background image

Gabriel Garcia Marquez

Szarańcza

1

background image

Dla Germana Vargasa

A zaś obwieścił, aby Polinika

Nieszczęsne zwłoki bez czci pozostały,

By nikt ich płakać, nikt grześć się nie ważył;

Mają więc leżeć bez łez i bez grobu

Na pastwę ptakom żarłocznym i strawę.

Słychać, że Kreon czcigodny dla ciebie,

Co mówię, dla mnie też wydał ten ukaz

I że tu przyjdzie, by tym go ogłosić,

Co go nie znają, nie na wiatr zaiste

Rzecz tę stanowiąc, lecz grożąc zarazem

Kamienowaniem ukazu przestępcom.

Sofokles “Antygona” (przekład Kazimierza Morawskiego)

Nagle, jakby trąba powietrzna zapuściła korzenie w samym środku miasteczka, 

zjawiła się kompania bananowa, a w ślad za nią szarańcza. Wymieszana, wrzaskliwa 

szarańcza, złożona z odpadków ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny 

2

background image

domowej, która wydawała się coraz bardziej odległa i nierzeczywista. Szarańcza była 

bezlitosna. Zatruwała wszystko zbełtaną wonią tłumów, odorem wydzielin skóry i skrytej 

śmierci. W niespełna rok rozrzuciła po miasteczku zgliszcza wielu wcześniejszych od niej 

katastrof, rozsiała po ulicach swój zagmatwany bagaż odpadków. A odpady te, błyskawicznie, 

w oszałamiającym, nieoczekiwanym rytmie burzy, zaczęły oddzielać się, indywidualizować, 

by to, co było uliczką ograniczoną z jednej strony rzeką, a z drugiej zagrodą dla zmarłych, 

przemienić z czasem w odrębne, splątane miasteczko, wzniesione z odpadków innych miast.

Przybyły tu, wymieszane z ludzką szarańczą, porwane przez jej rwącą siłę, odpadki ze 

sklepów, szpitali, domów rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i mężczyzn, którzy 

przywiązywali muła do słupa przed zajazdem, mając za cały bagaż drewniany kufer lub 

tobołek z ubraniem, a którzy po kilku miesiącach posiadali już własny dom, dwie kochanki i 

stopień wojskowy, choć z jego nadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt późno ruszyli na 

wojnę.

Nawet odpadki smutnej, miejskiej miłości trafiły do nas z szarańczą, zbudowały 

najpierw małe drewniane domki z wydzielonym kącikiem, gdzie resztki polowego łóżka były 

ponurym legowiskiem na jedną noc, później hałaśliwą, nielegalną ulicę, wreszcie, w środku 

miasteczka, miasteczko rozpusty.

Wśród tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiotów rozbitych na placach, 

chodnikach, w tłumie mężczyzn przebierających się na ulicy, kobiet siedzących na kufrach, 

pod otwartymi parasolami, wśród niekończących się stad mułów, opuszczonych, 

zdychających z głodu w stajni przy zajeździe, my - pierwsi - byliśmy ostatni; to my byliśmy 

przybyszami.

Po wojnie, gdy przybyliśmy do Macondo i doceniliśmy jego ziemię, wiedzieliśmy, że 

szarańcza kiedyś i tak nadleci, ale nie przeczuwaliśmy siły uderzenia. Gdy poczuliśmy więc 

nadejście lawiny, jedyne, co mogliśmy zrobić, to wynieść talerz, widelec i nóż przed drzwi, 

usiąść cierpliwie i czekać, aż nowo przybyli poznają nas. Wtedy pociąg zagwizdał po raz 

pierwszy. Szarańcza zakłębiła się, ruszyła powitać go, a zawracając straciła impet, lecz 

osiągnęła jedność i solidną trwałość; i poddała się ziemi, zapadła w nią i stała się jej częścią 

jak wschodzące ziarno.

(Macondo, 1909)

3

background image

4

background image

1

Po raz pierwszy zobaczyłem trupa. Jest środa, ale czuję się, jakby to była niedziela, bo 

nie poszedłem do szkoły i włożyli mi to ubranie z zielonego welwetu, które mnie uwiera w 

jedno miejsce. Trzymając się ręki mamy, idąc za dziadkiem, który przy każdym kroku 

postukuje laską, żeby na coś nie wpaść (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszedłem 

obok lustra w salonie i zobaczyłem siebie całego, w zielonym ubranku z białą nakrochmaloną 

kokardą, która uwiera mnie w szyję. Zobaczyłem się w okrągłym, zabrudzonym lustrze i 

pomyślałem: “To jestem ja, taki, jakby dziś była niedziela”.

Przyszliśmy do domu, gdzie jest umarły.

W zamkniętym domu upał aż dusi. Na ulicach słychać bzyczenie słońca i nic więcej. 

Powietrze jest nieruchome; ma się wrażenie, że można go dotknąć, skręcić jak cienką blaszkę. 

W pokoju, gdzie położyli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widzę. W kącie hamak 

zawieszony z jednego końca na kółku. Pachnie odpadkami. I myślę, że zniszczone i prawie 

rozpadające się przedmioty, ustawione wokoło, mają wygląd rzeczy, które powinny pachnieć 

odpadkami, choć tak naprawdę mogą mieć inny zapach.

Zawsze myślałem, że zmarli muszą mieć kapelusz. Teraz widzę, że nie. Widzę, że 

mają twarz stalowego koloru i szczękę obwiązaną chustką. Widzę, że mają usta trochę 

otwarte, a za sinymi wargami brudne i nierówne zęby. Widzę, że mają z jednej strony 

przygryziony język, gruby, ciastowaty, trochę ciemniejszy od twarzy, która ma taki sam kolor 

jak palec ściśnięty nitką. Widzę, że oczy mają otwarte o wiele bardziej niż zwykły człowiek, 

łakome i wytrzeszczone, i że skóra wygląda jakby była z wilgotnej, ubitej ziemi. Myślałem, 

że umarły wygląda jak spokojny, śpiący człowiek, a teraz widzę, że na odwrót. Widzę, że 

wygląda jak człowiek przebudzony i wściekły, jakby po bójce.

Mama też ubrała się tak, jakby dziś była niedziela. Włożyła stary słomkowy kapelusz, 

który zakrywa jej uszy, i czarną suknię, zapiętą u góry, z długimi rękawami. A że dziś jest 

środa, patrzę na nią jak na daleką, nieznaną osobę i wydaje mi się, że chce mi coś powiedzieć, 

kiedy dziadek wstaje, żeby przywitać ludzi, którzy przynieśli trumnę. Mama siedzi koło mnie, 

plecami do zamkniętego okna. Oddycha ciężko i co chwila poprawia sobie włosy, bo wyłażą 

5

background image

jej spod włożonego w biegu kapelusza. Mój dziadek rozkazał ludziom, żeby ustawili trumnę 

przy łóżku. Dopiero wtedy zauważyłem, że umarły rzeczywiście może się w niej zmieścić. 

Kiedy mężczyźni przynieśli skrzynię, pomyślałem, że jest za mała na to ciało, które zajmuje 

całe łóżko.

Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie byłem w tym domu i nawet 

myślałem, że nikt tu nie mieszka. Jest to duży dom na rogu, którego drzwi, jak mi się wydaje, 

nigdy nikt nie otwierał. Zawsze myślałem, że dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama 

mi powiedziała: “Dziś nie pójdziesz do szkoły”, a ja się nie ucieszyłem, bo powiedziała mi to 

poważnym, suchym głosem, i zobaczyłem, jak wróciła z moim welwetowym ubraniem i nic 

nie mówiąc włożyła mi je, i ruszyliśmy w stronę drzwi, żeby dołączyć do mojego dziadka, a 

potem minęliśmy trzy domy, co oddzielają ten dom od naszego, dopiero wtedy zauważyłem, 

że ktoś na tym rogu mieszkał. Ktoś, kto umarł i kto musi być tym człowiekiem, o którym 

myślała moja mama, kiedy powiedziała: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie doktora”.

Wchodząc nie zobaczyłem trupa. Zobaczyłem mojego dziadka, jak rozmawiał z 

mężczyznami, a później zobaczyłem, że daje nam znak, żebyśmy poszli za nim. Pomyślałem 

wtedy, że ktoś jest w pokoju, ale wchodząc wyczułem, że pokój jest ciemny i pusty. Zaduch 

uderzył mnie od razu w twarz i poczułem ten smród odpadków, który na początku był mocny 

i trwały, a który teraz, tak jak i zaduch, napływa fala za falą i znika. Mama poprowadziła mnie 

za rękę przez ciemny pokój i posadziła w kącie obok siebie. Dopiero po chwili zacząłem 

odróżniać rzeczy w pokoju. Zobaczyłem mojego dziadka, jak waląc laską w uchwyt próbuje 

otworzyć okno, jakby sczepione z framugą, przylutowane do drewna futryny, i zobaczyłem, 

jak po każdym uderzeniu unosi się kurz z marynarki. Odwróciłem głowę w tę stronę, gdzie 

teraz stanął mój dziadek, bo zrezygnował już z otwarcia okna, i dopiero teraz zauważyłem, że 

ktoś leży na łóżku. Że leży ciemny, wyciągnięty, nieruchomy mężczyzna. Wtedy odwróciłem 

się do mamy, która siedziała ciągle daleka i poważna i patrzyła w innym kierunku. A że stopy 

nie sięgają mi do ziemi, tylko wiszą w powietrzu, więc podłożyłem ręce pod uda, tak że 

dłonie leżały na krześle, i zacząłem machać nogami, o niczym nie myśląc, dopóki nie 

przypomniałem sobie, że mama powiedziała mi: “Musisz być bardzo grzeczny na pogrzebie 

doktora”. Wtedy poczułem coś zimnego na plecach, znowu rozejrzałem się i zobaczyłem 

tylko ścianę z suchego, popękanego drewna. Ale to było tak, jakby ze ściany ktoś mi 

powiedział: “Nie machaj nogami, bo człowiek, który leży na łóżku, to doktor, i on nie żyje”. I 

6

background image

kiedy popatrzyłem na łóżko, to już go nie zobaczyłem takiego jak przedtem. Teraz już nie 

leżał, tylko był nieżywy.

Od tej chwili, choćbym nie wiem jak starał się nie patrzeć na niego, czułem, jakby 

ktoś trzymał mnie za głowę i odwracał ją w tamtą stronę. I chociaż robię wszystko, żeby 

patrzeć gdzie indziej, to i tak wszędzie go widzę, z wytrzeszczonymi w ciemnościach oczami, 

z zieloną i nieżywą twarzą.

Nie wiem, dlaczego nikt nie przyszedł na pogrzeb. Przyszedł mój dziadek, mama i 

czterej Indianie, którzy pracują dla mojego dziadka. Indianie przynieśli torbę z wapnem i 

wysypali je do trumny. Gdyby moja mama nie była taka dziwna i zamyślona, zapytałbym ją, 

po co to robią. Nie rozumiem ,dlaczego musieli wrzucić wapno do skrzyni. Kiedy torba była 

już pusta, jeden z mężczyzn wytrząsnął ją nad trumną, posypały się jeszcze resztki, bardziej 

podobne do trocin niż do wapna. Wzięli umarłego za ręce i nogi. Ma zwykłe spodnie z 

szerokim czarnym paskiem i szarą koszulę. Ma tylko lewy but. Jest, jak mówi Ada, jedną 

nogą królem, a drugą niewolnikiem. Prawy but leży rzucony na łóżku. Zmarły na łóżku 

wyglądał, jakby mu nie było najlepiej. Wydaje się, że w trumnie jest mu wygodniej, że jest 

spokojniejszy, a twarz, która była twarzą człowieka żywego, przebudzonego jak po jakiejś 

bójce, jest teraz wypoczęta i pewna. profil mu złagodniał, jakby tam, w trumnie, czuł się na 

swoim miejscu, które należy mu się jako umarłemu.

Mój dziadek cały czas chodził po pokoju. Zebrał jakieś przedmioty i włożył je do 

trumny. Znowu popatrzyłem na mamę, miałem nadzieję, że mi powie, dlaczego dziadek 

wrzuca te rzeczy do trumny. Ale mama siedzi bez ruchu w czarnej sukience i wydaje się, że 

usiłuje nie patrzeć w to miejsce, gdzie leży umarły. Ja też chcę to zrobić, ale nie mogę. Ciągle 

się w niego wpatruję, dokładnie go oglądam. Dziadek wrzuca jakąś książkę do trumny, daje 

znak ludziom i trzech z nich przykrywa wiekiem trupa. Dopiero wtedy czuję, że się 

uwolniłem od rąk, które trzymały moją głowę i odwracały w tamtą stronę, i zaczynam 

rozglądać się po pokoju.

Znowu patrzę na moją mamę. Mama, po raz pierwszy od kiedy przyszliśmy do tego 

domu, patrzy na mnie i uśmiecha się wymuszonym, nic nie mówiącym uśmiechem; i z daleka 

słyszę gwizd pociągu, który znika za ostatnim zakrętem. Słyszę jakiś hałas w kącie, gdzie jest 

trup. Widzę, jak jeden z mężczyzn podnosi trochę wieko, a dziadek wkłada do trumny but, 

ten, co go zapomnieli wziąć z łóżka. Pociąg znowu gwiżdże, coraz dalej, i nagle myślę: “Jest 

7

background image

wpół do trzeciej”. I przypominam sobie, że o tej porze (kiedy pociąg gwiżdże na ostatnim 

zakręcie miasteczka) chłopcy w szkole ustawiają się w szereg przed dzwonkiem na pierwszą 

popołudniową lekcję.

“Abraham” - myślę.

Nie powinnam była przyprowadzać dziecka. To widowisko nie jest odpowiednie dla 

niego. Mnie samej, dorosłej, prawie trzydziestoletniej kobiecie, szkodzi ta atmosfera 

udziwaczniona przez obecność trupa. Moglibyśmy teraz wyjść. Moglibyśmy powiedzieć ojcu, 

że nie czujemy się dobrze w tym pokoju, gdzie przez siedemnaście lat rozsypywał się w proch 

człowiek odizolowany od wszystkiego, co nazwać można przyjaźnią lub wdzięcznością. 

Może mój ojciec był jedyną osobą, darzącą go jakąś sympatią. Niepojętą sympatią, która teraz 

przyda się temu człowiekowi, by nie zgnił w tych czterech ścianach.

Martwi mnie śmieszność, jaka jest w tym wszystkim. Niepokoi mnie myśl, że po 

jakimś czasie będziemy musieli wyjść na ulicę, iść za trumną, która w nikim nie wzbudzi nic 

prócz zadowolenia. Wyobrażam sobie w oknach twarze kobiet patrzących na mnie i dziecko, 

jak idziemy za trumną z gnijącym wewnątrz ciałem tej jedynej osoby, którą miasteczko tak 

właśnie chciało ujrzeć; odprowadzaną na cmentarz pośród bezwzględnego osamotnienia, 

odprowadzaną przez trzy osoby, zdecydowane spełnić miłosierny uczynek, który powinien 

być początkiem ich własnej hańby. Możliwe, że ta decyzja ojca sprawi, że jutro nie znajdzie 

się nikt, kto gotów byłby pójść za naszą trumną.

Chyba dlatego przyprowadziłam dziecko. Kiedy ojciec niedawno powiedział: “Musisz 

mi towarzyszyć”, pierwsze, co mi przyszło na myśl, to wziąć z sobą dziecko, żeby czuć się 

bezpieczniej. Teraz jesteśmy tu, w duszne, wrześniowe popołudnie, czując, że wszystkie 

otaczające nas rzeczy to bezlitośni szpiedzy naszych wrogów. Ojciec nie ma się czym 

przejmować. W rzeczywistości przez całe życie tak właśnie postępował; zawsze wypełniał 

najbłahsze zobowiązania, nic sobie nie robiąc z konwenansów, doprowadzając ludzi do białej 

gorączki. Już dwadzieścia pięć lat temu, kiedy ten człowiek zjawił się w naszym domu, ojciec 

powinien był się domyślić (widząc absurdalne zwyczaje gościa), że dziś nie będzie w 

miasteczku nikogo, kto byłby gotów bodaj rzucić trupa sępom na pożarcie. Może ojciec 

przewidział wszystkie przeszkody, wziął pod uwagę ewentualne trudności. A teraz, po 

8

background image

dwudziestu pięciu latach, czuje chyba, że jest to zaledwie wypełnienie długo obmyślanego 

zadania, które i tak mimo wszystko doprowadziłby do końca, nawet gdyby musiał sam wlec 

trupa ulicami Macondo.

