background image

 

 

 

Jerzy Andrzejewski  

 

 

CIEMNO CI 

KRYJ  ZIEMI  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział 1 

 

Jedna ze starych hiszpa skich kronik notuje,  e w połowie wrze nia roku 

tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego, pó nym popołudniem, do miasteczka 

Villa–Réal w Manczy przybył czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor w otoczeniu 

dwustu kilkudziesi ciu konnych i pieszych familiantów, czyli domowników 

wi tej Inkwizycji, zwanych równie  Milicj  Chrystusow . Ulice Villa–Réal - 

dodaje skrupulatny kronikarz - były puste, znikn ły z nich stragany  ydowskich 

przekupniów, z ober  i z winiarni nie dochodził gwar, a okna wi kszo ci 

mieszkalnych domów przysłaniały  aluzje. Upał, silny za dnia, zel ał ju  

cokolwiek, jednak od Sierra Morena wci  wiał suchy i gor cy, południowy 

wiatr. 

Ledwie poczet ci kiej jazdy pancernej, poprzedzany przez rot  łuczników, 

min ł Puerta de Toledo i znalazł si  wewn trz miejskich murów - w ród ciszy 

panuj cej w mie cie zabrzmiał ci ko dzwon kolegiaty San Pedro, a potem 

odezwały si  dzwony klasztoru San Domingo, ko ciołów Santa Cruz, Santa Maria 

la Blanca i San Tomas. Po chwili biły w Villa–Réal dzwony wszystkich 

rozlicznych ko ciołów i klasztorów. 

Dwaj zakonni bracia, przechodz cy wewn trznym kru gankiem klasztoru 

Dominikanów, zatrzymali si . Jeden z nich był w sile wieku, kr py, po chłopsku 

ci ki w ramionach; drugi - całkiem młody, niski i drobny, o ciemnej, jeszcze 

chłopi cej twarzy. 

- Przyjechał - powiedział fray Mateo. 

- Mateo, Mateo! - zawołał fray Diego - gdybym mógł modli  si  za tego 

człowieka, prosiłbym Boga, aby usun ł go spo ród  yj cych. 

Fray Mateo stał z pochylon  głow , przesuwaj c ró aniec. Z daleka, nie 

stłumiony bliskimi dzwonami, dobiegał wysoki i czysty d wi k sygnaturki 

podmiejskiej pustelni sióstr karmelitanek. 

- Diego - rzekł cicho - ty tego nie powiedziałe , a ja tego nie słyszałem. 

- Boisz si ? Ty? Czy  nie my lisz tak jak ja? 

- Nie zawsze nale y mówi  my lami. 

- Wiem. 

- Jeste  młody i gwałtowny. 

- Wolałby , abym był jak kamie ? 

- Nie. Ale nawet kamienie maj  dzisiaj uszy i j zyki. Uwa aj. Je li ojciec 

Torquemada uznał za wła ciwe opu ci  królewski dwór i przyjecha  do Villa–

Réal, zaczn  si  tu dzia  rzeczy straszne. 

- O Mateo, straszniejszych od tych, jakie widziałem, ju  chyba nie ujrz . 

- Nie łud  si  - rzekł fray Mateo - straszno  nie jest cech  zdarze , lecz 

skutkiem ich kolejno ci. 

Diego gonił własn  my l. 

- Bo e wielki i miłosierny! Wiar  moj  zachowałem nie ska on , ale serce, 

Mateo, serce mam zranione i sumienie zm cone. Jednego dnia na quamadero w 

Sewilli widziałem stu ludzi płon cych na stosach.  piewałem razem z bra mi 

hymn: „Exurge Domine et iudica causam Tuam”, a przecie  poprzez ten ogromny 

piew nie mogłem nie słysze  j ków i krzyków umieraj cych. Innego dnia… 

background image

 

- Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy mo na zagoi . 

- Nie ma dla mnie ciszy! Powiedziałe ,  e nie zawsze nale y mówi  my lami. 

Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz si  mnie? Ty, mój przyjaciel, mój nauczyciel? 

Fray Mateo podniósł głow . Diego stał o krok, pobladły, dr cy, z oczami 

płon cymi ciemnym blaskiem. 

- Bracie Diego, je li sumienie sprzeciwia si  uznanym nieprawo ciom, 

wówczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi si  człowiek ba  najbardziej. 

- Siebie? 

- Wiesz, dok d ci  mo e zaprowadzi  sprzeciw sumienia? Nie przera a ci  

twój bunt? 

- Nie! Nie chc  przera enia ani l ku, ani niczego, co jest strachem. Chc  co  

robi . 

- Módl si  - powiedział fray Mateo. 

Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej w skimi i wsz dzie jednakowo 

wyludnionymi uliczkami zbli ał si  do kolegiaty. Wielki Inkwizytor królestw 

Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym 

płaszczem, jechał na białym kordoba skim koniu, ciasno otoczony domownikami, 

wyprostowany mimo podeszłego wieku, z oczami półprzymkni tymi. Jeden z 

rycerzy towarzysz cych Inkwizytorowi, młodziutki jasnowłosy don Lorenzo de 

Montesa, pochylił si  na koniu ku towarzyszowi. 

- Szczury pochowały si  do nor. 

Don Rodrigo de Castro roze miał si . 

- Nic to szczurom nie pomo e. 

- My lisz? 

- R ce  wi tego Trybunału s  dłu sze od najgł bszej szczurzej nory. Poza tym 

szczury si  bo- j  i strach je zdradza. 

- Czy ten, kto si  boi, musi by  winien? 

- Nie wiem, to nie moja sprawa. Wiem natomiast,  e zawsze trzeba by  

przeciwko tym, którzy si  boj . 

- Mówi ,  e król Ferdynand potrzebuje bardzo du o pieni dzy. 

- Wojna zawsze du o kosztuje. 

- My lisz,  e wszyscy marranosi s  heretykami? 

- Nie wiem. Pewnie wszyscy. Ale to nie jest moja ani twoja sprawa, Lorenzo. 

Nasz  spraw  jest wykonywa  rozkazy i nie ba  si . 

- Nigdy si  nie boisz? 

- Czy  nie jeste my po to,  eby nas si  bano? 

- Ojcze czcigodny - powiedział półgłosem kapitan domowników Wielkiego 

Inkwizytora, don Carlos de Sigura - jeste my na miejscu. 

Padre Torquemada podniósł powieki. Spo ród domów ciasno otaczaj cych 

plaza de San Pedro kolegiata wyrastała ku niebu  cian  tak ogromn , jak gdyby 

nie dłonie ludzkie j  wzniosły, lecz gwałtowny i nagle w powietrzu zastygły 

wybuch kamieni i rze bie  utrwalił jej strzelisty kształt. Ludzie zgromadzeni 

przed ko ciołem wydawali si  w jej cieniu nikli i zagubieni. Po obu stronach 

schodów stali z zapalonymi  wiecami bracia dominikanie. Ich ciemne płaszcze 

falowały na wietrze. Płomienie  wiec równie  si  kołysały. Natomiast po rodku 

schodów, w otoczeniu urz dników  wi tego Officium oraz  wieckiego 

background image

 

duchowie stwa, oczekiwali dostojnego go cia obaj inkwizytorzy arcybiskupstwa 

toleda skiego, kanonik kolegiaty doktor Alfonso de Torrez i dominikanin fray 

Gaspar Montijo. Tu  obok, z dło mi wsuni tymi w r kawy habitu, stał przeor 

klasztoru San Domingo, padre Blasco de la Cuesta. 

Akurat przestał bi  dzwon kolegiaty, a poniewa  w  lad za nim i wszystkie 

pozostałe dzwony w mie cie pocz ły milkn  - nagle stała si  na placu cisza. 

Dwóch łuczników podbiegło do czcigodnego ojca, lecz Torquemada zatrzymał ich 

krótkim ruchem dłoni i zszedł z konia sam. 

Zebrani pochylili głowy. 

- B d  pozdrowiony, czcigodny ojcze i najdostojniejszy panie - powiedział 

kanonik de Torrez. 

Spodziewano si ,  e Wielki Inkwizytor pobłogosławi zgromadzonych, lecz 

Torquemada nie uczynił tego. 

- Pokój z wami, wielebni bracia - powiedział po chwili głosem stłumionym, 

troch  ju  w starczy sposób skrzypi cym. - Niech wszystkie łaski pana naszego 

Jezusa Chrystusa spłyn  na tych, którzy s  ich godni. 

- Amen - rzekł fray Gaspar Montijo. 

Torquemada rozejrzał si  po zebranych. 

- Nie widz  w ród was, wielebni bracia, przedstawicieli władz  wieckich. 

Czy by nic nie wiedzieli o naszym przyje dzie? Młody rycerz w lekkim 

mediola skim pancerzu, połyskuj cym niebieskawym blaskiem, wysun ł si  

spoza stłoczonego duchowie stwa. 

- Witaj, dostojny ojcze - powiedział cokolwiek za gło no. 

- Mój dowódca, kapitan królewskiego regimentu don Juan de Santangel, 

polecił mi zło y  wam nale ny hołd, prosz c jednocze nie o wybaczenie,  e ze 

wzgl du na stan zdrowia nie mo e tego uczyni  sam. 

- Jest chory? - spytał padre Torquemada. 

- Tak, ojcze. 

- Na ciele czy na duszy? Młody rycerz nie zmieszał si . 

- Nie rozumiem ci , ojcze. 

- Czego nie rozumiesz? Czy  nie jeste  chrze cijaninem i nie wiesz, co jest w 

człowieku ciałem, a co dusz  i co nazywamy chorobami ciała, a co chorobami 

duszy? 

Tamten dumnie si  wyprostował. 

- Wiem, dostojny panie. Nazywam si  Manuel de Hojeda, jestem szlachcicem i 

chrze cijaninem. Je li powiedziałem,  e szlachetny don Juan jest chory, nie 

mogłem my le  o jego duszy, poniewa  ta, nale c do wiernego sługi Króla i 

Ko cioła, nie doznaje  adnych, jak tego jestem pewien, schorze . 

- Czy tak mało, mój synu, ufasz swojej pewno ci, i  musisz podnosi  głos? - 

spytał cicho Torquemada. 

Don Manuel poruszył si  niecierpliwie. 

- Ojcze czcigodny, gdyby pan de Santangel nie był chory… 

- Wówczas swoj  obecno ci  zło yłby  wiadectwo szacunku oraz miło ci, jakie 

ywi dla wiary i  wi tej Inkwizycji. Wierz  w to. Mam wszak e nadziej ,  e 

choroba szlachetnego kapitana nie jest o tyle ci ka, aby jutro mogła mu utrudni  

odwiedzenie nas w siedzibie  wi tego Officium. 

background image

 

Rumieniec pociemnił smagł  twarz don Manuela. 

- Czy masz mi jeszcze co  do powiedzenia, mój synu? - spytał Torquemada. 

Krew coraz g ciejsz  łun  ogarniała twarz i czoło, nawet szyj  don Manuela. 

yły wyst piły mu na skroniach. Przez moment wydawało si ,  e młody rycerz 

nie zapanuje nad gniewem i wybuchnie. 

- Przedstawiciel corregidora pragnie ci, czcigodny ojcze, zło y  słowa 

powitania - powiedział cicho fray Montijo. 

Don Manuel przygryzł wargi i bez słowa cofn ł si  do tyłu. 

- Czy szlachetny corregidor jest tak e chory? - spytał Torquemada. 

Pisarz s dowy Francisco Doz, człowieczek w tły i przygarbiony, o cienkiej 

szyi smutnego ptaka, znalazłszy si  przed czcigodnym ojcem zaniemówił. Stał 

pobladły, usta mu dr ały, a jego wypukłe niebieskie oczy  ci te były strachem. 

- Słucham si , mój synu - rzekł padre Torquemada. 

Tamten otworzył usta, jakby chciał zaczerpn  powietrza. 

- Pan Blasco de Silos istotnie nie mógł przyby , dostojny ojcze - wymamrotał. 

- W ostatniej chwili ci ko zaniemógł. 

I umilkł pod spojrzeniem Torquemady. Ten zwrócił si  ku ojcom 

inkwizytorom: 

- Có , wielebni bracia, pora nam uda  si  do ko cioła. Podzi kujmy Bogu za 

szcz liwie odbyt  podró  i pomódlmy si  tak e za dusze heretyków i 

grzeszników, aby Najwy szy w swej niewyczerpanej dobroci dopomógł im do 

szczerego wyznania i wyrzeczenia si  bł dów. 

- Amen - powiedział fray Gaspar Montijo. 

- W Villa–Réal, czcigodny ojcze, szczególnie wiele, jak si  wydaje, jest dusz 

dotkni tych ci kimi schorzeniami - odezwał si  padre de la Cuesta. 

- Leczcie je zatem! - rzekł Torquemada wchodz c na stopnie kolegiaty. - Na 

có  czekacie? Czy  nie jeste cie lekarzami dusz? 

Był ju  przy portalu, a bracia dominikanie, intonuj c wysokimi głosami 

Magnificat, pocz li wchodzi  do kolegiaty, gdy na placu wszcz ł si  zgiełk. Padre 

Torquemada zatrzymał si ,  piew  cichn ł. 

W dole je dziec na spienionym koniu, gło no krzycz c i gestykuluj c, z 

trudem torował sobie drog  poprzez tłum. Otoczony przez domowników  wi tego 

Trybunału, tłumaczył im co  przez chwil , po czym jeden z nich, z ci kiej jazdy 

pancernej, zeskoczywszy z konia, wbiegł d wi cz c zbroj  na stopnie kolegiaty. 

- Ojcze czcigodny, przybył wysłaniec z Saragossy z wa nymi wiadomo ciami. 

Padre Torquemada skin ł dłoni . Wówczas tamten podniósł r k  i na ten 

znak domownicy, łucznicy i pancerni pocz li si  rozst powa , aby utorowa  

przybyłemu przej cie. Ten - rosły i muskularny m czyzna - zeskoczywszy z 

konia, zachwiał si , natychmiast si  jednak wyprostował, zrzucił z ramion 

podró ny płaszcz, gł boko odetchn ł, otarł powolnym ruchem dłoni spocone czoło 

i ci ko, jak człowiek  miertelnie zm czony, pocz ł wchodzi  na schody. 

Znalazłszy si  przed Wielkim Inkwizytorem przykl kn ł i pochylił twarz, 

czarn  od kurzu. 

- Przybywasz z Saragossy? - spytał Torquemada. 

- Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze. 

- Kto ci  przysyła? 

background image

 

-  wi ty Trybunał. 

- Mów. 

- Ojcze czcigodny, stała si  rzecz straszna, wołaj ca o pomst  do nieba! 

Umilkł na moment, aby zaczerpn  tchu. 

- Wielebny ojciec Pedro Arbuez został zamordowany. 

Szmer zgrozy rozległ si  w ród zebranych. Wszyscy wiedzieli,  e kanonik 

katedry, doktor Pedro Arbuez d’Epila, zaledwie przed rokiem, przy 

ustanawianiu  wi tej Inkwizycji dla królestwa Aragonii, został mianowany 

jednym z dwóch inkwizytorów Saragossy. 

- Bo e, zmiłuj si  nad nami - powiedział padre de la Cuesta. 

- Gdzie popełniono zbrodni ? - spytał Torquemada. 

- W katedrze, ojcze czcigodny, podczas wieczornych modlitw. 

- Zabójcy? 

- Obu schwytano. 

- Ich nazwiska? 

- Vidal d’Uranso i Juan d’Esperaindeo. 

Torquemada zmarszczył brwi. 

- Nie znam. 

- To mali ludzie, czcigodny ojcze. Obaj jednak pozostaj  w słu bach 

wielmo nego pana, don Juana de la Abadia. 

- Tak wi c wysoko si ga zbrodnia? 

- Ojcze czcigodny, wielebny inkwizytor, ojciec Gaspar Juglar, kazał mi 

powiadomi  ciebie,  e to haniebne morderstwo jest najprawdopodobniej 

wynikiem ogromnego spisku i do ludzi podejrzanych nale  osoby piastuj ce w 

królestwie Aragonii bardzo wysokie godno ci. 

- Na Boga  ywego! - zawołał padre Torquemada - je li istotnie jest tak, jak 

mówisz, trudno mi uwierzy , aby owe osoby nale ały do starych rodzin 

chrze cija skich. Czy nie nale  one do rodzin pochodzenia  ydowskiego? 

Wysłaniec pochylił z szacunkiem głow . 

- Lud Saragossy przemawia twymi ustami, czcigodny ojcze. Kiedy po mie cie 

rozeszła si  wie ,  e wielebny Pedro został zamordowany, lud wyległ na ulice, 

aby ukara  marranosów, obłudników przekl tych, którzy przyj li wprawdzie 

nasz  wiar , lecz i z ducha, i z obyczajów pozostali wierni religii  ydowskiej. Jego 

Eminencja arcybiskup don Alfonso, chc c zapobiec powa niejszym rozruchom, 

musiał osobi cie pojawi  si  na ulicach, aby przyrzec ludowi,  e wszyscy winni 

zbrodni ponios  zasłu on  kar . 

Padre Torquemada spojrzał po zebranych. 

- Słyszycie, wielebni bracia? Słyszycie głos chrze cija skiego ludu? Oto nauka 

dla was! Ubierzcie tysi c skruszonych grzeszników w sanbenita i boso pop d cie 

ich tu, do kolegiaty, na pokutnicze autodafe, oddajcie  wieckiej sprawiedliwo ci 

stu, dwustu, trzystu, je li zajdzie potrzeba, utajonych i zatwardziałych 

heretyków, aby zniszczono ich w płomieniach, jak niszczy si  szkodliwe chwasty 

lub umarł  winoro l, a lud, który dzisiaj w tym mie cie zamkn ł si  w swoich 

domach, ujrzycie na ulicach. Wi cej: b dziecie go mieli u swych stóp. 

Po czym zwrócił si  do kl cz cego wysła ca: 

background image

 

- Pokój z tob , mój synu. Przyniosłe  nam wiadomo  smutn  i radosn . 

Smucimy si ,  e wielebnego don Pedra nie ma ju  w ród nas, wszak e, wiedz c, i  

b dzie on  y  po wszystkie czasy nie miertelno ci  pełn  chwały, cieszymy si ,  e 

jego m cze ska  mier  umocni nas i zjednoczy w walce przeciw heretykom, w 

obronie naszej wiary. 

Zmierzch zapadał. Na placu zapalono pochodnie. Głos Torquemady 

rozbrzmiewał w ciszy coraz dono niej. 

- Nie ma na  wiecie takiej siły ani takiego zła i przewrotno ci, które by były 

zdolne przeciwstawi  si  naszej sprawie. B d my jednak, bracia, czujni i nie 

pijmy wówczas, kiedy nie  pi nieprzyjaciel przebywaj cy w ród nas. 

- Viva el nombre de Jesús! - powiedział mocnym głosem padre de la Cuesta. - 

Viva la Virgen Santisima! 

Wysłaniec z Saragossy poderwał si  z kl czek i twarz  zwrócony ku placowi 

krzykn ł ochryple ze wszystkich sił w mrok pełen zbrojnych ludzi i blasków 

dymi cych pochodni: 

- Viva la Santisima! - Viva la Santisima! - odpowiedział jednym pot nym 

głosem tłum. 

Wówczas Torquemada podniósł such , starcz  dło  i spod portalu kolegiaty, 

wysoki i wyprostowany w ród migoc cych płomieni  wiec, pocz ł kre li  w 

powietrzu znak krzy a. 

Była pó na godzina nocna i dawno po wieczornej jutrzni u Dominikanów, 

kiedy po długiej naradzie z inkwizytorami oraz prawnymi doradcami padre de la 

Cuesta odprowadzał czcigodnego ojca do celi, w której ten miał na czas swego 

pobytu w Villa–Réal zamieszka . Mrok nisko sklepionych korytarzy klasztornych 

roz wietlały pochodnie niesione przez dwóch rycerzy z Milicji Chrystusowej. 

U ko ca długiego korytarza padre de la Cuesta zatrzymał si  i otworzył drzwi 

jednej z cel. 

- Nale y ci si , czcigodny ojcze, zasłu ony spoczynek po trudach dzisiejszego 

dnia. My l ,  e Bóg ze le ci dobry sen. W tej oto celi, jak  wiadcz  stare zapiski 

naszego klasztoru, akurat przed stu laty przebywał przez pewien czas nasz  wi ty 

brat, Vincente Ferrier. 

Padre Torquemada, schyliwszy w drzwiach głow , wszedł do  rodka. Cela 

była ciasna i naga. W jednym rogu palił si  kaganek oliwny. Poni ej stał kl cznik. 

W drugim rogu w skie ło e. Nad nim z drzewa wyrze biony ukrzy owany 

Chrystus. Piwniczny chłód szedł od kamiennej podłogi i murów. Za oknem w 

gł bokim wykuszu rozpo cierało si  ciemne niebo nocy, pełne gwiazd. 

Czcigodny ojciec podszedł do okna. 

- Nasz brat Vincente był niew tpliwie  wi tym. Czy nie s dzisz jednak, 

wielebny ojcze,  e przy wszystkich swoich cnotach chrze cijanina był 

człowiekiem, który przykładał zbyt wielk  wag  do słów? 

Padre de la Cuesta cicho zamkn ł drzwi celi. 

-  wi tobliwy Vincente był wielkim kaznodziej  naszego zakonu. 

Torquemada, wsun wszy dłonie w r kawy habitu, patrzył na dalekie niebo. 

- Słowa! Có  słowa, mój ojcze? Tysi cem słów mo na nawróci  tysi c 

heretyków. Powiadasz,  e  wi ty Vincente był wielkim kaznodziej . To prawda. 

Istotnie przywrócił naszej wierze wiele tysi cy  ydów, którzy uszli w swoim 

background image

 

czasie z pogromów. Lecz có  z tego? Ci wczoraj nawróceni dzisiaj w osobach 

swoich synów i wnuków morduj  skrytobójczo obro c  wiary. Czemu to czyni ? 

Poniewa  nienawidz   wi tej Inkwizycji, zmieniwszy tylko formy, a nie 

zmieniaj c ani na liter  swych heretyckich natur. Okazuje si ,  e słowa bywaj  

nie uchem igielnym, lecz bram  szeroko otwart  dla wszystkich. Przechodzi si  

przez ni  tak łatwo, jak z ciemno ci do  wiatła  witu. Zaprawd , mój ojcze, biada 

walcz cym, je li zbyt zaufaj  uzdrawiaj cej pot dze słowa! 

- S dzisz,  e słowo nie posiada  adnej mocy działania? - spytał pokornie padre 

de la Cuesta. 

- Owszem, posiada j , lecz tylko wówczas, kiedy jest działaniem. Cała prawda 

naszego słowa zawiera si  w nauce Ko cioła i jest ona nienaruszaln  opok , na 

której budujemy nasz gmach. Lecz czy  nasze powołanie nie na tym polega, aby 

słowa prawdy potwierdza   wiadectwem działania? Wierz mi, mój ojcze,  e tylko 

wtedy znacz  słowa, gdy miecz czynu stoi za nimi nie dalej ni  o krok. 

- Je li ci  dobrze zrozumiałem, czcigodny ojcze, to zeznania postronnych osób 

zło one  wi temu Trybunałowi i  wiadcz ce,  e niejeden ze  wieckich panów oraz 

urz dników miasta Villa–Réal lekcewa y sobie zasady religii i nie waha si  

okazywa  pychy tam, gdzie posłusze stwo i pokora powinny mie  miejsce, byłyby 

słowami, za którymi stoi miecz czynu. 

Padre Torquemada odwrócił si  od okna. W spojrzeniu jego ciemnych, 

gł boko osadzonych oczu zapłon ł nagły blask. 

- Doprawdy, wielowiekowe do wiadczenie naszej nauki przemawia przez 

twoje usta. Zdaje mi si ,  e zrozumiałe  zasad  szczególnie wa n . 

- Czy masz na my li, czcigodny ojcze, zasad , która stwierdza,  e poza 

ka dym bł dem, jakikolwiek by był, kryj  si  skazy wiary? 

Torquemada przymkn ł powieki i nic nie odpowiedział. Padre de la Cuesta 

wpatrywał si  w niego z napi t  czujno ci . 

- Gdyby my chcieli i potrafili gł biej i wnikliwiej spogl da  na ludzkie bł dy - 

odezwał si  po chwili - wówczas nietrudno by nam było zauwa y ,  e przyczyny 

bł dów bywaj  zazwyczaj gro niejsze od nich samych. 

Torquemada podniósł powieki. 

- Ojcze Blasco - powiedział z namysłem - chciałbym, aby  mi powiedział jak 

starszemu i kochaj cemu bratu… 

- Słucham ci , ojcze. 

- Prawdziwy chrze cijanin nie mo e posiada   adnych celów osobistych, które 

byłyby sprzeczne z celami Ko cioła. 

- Tak, ojcze, to prawda. 

- Wszystkie nasze czyny, my li i pragnienia nale  do Ko cioła. S dz  

wszak e, i  wła nie dlatego chrze cijanin nie tylko mo e, lecz powinien 

piel gnowa  w sobie pragnienia, które b d c jego osobistymi i słu c jego 

zbawieniu słu yłyby równie  celom Ko cioła. Powiedz zatem, posiadasz  yczenie 

osobiste, pragnienie szczególnie ci drogie, jedno umiłowanie, które wydaje ci si  

ukoronowaniem twoich ziemskich d e ? 

Padre de la Cuesta chwil  milczał. 

- Je li mam by  szczery, ojcze, jak na spowiedzi… 

- B d  nim! 

background image

 

- Wyznam zatem, i  od wielu lat pragn  gor co i niezmiennie jednej rzeczy. 

Pragn łbym, i niech mi b dzie wybaczona moja pycha, pragn łbym jednak 

kiedy  w przyszło ci, oczywi cie po jak najdłu szym  yciu Jego Eminencji 

kardynała de Mendoza, zasi

 na tronie arcybiskupów Toledo. 

W celi zaległa cisza. Padre de la Cuesta, wci  stoj c z pochylon  głow , na 

pró no oczekiwał odpowiedzi Torquemady. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor 

milczał. 

Akurat wschodził ksi yc i poblask łuny wst puj cej na niebo w lizgiwał si  

do celi mglist  po wiat . 

- Ojcze czcigodny - odezwał si  cicho przeor - by  mo e zgorszyło ci  moje 

wyznanie. Istotnie, mo e nazbyt wysoko si gam swymi pragnieniami. Chciałbym 

jednak… 

- Id  spa , ojcze - powiedział oschle Torquemada. S dz ,  e po trudach 

dzisiejszego dnia snu ci potrzeba. 

Padre de la Cuesta pobladł. 

- Bo e miłosierny, czy by moje pragnienie było a  tak wyst pne? Je li 

uwa asz,  e nie jestem godny równie wielkiego zaszczytu… 

- Milcz! - poruszył si  gwałtownie Torquemada. - Czy doprawdy jeste  tak 

lepy i głuchy, i  nie zdajesz sobie sprawy, co odrzucasz wybieraj c pozory 

chwały i blasku? Có  jest twoim pragnieniem? Wło y  na głow  arcybiskupi  

infuł , mie  dwór, pałac, bogactwa, zasiada  w od wi tnych szatach na tronie? 

Ty, dominikanin, tego najbardziej pragniesz? To jest twój cel umiłowany? Co  ze 

sob  zrobił, w jakie sieci si  zapl tałe ? My lałem przed chwil , złudzony 

pozorami twego umysłu,  e wynios  ci  do najwy szych godno ci walcz cego 

Ko cioła, mianuj c ci  jednym z inkwizytorów Królestwa. A ty marzysz,  eby 

zosta  arcybiskupem Toledo! 

- Ojcze! 

- Czy nie rozumiesz,  e godno  inkwizytora, kład ca na barki nie zaszczyty, 

lecz twarde obowi zki, znaczy stokro  wi cej ni  wszystkie trony biskupie? 

Wi cej ni  kardynalska purpura? Wi cej nawet ni  tiara papie a! Id  spa , 

biedny ojcze. Zawiodłem si  na tobie. 

Padre de la Cuesta osun ł si  na kolana. 

- Ojcze czcigodny, dzi ki ci, otworzyłe  mi oczy, widz  teraz,  e istotnie pycha 

mnie o lepiła i ci ko zbł dziłem, ale na pami  naszego wielkiego patrona, 

wi tego Dominika, zaklinam ci , nie pogardzaj mn , wybacz t  chwil  słabo ci i 

za mienia. 

- Nie! - krzykn ł piskliwie Torquemada - nie wybacz . Nie jeste  

młodzieniaszkiem, który wczoraj zło ył  luby. Jeste  przeorem, kierownikiem 

kilkuset dusz. Nauczycielem młodych. Włosy ci siwiej . Od ilu  lat  yjesz w 

klasztornych murach? 

- Trzydzie ci min ło. 

- Trzydzie ci lat! I tylko z obyczajów i z habitu pozostałe  dominikaninem. 

- Nie, ojcze! - Tak. Twój umysł i twoje serce nie stały si , niestety, nasze. 

Jeste  w tych murach obcym człowiekiem. To nie jest twoje miejsce. 

- Wybacz, ojcze! Padre Torquemada pogardliwie spojrzał na kl cz cego. 

background image

 

10 

- Wsta ! Nie, nie spodziewaj si  przebaczenia. Zdradziłe  swoje powołanie, 

zdradziłe  ducha naszego stowarzyszenia. 

- Ojcze, ka dej pokucie si  poddam, wyznacz cho by najci sz . 

- Pokut ? Do pokuty trzeba mie  prawo. Podeptałe  to prawo. Natomiast dla 

uspokojenia twych pragnie  mog  ci na razie tyle przyrzec, i  przy najbli szej 

okazji polec  twoj  osob  Ich Królewskim Mo ciom, aby zechcieli ci powierzy  

wolne w tej chwili biskupstwo Avila. My l ,  e z czasem nie ominie ci  i Toledo. 

Padre de la Cuesta podniósł głow . Twarz miał poszarzał , oczy zapadni te. 

- Nie czy  tego, ojcze, błagam ci . 

- Czemu? Spełni  si  twoje pragnienia. 

- Gdy widz , co trac … 

- Trzeba było przedtem widzie , miałe  do  czasu. 

- Ojcze, rozumiem teraz wszystko. Pojmuj , jak musisz mn  pogardza  i jak 

bardzo na t  pogard  zasłu yłem. Przebacz mi jednak, nie odp dzaj. 

Torquemada chwil  milczał, po czym odwrócił si  plecami. 

- Id  - powiedział oschłym, skrzypi cym głosem. - Chc  zosta  sam. 

Wiedział,  e mimo znu enia nie za nie. W ostatnich latach odzwyczaił si  od 

snu, który b d c gł bokim i spokojnym udziela człowiekowi rzetelnego 

odpoczynku. Zasypiał zazwyczaj por  bardzo pó n , nieraz nad ranem dopiero, a 

cz stokro  i całe noce, niesko czenie wówczas długie, sp dzał na samotnym 

czuwaniu, rozmy laniach i modlitwach. Dzisiaj jednak nie odczuwał w sobie 

nawet usposobienia do modlitwy. 

Oliwna lampka dogasała, kruchy płomyczek kołatał si  w niej ostatnim 

oddechem. Natomiast ksi yc wszedł ju  na niebo do  wysoko i jego  wiatło 

chłodnym poblaskiem szkliło si  w okiennym wykuszu. 

Dreszcze wstrz sn ły Torquemad . Szczelniej owin ł si  płaszczem, ukl kł na 

kl czniku i wsparłszy czoło o zzi bni te dłonie pocz ł mówi  „Pater noster”. 

Szybko przecie  zdał sobie spraw ,  e modli si  tylko ustami. Nie odnajdywał w 

sobie nic z owego płomienia, który - zawsze w nim obecny i  ywy - w chwilach 

arliwo ci i skupienia całego go od wewn trz o wietlał, zapalał i porywał 

natchnionym ogniem. Teraz czuł si  pusty i chłodny, bez my li i uczu . Daleko w 

gł bi nocy pocz ła dzwoni  sygnaturka sióstr karmelitanek, szczególnie czysto i 

jasno brzmi ca w ród ciszy. „Bo e mój!” - powiedział Torquemada prawie na 

głos. Chwil  kl czał, po czym nagłym ruchem, jakby zrzucał z ramion brzemi  

znu enia, podniósł si  i podszedł do drzwi. Jeden z domowników czuwaj cych 

przy celi, ujrzawszy czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, zerwał si  z 

kamiennej ławy, drugi spał z głow  pochylon  na piersi, plecami wsparty o mur. 

- Ty jeste  don Rodrigo de Castro? 

- spytał padre Torquemada. 

- Tak, ojcze. 

- Wiesz, któr dy si  idzie do ko cioła? 

- Wiem, ojcze. 

- Wska  mi zatem drog . Poczekaj! Obud  wpierw swego towarzysza. Don 

Rodrigo pochylił si  nad  pi cym i szarpn ł go za rami . 

- Lorenzo! Tamten sennym i dziecinnym jeszcze ruchem odgarn ł z czoła 

jasne włosy, lecz gdy otworzył oczy - natychmiast oprzytomniał i stan ł na nogi. 

background image

 

11 

- Czemu spałe ? - rzekł półgłosem padre Torquemada. 

- Wybacz, czcigodny ojcze, znu enie mnie zmorzyło. 

- Znu enie? Znu enie nale y przezwyci a , a nie ulega  mu. 

- Wiem, ojcze. 

- Wiesz? 

- Uczono mnie tego od dziecka. 

- Nie znam ci  jeszcze, mój synu. Musisz chyba od niedawna nale e  do moich 

domowników. 

- Tak, ojcze, to moja pierwsza słu ba. 

- Nazywasz si ? 

- Lorenzo de Montesa. 

- Gubernator Murcji, don Fernando, to twój krewny? 

- Ojciec. Mój starszy brat słu y królowi, ojciec pragn ł, abym ja słu ył 

wi tej Inkwizycji. 

- Było to pragnienie tylko twego ojca? 

- Moje tak e. 

- I s dzisz, don Lorenzo,  e dobrze zaczynasz słu b ? 

- Uczono mnie, aby słu y  ze wszystkich sił. 

- Prawdzie si  słu y nie według sił, lecz ponad nie. 

- O tak, ojcze! 

- Zamelduj zatem, mój synu, jutro z samego rana swemu dowódcy,  e zasn łe  

na słu bie. 

- Tak, ojcze, uczyni  to. 

- Popro  pana de Sigura, aby wyznaczył ci odpowiedni  kar . 

- Tak, ojcze. 

- Jeste  bardzo młody, ucz si  pokonywa  słabo . 

Don Lorenzo stał wyprostowany, z podniesion  głow  i oczyma błyszcz cymi 

arliwym oddaniem. 

- Tak, czcigodny ojcze, b d  to czyni . 

- Chod my! - zwrócił si  Torquemada do don Rodriga. 

Wewn trzne przej cie do ko cioła prowadziło przez klasztorny dziedziniec. 

Na dworze było pogodnie, chłodno, lecz bezwietrznie i cisza u pionego miasta 

rozpo cierała si  dokoła. Poblask pełni o wietlał tylko skrawek dziedzi ca, 

natomiast w jego gł bi trwała noc i tam, w ród ciemno ci, ciemniejszy wszak e od 

nich, wznosił swoj  ci k  kamienn   cian  surowy masyw bocznej nawy San 

Domingo. 

Don Rodrigo min ł dziedziniec i zszedłszy u jego ko ca po paru stopniach w 

dół, podniósł pochodni , aby o wietli  niskie, gł boko w ko cielnym murze ukryte 

drzwi. 

- Wracaj, mój synu - powiedział padre Torquemada. 

- Trafi  z powrotem sam. 

- Ojcze mój! - rzekł don Rodrigo. 

Torquemada zatrzymał si . 

- Wybacz, czcigodny ojcze, niewła ciw  por , gn bi mnie jedna rzecz. Ojcze, 

pan Manuel de Hojeda jest moim dawnym przyjacielem, jeszcze z dzieci stwa. 

Dzi  sp dziłem z nim wieczór. 

background image

 

12 

- Sam? 

- Było kilku jego przyjaciół. Manuel wypił du o wina i, wybacz, ojcze, mówił 

rzeczy obra aj ce  wi t  Inkwizycj  oraz ciebie, ojcze, osobi cie. 

Padre Torquemada milczał. Don Rodrigo stał pobladły, z pochodni  wysoko 

wzniesion . 

- Mówił równie ,  e pan de Santangel, w którego imieniu witał ci , cieszy si  

jak najlepszym zdrowiem. Poza tym obaj, jakkolwiek nale  do starych 

hiszpa skich rodzin, utrzymuj  przyjazne stosunki z lud mi pochodzenia 

ydowskiego… 

- To wszystko? 

- Tak, ojcze. 

- Czy w sposób obra aj cy wiar  mówili i inni obecni? 

- Manuel mówił najwi cej. 

- A ty? 

Don Rodrigo pochylił głow . 

- Zabierałe  głos? 

- Nie, milczałem. 

- Zbrakło ci odwagi, aby broni  wiary przed blu nierc , czy te  mo e chciałe  

si  dowiedzie , jak daleko blu nierstwo si ga? 

- Nie wiem, milczałem. Co mam teraz uczyni , ojcze? 

- Od jak dawna nale ysz do moich domowników? 

- W pa dzierniku minie rok, ojcze. 

- Znasz zarz dzenia  wi tej Inkwizycji? 

- Tak, ojcze. 

- A zatem? Don Rodrigo milczał. 

- Tak, ojcze - powiedział wreszcie ochrypłym głosem - uczyni  to. 

Padre Torquemada poło ył dło  na jego ramieniu. 

- Wiem, co ci  dr czy, mój synu. My lisz,  e zdradzasz przyjaciela. 

- Ojcze, mój ojcze! 

- Przeciwnie, przyczyniasz si  do ratowania jego zabł kanej duszy. Czy  nie 

popełniłby  zdrady wówczas, gdyby  chciał prawd  zatai  i pozostawi  grzesznika 

sam na sam z jego grzechami? Czy  nie jeste my po to, aby bł dz cym pomaga ? 

Pomo emy panu de Hojeda i panu de Santangel. Pomo emy dzi ki tobie. 

Nagły blask wdzi czno ci ogarn ł udr czon  twarz don Rodriga. 

- Ojcze, ci ki kamie  zdj łe  mi z serca. Czy swoje o wiadczenie mam zło y  

Trybunałowi podpisane? 

Padre Torquemada mocniej oparł dło  o jego rami . 

- Don Rodrigo, pomy l, czy musiałby  si  podpisywa  pod słowami: 

oddycham, chodz , jem,  pi ? 

- Przecie  to prawda. 

- A twoje zeznanie czym e b dzie, je li nie prawd ? 

- O tak, mój ojcze! - zawołał don Rodrigo. 

- Prawda musi zwyci y . 

- I zwyci y - rzekł czcigodny ojciec. - Chwil  jeszcze, mój synu. Nie zapomnij 

zaznaczy  w swoim zeznaniu,  e pan de Hojeda pochwalał zbrodni  dokonan  na 

osobie wielebnego Pedra d’Arbuez. 

background image

 

13 

Don Rodrigo zawahał si . 

- Ojcze czcigodny, o ile mnie pami  nie myli, don Manuel nie mówił nic 

podobnego. 

- Jeste  tego pewien? Czy  nie wspomniałe ,  e zarówno pan de Hojeda, jak i 

jego dowódca utrzymuj  przyjacielskie stosunki z lud mi pochodzenia 

ydowskiego? 

- Tak, ojcze. 

- A wi c? Don Rodrigo milczał. 

- Jak długo trwała wasza rozmowa? 

- Przeszło godzin , ojcze. 

