak, myślę, że tak.
- Wspominał coś o ochronie na czas jego pobytu w szpitalu?
- Nie. Ja wspominałam. Powiedziałam, że mogę mu ją zapewnić w 

zamian za zeznanie.

- Jakie zeznanie?
- Pełne i szczere. Przecież nic o tym człowieku nie wiemy.
- Jak rozumiem, nie przystał na tę propozycję.
- Nie.
Chwila ciszy, po której włącza się szef ABW Zimoń.
- Pani komisarz, czy do pewnego stopnia nie czuje się pani winna 

tego, co się stało w szpitalu, tego, że Macieja Szumana porwano?

- To nie ja go porwałam, uprzedzę pańskie następne pytanie - Lidka 

powoli przestaje nad sobą panować.

Tym gorzej dla niej.
- Może jednak trzeba było postawić policjanta przy ciężko rannym.
Chyba   na   twój   koszt,   skurwysynu,   bo   na   pewno   nie   na   koszt 

podatnika, myśli Lidka, a mówi:

- Nie było podstaw prawnych.
Zimoń robi minę w stylu: „Nie mam więcej pytań do tej idiotki” i 

usiłuje   wymienić   porozumiewawcze   spojrzenie   z   pozostałymi 
mężczyznami. Inspektor Żabiński stara się na niego nie patrzeć.

- Proszę nam jeszcze streścić, jakie są ustalenia dotyczące samego 

porwania. - Żabiński nerwowo pstryka sfatygowanym długopisem.

Zimoń z ABW patrzy na Lidkę z rozbawionym politowaniem.
- Ustaliła pani coś, pani komisarz?
Cisza   przeciąga   się.   Komisarz   Lidka   Nowakowska   zderza   się 

wzrokiem kolejno z każdym mężczyzną obecnym w pokoju szefa.

- Tak, ustaliłam. Mam nawet podejrzanego. Zdumieni panowie cali 

zamieniają się w słuch.

Lidka   wyjmuje   z   papierowej   koperty   niewyraźne   zdjęcie 

przedstawiające księdza.

- To zdjęcie zostało zrobione przez jedną z kamer w hallu Szpitala 

Bielańskiego w przeddzień porwania.

Mężczyźni pochylają się nad zdjęciem. Nie wytrzymuje Krzywicki z 

CBŚ.

- Kto to jest?
Zimoń z ABW już wie, kto to jest, i niezbyt fachowo stara się tę 

wiedzę ukryć za poważną miną. Lidka zauważa to staranie.

background image

-   To   jest   major   Jasiński,   były   oficer   Wojskowych   Służb 

Informacyjnych, rok temu przeniesiony do cywila po negatywnym wyniku 
weryfikacji. Były podobno poważne przesłanki, by łączyć Jasińskiego z 
rosyjskimi służbami specjalnymi...

- Zaraz! Skąd pani to wie!? - nie wytrzymuje Zimoń.
- Jestem oficerem policji, proszę pana, wiedzieć to mój zawód.
Inspektor Żabiński jest zachwycony swoją podwładną, Zimoń wręcz 

przeciwnie.

- Czy pani ma certyfikat bezpieczeństwa!? To są informacje ściśle 

tajne!

- Pan zna majora Jasińskiego?  Może pan wyjaśni, co ściśle tajny 

Jasiński robił w Szpitalu Bielańskim przebrany za księdza.

Teraz   Lidka   przegięła   i   wszyscy   dobrze   o   tym   wiedzą.   Lidka 

ryzykuje   nie   tylko   karierę,   ale   nawet   postępowanie   prokuratorskie   w 
sprawie nielegalnego dostępu do danych niejawnych. Ale z drugiej strony 
dowaliła Zimoniowi, co bardzo spodobało się pozostałym panom. Gdyby 
była facetem, zostałaby zniszczona w tydzień. Ale jest kobietą, a kobiecie 
łatwiej wybacza się bezczelność.

- Na jakiej podstawie podejrzewa pani tego człowieka? Czy może 

kamery zarejestrowały samo porwanie? - pyta Krzywicki z CBŚ.

- Niestety nie mamy samego porwania. W szpitalu jest bardzo mało 

kamer, zaledwie kilka, nie stać ich na więcej. W tym wypadku zastanowiła 
mnie sama obecność tego człowieka przebranego w sutannę.

Zimoń z ABW chce jak najszybciej zakończyć to spotkanie.
-   Dobrze,   myślę,   że   możemy   już   pani   komisarz   podziękować.   - 

Patrzy na inspektora Żabińskiego, który w końcu się odzywa.

- Tak. Dziękujemy, pani komisarz. Oczekuję szczegółowego raportu 

jutro   do   dwunastej   w   południe.   Ze   śledztwa   w   tej   sprawie   jest   pani 
zwolniona, zajmą się nim inne służby. Może pani odejść.

Komisarz Lidka Nowakowska wstaje i wychodzi. Gdy tylko weszła 

dziś do tego pokoju, przeczuwała, że odbiorą jej to śledztwo. I odebrali. 
Ale   to   nie   znaczy,   że   przestanie   się   nim   interesować.   Zaczyna   się   jej 
klarować pewna odważna hipoteza i nie ma zamiaru się nią dzielić z tymi 
kretynami w swoim raporcie.

Pytania i odpowiedzi

- Kiedy wyzdrowieję? Kiedy będę na tyle sprawny, żeby wstać z 

łóżka i poruszać się o własnych siłach?

background image

Miła patrzy na Maćka i nie bardzo wie, co mu odpowiedzieć.
- Dwa, trzy tygodnie. Może miesiąc. Jesteś po ciężkiej operacji. To 

cud, że jesteś przytomny, do wstawania jeszcze bardzo daleko.

- Nie możemy tu zostać.
- Co!?
-   Musimy   się   gdzieś   przenieść,   nie   możemy   zostać   w   tym 

mieszkaniu.

- Co to znaczy musimy? Jacy my!? Może sam się przenieś, jak ci tu 

nie odpowiada!

-   Jeśli   tu   zostaniemy,   grozi   nam   niebezpieczeństwo.   Przecież   w 

końcu się dowiedzą, że to ty mnie wywiozłaś ze szpitala. Nie tak trudno 
się dowiedzieć, że jakiś czas temu miałem półroczny romans z lekarką ze 
Szpitala   Bielańskiego,   nietrudno   to   skojarzyć   z   moim   rzekomym 
porwaniem z tego samego szpitala, nie jest też trudno w końcu tu trafić.

- Maciek, kim ty do cholery jesteś!? Dlaczego ktoś tak bardzo chce 

cię zabić!?

Milczenie. Maciek odwraca wzrok, patrzy w okno, wodzi wzrokiem 

po pokoju, jakby szukał możliwości ucieczki.

-   Nie   uważasz,   że   skoro   cię   uratowałam,   skoro   narażam   się   dla 

ciebie, przywiozłam cię do swojego mieszkania, to należą mi się jakieś 
wyjaśnienia? Nigdy cię o nic nie pytałam, teraz już nie mogę nie pytać.

- Nie pytałaś mnie o nic, tylko mnie po prostu zostawiłaś. Z dnia na 

dzień kazałaś mi się wynosić ze swojego życia, pamiętasz?

- Tak. Pamiętam. Uważasz, że to był błąd? Przeczuwałam, co się 

może stać, i stało się!

Ciężkie, gęste milczenie. Za oknem już ciemno. W pokoju świeci się 

tylko   mała   nocna   lampka.   Maciek   jest   słaby   i   widać,   że   ta   nerwowa 
rozmowa go męczy.

- Musimy zmienić mieszkanie - mówi cicho.
Miła milczy. Jest urażona i wściekła. Wstaje. Wychodzi z pokoju.
Teraz Maciek gorączkowo stara się znaleźć jakąś wymówkę, jakiś 

wykręt, żeby tylko nie mówić prawdy, żeby nie mówić o sobie. Ale czy 
może   teraz   kłamać,   czy   może   po   prostu   usprawiedliwić   się   słabością, 
chorobą,   po   raz   kolejny   Miłą   oszukać,   zostawić   w   nieświadomości? 
Przecież go uratowała, przecież naraziła się dla niego, przecież nie ma 
nikogo innego. Teraz ma tylko ją.

Miła   wraca   po   chwili   do   pokoju   z   papierosem   i   popielniczką 

zrobioną   z   zakrętki   od   słoika.   Uchyla   lekko   okno   i   zapala   papierosa. 
Patrzy Maćkowi w oczy.

background image

- No, słucham.
Miła   domaga   się   wyjaśnień.   Stanowczo   domaga   się   wyjaśnień. 

Maciek czuje, że nie ma wyjścia. Jest ciężko chory, ktoś chce go zabić, jest 
bezradny   i   słaby.   Musi   teraz   powiedzieć   prawdę   jedynej   osobie,   która 
może go ocalić.

- Nazywam się Maciek Szymański. Nazwisko Szuman wymyśliłem 

dawno temu, bo było bardziej międzynarodowe, łatwe do wymówienia dla 
ludzi z zagranicy, poza tym byłem w takiej sytuacji, że musiałem szybko 
wymyślić jakieś nazwisko do fałszywego paszportu. Pochodzę z Polanicy, 
mój ojciec był tam lekarzem w uzdrowisku, teraz razem z matką są na 
emeryturze. Też miałem być lekarzem, ale się nie dostałem. Nie chciałem 
się dostać na medycynę. Nie miałem ochoty robić tego, co kazał ojciec. 
Zdałem   na   ekonomię   do   Wrocławia.   Poznałem   parę   osób,   wybuchł 
kapitalizm i po dwóch latach rzuciłem studia.

- Dlaczego rzuciłeś studia?
-   Bo   zostałem   gangsterem   -   Maciek   uśmiecha   się   krótko, 

wypowiadając   to   słowo.   -   Zajmowaliśmy   się   głównie   przemytem, 
handlowaliśmy   kradzionymi   samochodami,   sprowadzaliśmy   spirytus, 
rabowaliśmy tiry. Miałem dwadzieścia lat i było jak na filmach.

- Zabiłeś kogoś?
- Nie. Nie byłem od zabijania. Byłem od handlowania, od liczenia 

kasy. Byłem w tym dobry. Potem pojawiła się policja i trzeba było na 
chwilę zniknąć. Wyjechałem na trzy lata do Włoch.

- Tam znowu poznałeś pewnych ludzi?
- Tak. Tam przestałem być gangsterem. Zacząłem być inwestorem. 

Wróciłem do kraju i zacząłem inwestować pieniądze.

- Jakie pieniądze?
- Włoskie. W Polsce rodził się kapitalizm, ale nie było kapitału. We 

Włoszech było sporo kapitału, ale nie można go było tam inwestować.

- Dlaczego?
-   Bo   to   były   brudne   pieniądze.   Działałem   bardzo   dyskretnie. 

Wchodziłem   w   ciche   spółki,   pożyczałem   na   procent,   kupowałem   na 
podstawionych   ludzi   prywatyzowane   firmy,   nieruchomości,   potem 
sprzedawałem z zyskiem. Znowu poznałem parę osób. Powierzali mi coraz 
więcej pieniędzy na inwestycje. W latach dziewięćdziesiątych Polska była 
rajem dla inwestorów.

- Szczególnie z brudną kasą - w oczach Miłej pojawiają się łzy.
Maciek oddycha ciężko, na jego czole połyskują kropelki potu.
- Od piętnastu lat nie widziałem rodziców. Mam starszą siostrę. Jej 

background image

też   nie   widziałem.   Wiem,   że   ma   męża   i   dwójkę   dzieci.   Mieszkają   w 
Kłodzku.   Ojciec   ma   prawie   siedemdziesiąt   lat.   Nie   mieliśmy   z   sobą 
łatwego życia, matka starała się trzymać ze mną, była między młotem a 
kowadłem, wierzyła we mnie, kochała mnie.

Milczenie.
-   Przeszukałam   kiedyś   twoje   ubranie.   Znalazłam   dwanaście   kart 

SIM, takich do telefonu, i trochę białego proszku. Nie byłam nawet w 
stanie zapytać, po co ci to było.

-   Musiałem   być   bardzo   dyskretny.   Cały   czas   działałem   przez 

podstawionych   ludzi,   całą   księgowość   prowadziłem   w   głowie,   ze 
wszystkimi  kontaktowałem się przez komórkę. Nie mogłem ryzykować 
podsłuchu.

- A proszek?
- Kokaina.
- Jesteś uzależniony?
- Nie. Potrafię panować nad swoimi nałogami.
Miła gasi papierosa, chociaż jeszcze nie dopalił się do końca.
- A ostatnio? Czym się ostatnio zajmowałeś?
Maciek oddycha ciężko. Miła przeciera mu gazą spocone czoło.
-   Tym   samym,   tylko   na   większą   skalę.   Miałem   więcej   klientów, 

więcej pieniędzy. Czasy się zmieniły, musiałem być jeszcze ostrożniejszy, 
ale   wciąż   inwestowałem,   brałem   dla   siebie   dobrą   prowizję,   zarabiałem 
pieniądze dla klientów, legalizowałem je, transferowałem za granicę. Nie 
masz pojęcia, ile rzeczy w tym kraju powstało za moje pieniądze.

-   Pieniądze   z   narkotyków,   z   handlu   bronią,   z   handlu   żywym 

towarem, z prostytucji... nie przeszkadza ci to?

- Nie. Taki właśnie jest świat. Nigdy nie miałem ambicji, żeby go 

zmieniać. Świat, który znasz z gazet, który oglądasz w mediach, trochę 
różni się od rzeczywistości. Dziś brudnymi pieniędzmi wielkie światowe 
korporacje   płacą   łapówki   skorumpowanym   politykom.   A   biorą   te 
pieniądze ode mnie. W tak zwanym legalnym biznesie jest dziś więcej 
brudnej   kasy   niż   w   narkotykach   czy   złodziejstwie.   Bronią   handlują 
głównie   rządy,   mafie   są   kontrolowane   przez   służby   specjalne,   lokalne 
wojny finansuje się z narkotyków sprzedawanych na innym kontynencie. 
Zajmowałem się po prostu inwestowaniem pieniędzy... i nigdy nikogo nie 
oceniałem.

Miła nic nie mówi. Widzi, że cała ta rozmowa jest ponad Maćka siły. 

Nie może go tak męczyć, bo w razie kryzysu mogłaby sobie nie poradzić 
w warunkach domowych. Maciek cały lekko drży. Ta rozmowa jest dla 

background image

niego trudna nie tylko dlatego, że jest bardzo słaby. Dawno z nikim tak 
szczerze nie rozmawiał. Dawno nikomu nie mówił, kim tak naprawdę jest. 
Mówienie prawdy było w jego życiu zakazane. Do teraz.

- Nie możemy tu zostać. Musimy podjechać w jedno miejsce, mam 

tam ukryte pieniądze, musimy się schować, musimy się dobrze schować...

-   Schowamy   się.  Teraz   już   nic   nie   mów.   Odpoczywaj.   Patrzą   na 

siebie w milczeniu.

Zabrnęła już tak daleko, że nie może się wycofać. Zresztą wcale nie 

chce   się   wycofywać.   Czuje   podniecenie,   które   pamięta   jeszcze   z 
dzieciństwa. Z czasów, kiedy jeździła na obozy harcerskie, kiedy każdy 
następny   dzień   był   wielką   niewiadomą   i   mógł   przynieść   wiele 
niezapomnianych przygód. I były przygody. Czasami wydawało się jej, że 
doba trwa miesiąc, tak wiele się działo. Teraz też się jej tak wydaje. I wie, 
że Maciek ma rację. Muszą się schować.

Hotel Maria

Pociąg z Wybrzeża do Warszawy wlókł się niemiłosiernie. Im bliżej 

Warszawy, tym bardziej się wlókł. Wydawało się, że przeprawa łotewskim 
kutrem   przez   rozhuśtany,   zimny   Bałtyk   trwała   krócej   niż   podróż 
pociągiem z Gdyni do stolicy. Kryty siedział sam w przedziale pierwszej 
klasy i myślał o tym, jak mało wie, jak mało ma punktów zaczepienia. 
Właściwie miał tylko jeden taki punkt. Znał pseudonim człowieka, który 
zlecił mu zabójstwo pod Leclerkiem. Mówili na niego Szafa i podobno był 
związany z gangiem mokotowskim. To właściwie Krytemu wystarczyło. 
Przez całą drogę do Warszawy układał sobie w głowie plan działania, a w 
przerwach patrzył przez okno pociągu.

Zmienił   się   ten   kraj.   Bardzo   się   zmienił.   Szkoda,   że   trzeba   być 

przyjezdnym, żeby to do człowieka w pełni dotarło. Miejscowi tego nie 
widzą,   nie   zauważają,   że   w   ciągu   kilkunastu   lat   pokonali 
kilkudziesięcioletnie   zapóźnienie   cywilizacyjne.   A   może   wcale   nie 
pokonali, może to tylko pozory, niewiele znacząca zewnętrzność. Może w 
środku, w ludzkich głowach wciąż trwa polskie zacofanie, ciemnota i ta 
fatalna, dziedziczona od pokoleń zacietrzewiona głupota. Kryty nie był już 
stąd i szczerze mówiąc, niewiele go ten kraj obchodził, to zresztą było 
dość typowe dla Polaków, którzy trochę liznęli świata. Polska przestawała 
ich interesować.

Z   Dworca   Centralnego   wziął   taksówkę   i   pojechał   na   Wolę   do 

małego,   kameralnego   hotelu   Maria.   Taksówkarz   usiłował   nawiązać 

background image

rozmowę,   ale   Kryty   wolał   patrzeć   na   szybko   rosnące   w   śródmieściu 
wieżowce.   Zameldował   się   w   recepcji   jako   Bohumil   Krska,   obywatel 
Czech,   przebywający   w  Warszawie   na   delegacji   służbowej.   Miał   kilka 
fałszywych paszportów, czeski był jednym z jego ulubionych. Nigdy nie 
wzbudzał   żadnych   podejrzeń.   Na   zachodzie   Europy   czy   w   Stanach 
niewiele  osób  w  ogóle  wiedziało,  gdzie   leżą  Czechy, mało  kto   zdawał 
sobie sprawę z istnienia takiego kraju. Ci, którzy wiedzieli, kojarzyli ten 
kraik wyłącznie z piękną, zabytkową Pragą, dobrym piwem, knedlikami, 
pisarzami Hrabalem, Haszkiem, Havlem i Kafką. Czyli nic groźnego ani 
podejrzanego.

Dostał niewielki, przyzwoity pokój, wziął gorący prysznic i przejrzał 

broń,   którą   zabrał   z   domu.   Dwie   sztuki   broni   krótkiej   i   szwajcarski 
karabinek snajperski SIG-Sauer SSG 3000. Nigdy nie wiadomo, co się 
może przydać. Najwyżej jak będzie potrzebował czegoś mocniejszego, to 
kupi albo zdobędzie w inny sposób.

Teraz   dochodzi   dziesiąta   wieczorem.   Kryty   leży   na   łóżku   i 

bezmyślnie przełącza kanały w telewizorze. W końcu gasi go. Zastanawia 
się, co robić. Możliwości jest kilka. Można po prostu pójść spać, można 
pójść spać po uprzednim napiciu się jakiegoś alkoholu w barze na dole, 
można też pójść spać po uprzednim skorzystaniu z usług prostytutki, która 
jest w Warszawie jeszcze łatwiejsza do zdobycia niż alkohol. Można też 
nie iść spać, tylko od razu zabrać się do poszukiwań człowieka, na którego 
mówią Szafa.

Kryty patrzy na zegarek. Szkoda czasu na zabawę, tym bardziej że 

nie przyjechał się tu bawić. Niewielki rewolwer z krótką lufą chowa do 
kabury pod pachą, nóż wsuwa do pochwy na prawej goleni. Przejedzie się 
po knajpach, popyta o Szafę, Warszawa to w gruncie rzeczy małe miasto. 
Może przy okazji wypije parę lufek. Może nawet spotka jakąś prostytutkę, 
która choć na chwilę zawróci mu w głowie.

Schodzi   do   recepcji   i   zamawia   taksówkę.   Po   chwili   jedzie 

wygodnym mercedesem ulicami miasta. Jest ciemno, chłodno i mokro. To 
dobrze. Kryty lubi taką pogodę.

Szafa

Szafa   otwiera   oczy.   Widzi   nad   sobą   wielkiego,   gołego,   łysego 

pięćdziesięciolatka leżącego na wznak na szerokim łóżku i patrzącego na 
Szafę,   jakby   zobaczył   coś   mrożącego   krew   w   żyłach.   Po   jaką   cholerę 
zamontował   to   lustro   na   suficie!?   Na   początku   sprawiało   mu   frajdę 

background image

patrzenie   na   odbijające   się   w   nim   dziwki,   które   go   na   tym   wyrku 
ujeżdżały. Teraz im więcej pił, tym mniej kobiet zapraszał do ujeżdżalni. 
Kompromitacja   w   tej   kwestii   byłaby   dla   niego   nie   do   zniesienia.   A 
kompromitacji przy jego piciu nie dało się uniknąć.

Kupił   ten   dwustupięćdziesięciometrowy   apartament   pięć   lat   temu 

jako lokatę kapitału. I wciąż właściwie nie ma tu żadnych mebli. Łóżko, 
trzymetrowe lustro nad nim, dwa fotele, plazma na podłodze i kuchnia. 
Żadnych   półek,   żadnych   szaf.   W   kuchni   wielka   lodówka,   w   której 
przechowuje   głównie   wódkę.   Gdyby   nie   to,   że   w   apartamencie   jest 
garderoba, ubrania trzymałby na podłodze.

Szafa nie może już dłużej patrzeć na swoje odbicie. Wstaje z łóżka. 

Po   wczorajszym  świat   wciąż   lekko   wiruje   w  łysej   głowie   Szafy.  Musi 
ograniczyć picie. Koniecznie. Jeśli tego nie zrobi, to się zmarnuje. To w 
ogóle cud, że w jego fachu dożył pięćdziesiątki, tym bardziej musi się 
wziąć za siebie, musi o siebie dbać. Tylu chłopaków, tylu kumpli Szafy 
leży   pod   piachem   z   ołowiem   w   głowie,   tylu   fajnych   chłopaków   się 
zmarnowało. Szafa żyje. Nie wiadomo dlaczego.

Siada na muszli i długo sika. W jego stanie sikanie na stojąco, po 

męsku byłoby ryzykowne i niehigieniczne. Teraz dopiero do niego dociera, 
jak bardzo zaschło mu w gardle. Idzie do kuchni, nalewa sobie szklankę 
wody z kranu i wypija za jednym przyłożeniem. Nalewa drugą i wypija 
pół. Bierze szklankę, papierosy, siada w skórzanym fotelu i zapala westa. 
Gdyby tak jeszcze ktoś mu zrobił kawy. Ale kto? Od matki wyprowadził 
się pięć lat temu i kupił to mieszkanie w Rezydencji pod Orłem. Szykowne 
miejsce, szykowni sąsiedzi, piękny widok z piętnastego piętra. W końcu na 
swoim, w końcu nikt mu nie będzie mówił, jak ma żyć, z kim ma spać i 
czego ma nie pić. A jednak mamy mu brakowało. Musi do niej pojechać. 
Pojedzie do niej na śniadanie. Jeszcze tylko jedna fajka.

Zapala kolejnego papierosa. Dociera do niego, że jest goły. Ubiera 

się. Dopija wodę ze szklanki. Musi zjeść dobre śniadanie. Ma dzisiaj sporo 
roboty. Musi się przejechać po mieście i pozbierać dolę od dilerów, musi 
się spotkać z dostawcą, zamówić kolejną dostawę towaru. Biznes Szafy 
musi się kręcić. Stali klienci są na głodzie i Szafa nie może ich zawieść. 
Tym bardziej że ma swoje finansowe zobowiązania wobec góry.

Wkłada buty, glocka chowa za pasek, zakłada skórę, ciemne okulary, 

bierze komórkę, klucze od meśka i po chwili supercicha, szybka winda 
Kone   wiezie   go   do   podziemnego   garażu.   Do   stanowiska,   na   którym 
parkuje   swojego   sel   500,   ma   kawałek.   Idzie,   pobrzękując   kluczami,   w 
głowie świat wciąż lekko się kołysze.

background image

Nagle   gaśnie   światło.   W   podziemnym   garażu   robi   się   całkiem 

ciemno.

Szafa   czeka   chwilę   na   włączenie   się   oświetlenia   awaryjnego,   ale 

awaryjne się nie włącza. W ciemności słyszy jakieś szmery.

- Co jest, kurwa!?
Nagle czuje potężne uderzenie w tył głowy i traci przytomność.

Droga do skarbu

-   Za   skrętem   na   Zalesie   jest   skrzyżowanie.   Skręcisz   w   prawo. 

Przejedziesz przez wieś. Kiedy zacznie się las, po lewej stronie zobaczysz 
tabliczkę „Chojnowski Park Krajobrazowy”. Skręcisz w najbliższą leśną 
drogę w prawo...

- Nigdzie nie pojadę! - Miła przerywa zdecydowanie.
- Musisz pojechać. Nie mamy pieniędzy. Musimy się schować. Jak 

chcesz się schować bez pieniędzy!?

- Nie pojadę do żadnego lasu po twoje brudne pieniądze!
Wyraz   twarzy   kobiety   jest   zdecydowany   i   nie   pozostawia   cienia 

wątpliwości co do tego, co Miła myśli o pomyśle Maćka. Maciek leży na 
swoim   łóżku,   wygląda   zaskakująco   dobrze,   wraca   do   formy   w 
ekspresowym tempie.

- To nie są brudne pieniądze. To są pieniądze, które dawno temu 

schowałem na czarną godzinę. Teraz właśnie przyszła ta czarna godzina!

Cisza.   Miła   chyba   trochę   mięknie,   oczy   zaczynają   jej   się   lekko 

szklić.

- Nie. Umrę tam sama ze strachu. Nie dam rady tego wykopać...
-   Przecież   jest   jasno,   środek   dnia,   to   piękna,   spokojna   okolica, 

nikogo tam nie będzie.

Miła milczy. Maciek wyczuwa, że już całkiem niewiele zostało, żeby 

ją przekonać.

-   Dzięki   tym   pieniądzom   będziemy   mogli   zacząć   nowe   życie, 

będziemy mogli wyjechać, zniknąć, zacząć wszystko od nowa gdzieś w 
ciepłym kraju, daleko stąd...

- Chcesz zacząć od nowa? Maciek nie odpowiada.
- Co to znaczy od nowa? - Miła nie daje za wygraną. Skoro poruszyli 

ten temat, chce go doprowadzić do końca.

Maciek zastanawia się. Szuka słowa.
- To znaczy, że życie, jakie do tej pory prowadziłem, się skończyło... 

ktoś   je   skończył.   Przypadkiem   jednak   żyję.   Mogę   zacząć   wszystko   od 

background image

nowa. Inaczej. Pomóż mi to zrobić.

- Inaczej to znaczy jak?
Maciek   znowu   szuka   słowa.   Nagle   zupełnie   niespodziewanie 

wzrusza się, w jego oczach pojawiają się łzy.

- To znaczy spokojnie.
Miła milczy. Widzi wzruszenie Maćka i czuje, że jest ono szczere. 

Może   on   rzeczywiście   chce   się   zmienić,   może   rzeczywiście   chce 
wykorzystać tę szansę, którą mu daje los.

- Dobrze, pojadę tam.
Maciek nie patrzy na nią. Wstydzi się swojego wzruszenia, chce nad 

nim zapanować, chce się uspokoić. Czuje, że w jego życiu dzieje się coś 
ważnego,   dlatego   się   wzrusza.   Wcześniej   rzadko   mu   się   to   zdarzało. 
Wcześniej jednak nikt nigdy do niego nie strzelał. Nigdy nie zdarzyło mu 
się być tak blisko śmierci i tak dramatycznie od niej uciekać. Spotkanie z 
dwoma ołowianymi pociskami na parkingu ursynowskiego Leclerca było 
najważniejszym spotkaniem w jego życiu. Po tym spotkaniu wszystko się 
zmieniło.

- Zakopałem tam cztery słoiki. Poradził mi to taki kolega... już nie 

żyje... nie był dobrym człowiekiem. Poradził mi, żebym zakopał trochę 
grosza w lesie pod Warszawą. Mówił, że różne rzeczy mogą się zdarzyć. 
Warto mieć coś na czarną godzinę schowane w ustronnym miejscu. Sam 
też miał, ale jemu nie pomogło...Maciek patrzy w oczy Miłej.

-  Jest  tego  sto  pięćdziesiąt  tysięcy   franków szwajcarskich.  Dzięki 

temu przeżyjemy. Zakopane to jest jakiś metr pod ściółką. Jak mi dasz 
kartkę i coś do pisania, to narysuję ci dokładną mapę.

Miła wychodzi bez słowa. Po chwili wraca z kartką i długopisem.
-   Masz   coś   do   kopania?   Jakąś   łopatę,   szpadel,   saperkę?   -   pyta 

Maciek.

- Nie mam. Po drodze, przy Puławskiej jest Auchan, kupię coś.

Chojnowski Park Krajobrazowy

Szafa   czuje,   że   coś   zimnego   cieknie   mu   za   koszulę,   spływa   po 

plecach i po brzuchu. Że leży na boku na czymś, co go kłuje. Potem czuje 
silny ból w potylicy. Otwiera oczy.

Jest   w   lesie.   Gdzieniegdzie   widać   ślady   niedawnego   śniegu.   Jest 

chłodno,   w   koronach   bezlistnych   drzew   szumi   wiatr.   Szafa   leży   na 
prawym boku na ściółce. Ręce ma związane ciasno na plecach i powiązane 
z   równie   ciasno   skrępowanymi   stopami.   Nie   może   się   ruszyć,   leży   na 

background image

ziemi zasznurowany jak baleron, kawał tłustego miecha, bez szans.

Dopiero   teraz   czuje   zapach   benzyny.   Jest   cały   mokry.   Jest   cały 

oblany benzyną.

-   Zadam   ci   kilka   pytań   i   oczekuję   szczerych   odpowiedzi.   Jeśli 

uznam, że odpowiedzi nie są szczere, zapalę zapałkę i podpalę cię. Na 
razie masz na sobie mało benzyny, więc nie zginiesz od razu. Będziesz 
mocno   poparzony,   ale   będziesz   żył.   Wtedy   znowu   zadam   ci   te   same 
pytania i tak aż do skutku. Czy to, co mówię, jest dla ciebie jasne?

Szafa   zaczyna   się   trząść.   Nie   wie,   do   kogo   należy   ten   spokojny, 

twardy, beznamiętny głos. W końcu ogląda się i zauważa za sobą postać. 
Mężczyzna jest szczupły, średniego wzrostu, ubrany w dżinsy i kurtkę z 
kapturem. Na twarzy ma dziecinną maskę przedstawiająca królika Bugsa.

To Kryty. Wygląda w tej masce dość upiornie.
- Cześć, Szafa. Nie znamy się i, jak widzisz, nie pokazuję ci swojej 

twarzy, stąd ta głupia maska, tylko takie były. Masz szansę z tego wyjść, 
bo nie chodzi tu o ciebie. Bądź rozsądny i mów prawdę. Inaczej zdejmę 
maskę i już nie będzie dla ciebie ratunku.

W kroku spodni Szafy pojawia się mokra plama. Plama rozszerza się. 

Mężczyzna cały się trzęsie.

- Będę rozsądny.
Kryty zapala papierosa. Szafa zaczyna trząść się jeszcze bardziej.
-   Jakiś  czas   temu   złożyłeś   zlecenie  i   zapłaciłeś  za  zabicie  faceta. 

Chodzi mi o tego pod Leclerkiem. Kto to był?

-   Nie   wiem...   znaczy   nie   znałem   go,   znaczy...   mówili   na   niego 

Bankier, nazywał się Maciej Szuman, ale nic więcej nie wiem, przysięgam.

- Dlaczego wydałeś na niego wyrok, skoro go nie znasz?
- Musiałem... znaczy, no takie dostałem polecenie, właściwie byłem 

pośrednikiem...

- Pośrednikiem. Czyim pośrednikiem?
- Co?
- Kto ci kazał znaleźć cyngla na Bankiera?
- Dzida. Dzida kazał.
- Kto to jest Dzida?
- No, Dzida to... szef Mokotowa. Szyszka. Prawie cala Warszawa jest 

jego.

- No i jak to było? Opowiedz. Ile dałeś, w ilu ratach, gdzie było 

przekazanie, tylko szczerze, nie jestem z policji.

Szafa głośno przełyka ślinę.
- Połowa przed robotą, połowa po robocie. Dziesięć tysięcy papierów 

background image

przed, dziesięć po.

- Drogi cyngiel.
- Bardzo drogi, ale takie było życzenie Dzidy. Chciał Krytego, bo 

jest podobno dobry, i dostał Krytego.

- Ty płaciłeś Krytemu?
-   Tak.   Na   parkingu,   przy   stacji   Orlenu   w   kierunku   na   Gdańsk. 

Podjechał takim starym escortem.

- Drugą ratę też tam?
- Też. Wziął kasę i pojechał. Dopiero potem się okazało, że Bankier 

żyje. A umowa była, że miał nie żyć.

- No i co?
-   No   i   nic.   Kryty   zniknął.   Przecież   nie   będę   go   szukał.   Kryty 

wzdycha ciężko. Wyrzuca papierosa. Wyciąga zza drzewa półtoralitrową 
plastikową   butelkę   po   wodzie   mineralnej   wypełnioną   żółtą   cieczą. 
Podchodzi do Szafy i powoli polewa benzyną jego nogi. Szafa zaczyna się 
szarpać.

- Co, kurwa! Co!? Prawdę powiedziałem! Odpierdol się!
- Zaczniemy od nóg, są ci najmniej potrzebne, i tak mi nigdzie nie 

uciekniesz.

Kryty zapala zapałkę.
- Nie, kurwa! Nie!!! Powiem! Powiem, jak było!
Szafa zaczyna dmuchać jak opętany w kierunku zapałki Krytego. W 

końcu zapałka gaśnie.

Nagle Kryty rozpędza się i z dużym zamachem kopie Szafę w twarz. 

Ze złamanego nosa tryska krew.

- Pierwsze ostrzeżenie.
Kryty czeka, aż jęczący i charczący Szafa dojdzie do siebie.
- Kto załatwił cyngla przy przekazywaniu drugiej raty?
- Nie ja!
- Kto!?
Szafa milknie. Patrzy tylko spokojnie na Krytego. Całą twarz ma we 

krwi.

- Nie mogę powiedzieć, zabiją mnie.
Kryty grzechocze zapałkami i patrzy na Szafę wymownie.
-   Major   Jasiński.   To   on   zlecił   likwidację   Bankiera.   -   Szafa 

zrezygnował już z kręcenia. Widać to wyraźnie. Kryty chowa zapałki do 
kieszeni.

- Kto to jest major Jasiński?
- Mój oficer prowadzący, wywiad wojskowy.

background image

- Wywiad wojskowy? Po co wywiadowi wojskowemu taki śmieć jak 

ty?

- Na przykład do wynajmowania cyngli.
- Często to robiłeś?
- Zdarzało się. Różne rzeczy dla nich robiłem.
- Coś więcej o majorze Jasińskim. Szafa patrzy na królika Bugsa 

błagalnie.

- Zabiją mnie.
- Coś więcej o majorze Jasińskim!
- Od trzech lat jest poza wojskiem. Nie przeszedł jakiejś weryfikacji 

czy coś takiego. Ale wciąż pracuje. Jest oficerem operacyjnym, to cwany 
skurwiel... i to on mnie zabije.

- Gdzie go znajdę?
- Nie wiem.
- Jak się kontaktowaliście?
Szafa zaczyna płakać. Kompletnie się rozkleja.
- Co ty robisz... co ty mi robisz... kim ty, kurwa, jesteś!?
- Spokój, Szafa.
Szafa oddycha ciężko, powietrze świszczy mu w płucach i złamanym 

nosie. Kryty kuca przy nim.

-   Muszę   porozmawiać   z   majorem   Jasińskim.   Powiedz,   gdzie   go 

znajdę, i cię puszczam.

Szafa chwilę myśli. Oddycha ciężko.
- Wiem, gdzie mieszka. Powiem ci, ale nie może się dowiedzieć, że 

wiesz to ode mnie.

- Nie dowie się.
- Żurawieckiego osiem mieszkania dwadzieścia cztery.
-   I   ostatnie   pytanie.   Kto   zabrał   Bankiera   ze   szpitala?   Szafa   robi 

najgłupszą ze swoich głupich min.

- Ktoś go zabrał ze szpitala!? Nic o tym nie wiem! Kryty bez słowa 

wyjmuje nóż i przecina więzy Szafie.

Podaje mu paczkę chusteczek higienicznych. Szafa nie bardzo może 

uwierzyć,   że   jego   gehenna   się   kończy.   Kryty   rzuca   mu   kluczyki   od 
mercedesa.

- Idź w tamtą stronę, na leśnej drodze znajdziesz swój samochód.
Kryty podaje Szafie jego pistolet.
-   Jest   pusty,   wyjąłem   pestki.   Jesteś   rozsądnym   bandziorem   i 

zapomnisz o naszym spotkaniu, prawda?

- Zapomnę. - Szafa wstaje niezgrabnie z ziemi.

background image

- I nikomu o nas nie powiesz?
- Nikomu.
- Spadaj.
Szafa   niezgrabnym   truchtem   rusza   przez   krzaki   w   kierunku 

pokazanym przez Krytego. Kryty po chwili biegnie w inną stronę.

Chojnowski Park Krajobrazowy - całkiem niedaleko

Miła   ma   w   ręku   dużą   sportową   torbę.   Idzie   między   drzewami   z 

kartką w ręku. Rozgląda się. W końcu jej spojrzenie zatrzymuje się na 
sporym buku stojącym w niewielkim zagłębieniu terenu.  Pod drzewem 
leży śnieg, nie stopniał po ostatnim deszczu.

Miła otwiera torbę i wyjmuje nowiutką saperkę. Wybiera miejsce i 

zaczyna kopać. Nie idzie jej to zbyt sprawnie. Klęka na kolanach i z całej 
siły   wbija   saperkę   w   ziemię.   Gdyby   jeszcze   kilka   dni   temu   ktoś   jej 
powiedział,   że   będzie   w   Chojnowskim   Parku   Krajobrazowym   pod 
Warszawą szukać czterech słoików wypełnionych frankami szwajcarskimi, 
parsknęłaby śmiechem. Ona, wzorowa studentka medycyny, pediatra ze 
specjalnością   neonatologia,   kobieta   spokojna,   można   powiedzieć   nawet 
nudna, kobieta, która już właściwie pogodziła się z tym, że w jej życiu nie 
zdarzy   się   nic   ekscytującego.   Pani   doktor   Ludmiła   Kamińska   szuka 
gangsterskiego   skarbu.   Szuka   go,   bo   musi   uciekać.   Z   ciężko   rannym 
gangsterem. Co powiedziałaby jej matka? Co powiedziałby jej ojciec? Jak 
na   to   wszystko   zareagowałyby   jej   koleżanki   z   pracy,   dla   których 
najbardziej   emocjonującym   wydarzeniem   w   życiu   jest   nieoczekiwany 
zwrot akcji w telewizyjnym serialu?

Miła przestaje kopać. Jest jej gorąco. Czuje, że się spociła. Zdejmuje 

kurtkę i wiesza ją na gałązce pobliskiego krzaka.

Jest   zdyszana,   udało   jej   się   dokopać   gdzieś   tak   na   głębokość 

trzydziestu centymetrów. Jeszcze jej trochę zostało. Chwilę odpoczywa. 
Rozgląda się po lesie. Pusto. W chłodny, listopadowy dzień nie powinna tu 
nikogo spotkać. Mimo to jednak czuje drżenie. Znowu gdzieś w środku jej 
ciała   małe   zalęknione   zwierzątko   zaczęło   się   trząść.   Może   to   tylko   od 
nagłego wysiłku fizycznego.

Faktem   jest,   że   bez  pieniędzy   nie  mają   szans.   Maciek   potrzebuje 

lekarstw,   oboje   potrzebują   pewnego,   bezpiecznego   schronienia,   muszą 
zniknąć. A ona ma w banku tylko debet. Ani grosza. Tak wygląda stan 
majątkowy lekarza z powołania, który nie bierze łapówek, nie kombinuje, 
nie   leczy   prywatnie,   ciągle   się   dokształca   i   myśli   wyłącznie   o   dobru 

background image

swoich małych pacjentów. Ale Miła jest ostatnią osobą, która skłonna jest 
narzekać na swój los. Zawsze chciała być lekarzem, zawsze chciała być 
pediatrą i pracować z noworodkami. Zawsze chciała mieć własne dzieci, 
co najmniej dwoje. To ostatnie jej się jak na razie nie udało. A czas leci. 
Czasami zdaje jej się, że słyszy ten okrutny zegar ukryty w brzuchu każdej 
kobiety. Tik-tak, tik-tak, mija czas, ulatuje czas, twój czas się kończy.

Zaczyna znowu kopać. A jak to nie tutaj? A jak pomyliła miejsce? 

Jak źle obliczyła odległość? A jak się okaże, że będzie musiała przekopać 
pół lasu?

Kopie.   Zaciska   zęby.   Nie   zważa   już   na   zabłocone   buty,   brudne 

kolana   i   dłonie.   Kopie.   Stara   się   nie   myśleć   o   nieznośnym   głodzie 
nikotynowym,   który   niespodziewanie   się   w   niej   odzywa.   Musi   kopać. 
Zapali sobie w następnej przerwie.

Nagle Miła coś słyszy. Przestaje kopać. Nasłuchuje. Szmer dochodzi 

zza   niewielkiego   pagórka.   Miła   ostrożnie   idzie   w   tamtym   kierunku. 
Wychodzi   na   szczyt   wzniesienia.   Widzi   ścieżkę.   Po   chwili   na   ścieżce 
pojawia się biegnąca postać. To mężczyzna. Ubrany w dżinsy i kurtkę z 
kapturem.   Jest   raczej   niepozorny,   szczupły   i   wygląda   jak   biegacz   albo 
zwykły   spacerowicz.   Miła   nie   ma   pojęcia,   że   to   Kryty,   najgroźniejszy 
człowiek, jakiego mogłaby tu teraz spotkać.

Kryty nie zwraca uwagi na niewielki pagórek, za którym kryje się 

Miła. Biegnie szybko i sprężyście przed siebie. Musi się z kimś spotkać.

Kiedy mężczyzna znika za zakrętem ścieżki, Miła odczekuje chwilę i 

zapala papierosa. Czyli jednak są tu jacyś ludzie. Musi się pośpieszyć. 
Musi kopać jeszcze szybciej. Musi znaleźć to, czego szuka, i wracać do 
samochodu zaparkowanego przy szosie. Musi wracać do Maćka.

Gasi papierosa i zaczyna znów kopać. Teraz kopie szybciej. Z całej 

siły   wbija   saperkę   w   miękki   piasek   Chojnowskiego   Parku 
Krajobrazowego. Czuje, że jest już cała mokra. Czuje, że zakwasy  nie 
dadzą jej spać przez najbliższe noce. Mimo to kopie.

Nagle zgrzyt.
Natrafia   na   coś   saperką.   Odgrzebuje   to   miejsce   ostrożnie.   Widzi 

metalową zakrętkę dużego słoika. Jest!

Po chwili Miła wydobywa słoik. Po nim następny i jeszcze dwa. W 

środku   widzi   ciasno   zwinięte   banknoty.   Wkłada   słoiki   i   saperkę   do 
sportowej torby. Patrzy chwilę na wykopaną w ziemi dziurę. Nie będzie jej 
zasypywać. Nie ma na to czasu. Musi wracać.

Wiadomość do pułkownika Florka

background image

Pułkownik   Stanisław   Florek   wyjechał   z   kraju   na   rozkaz   swojego 

dowództwa   w   1982   roku.   Najpierw   został   przerzucony   do   Hamburga, 
gdzie   głęboko   zakonspirowany   przebywał   prawie   osiem   lat.   Potem   po 
zjednoczeniu Niemiec został ulokowany w Berlinie i siedzi tu do dziś. 
Nigdy nie nosił munduru. Nigdy oficjalnie nie był w Ludowym Wojsku 
Polskim.   Przeszedł   kilka   bardzo   gruntownych   szkoleń.   Był   szkolony 
zarówno przez specjalistów polskich, jak i rosyjskich. Zresztą jako oficer 
peerelowskiego   wywiadu   wojskowego   bardzo   ściśle   współpracował   z 
KGB. Po zmianie ustroju w kraju współpraca z KGB stała się o wiele 
ważniejsza.   Jego   zadaniem   w   Niemczech   było   koordynowanie   pracy 
tajnych   agentów   i   dowodzenie   sporą   ich   siatką,   jaką   od   zawsze 
dysponowało   tu   KGB.   Oficjalnie   jako   oficer   polskiego   wywiadu 
wojskowego Florek był już dawno na emeryturze. Faktycznie zaś był zbyt 
cenny zarówno dla polskich towarzyszy, jak i dla towarzyszy z KGB, by 
prowadzić spokojne życie emeryta. Tym bardziej że Florek nie chciał być 
emerytem.   Bardzo   mu   się   nie   podobało   to,   co   zaszło   w   1989   roku   w 
Polsce. W ogóle bardzo mu się nie podobał kierunek, w jakim zmierzał 
świat. Podobało mu się jednak to, że dobrze zarabiał, był kimś i miał spory 
wpływ na bieg różnych spraw.

Pułkownik   Florek   bardzo   się   zdziwił,   kiedy   dostał   rozkaz 

zlikwidowania działającego na terenie Polski inwestora Macieja Szumana. 
Nie do końca rozumiał, dlaczego to właśnie on ma zorganizować tę prostą 
skądinąd operację. Nie działał już od dawna na terenie kraju. Dowództwo 
miało   wystarczające   siły   i   środki   na   miejscu,   żeby   z   powodzeniem 
wykonać   to   zadanie.   Z   jakiegoś   jednak   powodu   rozkaz   dostał   on. 
Wytłumaczenie mogło być tylko jedno: ważna była całkowita dyskrecja w 
działaniu. Dlatego musiał to zrobić ktoś z daleka. Stanisław Florek zlecił 
to   majorowi   Jasińskiemu   i   nawet   przez   myśl   mu   nie   przeszło,   że   tak 
szybko tego pożałuje. Jasiński, jego najzdolniejszy wychowanek, zawiódł. 
Maciej Szuman żyje i, co gorsza, nie wiadomo, gdzie teraz przebywa.

Pułkownik   Florek   gasi   papierosa,   dopija   kawę   i   woła   kelnera. 

Rozgląda się krótko po starej secesyjnej kawiarence. Nic podejrzanego, 
nikt   na   niego   nie   patrzy,   sami   starzy   bywalcy.   Przychodzi   kelner, 
pułkownik Florek płaci, uśmiecha się i wychodzi.

Ma stąd do domu cztery przecznice, ale oczywiście pójdzie naokoło, 

zajrzy jeszcze do księgarni na rogu Griiningstrasse, poudaje, że przegląda 
nowości, podczas gdy uważnym spojrzeniem obrzuci szybę wystawową i 
ulicę za nią. Musi być czujny. Taką ma pracę. Pewność, że nie jest się 

background image

śledzonym, to podstawa. Obszedł dzisiaj wszystkie skrzynki kontaktowe i 
miał   w   teczce   kilka   zaszyfrowanych   informacji.   W  końcu   wychodzi   z 
księgarni i kieruje się w stronę kamienicy, w której mieszka.

W domu rozbiera się szybko i bez zbędnych ceregieli zabiera się do 

odszyfrowywania   wiadomości.   Jedna   jest   z   dowództwa   i   ta   będzie 
pierwsza. Informacje od agentów mogą poczekać.

Niestety wiadomość od dowództwa jest zła. Major Jasiński został 

zdekonspirowany. Interesuje się nim policja w Warszawie, a szczególnie 
pewna   policjantka.   Komisarz   Lidia   Nowakowska.   Sposób   działania   w 
zaistniałej sytuacji dowództwo pozostawia w gestii pułkownika Florka.

No tak! On nabałaganił i on musi posprzątać. Dowództwo umywa 

ręce. Pułkownik Florek wstaje i podchodzi do szafki w kuchni. Wyjmuje 
butelkę koniaku, szklankę i nalewa sobie pół. Pociąga łyk. A niech to jasny 
szlag trafi!

Jest   kilka   wyjść   z   tej   sytuacji,   ale   niestety   żadne   nie   jest   dobre. 

Pierwszym,   najbardziej   oczywistym   wyjściem   jest   szybka   likwidacja 
majora Jasińskiego. Drugim, zdecydowanie najgorszym, jest likwidacja tej 
policjantki. Tę opcję z oczywistych względów pułkownik Florek od razu 
odrzuca. Można zorganizować szybką ewakuację majora Jasińskiego, ale 
przecież nie jest on nikim ważnym, a tego typu ewakuacja jest kosztowna. 
Pułkownik Florek nie ma na nią środków. Jest jeszcze czwarte wyjście, 
najbardziej   ryzykowne.   Pełne   powiadomienie   Jasińskiego   o   fakcie 
zdekonspirowania i doprowadzenie całej misji do końca po powtórnym, 
głębokim   zakonspirowaniu   majora.   To   wyjście   wydaje   się 
najsensowniejsze. Co będzie jednak, jak policja aresztuje Jasińskiego? Co 
będzie, jak w to wszystko wmieszają się media? Szlag by to jasny trafił!