A jednak gdy wybiła godzina, nie miał odwagi zrobić tego sam i zmusił mnie; żebym 

wzięła udział w spełnieniu tej niewybaczalnej obietnicy, którą złożył chyba na długo 

przedtem, zanim zdolna byłam do samodzielnego myślenia. Gdy powiedział mi: “Musisz mu 

towarzyszyć”, nie starczyło mi czasu, by zastanowić się nad konsekwencjami jego słów, nie 

mogłam rozważyć, ile śmieszności i hańby kryje się w pochówku człowieka, którego wszyscy 

pragnęli ujrzeć rozsypującego się w proch w tej norze. Bo ludzie nie tylko oczekiwali; ale i 

przygotowywali się na to, by sprawy potoczyły się właśnie w taki sposób, pragnęli tego całym 

sercem, bez wyrzutów sumienia, nawet z satysfakcją wyprzedzającą dzień, w którym poczują 

rozkoszny odór tego rozkładającego się ciała, smród roznoszony po całym miasteczku, gdzie 

nie będzie ani jednej wstrząśniętej, poruszonej czy zgorszonej osoby, a jedynie ludzie w pełni 

zadowoleni z tego, że dożyli upragnionej godziny, ludzie marzący o tym, by sytuacja 

przedłużała się aż do chwili, gdy poskręcany odór trupa zaspokoi najskrytsze urazy.

Teraz my pozbawimy Macondo tej, od tak dawna wyśnionej, rozkoszy. Odnoszę 

wrażenie, jakby nasza decyzja miała w pewien sposób zrodzić w sercach ludzi nie tyle 

melancholijne uczucie porażki, ile uczucie chwilowego odroczenia.

Również i z tego względu powinnam była zostawić dziecko w domu; nie narażać go 

na tę zmowę, która teraz obróci się przeciw nam, tak jak przez dziesięć lat wymierzona była 

w doktora. Ta obietnica nie powinna była obejmować dziecka. Mały chyba nawet nie wie, 

dlaczego znalazł się tutaj, dlaczego przyprowadziliśmy go do tego pokoju pełnego śmiecia. 

Siedzi milczący, bezradny, jakby czekał, aż ktoś wytłumaczy mu sens tego wszystkiego; jakby 

siedząc z nogami dyndającymi w powietrzu i dłońmi między udami a krzesłem, czekał, aż 

ktoś rozszyfruje za niego tę przeraźliwą łamigłówkę. Chcę wierzyć, że nikt tego nie zrobi, że 

nikt nie otworzy tych niewidzialnych drzwi, które uniemożliwiają mu wyjście poza jego 

odczucia.

Patrzył na mnie wielokrotnie i wiem, że zobaczył mnie dziwną, zmienioną nie do 

poznania, w zapiętej pod samą szyję sukni i starym kapeluszu, który włożyłam, by nie 

rozpoznały mnie nawet moje własne przeczucia.

9

background image

Gdyby Meme żyła w tym domu, może wszystko byłoby inaczej. Można by pomyśleć, 

że przychodzę dla niej. Można by uwierzyć, że przyszłam, by dzielić z nią ból, którego ona 

nie odczuwałaby, ale który mogłaby udawać, a miasteczko - wytłumaczyć sobie. Meme 

zniknęła mniej więcej jedenaście lat temu. Śmierć doktora odbiera możliwość, by dowiedzieć 

się, gdzie przebywa Meme lub przynajmniej, gdzie złożone są jej kości. Meme tu nie ma, ale 

możliwe, że gdyby była - gdyby nie stało się to, co się stało, i czego nigdy nie udało się 

wyjaśnić - opowiedziałaby się po stronie miasteczka, przeciwko człowiekowi, który przez 

sześć lat grzał jej łóżko z miłością i tkliwością muła.

Słyszę gwizd pociągu na ostatnim zakręcie. “Jest wpół do trzeciej” - myślę; i nie mogę 

pozbyć się wrażenia, że o tej porze całe Macondo zastanawia się, co robimy w tym domu. 

Myślę o pani Rebece, chudej, wysuszonej, mającej w sposobie patrzenia i ubierania się coś z 

domowej mary, jak siedzi przy elektrycznym wentylatorze, a na jej twarz pada cień 

drucianych siatek w oknach. Pani Rebeca słyszy znikający za ostatnim zakrętem pociąg, 

pochyla głowę w stronę wentylatora, zmęczona upałem i rozgoryczeniem, ze śmigłami swego 

serca wirującymi niczym łopatki wentylatora (ale w odwrotnym kierunku), i szepcze: “Diabeł 

macza palce w tym wszystkim” - i drży, uczepiona życia małymi korzonkami codzienności.

A Agueda, paralityczka, właśnie widzi jak Solita - wracająca ze stacji, bo 

odprowadzała narzeczonego - skręca w pustą ulicę otwierając parasolkę i czuje, jak ta zbliża 

się, pełna seksualnego zadowolenia, kiedyś i przez nią odczuwanego, zadowolenia, co 

przeistoczyło się w tę cierpliwą, religijną chorobę, która każe jej mówić: “Będziesz się tarzać 

w łóżku jak świnia w chlewie”.

Nie mogę oprzeć się temu. Nie mogę przestać myśleć, że jest wpół do trzeciej; że 

przechodzi muł pocztowy w tumanie rozpalonego kurzu, a za nim mężczyźni, którzy 

przerwali środową sjestę, by odebrać pakiet gazet. Ojciec Angel śpi w zakrystii, siedząc z 

otwartym brewiarzem na tłustym brzuchu, słyszy przechodzącego muła, odgania muchy 

zakłócające jego sen, czka i mówi: “Trujesz mnie tymi twoimi klopsikami”.

Tata zachowuje w tym wszystkim zimną krew. Nawet wtedy, gdy każe zdjąć wieko i 

wrzuca but zapomniany na łóżku. Tylko jego mogła zainteresować pospolitość tego 

człowieka. Nie będę zaskoczona, jeśli w chwili gdy wyjdziemy za trumną, przed drzwiami 

oczekiwać nas będzie tłum z ekskrementami zebranymi przez noc i obrzuci nas nimi za to, że 

nie poddaliśmy się woli miasteczka. Być może - ze względu na tatę - nie zrobią tego. Być 

10

background image

może zrobią to, ponieważ chodzi o coś tak podłego, jak odebranie ludziom przyjemności 

długo smakowanej, obmyślanej podczas wielu dusznych popołudni, za każdym razem, gdy 

mężczyźni czy kobiety przechodzili obok tego domu i mówili sobie: “Wcześniej czy później 

nasycimy się tym smrodem”. Tak bowiem mówili wszyscy, od pierwszego aż po ostatni dom.

Niedługo będzie trzecia. Panienka już to wie. Pani Rebeca zobaczyła ją, gdy ta 

przechodziła obok - i niewidzialna za osłoną okiennej siatki - zawołała ją, wyszła na chwilę z 

zasięgu wentylatora i powiedziała: “Diabeł z panienki. Panienka wie”. A jutro to już nie moje 

dziecko pójdzie do szkoły, ale inne dziecko, zupełnie inne; dziecko, które dorośnie, spłodzi 

swoje dzieci, w końcu umrze bez zaciągniętego długu wdzięczności który on skredytowałby 

komuś, byle go pogrzebano jak chrześcijanina.

Gdyby dwadzieścia pięć lat temu nie przybył do mojego ojca z listem polecającym ten 

człowiek, o którym nikt nigdy nie dowiedział się, skąd przybył, i gdyby nie pozostał między 

nami, żywiąc się trawą i patrząc na kobiety tymi lubieżnymi oczyma psa, które teraz 

wyskoczyły mu z orbit, teraz siedziałabym w domu, spokojna. Ale kara była mi pisana zanim 

jeszcze przyszłam na świat, i tkwiła w ukryciu, powstrzymywana, hamowana aż do owego 

śmiertelnego roku przestępnego, w którym miałam skończyć trzydzieści lat, a ojciec miał mi 

powiedzieć: “Musisz mi towarzyszyć”. A później - nim zdążyłam o cokolwiek zapytać - 

uderzając laską o podłogę: “Trzeba z tego wybrnąć za wszelką cenę, córko. Dziś rano doktor 

się powiesił”.

Mężczyźni wyszli i wrócili do pokoju z młotkiem i pudełkiem gwoździ. Ale nie 

zamknęli trumny. Położyli rzeczy na stole i usiedli na łóżku, gdzie przedtem leżał zmarły. Mój 

dziadek wygląda na spokojnego, ale jego spokój jest niezupełny i rozpaczliwy. To nie jest 

spokój trupa w trumnie, tylko spokój zdenerwowanego człowieka, który usiłuje ukryć 

zdenerwowanie. To nieprawdziwy i łapczywy spokój mojego dziadka, który kręci się po 

pokoju, kulejąc, przestawiając nagromadzone rzeczy.

Kiedy odkrywam, że w pokoju są muchy, zaczyna męczyć mnie myśl, że w trumnie 

zostało pełno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi się, że bzyczenie, które na 

początku wziąłem za szum elektrycznego wentylatora w sąsiedztwie, to bzyczenie roju much 

uderzających ślepo o ściany trumny i o twarz zmarłego. Potrząsam głową; przymykam oczy, 

11

background image

widzę dziadka, jak otwiera kufer i wyciąga parę rzeczy, których nie mogę zobaczyć; widzę na 

łóżku cztery ogniki jarzących się papierosów, ale ludzi nie widzę. Osaczony przez duszący 

upał, przez minutę, która nie mija, przez bzyczenie much, mam wrażenie, jakby ktoś mi 

mówił: “Taki będziesz. Będziesz w trumnie pełnej much. Niedługo skończysz jedenaście lat, 

ale pewnego dnia tym będziesz, żerem dla much w środku zamkniętej skrzyni”. I wyciągam 

zmęczone nogi, i widzę moje czarne wypastowane buty. “Mam rozwiązane sznurowadło” - 

myślę i znowu patrzę na mamę. Mama też patrzy na mnie i pochyla się, żeby mi zawiązać 

sznurowadło.

Zapach unoszący się z włosów mamy, ciepły zapach szafy, zapach świeżego drzewa 

znowu przypomina mi zamkniętą trumnę. Zaczynam ciężko oddychać, chcę stąd wyjść; chcę 

odetchnąć rozżarzonym powietrzem ulicy i uciekam się do ostatecznego wybiegu. Kiedy 

mama siada, mówię jej cicho: “Mamo”. Ona uśmiecha się, mówi: “No”. A ja nachylając się w 

jej stronę, w stronę błyszczącej, surowej twarzy, mówię drżąc: “Ja chcę iść tam, na tyły”.

Mama woła dziadka, mówi mu coś. Widzę jego nieruchome, wąskie oczy za szkłami, 

kiedy przybliża się do mnie i mówi: “Przyjmij do wiadomości, że teraz jest to niemożliwe”. I 

przeciągam się, i siedzę spokojnie, nie przejmuję się porażką. Ale znowu wszystko dzieje się 

za wolno. Był jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A później mama znowu pochyla się 

nad moim ramieniem, mówi: “Już ci przeszło?” I mówi to poważnym, rzeczowym głosem, 

jakby to było nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy 

staje się miękki, pełny, rozluźniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie 

napastliwe, wyzywające. “Nie - mówię. - Jeszcze nie przeszło”. Ściskam żołądek i próbuję 

uderzać stopami o podłogę (inny ostateczny środek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustkę, 

która dzieli mnie od podłogi.

Ktoś wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie 

policjanta i człowieka, który też ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z 

rewolwerem i który trzyma w ręku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, żeby się 

z nim przywitać. Mężczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemności, mówi coś do 

dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszląc rozkazuje policjantowi wyważyć okno.

Drewniane ściany wyglądają na słabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego 

popiołu. Kiedy policjant wali kolbą w uchwyt, wydaje mi się, że okno się nie otworzy. Dom 

runie, ściany rozsypią się, ale bez trzasku, tak jakby zawalił się w powietrzu pałac z popiołu. 

12

background image

Myślę, że po drugim uderzeniu znajdziemy się nagle na ulicy, siedzący w pełnym słońcu, z 

głowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera się i światło przenika 

do pokoju; wdziera się gwałtownie, tak jak wtedy, gdy otwiera się drzwi bezdomnemu 

zwierzęciu, które nieme biegnie, węszy, które wścieka się, śliniąc drapie ściany, a później 

zawraca, by spokojnie wyciągnąć się w najchłodniejszym kącie pułapki.

Po otwarciu okna rzeczy stają się lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej 

dziwnej nierzeczywistości. Wtedy mama oddycha głęboko, wyciąga do mnie ręce, mówi: 

“Chodź, popatrzymy przez okno na nasz dom”. I z jej ramion raz jeszcze widzę miasteczko - 

jakbym wracał tu po jakiejś podróży. Nasz dom wydaje mi się bezbarwny, zniszczony, ale 

chłodny w cieniu migdałowców; i z tego miejsca czuję się, jakbym nigdy nie był w środku 

tego zielonego, serdecznego chłodu, jakby nasz dom był doskonałym, wymarzonym 

miejscem, obiecanym przez mamę w te noce, kiedy dręczą mnie koszmary. I widzę, jak obok, 

nie dostrzegając nas, przechodzi Pepe, zamyślony. Chłopczyk z sąsiedniego domu, który idzie 

pogwizdując, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwilą obcięli mu włosy.

Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpiętej koszuli, z twarzą pełną niepokoju. 

Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywołują w nim jego własne 

argumenty. “Nie możemy stwierdzić, że nie żyje, póki nie zacznie cuchnąć” - mówi i kończy 

rozpinać koszulę, i zapala papierosa, z twarzą znów zwróconą ku trumnie, myśląc może: 

“Teraz nie mogą powiedzieć, że działam bezprawnie”. Patrzę mu w oczy i wiem, że 

popatrzyłem wystarczająco stanowczo, by dać mu do zrozumienia, że przenikam jego 

najskrytsze myśli. Mówię mu: “Pan działa bezprawnie, żeby tamtym sprawić przyjemność”. A 

on, jakby właśnie usłyszał to, co spodziewał się usłyszeć, odpowiada: “Pan, panie 

pułkowniku, jest szanowanym człowiekiem. Pan wie, że postępuję zgodnie z prawem”. 

Odpowiadam mu: “Pan bardziej niż ktokolwiek wie, że on nie żyje”. A on mówi: “Prawda, ale 

mimo wszystko jestem tylko urzędnikiem. Jedynie wystawienie świadectwa zgonu byłoby 

legalne”. A ja mu mówię: “Jeśli ma pan za sobą prawo, to proszę z niego skorzystać i 

sprowadzić lekarza, który wyda świadectwo zgonu”. A on, z uniesioną, ale bez pychy, głową, 

jednak uspokajająco, choć bez najmniejszego śladu słabości czy zmieszania, mówi: “Pan wie, 

że jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan również, że byłaby to jednak samowola”. 

Słysząc to, pojmuję, że zidiociał nie tyle od wódki, ile ze strachu.