- I mógłby  przysi c,  e w ci gu tego czasu ani razu nie wspomniano o 

wypadkach w Saragossie? Nie mo esz na to przysi c? A zatem dopuszczasz 

mo liwo ,  e o tej potwornej zbrodni była mowa? Przypomnij sobie, by  mo e ze 

wzgl dów a  nadto zrozumiałych pan de Hojeda nie mówił o niej wprost, mo e si  

wyra ał w sposób aluzyjny, niemniej  wiadcz cy,  e ów  wi tokradczy czyn 

pochwala? 

- Ojcze czcigodny, by  mo e zawodzi mnie pami , lecz doprawdy nie 

przypominam sobie… 

Padre Torquemada spojrzał na niego przenikliwie. 

- Don Rodrigo, pami taj,  e kiedy chodzi o obron  wiary, prawdziwemu 

chrze cijaninowi nie wolno si  zatrzymywa  w pół drogi. Czy mógłby  z r k  na 

krzy u i w obliczu Boga za wiadczy ,  e pan Manuel de Hojeda nie  ywi w swoim 

sercu wyst pnej sympatii dla morderców wielebnego ojca d’Arbuez? 

- Nie, ojcze - szepn ł don Rodrigo - nie mógłbym tego uczyni . 

- A mógłby  przysi c, jeszcze raz ci  pytam,  e z t  wyst pn  sympati  pan de 

Hojeda jawnie si  nie zdradził? 

- Nie, ojcze. Pami , szczególnie w takich jak te okoliczno ciach, istotnie mo e 

by  zawodna. Torquemada znów poło ył mu dło  na ramieniu. 

- Słusznie - powiedział. - Id  wi c, mój synu, i porozmawiaj ze swoj  pami ci . 

Niech b dzie ona równie czysta jak twoje sumienie. 

Wszedłszy do ko cioła zamkn ł drzwi, mimo to bardzo wyra nie słyszał 

oddalaj ce si  kroki don Rodriga. Skoro te  cichły wreszcie w gł bi dziedzi ca, 

poczuł si  tak samotny, jakby zerwał ostatni  ł czno  ze  wiatem.  

Chłód w ko ciele był przenikliwszy ni  w klasztorze, a ciemno , skuta 

przestrzeni  i cisz , sprawiała wra enie zatopionej w gł boko ciach 

niewidocznych murów i wi za . Wprawdzie daleko, przed głównym ołtarzem, i 

bli ej, w bocznych kaplicach, tliły si   ółtawe  wiatełka oliwnych lampek, jednak 

ich kruche poblaski nie tylko mroku nie roz wietlały, lecz zdawały si  go 

pogł bia . Przecie , kiedy podniósł wzrok ku górze, zdołał po chwili rozpozna  

zarysy wysokich łuków sklepienia i wówczas, jak gdyby owe odległe kształty 

niosły  wiadectwo  ycia - pocz ło zanika  w nim wra enie zagubienia i 

samotno ci. Tego szukał i potrzebował: ogromu kamiennej przestrzeni, mroku i 

milczenia, które zrazu bezgło ne - nagle, jakby ulegaj c sile wy szych praw, 

spełnia  zacz ły swoje ostateczne powołanie, nie miało, potem coraz gwałtowniej 

rozbrzmiewaj c głosami wzywaj cymi, niby wojenne surmy, do czuwania i walki. 

background image

 

14 

Po chwili skierował si  ku najbli szej bocznej kaplicy, lecz nie doszedłszy do 

niej przystan ł, zewsz d nagle ogarni ty wołaniem, które cały ogrom ciemno ci 

zdawało si  wypełnia  i porywa  ku górze. Oto Królestwo Bo e obejmuj ce ju  

po wszystkie czasy ludzko  doskonale zgodn  w uczynkach i pragnieniach! Oto 

doskonały porz dek, cel nieugi tych my li i nieustraszonego działania! Jak e 

jednak daleki jeszcze i trudny do osi gni cia. Ile przeszkód, nim si  go osi gnie, 

trzeba przezwyci y , jak wiele buntowniczych oporów przełama  i podepta . 

Wyci gn ł dłonie, jakby chciał dotkn  owych niewidzialnych kształtów 

przyszło ci, i wówczas stała si  nagle dokoła cisza. W ród niej, martwej jak cie  

kamieni, rozlegał si  odgłos ci kich  ołnierskich kroków: wzdłu  klasztornych 

murów przechodziły widocznie nocne stra e. 

- Panie - rzekł Torquemada - nie pozwól, aby słabła w nas i przygasała 

nienawi  ku Twoim wrogom. 

Powiedział to szeptem, przecie  głos jego musiał dotrze  do mnicha kl cz cego 

u wej cia do kaplicy, poniewa , nieruchomy dotychczas i jak si  zdawało, 

całkowicie oddany modlitwie, podniósł si  naraz ruchem do  gwałtownym. Był 

niski i drobny, sprawiał wra enie bardzo młodego. 

Przez dłu sz  chwil  padre Torquemada i tamten patrzyli na siebie w 

milczeniu. Na koniec czcigodny ojciec podszedł bli ej. Braciszek dominikanin był 

istotnie młody, nie wi cej ni  dwudziestoletni. 

- Pokój z tob , mój synu - rzekł Torquemada. 

- Przeszkodziłem ci w modlitwie? Wszak modliłe  si ? 

Młody stał z pochylon  głow . 

- Chciałem si  modli  - powiedział cichym, zm czonym głosem. 

- Słusznie czynisz, poniewa  czas nocny szczególnie sprzyja skupieniu. 

Niekiedy w tak  por  jak teraz wła nie modlitwa, a nie sen, staje si  prawdziwym 

odpoczynkiem. Wszystkie my li mo na wówczas ofiarowa  Bogu. 

Tamten podniósł głow , twarz miał blad  i um czon , tylko ciemne, 

nadmiernie du e oczy płon ły w niej niespokojnym ogniem. 

- Ojcze wielebny, jestem wprawdzie bardzo młody, lecz od dawna nie miałem 

odpoczynku, o jakim mówisz. Nie mogłem zasn , m czyły mnie ci kie my li. 

S dziłem,  e znajd  od nich wytchnienie w modlitwie. Ale nie znalazłem 

wytchnienia. 

-  le go mo e szukałe . 

- Nie wiem, ojcze. Wydaje mi si  czasem,  e nie modlitwy mi potrzeba, lecz 

gło nego mówienia o tym, co mnie dr czy i boli. Ojcze wielebny, jeste  tyle lat 

starszy ode mnie, wiele musiałe  widzie  i prze y , powiedz, czy milczenie mo e 

zabi  dusz  człowieka? 

Padre Torquemada milczał chwil . 

- Nie rozumiem ci , mój synu. Tylko uporczywe trwanie w  miertelnym 

grzechu mo e zabi  ludzk  dusz . 

- A milczenie, czy  nie bywa  miertelnym grzechem? Ojcze, ogarnia mnie 

niekiedy l k,  e je li nie wypowiem tego, co m ci spokój mego sumienia i sp dza 

sen z powiek, wówczas wszystko przemilczane umrze we mnie, jak oddech, który 

nie mo e zaczerpn  powietrza, jak słowo, którego nie potrafi ju  ud wign  

martwiej cy j zyk. Ojcze mój, boj  si ,  e mog  si  sta  kamieniem. 

background image

 

15 

Torquemada wyci gn ł dło . 

- Podaj mi, synu, r k . 

Była zimna i sucha. 

- S dzisz, ojcze,  e mam gor czk ? Nie, ojcze, nie mam gor czki, jestem 

zdrowy. 

- Widz  to, istotnie nie masz gor czki. Mówisz wszak e, bracie… 

- Nazywaj  mnie bratem Diego. 

- Mówisz wszak e, bracie Diego, w taki sposób, w jaki zwykli si  zazwyczaj 

wypowiada  ludzie trawieni wielk  gor czk  albo dr czeni ci kim grzechem, 

obarczaj cym ich sumienia. 

Fray Diego drgn ł. 

- O nie, ojcze! ci kie grzechy obarczaj  nie moje sumienie. Nie mnie przecie  

trzeba oskar a  o gwałt i przemoc, nie na mnie ci

 ludzkie krzywdy, łzy i 

cierpienia. Nikt mnie jeszcze nie przeklina i nie nienawidzi. Nie mam na sumieniu 

adnej zbrodni ani nieprawo ci. 

Przez dłu sz  chwil  panowało milczenie. Padre Torquemada podci gn ł 

płaszcz pod szyj . 

- Bracie Diego, mówisz w sposób do  niejasny, wydaje mi si  jednak,  e 

przemawia przez ciebie wielka pycha. 

Tamten poruszył si  gwałtownie. 

- O nie, ojcze, to nie pycha! Nie znasz mnie przecie . Nie znasz moich my li. 

- Tak s dzisz? 

- Nie wiem, ojcze. By  mo e je znasz, mo e wiesz, co si  we mnie dzieje. 

Chciałem si  modli , nie wiedziałem,  e nie jestem sam. Widz  ci  po raz 

pierwszy, nie wiem, kim jeste , lecz kiedy stoj  przed tob  i prócz nas dwóch nie 

ma nikogo, wydaje mi si , jakbym ci  znał od dawna, od pierwszej chwili gdy 

zacz łem my le . Czemu tak patrzysz na mnie, ojcze? Sam powiedziałe ,  e nie 

mam gor czki, jestem przytomny. Czy wiesz, ojcze, o co si  chciałem modli ? 

Mo e i tego si  domy lasz, ale pozwól mi to powiedzie , poniewa  ty to 

zrozumiesz: masz twarz człowieka, który wszystko rozumie, mo e dlatego czuj  

si  wobec ciebie tak, jakbym ci  znał od dawna, od samego pocz tku. Ojcze mój, 

ojcze, chciałem oto prosi  Boga, aby wybaczył tym wszystkim, którzy maj c w 

swoich r kach władz , zły z niej czyni  u ytek i nie dla dobra ludzkiego j  

sprawuj , lecz na straszliwe krzywdy i cierpienia. Chciałem mówi : Bo e wielki i 

miłosierny, który  jest w niebiesiech, miej lito  nad gwałcicielami 

sprawiedliwo ci, wybacz  wiadomym kłamcom, zdradzieckim oskar ycielom i 

fałszywym s dziom, b d  miło ciw tym, którzy w  lepym zapami taniu niszcz  

spokój ludzi i siej  w ród nich strach, obłud  i nienawi , oszcz d  oprawcom 

Twej karz cej dłoni, miej zmiłowanie nad mordercami… Tak si  chciałem 

modli . Ale nie mogłem, ojcze, nie potrafiłem, nie chciałem! Słowa mi przez 

gardło nie przechodziły. Kiedy teraz je wymawiam, s  oskar eniem i 

przekle stwem, ale kiedy miały by  modlitw  - ka de z nich wydawało mi si  

ci sze od kamienia. Ojcze, to byłaby zła modlitwa! 

Padre Torquemada stał nieruchomy. 

background image

 

16 

- Czy mo esz mi powiedzie , bracie Diego - powiedział po chwili - kim s  

ludzie, za których chciałe  si  modli , a których obci asz winami tak wielkimi w 

twoim mniemaniu? 

Fray Diego obie zaci ni te dłonie podniósł do piersi. 

- Ojcze! - szarpn ł habitem - ta suknia mnie pali, dusz  si  w niej. 

- Bracie Diego! 

- Pali mnie, ojcze, poniewa  jest ha biona przez ludzi, którzy j  nosz . 

- Bracie Diego, ja równie  nosz  t  sukni . 

- I nigdy si  w niej nie dusisz? Powiedz, nigdy ci  nie dr czy wstyd,  e ludzie w 

tych samych habitach… 

Torquemada wyci gn ł spod płaszcza dło  i stanowczym ruchem odsun ł od 

siebie Diega. 

- Milcz! Czy nie zdajesz sobie, nieszcz sny, sprawy, co mówisz? Czy wiesz, 

kim jestem? 

Fray Diego półprzytomnie spojrzał płon cymi oczyma na starego człowieka. 

- Kim jeste ? Nie wiem. Wiem,  e znam ci  od dawna. 

- Bracie Diego - rzekł tamten cicho, prawie łagodnie - jestem brat Tomas 

Torquemada. 

Diego bole nie si  u miechn ł. 

- Dlaczego ze mnie szydzisz? Chcesz wypróbowa  moj  odwag ? O nie, ojcze, 

nie ma we mnie strachu. Gdyby zamiast ciebie naprawd  stał tu przede mn  sam 

ojciec Torquemada, te  nie odwołałbym  adnego ze słów, które powiedziałem. 

Moja nienawi  jest silniejsza od strachu. Nie ma we mnie, ojcze, miejsca na 

strach. 

- Bracie Diego, opami taj si  - rzekł czcigodny ojciec niemal szeptem, lecz ze 

szczególnie mocnym akcentem - stoisz przed Wielkim Inkwizytorem. 

Cisza si  teraz stała. Fray Diego z rosn cym w oczach nat eniem wpatrywał 

si  w Torquemad . W pewnej chwili podniósł r k  do czoła. Poczuł pod palcami 

chłodny pot. 

- Bo e - szepn ł. 

Cofn ł si  krok w gł b kaplicy i w tym momencie zawadził nog  o  wiecznik, 

który stał z boku ołtarza. Twarz mu si  skurczyła, usta zadr ały. Schylił si  

raptownie i uchwyciwszy ci ki czteroramienny  wiecznik zamierzył si  nim na 

Torquemad . Nie uderzył jednak. Stał z ramieniem wzniesionym ponad głow , 

ci ko dysz c, z twarz   ci t  nienawi ci , lecz równocze nie obezwładniony 

spokojem i milczeniem starca, który ani si  nie cofn ł, ani nie uczynił 

najmniejszego gestu obrony. Biła wszak e z jego nieruchomej postaci siła tak 

skupiona i twarda, i  po chwili Diego przymkn ł powieki i chocia  rami  wci  

trzymał wymierzone do ciosu - naraz  wiecznik wypadł mu z dłoni i z łoskotem 

uderzywszy o kamienne stopnie ołtarza pocz ł si  z nich stacza , a  zatrzymał si  

tu  u stóp Torquemady. Głuche echa krzykn ły w ciemno ciach, zwłaszcza jedno, 

szczególnie gło no dudni ce, toczyło si  długo i bardzo wysoko, gdzie  pod samym 

sklepieniem ko cioła, po czym nagle wszystko umilkło i cisza, jaka zapadła, była 

jeszcze gł bsza od poprzedniej. 

Diego otworzył oczy. 

background image

 

17 

- Czemu nie wzywacie swoich stra y, dostojny panie? - spytał wysokim i 

jasnym, bardzo młodzie czym głosem. - Czy cie, co zwykli cie w podobnych 

okoliczno ciach czyni . 

Padre Torquemada odwrócił si  i rozsun wszy na piersiach płaszcz ukl kł 

przed ołtarzem. 

- Mój synu - powiedział półgłosem - kl knij obok. 

Diego dłu sz  chwil  stał nieruchomy, po czym nagle si  odwrócił porywczym 

ruchem ku Torquemadzie i ukl kł nie dalej ni  na wyci gni cie ramienia. 

Kaganek oliwny  wiec cy w gł bi ołtarza rzucał migotliwy poblask na obu 

kl cz cych. 

Czcigodny ojciec zło ył dłonie do modlitwy. 

- Powtarzaj, mój synu, za mn : „Ojcze nasz, który  jest w niebie…” 

Diego podniósł wzrok ku górze, zbyt jednak ciemno było dokoła, aby mógł 

znale  dla oczu oparcie w podłu nych mantetach, które pasmami  ółtawego 

płótna zwisały po obu stronach ołtarza, zawsze przypominaj c za dnia imiona 

oraz przewinienia ludzi napi tnowanych przez  wi ty Trybunał. Teraz tylko 

niewyra ny cie  tych złowrogich płócien nikle si  w gł bi kaplicy zarysowywał. 

- „Ojcze nasz, który  jest w niebie” - rzekł wreszcie głosem równie jasnym i 

d wi cznym jak uprzednio. 

- „ wi  si  imi  Twoje.” 

- „ wi  si  imi  Twoje.” 

- „Przyjd  królestwo Twoje.” Diego poczuł skurcz w gardle i pod powiekami 

gor ce łzy. 

- „Przyjd  królestwo Twoje” - powiedział cicho, aby nie zdradzi  dr enia 

głosu. 

- „B d  wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi.” 

Diego i to zdanie powtórzył, lecz jeszcze ciszej. Czuł,  e przy nast pnym 

wersecie nie zapanuje nad ogarniaj cym go wzruszeniem i rozpłacze si  na głos. 

Lecz czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor nie modlił si  dalej. Umilkł, skro  

pochylił ku dłoniom, jak gdyby zapomniało kl cz cym obok. 

Czuwaj ca przez cał  noc sygnaturka sióstr karmelitanek znów pocz ła 

d wi cze  w oddali. Padre Torquemada podniósł głow . 

- Amen - powiedział mocnym, skupionym głosem. 

- Bracie Diego! 

- Panie? 

- Wracaj, mój synu, do siebie.  wita  b dzie niebawem, czeka ci , jak s dz , 

niełatwy dzie . 

- Oby był pocz tkiem ostatniego! - zawołał Diego. 

Na to rzekł Torquemada: 

- Ka dy człowiek jest panem i równocze nie sług  swego losu. Id  ju  

requiescere in pace w swojej celi, dopóki nie otrzymasz od przeło onych nowych 

polece . 

Noc istotnie si  ko czyła i kiedy fray Diego przechodził klasztornym 

dziedzi cem - na niebie, ju  rozja nionym od wschodu niebieskaw  po wiat , 

gwiazdy pocz ły przygasa . Mglista szaro  przedranna le ała w powietrzu i 

chłód tej ostatniej nocnej godziny był szczególnie przenikliwy. 

background image

 

18 

W cieniu kru ganka stał człowiek. Diego zatrzymał si , potem podszedł bli ej. 

- To ty, Mateo? 

- Ja - rzekł tamten. 

- Sk d wracasz? Byłe  w ko ciele? 

- Tak. 

- Bo e wielki! Widziałe  go? 

- O kim my lisz? Widziałem diabła. 

- Diego! - Zwyci ył mnie tym razem. Modliłem si  z nim. Fray Mateo chwycił 

go za r k . 

- Diego, mój mały Diego. Obudziłem si  w nocy, poszedłem do twojej celi, była 

pusta. Potem na korytarzu zagrodził mi drog  młody rycerz, jeden z jego 

domowników. Spytał mnie: „Gdzie idziecie, wielebny bracie?” Powiedziałem: 

„Do ko cioła.” Dotkn ł wtedy mego ramienia i powiedział: „Jest noc, wielebny 

bracie, nie zakłócajcie naszemu czcigodnemu ojcu chwil samotnego rozmy lania.” 

Tutaj wi c czekałem na ciebie, Diego. Bardzo długo czekałem. 

Diego podniósł głow . 

- Po co? 

- Bałem si  o ciebie. Dlaczego chcesz siebie zgubi ? Co to znaczy,  e modliłe  

si  z nim razem? 

- Nic - rzekł Diego patrz c w mrok pod nisko sklepionymi arkadami. 

- Nic? 

- Chciałem go zabi , a potem powtarzałem za nim: „Ojcze nasz.” 

Fray Mateo drgn ł. 

- Diego, co  ze sob  zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz si  w r ce 

nieprzyjaciela? 

Diego wzruszył ramionami. 

- Nie wiem. O có  wła ciwie chodzi? I tak nie ma ocalenia. Mo na oszale  albo 

dobrowolnie siebie zniszczy . To wszystko. 

- Bóg jest jeszcze! 

Diego cofn ł r k . 

-  egnaj, Mateo. Jestem zm czony, chc  spa , requiescere in pace, jak mi to 

zalecił czcigodny ojciec. 

- Diego! 

Zatrzymał si  u wej cia do klasztoru. 

- Czego chcesz? 

- Kochałem ci  za pi kno twego sumienia jak nikogo na  wiecie. 

- Czemu mówisz: kochałem? 

- Diego, cokolwiek si  stanie, błagam ci , zachowaj swoje sumienie. 

- Có  to znaczy? 

- Co? 

- Sumienie. 

- B d  sob . 

- Tylko tyle? 

- To jest wszystko. 

background image

 

19 

- Wszystko? Wszystko zawsze znaczy najmniej. Jestem sob  czyni c jedno i 

jestem równie  sob  czyni c rzecz całkiem przeciwn . Czy strach te  ma 

sumienie? 

- Diego, prawda nawet fałszowana i gn biona nie przestaje by  prawd . 

- Ach, tak! - powiedział Diego. - B d  zdrów. 

Zasn ł natychmiast i tak mocno,  e gdy si  pod wieczór ockn ł w ród szarej 

godziny - nie mógł si  zorientowa , czy jest to wci  jeszcze półmrok  witu, czy 

ju  pora zmierzchu. Przez chwil  le ał bez ruchu, odurzony t pym znu eniem, i 

nim si  zd ył z tego zamroczenia rozbudzi , usn ł z powrotem, prawie 

natychmiast odnajduj c w ród gł bokiego snu niesłychanie ostr  i nagl c  

wiadomo ,  e nie  pi i nie jest w celi sam. Nie otworzył jednak oczu. Wiedział, 

e to, co si  ma sta  - sta  si  musi, wolał wszak e t  nieuniknion , cho  jeszcze 

niewiadom  konieczno  odsun  o par  chwil obronnego skupienia. „Nie wolno 

mi si  ba ” - pomy lał, lecz równocze nie czuł,  e strach jak gdyby czekał tylko na 

nazwanie i wywołanie, przy piesza mu bicie serca i na skronie i na wargi kładzie 

przenikliwy chłód. „Nie, nie, tylko nie to!” - powiedział na głos i otworzył oczy. 

Po rodku celi stał padre Torquemada. Było ciemno, lecz noc za oknem 

wydawała si  nieomal jasna, jak gdyby obj ta po wiat  ogromnego po aru. 

„Sk d to  wiatło?” - pomy lał. Nigdy jeszcze nie widział jasno ci równie zimnej i 

martwej. 

Podniósł si . 

- Przyszedłe , panie? - powiedział po prostu. Istotnie, je li odczuwał w tej 

chwili zdziwienie, to jedynie z tego wzgl du,  e  adnego zdziwienia nie doznał. 

- Jak widzisz - rzekł Torquemada. - Przecie  ci powiedziałem,  e ka dy 

człowiek jest równocze nie panem i sług  swego losu. 

- Mnie to, panie, mówiłe ? - zdziwił si  Diego. 

- Kiedy? 

- Ju  nie pami tasz? 

Diego podniósł dło  do czoła. 

- Tak, co  sobie przypominam. I dlatego przyszedłe ? Nie rozumiem ci , 

panie. Nie jeste  mn , mój los nie jest twoim. 

- Tak s dzisz, mój synu? Czy by  si  zatem pomylił mówi c,  e znasz mnie 

bardzo dawno? 

- Nie, panie, nie pomyliłem si . Istotnie znam ci , od kiedy si gam pami ci . 

- A wi c? 

- Ale nie jeste  mn . Kiedy ujrzałem ci  po raz pierwszy, tak, teraz to sobie 

przypominam, wła nie dlatego wydało mi si ,  e znam ci  od dawna, poniewa  nie 

byłe  mn . Ty jeste  moim przeciwie stwem i zaprzeczeniem. 

- Powiedzmy. Czy jednak mnie, którego nazywasz swoim przeciwie stwem i 

zaprzeczeniem, nie znasz dokładniej i lepiej ni  samego siebie? Milczysz? Wi c si  

zgadzasz? 

- O nie, panie! Milczenie nie zawsze wyra a zgod . Zamilkłem, poniewa  nie 

mogłem zaprzeczy , i  znam ci  dobrze. 

- A siebie? Czy siebie lepiej znasz ni  mnie? Wiesz o sobie wszystko? 

- Któ  wie o sobie wszystko? 

- Wi c mo e o mnie wiesz wszystko? Diego si  zawahał. 

background image

 

20 

- Tak, panie - powiedział wreszcie twardo. 

- O tobie wiem wszystko. I od razu zdał sobie spraw ,  e to wyznanie 

rozmin ło si  z celem, przeszło obok starego człowieka. 

- Gdzie  wi c granica pomi dzy tob  a mn ? - spytał Torquemada. 

- Czy nie jest to granica pozorów stworzona przez ciebie? 

- A wi c jednak przeze mnie! 

Torquemada zdawał si  nie dostrzega  tryumfalnego akcentu w głosie Diega. 

- Je li mnie, nie b d cego tob , lepiej znasz ni  siebie, to mo e nie jeste  sob  

w takim sensie, jak s dzisz. Mo e twojej naturze wła ciwe jest to przede 

wszystkim, co znasz dokładnie i wszechstronnie, nie za  to, co sam oceniasz jako 

niejasne i mgliste. Có  według ciebie znaczy by  sob ? 

- By  - odpowiedział Diego bez wahania. 

- A mo e: wiedzie ? Czy mo esz istnie  dzi ki nie wiadomo ci,  wiadomo  

pozbawiaj c istnienia? Co o twoim przeznaczeniu decyduje: istnienie czy 

wiadomo ? 

- Wiem - zawołał Diego - chcesz zabi  moj   wiadomo . 

Torquemada u miechn ł si  wyrozumiale. 

- Przeciwnie. 

- Chcesz,  eby była twoj . 

- Przysu  mi krzesło, mój synu - powiedział Torquemada. 

Diego uczynił to, po czym stan ł przed siedz cym nie dalej ni  na wyci gni cie 

ramienia. 

- Chcesz mi zabra  moj   wiadomo  - powtórzył. 

Torquemada ruchem człowieka marzn cego podci gn ł swój ciemny płaszcz 

pod szyj . Milczał zamy lony. 

- Bóg, mój synu - powiedział wreszcie - szczególn  miło ci  obdarza  arliwe 

dusze. Niecz sto dana jest ludziom  arliwo . Je li jednak jeste  tak bardzo 

bogato obdarowany, tym wi cej, mój synu, musisz si  zastanawia , czemu ma 

słu y  twoja  arliwo . 

- A wi c jest ona moj ! - Królestwu Bo emu słu y czy królestwu szatana? 

- Inaczej, ojcze, ni  ty widz  Królestwo Bo e. Torquemada podniósł głow  i 

spojrzenie jego ciemnych, gł boko osadzonych oczu spocz ło na Diegu. 

- Mylisz si , poniewa  nawet naj mielsz  my l  nie potrafisz ogarn  

Królestwa Bo ego. Nie widzisz go i nie rozumiesz. Zastanawiałe  si  kiedy, czy 

twoja  arliwo  jest wyrazem woli boskiej, czy te  przeciw niej si  obraca? 

Zwyci stwo prawdy przy piesza czy przeciw zasadom prawdy si  buntuje? Nasza 

to, chrze cija ska  arliwo  czy te  obca nam z ducha, heretycka i wroga? Z 

arliwo ci , mój synu, dzieje si  tak jak z ka d  ludzk  rzecz , i  nie istniej c 

sama w sobie, w oderwaniu od skłóconych spraw  wiata, mo e swoj  gwałtown  

sił  obróci  zarówno ku dobremu, jak i ku złemu, raz prawdzie słu c, a kiedy 

indziej przeciw niej kieruj c swoje działanie. Jeste  chrze cijaninem? 

- Ojcze czcigodny, gdybym nie był chrze cijaninem, nie bolałyby mnie tak 

bardzo winy moich braci. 

- Jeste  synem Ko cioła? 

- Ojcze, gdyby Ko ciół mógł gło no i swobodnie przemówi  ustami 

sprawiedliwych, wówczas poszedłby na  wiat, na wszystkie chrze cija skie kraje, 

background image

 

21 

jeden straszliwy krzyk rozpaczy, nie! co mówi ? nie rozpaczy…krzyk gniewu 

wstrz sn łby ziemi . Bo e mój, co cie uczynili z nauk  Chrystusa? Jak  prawd  

mo na znale  tam, gdzie jej wyznawanie jest rezultatem kłamstwa, gwałtu i 

przymusu? Chrystus mówił,  e miło  wszystko mo e, góry potrafi przenie … 

- Góry, góry! - głos Torquemady starczo zaskrzypiał. 

- Powierzchownie, mój synu, pojmujesz nauk  Chrystusa. Nie zgł biłe  jeszcze 

całej jej prawdy. Có  wiesz o drogach, którymi nale y prowadzi  ludzko  ku 

zbawieniu? Co wiesz o powolnym poprzez wieki budowaniu Królestwa Bo ego? 

Ty, ze swoim do wiadczeniem niklejszym od garsteczki piasku. Co widziałe , co 

prze yłe ? 

- Wiele, ojcze, widziałem. Widziałem najpotworniejsze gwałty zadawane 

ludziom, widziałem upodlenie człowieka… 

- A có  wiesz o wcielaniu nauki Chrystusa w  ycie? Co ci jest wiadomym z 

zawiłych procesów przekształcania słów w czyny? Znasz kształty i rozmiary zła? 

Nawet si  nie domy lasz konieczno ci towarzysz cych rz dzeniu. A człowiek, 

natura człowieka! Có  ty wiesz o człowieku? 

- Jestem człowiekiem. 

- Jakim? 

- Człowiekiem. 

- Kształty ludzkie posiadaj  równie  heretycy i poganie. Czy uznajesz,  e 

nauka, któr  głosi Ko ciół, jest jedyn  prawd  i nie ma prócz niej i poza ni  

prawdy innej? 

- Ojcze, nie jestem odszczepie cem. 

- A prawda nie jest dobrem? 

- Jest, ojcze. Najwi kszym dobrem. 

- Je li zatem prawda znaczy dobro, czym jest wypaczanie jej? Nie jest to zło? 

A zła czy nie nale y łama  i niszczy ? Mamy pozwoli , aby wzrastało w siły? Nie, 

mój synu, nie jest rzecz  wystarczaj c  wyznawa  prawd . Prawdy trzeba broni  

przed wszelkimi jawnymi i zamaskowanymi zakusami zła. Prawd  trzeba 

umacnia  codziennie, o ka dej godzinie. 

„Sk d to  wiatło?” - znów pomy lał Diego. I powiedział z akcentem rozterki: 

- Ojcze, a je li bronimy prawdy  rodkami niegodnymi, to czy nie musi si  sta  

tak,  e zło poczyna si  l gn  w samym sercu prawdy? 

- Co nazywasz  rodkami niegodnymi? Stosowanie siły? Miecz 

sprawiedliwo ci? Pomy l, czym e by si  stała prawda, gdyby nie była zdolna do 

stosowania siły i je liby jej rami  nie było uzbrojone prawami oraz 

bezwzgl dnym przestrzeganiem praw? Nie, nic nie wiesz o naturze człowieka! 

- Wiem,  e ludzie si  m cz  i cierpi  ponad miar  swoich win, a cz sto bez 

win. 

- Ja tak e to wiem. 

- Ty? 

-  wi ta Inkwizycja, mój synu, dostatecznie mocno wspiera si  o ziemi , i 

dobrze wie, co si  na niej dzieje. Lecz któ  si  o mieli twierdzi ,  e Królestwo 

Bo e mo na zbudowa  bez cierpie , krzywd i ofiar? Człowiek, mój synu, jest 

istot  ułomn , słab  i kruch . Łatwo ulega pokusom zła i cz stokro  nawet 

wiadomo ci dobra nie potrafi przeciwstawi  tym swoim naturalnym 

background image

 

22 

skłonno ciom. Niestety!  adnemu ludzkiemu uczuciu niepodobna całkowicie 

zawierzy  ani  adnym my lom nie mo na w ostateczny sposób zaufa . Najlepsze 

uczucia mog , jak dym obracany podmuchami wiatru, zmienia  kierunek. My l 

człowieka mo e dzi  kl cze , jutro k sa . 

- Ojcze, czy zło istotnie jest tak pot ne i powszechne? 

- Niebezpiecze stwo zła, mój synu, wcale nie polega na jego pot dze.Dzi ki 

istnieniu Ko cioła zło jest u samych swych korzeni osłabione i rozdarte 

sprzeczno ciami. Wzajemnie zbrodnie si  po eraj , a wyst pki i grzechy, 

jakkolwiek walcz  ze sob , wspólnie gnij , herezje, odrywaj c si  od prawdy, 

targane s  tymi samymi konwulsjami. Nie, zło nie jest pot ne ani niezwalczone! 

To człowiek jest słaby i dzi ki jego ułomno ciom, skazom i nie wiadomo ci zło 

wci  si  mo e odnawia , przybieraj c kształty tym bardziej gwałtowne, cho  

zamaskowane, im prawda mocniej si  poczyna ugruntowywa . Czego  dokonałby 

człowiek zdany na własne siły? Synu mój, Królestwo Bo e nie dotarło jeszcze do 

wiadomo ci ludzi. Lecz czy znaczy to,  e ludzko  zbawienia nie osi gnie? Nie! 

Trzeba zbawia  ludzi wbrew ich woli. Trzeba przez wiele lat budowa  

wiadomo  człowieka niszcz c w niej to, co złe i nadej cie Pa stwa Bo ego 

opó niaj ce. Lud mi trzeba kierowa  i rz dzi , pojmujesz, mój synu? Rz dzi ! I 

to jest nasze zadanie. Na nas, na  wi tej Inkwizycji, spoczywa ten ogromny trud. 

My jeste my tymi, których Bóg postawił w pierwszych szeregach swoich wojsk. 

My jeste my mózgiem i mieczem prawdy, poniewa  my l i czyn musz  stanowi  

jedno . 

- Ludzie cierpi  - powiedział cicho Diego. 

- Wiem. Ale przecie  nie kto inny, tylko my chcemy ich uwolni  od cierpie . 

Chcemy,  eby nie było  adnych cierpie  i sprzeczno ci. 

- Kiedy? 

- Pytasz si : kiedy? Za sto, za dwie cie, mo e za tysi c lat. M dro ci musi 

towarzyszy  cierpliwo . Wiele czasu upłynie, zanim ludzko , ju  uwolniona od 

przymusu koniecznego teraz, dobrowolnie i  wiadomie, my l c tymi samymi 

zasadami i d

c do jednego: zbawienia - powszechnie przyjmie  wiatło wiecznej 

prawdy, aby si  sama sta  wieczno ci . 

Diego ukrył twarz w dłoniach. 

- Ojcze mój, w głowie mi si  m ci, czuj  si  tak, jakby  mnie str cił w gł b 

strasznej przepa ci. 

- Walczymy w jej mrokach, aby wyprowadzi  ludzko  ku pełnemu  wiatłu. 

- Có  ci mog , ojcze wielebny, powiedzie ? Kocham ludzi, teraz, dzisiaj. 

- Hic et nunc? To dobrze. Z miło ci rodzi si  lito , ta za  nieuchronnie 

zmienia si  w pogard . 

Diego poruszył si  gwałtownie. 

- Nie! 

- Gdyby  nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłby  pogardza  nimi jutro. 

- Nie chc  lud mi pogardza . 

- A potrafisz kocha  istoty ułomne i szpetne? Ska one wyst pkami, 

wiarołomne i zdradzieckie? 

- Mog  je rozumie . Mog  im pomaga . 

background image

 

23 

- Dobru, nie złu trzeba pomaga . A có  tu miło ? Czy nie m ci ona 

równowagi duszy? Czy nie przy miewa jasno ci rozpoznania i nie podszeptuje 

przebaczenia tam, gdzie surowa bezwzgl dno  jest konieczna? Miło ci musi 

nieuchronnie towarzyszy  jej cie : słabo . 

- Nie! - zawołał Diego. - Miło  jest sił . 

- Miło  jest słabo ci . Ta za  nie tylko nie umacnia w nas nienawi ci do zła, 

lecz poprzez lito , która jest niczym innym jak uznaniem ludzkiej n dzy oraz 

zgod  na ni , musi nas na koniec zmusi  do ukorzenia si  przed złem. Nie, mój 

synu, miło  nie mie ci si  w naturze walcz cej prawdy. Miłuj c prawd  nie 

mo esz ani kocha , ani litowa  si  nad tym, co si  prawdzie przeciwstawia. 

Wobec prawdy nie ma ludzi niepodejrzanych. Wszyscy s  podejrzani. W ka dym 

człowieku mo e si  zal gn  zło, zło za  w por  nie przychwycone - pogł bia si , 

prze era dusz  i krok jeden stanowi granic , poza któr  człowiek bł dz cy staje 

si  ju  niebezpiecznym wrogiem, nosicielem zbrodniczych pogl dów heretyckich. 

Ka dy grzech, mój synu, jest u swych korzeni grzechem przeciw prawdzie. I có  

miło  wobec tego ogromu ska enia? Có  dusza ogarni ta miło ci , lecz 

ogłuszona bólem cierpienia i udr czona lito ci ? 

- A có  pogarda? - szepn ł Diego. 

- Pogarda dla słabo ci i wyst pków, ona jedna pozwala s dzi  i wyrokowa , 

ona jedna uczy, jak słabo  przełamywa  i wyst pki niszczy . 

- Chcecie zatem wygna  ze  wiata miło ? Bo e, zabrali cie ju  ludziom 

wszystko: godno , odwag , czysto  uczu , wolno … 

- Dlaczego mówisz: wy? Przecie  chcesz tego samego co my, tylko jeszcze nas 

w sobie samym nie odnalazłe . 

- Nienawidzicie miło ci. 

- Mylisz si , wci  si  mylisz. Je li kto kocha prawd  i całe  ycie jej 

podporz dkowuje, wówczas miło  musi pozosta  dla niego uczuciem 

wszechogarniaj cym i niejako nadrz dnym w swojej nieziemskiej doskonało ci. 

- Nieziemskiej? 

- Poniewa  miło  tryumfuj ca wznosi si  ponad nami jak gwiazda, jak 

wiatło w ród nocy, i ona, chroni c od zbł dzenia na bezdro ach, wskazuje 

wła ciwe drogi. Któ  jednak  piesz cy do celu niesie w dłoniach gwiazd  lub  ywy 

ogie  pochodni? Ich  ar o lepiłby nas i w popiół obrócił. Tylko odblask miło ci 

nam słu y. 

- Odblask? 

- Tym za  jest pogarda. Miło , istotnie, pozwala widzie  i ogarnia wielkie cele 

przeznaczenia, jednak nie przez ni , lecz poprzez surow  pogard  mo emy owe 

wielkie cele kształtowa . 

- Ojcze, gubi  si  biegn c za twymi my lami. Mówisz: pogarda. Có  wi c jest 

pogarda? 

- Ziemskie rami  miło ci. I pomy l teraz, jak mocnym i nieugi tym,  arliwym 

i odwa nym musi by  to rami , je li w taki sam sposób ma przeorywa  ludzkie 

dusze i umysły, w jaki pługi przeorywaj  ziemi , aby spulchni  gleb , powyrywa  

chwasty i przygotowa  grunt pod zasiew i przyszłe plony. 

- Wci  mówisz o przyszło ci. Królestwo Bo e! 

- Dla niego  yjemy. 

background image

 

24 

- Człowiek ma tylko jedno  ycie. 

- Jedno ziemskie i jedno wieczne. Czy  jednak z tej niepowtarzalno ci nie 

wynika nakaz, aby swoim  yciem, my lami i uczynkami nie rzucał człowiek cienia 

na tych, którzy po nim nadejd ? Czemu jedno chore istnienie ma zatruwa  inne, i 

grzechy i wyst pki jednego człowieka maj  si  kła  ci arem na barki innych? 

Diego milczał. Wydało mu si ,  e bardzo daleko, w gł bi niezmiennie martwej 

i zimnej po wiaty roztaczaj cej si  w ród nocy, bij  dzwony. Chwil  

nadsłuchiwał. Była cisza. 

Spytał półgłosem: 

- Ojcze, dlaczego mówisz mi to wszystko? Czy  nie zostałem ju  os dzony? 

Torquemada podniósł si  z krzesła i wyprostował. 

- Tak, to prawda - powiedział prawie młodzie czym głosem. - Wyrok na 

ciebie zapadł. 

