background image

J.R.R. TOLKIEN

Rudy Dżil i Jego Pies

(Farmer Giles of Ham)

Kowal z Podlesia Większego

(Smith of Wotton Mayor)

(Przełożyła Maria Skibniewska)

background image

Rudy Dżil I Jego Pies

Aegidi i Ahenobarbi

Julii Agricole de Hammo

Domini de Domito

Aule Draconarie Comitis

Regni Minimi Regis et Basilei

mira facinora et mirabilis exortus

czyli w języku pospolitym

Wywyższenie i cudowne przygody

Rudobrodego Dżila,

gospodarza z Ham,

Pana oswojonego smoka,

Króla Małego Królestwa

Farmer Glles of Ham

background image

PRZEDMOWA

O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak zachowała

się historia jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile legenda, bo jest to opowieść

niewątpliwie znacznie później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z suchych kronik,

lecz z ludowych pieśni, na które też często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których

opowiada, są już zamierzchłą przeszłością, wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze

należącym niegdyś do Małego Królestwa. Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza

pewną znajomość tej okolicy, podczas gdy o krainach położonych nieco dalej na północ i

zachód nie ma po prostu pojęcia.

Wydało   mi   się   warte   trudu   przetłumaczenie   tej   nie-zwykłej   historii   z   nader

wyspiarskiej  łaciny na język bardziej  nowoczesny, ponieważ  rzuca ona pewne światło  na

ciemny   okres   dziejów   Brytanii,   nie   mówiąc   już   o   tym,   że   wyjaśnia   nam   pochodzenie

niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu czytelników pewnie zgodzi się też ze

mną, że charakter i przygody bohatera są rzeczywiście interesujące.

Granice   Małego   Królestwa   —   zarówno   w   czasie,   jak   w   przestrzeni   —   trudno

wyznaczyć na podstawie skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus wylądował

na  wybrzeżach  Brytanii,   powstało   tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział kraju między

Locrina, Cambera i Albanaka był tylko pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów. Z

jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do swojej niezależności, z drugiej — królowie

żądni powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na przemian wśród wojen i pokoju,

radości   i   smutku,   jak   wiadomo   nam   dzięki   kronikarzom   króla   Artura.   Były   to   czasy

zmiennych granic, gdy ludzie szybko wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich spadali,

pieśniarzom zaś nie brakowało ani tematów, ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce,

zapewne między   panowaniem króla Coela a pojawieniem się króla Artura i powstaniem

Siedmiu Królestw, rozgrywały się opowiedziane w naszej historii  wypadki.  Widownią ich

była  dolina  Tamizy i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po góry Walii.

Stolica   Małego   Królestwa,   podobnie   jak   dzisiejszej   Anglii,   znajdowała   się   w

południowo-wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy. Prawdopodobnie

background image

nie sięgały zbyt daleko w górą Tamizy na zachodzie   ani   też   dalej   niż   do   Otmoor   na

północy; o   wschodniej  granicy  jeszcze   mniej   nam  wiadomo. Z pewnych wzmianek w

legendzie o synu Dżila, Georgiuszu, oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać

się, że za ich czasów  Małe Królestwo utrzymywało wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie

należy to jednak do naszej historii, którą przedstawimy wam bez, poprawek i bez komentarzy;

pozwolimy  sobie  tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na brzmiący skromniej:

RUDY DŻIL I JEGO PIES

 

background image

AEGIDIUS   DE   HAMMO   mieszkał   w   samym   sercu   wyspy  Brytanii.   Pełne   jego

nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie skąpiono bowiem

ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy wyspa

żyła jeszcze szczęśliwie,  podzielona na wiele królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi

mniej, toteż każdy prawie czymś się spośród innych wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła

bez śladu i dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera naszej historii krótko i po prostu:

nazywał się Dżil, gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było skromną wioską, ale jak

wszystkie wioski w tamtych czasach — dumną i niezależną.

Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały zadowalać się krótkimi imionami w

potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu ludźkiego. Garm zresztą

nie   znał   nawet   psiej   łaciny,  chociaż   pospolitym   językiem   władał   biegle   (jak   większości

ówczesnych psów) i umiał lżyć, przechwalać się oraz pochlebiać.  Lżył mianowicie  żebraków

i   włóczęgów przechwalał się wobec innych psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego

zarazem dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze

lepiej od psa.

Ani  pośpiech,   ani  hałaśliwa  krzątanina   nie   były w tamtych czasach w zwyczaju.

Co prawda pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z prawdziwą robotą. Spokojnie więc i

po cichu ludzie robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się ani na brak pracy, na brak

pogawędek. Mieli o czym pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne rzeczy. Ale początek

naszej opowieści przypada na taki moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło się nic

naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej dogadzało, był bowiem człowiekiem trochę

ociężałym, nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały go całkowicie sprawy osobiste. Miał

jak powiadał — pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,  innymi słowy,  żeby

jadać   równe   tłusto   i   żyć   tak   dostatnio,   jak   przed   nim   żył   jego   ojciec   Pies   mu   w   tym

dopomagał.   Ani   pan,   ani   pies   nie  musieli   wiele   o   Szerokim   Świecie   istniejącym   poza

gospodarstwem Dżila,  wioską Ham i najbliższym  jarmaikiem.

Mimo to Szeroki Świat istniał.  Niezbyt  daleko od Ham rozpościerała się puszcza, a

za nią na zachód i na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane trzęsawiska i góry. Żyły

tam różne dziwne stwory, między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane plemię, z

którym   bywały   niekiedy   kłopoty.   Jeden   olbrzym szczególnie     wyróżniał     się     wśród

swoich   współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem nigdzie w kronikach   jego imienia,

ale nie o imię przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu spore wyrwane drzewo, a

chód miał niezwykle ciężki. Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i pustoszył ogrody, bo

background image

wielkimi stopami żłobił ślady głębokie niczym studnie.    Jeżeli potknął się o jakiś dom — nie

zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A potykał   się   dość często i wyrządzał      mnóstwo

szkód, gdziekolwiek     przechodził,   bo   głową

sięgał   ponad   dachy,  nogi   zaś   stawiał   na

chybił trafił. Wzrok  miał   krótki  i  słuch  przytępiony.   Szczęściem mieszkał daleko, w głębi

dzikich krain, i rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a w każdym razie bardzo

rzadko umyślnie tam się wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół  rozwalony, lecz

przyjaciół niewielu, bo zrażał wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą olbrzymów było

już wtedy mało na świecie. Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich Wzgórzach i po

pustkowiach ciągnących się u stóp gór.

Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał się na przechadzkę i wałęsał się bez

celu po lasach, łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce zachodzi, i pomyślał, że

pora wracać na kolację. Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane okolice i zabłądził

na bezdroża. Na los szczęścia wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale niewłaściwy, i

szedł przed siebie, póki nie zapadły ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie. W

jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do

domu.   Zostawił   na   piecu   swój   najlepszy  miedziany  rondel   i   strach   go  zdjął,   że   się   dno

przepali. Szedł jednak wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju zamieszkanym przez

ludzi,  a nawet zbliżył się  do zagrody Aegidiusa  Ahenobarbusa  Juliusa  Agricoli   i  do  wsi,

którą powszechnie zwano Ham.

Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a pies Dżila wymknął się samowolnie na

przechadzkę. Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki. Oczywiście nie wiedział o

tym, że tego samego wieczora również olbrzym wybrał się na spacer. Gdyby o tym wiedział,

miałby doskonałą wymówkę, żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz pewnie

wolałby przywarować cicho w kuchni. Około drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola

Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc trawę na kośnych łąkach. Król polując na

lisa z całym dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej wyrządził głupi olbrzym w

ciągu paru minut. Garm usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków,   dolatujące znad rzeki,

obiegł więc od zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci.

Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym susem przesadził rzekę i nadepnąwszy

na Galateę, najulubieńszą krowę Dżila, zgniótł nieboraczkę na miazgę tak łatwo, jak chłop

gniecie w palcach karalucha.

Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele. Szczeknął z przerażenia i skoczył z

powrotem ku domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na pole samowolnie, stanął

pod oknem sypialni gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we wnętrzu domu  trwała

background image

cisza.   Gospodarze mieli twardy sen.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.

Okno otwarło się znienacka i  wyfrunęła z niego dobrze wycelowana butelka.

— Ouuuu! — jęknął pies, z wielką wprawą uskakując na bok. — Ratuj, ratuj, ratuj!

Dżil wreszcie wytknął z okna głowę.

— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał.

— Nic — odparł pies.

—  Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak ci za to nic skórę złoję! — rzekł

gospodarz zamykając okno z trzaskiem.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies.

Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.

— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię, słowo daję! — powiedział. — Co ci się

stało, durniu?

— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele.

—  Co to ma znaczyć? — spytał Dżil i ze zdumienia aż zapomniał o złości. Nigdy

jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale.

— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę

—  rzekł  pies.  — Ratuj,  ratuj!  Depcze twoje  trzody,  Galateę, biedaczką,  rozpłaszczył jak

słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje płoty,  tratując zboże.  Musisz,  panie,  działać  szybko i

śmiało,  bo inaczej   cały  twój   dobytek przepadnie. Ratuj!

I Garm zawył żałośnie.                                                     

—  Stulże   pysk!  —   powiedział   gospodarz  zamykając  l   okno.  —   Na   psa   urok!  —

mruknął do siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim wstrząsnął.

— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała się jego żona. — A rano utop kundla.

Rozsądny człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy przyłapane na włóczędze albo

na  kradzieży  zawsze  łżą  jak  najęte.  — Może  tak,   a może  nie  —     odparł  Dżil.  —  Coś

niedobrego dzieje się na moich półach, Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie

przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć pod naszymi oknami po nocy? Mógł

przecież poczekać do świtu i wśliznąć się do domu kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili

mleko    od    rannego udoju.

— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady:

działaj śmiało i szybko.

—  Ba,   łatwiej   powiedzieć   niż   zrobić   -   odparł   Dżil.   Rzeczywiście   trochę   wierzył

Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w olbrzymy uwierzyć.

background image

Dobytek, bądź co bądź, ważna rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi gośćmi na

swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął

garłacz ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest garłacz. Zadano kiedyś to pytanie

czterem uczonym z Oxenfordu, a ci  po długim namyśle odpowiedzieli tak: “Garłacz jest to

krótka strzelba z rozszerzonym wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł albo innych

pocisków. Strzał z garłacza bywa zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W

naszych czasach garłacz wyszedł z użycia, zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne

rodzaje broni palnej)".

Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt trąby, lecz nie wypadały z niego kule

ani pociski, bo Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę. Strzał też nie bywał

zabójczy, bo po pierwsze Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z niego nie

strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie

należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu jeszcze garłaczy  innymi rodzajami broni

palnej, nie znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił wielką rzadkość. Ludzie na

ogół woleli łuki i strzały, prochu używali niemal wyłącznie do puszczania fajerwerków.

Jak więc mówiliśmy,  Dżil zdjął ze ściany garłacz i podsypał go sporą garścią prochu

na   wypadek,   gdyby  miało   dojść   do   ostateczności.   Przez   szeroki   otwór   nabił   potem   oręż

starymi gwoźdźmi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi, kamieniami

i   wszelakim   żelastwem.   Włożył   kurtą   i   buty   z   cholewa-mi  i   wyszedł   z   zagrody   przez

warzywnik.

Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila, który zrazu  nie dostrzegł nic prócz

wydłużonych, czarnych  cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak  ciężkie   kroki,  jakby ktoś

wspinał   się   zboczem   pagórka.   Mimo     rad   :|   żony   wcale   nie   czuł   zapału   do   śmiałego   i

szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę

mdliło w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź pagórka.

Nagle znad krawędzi wychynęła blada  w księżycowej poświacie twarz   olbrzyma i

błysnęły wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze daleko na stoku, drążąc dziury w

uprawnej roli. Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie spostrzegł Dżila. Dżil za

to zobaczył go wyraźnie i ze strachu stracił przytomność.  Bezwiednie pociągnął za spust.

Garłacz wypalił   z   okropnym   hukiem.   Szczęśliwym   trafem ' wycelowany był właśnie

mniej  więcej   w  ogromną, szpetną twarz napastnika. Frunęły w powietrze żelazne rupiecie,

kamienie,   kości,   skorupy,   druty  i   pół   tuzina   gwoździ.     A     że     strzał   padł     z   bliska     i

przypadkiem celnie, wiele spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa glinianego garnka

podbiła mu oko, a spory gwóźdź utkwił w nosie.

background image

— Diabli nadali — powiedział swoim grubiańskim stylem. — Cosik mnie ugryzło.

Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był przecież głuchy — ale gwóźdź ukłuł

go dotkliwie. Od dawna już nie spotkał owada,  który by śmiał  i umiał przebić jego grubą

skórę. Obiło mu się jednak o uszyj że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które tną

jakby   rozpalonymi   szczypcami.   Pomyślał   więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego

gatunku.

— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. — Niegłupim zapuszczać się dziś dalej

w tę stronę.

I   zawrócił   na   pięcie.   Zgarnął  ze   stoku   parę   owiec,   żeby  po   powrocie   z   dalekiej

przechadzki nie iść na czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi krokami ku północo-

wschodowi. Teraz szedł we właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do domu. Ale

dno w miedzianym rondlu zdążyło się już przepalić.

Co działo się tymczasem z Dżilem?  Kiedy garłacz huknął, Dżil  padł jak długi na

wznak; leżał patrząc w niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma wyminą go w

marszu,   czy   też   rozdepczą.   Ale   czekał   na   próżno   i   wreszcie   zorientował   się,   że   kroki

napastnika  oddalają się i cichną za  rzeką.  Wobec tego Dżil   wstał,  roztarł  bolące ramię i

podniósł z ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne okrzyki.

Większość mieszkańców wioski wyglądała przez okna, niektórzy nawet ubrali się i

wybiegli z domów — oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a kilku pędziło teraz z

krzykiem  na   pagórek.   Gdy  bowiem   rozległ   się   przeraźliwy  tupot   maszerującego   potwora

wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale

Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil

wydawał mu się straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że olbrzym

będzie   tego   samego   zdania.   Toteż   widząc,   że   Dżil   wychodzi  z   domu   z   garłaczem  (pies

wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się

pędem do wsi szczekając i nawołując:

—  Chodźcie,  chodźcie,  chodźcie!  Wstawać  z   łóżek  Chodźcie,  patrzcie   na mojego

wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który wtargnął na jego pola.

Chodźcie!

Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli

wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z wyjątkiem psa —

byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie  z  tak  groźnym  przeciwnikiem.   Wtem huknął strzał,

olbrzym  zawrócił   i   uciekł,   a   widzowie   zaczęli   klaskać   i   wiwatować.   Garm   szczekał   tak

zapalczywie że omal mu łeb nie pękł.

background image

—  Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu,

gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze

mu tak, ma za swoje.

I znów  wiwatowali chórem. Wiwatując  nie omieszkali  zauważyć i  zapamiętać, ku

własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie na żarty.

Przedtem   bowiem   nieraz   w   miejscowej   gospodzie   spierano   się   przy   piwie   na   ten   temat

dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej od tej

nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich polach.

 Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż

na  pagórek,  by uścisnąć dłoń  Dżila.  Paru  najbardziej  szanownych  —  proboszcz,   kowal i

młynarz — pozwolili sobie nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym zachwycony, i

ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na

poczęstunek   do   domu.   Siedli   w   kuchni   za   stołem   i   popijając   za   zdrowie   gospodarza,

wychwalali go pod niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to  nie zważał, póki

dzban był pełny. Nim goście wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i

czwarty  i   poczuł   się   bardzo   pewny  siebie;   nim   goście   wypili  trzeci   i   czwarty  kufel   —

gospodarz osuszył piąty i szósty  i poczuł  się tak  odważny, jak  był dotychczas jedynie w

wyobraźni swojego psa. Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na pożegnanie Dżil

klepał wszystkich po ramieniu. Ręce miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z

nawiązką.

Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do

rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada osobistością. W ciągu kilku

następnych dni wieść rozeszła się po   wszystkich   wsiach   w   promieniu   dziesięciu   mil.

Dżil był bohaterem całej  okolicy. Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień targowy

sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza

pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare bohaterskie pieśni.

W   końcu   usłyszał   o   nim   sam   król.   Stolica   państwa   —;   podówczas   Średniego

Królestwa Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt się

interesował   losem   wieśniaków   z   tak   odległych   okolic.   Teraz   jednak   błyskawiczne

zwycięstwo  nać   groźnym  olbrzymem   wydało   się   królowi   godne  uwagi)   i   warte   jakiegoś

drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej więcej miesiącach,

w dzień świętego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem

na   białym   pergaminie,   wyrażał   królewską   pochwałę   dla   “naszego   wiernego   poddanego,

umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham".

background image

Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus

Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus

Mediterranearum Partium, subscribo

1

 — i opatrzył list wielką czerwoną pieczęcią. Dokument

był   więc   niewątpliwie   autentyczny.   Sprawił   Dżilowi   ogromną   przyjemność   i   budził

powszechny  zachwyt,   zwłaszcza   gdy   ludzie   odkryli,   że   każdego,   kto   pragnie   podziwiać

królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim kominku.

Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i

miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go w spadku; od

niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział,

skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze

tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w

sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy

tym bardziej wzrosła.

Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego pies. Nie

dostał   zapowiedzianego   lania.   Dżil   na   swój   sposób   był   sprawiedliwy.   W   głębi   serca

przyznawał  Garmowi   część   zasługi   w   całej   przygodzie,  chociaż   głośno   nigdy  o   tym  nie

mówił. Wprawdzie nadal sypały się na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, jeśli pan

był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies

przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu

sprzyjało. Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po maśle. Wszystko układało się

pomyślnie, dopóki nie zjawił się smok.

Smoki były już w owych latach rzadkością na wyspie. Od wielu lat żaden się nie

pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na

zachodzie i północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz były bardzo daleko. Niegdyś

w   tamtych  dzikich   krajach   żyły  smoki   rozmaitych   odmian   i   zapuszczały  się  niekiedy  na

łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło z

odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu się zapędziły, zginęły lub wróciły do

swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w te strony.

Przetrwał   jednak   zwyczaj,   że   podczas   świąt   Bożego   Narodzenia   podawano   przy

królewskim stole wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano rycerza, który

miał w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego Mikołaja i musiał

dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz dworski,

Ja,   Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus   Antonius Pobożny i Wspaniały,

wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję (łac.).

background image

biegły  w  swojej  sztuce,  przyrządzał  sztuczny  Ogon  Smoczy  z   ciasta,  masy migdałowej  i

twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to

arcydzieło do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i trąb. Nazajutrz po

obiedzie   zjadano   Smoczy  Ogon   na   deser   i   wszyscy  mówili   —   chcąc     przypodobać     się

kuchmistrzowi  — że smakuje lepiej niż prawdziwy.

Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od

czasu   swojej   przygody  zaczął   włóczyć   się   po   górach,   odwiedzając   nielicznych   zresztą

znajomych o wiele częściej niż dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu nie

pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał,

kończyło   się   zawsze   na   tym,   że   olbrzym   siadał   i   opowiadał,   po   swojemu   rozwlekle   i

nieskładnie, o pięknym nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o rozmaitych

cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem.

— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod nogami miękki, a jedzenia... ile dusza

zapragnie. Wszędzie pasą   się   krowy   i   owce,   nawet   wcale   nietrudno   je wypatrzyć,

byle się dobrze rozglądać.

— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.

—  Ani  jednego człowieka nie  spotkałem  — odpowiadał  olbrzym. —  Rycerzy  ani

widu, ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz kąśliwych gzów nad rzeką.

—  Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś?  Dlaczego się tam nie osiedliłeś?  —

pytali.

— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiadał

olbrzym. — Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi przyjdzie ochota. W każdym

razie ja tam byłem, czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co do tego rondla...

—  Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten piękny kraj, te łąki rojące się od

bezdomnego bydła? — dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko?

— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę jakby na południe. Ale daleko, bardzo

daleko...

I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i równiny, z taką przesadą, że żaden z

olbrzymów nie odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał bowiem tak długich nóg

jak on. Opowieść jednak krążyła po dzikiej krainie.

Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było

o   pożywienie.   Tym   głośniej   opowiadano   sobie   o   dalekim,   bogatym   kraju.   Olbrzymy

najchętniej gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki nadstawiały

uszu. Były głodne, a wieści brzmiały zachęcająco.

background image

— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykłą bajdą — rzekł pewien młody,

niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.

Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu — myślały mądrzejsze starsze smoki. —

Niewielu, daleko i niegroźnych.

Jeden   smok   szczególnie   przejął   się   tymi  pogłoskami.   Nazywano  go  Chrysophylax

Dives, bo pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał olbrzymie bogactwa. Był

chytry, wścibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie potrzeba jednak

wielkiej odwagi, żeby się nie bać gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na dobitkę

smok był straszliwie głodny.

Tak   się   stało,   że   pewnego   zimowego   dnia,   jakoś   na   tydzień   przed   Bożym

Narodzeniem, Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował bezszelestnie

ciemną nocą w samym sercu królestwa dostojnego monarchy Augustusa Bonifaciusa. W ciągu

kilku minut narobił mnóstwo szkody, burząc i paląc domy, pożerając owce, krowy i konie.

Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz Garm najadł się strachu jak jeszcze

nigdy w życiu. Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę i licząc na pobłażliwość

swego pana ośmielił się spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z nosem przy

ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny,

bardzo  niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa,

który dopiero co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze żaden pies nie zawrócił i nie

pomknął w stronę domu tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warknięcie,

obejrzał się i syknął, lecz Garm był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc,  a  rankiem,

mniej więcej w porze śniadania, znalazł się w zagrodzie swojego pana.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod kuchennymi drzwiami.

Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask. Przypomniał mu on, że różne niespodzianki

spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba.

— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A pogłaszcz go kijem.

Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.

— Ratuj! — wrzasnął.

— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał Dżil rzucając psu kawałek kiełbasy.

— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie spojrzał na przysmak.

— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł gospodarz.

—  Nic   nie   przeskrobałem.   Nie   miałem   złych   zamiarów   —   odparł   pies.   —

Przypadkiem natknąłem się na smoka i okropnie się zląkłem.

Dżil zakrztusił się piwem.

background image

— Na smoka? — powiedział. — Niech cię licho porwie, próżniaku, wścibski kundlu.

Kto ci kazał włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o tej porze roku, kiedy mam

pełne ręce roboty? Gdzie to było?

— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło Sterczących Głazów.

—  No,   to   rzeczywiście   bardzo   daleko   —   odetchnął   z   ulgą   Dżil.   —   Owszem,

słyszałem,   że   w   tamtych   okolicach   mieszkają   dziwacy,   wszystko   może   się   wśród   nich

przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!

Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie omieszkał też wspomnieć, że jego

wspaniały pan wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.

—  Dokończył  śniadania   jak  gdyby  nigdy  nic! - mówił.

Ludzie   powychodzili   przed   domy   i  wesoło   gawędzi   z   sąsiadami   o   niezwykłym

zdarzeniu.

— Przypominają się dawne czasy — powiadali. I to właśnie teraz, przed świętami. W

samą porę. Król się ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy Smoczy Ogon na

deser.

Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok, jak mówiono, był szczególnie wielki i

drapieżny. Wyrządzał okropne szkody.

— Od czego właściwie król ma na dworze rycerzy? — zaczęli się dziwić ludzie.

Coraz   więcej   osób   zadawało   to   pytanie.   Z   wiosek   najbardziej   przez   smoka

zagrożonych   przybywali   na   królewski   dwór   wysłańcy  i   pytali   najgłośniej   i   najbardziej

uporczywie:

— Królu, od czego mamy rycerzy?

Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o smoku nie doszła przecież do nich

drogą urzędową. Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał uroczyście do działania,

zalecając, by się w miarę możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu niezadowoleniu prze-

konał się wkrótce, że rycerze w miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią nie

kwapią.

Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość po-ważne argumenty. Po pierwsze

kuchmistrz królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić zawczasu i już przygotował

sztuczny Smoczy Ogon. Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili dostarczono ogon

prawdziwy. A z zasłużonym dworzaninem trzeba się liczyć.

—  Nie   zależy   nam   na   ogonie!   —   wołali   wysłannicy  z   zagrożonych   wiosek.   —

Obetnijcie mu tylko łeb, niech nam przestanie szkodzić.

Tymczasem   jednak   nadeszły   święta   i   tak   się   nieszczęśliwie   składało,   że   w   dniu

background image

świętego Jana miał odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z różnych krajów zjeżdżali do

Średniego   Królestwa,   żeby   współzawodniczyć   z   sobą   o   cenne   nagrody.   Gdyby   przed

zakończeniem   turnieju   najdzielniejsi   miejscowi   rycerze   wyruszyli   na   wyprawę   przeciw

smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich

wyjazd.

Potem świętowano Nowy Rok.

A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w głąb kraju i co noc przybliżał się do

Ham. W dzień  Sylwestrowy mieszkańcy  wioski już  zobaczyli na widnokręgu łunę. Żywe

płomienie buchały z lasu, na który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham. Chrysophylax

był bardzo ognistym smokiem, gdy mu humor dopisywał.

Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać na Dżiła i szeptać za jego plecami.

Mocno go to denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega. Następnej nocy smok znowu

się   przybliżył   o   milę   czy  dwie.   Teraz   już   Dżil   także   oburzał   się   głośno   na   zachowanie

królewskich rycerzy.

— Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą — mówił.

— My byśmy też chcieli to wiedzieć — odrzekli sąsiedzi. A młynarz dodał:

—  Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność rycerską za zasługi. Bądź co bądź

nasz Aegidius jest prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z czerwoną pieczęcią i

miecza?

—  Miecz to jeszcze nie wszystko — odparł Dżil. — O ile mi wiadomo, na rycerza

trzeba być uroczyście pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce roboty.

— Król z pewnością chętnie by cię na rycerza pasował — rzekł młynarz — gdyby go o

to poprosić. Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za późno.

— Dziękuję — odparł Dżil. — Nie dla takich jak ja rycerskie ostrogi. Jestem chłopem

i tym się szczycę; prostym,     uczciwym     człowiekiem,     a   na     dworze,     jak powiadają,

uczciwym ludziom wcale się nie szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie młynarzu.

Proboszcz uśmiechnął się — ale nie z odpowiedzi Dżila, bo Dżil i młynarz przy każdej

sposobności przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to mówiono w Ham, “nieprzyjaciółmi

od serca". Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go pewna myśl, która, właśnie w

tym momencie zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie powiedział. Młynarz

natomiast mniej był uradowany i skrzywił się kwaśno.

— Że z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że uczciwy... możliwe — rzekł. — Ale czy

koniecznie trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie ostrogi żeby ubić smoka? Nie

dawniej   jak   wczoraj   słyszałem  z  własnych   ust  naszego   zacnego  Aegidiusa,  że   wystarczy

background image

odwaga. A odwagi na pewno naszemu Aegidiusowi  nie brak, ma jej więcej niż  niejeden

pasowany rycerz.

Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:

— Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z Ham!

Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał się, że sława nakłada na człowieka

ciężkie obowiązki i naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i schował miecz do kredensu.

Dotychczas oręż wisiał dumnie nad kominkiem.

Nazajutrz   smok   był   już   w   sąsiedniej   wsi,   zwanej   po   łacinie   Quercetum,   co   w

pospolitym języku znaczy Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i owiec, lecz również

parę dziatek, a ponadto miejscowego proboszcza. Ksiądz bowiem nieopatrznie usiłował go

nawrócić   ze   złej   drogi.   Teraz   już   wszyscy   mieszkańcy   Ham   z   proboszczem   na   czele

gromadnie przybyli na pagórek i stanęli przed Dżilem.

—  Wszystkie   oczy  na   ciebie   są   zwrócone   —   powie-dzieli   i   otoczyli   go   w   krąg,

wpatrując się w niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak burak nad rudą broda.

— Kiedy wyruszasz? — pytali.

— Dzisiaj nie mogę, słowo daję — odparł. — Mam pilną robotę w oborze, a pastuch

leży chory. Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam wam.

Ludzie   rozeszli   się,   lecz   gdy   wieczorem   gruchnęła   wiadomość,   że   smok   znowu

posunął się bliżej, wrócili.

- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny Aegidiusie — powiedzieli.

— Doprawdy — rzekł Dżil — w tej chwili strasznie mi to nie na rękę. Kobyła okulała,

owce zaczęły się kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł.

Ludzie  znowu się rozeszli, ale  już trochę szemrząc! i mrucząc.  Młynarz śmiał  się

szyderczo. Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić. Sam wprosił się na kolację i

przy  stole   pozwalał   sobie   na   wyraźne   przytyki.  Spytał nawet,  gdzie   podział   się   miecz,   i

koniecznie chciał go obejrzeć.

Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi, że ledwie się na niej mieścił. Kiedy

Dżil go wyjął, w okamgnieniu   wyskoczył    z pochwy,     którą     gospodarz jak oparzony

wypuścił z rąk. Proboszcz zerwał   się   z   miejsca przewracając    kufel piwem. Ostrożnie

chwycił miecz i usiłował go z powrotem wsunąć do pochwy,   miecz   jednak stawiał   opór,

a   kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści    —    wyskoczył znowu.

— Patrzcie   państwo co za cuda! — powiedział proboszcz i zaczął oglądaj uważnie

zarówno pochwę jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil ledwie sylabizował, i

i tylko duże litery. Nawet własne nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego też nie zwrócił

background image

nigdy   uwagi   na   dziwaczne   znaki   niewyraźnie  rysujące   się   na   pochwie   i   ostrzu.   Co   do

królewskiego zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi napisami runicznymi, imionami i

wszelkimi  godłami czy zaklęciami na mieczach i sztyletach, że nie łamał sobie nad nimi

głowy. Uważał zresztą, że są to sprawy przedawnione.

Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i marszczył brew.  Spodziewał się znaleźć na

pochwie lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go poprzedniego dnia ucieszyła, teraz

jednak był zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z nich nie rozumiał.

— Na pochwie jest napis, a na ostrzu także dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki —

rzekł.

— Doprawdy? — zdziwił się Dżil. — A co też one mówią?

— Użyto starożytnego alfabetu i barbarzyńskiego języka — odparł ksiądz, żeby zyskać

na czasie. — Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.

Poprosił   o   użyczenie   mu   miecza   na   noc,   a   Dżil   zgodził   się   z   niekłamaną

przyjemnością.

Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał

nad nimi do późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że smok znowu przybliżył się do

wioski. Mieszkańcy Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał głęboką piwniczkę,

krył się w niej dygocąc przy łojówce.

Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i przemykając od domu do domu szeptał przez

dziurkę od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa pociechy, dzieląc z każdym, kto go

chciał słuchać, swoim odkryciem.

— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski króla właścicielem sławnego miecza,

który po łacinie zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach ludowych — Gryzi-ogon.

Na   dźwięk   tego   imienia   wiele   drzwi   odemknęło   z   powrotem.   Ludzie   znali   sławę

Gryzi-ogona, bo ten należał  ongi  do  Bellomariusa,  najznakomitszego pogromcy smoków w

dziejach Średniego Królestwa. Niektórzy historycy dowodzili nawet, że jest on prapradziadem

po   kądzieli   obecnego   władcy.   Krążyło   o   nim   mnóstwo   legend   i   pieśni,   zapomnianych

wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród ludu.

—  Tego miecza — mówił proboszcz — nie sposób utrzymać w pochwie, jeżeli w

promieniu dziesięciu mil znajduje  się  smok.   Caudimordax  w  ręku   dzielnego człowieka

da radę najgroźniejszej nawet bestii. Nowa otucha  wstąpiła w serca. Ten  i ów otwierał już

okna,  a niektórzy wytykali nawet głowy.  W końcu ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z

nim  razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale naprawdę ochoczo szedł jedynie młynarz.

Gotów był narazić się na każde niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak będzie się wił Dżil

background image

przyparty przez gromadę do muru.

Wspięli   się   na   pagórek,   chociaż   nie   można   zaprzeczyć   że   zerkali   lękliwie   ku

północnym brzegom rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani słychać. Może spał

nażarłszy się po gardłodziurki w okresie świąt.

Proboszcz — a zaraz po nim także młynarz — zapukał do drzwi Dżila. Nikt się w

domu nie odezwał, w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda stanął   w progu.

Twarz  miał bardzo czerwoną.  Dżil bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając przez

cały czas mocne piwo, a rano, gdy się przebudził, znowu chwycił za kufel.

Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując jeden drugiego tytułowali go Zacnym

Aegidiusem, Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym Rolnikiem, Dumą Wsi i

Bohaterem Kraju. Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-ogonie, mieczu, który nie

chce   bezczynnie   rdzewieć   w   pochwie,   powtarzali:   Śmierć   lub   Zwycięstwo,   Chwała

Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu — aż biednemu Dżilowi zakręciło się od

tego gadania w głowie.

—  Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei — rzekł, gdy w końcu zdołał wtrącić

słowo. — O co chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce roboty.

Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w imieniu gromady. Młynarz doczekał

się uciechy, której tak bardzo pragnął,  bo  Dżila  dosłownie  przypierano  do muru. Ale rzecz

wzięła zgoła inny obrót, niż się młynarz  spodziewał.   Po  pierwsze  Dżil  wypił  przedtem

niemało mocnego piwa. Po drugie zaczęła go nagle rozpierać niezwykła duma i męstwo,

odkąd   się   dowiedział,   że   posiada   nie   byle   miecz,   ale   sławnego   Gryzi-ogona.   Za   lat

chłopięcych przepadał za pieśniami i legendami o Bellomariusie i póki nie nabrał rozumu,

marzył, żeby mieć   własny   czarodziejski  i   bohaterski   oręż.   Teraz nagle zapałał ochotą,

żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił zawsze

o wszystko targować, że i tym razem spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę

—  Co takiego? — rzekł. — Mam ruszać na smoka? W tych starych portkach i w

kapocie? O ile mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś zbroję. A żadnej zbroi w

moim domu nie ma, za to wam z

Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot. Posłali co prędzej po kowala. Kowal

przyszedł i pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek, którego we wsi przezywano

kpiąco “Pociechą", naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator. Nigdy przy robocie nie

pogwizdywał, chyba że zdarzyła się jakaś klęska, dajmy na to przymrozek w maju, którą

wyprorokował. . Ponieważ stale prorokował wszelkie możliwe nieszczęścia, nie mogło się

zdarzyć   nic   złego,   czego   by  Pociecha   z   góry  nie   przepowiedział   i   nie   uznał   potem   za

background image

potwierdzenie   swojej   nieomylności.   Nic   też   innego  nie   cieszyło  go  w   życiu.   Oczywiście

niechętnie przykładał ręki do zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też kręcił tylko

głowa.

—  Zbroi nie  można  zrobić  z  niczego —  powiedział.  —  Zresztą  nie  należy to  do

mojego fachu. Zwróćcie się lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę z drewna.

Co prawda niewiele mu to pomoże, bo smok jest, jak widać, bardzo ognisty.

Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz postanowił sobie, że albo wyśle Dżila

na bój ze smokiem, albo — jeżeli Dżil się oprze namowom — rozbije jego sławę jak bańkę

mydlaną. Nie dał się więc tak łatwo odwieść od swoich planów.

— A może by mu sporządzić kolczugę? — zaproponował. — Kolczuga stanowiłaby

dobrą ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna. Chodzi przecież o poważną

walkę, nie o dworskie popisy. Z pewnością masz, kochany Aegidiusie, jakiś stary skórzany

kaftan. W kuźni są stosy ogniw i kółek żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz Fabricius

może nawet nie wie, ile tego dobra nagromadziło się z czasem.

— Mówisz jak ślepy o kolorach — odparł kowal, odzyskując znowu humor. — Jeżeli

chcecie prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty. Trzeba zręczności krasnoludów,

żeby każde maleńkie kółeczko dopasować i doczepić do czterech sąsiednich. Nawet gdybym

umiał tego dokonać, zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu będziemy już wszyscy w

grobach albo w brzuchu smoka.

Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal rozpromienił się z radości. Lecz gromada

zbyt była przerażona, żeby wyrzec się od razu planu podsuniętego przez młynarza. Do niego

więc zwrócono się o radę.

— Słyszałem — rzekł młynarz — że za dawnych czasów, jeśli kogoś nie stać było na

sprowadzenie pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po prostu stalowe kółka na

skórzany kaftan i zadowalał się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w tym rodzaju.

Dżil   wydobył  stary  kaftan   skórzany,  a   kowal   musiał   co,   tchu   wracać   do   kuźni.   Ludzie

przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych,

zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych przed laty od takiego właśnie kaftana, o

jakim młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że przedsięwzięcie może się udać,

kowal  pochmurniał  coraz  bardziej,  musiał   jednak wziąć się   ostro  do roboty, przebierać i

czyścić żelazne kółka. Kiedy z wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na szerokie

plecy  i  pierś   Dżila,  gromada  kazała   mu   porozkuwać  stare  łańcuchy  i   spłaszczyć  młotem

ogniwa na jak najzgrabniejsze pierścionki.

Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana, większe i grubsze — na plecach, a że

background image

popędzany przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli od Dżila parę zniszczonych

spodni i naszyli je również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce w najciemniejszym

zakamarku kuźni żelazny czerep starego hełmu, polecił więc szewcowi obciągnąć go skórą

jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to

wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu. Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną

ilością piwa. Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o głodzie, i o mieczach.

W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie na pagórek, niosąc z sobą przedziwne

dzieło zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz już nie miał żadnej wymówki.

Włożył naszyty żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz uśmiechnął się złośliwie.  Z

kolei Dżil wzuł buty z cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie nakrył głowę hełmem

obciągniętym w skórę. W ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój stary filcowy

kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny płaszcz.

— Po co to robisz? — spytali sąsiedzi.

— Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy

mile   jak   dzwon   z   Canterbury?   Na   mój   rozum   lepiej   nie   ostrzegać   go   z   daleka;   i   tak   z

pewnością spostrzeże mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie do walki. Jeżeli smok

zobaczy zza płotu tylko mój kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim się zacznie

awantura.

Kółka   naszyte  na   kaftanie   luźno   i   tak,   że   jedno   zachodziło   na   drugie,   brzęczały

rzeczywiście   bardzo   głośno.   Płaszcz   narzucony   na   wierzch   tłumił   nieco   hałas,   ale   Dżil

wyglądał  w  tym  dziwnym stroju  dość śmiesznie.  Nikt  mu  jednak  tego nie  powiedział.  Z

pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego brzuchu i zawiesili mu u boku pochwę od

miecza, samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo inaczej niż przemocą nie dawał

się w pochwie utrzymać.

Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był sprawiedliwym panem.

— Garm, pójdziesz ze mną — rzekł. Pies zawył.

— Ratuj, ratuj! — krzyknął.

—  Przestań szczekać — powiedział Dżil — bo ci wygarbuję skórę lepiej niż smok.

Znasz zapach tego gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.

Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała na pana wymownie i prychnęła na

widok ostróg. Pozwoliła  się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje dość markotni. Kiedy

kłusowali przez wieś, ludzie klaskali wiwatowali, lecz przeważnie zza okien. kobyła starali

się nadrabiać miną. Garm jednak, nie żywiąc przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i

biegł chyłkiem.

background image

Minąwszy wieś przeprawili się po moście za rzekę. Ledwie znaleźli się poza zasięgiem

ludzkich oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i tak znacznie szybciej, niż sobie

życzyli,  przekroczyli  granice   pól   Dżila   i   innych   gospodarzy   z   Ham   i   dotarli   w   okolice

nawiedzone   przez   smoka.   Świadczyły   o   tym   połamane   drzewa,   wypalone   żywopłoty,

spopielała trawa i złowroga cisza.

Słońce przypiekało i  Dżil  miał  wielką ochotę  pozbyć się  chociaż części ciężkiego

rynsztunku, lecz nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości, czy nie prze-brał miary

wypijając tak dużo piwa na wyjezdnym. “Ładnie kończę święta — myślał. — A co gorsza,

jeśli  nie będę miał wyjątkowego szczęścia, zakończę tym sposobem nie tylko święta, lecz i

marny żywot".

Otarł pot z czoła wielką chustką — zieloną, broń Boże nie czerwona, bo ktoś mu

powiedział, że czerwony kolor drażni smoki.

Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się po wszystkich drogach i ścieżkach, a

nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał

tuż za kobyłka i ani myślał węszyć tropów.

Wreszcie  znaleźli  się  na krętej drodze, gdzie nie  było widać śladów zniszczenia   i

panował, jak się zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil dochodził do wniosku, że

właściwie zrobił już wszystko, co do niego należało i czego wymagała jego sława. Utwierdził

się właśnie w przekonaniu, że dalej i dłużej nie warto smoka  szukać i można  z czystym

sumieniem zawrócić domu na obiad. Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam jego

widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..

Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim cielskiem żywopłot,  wyciągnął  straszliwy

łeb  na  środek  drogi i spał smacznie.

— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął.

Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął kozła nad jej głową i padł na wznak

prosto w przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że smok zbudził się i patrzy na

niego uważnie.

— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że jesteś zaskoczony.

— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś.

— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy

usłyszał brzęk zbroi padającego na ziemię Dżila. — Wybacz, że zapytam,, czy przypadkiem

nie mnie właśnie szukałeś.

—  Co   znowu!   —   zaprzeczył   Dżil.   —   Któż   mógł   się   ciebie   spodziewać   w   tym

miejscu? Wybrałem się tak sobie, na przejażdżkę.

background image

To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży i wycofywał ku swojej kobyłce,

która już uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.

— A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem — rzekł smok. — Cała przyjemność po

mojej stronie. Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka teraz u was nowa

moda, co?

Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz

Dżil już się nie usiłował kryć.

— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że pojadę za psem. Pogonił za królikiem,

jeśli się nie mylę.

—  Mylisz się — rzekł Chrysophylax oblizując wargi, co robił zawsze, kiedy go coś

ubawiło. — Pies będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo jednak proszę, jedź, gdzie

masz ochotę, szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam twego nazwiska.

— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i nie jestem go ciekawy.

—  Twoja  wola —  rzekł   Chrysophylax i  znów  oblizał   wargi,  udając  przy tym,  że

zamyka oczy. Miał złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo odważne; to także

między smokami często się zdarza. Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki. Jednakże

po   długiej   drzemce   wrócił   mu   apetyt.  Proboszcz   z   Dąbrowy  okazał   się   dość   łykowaty,

Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku smacznego, tłustego człowieka.

Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał tylko na chwilę roztargnienia tego

głupiego grubasa.

Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z

przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne

plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok tracąc cierpliwość sprężył się już

do skoku.

— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy coś ci upadło?

Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś

zgubił. Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa — czyli mówiąc prościej Gryzi-ogona —

który leżał dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go podnieść, i w tym momencie

smok skoczył. Lecz Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł w garści Dżila,

wyrwał się naprzód i jak błyskawica śmignął tuż przed oczyma smoka.

— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz?

— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od króla w

podarunku.

— Pomyliłem się — rzekł smok. — Bardzo cię przepraszam! — Przywarł plackiem do

background image

ziemi,   a   w   Dżila   na   ten   widok   nowy  duch   wstąpił.   —   Swoją   drogą,   nieładnie   ze   mną

postąpiłeś.

—  Nieładnie?   —   spytał   Dżil.   —   Dlaczego?   I   dlaczego   miałem   z   tobą   ładnie

postępować?

—  Zataiłeś   przede   mną   swoje   szlachetne   nazwisko   i   udałeś,   że   spotkaliśmy   się

przypadkiem. A przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu. Dawniej,

szanowny  panie,   istniał   zwyczaj,   że   w   podobnych   okazjach   rycerze  wymieniali  najpierw

wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.

— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet dotychczas istnieje — odparł Dżil, coraz

bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski smok czołga się w

prochu,  ma   prawo  do   pewnej dumy.   —   Ale   znowu   się  mylisz,  stary  gadzie.  Nie  jestem

rycerzem.   Nazywam się   Aegidius  i   jestem  gospodarzem  z  Ham.  Nie cierpię  natrętów  na

swoich   polach.   Strzelałem   już   z   mojego   garłacza   do   olbrzymów,   chociaż   mniej   szkody

wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się wyzywać uroczyście na pojedynek.

Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomyślał. — Okłamał mnie

łajdak. Co teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w dodatku ma taki błyszczący i

napastliwy miecz w garści?"

Nic podobnego nigdy mu się  jeszcze nie  zdarzyło.

— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił się. Chrysophylax Bogaty. Czym mogę

służyć, zacny panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na miecz i łamiąc sobie głowę,

jak by tu uniknąć starcia.

— Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd co prędzej, kostropaty gadzie —

odrzekł Dżil, również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. — Jednego tylko chcę:

żebyś mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory!

I   Dżil   postąpił   krok   naprzód,   wymachując   rękami,   jakby   straszył   wrony.   To

wystarczyło, żeby rozpętać Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i rąbnął smoka

w nasadę prawego skrzydła, aż pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrząsu. Oczywiście

gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych sposobach walki ze smokami, wymierzyłby w jakieś

bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszakże co mógł w niedoświadczonych rękach.

Cios był i tak dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy w skrzydle. Poderwał się,

chcąc ulecieć, lecz opadł bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez trudu. Smok

puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim. Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc.

Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał

mieczem. Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A siwa kobyłka gnała za nim co

background image

sił w nogach i deptała mu wciąż po piętach.

Tak  mknęli   po drogach,  przesadzając  żywopłoty, na przełaj   polami,   w bród przez

rzeki. Smok dymił, ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli most prowadzący do

wsi Kam, jak grzmot przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną ulicę

wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przyłączył się teraz do pogoni.

Wszyscy mieszkańcy wsi   cisnęli   się  do okien,  niektórzy  nawet wdrapywali  się  na

dachy. Jedni śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie i w kotły

albo dęli w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego ruchu i zgiełku

od stu lat w Ham nie widziano.

Wreszcie na placu przed kościołem smok skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku

drogi. Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz Chrosophylax wyzbył się już resztek

wstydu.

—  Dobrzy  ludzie,  mężny  wojowniku!  —  wysapał, gdy nadjechał  Dżil,   a wszyscy

mieszkańcy Ham zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej odległości), uzbrojeni w

widły,  kije   i   pogrzebacze.  —  Dobrzy  ludzie,   nie   zabijajcie   mnie!   Jestem   bardzo   bogaty.

Zapłacę   za   wszelkie   szkody,   które   wyrządziłem.   Poniosę   koszty   pogrzebu   ofiar,   a   w

szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu piękny pomnik, chociaż był doprawdy

dość łykowaty. Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli pozwolicie mi pójść do mego

domu, gdzie trzymam swoje skarby.

— Ile? — spytał Dżil.

— Zastanówmy się — odparł smok, szybko rachując w myślach. Tłum wydał mu się

trochę zbyt liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na osobę.

—  Żarty!  —   powiedział   Dżil.   —   Kpiny!   —   powiedzieli   ludzie.   —   Bzdura!   —

szczeknął pies.

— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok.

— A psom? — spytał Garm.

— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy.

— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę, złote obroże dla psów — rzekł mocno

już zaniepokojony Chrysophylax.

— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie cierpliwość.

—  Worek   złota   dla   każdego,   a   dla   dam   brylanty?   —   skwapliwie   zaofiarował

Chrysophylax.

— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział Dżil.

— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm.

background image

— Jakiej wielkości będą worki? — pytali mężczyźni.

— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety.

— Bójcie się Boga! — jęknął smok. — Zrujnujecie mnie do szczętu.

— Zasłużyłeś   sobie   na to — rzekł Dżil. — Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy

życie.

I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na ziemi;

 — Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli ludzie, nabierając odwagi i podchodząc

coraz bliżej.

Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu, lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu,

tak jednak skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawić. Ludzie najwidoczniej

spodziewali   się   wiele   na   nim   skorzystać.   Nie   mieli   pojęcia   o   zwyczajach   i   podstępach

wielkiego zepsutego świata; w całym królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś

praktyczne   doświadczenie   w   stosunkach   ze   smokami   i   znał   ich   chytrość.   Chrysophylax

oddychał coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał wargi.

— Powiedzcie swoją cenę — rzekł.

Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Jeden tylko głos

mącił jego spokój: głos kowala.

—  Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie moje słowa — prawił kowal. —

Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak nie wyniknie z tej

historii nic dobrego.

— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci się nie podoba — odparli mu na to

sąsiedzi i dalej spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na smoka.

Chrysophylax  podniósł łeb. Może namyślał się, czy zaatakować znienacka tłum, czy

też   wymknąć  się  cichcem  korzystając  z  zamieszania   —   w  każdym razie   musiał   się  tych

zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-ogona

trzymał w garści i smoka ani na sekundę z oczu nie spuszczał.

— Nie waż się ruszyć — powiedział — bo jak cię rąbnę, to ci nawet góra złota nie

pomoże.

Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada wypchnęła naprzód proboszcza, żeby

przemówił w jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.

—  Nikczemny gadzie — rzekł. — Żądamy,   żebyś przyniósł tu, na to miejsce, cały

swój majątek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym wszystkie straty, a

potem resztę rozdzielimy sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli przysięgniesz,

że nigdy więcej nie napadniesz naszego kraju ani też żadnego innego potwora do napaści nie

background image

podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę,

że wrócisz z okupem, a zaklniesz się na takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie

ośmieli się im sprzeniewierzyć,

Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić, udał, że się waha. Ronił z żalu nad

stratą   majątku   łzy  tak   gorące,  że   rozlewając   się   w   kałuże   na  drodze   kipiały  i   parowały.

Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się niezawodnie

z całym swoim skarbem w dzień świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni:  termin

oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie uczeni geografii wieśniacy powinni byli

to wiedzieć. Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi odejść, a mieszkańcy wsi

odprowadzili go aż do mostu.

—  Do zobaczenia! — zawołał już z drugiego brzegu. — Z pewnością będziemy do

siebie tęsknić.

— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli ludzie.

Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda inna istota  po  złożeniu  tak  uroczystej

przysięgi     miałaby   skrupuły   i   lękałaby   się,   że   łamiąc   wiarę   ściągnie   na   siebie   okropne

nieszczęścia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie mogli o takie

kalectwo podejrzewać stwora bądź co bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz,

który  tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał, również się tego nie domyślił. Może się zresztą

domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej przewidywał przyszłość niż inni ludzie.

Kowal wracając do kuźni kręcił głową.

— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i Felix!

Aż   w   uchu   wierci.   —   Bo   Hilary  w   pospolitym  języku   znaczy:   wesoły,  a   Feliks:

szczęśliwy.

Król   oczywiście   wkrótce   dowiedział   się   o   całym   zdarzeniu.   Wieść   jak   płomień

szerzyła się po kraju, a prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym żywszych kolorów.

Król bardzo się nią zainteresował z wielu powodów, wśród których niemałą rolę odgrywały

względy finansowe. Toteż postanowił udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się

tak niezwykłe rzeczy.

W   cztery  dni  po  odejściu  smoka  wjechał  przez   most  do  Ham  na białym  rumaku,

otoczony świtą rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem. Mieszkańcy wsi w odświętnych

ubraniach   ustawili   się   szpalerem   wzdłuż   głównej   ulicy   na   powitanie   monarchy.   Orszak

zatrzymał się na placu przed kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi, przykląkł, lecz

władca kazał mu wstać i nawet poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali, że nie

widzą tej poufałości.

background image

Potem   król   zwołał   całą  wieś   na rozległe  pastwisko   Dżilowe  nad  rzeką,   a  gdy  się

wszyscy zgromadzili — włącznie z Garmem, który uznał, że jego też ta sprawa dotyczy —

Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosić przemówienie.

Wytłumaczył   dobitnie,   że   majątek   poganina   Chrysophylaksa  w   całości   należy   do

niego, jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do zwierzchnictwa  również

nad   krainą   górską     (były   bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie nie ma

wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że

jesteśmy,   jak   powszechnie   wiadomo,   sprawiedliwi   i   wspaniałomyślni,   nie   pozostawimy

naszego zacnego lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych wiernych poddanych z

tej  wsi  otrzyma  jakiś   dowód  naszego  uznania,   nikogo nie  pominiemy, od   proboszcza  do

najmniejszego dziecka. Wioska Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce.

Tu   przynajmniej   lud   dzielny   i   nieprzekupny   zachował   starożytne   cnoty   naszego

plemienia".

Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o najnowszych fasonach kapeluszy.

Król   nie   opuścił   po   tym  przemówieniu   wioski.   Rozbił   obóz   na   Dżilowym  polu   i

oczekując dnia czternastego stycznia zażywał wraz z dworem przyjemności, jakich mogła

dostarczyć skromna wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w ciągu trzech dni

ogołocił; wieś doszczętnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także wysuszyła

do dna wszystkie beczki z piwem. Po  czym zaczęła szemrać na skąpe  wyżywi nie. Król

jednak za wszystko płacił hojnie kwitami  obiecując ich wymianę w państwowej kasie na

gotówkę; liczył bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni Mieszkańcy   Ham,    nic   nie

wiedząc   o   rzeczywistym   stanie   królewskiego   skarbca,   przyjmowali   kwity   z   wielkim

zadowoleniem.

Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli

na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją kolczugę domowej roboty, co

wywołało   drwiące   uśmiechy   w   gronie   rycerstwa,   lecz   król   poskromił   je   jednym

zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i

wcale   się   z   niej   nie   wyrywał.  Proboszcz   popatrzył   na   niego   uważnie   i   pokiwał   głową,

szepcząc coś sam do  siebie. Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło południe.  Ludziom z

przejęcia nawet obiadu się odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym

ciągu wcale nie zdradzał chęci wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu wartownicy i

mali chłopcy, którzy na ochotnika wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali oczy:

ani na ziemi, ani na niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka.

Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom dopiero z zapadnięciem wieczoru,

background image

kiedy  gwiazdy błysnęły na firmamencie,  po raz  pierwszy  zaświtało   podejrzenie,  że  może

smok   od   początku   nie   zamierzał   dotrzymać   obietnicy.   Wspominając   jednak   uroczystą

przysięgę, nie tracili mimo wszystko nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony dzień

minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal był w siódmym niebie.

— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady.

— Bądź co bądź gad był ciężko ranny — zauważył ktoś.

— I termin wyznaczyliśmy za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on

przecież dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.

Lecz minął następny dzień, potem drugi.   Resztka   nadziei rozwiała   się   ostatecznie.

Król wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje wyczerpały się we wsi, królewska świta

narzekała    już   głośno. Rycerze   tęsknili   do dworskich   wygód   i przyjemności. Ale król

bardzo   potrzebował pieniędzy.

  Pożegnał   się   z   wiernymi   poddanymi   krótko   i   węzłowato.   Połowę   wydanych

poprzednio kwitów unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu kiwnął głową.

—  Wkrótce   otrzymacie   nasze   dalsze   rozporządzenia   —   rzekł   i   odjechał   wraz   z

rycerzami i trębaczami.

Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że lada dzień król zaprosi Aegidiusa do

stolicy, żeby go pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później nadeszło pismo, lecz

zupełnie innej treści. Był to list w trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi, drugą

proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach kościoła. Prawdę   mówiąc   wystarczyłby   jeden

list   do   proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał rozszyfrować niewyraźnych zawijasów

dworskiego   skryby,  dla   prostych  ludzi   równie       niepojętych      jak       łacina       uczonych.

Proboszcz przełożył list na pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był zwięzły i rzeczowy

— w porównaniu z większością królewskich listów.  Król  bowiem bardzo  się spieszył.

My,   Augustus   B.A.A.A.P.iM.   rex   et   basileus  et   cetera,   oznajmiamy,   że   dla

bezpieczeństwa   naszego   królestwa  oraz   honoru  naszego  imienia   postanowiliśmy,  iż   gada,

który   sam   mieni   się   Chrysophylaksem   Bogatym,   należy   ująć   i   surowo   ukarać   za   jego

występki, matactwa    i    nikczemne    przeniewierstwo. Wzywam tedy niniejszym wszystkich

rycerzy naszego domu pod broń i polecam im czekać w pogotowiu na przybycie Aegidiusa

A.J., rolnika ze wsi Ham. Ponieważ bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien jest

naszego     zaufania     i     zdatny     do     walki   z   olbrzymami,   smokami   oraz   wszelkimi

nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w stolicy i

przyłączył do zastępu naszego rycerstwa.

Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały za-szczyt, który w gruncie rzeczy

background image

znaczy tyleż co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdrościł.

— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. — Miejmy nadzieją, że zechce nas znać

jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy.

— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.

— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął Aegidius, nie posiadając się już z gniewu. —

Gwiżdżę na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza powitam z radością. Chociaż

trzeba przyznać, że osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch przynajmniej na czas jakiś z

oczu stracą.

Z   tymi   słowami   porzucił   kompanią.   Królowi   nie   sposób   wymawiać   się   tak   jak

sąsiadom. Trudno, nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić albo wodą nosić —

trzeba jechać. Dżil osiodłał więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W ostatniej chwili

nadszedł proboszcz.

— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? — spytał.

— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — Żeby się powiesić?

— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie

się zdaje, że możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą powróz, bo jeżeli się nie

mylę, bardzo ci się przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!

—  A   właśnie!  Nawet   jeżeli   wrócę, ciekaw   jestem,   w  jakim   stanie   zastaną  dom   i

gospodarkę! Diabli nadali smoka — rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój powroza do juków i

ruszył.

Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał mu się nie nawijać przed oczy.

Dopiero po wyjeździe pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa z kuchni wył

przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.

—  Ratuj,   ratuj,   ratuj!   —  jęczał.   —   Już   nigdy  nie   ujrzę   mojego  kochanego   pana,

mojego groźnego, wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie pobiegłem za nim!

— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo postaram się, żebyś naprawdę nie doczekał

powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa.

— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni mijały bez wieści.

— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął wesoło wyśpiewywać.

Dżil   zajechał   na   dwór   zmęczony   i   zakurzony.   Rycerze   w   lśniących   zbrojach   i

błyszczących hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu. Nie w smak im

było królewskie wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do rycerskiego zastępu,

więc na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając biednemu

Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie zdążył przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło

background image

łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na szczęście nie powiedziała głośno tego, co o

królu pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu.

Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka

— rzekł sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia daleko. Dworakom, skoro postawili

na swoim, już się teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie, służba, juczne kuce i tabory

— wszyscy posuwali się leniwie, nie  pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej zmęczonej

kobyłce człapał ostatni.

Wieczorem  zatrzymali się na popas i  rozbili  namioty.  Dla  Dżila nie pomyślano o

żadnym zaopatrzeniu, musiał  więc najniezbędniejsze rzeczy pożyczać od innych. Kobyłka

oburzona winszowała sobie, że nie należy do królewskiej świty.

Nazajutrz   ruszyli   i   dopiero   trzeciego   dnia   pod   wieczór   ujrzeli   na   widnokręgu

zamglony, nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli się w krainie, gdzie władza

Augustusa   Bonifaciusa   nie   była   powszechnie   uznawana.   Posuwali   się   teraz   ostrożniej   i

bardziej zwartym szykiem.

Czwartego   dnia   dotarli   do   Dzikich   Wzgórz,   na   pogranicze   krainy   o   złej   sławie,

zaludnionej,   jak   powiadano,   przez   rozmaite   legendarne   istoty.   Nagle   któryś  z   jeźdźców

jadących na czele spostrzegł w piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady. Przywołano

Dżila.

— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali rycerze.

— Smocze — odparł Dżil.

— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej więc jechali kierując się na zachód, a

Dżil na czele dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany kaftan. Nie miało to już

teraz znaczenia, bo rycerze głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący im minstrel śpiewał

pieśni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł. Pieśń

była piękna i dodawała ludziom  ducha, pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej

toczono prawdziwych bitew niż dworskich turniejów. Mimo to śpiewając popełniali wielką

nieostrożność.   Zawiadamiali   tym   sposobem   wszystkie   stwory   zamieszkujące   tę   krainę   o

swoim przybyciu; smoki ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu. Wyprawa nie mogła

już Chrysophylaksa zaskoczyć znienacka we śnie.

Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a może i naumyślnie — nagle okulała, gdy

wjechali w cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie stromymi, kamienistymi

ścieżkami i lęk ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się wyprzedzać innym

koniom, potykała się i kulała, i miała tak smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd

obok   niej   piechotą.   Wkrótce   znalazł   się   wraz   ze   swoją   wierzchówką   na   samym   końcu

background image

pochodu, pośród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli

tak zajęci sporem o prawa pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie już

tutaj wyraźne ślady smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax często

się   wałęsał   i   gdzie   lubił   lądować   po   codziennych  lotach.   Niższe   pagórki  i   stoki   po   obu

stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone

czarne kępy wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam nagiej, spopielałej ziemi.

Obszar ten od wielu lat służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła ciemna ściana

gór.

Niedomaganie   siwej   kobyłki   martwiło   Dżila,   lecz   cieszył   się,   że   ma   dzięki   temu

wymówkę, by nie paradować na najbardziej widocznym miejscu w drużynie. Wcale nie było

mu przyjemnie jechać na czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną krainę. Wkrótce

potem ucieszył się jeszcze bardziej i dziękował losowi — oraz siwej kobyłce. Około południa

bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej

— Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii

wystąpił do boju. Leciał wprost na królewską drużynę,     z wielkim   szumem   i   hukiem.

Poprzednio,   z   dala   od  własnej   siedziby,  okazał  się  niezbyt  mężny,   mimo  że  szczycił  się

pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ walczył

niejako w progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak burza  wychynął znad górskiego

ramienia w poświście huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o pierwszeństwo na

dworze urwał się jak nożem uciął. Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, że wielu

rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi

razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał wątpliwości co do praw pierwszeństwa.

 Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu, zapierając dech we wszystkich piersiach, a

w   jej   osłonie   smok   runął   na   pierwsze   szeregi   królewskiego   rycerstwa.  Wielu   wojaków

zginęło, nim zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki, niejeden zwalił się na ziemię

rażeni z koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły wierzchowce, które

zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą,

czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego serdecznie.

Tylko  siwa   kobyłka  stała   niewzruszenie.   Może   bała   się   połamać  nogi   na   stromej,

kamienistej ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była przeświadczona,

że z dwojga złego lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż za swymi plecami i że

ucieczką   mogłaby   się   ocalić   jedynie   wtedy,   gdyby   umiała   galopować   szybciej   od

najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak

gnała   go   przez   pola   i   strumienie   swojej   rodzinnej   okolicy,   dopóki   nie   padł   ujarzmiony

background image

pośrodku wiejskiej   drogi.   W  każdym   razie   rozparła   szeroko wszystkie cztery nogi i

zarżała głośno. Dżil zbladł — o tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera — lecz został u

boku swojej kobyłki, bo nie widział innej rady.

Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód,

znalazł się nagle oko w oko ze swoim  niedawnym pogromcą  uzbrojonym w Gryzi-ogona.

Wcale się tego nie spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny nietoperz i opadł tuż

przy drodze na górski stok. Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o kulawej

nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko wdrapał się na siodło.

— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem może mnie szukałeś?

—  Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. — Któż by się ciebie mógł właśnie tutaj

spodziewać? Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki.

—  A   więc   spotkaliśmy   się   tylko   szczęśliwym   trafem   —   rzekł   Dżil.   —   Cała

przyjemność po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej, mamy z sobą, że tak

powiem, na pieńku.

Smok   parsknął.   Dżil   wyciągnął   ramię,   żeby   osłonić   się   od   palącego   smoczego

oddechu, i w tym samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w powietrzu tuż  przed

nosem bestii.

—  Ejże!   —   krzyknął   smok   i   cofnął   się,   a   cały  ogień   w   nim   przygasł  zmrożony

strachem. — Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić, zacny panie —

jęknął.

— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie mówię o uśmiercaniu.

Siwa kobyłka kichnęła.

—  Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz wśród tych wszystkich rycerzy —

rzekł   Chrysophylax.   —   Rycerze   zazwyczaj   zabijają   smoki,   chyba   że   smokom   uda   się

przedtem zabić rycerzy.

—  Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi nie łączy — odparł Dżil. —

Zresztą rycerzy już nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu, które mi

złożyłeś w dzień Trzech Króli.

— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał smok zaniepokojony.

—  Termin   upłynął   miesiąc   temu   —   rzekł   Dżil.   —   Zalegasz   z   wypłatą,   więc

przyszedłem po nią aż tutaj. Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie naraziłeś.

— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, żebyś się nie fatygował i nie

przychodził.

— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj żadnych sztuczek — rzekł Dżil — bo cię

background image

usiekę i powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku przestrodze innym smokom.

— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział smok.

— Umowa jest umową — odparł Dżil.

— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku pierścieni i garstki złota? Mógłbyś

mi bodaj tyle opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok.

— Ani guzika! — odparł Dżil.

Targowali   się   i   spierali   jeszcze   czas   pewien   niczym   na   jarmarku.   Skończyło   się

wszakże tak, jak musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by zarzucić to i owo, trzeba

przyznać, że targować się umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej okazji.

Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść piechotą, bo Dżil nie odstępował go na

krok i z bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca się za-kosami pod górę była

tak wąska, że ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka szła tuż za swoim panem.

Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz

ani na sekundę nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na zachodnim stoku, u

wejścia do smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały mosiężne

wrota umocowane na dwóch wielkich żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych,

niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba. Smoki bowiem nie budują same twierdz ani

nie drążą podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach albo skarbcach pozostałych po

władcach i  olbrzymach  dawnych czasów. Brama tego podziemnego  domu   była na oścież

otwarta i Dżil zatrzymał  się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej chwili nie miał okazji do

ucieczki, lecz znalazłszy się pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb jaskini. Dżil

jednak uderzył go płazem miecza.

—  Stój!   —   rzekł.   —   Nim   wejdziesz   do   swego   domu,   posłuchaj,   co   ci   mam   do

powiedzenia. Jeżeli nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za tobą i na zadatek

dalszych kar obetną ci natychmiast ogon.

Kobyłka   kichnęła.   Nie   mogła   sobie   wyobrazić,   żeby   Dżil   odważył   się   zapuścić

samotnie w czeluście smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz Chrysophylax gotów był w tę

pogróżkę uwierzyć, bo Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak brzytwa. Kto wie,

może tym razem smok miał rację, a siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się, nie

rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po

dwóch zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że żaden w świecie smok nie zdoła

mu się oprzeć.

I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili niosąc dwadzieścia funtów —

uczciwej wagi! — złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni, naszyjników i rozmaitych

background image

klejnotów.

— Masz! — powiedział.

—  Co takiego? — krzyknął Dżil. — Dwa razy tyle jeszcze byłoby za mało. Głowę

dam, że to nie jest nawet połowa twojego majątku.