13

background image

Teraz uświadamiam sobie, że alkad podziela wrogość miasteczka. Jest to uczucie 

podsycane przez dziesięć lat, od tamtej burzliwej nocy, kiedy przynieśli pod drzwi rannych i 

krzyknęli do niego (bo nie otworzył drzwi, mówił nie ruszając się ze środka): “Panie 

doktorze, niech pan zajmie się tymi rannymi, bo inni lekarze już nie dają rady” - i jeszcze 

przed zamkniętymi drzwiami (bo drzwi ciągle się nie otwierały, ranni leżeli pod drzwiami): 

“Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam został. Musi pan zrobić ten miłosierny uczynek, a on 

(także i wtedy drzwi pozostały zamknięte) odpowiedział tłumowi wyobrażającemu go sobie, 

jak stoi na środku pokoju, trzymając wysoko lampę, oświetlającą twarde, żółte oczy: 

“Zapomniałem wszystko; co na ten temat wiedziałem. Zanieście ich gdzie indziej” - ciągle 

przy zamkniętych drzwiach (bo od tej pory drzwi nigdy już się nie otworzyły), podczas gdy 

niechęć rosła, rozgałęziała się, zamieniała w zbiorową śmiałość, która nie opuści Macondo, 

dopóki tamten będzie żyć, po to, by wciąż rozbrzmiewał wyrok - wykrzyczany tamtej nocy - 

który skazał doktora na zginięcie pośród tych ścian.

Minęło jeszcze dziesięć lat, w czasie których nie pił nawet miejscowej wody, 

osaczony przez strach, że może być zatruta; żywił się warzywami, które on i jego indiańska 

konkubina uprawiali w ogródku. Teraz miasteczko przeczuwa, że wybija godzina odmowy 

miłosierdzia, którego on odmówił miasteczku dziesięć lat temu, i wiedząc już o jego śmierci 

(bo dziś rano wszyscy chyba obudzili się z nieco lżejszym sercem) Macondo przygotowuje 

się, by przeżyć tę tak upragnioną rozkosz, którą wszyscy uważają za w pełni zasłużoną. 

Pragną jedynie poczuć rozchodzący się zza tych drzwi, wówczas nie otworzonych, odór 

rozkładającego się ciała.

Teraz zaczynam wierzyć, że wobec okrucieństwa całego miasteczka na nic nie zda się 

moja obietnica, że jestem osaczony, oblężony przez nienawiść i upór bandy urażonych. Nawet 

kościół znalazł sposób, by opowiedzieć się przeciwko mojej decyzji. Ojciec Angel powiedział 

mi dziś: “Nie zezwolę na to, byście pogrzebali w poświęconej ziemi człowieka, który wiesza 

się po sześćdziesięciu latach życia z dala od Boga. Na pana także Zbawiciel spojrzałby 

łaskawszym okiem, gdyby powstrzymał się pan od zrobienia czegoś, co byłoby nie tyle 

miłosiernym uczynkiem, ile grzechem buntu”. A ja powiedziałem: “Chować zmarłych, tak jak 

zostało napisane, to miłosierny uczynek”. A ojciec Angel odparł: “Tak. Ale w tym przypadku 

nie my powinniśmy to zrobić, ale zakład oczyszczania miasta”.

Przyszedłem. Zawołałem czterech ludzi, którzy wychowali się w moim domu. 

Zmusiłem moją córkę Izabelę, by mi towarzyszyła. W ten sposób mój uczynek staje się 

14

background image

bardziej rodzinny, bardziej ludzki, a mniej osobisty i wyzywający, niż gdybym sam ciągnął 

trupa uliczkami miasteczka aż na cmentarz. Po tym, co widziałem w ciągu ostatnich 

dwudziestu ośmiu lat, wierzę, że Macondo zdolne jest do wszystkiego. Ale jeśli nawet mają 

nie uszanować mnie, choćby z racji mego podeszłego wieku czy stopnia pułkownika 

republiki, przy tym człowieka upośledzonego na ciele, ale nie na umyśle, to mam nadzieję, że 

przynajmniej przez wzgląd na to, że jest kobietą, uszanują moją córkę. Nie robię tego dla 

siebie. Być może również nie dla spokoju zmarłego. Po to tylko, by spełnić święte 

przyrzeczenie. Jeśli przyprowadziłem Izabelę, to nie ze strachu, lecz z litości. Ona 

przyprowadziła dziecko (rozumiem, że zrobiła to z tych samych powodów) i teraz jesteśmy 

tu, w trójkę, znosząc ciężar tego bezlitosnego wydarzenia.

Przyszliśmy przed chwilą. Myślałem, że zastaniemy ciało wiszące jeszcze na sznurze, 

ale ludzie pospieszyli się, złożyli je na łóżku i niemal już owinęli w całun, przekonani, że nie 

potrwa to dłużej niż godzinę. Wchodzę, czekam aż przyniosą trumnę, widzę moją córkę i 

dziecko, jak siadają w kącie, i rozglądam się po pokoju myśląc, że doktor zostawił może coś, 

co tłumaczyłoby jego decyzję. Biurko jest otwarte, pełne porozrzucanych w nieładzie 

papierów, z których żaden nie jest zapisany jego ręką. Na biurku leży oprawny receptariusz, 

ten sam, który miał z sobą przed dwudziestu pięciu laty, gdy przyszedł do domu i otworzył 

ten olbrzymi kufer, gdzie pomieściłyby się ubrania całej mojej rodziny. Ale w kufrze nie było 

nic poza dwiema lichymi koszulami, sztuczną szczęką, na pewno nie jego, bo on miał swoje 

naturalne uzębienie, mocne i całe; portret i receptariusz. Otwieram szuflady i we wszystkich 

znajduję druczki, papiery - nic więcej, stare, zakurzone; a na dole, w ostatniej szufladzie, 

jeszcze tę sztuczną szczękę, którą miał przed dwudziestu pięciu laty, zakurzoną, pożółkłą z 

powodu upływu czasu i nieużywania. Na stoliku, przy zgaszonej lampie, leżą pliki nie 

rozciętych gazet. Przerzucam je. Są po francusku, ostatnie sprzed trzech miesięcy: lipiec 

1928. I są inne, również nie rozcięte: styczeń 1927, listopad 1926. I najstarsze: październik 

1919. Myślę: “Od dziewięciu lat, rok po wydaniu wyroku, nie rozcinał gazet. Od tamtej pory 

zerwał ostatnie więzy łączące go z ojczyzną i rodakami”.

Ludzie przynoszą trumnę i układają w niej zwłoki. Wtedy przypominam sobie dzień 

sprzed dwudziestu pięciu lat, kiedy zjawił się w moim domu i oddał mi list polecający, 

datowany w Panamie i skierowany do mnie od Generalnego Intendenta Wybrzeża 

Atlantyckiego pod koniec wielkiej wojny, pułkownika Aureliano Buendia. W mroku tego 

bezdennego kufra przerzucam walające się drobiazgi. Kufer stoi w drugim kącie, bez klucza, 

15

background image

jest w nim wszystko, co miał dwadzieścia pięć lat temu. Przypominam sobie: “Dwie liche 

koszule, pudełko na zęby, portret i ten stary receptariusz w oprawie”. I zbieram te rzeczy, 

zanim przybiją wieko, i wrzucam je do trumny. Portret jest jeszcze na dnie kufra, prawie w 

tym samym miejscu co wtedy. To dagerotyp jakiegoś wojskowego obwieszonego medalami. 

Wrzucam portret do trumny. Wrzucam sztuczną szczękę i na koniec receptariusz. Potem daję 

znać ludziom, by przybili wieko. Myślę: “Teraz znów udał się w podróż. Jest rzeczą jak 

najbardziej naturalną, by w tę ostatnią wziął rzeczy, które towarzyszyły mu w przedostatniej. 

Przynajmniej to jest całkiem naturalne”. I wtedy wydaje mi się, że po raz pierwszy, odkąd 

umarł, jest mu wygodnie.

Rozglądam się dokładnie po pokoju i widzę, że zostawił but na łóżku. Z butem w ręku 

daję następny znak moim ludziom, a oni znów unoszą wieko dokładnie w tej samej chwili, 

kiedy gwiżdże pociąg, znikający za ostatnim zakrętem miasteczka. “Jest wpół do trzeciej - 

myślę. Wpół do trzeciej, 12 września 1928 roku; prawie ta sama godzina, co owego dnia w 

1903 roku, kiedy ten człowiek usiadł po raz pierwszy przy naszym stole i poprosił o trawę do 

jedzenia”. Adelajda spytała go wtedy: “Jakiego rodzaju trawę, panie doktorze?” A on, swoim 

ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia, jeszcze zniekształconym mówieniem przez nos: 

“Zwyczajną, proszę pani. Taką, jaką jedzą osły”.

16

background image

2

Jest prawdą, że Meme me ma w domu i że nikt nie mógłby dokładnie powiedzieć, od 

kiedy jej tu nie ma. Po raz ostatni widziałam ją jedenaście lat temu. Wtedy miała jeszcze na 

tym rogu sklepik, który wskutek wymagań mieszkańców powoli, niedostrzegalnie zmienił się 

w mały bazar. Wszystko na swoim miejscu, ładnie ułożone przez skrupulatną, metodyczną 

pracowitość Meme, która przez cały dzień szyła dla mieszkańców na jednej z czterech 

istniejących wówczas w miasteczku maszyn do szycia “Domestic” lub kręciła się za ladą, 

obsługując klientów z tą sympatycznością Indianki, której nigdy nie zatraciła, a która była 

zarazem otwarta i pełna rezerwy; zawiła mieszanina naiwności i podejrzliwości.

Przestałam widywać Meme od dnia, gdy opuściła nasz dom, ale tak naprawdę nie 

mogłabym już dokładnie powiedzieć, kiedy odeszła, żeby zamieszkać z doktorem, ani jak 

mogła zachować się tak nikczemnie, popaść w taką krańcowość i zostać konkubiną 

człowieka, który odmówił jej swej pomocy, pomimo iż oboje mieszkali pod dachem mojego 

ojca, ona - jako dziecko służących, a on - jako stały gość. Od mojej macochy dowiedziałam 

się, że doktor był człowiekiem o złym charakterze, że przeprowadził z tatą długą rozmowę, by 

przekonać go, że choroba Meme to nic groźnego. I mówił to nie zbadawszy jej, nie ruszywszy 

się ze swego pokoju. W każdym razie, nawet gdyby choroba Indianki była jedynie 

przejściową dolegliwością, powinien był jej pomóc, choćby przez wzgląd na to, jak 

traktowano go w naszym domu przez owe osiem lat, które w nim spędził.

Nie wiem, jak to wszystko się stało. Wiem, że pewnego ranka Meme zniknęła z domu 

i on również. Wtedy moja macocha kazała zamknąć pokój i wróciła do tego tematu dopiero 

przed dwunasty laty, kiedy szyłyśmy moją suknię ślubną.

Trzy lub cztery niedziele później, po tym, jak opuściła nasz dom, Meme zjawiła się w 

kościele na mszy o ósmej, w jaskrawej sukni z wzorzystego jedwabiu i w dziwacznym 

kapeluszu, przystrojonym wiązanką sztucznych kwiatów. W naszym domu zawsze chodziła 

ubrana skromnie, przez większą część dnia boso, więc w tamtą niedzielę, gdy weszła do 

kościoła, wydała mi się jakąś Meme zupełnie inną od naszej. Wysłuchała mszy przy ołtarzu, 

pośród pań z towarzystwa, napuszona i afektowana w tym mnóstwie rzeczy, które włożyła na 

siebie, a które czyniły z niej kogoś nowego, nowością tandetną i na pokaz. Klęczała przy 

17

background image

ołtarzu. I nawet pobożność, z jaką wysłuchała mszy, była u niej zupełnie odmienna; nawet w 

sposobie przeżegnania się było coś z tej przeładowanej, świecidełkowatowej 

pretensjonalności, z jaką weszła do kościoła ku zdumieniu tych, którzy znali ją jako służącą w 

naszym domu, i zaskoczeniu tych, którzy nigdy jej nie widzieli.

Ja (nie miałam wtedy więcej niż trzynaście lat) zadawałam sobie pytanie, skąd ta 

nagła przemiana; dlaczego Meme zniknęła z naszego domu, a tej niedzieli zjawiła się w 

kościele wystrojona raczej jak bożonarodzeniowa szopka niż jak dama, albo tak, jak mogłyby 

się ubrać trzy damy naraz idące na mszę wielkanocną, choć pierścieni i paciorków było na 

Indiance tyle, że starczyłoby przynajmniej dla jeszcze jednej. Kiedy msza się skończyła, 

kobiety i mężczyźni stłoczyli się w przedsionku, by przyjrzeć się jej, gdy będzie wychodziła; 

ustawili się przed głównym wejściem w dwóch rzędach i nawet sądzę, że było coś skrycie 

ukartowanego w tej ospałej i kpiarskiej powadze, z jaką w milczeniu czekali na chwilę, w 

której Meme stanęła w drzwiach, zamknęła oczy, a następnie otworzyła je w doskonałej 

harmonii z siedmiobarwną parasolką. Szła tak między dwoma rzędami kobiet i mężczyzn, 

śmieszna w tym pawim przebraniu, na wysokich obcasach, póki jeden z mężczyzn nie 

podszedł zamykając krąg, a Meme stanęła w środku, zdruzgotana, zmieszana, próbując 

uśmiechnąć się dystyngowanym uśmiechem, który okazał się równie przesadny i fałszywy jak 

jej wygląd. Ale w chwili, gdy Meme wyszła, otworzyła parasolkę i zaczęła iść, tata, który był 

przy mnie, zaczął ciągnąć mnie w stronę zgromadzonych. Kiedy więc mężczyźni zaczęli 

zacieśniać krąg, ojciec torował już sobie drogę ku Meme, która, zmieszana, próbowała się 

wydostać. Tata, nie oglądając się na stłoczonych ludzi, wziął ją pod rękę i przeprowadził 

przez pół placu, przybierając dumną i wyzywającą postawę, jak zawsze, gdy robi coś, z czym 

reszta ludzi nie będzie się zgadzać.

Minął jakiś czas, nim dowiedziałam się, że Meme poszła mieszkać z doktorem jako 

jego konkubina. Sklepik był wtedy czynny, a ona nadal przychodziła na mszę niczym wielka 

dama, nie przejmując się tym, co inni będą mówić czy myśleć, jakby zapomniała o 

wydarzeniach z pierwszej niedzieli. Mimo to w dwa miesiące później już jej w kościele nie 

ujrzano.

Pamiętałam doktora w naszym domu. Pamiętałam jego czarne, przycięte wąsiki i 

sposób, w jaki patrzył na kobiety swymi lubieżnymi i pożądliwymi oczami psa. Pamiętam 

jednak, że nigdy się do niego nie zbliżyłam, być może dlatego, że patrzyłam na niego jak na 

dziwne zwierzę, które siadało do stołu wtedy, gdy wszyscy od niego wstawali i żywiło się 

18

background image

taką samą trawą, jaką daje się osłom. Do dnia, kiedy ojciec zachorował trzy lata temu, doktor 

ani razu nie ruszył się ze swego narożnego domu od czasu, gdy odmówił pomocy rannym, tak 

jak sześć lat przedtem odmówił kobiecie, która dwa dni później miała zostać jego konkubiną. 

Sklepik został zamknięty, nim miasteczko wydało wyrok na doktora. Ale ja wiem, że Meme 

nadal tu żyła, wiele miesięcy lub nawet lat po zamknięciu sklepiku. Zniknąć musiała o wiele 

później, a w każdym razie o wiele później dowiedziano się o tym, bo dopiero z paszkwilu, 

który pojawił się na tych drzwiach. Według tego paszkwilu doktor zamordował swoją 

konkubinę i zakopał w ogródku z obawy, by miasteczko nie wykorzystało tego, żeby go otruć. 

Ale widziałam Meme przed jedenastu laty, przed moim ślubem. Kiedy wracałam po 

odmówieniu różańca, Indianka wyszła przed drzwi sklepiku i powiedziała mi swoim 

wesołym, trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie przyjdziesz do 

mnie się pochwalić”.