Diego pochylił głow . „Nie wolno mi si  ba ” - pomy lał. 

- Ty sam na siebie wydałe  wyrok - rzekł Torquemada. 

- Ja? 

- Czy  nie jeste  odwa ny i  arliwy? 

- Ja? 

- Ty! I dlatego jeste  nasz. Nic nie mów, potem b dziesz mówi . Nigdy nie 

rezygnujemy z tego, co nasze. S dzisz, i  nie wiem,  e dokoła  wi tych 

Trybunałów gromadz  si , a i do nich samych przenikaj , jednostki małe i 

n dzne, tchórzliwe, karłowat  m ciwo ci  i  dz  zysku prze arte? 

- Wiesz i godzisz si ? 

- Niestety, musimy na razie i z ich usług korzysta , wi cej: musimy nawet 

tolerowa  ich mało , dopóki słu  naszym celom. A my lisz mo e, mój synu, i  

nie dostrzegam,  e nie tyle prawdziwe zrozumienie naszego dzieła i naszych 

celów, ile czerpanie materialnych korzy ci dla umocnienia  wieckiej władzy 

usposabia tak bardzo  yczliwie dla  wi tej Inkwizycji najwy sze dostojne osoby 

Królestwa? Tak, rzeczywi cie dajemy im ogromne maj tki i pieni dze, ale 

jakkolwiek ro nie i rosn  b dzie pot ga władzy  wieckiej - nasza jest ponad ni  i 

kiedy całkowicie owładnie ludzkimi umysłami, nikt,  adna siła nie zdoła si  jej 

przeciwstawi . Musimy by  konieczni i jedyni, rozumiesz, mój synu? Aby my si  

jednak takimi stali, trzon naszej władzy musz  trzyma  w swych dłoniach ludzie 

nieugi ci jak stal,  arliwi i czujni, odwa ni i bezgranicznie oddani. Ty b dziesz 

jednym z nich. Ty nie zawiedziesz, ja to wiem, dlatego przyszedłem do ciebie, jak 

do samego siebie. Nale ysz do rzadkich ludzi, którzy rodz  si  z d eniem do 

prawdy. Potrzeba jej  yje w tobie, jak krew, jak oddech, jak bicie serca. Myliłe  

si , bł dziłe , ale nosz c w sobie potrzeb  prawdy jak e mo esz od niej uciec? 

Chcesz w przepa  skoczy ? 

- Prawda, o której mówisz, ojcze, jest tak e jak przepa . Czemu tak jest? 

Torquemada milczał. 

- Ojcze! 

- Synu mój, mo esz wielu zawiłych spraw  wiata jeszcze nie pojmowa , lecz 

jedno powiniene  wiedzie  z cał , na jak  ci  sta , pewno ci , z wi ksz  nawet, 

ni  ci  sta , poniewa  całkowite posłusze stwo musi wypełnia  wszystkie my li i 

uczynki człowieka walcz cego o prawd . Chc c słu y  wierze, trzeba si  jej 

background image

 

25 

obowi zuj cym zasadom podporz dkowywa  bez waha , pyta  i w tpliwo ci, 

bez cienia ubocznych my li, z nieograniczonym zaufaniem do zwierzchnictwa. 

- Nawet nie rozumiej c? 

- Kiedy prawda wypełni tak wszechstronnie twoje my li, pragnienia i uczynki, 

i  ty i ona staniecie si  jedno ci , wtedy zrozumiesz wiele. 

- Znowu si  odwołujesz, ojcze, do przyszło ci. 

- A czym e jest dzisiaj bez przyszło ci? Od ciebie wszak e zale y, aby j  

przybli a . 

- I wówczas? 

- Czas, który idzie, mój synu, jest jak góra. Wst pujesz po niej ku szczytowi 

lub staczasz si  w dół. 

- A szczyt kiedy si  osi ga? 

- Nie wiem - rzekł po długim milczeniu Torquemada. - Tego człowiek nie 

mo e wiedzie . To wie tylko Bóg. 

Diego ukrył twarz w dłoniach. Policzki i skronie płon ły mu podskórnym 

gor cem, lecz r ce miał zimne. W sobie te  czuł przejmuj cy chłód. 

- Czego wi c ode mnie  dasz, ojcze? Co mam uczyni ? 

- Wiesz, jaka jest ró nica pomi dzy człowiekiem odwa nym i tchórzliwym? 

Diego cofn ł si  o krok. 

- Wiesz? 

- Wiem - powiedział cicho. - Ale wiem nie swoimi my lami. To s  ju  twoje 

my li, ojcze. 

- Znowu wracasz do pozornego rozgraniczenia: ty i ja, a to s  tylko my li 

wyra aj ce prawd . Jeszcze si  l kasz samego siebie? Czy  nie pomy lałe ,  e 

człowiek odwa ny przyjmuje posłusze stwo dobrowolnie, natomiast tchórz 

słucha ze strachu? 

„Nie wolno mi si  ba ” - pomy lał Diego. 

- Nie powinno tak by ,  eby ludzie musieli si  ba  - powiedział. 

- Przeciwnie - zawołał Torquemada - człowiek jest n dzny i jego strach jest 

nie tylko potrzebny, lecz konieczny. Chc c pi tnowa  zło, musimy wci  je 

ujawnia  i obna a , aby ukazane w całej swej brzydocie budziło wstr t, a przede 

wszystkim strach. Oto prawda władzy! Gdyby pewnego dnia zabrakło winnych, 

musieliby my ich stworzy , poniewa  s  nam potrzebni, aby nieustannie, o ka dej 

godzinie, wyst pek był publicznie poni any i karany. Prawda, dopóki ostatecznie 

nie zwyci y i nie zatryumfuje, nie mo e istnie  bez swego przeciwie stwa: fałszu. 

Konieczno  naszej władzy, mój synu, od tego przede wszystkim zale y, aby 

strach, wyj wszy garstk  posłusznych z dobrej woli, stał si  powszechnym, tak 

wypełniaj c wszystkie dziedziny  ycia, wszystkie najtajniejsze jego szczeliny, by 

nikt ju  sobie nie mógł wyobrazi  istnienia bez l ku.  ona niech nie ufa m owi, 

rodzice niech si  l kaj  własnych dzieci, narzeczony oblubienicy, przeło eni 

podwładnych, a wszyscy wszechwiedz cej i wsz dzie obecnej, karz cej 

sprawiedliwo ci  wi tej Inkwizycji. Musimy mie  du o praw i du o strachu, 

rozumiesz, mój synu? 

Zimny poblask łuny pocz ł nagle wypełnia  cel  i w ród tej nieziemskiej 

po wiaty czarna sylwetka czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora zdawała si  

rosn  i ogromnie . Diego, pora ony martwym  wiatłem, przysłonił oczy. 

background image

 

26 

- Ojcze! - krzykn ł z rozpacz  - królestwo strachu czy  nie jest królestwem 

szatana? 

I w tym momencie, słysz c echo własnego głosu, pocz ł spada  w przepa . 

Obudził si  zlany potem i z sercem pulsuj cym w krtani. W celi był półmrok 

zmierzchu. W gł bi palił si  oliwny kaganek. Natomiast nie opodal ło a, z r koma 

wsuni tymi w r kawy habitu, stał padre de la Cuesta. 

Fray Diego po piesznie si  zerwał i chocia  ledwie si  trzymał na nogach, 

skłonił sił  przyzwyczajenia głow  i dłonie skrzy ował na piersiach. 

- Pokój z tob , bracie Diego - rzekł półgłosem wielebny ojciec. - Przynosz  ci 

wielk  nowin . 

Daleko odezwała si  sygnaturka od sióstr karmelitanek. Diego nie  miał si  

wyprostowa . 

- S dz  - podniósł cokolwiek głos padre de la Cuesta -  e si  nawet nie 

domy lasz, mój synu, jak ogromne spotyka ci  szcz cie. 

- Ojcze - szepn ł Diego. 

Tamten chwil  milczał. 

- Jako twemu przeło onemu dostojny i czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor - 

powiedział wreszcie - polecił mi powiadomi  ci , mój synu,  e zostałe  powołany 

na stanowisko osobistego sekretarza Wielkiego Inkwizytora. 

Diego stał nieruchomy. O niczym nie my lał. Ci gle czuł zimny pot na 

skroniach i serce w gardle. 

- Czeka ci , mój synu, wielka przyszło  - rzekł padre de la Cuesta. 

Fray Diego dopiero teraz odwa ył si  spojrze . Przeor stał o par  kroków 

przed nim. U miechał si  dobrotliwie, lecz w jego oczach była nienawi . 

Nagły spokój ogarn ł Diega. „Bo e - pomy lał - jak n dzn  istot  jest 

człowiek!”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

27 

Rozdział 2 

 

Zapisuje autor starej kroniki,  e Wielki Inkwizytor, padre Tomas 

Torquemada, opu ciwszy Villa-Réal udał si  do Toledo, stamt d za , w otoczeniu 

zwi kszonej ilo ci domowników  wi tego Officium, pod ył na teren królestwa 

Aragonii, do Saragossy. Bawił tam tydzie , kieruj c  ledztwem maj cym na celu 

wykrycie spisku, którego ofiar  padł wielebny Pedro d’Arbuez, i zdziaławszy w 

tym kierunku wi cej ni  ktokolwiek inny - po pieszył najkrótsz  drog  do 

Valladolid, poniewa , jak si  spodziewano, obie Ich Królewskie Mo cie, król 

Ferdynand oraz pobo na królowa Izabela, miały akurat pod koniec miesi ca 

wrze nia opu ci  wojenny obóz pod Malag  i powróci  do stolicy. 

Fray Diego, obj wszy zaszczytne obowi zki sekretarza Wielkiego 

Inkwizytora, przebywał odt d blisko osoby swego przeło onego, uczestnicz c we 

wszystkich naradach, nawet najbardziej sekretnych, jakie padre Torquemada 

przeprowadzał w  cisłym gronie ze swymi doradcami prawnymi, doktorami don 

Juanem Gutierrez de Chabes i don Tristanem de Medina. Tak wi c, znalazłszy 

si  w samym sercu doniosłych spraw pa stwowych i religijnych, fray Diego 

szybko si  pocz ł orientowa , i  tylko dzi ki dotychczasowemu odosobnieniu oraz 

nie wiadomo ci mógł si  był dopatrywa  w działaniach  wi tej Inkwizycji 

tryumfu bezprawia. Nie potrzebował te  wielu dni, aby zrozumie , i  nie w 

rodku złowrogiego chaosu si  znalazł, lecz przeciwnie: nie obeznany z wieloma 

zawiło ciami tego  wiata, stan ł teraz wobec zr bów nowych praw, wznoszonych 

przez  wi t  Inkwizycj  rozwa nie i dalekowzrocznie, a przede wszystkim w 

oparciu o wnikliw  znajomo  ska onych ludzkich natur oraz trosk  o ich 

zbawienie. 

Pozostaj c w roli milcz cego  wiadka, a zobowi zany z polecenia czcigodnego 

ojca tylko do zapisywania najistotniejszych s dów i orzecze  wypowiadanych na 

tajnych naradach, przysłuchiwał si  z jak najwi ksz  uwag  wszystkiemu, co 

mówiono, i wci  poszukuj c  ladów okrutnych gwałtów, nie zetkn ł si  przecie  

z  adn  decyzj , która by prawu przeczyła lub z przewrotnych zamiarów 

wynikała. Lecz nowy stanowi c porz dek, sk d si  rodziły ustawy kształtuj ce ów 

ład? Rozwa aj c to podstawowe w swoim rozumieniu zagadnienie, fray Diego 

doszedł do przekonania,  e ka da z powoływanych do działania ustaw, bez 

wzgl du na to, czy z tradycji si  wywodziła, czy te  w duchu nowych poj  została 

ustanowiona - wszystkie logicznie, a przede wszystkim według potrzeb, wynikały 

ze zdarze  i w uporczywym d eniu do uporz dkowania ich i ocenienia w imi  

wy szych racji boskich tak szybko i zdecydowanie ulegały przeistoczeniu w 

formuł  litery, i  z nieomyln  celno ci  potrafiły wyprzedza  to, z czego były 

wyrosły, wywołuj c wra enie,  e wbrew swym  ródłom stawały si  same w sobie 

istnieniem absolutnym i z tych wzgl dów nadrz dnym wobec rzeczywisto ci, cho  

równocze nie zwi zanym nierozerwalnie z ocen  jej natury. 

Przejrzysto  oraz powszechny charakter tych praw, porz dkuj cych 

szczegóły istnienia w jednolit  i wszystko wyja niaj c  cało , budziły w młodym 

braciszku podziw i szacunek, natomiast skutki ich oddziaływania wci  si  mu 

wydawały sprzeczne z odruchami jego sumienia. Czuł si  zatem w tym czasie 

szczególnie samotny i z samym sob  skłócony. Usiłował nie powraca  

background image

 

28 

wspomnieniami do przeszło ci, a o dniach, które nadejd ,równie  starał si  nie 

my le . 

Przecie  czas w miejscu si  nie zatrzymywał i ka da godzina wbrew temu, 

czego pragn ł, była po brzegi pełna rzeczy minionych oraz tych, które w swych 

ró norodnych, lecz raczej mglistych kształtach zaludniały przyszło . Zreszt  z 

racji swych obowi zków wi cej miał teraz do czynienia z czystym mechanizmem 

praw ni  z ich działaniem w ród ludzi. Jedyne te  chwile równowagi i 

wewn trznego spokoju osi gał wówczas, gdy rozmy laj c nad zło on  struktur  

kierowniczej władzy, odpowiedzialnej wobec Boga i ludzko ci, pozostawał sam na 

sam z jednoznacznym sensem liter prawa. 

Pierwsze wiadomo ci o wydarzeniach, które po  mierci wielebnego Pedra 

d’Arbuez miały miejsce w Saragossie, dotarły na dwór królewski jeszcze przed 

przybyciem Wielkiego Inkwizytora do Valladolid. Wiadome zatem było, i  spisek, 

który zrazu, na skutek nie do  dokładnych, a nawet sprzecznych w szczegółach 

relacji, mógł si  wydawa  dziełem kilku nazbyt gwałtownych i awanturniczych 

ludzi, protestuj cych w ten sposób przeciw konfiskatom maj tków przez  wi t  

Inkwizycj , w istocie okazał si  ogromnym sprzysi eniem, zagra aj cym 

bezpiecze stwu Królestwa i Ko cioła. Jeden z zabójców wielebnego d’Arbuez, 

młody Vidal d’Uranso, s dz c,  e w ten sposób uratuje  ycie (pó niej ko mi był 

wleczony po ulicach Saragossy, po wiartowany, a strz py jego ciała rzucone do 

Ebra), wymienił wiele znakomitych osób pozostaj cych w za yłych stosunkach z 

jego panem, don Juanem de la Abadia. Ten, jak głosiła wie , targn ł si  podobno 

w wi zieniu na swoje  ycie. Kilku innym, oskar onym o współudział w spisku, 

w ród nich sławnemu rycerzowi de Santa Cruz, udało si  zbiec do Tuluzy. Były to 

wszak e wypadki nieliczne. 

Stra e  wi tego Officium działały szybko i sprawnie. Pozbawiano wolno ci 

nie tylko tych, którzy byli podejrzani o współudział w spisku, lecz równie  i tych, 

którzy uciekinierom udzielali pomocy. Osadzono tak e w wi zieniach rodziny 

obwinionych, te zwłaszcza, których ojcowie lub synowie zdołali uciec. Teraz 

dopiero stało si  publicznie wiadome, jak ogromna ilo  znakomitych panów 

królestwa Aragonii, ciesz cych si  powszechnym powa aniem oraz piastuj cych 

wysokie godno ci, ska ona była  ydowskim pochodzeniem. Prawdziwe oblicze 

tych ludzi zostało ujawnione w całej podst pnej i chytrze si  maskuj cej obłudzie. 

Nowe zatem w tej wyj tkowej sytuacji nale ało ustanowi  prawa i istotnie padre 

Torquemada, doceniaj c konieczno  zapobie enia rozszerzaniu si  zła, 

bezzwłocznie opracował dla potrzeb  wi tych Trybunałów dekret, który dzi ki 

kilkudziesi ciu precyzyjnie sformułowanym paragrafom pozwalał nieomylnie 

wytropi  ludzi maskuj cych swoje prawdziwe przekonania i po kryjomu 

wyznaj cych wiar   ydowsk . Zreszt  cie  zbrodniczych knowa  padł równie  i 

na osoby, których limpieza de sangre, czyli  wiadectwo czysto ci krwi wolne było 

od jakichkolwiek domieszek  ydowskich lub maureta skich. Podst pny wróg 

gł biej, ni  ktokolwiek mógł przypuszcza , zdołał zatru  ludzkie umysły i dusze. 

Jak za  wysoko potrafiła si  wedrze  zbrodnia,  wiadczył fakt, uznany wprawdzie 

przez wielu za mało wiarygodny, jednak w  wietle dowodów zgromadzonych 

przez  wi ty Trybunał - prawdziwy, ten mianowicie, i  w spisek arago ski 

wmieszanym si  okazał mi dzy innymi jeden z członków rodziny królewskiej, 

background image

 

29 

siostrzeniec króla Ferdynanda, młody ksi

 Nawarry, don Jaime, syn królowej 

Eleonory. 

A przecie , mimo tak zatrwa aj cego obrazu moralnych spustosze , 

niezwyci one  wiatło katolickiej wiary mocniej ni  kiedykolwiek wznosiło si  w 

tych dniach ponad brudnymi odm tami heretyckich wyst pków. Bracia 

dominikanie, przemawiaj c do wiernych z ambon ko ciołów, przekonywaj co 

pouczali lud, i  w mordzie dokonanym na osobie  wi tobliwego sługi Ko cioła 

łatwo rozpozna  m dre działanie Boskiej Opatrzno ci, gdyby bowiem owego 

zbrodniczego czynu nie popełniono, wrogowie wiary nie zostaliby ujawnieni i 

nadal korzystaj c z wolno ci oraz z nale nych im przywilejów - ile  niecnych 

wyst pków mogliby bezkarnie poczyni , jak wiele zła zasia  w ludzkich duszach! 

Słowa psalmu wypisane na godłach i na purpurowych chor gwiach  wi tej 

Inkwizycji: „Exurge Domine et iudica causam Tuam”, nabierały w zwi zku z 

ostatnimi wydarzeniami szczególnego blasku. Istotnie, powstał Bóg, aby walczy  

o swoj  spraw . 

W kilku miastach Królestwa, w Sewilli, w Jaén i w Cuenca, posiadaj cych ju  

od paru lat własne trybunały inkwizycyjne, przy pieszono uroczyste autodafé i 

procesje skaza ców, przyodzianych w ha bi ce spiczaste kapelusze, w grube 

ółte koszule, z obro ami z  arnowca na szyjach, martwe zielone  wiece 

trzymaj cych w dłoniach, wyruszyły przy biciu dzwonów na place strace , zwane 

quamadero, wcze niej, ni  to było zapowiadane. Płon ły stosy,  elazne ła cuchy 

dusiły heretyków, którzy si  w ostatniej chwili pokajali, setki pomniejszych 

grzeszników zsyłano na galery, lecz opró nione wi zienia szybko si  zapełniały 

nowymi winowajcami. Chc c dopomóc bł dz cym, ogłaszano w ko ciołach dni 

wi teczne i po odczytaniu aktów wiary wzywano w ten czas wszystkich 

wiernych, aby b d c winnymi lub o winie drugich cokolwiek wiedz c, sami w 

ci gu najbli szych dni trzydziestu oskar yli siebie przed odpowiednim 

Trybunałem. Jedni czynili to, drudzy padali ofiar  pierwszych i ju  nikt nie był 

pewien  ycia, czci i mienia. Nawet po umarłych si gało karz ce rami   wi tych 

Trybunałów i je li na skutek czyjego  oskar enia imi  zmarłego popadło w 

niesław  - wygrzebywano ciało z po wi conej ziemi i palono je in effigie na stosie, 

rodzin  nieboszczyka pozbawiaj c maj tku oraz wszelkich godno ci i 

przywilejów. Tak zatem wzrastała w ród ludzi pobo no  i szerzył si  jej wierny 

cie  - strach. 

Tymczasem stolica Królestwa przygotowywała si  do uroczystego powitania 

Wielkiego Inkwizytora. Oczekiwano,  e zgodnie z utartym zwyczajem umy lny 

goniec zawczasu uprzedzi władze miejskie oraz duchowne o zbli aniu si  orszaku 

czcigodnego ojca. Stało si  jednak tym razem inaczej, padre Torquemada przybył 

do Valladolid nie zapowiedziany, co najmniej o dzie  wcze niej, ni  si  go 

spodziewano. Wjechał do miasta ze swymi domownikami pó n  noc , po czym 

nie dowódcy familiantów, don Carlosowi de Sigura, lecz bratu Diego zleciwszy w 

cztery oczy szereg zarz dze , zamkn ł si  w klasztornej celi przy ko ciele Santa 

Maria la Antigua, gdzie na czas pobytu w stolicy zwykł si  był zatrzymywa . 

Zaciszny klasztor zmienił si  w ci gu paru godzin w wojenny obóz. Na 

dziedzi cu, pod nocnym niebem, rozbili biwaki familianci  wi tego Officium. 

Zbrojne stra e stan ły przy murach. Nikomu nie wolno było klasztoru opuszcza  

background image

 

30 

i wst p na jego teren te  został surowo zabroniony, z tej za  cz ci staro ytnego 

budynku, w której zamieszkał padre Torquemada, po piesznie wyprowadzili si  

braciszkowie i cele ich zaj li wy si rang  familianci. Miejskim dostojnikom oraz 

specjalnym wysłannikom Dworu, którzy jeszcze nocn  por  pocz li przybywa  

do Santa Maria la Antigua, wyja niano przy klasztornej bramie,  e Wielki 

Inkwizytor sp dza czas na zamkni tych rekolekcjach i zarówno dzisiaj, jak jutro 

nikogo przyj  nie mo e. Istotnie, czcigodny ojciec przez par  dni nie opuszczał 

celi, a jedynymi osobami, które miały do niego dost p, byli fray Diego oraz młody 

don Rodrigo de Castro, w tym wła nie czasie i w okoliczno ciach szczególnie 

dramatycznych mianowany kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora. 

Fray Diego nie kładł si  tej pierwszej nocy. Z gorliwo ci  nowicjusza, a tak e 

ze sprzecznymi uczuciami człowieka osi gaj cego wy szy stopie  wtajemniczenia 

przekazywał zlecone sobie zarz dzenia, osobi cie dopilnowuj c, czy s  dokładnie 

wykonywane, i jakkolwiek zm czony był  miertelnie senno  oraz znu enie 

odeszły go całkowicie, kiedy w trakcie sprawowania tych odpowiedzialnych 

czynno ci nagle si  zorientował, i  wszyscy dokoła, pocz wszy od s dziwego 

przeora klasztoru, odnosz  si  do niego z jak najwi kszym szacunkiem, a równie  

i z odcieniem l ku. Zrozumiał wówczas,  e w t  noc, wolno zd aj c  ku  witowi, 

stawał si  wbrew wszelkim o sobie wyobra eniom  ywym uosobieniem woli 

najpot niejszego człowieka Królestwa. Było to dla niego prze ycie nowe i 

oszałamiaj ce. Czuł własne ciało, słyszał swój głos, dostrzegał swoje ruchy, lecz w 

pewnych chwilach, gdy obchodz c stra e przystawał w ciemno ciach pod niebem 

ogromnym i nieruchomym w ród chłodnych gwiazd, zacierała si  w nim naraz 

wiadomo  samego siebie i wówczas poczynało go wypełnia  przejmuj ce a  do 

bólu uczucie, i  skupia w swym sercu odblask siły przerastaj cej go wprawdzie, 

lecz godnej bezgranicznego umiłowania i po wi ce . 

Niósł wła nie w sobie ze skupieniem to wzniosłe ol nienie, gdy po ród pustego 

mroku małego dziedzi ca wewn trz klasztoru natkn ł si  na kapitana 

domowników  wi tego Officium, pana don Carlosa de Sigura. Noc jeszcze była i 

cisza. Spod niskich kru ganków dobiegały kroki wartowników. 

- Czemu nie  picie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. -  wita  

b dzie niebawem. Wystarczy,  e ja czuwam. 

Pan de Sigura milczał. Był chudy i ko cisty, o ciemnej twarzy pooranej 

twardymi bruzdami. Sława wojennych czynów oraz chrze cija skich cnót 

opromieniała od wielu lat imi  tego człowieka. 

- Powinni cie wypocz , panie - powiedział fray Diego. 

- O ile si  mogłem przekona , wykonali cie bardzo dokładnie wszystkie 

polecenia czcigodnego ojca. Mo ecie spokojnie spa . Ka  was budzi , gdyby 

zaszła potrzeba. Stary rycerz, wci  milcz c, przygl dał si  chwil  bratu Diego, 

po czym odwrócił si  i wolno, cokolwiek pochylony w ramionach, odszedł w gł b 

dziedzi ca. 

Wczesnym rankiem, prawie o  wicie, fray Diego odebrał z r k klasztornego 

słu ki posiłek przeznaczony dla czcigodnego ojca i osobi cie zaniósł go do celi. 

Padre Torquemada le ał na w skim ło u w gł bi celi. Nie spał, oczy miał 

otwarte. Fray Diego postawił na stole cynowy talerz z chlebem i serem, obok 

kubek oraz dwa dzbany, jeden z wod , drugi napełniony winem. 

background image

 

31 

- Przyniosłem wam posiłek, czcigodny ojcze - powiedział półgłosem. 

Po czym, s dz c,  e czcigodny ojciec pragnie zosta  sam, chciał si  wycofa  po 

cichu z celi. Wtedy tamten powiedział: 

- Zosta ! 

Fray Diego pochylił głow . 

- Tak, ojcze. 

- Przybli  si . Uczynił to. 

- Co mówi ? 

- Kto, ojcze? 

- Ludzie. 

- Przyje d ał marszałek dworu Ich Królewskich Mo ci… 

Torquemada niecierpliwie poruszył r k . 

- Nie o to pytam. Co ludzie mówi ? Moi domownicy, bracia. 

- Wykonuj  twoje rozkazy, ojcze. 

Torquemada podniósł si  i oparł na łokciu. Twarz miał bardzo zm czon , 

szar , jak po nie przespanej nocy, lecz w spojrzeniu jego ciemnych, gł boko 

osadzonych oczu czuwało napi te skupienie. 

- Tylko tyle? 

- Ojcze wielebny - powiedział fray Diego odnajduj c jasno  swego 

młodzie czego głosu - osobi cie sprawdzałem, aby wszystkie twoje rozkazy 

zostały wykonane. Starałem si  by  wsz dzie. 

- Nikt z moich domowników,  aden z tutejszych braci nie wypowiadał 

niewła ciwych uwag? 

- Ojcze czcigodny, stale przebywałem nie opodal czuwaj cych, cz sto nawet 

przez nich nie zauwa ony, nie słyszałem jednak, aby z czyichkolwiek ust padły 

słowa niegodne chrze cijanina. 

- Buntownicze zamysły - powiedział Torquemada w taki sposób, jakby 

pomy lał na głos - nie zawsze potrzebuj  słów. 

Fray Diego zawahał si , po czym  miało spojrzał Wielkiemu Inkwizytorowi w 

oczy. 

- Widz ,  e masz mi co  wi cej do zakomunikowania - rzekł Torquemada. 

- Tak, ojcze. 

- Mów zatem. 

- Wybacz, ojcze, mo e si  myl . Istotnie, nie słyszałem słów zasługuj cych na 

pot pienie, przemilczałbym jednak zbyt wiele, gdybym nie wyznał, i  według 

mego rozeznania istnieje, niestety, w twoim otoczeniu człowiek, który budzi we 

mnie niepokój. 

Torquemada milczał, lecz fray Diego bez zmieszania wytrzymał jego 

spojrzenie. 

- Czy wiesz, mój synu - powiedział wreszcie czcigodny ojciec - i  czujno  

wymaga, aby ka de oskar enie zostało sprawdzone? 

- Wiem, ojcze. 

-  adne nie mo e by  zlekcewa one i ktokolwiek kieruje przeciw drugiemu 

człowiekowi cho by cie  zarzutu, musi sobie zdawa  spraw , i  jeszcze winy nie 

udowadniaj c stwarza przecie  prawdopodobie stwo jej istnienia. 

- Wiem o tym, ojcze. 

background image

 

32 

- Przemy lałe  swoje oskar enie? 

- Tak, ojcze, przemy lałem je bardzo dokładnie. 

- A zatem? 

- My l  o kapitanie twoich domowników, ojcze. Torquemada nie wydawał si  

zdziwiony, pobła liwie si  tylko u miechn ł. 

- Wysoko si gasz oskar eniem, mój synu. Pan de Sigura cieszy si  sław  

nieskazitelnego chrze cijanina i rycerza. 

- Wiem, ojcze. Wydaje mi si  wszak e,  e jest równocze nie człowiekiem 

nadto zamykaj cym si  w swych my lach. 

- I to wszystko, co masz mu do zarzucenia? Fray Diego milczał. Wówczas 

Torquemada wstał i poło ył dło  na jego ramieniu. 

- Człowiek jest istot  my l c , mój synu. 

- Tak, ojcze. Tote  nie czyni  panu don Carlosowi zarzutu,  e my li, natomiast 

zaufaniem l kałbym si  go obdarza . 

- Jednak? 

- Sprawia wra enie, jakby swoje my li chciał tylko dla siebie zachowa . 

„Bo e - pomy lał równocze nie - znasz moje intencje, wiesz,  e tego, co czyni , 

nie czyni  z ura onej miło ci własnej.” 

- Czym ci  obraził pan de Sigura? - spytał Torquemada. Rumieniec pociemnił 

twarz Diega. 

- Czym mnie obraził, ojcze? O ojcze, nawet okazuj c mi milcz c  pogard  

jak e  mógłby mnie pan de Sigura obrazi , je li byłem z twego rozkazu kim  

wi cej ni  samym sob ? 

Padre Torquemada nic nie odpowiedział. Podszedł do okna i wsun ł dłonie w 

r kawy habitu. 

- Powinni cie si  posili , czcigodny ojcze - powiedział cicho Diego. - Nie 

jedli cie nic od wczorajszego południa. 

„Bo e - my lał Torquemada - czy  wolno mi zapomnie , i  nie mam prawa 

uczyni  nic takiego, co by czyste intencje tego chłopca mogło poda  w 

w tpliwo ? Czy ponad utwierdzenie młodej wiary istnieje co  wa niejszego? A w 

obliczu zła, które wsz dzie mo e powsta , czy nie lepiej narazi  si  na pomyłk  

wobec jednego człowieka ni  na krótkowzroczne przeoczenie mo liwo ci istnienia 

zła? Jak e zreszt  mo e istnie  wina bez oskar yciela? Tylko poprzez prawd , 

która jest jedyna, mo emy rozpozna  zaprzeczenie prawdy. Kto zatem stwarza 

win ? Oskar aj cy? Je li on, to czemu nale y bardziej zawierzy : oskar eniu czy 

faktom, które bez oskar enia nie mog  jeszcze posiada  znamion bł du?” 

- Mój synu - powiedział. 

- Tak, ojcze. 

- My l , i  zrozumiałe , co chciałem powiedzie  mówi c,  e ka de oskar enie 

wymaga sprawdzenia? 

- Tak, ojcze. 

- Id  wi c i poszukaj pana don Carlosa. Ka  go zbudzi , je li  pi. Powiedz,  e 

chc  go widzie . 

Fray Diego uczynił ruch, jakby chciał co  powiedzie , lecz nie rzekłszy nic 

wyszedł z celi. 

background image

 

33 

Dzie  si  rozja niał powoli, niskie chmury zalegaj ce niebo przedłu ały 

ciemno  nocy. W gł bi mroku biły poranne dzwony miejskich ko ciołów. Tu, 

pomi dzy murami Santa Maria la Antigua, trwała cisza. 

Padre Torquemada stał przy oknie zamy lony, na koniec odwrócił si  i 

podszedł do stołu. Nie si gn ł jednak po jedzenie. Podniósł dło , aby uczyni  nad 

stołem znak krzy a, po czym wyci gn ł spod habitu szkaplerz, otworzył go i to, 

co w nim było, wsypał do dzbanka z winem. 

Gdy niebawem pan de Sigura, poprzedzony przez brata Diega, wszedł do celi 

czcigodny ojciec kl czał przy łó ku pogr ony w modlitwie. Stary rycerz 

prze egnał si  krótkim  ołnierskim ruchem i usun wszy si  pod  cian  czekał w 

milczeniu, a  Wielki Inkwizytor sko czy modły. Po chwili padre Torquemada 

podniósł si . Fray Diego, bardzo blady, skierował ku niemu pytaj ce spojrzenie. 

- Zosta  - powiedział czcigodny ojciec. 

Po czym zwrócił si  do pana don Carlosa: 

- Pokój z tob , szlachetny kapitanie. Ten z szacunkiem skłonił głow . 

- I z tob , czcigodny ojcze. Brat Diego powiedział,  e chcieli cie mnie widzie . 

Czy macie dla mnie jakie  rozkazy? 

-  adnych. Raczej twojego do wiadczenia i rady potrzebuj . 

Bli ej okna przysun ł ci ki fotel i tak usiadł,  eby twarz mie  w  wietle. 

- Rozmy lałem ostatnio nad wieloma sprawami - zacz ł cicho, w skupionym 

zamy leniu, jakby mówił do samego siebie. - My lałem równie  i o tym, co 

powiedzieli cie mi przed kilkoma dniami, jeszcze w Saragossie. 

Pooran  ciemnymi bruzdami twarz pana de Sigura rozja nił blask prawie 

młodzie czej  arliwo ci. 

- Pami tam, czcigodny ojcze. I nadal utrzymuj ,  e powinni cie pozwoli , aby 

wi ksz  ni  dotychczas przykładano trosk  o bezpiecze stwo waszej osoby. 

Wrogowie… 

- Tak mnie nienawidz ? 

- Ojcze czcigodny, nienawi  wrogów… 

- Wiem, masz słuszno . Istotnie, dopóki prawda nie zwyci y, mo emy jej sił  

mierzy  nienawi ci  naszych wrogów. 

- Jak e  zatem maj  ci  wrogowie nie nienawidzi ? Twoje  ycie, czcigodny 

ojcze… 

- Słusznie. Nie s d , mój synu, i  nie wiem,  e z racji moich obowi zków 

wła nie na mnie spoczywa szczególny nakaz, abym wszystkie siły swego umysłu i 

ciała po wi cił budowie fundamentów pod dzieło  wi tej Inkwizycji. Bo e 

Wszechmog cy, trzeba niestety powiedzie , dzieło tak jeszcze w  wiecie 

chrze cija skim nie umocnione, i   miało i bez obawy pos dzenia nas o pych  

mo emy twierdzi ,  e my tutaj, w naszym Królestwie, stanowimy wzór jedyny i 

najwi kszej doniosło ci, przekazuj c wszystkim innym katolickim narodom 

nauk  naszych do wiadcze , jak ustanawia  porz dek na ziemi oraz jakimi 

sposobami nale y niszczy  opór wrogów. 

- Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - powiedział wzruszonym głosem pan 

de Sigura. 

Padre Torquemada podniósł obie dłonie. 

background image

 

34 

- O to samo i ja si  modl . Dlatego, mój synu, ch tnie si  przychylam do 

twoich uwag. Istotnie, nie wolno mi zaniedba   adnych  rodków zapewniaj cych 

bezpiecze stwo. 

- Ojcze czcigodny, mo esz zawsze liczy  na mnie i na moich  ołnierzy. Pozwól 

mi jednak, ojcze, powiedzie , miałbym spokojniejsze sumienie i mój honor 

rycerski byłby mocniej ugruntowany, gdybym wszelkie zarz dzenia, szczególnie 

te, które odbiegaj  od ustalonego dotychczas porz dku, otrzymywał z twoich, 

ojcze, ust bezpo rednio. Wybacz, ojcze,  e o tym mówi . Nie mam powodów 

przypuszcza , aby obecny tu brat Diego nie przekazał mi wiernie twoich zalece . 

Przyznaj  jednak, i  zdumiony ich surowo ci  pomy lałem: „Bo e wielki, je li tu, 

w miejscu u wi conym obecno ci  Boga, nie ma dla ciebie bezpiecze stwa, to 

gdzie  ono jest?” 

- Nigdzie! - powiedział twardo Torquemada. - Wielebny ojciec d’Arbuez nie 

zgin ł w miejscu u wi conym obecno ci  Boga? 

Stary rycerz pochylił głow . 

- Jestem tylko  ołnierzem i niekiedy trudno mi ogarn  rozmiary podst pu. 

Kiedy jeste , ojcze, w ród swoich domowników i ja czuwam nie opodal, wtedy 

mam pewno ,  e jeste  bezpieczny. 

- My lisz,  e i pomi dzy nas nie potrafi si  w lizgn  wróg? S  tacy, których 

nie zwalczysz przy pomocy miecza. Spójrz cho by na ten posiłek. Któ  mo e 

wiedzie , czy wróg nie ukrywa si  w nim wła nie? 

Pan de Sigura pobladł. Podniósł r k  do czoła i zm czonym ruchem przesun ł 

po nim dłoni . Spytał cicho: 

- Przypuszczasz wi c, czcigodny ojcze? 

Na to odpowiedział Torquemada: 

- Tylko wtedy w nale yty sposób zabezpieczymy si  przed wrogiem, je li 

podejrzeniami wyprzedza  b dziemy jego działanie. Wszystko jest mo liwe. A 

zatem, aby my sobie nie mieli nic do wyrzucenia, niech odt d nasze posiłki stale 

kontroluje człowiek przez ciebie oczywi cie wyznaczony, pobo ny, a nade 

wszystko rozumiej cy, co w tej sprawie znaczy milczenie. 

- Nie s dzisz, ojcze,  e ten obowi zek do mnie powinien nale e ? 

- Nie, mój synu - odparł Torquemada. - Zbyt blisko stoisz mojej osoby, aby  

si  miał nara a  cho by na cie  niebezpiecze stwa. Wystarczy, je li uczynisz to 

raz jeden, dzisiaj. I nich to b dzie uznane tylko za akt symboliczny, wynikaj cy z 

twojej godno ci. 

- Ojcze mój! - powiedział pan de Sigura z akcentem rozterki. 

Padre Torquemada podniósł powieki, jego oczy pełne były troski i znu onego 

smutku. 

- Spowiadałem si  dzisiejszej nocy i jeszcze nie zd yłem przyst pi  do 

Pa skiego Stołu. Czcigodny ojciec podniósł dło  i uczynił nad panem don 

Carlosem znak krzy a. 

- Rozgrzeszam ci  wi c, mój synu, poniewa  to, co chcesz uczyni , czynisz z 

prawdziwej wiary i dla jej umocnienia. 

- Niech Bóg zachowa ci  dla nas przez długie lata, mój ojcze - powiedział pan 

de Sigura. 

background image

 

35 

Po czym podszedł do stołu i ruchem człowieka nie przywi zuj cego wagi do 

jedzenia si gn ł po chleb i ser, do kubka za  nalał wina. Wypił je z tym samym 

nieuwa nym po piechem, odstawił puchar i wówczas gdy si gał po chleb - 

pobladł, dreszcz nim wstrz sn ł, poderwał wi c rozwarte, lecz ju  sztywniej ce 

palce do gardła i równocze nie z krzykiem, który uwi zł mu w pora onej krtani, 

zachwiał si , raz jeszcze, nieporadnie co  bełkocz c, usiłował si  pod wign , lecz 

w tej samej sekundzie, z oczyma uderzonymi  lepot , zwalił si  swym wysokim 

ciałem na stół, ten si  gwałtownie pod jego ci arem przechylił i wtedy stało si ,  e 

w ród brz ku i klekotu spadaj cych naczy  pan de Sigura upadł na ziemi , 

twarz  do kamiennej posadzki. 