Florek przechyla szklankę z koniakiem i wypija do dna.

Wstawanie

Maciek   postanowił   wstać   jakieś   dwadzieścia   minut   temu.   Wciąż 

jednak leży  w łóżku. Musi wstać, a jednocześnie boi się tego. Boi się 
swojej słabości, boi się, że otworzy się świeża rana, którą ma na piersi, boi 
się, że serce, którego obecności w swoim organizmie nigdy specjalnie nie 
zauważał, nagle odmówi mu posłuszeństwa.

Co się z nim dzieje? Co się stało z jego życiem? Co będzie dalej? Od 

tego   typu   pytań   huczy   mu   w   głowie.   Nigdy   nie   miał   na   takie   pytania 
czasu, nigdy nawet nie przyszło mu na myśl, żeby tego typu pytania sobie 
zadawać. Teraz czasu i sposobności ma aż za dużo. Czuje, że w tym, co się 

background image

dzieje, jest jakiś sens, jakaś ukryta myśl, jakiś zamiar. Czyj zamiar? Kto to 
wszystko tak ułożył, kto tak wymyślił? Nigdy nie był religijny, ale teraz 
przestawał   wierzyć,   że   wydarzenia   ostatnich   dni   to   tylko   zwykły 
przypadek.

Najpierw półroczny romans z biedną, uroczą lekareczką, w której 

zakochał   się   niespodziewanie,   bez   pamięci,   jak   uczniak.   Potem   nagłe 
zerwanie, po którym ledwo się pozbierał. Teraz dwie kule w pierś, które 
niezwykle skutecznie przystopowały pęd, w jakim żył. I znowu spotkanie 
z Miłą, połączone z cudownym ocaleniem. Co to wszystko znaczy? Co to 
znaczy dla niego, Maćka Szumana, człowieka w zasadzie pozbawionego 
moralności,   cwanego   hedonisty   żyjącego   z   dnia   na   dzień, 
niezastanawiającego   się   nad   skutkami   swoich   czynów,   przestępcy 
działającego tak, jakby prawa i policji w ogóle nie było? Czy dopadła go 
inna sprawiedliwość? Jaka?

Od wyjścia Miłej minęły już ponad trzy godziny. Musi wstać. Musi 

wracać   do   zdrowia.   Rozgląda   się   za   czymś,   czego   mógłby   się   złapać, 
widzi   parapet,   półkę,   wiszące   na   drewnianym   wieszaku   na   ubrania 
kroplówki połączone plastikową rurką z wenflonem wbitym w rękę.

Łapie się parapetu. Drugą ręką chwyta półkę. Podciąga się, czuje jak 

serce zaczyna przyśpieszać. Po chwili siedzi. Siedzi na łóżku. Uśmiecha 
się do siebie. Sukces! Nie jest z nim tak źle. Może nawet zaraz uda się 
wstać, może uda się dotrzeć do kuchni i odnaleźć papierosy, które paliła 
rano   Miła.   Teraz   musi   ruszyć   nogi.   Musi   położyć   stopy   na   podłodze. 
Nigdy   nie   myślał,   że   wstawanie   z   łóżka   jest   tak   skomplikowaną 
czynnością, nigdy nie przypuszczał, że można mieć z tym takie problemy. 
Najpierw lewa noga. Potem prawa. Czuje, jak po twarzy cieknie mu pot. 
Kiedy już obie stopy dotykają chłodnej podłogi, Maciek spogląda na zegar. 
Dwadzieścia   minut.   Zmiana   pozycji   z   leżącej   na   siedzącą   zajęła   mu 
dwadzieścia minut. Nie ma szans na wstanie z łóżka. Teraz nie da rady 
tego zrobić.

Maciek   siedzi   na   łóżku   i   czuje,   jak   świat   wiruje   mu   w   głowie. 

Ostatni raz miał głowę w pozycji pionowej przed nagłym spotkaniem z 
dwoma ołowianymi pociskami pod Leclerkiem. Było to dawno temu. W 
innym życiu. Teraz, kiedy udało mu się znowu podnieść do pionu, już wie, 
że nie chce wracać do tamtego życia. Przynajmniej na razie.

Zawroty  głowy  wolno ustępują, serce się uspokaja. Kupią szybko 

jakiś niedrogi i nierzucający się w oczy samochód w autokomisie i pojadą 
do Szwajcarii. Był tam parę razy i zawsze mu się podobało. Zaszyją się 
gdzieś w Alpach i zostaną trochę. Jak Maciek wydobrzeje, pojedzie na 

background image

jeden dzień do Genewy, załatwi coś w jednym z banków i pojadą dalej. 
Jeszcze nie zdecydował gdzie. Może do Ameryki Południowej, może do 
RPA. Będzie jeszcze czas, żeby to dobrze przemyśleć, będzie czas, żeby to 
wszystko sensownie zaplanować. Na razie tęsknił do Alp, szwajcarskiego 
spokoju   i   szwajcarskiego   niewtykania   nosa   w   nie   swoje   sprawy. 
Potrzebuje kilku tygodni, żeby dojść do siebie. Jak wyzdrowieje, będzie 
lepiej wiedział, co robić.

Nagle słyszy chrobot klucza w zamku. Wraca Miła. Ma zabłocone 

buty. Kładzie sportową torbę na podłodze.

- Nie powinieneś wstawać.
- Kocham cię - mówi cicho Maciek.
Miła   milczy.   Nie   spodziewała   się   takiego   wyznania   w   tym 

momencie. Chwilę stoi, nie wiedząc, co z tym zrobić. W końcu schyla się i 
otwiera sportową torbę. Wyjmuje z niej cztery słoiki wypełnione ciasno 
banknotami i stawia je na stoliku.

- I co teraz? - pyta Miła.
- Chciałem zrobić coś na obiad, ale nie udało mi się dojść do kuchni - 

Maciek próbuje się uśmiechnąć.

Miła   nie   ma   ochoty   na   uśmiechy.   Patrzą   chwilę   na   siebie   w 

milczeniu. Miła zdejmuje kurtkę, potem buty. Siada obok Maćka na łóżku. 
Za oknem znowu zaczyna prószyć śnieg.

Miła patrzy Maćkowi w oczy. Jest poważna. Powoli przysuwa swoją 

twarz do jego twarzy. Maciek szuka jej dłoni, jest chłodna. W końcu ich 
usta dotykają się. Tyle na to czekali, tak bardzo chcieli, żeby to się znowu 
stało, i tak długo było to niemożliwe.

Miła ostrożnie pomaga Maćkowi się położyć. Widać, że siedzenie go 

mocno wyczerpało. Jeszcze raz całuje go w usta.

- Nie powinieneś wstawać - szepcze. - Jeszcze za wcześnie.

Spacer

Spacer zaczął się zaledwie dziesięć minut temu. Strażnik wprowadził 

na   mniejszy   spacerniak   czterech   osadzonych,   w   tym   Cycka.   Zamknął 
spacerniak i poszedł po następnych złodziei do sąsiedniego spacerniaka. 
Krzyk się podniósł już po chwili. Dzikie męskie wrzaski mieszały się z 
kurwami,   chujami   i   tym   podobnymi   słowami   wykrzykiwanymi   z 
wściekłością   i   zawziętością,   jakiej   dawno   tu   nie   słyszano.   Wkrótce 
odezwały się sąsiednie spacerniaki, po chwili huczało już całe więzienie. 
Walono   taboretami   w   podłogę,   tłuczono   blaszanymi   kubkami   w   kraty, 

background image

pojawiły się gwizdy i przeraźliwe wycie. Trwało to bardzo krótko. Kilka 
minut   wściekłego   łoskotu   wypełniło   poranną   ciszę   na   Mokotowie   w 
okolicach   Rakowieckiej.   Śpieszący   do   pracy   ludzie   nawet   na   to   nie 
zwrócili uwagi. Ranek był chłodny, mokry i pochmurny.

Oddział   uderzeniowy   straży   więziennej   w   sile   sześciu   ludzi   w 

kaskach,   z   pleksiglasowymi   tarczami   i   długimi   pałkami   wpadł   na 
spacerniak dwie i pół minuty po wybuchu hałasu. Z wielkim impetem i 
bezwzględną   brutalnością   przycisnęli   tarczami   trzech   osadzonych   do 
betonowych ścian.

Czwarty   osadzony   leży   w   kącie   spacerniaka   w   plamie 

ciemnobordowej   krwi.   To   Cycek.   Areszt   przy   Rakowieckiej   powoli 
cichnie. Jeden ze strażników podchodzi do leżącej, nieruchomej postaci. 
Przykłada dłoń do tętnicy szyjnej Cycka. Sprawdza tętno.

- Żyje.
Na   spacerniak   wchodzi   szef   ochrony   aresztu.  To   skupiony   młody 

chłopak o chłodnym, rzeczowym spojrzeniu. Właśnie kończy jeść jabłko.

- Tych trzech do piwnicy.
Wyprowadzają   szybko   trzech   więźniów.   Szef   ochrony   czeka,   aż 

opuszczą   spacerniak.   Nikomu   specjalnie   się   nie   śpieszy,   by   ratować 
pobitego. Szef ochrony podchodzi do Cycka. Odwraca go twarzą do góry. 
Cycek jest nieprzytomny, twarz ma całą zakrwawioną.

- No i się doigrał. Kto pilnował spaceru?
- Gryboń.
Szef   ochrony   kończy   jabłko   i   niewielki   ogryzek   wyrzuca   w   kąt 

spacerniaka. Wyciera ręce w chusteczkę.

- Za pięć minut ma  być u mnie - patrzy  jeszcze raz na leżącego 

Cycka. - A tego do lekarza.

- Tak jest!

Ogon

Odkąd dla majora Jasińskiego  stało się  całkiem jasne,  jak bardzo 

spieprzył sprawę Bankiera, zaczął działać szybko i bez właściwej sobie 
ostrożności.   Zniknięcie   Bankiera   ze   Szpitala   Bielańskiego   było   jego 
osobistą,   bardzo   dotkliwą   porażką.   Nie   był   przyzwyczajony   do   takich 
porażek.   Nigdy   się   one   majorowi   Jasińskiemu   nie   zdarzały.   Najgorszy 
jednak nie był sam fakt porażki, najgorsza była świadomość tego, jakie to 
wszystko może mieć konsekwencje. A konsekwencje dla Jasińskiego mogą 
być fatalne. Jego kariera w tajnych strukturach była mocno zagrożona, 

background image

bardzo możliwe, że było także zagrożone jego życie. Jedno było pewne, 
teraz   nie   mógł   już   sobie   pozwolić   na   błąd.   Musiał   działać   szybko, 
zdecydowanie i skutecznie. Teraz nie było już miejsca na ostrożność.

Major Jasiński jest gotowy do wyjścia ze swojego mieszkania przy 

ulicy   Żurawieckiego.   Zamykając   drzwi   wejściowe,   zakłada   sprytną 
mikropułapkę   z   włosa   na   framudze.   Musi   wiedzieć,   czy   podczas   jego 
nieobecności   w   mieszkaniu   ktoś   był.   Nie   jest   wykluczone,   że   będzie 
śledzony,   nie   jest   wykluczone,   że   góra   już   zaczęła   jakieś   działania 
przeciwko niemu.

Zbiega szybko po schodach. Zrezygnował z kamuflażu i wzmocnił 

uzbrojenie osobiste. Teraz wszystko się już może zdarzyć i musi być na to 
gotowy.   Wychodzi   z   bramy.   Rozgląda   się   i   rusza   chodnikiem.   Na 
wspomnienie   tego,   że   leżał   pijany   we   własnym   łóżku   tej   nocy,   kiedy 
porywano ze szpitala Bankiera, krótki, nerwowy grymas przechodzi przez 
jego twarz. Jak można się było upić w takim momencie!?

Kryty, stojący w sporej odległości od bramy, w której mieszka major 

Jasiński,   nie   ma   wątpliwości,   że   mężczyzna   wychodzący   właśnie   z 
budynku to ten, którego szuka. Kryty potrafi wyczuć żołnierza na kilometr 
- charakterystyczna postawa, charakterystyczny krok, konkretność gestu, 
czujność spojrzenia, rodzaj fryzury, gładkość golenia. Tym bardziej że ten 
żołnierz   niespecjalnie   stara   się   zamaskować   swoją   sprężystość   i 
determinację.   Idzie   gdzieś   w   jakiejś   sprawie.   Kryty   zamierza   się 
dowiedzieć, gdzie i po co idzie major Jasiński.

Kryty   miał   sporo   czasu,   żeby   przemyśleć   plan   działania   wobec 

Jasińskiego.   Oczywiście   mógł   od   razu   wejść   do   jego   mieszkania   i 
torturami wyciągnąć z niego wszystko, co się da, ale na to zawsze jest 
czas. Przede wszystkim trzeba było Jasińskiego trochę pośledzić. Ten facet 
jest   dla   Krytego   jedynym   sensownym   punktem   zaczepienia   i   musi   go 
trochę poszanować. Kłopot jednak polega na tym, że śledzenie fachowca 
w rodzaju Jasińskiego jest zadaniem trudnym, a Kryty w śledzeniu nie jest 
najmocniejszy. Dobrze chociaż, że zdaje sobie z tego sprawę.

Kryty rusza za majorem Jasińskim. Stara się utrzymać spory dystans. 

Na szczęście Jasiński nie wydaje się szczególnie czujny. W każdym razie 
nie stosuje standardowych procedur wykrywających ewentualny ogon, nie 
kluczy, nie zatrzymuje się, nawet się za siebie nie ogląda.

Po chwili major Jasiński staje na przystanku autobusowym. A więc 

będziemy jechać. Kryty na szczęście to przewidział i kupił kilka biletów 
komunikacji miejskiej. Musi się niestety zbliżyć do śledzonego obiektu. 
Musi stanąć na tym przystanku i poczekać wraz z Jasińskim na autobus. 

background image

Kryty   nie   ma   wątpliwości,   że   śledzenie   w  pojedynkę   oficera   wywiadu 
wojskowego   prędzej   czy   później   musi   skończyć   się   dekonspiracją 
śledzącego. Ale nie jest to problem dla Krytego. Ciekawi go, co będzie po 
tej dekonspiracji. Ciekawi go, co zrobi Jasiński, gdy już zorientuje się, że 
jest śledzony. Tym bardziej, że od tej pory wszystkie atuty będzie miał w 
ręku   Kryty.   Jest   lepiej   uzbrojony,   lepiej   zna   się   na   działaniach 
ofensywnych i ma w tym duże doświadczenie. Czy Jasiński zdecyduje się 
na ucieczkę, czy zdecyduje się zaatakować? Tak czy inaczej, Kryty już go 
ma i na pewno nie pozwoli mu się wymknąć.

Podjeżdża   autobus.   Major   Jasiński   wsiada   środkowymi   drzwiami. 

Kryty wsiada tylnymi. W autobusie sporo ludzi. To dobrze. Kryty może 
obserwować Jasińskiego, sam nie będąc widziany. Ciekawe teraz, gdzie 
Jasiński wysiądzie.

Obiad

Maciek długo nalegał na dwie sprawy i w końcu udało mu się Miłą 

przekonać. Po pierwsze - musiał zjeść na obiad mięso, po drugie - musiał 
je zjeść w kuchni. Musiał wstać z łóżka, dojść do kuchni, usiąść przy stole 
i   zjeść  to,   co  zwykle  jadał,   gdy   był  normalnym,   zdrowym  mężczyzną. 
Musiał zjeść mięso. Miła długo nie dawała się przekonać, w końcu uległa. 
Wyszła do pobliskiego sklepu, kupiła schab, udusiła go na miękko w sosie, 
po czym pomogła Maćkowi przejść do kuchni.

Teraz   Maciek   siedzi   w   kuchni   przy   stole,   bardzo   powoli   kończy 

obiad i kombinuje, jak przekonać Miłą to tego, by po jedzeniu na deser 
dała mu papierosa. Intuicyjnie czuje, że żeby wyzdrowieć, żeby dojść do 
pełni sił, musi robić to, co robił, gdy był zdrowy. Musi dobrze jeść, musi 
się   poruszać,   musi   zacząć   funkcjonować   normalnie.  Wtedy   siły   wrócą. 
Maciek w to wierzy, wie, że to jedyna droga szybkiego dojścia do siebie.

- Pojadę dzisiaj  do szpitala, mam sporo zaległego urlopu, wezmę 

dwa tygodnie - mówi Miła, kończąc jeść.

- Nie możesz tego załatwić przez telefon? Musimy jak najszybciej 

wyjechać.

- Jak ty chcesz wyjechać w takim stanie?
- Czuję się dużo lepiej - Maciek je bardzo powoli, jeszcze nie dotarł 

do połowy swojej porcji, a już czuje się najedzony.

- Nie mogę zostawić tak po prostu szpitala i nagle zniknąć, mogą 

zacząć coś podejrzewać.

- Załatw to przez telefon. Nie wiem, powiedz, że jesteś chora, że 

background image

wypadła ci jakaś sprawa rodzinna, wymyśl coś. Nie powinnaś tam teraz 
iść.

Miła   wstaje   od   stołu   i   odkłada   swój   talerz   do   zlewu.   Maciek 

przerywa jedzenie. Jest zmęczony.

-   Dzisiejszej   nocy   powinniśmy   wyjechać.   Najdalej   jutro,   gdyby 

dzisiaj nie udało ci się kupić żadnego sensownego samochodu.

- Dlaczego nie możemy pojechać moją corollą?
Maciek milczy, powoli wyciera sobie usta papierową serwetką. W 

końcu się odzywa.

- Będzie bezpieczniej. Obcym samochodem będzie bezpieczniej.
Chwilę milczą.
- Poproszę papierosa - cicho mówi Maciek.
Miła patrzy na niego chwilę z powagą. Po czym wyjmuje z torebki 

papierosa, zapala go i podaje Maćkowi.

- Proszę. Myślisz, że dzięki temu szybciej dojdziesz do siebie?
Maciek zaciąga się ostrożnie papierosem. Jest słaby.
- Już jestem prawie zdrowy - uśmiecha się do Miłej. - Proszę cię, 

wyjedźmy dzisiejszej nocy, jutro będziemy już daleko.

- Ale moją corollą. Nie umiem kierować innymi samochodami.
Maciek znowu się zaciąga, tym razem odważniej. Miła zabiera mu 

papierosa i wciąga dym głęboko do płuc.

- Dobrze. Pojedziemy twoją corollą, ale dzisiaj.
-   Zadzwonię   do   szpitala.   -   Miła   oddaje   Maćkowi   papierosa   i 

wychodzi z kuchni.

Dyrektorek

Dyrektor Szpitala Bielańskiego doktor Ireneusz Grajec jest niskim, 

łysiejącym okulistą ze sporą nadwagą, którą ma od wieku niemowlęcego i 
całkiem ją lubi. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat i doszedł do wniosku, 
że   ponad   dwadzieścia   lat   jego   lekarskiej   praktyki   było   w   zasadzie 
pomyłką.  Administrowanie  szpitalem  jest  dużo  bardziej  ekscytujące.  W 
każdym razie doktor Grajec woli to od przepisywania pacjentom okularów. 
Cieszył się, że w końcu odkrył swoje prawdziwe powołanie, i zamierzał 
zrobić wszystko, żeby dyrektorować w tym szpitalu jak najdłużej. Teraz 
jednak zdarzyła się rzecz straszna. Całe to porwanie, które miało miejsce 
na   oiomie,   to   dziwne   nocne   zniknięcie   faceta   z   ciężkim   postrzałem, 
wszystko   to   postawiło   pod   wielkim   znakiem   zapytania   świetnie 
rozwijającą się karierę dyrektora Grajca. Czegoś takiego nie przewidział 

background image

nawet w najstraszniejszych koszmarach, które czasami nie wiedzieć czemu 
miewał.   W   jego   szpitalu   węszyła   policja,   pojawili   się   złośliwi 
dziennikarze, o całej  sprawie mówiono, pisano, plotkowano i dziwnym 
trafem największym bohaterem tej pożałowania godnej afery stał się on, 
doktor nauk medycznych Ireneusz Grajec.

Ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Pije właśnie piątą już tego 

dnia kawę i zastanawia się, czy w Ministerstwie Zdrowia już dyskutują na 
temat jego skromnej osoby. Może już coś postanowili, może już jest na 
wylocie i jeszcze nic o tym nie wie. Oczywiście dowie się ostatni. Zawsze 
tak jest. Dadzą mu dzień na zabranie swoich rzeczy z gabinetu i dostanie 
zawału.   Nie   zniesie   tych   złośliwych   uśmieszków,   tej   nieskrywanej 
satysfakcji,   tych   fałszywych   „jak   mi   przykro,   stary”   i   tego,   że   szpital, 
który podniósł z ruin i doprowadził do rozkwitu, teraz przypadnie komuś 
innemu. Pukanie do drzwi. Wchodzi sekretarka.

- Panie dyrektorze, jest tu pan z policji.
- Niech wejdzie.
„Kurwa, znowu ta  policja”,  myśli  dyrektor  Grajec i  uśmiecha  się 

przyjaźnie na widok mężczyzny po cywilnemu.

Major   Jasiński   wchodzi   do   gabinetu   dyrektora   Grajca   jak   do 

swojego.   Musi   grać  va   banque,  teraz   już   nie   ma   czasu   na   pieszczoty. 
Czeka   chwilę   z   grobową   miną,   aż   sekretarka   zamknie   za   sobą   drzwi. 
Kiedy   zostają   z   dyrektorem   Grajcem   sami,   zaczyna   twardym, 
nieprzyjaznym głosem.

-   Właściwie   ta   pani   nieściśle   mnie   zaanonsowała.   Nie   jestem   z 

policji. Jestem z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pan wie, co to 
jest?

- Tak, wiem - w słabym głosie Grajca wyraźnie pobrzmiewa nutka 

rozpaczy.

Major Jasiński pokazuje dyrektorowi szpitala legitymację.
- Nazywam się Aleksander Nikiel i mam do pana w imieniu mojej 

agencji kilka pytań. Usiądziemy?

- Tak, oczywiście.
Siadają. Major Jasiński wbija w dyrektora chłodne spojrzenie.
-   Panie   Grajec,   pan   rozumie,   że   większość   działalności  ABW   to 

zadania   niejawne   o   wysokim   znaczeniu   dla   bezpieczeństwa   państwa. 
Chciałbym,   żeby   nasza   rozmowa   również   pozostała   poufna.   Czy   to 
możliwe?

- Tak, oczywiście, naturalnie.
-   Dobrze.   Jak   pan   się   zapewne   domyśla,   interesuje   mnie   sprawa 

background image

nagłego zniknięcia jednego z pacjentów tego szpitala...

- Ale ja już wszystko powiedziałem policji, wszystko opisałem w 

raporcie do ministerstwa, nic nowego nie zaszło, nie mam nic do dodania!

- Dlaczego się pan tak denerwuje, panie Grajec?
- Ja się nie denerwuję, ja po prostu nie mam nic więcej do dodania!
- Czy mogę zobaczyć raport, o którym pan mówi?
- Tak, oczywiście.
Dyrektor   Grajec   wstaje,   podchodzi   do   biurka,   grzebie   drżącymi 

rękami w papierach. Po dłuższej chwili wyjmuje dwie spięte spinaczem 
kartki i  podaje je Jasińskiemu,  dzielnie  grającemu  rolę  funkcjonariusza 
ABW.

- Pan pozwoli, że teraz się z tym zapoznam?
- Tak, proszę bardzo. Ja mogę na chwilę wyjść, jeśli pan sobie tego 

życzy.

- Nie, proszę zostać.
Dyrektor Grajec zostaje. Siada za swoim biurkiem i nie bardzo wie, 

co ze sobą zrobić. Zerka co chwila na pogrążonego w lekturze mężczyznę. 
Pierwszy raz widzi kogoś z ABW i ten widok go przeraża. Właściwie nie 
wiadomo dlaczego. Policjanci, z którymi się spotykał, nie robili na nim 
takiego wrażenia. Ten facet jednak jest inny. Jest w nim coś twardego, 
zimnego i bezlitosnego.

Major Jasiński kończy czytać wyczerpujący raport dyrektora Grajca i 

zamyśla   się   na   chwilę.   Patrzy   w   okno,   patrzy   w   podłogę,   patrzy   na 
dyrektora.

- Czy  mogę dostać od pana listę pracowników szpitala, którzy  w 

ciągu ostatniego tygodnia poszli na zwolnienie lekarskie, wnioskowali o 
urlop bądź zwolnili się z pracy?

Cisza.   Dyrektor   Grajec   zaczyna   powoli   chwytać,   o   co   może 

mężczyźnie chodzić.

-   Pan   myśli,   że   w   to   zniknięcie   może   być   zamieszany   któryś   z 

pracowników szpitala?

-   Nie,   po   prostu   musimy   sprawdzić   wszystkie   ewentualności.   To 

bardzo   poważna   sprawa   dla  ABW,   niestety   nie   mogę   panu   powiedzieć 
dlaczego.

- Rozumiem. Proszę poczekać, muszę pójść do kadr.
-  Pójdę z panem, jeśli  nie ma  pan nic przeciwko temu. Dyrektor 

Grajec patrzy na majora Jasińskiego zdziwiony.

-   Oczywiście,   możemy   iść   razem.   Proszę.   Mężczyźni   wstają   i 

wychodzą z gabinetu.

background image

Róże

Kryty stoi pod Szpitalem Bielańskim i zapala kolejnego papierosa. 

Po co major Jasiński tu przyszedł? Czyżby tylko po to, żeby zgubić ogon? 
Wszedł głównym wejściem, ale mógł już dawno wyjść którymś z wyjść 
bocznych. Kryty nie jest w stanie wszystkich pilnować. Poza tym to jest 
ten szpital, z którego zniknął ranny facet. Czego Jasiński tu chce?

Na wszelki wypadek Kryty kupił niewielki bukiet róż, zawsze lepiej 

wygląda facet z kwiatami czekający pod szpitalem niż facet bez kwiatów. 
Teraz, na przemian wąchając róże i zaciągając się papierosem, zerka co 
chwila w stronę głównych drzwi szpitala.

Do tej pory Kryty myślał, że to Jasiński porwał rannego z oiomu. To 

by   było   logiczne.   Zlecił   jego   zabicie,   egzekucja   się   nie   udała,   porwał 
faceta ze szpitala, żeby go dobić gdzieś w spokojnym miejscu i dobrze 
ukryć zwłoki. Teraz jednak ta dość prosta hipoteza Krytego zaczęła się 
chwiać. Po co Jasiński miałby wracać do szpitala i siedzieć w nim już 
prawie pół godziny? Zaciera ślady? Usuwa świadków? W środku dnia? 
Bez sensu. A może było inaczej? Owszem, Jasiński zlecił zabicie faceta, 
facet jakimś cudem przeżył, ale już ze szpitala porwał go ktoś inny. I teraz 
Jasiński usiłuje się dowiedzieć kto. Jako doświadczony oficer wywiadu 
wojskowego ma na to swoje sposoby i nie boi się przychodzić tu oficjalnie 
w biały dzień. Ta druga hipoteza zaczyna się Krytemu podobać. To tylko 
umacnia go w przekonaniu, że musi Jasińskiego śledzić, musi go śledzić 
jak najdłużej i jak najostrożniej.

Kryty wyrzuca papierosa, za dużo tu pali, za bardzo mu tu smakują 

papierosy,   to   przez   adrenalinę.   Rozgląda   się.   Jest   chłodny   listopadowy 
dzień.   Cieszy   się,   że   tu   przyjechał,   cieszy   się,   że   postanowił   pójść   za 
głosem intuicji. Ten zmysł go jeszcze nigdy nie zawiódł. Tu się musi kroić 
coś interesującego. Zbadanie tego jest zawsze ciekawsze od siedzenia w 
szwedzkim lesie i czekania na kolejne zlecenie.

Nagle znajoma postać pojawia się w głównym wejściu szpitala. To 

major Jasiński. Mężczyzna rozgląda się krótko i rusza szybko przed siebie. 
Kryty patrzy na niego ze sporej odległości. Znowu Jasiński wygląda, jakby 
miał coś strasznie ważnego i pilnego do załatwienia. Znowu w Krytym 
budzi się dzika ciekawość, co to takiego. Kiedy dystans między nimi jest 
już odpowiedni, Kryty zaczyna śledzić majora. Do tej pory Jasiński nie 
zauważył, że jest śledzony, to dziwne, może wcale nie jest taki dobry, na 
jakiego wygląda.

background image

Przechodząc koło kosza na śmieci, Kryty wyrzuca bukiet róż. Nie 

będą mu na razie potrzebne.

Palcem po mapie

Maciek   Szuman   leży   w   swoim   pokoju   i   przegląda   sfatygowany 

samochodowy  atlas Europy. Już w zasadzie wybrał trasę. Pojadą przez 
Czechy. Z Warszawy na Wrocław, potem Kłodzko, Kudowa. Zatrzymuje 
na chwilę palec jadący wzdłuż krajowej ósemki. Miną Polanicę.

Patrzy   na   padający   za   oknem   deszcz   ze   śniegiem.   Nie   zobaczy 

swojego   rodzinnego   miasta.   Po   pierwsze,   będzie   ciemno,   po   drugie,   z 
ósemki Polanicy nie widać. Trzeba by zboczyć z głównej drogi. Ale nie 
będą zbaczać. Po co? Zostawił to miasteczko dawno temu, wykreślił je ze 
swoich planów, właściwie nawet już o nim zapomniał. Mógłby wstąpić do 
rodziców, zajechać do siostry, ale co by im powiedział? To by było zbyt 
trudne po tylu latach i po tym wszystkim, co się stało. Bardzo dobrze, że 
miną szybko Polanicę. Bardzo dobrze, że nie będzie nic widać.

Palec Maćka rusza dalej, do przejścia granicznego Kudowa-Słone. 

Przez Czechy przemkną szybko, w środku nocy ruch będzie minimalny. 
Granicę z Niemcami przekroczą w czeskim Rozwadowie, przejście o tej 
porze   jest   puste.   Miła   na   pewno   będzie   już   zmęczona   prowadzeniem 
samochodu. Maciek nie będzie mógł jej zmienić. Po niemieckiej stronie 
znajdą jakiś skromny nocleg. Rano ruszą dalej. W stronę Alp, w stronę 
Szwajcarii.

Maciek   słyszy   Milą   krzątającą   się   po   mieszkaniu.   Pakuje   się. 

Wybiera ze swoich rzeczy te najpotrzebniejsze, te, z którymi nie potrafi się 
rozstać. Maciek nie ma już żadnych rzeczy. Wszystko, co miał, zostawił w 
miejscach, do których już nie wróci. Nie wróci do swojego luksusowego 
mieszkania   na   Starym   Mieście,   do   swojego   supersamochodu,   do 
mieszkania Lilki, w którym też miał sporo swoich rzeczy. Ciekawe, że 
dopiero teraz po raz pierwszy pomyślał o Lilce. Spotykał się z nią pół roku 
i dopiero teraz pojął, jak niewiele dla niego znaczyła. Była tylko zabawką, 
pluszakiem,   którego   lubił   przytulać   i   z   którym   sypiał,   to   wszystko. 
Większe znaczenie miała dla niego maszynka do golenia, którą zostawił u 
niej w łazience, niż ona sama. Takie właśnie życie prowadził. Życie mało 
znaczące, życie właściwie samotne, bez zobowiązań, bez nikogo ważnego, 
bez sensu.

Może jednak powinni przejechać przez Polanicę. Będą tak blisko. 

Przecież   mogą   w   środku   nocy   podjechać   cicho   pod   dom,   w   którym 

background image

mieszkał,   w   którym   spędził   dzieciństwo.   Chociaż   popatrzy,   nie   muszą 
nawet wysiadać z samochodu. Popatrzy w ciemne okna, za którymi będą 
spać jego rodzice, pogodzeni ze starością i z faktem, że nie mają już syna, 
że  o  nich   zapomniał   dawno  temu,  że  są   mu  niepotrzebni.   Popatrzy  na 
ulice, którymi jeździł z kolegami na rowerach, popatrzy na park zdrojowy, 
przez który chodził codziennie do szkoły, popatrzy na miejsca, w których 
spędził swoje szczęśliwe, beztroskie, spokojne dzieciństwo.

Matka na pewno ucieszyłaby się na jego widok. Wybaczyłaby mu 

wszystko w ułamku sekundy, nawet gdyby się zjawił w domu w środku 
nocy, przejazdem, na chwilę, z nieznaną kobietą i z dziurą po postrzale w 
klatce piersiowej. Co innego ojciec. Stałby pewnie jak zwykle milczący i 
poważny,   nieprzystępny   i   dumny,   stałby   i   nie   odezwałby   się   słowem. 
Dopiero potem usiadłby w ciemnej kuchni i siedział tak do rana, ocierając 
wilgotne oczy i wspominając syna, którego stracił na długo przed tym, jak 
Maciek opuścił definitywnie rodzinny dom.

Po co są wspomnienia? - myśli Maciek. Dlaczego bolą? Dlaczego nie 

można   po   prostu   zapomnieć?   Z   drugiej   strony,   kim   by   był,   gdyby 
zapomniał? Co by mu zostało? A może coś jeszcze można naprawić? Jak 
definitywnie wyjadą, jak schowają się gdzieś na końcu świata, to już nigdy 
nie wróci do domu. Nigdy nie zobaczy matki, nigdy nie pogodzi się z 
ojcem. Nawet nie będzie miał okazji, żeby im wyjaśnić, na czym polegało 
jego życie, dlaczego było takie, a nie inne, dlaczego na tak długo o nich 
zapomniał.

Maciek zamyka atlas i odkłada go na półkę przy łóżku. Jeszcze parę 

dni   temu   starzejący   się   rodzice   byli   ostatnią   rzeczą,   o   której   mógłby 
pomyśleć.   Teraz   nagle   okazują   się   ważni.   Może   nawet   najważniejsi. 
Dlaczego?   Jak   to   jest,   że   dwie   małe   porcje   ołowiu   mogą   tak   bardzo 
zmienić sposób myślenia? Może te dwa ołowiane pociski były po prostu 
dowodem na to, że ojciec zawsze miał rację. Że jego twarde wymagania 
wobec   syna   nie   były   tylko   manifestacją   władzy   rodzicielskiej   czy 
bezsensownym znęcaniem się srogiego ojca nad krnąbrnym synem. Może 
ojciec po prostu miał rację. Potem zresztą tak samo rację miała Miła, kiedy 
nagle postanowiła zerwać znajomość z człowiekiem, który za mocno igrał 
z losem.

Wchodzi Miła.
- Już. Spakowałam się. Wymyśliłeś, którędy pojedziemy?
- Tak, pojedziemy przez Czechy.
- Chcesz wstąpić do Polanicy?
Maciek patrzy  na Miłą, udając zdziwienie. Czy to możliwe, żeby 

background image

wiedziała, o czym myślał przed chwilą?

- Chcę...
Miła siada na łóżku. Przysuwa się do Maćka, obejmuje go. Kładzie 

się obok niego i całuje go krótko w usta. Wiele razy tak obok siebie leżeli i 
były to te momenty, które Maciek lubił najbardziej. Lubił czuć jej zapach, 
jej ciepło, lubił obejmować jej delikatne ramiona, lubił jej włosy. Miła 
wspiera się na łokciu i patrzy Maćkowi w oczy.

- Powinieneś do nich pojechać. Dawno cię nie widzieli.
Chyba właśnie za to ją tak kochał.

Kręcenie się po mieście

Od kilku godzin major Jasiński wraz z Krytym idącym za nim jak 

cień kręcili się po mieście. Jasiński cały czas poruszał się komunikacją 
miejską   i   jeździł   z   jednego   końca   Warszawy   na   drugi.   Zaczął   od 
Mokotowa, wszedł do bramy starej kamienicy przy Stępińskiej, wyszedł 
po dziesięciu minutach. Pojechali na Ursynów i Jasiński znowu wszedł na 
dziesięć minut do jednego z bloków przy Ciszewskiego. Potem był Służew 
i blok przy Bacha, tam major Jasiński był bardzo krótko, tylko wszedł i 
wyszedł. Potem poszedł do McDonalda na rogu Puławskiej i Wałbrzyskiej 
i zamówił big maca w zestawie.

Kryty został na zewnątrz i zastanawiał się, o co w tym wszystkim 

chodzi. Zerkał czasem przez szybę na jedzącego łapczywie Jasińskiego. 
Przecież   to   niemożliwe,   żeby   nie   zorientował   się,   że   jest   śledzony, 
niemożliwe,  żeby  Kryty  był aż takim specjalistą  od śledzenia,  a major 
Jasiński aż takim ciamajdą.

Kryty wyciąga papierosa i zapala. Jest zimno, mokro i pochmurno. 

Kryty cały przemarzł i prawdę mówiąc, też już by coś zjadł. Woli jednak 
śmierć głodową niż żarcie z McDonalda.

Zastanawia się, co dalej robić. Co robić, jeśli po posiłku Jasiński 

znowu zacznie zachowywać się jak inkasent albo jak listonosz? Po co on 
łazi do tych mieszkań, dlaczego tak się śpieszy? Może pora przerwać ten 
rajd   po   mieście   i   poważnie   z   Jasińskim   porozmawiać?  A  może   lepiej 
poczekać, jeszcze za nim pochodzić? Może Jasiński sprawdza po kolei 
jakichś ludzi z listy? Jakiej listy!? Nagle przez głowę Krytego przemyka 
krótka, ale bardzo wyraźna myśl: będzie musiał Jasińskiego zabić. Tak, to 
raczej   nieuniknione.   Trudno.   Najpierw   jednak   Jasiński   musi   mu 
powiedzieć wszystko, co wie. Wszystko.

Jasiński   jest   już   w   połowie   swojego   zestawu.   Smakuje   mu.   Był 

background image

bardzo głodny. Bierze wielki haust coca-coli z dużego kubka, na pewno 
nie da rady wypić wszystkiego. Czujnym, krótkim spojrzeniem wynajduje 
za   oknem   znajomą   postać   niepozornego,   szczupłego   mężczyzny   z 
papierosem. Jest! Idzie za nim od samego szpitala. Jest ostrożny i całkiem 
nieźle mu wychodzi to śledzenie. Major Jasiński nie ma wątpliwości, że to 
facet   wysłany   przez   pułkownika   Florka.   Stary   sprawdza,   jak   idzie 
Jasińskiemu robota, i major w pełni rozumie tę troskę. Mógłby zgubić ten 
ogon  setki  razy. Nie  zrobił  tego   jednak.  Niech  Florek   wie,  że  Jasiński 
działa, niech wie, że poszukiwania Bankiera idą na pełnych obrotach. Lista 
osób, którą dostał od dyrektora Grajca, nie jest zbyt długa i zostały mu już 
do   sprawdzenia   tylko   trzy   nazwiska.   Dwa   w   Śródmieściu   i   jedno   na 
Bemowie.

Na ten pomysł wpadł w gabinecie dyrektora szpitala, czytając jego 

raport dla Ministerstwa Zdrowia. Pomysł Jasińskiego jest genialnie prosty. 
Bankierowi   musiał   pomóc   ktoś   z   pracowników   szpitala.   Bankier   jest 
facetem   sprytnym   i   myślącym,   wiedział,   że   bez   ochrony   grozi   mu   w 
szpitalu śmiertelne niebezpieczeństwo, wiedział, że jego jedyną szansą jest 
jak najszybciej zniknąć ze szpitala. I tak zrobił. Nie mógł jednak zrobić 
tego sam. Przekupił któregoś z pracowników. Czego jak czego, ale akurat 
amatorów przekupywania w szpitalu nie brakuje. Znalazł kogoś, jakiegoś 
sanitariusza, pielęgniarkę, lekarza, zapłacił mu solidne pieniądze i ten ktoś 
wywiózł go nocą ze szpitala. Teraz należało tylko sprawdzić wszystkich 
pracowników   szpitala,   którzy   nagle   poprosili   o   urlop,   zwolnienie 
zdrowotne czy złożyli niespodziewane wypowiedzenie. Musi zadziałać!

Major Jasiński kończy jedzenie, resztki zostawia na tacy, wstaje od 

stolika, czujne spojrzenie na faceta za oknem. Pewnie też by coś zjadł. No 
dobra, idziemy dalej, kolego. Do Śródmieścia pojedziemy metrem. Dobrze 
by było jeszcze dzisiaj dostać Bankiera, dobrze by było jeszcze dzisiaj 
zamknąć   sprawę   przy   użyciu   coraz   bardziej   ciążącej   Jasińskiemu   pod 
pachą beretty.

Jasiński   wychodzi   na   mokrą   i   chłodną   ulicę.   Za   dużo   zjadł. 

Niepotrzebnie. Rusza Wałbrzyską w stronę przystanku metra Służew. Po 
chwili Kryty rusza za nim, zastanawiając się, dokąd teraz pojadą.

Nieprzytomni

O   dziewiątej   szesnaście   lekarz   więzienny   Bogumił   Sztaba   po 

zbadaniu   rannego   stwierdził   silne   wstrząśnienie   mózgu,   pęknięcie 
podstawy   czaszki   i   bardzo   prawdopodobny   krwiak   powstały   na   skutek 

background image

silnego uderzenia w obrębie pnia mózgu. Cycek był wciąż nieprzytomny, 
odruchy   były   zaburzone,   oddech   płytki,   co   jakiś   czas   jego   ciałem 
wstrząsały   silne   epileptyczne   drgawki.   W   takiej   sytuacji   trzeba   było 
pobitego   przewieźć   do   szpitala   na   badania   neurologiczne.   Lekarz 
więzienny Bogumił Sztaba nie dawał pobitemu większych szans. Jego stan 
określił jako bardzo ciężki. Rokowania raczej beznadziejne.

O dziesiątej trzydzieści karetka zabrała wciąż nieprzytomnego Cycka 

do   Szpitala   Czerniakowskiego   w  asyście   dwóch   funkcjonariuszy   straży 
więziennej.

O   dziesiątej   pięćdziesiąt   pięć   byli   już   pod   szpitalem.   Karetka 

zatrzymała się i funkcjonariusz straży więziennej Gralicki otworzył tylne 
drzwi. Uderzenie nogą w twarz, jakie otrzymał z wnętrza samochodu, było 
tak silne, że odrzuciło funkcjonariusza na odległość prawie trzech metrów 
od karetki. Gralicki stracił przytomność, zanim jeszcze uderzył głową o 
chodnik.

Jego kolega, funkcjonariusz Markowski, właśnie sięgał do pasa po 

gaz paraliżujący, kiedy nagle został powalony silnym uderzeniem pięści. 
Nie stracił jednak przytomności, już chciał zacząć krzyczeć, ale bardzo 
mocne kopnięcie w twarz pozbawiło go świadomości.

Kierowca karetki i sanitariusz nie mieli ochoty brać udziału w całym 

zdarzeniu i udawali, że nic nie widzą.

O   dziesiątej   pięćdziesiąt   osiem   Cycek   biegł   szybko   bocznymi 

ulicami   Mokotowa,   coraz   bardziej   oddalając   się   od   karetki   pogotowia, 
którą tu przyjechał. Nie wyglądał na chorego.

O jedenastej pięć zadzwoniono ze szpitala na policję. Przyjechali już 

po piętnastu minutach. Funkcjonariusz Gralicki wciąż był nieprzytomny, 
jego   kolega   Markowski   wolno   dochodził   do   siebie.   Drogą   radiową 
zawiadomiono wszystkie patrole w mieście, na ulice Mokotowa wyszło 
dodatkowo czterdziestu policjantów prewencji z rysopisem zbiega.

O   czternastej   trzydzieści   trzy   o   ucieczce   Cycka   dowiedziała   się 

komisarz   Lidka   Nowakowska.  Właśnie   zabierała   się   do   swojego   długo 
oczekiwanego   dewolaja   z   frytkami   w   niewielkim   barze   przy   alei 
Solidarności, kiedy zadzwoniła jej komórka. Dzwonił nadkomisarz Pater. 
Informował   ją   nieoficjalnie,   po   koleżeńsku.   Wiedział,   że   odebrano   jej 
śledztwo   w   sprawie   strzelaniny   pod   Leclerkiem,   wiedział   też,   że 
potraktowała to bardzo osobiście i że wciąż się tą sprawą żywo interesuje. 
Uznał po prostu, że powinna wiedzieć o tej ucieczce.

Teraz   komisarz   Lidka   Nowakowska   siedzi   i   wpatruje   się   w 

stygnącego dewolaja.

background image

Co to wszystko znaczy?
To   znaczy,   że   sprawa   egzekucji   pod   Leclerkiem   jeszcze   się   nie 

skończyła. Ta sprawa wciąż trwa i wszystko dzieje się bez wiedzy policji. 
To niedobrze. Za mało wiedzą, i co najgorsze, nie mają pojęcia, co jeszcze 
może   się   wydarzyć.   A  komisarz   Nowakowska   przeczuwa,   że   jeszcze 
niejedno się wydarzy.

Ucieszył   ją   ten   telefon   od   Patera.   Juliusz   Pater   był   jej 

niedoścignionym wzorem jeszcze w szkole oficerskiej. Rasowy detektyw, 
prawdziwy fachowiec od najtrudniejszych zabójstw. Zawsze małomówny, 
zawsze   zamyślony,   elegancki   mężczyzna   w   sile   wieku,   zawsze   trochę 
obok, warszawski Sherlock Holmes, jak mówili o nim złośliwi. Palił fajkę 
i nigdy nie nosił broni, miał już niespełna dwa lata do emerytury i wciąż 
był najlepszy. Zadzwonił do niej prywatnie, jak kolega do kolegi. Kochany 
facet, tyle lat w gliniarni i wciąż ma klasę. Nieczęsto to się zdarza.

Lidka patrzy na swojego dewolaja. Musi jeść. Nie wiadomo, co się 

jeszcze dzisiaj wydarzy.

Czekanie na noc

Czekanie na noc w środku listopada nie jest specjalnie wyczerpujące 

i   nie   wymaga   wielkiej   cierpliwości.   Zmierzchać   zaczęło   się   już   po 
czwartej. O piątej było całkiem ciemno.

Miłej   i   Maćkowi   cały   dzień   upłynął   na   pakowaniu,   leżeniu   obok 

siebie na łóżku, ćwiczeniach w chodzeniu po mieszkaniu, na co bardzo 
nalegał Maciek, przeglądaniu atlasu samochodowego i znowu leżeniu na 
łóżku, przytulaniu się.

Około piątej po południu Miła zrobiła sobie kawę i pozwoliła wypić 

Maćkowi   kilka   łyków.   Pozwoliła   mu   się   też   zaciągnąć   parę   razy 
papierosem. Postanowili, że wyjadą między ósmą a dziewiątą wieczorem. 
Na   ulicach   będzie   już   w   miarę   pusto   i   wyjazd   z   Warszawy   będzie 
łatwiejszy. Miła chciała ruszać, gdy tylko się ściemni, ale Maciek wolał 
jechać później. Na początku w ogóle uważał, że najlepsza pora na jazdę 
zaczyna się po północy. Miła jednak nie chciała jechać tak późno, stanęło 
więc   na   tym,   że   wyruszą   między   ósmą   a   dziewiątą.   Byli   spakowani, 
przygotowani do jazdy. Jedyne, co im pozostało, to czekać.

I czekają. Leżą przytuleni u Maćka na łóżku i czekają.
- Maciek.
- Miałaś się zdrzemnąć, przed tobą cała noc za kółkiem.
- Nie mogę spać w dzień.

background image

- Jaki dzień? Jest całkiem ciemno.
- Ale na zegarze jest dzień.
Patrzą sobie w oczy. Leżą obok siebie i szepczą jak para kochanków 

po   udanym   seksie.   Żadnego   seksu   oczywiście   nie   było,   ale   oboje 
wyobrażają sobie, że był, że jest, że jest tak jak dawniej, że właściwie nic 
się nie stało, jest tak jak kiedyś przez prawie pół roku, jak we śnie. Wcale 
nie wyglądają na ludzi, którzy muszą się ukrywać, którzy uciekają.

- Maciek, co będzie?
Maciek   patrzy   w   sufit,   patrzy   w   ciemne   okno   nad   łóżkiem,   też 

nurtuje go to pytanie.

- Nie wiem, co będzie. Myślę, że będzie dobrze.
- Dobrze? Jak dobrze?
- Nie bój się, strach to teraz najgorsze, co się nam może przydarzyć.
- Ty już uciekałeś, ja jeszcze nigdy.
- Mam nadzieję, że to moja ostatnia ucieczka.
- I co? Co zamierzasz robić, żeby już nie musieć uciekać? Maciek 

zamyśla się, Miła wspiera się na łokciu i patrzy na Maćka.

- Poproszę ciebie o pomoc - mówi Maciek i uśmiecha się. Chwilę 

trwa cisza.

- Nigdy już tu nie wrócimy? - pyta Miła.
Maciek   nie   bardzo   wie,   co   odpowiedzieć,   bo   odpowiedź   niestety 

brzmi „nie”.

Nagle słychać dzwonek do drzwi. Miła zrywa się na równe nogi.
- O Boże!
Maciek natychmiast gasi lampę stojącą obok łóżka, w mieszkanku 

robi się ciemno.

Znowu dzwonek, natarczywy, uparty.
- Kto to może być? - pyta szeptem Maciek.
- Nie mam pojęcia. - Mila cała się trzęsie.
- Podejdź cicho do drzwi i sprawdź przez wizjer. Tylko pamiętaj, 

cicho.