- Tak - mówię mu - chyba zrobił to w ten sposób. Ciągnę wtedy za sznur, na jednym z 

końców widać jeszcze rdzeń włókien niedawno przeciętych nożem. Zawiązuję ponownie 

węzeł, który moi ludzie przecięli by zdjąć ciało, i przerzucam jeden z końców nad belką, aż 

sznur zwiśnie, przywiązany dostatecznie mocno, by jeszcze niejeden człowiek znalazł na nim 

śmierć podobną do tej śmierci. Wtedy zaś alkad, wachlując kapeluszem twarz otępiałą od 

upału i wódki, patrząc w stronę sznura, mierząc jego wytrzymałość mówi: “To niemożliwe, 

żeby taki cienki sznur utrzymał jego ciało”. A ja odpowiadam mu: “Ten sam sznur 

utrzymywał jego hamak przez wiele lat”. On przesuwa krzesło, podaje mi kapelusz i zwisa w 

powietrzu na sznurze z twarzą czerwoną od wysiłku. Następnie staje znów na krześle 

przypatrując się zwisającej linie. Mówi: “To niemożliwe. Ten sznur jest za krótki, żebym 

mógł go sobie owinąć wokół szyi”. I wtedy rozumiem, że umyślnie jest nielogiczny, że 

wymyśla przeszkody, by nie dopuścić do pogrzebu.

Stojąc na wprost niego przyglądam mu się badawczo. Mówię mu: “Czy nie zauważył 

pan, że był co najmniej o głowę wyższy od pana?” A on raz jeszcze przygląda się trumnie. 

Mówi: “Mimo wszystko nie jestem pewien, czy zrobił to na tym sznurku”.

Jestem pewien, że stało się to właśnie w ten sposób. I on wie o tym, ale zamierza 

zwlekać, ze strachu, żeby nie narobić sobie kłopotów. Jego tchórzostwo rozpoznać można po 

tym kręceniu się bez celu. Tchórzostwo dwojakie i sprzeczne: żeby udaremnić ceremonię i 

19

background image

zarazem zarządzić ją. Wtedy, kiedy staje przy trumnie, obraca się na piętach, patrzy na mnie, 

mówi: “Musiałbym zobaczyć go wiszącego, żeby się przekonać”.

Zrobiłbym to. Wydałbym moim ludziom polecenie, by otworzyli trumnę i powiesili 

ponownie wisielca, tak jak wisiał niedawno. Ale tego byłoby już za wiele dla mojej córki. 

Byłoby za wiele dla dziecka, którego ona nie powinna była przyprowadzać. Chociaż nie 

miałbym wyrzutów sumienia, by w ten sposób potraktować nieboszczyka, zgwałcić 

bezbronne ciało, zakłócić spokój człowieka po raz pierwszy pogodzonego z gryzącym go 

robakiem; nawet jeśli wywleczenie trupa, leżącego spokojnie i zasłużenie w swej trumnie, 

byłoby wbrew moim zasadom, kazałbym go powiesić znowu, żeby zobaczyć, do jakich granic 

ten człowiek zdolny jest się posunąć. Ale to niemożliwe. I mówię mu to: “Może być pan 

przekonany, że nie wydam takiego polecenia. Jeśli pan chce, niech go pan sam wiesza i bierze 

odpowiedzialność za to, co się stanie. Proszę pamiętać, że nie wiemy, od jak dawna nie żyje”.

Nie ruszył się. Jeszcze stoi przy trumnie, patrząc na mnie, później na Izabelę, później 

na dziecko, a następnie raz jeszcze na trumnę. Nagle jego twarz staje się posępna i złowroga. 

Mówi: “Powinien pan wiedzieć, co może pana przez to spotkać”. A ja potrafię zrozumieć, jak 

dalece prawdziwa jest jego groźba. Mówię mu: “Oczywiście, że wiem. Jestem 

odpowiedzialnym człowiekiem”. A on, teraz ze skrzyżowanymi rękami, pocąc się, kierując się 

w moją stronę wystudiowanymi i komicznymi ruchami, które usiłują być pełne groźby, mówi: 

“Mógłbym zapytać - skąd pan się dowiedział, że ten człowiek powiesił się dzisiejszej nocy”.

Czekam, aż dojdzie do mnie. Stoję nieruchomo, przyglądając mu się, póki nie uderza 

mnie w twarz jego ciepły i cierpki oddech; póki nie zatrzymuje się, wciąż ze skrzyżowanymi 

rękami, poruszając wystającym spod pachy kapeluszem. Wtedy mówię mu: “Gdy pan zada mi 

to pytanie oficjalnie, z wielką przyjemnością panu odpowiem”. Tkwi na wprost mnie, w tej 

samej pozycji. Kiedy mówię, nie okazuje ani zaskoczenia, ani rozczarowania. Mówi: 

“Oczywiście, panie pułkowniku. Właśnie oficjalnie pana pytam”.

Gotów jestem dogadzać mu tak długo, jak tylko zechce. Jestem przekonany, że bez 

względu na to, jak długo będzie się czepiał, w końcu zmuszony będzie ustąpić wobec 

żelaznej, ale cierpliwej i spokojnej postawy. Odpowiadam mu: “Ci ludzie odcięli ciało, nie 

mogłem bowiem pozwolić na to, by wisiało, póki nie zdecyduje się pan przyjść. Dwie 

godziny temu prosiłem, żeby pan przyszedł, a pan potrzebował tyle czasu, żeby przejść dwie 

ulice”.

20

background image

Jeszcze się nie rusza. Stoję na wprost, wsparty o laskę, nieco pochylony. Mówię: “A 

po drugie, był moim przyjacielem”. Nim kończę mówić, uśmiecha się ironicznie, nie 

zmieniając jednak pozycji, wciąż dysząc mi prosto w twarz swym gęstym i kwaśnym odorem. 

Mówi: “No, jasne, jakie to proste, nie?” I nagle przestaje się uśmiechać. Mówi: “To znaczy, że 

wiedział pan, że ten człowiek się powiesi”.

Spokojnie, cierpliwie, przekonany, że tylko usiłuje zawikłać sprawę, odpowiadam: 

“Powtarzam, że kiedy dowiedziałem się, że się powiesił, przede wszystkim posłałem po pana, 

a od tego czasu minęły dwie godziny”. A on, jakbym to ja go pytał, a nie zeznawał, mówi: 

“Jadłem obiad”. A ja mówię: “Wiem. Wydaje mi się, że nawet miał pan czas na małą 

drzemkę”.

Wtedy nie wie, co powiedzieć. Odchyla się. Patrzy na Izabelę siedzącą przy dziecku. 

Patrzy na ludzi, wreszcie na mnie. Ale teraz wyraz twarzy zmienił mu się. Wydaje się 

decydować na coś, co zajmuje jego myśli już od dłuższej chwili. Odwraca się, rusza w stronę 

funkcjonariusza, mówi mu coś. Policjant robi jakiś gest i wychodzi z pokoju.

Później wraca do mnie i bierze mnie pod rękę. Mówi: “Chciałbym porozmawiać z 

panem w drugim pokoju, panie pułkowniku”. Teraz jego głos zmienił się całkowicie. Teraz 

jest napięty i zmieszany. I kiedy idę do sąsiedniego pokoju czując niepewny ucisk jego ręki, 

zaskakuje mnie myśl, że wiem, co chce mi powiedzieć.

Ten pokój, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest obszerny i chłodny. Wypełniony 

jest światłem wpadającym z patio. Tu widzę jego zmieszane oczy, uśmiech, który nie pasuje 

do wyrazu jego spojrzenia. Słyszę jego głos, gdy mówi: “Panie pułkowniku, moglibyśmy to 

załatwić w inny sposób”. A ja nie dając mu skończyć, pytam: “Ile?” I wtedy przeistacza się w 

całkiem innego człowieka.

Meme przyniosła talerz ciasteczek i dwie słone bułeczki, takie, jakie nauczyła się piec 

od mojej matki. Zegar wybił dziewiątą. Meme siedziała w kantorku naprzeciwko mnie i jadła 

bez apetytu, jakby ciasteczka i bułeczki były tylko pretekstem do złożenia wizyty. Tak to 

właśnie rozumiałam i pozwalałam Meme błądzić w jej labiryntach, zatopić się w przeszłości z 

tym nostalgicznym i smutnym entuzjazmem, który powodował, że w świetle lampki 

dopalającej się na ladzie okazywała się o wiele bardziej zwiędła i postarzała niż w dniu, w 

21

background image

którym weszła do kościoła w kapeluszu i na wysokich obcasach. Było oczywiste, że tamtego 

wieczoru Meme miała ochotę wspominać. I kiedy tak wspominała, ja miałam wrażenie, że 

przez poprzednie lata stała w miejscu, w ciągle tym samym, statycznym, bezczasowym 

wieku, i że tamtej nocy, wspominając, ponownie puściła w ruch swój osobisty czas i zaczęła 

ulegać długo odwlekanemu procesowi starzenia się.

Meme była sztywna i posępna, gdy mówiła o tym malowniczym, feudalnym 

splendorze naszej rodziny w ostatnich latach ubiegłego wieku, przed wielką wojną. Meme 

wspominała moją matkę. Wspominała ją tej nocy, gdy wracałam z kościoła, a ona powiedziała 

mi swym wesołym i trochę kpiarskim tonem: “Chabela, za mąż wychodzisz i nawet nie 

przyjdziesz do mnie się pochwalić”. Było to właśnie w tych dniach, kiedy bardzo 

potrzebowałam mojej matki i próbowałam przywrócić ją całą siłą mojej pamięci. “Jesteś 

żywym jej portretem” - powiedziała. I naprawdę tak myślałam. Siedziałam naprzeciw 

Indianki mówiącej tonem, w którym precyzja przemieszana była z niedokładnością, jakby w 

tym, co wspominała, było wiele z niewiarygodnej legendy, ale w taki sposób, jakby 

wspominała w dobrej wierze, a nawet z przekonaniem, że upływ czasu przemienił legendę w 

odległą, ale nie dającą się zapomnieć rzeczywistość. Powiedziała mi o podróży moich 

rodziców podczas wojny, o gorzkiej pielgrzymce, której kres miało położyć osiedlenie się w 

Macondo. Moi rodzice uciekali przed nieszczęściami wojny i szukali dostatniego, spokojnego 

zakątka, by tam osiąść, i usłyszeli, jak mówiono o złotym cielcu, i przyszli odszukać go w 

miejscu, gdzie wówczas ledwie zaczęło powstawać miasteczko, założone przez kilka rodzin 

uciekinierów, których członkowie starali się w tej samej mierze o zachowanie swych tradycji i 

religijnych zwyczajów, co o tuczenie swoich świń. Macondo było dla moich rodziców ziemią 

obiecaną, pokojem i złotym runem. Tu znaleźli miejsce odpowiednie dla zrekonstruowania 

domu, który po kilku latach miał stać się wiejską rezydencją z trzema stajniami i dwoma 

gościnnymi pokojami. Meme nie zatrzymywała się na szczegółach - mówiła o rzeczach 

najbardziej ekstrawaganckich z niepohamowaną wolą przeżycia ich raz jeszcze, choć z bólem, 

wywołanym oczywistością, że nie przeżyje ich po raz drugi. Nie odczuwaliśmy żadnych 

cierpień ani niedostatku w podróży, mówiła. Nawet konie spały pod moskitierą, nie dlatego, 

by mój ojciec był marnotrawcą czy szaleńcem, ale dlatego, że moja matka miała dziwne 

poczucie miłosierdzia i uważała, że oczy Boga cieszy to, że chroni się od komarów nie tylko 

człowieka, lecz i zwierzę. Wszędzie nieśli swój dziwaczny i kłopotliwy bagaż; kufry pełne 

garderoby przodków zmarłych na długo przed narodzeniem moich rodziców, przodków, 

którzy nie mogli spotkać się dwadzieścia sążni pod ziemią; skrzynie pełne kuchennych 

22

background image

naczyń, nie używanych od wielu lat, a należących do najdalszych krewnych moich rodziców 

(byli kuzynami) i nawet kufer pełen świętych, z których powstawał domowy ołtarzyk 

wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali. Była to dziwaczna trupa z końmi i kurami, i czterema 

Indianami (towarzyszami Meme), którzy wychowali się w domu i towarzyszyli moim 

rodzicom w tej wędrówce po kraju niczym tresowane zwierzęta w cyrku.

Meme wspominała ze smutkiem. Miało się wrażenie, że uważa upływ czasu za 

osobistą stratę, jakby przeczuwała rozdartym przez wspomnienia sercem, że gdyby czas nie 

upłynął, ona jeszcze byłaby w tej pielgrzymce, która przez moich rodziców musiała być 

uważana za karę, dla dzieci miała jednak coś ze święta, pełnego niezwykłych widowisk, jak te 

z końmi pod moskitierą.

Później wszystko zaczęło toczyć się na odwrót, powiedziała. Przybycie do 

powstającego Macondo w ostatnich dniach wieku było wjazdem zrujnowanej, zniszczonej 

przez wojnę rodziny, związanej jeszcze z niedawną, wspaniałą przeszłością. Indianka 

wspominała moją matkę, wówczas będącą w ciąży, gdy siedząc po damsku na mule przybyła 

do miasteczka, z zieloną, malaryczną twarzą, z nogami unieruchomionymi przez obrzęk. Być 

może w moim ojcu dojrzewało ziarno urazy, ale przybywał zapuścić korzenie na przekór 

wszystkim burzom, oczekując tymczasem, by moja matka doczekała się tego syna, który 

podczas podróży zaczął rosnąć w jej brzuchu, i który, w miarę jak zbliżała się godzina 

porodu, stopniowo ją uśmiercał.

Światło lampy padało na nią z boku. Meme ze swym surowym indiańskim wyrazem 

twarzy, gładkimi, grubymi włosami jak z końskiej grzywy, zdawała się przypominać 

siedzącego bożka, zielonego i widmowego w gorącym kantorze, bo mówiła tak, jak mówiłby 

bożek wspominający swój dawny ziemski pobyt. Nigdy nie miałam z nią bliższego kontaktu, 

ale tamtej nocy, po owym nagłym i spontanicznym odruchu zażyłości, czułam, że łączą mnie 

z nią więzy silniejsze od więzów krwi.

Nagle, gdy Meme przerwała na chwilę, usłyszałam jego kaszel dochodzący z pokoju, 

z tego samego pokoju, gdzie teraz jestem z dzieckiem i moim ojcem. Zaniósł się suchym, 

urywanym kaszlem, później odchrząknął, a następnie rozległ się ów szczególny odgłos, jak 

zawsze kiedy mężczyzna przewraca się na łóżku. Meme natychmiast przestała mówić i na jej 

twarz padł ciemny, milczący cień. Zapomniałam o nim. Dotychczas (było około dziesiątej) 

czułam się, jakbyśmy były w tym domu same. Później atmosfera stała się napięta. Poczułam 

23

background image

zmęczenie ręki, w której trzymałam, nic nie spróbowawszy, talerzyk z ciasteczkami i 

bułeczkami. Pochyliłam się ku niej i powiedziałam: “Nie śpi”. Ona, teraz już zimna i 

całkowicie obojętna, powiedziała: “Nie będzie spał aż do świtu”. I nagle zrozumiałam 

rozgoryczenie, które można było w niej dostrzec, gdy wspominała przeszłość naszego domu. 

Nasze życie zmieniło się, nastały dobre czasy, a Macondo było zgiełkliwym miasteczkiem, w 

którym dość było pieniędzy nawet na to, by marnotrawić je w sobotnie noce; Meme żyła 

jednak lepszą przeszłością. Podczas gdy na zewnątrz ćwiartowano złotego cielca, wewnątrz, 

w kantorze, ona żyła swym jałowym, anonimowym życiem, całymi dniami za ladą, a nocami 

przy mężczyźnie, który nie spał aż do świtu, przez cały czas kręcąc się po mieszkaniu, 

spacerując, patrząc na nią pożądliwie tymi swymi lubieżnymi oczami psa, których nie 

mogłam zapomnieć. Przejmowała mnie myśl o Meme żyjącej z tym człowiekiem, który 

kiedyś odmówił jej swej pomocy, z mężczyzną, będącym wciąż gruboskórnym zwierzęciem, 

nie odczuwającym ani goryczy, ani litości, nie przerywającym swej zapamiętałej krzątaniny 

po mieszkaniu, mogącej wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej zrównoważoną osobę.

Odzyskawszy mój normalny ton, wiedząc, że on tu jest, że nie śpi, że otwiera być 

może swoje lubieżne oczy psa za każdym razem, gdy z kantoru dochodzi do niego odgłos 

naszych słów, spróbowałam zmienić temat naszej rozmowy.