- Bo e! - krzykn ł z mrocznego k ta celi fray Diego. 

Nastała cisza. Po chwili padre Torquemada powiedział: 

- Mój synu. 

Fray Diego, skulony pod  cian , przysłonił dło mi twarz. 

- Mój synu - powtórzył czcigodny ojciec - istotnie, stała si  rzecz straszna, ale 

ten człowiek stoi ju  przed najwy szym s dem i tylko jeden Bóg zna w tej chwili 

odpowied  na pytanie: zbrodniarz to czy nieszcz sna ofiara zbrodni? Pro my 

Boga, aby my i my t  prawd  poznali. 

Fray Diego, dr cy, z twarz  poszarzał , przypadł do kolan Wielkiego 

Inkwizytora. 

- Ojcze mój, błagam ci , pozwól mi wróci  do mego klasztoru. Przyznaj , 

ura ona miło  własna skłoniła mnie do pot pienia tego człowieka, lecz sk d 

mogłem wiedzie ,  e moje oskar enie a  tak daleko si ga? Za wysoko mnie, ojcze, 

wyniosłe . Przera a mnie n dza ludzkiej natury. Pozwól mi by  sob , ojcze. 

Jestem małym człowiekiem, który tylko w ciszy i w spokoju potrafi słu y  Bogu. 

Padre Torquemada poło ył dło  na jego głowie. 

- Có  jest cisz  i spokojem? 

- Nie wiem, ojcze. Wiem tylko,  e przera a mnie ogrom straszliwego zła. 

- I s dzisz,  e mo na uciec od tego, co si  ju  poznało? 

- Ojcze, ty najlepiej wiesz,  e to, co zd yłem pozna  i zrozumie , jest tylko 

drobn  cz stk  pełnej prawdy. 

- Jej si  tak l kasz? 

- Za wysoko chcesz mnie, ojcze, poprowadzi . 

- Prawdy o naturze ludzkiej l kasz si ? 

- Ojcze mój! 

- Istotnie strach przed t  prawd  tob  kieruje? Obawa przed pełnym 

ogarni ciem i zrozumieniem ludzkich wyst pków? 

Fray Diego podniósł udr czon  twarz. 

- Masz słuszno , ojcze. Mojej nienawi ci i mojej pogardy przede wszystkim 

si  boj . 

- Nieprawda! - Tak, mój ojcze. 

- Kłamiesz albo tchórzliwie chcesz oszuka  samego siebie. Nie, nie pogardy i 

nienawi ci si  boisz, lecz miło ci. 

- Miło ci? 

- Czym e jest pogarda i nienawi  zła? Czy  nie s  obie zbrojnymi ramionami 

miło ci dobra? 

background image

 

36 

- Ojcze mój, przecie  nie  ródło, lecz rzeka, która czerpie z niego swoje siły, 

bywa straszna i gro na. 

- Znów si  mylisz. I jak naiwnie! Rzeki istotnie bywaj  gro ne i wiele mog  

wyrz dzi  spustosze , jednak nie dzi ki swym  ródłom, lecz dlatego  e ich wody 

zasilane s  przez deszcze oraz topniej ce w górach  niegi. 

- A my lom i uczuciom płyn cym z miło ci, ojcze, czy  tak e nie zagra a 

wtargni cie rzeczy obcych jej naturze? Jak  mog  mie  pewno , i  

powodowany umiłowaniem dobra obroni  si  przed post pkami, które s  jemu 

przeciwne? Czy  potrafi  przewidzie , dok d mnie mog  zaprowadzi  nienawi  i 

pogarda? 

- Owszem, mo esz to przewidzie . Zaprowadz  ci  nie dalej i nie gł biej, ni  

potrafi si gn  twoja miło . B dzie ona jednolita i m na, tak  si  te  stanie 

twoja nienawi  grzechu. Na kruch  i chwiejn  sta  ci  tylko miło , nie innymi 

b d  twoje uczucia nienawi ci i pogardy. Niestety, mój synu, wielkiej miło ci si  

l kasz. Boisz si  jej siły, jej zasi gu, a nade wszystko jej nagl cych i nieodpartych 

wymaga . Przed miło ci  chcesz uciec. Uciekaj zatem. Wracaj do swego 

klasztoru. Nie b d  ci  zatrzymywa . 

- Zawiodłe  si  na mnie, ojcze - szepn ł Diego. 

Torquemada znów dotkn ł dłoni  jego pochylonej głowy. 

- Spójrz mi w oczy. 

- Tak, ojcze. 

- Obawiam si , mój synu,  e to, co ja w swym omylnym s dzie mógłbym ci 

powiedzie  teraz, kiedy , ju  nieomylnie, powie Bóg. 

Oczy Diega zaszły łzami. 

- Ojcze mój, nie w pot g  miło ci w tpi , lecz w swoje siły. 

- Naiwny głuptasie! a w co by  w tpił, gdyby  na moje stygn ce ciało patrzył 

w tej chwili? 

Diego zadr ał. 

- Ojcze, moje intencje nie były czyste. 

- A ich nast pstwa? Czemu według skutków nie mierzysz swoich intencji? 

S dzisz,  e fakty zawodniejsze s  od twoich zm czonych my li? Doprawdy, i ja ci 

to mówi , tylko z wielkiej miło ci mo e si  zrodzi  tak nagły błysk czujnego 

pogotowia, jaki tobie był dany. 

Łzy spływały po policzkach Diega. 

- Ojcze mój, istotnie była to miło ? 

Torquemada pochylił si  nad kl cz cym. 

- Mój synu, moje dziecko… jest w tobie wi cej chrze cija skiej miło ci, ni  

przypuszczasz. 

- Czemu wi c w siebie zw tpiłem? 

- W prawd  zw tpiłe . 

- Ojcze, przysi gam, moja wiara… 

- Miło  i prawda nie s  jedno ci ? 

- Tak, ojcze. 

- My l wi c do ko ca. Zw tpiłe  w swoje siły? A có  jest ich  ródłem? Miło  

słu ca prawdzie i z ni  jednoznaczna. Jak e wi c, wierz c prawdzie, ty, jej 

nosiciel, mo esz w tpi  w siebie? Czy  nie ona stanowi niewyczerpane  ródło 

background image

 

37 

ludzkich sił? Dopiero kiedy w ni  poczyna człowiek w tpi , przychodzi 

zw tpienie i w siebie. 

Fray Diego podniósł głow , był blady, lecz oczy miał ju  suche. 

- Nie chciałem, ojcze,  wiadomie kłama . 

- Nie rozmawiałbym z tob , mój synu, gdybym tego nie wiedział. 

- Zbł dziłem, ojcze, lecz wszystko teraz dzi ki tobie widz  jasno. Istotnie, zło 

wydało mi si  tak wszechpot ne, i  przestałem przez chwil  słysze  prawd , 

przestałem jej ufa . Powiedz mi jednak: dlaczego przenikliwiej ni  ja sam 

potrafisz czyta  w moich my lach? 

- Mój synu - odpowiedział łagodnie Torquemada - słu  prawdzie, tylko 

prawdzie i z niej czerpi  siły. To wszystko. 

Przez chwil  było milczenie. Fray Diego pochylił si  i gor cymi wargami 

przywarł do nieruchomo na por czy krzesła spoczywaj cej dłoni czcigodnego 

ojca. Wówczas ten podniósł z powolnym namysłem praw  r k  i kre l c nad 

pochylon  głow  znak błogosławie stwa powiedział: - Ego te absolvo. In nomine 

Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, amen. 

Bezpo rednio po rozmowie z Wielkim Inkwizytorem don Rodrigo de Castro 

wrócił do celi, któr  dzielił z młodziutkim don Lorenzem. Ten na widok 

wchodz cego zerwał si  z łó ka. 

- I co? - spytał niecierpliwie. 

Don Rodrigo bez słowa podszedł do stołu, si gn ł po dzban z winem i jak 

człowiek spragniony pocz ł łapczywie pi . Don Lorenzo z niepokojem wpatrywał 

si  w przyjaciela. 

- Co si  stało, Rodrigo? 

- Nic. 

- Miałe  przykro ci? Don Rodrigo hała liwie odstawił dzbanek. 

- Słuchaj, Lorenzo, jeste  mi zawsze miły i takim, mam nadziej , pozostaniesz, 

musisz jednak wiedzie ,  e od dzisiaj przestałem by  dla ciebie Rodrigiem. 

Lorenzo zmieszał si . 

- Nie rozumiem ci . Co to znaczy? 

- Jestem twoim dowódc , rozumiesz teraz? 

- Ty? O, Rodrigo… W pierwszym odruchu rado ci chciał si  rzuci  

przyjacielowi w ramiona, lecz ten szorstko go odsun ł. 

- Przed chwil  czcigodny ojciec raczył mnie mianowa  kapitanem swoich 

domowników. Poczekaj, nie przerywaj. To jedno. I drugie: jeste  bardzo młody, 

Lorenzo, musisz si  jednak szybko nauczy ,  e  ołnierz nie zadaje pyta , 

pami taj. 

- Wybacz - szepn ł Lorenzo - nie wiedziałem… 

- A teraz wiesz - przerwał oschle don Rodrigo. - Chod  wi c i milcz. 

Fray Diego, wpu ciwszy obu rycerzy do celi ojca Torquemady, w milczeniu 

wskazał im ciało spoczywaj ce na podłodze. Przykryte było ciemnym płaszczem. 

Lorenzo omal nie krzykn ł, gdy chc c równocze nie z Rodrigiem podnie  

zwłoki, nieostro nym ruchem zsun ł nakrycie z głowy zmarłego. Opanował si  

jednak, spotkawszy si  z twardym spojrzeniem don Rodriga. Z powrotem 

przykrył sczerniał  twarz i mocno ramionami przytrzymuj c sztywniej ce ciało, 

skierował si  z pochylon  głow  za Rodrigiem w stron  drzwi. W celi panował 

background image

 

38 

półmrok, mimo to w kl cz cym przy łó ku człowieku Lorenzo od razu poznał 

czcigodnego ojca. 

Korytarz klasztorny był pusty, stra e u jego ko ców czuwały w ciszy, same 

niewidoczne, tak wi c przez nikogo nie zauwa eni przenie li ciało pana de Sigura 

do celi, któr  ten od niedawna zajmował, zło yli okryte płaszczem zwłoki na ło u 

nie tkni tym tej nocy snem, po czym powrócili do siebie. 

Don Rodrigo ci ko usiadł na ławie przy stole i rozpi wszy przy szyi skórzany 

kaftan si gn ł po wino. Pił je tym razem długo i wolno, a  wreszcie odj wszy od 

ust ci ki dzban spojrzał na stoj cego nie opodal Lorenza. 

- Czego si  gapisz? - spytał z nieprzyjaznym akcentem. 

Lorenzo milczał. 

- Siadaj - rozkazał don Rodrigo. 

Po czym posun ł ku niemu wino. 

- Pij. 

Tamten, sztywno wyprostowany na ko cu ławy, potrz sn ł głow . 

- Pij - powtórzył kapitan. 

Lorenzo zawahał si , usłuchał jednak. Don Rodrigo przygl dał si  mu z 

pochmurn  niech ci . 

- Do  - powiedział nagle - upijesz si . Lorenzo, gwałtownym ruchem 

odstawiwszy dzban, poderwał si  z ławy. 

- Dlaczego mnie dr czysz, Rodrigo? 

W jego wysokim, łami cym si  głosie zabrzmiały gniew i  al. Don Rodrigo 

pogardliwie si  u miechn ł. 

- Siadaj. 

- Co ja ci zrobiłem, Rodrigo? Kochałem ci  jak brata. 

- Zostaw te dzieci stwa. Usi d , chc  z tob  powa nie porozmawia . Podnie  

głow . 

- Pozwól mi odej  - szepn ł Lorenzo. 

- Nie teraz. Si gn ł po wino i wypił je do dna. 

- Posłuchaj, Lorenzo, pomimo młodego wieku spotyka ci  szczególnie 

zaszczytne wyró nienie, mam nadziej ,  e potrafisz je oceni . Od dzisiaj b dziesz 

ka dego dnia osobi cie sprawdzał wszystkie posiłki czcigodnego ojca. To jest 

polecenie jego i moje. 

Przez chwil  była cisza. 

- Rozumiesz, Lorenzo, o co chodzi? Pierwszym, który dzisiaj rano podj ł t  

prób , był tamten człowiek. 

- Rodrigo, powiedz… 

-  adnych pyta , Lorenzo! 

Odepchn ł ramieniem stół i ci ko si  podniósł. Jego smagła, pochmurna 

twarz była nabrzmiała, oczy miał zm cone i nabiegłe krwi . 

- Lorenzo,  wiat jest gnojowiskiem, pojmujesz to? Nie, ty nic jeszcze nie 

prze yłe , nic nie wiesz. Gdziekolwiek si  obrócisz, zobaczysz zbrodni , zdrad , 

co krok nikczemne jady karłów. Dr czyłem si  niedawno,  e popełniłem podło . 

Bo e wielki, jaki  głupiec był ze mnie! Człowiek, który uwa ał si  za mego 

przyjaciela i w którym ja równie  przyjaciela widziałem, siedzi teraz w lochach 

wi tej Inkwizycji. Dzi ki mnie, rozumiesz? I nie  ałuj , Bóg mi  wiadkiem,  e 

background image

 

39 

post piłem słusznie. Czym s  wi zy przyja ni i wszystkie uczucia wobec mojej 

słu by? Słuchaj, Lorenzo, powiedziałem,  e jeste  mi miły. Powiedziałem tak? 

- Powiedziałe  - szepn ł Lorenzo. 

- Jeste  młody, jeste  pi kny, w twoich oczach, jak w zwierciadle, odbija si  

czysto  twojej duszy, ale wiedz,  e chocia  ci  bardzo kocham, wi cej mo e 

nawet, ni  przypuszczasz, to przecie  gdybym dostrzegł w tobie cho  cie  

wyst pnej my li, jedn  bodaj plam  na twojej wierze i wierno ci, ja pierwszy 

uczyni  wszystko,  eby ci  zniszczy , jak si  niszczy wroga. Strze  si  mnie! 

Lorenzo tak e si  podniósł. Pobladł, oczy mu pociemniały. Don Rodrigo 

spojrzał na niego i gło no, nieoczekiwanie d wi cznie si  roze miał. 

- Szczeniaku, nawet swoich my li nie potrafisz ukry . Widz  po twoim 

spojrzeniu, co sobie pomy lałe . Pomy lałe : ty si  te  mnie strze . 

Jeszcze chwil  si   miał, naraz umilkł i krótkim ruchem dłoni rozkazał: 

- Id , chc  by  sam. 

Don Lorenzo, wci  blady i z ciemnymi oczami, słu bi cie si  wyprostował. 

- Tak jest, dostojny kapitanie - powiedział chłopi cym, niezwykle jasno 

wibruj cym głosem. 

Po czym nienagannie wykonawszy przepisowy zwrot wyszedł z celi, cokolwiek 

za gło no zatrzaskuj c drzwi. 

Wkrótce potem, bo nie wi cej ni  po upływie godziny, przybył do Santa Maria 

la Antigua inkwizytor  wi tego Trybunału w Valladolid, padre Cristobal Galvez, 

dominikanin. Na dziedzi cu powitał go cia przeor Santa Maria, siwowłosy padre 

Agustin d’Acugna, po czym obaj ojcowie udali si  do najstarszej cz ci klasztoru, 

gdzie w refektarzu, pami taj cym odległe i sławne czasy króla Alfonsa VI, 

oczekiwali przybywaj cego: kapitan domowników oraz fray Diego. 

Padre Galvez mimo swego kalectwa, utykał bowiem na lew  nog , wszedł 

szybkim krokiem i nieuwa nie si  rozejrzawszy po rozległym i surowym wn trzu, 

tym samym, troch  niecierpliwym spojrzeniem obj ł obecnych. 

- Dawno nie odwiedzałem tych pobo nych murów - zwrócił si  do przeora. - 

Jestem wi c. Gdzie  si  znajduje czcigodny ojciec? Wezwał mnie. Czemu tak 

pó no? 

Pan Rodrigo de Castro wysun ł si  spod kolumny, w której cieniu dotychczas 

stał. 

- Pozwól, wielebny ojcze, zło y  sobie wyja nienie. 

- Tak - powiedział krótko padre Galvez. 

- Czcigodny ojciec istotnie wezwał was, lecz osobi cie nie b dzie mógł, 

niestety, z wami rozmawia , poniewa  cały swój czas po wi ca modlitwie i 

rozmy laniom. 

- Teraz? - zdziwił si  gniewnie padre Galvez. - Sk d ta decyzja? Co si  tu 

dzieje? Dlaczego przybyli cie do stolicy noc  i nie zapowiedziani? Miasto trz sie 

si  od plotek. Czemu czcigodny ojciec nie chce z nikim rozmawia ? 

- Wybacz, wielebny ojcze - odpowiedział spokojnie pan de Castro - nie jestem 

upowa niony do roztrz sania decyzji czcigodnego ojca. 

Padre Galvez szybkim spojrzeniem obrzucił posta  młodego rycerza. 

- Jeste cie, panie? 

- Kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora - rzekł pan de Castro. 

background image

 

40 

Po czym wskazuj c na stoj cego nie opodal dodał: 

- Za  tu obecny brat Diego jest osobistym sekretarzem czcigodnego ojca. 

Padre Galvez, powłócz c przykrótk  nog , podszedł do Diega. 

- Winszuj , mój synu. Musisz posiada  szczególne cnoty i zdolno ci, skoro tak 

młodego postawił ci  czcigodny ojciec blisko swojej osoby. 

Fray Diego skłonił głow . 

- Czcigodny ojciec kazał was pozdrowi  oraz przekaza  wam swoje 

błogosławie stwo. Równocze nie czcigodny ojciec wyraził ubolewanie, i  z racji 

swoich obowi zków musicie, i to nie zwlekaj c, zaj  si  pewn  spraw  nad 

wyraz ci k  i bolesn . 

Padre Galvez słuchał nieuwa nie, spogl daj c w bok i gniewnie marszcz c 

ciemne krzaczaste brwi. Nagle si  wyprostował. 

- Si d my zatem - powiedział tonem nie przywykłym do sprzeciwu. 

Pierwszy swym porywczym, kulej cym krokiem skierował si  w stron  stołu 

stoj cego w gł bi refektarza i usiadłszy czekał, a  wszyscy zajm  miejsca. 

- Słucham - powiedział. 

Fray Diego, który skromnie zaj ł odległe miejsce, wstał i zwi le, głosem 

prawie monotonnym, opowiedział, co zaszło. Sko czywszy usiadł i dłonie wsun ł 

w r kawy habitu. 

- To wszystko? - spytał padre Galvez. 

- Reszta jest w waszych r kach, wielebny ojcze - odpowiedział fray Diego. 

- Tak - zgodził si  tamten oboj tnie. 

- I có  wy na to, ojcze Agustinie? 

S dziwy przeor nie ukrywał przygn bienia. 

- Straszliwie ci ko do wiadczył nas Bóg - powiedział dr cym głosem 

człowieka złamanego nieszcz ciem. 

- Bóg? - zdziwił si  padre Galvez. - Chyba nie s dzisz, ojcze Agustinie,  e Bóg 

przyprawił trucizn  wino czcigodnego ojca? To wszystko, co masz do 

powiedzenia? 

Padre d’Acugna bezradnie rozło ył dłonie. 

- Wszystko? - krzykn ł padre Galvez uderzaj c pi ci  w stół. - Jak to, pod 

dachem twego klasztoru wyl ga si  najpotworniejsza zbrodnia, przygotowuje si  

podst pny cios, który skrytobójczo ma nas uderzy  w sam mózg i serce, a ty nic 

nie wiesz, niczego nie widzisz,  lepy jeste  i głuchy? Na jakim  yjesz  wiecie? 

Modli  si  tylko potrafisz? Z aniołami i ze  wi tymi prowadzisz jedynie 

rozmowy? Rozum na staro  straciłe ? Doprawdy, gdyby nie twoja znana 

pobo no , inaczej by z tob , ojcze Agustinie, porozmawiał  wi ty Trybunał. 

Stary przeor nie próbował si  broni . Skulony w ogromnym krze le, coraz 

ni ej pod spadaj cymi na  oskar eniami pochylał siw  głow . Mimo to nie mógł 

zapanowa  nad jej dr eniem. „Taka wi c jest siła strachu” - pomy lał Diego. I 

chocia  od dzieci stwa przyuczony do szacunku dla pobo no ci oraz podeszłego 

wieku, u miechn ł si  szyderczo. Z tego jednak,  e to uczynił, zdał sobie spraw  

wówczas dopiero, gdy na twarzy pana de Castro, który w blasku swojej złocistej 

zbroi siedział u przeciwnego kra ca stołu nieruchomy jak pos g, dojrzał u miech 

podobny. Spojrzenia obu młodych ludzi spotkały si  i natychmiast rozeszły. Fray 

Diego spu cił powieki. „Bo e!” - pomy lał krótko, nie bardzo zdaj c sobie 

background image

 

41 

spraw , co pragnie tym bezgło nym okrzykiem wyrazi . Tak przecie  w ród 

swych my li w jednym błysku chwili zagubiony, poczuł si  pełen ogromnego 

smutku, a tak e gwałtownej i słodkiej równocze nie t sknoty - za czym? ku 

czemu? tego nie zd ył nazwa , poniewa  w tym akurat momencie padre Galvez, 

z nie ukrywan  pogard  odwróciwszy si  plecami do ojca Agustina, pochylił si  w 

stron  Diega, ten za , nagle głosem ojca inkwizytora wytr cony z zamy lenia, 

doznał niemałego zadowolenia, i  potrafił zachowa  niezm cony spokój. 

- Wspomniałe , mój synu - powiedział padre Galvez -  e pan de Sigura pod 

pozorem odbytej spowiedzi usiłował si  zrazu wymówi  od skosztowania posiłku 

czcigodnego ojca. 

- Tak było, wielebny ojcze - potwierdził fray Diego. 

- Mało, niestety, znałem pana don Carlosa. Cieszył si , o ile wiem, wielk  

sław  chrze cija skiego rycerza. Czy tak? 

- Nie inaczej, ojcze. Wzrostowi sławy sprzyjaj  niekiedy w oczach ludzkich 

duma i nieprzyst pno . 

- Był wi c dumny? 

- S dz ,  e nie z nadmiaru skromno ci niech tnie wyjawiał przed lud mi 

swoje my li. 

- A zatem? 

Diego doznał takiego uczucia, jakby si  znalazł nad skrajem przepa ci. 

- Ojcze wielebny - powiedział po cokolwiek przydługim namy le - wydaje mi 

si ,  e jestem zbyt młody i niedo wiadczony, abym nieomylnie potrafił os dzi , 

gdzie si  ko czy pozór winy, a zaczyna wina rzeczywista. 

Padre Galvez poruszył si  niecierpliwie. 

- Pozór? Có  ty opowiadasz, mój synu? Czym e jest twój pozór winy? Tylko 

nasz  chwilow  i wył cznie subiektywn  nieumiej tno ci  ujrzenia winy. Istnieje 

wi c pozór jako fakt? Nie istnieje, to jasne. Liczy si  tylko wina, a ona jest albo 

jej nie ma. To wszystko. 

Fray Diego zaczerwienił si  ze wstydu i upokorzenia. Jak e si  mógł w 

podobnie naiwny sposób pomyli ! Teraz dopiero zrozumiał, i  posłusze stwo 

wobec przeło onych nie na tym polega,  eby si  od wypowiadania swego zdania 

uchyla , lecz na tym, by s dy wy ej postawionych odgadywa  i potwierdza . 

- Ojcze wielebny - powiedział, po raz pierwszy w  yciu  wiadomie 

wykorzystuj c młodzie cz  szczero  swego głosu - je li u yłem poj cia „pozór 

winy”, to wła nie w znaczeniu, jakie ty owym słowom nadajesz. 

- Ród pana de Sigura zalicza si  do najstarszych rodów królestwa Aragonii - 

odezwał si  z drugiego ko ca stołu pan de Castro. 

Na to rzekł padre Galvez: 

- Niestety, do wiadczenie wci  nas poucza,  e im kto  wietniejsz  posiada 

przeszło , tym mniej nale y mu ufa . Zdawałoby si ,  e sława, bogactwo, 

uznanie zasług, blask imienia i rodu powinny z racji samych swych natur słu y  

prawdzie. Tymczasem wła nie po ród nich l gn  si  tak cz sto i panosz  

najohydniejsze wyst pki. Doprawdy, słowa pana naszego Jezusa Chrystusa: 

„Błogosławieni ubodzy duchem”, wi ksz  zawieraj  m dro , ani eli potrafi to 

oceni  ograniczony ludzki umysł. I nie pr dzej Królestwo Bo e zapanuje na 

ziemi, a  ludzko  stanie si  społeczno ci  prostaczków. 

background image

 

42 

Fray Diego słuchał z powa n  twarz , lecz bez skupienia. S dził do tej pory, i  

obca mu jest jakakolwiek zawi . Tymczasem wła nie to zjadliwe uczucie j trzyło 

si  w nim teraz. Czy  nie wiedział równie dobrze jak don Rodrigo,  e pan de 

Sigura wywodzi si  z wielkiego arago skiego rodu? Czemu  wi c nie potrafił w 

por  wykorzysta  tej wa nej, jak si  okazało, wiadomo ci, pozwalaj c si  ubiec 

tamtemu? 

Spojrzał na pana de Castro i na widok jego młodzie czej twarzy, wyra aj cej 

doskonały spokój oraz zdyscyplinowan  pewno  siebie, znów go obj ła fala 

zawi ci. 

Przez chwil  była cisza. 

- Co zamierzasz uczyni , wielebny ojcze? - spytał cicho stary przeor. 

- Zaraz si  dowiesz, ojcze Agustinie - odparł padre Galvez. - Poniewa  nie 

wydaje si  wiarogodnym, by w jakimkolwiek wypadku zbrodniarz mógł działa  

sam, najsłuszniejsz  rzecz  byłoby zawezwa  wszystkich braci przed  wi ty 

Trybunał. 

Padre Agustin podniósł dr c  głow . Stare, zm czone oczy pełne miał łez. 

- Bo e wielki, doprawdy chcesz to uczyni ? 

Tamten wzruszył ramionami. 

- Nie, na razie nie uczyni  tego.  wi ta Inkwizycja bynajmniej nie jest 

zainteresowana,  eby to staro ytne i czcigodne miejsce okry  cieniem niesławy. 

Wierzymy zreszt ,  e mimo twojej, ojcze, słabo ci, wi kszo  braci jest 

bezgranicznie wierna tradycjom tych murów, a tak e, co najwa niejsze, duchowi 

naszego stowarzyszenia. Tak wi c was tylko, panie de Castro - zwrócił si  do don 

Rodriga - zobowi zujemy, aby cie bezzwłocznie przekazali  wi temu 

Trybunałowi owego słu k , z którego r k brat Diego przyj ł posiłek 

przeznaczony dla czcigodnego ojca. 

- Ojcze Cristobalu - zawołał padre Agustin - to przecie  chłopi  jeszcze 

niewinne! 

Padre Galvez u miechn ł si  zjadliwie. 

- Dla ciebie, ojcze Agustinie, wszyscy ludzie s  niewinni. A  trudno, słuchaj c 

ci , poj , sk d w ród tego ogromu powszechnej niewinno ci rodz  si  wyst pki, 

herezje i zbrodnie. A mo e ich nie ma? Mo e do takich pobo nych wniosków 

doszedłe ? Je li tak, to czemu si  o to chłopi  niepokoisz?  wi ty Trybunał 

bardziej ni  jakikolwiek inny s d ziemski szanuje prawdziw  niewinno , 

poniewa  zwalczaj c zło jej wła nie broni. To powiedziawszy wstał, uznaj c 

zebranie za sko czone. 

Ju  nazajutrz okazało si ,  e wielebny padre Galvez nie mylił si  zarzucaj c 

ojcu Agustinowi krótkowzroczno  oraz karygodny brak czujno ci. 

Szesnastoletni Pablo Zarate, od paru zaledwie miesi cy odbywaj cy nowicjat w 

Santa Maria la Antigua, zeznał po niedługim  ledztwie, i  kiedy niósł posiłek 

czcigodnego ojca, zatrzymał go na dziedzi cu pan de Sigura, ka c mu 

pozostawi  jedzenie i wróci  samemu do klasztornej kuchni, a to celem umycia 

nie do  czystych r k. Wszystko zatem było teraz jasne. Wróg, jak stugłowa 

hydra, wci  si  odradzał mimo zadawanych mu ciosów. Zdemaskowany i 

unicestwiony w Saragossie, natychmiast podnosił zbrodnicze macki gdzie indziej, 

background image

 

43 

usiłuj c za wszelk  cen  podkopa  porz dek, sia  w umysłach zam t i w sercach 

niepokój.  

W ród tak ustalonych okoliczno ci przewinienie Pabla nie wydawało si  

szczególnie ci kie i jakkolwiek ze wzgl du na nast pstwa zamykała si  przed nim 

na zawsze mo no  powrotu w klasztorne mury - przecie  dopiero to, co zaszło 

potem, rzuciło ci ki cie  na zdrowie duszy tego wyrostka, tak niestety 

nieopatrznie dopuszczonego do odbywania duchownego nowicjatu. Oto 

niebawem po zło eniu zezna , a wi c jak najbardziej zobowi zany w swym 

sumieniu do okazania  alu oraz odbycia nale nej pokuty, Pablo Zarate, zamiast 

po drodze wiary pod y  - powiesił si  w wi ziennej celi, składaj c tym 

bezbo nym czynem  wiadectwo, i  nad uczciwe  ycie chrze cijanina przekłada 

ha b  i wieczne pot pienie. 

Wie  o tym godnym ubolewania wydarzeniu dotarła do Santa Maria la 

Antigua wczesnym rankiem, jeszcze przed pierwsz  msz  porann , któr  zwykł 

był od wielu lat odprawia  ojciec przeor. I tego równie  dnia wyszedł o 

oznaczonym czasie ze  wi t  ofiar , tak wszak e niedoł nie, niczym  lepiec, 

poruszał si  przy ołtarzu, a głos, nawet przy cichym czytaniu, tak dalece 

odmawiał mu posłusze stwa, i  pomi dzy zgromadzonymi bra mi wszcz ł si  

najpierw pełen niepokoju szmer, potem za  zaległa cisza i zgrzybiałemu 

mamrotaniu starca tylko samotne organy odpowiadały w gł bi ko cioła. Niemałe 

te  zdumienie wszystkich ogarn ło, gdy pobłogosławiwszy na zako czenie 

zebranych, padre Agustin pozostał przy ołtarzu, po czym cicho, lecz w sposób 

szczególnie mocny i przejmuj cy powiedział: 

- A teraz, bracia, zmówmy „Ojcze nasz” i „Zdrowa  Maria” za czyst  i 

niewinn  dusz  naszego młodszego brata Pabla. 

miertelna cisza zapanowała po tych słowach. Nie poruszył si  ani brat Diego, 

stoj cy samotnie z boku ołtarza, ani pan de Castro, który w swej złotej zbroi 

wyprzedzał o krok zwarty zast p familiantów. Taka przecie  od tych obu ludzi 

biła siła, i  nikt z braci nie odwa ył si  kl kn . 

Padre Agustin patrzył chwil  na tłum nieruchomy w półmroku ko cioła, coraz 

wi ksza blado  pokrywała jego pooran  cierpieniem twarz, przymkn ł oczy, a  

wreszcie odwrócił si  i kl kn wszy u stóp ołtarza, samotnie pocz ł si  modli . 

Wówczas fray Diego oraz pan de Castro,prze egnawszy si  wprzódy, 

równocze nie skierowali si  ku drzwiom zakrystii. Za nimi pocz li wychodzi  

familianci czcigodnego ojca i ko ciół wypełnił si  ci kim szcz kiem pancerzy. 

Potem, ju  w ciszy, jeden za drugim, z pochylonymi głowami i wzajemnie 

unikaj c spojrze , opuszczali ko ciół bracia. 

Niebawem ojciec Agustin pozostał sam. Długo si  modlił, jakby zapomniał o 

wiecie.  wit ciepłym poblaskiem słonecznym rozja niał na witra ach sylwetki 

aniołów i  wi tych. Dopalały si  w lichtarzach  wiece. Z klasztornego dziedzi ca 

dochodziły odgłosy zmieniaj cych si  wart. 

W pewnej chwili padre Agustin podniósł głow  i odnalazłszy wysoko w górze 

ogromny krzy , zawołał głosem pełnym rozpaczy: 

- Panie, jak długo ciemno ci maj  panowa  nad nieszcz sn  ziemi ? 

O lepiony łzami nie mógł zrazu dojrze , kto nagle przypadł mu do kolan i 

wstrz sany szlochem  arliwie przycisn ł gor ce usta do jego dłoni. Sam na 

background image

 

44 

kl czkach, poszukał po omacku głowy kl cz cego i kiedy poczuł pod palcami 

g ste, mi kko si  wij ce włosy - rozpoznał małego słu k  klasztornego imieniem 

Francisco. Obj ł wówczas to drobne, jeszcze dzieci ce ciało i gładz c małego po 

włosach wyszeptał łami cym si  ze wzruszenia głosem: 

- Moje dziecko, moje biedne dziecko, nie trzeba traci  nadziei. Trzeba mie  

nadziej . Zawsze nadziej . 

Była to ostatnia msza, jak  stary przeor odprawił w Santa Maria. Najbli szej 

nocy opu cił z polecenia przeło onych klasztor i miasto, udaj c si  do odległej 

pustelni San Inigo w górach Estremadury, aby tam, po wi ciwszy si  

przyrodzonej sobie potrzebie modlitwy, spokojnie mógł doko czy  pobo nego 

ycia. 

Nazajutrz za  sam ojciec Wielki Inkwizytor, zako czywszy dwudniowe 

rekolekcje, odprawił w Santa Maria porann  msz . Fray Diego wygłosił do 

zebranych braci krótkie kazanie na temat słów Pana Jezusa według Ewangelii 

wi tego Mateusza: „Nie przyszedłem puszcza  pokoju, ale miecz.” 

Tymczasem, jak si  to zazwyczaj zdarza w dziejach, i  nie samymi 

zwyci stwami umacniana bywa droga prawdy - ró ne wie ci nie budz ce wesela 

nadchodziły do stolicy u schyłku roku tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego. I 

tak, stało si  pewnego dnia wiadomym, i  wojska królewskie pod dowództwem 

pana hrabiego d’Arcos poniosły przy obleganiu poga skiej Malagi ci kie straty, 

natomiast z Aragonii donosili gubernatorzy o zamieszkach, wci  od czasu 

wiadomych wypadków w Saragossie wnosz cych niepokój i zam t do wielu miast, 

wsz dzie za  powodowanych t  sam  r k   ydowskiego wroga, uciekaj cego si  

do jak najnikczemniejszych  rodków, byle tylko podst pnie działa  na szkod  

Królestwa.  

W Walencji na przykład, nie licz c pomniejszych tumultów, obałamucone 

przez ukrytych prowokatorów pospólstwo podpaliło pałac Talavera, stanowi cy 

siedzib   wi tego Trybunału, w Teruelu za  tłum, w podobny sposób pod egany, 

kamieniami i cegłami obrzucił przy wie y San Martin orszak ojca Inkwizytora, 

gdy ten w pierwsz  niedziel  grudnia zd ał na nabo e stwo do katedry. W obu 

miastach były ofiary i tylko dzi ki natychmiastowemu wyprowadzeniu na ulice 

ołnierzy  wi tej Hermandady unikni to rozszerzenia si  zamieszek oraz ofiar 

jeszcze liczniejszych. Równie  w Barcelonie zdławiono bunt w samym zarodku, 

rozp dzaj c przy pomocy miejskich pachołków gawied , która pocz ła si  

gromadzi  w okolicach wi zienia  wi tego Officium, zatrzymuj c przy tej 

sposobno ci i pod s d oddaj c wielu podejrzanych osobników. 

Król Ferdynand, powiadomiony o tych wydarzeniach, natychmiast przez 

specjalnych kurierów zarz dził stosowanie bezwzgl dnie surowych restrykcji 

wobec wszelkich przejawów heretyckich prowokacji. Równie   wi te Trybunały, 

zwłaszcza działaj ce na terenie Aragonii, zostały wezwane specjalnym pismem 

ojca Wielkiego Inkwizytora do wzmo enia czujno ci oraz pogł bienia metod 

swego działania. Jeszcze raz wi c przeliczył si  i pomylił wróg, s dz c, i  uda mu 

si  osłabi  wojuj cy Ko ciół lub wykopa  przepa  mi dzy nim a wierz cymi 

masami. Nikt, prócz zbrodniczych heretyków oraz garstki ludzi chwilowo 

sprowadzonych na manowce, nie w tpił, i  cały naród bezgranicznie jest oddany 

background image

 

45 

Ich Królewskim Mo ciom i Ko ciołowi, jednomy lnie pot piaj c wszelkie próby 

osłabienia tej jedno ci. 

Mimo to, jak zwykle w podobnych okoliczno ciach, wie ci o pewnym 

niezdrowym podnieceniu umysłów nadal dochodziły z prowincji i jakkolwiek w 

samej stolicy panował spokój, ojciec inkwizytor Galvez podj ł decyzj , aby 

przy pieszy  autodafe, od dłu szego ju  czasu i z wielkim nakładem pracy 

przygotowywane na połow  stycznia roku nast pnego. Gdy padre Torquemada 

przychylił si  do tej decyzji, uczyniono wszystko, aby uroczysto , wyznaczona na 

szczególnie bliski ludowi dzie   wi tego Dominika z Silos, wypadła pod ka dym 

wzgl dem okazale. I tak w ci gu tygodnia, który poprzedzał autodafe, zamkni to 

wiele procesów ospale si  wlok cych od miesi cy, wszcz to równie  rozliczne 

nowe i pomy lnie je przed terminem uko czono. We wszystkich klasztorach, 

szczególnie u dominikanów, wieczorne modlitwy braci towarzyszyły tym 

poczynaniom, bowiem jedno  synów Ko cioła wydawała si  w tych dniach 

bardziej potrzebna ni  kiedykolwiek indziej. Zreszt , jak si  tego spodziewano, 

lud nie pozostał oboj tny na głos swych duchowych przewodników. O ywiony 

szczer  wiar , pocz ł ze wszystkich miasteczek i wsi staro ytnego królestwa León 

ci ga  do Valladolid. Tak e i z dalszych okolic przybywali pobo ni p tnicy. 

Niebawem te  zbrakło miejsc w gospodach i ober ach, wi c lud, mimo 

grudniowych chłodów, koczował na placach pod gołym niebem. 

Wobec tak wielkiego poruszenia w chrze cija skim narodzie obie Ich 

Królewskie Mo cie, jakkolwiek ze wzgl du na sytuacj  wojenn  pod Malag  tam 

si  zamierzały uda , teraz, osobi cie uproszone przez ojca Wielkiego Inkwizytora, 

postanowiły odło y  ow  nagl c  podró , aby obecno ci  swego Majestatu 

przysporzy  uroczysto ciom znaczenia i blasku. Przewidywano,  e około dwóch 

tysi cy skazanych na ró ne kary grzeszników we mie udział w pokutniczych 

obrz dkach w katedrze, a pó niej pod y w procesji na quamadero, natomiast 

ilo  heretyków ostatecznie wyrokiem  wi tego Trybunału usuni tych ze 

wspólnoty ko cielnej dochodziła do siedemdziesi ciu kilku. Jednym spo ród nich i 

jedynym, którego ciało w otoczeniu  ywcem palonych miało tylko po miertnie 

spłon  na stosie, był o  wi tokradcz  prób  trucicielstwa obwiniony pan don 

Carlos de Sigura. Zdawało si  w  wietle gruntownie przeprowadzonego  ledztwa, 

i   wi ty Trybunał nie mógł w tej tak pod ka dym wzgl dem oczywistej sprawie 

powzi  wyroku bardziej sprawiedliwego, tymczasem to wła nie orzeczenie stało 

si  na Królewskiej Radzie Inkwizycyjnej przedmiotem burzliwej wymiany zda . 