- Boję się...Dzwonek!
- Proszę cię, Miła, idź. Sprawdź cichutko, kto to dzwoni. Miła rusza 

na   palcach   w   kierunku   drzwi.   Z   każdym   krokiem   serce   bije   jej   coraz 
głośniej. Przykłada oko do wizjera. Dzwonek!

Miła   widzi   przed   drzwiami   majora   Jasińskiego.   Nie   zna   tego 

mężczyzny,   nigdy   go   nie   widziała.   Wstrzymując   oddech,   patrzy   na 
skupioną   twarz,   chłodne   oczy,   zaciśnięte   w   prostą   kreskę   usta.   Major 
Jasiński   jeszcze   raz   naciska   na   dzwonek.   Zbliża   głowę   do   drzwi   i 

background image

nasłuchuje.   Miła   jest   teraz   bardzo   blisko   mężczyzny,   dzielą   ich   tylko 
cienkie sklejkowe drzwi.

Nagle klamka się porusza. Miła czuje, jak serce podchodzi jej do 

gardła, w jednej chwili jej ciało ogarnia fala mrozu. Dziewczyna zaczyna 
dygotać.

Jasiński sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Niestety są.
Miła   wpatruje   się   w  klamkę,   która   odskakuje   do   góry.  Słyszy   za 

drzwiami oddalające się kroki. Szybko zbliża oko do wizjera. Pusto.

Bingo!

Major Jasiński wychodzi szybkim krokiem z bramy. Rzuca w górę 

dyskretne spojrzenie. Okno jest ciemne. Czyli tak jak przypuszczał, ktoś 
jest w tym mieszkaniu. Przed wejściem do bramy również spojrzał w to 
okno, łatwo było na podstawie adresu wyliczyć pozycję okna w prostym 
jak klocek bloku. Świeciło się. Wniosek jest oczywisty. Major Jasiński 
trafił pod właściwy adres. Bardzo go to cieszy.

Odchodzi kawałek i zatrzymuje się w cieniu pobliskiego śmietnika 

przy parkingu pełnym samochodów. Stąd może bezpiecznie obserwować 
bramę.

Teraz Jasiński rozgląda się w poszukiwaniu swojego anioła stróża. 

Nie widzi jednak mężczyzny. Czyżby zrezygnował? Jeszcze niedawno tu 
był. No trudno, nie to jest teraz najważniejsze. Teraz trzeba obserwować. 
Trzeba zakończyć tę sprawę.

Nagle   w   oknie   doktor   Ludmiły   Kamińskiej   zapala   się   światło. 

Jasiński uśmiecha się do siebie. Miał rację. Doktor Kamińska poprosiła 
dzisiaj szpital o dwa tygodnie urlopu, bo ma coś do ukrycia. Właściwie 
kogoś, poprawia się major. Bo dlaczego nie otworzyła dzwoniącemu do 
drzwi   Jasińskiemu?   Dlaczego   się   bała?   Dlaczego   zgasiła   światło? 
Oczywiście można by przyjąć, że kobieta jest okropną histeryczką, która 
nikomu nie otwiera i zawsze zaciemnia mieszkanie na dźwięk dzwonka, 
jednak major Jasiński nie jest w nastroju do żartów i w ogóle nie przepada 
za hipotezami tak mało prawdopodobnymi.

Należało   szybko   rozważyć   możliwe   warianty   działania.   Przede 

wszystkim   -   wchodzić   do   mieszkania   teraz   czy   czekać?   To   pytanie 
pulsowało   w   głowie   Jasińskiego.   Z   łatwością   mógł   przecież   sforsować 
drzwi i wejść do środka.

Zapala   się   światło   w   sąsiednim   oknie,   to   najprawdopodobniej 

kuchnia Kamińskiej.

background image

Coś tam się dzieje. Zdaje się, że jego pojawienie się pod drzwiami 

wzbudziło małą panikę. Może lepiej poczekać na zewnątrz? Jasiński nie 
jest zdecydowany. Czuje, że jest blisko, czuje świeżą krew i najchętniej 
rozwaliłby   te   drzwi   paroma   kopami,   wpadł   do   środka   i   spacyfikował 
mieszkanie doktor Kamińskiej, nie zostawiając tam nikogo przy życiu. Z 
drugiej jednak strony jest rozsądek. A ten mu mówi: czekaj, obserwuj, zrób 
porządne   rozpoznanie,   przygotuj   się   do   działania,   zapewnij   sobie 
bezpieczny odwrót, teraz już nie możesz tego spieprzyć.

Gdzie, do cholery, jest facet, który łaził za nim cały dzień!? Jasiński 

rozgląda   się,   przeczesuje   wzrokiem   teren   w   okolicy   bloku   doktor 
Kamińskiej. Po facecie, który go śledził, nie zostało ani śladu.

Ucieczka

Gdy   tylko   dzwonienie   do   drzwi   ustało,   Maciek   ostrożnie   wstał   i 

zbliżył   się   do   okna.   Patrzył,   kto   wyjdzie   z   bramy.   Po   chwili   wyszedł 
mężczyzna. Nie znał go. Mężczyzna udał się szybkim krokiem w kierunku 
zaparkowanych nieopodal samochodów i zniknął w ciemności. Wszystko 
to   niestety   wyglądało   bardzo   źle.   Czego   chciał   nieznajomy?   Kim   był? 
Dlaczego   nie   zawahał   się   chwycić   za   klamkę?   Skąd   ta   śmiałość   i 
determinacja?

I Ludmiła, i Maciek pierwszy raz widzieli go na oczy. Jedyne, co im 

w tej sytuacji pozostało, to natychmiastowa ucieczka. Nie ma już na co 
czekać.

Miła   wynosi   do   przedpokoju   dwie   pękate   torby   sportowe,   to 

wszystko, co zamierzają ze sobą zabrać.

- Zniosę te torby i podjadę samochodem bliżej bramy. - Miła jest 

rozdygotana, trzęsą jej się ręce. - Poczekasz tu na mnie?

- Chodź do mnie. - Maciek siedzi na łóżku, jest już ubrany. Miła nie 

miała w domu żadnych męskich rzeczy, musiała mu coś kupić, zabrała 
Maćka ze szpitala w samej szpitalnej piżamie.

Miła   podchodzi   do   Maćka.   Obejmują   się.   Mocno.   Dziewczyna 

bardzo teraz tego potrzebuje.

- Uspokój się - szepcze Maciek. - Wszystko będzie dobrze. Facet 

poszedł.   Za   chwilę   już   będziemy   daleko.Miła   wstaje,   wychodzi   do 
przedpokoju,   spogląda   krótko   przez   wizjer   w   drzwiach,   bierze   torby   i 
cicho wychodzi na korytarz, zamyka Maćka na klucz.

Na dole chłodne, wilgotne powietrze trochę Miłą uspokaja. Torby są 

dość ciężkie. Dziewczyna szybko idzie w kierunku zaparkowanej spory 

background image

kawałek od bramy  corolli. Nie widzi  obserwującego ją bacznie majora 
Jasińskiego.

To   na   pewno   doktor   Ludmiła   Kamińska,   myśli   Jasiński,   właśnie 

wybiera się na urlop. Dlaczego tak się śpieszy? Chętnie by ją zapytał, ale 
instynkt i doświadczenie każą mu nie ujawniać na razie swojej obecności. 
Kobieta wsadza dwie torby do bagażnika i wsiada za kierownicę toyoty.

Jasiński nie może jej pozwolić odjechać. Sięga szybko pod pachę, 

wyjmuje z kabury berettę i sprawnie ją przeładowuje. Szybki rzut oka na 
okno, światło się pali. Czyżby ktoś jeszcze był w mieszkaniu? Ciekawe 
kto?

Kobieta uruchamia samochód. Gdyby chciała wyjechać z parkingu, 

musi przejechać obok ukrytego za śmietnikiem Jasińskiego. Nie będzie 
miał problemu z jej zatrzymaniem, nawet gdyby musiał użyć broni.

Kobieta   jednak   nie   wyjeżdża   z   parkingu.   Wycofuje   samochód   i 

podjeżdża nim powoli pod bramę, z której przed chwilą wyszła. Wysiada z 
corolli i znika w bramie. To dobrze. Teraz pewnie zejdzie do samochodu z 
Bankierem. Major woli go zastrzelić tu, przed domem, niż w mieszkaniu. 
Łatwiej mu będzie zniknąć zaraz po wykonaniu zadania.

Jasiński rozgląda się rzeczowo. Musi przejść bliżej bramy. Będzie 

strzelał, gdy tylko oboje wsiądą do samochodu. Podejdzie blisko i odda 
kilka celnych strzałów. Będzie strzelał w głowę. Musi zabić ich oboje, nie 
może zostawić przy życiu świadka. Przechodzi szybko przez osiedlowy 
parking i chowa się w ciemnym załomie muru tuż przy bramie.

Maciek jest w nadspodziewanie dobrej kondycji. Sam wstał z łóżka. 

Sam doszedł do drzwi. Miła pomogła mu tylko na krótkim odcinku między 
drzwiami a windą. Zgasili w mieszkaniu światło i Miła zamknęła je na 
klucz.   Klucz   ukryła   pod   wycieraczką.   Za   kilka   tygodni   zadzwoni   do 
właścicielki,   od   której   wynajmowała   to   mieszkanie,   i   zrezygnuje   z 
wynajmu.

W  windzie   Maciek   opiera   się   o   ścianę,   uśmiechają   się   do   siebie 

blado, mijają kolejne piętra. Jest w końcu parter. Na klatce schodowej jest 
ciemno. Idą do bramy.

Pierwszy łyk świeżego listopadowego powietrza powoduje u Maćka 

lekki zawrót głowy. Parę dni już czegoś takiego nie wdychał i bardzo mu 
tego brakowało. Zatrzymuje się na chwilę na schodach. Rozgląda się. Miła 
patrzy na niego pytająco. Przed blokiem na szczęście nie ma nikogo. Jest 
chłodno, ludzie siedzą w domach. Ruszają w stronę zaparkowanej przed 
bramą toyoty.

Majorowi Jasińskiemu wystarczy tylko jedno spojrzenie. To Bankier! 

background image

Ależ   ma   szczęście!   Teraz   już   nie   można   tego   spieprzyć.   Widzi,   jak 
podchodzą do samochodu. Kobieta otwiera Bankierowi drzwi od strony 
pasażera.   Widać,   że   Bankier   jest   osłabiony,   porusza   się   wolno   i   z 
wyraźnym   wysiłkiem.   To   dobrze.   Zaraz   major   Jasiński   skróci   jego 
cierpienia.   Kobieta   zamyka   drzwi   samochodu   za   Bankierem   i   idzie   do 
drzwi od strony kierowcy.

Kobieta wsiada.
„Teraz jest ten moment!”, myśli Jasiński, ale nie rusza do ataku.
- Torebka! - Miła szuka wokół siebie torebki.
- Co!?
-  Zostawiłam  w  domu  torebkę. W  kuchni  na stole.  Są tam nasze 

paszporty.

- Idź, poczekam tutaj na ciebie - Maciek jest czujny i spokojny.
Kobieta   wysiada   z   samochodu.   Idzie   szybko   w   stronę   bramy. 

Najwyraźniej czegoś zapomniała. I tak przez standardową babską głupotę 
ocali   życie.   Major   Jasiński   nie   będzie   musiał   jej   zabić.   Zabije   tylko 
Bankiera.

Doktor Kamińska znika w ciemnej bramie.
Jasiński wychodzi szybkim krokiem zza załomu muru. Staje przy 

samochodzie jakieś dwa i pół metra od siedzącego na siedzeniu pasażera 
Maćka Szumana. Major szybkim ruchem wyjmuje spod płaszcza pistolet i 
wycelowuje go w głowę Bankiera.

Maciek zauważa postać i wycelowaną w siebie broń. Nie ma szans.
Nagle   Jasiński   słyszy   dziwnie   znajomy,   krótki   świst.   Po   ułamku 

sekundy pocisk trafia go w tchawicę. Uderzenie jest bardzo mocne, twarde 
i bolesne. Skurwysyn, anioł stróż...

Nie ma już siły nacisnąć na spust, jego siły gdzieś ulatują. Nie może 

utrzymać   się   na   nogach.   Nagle   kolejny   świst.   Tym   razem   potężne 
uderzenie ołowiu roztrzaskuje majorowi Jasińskiemu głowę. Mężczyzna 
pada na chodnik.

Maciek Szuman patrzy na całe zdarzenie jak zaczarowany.
W   kierunku   corolli   od   strony   parkingu   biegnie   szybko   postać   z 

bronią w ręku.

Drzwi od strony kierowcy otwierają się i wsiada mężczyzna. Jest 

uzbrojony. Maciek spotyka się z nim wzrokiem. Już go gdzieś widział i ta 
myśl pozbawia go na chwilę tchu.

Już widział tego faceta! Widział go na parkingu pod Leclerkiem!
- Cześć. Nie rób głupstw. Właśnie uratowałem ci życie - mówi cicho 

Kryty.

background image

Przekręca kluczyk w stacyjce i corolla szybko odjeżdża spod bloku.

CZĘSC DRUGA

Dwa tygodnie

Grudzień w Polanicy zaczął się od śniegu. Zaczęło prószyć w nocy. 

Padało równo, wolno i gęsto. Rano śnieg przestał padać, bo wszystko już 
było   białe.   Maciek   wyszedł   z   domu   rano,   było   po   dziewiątej.   To   był 
dopiero jego drugi samodzielny  spacer. Poszedł oczywiście w kierunku 
parku   zdrojowego.   W   kiosku   kupił   papierosy   i   paczkę   zapałek.   Śnieg 
chrupał   cicho   pod   butami.   Lekki   mróz   dodawał   powietrzu   rześkości   i 
pieprzu. Powietrze w Polanicy nigdy nie było łagodne. Nawet w lecie było 
w nim coś ostrego i kłującego. Maciek bardzo to lubił. Lubił wdychać to 
dziwne, leśne powietrze i smakować je płucami, którymi podobno niczego 
smakować się nie da.

Maciek   siedzi   na   ławce   między   wysokimi,   białymi,   bezlistnymi 

drzewami w parku zdrojowym i odwleka chwilę, kiedy zapali pierwszego 
dzisiaj papierosa. Dookoła jest niemal pusto. Czasami tylko daleko między 
drzewami widać jakąś postać śpieszącą do pracy albo do szkoły. Maciek 
jest tu właściwie sam. Park zdrojowy odpoczywa po całorocznym tłumie 
spacerowiczów, kuracjuszy i gości. W zimie park zapada w zimowy sen i 
Maciek o tym dobrze wie. Stara się nie przerywać tego snu.

Zapala papierosa. Dwa tygodnie, od kiedy już tu jest, mijały bardzo 

powoli.   To   najdłuższe   dwa   tygodnie   w   jego   życiu.   To   również 
najdziwniejsze dwa tygodnie. Ojciec nie odezwał się do niego ani razu. 
Mimo   to   jednak   spełniał   swoje   lekarskiepowinności   względem   syna 
wzorowo  i  niezwykle  skutecznie.   Matka  za  to   mówiła   dużo.  Zadawala 
pytania, na które Maciek nie mógł odpowiedzieć. Często płakała cicho, 
widząc   syna,   któremu   skupiony   ojciec   zmieniał   opatrunki   na   ranie 
postrzałowej, patrząc na kroplówki kapiące nieubłaganie w jego żyły i na 
miarowo poruszającą się pierś, kiedy spał. Znowu go miała. Znowu był jej 
Maciusiem,   jej   synkiem,   jej   szczęściem.   Znowu   była   mu   potrzebna. 
Znowu jej opieka była nieodzowna.

Dla   Maćka   był   to   dziwny   czas.   Czuł,   jak   jego   ciało   intensywnie 

pracuje, żeby wrócić do pełni sił, czuł wibracje w każdym centymetrze, w 
każdym mięśniu, w każdym zagłębieniu skóry. Jednocześnie jego umysł 
pogrążał się w bezruchu. Całymi dniami nie myślał. Całymi dniami jego 
mózg   jakby   zatrzymywał   się   na   jakiejś   przypadkowej   stop-klatce   i   nie 

background image

chciał ruszyć dalej. Nie musiał, Maćkowi odpowiadał ten stan. Czuł, że 
cofa się do dzieciństwa, bardzo wczesnego dzieciństwa, kiedy chorował, 
przechodząc   pierwsze   dziecięce   infekcje,   kiedy   opiekowano   się   nim, 
przytulano go i pieszczono.

Największą   radość   sprawiały   mu   najprostsze   i   najbardziej 

elementarne   doznania   zmysłowe.   Zapachy   rodzinnego   domu,   które   nie 
zmieniły się od trzydziestu lat, ciepły dotyk matki, służbowy dotyk ojca, 
smak żółtego sera na śniadanie, zapach świeżo parzonej kawy zbożowej, 
skrzypienie   desek   w   drewnianej   podłodze.   Każde,   nawet   delikatne 
podrażnienie któregoś ze zmysłów sprawiało mu dużą radość. Czekał na 
znany mu już dobrze zapach, odgłos czy smak.

W  końcu  zaczął   chodzić.   Najpierw   po  domu,   potem   ubierał   się   i 

wychodził na chwilę do ogrodu. Wreszcie wyszedł na ulicę. Sam. Matka 
oczywiście była przeciwna, ojciec oczywiście się nie odezwał, ale Maciek 
czuł, że już może. Że już jest prawie zdrowy.

Maciek gasi papierosa. Jeśli każdy dzień zimy miałby wyglądać jak 

ten dzisiaj, chciałby, żeby zima trwała cały rok. Biel świeżego śniegu była 
olśniewająca. Świat wygląda pięknie zakryty taką bielą. Im mniej go było 
spod niej widać, tym było lepiej.

Starał się nie wracać myślami do tej dziwnej nocy sprzed dwóch 

tygodni, kiedy z Miłą chcieli uciec z kraju. Starał się jak najmniej myśleć 
o swoim mordercy spod Leclerca, który nagle pojawił się tylko po to, żeby 
go uratować i wieźć całą noc toyotą Miłej aż na Dolny Śląsk. Wciąż nie 
rozumiał,   co   właściwie   wydarzyło   się   tamtej   nocy.   Kim   był   facet 
zastrzelony  przez  Krytego?   Czego  tak  naprawdę chce  od niego  Kryty? 
Dlaczego   podczas   długiej   drogi   samochodem   Maciek   w   ogóle   z   nim 
rozmawiał   i   dlaczego   był   aż   taki   szczery?   Dużo   Krytemu   powiedział. 
Powiedział o swoim rodzinnym domu, w którym może się bezpiecznie 
ukryć, powiedział o Miłej, powiedział trochę o sobie. Dlaczego? Dlaczego 
zaufał zawodowemu mordercy?

A co miał zrobić? Co może zrobić człowiek po ciężkim postrzale, 

wykradziony z oddziału intensywnej terapii, z niezagojoną głęboką raną w 
klatce   piersiowej?   Co   może   zrobić   ktoś,   kto   bez   stałego   podawania 
środków przeciwbólowych i osłonowych antybiotyków umarłby w ciągu 
kilku dni? Maciek był w ciężkim stanie i potrzebował lekarza. Jedynym, 
jakiego teraz znał, był jego ojciec. Jedynym człowiekiem, który mógł go 
tam teraz dowieźć, był Kryty. Tak, był jego mordercą, ale jednocześnie 
właśnie uratował Maćkowi życie. Chwilowo było to trudne do pojęcia, 
jednak   Maciek   nie   miał   zbyt   wiele   czasu   na   kombinowanie.   Chciał 

background image

przeżyć.   Dom   rodzinny   w   Polanicy   był   kryjówką   najbezpieczniejszą   z 
możliwych.   Maciek   nigdy   nie   używał   swojego   prawdziwego   nazwiska, 
nikt nie wiedział, że pochodzi z Polanicy, uciekł z tego miasteczka dawno 
temu i zawsze mówił, że jest z Wrocławia. Nikt nigdy nie wpadłby na 
pomysł, żeby go szukać w małym uzdrowisku zagubionym pośród lasów 
Dolnego Śląska.

Teraz o jego kryjówce wiedział tylko Kryty. Maciek nie miał pojęcia, 

co Kryty zamierza zrobić z tą wiedzą, jaki ma plan, nie wiedział nawet, 
czy niebezpieczeństwo z jego strony minęło. Wiedział jednak, że się udało, 
że wraca do zdrowia, że ojciec lekarz mu pomógł, że chwilowo znowu 
żyje i ma czas na zastanowienie się, co dalej.

Dziwne, ale Maciek nie bał się Krytego. Wyczuwał to intuicyjnie, 

nagłe pojawienie się jego niedawnego zabójcy w roli wybawiciela jest tak 
niezwykłe   i   nieprawdopodobne,   że   nie   może   nieść   w   sobie   prostego 
zagrożenia. Przecież gdyby Kryty chciał Maćka dobić, mógł to zrobić bez 
trudu na sto sposobów.

Wtedy, w nocy w samochodzie, od razu coś między nimi zaiskrzyło. 

Są w podobnym wieku. Kryty jest inteligentny i szybko myśli. Maciek 
bardzo lubi ludzi szybko myślących. Jechali razem w małej toyocie osiem 
godzin.   Zrobili   sobie   w   środku   nocy   dwa   długie   postoje   na   odludziu. 
Wypalili   prawie   paczkę   papierosów.   Cały   czas   rozmawiali,   mimo   że 
Maciek nie był w najlepszej formie. W końcu Kryty zostawił Maćka pod 
jego rodzinnym domem w Polanicy i poczekał, aż ten zniknie w środku. 
Obiecał,   że   wróci.   Wróci   za   dwa   tygodnie,   gdy   Maciek   całkiem 
wyzdrowieje. Nie powiedział, po co chce wrócić, a Maciek nie zapytał. 
Prosił   Maćka,   żeby   nie   robił   żadnych   głupstw,   żeby   z   nikim   się   nie 
kontaktował,   nawet   z   Miłą.   To   może   być   dla   niego   śmiertelnie 
niebezpieczne. Maciek już nie miał siły zastanawiać się, skąd ta troska i 
opiekuńczość u Krytego. Ta noc była dla ciężko rannego Maćka o wiele za 
długa. Kiedy stanął na progu domu swoich rodziców w Polanicy, chciało 
mu się już tylko spać, leżeć, odpoczywać, nie myśleć, zamknąć oczy...

Maciek   wstaje  z  ławki.  Przejdzie  się   jeszcze  trochę.  Zapali   może 

jeszcze jednego papierosa i wróci do domu. Rodzice się pewnie niepokoją.

Kilka słów ołówkiem

Jeszcze nigdy się tak nie bała. Nigdy nie zdarzyło jej się odczuć fali 

strachu tak silnego, że odbierał oddech, paraliżował, pozbawiał władzy w 
kolanach.   Nigdy   Miłej   nie   zdarzyło   się   odczuć   przerażenia   tak 

background image

namacalnego, tak konkretnego i tak przytłaczającego. Nie zapomni tego do 
końca życia.

Wjechała wtedy windą na górę. Torebka leżała w kuchni, tak jak 

myślała. Była zła na siebie, że o niej zapomniała. Zabrała ją szybko, nie 
zapalając światła, i zamknęła drzwi. Zjechała windą z torebką w ręku. 
Szybkim   krokiem   ruszyła   ciemnym   korytarzem   do   bramy.   Kiedy   ją 
otworzyła i stanęła na szczycie krótkich schodów wiodących na chodnik, 
znieruchomiała.

Na chodniku, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała 

jej toyota, leżał mężczyzna. Nie ruszał się. Wokół jego głowy połyskiwała 
czarno spora kałuża krwi. Nad plamą unosiła się delikatna mgiełka sinej 
pary. Krew szybko stygła w chłodzie listopadowego wieczoru.

Miła stała tak kilkanaście sekund, nie rozumiejąc, co się wydarzyło. 

Strach zupełnie odebrał jej możliwość trzeźwej oceny sytuacji. W końcu 
instynkt kazał jej się rozejrzeć. Było pusto, jej toyota zniknęła, Maćka nie 
było, żadnych przechodniów. Miła wróciła do mieszkania.

Zamknęła drzwi wejściowe na wszelkie możliwe zamki i po prostu 

osunęła   się   na   podłogę.   Nie   straciła   przytomności,   nie   zemdlała,   oczy 
miała   cały   czas   otwarte,   dudniło   jej   w   skroniach,   w   mieszkaniu   było 
ciemno, w ręku wciąż ściskała torebkę, po kilkunastu minutach usłyszała 
gdzieś z oddali zbliżającą się syrenę policyjną.

Kiedy   syrena   była   już   całkiem   blisko,   na   ciemnych   ścianach 

mieszkania doktor Ludmiły Kamińskiej zatańczyły niebieskie refleksy i 
zajączki policyjnych kogutów. Wtedy odezwała się jeszcze jedna syrena, 
trochę   inna   od   tej   pierwszej,   potem   jeszcze   następna.   Samochody 
zajeżdżały pod jej okno jeden po drugim, słychać było jakieś głosy, trzask 
policyjnych radiostacji, dzwoniące telefony komórkowe.

Strach nie mijał. Wręcz przeciwnie, nasilał się, Miła zaczęła się cała 

trząść. Gdzieś głęboko jednak obudziła się w niej chęć wyjrzenia przez 
okno. W końcu przezwyciężyła paraliżujący dygot i wstała. Jak najciszej, 
wciąż nie zapalając światła, doszła do okna. Wyjrzała, delikatnie muskając 
czołem firankę.

Na   dole   pod   bramą   było   pełno   policji.   Widziała   ich   wyraźnie. 

Mundurowi plastikową taśmą odgradzali miejsce przed bramą od reszty 
parkingu.   Dwóch   w   czarnych   mundurach   pochylało   się   nad   zwłokami 
nieznajomego.   Co   chwila   błyskał   flesz   aparatu   fotograficznego. 
Zauważyła   starszego,   postawnego   mężczyznę,   który   wydawał   się   tu 
najważniejszy,   wszyscy   do   niego   podchodzili,   słuchali   jego   poleceń, 
mężczyzna coś pokazywał palcem, rozglądał się, pochylał nad trupem.

background image

Po   kilku   minutach   podjechał   jeszcze   jeden   cywilny   samochód. 

Wysiadła   z   niego   kobieta,   niewysoka,   skromnie   ubrana,   dość   ładna. 
Rozmawiała   z   postawnym   mężczyzną,   również   oglądała   zwłoki.   W 
pewnym   momencie   postawny   mężczyzna   wyjął   z   kieszeni   fajkę   i 
wypuszczając   kilka   sporych   chmur   siwego   dymu,   zapalił   ją.   Wciąż 
rozmawiał z niewysoką kobietą.

Miła odsunęła się od okna. Co teraz będzie? Czy przyjdą po nią?
Poszła   do   kuchni,   siadła   na   taborecie   i   poszukała   w   torebce 

papierosów. Zapaliła. Było jej wszystko jedno, co się stanie. Nic już z tego 
nie   rozumiała.   Nie   rozumiała,   jak   mogła   pozwolić,   by   to   wszystko 
wydarzyło   się   w   jej   życiu.   Była   zła   na   siebie,   że   przez   ostatnie   dni 
wywróciła   swoje   dobre,   spokojne   życie   do   góry   nogami.   Czego   się 
spodziewała,   do   jasnej   cholery!?   Dopiero   teraz   przyszedł   płacz.   Trwał 
krótko. Przerwała go jedna prosta myśl, która nagle pojawiła się w głowie 
pani doktor.

Może powinna zejść na dół i opowiedzieć o wszystkim policji?
Wahanie trwało sporą chwilę. Papieros w tym czasie palił się sam. 

Kiedy zaczął parzyć w palce, Miła wrzuciła go do zlewu. Nie zejdzie na 
dół. Nie powie nic policji. Chyba że sami do niej przyjdą.

Wstała, wyjęła z kredensu tabletki nasenne, których nigdy wcześniej 

nie używała, a które, nie wiedzieć czemu, chyba z lekarskiego obowiązku, 
miała w swojej apteczce. Połknęła podwójną dawkę, poszła do swojego 
pokoju i położyła się na łóżku. Zasnęła od razu. Nie słyszała energicznego 
pukania do jej drzwi godzinę później. To dwóch funkcjonariuszy komendy 
stołecznej.   Dokonywali   rutynowych   przesłuchań   okolicznych 
mieszkańców w sprawie zabójstwa na chodniku przed blokiem. Pukali i 
dzwonili dłuższą chwilę, w końcu uznali, że w mieszkaniu nie ma nikogo, 
i poszli dalej.

Następnego dnia Miła zbudziła się około południa. Spała w ubraniu. 

Wyjrzała przez okno. Parking na dole był taki jak zwykle. Nie było śladu 
po policyjnych samochodach i plastikowych taśmach, nie było nawet śladu 
po plamie krwi. Może to wszystko jej się śniło?

Szybko przeniosła wzrok na miejsce, gdzie zwykle parkowała swój 

samochód. Toyoty nie było. Więc to nie był sen.

Cały dzień doktor Ludmiła Kamińska spędziła w swoim mieszkaniu. 

Nigdzie nie wychodziła. Wykąpała się, zmieniła pościel, nastawiła pranie, 
posprzątała w kuchni, nie miała w domu nic do jedzenia, więc nic nie 
jadła.  Wypaliła   tylko   parę   papierosów,   patrząc   bezmyślnie   w   taboret   i 
popijając ze szklanki wodę z czajnika. Położyła się spać przed dziesiątą i 

background image

zasnęła od razu. Tabletki nasenne działały niezawodnie.

Rano zbudził ją gwałtowny strach. Była siódma i strach minął zaraz, 

jak tylko Miła otworzyła oczy. Tym razem już spała w piżamie w czystej, 
pachnącej,   zmienionej   pościeli.   Znowu   wróciło   do   niej   uczucie,   że 
wszystko to, co się w jej życiu w ostatnich tygodniach wydarzyło, było 
tylko snem. Teraz ten sen minął i wszystko wracało do swojej zwykłej, 
nudnej, zwyczajnej normalności.

Postanowiła wyjść do sklepu i kupić coś do jedzenia. Ubrała się. 

Zamknęła mieszkanie i zjechała windą na dół. Wyszła z bramy jak gdyby 
nigdy nic. Nie spojrzała nawet na miejsce, gdzie w jej śnie leżał zabity 
nieznajomy   mężczyzna   w   kałuży   krwi.   Musiała   przejść   przez   parking 
przed blokiem, żeby dojść do osiedlowego sklepu.

Nagle Miła dostrzegła swój samochód.
Toyota   corolla   stała   zaparkowana   na   wolnym   miejscu   przy 

śmietniku. Miła nigdy jej tam nie parkowała. Nie lubiła śmietników. Pani 
doktor podeszła bliżej. Nie było żadnych wątpliwości, to jej samochód. 
Sięgnęła do klamki. Drzwi otworzyły  się.  Zajrzała do środka.  Wnętrze 
toyoty wyglądało jak zwykle, czysto i schludnie. Miła wsiadła i rozejrzała 
się.  W stacyjce  nie   było  kluczyków.  Zauważyła,  że  trzęsą  jej  się   ręce. 
Położyła   je   na   kierownicy   i   postanowiła   posiedzieć   tak   chwilę,   by   się 
uspokoić.

W   końcu   pomyślała   o   schowku.   Sięgnęła   ręką   i   otworzyła   go. 

Zauważyła kluczyki i leżący pod nimi skrawek papieru. Na papierze było 
napisane kilka słów ołówkiem.

„Maciek żyje. Jest bezpieczny. Nie mów nic nikomu. Czekaj”.
Miłej napłynęły łzy do oczu. Maciek żyje!

Agent Cezar

Willem   van   Brummelen   jest   blisko   sześćdziesięcioletnim, 

przystojnym,   doskonale   zarabiającym,   zadbanym   mężczyzną   o   bardzo 
holenderskim   wyglądzie.   Ma   jasne,   starannie   przystrzyżone   włosy, 
kosztowne   prostokątne   okulary   bez   oprawek,   błękitne,   wiecznie 
uśmiechnięte oczy i złoty rolex na lewym nadgarstku. Jest wicedyrektorem 
do spraw kadrowych w RKG, dużym europejskim koncernie spożywczym 
działającym w Polsce od ponad piętnastu lat.

Van Brummelen mija właśnie Konstancin i skręca swoim terenowym 

audi q7 w lewo, w stronę Obór. W cichym, przytulnym, pachnącym dobrą 
skórą   wnętrzu   auta   słychać   delikatne   dźwięki   muzyki   poważnej.   Van 

background image

Brummelen patrzy na roleksa. Ma jeszcze dziesięć minut. Zdąży.

Sęk w tym, że Willem van Brummelen jest postacią wymyśloną, jest 

całkowitą nieprawdą, jest tylko teatralnym kostiumem.

W   rzeczywistości   sześćdziesięcioletni   elegancki   mężczyzna   w 

wartym prawie osiemdziesiąt tysięcy euro audi q7 nazywa się Giennadij 
Siergiejewicz   Ławrow   i   jest   głęboko   zakonspirowanym   oficerem 
rosyjskiego wywiadu. Trzydzieści dwa lata temu młody Giennadij cudem 
uciekł na Zachód i jako bohaterski uchodźca z komunistycznego Związku 
Sowieckiego   trafił   do   wolnej   Holandii.  Tam   KGB   stworzyło   mu   nową 
tożsamość i porucznik Ławrow pozostawał w uśpieniu przez pięć lat. W 
tym czasie oswoił się ze zgniłym Zachodem, opanował język, pozbył się 
rosyjskiego   akcentu   i   awansował   o   jeden   stopień.   Podobała   mu   się 
Holandia,   uwielbiał   naiwność,   prostoduszność,   ufność   i   zupełny   brak 
czujności ludzi Zachodu. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak to jest, że wielka 
matuszka Rossija jeszcze nie podbiła tych kretynów.

Kiedy   w   końcu   kapitan   Giennadij   Ławrow   zaczął   działać,   jego 

służba szybko przerodziła się w pasmo sukcesów. Zajmował się głównie 
szpiegostwem przemysłowym. Jako Willem van Brummelen każdego roku 
dostarczał swojemu krajowi technologii wartych miliony dolarów. Nagle, 
zupełnie niespodziewanie, po upadku Związku Radzieckiego przerzucono 
go do Polski i dano awans na majora. No cóż, może być Polska, Giennadij 
Ławrow   nie   miał   w   zwyczaju   pytać   o   cokolwiek   swoje   dowództwo. 
Widocznie uznano, że Polska jest teraz ważniejsza niż Holandia. Potem 
KGB   rozwiązano   i   teraz   Ławrow   pracował   dla   SWR   -   rosyjskiego 
wywiadu zagranicznego. Jak zwał, tak zwał.

Terenowe   audi   parkuje   w   szczerym   polu   przy   wąskiej,   bocznej 

asfaltowej drodze. Van Brummelen już dawno przestał stosować środki 
bezpieczeństwa, konspirację i normalne w szpiegowskim fachu procedury 
kontaktowania się z tajnymi agentami. W tym uroczym kraju kontrwywiad 
właściwie   nie   istniał,   służby   specjalne   były   albo   sterowalne,   albo   w 
rozsypce. Nie musiał się niczego obawiać, odkąd szczęśliwie udało się 
Polakom wmówić, że obcy wywiad, wrogie służby specjalne, tajni agenci 
to   tylko   naiwna   teoria   spiskowa   niegodna   uwagi   światłych, 
wykształconych, europejskich umysłów.

Willem van Brummelen jeszcze raz patrzy na zegarek. Jego agent o 

pseudonimie Cezar powinien już tu być.

Giennadij z czasem polubił Polskę, dużo bardziej przypominała mu 

jego   ukochaną   Rosję,   Polacy   to   jednak   Słowianie,   w   odróżnieniu   od 
beznadziejnie niesłowiańskich Holendrów.

background image

Dużo   łatwiejsza   też   tutaj   była   jego   służba,   w   końcu   Polska 

znajdowała   się   w  rosyjskiej   strefie   wpływów   od  przeszło   dwustu   lat   z 
małymi przerwami. Tradycje rosyjskiej agentury były tu bogate i sięgały 
pokoleń. Polacy byli niegroźni, Polki urodziwe, wódka lepsza niż w Rosji, 
znowu odnosił sukcesy w pracy. Nie narzekał.

Grudniowy   zmierzch   jest   szybki   i   niezawodny.   W   prawie 

całkowitych ciemnościach na bocznej, mało uczęszczanej wiejskiej drodze 
pojawiają się samotne światła. Po chwili stary volkswagen passat parkuje 
obok terenowego audi.

Wysoki   kierowca   passata   szybko   wysiada,   podchodzi   do   audi   i 

wsiada na miejsce pasażera.

To nadkomisarz Juliusz Pater ze stołecznej policji kryminalnej.
- Cześć.
- Cześć, jak się masz? - Dziwne, ale Willem van Brummelen mówi 

po polsku z akcentem holenderskim, nie rosyjskim. Musiał się pewnie tego 
długo uczyć.

- Czułbym się lepiej, gdybym mógł tu zapalić, ale ponieważ wiem, 

że nie mogę, to przynajmniej poudaję - nadkomisarz Pater bierze do ust 
pustą fajkę.

- Jak tam śledztwo w sprawie majora Jasińskiego?
- Które śledztwo, oficjalne czy nasze?
- Najpierw oficjalne.
- Oficjalnie to sprawa jest już prawie zamknięta. Jasiński zginął na 

skutek porachunków w warszawskim świecie przestępczym, są dowody na 
jego   współpracę   z   Dzidą,   szefem   gangu   mokotowskiego,   widziano   ich 
razem wiele razy. Jak tylko nadarzy się sposobność, to capniemy jakiegoś 
gnojka   z   tego   środowiska   i   przy   okazji   innych   rzeczy   przyzna   się   do 
zabicia Jasińskiego. Tyle.

- A nasza wersja?
Nadkomisarz Pater patrzy na van Brummelena poważnie i wzdycha 

ciężko.

- Tu jest trudniej. Niestety wygląda to na robotę zawodowca.
-   No   nie   wyobrażam   sobie,   żeby   któregoś   z   naszych   sprzątnął 

amator.

- Wiem, że bezpośrednio przed zabójstwem Jasiński był w Szpitalu 

Bielańskim, rozmawiał z dyrektorem, podał się za funkcjonariusza AB W.

- Szukał Bankiera?
- Na to wygląda. Mało tego. Myślę, że go znalazł. W każdym razie 

wpadł na jego ślad.

background image

- Myślisz, że to Bankier mógł zabić Jasińskiego?
- Nie wiem. Myślę, że Jasiński zginął, bo był już bardzo blisko.
- Co to znaczy?
-   Bankier   zniknął   ze   szpitala,   bo   pomógł   mu   ktoś   ze   szpitalem 

związany, ktoś, kto być może tam pracuje.

- Dowiedz się kto.
- Dowiem się.
Mężczyźni   chwilę   milczą.   W   końcu   odzywa   się   Willem   van 

Brummelen.

- Czy nikt z waszych nic nie podejrzewa, nie domyśla się? W tej 

sprawie trzeba zachować daleko posuniętą dyskrecję.

Juliusz Pater chwilę się zastanawia. Wpatruje się przez moment w 

swoją fajkę. W końcu zaczyna niepewnie:

- Jest jedna dziewczyna. Młoda policjantka. Okazała się bystrzejsza, 

niż się wszystkim wydawało, ale poradzę sobie z nią.

- Na pewno? Może załatwić jej szybki awans gdzieś na prowincję?
- Nie, poradzę sobie.
- Dobra, to będziemy w kontakcie.
Van Brummelen uważa spotkanie za zakończone. Nadkomisarz Pater 

najwyraźniej jeszcze nie.

- Poczekaj. Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
- Co?
- Chcesz zabójcę majora Jasińskiego czy chcesz Bankiera?
-   To   to   samo.   To   się   wiąże.   Rób   swoje.   Jak   detektyw.   Idź   za 

Jasińskim. Nad Bankierem pracuje już wystarczająco dużo ludzi. Jak coś 
będziesz miał, dawaj znać. Cześć.

Nadkomisarz Pater przesiada się do swojego passata i odjeżdża. Audi 

Willema van Brummelena chwilę stoi w ciemnościach, po czym rusza i 
oddala się w stronę jaśniejącej na horyzoncie Warszawy.

Przygotowania

Kryty nie miał pojęcia, czy cały ten plan, który właśnie rodził się w 

jego głowie, ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Tym bardziej że plan 
jeszcze nie był gotowy. Niektóre elementy powstawały na bieżąco jako 
żywiołowa   reakcja   na   dziejące   się   wydarzenia,   inne   elementy   planu 
niespodziewanie   się   zmieniały   pod   wpływem   nieoczekiwanych 
przemyśleń, pomysłów i przeczuć. Kryty jednak wiedział jedno. Musi się 
przygotować. Musi się przygotować na wszystko. Plan był ryzykowny, był 

background image

skomplikowany i kompleksowy. W tej sytuacji najważniejsze było wcale 
nie to, żeby śmiały plan się powiódł. Najważniejsze było, żeby nie dać się 
zabić.

Kluczowym elementem tego planu był Maciek Szuman. Był on osią 

tego   planu,   jego   napędem   i   sercem.   Dlatego   Maciek   nie   będzie   miał 
wyjścia.   Nawet   jeśli   Kryty   będzie   zmuszony   użyć   siły,   by   skłonić 
Szumana do uczestnictwa w swoim planie. Zrobi to.

Trwające   blisko   dwa   tygodnie   przygotowania   były   już   na 

ukończeniu.   Kryty   wynajął   dwa   mieszkania   w   apartamentowcu   na 
Kabatach.   Mieszkania   były   tak   usytuowane,   że   z   jednego   było   dobrze 
widać, co się dzieje w drugim. W podziemnym garażu stał już kupiony 
przez Krytego w komisie niepozorny, używany ford mondeo z mocnym, 
dwuipółlitrowym   silnikiem   pod   maską.   Okablowanie   większego   z 
wynajętych mieszkań i założenie w nim podsłuchu zajęło Krytemu jeden 
dzień.   Cztery   dni   zajęło   mu   uzupełnienie   i   skompletowanie   potrzebnej 
broni, amunicji i materiałów wybuchowych. Miał jeszcze na szczęście w 
Polsce kilka dobrych, pewnych kontaktów w tej branży.

Kupił kilka starych telefonów komórkowych, GPS i porządny, mało 

używany   laptop.   Kupił   dużą   lornetkę   i   dobry   rosyjski   noktowizor. 
Uzupełnił   brakującą   garderobę,   szczególnie   tę   maskującą,   bojową   i   do 
działań w warunkach nocnych. W ostatniej chwili parę dni temu olśniło go 
-   motocykl!   Kupił   w   komisie   używany   dziewięcioletni   kawasaki   w 
dobrym   stanie   i   postawił   na   parkingu   strzeżonym   niedaleko 
apartamentowca, w którym wynajął mieszkania. Zaczynała się zima, nie 
najlepszy czas na jazdę na motocyklu. Kawasaki jednak może się przydać, 
Kryty dobrze jeździł i wiedział, że może mu być potrzebny pojazd, na 
którym będzie w stanie poruszać się po drogach dużo szybciej od innych.

I to właściwie było już wszystko, czego potrzebował.
Teraz   brakowało   mu   tylko   jednego.   Musiał   sprowadzić   tu   Maćka 

Szumana i spowodować, żeby Maciek zaczął współpracować.

Koniec sprawy

Informację   o   znalezieniu   zwłok   majora   Jasińskiego   pułkownik 

Florek   dostał   cztery   dni   po   całym   wydarzeniu.   Późno.   Zaszyfrowana 
informacja   przyszła   z   dowództwa,   była   szczegółowa   i   wyczerpująca, 
musiała pochodzić wprost od agenta siedzącego wysoko w warszawskiej 
policji. Agent nadmieniał, że śledztwo jak na razie nie przynosi żadnych 
rezultatów   i   można   być   spokojnym,   raczej   nie   przyniesie.   Informację 

background image

zamykała wyraźna instrukcja dla Florka, że rzecz uważa się za zakończoną 
i pułkownik ma przerwać wszelkie działania operacyjne w tej sprawie.

A  więc   koniec   sprawy   Bankiera.   Florek   oczywiście   nie   jest   taki 

głupi. Dobrze wie, że ta sprawa dopiero się zaczęła. Niestety zaczęła się 
źle, zaczęła się od fuszerki. Jego fuszerki. Teraz zajmie się tym kto inny. 
Ciekawe kto?

Przez ostatnie dni pułkownik Florek dużo myślał o tej sprawie. I 

wciąż   uderzało   go   to,   jak   mało   z   tego   wszystkiego   rozumie.   Przede 
wszystkim   nie   rozumiał   najważniejszego:   dlaczego   Bankier   musiał 
zginąć?   Zazwyczaj   takie   sprawy   i   takich   ludzi   załatwia   się   zupełnie 
inaczej. Fizyczna likwidacja to środek stosowany w ostateczności i na ogół 
w stosunku do ludzi zupełnie innego gatunku. Likwiduje się zdrajców z 
własnych szeregów, płatnych cyngli, tajnych agentów ze sfery podziemia 
gangsterskiego,   czasami   przewerbowanych   agentów   operacyjnych. 
Bankier   na   pierwszy   rzut   oka   nie   należał   do   żadnej   z   tych   kategorii. 
Związany był z finansami i gospodarką, a takich ludzi się nie likwiduje, 
takich ludzi się po prostu bierze pod but i zmusza do posłuszeństwa. Są na 
to odpowiednie metody. Nie zarzyna się kur znoszących złote jajka.

Jeszcze jedna sprawa nie dawała pułkownikowi Florkowi spokoju. 

Dlaczego   tak   mało   wiadomo   o   Bankierze.   Uruchomił   spore   środki 
operacyjne w kraju, żeby  dowiedzieć się o facecie jak najwięcej, i nie 
dowiedział   się   niczego.   Było   to   zdumiewające.   Niepokojący   był   też 
sposób, w jaki Bankier uratował się z zamachu i został ewakuowany z 
kraju. Florek nie ma wątpliwości, że to była fachowa ewakuacja. Kto za 
nią stoi? Komu tak naprawdę służył Bankier i jakie wykonywał w kraju 
zadania?

Pułkownik   Florek   wiele   by   dał,   żeby   poznać   odpowiedzi   na   te 

pytania. Tymczasem jednak sprawa była zakończona i pułkownik Florek 
musiał zająć się czym innym. Dostał zadanie gruntownego rozpracowania 
tureckiego   biznesmena   przebywającego   właśnie   w   Niemczech.   Facet 
nazywa się Al Selim Suliman i jest tu od niedawna. Dowództwo chce się o 
nim dowiedzieć jak najwięcej i jeśli to możliwe, wziąć go na swoją smycz.

Zapłakana

Tramwaj jest dla Justyny kolejną okazją do przemyśleń i do płaczu. 

Na   ulicy   dziewczyna   jest   w   stanie   szybkim,   energicznym   marszem 
odpędzić   napływające   do   oczu   łzy.   W   pustawym,   wolno   sunącym 
stalowym mostem nad Wisłą tramwaju powstrzymywanie łez nie jest już 

background image

takie proste.

Dziewczyna   wciąż   nie   może   uwierzyć,   że   tak   ją   potraktowali. 

Harowała   na   stażu   jak   wół,   latała   po   mieście,   pisała   po   sześć   tekstów 
dziennie, łaziła na konferencje prasowe, na które nie przychodził pies z 
kulawą   nogą,   siedziała   w   redakcji   dzień   i   noc,   świątek   -   piątek... 
Skurwysyny! Oczywiście nie liczyła od razu na etat, nie liczyła na to, że z 
miejsca   ją   przyjmą   i   zrobią   z   niej   pełnowymiarową   dziennikarkę 
najbardziej   prestiżowego   dziennika   w   Polsce.  Ale   dlaczego   nawet   nie 
zaproponowali jej współpracy? Tego Justyna nie może pojąć.

Może chodzi o sprawę Bankiera?
Pracowała nad tym tekstem dwa tygodnie, cyzelowała go po nocach, 

w   dzień   mozolnie   zbierała   materiały,   wyszło   jej   prawie   dwadzieścia 
tysięcy   znaków.   Nigdy   jeszcze   nie   napisała   tak   wielkiego   i   ważnego 
tekstu.   W   swoim   dziennikarskim   śledztwie   wciąż   obijała   się   o   ścianę 
milczenia, już po pierwszym jej pytaniu ludzie nabierali wody w usta, nikt 
nic nie wiedział, najczęstszą odpowiedzią na jej pytania było zdumienie, 
że w ogóle o takie rzeczy pyta.

Jednak   napisała   ten   tekst.   Wiedziała,   że   był   za   długi,   zbyt 

emocjonalny   i   domysły   przeważały   w   nim   nad   udokumentowanymi 
faktami. Jednak był to pierwszy tekst o sprawie Bankiera, pierwszy tekst o 
Maćku Szumanie, o tym, kim może być ten człowiek, o tym, czym mógł 
się   zajmować   w   przeszłości,   o   poszlakach   łączących   go   z   różnymi 
ważnymi ludźmi we współczesnej Polsce.

Prawie frunęła po korytarzach, niosąc wydruk do samego sekretarza 

redakcji. Jego opinia o tekście była jak uderzenie obuchem między oczy. Z 
właściwą   sobie   pychą   i   cynizmem   facet   powiedział   jej,   że   to   stek 
domysłów,  pomówień   i  fantazji   mocno  podlany   zupełnie   niezrozumiałą 
egzaltacją.   Dwa   dni   potem   dowiedziała   się,   że   redakcja   nie   zamierza 
podjąć z nią współpracy po zakończonym już stażu.