- A jak interesy? - zapytałam.

Meme uśmiechnęła się. Jej uśmiech był smutny, melancholijny, jakby nie był 

wywołany tym, co teraz czuła, ale jakby trzymała go w szufladzie - wyjmując go stamtąd 

jedynie w niezbędnych chwilach, ale używając go bez celu, tak jakby to, że rzadko korzystała 

z uśmiechu, spowodowało, iż zapomniała, w jaki sposób normalnie należy się nim 

posługiwać. “Jakoś idzie” - powiedziała, poruszając głową w dwuznaczny sposób i znów stała 

się milcząca, nieobecna. Wtedy zrozumiałam, że powinnam sobie pójść. Oddałam Meme 

talerzyk, nie tłumacząc się z tego, że jego zawartość jest nienaruszona, zobaczyłam, jak 

wstała i odstawiła go na ladę. Stamtąd popatrzyła na mnie i powtórzyła: “Jesteś żywym jej 

portretem”. Siedziałam w takim miejscu, że światło padało na mnie z tyłu, łamiąc się w 

płynącej z przeciwka jasności i Meme rozmawiając ze mną nie widziała mojej twarzy. 

Później, kiedy wstała, by odstawić talerz na ladę za lampą, zobaczyła mnie na wprost siebie i 

dlatego powiedziała: “Jest żywym jej portretem”.

24

background image

Wtedy zaczęła wspominać dni, kiedy moja matka przybyła do Macondo. Natychmiast 

została przeniesiona z mulicy na fotel na biegunach i tkwiła w nim przez trzy miesiące, nie 

ruszając się, jedząc bez apetytu. Czasami przynoszono jej obiad, a ona siedziała aż do 

późnego popołudnia, trzymając talerz w ręku, nie bujając się, wyprostowana, z nogami 

opartymi na krześle, czując rosnącą w nich śmierć, aż w końcu ktoś przychodził i wyjmował 

jej talerz z rąk. Kiedy nadszedł dzień, bóle porodowe wyrwały ją z bezwładu, sama stanęła na 

nogi, trzeba było jednak pomóc jej, by przeszła dwadzieścia kroków dzielących korytarz od 

sypialni, zmaltretowana przez wypełniającą ją śmierć, która w ciągu dziewięciu miesięcy 

milczącego cierpienia utożsamiła się z nią. Jej przeprawa od fotela na biegunach aż do łóżka 

zawierała cały ból; gorycz i cierpienie, których nie było w podróży odbytej przed kilkoma 

miesiącami, ale doszła tam, gdzie wiedziała, że musi dojść, zanim spełni ostatni akt swego 

życia.

Ojciec wydawał się zrozpaczony śmiercią mojej matki, powiedziała Meme. Ale 

według jego własnych słów, które wypowiedział później, gdy został sam w domu: “Nikt nie 

może ufać w przyzwoitość domu, w którym mężczyzna nie ma u swego boku prawowitej 

małżonki”. Przeczytawszy zaś w jakiejś książce, iż kiedy umiera ukochana osoba, należy 

zasadzić jaśmin, by każdej nocy ją wspominać, zasadził krzew przy murze patia i w rok 

później po raz drugi ożenił się z Adelajdą, moją macochą.

Chwilami myślałam, że Meme w trakcie opowieści rozpłacze się. Ale pozostała 

niewzruszona, zadowolona z pokuty za to, że nie jest szczęśliwa i że przestała nią być z 

własnej woli. Później uśmiechnęła się. Następnie rozsiadła się wygodnie na krześle i stała się 

całkiem ludzka. To było tak, jakby wewnętrznie rozliczała się ze swego bólu i kiedy pochyliła 

się i zobaczyła, że zostało jej jeszcze dodatnie saldo w dobrych wspomnieniach, wtedy 

uśmiechnęła się ze swoją dawną, niewyczerpaną i kpiarską sympatią. Powiedziała, że tamto 

zaczęło się pięć lat później, kiedy stanęła w drzwiach jadalni, w której jadł mój ojciec, i 

powiedziała do niego: “Panie pułkowniku, panie pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś 

przyjezdny”.

25

background image

3

Za kościołem, po drugiej stronie ulicy, znajdowało się niezadrzewione podwórze. Było 

to pod koniec ubiegłego roku, gdy przybyliśmy do Macondo i jeszcze nie rozpoczęto budowy 

kościoła. Był to suchy, goły grunt, na którym bawiły się dzieci po wyjściu ze szkoły. Później, 

kiedy rozpoczęto budowę kościoła, z jednej strony podwórza wbito cztery słupy i ktoś 

zauważył, że ogrodzona przestrzeń nadawała się na wybudowanie jakiegoś pomieszczenia. I 

tak zrobili. Składowali tam materiały na budowę kościoła.

Po zakończeniu prac przy kościele ktoś wybielił pokoik i wybił drzwi w tylnej ścianie 

wychodzącej na gołe, kamieniste podwórze, na którym nie rosła ani jedna kępka agawy. Po 

roku wybudowany pokoik sprawiał wrażenie, że mogą zamieszkać w nim dwie osoby. W 

środku pachniało palonym wapnem. Był to jedyny zapach, jaki przez dłuższy czas dawało się 

wyczuć w tym lokalu i jedyny przyjemny. Po wybieleniu ścian ta sama ręka, która zakończyła 

budowę, zasunęła rygiel na drzwiach od podwórza i założyła kłódkę na drzwiach od ulicy.

Pokój nie miał właściciela. Nikt nie był zainteresowany tym, by dochodzić swych 

praw czy to wobec terenu, czy wobec materiałów budowlanych. Kiedy przybył pierwszy 

proboszcz, zatrzymał się u jednej z zamożnych rodzin Macondo. Później został przeniesiony 

do innej parafii. Ale w tamtych dniach (być może zanim jeszcze odszedł pierwszy proboszcz) 

jakaś kobieta z niemowlęciem zajęła pokoik, przy czym nikt nie dowiedział się ani kiedy 

wprowadziła się tam, ani skąd przybyła, ani w jaki sposób zdołała otworzyć drzwi. W kącie 

stała czarna i zielona od mchu kadź, na gwoździu wisiał dzbanek. Ale na ścianach nie było już 

wapna. Kamieniste podwórze pokryła skorupa stwardniałej od deszczów ziemi. Kobieta 

zbudowała dach z gałęzi, by osłonić się przed słońcem. A że nie miała pieniędzy na dach z 

liści palmowych, dachówki czy blachy cynkowej, zasiała dzikie wino przy gałęziach i - by 

ustrzec się złych czarów - powiesiła gałązkę aloesu i chleb na drzwiach od ulicy.

Gdy w 1903 roku ogłoszono, że przybywa nowy proboszcz, kobieta z dzieckiem nadal 

mieszkała w pokoiku. Połowa miasteczka wyszła na główną drogę oczekując na przyjazd 

księdza. Orkiestra miejscowa grała sentymentalne melodie, póki nie nadleciał zadyszany, 

zmordowany chłopiec, by powiedzieć, że muł proboszcza jest już na ostatnim zakręcie drogi. 

Wtedy muzycy wyprostowali się i zaintonowali marsza. Człowiek, który miał wygłosić 

26

background image

przemówienie powitalne, wszedł na zaimprowizowaną mównicę i zaczął wyglądać 

proboszcza, by rozpocząć ceremonię powitania. W chwilę później przerwano jednak marsz 

wojskowy, mówca zszedł ze stołu, a zdumiony tłum ujrzał nadjeżdżającego przybysza, 

siedzącego na mulicy, na której grzbiecie podróżował także największy kufer, jaki 

kiedykolwiek widziano w Macondo. Mężczyzna, na nikogo nie patrząc, pojechał w stronę 

miasteczka. Chociaż proboszcz mógłby w podróż ubrać się po cywilnemu, jednak nikomu nie 

przyszło na myśl, że ten śniady podróżny w wojskowych sztylpach był księdzem w świeckim 

przebraniu.

I rzeczywiście nim nie był, o tej samej bowiem godzinie ktoś widział, jak skrótem, z 

drugiej strony miasteczka, wjeżdża dziwaczny, nieprawdopodobnie chudy ksiądz o suchej i 

podłużnej twarzy, siedzący okrakiem na mule, z podwiniętą do kolan sutanną, osłaniany od 

słońca spłowiałym i sponiewieranym parasolem. Proboszcz zapytał o adres kościoła, gdzie 

miała się mieścić plebania i widać zapytał kogoś, kto nie miał o niczym najmniejszego 

pojęcia, bo usłyszał odpowiedź: “To lokalik na tyłach kościoła, proszę księdza”. Kobieta 

wyszła, ale dziecko bawiło się w środku, za wpółotwartymi drzwiami. Ksiądz zsiadł z muła, 

wniósł do pokoju pękatą, niedomkniętą walizkę bez zamków i przewiązaną jedynie paskiem 

ze skóry innej niż skóra walizki, a następnie, przyjrzawszy się dokładnie pomieszczeniu, 

wprowadził muła i przywiązał go na podwórzu, w cieniu winorośli. Później otworzył walizkę, 

wyciągnął hamak, który był chyba tak samo stary i zniszczony jak parasol, zawiesił go w 

pokoju po przekątnej, od słupa do słupa, zdjął buty i spróbował zasnąć, nie przejmując się 

dzieckiem, które patrzyło na niego okrągłymi z przerażenia oczyma.

Kiedy kobieta wróciła, poczuła się widocznie speszona niespodziewaną obecnością 

księdza, którego twarz była tak bez wyrazu, że niczym nie różniła się od krowiej czaszki. 

Kobieta przypuszczalnie przeszła na palcach przez pokój. Zapewne przesunęła składane łóżko 

aż do drzwi, zwinęła w tobołek rzeczy swoje i dziecka i wyszła, zbita z tropu, nie 

zainteresowawszy się kadzią ani dzbankiem, bo w godzinę później, gdy witający przebiegli 

miasteczko w odwrotnym kierunku, z orkiestrą na czele grającą wojskową melodię, otoczeni 

zgrają dzieciaków, które uciekły ze szkoły, znaleźli proboszcza samego w pokoju, 

rozwalonego w hamaku, z rozpiętą sutanną i bez butów. Widać ktoś zaniósł wiadomość na 

główną drogę, ale nikomu nie przyszło na myśl zapytać, co robi proboszcz w tej izbie. 

Pomyślano widocznie, że był spokrewniony z kobietą, a ona opuściła pokoik pomyślawszy, że 

proboszcz miał nakaz jego zajęcia, lub że pomieszczenie było własnością kościoła, czy też po 

27

background image

prostu ze strachu, że zapytają ją, dlaczego mieszkała ponad dwa lata w tym pokoju, który do 

niej nie należał, nie płacąc komornego i nie pytając nikogo o zezwolenie. Nie przyszło 

również nikomu na myśl zażądać wyjaśnień - ani wtedy, ani kiedykolwiek później - dlaczego 

proboszcz nie zgodził się na przemówienia, dlaczego odłożył podarki na podłogę i jedynie 

pozdrowił parafian, chłodno i z pośpiechem, gdyż według jego słów “przez całą noc oka nie 

zmrużył”.

Wobec tego chłodnego przyjęcia ze strony księdza, najdziwniejszego, jakie 

kiedykolwiek widzieli, ludzie rozeszli się. Zauważono twarz podobną do krowiej czaszki, 

szare włosy ostrzyżone na jeża i to, że nie miał ust, a jedynie poziomą szczelinę, która, 

zdawać się mogło, znajdowała się w tym miejscu nie od urodzenia, lecz pojawiła się później, 

od jednego cięcia nożem. Tego samego jednak popołudnia wydał się ludziom do kogoś 

podobny. I jeszcze przed świtem wiedzieli do kogo. Przypomnieli sobie, że latał nago, ale w 

butach i w kapeluszu, z procą i kamieniami w czasach, gdy Macondo było skromną osadą 

uciekinierów. Weterani pamiętali jego udział w wojnie domowej z osiemdziesiątego piątego 

roku. Przypomnieli sobie, że mając siedemnaście lat był pułkownikiem, że był buntowniczy, 

odważny i uparty. Tylko że w Macondo nie wiedziano nic o jego losach do dnia, kiedy wrócił, 

by objąć parafię. Niewielu pamiętało imię, jakie dano mu na chrzcie. Za to większość 

weteranów pamiętała to, którym przezywała go matka (był bowiem samowolny i 

buntowniczy), a które było tym samym, pod jakim znali go wojenni towarzysze. Wszyscy 

nazywali go: Szczeniak. I tak nazywano go w Macondo aż do godziny jego śmierci: - 

Szczeniak, Szczeniaczek.

Tak więc człowiek ten przybył do naszego domu tego samego dnia i prawie o tej 

samej godzinie, w której wrócił do Macondo Szczeniak. Tamten główną drogą, choć nikt go 

nie oczekiwał i nikt nie miał najmniejszego pojęcia, jak się nazywał ani jaki był jego zawód;

proboszcz zaś skrótem, gdy na głównej drodze czekało na niego całe miasteczko.

Wróciłem do domu po akcie powitania. Właśnie siedliśmy do stołu - nieco później niż 

zazwyczaj - kiedy podeszła do mnie Meme, by powiedzieć: “Panie pułkowniku, panie 

pułkowniku, w gabinecie czeka na pana jakiś przyjezdny”. Powiedziałem: “Niech tu 

przyjdzie”. A Meme odpowiedziała: “Czeka w gabinecie i mówi, że musi się koniecznie z 

28

background image

panem zobaczyć”. Adelajda przestała karmić zupą Izabelę (która miała wówczas najwyżej 

pięć lat) i poszła zająć się nowoprzybyłym. Po chwili wróciła, wyraźnie czymś przejęta:

- Chodził w kółko po gabinecie - powiedziała. Widziałem ją zza świeczników. 

Następnie zaczęła znów karmić Izabelę. “Mogłaś go zaprosić do środka” - powiedziałem nie 

przerywając jedzenia. A ona odpowiedziała: “Właśnie miałam to zrobić. Ale on chodził w 

kółko po gabinecie, kiedy weszłam i powiedziałam dzień dobry, i nic nie odpowiedział, bo 

patrzył na tancerkę stojącą na konsoli. I kiedy miałam powiedzieć jeszcze raz dzień dobry, 

zaczął nakręcać tancerkę, postawił ją na biurku i patrzył, jak tańczy. Nie wiem, czy to przez 

muzykę nie słyszał, że znowu powiedziałam mu dzień dobry i że stanęłam naprzeciw biurka, 

nad którym był pochylony i przyglądał się tancerce, która mogła jeszcze długo tańczyć, bo 

była nakręcona do końca”. Adelajda karmiła zupą Izabelę. Powiedziałem jej: “Widocznie ta 

zabawka zainteresowała go”. A ona, wciąż karmiąc Izabelę: “Chodził w kółko po gabinecie, 

ale później, kiedy zobaczył tancerkę, zdjął ją, jakby już wiedział, do czego służy, jakby znał 

jej mechanizm. Nakręcał ją, kiedy powiedziałam mu dzień dobry po raz pierwszy, zanim 

zaczęła grać pozytywka. Wtedy postawił tancerkę na biurku i zaczął się jej przyglądać, ale 

bez uśmiechu, jakby interesował go nie taniec, tylko mechanizm”.

Nigdy nie anonsowano mi wizyt. Niemal codziennie ktoś mnie odwiedzał: moi 

znajomi podróżni, którzy zostawiali zwierzęta w stajni i przychodzili bez obaw, z pełnym 

zaufaniem, jak ktoś, kto spodziewa się zawsze znaleźć wolne miejsce przy naszym stole. 