—  Pewno że nie — odparł smok, stwierdzając z przykrością, że chłop zmądrzał od

poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę zabrać wszystkiego na raz. —

Ani na dwa razy, mógłbym się założyć   — rzekł

 Dżil. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem, jeżeli nie chcesz powąchać Gryzi-

ogona.

— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko do jamy i w mig wrócił. — Masz!

— powiedział zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie skrzynie diamentów.

— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A nie żałuj grzbietu!

—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z powrotem do jamy.

Wówczas   jednak   siwa   kobyłka   poczuła   się   osobiście   zagrożona.   Kto   będzie   te

wszystkie ciężary dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała przy tym na spiętrzone

wory i skrzynie tak smutnym okiem, że Dżil odgadł jej myśli.

— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram dostarczyć na

miejsce.

—  Litości! — jęknął smok, który dosłyszał ostatnie zdanie wyłażąc po raz trzeci z

jamy i taszcząc jeszcze cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo klejnotów iskrzących

się jak zielone i czerwone płomienie. — Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem dojdę żywy, a

jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.

— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł Dżil.

—  Owszem   —   odparł   smok   —   tyle,   żeby  nadal   żyć  przyzwoicie.—  Tym   razem

wyjątkowo powiedział niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze zrobił — Zostaw mi

tę resztkę! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te skarby do

twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je

dla siebie.

Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w zębie namyślał się przez chwilę w

wielkim skupieniu. Potem rzekł:

— Niech tak będzie.

Okazał   chwalebną   powściągliwość.   Gdyby  był   rycerzem,  pewnie   by   nie   ustąpił   i

zażądał całego skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też prawdopodobne, że mimo

strachu   przed   Gryzi-ogonem,   doprowadzony   do   ostatecznej   rozpaczy   smok   rzuciłby   się

background image

wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten sposób swój

jedyny środek transportu, i musiałby lwią część zdobyczy zostawić w górach.

Na   tym   się   więc   skończyło.   Dżil   na   wszelki   przypadek   napchał   sobie   kieszenie

klejnotami i dał do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Resztę bogactw w

skrzyniach i worach przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który wyglądał z tym wszystkim

jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie mógłby się wzbić w

powietrze, zresztą przezorny Dżil spętał mu skrzydła.

—  Powróz   rzeczywiście   bardzo   się   przydał   —   stwierdził,   wspominając   z

wdzięcznością radę proboszcza.

Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem, pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim,

a   Dżil   ostatni,   z   błyszczącym  groźnie   Gryzi-ogonem   w   ręku.   Toteż   gad   nie   ośmielił   się

próbować żadnych sztuczek.

Pomimo  obciążenia  i   smoka,   i   kobyłki,  droga  powrotna  trwała  krócej   niż  pochód

rycerskiego zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał, między innymi dlatego, że

miał  niewiele   prowiantu  w   sakwach.  Poza   tym  nie   ufał  Chrysophylaksowi,  który raz  już

złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie

narazić się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc zapadła, szczęśliwy przypadek

pomógł mu rozwiązać to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na

kucykach umknęli od smoczej napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok smoka

chcieli znów pierzchnąć w popłochu i zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.

— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie tutaj. Mam dla was robotę i będę za nią

płacił hojnie, póki tych worków starczy.

Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że znaleźli przewodnika, i zachęceni

widokami na płacę regularniejszą niż u poprzednich pracodawców. Dalej tedy jechali już w

liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden smok.

Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał pierś. Popasali możliwie najkrócej.

Na noc Dżil przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych w ziemię i stawiał

przy nim wartę, po trzech pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała na jedno oko,

drugim pilnując, żeby wartownikom nie zachciało się figli na własny rachunek.

Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w granicach własnego kraju,  budząc wszędzie

we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic podobnego na całym

obszarze między dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której zatrzymali się na odpoczynek,

ofiarowano im za darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej młodzieży chciała przyłączyć

się do orszaku. Dżil wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im dobrą płacę i kupił dla

background image

tych nowych pachołków wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać. Świtały mu już

w głowie pewne plany.

Po   całodziennym   odpoczynku   ruszył   dalej   na   czele   powiększonej   kompanii.

Pachołkowie śpiewali na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone, lecz miłe dla uszu

Dżila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo orszak wyglądał

równie zabawnie, jak imponująco.

Wkrótce   skręcili   na   południe,   ponieważ   Dżil  kierował   pochód  w  stronę   własnego

domu, omijając z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do króla. Lecz nowina o

powrocie zacnego Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju, wywołując wielki podziw i

zamęt. Właśnie bowiem listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach, wezwały lud do

przywdziania żałoby po mężnych rycerzach poległych na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek

zjawiał się   Dżil, lud zrzucał   żałobę i przy  tryumfalnym biciu   w dzwony gromadził się

wzdłuż drogi wiwatując, machając chustkami, podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej

sposobności tak poszturchiwano, że gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było

takie upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego smoczego rodu. Gdy wkraczał do

Ham, wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem Garma. On bowiem nie

miał   oczu,   uszu   ani   nosa   dla   nikogo   prócz   swego   pana.   Oszalał   wręcz   ze   szczęścia   i

ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki.

Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście wspaniale.

Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal

po prostu zbaraniał.

—  Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie moje słowa — powiedział, lecz nic

bardziej ponurego nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z sześciu pachołkami i

sześciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i przystanął tu na

chwilę w milczeniu. Do domu zaprosił ze sobą tylko proboszcza.

Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie,

a nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch.

Król   tymczasem   w   swoim   pałacu   gryzł   paznokcie   i   szarpał   brodę.   Zmartwiony  i

gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły humor, że nikt nie

śmiał  się do niego odezwać. W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu, a nie

brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.

— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie ludziom wracać do domów i opłakiwać

klęskę jakoś przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.

— Smok wrócił, najjaśniejszy panie — odpowiedzieli dworzanie.

background image

—  Co   takiego?   —   krzyknął   król.   —   Zwołajcie   rycerstwo   czy   przynajmniej

niedobitków.

—  Nie   trzeba,   najjaśniejszy   panie   —   odparli.   —Smok   pozwala   się   prowadzić

Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina dopiero co dotarła do miasta

i wiadomości są sprzeczne.

—  Wielkie   nieba!   —   rzekł   król   nagle   rozchmurzony.   —   A   myśmy   na   pojutrze

zamówili uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko odwołajcie nabożeństwo. Czy

Aegidius wiezie z sobą skarby?

— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy panie.

— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę

go natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy.

Dworzanie zawahali się nieco, zanim odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na

odwagę i rzekł:

—  Daruj,   najjaśniejszy   panie,   lecz   słyszeliśmy,   Aegidius   skręcił   z   gościńca   do

własnego   domu.   Niewątpliwie   pospieszy   na   dwór   przy   pierwszej   sposobności   i   w

odpowiednim stroju.

—  Niewątpliwie   —   powiedział   król.   —   Do   licha   ze   strojami.   Nie   powinien   był

wstępować do domu przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z niego bardzo

niezadowoleni.

Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła, podobnie jak wiele następnych. Dżil od

tygodnia już z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie otrzymał od niego ani słowa.

Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym gniewem.

—  Sprowadzić mi go tutaj! — rozkazał. Posłano gońca. Żeby dostać się do Ham,

nawet najkrótszą drogą, jeździec potrzebował całego dnia.

—  Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie — oznajmił w dwa dni później drżący

wysłannik.

— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Powiedz mu, że ma się stawić przed naszym

obliczem w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci nie wyjrzy z więzienia.

— Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius znów odpowiedział, że nie przyjedzie

— oznajmił bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam.

—  Do stu piorunów! — krzyknął król. — Sprowadzić go do więzienia zamiast na

dwór. Posłać natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura zakutego w kajdany! — ryknął

do dworzan.

—  Ilu ludzi posłać? — wyjąkał któryś niepewnie. — Bo on przecież ma smoka... i

background image

Gryzi-ogona... i...

—  I miotłę, i fujarkę, i dudy! — krzyknął król. Kazał zaraz siodłać białego konia,

wezwał rycerzy, a raczej niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy, poczym ruszył,

płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten

odjazd zdumieni.

Dżil   tymczasem   był   już   nie   tylko   bohaterem, ale również ulubieńcem całego

ludu. Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie nie wiwatowali na cześć rycerzy i

wojska, chociaż przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak król zbliżał się do

Ham, witano go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy zamykali się w

domach i nikt nawet nosa nie pokazał na drodze.

Wówczas   płomienny  gniew  króla   przeobraził   się   w   zimną   zawziętość.   Z  posępną

twarzą stanął wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska Ham i stał dom Aegidiusa.

Król postanowił puścić z dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście czekał Dżil na

swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko

Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.

— Dzień dobry, najjaśniejszy panie — odezwał się Dżil, nie czekając na królewskie

powitanie i z jak najweselszą miną.

Król zimno zmierzył go wzrokiem.

—  Nie umiesz zachować się, jak przystało w naszej obecności — rzekł — mimo to

powinieneś był stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.

— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję, najjaśniejszy panie — odparł Dżil.

— Mam pełne ręce roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo czasu straciłem na

twoje, królu, posyłki.

— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu wpadając w płomienny gniew. — Niech

cię diabli wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie spodziewaj się od nas żadnej

nagrody.  Będziesz   miał   szczęście,   jeśli   cię   szubienica   ominie.   Bo   wiedz,   że   każemy  cię

powiesić, jeżeli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.

— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją sobie sam już wziąłem. Co w garści,

to   moje,   jak   tu   u   nas   mówią.   A   co   do   miecza,   to   Gryzi-ogonowi  lepiej   u   mnie   niż   na

królewskim dworze. Ale dlaczego zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i wojsko?

— spytał. — Jeżeli wybrałeś się do mnie w odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej

kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą, będziesz musiał przyprowadzić większą armię.

Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku

żołnierzy uśmiechnęło się za plecami króla.

background image

— Oddaj mi miecz! — krzyknął monarcha odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie

mnogiej należnej majestatowi.

— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z niczyich ust

od zarania Średniego Królestwa.

— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! — krzyknął król, w zrozumiałym gniewie

tracąc do reszty panowanie nad sobą. — Na co czekacie? Brać go do niewoli albo utłuc na

miejscu!

Żołnierze zrobili krok naprzód.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm.

I w tym momencie spod mostu wychynął smok. Leżał ukryty, zanurzony w głębinie

pod drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się wody. Natychmiast też otoczył

go kłąb gęstej mgły, z której świeciły tylko czerwone ślepia.

— Precz stąd, głupcy! — ryknął. — Bo was na sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło

trupem na  górskiej przełęczy,  jeszcze  chwila,  a reszta rycerstwa  zginie, w tej rzece, z nią

zaś razem królewskie konie i królewskie wojsko.

Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął

się, zawrócił i pomknął  jak  sto  piorunów,  które  król  tak  pochopnie przyzywał. Inne konie

poszły   natychmiast  za   jego   przykładem:   wiele   spośród   nich   zawarło   przedtem   w   górach

znajomość z Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale miłego wspomnienia. Żołnierze

rozbiegli się we wszystkie strony, byle dalej od Ham.

Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec nie pozwolił  mu  uciec  daleko.  Król

po  krótkiej   chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim wierzchowcem bądź co bądź jeszcze

panował; nikt też nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się jakiegokolwiek człowieka lub

smoka pod słońcem. Gdy stanął znów nad rzeką, mgła już się rozwiała, ale zwiali również

rycerze i wojsko. Inna też była teraz rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim chłopem, który

miał u boku Gryzi-ogona i smoka.

Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był uparty. Ani ustąpić, ani bić się nie

chciał, chociaż go Augustus Bonifacius uroczyście wyzwał na pojedynek.

—  Nie, najjaśniejszy panie — odparł  ze śmiechem.  — Wracaj  do domu  i ochłoń

trochę. Nie chciałbym ci krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd co prędzej, bo

za smoka nie mogę odpowiadać. Do widzenia!

Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król nie dostał grosza z całego smoczego

skarbu i nie słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz bardzo już dobrego o sobie

mniemania. Co więcej, od tego dnia skończyła się władza Średniego Królestwa nad tą okolicą.

background image

Ludzie w promieniu dziesięciu mil wokół Ham uważali Dżila za swojego władcę. Król mimo

wszystkich  swoich  wspaniałych   tytułów  nie   mógł   znaleźć   człowieka,   który  zgodziłby  się

stanąć do walki z buntownikiem Aegidiusem. Aegidius bowiem stał się ulubieńcem ludu i

bohaterem legendy. Nie udało się też w żaden sposób zagłuszyć pieśni sławiących jego czyny.

Najbardziej   rozpowszechnił   się   poemat   w   stu   heroikomicznych   zwrotkach   opiewający

spotkanie na moście.

Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo był dla Dżila   pożyteczny.   Człowiek

bowiem,       który      posiada   oswojonego       smoka,       cieszy      się       z     natury      rzeczy

powszechnym  szacunkiem.   Za  pozwoleniem  proboszcza gad mieszkał w spichrzu, gdzie

przedtem składano datki z dziesięciny. Pilnowało jeńca dwunastu zuchów. Dało to początek

pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono Dżila: “Dominus de Domito   Serpente",   co znaczy

“Pan oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of  the Tame Worm"; dla    krótkości

mówiono   zazwyczaj   po prostu: “Lord of Tame". Pod   tym   mianem Dżil zyskał szeroką

sławę, lecz nadal płacił królowi symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i miarkę piwa.

Dostarczał te dary na dwór w dzień  świętego Mateusza   jako w   rocznicę spotkania   na

moście. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak przytył, że coraz trudniej było na nim pas

dopiąć.

W parę lat później został księciem, a jako książę Julius Aegidius nie płacił już królowi

daniny. Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował sobie wspaniały dwór i zgromadził

potężne   wojsko.   Jego   żołnierze   byli   dzielni   i   weseli,   uzbrojeni   w   najlepszy   oręż,   jaki

podówczas można było kupić za drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów awansował na

kapitana. Garm nosił złotą obrożę i miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy, dumny i

szczęśliwy, dość jednak  nieznośny dla  swoich  współbraci,  ponieważ  od  wszystkich  psów

żądał dla siebie czci należnej jego groźnemu wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę

życia spokoju i nigdy nie zdradziła, co myśli o tej całej historii.

W końcu Dżil został królem, królem Małego Królestwa. Ukoronowano go w Ham i

przybrał imię Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o nim Dżil Worming, czyli

tępiciel  smoków.   Na  nowym  dworze   panował   bowiem   język  ludowy;   nigdy  też   Dżil   nie

wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. Żona jego w roli królowej wyglądała nader okazale

i   godnie,   przestrzegała   surowo   porządku   i   oszczędności   w   gospodarstwie.   Nikt   nie

przechytrzył królowej Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też ważyła sporo.

Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa broda sięgała mu po kolana i pełen był

majestatu   pośród   dostojnego   dworu,   którego   członków   często   i   hojnie   nagradzał   za

prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie nowy zakon rycerski: Strażników Gada. Zakon miał na

background image

sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwyższe godności piastowało w tym gronie dwunastu

zuchów.

Trzeba   przyznać,   że   Dżil   zawdzięczał   swoje   wywyższenie   w   znacznej   mierze

szczęściu,   lecz   dał   dowody   mądrości   umiejąc   szczęście   dobrze   wykorzystać.   Zarówno

szczęście,    jak  rozum zachował   do   końca   swoich  dni,  na  czym bardzo  dobrze  wyszli

wszyscy jego przyjaciele  i  sąsiedzi. Proboszcza wynagrodził  szczodrze, nawet kowalowi i

młynarzowi oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila na wspaniałomyślność. Jednakże gdy

wstąpił na tron, wydał nowe prawo zakazujące ponurych  przepowiedni,   a  młyny   przejął

pod   wyłączny królewski zarząd. Kowal porzucając dawny zawód założył przedsiębiorstwo

pogrzebowe, lecz młynarz znalazł się  pośród najbardziej  uniżonych sług korony. Proboszcz

został  biskupem  i  za stolicę swojej  diecezji  obrał  wieś Ham, rozbudowując odpowiednio

tutejszy kościół.

Kto  po dziś  dzień   mieszka  na obszarze  Małego Królestwa,  znajdzie   w  tej historii

wyjaśnienie zachowanych do naszych czasów nazw niektórych miast i wsi. Biegli bowiem w

tej   dziedzinie   uczeni   powiadają,   że   Harm   stolicę   Małego   Królestwa,   zaczęto   z   czasem

nazywać Tame, na skutek zrozumiałego pomieszania  tytułów: Lord of Ham i Lord of Tame.