Od razu poszła do konkurencji i tam ku swemu zdumieniu usłyszała 

to samo. Że tekst jest zbyt słabo udokumentowany, że słabo napisany, już 
nasi   najlepsi   dziennikarze   opracowują   ten   temat,   nie   jesteśmy 
zainteresowani. Właśnie od nich wraca.

Natychmiast   postanowiła,   że   opublikuje   tekst   w   Internecie. 

Zastanawiała się tylko gdzie. Musiała go zamieścić gdzieś, gdzie ktoś go 
zauważy,   musiała   poszukać   odpowiedniego   serwera,   musiała   znaleźć 
odpowiedni portal.

Jeszcze będą żałować, że ją tak potraktowali, jeszcze będą ją błagać, 

żeby   do   nich   przyszła,   żeby   do   nich   pisała,   żeby   publikowała   na   ich 

background image

łamach!

Justyna wyciera ostatnią łzę, pociąga mocno nosem i wchodzi do 

starej praskiej kamienicy przez ciężkie, drewniane, przedwojenne drzwi. 
Klatka  schodowa  pachnie starym moczem  i  zatęchłą,  kwaśną  wilgocią. 
Justyna wynajmuje tu maleńką, tanią kawalerkę na czwartym piętrze. Jeśli 
wkrótce nie znajdzie jakiejś roboty, to nawet na to nie będzie jej stać.

Noga za nogą dochodzi skrzypiącymi schodami na czwarte piętro. 

Nagle zauważa duże wystrzępione drzazgi na krawędzi drewnianych drzwi 
do swojego mieszkania.

Nie, to niemożliwe! Justyna zatrzymuje się i zaskoczona patrzy na 

pokiereszowane drzwi.

Włamanie!? Nagle pojawia się strach i dziewczyna nie wie, co ma 

zrobić. Może złodzieje wciąż są w środku!?

Długą chwilę nasłuchuje. Ale nie słyszy nic niepokojącego. W końcu 

lekko popycha drzwi i ostrożnie wchodzi do mieszkania.

Pierwsze,   co   widzi,   to   bałagan.   Mała   kawalerka   wygląda,   jakby 

wybuchła w niej bomba. Justyna nie miała zbyt wielu rzeczy i od razu 
zauważa brak laptopa. Niewielkiego taniego aparatu cyfrowego też nie ma. 
Znowu łzy napływają jej do oczu. Wiedziała, że na Pradze zdarzają się 
włamania, ale nie przypuszczała, że przydarzy się to właśnie jej.

Justyna   zagląda   do   niewielkiej   łazienki.   Na   zbitym   lustrze   nad 

umywalką widzi przyklejoną białą kartkę formatu A4. Na kartce grubym 
flamastrem ktoś napisał: „Zostaw sprawę Bankiera, bo zginiesz!”.

Dziewczyna zaczyna się trząść. Nie potrafi opanować paraliżującego 

strachu, który teraz atakuje ją ze wszystkich stron. Boże, co to znaczy!? 
Kto tu był!?

I nagle przypomina sobie, co wtedy w szpitalu mówił jej Maciek 

Szuman. Dokładnie przewidział, co się stanie, ostrzegał ją przed tym. Nie 
posłuchała go. Myślała, że jest odważna, że jest twardzielką.

Nie jest. Teraz już wie, że nie jest. Nagła panika prawie odbiera jej 

oddech, serce mało nie wyskoczy jej z piersi, ledwo trzyma mocz i chce 
uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ktoś chciał ją nastraszyć i świetnie mu się to 
udało. Justyna nie chce kłopotów, a już na pewno nie takich kłopotów.

Rozgląda   się   szybko   po   niewielkiej   kawalerce,   w   której   spędziła 

ostatnie trzy  lata. Posprząta tu i odda klucze właścicielce. Nikt się nie 
dowie o tym włamaniu. Wróci do rodzinnego Tarnobrzega i zastanowi się, 
co dalej. Na pewno nie ma zamiaru ginąć za sprawę Bankiera.

EnEuro wchodzi w gaz

background image

Maciek stoi przed lustrem w łazience i patrzy w swoje odbicie. Nie 

golił się już od dawna. Broda dodaje mu fantazji i lat. Ciekawe, co u Miłej. 
Często o niej myśli. Jak dziewczyna znosi ich nagłe rozstanie? Co o tym 
wszystkim  myśli?   Co  myśli   teraz   o  nim?   Maciek   ucieka  wzrokiem   od 
własnego   spojrzenia   w   lustrze.   Myje   ręce,   wyciera   je   i   wychodzi   z 
łazienki. Ciężko mu myśleć o Miłej.

W końcu ma tu czas na czytanie gazet. Przez wiele lat poranny rytuał 

czytania   prasy   był   czymś   nieodzownym,   był   najważniejszym   punktem 
dnia, był prawdziwym sensem jego pracy. W czytaniu między wierszami 
Maciek   był   prawdziwym   mistrzem.   Kupował   codziennie   wszystkie 
dzienniki i co tydzień wszystkie tygodniki. Czytał pisma według tematów, 
nie tytułów. Porównywał, co poszczególne gazety piszą o danej sprawie, 
porównywał, co poszczególni redaktorzy sądzą na dany temat. Wiedział, z 
kim każdy z tych ludzi jest powiązany, wiedział, jakich mniej więcej mają 
informatorów,   wiedział,   jakie   mają   poglądy,   z   kim   piją   wódkę.   Z   tego 
codziennego,   wnikliwego   i   dogłębnego   śledztwa   przy   porannej   kawie 
wyłaniał   się   obraz   świata,   który   mocno   doprawiony   najświeższymi 
ploteczkami z miasta, z giełdy, z firm, z klubów i pijanych warszawskich 
imprez dawał coś w rodzaju prawdy.

W tę prawdę wierzył Maciek, jej oceną kierował się w interesach. 

Dawno już się przekonał, że nie ma trudniejszej pracy niż docieranie do w 
miarę prawdziwego zestawu informacji o tym, co się właśnie dzieje. Te 
informacje były  bezcenne i  Maciek  bardzo dobrze nauczył się do nich 
dochodzić przez gąszcz półprawd, plotek, nachalnej propagandy, czyichś 
sądów,   celowych   przekłamań,   naiwnych   rojeń   czy   po   prostu   zwykłych 
kłamstw.

Tym   razem   jednak   Maciek   jest   bezsilny.   Nigdy   nie   miał   tylu 

ważnych   pytań   odnośnie   do   otaczającej   go   rzeczywistości   i   nigdy   nie 
otrzymywał tak mało odpowiedzi. Kto wydał na niego wyrok? Dlaczego 
Maciek ma umrzeć? Kim był facet, którego zabił Kryty pod bramą Miłej? 
Dlaczego Kryty wrócił i odszukał Maćka? Kim tak naprawdę jest Kryty?

Oczywiście   Maciek   byłby   idiotą,   gdyby   spodziewał   się   znaleźć 

odpowiedź na te pytania w gazetach. Czuł jednak intuicyjnie, że wyrok na 
niego   nie   był   przypadkiem,   pomyłką   czy   też   sprawą   najzupełniej 
prywatną.   Maciek   czuł,   że   ten   wyrok   jest   częścią   większej,   globalnej 
układanki.

Zbliżały się wybory. Już po pobieżnej analizie prasy można się było 

z   dużą   dozą   pewności   zorientować,   kto   je   wygra.   Czy   to   ma   coś 

background image

wspólnego   z   Maćkiem?   Bardzo   prawdopodobne,   ale   w   jaki   sposób? 
Maciek   nigdy   nie   angażował   się   bezpośrednio   w   politykę,   ale   już 
zarządzane przez niego pieniądze - owszem. Sporo dużych łapówek dla 
ważniaków   na   wysokich   stanowiskach   zostało   zapłaconych   jego 
pieniędzmi.  To   normalne,   nikt   na   świecie   nie   płaci   łapówek   legalnymi 
pieniędzmi.   Maciek   sporo   też   wiedział   o   ustawianych   prywatyzacjach 
różnych   przedsiębiorstw,   o   wypompowywaniu   kasy   ze   spółek 
państwowych, o lipnych kredytach, które nigdy nie miały być spłacone.

Maciek sporo wiedział. Ale ludzi, którzy wiedzą w Polsce o takich 

rzeczach, jest bardzo dużo. Maciek nie był jedynym, który wiedział, jakim 
bagnem jest jego kraj. Dlaczego właśnie do niego strzelano?

Maciek   siedzi   w   pokoju   przy   oknie   i   przegląda   kolejną   gazetę. 

Rodzice wyszli na zakupy i Maciek jest w domu sam. Uwielbia tę poranną 
ciszę   po   śniadaniu,   przy   czarnej   kawie   i   powolnym   tykaniu   zegara   w 
przedpokoju. Zaraz ubierze się i wyjdzie do ogrodu zapalić. Jeszcze tylko 
jeden dziennik, zacznie od stron gospodarczych, jak zwykle.

Nagle   Maciek   widzi   niepozorny   tytuł   u   dołu   strony:   „EnEuro 

wchodzi w gaz”. W kilka sekund pochłania krótką informację. Polsko-
niemiecka   spółka   EnEuro   przystępuje   do   negocjacji   z   Rosjanami   w 
sprawie   budowy   gazociągu   łączącego   Rosję   i   Polskę   z   niemiecką   i 
europejską   siecią   gazową.   Maciek   odkłada   gazetę.   Teraz   jest   dobry 
moment na pierwszego dzisiaj papierosa, będzie miał o czym myśleć w 
ogrodzie.

Na   zewnątrz   jest   chłodno.   Śnieg   już   nie   pada,   ale   wciąż   się 

utrzymuje. W niewielkim starym ogrodzie przy domu rodziców Maćka jest 
biało   i   przytulnie.   Jest   lekki   mróz   i   wiszące   tuż   nad   czubkami   sosen 
mleczno-brudne chmury zapowiadają kolejne opady.

Maciek zaciąga się papierosem. Dlaczego tylko jedna gazeta o tym 

napisała?   Dlaczego   napisała   tak   zdawkowo   o   tak   istotnym   wydarzeniu 
gospodarczym?   EnEuro   to   jedna   z   wielu   spółek   kontrolowanych 
dyskretnie przez Waldemara Motykę, w tekście o tym nie wspomniano, bo 
bardzo niewielu o tym wie. Waldek zawsze bardzo dbał, żeby nikt nie 
wiedział, co tak naprawdę posiada i czym zarządza.

Maciek zna Waldka Motykę jeszcze z pionierskich czasów przełomu 

lat   osiemdziesiątych   i   dziewięćdziesiątych,   kiedy   sprzedawał   mu   po 
dobrych cenach towar z rabowanych tirów. Potem ich drogi na chwilę się 
rozeszły, bo Maciek musiał uciekać z kraju. Motyka w tym czasie sporo 
zarobił na dużych ilościach tandetnej elektroniki ściąganej na początku lat 
dziewięćdziesiątych do kraju z Dalekiego Wschodu. Potem Maciek wrócił 

background image

i ich drogi znowu się skrzyżowały. Maciek miał sporo gorącej gotówki do 
wyprania, a Motyka nie miał pomysłu, co dalej po tym, jak rynek nasycił 
się już tajwańską elektroniką.

I zaczęło się. Motyka został frontmanem Maćka, jego twarzą, jego 

najlepszym figurantem. Przez ponad sześć lat działali w tandemie. Maciek 
w głębokim cieniu, Waldemar Motyka na widoku. Maciek dostarczał dużą 
i bardzo brudną kasę, Motyka dawał tej kasie twarz i brał na siebie bycie 
najzdolniejszym rekinem wrocławskiego biznesu. Szybko zresztą wyrósł 
daleko poza Wrocław. Szybko stał się gwiazdą ogólnopolską. Brał nagrody 
dla   najbardziej   przedsiębiorczych   ludzi   biznesu,   udzielał   wywiadów, 
bywał   na   rosnących   jak   grzyby   po   deszczu   biznesowych   salonach, 
spotykał   się   z   politykami,   w   końcu   wszedł   na   gazetowe   listy 
najbogatszych Polaków i już z nich nie schodził.

Wszystko   dzięki   Maćkowi,   wszystko   dzięki   tajemniczemu 

kapitałowi, którego Maciek zawsze miał pod dostatkiem. Motyka nie był 
jedynym   Maćka   figurantem,   ale   na   pewno   był   frontmanem   najbardziej 
spektakularnym,   najbogatszym   i   najbardziej   obnoszącym   się   ze   swoim 
sukcesem.   Maćkowi   nawet   trochę   to   przeszkadzało.   W   tej   delikatnej 
branży   najważniejsze   było   nierzucanie   się   w   oczy.   Motyka   jednak 
uwielbiał media, uwielbiał swoje zdjęcia w kolorowej prasie, lubił kamery 
i   sławę   polskiego   króla   Midasa,   która   zaczęła   go   otaczać.   W   końcu 
Motyka usamodzielnił się do tego stopnia, że Maciek ze swoimi mafijnymi 
pieniędzmi przestał mu być potrzebny.

Szczerze mówiąc, obaj już mieli dosyć tej współpracy. Rozstali się 

po   cichu,   w   przyjaźni,   po   skrupulatnym   rozliczeniu   się   ze   wszystkich 
wzajemnych   zobowiązań.   Na   odchodne   Motyka   dostał   od   Maćka 
doskonale prosperujący Inwestycyjny Bank Wzajemnego Wsparcia i byli 
kwita. Czy na pewno?

Nie,   to   niemożliwe,   żeby   za   wyrokiem   na   Maćka   stał   Waldemar 

Motyka. Nie ma żadnego sensownego powodu, żeby tak było. Maciek gasi 
papierosa w starej doniczce. Motyka powinien postawić mu pomnik, bo to 
Maciek   go   stworzył.   Na   pewno   nie   ma   żadnego   interesu   w   tym,   żeby 
ryzykować wynajęcie płatnego zabójcy. To zresztą nigdy nie były metody 
Waldka.   Motyka   jest   biznesmenem,   nie   gangsterem.   Od   momentu 
rozstania  nigdy  nie  wchodzili  sobie  w  drogę, bywało  nawet,  że  się  po 
cichu wspierali. Wykluczone! To nie mógł być Motyka.

Jednak malutka ostra szpileczka wciąż nie daje Maćkowi spokoju i 

wciąż kłuje go gdzieś głęboko pod czaszką. Jeśli Motyka angażuje się tak 
poważnie w przemysł surowcowo-energetyczny z Rosjanami, to może to 

background image

świadczyć tylko o jednym. Rosyjskie służby specjalne mu na to pozwoliły. 
Maciek   nie   ma   wątpliwości,   że   gazem   i   ropą   rządzą   w   Rosji   służby 
specjalne. Nie da się wejść w ten biznes z zewnątrz bez zapewnienia sobie 
dużej   przychylności   tych   służb.   Co   to   znaczy?   To   znaczy,   że   jednak 
Waldek musiał zaangażować się w politykę. Zmienił się. Zawsze bał się 
polityki, zawsze mówił, że polityka go nie interesuje. Może to polityka 
zainteresowała się nim? Może coś na niego mają i dlatego odpowiada im 
taki partner? Czy może to mieć coś wspólnego z zamachem na Maćka? 
Czy Maciek zabrnął za daleko w swoich domysłach? Chyba tak.

Maciek wchodzi do domu. Zdejmuje kurtkę. Znowu cisza, zapach 

kawy i powolne tykanie starego zegara. Nagle słychać klakson. Krótki, 
głośny, bliski, nieczęsto spotykany dźwięk w spokojnej bocznej uliczce 
Polanicy wypełnionej starymi poniemieckimi willami. Szczególnie o tej 
porze.

Maciek   idzie   do   drzwi   frontowych.   Patrzy   przez   okno   w 

przedsionku. Na uliczce przed domem, w pewnej odległości od furtki stoi 
zaparkowany   stalowoszary   ford   mondeo.   Za   kierownicą   siedzi   Kryty. 
Spojrzenia mężczyzn spotykają się. A więc Kryty wrócił. Ciekawe po co.

Trzy szyszki

Pojechali drogą na Wambierzyce, po jakimś czasie skręcili w lewo, w 

stronę porośniętych lasem gór. Na szczęście śniegu nie było dużo. Droga 
była wąska i biała, ale mondeo powinno przejechać. Kryty chciał pogadać 
w jakimś ustronnym miejscu, więc Maciek postanowił pojechać tam, gdzie 
jako chłopak często jeździł z kumplami na rowerze.

Kiedy Kryty zaparkował forda na poboczu, poczuli się trochę jak w 

bajce o Królowej Śniegu. Otoczyły ich góry obsypane białym puchem, 
przemykające   szybko   nisko   wiszące   chmury,   szeroka   panorama   mocno 
pofałdowanych   Sudetów,   wysokie   sosny   szumiące   stałym, 
kwadrofonicznym „szszsz”, jak morze.

Kryty   chwilę   milczy,   przechadzając   się   po   śniegu   i   patrząc   na 

wspaniały krajobraz. W końcu odzywa się.

- Pięknie tu masz.
Maciek   opiera   się   tyłem   o   maskę   stalowoszarego   forda   i   zapala 

papierosa. Nic nie mówi.

- Wyzdrowiałeś? Jak się czujesz?
- Dobrze. Dawno już się tak dobrze nie czułem.
Teraz   Kryty   zapala   papierosa.   Robi   to   powoli,   gra   na   czas,   chce 

background image

przeciągnąć to spotkanie jak najdłużej. Maciek tymczasem przygląda się 
mu. Pierwszy raz widzi tego niepozornego człowieka w świetle dziennym, 
pierwszy raz może go sobie dokładnie obejrzeć.

- Masz pewnie masę pytań - Kryty wydmuchuje dym w chłodne, 

górskie powietrze. - Ale zanim je zadasz, pozwól na jedno moje pytanie.

Maciek patrzy na Krytego wyczekująco.
- Jakie masz teraz plany? - pyta Kryty.
Maciek zastanawia się chwilę. W końcu odpowiada.
- Muszę wyjechać.
- Dokąd?
- Jak najdalej. Zdaje się, że nie mam innego wyjścia. Kryty chwilę 

milczy. W końcu patrzy Maćkowi prosto w oczy i mówi:

- Masz. Masz inne wyjście.
- Tak? A jakie?
- Spółka. Ze mną.
Maciek przeczuwał, że taka propozycja może paść, nie miał tylko 

pojęcia, o jaką spółkę może chodzić. Musiał zapytać.

- Jaka spółka?
- Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę, wtedy, w nocy w samochodzie? 

Dużo  rozmawialiśmy,   ale   niewiele   tak   naprawdę  sobie   powiedzieliśmy. 
Mówiłeś,   że   zajmujesz   się   pieniędzmi   powierzonymi   ci   przez   różnych 
ludzi, że inwestujesz, że pomnażasz. Myślę, że to nie jest cała prawda.

Maciek milczy. Kryty jest pewny swego, widać, że wszystko dobrze 

przemyślał.

-   Myślę,   że   twoja   rozległa   wiedza   o   różnych   sprawach   i   moje 

zamiłowanie do pewnych działań mogą nam przynieść sporo pieniędzy. 
Nie potrzebujesz pieniędzy na nową drogę życia?

- Chodzi ci o szantaż?
-   Tak.   Szantaż,   zastraszenie,   wymuszenie,   groźby,   może   nawet 

tortury. Chodzi mi o numer życia. Taki, po którym już nigdy nie będę się 
musiał martwić o pieniądze.

-   Dlaczego   właśnie   mnie   wybrałeś   na   numer   życia?   Dlaczego 

wróciłeś   po   naszym   pierwszym   spotkaniu   pod   Leclerkiem   i   mnie 
odszukałeś?

- Wiesz dlaczego? Dlatego że wierzę w znaki. Kryty pstryknięciem 

wyrzuca papierosa w śnieg.

- Jesteś pierwszym, który przeżył. Pierwszym, który uciekł mi spod 

lufy. To znak.  Musiałem  pójść  za  tym  znakiem i  dowiedzieć  się,  o  co 
chodzi.

background image

- I o co chodzi?
- Chodzi o to, że z jakiegoś powodu jesteś bardzo ważny. Z jakiegoś 

powodu bardzo wysoko postawieni ludzie chcą twojej śmierci. Dlaczego?

- Sam się zastanawiam.
- Bo coś wiesz.
- I zamierzasz mnie trochę potorturować, żeby wydusić ze mnie tę 

wiedzę?

- Nie. Zamierzam ci zaoferować swoje usługi. Zamierzam pomóc ci 

się zemścić na tych, co wydali na ciebie wyrok.

Kryty zawiesza na chwilę głos, sprawdzając, jakie wrażenie robi na 

Maćku to, co mówi.

- I zamierzam zgarnąć połowę zysku - dodaje rzeczowo. Maciek nie 

może opanować uśmiechu. Po chwili Kryty też się uśmiecha.

- A co będzie, jak się nie zgodzę? - pyta Maciek.
Kryty   patrzy   Maćkowi   w   twarz   i   milczy.   Jest   spora   siła   w   tym 

spojrzeniu.   Maciek   jednak   nie   boi   się   silnych   spojrzeń.   Po   kilkunastu 
sekundach Kryty przerywa milczenie.

- Pokażę ci coś.
Kryty   otwiera   bagażnik   forda   i   wyjmuje   z   niego   lornetkę.   Patrzy 

przez nią chwilę na góry na horyzoncie, czegoś szuka. W końcu znajduje. 
Podaje Maćkowi lornetkę i wskazuje palcem przed siebie.

- Tam, ta samotna sosna niedaleko szczytu, na czubku wiszą trzy 

duże szyszki. Widzisz? Od góry.

Maciek szuka lornetką wskazanej sosny. Znajduje.
- Widzę. Trzy szyszki.
Kryty wraca do bagażnika i wyjmuje z niego swojego ulubionego 

sig-sauera,   niewielki,   nowoczesny   karabin   snajperski.Szybko   go 
przeładowuje, staje za samochodem, opiera karabin o dach.

- Patrz uważnie. Strzał! Szyszka spada. Strzał! Druga spada.
Strzał! Trzecia szyszka spada.
Echo   trzech   szybkich   karabinowych   wystrzałów   obija   się   chwilę 

bezładnie   o   pobliskie   góry.   Kryty   podnosi   karabin,   zabezpiecza   go   i 
szybko chowa do bagażnika.

- Widziałeś?
Maciek   milczy.   Widział.   Co   ma   powiedzieć?   W   życiu   nie   był 

świadkiem takiego popisu.

Kryty pochyla się za samochodem i sprawnie podnosi ze śniegu trzy 

ciepłe łuski. Chowa je do kieszeni.

- Na twoje oko jaki to dystans? - pyta Kryty.

background image

- Kilometr?
-   Niecały.   Osiemset   pięćdziesiąt,   dziewięćset   metrów.   Rozumiesz 

już, kim jestem i o co mi chodzi?

- Do mnie też zamierzasz strzelić? Już raz to zrobiłeś.
- Nie zamierzam do nikogo strzelać. Zamierzam nastraszyć i zmusić 

do zapłacenia nam paru złotych za święty spokój. Taki mam plan. Ty mi 
musisz tylko wskazać kilku złych, bogatych ludzi. Najlepiej tych, którzy 
wydali na ciebie wyrok.

Maciek   już   rozumie   i   niestety   przez   moment   podoba   mu   się   ten 

pomysł.

-   Muszę   się   zgodzić?   -   pyta   spokojnie.   Kryty   częstuje   Maćka 

papierosem. Zapalają.

-   Wiesz,   kim   był   facet,   którego   zastrzeliłem   wtedy   w   nocy   pod 

blokiem? To on zlecił twoją likwidację. Wiesz, kim był?

- Nie mam pojęcia.
-   Byłym   oficerem   wywiadu   wojskowego.   Nazywał   się   Jasiński, 

major Jasiński. Znasz go? Pracowałeś kiedyś dla wojska?

- Nie.
- A ja tak. Znasz się trochę na wojsku?
- Nie.
- A ja się znam. Kilka wojen przegrałem, kilka wygrałem, nieważne. 

Bardzo dobrze znam się na wojsku - Kryty zaciąga się głęboko, patrzy 
Maćkowi w oczy i kontynuuje. - Ktoś ważny chce twojej głowy i w końcu 
musi ją dostać. Beze mnie masz małe szanse.

Maciek   milczy.   Zastanawia   się.   Patrzy   na   swoje   góry.   Patrzy   na 

miejsce   swoich   beztroskich   chłopięcych   zabaw,   na   polanę,   na   której 
pierwszy raz palili z chłopakami ognisko i ukradzione któremuś z ojców 
papierosy, na stromy zjazd, na którym nieraz sypnął się na rowerze i na 
sankach.

Jakie dziwne koło zatoczyło jego życie.

Od nowa

Miła wstała wcześnie. Zaparzyła sobie kawy i usiadła na taborecie w 

kuchni. Co ma teraz robić?

Siedzi tak już od godziny nad pustą filiżanką i wymyśliła tylko jedną 

odpowiedź na to proste pytanie. Odpowiedź oczywistą i naturalną: musi 
wrócić do szpitala. Dni bohaterskich skoków adrenaliny, dni szalonych, 
zupełnie nieodpowiedzialnych, romantycznych decyzji i uniesień, których 

background image

nigdy się po sobie nie spodziewała, te dni dobiegły już końca. Ludmiła jest 
pediatrą, musi wracać do swoich małych pacjentów. Tam jest jej miejsce, 
tam jest jej sens życia.

Opowie w szpitalu jakąś bajeczkę o urlopie, jak to było fajnie w 

Egipcie, jak było ciepło, jak się kąpała, jak oglądała piramidy, jak jeździła 
na   wielbłądzie.   Obieca   nawet,   że   przyniesie   zdjęcia,   ale   oczywiście   za 
każdym razem będzie o nich zapominała i w końcu oni zapomną, że miała 
je pokazać, zapomną o jej urlopie i wszystko wróci do normalnej, nudnej, 
regularnej,   codziennej   szpitalnej   rutyny.   Uwierzą   jej.   Nie   ma   powodu, 
żeby nie uwierzyli.

Tymczasem cały urlop, całe długie dwa tygodnie spędziła w domu. 

Wychodziła   mało   i   tylko   wtedy,   gdy   było   to   bezwzględnie   konieczne. 
Dopiero po tygodniu odstawiła środki nasenne, nie oglądała telewizji, nie 
czytała,   nie   patrzyła   przez   okno.   Kupiła   sobie   krem   samoopalający   i 
stopniowo nabierała coraz ciemniejszej, egipskiej opalenizny. Stopniowo 
też przestawała się bać i postanowiła, że musi zacząć o tym wszystkim 
zapominać. Musi zapomnieć. Musi zapomnieć, żeby nie zwariować.

Miła   nie   ma   siły   jeść   śniadania.   Jej   siły   gdzieś   uleciały,   cała   jej 

energia gdzieś znikła. Jest zmęczona, a jednocześnie cieszy się, że jeszcze 
dziś wróci do szpitala, do siebie, do swoich.

Wstaje z taboretu, idzie do łazienki. Szybki, podstawowy makijaż, 

proste   uczesanie.   Ubiera   się,   zjeżdża   windą   na   dół.  Wsiada   do   swojej 
toyoty. Czy to ta sama toyota, która jeszcze niedawno była świadkiem tych 
wszystkich   niesamowitych   wydarzeń?   A   może   nie   było   żadnych 
wydarzeń?   Może   to   wszystko   działo   się   tylko   w   jej   wyobraźni?   Musi 
wrócić do szpitala, musi żyć tak jak dawniej, musi być znowu normalnie, 
nudno i przewidywalnie. Powrót do szpitala będzie dla Miłej dowodem, że 
nie oszalała. Bardzo takiego dowodu teraz potrzebuje.

Na ulicach miasta poranny szczyt właśnie się skończył. Mila jedzie 

sprawnie, pewnie, zna tę drogę, jeździła nią setki razy. Jej stałe miejsce 
parkingowe   pod   Szpitalem   Bielańskim   jest   zajęte,   więc   parkuje   gdzie 
indziej.

Wysiada   z   samochodu.   Wciąga   do   płuc   zimne,   trzeźwiące, 

grudniowe   powietrze.   Idzie   do   wejścia   głównego.   Zaraz   się   zacznie 
uśmiechanie, odkłanianie, dzień dobry pani doktor, dzień dobry. Jak jej 
tego   brakowało!   Jak   mogła   w   ogóle   dopuścić   myśl   o   ucieczce   z   tego 
bezpiecznego świata?

Doktor   Ludmiła   Kamińska   znika   w   wejściu   głównym   Szpitala 

Bielańskiego. Nie zauważa nawet mężczyzny, który ze sporej odległości 

background image

bacznie się jej przygląda.

To Cycek.
Na głowie ma ciemną bejsbolówkę z daszkiem nasuniętym na oczy, 

ubrany jest w ciepłą kurtkę z napisami i dżinsy.

Cycek czekał tu na nią od kilku dni. Przychodził co rano i kręcił się 

wokół szpitala, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi. W końcu 
doktor Ludmiła Kamińska się pojawiła. Poczeka na nią, tyle czekał, więc 
poczeka jeszcze parę godzin. Musi z nią porozmawiać.

Tymczasem   pod   szpitalem   pojawia   się   jeszcze   jeden   mężczyzna. 

Nadkomisarz   Juliusz   Pater   właśnie   wysiada   z   cywilnego   policyjnego 
peugeota.   Poprawia   płaszcz,   spogląda   na   zwalistą   fasadę   przed   sobą   i 
pewnym krokiem wchodzi do środka.

Nie w tę stronę

Wyruszyli rano, minęli Kłodzko, Złoty Stok, Paczków, droga była 

sucha,   pola   białe,   widoczność   dobra.   Mimo   to   Kryty   prowadził 
stalowoszarego forda mondeo bardzo powoli. Stosował się do wszystkich 
przepisów,   do   wszystkich   mocno   przesadzonych   ograniczeń   prędkości. 
Kiedy  w okolicach Nysy  Sudety na horyzoncie zaczęły  maleć, Maciek 
poczuł się nieswojo.

Jedzie w złą stronę! Jedzie w złym kierunku! Powinien uciekać z 

tego kraju, powinien z niego wyjeżdżać jak najdalej. On tymczasem jedzie 
do stolicy, jedzie w paszczę lwa, do jaskini zbójców, tych samych, którzy 
bez   mrugnięcia   okiem   postanowili,   że   Maciek   Szuman   musi   umrzeć,   i 
wykonali na nim wyrok śmierci. Jedzie do stolicy w towarzystwie swojego 
zabójcy!

Kryty   nic   nie   mówi.   Spogląda   od   czasu   do   czasu   na   milczącego 

Maćka,   rejestruje   jego   niepokój,   jego   gorączkowe   spojrzenia   w   stronę 
oddalających się gór, jego nerwowe bawienie się palcami i to, że unika 
wzroku Krytego.

- Czego się boisz? - pyta Kryty zupełnie obojętnym tonem.
Maciek   spogląda   na   swojego   kierowcę   pierwszy   raz   od   dłuższej 

chwili. Nic nie mówi. Kryty zapala papierosa, uśmiecha się do Maćka. Jest 
w   tym   uśmiechu   coś   ujmującego,   coś   ciepłego,   tylko   wielokrotni, 
wyrachowani zabójcy potrafią się tak uśmiechać.

-   Twój   czas   w   tym   kraju   się   skończył,   Maciek.   Dobrze   to 

wyczuwasz.   Dostałeś   czerwoną   kartkę,   bo   czasy   się   zmieniają, 
prawidłowo   to   oceniasz.   Z   jednym   tylko   wyjątkiem.   Za   mało   w   tobie 

background image

wkurwienia - Kryty zaciąga się marlboro i znowu uśmiecha się do siebie.

- Wystraszyli cię - ciągnie dalej Kryty, wpatrując się w drogę przed 

sobą.   -   Dałeś   się   wystraszyć.  A  strach   jest   najgorszym   z   możliwych 
doradców.   Lepiej   być   głupim   niż   przestraszonym.   Wiem   coś   o   tym, 
możesz mi wierzyć, różne rzeczy w życiu widziałem.

Kryty chwilę milczy, po czym zaczyna znowu.
- Masz też dowód na to, że nie pieniądz rządzi światem. Bardzo w to 

wierzyłeś,   nie?   Myślałeś,   że  jesteś   nie   do  ruszenia,   bo  masz   pieniądze 
ważnych ludzi. Ale to nie kasa rządzi i dlatego teraz się boisz. Unieważnili 
twój pogląd na świat, a to boli.

Maćka   coraz   bardziej   irytuje   to   filozoficzne   pieprzenie   Krytego. 

Zapala papierosa. Patrzy w okno.

- To nie kasa rządzi, Maciek. Światem rządzi przemoc, rządzi ten, 

kto jest lepiej uzbrojony, kto jest bardziej okrutny i bezwzględny, kto ma 
mniej   skrupułów,   kto   się   nie   waha,   kto   potrafi   zabijać   bez   mrugnięcia 
okiem. Rządzi ten, kto jest lepszym mordercą, wszystko inne jest ścierną 
dla motłochu, jest teatrzykiem dla naiwnych, jest pozorem dla tych, którzy 
kochają pozory.

-  Skąd  ty, kurwa, masz  takie  przemyślenia!?  -  nie  wytrzymuje  w 

końcu Maciek.

- To nie są przemyślenia. Ja to wszystko widziałem. Chwilę trwa 

cisza. Maciek się uspokaja. Trudno niestety odmówić słuszności Krytemu, 
jak się spojrzy z odpowiedniej perspektywy.

- Nie masz jeszcze czterdziestki, nie wkurwia cię, że już cię zabili?
Takiego pytania się Maciek nie spodziewał.
-   Nie   chciałbyś,   żeby   teraz   oni   się   ciebie   trochę   pobali?   -   nie 

odpuszcza Kryty.

- Jacy oni?
- No właśnie, Maciek. Jacy oni? Ty to najlepiej wiesz.
- Nic nie wiem! Nie mam pojęcia o żadnych „onych”! Nie mam 

pojęcia, kto mógł wydać na mnie wyrok!

- Pomyśl. Pomyśl, ilu ważnych ludzi w tym kraju stworzyłeś. Ilu 

wspaniałych, godnych naśladowania biznesmenów zaczynało od zera pod 
twoją kuratelą, za twoje brudne pieniądze. Myślisz, że teraz ci ludzie z 
sentymentem i z łezką w oku wspominają tamte pionierskie lata, ciebie, 
twoją   cichą   pomoc   finansową?   Myślisz,   że   chętnie   pamiętają,   jak   ich 
majątki, firmy, spółki, holdingi rodziły się w smrodzie kasy pochodzącej z 
narkotyków,  prostytucji  i  handlu  bronią?  Pomyśl,  Maciek.  Co by   było, 
gdyby teraz ktoś im to wyciągnął, gdyby przedstawił dowody? Co by było 

background image

z   ich   fundacjami   dobroczynnymi,   z   ich   wywiadami   w   kolorowych 
pismach, z ich miejscami w rankingach najbogatszych, z ich balami w 
klubach biznesu, z ich partyjkami golfa w Rajszewie?

- Ale mówiłeś, że zabójstwo zlecił oficer służb specjalnych!
-   To   tylko   pośrednik.   Tych   pośredników   było   kilku,   tak   jest 

bezpieczniej, ale zamówienie urodziło się gdzie indziej. Tam, gdzie był 
motyw.

Chwilę   milczą.   Do   Maćka   powoli   dociera   to,   co   mówi   Kryty. 

Właściwie Maciek to przeczuwał, podejrzewał, że tak może być, ale z 
jakiejś przyczyny nie chciał dopuścić do siebie takiej myśli.

- Rozejrzyj się. Zobacz, jak szybko ten kraj się zmienia. Zatrzymałeś 

się w miejscu. Tak samo zresztą jak ja. Ale oni poszli dalej. Mają dużo 
większe pieniądze niż te, którymi ty obracasz. Mają w kieszeni polityków, 
mają interesy za granicą, handlują z cywilizowanym światem, bywają na 
europejskich salonach, dbają o swój wizerunek w mediach, zresztą dużą 
część mediów też mają w kieszeni. Jedynym ich problemem jesteś ty. Bo 
tylko ty wiesz, kim są naprawdę, tylko ty wiesz, jak zaczynali. Dlatego cię 
usunęli.

Kryty spogląda na milczącego Maćka kątem oka.
- Jeśli to, co mówię, nie trzyma się kupy, to mnie popraw.
Maciek milczy. Nie poprawia Krytego.
- A wiesz, kim ja jestem?
Maciek patrzy na Krytego, nie wie, co odpowiedzieć.
- Ja jestem teraz twoim najlepszym przyjacielem.

Mistrz czekania

Cały  dzień   w szpitalu   minął  Miłej   jak  zwykle.  Nic  ważnego,  nic 

niecodziennego się nie wydarzyło. Nawet nikt specjalnie nie wypytywał o 
urlop.   Kilka   zdawkowych   „jak   było”,   kilka   „ale   jesteś   opalona”,   kilka 
rzeczowych pytań o cenę wczasów i jakość usług w hotelu. Miła kłamała 
jak z nut, nie przypuszczała, że jest w tym taka dobra. Nikt nawet nie 
zagadnął o zdjęcia. Na pediatrii był taki ruch, że z radością przyjęto jej 
nieoczekiwany powrót. Z wielką ulgą Miła rzuciła się w wir czekających 
ją pilnych lekarskich obowiązków.

Teraz właśnie Miła wychodzi ze szpitala. Jest zmęczona i uwielbia to 

zmęczenie. Na zewnątrz już od dawna jest ciemno. Prószy lekki śnieg. 
Parking pod szpitalem jest już mocno przerzedzony.

Miła podchodzi do samochodu, otwiera go i wsiada.

background image

Nagle   widzi   kątem   oka   podbiegającą   postać.   Mężczyzna   otwiera 

drzwi od strony pasażera i wskakuje do środka. To Cycek.

- Poznaje mnie pani?
Zaskoczona   kobieta   chwilę   milczy.   W   końcu   przypomina   sobie 

Cycka.

- Tak, pamiętam pana, to znaczy ciebie, bo zdaje się byliśmy na ty. 

Byłeś kierowcą Maćka Szumana.

- Właśnie.
Patrzą chwilę na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Cycek nerwowo 

rozgląda się na boki, widać, że nie chce być przez nikogo zauważony. 
Nagłość tego spotkania, zachowanie Cycka, jego niedbały ubiór, poobijana 
twarz, natrętnie powracające wspomnienia - wszystko to na chwilę odbiera 
im mowę. Cieszą się na swój widok, a jednocześnie czują, że to dziwne 
spotkanie może się źle skończyć.

- Dobrze wyglądasz - pierwszy przerywa milczenie Cycek.
- Czego chcesz? - spojrzenie Miłej odzyskuje chłód i rzeczowość.
Cycek odwraca na chwilę wzrok.
- Czy wiesz może, gdzie jest Maciek?
- Nie, nie wiem.
- A czy żyje?
- Dlaczego uważasz, że to właśnie ja znam teraz odpowiedź na te 

pytania?

- Bo myślę, że to ty mu pomogłaś uciec ze szpitala. Zalega cisza, 

dosyć długa i kłopotliwa. W końcu Miła decyduje się powiedzieć prawdę.

-   Pomogłam   mu   uciec   ze   szpitala,   bo   groziło   mu   tam   śmiertelne 

niebezpieczeństwo. Ale teraz nie wiem, gdzie jest.

- Jak to nie wiesz? - Cycek nie jest w stanie ukryć bezbrzeżnego 

zdziwienia.

-   Nie   wiem.   Maciek   zniknął.   Może   nie   chce,   żeby   ktokolwiek 

wiedział, gdzie jest - znowu chłodne oczy Miłej patrzą spokojnie w twarz 
chłopaka.

- Ale Maciek żyje.
- Tak, żyje. Myślę nawet, że już doszedł do siebie po postrzale. To 

wszystko, czego chciałeś się dowiedzieć?

Cycek   wzdycha   ciężko,   nie   bardzo   radzi   sobie   z   tą   rozmową   i   z 

chłodem, jaki nagle zaczął bić od doktor Ludmiły Kamińskiej. Zapamiętał 
ją  jako  osobę  bardzo   ciepłą  i   przyjacielską.   Lubił  ją  i  na  swój  sposób 
przeżył jej nagłe rozstanie z Maćkiem.

- Muszę się z nim skontaktować. Dzwoniłem do niego, wysłałem mu 

background image

maila na wszystkie znane mi adresy, byłem nawet w jego mieszkaniu... 
Pomóż mi go znaleźć.

- Maciek zniknął. Nie wiem, gdzie jest. Nie kontaktujemy się. A teraz 

wysiądź, bo muszę jechać.

- Grozi ci niebezpieczeństwo. Nagle Miła wybucha.
- Dajcie mi już raz wszyscy święty spokój!!!
W jej oczach pojawiają się łzy, trzęsą jej się dłonie.
Cycek patrzy na nią poważnie, po czym szybko wyjmuje niewielki 

notesik i długopis. Zapisuje coś na kartce, wyrywa ją i wciska karteczkę w 
dłoń Miłej.

- To moja komórka. Gdyby się coś działo, zadzwoń. Pomogę ci, w 

końcu jestem ochroniarzem. Cześć.

Cycek rozgląda się szybko i wysiada z samochodu. Trzaśniecie drzwi 

i chłopak znika w ciemnościach.

Miła siedzi chwilę bez ruchu. Patrzy bez sensu przed siebie. Wielkie 

i   ciężkie   łzy   płyną   jej   po   policzkach.   Czuje,   że   nie   będzie   potrafiła 
opanować nadchodzącego szlochu. Jedyne, co ją może teraz uratować, to 
papieros.

Zapala.   Po   chwili   magiczna   siła   zaklęta   w   niebieskawym   dymie 

uspokaja ją. Dlaczego Maciek się do niej nie odzywa? Może już nie żyje? 
Może żyje, ale po prostu ma ją gdzieś? Może to wszystko, co między nimi 
teraz   było,   było   tylko   udawaniem?   Zależało   mu   na   jej   pomocy,   więc 
udawał, wykorzystał ją, a teraz, kiedy  już przestała mu być potrzebna, 
nawet się nie odezwie, nie da znaku życia! Czy wyzdrowiał? Czy doszedł 
do siebie? Czy wie, że grozi jej niebezpieczeństwo? Czy go to obchodzi? 
Minęły już dwa tygodnie! Nie dawała sobie z tym wszystkim rady.

Miła   sięga   po   kluczyki.   Uruchamia   toyotę.   Ostrożnie   wyjeżdża   z 

parkingu.   Ulice   Warszawy   są   jasnoszare   i   roziskrzone.   Śnieg   prószy 
spokojnie. Jest ślisko. Miła chce być jak najszybciej w domu. Tam będzie 
bezpieczna.

Kobieta   nie   ma   pojęcia,   że   w   starym,   przyprószonym   śniegiem 

passacie   na   parkingu   pod   jej   bramą   czeka   na   nią   wysoki   mężczyzna. 
Nadkomisarz Pater jest zupełnie nieruchomy. Siedzi za kierownicą i pyka 
miarowo wiszącą mu z ust fajkę. Patrzy w ciemność przed sobą i czeka. 
Czekania   uczył   się   w   policji   całe   życie   i   jest   w   tym   prawdziwym 
mistrzem.

Cyprian znowu nadaje

background image

Dotarli   na   warszawskie   Kabaty   późnym   wieczorem.   Padał   śnieg. 

Kryty   zaparkował   samochód   na   podziemnym   parkingu   pod 
apartamentowcem i poszli do jednego z wynajętych przez niego mieszkań.

- To twoja kwatera, ja będę niedaleko - powiedział cicho Kryty. - 

Przez jakiś czas będziemy tu bezpieczni. Tam masz komputer, komórkę, w 
komórce mój numer. Wyśpij się, jutro się jakoś ogarniemy i przygotujemy 
szczegółowy plan.

Popatrzyli   sobie   w   oczy.   Kryty   dobrze   wiedział,   że   Maciek   jest 

sprytny i może stąd łatwo uciec. Wciąż nie był pewien, czy udało mu się 
Maćka   przekonać   do   swojego   pomysłu.   A   bez   jego   dobrowolnego 
współdziałania Kryty niewiele mógł zrobić.

Kryty odwrócił się i zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Tam się 

zatrzymał.

- Maciek, nie oszukasz mnie, prawda?
- Powiem ci, jak będę miał taki zamiar - odparł sucho Maciek.
- Pamiętaj, że dużo wiem. Jakby  co, wiem, gdzie znaleźć twoich 

rodziców. Nie przeżyją, jak mnie oszukasz.

- Nie musiałeś tego mówić, nie jestem aż takim kretynem.
- Do jutra.
I Kryty wyszedł.
Teraz Maciek stoi na środku swojej nowej kryjówki i zastanawia się, 

co dalej. Nie zamierza uciekać, nie zamierza oszukać Krytego. W jego 
głowie zaczyna się rodzić plan. Kryty zaraził go chęcią zemsty, jednak 
Maciek czuje, że to nie będzie takie proste, jak wyobraża sobie Kryty.

Teraz dopiero Maciek czuje, że wraca do rzeczywistości, czuje, jak 

kolejne sekcje jego pogrążonego dotąd w uśpieniu, precyzyjnie myślącego 
mózgu   zaczynają   się   włączać.   Znowu   jest   w   Warszawie,   znowu   jest 
zdrowy, znowu rzeczywistość zaczyna go żywo interesować.

Mieszkanie jest duże, nowe i ładnie rozplanowane. Wyposażono je w 

podstawowe   sprzęty   i   widać,   że   ktoś   je   przygotował   specjalnie   na 
wynajem.   Maciek   bierze   szybki   gorący   prysznic   i   zaparza   sobie   kawę. 
Kryty   na   pewno   jest   blisko,   pilnuje   go,   obserwuje,   może   nawet 
podsłuchuje.

Maciek podchodzi do okna. Pada śnieg. Spogląda przez rozchylone 

żaluzje na pogrążony w mroku dziedziniec apartamentowca. Miła okolica. 
Dzielnica tych, którym się jakoś powiodło, którzy potrafili utrzymać się na 
powierzchni życia i są w stanie płacić raty dużych bankowych kredytów 
hipotecznych. Kryty to dobrze wykombinował. Ciężko pracujący sąsiedzi 
nie będą się nimi interesować, bo mają mało czasu i mnóstwo własnych 

background image

zmartwień na głowie.

Maciek zapala papierosa i wypija łyk kawy. Nie zamierza kłaść się 

spać, choć przed Krytym udawał zmęczonego. Musi myśleć, musi wrócić 
do formy w myśleniu, to zawsze był jego atut, na tym zawsze polegała 
jego   moc.   Od   zamachu   nie   miał   zbyt   wielu   sposobności   i   chęci,   żeby 
myśleć, żył jak w letargu, jak w zimowym śnie, poza światem. Teraz ma 
dla   siebie   całą   noc.   Całą   noc,   żeby   wrócić   do   myślenia.   Kawy   i 
papierosów mu nie zabraknie.

Spogląda na laptop leżący na stole i na biały ethernetowy kabelek 

wychodzący   z   komputera   i   wijący   się   po   podłodze   aż   do   niewielkiej 
wtyczki w ścianie.

Maciek   siada   przy   komputerze.  Wszystko   na   szczęście   działa   jak 

powinno, łącznie z Internetem. Przez ponad dwa tygodnie nie sprawdzał 
swoich licznych skrzynek e-mailowych. Zacznie właśnie od tego. Swoją 
drogą to ładnie ze strony Krytego, że zapewnił mu dostęp do Internetu, to 
wyraźny dowód zaufania i Maciek docenia ten gest. Wynika z tego, że 
Kryty   chce   współpracy,   że   nie   chce   Maćka   do   niczego   zmuszać. 
Przynajmniej na razie.

Kursor śmiga po ekranie sprawnie i precyzyjnie. Maciek po kolei 

wpisuje skomplikowane kilku wyrazowe hasła do kolejnych darmowych 
serwisów   pocztowych   rozsianych   na   serwerach   po   całym   świecie.   Ma 
dużo nowej poczty, głównie biznesowej, niewiele go to na razie interesuje. 
Nagle   widzi   temat   wiadomości,   który   powoduje   krótki   atak   euforii   i 
przyspieszone bicie serca.

„Cyprian znowu nadaje”.
Sama wiadomość jest już zaszyfrowana. To Cycek. Czyli wygrzebał 

się jakoś z kłopotów. Cyprian to jego prawdziwe imię i od niego właśnie 
pochodzi ten jego śmieszny pseudonim. Maciek szybko ściąga darmowy 
program   szyfrujący   PGP,   za   pomocą   którego   Cycek   przytomnie 
zaszyfrował   wiadomość.   Po   chwili   program   jest   już   zainstalowany   na 
laptopie i Maciek może wiadomość rozszyfrować.

„Cześć. Długo się nie odzywałem, bo nie miałem jak. Zamknęli mnie 

do   pierdla,   ale   już   się   wypuściłem:-)   Byłem   u   ciebie   w   mieszkaniu. 
Wydaje się nietknięte. Co się z tobą dzieje? Gdzie jesteś? Odezwij się! 
Możesz   na   tego   maila,   to   anonimowy   serwis   w  Australii,   sprawdzam 
pocztę raz na kilka dni z kafejki internetowej. Mam też nową komórkę, 
mój numer 0501645342. Pozdrawiam. Cyprian Gródecki”.