Królewska Rada Inkwizycyjna, przed paroma laty powołana przez Ich 

Królewskie Mo cie celem mocniejszego powi zania z tronem działalno ci 

wi tego Officium, do  rzadko w pełnym komplecie zbierała si  w minionym 

czasie. Teraz wszak e, i jak si  zdaje, przychylaj c si  do opinii kilku  wieckich 

panów, król Ferdynand uznał za konieczne, aby ze wzgl du na ostatnie 

wydarzenia Rada podj ła swoje zadania, i to nie zwlekaj c. Tak wi c w ostatni 

dzie  listopada, na  wi tego Andrzeja, po wczesnej mszy w zamkowej kaplicy 

trzech dostojników ko cielnych z ojcem Wielkim Inkwizytorem na czele, tylu  

znakomitych panów Królestwa oraz dwóch sławnych doktorów, doradców 

prawnych  wi tego Officium, wszyscy najbli sze swoje otoczenie pozostawiaj c 

na przedpokojach, zgromadzili si  w tronowej sali, oczekuj c przybycia Króla i 

background image

 

46 

Królowej. Ich Królewskie Mo cie nie kazały na siebie długo czeka . Towarzyszył 

im minister, fray Francisco Ximenes, franciszkanin. 

Padre Galvez nie próbował ukry  gestu niezadowolenia, gdy po kilku słowach 

króla Ferdynanda, mówi cego, jak zwykle, troch  przyci ko wskutek zadyszki, 

na któr , tyj c, coraz bardziej cierpiał - podniósł si  celem zabrania głosu don 

Alfonso Carlos, ksi

 Medina Sidonia, markiz Kadyksu. Wiadom  było 

powszechnie rzecz ,  e gdy przed pi cioma laty pierwsi judaisantes pocz li 

opuszcza  miasta i grody podległe  wi temu Officium w Sewilli - nie kto inny jak 

pan ksi

 Medina Sidonia udzielał im na swoich ziemiach schronienia. Odległe 

to wszak e ju  były sprawy i by  mo e młody ksi

, o wiecony z biegiem lat 

duchem prawdy, wła nie od tej swojej przeszło ci pragn ł si  obecnie odci , to 

bowiem, co mówił, było nad wyraz rozumne, przenikni te pobo no ci  oraz pełne 

synowskiego uznania dla zasług  wi tych Trybunałów. Trudno było, doprawdy, o 

słowa lepiej wyra aj ce my l chrze cija sk  nad te, które ze spokojn  rozwag  

oraz godno ci  wcale nie pyszn  wypowiadał ów potomek jednego z 

najznakomitszych rodów Królestwa. 

Obie Ich Królewskie Mo cie słuchały ksi cia z wyra nie  yczliw  uwag , 

równie  pozostali panowie, szczególnie stary ksi

 Cornejo, wydawali si  pełni 

uznania dla rozumu najmłodszego spo ród siebie. W ród tej ogólnej aprobaty 

tylko ojcowie inkwizytorzy oraz pan kardynał de Mendoza, arcybiskup Toledo, 

zachowali wyczekuj c  wstrzemi liwo . I rzeczywi cie, powoduj c si  

do wiadczeniem oraz rozwag  słusznie nie dali si  unie  przedwczesnej rado ci, 

bowiem niebawem pan Medina Sidonia odsłonił swoje prawdziwe oblicze. 

- Niestety - powiedział podnosz c cokolwiek po chwili milczenia głos - 

uchybiłbym i powadze tego zgromadzenia, i samej nade wszystko prawdzie, 

gdybym nie wyznał, i  patrz c na wiele dziej cych si  obecnie w Królestwie 

spraw, obok uczu  rado ci i dumy doznaj  równie , a na pewno nie ja jeden, 

troski, i to jak najbardziej dotkliwej. 

Cisza zaległa w sali. Padre Galvez porywczo poruszył si  w swym krze le, 

natomiast padre Torquemada podniósł głow  i przenikliwym spojrzeniem 

ogarn ł młodego ksi cia. Ten zwrócił si  wprost ku niemu. 

- Widz  po waszym spojrzeniu, czcigodny ojcze, i  chcieliby cie spyta , co to 

za troska mnie niepokoi? 

Na to odpowiedział padre Torquemada: 

- Istotnie, nie omylili cie si , dostojny panie. W obliczu tak powszechnego 

rozplenienia si  rozlicznych wyst pków przeciw wierze ka dy chrze cijanin musi 

odczuwa  gł bok  trosk . Czy o tej wła nie trosce my licie? 

- Owszem, o niej równie , lecz nie tylko o niej jednej. Najja niejszy Panie, 

Królowo! doceniam surowo , z jak   wi te Trybunały  cigaj  i karz  

heretyków, obawiam si  wszak e,  e kiedy owa surowo  pocznie dotyka  

najpierwszych panów Królestwa, niesław  okrywaj c ludzi wysoko 

wyrastaj cych ponad tłum urodzeniem, godno ciami i mieniem, wówczas stokro  

wi cej szkód ni  korzy ci musi dla nas wynikn . To jest wła nie, czcigodni 

ojcowie, troska, która mi ci y. 

Ksi

 Cornejo zawołał: 

background image

 

47 

- Co zyskacie wydaj c pospólstwu na ha b  i poni enie synów znakomitych 

rodów? Czego cie dokonali w Aragonii? Czy  nie my jeste my trwałym 

fundamentem, na którym musicie si  wspiera ? 

Ogromny i t gi pan markiz de Villena, zapominaj c o szacunku nale nym Ich 

Królewskim Mo ciom, uderzył pi ci  w por cz krzesła. 

-  lepi jeste cie, ojcowie, czy szaleni? Na kogó  si  porywacie? Je li dalej 

pójdziecie t  drog , mo e mnie tak e postawicie przed swoim trybunałem? 

Znów cisza zaległa. Pierwszy odezwał si  padre Torquemada i jego głos, 

ciszony i pełen spokoju, ze szczególn  wymow  odci ł si  od gwałtownego 

wyst pienia pana de Villena. Powiedział: 

- Nie mylicie si , dostojny panie. I niech Bóg wszechmocny zachowa was w 

swojej opiece, aby nie stało si  to konieczno ci . 

Krew uderzyła panu de Villena do głowy. 

- Grozicie, czcigodny ojcze? Mnie? 

- Komu jest potrzebne zniesławianie po  mierci pana de Sigura? - krzykn ł 

ksi

 Medina. - Skoro pan de Sigura stan ł przed s dem boskim, niech Bóg 

rozs dzi jego winy. 

Padre Galvez obrócił ku niemu pociemniał  twarz. 

- I kogó  to bronicie, ksi

? Wiarołomcy i truciciela? 

- Mylisz si , wielebny ojcze - odparł tamten. 

- Nie pana de Sigury broni , lecz powagi rycerskiego stanu. Wiem,  e wsz dzie 

mo e si  wcisn  grzech, a wyst pki, nawet szczególnie ci kie, mog  si  sta  

udziałem mo nych tego  wiata, lecz czy znaczy to,  e nale y je wówczas wynosi  

na  wiatło dzienne? Czemu zgorszenie, które raczej ukry  nale y i milczeniem 

otoczy , wydajecie na pastw  pospólstwa? Ciemny motłoch chcecie zwróci  

przeciw nam? 

Król Ferdynand siedział na podwy szeniu tronu przymkn wszy wypukłe 

powieki i obie tłuste, nieco przykrótkie dłonie wspieraj c o szeroko rozstawione 

uda. Pobo na królowa Izabela wydawała si  zamy lona i smutna. W ciszy słycha  

było ci ki oddech pana de Villena. 

- Pan ksi

 Medina słusznie powiedział - rzekł padre Torquemada - i  grzech 

i wyst pek nie omijaj  na tym  wiecie nawet najwy ej postawionych. Gł boko si  

jednak myli namawiaj c nas, aby my odwag  mówienia prawdy zast pili 

tchórzliwym milczeniem. Có  doradzacie nam, dostojni panowie? Czy by cie 

mieli tak mało zaufania do prawdy, i  fałszywie poj t  sław  waszego stanu wy ej 

nad ni  stawiacie? 

- Osłabiaj c nasz stan, prawd  osłabiacie - odparł ksi

 Cornejo. 

- Nie! - zawołał padre Torquemada. - Je li mamy odwag  odsłania  

najbardziej nawet bolesne rany, to wła nie dlatego, i  jeste my do  silni, aby 

wszelkie zło ujawni  i ukara . Raz jeszcze pytam was, co nam doradzacie? Czym 

s  dla was prawa, czym sprawiedliwo ? Milczycie? Wi c ja wam odpowiem: 

wasza pycha przerasta wasz  wiar : A skoro wiara w was słabnie, jak e mo ecie 

ufa  w zwyci stwo? Lecz i to tak e wam powiem: nigdy  wi ta Inkwizycja nie 

ulegnie podobnym podszeptom, nigdy nie da si  zwie  jakimkolwiek próbom 

osłabienia swojej jedno ci. Bezlito nie b dziemy odcina  od pnia  ywota ka d  

chor  lub usychaj c  gał . 

background image

 

48 

Pan ksi

 Medina Sidonia, pobladły z gniewu, zerwał si  ze swego miejsca. 

- Najja niejszy Panie, Królowo! pan de Sigura ci ko zgrzeszył, to prawda, 

przecie  w jego  yłach płyn ła krew najznakomitszych rodów Hiszpanii. Nie 

dopu cie do tak straszliwego poha bienia. 

Na to odezwał si  milcz cy dotychczas kardynał de Mendoza: 

- Co jest ha b , wyst pek czy kara? 

- Słyszymy tutaj głosy - powiedział padre Galvez - które do ha by wyst pku 

chciałyby doło y  ha b  bezkarno ci. 

Król Ferdynand podniósł powieki. Zrazu jego wypukłe bladoniebieskie oczy, 

jak gdyby zaskoczone  wiatłem, zdawały si  wyra a  tylko senne znu enie. 

Przecie  po chwili, wci  pozbawione blasku, stały si  skupione i zimne. 

Natomiast na pi knych ustach zamy lonej królowej Izabeli pojawił si  ledwie 

widoczny, bardzo delikatny i pełen smutnej słodyczy u miech. 

Ferdynand zacz ł mówi  z wolnym namysłem: 

- Je li Król i Królowa stanowi  prawa, nie przystoi poddanym, i to 

najpierwszym w Królestwie, prosi  Majestat, aby si  przyczynił do ich łamania. 

Tu wyprostował si  i głos jego nabrał nagle siły. 

- Królowa i ja, wci  dla triumfu prawdy maj c na celu ostateczne 

zjednoczenie Królestwa, ł czymy si  z całym narodem w wierze, i  nie 

mogliby my podj  dzieła bardziej godnego naszych obowi zków. Pan de Sigura 

dopu cił si  zbrodni tak straszliwej, i  my ze stopni tronu nie mo emy mie  dla 

niego  adnego przebaczenia. S dzimy wszak e, i  przeznaczaj c odziedziczone po 

nim dobra na cel tak miły Bogu, jakim jest wojna z poganami, tym samym i u 

Pana Najwy szego b dziemy wyjednywa  łask  dla duszy skalanej niegodnym 

czynem. To wszystko, co dla pana de Sigura i jemu podobnych mo emy uczyni . 

Co ty o tym s dzisz, moja Izabelo? 

Odpowiedziała Izabela: 

- S dz  to samo co i ty, panie. 

- Pan Król - rzekł markiz de Villena - zapomina, ile jego przodkowie, a 

równie  i on sam winni s  panom Królestwa. Od kiedy to czarna niewdzi czno  

zadomowiła si  w sercach królów? 

Zdawało si  przez chwil ,  e król Ferdynand wybuchnie gniewem. Równie  i 

królowa Izabela przestała si  u miecha . Wówczas wysun ł si  do przodu fray 

Ximenes. 

- Gniew i obraza nie s  zazwyczaj dobrymi doradcami - powiedział półgłosem, 

z akcentem łagodnej perswazji. 

- Natomiast kiedy mowa o zapominaniu, rozs dek ka e stwierdzi ,  e skaz  

pami ci nie Ich Królewskie Mo cie s  dotkni te. To raczej niektórzy panowie 

zapominaj  lub pami ta  nie chc , i  nie oni jedni stanowi  podpor  tronu i 

Ko cioła. Popełniliby my, jak s dz , wielki bł d, gdyby my nie doceniali, jak 

bardzo do umacniania porz dku w Królestwie przyczyniaj  si  miasta oraz grody 

zjednoczone w  wi tej Hermandadzie. Przecie  nie słyszeli my nigdy, aby w 

obliczu  wi tych Trybunałów mieszka cy miast domagali si  dla siebie 

szczególnych przywilejów. 

background image

 

49 

- Katolicki lud - powiedział padre Torquemada - nie tylko w obliczu wiary nie 

da dla siebie przywilejów, lecz wdzi czny jest  wi tej Inkwizycji za to,  e 

uwalnia go od jednostek, dla których w społeczno ci nie ma miejsca. 

Długa cisza zaległa po tych słowach. 

- A zatem motłochem chcecie nas straszy ? - rzekł wreszcie głuchym głosem 

pan de Medina. A pan de Villena dorzucił: - Zniszczy  nas chcecie i na plebsie si  

oprze ? Wówczas, gwałtownym ruchem odsun wszy krzesło, podniósł si  padre 

Torquemada. 

- Na Boga  ywego! - zawołał - któ  w tym gronie o miela si  mówi : my i wy? 

Nie stanowimy  jedno ci? Nie ł czy nas ta sama wiara i ten sam Bóg nie mieszka 

w naszych sercach? Do tego doszło, aby my jak mi dzy wyznawcami prawdy i 

niewiernymi rozłam w ród siebie wykopywali? Pomy lcie, nie  pi nieprzyjaciel, 

wróg zewsz d nas otacza, do stu podst pów o ka dej godzinie si  ucieka, 

zdradzieckie ciosy w ciemno ciach nam przygotowuje, na słabo  nasz  liczy, na 

ka dy nasz bł d niecierpliwie czyha, rozłamu w ród nas pragnie, z ka dej naszej 

pomyłki przewrotnie si  cieszy, a tu, gdzie szczególna jedno  powinna panowa , 

stanowi c najwy sze prawo, wy sze ponad wszelkie małostkowe wzgl dy, mówi 

si : my i wy? Kim zatem jeste cie wy, kim jeste my my? Nie wiem, doprawdy, 

kim wy, dostojni panowie, chcecie by , lecz ja, skromny mnich, mog  wam 

powiedzie , czego my, sprawie wiary słu c, pragniemy. Jedno ci pragniemy i 

posłusze stwa dla niej. Wszyscy jeste my wobec tej jedno ci równi i te same 

prawa jednocz  nas w posłusze stwie. Znamy wasze sławne imiona, znamy wasze 

zasługi, znamy wielko  waszych przodków, lecz wszystko to znaj c i wysoko 

ceni c chcieliby my równie  zna  wasze my li, aby tak e je wysoko ceni , je li s  

my lami naszymi. 

- Pan Król powiedział swoje ostatnie słowo - rzekł stary ksi

 Cornejo. 

- Nie si gniemy po miecze w obronie pana de Sigura - dodał pan de Medina. 

Na to odparł czcigodny ojciec: 

- Gdyby mnie spytano, dostojni panowie, który z dwóch buntów jest 

gro niejszy, bunt miecza czy bunt my li, ten drugi uznałbym za nios cy 

niebezpiecze stwa bardziej nieobliczalne. Istotnie tylko z wol  królewsk  si  

liczycie? A z Prawd  Najwy sz , z Bogiem? 

Tak  sił  głos jego zabrzmiał, i  trzej panowie pochylili głowy. Na koniec 

podniósł si  pan Cornejo i rzekł: 

- Niech Bóg wszechmog cy nigdy nas nie opuszcza i zawsze prawda  wi tej 

wiary mieszka w naszych sercach. 

Pisze za  w zwi zku z owym posiedzeniem Królewskiej Rady Inkwizycyjnej 

autor kroniki przekazuj cy potomnym histori  swoich czasów: 

„Tak wi c, kiedy ze wszystkich opresji, nawet powodowanych przez ludzi 

najwy ej stoj cych, prawda obronn  r k  zawsze wychodziła i nadal, mimo 

ró nych przeszkód i zasadzek, zwyci sko tryumfuje - słuszn  mo emy posiada  

pewno , i  niedaleki jest czas nastania Królestwa Bo ego na ziemi.”

 

 

 

 

 

background image

 

50 

Rozdział 3

 

 

Zima z roku tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego na osiemdziesi ty szósty 

okazała si  takiej surowo ci, jakiej od wielu lat ani w León, ani w Starej Kastylii 

nie pami tano. Niezwykle obfite  niegi spadły pod koniec grudnia, a po krótkiej 

odwil y na Trzech Króli mrozy znów chwyciły i burzliwe zawieje pocz ły szale . 

Ich Królewskie Mo cie natychmiast po uroczysto ciach na  wi tego Dominika 

z Silos udały si  wraz z dworem do wojennego obozu pod Malag , natomiast 

czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, jakkolwiek pilno mu było do Rzymu, gdzie z 

r k nowo obranego Ojca  wi tego, Innocentego VIII, osobi cie miał odebra  

potwierdzenie swojej godno ci, musiał ze wzgl du na nieprzychylny czas odło y  

na wiele tygodni podró . Dopiero w ostatniej dekadzie stycznia surowa zima 

zacz ła si  przesila ,  niegi pod łagodnymi podmuchami południowych wiatrów 

szybko topniały, zapowiadała si  wczesna i pi kna wiosna. 

Poniewa  wszystkie przygotowania do italskiej podró y były ju  od dawna 

poczynione, padre Torquemada, nie chc c dłu ej zwleka , mimo wie ci 

donosz cych zewsz d o gwałtownych powodziach zarz dził wyjazd na dzie  

Panny Marii Gromnicznej. 

W tym wła nie czasie, kiedy ju  powszechnie było wiadome,  e czcigodny 

ojciec najkrótsz  drog  pod y ze swymi domownikami wprost do Barcelony, 

sk d specjalny okr t królewskiej armady przewiezie go do Neapolu - przybył do 

Valladolid i natychmiast zjawił si  w Santa Maria la Antigua niejaki fray Alvaro, 

ze specjalnymi zleceniami wysłany przez wielebnych ojców inkwizytorów z Villa-

Réal. I oto stało si ,  e jeszcze tego samego dnia czcigodny ojciec odwołał po 

rozmowie z bratem Alvaro swoje plany dotychczasowe i jakkolwiek poci gało to 

za sob  niemałe trudy uci liwej podró y oraz co najmniej na par  tygodni 

odwlekało przybycie do Stolicy Piotrowej, postanowił uda  si  wpierw do Villa-

Réal, rozumiej c,  e je li tak wielkie przykładano tam znaczenie, aby osobi cie 

zechciał uczestniczy  w uroczystym autodafe wyznaczonym na dzie   wi tego 

Romualda, jemu, ojcu wszystkich  wi tych Trybunałów Katolickiego Królestwa, 

podobnie pobo nych  ycze  i pró b zlekcewa y  nie wolno. 

Padre Torquemada nadspodziewanie du o czasu po wi cił dominikaninowi z 

Villa-Réal. Fray Diego obecny był przy tej rozmowie i gdy fray Alvaro, jak 

najchlubniej wywi zawszy si  ze swojej misji, po egnał wreszcie czcigodnego 

ojca, dał go ciowi znak, by pod ył za nim. 

Akurat sygnaturka ko cielna obwieszczała por  wieczornych modlitw. Szli w 

milczeniu, a  naraz fray Alvaro spytał: 

- Wy jeste cie brat Diego? 

Ten przystan ł. 

- Tak - powiedział. 

I wyprzedzaj c swego towarzysza poszedł dalej. 

- Przywo  wam pozdrowienia od brata Mateo - rzekł po chwili fray Alvaro. 

Fray Diego szedł szybkim krokiem, zatrzymał si  dopiero przed niskimi 

drzwiami. 

- Oto wasza cela - powiedział. - Jeste cie zapewne zm czeni drog  i 

potrzebujecie odpoczynku. 

background image

 

51 

- Tak - odparł tamten. - Kiedy wyje d ałem, brat Mateo prosił mnie,  eby was 

odnale  i pozdrowi . Kazał mi powiedzie : „Brat Mateo my li o tobie i modli si  

za ciebie.” Dokładnie tak powiedział brat Mateo, na pewno dobrze powtarzam. 

Diego musiał uczyni  du y wysiłek, aby podnie  głow  i spojrze  

przybyszowi z Villa-Réal wprost w oczy. Fray Alvaro był tego samego wzrostu co 

on, podobnie szczupły i drobny, a lat te  nie musiał du o wi cej liczy . W jego 

ciemnych, nad wiek powa nie zamy lonych oczach Diego odnalazł przyjazn  

yczliwo . 

- Odpoczywajcie w spokoju, bracie Alvaro - powiedział umykaj c 

spojrzeniem. 

Po czym, nagle ogarni ty przejmuj cym uczuciem marzni cia, pod ył 

po piesznie w gł b korytarza i min wszy wewn trzny, pusty teraz kru ganek, 

wszyscy ju  bowiem bracia zgromadzili si  w ko ciele na nieszporach, pocz ł 

schodzi  na dół, nie bardzo zdaj c sobie spraw , gdzie i w jakim celu idzie, wci  

z tym samym wra eniem,  e kark, ramiona, plecy i piersi ma owini te pod 

habitem zlodowaciał  szmat . 

Na dole, nie opodal schodów, pan de Castro rozmawiał z młodym don 

Lorenzem. Diego chciał ich wymin , lecz pan don Rodrigo, uwa nie si  mu 

przyjrzawszy, zatrzymał go i spytał: 

- Co ci jest, bracie Diego? Chory musisz by , gor czk  chyba masz? 

Głos pana de Castro, zazwyczaj silny i d wi czny, teraz wydał si  bratu Diego 

całkiem płaski, jak gdyby spod ziemi szedł lub wilgotn  mgł  był przygłuszony. 

Podniósł nie bez wysiłku r k  do czoła i dopiero wówczas zdał sobie spraw ,  e 

całe jego ciało rzeczywi cie jak w gor czce dygoce. Nieskładnie te , trz s cym si  

głosem pocz ł co  mamrota , czuł,  e mu krew spod czaszki i z twarzy gwałtownie 

odpływa, a  miertelny chłód, o jakim nie miał dot d poj cia, poczyna go coraz 

szybciej wci ga  w gł b martwego zimna. Resztk  zanikaj cej  wiadomo ci 

rozpoznał,  e pan de Castro dotyka jego ramienia. Raz jeszcze usłyszał głos don 

Rodriga, lecz co tamten mówił, tego ju  nie zdołał zrozumie . 

- Tak - powiedział mo liwie najgło niej, lecz  wiadomy,  e wydobył z siebie 

szept cichszy od oddechu. 

I odwróciwszy si  od obu rycerzy, z powrotem pocz ł wchodzi  na schody. 

Szedł bardzo wolno, prawie jak po omacku, ka dy krok wydawał mu si  zrazu 

przerastaj cym siły, potem - ostatnim. 

Gdy doszedł do połowy schodów, tu  obok, bli ej, ni  mogło si gn  rami , 

odezwał si  fray Mateo: 

- Diego, co  ze sob  zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz si  w r ce 

nieprzyjaciela? 

- Milcz! - szepn ł Diego. - Ciebie nie ma. 

Był jednak. 

- Diego, cokolwiek si  stanie, błagam ci , zachowaj swoje sumienie. 

- Kłamiesz, ciebie nie ma. 

Podniósł oczy, by dojrze  szczyt schodów. Zobaczył ciemno . 

- Czemu nie  picie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. -  wita  

b dzie niebawem. Wystarczy,  e ja czuwam. 

background image

 

52 

Nikt nie odpowiadał. Diego, poszukuj c wyci gni tymi r koma oparcia, 

wspi ł si  o stopie  wy ej. 

- Ty jeste ! Odpowiedz. 

Nie było go. 

- Buntownicze zamysły - rozległ si  głos czcigodnego ojca - nie zawsze 

potrzebuj  słów. 

- Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - odpowiedziało dalekie echo głosem 

pana de Sigury. 

- Ciebie nie ma! - zawołał Diego. 

- Dlaczego chcesz si  zgubi ? - spytał tu  obok fray Mateo. 

- Znów jeste ? - zdziwił si  Diego. 

- Przecie  ciebie nie ma. 

- Gdyby  nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłby  nimi pogardza  jutro 

odpowiedział z wysoka, od niewidocznego szczytu schodów, głos ojca 

Torquemady. 

- Ojcze mój! - zawołał Diego. 

Chc c si  wspi  na jeszcze jeden stopie  potkn ł si  i czołem uderzył o co  

twardego i zimnego. Natychmiast oprzytomniał. Stał przy jednej z kolumn 

podtrzymuj cych niski strop klasztornego korytarza. Cisza była dokoła. Tylko z 

ko cioła dochodził  piew braci. W pewnym momencie  cichł i wtedy rozległy si  

organy. 

Po chwili fray Diego znalazł si  w celi czcigodnego ojca. Padre Torquemada 

stał przy wysokim pulpicie i wa n  najwidoczniej prac  musiał by  pochłoni ty, 

poniewa  zawsze tyle łaskawo ci okazuj cy swemu młodemu sekretarzowi, teraz 

spojrzał na niego z niech ci  i spytał szorstko: 

- Czego chcesz, mój synu? Nie widzisz,  e pracuj ? 

Skoro jednak Diego rzucił mu si  do nóg, surowo  znikła z jego twarzy. 

- Mój synu, co si  stało? 

- Ojcze mój! - zawołał Diego - wybacz,  e o mieliłem si  przyj  nie wzywany, 

lecz to, co ci chc  wyzna , musz  uczyni  natychmiast. 

- Uspokój si  przede wszystkim, mój synu. 

- Jestem spokojny, ojcze. Jestem nim o tyle, o ile potrafi zachowa  spokój 

człowiek, który znalazł si  o krok od popełnienia bł du nieodwołalnego. 

Przejrzałem jednak, ojcze, w por  i o pomoc ci  prosz . Ojcze mój, ci ko 

zawiniłem. Z powodu skrupułów, wynikaj cych i z mojej słabo ci, i z mego nie 

do  jeszcze ugruntowanego rozeznania, chciałem zatai  przed tob  pewne moje 

my li. Kiedy si  dowiedziałem,  e mamy jecha  do Villa-Réal, pierwsz  moj  

my l  było uciec si  do znanych mi  rodków lekarskich i przy ich pomocy 

wywoła  krótkotrwałe, lecz bardzo silne objawy ci kiej choroby. 

- Chciałe  tu zosta ? 

- Tak, ojcze. 

- Musiały ci  do tego skłoni  wa ne, jak s dz , przyczyny? 

- Ojcze mój, je li były wa ne, to jedynie dlatego, i  ukazały mi moj  słabo . 

Strach mnie, ojcze, ogarn ł na my l,  e znajd  si  w murach klasztoru, który był 

wiadkiem niejednej chwili mego zabł kania. 

- Mury milcz , mój synu. 

background image

 

53 

- Ojcze czcigodny, ty wiesz, mo e by  tak, i  człowiek, dzisiaj ze wszystkich 

swoich sił pragn cy słu y  wierze, wczoraj jeszcze, nie wiadom wielu rzeczy, 

ulegał wyst pnym my lom. 

- Có  ci mog  na to powiedzie , mój synu?  wiadomo  własnych bł dów jest 

pierwszym i nieodzownym krokiem do ich przezwyci enia. 

- Wiem, ojcze. Ale mo e si  równie  i tak zdarzy ,  e ów człowiek nie był w 

swych wyst pnych my lach osamotniony, dzielił si  bowiem nimi z drugim 

człowiekiem. 

- Zło, mój synu, zawsze nieporównanie gorzej ni  dobro znosi samotno .  yje 

ów człowiek? 

- Tak, ojcze. Pami ta o mnie i przysłał mi pozdrowienia. 

- S dzisz, i  ujrzawszy ci  mógłby rzuci  cie  na twoje dobre imi  i na twoj  

pobo no ? 

- Tego nie wiem, ojcze. To jest człowiek zamkni ty w sobie i pokorny, 

jakkolwiek nie we wszystkich sprawach my li, jak nam nakazuje Ko ciół. 

- Obłudny zatem? 

- Nigdy mnie, ojcze, do niczego złego nie namawiał. Je li ci jednak czyni  to 

wyznanie, to dlatego, i  zdaj  sobie spraw ,  e b d c tak blisko ciebie postawiony 

i takim przez ciebie zaufaniem obdarzony, nie powinienem zaniedba   adnych 

rodków, aby nawet cie  szkodliwej i krzywdz cej mnie teraz obmowy mógł na 

mnie pa . Gdybym tylko do siebie nale ał, mój ojcze, nie niepokoiłbym si  tak o 

swoje imi . 

- Wszyscy, mój synu, słu ymy sprawie, która wielko ci  przerasta ka dego z 

nas. 

- Dlatego kl cz  przed tob , ojcze. Wyznałem ci wszystko, dopiero przed 

chwil  ostatecznie zrozumiałem,  e moje my li, zawsze nara one na ułomno  i 

ska enie, nie mog  do mnie jednego nale e . Poj łem,  e tylko w wyznawaniu 

swych bł dów oraz w szukaniu pomocy u przeło onych mog  uchroni  od 

wszelkich niebezpiecze stw i siebie, i swoj  wiar . 

- We  pióro i pergamin - powiedział Torquemada. Diego podniósł si  z 

kl czek. 

- Tak, ojcze. 

- Jeste  gotowy? 

- Tak, ojcze. 

- Pisz zatem: Do wielebnych ojców inkwizytorów arcybiskupstwa Toledo w 

Villa-Réal. Napisałe ? 

- Tak, ojcze. 

- My, fray Tomas Torquemada, dominikanin, przeor klasztoru Santa Cruz w 

Segowii, spowiednik Króla i Królowej, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i 

Aragonii, zlecamy wam moc  naszego urz du, aby oskar ony o ci kie wyst pki 

przeciw wierze… 

- Fray Mateo Dara, dominikanin - powiedział Diego. 

- …fray Mateo Dara, dominikanin, natychmiast został odosobniony w 

wi zieniu  wi tej Inkwizycji oraz poddany surowemu  ledztwu tak długo, dopóki 

nie wyjawi swych heretyckich pogl dów lub w przypadku uporczywego trwania 

background image

 

54 

w kłamstwie nie zostanie uznany za usuni tego po wieczne czasy spo ród 

wiernych przynale cych do  wi tego Ko cioła Katolickiego. Sko czyłe ? 

- Tak, ojcze. 

- Podaj mi pióro. 

Diego, uczyniwszy to, usun ł si  na bok. Padre Torquemada, wyprostowany, z 

du ej odległo ci, jak to zwykli czyni  ludzie dalekowzroczni, przeczytał 

podyktowany tekst, po czym szybkim poci gni ciem pióra zło ył podpis. 

- Ojcze mój - szepn ł Diego, znów si  pochylaj c do kolan Torquemady. Ten 

poło ył r k  na jego głowie. 

- Wiele miesi cy czekałem na t  chwil , mój synu. 

- Ty, ojcze? 

- Wiedziałem,  e wcze niej czy pó niej musi nadej  dzie , kiedy ostatecznie, 

ju  bez  adnych waha , zastrze e  i w tpliwo ci, odnajdziesz swoj  prawdziw  

natur . I oto dzisiaj ten dzie  nadszedł. Bogu niech b d  dzi ki, mój 

najukocha szy synu. 

Diego, zbyt wzruszony, by móc mówi , bez słowa przypadł ustami do dłoni 

Torquemady. Czuł si  bezgranicznie szcz liwy, pełen wolno ci i bezpiecze stwa, 

jakby nad zam tem, który go dotychczas zewsz d napastował, zatrzasn ły si  

nagle i na zawsze ci kie drzwi.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

55 

Rozdział 4

 

 

Mijały lata i w ród rozlicznych wydarze  tego czasu wielkie dzieło 

jednoczenia Katolickiego Królestwa zwyci sko posuwało si  naprzód. 

W sierpniu roku tysi c czterysta osiemdziesi tego siódmego, w dzie   wi tej 

Heleny Cesarzowej, podda  si  musiała chrze cija skim wojskom Malaga, a w 

niespełna pi  lat pó niej, akurat u samego progu roku dziewi dziesi tego 

drugiego, król Ferdynand zdobył po długotrwałym obl eniu Grenad . Ostatni 

poga ski skrawek pot nego niegdy  królestwa Maurów przestał na ziemi 

hiszpa skiej istnie  i współczesny poeta z dum  w pełni usprawiedliwion  mógł 

za piewa : „Jedna trzoda, jeden pasterz, jedna wiara, jeden król, jeden miecz.” 

Istotnie, gdy nadchodził pokój, zdobyty kilkoma wiekami krwawych walk, 

wi ksz  ni  dotychczas mo na było przyło y  trosk , aby jedno  wiary pocz ła 

tryumfowa  na zjednoczonej ziemi. Wprawdzie w minionym roku, z polecenia 

czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, wiele tysi cy bezbo nych ksi g 

hebrajskich spłon ło na rynkach miast i przed ko ciołami, równie  i  wi te 

Trybunały, coraz skuteczniej wspomagane przez policj   wi tej Hermandady, z 

niezmienn  czujno ci  stały na stra y czysto ci wiary, przecie  jakkolwiek tyle 

czyniono dla chronienia i umacniania prawdy - setki tysi cy nie ochrzczonych 

ydów wci  przebywały na hiszpa skiej ziemi, bogac c si  na wyzysku i 

oszustwach oraz bezkarnie uprawiaj c swoje wszeteczne praktyki. U samych 

zatem korzeni nale ało podci  zło. 

Wkrótce po uroczystym wyje dzie Ich Królewskich Mo ci do Grenady 

rozeszły si  po kraju pogłoski,  e w niedalekim czasie Król i Królowa zamierzaj  

ogłosi  edykt skazuj cy wszystkich  ydów na konfiskat  maj tków oraz 

wygnanie z granic Królestwa. Wie ci te, jakkolwiek jeszcze niepewne, spotkały si  

z jak najprzychylniejszym odd wi kiem w szerokich rzeszach wiernych. 

Równocze nie bogate rodziny  ydowskie, chc c zapobiec gro cej katastrofie i 

pozoruj c swój krok ch ci  pokrycia wydatków poniesionych w ostatniej wojnie, 

wyraziły gotowo  zaofiarowania Ich Królewskim Mo ciom okupu w wysoko ci 

trzydziestu tysi cy dukatów. Była to suma ogromna i król Ferdynand, doceniaj c 

wag  złota, pocz ł si  waha , czy jej nie przyj . Równie  królowa Izabela uległa 

skrupułom, bowiem pod wpływem nazbyt wolnomy licielskich umysłów skłonna 

była s dzi , i  zamysł wygnania  ydów pozostaje w pewnej sprzeczno ci z 

zasadami chrze cija skiego miłosierdzia. Tak wi c, gdy na skutek tych pogłosek 

niepokój i troska ogarn ły ludzi my l cych po bo emu,  ydzi ze swej strony nie 

tracili nadziei, i  los, który ich prze ladował tak rozlicznymi nieszcz ciami, 

oszcz dzi im nieszcz cia ostatecznego. Tyle wszak e pokładaj c zaufania w 

chwiejno ci monarchów oraz w pot dze złota, nie docenili sił, które dobro prawdy 

zawsze stawiaj  najwy ej. W drugiej połowie miesi ca stycznia czcigodny ojciec 

Torquemada opu cił Toledo i niebawem przybył do Sewilli, gdzie wraz ze swym 

dworem, szczególnie teraz rojnym i hucznym, bawiły Ich Królewskie Mo cie. 

Do odległej, ju  nieomal zamierzchłej przeszło ci nale ały owe czasy sprzed 

lat zaledwie dwunastu, kiedy pierwsi inkwizytorzy Kastylii, bracia dominikanie 

Miguel Morillo i Juan de Saint-Martin, przybywszy do Sewilli, nie mogli znale  

ludzi niezb dnych do podj cia urz dowych czynno ci i ich Królewskie Mo cie 

background image

 

56 

musiały wysła  z Medina del Campo nowe pismo wzywaj ce  wieckie władze 

miasta oraz diecezjalne Kadyksu do udzielenia pomocy nowo mianowanym 

dostojnikom. Dymy stosów, które w ci gu minionych lat płon ły na sewilskim 

quamadero cz ciej i w ilo ciach wi kszych ni  w jakimkolwiek innym mie cie, 

niosły ze sob , jak si  okazywało, moc cudownego oczyszczania ludzkich umysłów 

i serc. 

Nieprzebrane tłumy wyległy na ulice i place wita  Wielkiego Inkwizytora. 

ołnierze  wi tej Hermandady z trudem utrzymywali porz dek. Dzie  był ciepły 

i słoneczny. Dzwony ko ciołów biły zarówno w mie cie, jak i na przedmie ciu 

Triana, le cym po drugiej stronie Guadalquiviru. W stron  północnej Puerta del 

Sol od wczesnego rana ci gn ły z chor gwiami i z feretronami procesje braci 

zakonnych oraz  wieckich ksi y. Wraz z nimi najznakomitsi panowie i rycerze 

Andaluzji witali czcigodnego ojca przy murach miasta. Markiz Kadyksu, pan 

don Alfonso Carlos ksi

 Medina Sidonia, pierwszy zeskoczył ze swego rumaka, 

aby ucałowa  dło  czcigodnego ojca. 

Niestety, pobo ne pragnienia wiernych,  eby ujrze  ojca Inkwizytora w 

pełnym blasku, nie zostały całkowicie zaspokojone, ze wzgl du bowiem na 

podeszły wiek i siły coraz bardziej nadw tlone padre Torquemada nie mógł ju  

podró owa  rycerskim zwyczajem. Wjechał do miasta we włoskiej karecie 

zaprz onej w cztery białe konie, a poniewa  domownicy i rycerstwo ciasno ze 

wszystkich stron otaczali wolno tocz cy si  pojazd, mało kto spo ród tak licznie 

zgromadzonych tłumów zdołał dojrze  twarz Wielkiego Inkwizytora. 

Fray Diego Manente, niedawno mianowany sekretarzem Królewskiej Rady 

Inkwizycyjnej, towarzyszył czcigodnemu ojcu. Padre Torquemada wydawał si  

bardzo znu ony uci liw  podró  i raczej własnymi my lami pochłoni ty ani eli 

tym, co si  działo dokoła, nie okazywał zainteresowania ani uroczystym 

powitaniem, ani rzeszami pospólstwa oczekuj cymi od niego błogosławie stwa. 

Minione lata nie oszcz dziły ojca Torquemady. Bardzo si  postarzał, zaostrzyły 

si  rysy jego wychudzonej twarzy, skór  na niej, szczególnie na skroniach, miał 

przezroczyst  i po ółkł , pooran  zmarszczkami, wargi bezkrwiste, a gł boko 

zapadni te oczy ju  bez dawnego blasku, znu one i coraz cz ciej nieobecne, jak 

gdyby zwrócone ku sprawom nie tego  wiata. 

Natomiast fray Diego, w przeciwie stwie do czcigodnego ojca, naj ywiej 

przej ty był uroczyst  chwil . Jego równie  ubiegły czas znacznie odmienił, lecz 

ku m skiej dojrzało ci, a nie ku kresowi  ycia posun ł. Zm niał i przytył, twarz 

miał nieporównanie pełniejsz  ni  dawniej, cokolwiek ju  nalan , i mało co z jego 

skupionej powagi oraz z pełnego wewn trznej godno ci opanowania 

przypominało młodzie ca, który jeszcze przed kilkoma laty dr czony był 

gwałtownymi niepokojami. 