Powiedziałem Adelajdzie: “Widocznie przynosi jakąś wiadomość lub coś w tym rodzaju”. A 

ona powiedziała: “Mimo wszystko ma dziwny sposób zachowywania się. Patrzył na tancerkę 

póki nie przestała tańczyć, a tymczasem ja stałam naprzeciwko biurka, nie wiedząc, co mu 

powiedzieć, bo sądziłam, że mi nie odpowie, póki będzie słychać melodię. Później, kiedy 

tancerka podskoczyła, tak jak zawsze, gdy przestaje tańczyć, on wciąż przyglądał jej się z 

zaciekawieniem, pochylony nad biurkiem, ale na stojąco. Wtedy popatrzył na mnie i 

uświadomiłam sobie, że wiedział, że jestem w gabinecie, ale że się mną nie interesował, bo 

chciał sprawdzić, ile czasu będzie tańczyć tancerka. Ale ja wtedy już nie powtórzyłam dzień 

dobry, tylko uśmiechnęłam się, kiedy na mnie spojrzał, bo zauważyłam, że ma olbrzymie 

oczy z żółtymi źrenicami, które patrzą jakby obejmując całe ciało naraz. Kiedy uśmiechnęłam 

się, on nadal był poważny, tylko schylił głowę, bardzo grzecznie, i powiedział: «Pan 

pułkownik? Potrzebuję pana pułkownika». Ma głęboki głos, sprawia wrażenie, że mógłby 

mówić z zamkniętymi ustami. Tak jakby był brzuchomówcą”.

29

background image

Karmiła Izabelę. Ja nadal jadłem obiad, myślałem bowiem, że chodzi jedynie o jakąś 

wiadomość; nie wiedziałam, że tamtego popołudnia zaczynały się sprawy, które dziś 

dobiegają końca.

Adelajda, wciąż karmiąc Izabelę, powiedziała: “Na początku chodził w kółko po 

gabinecie”. Wtedy zrozumiałem, że przybysz sprawił na niej niezwykłe wrażenie i że bardzo 

jej zależy, bym się nim zajął. Mimo to nie przerwałem obiadu, podczas gdy ona karmiła 

Izabelę i mówiła. Powiedziała: “Później, kiedy stwierdził, że chciałby zobaczyć się z 

pułkownikiem, powiedziałam mu: niech pan będzie łaskaw przejść do pokoju stołowego, a on 

wyprostował się, nie ruszając się z miejsca,

z tancerką w ręku. Wtedy podniósł głowę, stanął sztywno na baczność jak wojskowy, 

tak mi się zdaje, bo ma wysokie buty i takie zwyczajne ubranie, i koszulę zapiętą pod samą 

szyję. Nie wiedziałam, co powiedzieć, kiedy nie odezwał się słowem i stał spokojnie, z 

zabawką w ręku, jakby czekał, aż wyjdę z gabinetu, żeby ją znów nakręcić. I nagle 

uświadomiłam sobie, że kogoś mi przypomina, że to wojskowy”.

Powiedziałem jej: “Uważasz więc, że to coś poważnego?”. Popatrzyłem na nią ponad 

świecznikami. Nie patrzyła na mnie. Karmiła Izabelę. Powiedziała:

- Bo przedtem, kiedy chodził w kółko po gabinecie, nie mogłam zobaczyć jego 

twarzy. Ale później, kiedy zatrzymał się przy ścianie, miał głowę tak podniesioną i oczy tak 

pewne, że wydaje mi się, że to wojskowy i powiedziałam mu: Pan chce się widzieć z 

pułkownikiem na osobności, nieprawdaż? A on przytaknął ruchem głowy. Wtedy znów 

powiedziałam sobie, że jest podobny do kogoś lub, lepiej powiedziawszy, że jest tą właśnie 

osobą, do której jest podobny, chociaż nie mogę sobie wytłumaczyć, jak to się stało.

Ja nie przerywałem jedzenia, ale patrzyłem na nią ponad świecznikami. Przestała 

karmić Izabelę. Powiedziała:

- Jestem przekonana, że to nie jest żadna wiadomość. Jestem przekonana, że to nie to, 

że on jest podobny, ale że on jest tą właśnie osobą, do której jest podobny. Właściwie jestem 

przekonana, że to wojskowy. Ma czarne i podcięte wąsy i twarz jakby z miedzi. Ma długie 

buty, i jestem przekonana, że to nie to, że on jest podobny, ale on jest tą właśnie osobą, do 

której jest podobny.

30

background image

Mówiła jednostajnym, monotonnym, uporczywym tonem. Było gorąco i być może 

dlatego zacząłem odczuwać irytację. Powiedziałem: “Aha, a do kogo jest podobny?” A ona 

powiedziała: “Kiedy chodził w kółko po gabinecie; nie widziałam jego twarzy, dopiero 

później”. A ja, zirytowany monotonią i uporczywością jej słów: “Już dobrze, dobrze, jak tylko 

skończę jeść, pójdę się z nim zobaczyć”. A ona, znów karmiąc Izabelę: “Na początku nie 

mogłam zobaczyć jego twarzy, bo chodził w kółko po gabinecie. Ale później, kiedy 

powiedziałam mu: niech pan będzie łaskaw przejść, on zatrzymał się przy ścianie, z tancerką 

w ręku. Wtedy właśnie przypomniałam sobie, do kogo jest podobny, i przyszłam ci 

powiedzieć. Ma olbrzymie i zbyt śmiałe oczy i kiedy odwróciłam się, żeby wyjść, poczułam, 

że patrzy prosto na moje nogi”.

Nagle zamilkła. W jadalni wibrowało jedynie metaliczne dzwonienie łyżki. 

Skończyłem jeść i przycisnąłem talerzykiem serwetkę.

Wtedy z gabinetu dobiegła wesoła melodyjka mechanicznej zabawki.

31

background image

4

W kuchni w moim domu jest stare krzesło z rzeźbionego drewna, bez oparcia, i tam, 

na zepsutym siedzeniu mój dziadek kładzie buty, żeby się wysuszyły przy piecu.

Tobiasz, Abraham, Gilberto i ja wyszliśmy wczoraj ze szkoły o tej samej porze i 

poszliśmy na plantacje z procą, z wielkim kapeluszem, żeby do niego wrzucać ptaki, i z 

nowym scyzorykiem. W drodze przypomniałem sobie o niepotrzebnym krześle w kącie 

kuchni, kiedyś służącym do przyjmowania gości, a teraz używanym przez zmarłego, który 

każdej nocy siada, w kapeluszu na głowie, by patrzeć na popiół wygaszony w piecu.

Tobiasz i Gilberto szli w stronę wylotu ciemnego tunelu. A że rano padało, buty 

ślizgały im się na zabłoconej trawie. Jeden z nich gwizdał i ten gwizd, prosty i chropowaty, 

rozlegał się w roślinnym lochu tak jak wtedy, gdy ktoś zaczyna śpiewać w środku tunelu. 

Abraham szedł z tyłu, ze mną. On z procą i kamieniem gotowym do wystrzelenia. Ja z 

otwartym scyzorykiem.

Nagle słońce rozerwało sufit twardych liści i świetliste ciało spadło na trawę trzepocąc 

jak żywy ptak. “Widziałeś go?” - zapytał Abraham. Popatrzyłem przed siebie i przy wylocie z 

tunelu zobaczyłem Gilberta i Tobiasza. “To nie jest ptak” - powiedziałem. - “To słońce, które 

się przedarło”.

Kiedy doszli nad brzeg, rozebrali się i machając nogami zaczęli pryskać na siebie tą 

wieczorną wodą, która jakby nie moczyła ich skóry. “Dziś po południu nie ma ani jednego 

ptaka” - powiedział Abraham. “Kiedy pada, nie ma ptaków” - powiedziałem. I sam wtedy 

uwierzyłem w to. Abraham zaczął się śmiać. Jego śmiech jest głupi, prosty i brzmi jak 

strumyczek wody w kranie. Rozebrał się. “Wejdę ze scyzorykiem do wody i będę miał cały 

kapelusz ryb” - powiedział.

Abraham stał nago naprzeciwko mnie, z otwartą dłonią, czekając na scyzoryk. Nie 

odpowiedziałem od razu. Ściskałem scyzoryk w dłoni i czułem jego czystą, hartowaną stal. 

“Nie dam mu scyzoryka”, pomyślałem. I powiedziałem mu: “Nie dam ci scyzoryka. Dopiero 

32

background image

wczoraj go dostałem i będę go trzymał przez całe popołudnie”. Abraham nadal trzymał 

wyciągniętą rękę. Wtedy powiedziałem mu:

- Niekoliwemoż.

Abraham zrozumiał mnie. Tylko on rozumiał moje słowa. “Dobrze” - powiedział i 

ruszył do wody przez stwardniałe i kwaśne powietrze. Powiedział: “Rozbieraj się, poczekamy 

na ciebie na kamieniu”. I mówiąc to rzucił się do wody i wyłonił się błyszczący jak 

posrebrzana, olbrzymia ryba, jakby woda dopiero w zetknięciu z nim stawała się wodą.

Leżałem wciąż na brzegu, w ciepłym błocie. Kiedy raz jeszcze otworzyłem scyzoryk, 

przestałem patrzeć na Abrahama i spojrzałem dokładnie w drugą stronę, w stronę drzew, w 

stronę oszalałego wieczornego nieba, które było tak wielkie, że przypominało płonącą stajnię.

“Pospiesz się” - powiedział z drugiego brzegu Abraham. Tobiasz siedział na skraju 

kamienia i gwizdał. Wtedy pomyślałem: “Dziś nie będę się kąpał. Jutro”.

Kiedy wracaliśmy, Abraham schował się za głogami. Chciałem iść za nim, ale on 

powiedział: “Nie przychodź tu. Jestem zajęty”. Zostałem na ścieżce siedząc na zwiędłych 

liściach, patrząc na jaskółkę, jedyną, która kreśliła koło na niebie. Powiedziałem:

- Dziś po południu jest tylko jedna jaskółka.

Abraham nie odpowiedział od razu. Milczał za głogami, jakby nie mógł mnie słyszeć, 

jakby czytał. Jego milczenie było głębokie i skupione, pełne ukrytej siły. Dopiero po długim 

milczeniu westchnął. Wtedy powiedział:

- Jaskółki.

Znowu mu powiedziałem: “Dziś jest tylko jedna”. Abraham nadal siedział za głogami, 

ale nie wiem, co robił. Milczał w skupieniu, ale ten spokój nie był spokojny. Był to spokój 

niecierpliwy i porywczy. Po jakiejś chwili powiedział:

- Tylko jedna? Ach, tak. Jasne, jasne.

Teraz ja nie odpowiedziałem. To on zaczął ruszać się za głogami. Siedziałem na 

zwiędłych liściach i usłyszałem, że pod nogami Abrahama, tam gdzie był schowany, też 

33

background image

trzasnęły suche liście. Potem znowu ucichł, tak jakby odszedł. Później odetchnął głęboko i 

zapytał:

- Co mówisz?

Znowu mu powiedziałem: “Że dziś jest tylko jedna jaskółka”. I mówiąc to widziałem 

zakrzywione skrzydło, kreślące kółka na niewiarygodnie błękitnym niebie. “Wysoko leci” - 

powiedziałem.

Abraham odpowiedział natychmiast:

- Tak, tak, jasne. W takim razie to dlatego. Wyszedł zza głogów zapinając spodnie. 

Popatrzył w górę, gdzie jaskółka wciąż zataczała koła, i patrząc na mnie zapytał:

- Co mówiłeś przed chwilą o jaskółkach?

Spóźniliśmy się przez to. Kiedy dochodziliśmy, w miasteczku już paliły się światła. 

Szybko wbiegłem do domu i w korytarzu wpadłem na dwie grube i ślepe kobiety, na 

bliźniaczki z San Jerónimo, które w każdy wtorek przychodzą śpiewać dla mojego dziadka, 

od dawna, wtedy mnie jeszcze nie było na świecie, jak powiedziała moja matka.

Całą noc myślałem o tym, że dziś znowu wyjdziemy ze szkoły i pójdziemy nad rzekę, 

ale bez Gilberta i Tobiasza. Chcę iść tylko z Abrahamem, żeby zobaczyć, jak błyszczy jego 

brzuch, kiedy skacze do wody i wyłania się podobny do metalicznej ryby. Całą noc 

pragnąłem, żebyśmy wracali sami przez ciemność zielonego tunelu, żeby pogłaskać go po 

udzie, jak będziemy szli. Zawsze kiedy to robię, czuję się tak, jakby ktoś gryzł mnie 

delikatnymi ukąszeniami, od których dostaję gęsiej skórki.

Jeśli ten człowiek, który wyszedł porozmawiać z moim dziadkiem do drugiego 

pokoju, przyjdzie niedługo, może uda nam się wrócić do domu przed czwartą. Wtedy pójdę 

nad rzekę z Abrahamem.

Został w naszym domu. Zajął jeden z pokoi przy korytarzu, ten, który wychodził na 

ulicę, bo tak uznałem za stosowne; wiedziałem bowiem, że człowiek o jego charakterze nie 

czułby się wygodnie w miejscowym hoteliku. Na drzwiach wywiesił ogłoszenie (przed kilku 

34

background image

laty, kiedy pomalowano dom, wisiało jeszcze w tym samym miejscu, wypisane jego własną 

ręką, ołówkiem, pochylonymi literami), a w następnym tygodniu trzeba było przynieść nowe 

krzesła w trosce o wygodę licznych pacjentów.

Od chwili, kiedy oddał mi list pułkownika Aureliano Buendia, nasza rozmowa w 

gabinecie przeciągnęła się tak długo, że Adelajda nie miała wątpliwości, iż chodzi o wysoko 

postawionego wojskowego wypełniającego ważną misję, i kazała zastawić stół jak z okazji 

jakiegoś święta. Mówiliśmy o pułkowniku Buendia, jego córeczce - wcześniaku i 

skretyniałym pierworodnym. Ledwie zaczęliśmy rozmowę, zdałem sobie sprawę, że człowiek 

ten znał dobrze Intendenta Generalnego i że szanował go w wystarczającym stopniu, by 

zasłużyć na jego zaufanie. Kiedy Meme przyszła powiedzieć nam, że podano do stołu, 

myślałem, że moja żona zaimprowizowała na przyjęcie gościa jakiś skromny poczęstunek. 

Ale daleko było do improwizacji temu okazałemu stołowi nakrytemu nowym obrusem, 

zastawionemu chińską porcelaną, przeznaczoną wyłącznie na rodzinne kolacje w święta 

Bożego Narodzenia i Nowego Roku.

Adelajda stała przy jednym końcu stołu, uroczyście wyprostowana, ubrana w 

aksamitną, zapiętą pod samą szyję suknię, którą nosiła przed naszym ślubem w mieście 

podczas rodzinnych wizyt. Adelajda miała subtelniejsze od naszych maniery, pewne obycie 

towarzyskie, które od naszego ślubu zaczęło oddziaływać na zwyczaje mojego domu. 

Włożyła rodzinny medalion, zakładany na wyjątkowe okazje, i tak ona, jak i stół, jak meble, 

jak powietrze, jakim oddychało się w jadalni, sprawiały jakieś surowe wrażenie schludności i 

czystości. Gdy weszliśmy do salonu, nawet on, który nigdy nie zwracał uwagi ani na formy 

towarzyskie, ani na ubiór, poczuł się widocznie zawstydzony, nie przystający do atmosfery, 

bo sprawdził guzik przy kołnierzyku, jakby miał krawat, i dało się zauważyć lekkie wahanie 

w jego stanowczym i mocnym kroku. Niczego nie pamiętam z taką dokładnością, jak właśnie 

tamtą chwilę, kiedy weszliśmy do jadalni i nawet ja poczułem się ubrany zbyt domowo jak na 

ten stół przygotowany przez Adelajdę.

Na talerzach leżało mięso i dziczyzna. To wszystko, prawdę mówiąc, jadaliśmy wtedy 

codziennie, ale podanie tego na porcelanowej zastawie, pośród świeżo wypolerowanych 

świeczników, wyglądało okazale i znacznie różniło się od tego, do czego byliśmy 

przyzwyczajeni. Mimo iż moja żona wiedziała, że będziemy mieli jednego tylko gościa, 

rozstawiła osiem nakryć, a butelka wina na środku była przesadnym dowodem staranności, z 

jaką przygotowała przyjęcie na cześć człowieka, którego od pierwszej chwili pomyliła z 

35

background image

wybitną osobistością wojskową. Nigdy nie wyczuwałem w moim domu atmosfery bardziej 

naładowanej nierzeczywistością.