W pierwszym odruchu Maciek chce natychmiast złapać za telefon i 

zadzwonić do Cycka. Szybko jednak się reflektuje. Mieszkanie może być 

background image

na podsłuchu. Na razie Kryty nie powinien wiedzieć, że Maciek kontaktuje 
się ze swoim człowiekiem. Maciek szybko wystukuje esemesa.

„Jestem już w Warszawie. Wszystko OK. Odezwę się. M.”
Maciek sięga po papierosa i zapala z uśmiechem. Wraca! Maciek 

wraca do żywych! Cycek może mu się bardzo przydać.

Sygnał esemesa. Jest odpowiedź.
„Zajebiście. Czekam. Widziałem się dzisiaj z lekarką. Była smutna. 

Pzdr. C.”

Miła! Czy Maciek o niej zapomniał!?
Mógł przecież do niej zadzwonić, dać znak życia, przez cały pobyt u 

rodziców w Polanicy się nad tym zastanawiał. Nie zdecydował się jednak. 
Bał   się,   że   Miła   może   być   podsłuchiwana.   Bał   się,   że   przez   nią   go 
namierzą. To najpowszechniejszy błąd popełniany przez ukrywających się 
ludzi   -   kontaktowanie   się   z   bliskimi.   Maciek   już   raz   ukrywał   się   we 
Włoszech, tam wbili mu to do głowy raz na zawsze. Jeśli się ukrywasz, nie 
kontaktuj się z bliskimi! Tak właśnie zrobił Maciek w przypadku Miłej. 
Teraz tego żałuje, teraz nagle czuje, że popełnił błąd i że jak najszybciej 
musi go naprawić. Musi skontaktować się z Miłą!

Maciek wstaje i zaczyna nerwowo chodzić po mieszkaniu. Miła jest 

smutna. Co ona musi przeżywać! Jak bardzo się boi! Co myśli o nim, o 
człowieku, którego uratowała, dla którego poniosła takie ryzyko, a który 
teraz nawet nie raczy dać znać, że żyje, że wyzdrowiał, że ją wciąż kocha!

Maciek łapie za komórkę. Chwilę trzyma aparat w ręku i przygląda 

się   kolorowemu   ekranikowi.   Oddech   ma   przyśpieszony,   oczy   szeroko 
otwarte. Odkłada telefon. Nie! Nie może tego zrobić.

Nigdy nie kontaktuj się z bliskimi!
W   każdym   razie   nie   bezpośrednio.   Skontaktuje   się   przez   Cycka. 

Cycek   uciekł   z   więzienia,   na   pewno   dobrze   zadbał   o   swoje 
bezpieczeństwo   i   starannie   się   ukrył.   Jest   świetnie   wyszkolonym 
komandosem,   wie,   jak   to   się   robi.   Miła   nie   ma   pojęcia   o   konspiracji. 
Bezpośredni kontakt z nią może być dla Maćka śmiertelnie niebezpieczny.

Powoli   emocje   opadają.   Powoli   w   Maćku   górę   bierze   rozum, 

chłodna, precyzyjna kalkulacja. Maciek znowu siada. Uspokaja się. Nie 
może   ulegać   emocjom.   Emocje   mogą   być   teraz   dla   niego   wyrokiem 
śmierci.

Emeryt

Mieszkanie   Krytego   jest   mniejsze   od   mieszkania   Maćka.   To 

background image

właściwie   duża,   przestronna   kawalerka   ze   sporym   salonem   i   niewielką 
wnęką kuchenną w rogu. Jest też skromniej wyposażone. Krytemu to nie 
przeszkadza.   Ważne,   że   okna   umożliwiają   obserwację   okien   Maćka. 
Ważne, że aparatura podsłuchowa działa i Kryty może trzymać rękę na 
pulsie.

W mieszkaniu Krytego nie pali się światło. Kryty stoi przy jednym z 

okien   i   lustruje   za   pomocą   lornetki   mieszkanie   Maćka.   Sporo   widzi. 
Maciek niedokładnie pozakręcał żaluzje. Z niewielkiego komputerowego 
głośnika podłączonego do przekaźnika radiowego leżącego na podłodze 
słychać   odgłosy   z   mieszkania   Maćka.   Nie   są   to   jednak   odgłosy   wiele 
mówiące.   Jedynym   cennym   dźwiękiem   był   sygnał   przychodzącego 
esemesa po tym, jak Maciek wziął prysznic i zaparzył sobie kawę.

Co to był za esemes!?
Niepokoi   to   Krytego.   Czyżby   Maciek   był   na   tyle   głupi,   żeby 

kontaktować   się   z   rodzicami,   czyżby   był   jeszcze   głupszy,   żeby 
skontaktować się z kobietą, z którą chciał niedawno uciec za granicę? A 
może   Maciek   coś   kombinuje?   Może   chce   wezwać   jakąś   pomoc,   chce 
oszukać Krytego i po prostu uciec gdzie pieprz rośnie?

Kryty   dobrze   wie,   że   najbliższe   dni   będą   rozstrzygające   dla   ich 

współpracy.   Nie   jest   w   stanie   zatrzymać   Maćka,   gdyby   ten   chciał   mu 
uciec, nie może go całkowicie kontrolować, nie zdoła tak naprawdę siłą 
zmusić go do współdziałania. Może go tylko przekonywać. I musi się do 
tego mocno przyłożyć.

Kryty odkłada lornetkę i zastanawia się, jakich jeszcze może użyć 

argumentów. Na pewno źle się stało, że musiał zabić majora Jasińskiego. 
Jego dogłębne przesłuchanie mogłoby pewnie sporo rozjaśnić. Niestety nie 
było wyjścia, major zabrnął za daleko.

Kryty nalewa sobie wody z butelki i wypija od razu całą szklankę. 

Zaraz potem nalewa sobie na dno szklanki trochę wódki. Wypija, krzywi 
się potężnie i zapala papierosa. Wciąż nie włącza światła w mieszkaniu. 
Siedzi po ciemku.

Plan jest prosty i powinien być przeprowadzony możliwie szybko. 

Wszystko powinno trwać tydzień, góra dwa tygodnie. Trzeba wybrać kilka 
odpowiednich   osób   z   szerokiego   grona   tych,   którzy   współpracowali   z 
Bankierem w ciągu ostatnich dziesięciu lat i dorobili się pieniędzy. Trzeba 
te osoby ostro zaszantażować, trzeba je przestraszyć zapowiedzią brutalnej 
przemocy, która może im grozić, w razie gdyby nie chcieli spełnić żądań 
szantażystów.   Trzeba   zainkasować   w   bezpieczny   sposób   kasę   od 
szantażowanych.   Trzeba   zniknąć   z   Polski   i   rozpłynąć   się   w   szerokim 

background image

świecie. Proste.

Marzeniem   Krytego   była   Ameryka   Południowa.   Według   jego 

szacunków może z tej całej hecy wyciągnąć jakieś kilka milionów euro. 
Tyle by mu wystarczyło, żeby się urządzić gdzieś w Argentynie, Kolumbii 
albo Chile. Tyle by mu wystarczyło na spokojną, dostatnią wcześniejszą 
emeryturę   w   ciepłym,   egzotycznym,   dyskretnym   kraju.  Tylko   musi   się 
udać.

Kryty wstaje, gasi papierosa i podnosi do oczu lornetkę. U Maćka się 

nie   świeci.  Albo  poszedł   spać,   albo   już   go  tam   nie   ma.   Kryty   nie   ma 
pojęcia, czy jego plany emerytalne jeszcze mają jakiś sens. Pójdzie do 
Maćka rano i wtedy się dowie.

Gorąca herbata

Miła zrobiła komisarzowi Paterowi gorącej herbaty. Nie bała się i 

trochę ją to nawet dziwiło. Mężczyzna podszedł do niej, gdy wchodziła do 
bramy.   Przedstawił   się,   pokazał   policyjną   odznakę   i   poprosił   o   chwilę 
rozmowy.   Miła   zaprosiła   go   na   górę,   do   mieszkania,   zaproponowała 
herbatę   i   postanowiła,   że   powie   prawdę.   Była   pewna,   że   chodzi   o 
rutynowe przesłuchanie w sprawie niedawnego zabójstwa pod jej blokiem. 
Niewiele o tym wiedziała.

Nadkomisarz Juliusz Pater siedzi w niewielkim pokoju i rozgląda się 

uważnie po jego skromnym wnętrzu. Gorąca herbata  dobrze mu zrobi. 
Wchodzi Miła. Stawia dymiącą szklankę na ławie przed mężczyzną, drugą 
stawia przed sobą i siada. Starają się na siebie na razie nie patrzeć i herbata 
jest do tego dobrym pretekstem. W końcu jednak cisza trwa za długo. 
Zaczyna Pater, zaczyna spokojnym głosem, od niechcenia, jakby to wcale 
nie była ich pierwsza rozmowa, jakby się już znali i wiedzieli o sobie 
całkiem sporo.

- Od kiedy zna pani Macieja Szumana, pani doktor?
Nie spodziewała się takiego pytania, nie sądziła, że policja wie aż 

tyle. Skoro tyle już wiedzą, to powie im wszystko. I Miła zaczyna swoją 
opowieść. Opowiada o spotkaniu z Maćkiem na imprezie w Sheratonie, o 
niespodziewanym   zakochaniu,   o   blisko   półrocznej   romantycznej 
znajomości,   o   nagłych   wątpliwościach,   o   haniebnym   przeszukaniu 
kieszeni Maćka, o pytaniach, które pozostawił bez odpowiedzi, i w końcu 
o nagłym zerwaniu.

Nadkomisarz Pater siedzi i słucha, siorbiąc gorącą herbatę.
Miła kontynuuje. Mówi o niespodziewanym spotkaniu w szpitalu, o 

background image

przypływie   dawnych   uczuć,   o   śmiertelnym   zagrożeniu   czekającym   na 
Maćka   na   niechronionym   oiomie,   o   jej   heroicznej   nocnej   akcji 
wywiezienia Maćka ze szpitala, o planach Maćka ucieczki za granicę i w 
końcu   o   feralnej   nocy,   kiedy   to   pod   jej   bramą   zginął   nieznajomy 
mężczyzna, a Maciek zniknął bez wieści.

Im bliżej końca swojej opowieści jest Miła, tym większą ulgę jej to 

sprawia.   W   końcu   może   to   komuś   opowiedzieć,   w   końcu   może   to 
wyrzucić,   może   skonfrontować   swoje   niezwykłe   przeżycia   ze   światem 
zewnętrznym. Nie potrafi tego dłużej trzymać w sobie, nie da rady tego 
dłużej   ukrywać,   bo   zwariuje.   Mało   ją   obchodzi,   że   siedzący   przed   nią 
mężczyzna   jest   policjantem,   mało   ją   obchodzi,   że   może   jej   grozić 
odpowiedzialność   karna,   że   może   stracić   pracę,   a   nawet   dostać   zakaz 
wykonywania   zawodu   lekarza.   Mówienie   o   tym   przynosi   jej   ulgę,   a 
mężczyzna, któremu to opowiada, wcale nie zachowuje się jak policjant. 
Nie zadaje pytań, uważnie słucha, rozumie ją, wyraźnie jest jej życzliwy.

Kiedy   w  końcu Miła  dochodzi  do końca  swojej  opowieści,  w jej 

oczach pojawiają się łzy. Wyciera je wstydliwie wierzchem dłoni. Chwilę 
milczą.

- Nie będzie panu przeszkadzało, jak zapalę?
- Nie, oczywiście że nie.
Miła wychodzi na chwilę do kuchni i wraca z paczką papierosów. 

Zapala jednego. Już opanowała wzruszenie, już w jej oczach prawie nie 
ma łez.

- Czy od tamtej pory Maciek kontaktował się z panią?
-   Nie   -   Miła   nie   ma   zamiaru   mówić   mężczyźnie   ani   o   kartce 

znalezionej   w   odstawionym   na   miejsce   samochodzie,   ani   o   Cycku,   z 
którym rozmawiała pod szpitalem.

- Była pani świadkiem zabójstwa, dlaczego od razu nie zgłosiła się 

pani na policję?

Miła chwilę milczy.
-   Bałam   się.   Bałam   się,   że   mnie   też   ktoś   może   zabić.   Nie 

wychodziłam z domu. Nie podchodziłam do okna. Poza tym nie widziałam 
samego momentu zabójstwa, nie widziałam sprawcy, byłam wtedy tu, w 
mieszkaniu,   albo   w   windzie,   albo   na   korytarzu,   nie   słyszałam   nawet 
strzału.

-   Czy   sądzi   pani,   że   Macieja   Szumana   uprowadzono   z   zamiarem 

pozbawienia go życia?

-   Tak.   Tak   sądzę   -   Miła   gładko   skłamała   i   teraz   zastanawia   się 

dlaczego. Dlaczego to powiedziała? Czy naprawdę tak myślała?

background image

Nadkomisarz Pater milczy przez chwilę. Kończy herbatę. Wstaje i 

zaczyna powoli chodzić po pokoju.

-   Pani   doktor...   nie   będę   nadawał   tej   sprawie   biegu   urzędowego. 

Sama   pani   rozumie,   że   gdybym   to   zrobił,   mogłaby   pani   mieć   spore 
nieprzyjemności. Nie będę też na razie nikogo informował o tym, co tutaj 
od   pani   usłyszałem.   To   wszystko   zostanie   tylko   między   nami   -   Pater 
zawiesza głos i uważnie patrzy Miłej w oczy.

-   Proszę   mi   jednak   obiecać,   że   jeżeli   Maciek   się   z   panią   w 

jakikolwiek   sposób   skontaktuje,   to   niezwłocznie   mnie   pani   o   tym 
poinformuje.

- Myśli pan, że on jeszcze żyje? - Miła intuicyjnie zadała pytanie, 

którego nigdy by się po sobie nie spodziewała.

-   Szczerze   mówiąc,   nie   wiem.   Wiem,   że   ktoś   bardzo   chce   jego 

śmierci. Ale może udało mu się ujść cało z wydarzeń tamtej nocy. Myślę, 
że mogę go ochronić. Pani i ja możemy mu pomóc. Musi mi pani tylko dać 
znać, gdy Maciek Szuman się do pani odezwie.

Chwilę   wpatrują   się   w   siebie   z   przejęciem.   Pater   jest   poważny, 

spokojny   i   dobrze   wie,   jaką   miną   wzbudzić   zaufanie   przestraszonej 
kobiety.

- A ja? - pyta drżącym głosem Miła. - Co będzie ze mną?
- Proszę się nie bać. Myślę, że nic pani nie grozi - Pater uśmiecha się 

ciepło i przyjaźnie. Zbyt ciepło i przyjaźnie. - Dziękuję pani doktor za 
szczerość i za doskonałą herbatę.

Nadkomisarz Pater żegna się z Miłą i wychodzi z jej mieszkania. 

Mila wraca do pokoju, wyciera resztki łez, dopija herbatę i przestaje grać 
smutną, rozbitą, śmiertelnie przestraszoną kobietkę.

Coś tu było nie tak. Miła nie zna się zbytnio na policyjnej robocie, 

ale   zachowanie   tego   faceta   było   arcydziwne.   „Nie   będę   nadawał   tej 
sprawie biegu urzędowego”. Jak to!? Znalazł najważniejszego świadka w 
sprawie o zabójstwo i po prostu sobie poszedł!? Wypił spokojnie herbatę i 
zostawił   ją   w   spokoju!?   Wątpliwości   zaczęły   huczeć   w   jej   głowie. 
Dlaczego w ogóle nie rozmawiali o zamordowanym mężczyźnie i jego 
zabójcy? Czego tak naprawdę ten policjant od niej chciał? Jakie miał w 
stosunku do niej życzenie? Chciał, żeby doprowadziła go do Maćka. Ale 
po co!?

Miła   gwałtownie   wstaje,   biegnie   do   przedpokoju   i   zaczyna 

gorączkowo przeszukiwać torebkę. W końcu znajduje. Mała, zmięta kulka 
papieru z zapisanym numerem telefonu Cycka. Jakie szczęście, że jej nie 
wyrzuciła! Natychmiast wystukuje numer na klawiaturze swojej komórki.

background image

Po chwili Cycek odbiera.
- Słucham.
- Cześć, to ja.
- Jaka „ja”?
- Miła.
- Stało się coś!?
- Chyba tak. Muszę się z tobą zobaczyć.

Nowy

Kryty budzi się gwałtownie z nieznośnym i natrętnym przekonaniem, 

że   spał   za   długo.   Wyskakuje   szybko   z   łóżka.   Jest   prawie   wpół   do 
dziewiątej rano. Kurwa!

Z irracjonalnym, trzepoczącym się bezładnie w piersiach niepokojem 

podbiega do okna i przykłada do oczu lornetkę. Żaluzje w oknach Maćka 
nie zmieniły położenia od zeszłego wieczoru. Kryty sprawdza urządzenie 
podsłuchowe. Działa. Działało całą noc.

Słucha chwilę.
Nic. W podsłuchiwanym mieszkaniu jest całkiem cicho.
Kryty spał w ubraniu, więc nie musi się ubierać. Zakłada szybko 

buty, zarzuca kurtkę i wychodzi z mieszkania.

Po chwili jest już pod drzwiami mieszkania Maćka Szumana. Słucha 

chwilę. Cisza. Otwiera ostrożnie drzwi dorobionym wcześniej kluczem. 
Wchodzi do mieszkania. Zamyka za sobą drzwi na klucz.

W mieszkaniu nie ma nikogo. Na stole stoi uśpiony laptop. Łóżko 

jest zaścielone i wygląda, jakby wcale nie było używane. Kryty rozgląda 
się chwilę po mieszkaniu i w końcu siada na krześle. Zapala papierosa. Co 
to wszystko znaczy? Maciek uciekł? W Krytym narasta złość. Ma ochotę 
wstać   i   kilkoma   gwałtownym   ruchami   zdemolować   to   mieszkanie.   Ma 
ochotę   strzelać.   Ma   ochotę   puścić   to   wszystko   z   dymem.   Ma   ochotę 
samemu sobie dać po mordzie.

Jak, do ciężkiej cholery, mógł na to pozwolić!? Jak mógł do tego 

dopuścić!?   Jak   mógł   tego   nie   przewidzieć!?   Dał   się   zwieść!   Dał   się 
oszukać temu cwaniakowi jak dziecko!

Spokojnie. Kryty musi zebrać myśli. Musi się uspokoić. Gdzie mógł 

uciec   Maciek?   Jaki   może   mieć   plan   tej   ucieczki?   Kryty   musi   zacząć 
myśleć tak jak on. Musi się w niego wczuć. Musi zgadnąć, co Szuman 
chce zrobić. Musi go złapać i przestać się z nim cackać. Zabije go, zabije 
jego starych, zabije tę jego babę! Teraz to już nieuniknione. Zabije go, ale 

background image

najpierw wyciągnie z niego wszystkie potrzebne informacje. W końcu ma 
poważne plany emerytalne i jakiś śmieć w rodzaju Maćka Szumana nie 
może ich tak po prostu pokrzyżować!

Nagle słychać kroki na korytarzu. Kryty zamiera. Po chwili słychać 

chrobotanie   klucza   w   zamku.   Kryty   błyskawicznie   wyjmuje   broń   i 
kilkoma susami dopada ciemnej łazienki. Chowa się.

Drzwi się otwierają i do mieszkania wchodzi Maciek Szuman. W 

foliowej   torbie   ma   zakupy   spożywcze,   a   pod   pachą   gruby   plik   gazet. 
Maciek wchodzi do kuchni i kładzie zakupy na blacie. Odwraca się i rzuca 
gazety   na   stół.   Nagle   kątem   oka   zauważa   postać   wchodzącą   do 
pomieszczenia. Kryty porusza się powoli i bezszelestnie. W obu dłoniach 
trzyma wycelowany w Maćka pistolet. Mężczyźni przez dłuższą chwilę 
mierzą się wzrokiem.

- Gdzie byłeś? - głos Krytego jest cichy i twardy.
-   W   dupie.   -   Maciek   nie   wygląda   na   przestraszonego,   wręcz 

przeciwnie, jest rozluźniony i pewny siebie.

- Nie pozwoliłem ci wychodzić - Kryty nie odpuszcza. Cały czas 

celuje w głowę Maćka.

- Bawisz się w wojnę czy po prostu wpadłeś na kawę?
- Nie wkurwiaj mnie!!!
- Posłuchaj, słonko, odłóż tę pukawkę i rozluźnij pośladki, bo się 

spocisz. Jeżeli jeszcze do tego nie doszedłeś, to ci wyjaśnię sytuację. Ja tu 
mam konfitury i ja tu jestem szefem. Jak chcesz trochę moich konfitur, to 
bądź grzeczny i słuchaj, co się do ciebie mówi. Jakbym chciał ci uciec, to 
już dawno byłbym daleko i miałbyś nikłe szanse, żeby mnie znaleźć. Jeżeli 
tu jeszcze jestem, to nie dlatego że się ciebie bardzo przestraszyłem, tylko 
dlatego że mam tu coś ważnego do załatwienia. Odłóż broń!

Ostatnie zdanie Maćka zabrzmiało jak rozkaz. Kryty powoli chowa 

pistolet za pasek. Nie spodziewał się takiej postawy Maćka. Nie sądził, że 
Maciek potrafi być twardy.

- Kawy? - Maciek podchodzi do blatu w kuchni i włącza czajnik.
Kryty siada przy stole. Zapala papierosa.
- Śniadania też pewnie nie jadłeś. - Maciek zabiera się do smażenia 

jajek, sprawnie porusza się po kuchni, widać, że robienie jajek na bekonie 
ma opanowane do perfekcji. Dłuższą chwilę trwa milczenie. W końcu na 
stole  przed  Krytym  pojawia  się  gorąca  kawa,  talerz  smażonych jajek  i 
chrupiący bekon.

- Jedz.
Maciek, nie czekając na Krytego, zabiera się do jedzenia. Po chwili 

background image

Kryty   też   zaczyna   jeść.   Jedzą   w   milczeniu,   starając   się   na   siebie   nie 
patrzeć. Kiedy kończą, Maciek wstaje bez słowa, odkłada swój talerz do 
zlewu, wraca i rzuca na stół paczkę papierosów.

- Deser.
Maciek   zapala   papierosa.   Kryty   właśnie   kończy   jeść.  Wypija   łyk 

kawy.

- Janusz Nowak. Znasz? Kryty kręci przecząco głową.
- Kiedyś miał ksywę Nowy, ale to dawne dzieje, nikt już tego nie 

pamięta. Oprócz mnie. Zaczynał od handlowania walutą, tupał na mrozie 
pod peweksami, potem okazało się, że jest ambitny i zaczął piąć się w 
górę. W 1992 jakiś chuligan podłożył bombę pod samochód Nowego i 
srebrne bmw poleciało do nieba. Janusz bardzo się przestraszył. Niewiele 
tam wtedy brakowało, by poleciał do nieba razem ze swoim samochodem. 
Odsunął się od brudnych interesów, zerwał kontakty z dawnymi kolegami 
i zaczął się interesować polityką.

- I wtedy spotkał ciebie? - Kryty wydaje się zaciekawiony.
-   Nie.   Już   się   znaliśmy.   Kiedy   Nowy   nagle   postanowił   się 

zalegalizować,   przyszedł   do   mnie.   I   ja   mu   pomogłem.   Bardzo   mu 
pomogłem. Mając w kieszeni moją brudną kasę, Nowak dokleił się do 
polityków   i   dobrze   na   tym   wyszedł.   Na   załatwianych   na   lewo 
zamówieniach publicznych zawsze dobrze się wychodzi.

- Co robi teraz?
-   Wciąż   to   samo.   Daje   łapówki,   dostaje   zamówienia,   wygrywa 

przetargi, wykonuje zlecenia, bierze kasę i jest hojny dla swoich kolegów. 
Ma żonę, trójkę dzieci, jest ostrożny i nie obnosi się ze swoimi pieniędzmi.

- Masz jakiś pomysł, jak go podejść?
- To już podobno twoja działka - Maciek uśmiecha się niewinnie i 

gasi papierosa.

Kryty nie odzywa się. Myśli.
- Trzeba go zastraszyć, zagrozić dzieciom, powiedzieć, że prawda o 

jego nielegalnej przeszłości dotrze do prasy i będzie spalony...

Kryty nie kończy, bo widzi, że Maciek patrzy na niego sceptycznie.
- Co? - Kryty ma niepewną minę.
- Wiesz, na ile teraz szacuję majątek Janusza Nowaka? Na sto, sto 

pięćdziesiąt   milionów   euro.   Jak   chcesz   go   nastraszyć?   W   sekundę 
wynajmie armię najlepszych ochroniarzy w Polsce, zamknie się z rodziną 
w twierdzy nie do zdobycia albo wywiezie ich gdzie pieprz rośnie i będzie 
się z nas śmiał.

Cisza.   Rzeczywiście   Kryty   chyba   nie   do   końca   przemyślał   swój 

background image

świetny plan.

-   Wygląda   na   to,   że   nie   zdajesz   sobie   sprawy   ze   skali   całego 

przedsięwzięcia - Maciek patrzy na Krytego poważnie.

-   Może   nie   potrzebujemy   aż   tak   bogatych   ludzi,   może   trzeba   się 

zająć średniakami, bojącymi średniakami, na pewno takich znasz.

-   Potrzebujemy   bogatych,   Kryty.  Potrzebujemy   bardzo   bogatych   i 

bardzo złych ludzi. I ja takich właśnie znam. Janusz Nowak jest idealny na 
początek. Ale musimy to zrobić po mojemu.

Spacer nad Wisłą

W pierwszej chwili komisarz Lidka Nowakowska była zawiedziona i 

rozdrażniona. Prośba nadkomisarza Patera była rzeczywiście dość dziwna. 
Miała   obserwować   mieszkanie   doktor   Ludmiły   Kamińskiej,   miała   ją 
śledzić, miała wykonywać zadania, z których już dawno wyrosła. Teraz 
była oficerem śledczym, byli prawie równi stopniem, dlaczego miała dla 
niego   wykonywać   proste   zadania   obserwacyjno-wywiadowcze?   Ale 
Juliusz   Pater   ją   przekonał.   Potrzebował   dyskretnej,   zaufanej,   fachowej 
osoby. Tylko Nowakowska spełniała te kryteria. Była blisko sprawy, sporo 
wiedziała. Pater musi działać bardzo dyskretnie, bo węszą tu inne służby. 
Policja nie może dać się odsunąć od sprawy Bankiera, to kwestia prestiżu i 
ambicji.   Dlatego   właśnie   poprosił   Lidkę   o   pomoc.   Pomoc   nieoficjalną, 
pomoc poza służbą, pomoc fachową i przede wszystkim dyskretną. Nikt 
nie powinien wiedzieć, czym właśnie zajmują się Lidka i Pater.

Jest chłodno. Na ulicach leżą resztki śniegu, a mocny, mroźny wiatr 

nie   może   się   zdecydować,   z   której   strony   wiać.   Komisarz   Lidia 
Nowakowska siedzi w swoim samochodzie przed domem Milej i myśli o 
swoim   dziecku.   Adaś   ma   prawie   osiem   miesięcy   i   uciekają   jej   jego 
najlepsze chwile. Uciekają jej sprzed nosa jego nieoczekiwane uśmiechy, 
jego   pierwsze   gaworzenia,   jego   przytulanie   się,   kiedy   jest   śpiący. 
Rezygnuje   z   tych   wszystkich   wspaniałych   chwil   w  domowym   zaciszu, 
żeby   siedzieć   tu   teraz   w   wyziębionym  aucie   i   obserwować   mieszkanie 
jakiejś obcej kobiety. Przecież mogłaby nie pracować. Mogłaby siedzieć w 
domu z synkiem, być świadkiem tego, jak rośnie, jak się bawi, jak zmienia 
się   z   zaspanego   bezbronnego   zwierzaczka   w   myślącego   i   czującego 
małego człowieka, który właśnie poczuł gwałtowną potrzebę poznawania 
otaczającego go świata.

Ona powinna mu ten świat pokazywać. Powinna być z nim. Powinna 

być świadkiem tego cudu, który codziennie ma miejsce w jej mieszkaniu. 

background image

Tymczasem   małym   Adasiem   zajmuje   się   opiekunka.   Obca   kobieta   z 
dalekiej, nieznanej Ukrainy. Co za ironia losu. Dziadek Lidki sześćdziesiąt 
lat temu walczył z ukraińskimi nacjonalistami, pewnie sporo z nich zabił, 
stracił   tam   cały   dobytek,   upowcy   zabili   mu   brata.  Teraz   sympatyczna, 
wykształcona, młoda Ukrainka wychowuje jego wnuka. A przecież stać 
ich na to, żeby Lidka nie pracowała. Jej mąż ma dobrą pracę i przyzwoicie 
zarabia. Byłby zachwycony, gdyby Lidka przynajmniej na parę lat została 
z Adasiem w domu. Dlaczego tak panicznie się tego boi? Nie potrafi sobie 
teraz odpowiedzieć na to pytanie. Jest dla niej za trudne.

Lidka   spogląda   na   bramę,   w   której   mieszka   doktor   Ludmiła 

Kamińska. Nic się nie dzieje. Nic ważnego, nic przyciągającego uwagę. 
Nieliczni   przechodnie   przemykają   pustym,   przedpołudniowym 
chodnikiem, walcząc z wiatrem uporczywie wdzierającym się pod kurtki. 
Siedzi   tu   już   trzecią   godzinę.   Dlaczego   Patera   interesuje   właśnie   ta 
kobieta? Tego jej nie powiedział. Jego zdaniem doktor Ludmiła Kamińska 
może „mieć coś wspólnego” z zabójstwem majora Jasińskiego, którego 
krew   wciąż   widać   na   chodniku   przed   bramą.   Może   też   „mieć   coś 
wspólnego”   ze   zniknięciem   Bankiera.   Skąd   Pater   to   wie?  Tego   jej   nie 
mógł powiedzieć. Dziwne. Wszystko to jest bardzo dziwne, tym bardziej 
że  oficjalne  śledztwo  w sprawie  śmierci  Jasińskiego  podążyło zupełnie 
innym tropem.

Nagle   z   bramy   szybkim   krokiem   wychodzi   młoda   kobieta.   Lidka 

przygląda jej się uważnie. Nie widziała nigdy doktor Kamińskiej i musi 
polegać na szczegółowym opisie nadkomisarza Patera. Kobieta podchodzi 
do   zaparkowanej   na   parkingu   toyoty.   To   ona.   Pasuje   do   rysopisu. 
Komisarz   Lidka   Nowakowska   uruchamia   silnik   i   powoli   rusza   za 
samochodem Miłej.

Wyjeżdżają z osiedla. Lidka trzyma się w przepisowej odległości od 

śledzonego samochodu. Robiła to wiele razy. Śledziła dużo groźniejszych i 
o wiele bardziej czujnych przestępców niż Miła.

Po kilkunastominutowej spokojnej jeździe ulicami Warszawy doktor 

Kamińska   parkuje   samochód   w   pobliżu   Wisłostrady.   Przechodzi 
przejściem podziemnym w stronę Wisły. Zatrzymuje się na wale i długo 
patrzy na betonowe nabrzeża, jakby kogoś szukała.

O tej porze na nadwiślańskich bulwarach jest prawie pusto. Kilku 

zatwardziałych   wędkarzy   nieczułych   na   pogodę.   Kilku   dzielnie 
walczących   z   wiatrem   rowerzystów.   Jakiś   samotny,   niechlujnie   ubrany 
młodzieniec wpatrzony w burą wodę.

Do   tego   właśnie   młodzieńca   rusza   Miła.   Komisarz   Lidka 

background image

Nowakowska nie może podejść za blisko. Musi utrzymać spory dystans, 
nie może się zdekonspirować, nie może spłoszyć śledzonej.

Miła podchodzi do chłopaka i siada przy nim na betonowym stopniu. 

Rozmawiają.

Lidka jest za daleko. Nie widzi twarzy chłopaka. Nie wzięła lornetki 

i   teraz   tego   żałuje.   Nie   sądziła,   że   może   jej   być   potrzebna.   Trudno, 
podejdzie bliżej. Pani komisarz odwraca się plecami do Wisły, nasuwa 
wełnianą   czapkę   głęboko   na   oczy,   podnosi   szalik   prawie   na   wysokość 
nosa.   Przy   tym   wietrze   spacerowiczka   nad   Wisłą   ma   prawo   być   tak 
opatulona. Lidka rusza w kierunku śledzonego obiektu.

Kiedy   jest   na   tyle   blisko,   by   móc   rozpoznać   twarz   chłopaka, 

zatrzymuje   się.   Podziwia   szeroką,   majestatycznie   płynącą   rzekę.   Jeden 
rzut oka i wszystko staje się jasne.

To Cycek. Ten sam, z którym jeszcze niedawno rozmawiała przy 

Rakowieckiej. I ten sam, który z tego aresztu uciekł. Nie uciekł widać 
daleko.   Czyli   Pater   miał   rację.   Doktor   Ludmiła   Kamińska   ma   coś 
wspólnego ze sprawą Bankiera, ma coś wspólnego z zabójstwem majora 
Jasińskiego   i   ma   coś   wspólnego   z   poszukiwanym   listem   gończym 
Cyprianem Gródeckim vel Cyckiem.

Lidka wiele by dała, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają. Tak blisko 

jednak podejść nie może.

Zmarznięty

Dzisiejsze   uroczyste   otwarcie   kolejnego   odcinka   autostrady  Al   w 

okolicy   Radziejowic   było   mocno   przedwczesne   i   wszyscy   o   tym 
doskonale wiedzieli. To, że droga jest niegotowa, dało się dostrzec gołym 
okiem. Mimo to jednak uroczyście ją otwarto.

Było   zwyczajowe   przecięcie   wstęgi,   były   media,   byli   miejscowi 

oficjele,   był   biskup,   który   w   modlitewnym   skupieniu   poświęcił   nową 
autostradę,   i   był   minister   infrastruktury.   Premier   niestety   nie   mógł 
przyjechać i tego Janusz Nowak najbardziej żałował. Tak naciskali, tak się 
śpieszyli, żeby tuż przed wyborami ogłosić kolejny spektakularny sukces 
koalicji   rządzącej,   a   zabrakło   na   otwarciu   premiera.   Nowak   tego   nie 
rozumiał.   Jedna  z  jego  firm  była  głównym  wykonawcą  tego  odcinka   i 
zapewne   wybuduje   jeszcze   wiele   innych   odcinków,   ale   akurat   dzisiaj, 
akurat przy tym otwarciu premier powinien być.

Janusz Nowak wysiada właśnie ze swojego bmw przed szykownym 

nowym biurowcem, na którego dwudziestym czwartym piętrze mieści się 

background image

jego warszawskie biuro. Kierowca grzecznie odprowadza bmw na parking, 
a Nowak szybkim krokiem zmierza do windy.

Prezes   Janusz   Nowak   to   niewysoki   pięćdziesięcioparoletni 

mężczyzna wyglądający dziesięć lat starzej. Może to wina jego krótkich, 
siwych   włosów,   a   może   po   prostu   Nowak   chce   wyglądać   starzej.   Nie 
interesują go nowoczesne mody i wszechobecny infantylny kult młodości. 
Jedyna ekstrawagancja w garderobie, na jaką sobie pozwala, to niewielki 
złoty sygnet ze sporym szmaragdem na małym palcu.

„Premiera w ostatniej chwili zatrzymały ważne sprawy urzędowe”. 

Szlag   by   ich   wszystkich   trafił   z   takim   tłumaczeniem!   Po   jaką   cholerę 
otwierać   odcinek   wymagający   jeszcze   co   najmniej   dwóch   miesięcy 
intensywnych robót, jeśli media nie pokażą premiera? I to na pięć minut 
przed   wyborami.   Nowak   zdejmuje   skórzaną   rękawiczkę   ze   zmarzniętej 
dłoni   i   wyciska   na   klawiaturze   windy   dwadzieścia   cztery.   Przecież   te 
wybory jeszcze można wygrać! Do dupy z sondażami! Nie ma się co nimi 
przejmować! Trzeba walczyć! Czy te głąby tego nie rozumieją!? Janusz 
Nowak   jest   zdenerwowany.   Przemarzł   na   kość   na   tym   wygwizdowie   i 
teraz marzy tylko o tym, żeby się ogrzać w swoim przytulnym gabinecie.

Zamaszyście wchodzi do sekretariatu. Trzy młode dziewczyny stają 

na baczność.

-   Przez   najbliższą   godzinę   nie   ma   mnie   dla   nikogo!   I   proszę   mi 

zrobić gorącej herbaty.

Nowak otwiera drzwi do swojego gabinetu i zatrzaskuje je ze złością. 

Szybko zdejmuje płaszcz, ustawia klimatyzację na grzanie, nalewa sobie 
ogromną   lampę   koniaku   i   siada   w   skórzanym   fotelu.   Po   trzecim   łyku 
zaczyna się uspokajać. Z drugiej strony trzeba być realistą, trzeba spojrzeć 
prawdzie w oczy. Oni przegrają te wybory. Przegrają je z kretesem. I co 
wtedy? Trzeba się będzie po raz kolejny wkupywać w łaski nowych panów 
i sporo to będzie kosztowało. Po każdych kolejnych wyborach kosztuje to 
coraz drożej. Po cholerę w ogóle te wybory? Przecież cała ta demokracja 
to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jego pieniędzy!

Piąty   łyk   koniaku   kończy   sprawę   i   trzeba   znowu   nalać.   Nalewa. 

Czuje, jak gorąco z żołądka rozpływa mu się po całym ciele. Jest coraz 
lepiej, coraz cieplej i coraz mniej nerwowo.

Drugie   rozlanie   jest   równie   pokaźne   jak   pierwsze.   W   dupie   ma 

wybory!   W   dupie   ma   tych   nadętych,   pyszałkowatych,   zakochanych   w 
sobie   z   wzajemnością   sprzedajnych   kretynów!   Wszystko   ma   w   dupie! 
Jakoś zawsze sobie radził, więc teraz też sobie poradzi. Nie ma zamiaru 
odpuszczać.

background image

Wchodzi   przerażona   dziewczyna   z   herbatą,   stawia   ją   na 

mahoniowym biurku i ucieka. W tym samym momencie słychać sygnał 
esemesa. Nowak jest trochę zdziwiony. To jego ściśle prywatna komórka, 
numer zna tylko rodzina i kilkoro najbliższych przyjaciół, zazwyczaj nie 
używają esemesów, jak mają jakiś interes, to po prostu dzwonią. Nowak 
zakłada   okulary   i   zagląda   w   ekranik.   Nieznany   numer.   Otwiera 
wiadomość.

„Dzisiaj   o   ósmej   czekam   na   ciebie   na   parkingu   pod   Leclerkiem. 

Znasz dobrze to miejsce. Bądź sam. Bankier”.

Janusz Nowak zaczyna się cały trząść. Czyta tę wiadomość jeszcze 

raz. I ponownie. I jeszcze raz. I znowu robi mu się zimno.

Jeszcze siedmiu

Maciek odkłada telefon komórkowy i podchodzi do okna swojego 

apartamentu. Lekko drżą mu ręce. Zaczęło się.

Czy naprawdę myśli, że zlecenie wyszło od Janusza Nowaka? Sęk w 

tym,   że   tego   nie   wie.   Musi   blefować.   W   mieszkaniu   jest   sam.   Kryty 
poszedł   się   przygotować   do   dzisiejszej   akcji.   Maciek   ocenia,   że   cała 
sprawa   nie   może   potrwać   dłużej   niż   czterdzieści   osiem   godzin. 
Najważniejsza   jest   tutaj   jednoczesność   posunięć,   szybkość   działania   i 
element zaskoczenia.

Sięga   dłonią   po   papierosa.   Na   moment   się   waha.   Za   dużo   pali. 

Zapala i zaciąga się. Rzuci, jak to wszystko się skończy, jak już pomści 
swoją przedwczesną śmierć.

Spogląda na kartkę leżącą na stole. Jest tam osiem nazwisk. Pierwsze 

jest   nazwisko   Janusza   Nowaka.   Jego   już   załatwił.   Teraz   kolej   na 
następnych. Ciekawe, który z nich zlecił jego zabójstwo. Znał ich dobrze, 
wszystkich   ośmiu.   Kwiat   polskiego   kapitalizmu,   bogaci   ludzie   sukcesu 
godni naśladowania, filantropi i bywalcy warszawskich salonów. Wszyscy 
zaczynali   z   nim   i   wszyscy   byli   jak   najbardziej   zdolni   do   zlecenia 
zabójstwa.

Teraz dla Maćka Szumana ważne jest tylko jedno pytanie. Kto? Kto 

kazał go zabić?

Może zleceniodawca jego zabójstwa znajduje się na tej liście, może 

nie.   Ile   w   tym   całym   pomyśle   jest   chęci   dowiedzenia   się,   kto   stał   za 
zamachem, a ile zwykłej ludzkiej zemsty na oślep? Tego Maciek nie jest 
pewien. Cały ten gigantyczny blef jest jakimś desperackim pożegnaniem z 
dawnym   życiem,   pożegnaniem   z   dawnymi   kumplami,   dawnymi 

background image

interesami,   również   pożegnaniem   z   Krytym,   który   pierwszy   poddał 
Maćkowi myśl o zemście.

Nie   może   bez   tego   wyjechać.   Nie   może   uciec   po   cichu   bez 

sprawienia, żeby go popamiętali na długie lata za to, co mu zrobili.

Nie   zależało   mu   na   pieniądzach,   nigdy   nie   był   pazerny.   Teraz 

pieniądze   mogły   być   znakiem,   który   wskaże   mordercę.   Spotka   się   z 
każdym z nich. Odegra przedstawienie cudem ocalonego ze śmiertelnego 
zamachu   i   wyrazi   swoją   pewność,   że   zna   zleceniodawcę.   Jako 
zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy i zadane rany zażąda pieniędzy 
i poda numer konta w szwajcarskim banku. Zagrozi krwawą zemstą w 
razie niezapłacenia odszkodowania w ciągu dwudziestu czterech godzin. 
Każdy   z   wytypowanej   ósemki   dostanie   w   tym   samym   czasie   podobną 
propozycję, będzie myślał, że tylko jemu ją złożono, nie będzie wiedział o 
pozostałych siedmiu. Czy ten, który zapłaci, będzie winny? Czy wpłatą na 
tajne numeryczne konto w Szwajcarii przyzna się do winy? To wcale nie 
musiało być takie proste.

Będą wpłacać te pieniądze ze strachu, nie z poczucia winy. Będą 

płacić, żeby Maciek się od nich odczepił, żeby dał im spokój, będą sobie 
kupowali   pewność,   że   będzie   milczał   o   tym,   jacy   kiedyś   byli.  Wybrał 
najgorszych   spośród   tych,   których   kiedyś   znał.   Nawet   jeśli   to   nie   oni 
zlecili jego zamordowanie, to i tak byli winni i należała im się kara. I to 
Maciek ich ukarze. Kryty będzie batem.

Maciek swoją karę już odebrał, czuje ją w piersiach przy każdym 

oddechu.   Dopiero   gdy   dokona   się   jego   zemsta,   będzie   mógł   zniknąć. 
Dopiero wtedy będzie mógł spokojnie pomyśleć o swoim nowym życiu 
gdzieś daleko stąd.

Drżenie rąk nie znika. Maciek jest podekscytowany i przejęty. Nigdy 

by się na coś takiego nie zdecydował bez należytej ochrony. Tę zbrojną 
ochronę miał zapewnić Kryty. Pytanie tylko, czy da radę. Maciek musi 
wierzyć, że da. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin będzie co 
najmniej osiem razy ryzykował życie. Bez Krytego i jego niezwykłych 
umiejętności nie ma szans wyjść z tego cało.

Maciek gasi papierosa i spogląda na kartkę z nazwiskami leżącą na 

stole.   Jeszcze   siedmiu.   Zostało   jeszcze   siedem   nazwisk.   Nagle   słychać 
sygnał esemesa. Maciek niecierpliwie chwyta za telefon.

„Musimy się spotkać. Chodzi o Miłą. Namierzyli ją. Cycek”.

Wycieczka

background image

Tak   jak   Kryty   przypuszczał,   jego   świeżo   kupione   kawasaki   się 

przydało. Jest wprawdzie chłodno i jazda na motocyklu nie sprawia żadnej 
przyjemności,   ale   Kryty   nie   zamierza   jeździć   teraz   dla   przyjemności. 
Wystarczy,   że   drogi   w   Warszawie   są   suche,   można   się   nimi   szybko 
przemieszczać.   Znacznie   szybciej   niż   skazanym   na   nieuchronne   korki 
samochodem.

Kryty   skręca   z   ulicy   Komisji   Edukacji   Narodowej   i   po   chwili 

wjeżdża   na   rozległy   parking   przy   ursynowskim   Leclercu.   Parkuje 
motocykl i rozgląda się. O tej porze w dzień powszedni nie ma tu tłoku. 
Mniej więcej jedna trzecia parkingu jest zajęta przez samochody klientów 
hipermarketu. Kryty zna dobrze to miejsce. Już tu był. Całkiem niedawno 
strzelał tu do Maćka Szumana. Całkiem niedawno miała tu miejsce jedna z 
jego największych klęsk.

A   może   nie?   Może   to   nie   była   klęska?   Może   teraz   dzięki   ich 

wariackiemu,   straceńczemu   planowi   będzie   to   jego   największy   triumf? 
Triumf finansowy oczywiście, bo w sensie fachowym pudlo pozostanie 
pudłem.

Kryty   nie   zdejmuje   kasku,   nie   chce   pokazywać   twarzy 

monitoringowi sklepu. Musi szybko nauczyć się topografii tego miejsca, 
musi   wybrać  punkt,   w  którym  nastąpi   spotkanie,   musi   wymyślić,   skąd 
najlepiej osłaniać Maćka, musi zaplanować skuteczną strategię tej osłony. 
Od razu wyklucza użycie taktyki snajperskiej. To duży otwarty teren i nie 
bardzo jest gdzie się schować z karabinem. Kryty postanawia, że będzie 
blisko. Będzie dobrze uzbrojony i gdyby coś nagle Maćkowi zagroziło 
podczas   wieczornego   spotkania   z   Januszem   Nowakiem,   będzie   mógł 
zareagować szybko, skutecznie i z zaskoczenia.

Musi mieć tutaj broń automatyczną, co do tego nie ma wątpliwości. 

Bardzo by się również przydała kamizelka kuloodporna. Niestety ma tylko 
jedną,   swoją,   i   zamierza   ją   oddać   Maćkowi.   To   on   będzie   bardziej 
narażony   na   bezpośredni   atak,   poza   tym   w   kamizelce   będzie   czuł   się 
pewniej.   Kryty   jakoś   sobie   poradzi.   Nieraz   musiał   sobie   radzić   bez 
kamizelki w bezpośrednim starciu i zawsze to jakoś wychodziło. Szczerze 
mówiąc, nie lubi kamizelki, bez niej działa sensowniej i nie wystawia się 
na niepotrzebne ryzyko. Poza tym brak kamizelki to czynnik mobilizujący.

Kryty uruchamia swoje kawasaki i wolno rusza. Okrąża cały parking, 

bacznie   mu   się   przyglądając.   Mija   miejsce,   gdzie   leżał   ciężko   ranny 
Maciek, i wyjeżdża z parkingu. Teraz pojedzie w stronę miasta. Tak ustalili 
z Maćkiem miejsca poszczególnych spotkań, że będą przesuwać się na 
północ, w stronę wylotu na Gdańsk. Co godzina jedno spotkanie. Każde w 

background image

innym   miejscu.   Ostatnie   wypadnie   nad   ranem   na   parkingu   przy   stacji 
Orlenu, gdzie Kryty znalazł ciało swojego pośrednika w starym fordzie 
escorcie.

Przed Krytym długa wycieczka przez nieświadomą niczego, żyjącą 

własnym,   nerwowym   życiem  Warszawę.   Musi   odwiedzić   każde   z   tych 
miejsc   i   przygotować   się   na   każdą   możliwą   ewentualność.   To,   że 
dzisiejszej nocy ktoś spróbuje zabić Maćka, jest więcej niż pewne.

Nieczynna fontanna w parku Saskim

Terenowe audi q7 musiało chwilę krążyć wokół Teatru Wielkiego, 

zanim znalazło miejsce, na którym można było zaparkować. Willem van 
Brummelen   wyłącza   silnik   i   wysiada   z   ciepłego   samochodu.   Dopina 
wełniany   płaszcz,   robi   minę   wyraźnie   świadczącą   o   tym,   że   dzisiejszy 
chłód go denerwuje, i rusza szybkim krokiem w stronę parku Saskiego. Po 
chwili mija Grób Nieznanego Żołnierza, obrzuca dwóch wyprostowanych 
jak  struna   wartowników  krótkim,   chłodnym  spojrzeniem.   Za  nieczynną 
fontanną   na   ławce   w   oddali   już   widzi   człowieka,   z   którym   ma   się   tu 
spotkać.

Nadkomisarz   Juliusz   Pater   też   już   widzi   zbliżającego   się   van 

Brummelena. Nie lubi go. Nigdy go nie lubił. Ale teraz już nie ma wyjścia. 
Płaci za błąd młodości.

Za   każdym   razem,   gdy   o   tym   pomyśli,   coś   głęboko   w   piersiach 

zaczyna   go   kłuć.   Jakaś   siła   ściska   nagle   jego   serce,   które   zaczyna 
nerwowo   trzepotać,   i   złapanie   głębokiego   oddechu   staje   się   pilną 
koniecznością.