Nazwa ta dotrwała do naszej epoki, choć piszemy ją Thame; wstawienie “h" jest kaprysem

niczym   nie   usprawiedliwionym.  Ród   Draconariusow   zbudował   sobie   ku   pamięci   smoka

wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame, w miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy

spotkał Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w całym królestwie jako Aula Draconaria,   czyli

w języku   ludowym   Worminghall,   od przezwiska i godności króla.

Krajobraz   zmienił   się   od   tamtych   czasów,   wiele   królestw   upadło,   wiele   innych

powstało. Lasy wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom, chociaż przetrwały, wiatry i

deszcze   starły  wierzchołki.   Tylko  nazwa   została.   Co   prawda  ludzie   wymawiają  ją   teraz:

Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za czasów, o

których mówi nasze opowiadanie, miejscowość ta nazywała się Worminghall i była królewską

siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał nad koronami drzew. Życie tam płynęło pomyślnie

i wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.

background image

 

POSŁOWIE

Chrysophylax często upominał się o wolność. Okazało się, że jego wyżywienie coraz

drożej kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak drzewa, rosną przez całe życie.

Toteż po kilku latach, gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim tronie, pozwolono

biednemu  gadowi wrócić  do domu.  Rozstali  się  z  Dżilem   wśród wzajemnych zapewnień

szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W głębi swego przewrotnego serca smok żywił

dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź

istniał Gryzi-ogon.  Dżil,  gdyby chciał,  mógł Chrysophylaksa zabić albo  pozbawić resztek

skarbu. A tymczasem w podziemiach smoczej jamy przechował się spory majątek — czego

się Dżil trafnie od początku domyślał.

Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim lotem, bo skrzydła, przez wiele lat

nie używane, straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po przybyciu w rodzinne strony

musiał Chrysophylax najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się zająć jego jamę

korzystając z nieobecności prawowitego właściciela. Zgiełk walki słychać było podobno w

całej   Venedotii.   W   końcu,   pożarłszy   z   wielkim   apetytem   zwyciężonego   przeciwnika,

Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął

długim, pokrzepiającym snem. Kiedy się wreszcie zbudził,   ruszył   zaraz na poszukiwanie

największego i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu w  pewną  letnią  noc

zapoczątkował     całą      awanturą,  i  Chrysophylax   powiedział     mu   parę  słów  prawdy,   co

nieboraka omal dosłownie nie zmiażdżyło.

— A więc to był garłacz! — rzekł drapiąc się w głowę. — A ja myślałem, że mnie

giez ukłuł.

Finis 

czyli w pospolitym języku:

KONIEC

background image

KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO

Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko

dla tych, którzy mają długie nogi — była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana Podlesie

Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze.

Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo

średnich, jak wszędzie.

Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w

zawodzie   rzemieślników,   a   szczególnie   ze   znakomitej   kuchni.   Miała   ogromną   Kuchnię,

należącą   do   rady   gromadzkiej,   a   urzędujący   tam   Kuchmistrz   cieszył   się   ogólnym

poważaniem.   Kuchnia   oraz   dom   Kuchmistrza   przytykały   do   świetlicy   gromadzkiej,

największego i  najpiękniejszego  budynku we  wsi.  Zbudowano  go z  solidnego kamienia i

solidnego   dębu   i   utrzymywano   starannie,   chociaż   już   go   nie   malowano   i   nie   zdobiono

złoceniami   jak   niegdyś;  w   świetlicy  odbywały  się   zebrania,   narady,  publiczne   bankiety  i

rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał

przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano często i w różnych porach roku, a za

“odpowie-dnie" uważano dania liczne, obfite i tłuste.

Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn, jedyny w

ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca ostatniego dnia

zabawą   zwaną   “Biesiadą   grzecznych  dzieci".   Zapraszano   na   nią   tylko  nielicznych   gości.

Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to nie

zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy

bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie

rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia

cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza

specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser Wielki

Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo

prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność popisania się

tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.

Kiedyś   jednak   urzędujący   Kuchmistrz   zaskoczył wszystkich,  zrobił bowiem  coś,

co się   jeszcze   nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje urlopu i wyruszył w

drogę  nie   wiadomo   dokąd,   a   po   kilku   miesiącach   wrócił   bardzo   zmieniony.  Zawsze   był

background image

poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i mało mówił.

Teraz poweselał często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał wraz z

biesiadnikami   wesołe   piosenki,   co   wcale   nie   należało   do   obowiązków   Kuchmistrza   Ku

wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą terminatora.

Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To było zgodne ze zwyczajami. Każdy

Kuchmistrz we właściwym   czasie   wybierał  sobie   terminatora  i   uczył  go wszystkiego,

co   sam   umiał.   W   miarę   jak   im   obu   przy-bywało  lat,   uczeń   przejmował   coraz   bardziej

odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł

go  zastąpić  i  odziedziczyć jego godność.  Ale ten   Kuchmistrz   nie   okazywał ochoty,  żeby

przyjąć kogoś na naukę. “Nic pilnego" — mawiał. Albo: “Oczy mam otwarte, rozglądam się,

jak   znajdę   kogoś   odpowiedniego,   to   go   wezmę   do   terminu".   Teraz     niespodziewanie

przyprowadził    z     sobą   obcego spoza   wioski,     niemal   dzieciaka   jeszcze.     Chłopiec   był

zwinniejszy   i   bystrzejszy  niż   większość   jego   miejscowych       rówieśników       i       bardzo

grzeczny,   a   głos  miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie

dorosły jeszcze do takiej pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat. Jednakże wybór

terminatora   należał   do   Kuchmistrza,   nikt   nie   miał prawa wtrącać się w jego sprawy,

chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza,  dopóki nie dorósł do wieku,

gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a

kilku  rówieśników   nawet   się   z   nim   zaprzyjaźniło.   Przyjaciele   i   Kucharz   mówili   mu   po

imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.

W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę.

Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył porządnie śnieżny

fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy kij i mały

worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.

— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz

najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli się

kiedyś  spotkamy,  opowiesz   mi,   co   się   tu   działo   po   moim   odejściu.   Zawiadom   ludzi,   że

wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wrócić.

Wielkie   powstało   we   wsi   poruszenie,   gdy  Terminator   ogłosił   tę   nowinę   ludziom,

którzy zebrali się w Kuchni.

— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani się nie

pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy...

Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora awansować na

Kuchmistrza.   Chłopak   wprawdzie   wyrósł,   ale   wciąż   wyglądał   bardzo   młodo,   a   zresztą

background image

praktykował zaledwie od trzech lat.

W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka

ze wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za młodu nieraz pomagał

w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał przyjąć do

terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.

—  Ten   przynajmniej   nie   opuści   nas   bez   uprzedzenia   —   mówiono   —   a   skromna

kuchnia   bądź  co bądź   lepsza   niż   żadna.  Do  uroczystości  Wielkiego  Tortu  mamy  jeszcze

siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.

Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu sprawy.

Od   dawna   marzył   o   godności   Kuchmistrza   i   nie   wątpił,   że   sprosta   swoim   nowym

obowiązkom.   Nieraz przedtem,  gdy  się  znalazł   sam  w Kuchni, przymierzał wysoką białą

czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie:

—  Moje   uszanowanie,   Mistrzu!   Do   twarzy   ci   w   tej   czapce,   a   pasuje,   jakby   ją

specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.

Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał i miał

terminatora do po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od chłopca nauczył, chociaż

nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu Dwudziestu Czterech

i Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo

wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne

okazje, wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawością tego

dzieła oczekują i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle

zwyczaju, dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort,

mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, że

Kuchmistrz   nie   po-wtórzy   dzieła   żadnego   ze   swoich   poprzedników,   lecz   wymyśli   coś

zupełnie nowego i niespodziewanego.

Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i bogaty;

postanowił   też,   że   cały   będzie   oblany   lukrem   (co   Terminator"   umiał   robić   nadzwyczaj

zręcznie). “W ten sposób będzie wyglądał ładnie i czarodziejsko" — myślał. Nie znał zbyt

dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna

wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym ciągu za słodyczami.

—  Tort ma wyglądać jak zaczarowany... — powie-dział. — To mi nasuwa pewną

myśl...

Przyszło  mu do głowy, żeby na szczycie pośrodku tortu ustawić  laleczkę w białej

sukni, dać jej do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką i otoczyć stopy

background image

napisem z różowego lukru: “Królowa wróżek".

Przygotowując   ingrediencje   do   swego   arcydzieła   stwierdził,   że   ma   bardzo   mętne

wyobrażenie o tym, co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc szperać w starych księgach

z  przepisami  kulinarnymi,  które zostawili       dawni      kuchmistrze;      z       trudem     zdołał

odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne rzeczy, o

których  nigdy  w   życiu  nie   słyszał,   inne   zaś,   o   których  nie   pamiętał   i   których  nie   mógł

naprędce zdobyć. Zdecydował się użyć   paru   przypraw   korzennych,   o   których   księgi

wspominały.   Skrobiąc   się   w   głowę   pomyślał   o   starej   czarnej   szkatułce   z   mnóstwem

przegródek:   poprzedni   Kuchmistrz   w   niej   przechowywał   przyprawy   i   różne   ozdoby

przeznaczone   do   szczególnie   wykwintnych ciast.  Kołek,  odkąd objął swój urząd,  nigdy

do   tej   szkatułki   nie   zaglądał,   lecz   teraz   po   dość   długim   poszukiwaniu   odnalazł   ją   na

najwyższej półce w spiżarni. Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka i otworzył; niestety

były tam tylko resztki przypraw korzennych,  w  dodatku  zeschnięte i  spleśniałe.  W   jednej

wszakże   przegródce,  w   samym  kąciku,   leżała   maleńka  gwiazdka,       nie       większa       niż

sześciopensowa   moneta, prawdopodobnie   ze   srebra,   lecz   sczerniała   ze   starości.

— A to zabawne! — rzekł podnosząc gwiazdkę ku światłu.

—  Nie!   —   rozległ   się   za   jego   plecami   głos   tak   nieoczekiwany,  że   Kołek   aż   się

wzdrygnął. Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza takim tonem; co prawda w

ogóle rzadko  się  do niego  odzywał,  chyba tylko wtedy,  gdy  go zwierzchnik o coś pytał.

Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem,

lecz w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka — milczeć i uczyć się od Mistrza.

— Co masz na myśli, młody człowieku? — spytał Kuchmistrz, mocno niezadowolony.

— Nie zabawna? Wiec jaka?

—  Czarodziejska — odparł Terminator. — Pochodzi z Krainy Czarów. Kuchmistrz

wybuchnął śmiechem.

— Niech i tak będzie — powiedział. — Na jedno wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci

się podoba. Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się do drylowania rodzynków.

Jeśli zauważysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić.

— Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? — spytał Terminator.

— Wsadzę ją oczywiście do tortu — rzekł Kuchmistrz. — Nada się w sam raz, tym

bardziej jeżeli jest zaczarowana — dodał z drwiącym uśmiechem. — Bywałeś pewnie, i to

jeszcze   niedawno,   na   dziecięcych   zabawach   i   pamiętasz,   ile   jest   uciechy,   kiedy   malcy

znajdują ukryte w cieście rozmaite cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W naszej

wsi często się to robi dla zabawienia dzieciaków.

background image

—  Ale   to   nie   jest   zwykłe   cacko,   Mistrzu,   to   czarodziejska   gwiazda   —   odparł

Terminator.

— Już mi to mówiłeś — warknął Kuchmistrz. — Powiem o tym dzieciom, będą się

śmiały.

— Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne — rzekł Terminator. — Ale owszem,

to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu.

— Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku! — oburzył

się Kołek.

Wielki tort został we właściwym czasie przygotowany, upieczony i polukrowany, a

prawie wszystko rękami Terminatora.

— Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Królowej Wróżek — powiedział

do niego Kołek.

— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyręczę was, skoro macie za dużo roboty. Ale

to wasz pomysł, nie mój.

Podczas   festynu     tort   królował   pośrodku     długiego stołu, otoczony wieńcem z

dwudziestu czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu wznosiła się niewielka biała góra, a

na zboczach góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od szronu, na szczycie zaś

stała maleńka figurka z jedną nóżką wzniesiona niby tańcząca Królewna Śnieżka; w ręku

trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w blasku.

Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając:

“Jaka  śliczna  czarodziejska   góra!"  Kuchmistrz  bardzo  się z  tego cieszył, lecz  Terminator

zdawał się niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz  miał w odpowiednim

momencie pokroić tort, a Terminator trzymał wyostrzony] nóż, żeby go podać w ostatniej

chwili swemu zwierzchnikowi.

Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do stołu.;

—  Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci — przemówił — że pod tą prześliczną

górą lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszałem z nimi

także   mnóstwo   ładnych   drobiazgów,   świecidełek,   pieniążków   i   innych   cacek.   Podobno

znalezienie czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery

cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z  was, jeśli Królowa Wróżek okaże się

sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są kapryśne i lubią płatać różne

figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę od Kuchmistrza i

obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek.

—  Aj,   byłbym   zapomniał!   —   podjął   znów   Kuchmistrz.   —   Dziś   w   torcie   jest

background image

dwadzieścia pięć niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą srebrną gwiazdkę, bardzo

niezwykłą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby ktoś na niej nie

złamał przedniego zęba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie odrośnie.

Mimo to jestem pewny, że przyniesie szczęście temu, kto ją znajdzie.

Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu zarzucić nic poza tym, że nie był ani

trochę większy niż  trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie zostało na dokładki.

Porcje szybko znikały, i co chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś drobiazg lub

pieniążek. Niektórym dzieciom trafiło się tylko jedno cacko, niektórym — dwa, a jeszcze

innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa, niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale

asystuje figurka z różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały tort, lecz nikt nie znalazł za-

czarowanej gwiazdki.

— Nie do wiary! — dziwił się Kołek — Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra

i stopniała.  A może pan Terminator  miał  rację twierdząc, że  jest  zaczarowana.  Zniknęła,

wróciła do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. — Zerknął z głupawym

uśmiechem  na  Terminatora,  który  odpowiedział  bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.

Srebrna   gwiazdka   była  naprawdę   zaczarowana,   Terminator   nie   mógł   się   mylić   w

takich   sprawach.   Pewien   mały   chłopiec   uczestniczący   w   uczcie   połknął   ją   nic   nie

zauważywszy, chociaż nie przegapił tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i

oddał sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która ogromnie się martwiła, że w jej kawałku

tortu   nie   było   żadnej   niespodzianki.   Chłopiec   czasem   zadawał   sobie   pytanie,   gdzie   się

podziała gwiazdka; nie wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu, że jej wcale nie

czuł; wszystko to stało się zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu aż

do wyznaczonego dnia.

Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-szedł czerwiec, noce były krótkie i

prawie białe. Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się spać: były to jego dziesiąte

urodziny. Wyjrzał przez okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego wyczekiwał.

Lekki, rześki i pachnący wietrzyk poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem brzask

rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną

pieśń,   która  przybliżała się,  wzbierała,  aż   w  końcu  przeleciała   nad   nim   wypełniając  całą

okolicę i odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce wstało nad krawędzią świata.

—  To mi przypomina Krainę Czarów — powiedział głośno — ale tam ludzie też

śpiewają. — I zaczął śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa, które jak gdyby nagle

odnalazł w pamięci, a wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą dłoń.

Srebro, teraz  już czyste, lśniło w słońcu, ale gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę w

background image

powietrze jakby chciała odfrunąć. Chłopiec odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka

przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole przez wiele lat.

Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz mało kto spośród mieszkańców wsi ją

dostrzegał. Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie świeciła. Trochę jej blasku

udzieliło   się  jego oczom,   a  trochę głosowi,  który  zresztą  od  dnia,  gdy  połknął  Gwiazdę,

nabierał   coraz   ładniejszego   brzmienia   i   piękniał   z   każdym  rokiem.   Ludzie  słuchali   go  z

przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił komuś “dzień dobry".

Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich sąsiednich i w całej okolicy znano go

jako dobrego rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz prześcignął go w

zawodowych umiejętnościach. Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po

prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala próżno

by szukać od Wschodniego Skraja aż po Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite

przedmioty  z   żelaza.   Oczywiście  najwięcej   zwykłych,  użytecznych   rzeczy  potrzebnych  w

codziennym życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i

zawiasy,   uchwyty  do   gorących  garnków   i   wilki   do   kominka,   podkowy   i   tym   podobne.

Wszystkie te przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,

wygodne w użyciu i miłe dla oka.

Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności przedmioty innego rodzaju, bardzo

piękne, bo umiał formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się lekkie i delikatne jak

gałązka obsypana młodymi liść-mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą swojemu

tworzywu, a może nawet nabierało większej jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę

lub   furtę   jego   roboty  przystawał,  aby  je   podziwiać,   ale   nikt   by  nie   zdołał   takiej   bramy

otworzyć, jeśli była zamknięta. Pracując nad takimi pięknymi przedmiotami kowal śpiewał, a

kiedy kowal śpiewał, wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu, porzucali swoje zajęcia

i spieszyli do kuźni, żeby słuchać. 

Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na swoje potrzeby, a w każdym razie

znacznie więcej niż większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych, którzy mieli zręczne

ręce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i niektóre jej

zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu ludzi

przypominało usposobieniem Kołka, kowal nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony  i

dzieci. Żoną jego była Nell — ta sama, której kiedyś przy uczcie oddał srebrny pieniążek.

Córka miała na imię Nań, a syn — Ned, zwany we wsi Kowalczykiem. Choćby chciał, nie

mógł przed najbliższymi zachować tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę błyszczącą na

jego czole, gdy wracał z podróży albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać

background image

się samotnie.

Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że

to interesy zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie zawsze. W każdym razie

nie  wędrował  w  poszukiwaniu  zamówień  na  swoje wyroby  ani  też   nie po  sztaby  żelaza,

węgiel i inne potrzebne w kuźni materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie gardził, jak się

to   mówi,   uczciwie   zarobionym   groszem.   Ale   miał   swoje   szczególne   sprawy   w   Krainie

Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny

o tyle, o ile może być bezpieczny1 czło-1 wiek śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe

1 Duchy unikały spotkania z Gwiazdą, a od większych broniły go przyjazne siły.

Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej

Krainy nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu Złymi Duchami nie wolno

podejmować walki, jeśli nie włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby go zwykły

śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie był

wojownikiem.  Wprawdzie  z   czasem,  doskonaląc swoje rzemiosło,  umiałby, gdyby chciał,

wykuć  broń,   która   w   jego   własnym  świecie   wzbudziłaby   wielki   podziw   i   byłaby  warta

królewskiej zapłaty, ale wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego znaczenia.

Mnóstwo   rozmaitych   przedmiotów   wyszło   z   jego   kuźni,   nikt   jednak   nie   słyszał,   żeby

kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot strzały.

Początkowo   w   Krainie   Czarów   przechadzał   się   tylko   spokojnie   wśród   jej

najskromniejszych mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących w lasach, na łąkach

uroczych dolin, nad czystymi wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają się dziwne

gwiazdy, a o świcie — lśniące szczyty dalekich gór. Gdy przy-bywał na krótko, poświęcał

cały czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Później, podejmując dłuższe

wyprawy, widział rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew w żyłach, ale nie

mógł ich ani dokładnie zapamiętać, ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko wyryte w

jego sercu.

Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamiętał i często wspominał.

Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, myślał, że poprzez

całą tę krainę dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy olbrzymich gór zastąpiły mu drogę

i próbując je obejść w koło,   znalazł   się   w końcu  na posępnym wybrzeżu.   Stał   nad

Morzem    Bezwietrznych Burz. Błękitne fale podobne do ośnieżonych   grzbietów gór toczyły

się cicho z  Bezświata  i  niosły ku długiemu wybrzeżu   białe   okręty powracające z bitew na

Pograniczach Ciemności, o których ludzie nic nie wiedzą. Widział,     jak    woda wyniosła

daleko   na brzeg wielki okręt, a potem bezszelestnie opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu

background image

zbiegli ogromni, groźni żeglarze — elfy. Miecze ich lśniły, włócznie iskrzyły się, a z oczu

biły przeszywające promienie światła.  Nagle zaintonowali pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał

ze strachu i padł  na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród rozdzwonionych

echem gór.

  Nigdy  więcej   nie  zapuszczał  się  na  to   wybrzeże, przekonany, że   znajduje  się   na

wyspie osaczonej zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku górom, pragnął bowiem

dotrzeć do serca Królestwa. Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i błąkał się, nic

wokół  nie   widząc,   dopóki   nie  zniknęła;  wtedy dopiero   stwierdził,   że   zaszedł  na  rozległą

równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia, a ten cień był korzeniem Królewskiego

Drzewa piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wież ustawionych jedna na drugiej; korona

świeciła   blaskiem   olśniewającym  niby słońce  w   samo   południe,  a  na  każdej   gałęzi  rosły

jednocześnie liście, kwiaty i niezliczone  owoce, każdy inny, tak że nie znalazłbyś dwóch

jednakowych.

Nigdy   już   potem   nie   zobaczył   Królewskiego   Drzewa,   chociaż   go   często   szukał.

Pewnego   razu   wspinając   się   na   Zewnętrzne  Góry  trafił   do   głębokiej   doliny;  na   jej   dnie

błyszczała tafla jeziora, spokojna, nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las dokoła

szumiał   od   podmuchów   łagodnego   wiatru.   Dolinę   wypełniało   czerwone   światło   jakby

zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad

wodą niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że  przenika wzrokiem w bezdenną

głębinę.

Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty powyginane, rozgałęzione  i falujące niby

olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich uwijały się jakieś ogniste stwory.

Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć wody, okazało się jednak,

że to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał na nią wejść,

lecz natychmiast przewrócił się ciężko, aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od

gór.

Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan ryczący niby dzika bestia — porwał

Kowala, cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak zeschłym liściem. Kowal

objął   ramionami   pień   młodej   brzozy   i   przylgnął   do   niej,   a   wicher   mocował   się   z   nimi

obojgiem zawzięcie, próbując oderwać człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się

jednak aż do ziemi i nakryła Kowala namiotem z gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i

Kowal mógł się podnieść, zobaczył, że drzewo jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i

płacze, a łzy jak deszcz płyną z jego gałęzi. Położył dłoń na białej korze mówiąc:

—  Uratowałaś   mnie,   brzózko.   Co   mam   uczynić,   żeby   cię   wynagrodzić   i   okazać

background image

wdzięczność? Wyczuł ręką odpowiedź:

— Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.

Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł łzy brzozy na swoim policzku i miał w

ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał długą drogę do wsi i przez wiele

dni potem nie chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej wyrzec i w końcu wrócił, z

gorętszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego Królestwa.

Nareszcie  odkrył  drogę  prowadzącą  przez  łańcuch Zewnętrznych  Gór i  po  długim

marszu   doszedł   do   łań-cucha   Gór   Wewnętrznych,   bardzo   wysokich,   stromych   i

niedostępnych. Po długim poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał pokonać, i tego

pamiętnego dnia, gdy zdobył się na tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską szczelinę

na przeciwny stok i spojrzawszy w dół zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka — ale wtedy

jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w tej dolinie była o wiele piękniejsza niż

na łąkach w zewnętrzej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich pięknością nie mogła się równać

nawet wiosenna trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka

mogły dostrzec czerwone języczki ptaków śpiewających na drzewach przeciwległego zbocza,

mimo że dolina była szeroka, a ptaki nie większe od strzyżyków.

Góry po tej stronie opadały wydłużonymi stokami wśród plusku i szumu wodospadów,

ruszył więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknęły trawy Do-liny, usłyszał śpiew

elfów,   a   na   usianej   liliami   łące   nad   rzeką   zobaczył   tańczące   dziewczęta.   Oczarowany

zwinnością, wdziękiem, ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku nim swe kroki.

Nagle   taneczny   korowód   zatrzymał   się   i   na   spotkanie   Kowala   wybiegła   dziewczyna   z

rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience.

Ze śmiechem powiedziała:

— Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie królowa, jeśli się

dowie o tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?

Kowal   bardzo   się   zmieszał,   bo   uświadomił   sobie   własne   myśli   i   zrozumiał,   że

dziewczyna je odgaduje; sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką, upoważniającą go do

wędrowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna ciągnęła dalej

z uśmiechem:

— Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze mną zatańczyć.

Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.

Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale

trwało   to   krótko.   Już   po   chwili   —   jak   mu   się   zdawało   —   korowód   się   zatrzymał,   a

dziewczyna zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we włosy.

background image

—  Żegnaj! — powiedziała. — Może się jeszcze kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie

wola Królowej.

Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znów

na gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które mijał, ludzie spoglądali na niego ze

zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola ich widzenia. Kiedy się

zbliżał   do   domu,   córka   wybiegła,  żeby  go   powitać   z   radością;  wrócił   wcześniej,   niż   się

spodziewano, lecz i tak za późno dla tych, którzy na niego czekali.

— Tatusiu! — wykrzyknęła Nań. — Gdzieżeś był? Twoja gwiazda świeci tak jasno!

Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz żona ujęła go za rękę, poprowadziła

do kominka i patrząc na niego rzekła:

— Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz kwiat we włosach.

Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie,

że   widzą   ten   kwiat   z   bardzo   daleka,   chociaż   leżał   na   dłoni   Nell   i   promieniował   takim

światłem, że postacie ich rzucały wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo wieczór

zapadał.  Cień  mężczyzny górował nad innymi, jego duża głowa pochylała się  nad  głową

kobiety.

— Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał się milczący dotychczas syn.

Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal

zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia

na  pokolenie   w   rodzie   Kowala,  a  ci,   co   dziedziczyli   klucz,  od   czasu   do  czasu   otwierali

szkatułkę i wpatrywali się w Żywy Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo się to

niezależnie od woli posiadacza skarbu.

Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi. Minęło wiele lat. Kowal był niespełna

dziesięcioletnim   chłopcem,   gdy   na   festynie   Dwudziestu   Czterech   do-stał   gwiazdę.   We

właściwym   terminie   odbyła   się   następna   uroczystość   Dwudziestu   Czterech   i   Alf,   który

nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W dwanaście

lat później Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w którym

zimą wypadało znów urządzić festyn dla dzieci.

Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy Czarów.

Była jesień. Złote liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię. Ktoś zszedł za nim,

lecz Kowal nie zważał na to i nie obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach.

Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo daleką podróż, dłuższą, jak mu się

zdawało,   niż   wszystkie  inne   w   życiu.   Dostarczono   mu   przewodników   i   straży,  lecz   nie

pamiętał prawie dróg, którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub ciemności, aż w

background image

końcu znalazł się nocą na jakiejś wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych gwiazd.

Zaprowadzono go przed oblicze samej Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie.

Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otaczał ją tłum wojowników w zbrojach lśniących i

migoczących jak gwiazdy na niebie, lecz była tak wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni,

a nad jej głową unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala, żeby się zbliżył, więc drżąc

podszedł   do   niej.   Rozległ   się   wysoki,  czysty  sygnał  trąby  i   nagle   został   sam   na   sam   z

Królową.

Stał   przed   nią   i   nie   przyklęknął,   jak   nakazywał   ceremoniał   dworski,   bo   w

oszołomieniu pomyślał, że wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie może mieć

znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi

oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-dziwił, bo w tym momencie poznał piękną

dziewczynę   z   Zielonej   Doliny,   tancerkę,   spod   której   stóp   kwiaty   wyrastały   na   ziemi.

Uśmiechnęła się z tych jego wspomnień i podeszła bliżej.  Rozmawiali długo, prawie bez

słów, lecz dowiedział się wielu rzeczy przejmując jej myśli; niektóre napełniały go radością,

inne — ogromnym smutkiem. Potem zaczął pamięcią wracać po tropach swojego życia w

przeszłość   aż   do   dnia,   gdy  została   mu   dana   gwiazda,   i   nagle  stanęła   mu   przed   oczyma

tańcząca figurka z  różdżką  w  ręku,  więc  ze  wstydem spuścił   wzrok, olśniony pięknością

królowej.

Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w Do-linie Wiecznego Poranka.

—  Nie   martw   się,   Gwiezdniku   —   powiedziała.   —   Nie   wstydź   się   za   swoich

współplemieńców. Z dwojga złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite zapomnienie o

Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi to jedyny przebłysk, dla innych — przebudzenie. Ty od

tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci

dać nie mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci jeszcze pewną ważną misję. Jeśli

spotkasz króla, powtórz mu te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.

— Ależ... — wyjąkał. — Nie wiem, gdzie jest król. Pytałem o to wszystkich w Krainie

Czarów, lecz zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".

— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę zdradzić sekretu — odparła Królowa.

— Wiedz, że Król wiele podróżuje i można go spotkać w nieprawdopodobnych miejscach. A

teraz przyklęknij.

Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na jego głowie. Ogarnęła go wielka

cisza   i   wydawało  mu   się,   że  jest  jednocześnie  w   zwykłym  ludzkim   świecie  i   w   Krainie

Czarów, a także poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewnątrz czując zarazem smutek,

radość i  niezmącony spokój.   Kiedy  się   po  chwili  ocknął,  wstał  i  podniósł  głowę, brzask

background image

rozjaśnił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa zniknęła. Gdzieś daleko w górach

echo powtarzało sygnał trą-by. Kowal był sam na pustej, cichej wyżynie i wie-dział, że czeka

go już tylko droga do wyrzeczenia.

Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało daleko za nim i szedł teraz po ściółce

jesiennych  liści   rozmyślając   o   wszystkim,   co   widział   i   czego   się   do-wiedział.       Szelest

kroków   na   ścieżce   przybliżał   się z      każdą      chwilą. Wreszcie tuż koło je-go uszu

odezwał się głos:

— Czy idziesz w tę samą stronę co ja, Gwiezdniku?

Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się i teraz dopiero spojrzał na idącego

obok człowieka. Zobaczył wysokiego mężczyznę, stąpającego lekko i szybko, ubranego w

ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo zasłaniał

jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał

go “Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w swoich wędrówkach spotkał tego

mężczyznę; mimo to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.

 — A dokąd ty idziesz? — spytał.

— Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty także — odparł tamten.

— Tak — przyznał Kowal. — Możemy więc iść razem. Tylko że właśnie coś mi się

przypomniało... Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka pani dała mi polecenie.

Wkrótce przekroczymy granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już jej nie odwiedzę.

A ty?

— Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać swoją misję.

— Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy wiesz, gdzie go można spotkać?

— Wiem. A jakie to są słowa?

— Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.

— Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!

Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie szelest liści pod ich stopami. Dopiero

po przebyciu kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy Czarów, mężczyzna w zielonym

płaszczu zatrzymał się i zwracając twarz do Kowala odrzucił z głowy kaptur. Wtedy1 Kowal

go  poznał:   to   był Alf,   Terminator,  jak   go  Kowal   dotychczas w   myślach  nazywał, mając

zawsze w pamięci dzień, gdy młody Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymając w ręku

lśniący nóż do dzielenia tortu, a oczy mu się iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być

bardzo stary, bo od wielu lat piastował godność Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na

pograniczu Krainy Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny terminator, tyle że bardziej

dostojnie. Nie miał siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu błyszczały, jakby

background image

odbijało się w nich jakieś jasne światło.

—  Chciałbym   z   tobą   porozmawiać,   Kowalu   Kowalczyku,   zanim   się   znajdziemy

znowu w twojej wsi — rzekł.

Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy miał ochotę pogadać z Alfem, lecz

nigdy   mu   się   to   nie   udawało.   Alf   zawsze   pozdrawiał   go   przyjaźnie   i   patrzał   na   niego

życzliwym wzrokiem, zdawał się jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też patrzał

przyjaźnie, lecz niespodziewanie podniósł rękę i dotknął Gwiazdy na czole Kowala. Blask

zniknął z jego oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem odbijały one światło Gwiazdy, która

bardzo jasno świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony cofnął się z gniewem.

— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją oddał? — spytał Alf.

— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja.

Sama mi wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować, choćby na pamiątkę, tego, co

w ten sposób dostał?

— Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś mu je podarował na pamiątkę. Ale

nie wszystko do-stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie mogą na zawsze pozostać

własnością jednego człowieka ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca na syna. Są tylko

użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje także tej

Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora, żebyś ją oddał.

Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem wspaniałomyślnym i z wdzięcznością

wspominał, ile szczęścia przyniosła mu gwiazda.

—  Cóż   więc   powinienem   zrobić?   —   spytał.  —   Czy  mam   ją   zwrócić   jednemu   z

wielkich mieszkańców Krainy Czarów? Może samemu królowi? — A gdy to mówił, serce

zabiło mu żywiej, bo zrodziła się w nim nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze

wrócić do Krainy Czarów.

— Mógłbyś ją oddać mnie — powiedział Alf — może jednak byłoby to dla ciebie zbyt

przykre. Pójdź razem ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem do tej samej szkatułki, w

której niegdyś ją schował twój dziadek.

— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.

— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z nim wtedy.

— Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i dlaczego ją włożył do szkatułki.

— Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez pytania — odparł Alf. — Zostawił ją w

szkatułce z nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego wnukowi. Tak mi powiedział,

bo myślał, że będę mógł się postarać o spełnienie jego życzenia. Był to ojciec twojej matki.

Może ci  o nim niewiele opowiadała, bo sama mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo

background image

lubił podróżować, to też napatrzył się różnych rzeczy i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim

osiadł jako Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa lata, i nie znaleziono na

jego   następcę   lepszego   kandydata   niż   ten   biedny  Kołek.   Jednakże   z   czasem   ja   zostałem

Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał zrobić

znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzyło

dwa razy w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym Gwiazdę włożyć do tortu.