Strój Adelajdy mógłby okazać się śmieszny, gdyby nie jej ręce (były rzeczywiście 

piękne i aż nazbyt białe), które równoważyły swoją autentyczną wytwornością pewien fałsz i 

zbytnią staranność jej wyglądu. Właśnie kiedy on sprawdzał guzik przy kołnierzyku i zawahał 

się, ja pospieszyłem powiedzieć: “Moja druga żona, panie doktorze”. Twarz Adelajdy 

spochmurniała, przybrała posępny wyraz. Nie ruszyła się z miejsca trzymając wyciągniętą 

rękę, uśmiechnięta, ale już nie tym ceremonialnie rozciągniętym uśmiechem, którym witała 

nas, gdy wchodziliśmy do salonu.

Gość stuknął obcasami jak wojskowy, dotknął skroni końcem wyprostowanych 

palców, następnie ruszył ku niej.

- Bardzo mi miło - powiedział. Ale nie wymienił nazwiska.

Dopiero gdy zobaczyłem, jak uścisnął, potrząsnąwszy mocno, niezręcznie dłoń 

Adelajdy, zdałem sobie sprawę z wulgarności i pospolitości jego zachowania.

Usiadł na drugim końcu stołu, pośród nowych szkieł i świeczników. Jego niedbały 

wygląd rzucał się w oczy jak plama zupy na obrusie.

Adelajda nalała wina. Jej początkowe podniecenie zmieniło się w bierną nerwowość, 

jakby chciała powiedzieć: “No, dobrze. Wszystko odbędzie się tak, jak było przewidziane, ale 

winien mi jesteś wytłumaczenie”. I właśnie gdy nalała wina i usiadła przy drugim końcu 

stołu, podczas gdy Meme podawała zupę, on odchylił się na krześle, oparł dłonie o obrus i 

uśmiechając się powiedział:

- Niech panienka posłucha, proszę zagotować trochę trawy i proszę mi to podać tak 

jak zupę.

Meme nie ruszyła się. Spróbowała się uśmiechnąć, ale zrezygnowawszy z tego 

odwróciła się ku Adelajdzie. Wtedy ona, również z uśmiechem, ale wyraźnie speszona, 

zapytała go: “Jakiego rodzaju trawę, panie doktorze?”. A on swoim ospałym głosem 

przeżuwającego zwierzęcia:

- Zwyczajną, proszę pani. Taką, jaką jedzą osły.

36

background image

5

Jest taka minuta, w której dogorywa sjesta. Nawet skrzętna, tajemna, ukryta 

żywotność owadów ustaje w tej właśnie chwili; bieg natury zostaje wstrzymany; świat 

chwieje się na skraju chaosu, a kobiety wstają, zaślinione, z kwiatem poduszki 

wyhaftowanym na policzku, dusząc się od upału i lęku i myślą: “Jeszcze jest środa w 

Macondo”. Wówczas znów przykucają w kącie, spajają sen z rzeczywistością i godzą się tkać 

szept, jakby był on olbrzymim prześcieradłem, tkanym wspólnie przez wszystkie kobiety 

miasteczka.

Gdyby czas wewnętrzny miał ten sam rytm, co ten na zewnątrz, teraz stalibyśmy w 

pełnym słońcu, z trumną na środku ulicy. Na zewnątrz byłoby później: byłaby noc. Ociężała 

noc wrześniowa z księżycem i z kobietami siedzącymi na podwórzach, rozmawiającymi w 

zielonej jasności; a na ulicy my, trójka renegatów, w pełnym słońcu tego spragnionego 

września. Nikt nie przeszkodzi ceremonii. Miałam nadzieję, że alkad będzie nieugięty w swej 

decyzji i nie dopuści do pogrzebu, a my będziemy mogli wrócić do domu; dziecko do szkoły, 

a mój ojciec do swych chodaków, do miednicy podstawionej pod głowę ociekającą zimną 

wodą i do dzbana z mrożoną lemoniadą z lewej strony. Ale teraz jest inaczej. Mój ojciec znów 

okazał się wystarczająco stanowczy, by narzucić swój punkt widzenia i przełamać to, co ja na 

początku uznałam za niezłomną wolę alkada. Na zewnątrz jest miasteczko w stanie wrzenia, 

całkowicie zajęte tkaniem długiego, jednorodnego i bezlitosnego szeptu, i czysta ulica, bez 

odrobiny cienia na kurzu czystym i nietkniętym od czasu, gdy ostatni wiatr zmiótł ślad 

ostatniego wołu. I jest to martwe miasteczko, z zamkniętymi domami, gdzie z mieszkań nie 

dochodzi nic prócz głuchego brzęczenia słów wypowiadanych ze złego serca. A w pokoju 

dziecko, które siedzi, sztywne, wpatrzone w swoje buty; to zerka jednym okiem na lampę, 

drugim na gazetę, to znów na buty, i w końcu obydwoma na wisielca, jego przygryziony 

język, szklane oczy psa, pozbawione teraz pożądania; psa bez apetytu, zdechłego psa. 

Dziecko patrzy na niego, myśli o wisielcu, który leży wyciągnięty pod deskami; robi smutny 

gest i wtedy wszystko się zmienia; przed drzwiami fryzjera pojawia się taboret, a za nim 

stolik z lusterkiem, pudrami i wodą kolońską. Ręka staje się piegowata i duża, przestaje być 

ręką mojego syna, zamienia się w dużą i zręczną dłoń, która obojętnie, ze skalkulowaną 

oszczędnością zaczyna ostrzyć brzytwę i kiedy ucho słyszy metaliczne bzyczenie 

37

background image

hartowanego ostrza, przez głowę przebiega myśl: “Dziś przyjdą wcześniej, bo dziś jest środa 

w Macondo”. I wtedy przychodzą, wyciągają się na krzesłach w cieniu i opierają się o chłód 

filarów, źli, zezowaci, z nogą założoną na nogę, z dłońmi splecionymi na kolanach, 

zagryzając końce cygar; patrząc, mówiąc o tym samym, widząc naprzeciwko zamknięte okno, 

cichy dom z panią Rebeką w środku. Ona również o czymś zapomniała: zapomniała wyłączyć 

wentylator i chodzi po pokojach o oknach zasłoniętych siatkami, zdenerwowana, podniecona, 

przerzucająca rupiecie swego wyjałowionego i zadręczonego wdowieństwa, aby przekonać 

siebie, nawet swój zmysł dotyku, że nie umarła, że nie umrze, zanim nadejdzie godzina 

pogrzebu. Otwiera i zamyka drzwi swych pokoi, czekając aż patriarchalny zegar otrząśnie się 

z poobiedniej drzemki i obdaruje jej zmysły biciem trzeciej. Wszystko to w chwili, gdy gest 

dziecka zaczyna zamierać, znów staje się twardy, prosty, nie zużywszy nawet połowy czasu 

potrzebnego kobiecie, by zszyła ostatni ścieg na maszynie i uniosła głowę pełną papilotów. 

Zanim dziecko znów zastyga w bezruchu, zamyślone, kobieta przesuwa maszynę w kąt 

korytarza, a mężczyźni dwa razy zagryzają cygara obserwując pełny ruch brzytwy, w dół i w 

górę rzemienia; a Agueda, paralityczka, robi ostatni wysiłek, by przebudzić obumarłe kolana; 

a pani Rebeca znów przekręca zamek w drzwiach i myśli: “Środa w Macondo. Dobry dzień 

na pochówek diabła”. Ale wtedy dziecko znowu się porusza i następuje nowa przemiana w 

czasie. Póki coś się rusza, można spostrzec, że czas mija. Przedtem nie. Przedtem, zanim się 

poruszy, jest czas wieczny, pot, koszula obśliniająca skórę i nieprzekupny trup, zimny, ze 

swym przygryzionym językiem. Dlatego dla wisielca czas nie mija: bo jeśli nawet ręka 

dziecka wykonuje ruch, on o tym nie wie. I póki zmarły o tym nie wie (bo dziecko nadal 

rusza ręką), Agueda powinna przesunąć następne ziarnko różańca; pani Rebeca, wyciągnięta 

na leżaku, jest zdumiona widząc, że zegar tkwi nieporuszenie na skraju nieuniknionej minuty, 

a Agueda ma czas (choć na zegarze pani Rebeki nie minęła sekunda) przesunąć następne 

ziarnko różańca i pomyśleć: “Zrobiłabym to, gdybym mogła pójść do ojca Angela”. Później 

ręka dziecka opada, a brzytwa wykorzystuje ten ruch na rzemieniu i jeden z mężczyzn 

siedzących w chłodzie podcieni mówi: “Chyba będzie gdzieś koło wpół do czwartej, nie?” 

Wtedy ręka zatrzymuje się. Znów obumarły zegar na skraju następnej minuty, znów brzytwa 

wstrzymana w granicach własnej stali i Agueda oczekująca następnego ruchu ręki, by stanąć 

na nogi i wpaść do zakrystii z wyciągniętymi ramionami, z ożywionymi znów kolanami, 

mówiąc: “Ojcze, ojcze”. A ojciec Angel, drzemiący w znieruchomiałym spokoju dziecka, 

oblizujący wargi, by poczuć lepki smak odbijających mu się klopsików, na widok Aguedy 

powiedziałby: “To musi być cud, bez wątpienia” - a później, przewracając się jeszcze w upale 

sjesty, stęknąłby w przepoconej, zaślinionej drzemce: “Mimo wszystko, Agueda, to nie jest 

38

background image

pora na to, by odprawiać msze na intencje dusz czyśćcowych”. Ale nie ma następnego ruchu, 

mój ojciec wchodzi do pokoju i obydwa czasy jednoczą się, dwie połówki dopasowują, 

spajają i zegar pani Rebeki zdaje sobie sprawę, że zmyliło go z jednej strony lenistwo 

dziecka, z drugiej niecierpliwość wdowy, a wtedy ziewa, zamroczony daje nurka w cudowny 

spokój chwili, następnie wynurza się spływając wodą czasu, czasu dokładnego i 

poprawionego i pochyla się, i mówi z ceremonialnym dostojeństwem: “Jest punktualnie 

godzina druga czterdzieści siedem”. A mój ojciec, który nie wiedząc o tym, że zepsuł paraliż 

chwili, mówi: “Bujasz w obłokach, córko”. A ja pytam: “Ojciec myśli, że coś się może stać?” 

A on, spocony, uśmiechając się: “Przynajmniej jestem pewien, że w wielu domach przypali 

się ryż i wykipi mleko”.

Teraz trumna jest zamknięta, ale pamiętam twarz zmarłego. Zapamiętałem ją z taką 

dokładnością, że patrząc na ścianę widzę otwarte oczy, wydłużone i szare jak mokra ziemia 

policzki, przygryziony z jednej strony język. Wywołuje to we mnie palące uczucie niepokoju. 

Na dodatek spodnie nigdy chyba nie przestaną uwierać mnie tutaj, w nogę.

Dziadek usiadł przy mamie. Kiedy wrócił z sąsiedniego pokoju, przysunął krzesło i 

teraz siedzi tu, przy niej, bez słowa, opierając podbródek o laskę i wyciągając kulawą nogę. 

Mój dziadek czeka. Moja mama, tak jak on, czeka. I ludzie, którzy przestali palić na łóżku i 

siedzą spokojnie, równo, nie patrząc na trumnę - oni też czekają.

Gdyby zawiązali mi oczy, wzięli za rękę, oprowadzili dwadzieścia razy wokół 

miasteczka i przyprowadzili z powrotem do tego pokoju, poznałbym go po zapachu. Nie 

zapomnę nigdy, że ten pokój pachnie odpadkami, nagromadzonymi kuframi, chociaż 

widziałem tylko jeden kufer, w którym moglibyśmy się schować z Abrahamem i jeszcze 

zostałoby miejsce dla Tobiasza. Ja poznaję pokoje po zapachu.

W zeszłym roku Ada posadziła mnie na kolanach. Miałem przymknięte oczy i 

widziałem ją przez rzęsy. Widziałem ją ciemną, jakby to nie była kobieta, a tylko twarz, która 

patrzy na mnie i buja się, i beczy jak owca. Naprawdę już zasypiałem, kiedy poczułem ten 

zapach.

Nie ma w domu zapachu, którego bym nie znał. Kiedy zostawiają mnie samego w 

korytarzu, zamykam oczy, wyciągam ręce i idę. Myślę: “Kiedy poczuję lekki zapach rumu, 

39

background image

będę przy pokoju mojego dziadka”. Idę dalej z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi rękami. 

Myślę: “Teraz przeszedłem obok pokoju mamy, bo pachnie nową talią kart. Później będzie 

pachnieć smołą i kuleczkami naftaliny”. Idę dalej i czuję zapach nowej talii kart w tej samej 

chwili, w której dobiega mnie z pokoju głos śpiewającej mamy. Wtedy czuję, jak pachnie 

smołą i kuleczkami naftaliny. Myślę: “Teraz będzie jeszcze pachnieć naftaliną. Wtedy skręcę 

na lewo od zapachu i poczuję inny - bielizny i zamkniętego okna. Tam się zatrzymam”. 

Później, kiedy przechodzę trzy kroki i staję - z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi rękami - 

słyszę głos Ady: “Dzieciaku! Znowu chodzisz z zamkniętymi oczyma”.

Tej nocy, kiedy zaczynałem usypiać, poczułem zapach, którego nie ma w żadnym 

pokoju. Był to silny i ciepły zapach, jakby potrząsano jaśminem. Otworzyłem oczy węsząc 

gęste, naładowane powietrze. Powiedziałem: “Czujesz?” Ada patrzyła na mnie, ale kiedy 

odezwałem się, zamknęła oczy i odwróciła twarz w inną stronę. Ja znów spytałem: “Czujesz? 

Pachnie, jakby gdzieś tu był jaśmin”. Wtedy ona powiedziała:

- To zapach jaśminu, który dziewięć lat temu rósł przy murze.

Rozsiadłem się na jej kolanach. “Ale teraz nie ma jaśminu” - powiedziałem. A ona: 

“Teraz nie. Ale dziewięć lat temu, kiedy się urodziłeś, przy murze rósł krzew jaśminu. Nocą 

było gorąco i pachniało tak samo jak teraz”. Ja oparłem się o jej ramię. Patrzyłem na jej usta, 

gdy mówiła. “Ale to było, zanim ja się urodziłem” - powiedziałem. A ona: “Potem była ciężka 

zima i trzeba było oczyścić ogród”.

Zapach ciągle tam był, ciepły, prawie namacalny, poruszający inne zapachy nocy. 

Powiedziałem Adzie: “Chcę, żebyś mi to opowiedziała”. A ona na chwilę zamilkła, później 

popatrzyła na pobieloną ścianę z księżycem i powiedziała:

- Jak dorośniesz, będziesz wiedział, że jaśmin to kwiat, który wychodzi.

Nie rozumiałem, ale poczułem dziwne drżenie, jakby mnie ktoś dotknął. 

Powiedziałem: “Dobrze”; a ona: “Z jaśminami jest to samo co z ludźmi, którzy po śmierci 

wychodzą w nocy i włóczą się”.

Wciąż siedziałem oparty o jej ramię, nic nie mówiąc. Myślałem o innych rzeczach, o 

krześle w kuchni, na którego zepsutym siedzeniu mój dziadek kładzie w deszczowe dni buty, 

żeby wyschły. Już wtedy wiedziałem, że w kuchni jest umarły, który co noc siada, nie 

40

background image

zdejmując kapelusza, i patrzy na popiół w wystygłym piecu. Po chwili powiedziałem: “To 

chyba jest tak jak z tym umarłym, który siada w kuchni”. Ada spojrzała na mnie i 

powiedziała: “Z jakim umarłym?” A ja jej odpowiedziałem: “Z tym, który co noc siada na 

krześle, gdzie mój dziadek kładzie buty, żeby mu wyschły”. A ona: “Tam nie ma żadnego 

umarłego. Krzesło stoi przy piecu, bo nie nadaje się do niczego innego, tylko do suszenia 

butów”.