Tak, zabił kiedyś niewinnego człowieka, zabił milicjanta, kolegę z tej 

samej komendy. Zabił go z premedytacją, zabił go z zimną krwią. Chciał 
go zabić. I niespodziewanie plutonowy Juliusz Pater zostaje przez nich 
ocalony. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, kary śmierci pewnie by 
za to nie dostał, ale na pewno poszedłby siedzieć na długie lata. Młody 
milicjant   skazany   na   długoletnie   więzienie,   to   by   dopiero   była   w 
kryminale zabawa.

I   wtedy   pojawili   się   oni,   mili,   inteligentni,   pełni   zrozumienia. 

Podpisał.   Wszystko   zostało   odkręcone,   dostał   przeniesienie   do   stolicy, 
zaczął   awansować,   mógł   bez   żadnych   przeszkód   zajmować   się   swoją 
ukochaną robotą kryminalną, mógł być detektywem.

Pomagali   mu   potem   wielokrotnie,   zawsze   dyskretnie,   fachowo, 

skutecznie.   Bardzo   skutecznie.   Ta   skuteczność   przerażała   Patera. 

background image

Przerażało go, jak daleko sięgała w Polsce władza tych ludzi. Z czasem 
jednak Pater pogodził się z tym. Powoli przestawało mu to przeszkadzać. 
Doszedł do wniosku, że najważniejszy jest on sam. Tylko on się liczy, 
tylko   jego   życie   jest   ważne,   musi   myśleć   o   sobie,   musi   pracować   dla 
siebie, musi dbać tylko o siebie. Taką wypracował sobie filozofię i nagle 
współpraca z tymi ludźmi zaczęła do tego pasować. Pomagali mu, on im 
pomagał, nie było to ani trudne, ani specjalnie ryzykowne. Był idealnym 
tajnym agentem, bo myślał tylko o sobie. O niczym więcej.

Major Giennadij Ławrow siada na ławce obok nadkomisarza Patera. 

Pater zaciąga się głęboko dymem z fajki, mimo że fajka wcale nie służy do 
zaciągania się. Giennadij Ławrow patrzy na to z dezaprobatą. Na chwilę 
przestaje   być   dobrze   wychowanym,   cywilizowanym,   łagodnym 
Holendrem. Na chwilę przestaje grać tę rolę. Teraz jest sobą, majorem 
Giennadijem Ławrowem spod Tuły i jego prosta, zacięta mina wyraźnie na 
to wskazuje.

- To nie jest najlepsze miejsce.
-  Wiem,   ale   mam   coś   ważnego.   Poza   tym  tu   mogę   palić   -   Pater 

uśmiecha się krótko.

Ławrow   nie   odwzajemnia   uśmiechu.   Omiata   okolicę   skupionym, 

rzeczowym spojrzeniem doświadczonego konspiratora.

- Mów.
-   Mam   pod   obserwacją   dziewczynę,   lekarkę   ze   Szpitala 

Bielańskiego,   nazywa   się   Ludmiła   Kamińska   i   mieszka   w   tej   samej 
bramie, pod którą zastrzelono Jasińskiego. To ona wyprowadziła Bankiera 
ze szpitala.

Brwi Ławrowa lekko podnoszą się ze zdziwienia i zaraz wracają na 

swoje stałe miejsce.

- Dlaczego to zrobiła?
- Myślę, że go kocha. To jakiś układ damsko-męski. Mieli romans 

czy coś takiego.

- Kto zabił Jasińskiego?
-  Tego  jeszcze  nie  wiem.  Ale  ta  lekarka   spotkała  się   niedawno  z 

Cyprianem   Gródeckim.   To   ochroniarz   Bankiera.   Po   zamachu 
aresztowaliśmy   go   za   posiadanie   narkotyków,   ale   on   uciekł   z   aresztu. 
Zresztą całkiem dobrze mu ta ucieczka poszła.

- Co o nim wiesz?
-   Były   komandos.   Wyrzucony   z   wojska   za   narkotyki.   Dobrze 

wyszkolony. Najprawdopodobniej uzbrojony i potrafiący zrobić użytek z 
broni.

background image

- To on zabił Jasińskiego?
- Wszystko na to wskazuje.
- Masz go pod obserwacją?
- Nie. Nie mam tylu ludzi, żeby wszystkich dla ciebie obserwować.
Giennadij Ławrow patrzy na Patera wyraźnie zawiedziony.
-   Jak   to   nie   masz   ludzi!?   Przecież   nie   musisz   wtajemniczać   tych 

swoich psów, dajesz rozkaz i obserwują, nieważne w jakiej sprawie.

- Muszę być ostrożny, nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy. Nie 

wiadomo, kto tu jeszcze zginie.

Chwilę   milczą.   Przechodzi   obok   nich   starsza,   tęga   pani   z 

nowoczesnym, drogim wózkiem. Noworodek w wózku płacze żałośnie. 
Mężczyźni spoglądają na siebie krótko, nie wiadomo po co.

- To gdzie jest teraz Bankier? - zaczyna Rosjanin cicho.
- Blisko. Jeśli oni tu są, to on tu też gdzieś musi być. Ławrow znowu 

się   zamyśla.   W   jego   głowie   zaczyna   świtać   pewien   plan.   Patrzy   na 
nieczynną o tej porze roku fontannę. Plan jest dobry, musi tylko domyśleć 
szczegóły. Z zamyślenia wyrywa go głos nadkomisarza Patera.

- Po co w ogóle wam ten Bankier?
- Nie twoja sprawa. Pilnuj tej dziewczyny. Będziemy w kontakcie.
Teraz major Giennadij Ławrow w ułamku sekundy zmienia się w 

Willema   van   Brummelena.   Patrzy   na   zegarek,   choć   dobrze   wie,   która 
godzina. Uśmiecha się grzecznie do Patera i odchodzi.

W lesie

O tej   porze roku  wczesnym  popołudniem  w  Lesie  Kabackim  jest 

prawie pusto. Maciek siedzi na samotnej ławce przy jednej z bocznych 
ścieżek i zastanawia się, czy zapalić kolejnego papierosa. Patrzy w górę na 
bezlistne  wierzchołki  drzew i  na  sinoszare  chmury  przelatujące szybko 
ponad   nimi.   Jest   tutaj   sam,   dookoła   niego   szumi   las.   Chociaż   jest   tak 
blisko mieszkania, gdzie się schował, tak blisko Warszawy, której się boi, 
czuje   się,   jakby   był   gdzieś   daleko,   gdzieś   w   bezpiecznym,   odległym 
miejscu. Czuje się tak, jakby to wszystko, co przyprawia go o szybsze 
bicie serca, co powoduje, że jego dłonie drżą, jakby to wszystko się nie 
działo. Jakby było tylko nocnym koszmarem. Dotyka ręką niewielkiego 
opatrunku na piersiach. Wciąż go tam ma, wciąż go musi nosić, rana po 
postrzale jeszcze się dobrze nie zabliźniła.

Maciek   zapala   papierosa.   Esemes   od   Cycka   spowodował   u   niego 

nagły atak paniki.

background image

„Namierzyli ją”.
Co to, do cholery, znaczy!? Kto ją namierzył!? Jak ją namierzył!? Co 

tak naprawdę teraz Miłej grozi!?

Niestety Maciek dobrze wie, że może jej grozić najgorsze. Ci, którzy 

wydali na niego wyrok, widać nie zrezygnowali. Wciąż działają. Wciąż 
chcą go dopaść. Oddałby teraz wszystko, co ma, co miał i co będzie miał, 
żeby  spotkać   się   z  Miłą,   przytulić  ją  mocno  i  wyszeptać,   że  wszystko 
będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, najdroższa, ukryjemy się, zabiorę 
cię w najbezpieczniejsze miejsce na świecie, daleko, daleko stąd...

Nie może tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie dzisiaj. Nagle 

Maciek   uświadamia   sobie,   że   jest   wtorek.   Znowu   wtorek!   A   może 
namierzyli też Cycka?  Może przyciągnie za sobą ogon i tu, w pustym 
lesie, zabiją ich obu. Dogodniejszych warunków do dyskretnego zabijania 
nie można sobie wymarzyć. Tym bardziej że znowu jest wtorek.

Maciek wkłada rękę pod kurtkę. Dotyka sporego, ciepłego kawałka 

metalu w wewnętrznej kieszeni. To rewolwer. Dostał go od Krytego. Na 
wszelki wypadek.

W   oddali   na   ścieżce   pojawia   się   jakaś   postać.   Zauważa   Maćka 

siedzącego na ławce i zaczyna biec w jego kierunku. Po chwili Maciek 
rozpoznaje   Cycka.   Chłopak   w   końcu   dobiega   do   ławki   i   siada,   ciężko 
dysząc.

-   Spokojnie,   nikt   mnie   nie   śledził.   Kluczyłem   jak   głupi   po   całej 

Warszawie, żeby się upewnić.

Chwilę milczą. Widzą się pierwszy raz od zamachu pod Leclerkiem. 

Tyle się od tamtej pory wydarzyło. Tyle chcieliby sobie opowiedzieć. Nie 
ma jednak na to czasu. Obaj mają tego świadomość.

- Dobrze wyglądasz, Maciek - Cycek nie stara się nawet ukryć, jak 

się cieszy z tego spotkania. - Bałem się, że już po tobie.

Nagle Cycek poważnieje.
-   Przepraszam,   że   wtedy...   że   wtedy   nie   dałem   rady,   że   nic   nie 

zrobiłem... przepraszam.

Maciek nic nie mówi, ale widać, że nie ma zamiaru wyrzucać teraz 

Cyckowi rażącego niedopełnienia jego ochroniarskich obowiązków.

- Gdzie jest Miła? - pyta Maciek.
- Jest w domu, ale coś dziwnego się wokół niej dzieje.
I Cycek opowiada Maćkowi wszystko to, co opowiedziała mu Miła 

nad Wisłą. Maciek słucha skupiony. Rzeczywiście zachowanie komisarza 
policji kryminalnej było bardzo dziwne.

Ale co to znaczy? Czy za zamachem na jego życie stoi policja!? 

background image

Maćkowi w tej chwili wydaje się to zupełnie niedorzeczne.

- I co o tym myślisz? - pytanie Cycka wyrywa Maćka z zamyślenia.
- Myślę, że powinniśmy schować Miłą.
- Czy to możliwe, że to policja ustawiła zamach na ciebie?
- Nie, to niemożliwe. Ale nie wiemy, dla kogo jeszcze ten komisarz 

pracuje.

Patrzą   na   siebie   chwilę.   Maciek   ma   rację   i   Cycek   tę   trzeźwość 

myślenia zawsze podziwiał w nim najbardziej.

- Maciek, dlaczego jeszcze tu jesteś? Dlaczego nie uciekasz? Wciąż 

cię szukają. Chcą cię zabić.

- Już mnie zabili. Chcesz zobaczyć ślady po kulach? Cycek odwraca 

głowę. Patrzy w pusty, bezlistny las. Nie chce oglądać Maćkowych ran. 
Już je raz widział. Dobrze pamięta, gdzie trafiły kule.

-   Muszę   się   dowiedzieć,   kto   i   dlaczego.   Rozumiesz,   Cycek?   Nie 

mogę tego tak zostawić.

- Po co ci ta wiedza? Co chcesz zrobić?
Maciek patrzy na Cycka, potem na las. Nic nie odpowiada. Wyjmuje 

z kieszeni dwa grube pliki banknotów zawinięte w przezroczysty foliowy 
worek. Daje pieniądze Cyckowi.

- Zaopiekuj się nią. Wywieź ją z Warszawy i dobrze się ukryjcie. 

Czekajcie   na   sygnał   ode   mnie.   Potrzebuję   jeszcze   paru   dni.   Potem   się 
odezwę.

- A jak nie będzie chciała ze mną pojechać?
- To jej pilnuj. Masz broń?
- Mam. Ale, Maciek, może ty powinieneś z nią pogadać, przekonać 

ją, uspokoić, ciebie posłucha...

Maciek wstaje z ławki.
- Powiedz Miłej, że ją kocham. Bardzo ją kocham.
Maciek podaje Cyckowi rękę na pożegnanie. Przez moment patrzą 

sobie w oczy. Potem Maciek odwraca się i odchodzi.

Zabawa w podchody

Miła przyjechała do szpitala dużo wcześniej, niż powinna. Często tak 

robiła, lubi szpital. Najbardziej lubi go w nocy, na nocnym dyżurze, który 
właśnie   się   zaczynał.   Lubi   tę   pustkę   i   ciszę,   lubi   spokój   wypełniony 
obecnością chorych ludzi, którzy jej potrzebują.

Miła włącza niewielki telewizor w pokoju lekarskim, zaparza sobie 

kawę, siada na wyleżanej wersalce i wsłuchuje się w szum otaczającego ją 

background image

szpitala. Jeszcze wcześnie, jeszcze szpital żyje, huczy, wydaje odgłosy. 
Jest pełen ludzi, pełen życia, pełen ruchu. Ale już niedługo zaśnie i ten 
moment   Miła   lubi   najbardziej.   To   stopniowe   przejście   do   spokoju, 
półmroku i ciszy. To nagłe wyludnienie, puste korytarze, zwolnione ruchy 
personelu. Szpital jak wielkie mrowisko zaśnie i będzie spał spokojnie do 
rana. A Miła będzie strażniczką tego snu.

Kobieta obejmuje dłońmi ciepły kubek z kawą i upija łyk. Przełącza 

kanały w telewizorze i trafia na prognozę pogody. Ogląda chwilę z uwagą. 
Zapowiadają śnieg, duże opady śniegu na całym Mazowszu, może być 
kłopot   z   porannym   powrotem   do   domu,   nie   wiadomo,   czy   zdążą 
odśnieżyć. Miła podchodzi do okna. Już prawie ciemno. Ani śladu śniegu. 
Niskie, szare chmury przesuwają się bezgłośnie nad szpitalem i oddalają 
gdzieś na wschód.

Może powinna pójść na oiom? Może będzie ta pielęgniarka, którą 

wtedy w nocy uderzyła taboretem. Chociaż zobaczy, czy dziewczyna żyje, 
czy nic jej nie jest. Zobaczy izolatkę Maćka. Przypomni sobie te krótkie 
chwile, które spędzili razem. Miła wypija łyk kawy i odwraca się od okna. 
Szybko ociera pięścią łzę, która niespodziewanie i zupełnie bez powodu 
pojawiła się na powiece.

Dlaczego   nie   może   przestać   o   tym   myśleć!?   Czy   już   zawsze   tak 

będzie!?   Czy   wspomnienia   zawsze   będą   do   niej   wracać   nagle   i 
niespodziewanie,   wywołując   to   denerwujące,   kłopotliwe,   niedające   się 
odgonić wzruszenie!?

Miła wychodzi z pokoju lekarskiego na korytarz. Musi się przejść, 

musi uciec od myśli, które ją nachodzą, których nie chce, które są jej teraz 
zupełnie niepotrzebne.

Trafia   na   klatkę   schodową.   Idzie   schodami   w   górę,   mija   ją   jakiś 

pacjent,   mija   ją  salowa,   jacyś  ludzie.   Idzie   schodami   w  górę,   unikając 
wzroku mijanych osób. Jest już blisko oiomu, na którym leżał Maciek. 
Jeszcze   tylko   jedno   piętro.   Zatrzymuje   się.  Wyjmuje   papierosy,   uchyla 
okno, po to tu przyszła. Tylko po to! I nie pójdzie ani schodka wyżej.

Ta przeszłość jest już zamknięta. Jest poza nią. Ta przeszłość już jej 

nie  interesuje. Zaciąga  się papierosem.  Spogląda przez okno korytarza. 
Zaczął padać drobny, rzadki śnieg. Pada powoli, leniwie i spokojnie. Szare 
chmury już nie pędzą. Zatrzymują się nad Warszawą i odbijając światła 
miasta,   pokrywają  się   od  spodu  brudnym,   fosforyzującym różem.  Miła 
patrzy   na   bezlistne,   obsypane   delikatną   bielą   drzewa.   Już   ciemno.   Nie 
obchodzi jej to, co było, nie obchodzi jej to, co będzie, to, co jest, też ją 
teraz   niespecjalnie   interesuje.  I   znowu   na  powiekę   Miłej   wypływa  łza. 

background image

Mała, uparta, wibrująca kropelka słonej wody.

Z   tego   okna   Miła   nie   może   zobaczyć   szpitalnego   parkingu   i 

stojącego   tam   samochodu   komisarz   Lidki   Nowakowskiej.   Lidka,   która 
śledziła Miłą od samego domu, właśnie dzwoni do nadkomisarza Patera. 
Prosi o zwolnienie z całonocnego czuwania pod szpitalem. Pani doktor 
poszła na dyżur, nic się nie dzieje, nie ma sensu tu sterczeć w padającym 
śniegu   całą   noc.   Jutro   podejmie   obserwację,   gdy   Ludmiła   Kamińska 
skończy   dyżur.   Pater   niechętnie,   ale   się   zgadza.   Rzeczywiście   nic 
ciekawego się  raczej  nie wydarzy, a zaangażowanie pani  komisarz jest 
zbyt   cenne,   żeby   je   z   głupiego   powodu   stracić.   Rozłączają   się.   Lidka 
uruchamia silnik i wolno wyjeżdża z parkingu.

Mija   stojącą   przed   szpitalem   dużą,   ciemną   furgonetkę.   Nie   ma 

pojęcia, że dwóch młodych, milczących, krótko ostrzyżonych mężczyzn w 
furgonetce   jest   tutaj   w   tej   samej   sprawie   co   ona.   Interesują   się   panią 
doktor. I wcale nie zamierzają stąd odjechać. Czeka ich długa, śnieżna noc. 
Pilnowali   Miłej   od   samego   domu   i   będą   to   robić   dalej.   Takie   dostali 
zadanie.

Na  korytarzu   Miła,   trochę   już  uspokojona,   gasi   papierosa.   Słyszy 

sygnał esemesa. Wyjmuje komórkę. To Cycek.

„Gdzie jesteś? Muszę się z tobą pilnie zobaczyć”.
Miła szybko odpisuje.
„Jestem zajęta. Zobaczymy się jutro”.
Wysyła   esemesa,   chowa   komórkę   i   schodzi   schodami   na   swój 

oddział. Dosyć ma już Cycka i tej całej jego zabawy w podchody.

Nagle  jej  telefon  zaczyna  dzwonić.  To  Cycek.  Łatwo  nie   daje  za 

wygraną.   Miła   chwilę   stoi,   zastanawiając   się,   czy   odebrać.   W   końcu 
odbiera i zaraz tego żałuje.

- O co chodzi? - chłód w jej głosie jest przeszywający.
- Słuchaj, Miła, to bardzo ważne, muszę się z tobą pilnie zobaczyć. 

Gdzie jesteś?

- A co takiego się stało, że musimy się zobaczyć? Przecież niedawno 

się widzieliśmy.

- Nie mogę mówić przez telefon.
-   Posłuchaj,   Cycek!   Jak   nie   możesz   mówić,   to   po   co   dzwonisz! 

Jestem zajęta i nie mam ochoty na zabawę w podchody.

- Jesteś w szpitalu? Zaraz tam będę. Wyjdź do mnie za chwilę!
Nagle Miłą trafia szlag. Cycek zawsze był trochę namolny, ale teraz 

Miła nie może już tego wytrzymać.

- Nie! - krzyczy do słuchawki, patrząc czujnie na schody wokół, czy 

background image

nikt jej nie słyszy. - Nie wyjdę do ciebie! Wyobraź sobie, że jestem na 
dyżurze i nie mam czasu na spacery z tobą po śniegu. Jutro, po dyżurze, 
proszę bardzo! Teraz nie!

W słuchawce  zalega  krótka,   lekko  zaszumiona,  pełna   bezradności 

cisza. W końcu słychać stłumiony głos Cycka.

-   Widziałem   się   z   nim.   Mam   ci   od   niego   coś   przekazać.   Miła 

zamiera. Myśl o Maćku na chwilę ją paraliżuje. A więc żyje! Wszystko z 
nim dobrze! Nagle kolejna fala chłodu zalewa głos Miłej.

- Słucham, mów.
- Nie mogę przez telefon...
Miła się rozłącza. Po prostu. Przerywa połączenie, chowa telefon do 

kieszeni fartucha. Opiera się obiema rękami o drewnianą poręcz schodów i 
nabiera głęboko powietrza. Czuje w oczach łzy, dużo łez.

Skurwysyn! Zobaczył się z Cyckiem, nie z nią! Ona była na drugim 

miejscu, była mniej ważna! Ochroniarz Cycek jest dla Maćka ważniejszy 
niż Miła! Pani doktor nie potrafi zapanować nad emocjami, które nagle nią 
targnęły. Całe szczęście że klatka schodowa jest pusta.

Zmiany

Kryty wrócił z miasta późno. Był mocno poirytowany  padającym 

śniegiem.   Niestety   użycie   motocykla   do   dzisiejszej   operacji   w   takich 
warunkach stało się niemożliwe. Będą się musieli poruszać samochodem, 
o ile w ogóle będzie można się po Warszawie poruszać. Śnieg gęstniał, 
płatki były coraz większe, coraz bardziej mięsiste i wszechogarniająca biel 
pokrywała miasto coraz grubszą warstwą.

Maciek się nie odzywa. Boi się tej nocy, boi się tego, co może się 

stać. Zaczyna żałować, że to wszystko wymyślił, że się zgodził, że nie 
uciekł   gdzieś   w   bezpieczne   miejsce.   Zaczyna   żałować,   że   nie   uciekł 
Krytemu.

Maciek stoi w łazience przed szerokim lustrem i zastanawia się, jak 

powinien dziś wyglądać. Powinien wyglądać całkiem inaczej niż zwykle, 
inaczej, niż go pamiętają ci, z którymi się zaraz spotka. A pamiętają go 
eleganckiego. Zawsze o to dbał, zawsze był modnie, drogo ubrany, zawsze 
był   bardzo   zadbany,   dobrze   ostrzyżony,  gładko   ogolony.  W  jego   fachu 
robienie   na   ludziach   wrażenia   za   pomocą   wyglądu   było   może   nie 
podstawowe,   ale   na   pewno   bardzo   ważne.   I   takiego   Maćka   Szumana 
pamiętają.   Dlatego   dzisiaj   będzie   odwrotnie.   Muszą   zobaczyć,   jak 
dramatyczną   zmianę   wywołali   swoim   zamachem,   jak   bardzo   Maćka 

background image

zniszczyli. Będzie miał krzaczastą, niewyrównaną brodę, za długie, brudne 
włosy, będzie ubrany niechlujnie i przypadkowo, jak bezdomny. Pobrudzi 
sobie   dłonie   ziemią   z   doniczki   i   specjalną   kredką   namaluje   niewielką, 
starą, rozdrapaną ranę na czole.

Reszta   będzie   już   czystym   aktorstwem.   Muszą   zobaczyć   w   nim 

potwora,   muszą   zobaczyć   dygoczącego   zombie,   który   nie   wiadomo 
dlaczego wstał z grobu, gdzie go tak ochoczo zapakowali, i który nagle 
domaga   się   odszkodowania   za   poniesione   niewygody.   Musi   ich 
przestraszyć, musi zrobić na nich piorunujące wrażenie, musi być jak z 
koszmarnego snu.

Maciek powoli i metodycznie zabiera się do swojej charakteryzacji. 

Do pierwszego spotkania nie pozostało już wiele czasu. Ze wszystkich sił 
stara się nie myśleć o Miłej. Stara się nie myśleć o tym, że coś jej może 
grozić, że ktoś być może właśnie teraz na nią czyha. Cycek ją ochroni, 
zaopiekuje się nią, ta myśl trochę Maćka uspokaja.

A co by było, gdyby Miła dowiedziała się, co Maciek teraz robi, co 

zamierza,   jakie   mają   z   kolegą   plany   na   dzisiejszy   wieczór?   Nie 
pochwaliłaby   tego,   to   pewne.   Jak   ma   się   to,   do   czego   się   właśnie 
przygotowuje,   do   tego,   co   całkiem   niedawno   ze   łzami   w   oczach   jej 
obiecywał? Tak pięknie i przekonująco opowiadał jej o nowym, innym 
Maćku, o tym, że się zmieni, nigdy już nie będzie musiał uciekać, skończy 
z życiem poza prawem i wyciągnie wszystkie wnioski z ostrzeżenia, które 
dostał   od   opatrzności   w   postaci   dwóch   ołowianych   pocisków 
wystrzelonych przez Krytego wtedy na parkingu pod Leclerkiem. I co?

Czy Miła nadal chciałaby uciec na koniec świata z takim Maćkiem, 

jakiego widać teraz w lustrze? Którego Maćka tak naprawdę kocha Miła? I 
czy w ogóle jeszcze któregoś kocha?

Maciek Szuman patrzy na swoje odbicie w lustrze. Niechlujny, obcy 

mężczyzna   o   dzikim   spojrzeniu   w   niczym   nie   przypomina   zadbanego 
Maćka Szumana sprzed zamachu. Czy rzeczywiście potrafi się zmienić? 
Czy potrafi się zmienić dla Miłej? Nie był tego pewien i ta niepewność 
była dla niego najgorsza. Gorsza od strachu przed dzisiejszą akcją, gorsza 
od świadomości, że dzisiejsza noc może się dla niego okazać ostatnią.

Do   przestronnej   łazienki   wchodzi   Kryty.  W  pierwszej   chwili   jest 

zaskoczony dziwnym wyglądem Maćka, szybko jednak pojmuje sens tej 
zmiany.

-   Świetnie   wyglądasz.   Masz   jeszcze   to   -   Kryty   podaje   Maćkowi 

kamizelkę kuloodporną. Maciek jest trochę zaskoczony.

- Masz dwie kamizelki?

background image

- Nie, ja sobie poradzę, a tobie może się przydać.
Przez moment patrzą na siebie jak przyjaciele. Czy to możliwe? To 

pytanie lekko płoszy ich obu.

- Pośpiesz się. Zaraz musimy jechać. Sporo śniegu napadało - mówi 

sucho Kryty i wychodzi z łazienki.

Maciek   stoi   przed   lustrem   z   kamizelką   kuloodporną   w   ręku. 

Charakteryzacja   już   właściwie   skończona.   Co   ja,   do   cholery,   robię!?   - 
myśli Maciek, wkładając ciasną, kewlarową kamizelkę pod kurtkę.

Początek nocy cudów

Na parking pod Leclerkiem przyjechali za dwadzieścia ósma. Było 

sporo   samochodów,   ale   parking   nie   był   pełny.  Ludzie   robili   wieczorne 
zakupy po pracy. Maciek szybko wysiadł z forda mondeo i poszedł między 
samochody. Kryty został w aucie. Z miejsca, w którym je zaparkował, 
mógł  obserwować  wjeżdżających  pod  hipermarket,   miał  stąd   widok  na 
cały teren.

Teraz   jest   za   siedem   ósma   i   Kryty   widzi,   jak   Maciek   zapala 

kolejnego   papierosa.   Wygląda,   jakby   na   kogoś   czekał,   wygląda 
zwyczajnie, nie powinien wzbudzić niczyich podejrzeń. Ciekawe, jak się 
czuje w miejscu, gdzie jeszcze całkiem niedawno leżał w kałuży krwi.

A Maciek cały się trzęsie. I nie jest to dygot wynikający ze strachu. 

Właściwie się nie boi, nie myśli o potencjalnym niebezpieczeństwie, nie 
zastanawia się, co może mu tu grozić. Po prostu się trzęsie. Pali kolejnego 
już papierosa i zastanawia się, w którym miejscu wtedy leżał. Nie pamięta. 
Nie pamięta, gdzie wtedy zaparkowali lexusa, a podobno leżał przy nim. 
Też był wtorek, też było ciemno, tylko śniegu nie było.

Teraz   pada   gęsty   śnieg   i   kaptur   Maćka   zrobił   się   całkiem   biały. 

Niepokoi go pustka, która wypełniła jego głowę. Nie ma pojęcia, co ma 
powiedzieć   Januszowi   Nowakowi,   kiedy   ten   w   końcu   się   zjawi.   Nie 
pamięta już, co sobie powymyślał, jaki ma być, jaką rolę ma odegrać. 
Pamięta tylko o tym, że nie powinno go tu być. Nie powinno go tu być już 
od dawna. Nie powinien tu nigdy wracać.

Na parking przy ursynowskim Leclercu wjeżdża duże, ciemne bmw. 

Za kierownicą siedzi Janusz Nowak, tym razem nie skorzystał z usług 
kierowcy. Nowak jedzie wolno przez parking, nerwowo rozglądając się na 
boki. Jest ciemno i w gęsto sypiącym śniegu niewiele można zobaczyć. W 
końcu parkuje na jednym z wolnych miejsc. Siedzi chwilę w samochodzie, 
jest   całkiem   niedaleko   stojącego   Maćka.   Nie   rozpoznaje   go   jednak. 

background image

Maciek   łapie   kontakt   wzrokowy   z   siedzącym   w   samochodzie   Krytym. 
Kryty nasuwa czapkę bardziej na oczy, podnosi golf na usta i wysiada z 
mondeo. Obchodzi samochód i otwiera bagażnik. Udaje, że czegoś tam 
szuka, w rzeczywistości cały czas obserwuje Maćka, parking i samochód 
Nowaka. Przed sobą w bagażniku ma broń automatyczną z trzydziestoma 
nabojami w magazynku. Jest w stanie jej użyć w ułamku sekundy, gdyby 
coś niedobrego zaczęło się dziać.

Nagle drzwi bmw się otwierają. Janusz Nowak wysiada, a nad nim 

wystrzeliwuje   w   niebo   czarny,   wielki,   automatyczny   parasol.   Nowak 
zamyka samochód, odchodzi parę kroków. Jest sam. Nie ma co do tego 
wątpliwości.   Parasol   Nowaka   w   jednej   chwili   pokrywa   się   bielą. 
Mężczyzna niepewnie rozgląda się po parkingu.

Maciek w końcu decyduje się podejść.
- Cześć, Nowy. Poznajesz mnie? Poznaje.
Twarz Janusza Nowaka gdzieś zgubiła swój zwykły, pewny siebie 

wyraz, uleciała też cała siła i szorstkość, z których słynął w kontaktach z 
ludźmi.   Nowak   stoi   i   dygocze,   patrząc   w   twarz   dawno   niewidzianego 
kolegi. Jego dłoń w drogiej rękawiczce z cielęcej skóry zaciska się mocno 
na rączce ciężkiego parasola.

-   Co,   zimno   ci?   -   Maciek   doskonale   gra   rolę   bezwzględnego, 

gotowego na wszystko mściciela. Jest w uderzeniu, atakuje i Nowy widzi 
to aż za dobrze w jego błyszczących oczach. - Mnie też było zimno. Tam 
leżałem, na asfalcie, widzisz, tam! - Maciek wskazuje miejsce gestem. - 
Straciłem dwa i pół litra krwi, dwadzieścia minut czekałem na karetkę, już 
widziałem długi, ciemny tunel ze światełkiem na końcu - w Maćkowych 
oczach błyska szaleństwo. - Nie wierzysz mi!? Byłem, kurwa, już w tym 
tunelu! Już tam byłem!!! Nowak w końcu musi się odezwać.

- Wierzę ci, wierzę...
Maciek milczy. Jego oczy cały czas szukają kontaktu z panicznie 

miotającymi się po zaśnieżonym parkingu, załzawionymi z zimna oczami 
Nowaka. Ta cisza zaczyna trwać za długo i Nowak nie potrafi już tego 
znieść.

- Bankier, czego ty chcesz ode mnie?
- Chcę cię zniszczyć. Proste. Tak jak ty zniszczyłeś mnie. Najpierw 

sprzedam pismakom wszystko, co o tobie wiem, a wiem sporo, ucieszą się 
przed   wyborami.   Sekundę   potem   sprzedam   to   samo   prokuraturze   i   cię 
zamkną. A jak już będziesz w pierdlu, to wynajmę za drobne pieniądze 
jakiegoś łachudrę wyrokowca i powiesi cię pod celą na kracie. Że niby 
załamałeś   się,   nie   wytrzymałeś,   nerwy   ci   puściły.   To   standard   w 

background image

więzieniach, co chwila ktoś się wiesza. Palisz?

Nowak   nie   bierze   papierosa,   zamarł   w   bezruchu   i   gwałtownie 

zastanawia się, co ma robić.

- A ja zapalę - Maciek szybko wyciąga papierosa.
- Maciek, to nie ja!
- A kto?
- No, kurwa, nie ja!!!
- A ja wiem, że ty. I jakbym ci powiedział, od kogo to wiem, to 

przestałbyś tu przeklinać i stanął na baczność.

- Od kogo!?
- No właśnie. Tego się już nie dowiesz. Dałem słowo. Janusz Nowak 

już   poczuł,   że   atmosfera   zrobiła   się   jakby   luźniejsza   dzięki   palonemu 
przez Maćka papierosowi.

Zaczyna   myśleć   trzeźwiej,   zaczyna   zabierać   się   do   ratowania 

sytuacji.

-   Bankier,   może   po   prostu   jakoś   ci   pomogę,   masz   trudny   okres, 

widzę, że nie jest z tobą najlepiej...

- Milion euro - przerywa Maciek rzeczowo.
Janusz Nowak przyjmuje tę kwotę z dużym, starannie skrywanym 

bólem.   Chętnie   by   się   potargował,   ale   Maciek   nie   czeka   na   jego 
odpowiedź.

-  To   odszkodowanie   za   poniesione   straty,   dwie   rany   postrzałowe, 

pobyt   w   szpitalu,   rekonwalescencję,   trwały   uszczerbek   na   zdrowiu   i 
oczywiście   straty   moralne.   Nie   jest   to   wygórowane   odszkodowanie, 
przyznasz. Milion euro i znikam.

Janusz   Nowak   zastanawia   się   chwilę,   jakby   chodziło   o   jedną   z 

łapówek, których rozdał już setki. W końcu zaczyna nieśmiało.

- A jaką mam pewność...
- Nie masz żadnej pewności. Chyba że znowu zlecisz komuś, żeby 

mnie zastrzelił.

- Ale to nie ja... - Nowak jęczy z rezygnacją, jednak bez przekonania.
Maciek   podaje   mu   zadrukowaną   cyferkami   karteczkę   wielkości 

wizytówki.

- To jest moje konto w Szwajcarii. Zrób przelew w ciągu dwudziestu 

czterech   godzin   i   będziemy   kwita.   Masz   moje   słowo,   Nowy   -   Maciek 
poważnie patrzy mu w oczy.

Umie blefować, to nie ulega wątpliwości.
Nowak   bierze   karteczkę   z   numerem.   W   tym   momencie   Maciek 

odwraca się na pięcie i szybkim krokiem odchodzi w padający gęsto śnieg. 

background image

Skręca   kilka   razy   między   zaparkowanymi   samochodami   i   już   go   nie 
widać.

Janusz Nowak stoi z ciężkim od śniegu parasolem w jednej ręce, 

karteczką   w   drugiej   i   nie   jest   pewien,   czy   właśnie   spotkał   ducha,   czy 
faceta,   który   kiedyś,   dawno   temu,   pomógł   mu   zostać   powszechnie 
podziwianym człowiekiem sukcesu.

Kumple z dawnych lat

Maciek   prawie   w   biegu   wsiadł   do   wyjeżdżającego   spod   Leclerca 

forda   mondeo.  Trzasnął  drzwiami  i   strzepał  z  siebie  śnieg.   Już  się   nie 
trząsł. Obejrzał się za siebie i dostrzegł wciąż stojącego pod parasolem 
Nowaka.   Spotkanie   nie   trwało   nawet   dziesięciu   minut   i   było   owocne, 
Maciek czuje to intuicyjnie.

- I co? Jak było? - pyta Kryty, uważnie patrząc na drogę.
- Dobrze. Wystraszył się. Nowy zawsze był strachliwy.
- Ale powiedział coś? To on wystawił zlecenie na ciebie? Maciek 

chwilę   milczy.   Patrzy   na   Krytego,   na   białą   drogę,   na   wolno   sunące   w 
śniegu samochody, na świecące w ciemności miasto.

- Nie wiem, czy to on, czy to nie on. Milion euro to dla niego drobna 

suma. Zawdzięcza mi znacznie więcej. Gdzie mamy następne spotkanie?

-   Pod   McDonaldem   na   Wałbrzyskiej.   Facet   nazywa   się   Zenon 

Makowiecki, ksywa z dawnych lat Makowa - Kryty czyta to z niewielkiej 
kartki, na której ma zapisane poszczególne spotkania.

- Makowa... - powtarza Maciek, patrząc nieruchomym wzrokiem na 

zaśnieżoną dolinkę służewiecką.

- Powiedz coś o nim. Kto to jest?
Maciek nic nie mówi, patrzy w prawo na wysokie bloki Służewia, na 

rozpalone światłem okna, na mieszkania ludzi, którzy wybrali spokojne, 
nudne, biedne, bezpieczne życie bez nadziei na zmianę. Patrzą teraz w 
telewizor, oglądają wiadomości, pogodę, potem serial, potem drugi serial, 
potem   program   publicystyczny   o   tym,   jak   to   w   Polsce   jest   źle,   potem 
krótkie   mycie   i   zasną   pogodzeni   z   losem.  A  jutro   wszystko   od   nowa. 
Dlaczego   nie   wybrał   takiego   życia,   dlaczego   tak   bardzo   uciekał   od 
wszystkiego, co spokojne, przewidywalne i ustabilizowane? Teraz za to 
ponosi karę. Chciał emocji, ma emocje, chciał, żeby się coś działo, i dzieje 
się.

- To bez sensu, Kryty. To, co robimy, to szaleństwo. Kryty patrzy na 

niego bez słowa.

background image

- Nie mamy żadnej pewności, że to oni. Odgrywam jakąś żałosną 

komedię. A jak to nie oni? Jak po prostu mnie oleją i nie zapłacą ani 
grosza?

- Zapłacą - Kryty zawiesza na chwilę głos. Myśli. Zmienia bieg. Po 

chwili ciągnie znowu: - Nie ma żadnego znaczenia, czy to któryś z nich 
zlecił twoją śmierć. Zapłacą z tego samego powodu, dla którego mogliby 
cię chcieć zabić.

Maciek patrzy na Krytego pytająco.
- Znasz ich tajemnicę, znasz ich słaby punkt, znasz ich przeszłość, 

ich początki, masz ich w garści. Chyba że są czyści jak łza, wtedy nie 
zapłacą.

- Żaden nie jest czysty jak łza - mówi Maciek. Wjeżdżają wolniutko 

na   Puławską.   Ruch   nieznacznie   gęstnieje.   Jest   ślisko.   Maciek   zaczyna 
opowiadać Krytemu o Makowie.

- Makowa dorobił się na prywatyzacji. Zaczynał jako nastolatek pod 

koniec lat osiemdziesiątych od zwykłej, ordynarnej gangsterki. Przemyt, 
wymuszenia, kradzieże samochodów, heroina, amfetamina, ale okazał się 
mądrzejszy   od   kumpli.   Jak   tylko   zrobiło   się   niebezpiecznie,   Makowa 
zrezygnował z bycia gangsterem. Miał trochę uciułanego grosza, zaczynał 
się   czas   prywatyzowania   państwowych   zakładów,   Makowa   zdjął   dres, 
założył garnitur i w to wszedł. Okazało się, że ma do tego smykałkę, i 
wtedy   pojawiłem   się   ja.  Teraz   Makowa   jest   inwestorem   na   europejską 
skalę, jest królem warszawskiej giełdy, kupuje, restrukturyzuje, sprzedaje. 
Pan, władca i pracodawca tysięcy dusz.

Kryty parkuje forda w miejscu, które sobie wcześniej upatrzył. W 

przypadku Makowy nie spodziewa się większego ryzyka.

- Już jest, widzisz, to on, ten wysoki gość w płaszczu - mówi cicho 

Maciek, wskazując mężczyznę palącego papierosa przed McDonaldem.

- Dobra, idź. Będę cię osłaniał.
Maciek wychodzi z samochodu i bez większych ceregieli podchodzi 

do Makowy.

Poszło łatwo. Tak samo łatwo jak z Nowakiem. Makowa był spięty, 

przestraszony. Dostał od Maćka karteczkę z numerem konta w Szwajcarii i 
dwudziestoczterogodzinny   termin   wpłaty.   Mężczyzna   chwilę   stał,   nie 
mogąc uwierzyć w to, co się przed momentem wydarzyło.

Noc mijała im szybko. Maciek miał wrażenie, że to wszystko jest 

snem, że z zawrotną szybkością odwiedza upiory z własnych wspomnień. 
Pamiętali go dobrze, on też ich pamiętał. Byli kompletnie zaskoczeni jego 
niespodziewanym powstaniem z martwych, jego wyglądem, jego agresją, 

background image

jego desperacją. Maciek był zaskoczony tym, że jego strach gdzieś uleciał, 
zniknął,   rozpłynął   się   w   ciemnym,   mroźnym   powietrzu.   Napawał   się 
zemstą, rozkoszował się ich strachem. Był dla nich groźnym wariatem i to 
szaleństwo przerażało ich najbardziej. Maciek zatracał się w blefie, grał 
jak najlepszy aktor, czasami tylko żałował, że nie ma go kto oklaskiwać.

Kolejne spotkanie pod Silver Screenem na Puławskiej odbyło się bez 

kłopotu,   następne   na   placu   Zbawiciela   też.   Schemat   tych   spotkań   był 
identyczny i za każdym razem się sprawdzał.

Śnieg   wciąż   padał,   ruch   na   mieście   był   coraz   mniejszy.   Facet 

umówiony nad Wisłą przyjechał z dwoma grubymi, pozbawionymi szyi 
ochroniarzami.   Kryty   założył   na   twarz   czarną   kominiarkę   i   poszedł   z 
Maćkiem.   Pokazał   facetom   automatyczne   uzi,   zapewnił   o   pokojowych 
zamiarach i kazał spierdalać. Ochroniarze odeszli i spotkanie odbyło się 
bez kłopotu. No, może było tylko trochę bardziej nerwowe niż poprzednie.

Spotkanie z piątym facetem na liście Maćka nie odbyło się. Czekali z 

Krytym pod mostem Gdańskim, gdzie byli umówieni, i mężczyzna się nie 
zjawił. Później się zastanowią, co z nim zrobić.

Na następnym spotkaniu Kryty musiał użyć broni.
Miejsce było wybrane dobrze. Było to pod jedną z estakad na trasie 

toruńskiej   po  praskiej   stronie.  Tutaj   Kryty   zamierzał   osłaniać   Maćka  z 
dużej odległości za pomocą karabinu snajperskiego z tłumikiem. Kiedy 
pojawił   się   mężczyzna   umówiony   przez   Maćka,   nic   nie   zapowiadało 
kłopotów. Po chwili jednak zajechały dwa terenowe samochody i wysiadło 
z nich pięciu uzbrojonych w broń krótką mężczyzn.

Maciek   i   Kryty   spodziewali   się,   że   to   może   być 

najniebezpieczniejsze   z   serii   spotkań   tej   nocy.   Mężczyzna   nazywał   się 
Witold   Brakarz   i   był   ostatnim   z   wielkich   bossów   mafii   paliwowej   na 
wolności. Był sprytny i bezwzględny, zastraszał świadków, a tego, którego 
nie udało się ani zastraszyć, ani przekupić, po prostu usuwał.

Kiedy zajechały terenówki i wyskoczyło z nich pięciu facetów, Kryty 

poczuł nagły przypływ adrenaliny. Gdy stało się jasne, że Maciek jest w 
niebezpieczeństwie,   Kryty   zaczął   strzelać.   Trafiał   pod   nogi   mężczyzn, 
celował kilka centymetrów od ucha, tak by wyraźnie słyszeli świst kuli, 
jednemu strzelił w lufę pistoletu trzymanego w dłoni. Strzelał na postrach, 
na razie nie chciał nikogo trafić.

I   zadziałało.   Uzbrojeni   mężczyźni   grzecznie   schowali   się   do 

terenówek i odjechali. Maciek zażądał od Brakarza dodatkowego miliona 
euro za niewłaściwe zachowanie i dał mu papierek z numerem konta w 
Genewie. Facet był tak zdenerwowany, że musiał wziąć nitroglicerynę.

background image

Po tym wydarzeniu humory im się trochę zepsuły. Mieli przed sobą 

jeszcze tylko dwa spotkania, ale już padły strzały i Maciek nie był tak 
pewny siebie jak wcześniej. Było groźnie i nie wiadomo, co jeszcze mogło 
się wydarzyć. Kryty robił wszystko, żeby Maćka uspokoić. Ten jednak był 
coraz bardziej milczący i coraz bardziej zrezygnowany.

Dwa ostatnie spotkania minęły bez większych problemów. Schemat 

był ten sam co zwykle, występ Maćka, zrobienie piorunującego wrażenia 
na koledze z dawnych lat, potem rzeczowe zażądanie odszkodowania i 
karteczka   z   numerem   konta.   Odbywało   się   to   szybko   i   było   tak 
surrealistyczne, że zdawało się odnosić pożądany skutek.

Po   ostatnim   spotkaniu   Maciek   ziewnął.   Było   dwadzieścia   po 

czwartej nad ranem, śnieg wciąż padał, było zimno, a on czul, że jego 
nerwy są w strzępach. Nagle zabrakło w jego krwi adrenaliny i Maciek 
zupełnie   stracił   zainteresowanie   dla   świata.   Nie   miał   nawet   siły,   żeby 
walczyć   z   ociężałymi   powiekami   i   ze   snem,   który   zaatakował   go 
niespodziewanie z powalającą siłą.

Teraz jadą samochodem do domu. Warszawa jest biała, pusta i cicha. 

Jadą przez całe miasto w stronę Kabat. Nie rozmawiają. Maciek długo nie 
zapomni tej dziwnej nocy. Obaj nawet nie przypuszczają, że lada chwila 
będą miały miejsce wydarzenia, które całkowicie pokrzyżują ich śmiałe 
plany.

Uliczna latarnia

Nocny   dyżur   doktor   Ludmiły   Kamińskiej   dobiegał   końca.   Nic 

nieoczekiwanego   się   nie   wydarzyło,   dyżur   był   spokojny,   senny   i 
zwyczajny. Miła nawet się trochę zdrzemnęła i był to sen, który bardzo jej 
pomógł.   Wypoczęła,   zapomniała   o   łzach,   którymi   zaczęła   dyżur, 
wzmocniła się i uspokoiła.

Nad  pokrytą   śniegiem  Warszawę  powoli   nadciąga   świt.   O  szóstej 

przychodzi zmienniczka Miłej. Kobiety witają się, wymieniają uwagami 
na temat pacjentów i tego, co się ostatnio wydarzyło na oddziale. W końcu 
Miła ubiera się, żegna ze zmienniczką i wychodzi z pokoju lekarskiego.

Na   zewnątrz   szpitala   jest   szaro.   Miła   podchodzi   do   swojego 

samochodu   i   zaczyna   odśnieżać   zasypaną   toyotę.   Miasto   jeszcze   śpi, 
szpital też jest wciąż cichy i milczący, choć już widać pierwsze sygnały 
nadchodzącego   przebudzenia.   Miła   pojedzie   do   domu,   wykąpie   się   i 
spróbuje jeszcze zasnąć.

Kiedy toyota jest już z grubsza omieciona ze śniegu, Miła wsiada i 

background image

uruchamia silnik, włącza ogrzewanie i kieruje je na przednią szybę, za 
chwilę   powinna   rozmarznąć   i   widoczność   się   polepszy.  Miła   nie   znosi 
skrobać szyby skrobaczką, jest w tym dla niej coś przerażającego, coś zbyt 
gwałtownego, coś, co sprawia, że podczas skrobania ciarki przechodzą jej 
po plecach i robi jej się strasznie żal skrobanej szyby. Miła wie, że to 
dziecinada,   ale   woli   metodę   opartą   na   ciepłym   powietrzu   z   nawiewu, 
spryskiwaczach i wycieraczkach. Trwa to dłużej, niszczy wycieraczki, ale 
nie powoduje nieprzyjemnych ciarek.

W  końcu   przez   przednią   szybę   widać   tyle,   że   Miła   decyduje   się 

wyjechać z parkingu. O tej porze na mieście nie ma jeszcze dużego ruchu i 
reszta szyby odmarznie po drodze.

Komisarz   Lidka   Nowakowska   przyjechała   z   domu   pod   Szpital 

Bielański   zaledwie   piętnaście   minut   temu.   Nie   wjeżdżała   nawet   na 
parking,   postanowiła   poczekać   na   obserwowany   obiekt,   parkując   na 
chodniku przy ulicy w znacznej odległości od bramy. Teraz widzi toyotę 
doktor   Kamińskiej   wyjeżdżającą   z   parkingu.   Lidka   uruchamia   silnik   i 
rusza   za   śledzonym   samochodem.   Nie   ma   większych   nadziei   na   coś 
ciekawego. Lekarka jest pewnie zmęczona po nocnym dyżurze, pojedzie 
do   siebie   odpocząć   i   znowu   czeka   Lidkę   sterczenie   pod   jej   domem   w 
oczekiwaniu nie wiadomo na co.