—  Dobrze,   dostaniesz   ją   —   rzekł   Kowal.   Spojrzał   na   Alfa   przenikliwie,   jakby

próbował odgadnąć jego myśli. — Czy wiesz, kto ją znajdzie?

— Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?

— Proszę cię, powiedz mi,  jeśli wiesz. Będzie mi łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo

drogą mojemu sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały. — Może ci będzie łatwiej, a może

nie. Zobaczymy.

Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem przekroczyli granicę Krainy Czarów

i nareszcie wrócili do wsi. Skierowali się wprost do świetlicy gromadzkiej. Nad ludzkim

światem słońce właśnie za-chodziło  i  okna domów  lśniły czerwienią. Złocone rzeź-by na

drzwiach świetlicy błyszczały, spod dachu wychylały się  różnokolorowe dziwaczne twarze

gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało

długie   debaty   w   radzie   gromadzkiej.   Niektórzy  ludzie   sprzeciwiali   się   tym,   jak   mówili,

nowomodnym  zbytkom,   lecz   inni,   lepiej   znający   historię   wsi,   pamiętali,   że   był   to   stary

zwyczaj,  i zgadza-li  się,  że  warto  do nie-go wrócić.  Miało  to  kosztować  sporo  grosza, a

ponieważ Kuchmistrz ofiarował się wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu zrobić

to według własnej woli i gustu. Kowal nigdy jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w

takim oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony, zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.

Wreszcie   Alf   dotknął   jego   ramienia   i   poprowadził   go   wokół   budynku  do   małych

bocznych   drzwi,   otworzył   je   z   klucza   i   poszli   ciemnym   korytarzem   do   spiżarni.   Tam

Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył szafę i z górnej półki zdjął czarną skrzynkę. Była teraz

wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami.

Podniósł   wieczko   i   pokazał   Kowalowi,   co   jest   w   środku.   Jedna   mała   przegródka

pozostała pusta, we wszystkich innych znajdowały się korzenne przyprawy o tak świeżym,

ostrym zapachu, że oczy Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła. Gwiazda odkleiła się

zupełnie łatwo, lecz Kowal poczuł nagle przeszywający ból i łzy pociekły mu po  twarzy.

Chociaż Gwiazda świeciła jasno na jego dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę,

jak gdyby bardzo daleką.

— Nie widzę wyraźnie — powiedział. — Wyręcz mnie i sam ją włóż do skrzynki. —

background image

Wyciągnął rękę do Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce, gdzie natychmiast

zgasła.

Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył ku wyjściu. Za progiem stwierdził,

że znów widzi dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w pobliżu księżyca błyszczała

Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś

ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.

— Oddałeś mi ją dobrowolnie — rzekł Alf. — Jeżeli wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto

ją dostanie, mogę ci to teraz powiedzieć.

— Proszę, powiedz.

— Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal zaskoczony nie od razu przemówił.

— Zastanawiam się — zaczął wreszcie z wahaniem — czy ci się spodoba mój wybór.

Nazwisko   Kołka   z   wielu   powodów   nie   może   ci   być  miłe,   ale   jego   prawnuczek   Tim   z

Townsand,   który  ma   uczestniczyć   w   biesiadzie   Dwudziestu   Czterech,   nie   jest   wcale   do

pradziadka podobny.

— Owszem, zauważyłem to — odparł Alf. — Ma rozumną matkę.

— Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od powinowactwa bardzo lubię małego Tima.

Co prawda nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł wydawać bezspornie najlepszy.

—  Tak   samo   jak   ty  w   swoim   czasie   —   powiedział   uśmiechając   się   Alf.   —   Ale

zgadzam się, ja także wybrałem Tima.

— Po co więc mnie pytałeś o zdanie?

— Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał inne dziecko, nie upierałbym się przy

swoim.

Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił mu się nisko.

— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo nas zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie.

— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf. — Wracaj teraz spokojny do domu.

Zbliżając się do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią;

Kowalczyk właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał na białą drogę, którą ojciec

zazwyczaj wracał z wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że tym razem Kowal

nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie, objął ramionami i przywitał serdecznie.

— Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! — powiedział. Potem spojrzawszy uważnie

w twarz ojca dodał z niepokojem.

— Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz z daleka?

— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę od świtu do wieczora.

Razem  weszli   do  domu,     gdzie  ciemną  izbę  rozjaśniało   tylko  migotanie   ognia  na

background image

kominku. Syn zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc, bo Kowala przytłaczało

ogromne zmęczenie i smutek wielkiej straty. W końcu podniósł głowę, rozejrzał się w koło

jak przebudzony ze snu i spytał.

— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn popatrzał na niego uważnie.

— Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci

dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich udział.

— Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno bym to zrobił, lecz spóźniłem się,

bo zatrzymały mnie ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą głowę, że chwilowo nie

mogłem myśleć o niczym innym. Ale nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.

Przyniosłem  dla   niego  prezent.   Stary Kołek   nazwałby to   zapewne  cackiem,  ale   to   cacko

pochodzi z Krainy Czarów.

Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne

kwiaty zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę

i kwiatki zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki świec od tej muzyki zatrzepotały i

na mgnienie oka rozbłysły białym światłem.

Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu.

— Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? — spytał. Ostrożnie wziął w palce srebrną

lilijkę i zajrzał w kielichy kwiatów. — Cudowna robota! A co najdziwniejsze, te dzwonki

pachną, ich zapach przypomina mi... przypomina... coś, o czym zapomniałem...

—  Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem wydobywa się z nich zapach. Nie

bój   się,   Ned,   możesz   tego   drobiazgu   śmiało   dotykać.   Przeznaczony   jest   do   zabawy   dla

dziecka: niełatwo go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu.

Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni.

— Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-go — oznajmił. — Mam nadzieję,

że Nań, Tom i Nell wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom jeszcze nie umie liczyć dni... ani

tygodni, miesięcy czy lat.

—  Racja,   tatusiu.   Chętnie   bym  poszedł   z   tobą,  ale   nieprędko   będę  mógł  się   tam

wybrać. Dzisiaj, nawet gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób nie mogłem towarzyszyć

matce. Mam pełne ręce roboty, a wciąż napływają nowe zamówienia.

—  Nie,   nie,   Kowalczyku,   pozwól   sobie   na   małe   święto!   Wprawdzie   jestem   już

dziadkiem, ale sił mi jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd będą w kuźni dwie

pary rąk do pracy i to przez sześć dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż. Ned,

mam na myśli moje dalekie wędrówki, rozumiesz, synu?

— A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od pierwszej chwili zadaję sobie pytanie,

background image

gdzie się podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. — Uścisnął rękę ojca. — Martwię się ze

względu   na   ciebie,   ale   rodzina  pewnie  na   tej   zmianie   skorzysta.  Czy  wiesz,   Mistrzu,  że

chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I to nie tylko obróbki żelaza!

Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał

synowi o swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu sprawach, które go zaprzątały.

Ale o wyborze następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani słowem.

Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:

—  Czy pamiętasz,  ojcze, dzień,   gdy wróciłeś z kwiatem we  włosach?  Spojrzałem

wówczas na twój cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień mówił prawdę. A więc

tańczyłeś z Królową we własnej osobie! I mimo to wyrzekłeś się Gwiazdy. Mam nadzieję, że

dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten ktoś powinien ci być wdzięczny.

—  Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział — od-parł Kowal. — Tak to już jest z

darami tego rodzaju. No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a sam wracam do młota i

kowadła.

Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił terminatora, nigdy nie przestał łamać

sobie głowy  nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu, chociaż od tego zdarzenia

upłynęło   wiele   lat.   Roztył   się   i   rozleniwił;   opuścił   stanowisko   Kuchmistrza   mając

sześćdziesiąt   lat,   co   we   wsi   nie   uchodziło   za   wiek   podeszły.   Teraz   zbliżał   się   do

dziewięćdziesiątki i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ciągu przepadał za

słodyczami. Jeżeli nie siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy oknie albo, gdy

pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził, lepiej od

innych po-informowany, lecz ostatnio najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który

—   jak   z   czasem   uwierzył  —   był  jego   własnym  arcydziełem  i   który  wciąż   mu   się   śnił.

Terminator czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić ze staruszkiem kilka słów.

Stary   Kołek   wciąż   bowiem   nazywał   Alfa   Terminatorem,   a   siebie   kazał  nazywać

Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie odmawiał, czym zjednywał sobie pewne

względy staruszka, choć nie należał na pewno do jego ulubieńców.

Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się

gwałtownie i zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na nie-go z góry.

— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że cię widzę, bo ten tort nie daje mi

spokoju. Właśnie o nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a to coś znaczy!

Ale ty go może już nie pamiętasz?

—  Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry tort, wszyscy go jedli ze smakiem i

chwalili.

background image

— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale

nie mogę zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą gwiazdką. Nie mogła przecież

rozpłynąć się bez śladu. Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się dzieci nie przelękły.

Myślałem, że może któreś z nich ją połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można łyknąć

drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona

ostro zakończone.

—  Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego była zrobiona, prawda? Przestań

sobie głowę suszyć tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś połknął.

—  Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień utkwił w niej bardzo mocno, mogę

wyliczyć   imiona   wszystkich   dzieci,   które   brały   udział   w   festynie.   Za-raz,   niech   się

zastanowię... Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała jedzenie

nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór mąki.

— Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie

jadła zbyt pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż dwie niespodzianki.

—  Czyżby? W takim razie musiał to być Harry, syn bednarza, chłopak gruby  jak

beczka, usta miał szerokie niczym żaba.

—  Ja   go   pamiętam,   Mistrzu,   jako   miłego   chłopczyka   z   szerokim,   serdecznym

uśmiechem. Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że cała porcję rozdrobnił na

talerzu, lecz niczego nie znalazł.

—  A   więc   ta   mała,   blada   dziewczynka,  Lii,   córka   sukiennika.   W   niemowlęctwie

połykała szpilki bez szkody dla zdrowia.

—  Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią warstwę tortu, a resztę oddała

chłopcu siedzącemu obok niej.

—  No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł być? Ty, jak się zdaje, pilnie

wszystkich obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?

— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szczęścia.

— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. — Powinienem bym się od razu połapać,

że próbujesz mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy spokojnym, tępym chłopcem.

Teraz jest bardziej hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się wyróżniał ostrożnością.

Ten by niczego nie zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w ustach, zanim połknie, od

maleńkości był taki. Czy się dość jasno wyrażam?

— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie

mogę poradzić.  Zresztą  dzisiaj  cała  historia  nie  ma  już  znaczenia.  Może  przestaniesz   się

dręczyć, gdy ci powiem, że Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w szkatułce.

background image

Proszę, spójrz!

Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz, w którym Kołek widział go po raz

pierwszy. Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod

nosem staruszka.

— Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku, we własnej przegródce.

Stary  zaniósł   się   kaszlem,   potem   kichnął   kilka   razy,   lecz   w   końcu   popatrzył   na

szkatułkę.

— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to inna gwiazdka podobna jak dwie krople

wody do tamtej.

—  Ta  sama,   Mistrzu.   Wiem,  bo   ja   przed   kilku   dniami   własną   ręką  włożyłem  do

szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim Torcie.

—  Aha!   —   rzekł   szyderczo   Kołek   i   zatrząsł   się   cały  jak   galareta   od   złośliwego

śmiechu. — Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia cztery cacka, a

Gwiazdka miała być dwudziesta piąta na dokładkę. Ale tyś ją przed wsadzeniem do pieca

świsnął   i   zachował   na   następną   okazję.   Zawsze   byłeś   przebiegły.  I  zręczny   do   różnych

sztuczek. Przy tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Ha, ha, ha! A więc tak się

to stało. Mogłem był się wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać

spokojnie. — Kołek rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby twój Terminator nie spłatał

ci takiego samego figla! Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak powiadają. — I zamknął

oczy.

— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że

Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, toteż tylko dwa razy ośmieliłem

się udzielić ci ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że Gwiazdka pochodzi z Krainy

Czarów, a dzisiaj — że dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na pożegnanie powiem ci

jednak   coś   jeszcze.   Tym   razem   nie   będziesz   się   śmiał.   Jesteś   starym   zarozumiałym

nicponiem, spasionym, szczwanym leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie

podziękowałeś mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem

szacunku dla czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć grzecznie

“do widzenia".

—  Jeśli chodzi o grzeczność — odparł Kołek — to dziwię się, że pozwala ci ona

znieważać starsze i lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie indziej. A jeżeli

czekasz na słówko pożegnania, to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad nareszcie. —

Kpiąco pomachał mu na pożegnanie ręką. — Może masz w swojej kuchni ukrytych przyjaciół

z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki

background image

przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego mniemania! — Zaśmiał się ironicznie.

— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi Krainy Czarów? — spytał tamten.

Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał się w odświętnym

stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a na czole jaśniał

klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.

— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jesteś ode mnie starszy. Nie sądzę też,

żebyś był lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś otwarcie rzucasz mi

wyzwanie? — Postąpił krok naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał krzyknąć, zawołać

kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła.

— Panie! — wycharczał z trudem. — Nie rób mi nic  złego!   Jestem  biednym  starym

człowiekiem! Twarz króla złagodniała.

— Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź spokojny. Wypada jednak, żeby Król

Krainy Czarów coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc twoje życzenie. Żegnaj! I

zaśnij teraz.

Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku świetlicy, lecz nim zniknął z pola

widzenia, stary kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i zachrapał.

Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po

skórze, bo jesienny wieczór był chłodny.

— Uf! Co za sen — westchnął. — Zaszkodziła mi widać ta wieprzowina, którą jadłem

na obiad.

Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed koszmarami sennymi przestał się objadać i

poprzestawał na skromnych i prostych potrawach. Wkrótce dzięki temu schudł tak, że nie

tylko odzież,  ale też skóra zwisała na nim  marszcząc się i fałdując. Dzieci przezwały go

“kościanym dziadkiem". Po jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się swobodnie i

chodzić po całej wsi bez innej pomocy niż laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby

pozostał grubasem. Podobno dociągnął do setki i był to jedyny w jego historii sukces godny

ludzkiej pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, o swoim sennym

przywidzeniu.

— Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli się zastanowić, po prostu głupi. Król

Krainy Czarów! A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł, gdyby przestał dużo jeść.

Zdarzenie zupełnie zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych czarów.

Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech. Kowal uczestniczył w nim zabawiając

gości śpiewem, a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal przyglądał im się, gdy

śpiewały i tańczyły; stwierdził, że są piękniejsze i weselsze niż dzieci z jego pokolenia i

background image

przemknęła mu przez głowę myśl, że warto by się dowiedzieć, czym się zajmował Alf w

wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej

jednak zatrzymał Kowal wzrok na małym Timie; był to chłopczyk dość pulchny, do tańca

niezbyt zgrabny, za to głos jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim siedział cichutko i

uważnie przyglądał się ostrzeniu noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał

się niespodziewanie:

—  Panie   Kuchmistrzu   kochany,  proszę   dla   mnie   ukroić   tylko   mały  plasterek,   bo

okropnie dużo rzeczy zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.

—  Dobrze, Tim — powiedział Alf. — Ukroję dla ciebie specjalną porcyjkę. Mam

nadzieję, że ją przełkniesz gładko.

Kowal  patrzał   na Tima,  gdy ten jadł  tort  powoli, lecz z  widoczną  przyjemnością;

chłopczyk zdawał się trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka ani żadnej innej

niespodzianki. Potem oczy mu rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać i śpiewać z cicha sam do

siebie.  Wreszcie  wstał  i   zatańczył  z  niezwykłym wdziękiem,  którego  jeszcze  przed  kilku

minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci śmiały się i oklaskiwały tancerza.

Wszystko w porządku — pomyślał Kowal. — Jesteś więc moim dziedzicem, Timie.

Ciekawe, w ja-kie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny stary Kołek! Pewno nigdy

się nie dowie, jaki skandal wydarzył się w jego własnej rodzinie!

Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział. Jednakże podczas festynu stało się coś,

co go ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i z

dorosłymi, którzy się tam zebrali.

— Chcę was dzisiaj pożegnać — oznajmił — bo jutro albo pojutrze opuszczę waszą

wieś.   Mój   uczeń   Grajek  umie   już   dość,   żeby przejąć  funkcje   kucharskie.   Zna  doskonale

rzemiosło i pochodzi, jak wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w swoje strony.

Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej nie-obecności.

Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął

go za rękę mówiąc z cicha:

— Bardzo żałuję...

Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien czas żałowało, że Alfa nie ma już

wśród nich. Garstka jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek, zasmuceni rozstaniem

postanowili   uczcić   pamięć   Alfa,   konserwując   złocenia   i   malowidła   w   świetlicy.   Ale

większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo,

więc   chętnie   przyjęto   zmianę.   A   stary   Kołek   stukając   laską   o   podłogę   oświadczył   bez

ogródek:

background image

—  Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Nigdy go nie lubiłem. Był chytry.

Można powiedzieć, zanadto zmyślny.