Orszak Wielkiego Inkwizytora mijał wła nie pałac ksi

t Cornejo i zbli ał 

si  do ko cioła Santa Maria. Dzwony okolicznych  wi ty , zwłaszcza od San 

Marcos, San Julian i z klasztoru sióstr hieronimek Santa Paula, pot nie i 

wieloma tonami huczały ponad tłumem wznosz cym entuzjastyczne okrzyki na 

cze  Jezusa i Przenaj wi tszej Panny Marii. Bracia dominikanie, zd aj cy w 

niesko czenie długim dwuszeregu, zaintonowali w tym momencie pobo ny hymn 

i ich  piew, ł cz c si  z okrzykami tłumu, szcz kiem zbroi, tupotem kopyt 

background image

 

57 

ko skich oraz biciem dzwonów, wysoko ponad tłum i domy si  wznosił, zdaj c si  

tryumfem wiary si ga  a  nieba, rozpostartego w górze ogromnym bł kitem. 

- Doprawdy - powiedział fray Diego mocnym, m skim głosem - trudno o 

widok bardziej buduj cy. 

Padre Torquemada podniósł znu one oczy. Tu  przy karocy jechał na 

ogromnym czarnym andaluzyjczyku, cały zakuty w zbroj , kapitan familiantów, 

pan don Lorenzo de Montesa. Jego to było zasług , i  przed kilkoma miesi cami, 

podczas dłu szego pobytu w Toledo, wyszły na jaw rozwi złe stosunki, jakie pan 

don Rodrigo de Castro utrzymywał potajemnie z pewn  dziewczyn   ydowsk . 

Zha biwszy si  tak niegodnie, został pan de Castro wyrokiem  wi tego 

Trybunału szlachectwa oraz mienia pozbawiony i na do ywotnie wygnanie 

skazany, natomiast dowództwo po nim obj ł pan de Montesa,  aden bowiem 

spo ród szlachetnie urodzonych domowników czcigodnego ojca nie dorównywał 

mu wierno ci  oraz czysto ci  obyczajów. 

- Spójrz, ojcze - zawołał fray Diego - jak wielk  powszechn  cieszysz si  u 

ludzi miło ci ! 

Padre Torquemada cofn ł si  w gł b karocy. 

- Tak - powiedział. 

Fray Diego zd ył si  ju  oswoi  z milczeniem, które ostatnimi laty coraz 

cz ciej wyrastało pomi dzy nim a czcigodnym ojcem. Zrazu w sobie doszukiwał 

si  winy i nie znajduj c jej, cierpiał. Od pewnego wszak e czasu do  mocno 

pocz ł ufa  swojej niedost pnej dla w tpliwo ci wierze, aby niestosown  pokor  

gmatwa  jasno  s dzenia. Raczej wi c podeszłemu wiekowi czcigodnego ojca 

przypisywał owe chwile zamy lenia oraz pewne zoboj tnienie wobec spraw, które 

do niedawna nigdy dla niego oboj tnymi nie bywały. Zreszt , mimo lat coraz 

wi kszym ci arem kład cych mu si  na ramiona, padre Torquemada, gdy 

zachodziła potrzeba działania, zachowywał t  sam  co dawniej sił  umysłu i 

nieugi t  wol . Głosiła nawet opinia, i  wobec odst pstw od wiary okazywał 

wi cej nieprzejednanej surowo ci ni  dawniej, i je li sam ze wzgl du na słabn ce 

siły musiał ogranicza  swoje podró e - imi  jego, otoczone podziwem i 

uwielbieniem, a tak e strachem i zaciekł  nienawi ci , istniało i czuwało wsz dzie 

tam, gdzie  ył człowiek. 

Fray Diego, od wielu lat towarzysz c codziennemu  yciu czcigodnego ojca, w 

wi kszym ni  ktokolwiek inny stopniu zdawał sobie spraw , w jakiej mierze ten 

wielki starzec swoj  jakby z jednego kruszcu ukształtowan  osobowo ci  

przewy szał wszystkich współczesnych. 

Tak wi c i tym razem padre Torquemada, jakkolwiek wydawał si  

szczególnie znu ony, nie zawiódł wiary brata Diega. 

Ich Królewskie Mo cie bardzo dobrze si  domy lały, co spowodowało 

przybycie Wielkiego Inkwizytora do Sewilli. Zarówno Król, jak Królowa umieli 

liczy , wi c nie w tpili,  e godz c si  na wyp dzenie  ydów uzyskaj  ze 

skonfiskowanych maj tków sum  wielekro  przewy szaj c  ofiarowywany okup. 

Niemniej królowa Izabela, powodowana wzgl dami miłosierdzia, gotowa była 

poprzesta  na okupie i tak si  ju  z t  my l  oswoiła, i  cz  owych  ydowskich 

pieni dzy, które miały wpłyn  do skarbu, przeznaczała na morsk  wypraw  do 

Indii Zachodnich, od dawna i uporczywie, jako rokuj c  ogromne zyski, 

background image

 

58 

przedkładan  jej przez genue czyka, niejakiego Cristobala Columba. Król 

Ferdynand ze swej strony, mniej od swej mał onki wra liwy na moralne 

subtelno ci spraw politycznych, nie lekcewa ył wszak e opinii tych doradców, 

którzy dalej wybiegali my l  w przyszło , przewiduj c,  e na skutek wygnania 

o miuset bez mała tysi cy  ydów handel Królestwa mo e dozna  powa nego 

wstrz su i niemałego z biegiem czasu nadw tlenia. Tak przecie  t  spraw  

trze wo oceniaj c, nie mógł si  równocze nie op dzi  trosce, i  małodusznie 

rezygnuje z wielkiej idei katolickiego pa stwa, owej wy szymi racjami 

natchnionej my li, która zarówno jemu, jak i Królowej przy wiecała od chwili 

obj cia tronu poł czonych królestw. W takiej to rozterce odkładał z dnia na dzie  

ostateczn  decyzj , a poniewa  oczywistym było dla niego, czego si  zechce 

domaga  padre Torquemada,  le przyj ł wiadomo  o jego przyje dzie. 

Chłód, z jakim obie Ich Królewskie Mo cie przyj ły czcigodnego ojca, był 

szczególnie ra cy w porównaniu z entuzjazmem, który towarzyszył jego 

wjazdowi do miasta. 

Padre Torquemada, wsparty na ramieniu brata Diega, trudno mu ju  bowiem 

było, szczególnie po tak uci liwej podró y, porusza  si  samemu, powiedział na 

powitanie: 

- Ciesz  si ,  e widz  Ich Królewskie Mo cie w zdrowiu, a przede wszystkim w 

chwale tak upragnionego przez cały naród zwyci stwa. 

Na to rzekła Izabela: 

- Istotnie, tych naszych pragnie  wysłuchał Bóg. 

Padre Torquemada milczał chwil , jak gdyby znalezienie wła ciwych słów 

sprawiało mu nadmierny trud. Wreszcie powiedział: 

- My l ,  e wszystkie inne słuszne pragnienia Waszych Królewskich Mo ci 

zostan  spełnione. 

Wówczas król Ferdynand zacz ł mówi  głosem, który rwał mu si  na skutek 

gniewu i zadyszki: 

- Słuszne? Niestety, w niektórych sprawach, mój ojcze, ró nimy si  w ocenie, 

co jest, a co nie jest słuszne. Skargi na ciebie, czcigodny ojcze, do nas dochodz . 

Twoja nieopatrzna surowo  kłopotów nam przyczynia. Nie dalej jak przed 

paroma dniami otrzymałem breve Ojca  wi tego, Aleksandra. Pan papie  jest 

zgorszony i oburzony procesem, który dzi ki tobie wszcz to przeciw 

arcybiskupowi Sewilli. Oskar yłe  Jego Eminencj  o  ydowskie pochodzenie, nie 

maj c, jak si  okazuje, dostatecznych po temu dowodów. Pan papie  czyni nam 

wyrzuty,  e dopu cili my do podobnego zgorszenia. Co mam panu papie owi 

odpowiedzie ? Jak si  mam tłumaczy ? 

Padre Torquemada, wci  wsparty o rami  brata Diega, w milczeniu słuchał 

królewskich oskar e . Skoro wszak e Król, zm czony swym wybuchem, umilkł, 

aby zaczerpn  oddechu - czcigodny ojciec wyprostował si  i post pił krok 

naprzód. 

- Wybacz  Wasze Królewskie Mo cie - powiedział nadspodziewanie mocnym 

głosem - lecz nie w sprawie arcybiskupa przybyłem. Prawd  jest, co głosz  plotki, 

e nie ochrzczeni  ydzi maj  w Królestwie pozosta ? 

Królowa Izabela zarumieniła si , natomiast Król spode łba spojrzał na 

stoj cego przed nim starca. 

background image

 

59 

- Tak - powiedział - taka jest nasza wola. 

Na to zawołał Torquemada: 

- Dobrze wi c, niech si  stanie wasza wola i niech si  dowiedz  wszystkie 

chrze cija skie kraje, jak tu, w Katolickim Królestwie, zasady wiary s  

szanowane. Jezus ju  raz jeden został sprzedany za trzydzie ci srebrników. 

Wasze Królewskie Mo cie chc  sprzeda  Jezusa po raz drugi za trzydzie ci 

tysi cy dukatów. 

Król Ferdynand drgn ł i szeroko rozwartymi ustami zaczerpn ł oddechu. 

- Ojcze, mówisz do Królowej i Króla. 

Padre Torquemada jeszcze krok bli ej post pił i uj wszy srebrny krzy  

stoj cy obok na stole, podniósł go do góry. 

- Oto Jezus! we cie go i sprzedajcie. 

Nazajutrz królewska kancelaria ogłosiła edykt, który heroldowie natychmiast 

pocz li odczytywa  na placach miasta. Głosił za  ów edykt,  e z woli los Reyes 

Catolicos wszyscy nie ochrzczeni  ydzi, pod gro b  najsurowszych kar i 

pozostawiaj c całe swoje mienie, maj  w ci gu trzech miesi cy opu ci  na zawsze 

hiszpa sk  ziemi . 

Równie  tego samego dnia nie uprzedzaj c zawczasu ani Dworu, ani 

najbli szego otoczenia, wyjechał z Sewilli padre Torquemada. Czcigodny ojciec 

dopiero pod wieczór zawezwał pana de Montesa, komunikuj c mu swoj  decyzj  

natychmiastowego wyjazdu do Segowii. 

Niebawem zbrojny regiment, otaczaj cy karoc  Wielkiego Inkwizytora, 

wyruszył z klasztoru Santa Clara, a poniewa  mrok ju  był, pachołkowie musieli 

pochodniami o wietla  drog  w ród pustych i u pionych ulic. Min wszy miejskie 

mury przy Puerta del Sol, oddział domowników ruszył traktem na Kordob . 

Noc była gwia dzista, bezwietrzna, bardzo spokojna i co najwa niejsze, 

zapowiadała si  na jasn , poniewa  w gł bi ciemno ci, w poblasku łuny, 

wschodził wielki rudy ksi yc. 

Padre Torquemada milczał, lecz nie wydawał si  senny. Coraz mniej 

potrzebował ostatnio wypoczynku i zazwyczaj wiele godzin nocnych, a czasem i 

wszystkie a  do  witu, sp dzał na samotnym czuwaniu. Zrazu fray Diego chciał 

swoj  przytomno ci  dotrzymywa  towarzystwa czcigodnemu ojcu, lecz 

niebawem znu enie oraz monotonne kołysanie karocy zmogły jego dobr  wol . 

Noc powoli si  rozja niała wschodz c  po wiat , zgaszono pochodnie i 

zbrojny orszak, w ród równego t tentu koni, szybko si  posuwał po gładkiej, 

coraz wyra niej si  wyłaniaj cej z mroku równinie. Fray Diego, z głow  wspart  

na ramieniu, gło no pochrapywał. Natomiast padre Torquemada wci  siedział 

wyprostowany i tylko od czasu do czasu, jak gdyby marzł, podci gał pod szyj  

płaszcz. 

Północ ju  musiała dochodzi , a mo e i min ła, gdy naraz padre Torquemada 

poruszył si  niespokojnie, i gło no, jakby odpowiadał komu , z kim prowadził 

rozmow , powiedział: 

- A je li pomyłk  jest to wszystko? 

Fray Diego ockn ł si  natychmiast. 

- Wołałe  mnie, ojcze? - spytał. 

Torquemada odpowiedział po chwili: 

background image

 

60 

- Nie, mój synu.  pij spokojnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

61 

Rozdział 5

 

 

Pisze autor wspomnianej kilkakrotnie kroniki:

 

 

„W pierwszej połowie wrze nia roku pa skiego tysi c czterysta 

dziewi dziesi tego ósmego, a zatem w szesnastym roku sprawowania swego urz du, 

za  lat sobie licz c siedemdziesi t i osiem, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i 

Aragonii, czcigodny ojciec Tomas Torquemada, przybywszy do miasta Toledo, 

obło nie zaniemógł. 

Współcze ni, jak najbardziej wiarygodni  wiadkowie, szczególnie najbli szy 

powiernik Wielkiego Inkwizytora, sekretarz Królewskiej Rady Inkwizycyjnej, 

wielebny ojciec Diego Manente, dominikanin, w pó niejszym czasie inkwizytor 

Saragossy, za  w owych szcz liwych latach, gdy te słowa o niedawnych 

wydarzeniach historycznych wiernie dla pomno enia chwały Bo ej spisujemy, Wielki 

Inkwizytor Katolickiego Królestwa, jednomy lnie stwierdzaj , i  pomimo podeszłego 

wieku oraz nadw tlonego zdrowia czcigodny ojciec postanowił narazi  siebie na 

trudy podró y z Valladolid do Toledo li tylko w tym celu,  eby osobi cie wyja ni  i w 

pełnym  wietle katolickiej wiary ukaza  zawił  spraw  niejakiego Lorenza Pereza, 

rzemie lnika z Burgillos. 

Je li wi c m  tak pobo ny i znakomity przykładał do tej sprawy tyle znaczenia, i 

my nie mo emy jej zby  kilkoma słowami, na słuszny bowiem mogliby my si  narazi  

zarzut, i  uwiedzeni blaskiem zewn trznych pozorów, gonimy tylko za sławnymi 

wypadkami, pomijaj c lekkomy lnym milczeniem to wszystko, co w zdarzeniach 

mniej  wietnych  wiadczy o wielko ci nieprzemijaj cych prawd. Tyle zatem 

procesowi Lorenza Pereza słów po wi cimy, ile tego słu ba w słodkich okowach 

wiary wymaga. 

Ów Lorenzo Perez, m czyzna lat trzydziestu o miu, w czasie, o którym 

opowiadamy, został uwi ziony i postawiony przed  wi ty Trybunał w Toledo, a to z 

tej racji, i  z bezwstydn  jawno ci , cechuj c  zatwardziałych heretyków, szerzył 

bezbo ne pogl dy, jakoby nie istniały  adne diabły, demony oraz inne istoty 

piekielne, które zdolne by były zawładn  ludzk  dusz . 

Czcigodny ojciec Torquemada, otrzymawszy do wgl du zeznania oskar onego, 

uznał nie tylko za wskazane, lecz nawet za konieczne osobi cie rzecz na miejscu 

zbada  i jakkolwiek najbli sze otoczenie, a jak twierdz   wiadkowie nawet Ich 

Królewskie Mo cie odradzali mu podró  równie uci liw , zdecydował si  na ni , 

daj c tym postanowieniem przykład ofiarno ci, jakiej ka dy z nas nie powinien 

szcz dzi  dla potrzeb wiary. 

Według zgromadzonych przez nas  wiadectw, wiernie za zezwoleniem 

zwierzchno ci ko cielnej odpisanych z s dowych protokołów  wi tej Inkwizycji, 

wymieniony Lorenzo Perez zeznał przed  wi tym Trybunałem dosłownie, co 

nast puje:

 

„Do wiadczyłem w moim  yciu, i to od najwcze niejszego dzieci stwa, tak 

wielu zgryzot i nieszcz ,  e mój los pocz ł mi si  ju  wydawa  ponad wszelk  

miar  godny po ałowania, wezwałem w chwili rozpaczy diabła, aby dopomógł mi 

w niedoli, ofiarowuj c mu w zamian swoj  dusz . Wzywałem go kilkakrotnie, 

lecz nadaremnie. Diabeł nie zjawiał si . Zwróciłem si  zatem do pewnego 

background image

 

62 

ubogiego człowieka, który uchodził za czarownika. Powiedział mi,  e zaprowadzi 

mnie do jednej kobiety obrotniejszej ni  on w czarach, chodziły bowiem o niej 

słuchy, i  przybieraj c posta  czarnego kozła, potrafiła w noce ksi ycowe 

zwabia  na pustkowia młodych chłopców, po czym ci po bezwstydnym wprzód 

obna eniu si , równie  za jej przyczyn  w czarne capy przemienieni, natarłszy 

sobie ciała wydzielinami ropuchy i kruka, społem uczestniczyli w blu nierczym 

nabo e stwie zwanym czarn  msz . Poszedłem do tej kobiety. Poradziła mi, 

ebym przez trzy dni z rz du chodził poza wie  na wzgórze San Esteban i wzywał 

Lucyfera wołaj c „Aniele  wiatło ci!”, blu ni c Trójcy  wi tej oraz religii 

chrze cija skiej. Uczyniłem wszystko, co mi ta kobieta kazała. Nic nie 

zobaczyłem. Wtedy poradziła mi,  ebym wyrzucił ró aniec, szkaplerz, a tak e 

ebym własn  krwi  napisał cyrograf. I to tak e uczyniłem. Ale diabeł nie zjawił 

si . Wyczerpawszy zatem wszystkie mo liwo ci, zacz łem my le ,  e gdyby 

istniały diabły i gdyby było prawd ,  e walcz  o ludzkie dusze, to trudno byłoby 

dla nich o okazj  pi kniejsz , poniewa  istotnie bardzo szczerze pragn łem swoj  

dusz  zaprzeda  Lucyferowi.”

 

Trudno w tym miejscu nie zawoła  chrze cijaninowi: Bo e wszechmog cy, czy  

mo na op taniu przez demony wystawi   wiadectwo bardziej wiarygodne nad to 

przytoczone? Zaprawd , na tym si  przede wszystkim diabelskie sprawki zasadzaj , i  

op taniu odj ta zostaje zdolno  rozpoznania nieprzyjaciela. 

Takie przecie  przewrotne igraszki wyczyniaj c z ciemnym rzemie lnikiem, 

skapitulowa  musiał szatan wobec przenikliwej m dro ci czcigodnego ojca 

Wielkiego Inkwizytora. 

Wiadom  było powszechnie rzecz ,  e ojciec Torquemada rzadko kiedy osobi cie 

badał heretyków oskar onych o przest pstwa przeciw wierze, bowiem pobo no , 

rozległa wiedza teologiczna oraz gł boka znajomo  ludzkiej natury były w nim tak 

mocno ugruntowane, i  mógł sobie wyrobi  wła ciwy s d o ka dej sprawie tylko na 

podstawie aktu oskar enia. Mało kto w tak doskonałym stopniu co on posiadał 

rozeznanie, i  nadmiar szczegółów mo e jedynie zaciemni  obraz przest pstwa, 

równie  i to jego umysł cechowało, i  nie zapominał,  e grzech, cho by najbłahszy, 

nigdy nie bywa odosobniony i tam, gdzie si  rodzi jeden wyst pek musi ich by  

wi cej. W tym wszak e wypadku ojciec Torquemada odst pił od swoich zwyczajów i 

nie zwa aj c na ci ki stan zdrowia ani nie szcz dz c wielkiego wysiłku umysłu, 

osobi cie przewodniczył  wi temu Trybunałowi, sam zadaj c pytania, aby mimo 

oporów oskar onego dotrze  do sedna prawdy. 

Było naszym pierwotnym zamysłem własnymi słowami opowiedzie  przebieg tego 

posiedzenia  wi tego Trybunału, w por  jednak zostali my przez Ducha  wi tego 

o wieceni, aby temu, co jest natchnione wy sz  m dro ci , nie przeciwstawia  

osobistych ambicji, łatwo przy podobnie nierównym zmierzeniu sił spełzaj cych do 

pospolitego niedoł stwa. Zatem prawdzie słu c, jej oddajmy głos. 

Według udost pnionych nam protokołów Lorenzo Perez stan ł przed  wi tym 

Trybunałem ósmego wrze nia roku tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego, w 

obecno ci czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, ojców inkwizytorów  wi tego 

Officium w Toledo, wielebnego ojca Diega Manente, sekretarza Królewskiej Rady 

Inkwizycyjnej, oraz pisarzy, braci dominikanów, imieniem Nicolas i Pascual. 

background image

 

63 

Czcigodny ojciec Torquemada pytał, za  Lorenzo Perez odpowiadał, co 

nast puje:

 

T. - Niech oskar ony szczerze i niczego nie zatajaj c opowie  wi temu 

Trybunałowi o swoich grzechach. 

P. - (milczy) 

T. - Czy oskar ony zna akt oskar enia? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. - Czy oskar ony przyznaje si  do winy? 

P. - Przyznaj  si , Wasza Miło ,  e wzywałem diabła, który si  nie zjawił. 

T. - Nie pytam, kogo oskar ony wzywał, lecz czy oskar ony przyznaje si  do 

winy? 

P. - Nie, Wasza Miło . 

T. - Czy oskar ony uwa a si  za chrze cijanina? 

P. - Tak. 

T. - Czy oskar ony uwa a,  e przynale y do rzymskiego Ko cioła 

Katolickiego? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. - Czy oskar ony zna prawdy podane przez Ko ciół wiernym do wierzenia? 

P. - Wasza Miło , je li istnieje diabeł, to dlaczego nie wzi ł mojej duszy, 

przecie  dobrowolnie chciałem mu j  ofiarowa . 

T. - Pytam, czy oskar ony zna prawdy podane przez Ko ciół wiernym do 

wierzenia? 

P. - Jestem prostym człowiekiem, Wasza Miło . 

T. - Oskar ony zeznał,  e nie wierzy w istnienie Szatana oraz diabłów. Czy 

oskar ony podtrzymuje to zeznanie? 

P. - Wasza Miło , przysi gam,  e diabeł naprawd  nie zjawił si  po moj  

dusz . 

T. - A zatem oskar ony podtrzymuje swoje zeznanie? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. - Oskar ony powiedział przed chwil ,  e jest prostym człowiekiem. 

P. - Jestem nim, Wasza Miło . 

T. - A wi c swego twierdzenia,  e Szatan nie istnieje, nie opiera oskar ony na 

studiach? 

P. - Nie, wasza Miło . 

T. - Na czym wobec tego oskar ony opiera to swoje twierdzenie? 

P. - Wasza Miło , przysi gam,  e wszystko, co powiedziałem, jest prawd . 

Niczego nie zataiłem. 

T. - Niech oskar ony uwa a. Pytam, na czym oskar ony opiera swoje 

twierdzenie,  e Szatan nie istnieje i istoty piekielne nie maj  zgubnego wpływu na 

ludzkie dusze. 

P. - (milczy) 

T. - Oskar ony powołuje si  na swoje do wiadczenie. Mo e wi c zdrowy 

rozs dek podyktował oskar onemu przekonanie, i  Szatan nie istnieje? 

P. - Tak jest, Wasza Miło . 

background image

 

64 

T. -  wi ty Trybunał, zgodnie z nauk  Ko cioła, wierzy w istnienie Szatana 

oraz w jego zgubny wpływ na ludzkie dusze. Czy oskar ony uwa a,  e  wi ty 

Trybunał jest pozbawiony zdrowego rozs dku? 

P. - (milczy) 

T. - Dlaczego oskar ony nie odpowiada? 

P. - Nie wiem, Wasza Miło . To przerasta mój rozum. Ja wiem tylko,  e 

wzywałem diabła, chciałem mu zaprzeda  dusz  i on si  nie zjawił, wi c go chyba 

nie ma. 

T. - Czy według oskar onego istnieje na  wiecie zło? 

P. - O tak, Wasza Miło ! Du o jest zła. 

T. - Czy oskar ony zaznał w swoim  yciu zła? 

P. - Tylko zła, Wasza Miło , zaznałem, niczego innego. 

T. - Oskar ony nadal podtrzymuje swoje twierdzenie,  e Szatan nie istnieje? 

P. - Gdyby istniał, Wasza Miło … 

T. - Pytam, czy oskar ony podtrzymuje swoje twierdzenie,  e Szatan nie 

istnieje? 

P. - Podtrzymuj , Wasza Miło . 

T. - Je li wi c Szatan nie istnieje, kto według oskar onego jest sprawc  zła na 

ziemi? 

P. - (milczy) 

T. - Czy oskar ony wierzy w Boga, Stworzyciela nieba i ziemi? 

P. - Jak ebym mógł nie wierzy , Wasza Miło ? 

T. - Zatem według oskar onego Bóg wszechmog cy stworzył zło na ziemi? 

P. - Ja tego nigdy nie powiedziałem, Wasza Miło , przysi gam. 

T. - Oskar ony wci  podtrzymuje swoje twierdzenie,  e Szatan nie istnieje? 

P. - Wasza Miło , je li si  nie zjawił… 

T. - Jest Szatan czy go nie ma? 

P. - Wasza Miło , Bóg nie stworzył zła. 

T. -  wi ty Trybunał daje wiar  oskar onemu, i  ten szczerze od egnuje si  

od blu nierczej my li, jakoby Bóg mógł by  sprawc  zła na ziemi. 

P. - Dzi kuj , Wasza Miło . 

T. - Czyim poddanym jest oskar ony? 

P. - (milczy) 

T. - Czy ich Królewskich Mo ci Katolickich, króla Ferdynanda i królowej 

Izabeli? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. - Kto w Królestwie Katolickim stanowi prawa? 

P. - (milczy) 

T. - Królewski Majestat? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. - I kto jeszcze? 

P. - (milczy) 

T. - Ko ciół Katolicki? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

background image

 

65 

T. - Oskar ony zeznał,  e według jego jak najbardziej  wiadomego rozeznania 

wszelkie pra wa w Katolickim Królestwie stanowione s  przez Królewski 

Majestat oraz Ko ciół Katolicki. Czy oskar ony potwierdza to? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. -  wi ty Trybunał stwierdza, i  w  wietle swoich dotychczasowych zezna  

oskar ony jawnie si  przyznał do buntu przeciw najwy szej władzy  wieckiej i 

duchownej. 

P. - Wasza Miło , ja buntownikiem? Nie jestem buntownikiem! 

T. -  wi ty Trybunał opiera si  na zeznaniach oskar onego i nie daje w tej 

chwili wiary jego gołosłownym zaprzeczeniom. Oskar ony stwierdził,  e na ziemi 

istnieje zło? Oskar ony przyznał,  e sam wiele zła do wiadczył? 

P. - Tak, Wasza Miło , powiedziałem to. 

T. - Nie Szatan zdaniem oskar onego jest sprawc  zła, poniewa  Szatan 

według oskar onego nie istnieje. Boga wszechmog cego równie  oskar ony nie 

obwinia o zło na ziemi. Któ  zatem według oskar onego mo e by  sprawc  zła, 

je li nie ci, którzy stanowi  prawo? 

P. - (milczy) 

T. -  wi ty Trybunał stwierdza,  e oskar ony Perez, obwiniony o ci ki 

grzech herezji i odst pstwa od zasad wiary katolickiej, ujawnił w czasie  ledztwa 

szczególnie buntownicze my li, twierdz c,  e za zło istniej ce na ziemi jedyn  i 

wył czn  odpowiedzialno  ponosi władza  wiecka oraz duchowna. 

P. - Wasza Miło , przysi gam,  e nigdy tak nie my lałem. 

T. - Zatem  wi ty Trybunał kłamie? 

P. - (milczy) 

T. - Zarzucaj c  wi temu Trybunałowi kłamstwo oskar ony potwierdza 

własne zeznania o swoich buntowniczych zamysłach. 

P. - Wasza Miło , przyznaj  si ! 

T. - Do czego oskar ony przyznaje si ? 

P. - Zbł dziłem, Wasza Miło , dałem si  zwie  swojej głupocie i 

nie wiadomo ci, ale przysi gam,  e nie jestem buntownikiem i nigdy nim nie 

byłem. Wierz  w istnienie Szatana, on jest sprawc  wszystkiego zła. 

T. -  wi ty Trybunał nie ma  adnych podstaw, aby wierzy  w szczero  tego 

zeznania. Czy oskar ony wie,  e bunt przeciw Królewskiemu Majestatowi karany 

jest  mierci ? 

P. - Wiem, Wasza Miło , ale ja nie jestem buntownikiem. Zbł dziłem, 

przyznaj  si . Wielki to mój grzech. Wierz  w Szatana i on jest sprawc  zła. 

T. -  wi ty Trybunał nie mo e da  wiary oskar onemu, poniewa  jego obecne 

zeznanie podyktowane zostało nie tyle przez szczer  skruch , ile przez 

u wiadomienie sobie kary, która go czeka. Jedno mo e oskar onego uratowa : 

wyzna   wi temu Trybunałowi pełn  prawd . 

P. - Bo e wielki, mówi  prawd ! 

T. - Niech oskar ony przestanie si  ba .  wi ty Trybunał po to jest,  eby 

bł dz cych wyprowadza  na proste drogi. Niestety,  wi ty Trybunał nie mo e 

oskar onego uratowa , je li oskar ony sam si  uratowa  nie chce. Niech 

oskar ony wyzna pełn  prawd . 

P. - Uczyni  to, Wasza Miło . 

background image

 

66 

T. - Łaska Boga miłosiernego jest nieograniczona. Niech oskar ony wyjawi 

wi temu Trybunałowi imiona i nazwiska ludzi, z którymi spiskował przeciw Ich 

Królewskim Mo ciom oraz Ko ciołowi. 

P. - Bo e! 

T. - Przypominam oskar onemu,  e wzywanie imienia boskiego nie jest 

zeznaniem, na które cierpliwie czeka  wi ty Trybunał. 

P. - Wasza Miło , ojcowie dostojni, nigdy nie nale ałem do  adnego spisku. 

T. - Niech oskar ony si gnie do swojej pami ci. 

P. - Przysi gam, nigdy nie spiskowałem, jestem prostym człowiekiem. Czego 

chcecie ode mnie? 

T. - Prawdy. 

P. - Szatan jest sprawc  zła. 

T. - Kto wraz z oskar onym nale ał do spisku przeciw Ich Królewskim 

Mo ciom i Ko ciołowi? 

P. - Nie nale ałem do  adnego spisku, Wasza Miło . Błagam, uwierzcie mi. 

Zbł dziłem, Szatan mnie op tał, to on mnie w to wszystko uwikłał. 

T. -  wi ty Trybunał, powoduj c si  jedynie trosk  o dusz  oskar onego, 

ch tnie uwierzy oskar onemu. 

P. - Dzi kuj , Wasza Miło . 

T. - Wpierw jednak musi oskar ony udowodni  swoje zeznanie. 

P. - Nie rozumiem, Wasza Miło . 

T. - Oskar ony twierdzi,  e nie  ywił  adnych my li buntowniczych oraz nie 

nale ał do  adnego spisku przeciw władzy  wieckiej i duchownej. Jakie dowody 

mo e na to oskar ony zło y ? 

P. - Jestem niewinny, Wasza Miło ! 

T. - Niech e  wi c oskar ony zło y dowody swojej niewinno ci. 

P. - Wasza Miło , przysi gam,  e w całym moim  yciu ani przez chwil  nie 

powstała we mnie jakakolwiek buntownicza my l. 

T. - Przed chwil  oskar ony dobrowolnie zeznał, i  najwy sze władze pa stwa 

i Ko cioła winne s  zła tak obficie pleni cego si  na ziemi. 

P. - Szatan op tał mnie, Wasza Miło . 

T. - Jeszcze raz powtarzam oskar onemu,  e  wi ty Trybunał niczego tak nie 

pragnie, jak da  oskar onemu wiar . Niech e wi c oskar ony w trosce o 

zbawienie swojej duszy udowodni  wi temu Trybunałowi, i  rzeczywi cie nigdy 

nie  ywił buntowniczych my li i nie nale ał do  adnego spisku. 

P. - Na m k  Pana naszego, Jezusa Chrystusa, przysi gam,  e jestem 

niewinny. 

T. - Czy to jest jedyny dowód niewinno ci, jaki oskar ony chce zło y ? 

P. - Có  wi cej mog , Wasza Miło ? 

T. - Na to pytanie sam oskar ony musi odpowiedzie . 

P. - (milczy) 

T. - Czy milczenie oskar onego oznacza,  e oskar ony odmawia zło enia 

wi temu Trybunałowi przekonywaj cych dowodów swojej niewinno ci? 

P. - Ja nie odmawiam, Wasza Miło , ale chyba tylko jeden Bóg mo e 

za wiadczy  o mojej niewinno ci. 

background image

 

67 

T. -  wi ty Trybunał z ubolewaniem stwierdza,  e oskar ony mimo 

kilkakrotnych wezwa  uporczywie odmawia zło enia dowodów, i  nigdy w 

stosunku do władzy  wieckiej i duchownej nie  ywił buntowniczych my li i nie 

nale ał do spisku maj cego na celu obalenie przemoc  porz dku panuj cego w 

Królestwie. Tak wi c oskar ony w sposób jak najbardziej oczywisty wystawia 

wiadectwo swoim przest pstwom. Jest rzecz  powszechnie wiadom , i  wszelkie 

prawo stanowione przez Królewski Majestat ma na celu doczesne dobro 

wszystkich poddanych, natomiast Ko ciołowi  wi temu powierzona została przez 

Pana naszego Jezusa Chrystusa dbało  o zbawienie ludzkich dusz. Oskar ony ze 

szczególnie uporczyw  przewrotno ci  usiłuje potarga  ten porz dek naturalny i 

nadprzyrodzony, pomawiaj c obydwa o sprawianie zła, które na ziemi istnieje. 

Mimo to  wi ty Trybunał nie rezygnuje z troski o dusz  oskar onego i jeszcze raz 

ponawia swoj  prób : niech oskar ony wyzna pełn  prawd . Oskar ony, jak sam 

to zeznał w pierwszym  ledztwie, nie szcz dził energii i wysiłków, gdy chodziło mu 

o przywołanie Szatana. Potwierdza to oskar ony? 

P. - Tak, Wasza Miło , chodziłem do tej kobiety, pomawianej o czary, 

poniewa  naprawd  chciałem zaprzeda  swoj  dusz . 

T. - A pó niej, gdy oskar ony ju  si  przekonał,  e Szatan jakoby nie istnieje, 

z kim oskar ony dzielił si  swymi w tpliwo ciami? 

P. - Nie pami tam ju , Wasza Miło . 

T. - Z jak wi c wielk  ilo ci  ludzi rozmawiał oskar ony na ten temat? 

P. - (milczy) 

T. -  wi ty Trybunał wierzy oskar onemu, i  w tej chwili rzeczywi cie nie 

dopisuje mu pami . Pragn c dopomóc oskar onemu i pozostawi  mu pewien 

czas do namysłu,  wi ty Trybunał odkłada dalsze  ledztwo do dnia jutrzejszego.” 

Nazajutrz, dnia dziewi tego wrze nia, w przytomno ci tego samego co 

uprzednio  wi tego Trybunału, Lorenzo Perez zeznawał, jak nast puje: 

„T. -  wi ty Trybunał dalej prowadzi  ledztwo w sprawie Lorenza Pereza, 

oskar onego o szerzenie pogl dów niezgodnych z naukami Ko cioła oraz o udział 

w rozległym spisku, który miał za cel obalenie przemoc  istniej cych w 

Królestwie Katolickim władz  wieckich i duchownych. Czy oskar ony chce 

uzupełni  swoje dotychczasowe zeznania? 

P. - Tak, Wasza Miło . 

T. -  wi ty Trybunał słucha oskar onego. 

P. - Wasza Miło , ojcowie wielebni, dzi kuj ,  e dajecie mi jedyn  i ostatni  

okazj , abym mógł nie tyle zmaza  moje ci kie przewinienia, ile przez 

ujawnienie ich w pełnym  wietle ukaza  cał  ich potworno .Gdyby modlitwy 

człowieka tak wyst pnego jak ja mogły co  znaczy  u Boga, modliłbym si  za was, 

ojcowie wielebni, poniewa  cho  tak nisko upadłem i w takie nieprawo ci si  

pogr yłem, wy mi podali cie pomocn  dło , ułatwiaj c mi zrozumienie moich 

nikczemnych zbrodni. Nie  miej c wszak e kala  tronu boskiego moim 

niegodnym głosem, musz  ku ostrze eniu wszystkich tych, którzy by jak ja w 

ciemno ci zła chcieli si  kiedykolwiek pogr y , wyzna  z cał  pokor  i skruch  

swoje grzechy. Rzeczywi cie wielu zgryzot i trudno ci zaznałem w moim  yciu, 

wszelako  ogarni ty zarozumialstwem i pych , zamiast bezgranicznie ufa  

miłosierdziu Bo emu i w skromno ci ducha znosi  swój los, o zbawienie duszy 

background image

 

68 

przede wszystkim si  troszcz c, potargałem nikczemnie swoje zwi zki z naukami 

Ko cioła, siebie ponad jedyn  prawd  wyniosłem i takimi to buntowniczymi 

my lami zbrukany i zatruty, pocz łem szuka  przymierza z Szatanem, nie 

rozumiej c,  e odrywaj c si  od społeczno ci wiernych i własnym blu nierczym 

my lom folguj c, ju  jestem w wieczystej mocy podst pnego wroga. Pojmuj  

teraz, wielebni ojcowie,  e na moje wezwania Szatan nie potrzebował si  zjawia , 

poniewa  ja si  ju  dobrowolnie oddałem w jego r ce. Nie na tym si  jednak 

ko cz  moje winy. W kłamliwych wykr tach i wybiegach usiłowałem dotychczas 

szuka  dla siebie ratunku, teraz wszak e, przez was, wielebni ojcowie, o wiecony, 

widz ,  e tylko bezgranicznie szczere wyznanie prawdy mo e mnie doprowadzi  

do jedynego ratunku, jaki dla mnie istnieje, to jest do poniesienia kary, na któr  

ze wszelkich wzgl dów ludzkich i boskich zasłu yłem. Zawierzywszy Szatanowi, 

jego tylko diabelskimi drogami mogłem dalej zd a , jedno bowiem popełniwszy 

przest pstwo w dalsze coraz to potworniejsze musiałem popada . Sam w r kach 

Szatana, szerzyłem nieczyste pogl dy, jakoby on nie istniał i duszom ludzkim nie 

zagra ał, siałem wi c zam t i zaraz  w umysłach, podwa ałem zasady wiary, 

prawdzie kłam zadawałem.  wiadomy wszelako teraz nienasyconej  arłoczno ci 

zła, widz ,  e i na tym nie poprzestałem, bowiem na skutek sprzymierzenia si  z 

diabelskimi mocami ch  czynienia zła owładn ła mn  całkowicie i z tych to 

przyczyn, coraz wi ksz  nienawi ci  dobra miotany i niepomny, co sam, n dzny 

robak, zawdzi czam Królewskiemu Majestatowi oraz Ko ciołowi, wszedłem na 

drog  jawnego buntu przeciw najwy szym władzom Królestwa, upodobniaj c si  

w ten sposób do wyzutego z wszelkiej czci i wiary zbrodniarza, który podnosi 

wi tokradcz  r k  na ojca swego i na matk  swoj . Takimi wi c straszliwymi 

przest pstwami obci ony, nie zasługuj , wielebni ojcowie, na  adn  lito  i je li o 

cokolwiek  miem was błaga , to jedynie o kar  jak najbardziej surow , aby ona i 

mnie samemu dopomogła z grzechów si  oczy ci , i dla wszystkich  yj cych była 

sprawiedliwym zado uczynieniem za zło przeze mnie wyrz dzone. 