Bez sensu jest ta cała robota. Bez sensu, że zgodziła się śledzić tę 

nudną panią doktor na prośbę nadkomisarza Patera. Swoją drogą, co go tak 
w   tej   Kamińskiej   interesuje?   Przecież   zawsze   można   ją   przesłuchać, 
mocno   postraszyć,   użyć   starych,   sprawdzonych   policyjnych   metod   i 
kobieta wyśpiewa ze łzami w oczach wszystko jak na pierwszej spowiedzi. 
Po co jej tak ściśle pilnować?

Pani komisarz jest niewyspana, zziębnięta i głodna. Denerwuje ją, że 

musiała   zostawić   ciepłe   mieszkanie,   żeby   teraz   jeździć   po   zaśnieżonej, 
pustej Warszawie za jakąś babą, która właśnie skończyła pracę i za chwilę 
będzie w ciepełku.

Skręcają.   Komisarz   Nowakowska   musi   się   trzymać   w   sporej 

odległości od śledzonej, żeby nie wzbudzić jej podejrzeń. Ulice są prawie 
puste, pani doktor mogłaby się zainteresować tym, że jedyny samochód w 
pobliżu uporczywie za nią jedzie.

Toyota doktor Kamińskiej zbliża się do świateł. Kobieta ostrożnie 

hamuje, bo właśnie włącza się czerwone. Policjantka również hamuje, ale 
w sporej odległości. Lidka czuje pod nogą lekkie chrobotanie ABS-u.

Nagle   lewym   pasem   oba   samochody   wyprzedza   duża   ciemna 

furgonetka. Zatrzymuje się tuż przy stojącej przed światłami toyocie pani 

background image

doktor. Z bocznych, rozsuwanych drzwi furgonetki wyskakuje mężczyzna 
w kominiarce. W ręku trzyma pistolet.

Wszystko trwa dosłownie ułamki sekund, tak to przynajmniej widzi 

komisarz Lidka Nowakowska.

Napastnik   silnym   szarpnięciem   otwiera   drzwi   toyoty   po   stronie 

kierowcy. Zaczyna się szarpanina. Mężczyzna stara się wyciągnąć doktor 
Kamińska z samochodu.

Lidka słyszy zdławiony krzyk kobiety. Lekarka próbuje się wyrwać 

napastnikowi, ale jest to już niemożliwe. Mężczyzna jest silny. Wciąga 
kobietę do furgonetki i zatrzaskuje zasuwane drzwi.

Wszystko trwa tak krótko, że policjantka nie ma nawet czasu, żeby 

jakoś zareagować. Co powinna teraz zrobić, do cholery!?

Ciemna   furgonetka   gwałtownie   rusza,   nie   czekając   na   zielone 

światło.   Komisarz   Nowakowska   bez   namysłu   jedzie   za   samochodem 
porywaczy.   Zaczyna   się   chaotyczny   pościg   po   śliskich   jak   lodowisko 
ulicach Warszawy.

Policjantka,   kurczowo   trzymając   się   jedną   ręką   kierownicy, 

wyszarpuje spod kurtki pistolet. Odbezpiecza go i wsadza między kolana, 
musi mieć do niego szybki dostęp, gdyby nagle okazał się potrzebny.

Na długiej prostej furgonetka przyśpiesza. Lidka, niewiele myśląc, 

naciska na gaz.

Powinna   ściągnąć   posiłki,   powinna   zarządzić   normalny   policyjny 

pościg, trzeba gdzieś ustawić błokadę, trzeba ostrzec patrole, że porywacze 
są uzbrojeni!

Nagle   Lidka   widzi,   jak   z   bocznego   okna   furgonetki   po   stronie 

pasażera   wysuwa   się   facet   w   kominiarce.   Odwraca   się   do   tyłu,   patrzy 
wprost na nią. W ręku ma pistolet. Zaczyna strzelać w stronę policjantki.

„Jeszcze   nikt   do   mnie   nie   strzelał...”,   ta   krótka   myśl   przelatuje 

szybko przez głowę Lidki i zaraz potem zalewa ją potężna fala paniki.

Pierwsza   kula   trafia   w   zderzak.   Wysoki   odgłos   metalicznego 

rykoszetu.

Druga   przebija   przednią   szybę.   Mała   dziurka   z   pęknięciami   jak 

promienie rysowanego dziecięcą ręką słoneczka. Gdyby komisarz Lidka 
Nowakowska miała pasażera, dostałby prosto w głowę.

Trzecia kula trafia w chłodnicę. Głośny syk.
Czwarta   kula   idzie   w   niebo   dziesięć   centymetrów   nad   dachem 

samochodu policjantki. Lidka słyszy wyraźnie jej świst.

Piąta idzie jeszcze wyżej. Słabszy świst.
Szósta kula trafia w lewe przednie koło.

background image

Opona   strzela   głośno   i   Lidka   czuje   silne   szarpnięcie   kierownicy, 

która nagle postanowiła wyrwać jej się z rąk. Kontruje z całej siły. Naciska 
na hamulec.

Żadnego efektu hamowania. Jest za ślisko.
Samochód zaczyna jechać bokiem.
Ostatnie,   co   widzi   komisarz   Lidka   Nowakowska,   to   szybko 

zbliżająca się do niej metalowa latarnia uliczna z ponaklejanymi drobnymi 
ogłoszeniami.

Huk uderzenia samochodu w latarnię jest ogłuszający.

Za późno

Cycek patrzy na zegarek. Jest siedem po ósmej rano. Miła powinna 

już dawno wrócić z dyżuru, powinna już dawno być w domu. Naciska 
jeszcze   raz   przycisk   dzwonka.   Słyszy   dochodzące   z   mieszkania   Miłej 
ciche dzwonienie. Nic ponadto. Czeka chwilę, nasłuchuje, znowu dzwoni. 
Znowu nic.

Cycek odwraca się i wchodzi do windy. Poczeka na zewnątrz. Może 

Miła wyszła na zakupy, może dyżur w szpitalu się przedłużył, może...

Cycek czuje jednak, że to wszystko lipa. Czuje, że zawalił sprawę. 

Trzeba   było   od   razu   do   niej   pojechać,   zaraz   po   rozmowie   w   Lesie 
Kabackim powinien jechać do Miłej i wykonać to, czego chciał od niego 
Maciek. Pilnować jej! Ochronić ją i schować! Nie wysyłać esemesa, nie 
dzwonić, nie przekonywać. Powinien był pojechać do szpitala i po prostu 
ją   stamtąd   zabrać,   nawet   wbrew   jej   woli.   Powinien   był   to   zrobić   bez 
względu   na   to,   jak   bardzo   ryzykowne   byłoby   nagłe   pojawienie   się 
poszukiwanego zbiega z więzienia w dużym warszawskim szpitalu pełnym 
ludzi.

Kurwa mać!
Winda   zatrzymuje   się   na   parterze   i   Cycek   wychodzi   z   klatki 

schodowej.   Biel   zasypanego   śniegiem   zimowego   poranka   na   chwilę 
pozbawia go wzroku. Oczy muszą się przyzwyczaić i Cycek zatrzymuje 
się na schodach przed bramą. Ma złe przeczucia i bardzo go to denerwuje. 
Nie wyobraża sobie, jak spojrzałby Maćkowi w oczy, gdyby Miłej coś się 
stało.

Jeszcze raz przygląda się uważnie parkingowi przed domem Miłej, 

szuka jej samochodu. Nie ma. Ani śladu grafitowej  toyoty  corolli. Nie 
pozostaje mu nic innego, jak czekać i mieć nadzieję, że jego złe przeczucia 
się nie sprawdzą.

background image

Nagle czuje wibrującą w kieszeni komórkę. Wyjmuje ją i patrzy na 

ekranik. Widzi numer Miłej. No, nareszcie!

Odbiera.
-   Cześć,   kolego,   pani   doktor   dała   nam   twój   numer.   Mamy   ją   i 

chcemy porozmawiać o tym z Bankierem.

Pod Cyckiem uginają się nogi. To na pewno nie jest głos Miłej, to 

niski, męski głos kogoś nawykłego do wydawania rozkazów.

-   Zaraz,   z   kim   rozmawiam?   Proszę   się   przedstawić   -   Cycek   nie 

potrafi na poczekaniu wymyślić bardziej błyskotliwej riposty.

- Posłuchaj, kolego, bo nie lubię powtarzać dwa razy. Mamy panią 

doktor Kamińska. Chcemy się w tej sprawie skontaktować z Bankierem, to 
go   bardzo   zainteresuje.   Daj   mu   szybko   znać,   bo   dziewczynie   coś   się 
stanie, a szkoda by było. Jeszcze zadzwonimy. Pa.

Mężczyzna się rozłącza.
Cycka trafia szlag. Ma ochotę rzucić komórką o ziemię, ma ochotę 

gryźć,   strzelać   i   mordować.   Tymczasem   stoi   na   ośnieżonym   parkingu 
przed   domem   Miłej   i   nie   potrafi   sobie   poradzić   z   głupią   miną,   która 
właśnie wymalowała się na jego twarzy i nie zamierza stamtąd zniknąć.

Wiewiórka

Maćkowi   znowu   śniły   się   zwierzęta.   Był   w   górach.   W   swoich 

górach.   Były   to   okolice   Polanicy,   wyraźnie   poznawał   ścieżki   znane   z 
chłopięcych wypraw z kolegami. Było dużo śniegu, dokładnie tak jak teraz 
w Warszawie, tylko w Sudetach wyglądało to dużo bardziej malowniczo.

Goniły   go   lwy.   Dobrze   słyszał   za   sobą   ich   basowe   porykiwania. 

Momentami   widział   je   biegnące   w   oddali   między   pokrytymi   białym 
puchem sosnami. Śnieg był głęboki i Maciek z trudem brnął przez wysoki 
łas, zapadając się po kolana. Lwy również poruszały się wolno, szurały 
zwisającymi brzuchami po śniegu, zatrzymywały  się co jakiś czas i ze 
smakiem oblizywały sobie pokrwawione pyski. Całkiem niedawno kogoś 
zjadły. Maciek nie wiedział tylko kogo.

Lwów   było   sześć,   cztery   samice   i   dwa   grzywiaste   samce.   Na 

początku Maćkowi wydawało się, że nie ma żadnych szans na ucieczkę. 
Miał tylko dwie nogi, poruszał się wolniej, był sam, śnieg mocno utrudniał 
jego   bieg.   Jednak   lwy   się   nie   przybliżały.   Dystans   między   Maćkiem   a 
stadem był wciąż taki sam.

Kiedy   Maciek   wybiegł   na   szeroką   polanę   u   stóp   stromego 

sosnowego   zbocza,   zauważył   na   białym   niebie   trzy   krążące   bociany. 

background image

Wyraźnie go obserwowały. Nie krążyły po prostu nad polaną, krążyły nad 
nim. Śledziły go. Maciek mógłby przysiąc, że widział znaki, którymi ptaki 
porozumiewały się z goniącymi go lwami.

A więc były w zmowie! Znały się pewnie z Afryki, spotykały się 

tam, może nawet to tam uknuły spisek i wyruszyły w daleką drogę, by 
złapać Maćka. Ale dlaczego? Co on im takiego zrobił? Czy to możliwe, że 
przybyły z dalekiej Afryki przez pół świata tylko po to, by skosztować 
Maćkowego mięsa!? Tylko po to!?

Maciek był coraz słabszy, miał coraz mniej siły, chciało mu się palić. 

Znowu   wbiegł   między   drzewa,   szedł   do   góry   stromym   zboczem,   byle 
wyżej, byle dalej od goniących go lwów.

Nagle   wysoko   na   drzewie   zauważył   dziuplę.   Zaczął   się   do   niej 

wspinać. Kiedy w końcu znalazł się w jej wnętrzu, poczuł się bezpiecznie. 
Usiadł w ciepłym, suchym półmroku pod sosnową ścianą dziupli i wyjął 
papierosy. Zapalił od razu dwa. Nawet specjalnie go nie zdziwiło to, że 
paliły   się   zupełnie   bez   dymu,   smakowały   dobrze.   Jednego   trzymał   w 
jednej ręce, drugiego w drugiej.

Kiedy   już   jego   oczy   przyzwyczaiły   się   do   panującego   w   dziupli 

półmroku,   Maciek   zauważył,   że   nie   jest   sam.  W  rogu   śpi   spokojnym, 
głębokim snem wielka szara wiewiórka. Maciek podchodzi do niej bliżej. 
Wiewiórka jest prawie jego wielkości.

Na   jej   szyi   Maciek   widzi   wygodną,   miękką   obrożę.   Do   obroży 

przyczepiony   jest   mały   nadajnik   z   niebieską,   migającą   diodą.   Na 
nadajniku widać logo telewizji Animal Planet.

Czy wiewiórka też jest z nimi w zmowie? - myśli Maciek.
W tym momencie w dziupli dzwoni telefon komórkowy i Maciek się 

budzi.   Patrzy   na   zegarek,   jest   dwadzieścia   trzy   po   ósmej,   więc   spał 
niewiele ponad cztery godziny. Dobre i to. Bierze do ręki swój telefon 
komórkowy i sprawdza, czy dzwoniąca komórka była jawą, czy snem. Nie 
ma żadnych nieodebranych połączeń, więc to był tylko sen.

Maciek   wstaje   i   idzie   do   łazienki.   Chwilę   sika,   myje   ręce,   myje 

twarz,   patrzy   w   lustro,   trzeba   będzie   zgolić   brodę,   przyciąć   maszynką 
włosy i może zafarbować je na blond. A może zostawi sobie wąsy. Jeszcze 
nigdy nie miał wąsów.

Wychodzi z łazienki i idzie do kuchni. Sypie dwie kopiaste łyżeczki 

kawy do kubka, włącza czajnik i zaczyna się zastanawiać, co mu się przed 
chwilą śniło. Maciek pamięta tylko sygnał telefonu komórkowego i to był 
jego sygnał, jest tego pewien. Ma również silne przekonanie, że śniło mu 
się coś jeszcze, ale zupełnie nie pamięta co.

background image

Na wodę trzeba chwilę poczekać. Maciek podchodzi do okna.
Co ja tutaj jeszcze robię? Po co wróciłem? Dlaczego nie uciekłem 

Krytemu? Dlaczego zgodziłem się na ten jego wariacko-bandycki plan?

Maciek patrzy na puste, zaśnieżone podwórko apartamentowca i nie 

może zrozumieć swojego postępowania z ostatnich dni.

Powinienem   już   być   daleko.   Powinienem   wyjechać   wtedy   z 

Polanicy, od rodziców, jak tylko poczułem się trochę lepiej. Powinienem 
wyjechać sam. Zapomnieć o Miłej, zapomnieć o rodzicach, zapomnieć o 
kraju,   w   którym   wydano   na   mnie   wyrok.   Powinienem   być   już   w 
Wenezueli   albo   w  Belize,   w  Kostaryce,   w   Panamie   albo   w   Urugwaju. 
Powinienem mieć już nowe dokumenty, nowe nazwisko, nowe życie. Tak 
żeby nikt mnie nie znalazł, tak żeby nie znalazł mnie Kryty. Dlaczego nie 
uciekłem!?

Woda   właśnie   zaczęła   wrzeć   i   Maciek   nie   ma   czasu,   żeby   sobie 

odpowiedzieć na to proste pytanie. Zaparza sobie kawę. Kuchnia wypełnia 
się egzotycznym zapachem Ameryki Południowej. Maciek uśmiecha się 
krótko   sam   do   siebie.   Nawet   poranna   kawa   mówi   mu,   gdzie   teraz 
powinien być.

Bierze gorący kubek w dłonie i znowu podchodzi do okna. Przed 

domem obok eleganckiego krytego śmietnika zauważa jakieś zwierzątko 
skaczące po śniegu. To mała, szara wiewiórka. Przyszła do śmietnika na 
śniadanie. Dlaczego jeszcze nie zapadła w zimowy sen? Maciek patrzy 
chwilę na wiewiórkę. Kiedy zwierzątko znika w śmietniku, dzwoni Maćka 
komórka.

Maciek patrzy na ekranik. To Cycek. Ciekawe, czego chce. Maciek 

naciska przycisk z zieloną słuchawką i podnosi telefon do ucha.

Głośne trzaskanie drzwiami

Na   miejsce   wypadku   zajechała   z   impetem   cywilna   octavia   z 

doczepianym   na   magnes   niebieskim   kogutem   na   dachu.   Nadkomisarz 
Pater wyskoczył z samochodu i siarczyście trzasnął drzwiami.

Wyglądało   to   fatalnie   i   Pater   się   przeraził,   że   komisarz   Lidka 

Nowakowska może tego nie przeżyć. Jej samochód dosłownie okręcił się 
wokół stalowego trzonu latarni ulicznej, która mocno wykrzywiona wciąż 
stała twardo na swoim miejscu przy krawężniku.

W samochodzie wystrzeliły wszystkie poduszki i poszły wszystkie 

szyby. Drogówka już od jakiegoś czasu pracowała na miejscu zdarzenia. 
Pater bał się ich zapytać, w jakim stanie znaleźli kierowcę samochodu. 

background image

Wcześniej przez radio dowiedział się tylko, że żyje i że odwieziono ją do 
szpitala. Nie wiedział nic o ranach, jakie odniosła, nie wiedział, czy była 
przytomna,   nie   wiedział,   jakie   miała   szanse.   Sądząc   po   skręconym, 
zmiażdżonym   i   roztrzaskanym   wraku   samochodu,   można   się   było 
spodziewać najgorszego.

Pater   uważnie   obejrzał   samochód   Lidki.   Znalazł   ślad   po   kuli   na 

przednim zderzaku. Ledwo zdołał opanować falę złości, jaka go w tym 
momencie   zalała.   Innych   śladów   po   kulach   nie   znalazł.   Rzucił   jeszcze 
okiem na wnętrze wraku i tu zauważył krew. Nie było jej dużo, ale była 
dobrze widoczna. Nie mógł dłużej na to patrzeć.

Pożegnał się z oficerem drogówki, wsiadł do samochodu i pojechał 

dwa skrzyżowania dalej, gdzie inny patrol drogówki opisywał grafitową 
corollę porzuconą zaraz przed światłami. Pater rzucił kilka zdawkowych 
uprzejmości   kolegom   z   drogówki,   uważnie   obejrzał   samochód   doktor 
Ludmiły   Kamińskiej   i   wysłuchał,   co   zeznali   drogówce   nieliczni 
świadkowie. Wszystko było jasne. Pater już wiedział, co się tu niedawno 
wydarzyło.

Teraz Pater stoi wpatrzony nieruchomym wzrokiem w otwartą toyotę 

Miłej i zastanawia się, czy jechać do szpitala, zobaczyć Lidkę na własne 
oczy, czy tylko tchórzliwie zadzwonić i zapytać o stan jej zdrowia. Jak on 
to   wszystko   odkręci?   Co   powie   przełożonym?   Co   powie   Lidce? 
Nadkomisarza Patera ogarnia panika. Nie znosi tego. Nie znosi sytuacji, w 
której jest przypierany do muru, nie znosi sytuacji bez wyjścia. A teraz tak 
właśnie to wygląda.

W końcu wsiada do samochodu i znowu głośno trzaska drzwiami. 

Wycofuje, zawraca i odjeżdża.

Przez dziesięć minut w samochodzie Pater nie myśli o niczym. Po 

prostu   prowadzi,   patrzy   na   drogę,   zmienia   biegi,   twarz   ma   chłodną, 
zaciętą, bez wyrazu. Kiedy zajeżdża pod Szpital Bielański, przelatuje mu 
przez głowę, że to jakiś ponury, makabryczny żart. W tym samym szpitalu, 
w którym operowano Bankiera, w tym samym, w którym pracuje doktor 
Kamińska, w tym szpitalu teraz leży komisarz Lidka Nowakowska. Leży 
tu przez niego!

Nadkomisarz   Pater   trzaska   drzwiami   samochodu   i   wchodzi   do 

szpitala. Pokazuje w informacji odznakę, pyta o Lidkę, zostaje skierowany 
na oiom do lekarza dyżurnego.

Na oiom! Ten sam, na którym leżał Bankier i z którego został przez 

Miłą wykradziony w nocy. Juliusz Pater nie znosi zbiegów okoliczności i 
dziwnych, irracjonalnych znaczeń, które ludzie tym zbiegom przypisują. 

background image

Kieruje się na schody, nie lubi wind. Na korytarzu prowadzącym na oiom 
spotyka młodego, przystojnego mężczyznę. Wie, kto to jest. To mąż Lidki 
Nowakowskiej.

Mężczyźni spoglądają na siebie i domyślają się, kto jest kim. Mąż 

Lidki   powoli  wstaje  z  krzesła.   Pater   jest   w pułapce.   Nie  może  się   ani 
wycofać, ani udać, że się nie rozpoznają.

- Dzień dobry - mówi niepewnie Pater.
- Dzień dobry - odpowiada młody mężczyzna.
- Jak ona się czuje?
- Teraz to pana interesuje!? - w drżącym głosie męża Lidki czuć 

gotowość do walki.

Pater nic nie odpowiada, nie chce walczyć.
- Przeżyje - odzywa się mężczyzna spokojniej. - Ma złamaną nogę, 

pękniętą  śledzionę  i   sporo  potłuczeń.   Jest   przytomna   i  nie   sądzę,  żeby 
chciała pana widzieć. Tym bardziej że odchodzi z policji. Tak mi przed 
chwilą powiedziała.

- Rozumiem - mówi cicho Pater. - Proszę ją ode mnie pozdrowić i 

powiedzieć,   że   bardzo   mi   przykro   z   powodu   tego,   co   się   stało.   Nie 
chciałem tego.

Pater jeszcze coś chce dodać, ale rezygnuje. Odwraca się i odchodzi.
Mężczyzna nie patrzy nawet za nim. Siada z powrotem na krześle i 

wbija wzrok w podłogę.

Nadkomisarz   Juliusz   Pater   szybkim   krokiem   wraca   na   szpitalną 

klatkę schodową i po pokonaniu zaledwie jednego półpiętra natyka się na 
trzech mężczyzn, na których najmniej chciałby się teraz natknąć. To jego 
przełożony inspektor Żabiński, Krzywicki z CBŚ i Zimoń z ABW.

„Kurwa, co za pech!!! - myśli Pater. - Przyszedłem tu do Lidki, a 

zamiast niej spotykam najpierw jej zapłakanego męża, a teraz tych trzech 
palantów!”

- Cześć, jak ona się czuje? - zaczyna inspektor Żabiński z mocno 

przesadzoną powagą w głosie.

- Potłuczona. Ale nic jej nie grozi - Pater stara się mówić podobnym, 

podniosłym tonem.

- Rozmawiał pan z nią?  - w głosie Zimonia z ABW pobrzmiewa 

nutka niepokoju.

- Nie. Rozmawiałem z mężem. Lidka powinna odpoczywać.
- No, my musimy z nią porozmawiać - tym razem to Krzywicki z 

CBŚ. - Strzelano do niej. Poważna sprawa.

- Tak. Poważna sprawa - wzdycha Pater jak leśne echo.

background image

„Ciekawe, czy do każdego policjanta, do którego ktoś strzelał, będą 

latać we trójkę do szpitala?” - tej uwagi oczywiście Pater nie wypowiada 
głośno.

Niezręcznie kiwają do siebie głowami  i bez słowa się rozchodzą. 

Trzech mężczyzn na górę, Pater na dół.

Co im Lidka powie? Ile im powie? Jeśli rzeczywiście zdecydowała, 

że odchodzi z policji, to powie im niewiele. Nie będzie chciała mieć z całą 
sprawą nic wspólnego. A jeśli ją przycisną?

Dobrze. Niech cisną. Pater sobie poradzi. A jeśli nawet sobie nie 

poradzi, to przecież jego kariera w policji nie musi trwać wiecznie. Są 
ważniejsze sprawy od policji.

Pater szybko wychodzi z dusznego szpitala na zewnątrz. Potrzebuje 

świeżego powietrza. Potrzebuje też broni. Od dawna jej już nie nosi i teraz 
będzie musiał specjalnie po nią pojechać na komendę. Musi coś załatwić i 
broń jest mu teraz nagle bardzo potrzebna.

Wsiada   do   samochodu,   głośno   trzaska   drzwiami   i   odjeżdża   spod 

Szpitala Bielańskiego.

Wchodzi Kryty

- Co on tutaj robi!?
Kryty czeka chwilę na odpowiedź, ale nie uzyskuje żadnej.
-   Od   dawna   się   z   nim   kontaktujesz!?   Dlaczego   ja   nic   o   tym  nie 

wiem!? Po jaką cholerę powiedziałeś mu, gdzie nas szukać!? Skąd on się 
tu, kurwa, wziął!?

Kryty   znowu   czeka   na   odpowiedź   i   znowu   na   próżno.   Maciek   i 

Cycek milczą. Siedzą przy stole w Maćkowym apartamencie i prezentują 
Krytemu swoje smutne, zatroskane miny.

Maciek gasi papierosa i spogląda na Krytego spokojnym, chłodnym 

wzrokiem.

- Porwali Miłą.
- Gówno mnie to obchodzi! Co ten gnojek tu robi!? - Kryty jeszcze 

raz wskazuje palcem na Cycka.

- Zamkniesz się czy ja mam cię zamknąć? - Cycek podnosi się z 

krzesła i robi się groźnie. Idzie powoli w kierunku Krytego, w jego oczach 
wyraźnie widać, że ma z nim na pieńku nie od dzisiaj i że jest gotów teraz 
wyrównać rachunki.

Kryty   sprawnie   wyjmuje   zza   paska   pistolet,   przeładowuje   i 

wycelowuje Cyckowi w twarz. Ochroniarz Maćka zatrzymuje się, ale jego 

background image

mina nie wskazuje na to, żeby wycelowana w niego broń robiła na nim 
jakiekolwiek wrażenie. Chwilę trwa cisza.

W końcu odzywa się Maciek.
- Kryty, odłóż broń. Kryty ani drgnie.
-   Kryty,   proszę,   odłóż   broń.   Nie   denerwuj   mnie   teraz.   Kryty   po 

chwili opuszcza pistolet. Cycek wraca na swoje krzesło. Wciąż jednak nie 
spuszczają z siebie oka.

-   Mają   Miłą   i   to   zmienia   wszystko   -   mówi   Maciek   po   chwili 

namysłu.

- Kto ją porwał? - pyta Kryty.
- Krasnoludki... - szybko odcina się Cycek.
- Zamknij się! - syczy cicho Maciek.
Po chwili wyjmuje kolejnego papierosa i zapala.
-   Nie   wiem,   kto   ją   ma,   wiem,   że   chcą   mnie   -   Maciek   patrzy   na 

Krytego poważnie, widać, że znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji. - I 
dostaną mnie. Uderzyli w Miłą, nie mogli trafić celniej.

- Kontaktowali się już z tobą? - pyta przytomnie Kryty.
- Tak - odpowiada Maciek. - I teraz są dwie możliwości. Pierwsza 

jest taka, że się rozchodzimy. Dostaniesz połowę tego, co spłynie do banku 
w Genewie, dyspozycję wydam zaraz telefonicznie na wypadek, gdybym... 
- przerywa na chwilę i zaraz się poprawia - gdyby coś mi się stało.

- A druga możliwość? - pyta Kryty.
- Że nam pomożesz. Zapłacę ci oczywiście.
Wyraźnie   widać,   że   Maćkowi   bardziej   odpowiada   ta   druga 

możliwość. Wpatruje się w Krytego w oczekiwaniu na odpowiedź. Cycek 
siedzi w milczeniu i patrzy w stół. Chętnie zabiłby Krytego, ale jeszcze nie 
bardzo wie, jak to zrobić.

-   Poproszę   o   szczegóły   wariantu   drugiego   -   Kryty   zabezpiecza 

pistolet i chowa go z powrotem za pasek.

-   Chcą   się   dzisiaj   ze   mną   spotkać   -   mówi   Maciek.   -   Dzisiaj 

wieczorem, po zmroku. Mają zadzwonić i podać dokładne miejsce.

- Czego dokładnie chcą? Co ci powiedzieli?
-   Chcą  porozmawiać.   Facet  powiedział,  że  chcą  tylko  pogadać,  a 

Miła jest zabezpieczeniem tej rozmowy. Żebym na pewno był.

- O czym chcą rozmawiać?
- Tego nie powiedzieli.
- Pytałeś?
- Pytałem, nie odpowiedzieli - mówi tym razem Cycek. - Ja z nimi 

gadam.

background image

- Kontaktują się na jego numer, mają go od Miłej. Mojego numeru 

nie mają - dodaje Maciek.

- Masz tę komórkę przy sobie? - pyta Kryty Cycka.
-   Nie   jestem   kretynem,   jeśli   o   to   ci   chodzi.   Komórka   jest   w 

bezpiecznym miejscu, nie loguję się z niej do sieci, jak jestem w pobliżu 
Maćka.

Chwilę   trwa   cisza.   Wyczerpały   się   pytania,   które   wymagały 

niezwłocznej odpowiedzi. Kryty wstaje i zaczyna się przechadzać powoli 
po pokoju.

- Chcą cię zabić - zatrzymuje się i wbija w Maćka rzeczowe, pewne 

siebie spojrzenie.

- Może nie. Może rzeczywiście chcą tylko pogadać.
- Zaryzykujesz życie dla tej dziewczyny?
- Ona dla mnie zaryzykowała.
Kryty wzdycha ciężko, on by nie zaryzykował swojego życia dla 

nikogo. Szczególnie w tak jednoznacznie beznadziejnej sytuacji.

- Zabiją was oboje - mówi Kryty obojętnym, chłodnym tonem, jakby 

dokładnie znał najbliższą przyszłość z jakiegoś pewnego źródła.

- Co ty byś zrobił na moim miejscu? - pyta Maciek, niepewny tego, 

co właściwie powinien zrobić.

- Nic - odpowiada bez wahania Kryty, a Cycek znowu ma ochotę go 

udusić.

Impet

Nadkomisarz Pater podjeżdża z impetem przed eleganckie wejście 

do   nowoczesnego   biurowca   Focus   niedaleko   ronda   Jazdy   Polskiej. 
Zatrzymuje   się   z   piskiem   na   samym   środku   podjazdu,   wysiada   z 
samochodu, nie zamykając za sobą drzwi. Jest wzburzony, zdenerwowany 
i   gotowy   na   wszystko.   Szybkim   krokiem   kieruje   się   do   dużego, 
przestronnego   hallu.   Za   sobą  słyszy   tylko:  „Proszę  pana,   tu   nie   wolno 
parkować...”.

W  dupie   to   ma.   Niech   go   tylko   ochroniarze   spróbują   zatrzymać. 

Zimna   stal   jego   starej,   niezawodnej   tetetki   uwiera   nieprzyjemnie   za 
paskiem spodni. Niech tylko ktoś spróbuje go zatrzymać, to jego tetetka 
zaśpiewa jak dawniej. Nie zawaha się jej użyć. Teraz już jest mu wszystko 
jedno.

W   dupie   ma   architektoniczną   doskonałość   przestronnego  lobby. 

Gówno   go   teraz   obchodzi   monumentalność   schodów   i   przemyślne, 

background image

ultranowoczesne rozplanowanie przestrzeni. Nie idzie do windy. Winda 
zatrzymałaby jego impet, a teraz właśnie tym impetem się napawa, impet 
go podnieca i powoduje stały, lekko oszałamiający wylew adrenaliny do 
krwi.   Idzie   schodami,   przeskakuje   po   kilka   stopni.   Mijani   biuraliści   w 
modnych, drogich ciuchach patrzą na starszego pana z zazdrością, oni w 
jego wieku będą pielęgnowali długo hodowaną miażdżycę z nadwagą i 
zaawansowaną wieńcówką. Pater jest silny, sprężysty, wie, czego chce, i 
nic go nie zatrzyma.

Na   drugim   piętrze   mieszczą   się   eleganckie   biura   koncernu   RKG. 

Nadkomisarz Juliusz Pater jak wiosenna burza przemyka przez recepcję z 
zaspaną   panienką   za   biurkiem.   Zagłębia   się   w   pokręcone   korytarze, 
szybko czyta mosiężne tabliczki na ciemnych drewnianych drzwiach. W 
końcu   znajduje   właściwą:   „Willem   van   Brummelen,   Head   of   Human 
Resources”.

Pater łapie za klamkę i wpada do gabinetu.
Pusto.
W przestronnym, bogato i modnie wyposażonym gabinecie nie ma 

van   Brummelena.   Pater   na   moment   zatrzymuje   się   na   środku 
pomieszczenia i czuje, jak jego ukochany impet powolutku traci na sile.

Nagle do gabinetu niezgrabnie wbiega zasapana panienka z recepcji. 

Ma za wysokie szpilki i za wąską spódnicę na bieganie za Paterem po 
biurowych korytarzach.

- Co pan robi!? Tu nie wolno wchodzić bez umówienia...
- Gdzie jest Willem van Brummelen!?
Ton tego pytania sprawia, że panienka zaczyna się jeszcze bardziej 

trząść.

- Ale... kim pan jest!? Zaraz zawołam ochronę!
- Policja! - Pater miga jej przed oczami odznaką.
Mina panienki wskazuje, że dziewczyna chyba właśnie ma zawał.
- Gdzie on jest!? - wrzeszczy Pater.
- Jest na cotygodniowym spotkaniu z zarządem...
- Gdzie!
Panienka się dusi, przełyka resztki śliny, które zostały w jej suchych 

ustach.

- Tam, na końcu korytarza, na lewo jest sala konferencyjna, ale...
Znowu dziewczynie nie dane jest skończyć zdania, Pater wypada z 

gabinetu  van Brummelena  i  czując,  jak  jego  impet  przyjemnie  narasta, 
biegnie we wskazanym kierunku.

Pchnięte przez Patera ciężkie ciemne drzwi sali konferencyjnej walą 

background image

w ścianę z głośnym, tępym hukiem. Osiem par oczu do tej pory skrzętnie 
śledzących kolorowe słupki na leżących na owalnym stole laptopach nagle 
kieruje się na niespodziewanego gościa. Pater ma w dupie te panicznie 
przestraszone, wytrącone z normalnej codziennej pychy spojrzenia.

Widzi Willema van Brummelena przy stole i nie zwlekając, do niego 

kieruje swoje kroki. Wyciąga zza paska pistolet i przeładowuje go. Siedem 
osób   wydaje   z   siebie   głośny   jęk   przerażenia.   Willem   van   Brummelen 
siedzi   jak   skamieniały   i   powoli,   mimowolnie   zaczyna   zmieniać   się   w 
majora Giennadija Ławrowa.

- Wszyscy wyjść! Policja!
Członkowie zarządu w ciszy czym prędzej wstają i przeciskają się 

przez   drzwi,   byle   dalej   od   koszmaru,   jakiego   nie   spodziewaliby   się   w 
swoich najkoszmarniejszych snach.

- Ty zostajesz - mówi Pater spokojniej do Ławrowa.
W końcu w drzwiach sali konferencyjnej jest już tylko przerażona 

panienka z recepcji, która nie bardzo wie, co ma teraz zrobić.

-   Zamknij   drzwi,   kochana,   i   pilnuj,   żeby   nam   teraz   nikt   nie 

przeszkadzał!

Dziewczyna   posłusznie   wykonuje   polecenie   Patera.   Teraz   w   sali 

konferencyjnej robi się cicho i przytulnie jak zawsze.

Szef   działu   Humań   Resources   międzynarodowego   koncernu 

spożywczego RKG Willem van Brummelen już zakończył swoją szybką 
przemianę   w   prostego   oficera   rosyjskiego   wywiadu   majora   Giennadija 
Siergiejewicza Ławrowa spod Tuły.

- Co ty, kurwa twoja mać, wyprawiasz!? - cedzi cicho przez zęby do 

Patera.

- Zamknij się! Będziesz mówił, jak cię zapytam, i będziesz mówił 

grzecznie!   Ta   pukawka   raz   mi   już   sama   wystrzeliła   w   stronę   jednego 
skurwysyna, może wystrzelić drugi raz, więc uważaj.

Ławrow   milczy.   Widać,   że   groźba   Patera   wydaje   się   majorowi 

zupełnie realna.

- Popełniłeś błąd. Trzeba było mi powiedzieć, że zamierzasz porwać 

tę lekarkę. Podczas porwania była śledzona przez mojego człowieka. Twoi 
strzelali do mojego człowieka! Rozumiesz!? Strzelali! Teraz mój człowiek 
jest poważnie ranny i leży w szpitalu. I bardzo mi się to wszystko, kurwa, 
nie podoba!!!

Ławrow   słucha   przemowy   Patera   z   kamienną   twarzą.   Nie   ma 

żadnych argumentów, nie ma broni, nic nie może zrobić.

-   Dlatego   kończymy   naszą   współpracę   i   równiutko   o   niej 

background image

zapominamy. W ciągu tygodnia masz wyjechać z Polski i nigdy tu nie 
wracać. Poniatno!?

Ławrow milczy, kiwa głową. Co ma powiedzieć? Zrozumiał.
- Jak nie znikniesz, to po prostu cię zastrzelę. Zastrzelę cię jak psa i 

w dupie mam, co się potem ze mną stanie.

Pater bierze głęboki wdech. Wreszcie powiedział to, co chciał już od 

dawna   powiedzieć.   Rozładowuje   tetetkę,   sprawdza   komorę   nabojową. 
Pusta. Chowa pistolet za pasek.

- Wolny jesteś! Wypierdalaj!
Ławrow   posłusznie   wstaje   i   cichutko,   bez   słowa   wychodzi   z   sali 

konferencyjnej.

Pater czuje, jak jego ulubiony impet zaczyna powoli gdzieś ulatywać. 

Siada   przy   owalnym   stole,   nalewa   sobie   soku   pomarańczowego   i   za 
jednym przyłożeniem wypija całą szklankę. Dobry!

Ludzie interesu

Cycek   od   rana   warował   przy   komórce   w   swoim   tymczasowym 

mieszkanku na Pradze, podczas gdy po drugiej stronie Warszawy Kryty 
pilnował   Maćka.   Teraz   już   wiedział,   że   nie   może   go   spuścić   z   oczu. 
Wiedział, że musi wciąż przy nim być albo może zapomnieć o swoich 
ambitnych planach emerytalnych. Przeniósł Maćka do siebie, bał się, że 
ten gnojek, jak mówił o Cycku, mógł, albo nawet wciąż może, przywlec 
ogon   i   sytuacja   za   bardzo   się   skomplikuje.   Kryty   nie   lubił 
skomplikowanych sytuacji. Lubił sytuacje jasne i klarowne, w których to 
on zawsze był górą.

Maciek przez cały dzień był milczący. Przygasł, z jego oczu zniknęły 

dawne ciepłe błyski. Siedział w kuchni i palił papierosa za papierosem, 
szklanym wzrokiem wpatrując się w wydmuchiwany dym. Widać było, że 
porwanie   tej   dziewczyny   bardzo   go   przybiło.   „To   musi   być   miłość”, 
pomyślał Kryty. To uczucie nie było mu całkowicie obce. Kochał w życiu 
jeden raz, jedną osobę. Swoją matkę. Kiedy umarła, nic już nie było takie 
jak dawniej. Wszystko mocno pociemniało, zupełnie tak, jakby ktoś zbił 
jedyną   w   jego   życiu   żarówkę.   Kryty   miał   wtedy   dwanaście   lat   i   jego 
prosty świat zawalił się jednej nocy. Musiał sobie stworzyć nowy świat, 
musiał go odbudować, jeśli miał dalej żyć. A przecież musiał żyć, wtedy 
nie widział dla siebie innego wyjścia. Nigdy jednak Krytemu nie zdarzyło 
się pokochać kogoś obcego, dlatego nie rozumiał Maćka. Myślał nawet, że 
może to być blef, że wymyślili to, żeby zwiać Krytemu z kasą, żeby go 

background image

oszukać,   właśnie   teraz,   kiedy   jest   już   tak   blisko   swojej   wymarzonej, 
dostatniej emerytury w tropikach.

Musiał być czujny, musiał pilnować Maćka, musiał mieć oko na tego 

gnojka ochroniarza, którego najchętniej by zabił bez zbędnych ceregieli. A 
przede   wszystkim   musiał   wyciągnąć   od   Maćka   dostęp   do   konta   w 
Genewie, na które w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin miały 
spłynąć pieniądze z szantażu. Maciek może się dać zabić, jeśli chce i jeśli 
sprawi mu to radość. Kryty musi jednak mieć pełny dostęp do swoich 
ciężko zarobionych pieniędzy. Wszystko inne nic go teraz nie obchodzi.

Kryty   spędził   czas   na   czyszczeniu   i   przeglądzie   broni.   Najwięcej 

uwagi poświęcił karabinowi snajperskiemu, który, jak przypuszczał, może 
mu się dzisiaj wieczorem najbardziej przydać. Wszystko zależało od tego, 
gdzie porywacze wyznaczą miejsce spotkania. Przejrzał też i sprawdził 
noktowizor. Na szczęście na razie śnieg nie padał, ale mogło zacząć sypać 
w każdej chwili i to by mocno ograniczyło możliwości obserwacji Maćka 
podczas spotkania z porywaczami.

W końcu Kryty idzie do Maćka, wciąż tkwiącego w kuchni, dosiada 

się do stołu i zapala papierosa. Maciek milczy, jakby nie zauważył jego 
obecności.

- Musisz mi dać dostęp do konta w Genewie. Jak już cię zabiją, nie 

chciałbym zostać na lodzie bez kasy.

Maciek bez słowa wyjmuje z kieszeni niewielką kartkę. Widać, że 

jest na to przygotowany. Podaje ją Krytemu. Ten wpatruje się chwilę w 
kilka  rzędów  nic  niemówiących  cyfr.  Odwraca  kartkę   i  widzi   napisane 
drukowanymi literami nazwę i adres banku w Genewie. Patrzy na Maćka 
pytająco, nie bardzo wie, jak tą karteczką się posłużyć. W końcu Maciek 
budzi się z letargu.

-   To   numeryczne,   tajne   konto   w   banku   ATD   Credit   Geneva   w 

Genewie.   Z   jednej   strony   masz   nazwę   i   adres   banku,   z   drugiej   jest 
numeryczny kod klienta i numeryczne hasło dostępu do salda.

-   Nazwisko,   identyfikacja,   dokumenty,   odcisk   palca   nie   są 

potrzebne?

- Nie - Maciek uśmiecha się smutno. - To klasyczne złodziejskie 

konto,   oficjalnie   ten   bank   nie   świadczy   takich   usług.  Ale   oczywiście 
nieoficjalnie   świadczy   usługi,   jakie   chcesz.   Konto   jest   anonimowe,   na 
okaziciela. Każdy, kto się do nich zgłosi i przeczyta z kartki „Sezamie, 
otwórz się”, dostanie dostęp do salda.

Kryty patrzy na Maćka i nie potrafi ukryć zdumienia.
- I tak po prostu mi to dajesz?

background image

Maciek chwilę milczy. Zapala kolejnego papierosa.
- A co? Zamierzasz mnie okraść?
- No nie... ale jestem trochę zdziwiony, że...
-   Ze   tak   łatwo   poszło   -   Maciek   znowu   uśmiecha   się   krótko   do 

Krytego. - Robienie interesów bez choćby niewielkiej ilości zaufania jest 
niemożliwe. A my przecież robimy interes, nie?

- Chyba tak.
- Niezależnie od tego, ile jutro czy pojutrze będzie na tym koncie, to 

połowa należy do mnie, połowa do ciebie. Taka była umowa. Za dzisiejszą 
usługę,   to   znaczy   za  ochronę,   bierzesz   dwadzieścia   pięć   procent   mojej 
doli, czyli jedną czwartą mojej połówki salda. Jeśli mnie nie ochronisz i 
mnie  zabiją,  nie  dostajesz   tych  dwudziestu   pięciu   procent,  tylko  swoją 
połówkę salda z szantażu. Pasuje ci to?

- Tak.
Kryty uwielbia robić interesy z Maćkiem. Uwielbia jego precyzję, 

jego rzeczowość i umiejętność chłodnej, błyskawicznej kalkulacji. Do tego 
jeszcze   uważa,   że   robi   świetny   interes   z   czysto   finansowego   punktu 
widzenia. Nagle jednak w jego głowie rodzi się denerwująca wątpliwość.

-  A skąd   wiem,  że  mnie   nie  dymasz?  Skąd  wiem,  że  te   kody   są 

prawdziwe, że to jest to konto, na które wpłynie kasa? Przecież nie mam 
żadnej pewności, że nie sprzedajesz mi teraz jakiejś bajki dla naiwnych 
tylko po to, żeby zgarnąć całą dolę i zostawić mnie na lodzie.

Maciek znowu wpatruje się smutno w wydmuchiwany przez siebie 

tytoniowy dym. W końcu mówi:

- A pamiętasz jeszcze, co przed chwilą mówiłem o zaufaniu? Parę 

razy już mi ocaliłeś życie, ufam, że dzisiaj też mnie uratujesz. Widzisz, 
ufam ci. Dlaczego ty miałbyś mi nie ufać?

- Bo ja nikomu nie ufam - wypala bez zastanowienia Kryty i zaraz 

tego żałuje.

- To twój problem, gówno mnie on obchodzi - mówi chłodno Maciek 

i wstaje od kuchennego stołu.

Podchodzi do zlewu i nalewa sobie szklankę wody.
Kryty siedzi, obraca w palcach karteczkę z kodami do banku i nie 

bardzo wie, co powiedzieć. Maciek popija wolno wodę z kranu, jakby to 
było coś naprawdę smacznego. Mężczyźni patrzą na siebie przez chwilę.

- Nie rób tego, Maciek. Nie idź do nich dzisiaj - mówi cicho Kryty.
Maciek tylko uśmiecha się krótko i wbija wzrok w trzymaną w ręku 

szklankę.   Za   oknem   już   szarzeje,   za   piętnaście   minut   będzie   całkiem 
ciemno. Wieczór zbliża się szybko i nieubłaganie. Najgorsze jest to, że nie 

background image

wiadomo, co ze sobą przyniesie.

Nagle   słychać   sygnał   esemesa   w   Maćkowej   komórce.   Maciek   na 

chwilę   wychodzi   z  kuchni.  Kiedy  wraca,  jest  trochę   bledszy  niż   przed 
chwilą.

-   Porywacze   się   odezwali.   Wyznaczyli   mi   spotkanie   na   dziesiątą 

wieczorem.

Odludzie

Instrukcje   co   do   miejsca   i   sposobu   przeprowadzenia   spotkania 

przekazane   przez   porywaczy   były   bardzo   konkretne   i   precyzyjne. 
Bocznymi drogami trzeba było dojechać samochodem do sporego lasu w 
okolicach   Góry   Kalwarii.   Potem   od   skrzyżowania   przy   drewnianym 
krzyżu   będącym   starym   pomnikiem   powstańców   styczniowych   Maciek 
miał iść pieszo. Miał skierować się polną drogą wzdłuż linii lasu i iść 
około kilometra. Na następnym skrzyżowaniu polnych dróg, na otwartej 
przestrzeni   z   trzech   stron   otoczonej   gęstym,   młodym   lasem,   przy 
drewnianej myśliwskiej ambonie miało nastąpić spotkanie. Maciek miał 
być sam, miał być nieuzbrojony i miał dotrzeć na miejsce dokładnie o 
dziesiątej wieczorem.

Kryty znad mapy, którą właśnie pilnie studiował w kuchni, widział 

kątem oka, jak Maciek się trzęsie. Drżały mu dłonie, drżały mu usta, był 
niespokojny i spięty. Kryty nie dziwił się temu. Miejsce wybrane przez 
porywaczy wyraźnie wskazywało na cel tego spotkania. Chcieli Maćka 
zabić, Kryty nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Cycek   opiera   się   o   kuchenny   blat   w   tymczasowym   mieszkaniu 

Krytego   na   Kabatach   i   czeka,   kiedy   będzie   mógł   spojrzeć   na   mapę 
Krytego.   Jest   siódma   wieczorem   i   właśnie   zaczyna   delikatnie   prószyć 
drobny śnieg.

-   Tam   musi   być   pełno   śniegu.   Samo   przejście   kilometra   polną, 

zaśnieżoną drogą zabierze ci dobrze ponad pół godziny - mówi Cycek nie 
wiadomo po co.

Kryty   od   razu   rzuca   mu   krótkie,   agresywne   spojrzenie,   mówiące 

wyraźnie i dobitnie, co o nim myśli.

-   No   co   się   patrzysz!   To   ważne!   Nie   wjedzie   tam   teraz   żaden 

samochód, jeśli Maciek będzie na piechotę, to znaczy, że ci goście też. 
Przecież helikopterem tam nie przylecą!

-   Mogą   przyjechać   na   kładach,   nie   pomyślałeś?   -   to   oczywiście 

Kryty.

background image

- Żaden kład nie przejedzie przez półmetrowy śnieg - to oczywiście 

Cycek.

Cisza.   Mężczyźni   milczą.   Co   to   wszystko   znaczy,   do   cholery? 

Dlaczego wyznaczyli spotkanie w tak niedostępnym miejscu? Jeśli chcą 
tylko pogadać, to mogli się umówić w kawiarni na placu Zbawiciela.

- Może po prostu odstrzelą go po drodze pod tę ambonę - zaczyna 

rzeczowo Kryty. - Polna droga idzie skrajem lasu. Wystarczy się zaczaić 
między drzewami i bez problemu masz w zasięgu strzału każdego idącego 
drogą.

- A może to wcale nie tak?
Kryty i Cycek patrzą na Maćka, który odezwał się pierwszy raz od 

dobrej godziny.

- Oni nie chcą mnie zabić. Oni się boją.
- Co? - Cycek nie wytrzymuje, czyżby Maciek z nerwów zaczynał 

wariować?