T. - Czy oskar ony mo e wymieni  nazwiska osób, które wci gn ł do spisku? 

P. - Tak jest, Wasza Miło , jestem gotowy wymieni  nazwiska wszystkich 

ludzi, którzy za moim poduszczeniem przynale eli do tego zbrodniczego 

przedsi wzi cia, poniewa  tylko w ten sposób mog  ocali  ich dusze od wiecznego 

pot pienia. 

T. -  wi ty Trybunał słucha oskar onego.” 

Rejestr zbrodniarzy ujawnionych przez Lorenza Pereza obejmuje kilkudziesi ciu 

ludzi, m czyzn, młodzie ców i kobiet, zamieszkałych w samym Burgillos b d  w 

jego okolicach, nie wydaje si  nam przeto rzecz  konieczn  wymienianie ich, 

bowiem o doniosło ci samej sprawy raczej swoj  ilo ci   wiadcz  ni  poszczególnymi 

imionami, niewiele mówi cymi wczoraj, a jeszcze mniej dzisiaj. 

Jedno wszak e nazwisko spo ród zdemaskowanych buntowników godzi si  dla 

pouczenia wymieni , a mianowicie poha bione imi  ksi dza Miguela Vargasa, 

proboszcza w Burgillos, który spowiednikiem b d c Lorenza Pereza, wykazał przy 

pełnieniu swych obowi zków karygodn   lepot  i na nie mniejsze pot pienie 

zasługuj cy zanik czujno ci wobec zła. 

Sprawa Lorenza Pereza, tak dogł bnie zbadana i do samych swych korzeni 

obna ona przez czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, aczkolwiek tylko w ród 

background image

 

69 

pospolitych ludzi si  dziej ca, stanowi przecie   wiadectwo szczególnie wymowne, do 

jak ci kich zbrodni prowadzi  musi wszelkie odst pstwo od zasad wiary. Ze 

wszystkich stron otaczaj  nas przewrotne diabelskie moce, czyhaj c niecierpliwie, 

aby z ka dej ludzkiej słabo ci, a nade wszystko z nieposkromionej pychy umysłu 

wyci gn  dla siebie korzy ci. Wielkim polem bitewnym jest ten padół ziemski, lecz 

e jedna tylko prawda objawiona została rodzajowi ludzkiemu - przy niej si  

skupiaj c i jej słu c,  ywi  mo emy nieugi t  wiar , i  wszelkim wrogim zakusom 

opr  si  mury Niebia skiej Fortecy, nieprzyjaciel za  w swej bezsilnej zło ci dozna 

ostatecznej kl ski. 

Aby za  sko czy  rzecz o procesie Lorenza Pereza, doda  jeszcze musimy z 

kronikarskiego obowi zku,  e ju  w miesi cu marcu, na dzie   wi tego Józefa, 

wszyscy pobo ni mieszka cy miasta Toledo mieli mo no  uczestniczenia w 

podniosłej uroczysto ci, w czasie której heretyk i buntownik Lorenzo Perez oraz 

liczni wspólnicy jego zbrodni oddani zostali oczyszczaj cym płomieniom. Ci, których 

obci ały przewinienia pomniejsze, równie  i kary ponie li mniej surowe, zostaj c 

skazani na wieloletnie galery lub pokuty ko cielne i pieni ne restrykcje, w ka dym 

wszelako wypadku na utrat  czci oraz zakaz sprawowania urz dów a  do trzeciego 

pokolenia. 

Ciesz c si  z tak pełnego zwyci stwa sprawiedliwo ci, niepodobna nam wszak e 

nie wyrazi   alu, i  Ten, który w tak decyduj cej mierze przyczynił si  był do 

wy wietlenia prawdy, nie ujrzał jej ostatecznego tryumfu. 

Nazajutrz po ukorzeniu si  Lorenza Pereza przed  wi tym Trybunałem 

czcigodny ojciec Torquemada zaniemógł i jakkolwiek lekarze oraz najbli sze 

otoczenie ukrywali przed nim powag  sytuacji, on sam, wiedziony niezawodnym 

przeczuciem zbli aj cej si   mierci, zapragn ł w rodzinnym Avila odda  Bogu 

ducha. Nikt si  nie odwa ył sprzeciwi  temu  daniu umieraj cego. 

Przeto rankiem trzynastego wrze nia roku pa skiego tysi c czterysta 

dziewi dziesi tego ósmego, zapewniwszy uprzednio choremu jak najdogodniejsze 

warunki podró y, poczet domowników Wielkiego Inkwizytora opu cił miasto Toledo, 

aby towarzyszy  czcigodnemu ojcu w jego ostatniej ziemskiej w drówce.”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

70 

Rozdział 6

 

 

Wieczór nie był pó ny, za to bardzo ciemny, wietrzny i d d ysty, gdy poczet 

domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwaj c si  przez cały dzie  traktem 

ci gn cym si  u podnó a Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przeł czy przy 

Santa Ana i górsk  uci liw  drog  pocz ł schodzi  ku le cym w dole 

płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesz ca si  poza 

tym zł  sław  z racji gwałtów i grabie y dokonywanych na podró nych przez 

okolicznych baronów, tote  w strony te, szczególnie nocn  por , nawet  ołnierze 

wi tej Hermandady niech tnie si  zapuszczali. 

Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłoni ty 

płóciennym namiotem. Posuwał si  wolno, przecie  raz po raz doznawał na 

zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrz sów, droga była pełna w dołów i 

kamieni, ponadto  liska. Zaraz za przeł cz  Santa Ana deszcz przestał m y , 

natomiast podnosz ca si  z dolin wilgotna mgła stawała si  coraz bardziej g sta. 

Zapalono wi cej pochodni, lecz mało to pomogło:  wieciły słabym, równie jak 

mgła białym poblaskiem. W gł bi ciemno ci huczał potok. 

Don Lorenzo de Montesa jechał w blisko ci wozu, prowadz c swego 

andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzie  i równa 

droga. Padre Diego, płaszczem osłaniaj c twarz przed wiatrem, przysun ł si  do 

niego koniem. 

- Don Lorenzo - powiedział - obawiam si ,  e czcigodny ojciec nie wytrzyma 

trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzin . 

Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ci

cej na nim zbroi, zdawał si  

swymi jasnymi oczami przenika  i mgł , i ciemno . Spytał: 

- Co rozka esz, wielebny ojcze? 

- Znasz te strony? 

- Urodziłem si  pod Avila. 

- Jest tu miejsce, gdzie by my si  mogli na noc zatrzyma ? 

Pan de Montesa wskazał dłoni  przed siebie. 

- Nie dalej ni  kwadrans st d jest castillo. 

- Czyje? 

- Panów de Lara. 

Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły si  z łoskotem 

kamienie. 

- Dziedzicem tego wielkiego rodu - powiedział z namysłem padre Diego - jest, 

o ile si  nie myl , don Miguel de Lara? 

- Tak, ojcze. 

- Prawd  jest,  e jego ojciec wzi ł sobie za  on  kobiet  z poga skiego rodu 

Abencerragów? 

- Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyj ła wszak e nasz  wiar . 

- Nie cieszy si  ten pan don Miguel dobrym imieniem? 

Na to odparł pan de Montesa: 

- Nie znam don Miguela, lecz jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolno . 

Ko  wielebnego ojca po lizgn ł si , lecz padre Diego mocn  r k  w por  go 

przytrzymał przed upadkiem. 

background image

 

71 

- Znam tego rodzaju ludzi - powiedział z pogard . - Ceni  sobie wolno , nie 

wiedz c, a co gorsze, nie chc c zazwyczaj wiedzie , co znaczy wolno  prawdziwa. 

- Wła nie to chciałem powiedzie , wielebny ojcze - rzekł don Lorenzo. - Co 

zatem rozka esz? 

Padre Diego odpowiedział: 

- Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek. 

Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty, 

wznosił si  swymi murami i basztami wysoko ponad drog , zawieszony jak 

kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, gł boko w dole, 

szumiała wzburzona rzeka. 

Droga wiod ca do castillo była stroma i w ska, ciasno stłoczone konie  lizgały 

si  na niej, mgła si  wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to przenikliwy wiatr 

d ł wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zej  z koni, aby ramionami 

podpiera  ci ki wóz. 

Znalazłszy si  pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich surowo ci , 

po ałował swojej decyzji. Lecz na odwrót było za pó no. Wła nie jeden z 

domowników zad ł w róg i nim  cichło jego brzmienie, z wysoka rozległ si  

dono ny głos: 

- Kim jeste cie i czego chcecie? 

Pan de Montesa pchn ł do przodu konia. Zawołał: 

- W imi  Króla i Królowej otwórzcie! 

Dopiero po dłu szej chwili inny głos, młody i d wi czny, spytał: 

- Kto mówi w imieniu Króla i Królowej? 

Pan de Montesa odpowiedział: 

- Jego dostojno  czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor. 

- Padre Torquemada? - zdziwił si  w ciemno ciach młodzie czy głos. - Jaki  

interes, i to o tak pó nej godzinie, mo e mie  do mnie dostojny pan Wielki 

Inkwizytor? 

Pan de Montesa, niecierpliwie szarpi c swym andaluzyjczykiem, ju  chciał 

ostro odpowiedzie , gdy padre Diego poło ył mu dło  na ramieniu. 

- Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawia  butnie i pysznie - powiedział 

półgłosem. 

Po czym ze spokojn  godno ci , niewiele głos podnosz c, rzekł w ciemno ci: 

- Niech b dzie pochwalony Jezus Chrystus. 

Była cisza. Spytał wi c: 

- Czy z panem de Lara mówimy? 

- Jestem nim - odpowiedziano z murów. 

Padre Diego musiał zdoby  si  na niemały wysiłek, aby nie okaza  niech ci, 

jak  budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział: 

- Ci ka i smutna konieczno  ka e nam szuka  go ciny w waszym domu, 

panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, zło ony ci k  niemoc , udaje si  do 

Avila, l kamy si  wszak e, i  mo e nie przetrzyma  trudów dalszej drogi, je li nie 

b dzie mu danym odpocz  tej nocy. 

- Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ci ko chory? - spytał pan de Lara 

nie sil c si  na okazanie smutku. 

Padre Diego milczał chwil . Wreszcie rzekł: 

background image

 

72 

- Jest tak, jak powiedziałem. 

- Wejd cie zatem - odparł pan de Lara. - Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowi 

wystarczy, je li towarzyszy  mu b dzie dziesi ciu spo ród waszych rycerzy? 

Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał: 

- Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z  ałob  i z 

pokojem. 

- Dobrze wi c - odpowiedział tamten - b d cie moimi go mi wszyscy. 

Sporo upłyn ło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bram . Gdy 

si  to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzaj c 

tocz cy si  wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty. 

Skoro za  je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemno ci, o lepił blask 

licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli si  zorientowa , 

jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stoj cych rycerzy oraz uzbrojonych 

pachołków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. Przecie  mimo tak 

znacznej ilo ci ludzi cisza była na dziedzi cu, równie  cisza ogarniała 

mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, w ród niej słycha  było tylko 

suche trzaski płon cych ogni. 

Don Miguel, otoczony sfor  my liwskich psów, u miechni ty i bardzo 

młodzie czy, oczekiwał go ci przed kru gankiem wiod cym do zamkowych 

komnat. Był bez zbroi, miał na sobie lu ny, obszernie przy szyi wyci ty czerwony 

kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. Zarówno 

tym ubiorem, jak smagło ci  cery i wykrojem ciemnych, gor cych oczu bardziej 

przypominał niewiernego Maura ni  kastylijskiego rycerza. 

Padre Diego, schodz c z konia, znów musiał zada  sobie gwałt, aby nie 

zdradzi  si  z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de 

Lara. Spodziewał si ,  e zgodnie z panuj cym obyczajem zostanie powitany w 

sposób nale ny jego stanowi i godno ci. Ale don Miguel, wci  pogodnie 

u miechni ty, milczał i wcale nie wydaj c si  t  przedłu aj c  si  cisz  

skr powany, beztrosko głaskał łasz ce si  do jego r ki psy. Wówczas padre Diego 

zdecydował si  przemówi  pierwszy. 

- Pokój z tob , mój synu - powiedział. 

Ten skłonił si  w milczeniu i dalej głaskał psy. Wła nie wóz wioz cy 

czcigodnego ojca zatrzymał si  nie opodal, a pusty dziedziniec pocz ł si  

napełnia  tłumem domowników. „Głupcze! - pomy lał padre Diego - i tak 

wcze niej czy pó niej dosi gnie ci  rami  sprawiedliwo ci.” Gło no za  

powiedział: 

- S dz , mój synu, i  zdajesz sobie spraw , jakim to jest zaszczytem dla ciebie 

i dla twego domu go ci  dostojn  osob  ojca Wielkiego Inkwizytora. Don Miguel 

odsun ł ogromnego charta, który wspi ł si  mu na piersi łapami. 

- Poszedł - powiedział mi kko i łagodnie. Po czym zwrócił si  do ojca Diego: 

- Nie uganiam si , dostojny panie, za zaszczytami. Po có  mi zaszczyty? Mam, 

jak widzicie, wszystko. I z dworskim gestem dodał: 

- Wejd cie jednak, dostojny panie, do  rodka. Moi ludzie wska  wam drog . 

Chcecie zapewne dotrzyma  towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi? 

- Tak - powiedział padre Diego - stan czcigodnego ojca wymaga tego. Z kolei 

don Miguel zwrócił si  ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milcz cy. 

background image

 

73 

- Wy jeste cie panem de Montesa? Don Lorenzo drgn ł. 

- Sk d mnie znacie? 

- Któ  was nie zna? - odparł tamten. - Wejd cie, prosz . 

I odganiaj c psy zszedł z w skich schodów kru ganka, aby ust pi  miejsca 

ludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora. 

Cie   mierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady. Ju  w czasie podró y, 

pierwszej nocy, poraził go cz ciowy parali  i wówczas stracił mow  i 

przytomno . Teraz, na ramionach domowników wnoszony na schody, tak e 

sprawiał wra enie pozbawionego przytomno ci. Od  wiateł pochodni kołysz cych 

si  na wietrze padały na jego wychudzon  twarz blaski i cienie, j  sam  

pozostawiaj c nieruchom  i niem . Jedno tylko oko padre Torquemada miał 

otwarte, lecz i to, jakkolwiek z czujnym cierpieniem wpatrzone w ogromn  noc 

nad sob , wydawało si   lepe i ju  wszelkich rzeczy tego  wiata nie wiadome. 

Pan de Montesa, zdj wszy zbroj  z pomoc  giermka, natychmiast go 

odprawił. Chciał by  sam. Przecie  gdy usiadł przy kominku, aby si  rozgrza , i 

zdał sobie spraw ,  e tylko ze sob  pozostanie a  do  witu, konieczno  

samotno ci napełniła go niepokojem. Mimo znu enia, senno ci nie czuł. 

Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak 

wszystkie inne, którymi przechodził, urz dzona z przepychem nie spotykanym 

nawet w zamkach najbogatszych i najpot niejszych panów. Wszystko tutaj 

zaprzeczało rycerskiej powadze i surowo ci. Drogocenne dywany za cielały 

posadzk , staro ytne mury rozja nione były kolorowymi mozaikami, niskie i 

szerokie ło e zajmowało wbrew dobrym obyczajom nadmiernie du o miejsca, a 

na wprost kominka sofa, zarzucona wzorzyst  materi  i pełna mi kkich 

poduszek, otaczała półkolem okr gły, bogato inkrustowany stół. Wschód unosił 

si  nawet w powietrzu przesyconym zapachem ró anego olejku. 

Na stole znajdował si  przygotowany dla go cia posiłek: troch  zimnego 

mi sa, chleb i owoce. Don Lorenzo odsun ł jedzenie, si gn ł po wino. Było 

słodkie, pachn ce i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragn ł. Po kilku 

pucharach jeszcze ci ej zrobiło mu si  na sercu, i my li, od których wolałby 

uciec, pocz ły go oblega  natarczywie. 

Cisza panowała dokoła, blask ognia migoc cy na zło onej przy kominku zbroi 

wydawał si  jedynym znakiem  ycia. Zamek mimo niepó nej godziny wieczornej 

sprawiał wra enie pogr onego w gł bokim  nie. 

Pan de Lara wszedł tak cicho, i  don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od 

ognia twarz, gdy w poblasku przed sob  dostrzegł cie  ludzkiej sylwetki. Na 

widok pana de Lara stoj cego nie opodal zerwał si  zbyt po piesznie i 

gwałtownie. Ale don Miguel zachował si  tak, jakby tego nie dostrzegł. 

Powiedział: 

- Przyszedłem spyta  was, panie, czy niczego wam nie brak. 

Miał na sobie lu n  szat  z ciemnop sowego jedwabiu, bogato tkan  złotem, i 

w tym domowym stroju wydał si  don Lorenzowi jeszcze bardziej obcy. Przez 

moment poczuł si  wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzy c . 

Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie t  upokarzaj c  my l. 

- Masz  wietne wino, don Miguelu - powiedział lekko. - Siadaj i napij si  ze 

mn .  yjesz na tym odludziu jak w bajce. 

background image

 

74 

- Tak s dzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygn , co jest, a co nie 

jest bajk . Na razie  yj , jak mi si  podoba. 

Don Lorenzo roze miał si  hała liwie. 

- Na nadmiar skromno ci nie mo esz si  uskar a . Mówisz takim tonem, 

jakby  chciał da  do zrozumienia,  e tylko ty jeden potrafisz  y  według własnych 

pragnie . Istotnie tak my lisz? 

- Nie - odparł don Miguel - nie uwa am si  za człowieka uprzywilejowanego. 

Po prostu jedni ludzie  yj  zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim. 

- Oczywi cie, jak si  domy lam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty, 

zwłaszcza szczególn  odwag ? 

- Słusznie si , panie, domy lacie. Istotnie, w naszych czasach my lenie 

wymaga odwagi. 

- Widz ,  e nie nazbyt podobaj  ci si  nasze czasy? 

- Przeciwnie, podziwiam ich doskonał  sprawiedliwo . 

- Rzeczywi cie? 

- Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówno . Jedni 

wygrywali swoje  ycie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj kl sk  ponosz  wszyscy. 

Don Lorenzo zmarszczył brwi. 

- Mówisz, jakby  był heretykiem. 

- Tak my l . 

- Tym gorzej, je li tak my lisz. 

- A nie s dzicie, panie,  e wobec powszechno ci kl ski jednak najmniejsz  

ponosi ten, kto j  przewiduje? 

- Nie wiem. Przywykłem my le , i  ten zwyci a, kto kl ski w ogóle nie bierze 

w rachub . 

- Nie w tpi , panie,  e tak wła nie my licie. Ale nadzieja zawsze kosztuje 

najdro ej. 

Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział 

twardo: 

- Nadzieja nie zna kl ski. Na to rzekł don Miguel: 

- Tym gorzej. 

- Dla nadziei? 

- Dla tych, którzy si  ni  łudz . Don Lorenzo poruszył si  niecierpliwie. 

- Wierzy  mi si  nie chce, don Miguelu, aby  b d c tak młodym, własnym 

tylko do wiadczeniom zawdzi czał t  szczególn  wiedz  o  yciu. Niezwykłych 

musiałe  mie  nauczycieli, przyznaj si . 

- Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pami ci na 

pewno godni. Mo e was to zdziwi, panie, ale je li z jednym z nich zetkn ł mnie 

przypadek, to wła ciwie w pewnej mierze wam to zawdzi czam. 

Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniał  twarz. 

- Uwa aj, don Miguelu. Je li nie chcesz, abym musiał zapomnie ,  e jestem w 

twoim domu go ciem, przesta  mówi  zagadkami. 

- Nie miałem zamiaru dotkn  was, panie - odparł spokojnie don Miguel. 

- Spytali cie mnie o moich nauczycieli, wła nie chciałem o jednym z nich 

opowiedzie . 

- Nie ja nim, jak s dz , byłem. 

background image

 

75 

- Istotnie, nie wy. 

- Czemu wi c mieszasz mnie w te sprawy? 

- To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w 

tak  sam  por  deszczow  jak teraz, moi ludzie znale li poni ej przeł czy Santa 

Ana człowieka znajduj cego si  w skrajnej n dzy i  miertelnie wyczerpanego. 

Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało si  go uratowa . 

Po paru miesi cach umarł. 

Zaległa cisza. 

- Kim był ten człowiek? - spytał don Lorenzo. 

- Nazwisko jego z pewno ci  jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de 

Castro. Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar. 

- Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu - rzekł wreszcie niedbale. - Nie 

s dziłem,  e pan de Castro o mieli si  powróci . I có  ci opowiadał? Chciał 

oczywi cie uchodzi  w twoich oczach za ofiar  nikczemnej niesprawiedliwo ci? 

- Przeciwnie - odpowiedział don Miguel - uwa ał,  e  wi te Trybunały nigdy 

si  nie myl . Wprawdzie okoliczno ci zmusiły go do przebywania w tym domu, 

wcale si  jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczno  

korzystania z go ciny człowieka inaczej ni  on my l cego. My l ,  e szczerze mn  

pogardzał. 

- Zachował wi c swoj  piekieln  pych ! 

- Przede wszystkim, jak mi si  wydaje, wiar . 

- On, wiar ? W co? 

- Wy mnie o to, panie, pytacie? 

Don Lorenzo wzruszył ramionami. 

- Uwa ałem dotychczas pana de Castro za łotra. Je li istotnie było tak, jak 

opowiadasz, okazał si  na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na có  liczył? 

Po co wrócił? Byłby  a  tak naiwny, aby spodziewa  si  przebaczenia? 

- Nie. Pragn ł słu y . Pewien był,  e niebawem odzyska siły. Chciał pod 

przybranym nazwiskiem zaci gn  si  na okr t pana Columba. Dlatego powrócił 

z wygnania. To wszystko. 

Don Lorenzo chciał wsta , lecz poczuł si  zbyt oci ały, aby to uczyni . „Za 

du o wypiłem” - pomy lał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek 

ochrypłym: 

- Czegó  ci  wi c ostatecznie nauczył pan de Castro? 

- Powiedziałem, budz c wasz sprzeciw,  e nadzieja zawsze kosztuje najdro ej. 

Otó  nikt, jak s dz , nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym prze wiadczeniu 

utwierdzi , ni  to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem 

si , i  po rednio i wy przyczynili cie si  do mojej edukacji. 

Don Lorenzo niezupełnie pewn  r k  si gn ł po wino. 

- Mało si  zatem jeszcze nauczyłe , don Miguelu. Wiem, co my lisz. S dzisz,  e 

przyczyniłem si  do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby obj  po nim 

dowództwo. Mo esz nie zaprzecza . Nic mnie w istocie nie obchodzi, co my lisz ty 

albo inni. Wszyscy s  głupcami. Wci  jeszcze wol  nie wiedzie ,  e parszywa 

prawda le y zwykle na wierzchu. Gdybym w swoim czasie nie wykorzystał 

przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze 

mn  zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymy liłby j . Ale có  ty, panie de Lara, 

background image

 

76 

mo esz o tym wiedzie ? Trzeba przez to wszystko samemu przej ,  eby 

zrozumie . Zanurzy  si  trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej 

wierze kilka nieostro nych kroków i ju  si  nie mo esz cofn . Mo esz si  tylko 

szamota  i coraz gł biej pogr a . Doprawdy,  mieszny jeste , don Miguelu, ze 

swoj  wiedz . Gar  suchej słomy wi cej wa y ni  ona. Wyjd  z ni  na rynek, 

przekonasz si . Wielebny padre Diego albo który  ze stu innych, jemu 

podobnych, w jedn  noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłe  o 

odwadze. Wszystko to s  głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko 

strach. Owszem, z pocz tku usiłujesz si  przed nim broni . Kłamiesz albo 

milczysz. Ale i kłamstwem, i milczeniem strach si  tylko tuczy. Potem wy era w 

tobie wszystko, wszystkie my li i uczucia. Wszystko ci  zawodzi i na koniec jego 

tylko jeste  pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie mo esz polega , 

e nigdy ci  nie opu ci i nie zdradzi. W zamian mo esz  y  i przyczynia  si  do 

budowy Królestwa Bo ego. To jest wła nie, je li chcesz wiedzie , wszystko. A có  

ty, don Miguelu, zrobiłe  dla budowy Królestwa Bo ego? Nic. Có  wi c wiesz? 

Tak e nic. 

Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z r koma skrzy owanymi na 

piersiach. Po chwili powiedział: 

- Z tego, co mówicie, łatwo si  domy li ,  e nielekko jest wam  y . Ale za 

szczero  nale y si  wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafi  wam 

współczu . 

Don Lorenzo spojrzał na niego z pogard . 

- Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, aby  był a  tak naiwny. 

Doprawdy s dzisz,  e potrzeba mi twego współczucia? I na có  mi ono? Z nas 

dwóch ty jeszcze na co  liczysz. Wyobra asz sobie,  e kiedy zajdzie tego 

konieczno , uda ci si  przezwyci y  strach. Zatem o cał  swoj  urojon  odwag  

masz do stracenia wi cej ni  ja. 

Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela. 

- Mam rozumie  wasze słowa jako ostrze enie? Je li takie były wasze intencje, 

niepotrzebnie zadali cie sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka. 

Don Lorenzo poczuł si  nagle nieludzko zm czony. 

- Nic nie wiesz - rzekł cicho. 

Raz jeszcze chciał powtórzy : nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie 

pchni tych stan ł padre Diego w płaszczu podró nym zarzuconym na ramiona. 

- Don Lorenzo! - zawołał od progu - wielka, radosna nowina. Czcigodny ojciec 

odzyskał przytomno  i rozkazał natychmiast ruszy  w drog . Jedziemy! 

Don Lorenzo podniósł si  lekko, na jego pi knej, wci  jeszcze młodzie czej 

twarzy nie było  ladu znu enia. 

- Istotnie, radosna to nowina, wielebny ojcze - powiedział ze szczerym 

przej ciem. 

Po czym krzykn ł na giermka, aby mu pomógł wło y  zbroj . 

Padre Diego, rozejrzawszy si  po komnacie, teraz dopiero zdawał si  

spostrzega  obecno  pana de Lary. Podszedł do niego z rozja nion  twarz . 

- Musisz wybaczy  nam, mój synu, zam t, jaki wprowadzili my do twego 

domu. Krótko wprawdzie byli my twymi go mi, ale ju  cho by za to,  e 

background image

 

77 

wyje d amy st d z wi ksz  nadziej , ni  mieli my j  próg ten przekraczaj c, 

nale y ci si  nasza wdzi czno . 

Don Miguel skłonił si  w milczeniu. 

- Powiedziałe  witaj c nas - mówił dalej padre Diego -  e nie pragniesz 

zaszczytów. To pi knie  wiadczy o twojej skromno ci, mój synu. Lecz, na Boga, 

czy  godzi si , aby potomek tak znakomitego rodu p dził  ycie na uboczu, z dala 

od najwa niejszych spraw pa stwowych? S dz ,  e nie we miesz nam za złe, je li 

przy pierwszej okazji przypomnimy twoj  osob  Ich Królewskim Mo ciom. Z 

pewno ci  z otwartymi ramionami powitaj  ci  w stolicy. 

Pan de Lara pogodnie si  u miechn ł. 

- Wła nie pan de Montesa roztaczał przede mn  uroki  ycia na szerokim 

wiecie. 

- Nic lepszego don Lorenzo nie mógł uczyni  - powiedział z ojcowsk  

dobrotliwo ci  padre Diego. 

- Do zobaczenia zatem, mój synu. Niech Bóg ma ci  w swojej opiece. 

Z dziedzi ca zamkowego dochodziły r enia koni i głosy rozbudzonych 

domowników. 

Odzyskawszy przytomno  padre Torquemada zapadł w krótki, lecz mało 

krzepi cy sen. Gdy si  ockn ł, od razu, mimo ogromnego znu enia, poczuł si  

rozbudzony nagl c  potrzeb  czujno ci. Dopiero po dłu szej chwili, po kołysaniu 

si  wozu, rozpoznał,  e znajduje si  w drodze. Nie dalej ni  na wyci gni cie 

ramienia skrzypiały koła, słycha  było parskanie koni i monotonny odgłos ich 

podkutych kopyt uderzaj cych o kamienie. Silny wiatr targał rozpi tym ponad 

wozem płótnem, pod nim były spokój i cisza. Pomy lał,  e powinien zasn , lecz 

ostro  pogotowia, w ród którego zbudził si  był przed chwil , wcale go nie 

opuszczała. Le ał wi c bez ruchu, wsłuchany w to wewn trzne napi cie, wci  

przecie  nie potrafił zda  sobie sprawy, z czego ono wynika. A  nagle zrozumiał: 

w pobli u nie było nikogo, mimo to nie był sam. Otworzył oczy. Ciemno  

ogarniała go zewsz d. 

- Jeste  - powiedział bez zdziwienia. 

- Jestem - odpowiedział tu  obok znu ony głos, b d cy jak gdyby echem jego 

własnego. - Zawsze jestem, poniewa  wierno  stanowi nieodł czny element mojej 

natury. Przyznasz, czcigodny ojcze,  e je li przez tak wiele lat musiałem milcze , 

to nie moja w tym wina. Teraz jednak, jak mi si  wydaje, wolno mi ju  mówi ? 

- Mów - powiedział Torquemada. 

- Dzi kuj  ci, ojcze. Wierz mi,  e potrafi  oceni  twoj  wielkoduszno . Ceni  

j  tym wi cej, i  jak wspomniałem, byłe  dla mnie do tej pory do  bezwzgl dny. 

- Czego chcesz? 

- Rozumiem, ka esz mi od razu przyst pi  do rzeczy. Słusznie, tak powinno 

by , nie mamy zbyt du o czasu, szczególnie ty nie posiadasz go w nadmiernej 

ilo ci. Chciej mnie jednak zrozumie , ojcze. Je li wypowiadam si  w tej chwili 

przy pomocy nazbyt wielu słów i mo esz nawet pos dzi  mnie o popadanie w 

gadatliwo , to przyczyna tego le y nie tyle w moich skłonno ciach, ile w 

długoletnim przymusowym milczeniu. 

- Ja za ciebie mówiłem i działałem. Mogłe  milcze . 

background image

 

78 

- Tak, to prawda. Ju  od dawna zauwa yłem,  e u boku tych, którzy pragn  

uszcz liwia  ludzko , nie mam nic do powiedzenia. Niezwykł , doprawdy, 

prowadz  egzystencj . Ludziom patrz cym na rzeczy powierzchownie mo e si  

nawet wydawa ,  e jestem w podobnych wypadkach w ogóle niepotrzebny. 

Oczywi cie tak nie jest i tego rodzaju sugestie s  z gruntu fałszywe. Warto czasem 

i cały wiek milcze , aby u jego ko ca doj  do głosu. Nigdy nie wiadomo, kiedy to 

nast pi, trzeba zatem stan gotowo ci utrzyma ,  e tak powiem, w permanencji. 

Nie chc  si , mój ojcze, powtarza , lecz raz jeszcze, i to z całym naciskiem, 

pragn łbym podkre li , i  wierno  ceni  nade wszystko. Ty zreszt  powiniene  

to zrozumie  i oceni . Czy  nie byłe  przez całe  ycie wierny? Je li pozwoliłe  mi 

przemówi , to czy nie z tych wzgl dów, i  w gruncie rzeczy zdajesz sobie spraw , 

e wła nie ja w tej chwili dochowuj  ci wierno ci wi kszej ni  ty sam sobie? 

Doprawdy, bardzo słusznie uczyniłe  wzywaj c mnie. 

- Ja ci  nie wzywałem - powiedział cicho Torquemada. 

- Masz racj , istotnie nie wzywałe  mnie. Mimo to nie tylko jestem, lecz 

mówi , wypowiadam si , a to jest czym  nowym w naszych wzajemnych 

stosunkach. Co spowodowało to novum, zastanówmy si  zatem. A przede 

wszystkim: zjawiłem si  czy raczej ujawniłem? Mam nadziej , i  nie dziwi ci ,  e 

stawiam to pytanie. Wszystko przecie  w istocie zale y od wła ciwego nazwania 

faktów. A wi c: zjawiłem si  czy ujawniłem? Po gł bszym namy le byłbym za 

definicj  ujawnienia, bo przecie  nie mo e si  zjawi  kto , kto stale jest obecny, 

prawda? Ale dlaczego si  ujawniłem? Do  istotne zagadnienie. S dz , i  utrafi  

w sedno sprawy, je li powiem,  e na skutek pewnego osłabienia w tobie, mój 

ojcze, czujno ci - powstały obiektywne warunki, abym ze stanu wierno ci biernej, 

czyli statycznej, przeszedł do stanu wierno ci czynnej. To wła nie miałem na 

my li mówi c,  e warto niekiedy i cały wiek milcze  i czeka . Trudno,  ycie jest 

yciem. Najsilniejszy człowiek mo e si  zachwia  i w jego wiar  mog  si  

w lizgn  w tpliwo ci. Musz  ci nawet wyzna , mój ojcze,  e ludzkie zw tpienie 

niewymownie mnie w istocie wzrusza. Zb dny, gdy człowieka wypełnia wiara, 

dopiero w trudnych chwilach zachwiania si  jej, kiedy  wiatło prawdy umyka 

człowiekowi, okazuj  si  szczególnie potrzebny i pomocny. Wówczas dopiero 

u wiadamiam sobie w całej pełni, jakim to bezgranicznie wielkim szcz ciem jest 

posiadanie niezachwianej wiary. Twoje, ojcze, w tpliwo ci… 

Torquemada otworzył oczy i powiedział w ciemno : 

- Nieprawda, nie mam w tpliwo ci. 

- Rozumiem. Wszystko to ju  było. Ludzie tak bardzo potrzebuj  wiary, i  

nawet swoje w tpliwo ci skłonni s  nazywa  pewno ci . Dobrze, niech i tak 

b dzie. Obaj zatem, nie maj c w tpliwo ci, mamy pewno , i ty, i ja. Obawiam si  

jednak,  e zawsze do tej pory zgodni w pojmowaniu racji prawdy, teraz ró nimy 

si  cokolwiek w rozumieniu ich i ocenie. Gdzie  wi c słuszno ? Mog  istnie  

dwie słuszne racje? 

- Nie. 

- Oczywi cie! Dostrzegam nie bez wzruszenia,  e aczkolwiek sam  prawd  

pocz łe  interpretowa  nieco dowolnie, przecie  jej zało eniom niezmiennym i nie 

podlegaj cym rewizji pozostałe  wierny. To bardzo istotne. S dz ,  e główn  

background image

 

79 

uwag  trzeba zwróci  nie na podkre lanie ró nic w naszych punktach widzenia, 

lecz na to, co nas zbli a i ł czy. Jedna jest prawda. 

- I ty tej jednej nienawidzisz. Głos westchn ł ze smutn  wyrozumiało ci . 

- To te  było. Renegaci i odst pcy zawsze najsurowiej mnie pot piali. Któ  

zjadliwiej potrafi nienawidzi  wierno ci ni  ten, który własn  zdradził? Nie jest 

tak? 

- Mów dalej. 

- Ch tnie, my lałem jednak,  e je li rozwi załe  mi usta, wybacz ten zwrot 

grzeczno ciowy, to celem zasadniczej wymiany pogl dów i kieruj c si  najlepsz  

wol  uzgodnienia ich. Czym e ostatecznie jeste my, je li nie pewn  sum  

pogl dów? Sob  osobi cie nie interesuj  si  zupełnie. Byłem i jestem przejrzysty, 

jak prawda, której słu . 

- Niszcz c j . 

- Có  za wielkie słowo! Przykro mi, czcigodny ojcze, musz  przecie  

zauwa y ,  e i na tobie potwierdza si  odwieczna zasada. Niestety, nieuchronnej i 

godnej po ałowania degradacji podlega ka dy człowiek w tpi cy. Zawsze 

dotychczas zwykłe  mówi  jak znakomity m  stanu. Teraz wyra asz si , jakby  

był sentymentalnym skryb . Gdzie  si  podziała  cisło  twego my lenia, jego 

celno  i ostro ? Po to przez całe  ycie zwalczałe  wszelkie m tniactwo, aby na 

koniec sam si  jemu dobrowolnie odda  w niewol ? Błagam ci , czcigodny ojcze, 

zaklinam ci  na wszystko, co  wi te - mówmy jak ludzie dojrzali i  wiadomi, 

unikaj c powoływania si  na nie skoordynowane uczucia, natomiast dochowuj c 

wierno ci zasadom rozumu. 

Torquemada milczał. 

- Zasn łe , ojcze? 

- Nie. 

- Czemu wi c milczysz? Rozumiem, chcesz mnie w ten sposób nakłoni  do 

zamilkni cia. I có  ci z tego przyjdzie? Wiesz przecie ,  e nie mog  odej . 

- Wiem. 

- A zatem? Powiedzmy,  e zgodnie z twoim  yczeniem przestan  mówi . 

Dobrze, ju  milcz . 

Istotnie zaległa cisza. Torquemada my lał: „Stworzyłem system, lecz dzi ki 

niemu i poprzez niego stworzyłem tak e ludzi systemu. Co uczyni  z nimi, je li 

system okazał si  zgubnym szale stwem? Jak usun  terror, gdy zd ył zrodzi  

ludzi, którzy w nim tylko znajduj  racj  swego istnienia? Zniszczy  ich przy 

pomocy terroru?” 

Po chwili odezwał si  bliski głos: 

- Milczałem. Ale słyszałe  mnie? Torquemada otworzył oczy. 

- Tak - szepn ł - słyszałem ci . 

- I co? 

- Kłamiesz. Ludzie nie chc  terroru. 

- Biedacy! Niewinne jagni tka! - Nie drwij. 

- Zatem człowiek nie jest ju  dla ciebie, ojcze, istot  słab  i n dzn , godn  

pogardy? 

- Uczynili my ludzi jeszcze gorszymi. Myliłem si . 

- W czym, je li mo na wiedzie ? 

background image

 

80 

- We wszystkim. 

- To brzmi dumnie. Zawsze byłe  maksymalist . Wszystko! Czy chcesz przez 

to powiedzie ,  e i zmieni  trzeba wszystko? Ale  nie, nie s d , mój ojcze,  e czuj  

si  tym zaniepokojony. Zmiany nale  do natury tego  wiata. Trzeba je tylko we 

wła ciwy sposób interpretowa . Moim, na przykład, zdaniem omyłka jako taka w 

ogóle nie istnieje. Có  to jest omyłka? Jest to poj cie niesłuszne, któremu 

przeciwstawiam poj cie słuszne. Có  wi c jest rzeczywisto ci ? Oczywi cie 

poj cie słuszne teraz, w tej chwili. A dlaczego? Poniewa  poj cie słuszne, w 

prawidłowy sposób kształtuj c rzeczywisto , samo jest rzeczywisto ci . Zatem 

tylko aktualna słuszno  z chwil , gdy zostanie okre lona jako niesłuszna, traci 

substancj  wła ciw  bytowi i z tych wzgl dów, co jest rzecz  a  nadto jasn , w 

ogóle jej nie ma. Nie wiem, mój ojcze, czy le ało to w twoich intencjach, lecz 

dotkn łe  zagadnienia, które mnie od dawna pasjonuje. W tym prawidłowym 

obumieraniu szcz tkowych albo zgoła martwych tre ci i w rodzeniu si  nowych 

dostrzegam, musz  ci wyzna , pryncypialn  zasad  dziejów. Wszystko zale y, jak 

wspomniałem, od wła ciwego nazywania. Posun łbym si  nawet w tym wzgl dzie 

krok dalej i powiedział,  e wszystko zale y od wła ciwego dekretowania. 