- Boją się mnie - ciągnie dalej Maciek. - Po pierwsze, boją się, że stoi 

za mną ktoś ważny, o dużej możliwości działania. W końcu przeżyłem, 
uciekłem ze szpitala, skutecznie się ukrywam już od paru tygodni, ktoś 
ważny   musi   mi   pomagać.  A  po   drugie,   boją   się,   że   miałem   czas   na 
przygotowanie kwitów.

- Jakich kwitów? - oczy Krytego wypełniają się nowym, żywszym 

blaskiem.

- Dokumenty, opisy, zeznania, dowody, stare umowy, billingi, maile, 

wszystko,   co   może   pogrążyć   moich   dawnych   wspólników,   przecież 
mogłem to wszystko pozbierać, przygotować i schować u jakiegoś starego 
przyjaciela, który w razie mojej nagłej śmierci zaniesie to do pierwszej 
lepszej redakcji, a najlepiej do kilku redakcji jednocześnie. Co by wtedy 
było?

- Masz takie papiery? - w pytaniu Krytego błyska iskierka nadziei na 

jeszcze milszą emeryturę w jeszcze cieplejszych tropikach.

Maciek tylko uśmiecha się tajemniczo.
- Oni myślą, że mam. I dobrze. Niech myślą.
Chwilę nic się nie dzieje. Mężczyźni myślą nad tym, co powiedział 

Maciek. W końcu Kryty wstaje i bez słowa podaje mapę zaskoczonemu 
Cyckowi.

- To niestety wszystko jest gówno prawda - mówi chłodno Kryty. - I 

wiesz, co powinienem zrobić?

Maciek nie wie.
- Powinienem wyjąć spluwę, wziąć cię na muszkę i przykuć teraz 

background image

kajdankami do kaloryfera. Tego tutaj.

Cycek   patrzy   na   Krytego   czujnie   znad   mapy.   Kryty   zauważa   to 

spojrzenie.

-  A  ty,   gnojek,   powinieneś   mi   w   tym   pomóc,   bo   za   chwilę   twój 

kolega Maciek Szuman będzie stygł w ciemnym lesie na śniegu z paroma 
dziurami po kulach w różnych miejscach.

Kryty szybko zapala papierosa.
- Skąd w ogóle wiesz, że ona jeszcze żyje?
- Zamknij się! - rzuca Cycek cicho znad mapy do Krytego. Kryty nie 

zwraca na niego uwagi.

-   Skąd   wiesz,   jak   i   gdzie   ją   wypuszczą?   Masz   pewność,   że   ją 

zobaczysz w tym lesie? Przyprowadzą ją tam w nocy przez półmetrowe 
zaspy? Mówili coś w ogóle o tej dziewczynie?

-   Mówili,   że   ją   wypuszczą   -   odzywa   się   znowu   Cycek.   Maciek 

milczy. Kryty puszcza mięsiste, wibrujące kółko z papierosowego dymu.

-   Zwariowałeś,   Maciek.   Zwariowałeś.   Nie   powinieneś   tam   iść   - 

Kryty gasi ledwo zapalonego papierosa w zlewie i wychodzi z kuchni z 
grobową miną.

Maciek z Cyckiem zostają w obszernej, świeżo umeblowanej kuchni 

sami. Cycek nie może się powstrzymać i musi teraz spojrzeć na Maćka. 
Nie podnosząc głowy znad mapy, udając, że pilnie przygląda się miejscu 
wieczornego spotkania, kieruje wzrok na Maćka.

Maciek spokojnie stoi przy oknie i patrzy na opustoszałą, przysypaną 

śniegiem ulicę. Nie ma żywego ducha. Ludzie siedzą w ciepłych domach i 
delektują   się   centralnym   ogrzewaniem.   Nikomu   nawet   na   myśl   nie 
przyjdzie, żeby jechać teraz gdzieś do ośnieżonego, gęstego lasu za Górą 
Kalwarią,   iść   kilometr   w  głębokim  śniegu,   szukać  drewnianej   ambony, 
czekać na jakichś obcych ludzi, którzy są gotowi na wszystko.

Gdzie jest teraz Miła? Czy bardzo się boi? Czy nic jej nie jest? Czy 

dostała chociaż gorącej herbaty? Te pytania bolą Maćka bardziej od dwóch 
ołowianych   stożków,   które   parę   tygodni   temu   zostały   mu   wstrzelone 
między żebra przez Krytego.

Co teraz Miła o mnie myśli? Czy jest w stanie jeszcze mnie kochać? 

Czy...

Do kuchni wchodzi Kryty i Maciek przestaje się katować pytaniami, 

na które nie da się teraz sensownie odpowiedzieć. Kryty zabiera mapę i 
kładzie na stole przed Cyckiem niewielkie automatyczne uzi.

- Umiesz się tym posługiwać?
Cycek   przez   chwilę   jest   mocno   zdziwiony,   potem   łapie   pistolet 

background image

maszynowy i dokonuje niezwykle wprawnej prezentacji swojego obycia z 
bronią.   Sprawdza   komorę   nabojową,   pusta,   rozładowuje,   sprawdza 
zawartość magazynka, pełny, naciąga sprężynę, pociąga za spust, suche 
kliknięcie,   jednym   ruchem   zakłada   magazynek   i   zabezpiecza   broń. 
Wszystko to trwa parę sekund i upewnia Krytego, że chłopak jest dobrze 
przeszkolony w używaniu tego rodzaju zabawek.

- Masz drugi magazynek? - pyta rzeczowo Cycek.
- Mam. Dostaniesz - równie rzeczowo odpowiada Kryty i spogląda 

na stojącego przy oknie Maćka.

- Plan jest taki, że spróbujemy nie dać cię zabić. - Kryty zabiera ze 

stołu automat i z powrotem kładzie na nim mapę okolicy Góry Kalwarii. - 
Jest dwadzieścia cztery minuty po siódmej, nie mamy zbyt wiele czasu. 
Pojedziemy tam wcześniej, zostawimy cię pod pomnikiem powstańców, a 
sami spróbujemy się tam jakoś rozlokować. - Kryty zawiesza na chwilę 
głos. Patrzy na Cycka, patrzy na Maćka. - Musimy się ciepło ubrać.

Ciemność

Jechali   wolno,   ale   najszybciej,   jak   się   w   takich   warunkach   dało. 

Droga   na   Górę   Kalwarię   była   biała   i   śliska.   Forda   mondeo   prowadził 
Kryty, Cycek zajmował miejsce obok niego, Maciek siedział z tyłu i cały 
czas patrzył przez boczną szybę w ciemność, która połknęła już dawno 
cały świat z wyjątkiem ich przytulnego samochodu.

Kiedy wjechali w las, Kryty zwolnił i częściej rozglądał się na boki. 

W   końcu   uznał,   że   jest   w   miejscu,   które   wymyślił   sobie   nad   mapą. 
Zatrzymał samochód i spojrzał wymownie na Cycka.

- Idziesz, jak najszybciej się da, w tamtym kierunku po skosie przez 

las. Kiedy dojdziesz do krawędzi drzew, zatrzymujesz się i czekasz na 
Maćka, który nadejdzie polną drogą od twojej prawej. Potem osłaniasz go, 
idąc lasem równolegle do drogi. Nikt nie może wiedzieć, że tam jesteś. 
Jasne?

- Jasne - Cycek odwraca się i spogląda na Maćka.
Ich spojrzenia spotykają się. Twarz Maćka nie wyraża nic. Jest pusta 

i dziwnie pociągła. Cycek ma niepokojące wrażenie, że widzą się ostatni 
raz w życiu, i z tym wrażeniem wysiada z samochodu.

Mondeo   ostrożnie   rusza.   Cycek   chwilę   patrzy   na   czerwono 

oświetlony tył auta, po czym poprawia uwierające go pod kurtką uzi z 
dwoma pełnymi magazynkami i wchodzi w mrok.

Po dłuższej chwili Maciek i Kryty zajeżdżają pod stary, stojący na 

background image

odludziu pomnik powstańców styczniowych. Pomnik składa się z dużego 
głazu narzutowego przywleczonego tu kiedyś przez lodowiec, na głazie 
jest tablica pamiątkowa z brązu, a w pewnej odległości od głazu stoi duży, 
drewniany krzyż.

Kryty zatrzymuje samochód. Odwraca się do Maćka.
- Postój tu chwilę, poobserwuj, ponasłuchuj, tylko ostrożnie i nie na 

widoku. Potem idź powoli w tamtym kierunku, to jest ta polna droga, na 
końcu znajdziesz drewnianą ambonę.

Maciek siedzi ze spuszczoną głową na tylnym siedzeniu i ani drgnie.
-   Myślę,  że   uda  mi   się   podejść   na   jakieś   siedemset,   góra   pięćset 

metrów od ambony. Na tym dystansie mój karabin snajperski może cię 
skutecznie   ochronić.   Tylko   pamiętaj,   kiedy   się   pojawią,   jak   najdłużej 
trzymaj   dystans   między   sobą   a   nimi.   Wybadaj,   czego   chcą,   wybadaj 
sytuację. Jak wyczujesz, że to egzekucja, po prostu podnieś obie ręce do 
góry. Zabiję ich wszystkich.

-   Wszystko   będzie   dobrze   -   Maciek   podnosi   głowę   i   spogląda 

Krytemu w oczy.

Nie   są   przyjaciółmi,   to   pewne.   Są   ludźmi   z   dwóch   światów 

odległych od siebie tak bardzo, że aż trudno to sobie wyobrazić. Kryty jest 
Maćka   mordercą   i   wybawicielem,   jest   jego   złym   duchem,   jest   jego 
krótkim, niespodziewanym, niechcianym opętaniem. Teraz życie Maćka 
znowu zależy od Krytego.

- Wszystko będzie dobrze - powtarza Maciek, jakby to było tajemne 

zaklęcie, które uchroni go od złego.

- Miło było cię poznać - mówi Kryty z uśmiechem, który niewielu 

widziało na jego twarzy.

Maciek otwiera drzwi i wysiada w mroźną ciemność.
Kryty wrzuca jedynkę i ostrożnie zawraca na pokrywającej się wciąż 

świeżym   śniegiem   drodze.   Po   chwili   widać   już   tylko   dwa   czerwone 
punkciki w gęstniejącym śniegu.

Maciek   schodzi   z   drogi   i   zatrzymuje   się   na   skraju   lasu,   między 

drzewami. Zapala papierosa, starając się, żeby jasny płomień zapalniczki 
był jak najmniej widoczny w spowijających las ciemnościach. Powinien tu 
poczekać   jakieś   pół   godziny.   Tyle   powinno   wystarczyć   Cyckowi   na 
dotarcie do skraju lasu, tyle też powinno zabrać Krytemu dotarcie na jego 
pozycję.

Jest cicho, słychać delikatny szum spadających na drzewa płatków 

śniegu. Ciemność wokół Maćka jest idealna. Żadne, najmniejsze nawet 
światełko nie mąci tej otaczającej go czerni. Maciek ma pół godziny dla 

background image

siebie,   pół   godziny   przebywania   tylko   ze   sobą.   Jest   w   tym   coś   tak 
przyjemnego   i   intymnego,   że   Maciek   chętnie   zamieniłby   te   marne   pół 
godziny w kilka godzin, całą noc, może nawet jeszcze dłużej.

Co się wydarzy? Co go czeka pod drewnianą myśliwską amboną? 

Czy   warto   w   ogóle   teraz   o   tym   myśleć?   Czy   warto   zakłócać   swoje 
półgodzinne sam na sam z ciemnością takimi pytaniami?

W tym Maćkowym przyczajeniu na skraju lasu, w padającym śniegu 

i gęstych ciemnościach jest coś najzupełniej nierzeczywistego. Maciek ma 
wrażenie, że jest sam we wszechświecie, że otacza go czarna, bezkresna 
przestrzeń   kosmiczna,   że   jest   poza   światem,   poza   czasem,   poza 
wszystkim. I jeszcze ten stary kamień, zimny pomnik dawnych rzezi.

Ciekawe, czy są tu jakieś duchy, myśli Maciek, ale zaraz zapomina o 

tym   głupim,   niestosownym   i   banalnym   pytaniu.   Padający   śnieg   wciąż 
gęstnieje, płatki robią się większe i cięższe, a ich biel lekko rozprasza 
panoszącą się grudniową noc.

Maciek patrzy na zegarek. Pół godziny minęło. Trzeba iść.
Mniej   więcej   po   dziesięciu   minutach   Cycek   zauważa   między 

drzewami brnącego mozolnie przez głęboki śnieg Maćka. Tak jak było 
umówione, Maciek pojawia się z prawej strony, idzie zaśnieżoną polną 
drogą   wzdłuż   lasu.   Tu,   w   lesie,   gdzie   stoi   Cycek,   śniegu   jest   jeszcze 
więcej.

Cycek rusza między choinki i stara się dotrzymać Maćkowi kroku. 

Gdyby atak nastąpił na drodze, Cycek jest w stanie obronić Maćka. Jest w 
stanie przynajmniej spróbować to zrobić.

Mozolna walka Maćka i Cycka z grząskim śniegiem trwa następne 

pół godziny. W końcu Maciek dociera do sporej otwartej przestrzeni, tu, na 
środku,   powinna   stać   drewniana   ambona.   Jest   zbyt   ciemno,   by   z   tej 
odległości mógł ją zobaczyć.

Kryty natomiast już widzi i Maćka, i ambonę. Gdyby śnieg nie padał 

tak gęsto, Kryty widziałby Maćka bardzo dobrze. Niestety noktowizor w 
takich   warunkach   daje   obraz   niewyraźny   i   zamazany.   Widać   tylko 
postrzępione, niknące co chwila kontury  postaci Maćka i oddalonej od 
niego o sto pięćdziesiąt metrów wysokiej drewnianej konstrukcji. Kryty 
nie jest pewien, czy w ogóle będzie mógł oddać jakikolwiek sensowny 
strzał przy takiej widoczności.

I Kryty, i Cycek zauważają płomień Maćkowej zapalniczki. Widzą, 

jak Maciek zapala papierosa i zaczyna brnąć powoli w stronę ambony. 
Kryty patrzy na zegarek. Jest za cztery dziesiąta. I nic się nie dzieje.

Kiedy   Kryty   następny   raz  spogląda   na  zegarek,   jest   już  sześć   po 

background image

dziesiątej.   Dalej   nic   się   nie   dzieje.   Maciek   już   dotarł   do   myśliwskiej 
ambony. Stoi pod nią i czeka. Cycek czający się na skraju lasu już go nie 
widzi.

Nagle   ledwo   słyszalny   szum   padającego   śniegu   przerywa   jakiś 

dziwny, wysoki dźwięk. Słyszą go wszyscy, i Maciek, i Cycek, i Kryty. 
Dźwięk szybko się zbliża. Słychać go gdzieś z głębi lasu dokładnie po 
przeciwnej stronie pozycji Krytego.

Po   chwili   wszyscy   trzej   mężczyźni   rozpoznają   ten   dźwięk   jako 

odgłos silnika spalinowego pracującego na stałych, wysokich obrotach.

Kryty czuje nagły przypływ adrenaliny.
Cycek, zdenerwowany, że nic nie widzi, ma ogromną ochotę wyjść 

spomiędzy swoich choinek. Serce mu przyśpiesza i cały wpada w lekki 
dygot.

W końcu  narastający   dźwięk   robi  się  nieznośny. Teraz  już  z  całą 

pewnością brzmi to jak motocykl. „Ale przecież w tak głębokim śniegu to 
niemożliwe”, myśli szybko Kryty.

Nagle   z  lasu   wyłania   się   skuter   śnieżny.  Porusza   się   szybko,   jest 

zwrotny, silny i bez problemu radzi sobie ze śniegiem.

Kryty przyciska do ramienia kolbę karabinu snajperskiego, a prawe 

oko wbija w okular noktowizora. Niewiele widzi.

Skuter śnieżny  podjeżdża do drewnianej ambony, mocno zwalnia, 

robi pętlę wokół niej, wzbijając chmurę sypkiego puchu, i znowu silnik 
rozwija pełne obroty. Skuter rusza w tym samym kierunku, z którego się 
pojawił.   Kryty   widzi   w   noktowizorze   tylko   zieloną,   nieostrą   mgłę 
padającego śniegu. Szybko kieruje noktowizor z powrotem na ambonę. 
Maćka nie ma.

Skuter   śnieżny   kilkoma   gwałtownymi   skokami   przelatuje   przez 

zaspy   na   skraju   lasu,   po   czym   niknie   między   drzewami.   Teraz   jego 
niepokojący odgłos zaczyna się szybko oddalać. Po chwili już go prawie 
nie słychać. Po kolejnej chwili Kryty i Cycek znowu słyszą tylko delikatny 
szum padającego śniegu.

CZĘŚĆ TRZECIA

Nigdy tu nie wrócę

Wczesnym grudniowym rankiem niewielki przydrożny motel pięknie 

położony   między   podkrakowskimi   pagórkami   wygląda   jak   kadr   z 
rysunkowej  bajki  dla  dzieci.  Padający   całą  noc śnieg  właśnie  skończył 

background image

swoją   robotę   i   drewniany   budynek   w   stylu   podhalańskim   pokrywają 
fantazyjnie zaokrąglone, grube bulwy białego puchu. Głęboka, chropowata 
szarość zimowego poranka powoli się rozjaśnia. W jednym z okien motelu 
widać słabe, żółte światło żarówki. Na niewielkim zaśnieżonym parkingu 
stoi   tylko   jeden   samochód.   Jest   to   piękna,   wypieszczona,   amerykańska 
corvetta z lat siedemdziesiątych. Wolno nadchodzący świt powoduje, że 
czerwień tego coupe na białym śniegu zdaje się lekko świecić.

Pobliska droga jest pusta. Jest zbyt wcześnie i zbyt biało, żeby ktoś 

miał teraz ochotę na jazdę samochodem. Kilka zgrabnych, niewielkich, 
zaśnieżonych   choinek   przed   motelem   wygląda,   jakby   zastygło   w 
spokojnej, niemej stop-klatce, jak pocztówka.

Na drewnianych, rzeźbionych w motywy roślinne drzwiach motelu 

widać sporą kartkę ze starannie wykaligrafowanym napisem:

„W   dniach   8-15   grudnia   motel   nieczynny   z   powodu   zamkniętej 

imprezy okolicznościowej. Przepraszamy”.

Drogą   w   stronę   motelu   wolno   nadjeżdża   czarne,   zaśnieżone, 

terenowe bmw x5. Przed zjazdem do motelu samochód mocno zwalnia, 
skręca w zjazd i po chwili, chrzęszcząc śniegiem pod szerokimi oponami, 
zajeżdża pod wejście do drewnianego budynku.

Tylnymi drzwiami z bmw wysiada Maciek Szuman. Jest bez kurtki, 

przeciąga   się   i   prostuje,   jak   to   zwykli   robić   ludzie   po   zbyt   długim 
siedzeniu   w   samochodzie.   Oddycha   kilka   razy   głęboko   rześkim 
podkarpackim powietrzem i patrzy na stylową fasadę motelu.

Drzwi   motelu   się   otwierają   i   wychodzi   z   nich   Jake   Bradley   w 

góralskim   wełnianym   swetrze.   Amerykanin   uśmiecha   się   do   Maćka 
szeroko i mocno przytula go do siebie, klepiąc siarczyście po plecach. 
Mężczyźni nic nie mówią podczas tego przyjacielskiego powitania. Nic tu 
nie musi być mówione.

W końcu Jake puszcza Maćka i podchodzi do czarnego bmw x5. Z 

przodu  siedzi  dwóch  facetów. To ci  sami   mężczyźni,  którzy  z  ciemnej 
furgonetki obserwowali Miłą pod szpitalem, oni również ją porwali, oni 
przywieźli tu Maćka z odludnego lasu pod Górą Kalwarią.

-   Dzięki   za   wszystko.   Rozliczymy   się   jak   zwykle.   Odezwę   się. 

Trzymajcie się - mówi do dwóch mężczyzn w samochodzie Amerykanin.

-   Na   razie   -   odpowiada   kierowca   i   uruchamia   silnik.   Samochód 

bezszelestnie, nie licząc chrupania śniegu pod oponami, opuszcza parking 
przed motelem. Po chwili oddala się drogą w stronę Krakowa.

Maciek i Jake Bradley zostają pod motelem sami. Nad pobliskimi 

zaokrąglonymi pagórkami już widać pierwsze, różowe promienie słońca.

background image

- I co? Jak się czujesz? - pyta swoją niezgrabną polszczyzną Jake.
- Gdzie ona jest? - w głosie Maćka drży niepewność.
- Jest w pokoju. Chyba jeszcze śpi.
- Jak to zniosła?
- Na początku była przerażona, potem, jak się dowiedziała, że to 

wszystko twoja sprawka, wpadła w nerwy i chciała wyjeżdżać, wracać, 
trochę się pokłóciliśmy.

- Pokłóciliście się?
- Tak, musiałem ją zamknąć na klucz. Ale już chyba się uspokoiła. 

Chodź, bo zimno. Napijemy się herbaty.

Jake   Bradley   obejmuje   Maćka   ramieniem   i   wprowadza   w   ciepły 

półmrok motelu. Pachnie tu sosnową żywicą i zimnym węglem z grilla. 
Wchodzą do ciemnej restauracji. Oprócz nich i śpiącej na górze Miłej w 
motelu nie ma nikogo.

- Siadaj. Może wolisz kawę, nie herbatę?
- Wolę kawę - mówi Maciek, podchodząc do baru.
Jake   wchodzi   za  bar,  zapala   światło   i  zaczyna  walczyć  z  dużym, 

starym, włoskim ekspresem do kawy.

- Chłopcy mi mówili po drodze, że były jakieś problemy podczas 

porwania - zaczyna Maciek.

- No były. Miła była śledzona. Oni się przestraszyli, że może się nie 

udać,   że   ktoś   może   chcieć   ją   zabić   albo   co.   I   postanowili   zatrzymać 
śledzący   samochód,   parę   razy   strzelili,   ale   tak,   żeby   nikogo   nie   trafić. 
Samochód wylądował na latarni. Okazało się, że to jakaś policjantka. Nic 
jej się poważnego nie stało. Myślisz, że mogła być przekupiona?

- Nie wiem, ale na pewno policja w tej sprawie zachowywała się 

bardzo dziwnie.

- Byli kupieni, proste. Fuck, nie dam rady z tym ekspresem!
Maciek   wstaje   zza   baru   i   idzie   pomóc   Jake’owi.   Okazuje   się,   że 

obsługa ekspresu jest dla Maćka zupełnie oczywista. Po chwili maszyna 
zaczyna sapać i syczeć. Dwie czarne parujące kawy w białych filiżankach 
lądują na sosnowym blacie baru.

Jake  wyjmuje dwa paszporty   z tylnej  kieszeni  dżinsów i  również 

kładzie je na barze.

- To dla was. Nie mówiłeś, jakie mają być, to załatwiłem ci duńskie. 

Nazywasz się Jess Eltang, Miła ma na imię Inge i jesteście małżeństwem z 
Randers. Takie miasto w Danii. Samochód wziąłem ci z Avisa na twój 
paszport, jest tu, w garażu, oddasz go na jakimś lotnisku - Jake wypija 
trochę kawy. - Mmm, dobra. We Włoszech się nauczyłeś?

background image

- Tak - rzuca Maciek, z uwagą przeglądając swój nowy paszport. Jest 

doskonale zrobiony. Tylko Jake Bradley potrafi załatwić takie dokumenty.

- Kiedy chcecie jechać?
- Zaraz. Jak najszybciej.
- Musisz z nią porozmawiać.
Maciek zastyga na chwilę w zamyśleniu. Tak. To najtrudniejsze, co 

go dzisiaj czeka. Sięga po papierosa i zapala.

- Znowu palisz?
- Już niedługo. Skończy się nerwowe życie, skończy się palenie.
Jake nic nie mówi, tylko się uśmiecha. Nie bardzo wierzy, że nerwy 

Maćka wkrótce się skończą.

-   Jak   zamierzacie   jechać?   Do   Frankfurtu?   -   pyta   Jake,   wypijając 

kolejny łyk kawy.

- Nie. Pojedziemy przez Cieszyn do Czech, potem przez Alpy do 

Włoch, do Mediolanu. A dalej już samolotem.

- A gdzie wylądujecie? Maciek zastanawia się chwilę.
- Jeszcze nie wiem.
- I nigdy tu nie wrócisz? - pyta Amerykanin ze smutkiem, którego 

wcale przed Maćkiem nie kryje.

Maciek nic nie mówi. To zbyt trudne pytanie.
- Okay - wzdycha Jake. - Jesteś mi winny pięćdziesiąt tysięcy euro. 

Koszty   i   prowizja   chłopaków,   furgonetka,   skuter   śnieżny,   ten   motel, 
musiałem wysłać Antka, właściciela, z rodziną na tygodniowy urlop do 
Egiptu, wynajęcie samochodu masz zapłacone, dokumenty, moja prowizja, 
razem pięćdziesiąt tysięcy i nie chce być inaczej.

Mężczyźni uśmiechają się do siebie. Zbyt dobrze się znają i zbyt 

długo robią razem interesy, żeby się teraz targować. Tym bardziej że dla 
Maćka to uczciwa cena za wolność.

- Przeleję ci pieniądze najszybciej, jak się da.
-   Najszybciej,   jak   się   da   -   powtarza   Amerykanin   z   uśmiechem 

świadczącym o tym, że nie wierzy w to „najszybciej, jak się da”. - Nie pali 
się, poczekam - mruczy ciepło.

Dopijają   kawę.   Maciek   gasi   papierosa.   Nie   smakował   mu, 

niepotrzebnie go zapalił.

- Idź do niej. Jest w siódemce, to najlepszy pokój w tej budzie - Jake 

Bradley kładzie na barze klucz od siódemki i wstaje ze stołka. - Będę w 
pobliżu.

Jake wychodzi, zostawiając Maćka samego w pustej restauracji, do 

której zaczynają już zaglądać pierwsze promienie wschodzącego słońca.

background image

Jess i Inge Eltang

Maciek najostrożniej i najciszej, jak tylko potrafi, przekręca klucz w 

zamku pokoju numer siedem. Drzwi puszczają gładko i Maciek na palcach 
wchodzi do środka. Niewielkie okna przysłonięte są ciemnymi zasłonami i 
w   obszernym   pokoju   panuje   przyjemny,   brązowy   półmrok.   Jest   to 
właściwie spory apartament złożony z salonu i dużej sypialni z szerokim, 
dwuosobowym łożem.

Maciek   przechodzi   przez   salon   i   staje   na   progu   sypialni.   Doktor 

Ludmiła Kamińska śpi na lewym boku po lewej stronie wielkiego łóżka. 
Maciek   podchodzi   bliżej,   siada   na   rzeźbionej   drewnianej   skrzyni   pod 
oknem i usiłuje zapanować nad wzruszeniem, które właśnie chwyciło go 
za gardło.

Widzi ją. Jest cała i zdrowa. Jest bezpieczna. Śpi wtulona w ciepłą, 

puchową pościel daleko od wszystkiego, co mogłoby jej zagrozić. I on jest 
przy niej. Są znowu razem.

Co   mam   teraz   zrobić?   Mam   cię   zbudzić,   mam   ci   przerwać   ten 

spokojny, bezpieczny sen? Co mam ci powiedzieć? Maciek czuje, że jego 
serce   bije   szybciej   i   szybciej.   Jak   mam   wytłumaczyć   się   twojej 
niezachwianej, dziewczęcej uczciwości z tego, co zrobiłem? Z tego, jakie 
było   moje   życie,   jak   się   skończyło   i   co   było   dalej?   Jak   mam   ci 
opowiedzieć o tym, w jakiej poplątanej matni się znalazłem? Czy jesteś w 
stanie zrozumieć i wybaczyć mi to, że wynająłem ludzi, żeby cię porwali? 
Że to był jedyny sposób na nasze ocalenie? Że przeze mnie groziło ci 
niebezpieczeństwo tak samo śmiertelne jak to, które groziło mnie? I to 
brutalne porwanie było jedynym sposobem, żeby uciec! Uciec od moich 
prześladowców,   od   tych,   którzy   śledzili   ciebie,   od   Krytego, 
bezwzględnego mordercy, po którym nigdy nie było wiadomo, czego się 
można spodziewać. Wreszcie od tego złego życia, które się skończyło i 
które trzeba było w końcu zostawić za sobą.

Uwierzysz   mi?   Uwierzysz,   że   się   zmieniłem,   że   wyciągnąłem 

wnioski   z   wydarzeń   pewnego   wtorku,   które   raz   na   zawsze   skończyły 
pewien   etap   i   obudziły   mnie   ze   złego   snu?   A  czy   uwierzysz,   że   to 
przebudzenie zaczęło się o wiele wcześniej, wtedy kiedy cię poznałem, 
kiedy byliśmy razem, kiedy pewnego dnia powiedziałaś mi, że odchodzisz 
i nie chcesz mnie więcej znać? Już wtedy zrozumiałem, że nie chcę żyć 
życiem,   w   którym   nie   mogę   być   z   tobą.   Brakowało   tylko   siły,   by   się 
zmienić. Dwa strzały Krytego na parkingu hipermarketu dały mi tę siłę. 

background image

Potem już tylko się ratowałem, ratowałem ciebie, ratowałem swoje nowe 
życie, które miało szansę się zacząć.

Maciek   wyciera   dużą   łzę,   która   powoli   spływa   mu   po   policzku. 

Kiedyś łzy mu się nie zdarzały. Miła śpi spokojnie, oddycha miarowo.

Czy masz pojęcie, że wciąż nie wiem, dlaczego mnie zabito!? Wciąż 

nie wiem, za co! Wciąż nie wiem, kto! Czy myślisz, że mogłem się nie 
zgodzić na propozycję Krytego, który wiedział o tobie, o moich rodzicach 
i bez wahania mógł tę wiedzę brutalnie wykorzystać, żeby mnie zmusić do 
realizacji swojego bandyckiego planu?

Musisz mi pokazać, jak mam teraz żyć. Musisz ze mną być. Znowu 

musisz mi pomóc!

To wszystko Maciek chce teraz powiedzieć Miłej, ale nie ma pojęcia, 

jak to zrobić. Raz już ją stracił. Co będzie, gdy straci ją teraz? Co wtedy 
zrobi?

Miła powoli odwraca się na wznak, przeciąga się, układa wygodnie 

na poduszce i otwiera oczy.Patrzą na siebie chwilę spłoszeni tym nagłym, 
spokojnym przebudzeniem. Miła podnosi się na łokciu. Siada. Wyciąga 
powoli   ręce   do   Maćka   w   geście,   który   oznaczać   może   tylko   jedno: 
„Chodź!”

Maciek siada na łóżku i bierze Miłą w ramiona. Dziewczyna przytula 

się do niego mocno. Tak mocno, jak tylko potrafi.

Cisza

Ostatnie   trzy   dni   były   dla   nadkomisarza   Juliusza   Patera   bardzo 

dziwne.   Szefostwo   komendy   stołecznej   pośpiesznie   wysłało   go   na 
dwutygodniowy zaległy urlop i od tamtej pory nastała cisza. Nikt go o nic 
nie pytał. Nikt nie interesował się tym, co tak naprawdę wydarzyło się z 
komisarz Lidką Nowakowską, nikt specjalnie nie pytał o wtargnięcie z 
bronią do warszawskiego biura koncernu RKG. Uznano po prostu, że Pater 
musi odpocząć, i wysłano go do domu.

Juliusz   Pater   nie   pamięta,   kiedy   ostatnio   był   na   urlopie.   Kiedyś, 

jeszcze przed rozwodem, jeździli z żoną nad morze, bywali w Jastarni, 
Jastrzębiej   Górze,   opalali   się,   chodzili   na   dancingi.   Odkąd   Krystyna 
odeszła,   Pater   stracił   ochotę   na   morze.   Stracił   właściwie   ochotę   na 
wszystko. Została mu tylko praca. I teraz nagle nastała cisza.

Spacerował po mieście, chociaż w połowie grudnia Warszawa słabo 

nadaje   się   do   spacerów.   Zaglądał   do   barów   i   kawiarni,   które   znał   ze 
starych czasów. Cały czas wypatrywał ogona, cały czas kluczył i zakładał 

background image

sprytne pułapki na tych, którzy na pewno cały czas go śledzą. Nikt go nie 
śledził.

Powoli, stopniowo i nieubłaganie narastała w nim panika. Co teraz 

będzie? Jak będzie żył? Jeśli tak ma wyglądać emerytura, jeśli po całym 
życiu spędzonym w policji teraz ma ogarnąć go ta wstrętna, kleista, sina 
cisza, to woli się zastrzelić.Nie da rady żyć w ciszy. Dlaczego nic się nie 
dzieje? Przecież narozrabiał na wszystkich frontach, dlaczego nie rodzi to 
żadnych konsekwencji? Co się tu, do cholery, dzieje!?

Dzisiaj Pater też spacerował. Pogoda trochę się poprawiła, wyjrzało 

słońce, na niebie pojawiły się skrawki błękitu i miasto trochę wyładniało. 
Zaczął   od   Nowego   Miasta,   potem   Barbakan,   Starówka,   na   placu 
Zamkowym wypił pierwszą kawę i pogapił się trochę na ludzi za oknem 
kawiarni. Potem Krakowskie Przedmieście i na Nowym Świecie usiadł 
znowu.   Poczuł   się   zmęczony,   parę   razy   zakręciło   mu   się   w   głowie. 
Dziwne.   Zmęczenie   i   zawroty   głowy   raczej   mu   się   nie   zdarzały.  Tym 
razem   wziął   herbatę   i   pączka.   Zawroty   głowy   nie   mijały.   Poprosił   o 
kieliszek   koniaku   do   rachunku.   Kiedy   Pater   znowu   wyszedł   na   zalany 
niskim słońcem Nowy Świat, poczuł, że bije mu serce. Znowu się zdziwił, 
bo serce nigdy specjalnie nie absorbowało go swoim istnieniem.

Wieczorem   w   mieszkaniu   próbował   czytać,   ale   nie   szło   mu   za 

dobrze. Pooglądał trochę telewizję i w końcu zorientował się, że jest cały 
mokry. Nie było mu zimno, nie miał dreszczy, nie był nawet osłabiony, 
zawroty głowy ustały, tylko serce wciąż biło. Miał nawet wrażenie, że bije 
coraz szybciej.

Nadkomisarz Juliusz Pater wstaje z fotela i podchodzi do okna. Noc. 

Wielki, jasny, zimowy księżyc przepycha się energicznie między bladymi, 
postrzępionymi, biegnącymi jak zwykle na wschód chmurami.

„Co się dzieje? Grypa? A może się czymś strułem? Może kieliszek 

czystej wódki coś tu pomoże...”

Nagle Pater czuje silne, twarde uderzenie głęboko w okolicy mostka. 

Traci na chwilę oddech. Odwraca się do fotela i robi krok w jego kierunku. 
Znowu uderzenie i ból, jakiego sobie nawet nie wyobrażał. Wraz z bólem 
mężczyzna   czuje   nagły   ciężar   wypełniający   mu   klatkę   piersiową   jak 
płynny ołów.

Leży na podłodze. Nawet nie zauważył upadku. Nie potrafi się już 

poruszyć. Kątem oka zauważa wielki, biały księżyc zaglądający mu do 
okna. Mógłby przysiąc, że widzi kpiący uśmieszek na księżycowej twarzy.

„Musieli mi coś wsypać do kawy...”
Ta   ostatnia   myśl   błyska   szybko   w   głowie   nadkomisarza   Patera, 

background image

zanim mężczyzna zapadnie się w śliską, lepką, wszechogarniającą ciszę.

Trzy i pół godziny później Willem van Brummelen zamawia kawę w 

barku   na   moskiewskim   lotnisku   Szeremietiewo.   Jest   jak   zwykle 
nienagannie   ubrany   i   zupełnie   nie   zwraca   uwagi   na   okrągły   księżyc 
zaglądający do pustawej o tej porze hali odlotów. Za godzinę ma samolot 
do Londynu i jak dobrze pójdzie, to jutro przed południem będzie u siebie 
w Warszawie. Zawsze lata naokoło, taką ma pracę. Te dwa dni spędzone u 
matki w Tule dobrze mu zrobiły. Lubi się czasem oderwać i odpocząć od 
tego całego syfu, w którym siedzi na co dzień. Tym bardziej że mama się 
ucieszyła.   Kobiecina   ma   osiemdziesiąt   dziewięć   lat   i   niespodziewane 
odwiedziny ukochanego synka są dla niej zawsze wielkim wydarzeniem.

Van   Brummelen   rozluźnia   węzeł   jedwabnego   krawata   i   pociąga 

niewielki łyk gęstego jak smoła espresso. Lubi lotniska w środku nocy. 
Lubi tę dziwną ciszę w miejscach, gdzie ciszy zazwyczaj nie ma. Nagle 
odzywa   się   jego   komórka.   To   dobrze.   Van   Brummelen   czeka   na   tego 
esemesa.

„OK”.
Major   Giennadij   Siergiejewicz   Ławrow   patrzy   na   dwie   literki 

przysłane mu właśnie z Warszawy i uśmiecha się kpiąco. Koniec, panie 
Pater. I po co to panu było? Jeden mały problem z głowy. Teraz trzeba się 
zająć większym problemem. Major Giennadij Ławrow pociąga drugi łyk 
kawy.  Zazwyczaj  małe  espresso  pije trzema  łykami.  Został  mu  jeszcze 
ostatni.

Po   powrocie   do   Warszawy   zajmie   się   pewnym   dziwnym 

Amerykaninem   mieszkającym   w   Krakowie.   Wiele   wskazuje   na   to,   że 
niejaki   Jake   Bradley   jest   blisko   Bankiera.   Może   w   końcu   uda   mu   się 
zakończyć tę sprawę. Ta heca z Bankierem i tak już trwa stanowczo za 
długo.

Początek

Zaraz   po   przylocie   na   Filipiny   zatrzymali   się   w   hotelu   Manila. 

Podobało   im   się   to   miejsce.   Stary   hotel   zbudowany   w   1912   roku   w 
przepięknym zakątku starej Manili nad samą zatoką był często wybierany 
przez młode pary jako idealne miejsce na spędzenie miodowego miesiąca. 
Na   Boże   Narodzenie   do   Manili   zjeżdżało   mnóstwo   turystów   z   całego 
świata i młode małżeństwo z Danii nikomu nie rzucało się w oczy.

Wzięli skromny pokój w cenie trzystu dolarów za dobę i mogli się do 

woli   rozkoszować   bajecznymi   zachodami   słońca   nad   Zatoką   Manilską. 

background image

Miła była zachwycona. Maciek zresztą też. Po trwającej blisko cztery dni 
podróży w końcu mogli odpocząć. Zamierzali tu zostać tydzień, góra dwa, 
a   potem   ruszyć   dalej   w   poszukiwaniu   jakiegoś   spokojnego   miejsca   na 
ziemi, które im się spodoba.

Z Krakowa jechali wynajętą przez Jake’a Bradleya hondą civic w 

bardzo trudnych warunkach. Drogi były zasypane śniegiem, było ślisko i 
niebezpiecznie.   Szczególnie   w   górach.   Postanowili   nie   jechać   do 
Mediolanu. Pojechali do Wiednia. Zostawili hondę w Avisie na lotnisku i 
kupili bilety do Londynu. W Londynie śniegu nie było wcale. Przespali 
noc w lotniskowym hotelu i następnego dnia polecieli do Bangkoku. Tam 
od razu wsiedli w samolot do Pekinu. Potem do Hongkongu. Aż w końcu 
wylądowali w Manili. Podróż mogła trwać znacznie krócej, ale Maciek 
miał   swoje   sposoby   podróżowania   zygzakiem   i   oboje   dobrze   wiedzieli 
dlaczego.

Byl to już ich piąty dzień pobytu na Filipinach i bardzo im się tu 

podobało.   Najbardziej   podobał   im   się   klimat.   Było   ciepło,   wilgotno,   a 
gładkiej jak szyba powierzchni zatoki nie marszczyła żadna fala.

Zjedli   porządne   śniadanie   w   przepięknie   zdobionej   hotelowej 

restauracji   na   dole   i   Miła   zapowiedziała,   że   idzie   na   zakupy.   Maciek 
pozwolił jej iść samej, bo musiał załatwić parę spraw na mieście. Kiedy 
wyszedł z hotelu, uderzyła w niego ściana wilgotnego gorąca. Po paru 
krokach koszula zaczęła lepić mu się do pleców. Nie brał taksówki. Miał 
ochotę się przejść.

Ruszył przez przylegający do hotelu, wiecznie zielony Rizal Park, 

minął pomnik José Rizala, zamordowanego w dziewiętnastym wieku przez 
Hiszpanów   bojownika   o   niepodległość   Filipin,   i   po   chwili   szybkiego 
marszu znalazł się na bulwarze Roxas. Tutaj trochę zwolnił. Po prawej 
miał   gładką   zatokę   ze   statkami,   łodziami   i   jachtami   kołyszącymi   się 
spokojnie na wodzie. Po lewej huczało miasto, za którym w oddali widać 
było sinozielone góry. Lubił tędy spacerować, lubił chodzić pod palmami 
w tłumie spacerowiczów tak jak on cieszących się ciepłym dniem i prostą, 
klarowną,   azjatycką   urodą   tego   bulwaru.   Celem   Maćka   była   niewielka 
kafejka internetowa niedaleko Manila Diamond Hotel.

Kiedy   Maciek   wchodzi   do   kafejki,   Miguel,   właściciel   tego 

przybytku, wita go tak, jakby znali się od wieków. Maciek jest tu zaledwie 
trzeci raz. Płaci za godzinę przy komputerze i cappuccino. Czeka chwilę 
na kawę, a kiedy jest już gotowa, siada z nią przed monitorem.

Zaczyna od wiadomości ze świata, sprawdza podstawowe notowania 

z   kilku   najważniejszych   giełd,   sprawdza   ceny   surowców   i   metali 

background image

szlachetnych,   po   czym   zabiera   się   do   poczty.   W   jednej   ze   swoich 
szyfrowanych skrzynek znajduje informację od zaufanego bankiera z ATD 
Credit Geneva. Na numeryczne konto Maćka w ostatnich dniach wpłynęło 
pięć milionów euro, trzy wpłaty po milionie, jedna dwa miliony. Dwa dni 
temu saldo pomniejszyło się o dwa i pół miliona euro. Drugie dwa i pół 
miliona zostało na koncie.

Czyli   Kryty   odebrał   swoją   dolę.   Ciekawe,   czy   takiej   kwoty   się 

spodziewał. Jeśli chodzi o wpłaty, to oczywiście nie zapłacili wszyscy i to 
Maciek przewidział. Ciekawe jednak, czy ci, którzy zapłacili, zrobili to ze 
strachu, czy rzeczywiście to oni zlecili jego zabójstwo. Postanowił teraz 
się   nad   tym   nie   zastanawiać.   W   drodze   powrotnej   do   hotelu,   na 
nadmorskim bulwarze, będzie miał sporo czasu i sposobności, by myśleć o 
starych   czasach.   Za   tydzień,   może   dwa,   skontaktuje   się   z   Cyckiem   i 
przeleje mu na konto trochę grosza. I to będzie już ostatni kontakt Maćka z 
jego przeszłością.

Nagle   czuje   ogromną   ochotę,   żeby   zapalić   papierosa.   Kilka   osób 

siedzących przy komputerach obok niego pali, idiotyczny zakaz palenia w 
kawiarniach jeszcze tu nie dotarł, Maciek czuje zapach dymu. Od blisko 
tygodnia nie miał w ustach papierosa, tak sobie uroczyście przyrzekli z 
Miłą, ale teraz nagle dopada go nikotynowy głód.

Maciek   przeciąga   się,   prostuje,   rozgląda   się   szybko   po   ciasnej 

kawiarence, wypija duży łyk kawy z mlekiem i wraca do przeglądania 
poczty.

Następny   godny   uwagi   mail   przyszedł   z   Krakowa   od   Jake’a 

Bradleya. Jest jak zwykle krótki, lakoniczny  i bardzo treściwy. Maciek 
czeka chwilę, aż wiadomość zostanie odszyfrowana, po czym szybko ją 
czyta.   Po   chwili   już   wie,   że   będzie   musiał   zapalić   papierosa.   Nie   ma 
innego wyjścia.

Maciek szybko dopija kawę, wylogowuje się z serwerów, na których 

był   zalogowany,  wstaje,   podchodzi   do   blatu,   kupuje   u   Miguela   paczkę 
cameli i rusza do drzwi.

Znowu uderza w niego fala mokrego gorąca, znowu koszula robi się 

lepka.   Maciek   wychodzi   na   bulwar   Roxas,   siada   na   murku   pod   palmą 
twarzą do morza, zapala camela i zaczyna się zastanawiać nad tym, co 
napisał mu Jake.

W Polsce właśnie jest po wyborach i znane są już wyniki. Tak jak 

wszyscy   się   spodziewali,   rządzący   przegrali   te   wybory,   ale   opozycja 
wygrała   je   nie   dość   wysoko,   żeby   rządzić   samodzielnie.   Trwają   więc 
koalicyjne   targi   i   Jake   Bradley   dzięki   swoim   wysoko   postawionym 

background image

wtykom zna już ich rezultat. Otóż zaraz po świętach Bożego Narodzenia 
zostanie   ogłoszone,   że   kraj   potrzebuje   rządu   fachowców,   że   potrzeba 
zgody narodowej, że nie ma sensu marnować energii na kłótnie. Na czele 
rządu   fachowców   stanie   niewątpliwy   fachowiec,   geniusz   ekonomii 
praktycznej   Waldemar   Motyka.   Podobno   sprawa   jest   już   ustawiona, 
najważniejsze   posady   są   już   porozdzielane,   ci,   których   chciwość   miała 
zostać zaspokojona, już są syci, wszyscy czekają tylko na dobry moment, 
żeby   to   ogłosić   narodowi.   Bradley   ma   człowieka,   który   osobiście 
uczestniczył w tajnych nocnych negocjacjach między partiami, wygląda na 
to,   że   za   Motyką   stoją   jakieś   bardzo   poważne   siły,   bo   z   jego   nagłą 
kandydaturą na premiera nie było najmniejszych problemów.

A więc to Waldek Motyka!
Maciek zaciąga się camelem, patrzy na spokojną Zatokę Manilską i 

zaczyna się zastanawiać, dokąd dzisiaj  kupi bilety  lotnicze dla siebie i 
Miłej.

Na długo przed wyborami wszystko było już wymyślone, na długo 

przed tą całą niby-demokratyczną szopką dla ubogich było postanowione, 
że   superbiznesmen   Motyka   będzie   premierem.   Nieważne,   jak   ludzie 
zagłosują. Władza jest zbyt cenna, żeby o nazwiskach decydował motłoch. 
Trzeba   było   tylko   usunąć  Waldkowi   wszystkie   przeszkody,   trzeba   było 
zadbać, żeby jego śmierdząca przeszłość nie miała szansy nagle wypłynąć 
na pierwsze strony gazet. Trzeba było stworzyć i rozpropagować bajkę o 
dobrym,   zdolnym,   hojnym,   miłującym   swój   kraj   i   swoich   rodaków 
miliarderze,   który   ciężką   pracą   wspiera   kraj   w   jego   cywilizacyjnym   i 
kulturalnym rozwoju. Trzeba było zabić Bankiera, bo najlepiej wiedział, 
kim naprawdę jest Waldemar Motyka.

Maciek pstryka niedopałkiem do wody. Zna już prawdę i wcale nie 

zrobiło mu się lepiej. Jeśli sprawa jest aż tak poważna, to muszą się z Miłą 
lepiej schować. Reprezentacyjny hotel w centrum stolicy Filipin nie jest 
już bezpieczny.

Swoją drogą ciekawe, czy pomysł pozbycia się Bankiera wyszedł od 

samego Motyki, czy wymyślili go ci, którzy za nim stoją. Maciek nie ma 
już wątpliwości, kim są ci ludzie i jak potrafią być groźni. Poszczególne 
elementy   tej   układanki   nagle   zaczęły   do   siebie   pasować.   Niestety   jest 
bardzo prawdopodobne, że Waldek Motyka jest tylko ich zakładnikiem, 
znowu jest czyimś frontmanem, znowu jest tylko figurantem. Mały, słaby 
człowiek mielony przez tryby brutalnego świata, w którym najważniejsze 
są tylko dwie proste rzeczy - gaz i ropa.

Maciek przechodzi na drugą stronę ulicy i macha na taksówkę. Po 

background image

dziesięciu minutach jazdy jest już w swoim hotelu. Pyta w recepcji o Miłą. 
Okazuje się, że pani Inge Eltang zrezygnowała z zakupów, bo stwierdziła, 
że jest zbyt parno. Teraz jest gdzieś przy basenie.

Maciek   wychodzi   na   obszerne   hotelowe   patio.   Na   leżaku   przy 

dużym,   lazurowym  basenie   widzi  Miłą.   Dziewczyna  siedzi   wygodnie   i 
popija białe martini z szerokiego kieliszka. Kiedy go zauważa, macha do 
niego i uśmiecha się radośnie.

To   dopiero   początek   naszego   uciekania,   myśli   Maciek,   ruszając 

wolno przez wypełnione tropikalnymi kwiatami patio hotelu Manila.

To   dopiero   początek   naszego   nowego   życia   i   teraz   już   tego   nie 

zepsuję.