Pojmujesz, co chc  wyrazi  przez to rozró nienie. Transfiguracja istniej cego w 

nie istniej ce powinna, a nawet musi posiada  znamiona powszechno ci, ta za , 

zgodzisz si  z tym, nie mo e by  zdana na  ywioł, przeciwnie, musi by  

zaplanowana i pokierowana. Poza tym chciałbym niejako na marginesie zgłosi  

jedno drobne zastrze enie. Zgodzili my si  obaj,  e słuszna racja uznana za 

niesłuszn  traci tym samym obiektywn  egzystencj . Lecz historia, mój ojcze, nie 

znosi pustki. Tylko nowa słuszno  mo e unicestwi  star . Trzeba idei, aby 

u mierci  ide . Domy lam si ,  e z tych wzgl dów ogłosisz niebawem  wiatu now  

ide . 

- Nie m cz mnie - szepn ł Torquemada - jestem zm czony. 

- Tak, to prawda, przepraszam ci , ojcze. Zreszt  stan ludzkiego zm czenia 

te  bardzo mnie interesuje. Wła ciwe dawkowanie zm czenia nale y do 

najbardziej skomplikowanych prerogatyw sztuki rz dzenia. Nie wolno dopu ci , 

aby ludzie byli zm czeni w sposób niedostateczny, a równocze nie nie nale y 

stwarza  takich warunków,  eby zm czenie stało si  nazbyt wielkie. W obu 

wypadkach człowiek mo e si  sta  niebezpieczny. Zauwa yłe  z pewno ci , ojcze, 

e pomi dzy zarozumialstwem ludzkiego umysłu a rozpacz  dadz  si  

przeprowadzi  pewne paralele, mam oczywi cie na my li paralele nast pstw tych 

sk din d odmiennych dyspozycji. Lecz có ? nas nast pstwa musz  przede 

wszystkim interesowa , poniewa  wi ksze na ogół napotykamy trudno ci przy 

przeinaczaniu skutków ni  przyczyn, odmienianie tych ostatnich nie nastr cza 

zazwyczaj kłopotów. Je li jednak chodzi o twoje zm czenie, czcigodny ojcze, to 

s dz , i  nie posiada ono charakteru niepokoj cego, natomiast jest chyba w sam 

raz. Wła ciwie jestem dla ciebie, ojcze, pełen podziwu. Przydarzaj  si  od czasu 

do czasu niezrównowa eni ludzie, którzy raptem zaczynaj  si  buntowa  

po rodku  ycia. O ile  ty, ojcze, jeste  od tych szalonych jednostek 

przezorniejszy! Chciałby  naprawi   wiat, sam ju  niejako tylko jedn  nog  na 

nim stoj c. To m drze z twojej strony. Zdaje mi si ,  e w istocie bardziej cenisz 

background image

 

81 

dzieło swego  ycia, ni  to w tej chwili, w ród przywidze  mdłego ciała, 

przypuszczasz. 

Torquemada chciał pod wign  głow , lecz zbrakło mu sił. 

- Przesta  - powiedział. 

- Głupcze! - odparł na to spokojnie głos w ciemno ciach. - Kogo, stary durniu, 

chcesz oszuka , mnie? Co masz w brzuchu? Nic. Czego si  wi c szarpiesz? 

Mo esz jedno zrobi : umrze . I to jak najpr dzej. Nie jeste  ju  potrzebny, 

zrobiłe  swoje. Po tobie przyjd  twoi wychowankowie. 

Torquemada le ał bez ruchu, zimny pot wyst pił mu na skronie. Głos obok 

mówił dalej: 

- Niczego, na szcz cie, nie zdołasz zmieni . Wszystko pójdzie wyznaczon  

przez ciebie i jedynie słuszn  drog . B dzie si  umacnia  i krzepn  budowa 

Królestwa Bo ego na ziemi, wielkie dzieło powszechnej niewoli dla przyszłej 

wolno ci oraz przemocy i terroru, aby sprawiedliwo  mogła zapanowa . 

Oczywi cie, od czasu do czasu b d  si  zapewne pojawia  to tu, to tam jacy  mali 

człowieczkowie bełkoc cy o jakiej  mglistej i nie z tej ziemi wolno ci. Lecz có  oni 

wobec systemu, który zbudowałe ? Ty, mój ojcze, lepiej ni  ktokolwiek inny 

musisz sobie zdawa  spraw ,  e przed rodzajem ludzkim dwie s  tylko drogi, 

droga idei i droga bezsensu. Jak  trzeci  przeciwstawisz?  adn , bo takiej nie 

ma. Mo na d y  do porz dku albo do chaosu. Tertium non datur. Wszystkie 

inne ci goty, bez wzgl du na to, w jak efektowne stroje by si  przebrały, s  tylko 

błaze skim przedrze nianiem porz dku i chaosu. Trzeba si  zatem zdecydowa  i 

wybra . Ja byłem i jestem za porz dkiem. Oczywi cie, zale nie od okoliczno ci 

słu yłem ró nym ideom, lecz mój umysł i moje serce zawsze były po stronie tych, 

którzy porz dek  wiata widzieli w jedynej i powszechnie obowi zuj cej prawdzie. 

Ludzie tego pokroju zawsze byli, s  i b d  moimi,  e tak powiem, duchowymi 

synami. Doprawdy, nie mówi  tego, aby si  przechwala . By  mo e, czyja  

przesubtelniona nadwra liwo  dopatrzy si  w moim powiedzeniu akcentu 

megalomanii czy nawet pychy. Ju  si  spotykałem z podobnymi ocenami. 

Tymczasem wcale tak nie jest i je li ludzi idei pozwoliłem sobie nazwa  moimi 

duchowymi synami, to tylko z szacunku dla prawdy historycznej. Niestety, stan 

ludzkiej wiedzy o minionych czasach wci  jeszcze w niedostateczny sposób 

panuje nad faktami. Wiesz, mój ojcze, nieraz, na przykład, zastanawiam si  nad 

niedorzeczn  egzegez , przy pomocy której przeró ni uczeni w pi mie staraj  si  

wyja ni  pewien wypadek, przepraszam, wypadek to nie jest okre lenie 

najwła ciwsze, poniewa  chodzi nie tyle o fakt w rozumieniu powszednim, ile o 

niepowtarzaln  sytuacj  stanowi c  historyczny precedens. S dz ,  e si  

rozumiemy. Ale  tak, my l  o jabłku, które Ewa ofiarowała Adamowi w Raju. 

Jabłko! Owszem, jest to sk din d pomysłowa, a nawet nie pozbawiona pi kna 

poetycka metafora. Lecz co ona oznacza, co si  pod ni  kryje? Powiadaj  uczeni, 

e przez jabłko nale y rozumie   wiadomo  dobra i zła. Có  za naiwna 

prostoduszno ! Aby posiada  rozeznanie dobra i zła, potrzebne jest co , co zło 

okre la jako zło, a dobro nazywa dobrem. A co jest tym czym ? Otó  zanim to 

sobie wyja nimy, chciałbym ci przede wszystkim, czcigodny ojcze, opisa  Raj. 

Niestety, moje słowa s  zbyt niedoskonałe, abym ow  wizj  potrafił wskrzesi  we 

wła ciwych jej proporcjach. Gdyby  spytał mnie, czy była to okolica górska i 

background image

 

82 

lesista, albo przeciwnie, czy była to rozległa równina ze spokojnie płyn cymi 

rzekami - doprawdy nie potrafiłbym tego dylematu rozstrzygn . Nie chc c 

zatem stwarza  niepotrzebnych mitologii, powiem tyle, ile wiem: był Raj, a w nim 

ludzie. O ojcze czcigodny, legenda uczyniła z nich istoty pod ka dym wzgl dem 

doskonałe, bezgrzeszne, pi kne i niewymownie szcz liwe. W istocie jacy  byli 

biedni i przy swym pozornie beztroskim bogactwie jak e zagubieni! Oczywi cie, 

nawet przy moich skromnych zasobach mógłbym kosztem pewnego wysiłku 

wyczarowa  przed tob  rajsk  krain  rozbrzmiewaj c  muzyk  sfer, a ziemi  o 

kształtach i kolorach tak pi knych, i  nawet teraz, w ród tej niego cinnej nocy, 

poczułby  na twarzy delikatny powiew ciepłego zefiru, a wokół siebie zapachy 

najcudowniejszych kwiatów. Ludzi te  potrafiłbym upi kszy . Fantazja? owszem, 

nie mam nic przeciw fantazji. My l  wszak e,  e w tym wypadku nasza wspólna, 

e si  tak wyra , racja stanu obejdzie si  bez fantazji. B d my realistami! Wielki 

Bo e, jeszcze teraz, gdy staram si  wywoła  te zamierzchłe czasy, przenika mnie 

wzniosły dreszcz lito ci i współczucia, nieomal równie przejmuj cy jak wówczas, 

kiedy ogarn ł mnie na widok bezgranicznie smutnego losu pierwszych ludzi. 

Mieli pozornie wszystko, w istocie nie posiadali niczego. Byli nadzy nie tylko w 

sensie dosłownym. Có  mieli przed sob , jakie perspektywy jutra? Niestety, 

bardzo niedostateczne. Niem  przyrod . Wschody i zachody. Ogrom 

niezgł bionych nocy rozja nianych tajemniczymi gwiazdami. Kwilenie dzieci. 

Burze i deszcze. Zawsze dalekie horyzonty. Pieszczoty miłosne. Upały 

wysuszaj ce ziemi . Grzebanie umarłych. Własn   mier . Có  jeszcze? Ba! mo e 

jeszcze m sk  ochot  uchwycenia drugiego człowieka za gardło? Mo e 

bohaterskie uczucie tryumfu, rozpieraj ce pier , gdy postawi si  nag  stop  na 

nagim karku pokonanego rywala? Mo e… zreszt  po có  mamy si  bawi  w 

dalsze dociekania? B d c lud mi musieli mie  przed sob  wszystko, co z natur  

ludzk  jest zwi zane. I tu zaczyna si  dylemat. Sens, sens tego wszystkiego! Co to 

wszystko znaczy? Co to jest  ycie? Co to jest  mier ? A nienawi ? A wszystkie 

ci kie my li nachodz ce noc ? Wówczas, powoduj c si  najbardziej 

bezinteresownym uczuciem wynikaj cym ze zrozumienia n dzy istnienia, dałem 

ludziom - wybacz, je li to znów zabrzmi nieskromnie - dałem wówczas ludziom 

ide , poniewa  tylko ona mo e nada  godziwy sens ludzkiej egzystencji. Có  wart 

ten  wiat, gdy nie posiada sensu? Prawa do gwałtu i krwi człowiek łakn ł. Za 

u wi ceniem okrucie stw i zbrodni t sknił. Sublimacja okazała si  konieczno ci . 

Doprawdy, daj c ludziom ide  wybawiłem ich od straszliwej jałowo ci i nudy. 

Torquemada niespokojnie poruszył pod okryciem palcami, jakby usun  

chciał ci ar przytłaczaj cy mu piersi. 

- Bo e! - powiedział na głos. 

- O wła nie! - odpowiedziały ciemno ci - utrafiłe  w samo sedno. 

- Bo e! - powtórzył Torquemada. 

- Ale  tak! Przecie  zostało napisane: „Na pocz tku stworzył Bóg niebo i 

ziemi .” Idea musi by  wielka i uniwersalna, to jasne, nie? Tylko wielkie i 

uniwersalne idee mog  ud wign  ludzk  mało . Piekielnie ci ka jest ta mało . 

- Byłe  tam? 

- Gdzie? 

- Wtedy, na pocz tku? Zaległa cisza. 

background image

 

83 

- Byłe ? Mów. 

- Och, to było tak dawno! Czy ja wiem? Mo e byłem, mo e nie byłem. Czy to 

wa ne? Ju  ci powiedziałem,  e sob  osobi cie nie interesuj  si  zupełnie. Idea jest 

wa na. 

- Wszystko skłamałe . 

- Ty stary komediancie! - odparł na to bez gniewu głos obok. 

- Od jak dawna  wietnie sobie radzisz bez wiary i we mnie, i w Boga? Przed 

kim si  wi c zgrywasz? Przed samym sob ? W ide  nie musi si  wierzy , ona 

sama jest wiar . 

Torquemada otworzył oczy. Ciemno , któr  ujrzał, była pusta i niema. 

Ogarniała go zewsz d, mrok i chłód poczuł w sobie, wydało mu si ,  e umiera. 

Wówczas, zdj ty przera eniem, pocz ł krzycze . 

Padre Diego jechał najbli ej wozu, wi c pierwszy usłyszał ów krzyk 

nieartykułowany i przeci gły, bardziej podobny do skowytu zwierz cia ni  do 

ludzkiego głosu. Chocia  nie był boja liwy, zadr ał. Natychmiast si  jednak 

opanował i pchn wszy konia tak gwałtownie, i  ten brzuchem otarł si  o koło 

wozu, uchylił płótna. 

- Ojcze mój! - zawołał półgłosem. 

Torquemada drgn ł i ucichł. Usta miał otwarte, oczy równie . 

- Ojcze mój - powtórzył padre Diego. Le ał bez ruchu, niewidz cymi oczami 

wpatrzony w ciemno . Wreszcie spytał: 

- To ty, mój synu? 

- Tak, ojcze. Postaraj si  zasn . O  wicie b dziemy w Avila. 

- O  wicie? 

- Niedługo b dzie  wita . 

- Zimno mi, podaj mi r k . 

Padre Diego pochylił si  i poszukał w ciemno ciach dłoni czcigodnego ojca. 

Była zimna i wilgotna. Trzymał j  przez chwil  w swojej, powoli uciszało si  jej 

dr enie. Ju  wydało mu si ,  e czcigodny ojciec usypia, gdy ten gwałtownie si  

poruszył. 

- Nie! - zawołał. 

- Nie! - Ojcze mój - szepn ł błagalnie padre Diego. 

Przez chwil  była cisza, potem Torquemada pocz ł krzycze  wielkim głosem, 

pełnym rozpaczy: 

- Zaga cie płomienie, zaga cie płomienie! 

Wówczas padre Diego cofn ł si  i szybko zapu cił płócienn  płacht . Głos 

czcigodnego ojca rozlegał si  bardzo dono nie, lecz ani jeden spo ród stłoczonych 

dokoła domowników nie spojrzał w tamt  stron . Twarze ich były nieruchome i 

nie zdradzały  adnych uczu . 

Nie opodal ojca Diega jechał don Lorenzo. Dotkn ł jego ramienia. 

- Don Lorenzo! 

Ten, wyprostowany, patrzył przed siebie. 

- Tak, wielebny ojcze. 

- Czcigodny ojciec nie mo e zasn , pragn łby posłucha  pobo nego  piewu. 

- Tak, mój ojcze - rzekł don Lorenzo, po czym pchn ł konia ku przodowi 

regimentu. 

background image

 

84 

Spod płóciennego namiotu wci  dobiegało wołanie Torquemady: 

- Zaga cie płomienie, zaga cie płomienie! 

Lecz ju  tam, gdzie u granicy najgł bszych ciemno ci płon ły pierwsze 

pochodnie, zabrzmiały twarde m skie głosy intonuj ce pocz tkowe słowa hymnu 

Inkwizycji: „Exurge, Domine, et iudica causam Tuam”. Natychmiast podj li 

pie  pozostali domownicy i  piew pocz ł si  z coraz wi ksz  sił  wznosi  po ród 

ciemnych przestrzeni, pod ogromnym niebem nocy. 

Zgodnie z przewidywaniami zbli ono si  do Avila o pierwszym  wicie. Skoro 

mury oraz rozliczne wie e miasta ukazały si  na odległym horyzoncie, padre 

Diego, pragn c zapobiec powitalnym uroczysto ciom, wysłał umy lnego go ca. 

Po ciemnej nocy  wit wstał pos pny, niebo zaci gni te ci kimi chmurami 

rozpo cierało si  nisko nad nag  i bezpłodn  w tych stronach ziemi . 

Mimo wczesnej pory i jakkolwiek goniec o dobr  godzin  wyprzedził orszak, 

wie  o tym, kto przybywa, musiała si  natychmiast po mie cie rozej , kiedy 

bowiem, pozostawiaj c na uboczu  wie o zbudowany klasztor Santo Tomas, 

poczet Wielkiego Inkwizytora przebył most na rzece Adaja i przez Puerta del 

Puente wkroczył pomi dzy mury - tłumy mieszka ców Avila zapełniały ulice i 

place prowadz ce do klasztoru przy San Vicente. 

Zgodnie z otrzyman  instrukcj   adne władze, zarówno  wieckie, jak 

duchowne, nie witały przybywaj cych. Milczały dzwony. Taki wszak e panował 

wsz dzie spokój i porz dek, i  miejskie stra e  wi tej Hermandady nie miały nic 

do roboty. Zgromadzone tłumy stały w skupieniu, w ród najgł bszej ciszy, w 

milczeniu rozst powano si  przed wolno posuwaj cym si  regimentem, a gdy 

ukazywał si  wóz otoczony rycerstwem, ludzie kl kali pochylaj c głowy. 

Padre Diego jechał przy wozie, po prawej r ce maj c pana don Lorenza. W 

pewnej chwili pochylił si  ku niemu i spytał: 

- Zastanawiałe  si , don Lorenzo, co my l  ci ludzie zebrani tak licznie? 

- Tak, ojcze - odpowiedział don Lorenzo patrz c swoim zwyczajem przed 

siebie. 

- Obecno  tych ludzi  wiadczy o ich bezgranicznej miło ci dla osoby 

czcigodnego ojca. 

Na to rzekł padre Diego: 

- Słusznie.  wiat idzie naprzód. Istotnie zdobyli my miło  i zaufanie ludu. 

Zamy lił si  i po chwili dodał: 

-  ałowa  nam tylko wypada,  e czcigodny ojciec nie widzi tego. 

Znów umilkł, potem rzekł: 

- Don Lorenzo! - Tak, wielebny ojcze. 

- Dzisiejszej nocy, jak wiesz, czcigodny ojciec znowu, na szcz cie na krótko, 

utracił przytomno . 

Don Lorenzo milczał. Tamten ci gn ł dalej: 

- Straszliwa i nad wyraz bolesna jest bezbronno  człowieka zło onego 

niemoc . Byłoby te  rzecz  jak najbardziej godn  po ałowania, gdyby do ludzi 

niepowołanych przedostały si  jakie  relacje o stanie, w jakim na skutek choroby 

znalazł si  czcigodny ojciec. 

Na to rzekł pan de Montesa: 

background image

 

85 

- Pojmuj , wielebny ojcze. Mo esz by  jednak spokojny,  e podobna rzecz nie 

mo e si  zdarzy . Słuch moich ludzi nale y do mnie. Ich j zyki równie . 

Padre Diego, wci  zamy lony, patrzył na niego chwil , po czym nie rzekłszy 

nic odwrócił głow . „Jestem zgubiony - pomy lał don Lorenzo. - Okazałem 

niewybaczaln  pewno  siebie. Jestem zgubiony.” Po piesznie pocz ł szuka  słów, 

dzi ki którym mógłby nawi za  i jeszcze uratowa  urwan  rozmow , a  naraz, 

gdy wydało mu si ,  e znalazł wyrazy wła ciwe, ogarn ło go zniech cenie. „Jestem 

zgubiony” - raz jeszcze pomy lał. I ku własnemu zdziwieniu zamiast strachu, 

którego oczekiwał, uczuł ogromn  ulg . Zupełnie spokojny i wbrew swym 

zwykłym obyczajom pocz ł si  rozgl da  dokoła, aby odgadn , który z 

najbli szych mu towarzyszy obejmie w niedalekim czasie jego stanowisko. Bez 

trudu i tylko na zasadzie wiadomych mu nienawi ci doliczył si  ich pi ciu. 

Pomy lał,  e gdyby zechciał, mógłby ich wszystkich poci gn  za sob  w 

przepa , natychmiast przecie  zdał sobie spraw ,  e jest ju  na to w tej chwili 

zbyt nieznacznym pionkiem, poniewa  raz obj ty podejrzeniem, nie ma prawa 

okre la  ani charakteru, ani zakresu winy. 

Tymczasem pierwsi domownicy zbli ali si  do San Vicente. 

Pierwszym, który ju  we wczesnych godzinach porannych przybył do San 

Vicente, był Jego Eminencja biskup Avila, don Blasco de la Cuesta. Wielebny 

padre Diego, powiadomiony o tym, opu cił czcigodnego ojca i zamieniwszy w 

s siedniej celi kilka słów z doktorem Garci  oraz z przydzielonym mu do 

wspólnego czuwania młodym braciszkiem zakonnym, udał si  do refektarza. 

Jego Eminencja, jakkolwiek przyjechał z licznym dworem i w towarzystwie 

wielu przeorów oraz prałatów i kanoników kapituły, natychmiast po przybyciu 

do klasztoru i rozmowie z opatem opu cił swoje otoczenie i ojca Diega oczekiwał 

sam. Ujrzawszy wchodz cego po pieszył ku niemu, szeleszcz c swymi fioletami. 

Minione lata przydały mu obfito ci ciała, był ogromny, bardzo t gi, szeroki w 

ramionach, lecz przy tej nadmiernej tuszy pełen dostoje stwa. 

- Witam ci , mój ojcze - powiedział d wi cznym, jeszcze niestarym głosem. - 

W jak e smutnych okoliczno ciach spotykamy si  po tylu latach! Prawda to,  e 

stan czcigodnego ojca jest tak ci ki? 

- Istotnie - odpowiedział padre Diego - tylko w Bogu mo emy pokłada  

nadziej . 

- Przytomny jest? 

-  pi teraz. Pan biskup zamy lił si . 

- Tak, ci kie to dla nas wszystkich chwile. Gdy zbudzi si  czcigodny ojciec, 

b d  go mógł ujrze ? 

- Niestety - odpowiedział padre Diego - wybaczy Wasza Eminencja, lecz nie 

wydaje si  to mo liwe przy stanie, w jakim czcigodny ojciec znajduje si  teraz. 

Lekarz kazał oszcz dza  mu wszelkich wzrusze . Spokój, spokój i jeszcze raz 

spokój jest mu nade wszystko potrzebny. 

Jego Eminencja nie nalegał. 

- To prawda, masz słuszno , mój ojcze. Istotnie, odgłosy tego  wiata nie 

powinny w tej szczególnej chwili zam ca  jego umysłu. Je li jednak wspomniałe  

o spokoju, to rozumiej c jego gł bszy a istotny sens, niepodobna wyobrazi  sobie, 

aby ktokolwiek z nas mógł w obliczu  mierci posiada  spokój doskonalszy od 

background image

 

86 

tego, na który zasłu ył sobie czcigodny ojciec. Doprawdy, mało komu danym jest 

opuszcza  ten doczesny  wiat ze  wiadomo ci  spełnienia dzieła równie 

doskonałego i trwałego. Ty zreszt , wielebny ojcze, tyle lat sp dziwszy u jego 

boku, najlepiej mo esz ogarn  i poj  to, co nam, dalej stoj cym od jego osoby, 

tylko w niedokładnych kształtach si  zarysowuje. Z prawdziwym wzruszeniem 

patrz  na ciebie, mój ojcze, niegdy  mój synu. Kiedy si gam pami ci  do dni, gdy 

obok siebie  yli my we wspólnocie, wydaje mi si , jakby od tych chwil cały wiek 

upłyn ł. 

- Tak - rzekł padre Diego - czas ten, je li nie na skutek lat, to na pewno dzi ki 

ogromowi wydarze , rzeczywi cie mo e si  wydawa  bardzo znaczny. 

- Jest nim! Kiedy  to w dziejach wiara i prawda oparte zostały o fundamenty 

równie mocne jak za naszych czasów i na naszych oczach? Niemałe ci , mój ojcze, 

spotkało szcz cie,  e w tym dziele zostało ci dane bra  udział tak bezpo redni i 

wa ny. Pami tasz ów dzie , gdy ja byłem tym, który pierwszy przyszedł oznajmi  

ci wielk  nowin ? 

Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy. 

- Pami tam, Wasza Eminencjo. 

- Zastanawiałem si  wielokrotnie, jak to si  stało,  e wówczas, w tych 

odległych latach, czcigodny ojciec, jakkolwiek tak mało ci  znał, o tyle trafniej i 

dalekowzroczniej ni  ja, twój przeor, potrafił oceni  istotne cechy twego umysłu i 

charakteru. Teraz, po tylu latach i gdy moje ówczesne obawy okazały si  na 

szcz cie mylne, mog  ci, mój ojcze, wyjawi , i  byłe  wtedy przedmiotem wielkiej 

mojej troski. 

Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy. 

- Nie całkiem rozumiem, co Wasza Eminencja ma na my li. 

- Moj  pomyłk  - rzekł tamten. - Czy to prawda,  e jeden z ówczesnych braci, 

brat Mateo, o ile mnie pami  nie myli, do tego stopnia zha bił si  heretyckim 

odszczepie stwem, i  ze wspólnoty Ko cioła został przez  wi ty Trybunał 

usuni ty? 

- Tak - powiedział padre Diego - tak niestety było. 

- Pojmuj  teraz wszystko. Wszak to on wyznawał mi na spowiedzi, jako 

swemu przeło onemu, twoje buntownicze jakoby, a nawet blu niercze my li. Ze 

swoich ró nych w tpliwo ci równie  si  spowiadał, wydawał si  pełen pokory, 

sumiennie odprawiał wyznaczone pokuty… jak si  mogłem domy li ,  e 

równocze nie i własne oblicze przebiegle ukrywa, i ciebie spotwarza? 

Padre Diego rzekł na to spokojnie: 

- Zwykła to bro  wrogów, kłamstwo i potwarz. 

- Istotnie! A jednak, chocia  zwykłym tylko byłem przeorem, nie powinienem 

si  był da  zwie . Musisz mi wybaczy , mój ojcze, t  dawn  omyłk . 

- Któ  z nas nie popełniał omyłek? - powiedział padre Diego głosem pełnym 

powagi i szacunku. 

- Nie mówmy ju  o tym, Wasza Eminencjo. 

Rado  rozja niła twarz pana biskupa. 

- Masz we mnie, mój ojcze, szczerze ci oddanego przyjaciela. Ciesz  si ,  e 

je li przyjdzie mi obj  nowe obowi zki, wówczas cz ciej ni  w skromnym Avila 

b d  ci  mógł spotyka . 

background image

 

87 

Padre Diego natychmiast domy lił si , co zaszło. 

- Umarł zatem kardynał de Mendoza? 

- Niestety - odparł pan biskup. 

- Wczoraj nadeszła z Rzymu wiadomo  o jego zgonie. 

Padre Diego pochylił głow . 

-  mier  chrze cijanina zawsze pobudza do skupionych rozmy la . Niemniej 

ciesz  si ,  e w osobie Waszej Eminencji mog  powita  arcybiskupa Toledo i 

prymasa Katolickiego Królestwa. 

Don Blasco de la Cuesta zarumienił si . 

- Nie jestem jeszcze arcybiskupem. 

- Ale z pewno ci  nim b dziecie. Wszyscy przecie  wiedz ,  e i Ojciec  wi ty, i 

Ich Królewskie Mo cie w was widz  od dawna nast pc  kardynała de Mendoza. 

Jego Eminencja zamy lił si  i jak gdyby przygasł. 

- Tak, doceniam wielkie obowi zki, jakie zostan  zło one na moje ramiona. 

Prosz  Boga, abym im podołał. Jak e jednak słusznie mówił mi niegdy  czcigodny 

ojciec,  e nie ma w Ko ciele takich zaszczytów i dostoje stw, które by dorówna  

mogły twardym obowi zkom  ołnierzy  wi tej Inkwizycji. 

Na to rzekł padre Diego: 

- Czcigodny ojciec byłby gł boko i szczególnie rado nie poruszony słysz c 

słowa Waszej Eminencji. S dz  te ,  e b d  w zgodzie z jego intencjami, je li 

powiem,  e  wi tej Inkwizycji mo na słu y  wsz dzie, na ka dym stanowisku, 

zarówno najbardziej niepozornym, jak wyniesionym najwy ej. 

Pan biskup wci  był zamy lony. 

- Tak - powiedział wreszcie - ró nymi drogami zd aj  ludzie do jednego celu.  

Na spotkanie ojca Diega, gdy powracał z refektarza, wybiegł młody braciszek 

imieniem Manuel. Był blady, z przestrachem w oczach, r ce mu dr ały. 

- Ojcze wielebny! - zawołał. 

Padre Diego przystan ł, poczuł w sercu chłód. Spytał nieswoim głosem: 

- Umarł? Fray Manuel potrz sn ł głow . 

- Có  si  wi c stało? 

- Ojcze wielebny, przysi gam, nie moja to wina. Czcigodny ojciec zbudził si , 

zadzwonił na mnie, kazał mi, abym mu pomógł podnie  si  i ubra … 

Padre Diego przy pieszył kroku. 

- Nieszcz sny, uczyniłe  to? 

Braciszek bezradnie rozło ył r ce. 

- Jak e mogłem nie usłucha ? 

Na progu celi stał doktor Garcia, równie  blady i wystraszony. 

- Głupcze! - zawołał padre Diego - jak mogłe  do tego dopu ci ? 

Odsun ł go szorstkim ruchem ramienia i skierował si  ku drzwiom 

prowadz cym do celi czcigodnego ojca. Nim je otworzył, zawahał si , nie dłu ej 

jednak ni  ułamek sekundy. Potem wszedł do  rodka. 

Cela była obszerna, lecz mimo białych murów mroczna. Tylko w pobli u 

okiennego wykuszu skupiło si  nieco wi cej dziennego  wiatła. Tam wła nie, w 

gł bokim krze le, otulony płaszczem podbitym futrem, siedział padre 

Torquemada. Trzymał si  prosto, dłonie miał zło one na kolanach. Usłyszawszy 

skrzypni cie drzwi, poruszył si . 

background image

 

88 

- To ty, Diego? - spytał nieswoim, dalekim głosem. 

Ten zawołał: 

- Ojcze mój, jak mogłe  wsta ? Połó  si , błagam ci . 

- Zbli  si , mój synu - powiedział Torquemada tym samym głosem, dalekim i 

w jaki  szczególny sposób monotonnym. - Czekałem na ciebie. Niewiele czasu mi 

zostało, musz  si   pieszy , a mam ci do powiedzenia rzeczy niezmiernie wa ne. 

Niektóre trzeba b dzie zapisa , aby natychmiast poda  je do wiadomo ci 

publicznej. Gdzie jeste ? 

- Tutaj, ojcze. 

- Sta  bli ej  wiatła. Chciałbym ci  widzie . O, tak. Podaj mi r k . 

- Ojcze mój, nie wolno ci tyle mówi . Połó  si . 

Torquemada potrz sn ł głow . 

- Nie, nie teraz, pó niej. Wpierw musz  omówi  z tob  szereg spraw. Trzeba 

b dzie, nie zwlekaj c, wiele rzeczy odmieni  w naszym Królestwie. Wła ciwie 

wszystko. Czeka ci  ogromna praca i a  l k mnie ogarnia,  e mo esz nie podoła  

tym nadludzkim nieomal zadaniom. Lecz któ  mo e to uczyni , je li nie ty? Mam 

zreszt  nadziej ,  e znajd  si  jeszcze ludzie nie prze arci doszcz tnie strachem i 

kłamstwem, a tak e nie zara eni pych  i nienawi ci . Takich skupisz dokoła 

siebie i przy ich pomocy i poparciu zburzysz wszystko, co jest teraz. Tak, to, co 

jest, nadaje si  tylko do zburzenia i wymiecenia precz. Wszystko jest ponad miar  

złe, zatrute i skarlałe. Trzeba to precz odrzuci . Miałe  jednak słuszno , mój 

synu. 

- Ojcze mój - szepn ł Diego. 

- Przypominasz sobie noc, kiedy spotkałem ci  po raz pierwszy? Wła nie 

wtedy miałe  słuszno . Słuszny był twój gniew, twój bunt, słuszne twoje 

cierpienie. Ci ko to wyznawa , lecz nie widz  dokoła siebie ani jednej ludzkiej 

twarzy prócz twojej. 

- Ojcze! - zawołał Diego. 

- Niestety, tak jest. Nie wolno si  ju  dłu ej oszukiwa . Złudna jest nasza 

pot ga, pozorne nasze siły. Dr  fundamenty i zarysowuj  si   ciany gmachu, 

który budowali my. Straszliwy to gmach. Wi zieniem i ka ni  uczynili my  wiat. 

Ale to nie mo e trwa . Je li to wszystko nie zawali si  jutro, stanie si  to pojutrze. 

Katastrofa jest nieunikniona. Nie ma ju  wiary, nie ma nadziei. Połamali my 

ludzi, zniszczyli my ich umysły i serca. Jeste my znienawidzeni i pogardzani. Nic 

si  z tego mrocznego szale stwa nie da uratowa . Trzeba szuka  innych dróg 

ocalenia. Zachodzi nagl ca konieczno , aby my sami zburzyli to, co musi run . 

B dziesz musiał niezwłocznie napisa  odpowiednie zarz dzenia. Wszystko 

dokładnie ci podyktuj . 

Padre Diego stał bez ruchu, pora ony groz  i przera eniem. 

- Gotowy ju  jeste , mój synu? Po piesz si , mamy coraz mniej czasu. Czemu 

tu tak ciemno? Ka  przynie   wiece. Niestety, na cał  ziemi  sprowadzili my 

ciemno ci. Trzeba b dzie du o  wiatła. Ale na razie musimy uporz dkowa  

sprawy najwa niejsze. Przygotowałe  wszystko? 

Diego cofn ł si  w cie . 

- Tak, ojcze. 

background image

 

89 

- Pisz wi c. My, Tomas Torquemada… nie, bez tytułów, nie pisz tytułów, to 

ju  niepotrzebne. Napisz po prostu,  e z dniem dzisiejszym… którego dzisiaj 

mamy? 

- Szesnastego wrze nia, ojcze. 

-  e z dniem szesnastego wrze nia, roku… 

- Tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego. 

- Roku tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego  wi ta Inkwizycja zostaje 

rozwi zana. Znosimy  wi t  Inkwizycj  i przekre lamy j , a tym samym 

odwołujemy wszystkie nasze nieprawo ci i zbrodnie, jakie w jej imieniu 

uczynili my, ofiarom naszych działa  przywracaj c wszystkie prawa i godno ci, z 

pomordowanych zdejmuj c infami . Procesy nasze i wyroki trac  swoj  moc, 

jako fałszywe, podkre l to, bo to jest szczególnie wa ne. Wi zienia b d  otwarte i 

ludziom niesłusznie pozbawionym wolno ci musi by  ona niezwłocznie 

przywrócona. 

Diego upadł przed czcigodnym ojcem na kolana. 

- Ojcze mój! - zawołał zdławionym głosem - błagam ci  na wszystko, jeste  

chory… 

Torquemada zdawał si  nie widzie  go, patrzył przed siebie. 

- Spokój, mój synu. Pojmuj ,  e musisz zdawa  sobie spraw  z ogromu 

odpowiedzialno ci, jaka b dzie odt d na tobie spoczywa , ale nie mo esz si  od 

niej uchyli . Pismo o zniesieniu  wi tej Inkwizycji trzeba b dzie rozesła  jeszcze 

dzisiaj. B dzie ono miało wa no  dekretu. Poza tym musimy jak najszybciej 

opracowa  tezy, które by teoretycznie uzasadniły nasz  decyzj . Je eli chcemy, 

aby kłamstwo nie zatruwało wi cej ludzkich umysłów, musimy sami przesta  

kłama . Trzeba powiedzie  pełn  prawd , cho by była ona trudna i bolesna. Nie 

mo emy, mój synu, ulega  złudzeniom, i  tylko i wył cznie w metodach 

sprawowania naszej władzy popełnili my bł dy, a nawet przekroczyli my i 

podeptali my wszelkie prawa ludzkie. Nie usuniemy gwałtu i przemocy, je li 

równie  nie usuniemy podstawowych zasad, które gwałt i przemoc zrodziły. 

Musimy zatem pój  do ludzi i otwarcie im powiedzie ,  e zła jest wiara, która 

tak straszliwe spustoszenia mogła wyrz dzi . Zła i fałszywa jest ta wiara i trzeba 

uczyni  wszystko, aby n dza usuni ta została nie powierzchownie, lecz wyrwana i 

zniszczona u samych swych korzeni. Nie b dzie Królestwa Bo ego na ziemi. 

Diego kl czał z pochylon  głow ,  miertelnie blady, niezdolny słowa jednego z 

siebie wydoby . Torquemada mówił dalej, wci  tym samym dalekim i 

monotonnym głosem, wpatrzony w mrok w gł bi celi: 

- Tak wi c dla uratowania ludzko ci od całkowitej zagłady i aby uchroni  

ludzi od pogr enia si  na zawsze w odm ty niewoli, strachu, kłamstw i 

nienawi ci, musimy zburzy  to wszystko, co w pogardzie dla człowiecze stwa i 

w ród złudnych uroje  zbudowali my własnymi r koma kosztem najwi kszych 

ludzkich nieszcz  i cierpie . Z pewno ci  zam t wyniknie z tego niemały i 

ci kie dnie nadejd , niemniej jednak, aby uratowa  si  przed złem jeszcze 

wi kszym, musimy szale stwo naszej wiary nazwa  szale stwem, a jej fałsz 

fałszem. Trzeba si  b dzie, mój synu, nauczy   y  bez Boga i bez Szatana. 

- Ojcze! - krzykn ł Diego. 

- Tak, mój synu. Ich nie ma. 

background image

 

90 

Diego przyczołgał si  do kolan Torquemady i dr cymi r koma chwycił jego 

dłonie. 

- Ojcze, błagam ci , oprzytomniej… to ja, Diego… słyszysz mnie? 

- Słysz  ci , przecie  do ciebie mówi . Nie przerywaj jednak, niedługo 

zapadnie noc. Pami taj, musisz jeszcze napisa  dekret o zniesieniu strachu. Od 

dzisiaj nie b dzie strachu na ziemi. Wszystko zaczniemy od nowa, a wła ciwie ty, 

mój synu, zaczniesz. Jeste  młodziutki,  arliwy i czysty… 

Padre Diego, ju  nie panuj c nad sob , wyprostował si  i uczepiwszy si  

obur cz futrzanego płaszcza, który okrywał czcigodnego ojca, targn ł nim 

gwałtownie. 

- Przesta , ojcze, słyszysz? przesta , ja ci rozkazuj , słyszysz? milcz! 

Torquemada zwrócił ku niemu wzrok. Ujrzał wówczas twarz obcego 

człowieka, blad  i nadmiernie ogromn , zniekształcon  strachem i zło ci . Na 

ustach poczuł gor cy oddech. Rozumiej c,  e znalazł si  w r kach nieznanego 

wroga, chciał woła  o pomoc, lecz zdołał tylko szepn : 

- Diego! 

Ten potrz sał starcem bełkocz c: 

- Milcz, milcz, milcz… 

A  naraz znieruchomiał. Patrzył chwil  na poszarzał  twarz Torquemady i 

jego oczy szeroko rozwarte, lecz ju  szkliste i martwe. Bał si  poruszy , wreszcie 

pu cił płaszcz, który kurczowo przytrzymywał zaci ni tymi palcami. Ciało 

czcigodnego ojca obsun ło si  cokolwiek, pozostało jednak wyprostowane. 

- Bo e! - szepn ł. 

Wci  kl czał, łzy spływały mu po policzkach. Jeszcze nie potrafił ani przyj , 

ani zrozumie  tego, co si  stało. Gubił si  w ród sprzecznych uczu  i my li. 

Wreszcie podniósł si , stał jednak dalej przy zmarłym, osłabły i zdr twiały, nie 

mog c od niego oderwa  oczu pełnych łez. Na koniec, nie bardzo  wiadomy tego, 

co chce uczyni , podniósł ci k  jak kamie  r k  i z całej siły uderzył czcigodnego 

ojca w twarz.