To było w zeszłym roku. Teraz jest inaczej, teraz widziałem trupa i wystarczy 

zamknąć oczy, żeby nadal widzieć go w środku, w ciemności oczu. Powiem to mamie, ale ona 

zaczęła rozmawiać z dziadkiem. “Ojciec myśli, że coś się może stać?” - pyta. A dziadek, 

podnosząc podbródek oparty o laskę i ruszając głową: “Przynajmniej jestem pewien, że 

w wielu domach przypali się ryż i wykipi mleko”.

41

background image

6

Na początku spał do siódmej. Można go było zobaczyć, jak wchodzi do kuchni w 

zapiętej pod samą szyję koszuli bez kołnierzyka, ze zmiętymi, brudnymi, podwiniętymi do 

łokci rękawami, w brudnych, podciągniętych na brzuchu spodniach, przewiązanych paskiem 

dużo poniżej talii. Miało się wrażenie, że spodnie ześlizną się, opadną z braku ciała, na 

którym mogłyby się oprzeć. Nie schudł, ale w jego twarzy dostrzegało się już nie ową 

wojskową, dumną minę z pierwszego roku, a jedynie apatyczną i zmęczoną minę człowieka; 

który nie wie, co przyniesie mu następna minuta życia i nie ma najmniejszej ochoty 

dowiedzieć się tego. Po siódmej pił kawę i wracał do pokoju, po drodze rozdzielając swoje 

beznamiętne “dzień dobry”.

Cztery lata już mieszkał w naszym domu i zdobył sobie uznanie w Macondo jako 

poważny fachowiec, mimo że jego szorstki charakter i niedbałe obejście wytworzyły wokół 

niego atmosferę bardziej przypominającą lęk niż szacunek.

Był jedynym lekarzem w miasteczku - póki nie zjawiła się kompania bananowa i nie 

rozpoczęły się prace przy kolei. Wtedy zaczęło być w pokoiku za dużo krzeseł. Ludzie, którzy 

przychodzili do niego przez pierwsze cztery lata jego pobytu w Macondo, zaczęli omijać go, z 

chwilą gdy kompania zorganizowała służbę medyczną dla swoich pracowników. Musiał 

zauważyć nowe drogi, którymi nadciągała szarańcza, ale nic nie powiedział. Nadal otwierał 

drzwi od ulicy, wyciągał swoje skórzane krzesło i siedział na nim przez wiele godzin, i tak aż 

do dnia, kiedy wielu przeszło obok, ale nie znalazł się wśród nich ani jeden pacjent. Wtedy 

zaryglował drzwi, kupił hamak i zamknął się w pokoju.

W tym okresie Meme nabrała zwyczaju zanoszenia mu śniadania składającego się z 

bananów i pomarańczy. Zjadał owoce i rzucał skórki w kąt, skąd Indianka wyciągała je w 

soboty, kiedy sprzątała pokój. Ale ze sposobu jego postępowania każdy mógł podejrzewać, że 

niewiele by go obeszło, gdyby pewnej soboty przestała sprzątać, a pokój zmienił się w chlew.

Odtąd nie robił absolutnie nic. Całymi godzinami wylegiwał się w hamaku. Przez 

niedomknięte drzwi można go było dostrzec w ciemności, jego suchą, pozbawioną wyrazu 

42

background image

twarz, potargane włosy, chorobliwą żywotność jego żółtych oczu, która nadawała mu 

charakterystyczny wygląd kogoś, kto zaczął uważać się za pokonanego przez okoliczności.

Przez pierwsze lata jego pobytu w naszym domu Adelajda zachowała pozorną 

obojętność lub pozorne przyzwolenie, lub rzeczywiście zgodziła się z moją wolą, by 

zamieszkał u nas. Kiedy jednak zamknął swój gabinet, a pokój zaczął opuszczać jedynie w 

godzinach posiłków - by usiąść przy stole z tą samą co zawsze milczącą i ponurą apatią - 

wyrozumiałość mojej żony dobiegła kresu. Powiedziała mi: “To herezja utrzymywać go 

nadal. To tak, jakbyśmy karmili diabła”. A ja, zawsze mając do niego słabość wynikającą z 

uczucia litości, podziwu i żalu (bo choć mógłbym próbować zniekształcić teraz to uczucie, 

było w nim wielu żalu), uparcie powtarzałem: “Trzeba go znosić. To człowiek, który nie ma 

nikogo na świecie i potrzebuje zrozumienia”.

Nieco później uruchomiono linię kolejową. Macondo było bogacącym się 

miasteczkiem, pełnym nowych twarzy, z kinem i licznymi lokalami rozrywkowymi. Pracy 

starczało dla wszystkich prócz niego. Nadal żył w zamknięciu, obojętny aż do dnia; kiedy 

nieoczekiwanie pojawił się w jadalni przy śniadaniu i wygłosił żywiołową, nawet 

entuzjastyczną mowę o wspaniałych perspektywach miasteczka. Tego ranka po raz pierwszy 

usłyszałem to słowo. On je wypowiedział: “To wszystko nadejdzie, kiedy przyzwyczaimy się 

do szarańczy”.

Parę miesięcy później można było zauważyć, że często wychodzi z domu przed 

zapadnięciem zmroku. Ostatnie godziny przed zmierzchem przesiadywał u fryzjera, biorąc 

udział w dyskusjach, jakie toczono przed drzwiami wokół stolika i wysokiego fotela, które 

fryzjer wynosił na ulicę, aby klienci korzystali z wieczornego chłodu.

Lekarze z kompanii nie poprzestali na pozbawieniu go możliwości zarobku; w 1907 

roku, gdy w Macondo nie było już ani jednego pacjenta, który by o nim pamiętał, i gdy on 

nawet już przestał ich oczekiwać, jeden z lekarzy kompanii poddał radzie miejskiej myśl, by 

przeprowadzono wśród wszystkich miejscowych lekarzy rejestrację dyplomów 

uprawniających do praktyki. Gdy pewnego poniedziałku na czterech rogach placu ukazało się 

obwieszczenie, uznał chyba, że nie dotyczy ono jego osoby. To ja powiedziałem mu, że 

należy wypełnić tę formalność. Ale on, spokojny, obojętny, odparł tylko: “Ja nie, pułkowniku. 

Ja już nie będę się bawił w te rzeczy”. Nigdy nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście miał 

dyplom w porządku. Nawet nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście był Francuzem, jak 

43

background image

sądzono, i czy zachowywał w pamięci rodzinę, którą musiał przecież mieć, ale o której 

słowem nigdy nie wspomniał. Parę tygodni później, kiedy alkad i jego sekretarz stawili się w 

moim domu, aby zażądać od niego przedstawienia dyplomu i licencji, stanowczo sprzeciwił 

się wszelkim indagacjom. Tego dnia - po pięciu latach przebywania pod wspólnym dachem, 

jedzenia przy tym samym stole - uświadomiłem sobie, że nawet nie wiedzieliśmy, jak się 

nazywa.

Nie trzeba było mieć siedemnastu lat (tyle wtedy miałam), by zauważyć - od czasu 

gdy zobaczyłam wystrojoną Meme w kościele i później, gdy rozmawiałam z nią w sklepiku - 

że w naszym domu pokoik od ulicy był zamknięty. Później dowiedziałam się, że macocha 

założyła kłódkę i sprzeciwiła się przeniesieniu mebli pozostawionych w środku; łóżka, na 

którym doktor spał, póki nie kupił sobie hamaka, stolika na lekarstwa, skąd wziął do 

narożnego domu jedynie pieniądze, odłożone w swych najlepszych latach (tych pieniędzy 

musiało być sporo - w domu nie miał przecież żadnych wydatków - bo starczyło ich na to, by 

Meme otworzyła sklepik), jak również miednicy, walającej się wśród sterty odpadków i 

starych gazet w jego ojczystym języku i bezużytecznej bielizny. Sprawiało to wrażenie, iż 

wszystkie te rzeczy moja macocha uważała za zarażone tym, co ona uznała za zły urok, 

diabelskie moce.

Na zamknięty pokoik musiałam zwrócić uwagę w październiku lub listopadzie (trzy 

lata po tym, jak on i Meme opuścili nasz dom), z początkiem następnego roku zaczęłam 

bowiem marzyć o umieszczeniu w tym pokoju Martina. Pragnęłam tam zamieszkać po ślubie; 

co chwila o tym napomykałam, w rozmowie z macochą zaczęłam nawet sugerować, że 

najwyższy czas zdjąć kłódkę i znieść tę niedopuszczalną kwarantannę, narzuconą jednemu z 

najintymniejszych i najmilszych miejsc w domu. Ale nim zaczęłyśmy szyć moją ślubną 

suknię, nikt nie mówił ze mną wprost o doktorze, a jeszcze mniej o pokoiku, który nadal 

pozostał jakby jego własnością, częścią jego osobowości, która nie może zerwać więzów z 

naszym domem, póki żyć w nim będzie ktoś, kto mógłby go pamiętać.

Miałam wyjść za mąż przed upływem roku. Nie wiem, czy to okoliczności, w jakich 

minęło moje dzieciństwo i młodość, wpłynęły na to, że w owym czasie niejasno odbierałam 

znaczenie wielu faktów i rzeczy. W każdym razie na pewno w tych miesiącach przygotowań 

do mojego ślubu nie znałam jeszcze wielu sekretów. Na rok przed ślubem z Martinem 

widziałam go poprzez mgiełkę nierzeczywistości. Być może właśnie dlatego tak bardzo 

pragnęłam mieć go blisko siebie, w pokoiku: żeby przekonać się, że chodzi o konkretnego 

44

background image

mężczyznę, a nie narzeczonego znanego ze snu. Nie czułam się jednak na siłach, by 

porozmawiać z macochą o moich planach. Najprościej było powiedzieć: “Zdejmę kłódkę. Stół 

przesunę pod okno, a łóżko pod przeciwległą ścianę. Postawię doniczkę z goździkami na 

konsolecie, a nad drzwiami powieszę gałązkę aloesu”. Ale do mojego tchórzostwa, do 

całkowitego braku zdecydowania dochodziła jeszcze mglista nierealność mojego 

narzeczonego. Jawił mi się jako niejasna, nieuchwytna postać, której jedynymi konkretnymi 

elementami zdawały się być połyskliwe wąsy, głowa nieco przechylona w lewo i ta 

niezniszczalna marynarka, zapinana na cztery guziki.

Był w naszym domu pod koniec lipca. Całymi dniami przebywał wśród nas, w 

gabinecie rozmawiał z moim ojcem, omawiając bez końca jakąś tajemniczą sprawę, o której 

nigdy nie zdołałam dowiedzieć się czegoś konkretnego. Po południu Martin i ja szliśmy z 

macochą na plantacje. Gdy wracając patrzyłam na niego w fiołkowym świetle zmierzchu, 

kiedy ocierając się niemal o moje ramię był najbliżej mnie, wówczas wydawał się najmniej 

konkretny i rzeczywisty. Wiedziałam, że nigdy nie będę potrafiła dostrzec w nim istoty z krwi 

i kości, ani znaleźć oparcia na tyle mocnego, bym na jego wspomnienie poczuła przypływ 

odwagi i siły, w chwili gdy miałabym powiedzieć: “Przyszykuję pokój dla Martina”.

Nawet myśl, że mam wyjść za niego, wydawała mi się na rok przed ślubem 

nieprawdopodobna. Poznałam go w lutym, gdy czuwałyśmy przy zwłokach dziecka 

Paloquemada. Śpiewałyśmy i wybijałyśmy klaskaniem rytm, usiłując, na ile się da, 

wykorzystać tę jedyną rozrywkę, na jaką nam pozwalano. W Macondo było kino, tańce przy 

gramofonie i wiele lokali, ale mój ojciec i macocha stanowczo sprzeciwiali się, by dziewczęta 

w moim wieku brały udział w tego typu rozrywkach. “To zabawy dla tej całej szarańczy” - 

mówili.

W lutym w południe było gorąco. Moja macocha i ja siadałyśmy na werandzie szyjąc 

bieliznę, a ojciec ucinał sobie drzemkę. Szyłyśmy, póki nie przeszedł, człapiąc chodakami, by 

zmoczyć głowę nad miednicą. Ale nocą było chłodno i ciemno, a w całym miasteczku słychać 

było głosy kobiet, które śpiewały przy trumnach dzieci.

Tej nocy, kiedy czuwałyśmy przy zwłokach dziecka Paloquemada, wyraźniej niż 

kiedykolwiek wybijał się głos Meme Orozco. Była chuda, pokraczna i sztywna jak kij, ale jak 

nikt potrafiła poddawać ton. W pierwszej przerwie Genoveva Garcia powiedziała: “Przed 

domem siedzi jakiś obcy”. Zdaje się, że wszystkie, prócz Remedios Orozco, przestałyśmy 

45

background image

śpiewać. “Wyobraź sobie, że przyszedł w marynarce” - powiedziała Genoveva Garcia. “Gadał 

przez całą noc, a reszta słuchała go i nikt słowa nie pisnął. Ma na sobie marynarkę zapinaną 

na cztery guziki, nogę założył na nogę i widać mu skarpetki z podwiązkami i sznurowadła w 

butach”. Meme Orozco nie przerwała jeszcze śpiewu, gdy klasnęłyśmy w dłonie i 

powiedziałyśmy: “Wyjdziemy za niego za mąż!”

Później, gdy wspominałam go w domu, nie mogłam znaleźć żadnego związku między 

tymi słowami a rzeczywistością. Wspominałam je, jakby były wypowiedziane przez grupę 

nierealnych kobiet, które klaskały i śpiewały w domu, gdzie zmarło nierealne dziecko. Inne 

kobiety paliły przy nas. Poważne, czujne, wyciągały w naszą stronę długie, sępie szyje. Za 

nimi, w cieniu framugi, inna kobieta owinięta aż po głowę w czarną chustę czekała, aż 

zagotuje się kawa. Nagle do naszego śpiewu przyłączył się męski głos. Z początku był 

niezgrany, niezdecydowany. Później stał się wibrujący i metaliczny, jakby mężczyzna śpiewał 

w kościele. Veva Garcia trąciła mnie łokciem w żebra. Wtedy podniosłam wzrok i 

zobaczyłam go po raz pierwszy. Był młody, schludny, miał mocną szyję i zapiętą na cztery 

guziki marynarkę. I patrzył na mnie.

Słyszałam, że powróci w grudniu, i myślałam, że nie ma dla niego lepszego 

mieszkania, niż ten zamknięty pokoik. Ale już tego sobie nie wyobrażałam. Mówiłam sobie: 

“Martin, Martin, Martin”. I to imię - skrupulatnie przebadane, smakowane, rozłożone na 

cząstki najistotniejsze - traciło dla mnie całe swe znaczenie.

Gdy wychodziłyśmy od Paloquemada, potrząsnął przy mnie pustą filiżanką. 

Powiedział: “Wyczytałem pani los w fusach”. Szłam z dziewczętami do drzwi i słyszałam 

jego głęboki, namawiający, łagodny głos: “Proszę policzyć siedem gwiazd, a będę się pani 

śnić”. Przechodząc obok drzwi zobaczyłyśmy w trumnie dziecko Paloquemada, z twarzą 

pokrytą pyłem ryżowym, z różą w ustach i powiekami podtrzymywanymi zapałkami. Luty 

owiewał nas chłodnym tchnieniem jego śmierci, a w pokoju unosił się zapach jaśminów i 

fiołków, zwarzonych od upału. Ale ten głos, wyodrębniony z milczenia zmarłego, był 

niezmienny i jedyny: “Proszę to dobrze zapamiętać. Tylko siedem gwiazd”.

W lipcu był w naszym domu. Lubił opierać się o ustawione na poręczy doniczki. 

Mówił: “Przypomnij sobie, że nigdy nie patrzyłem ci w oczy. To sekret mężczyzny, który 

zaczął się obawiać, że się zakocha”. Rzeczywiście, nie pamiętałam jego oczu. W lipcu nie 

umiałabym powiedzieć, jakiego koloru źrenice miał mężczyzna, którego miałam poślubić w 

46

background image

grudniu. Mimo to, sześć miesięcy wcześniej, luty był zaledwie głębokim milczeniem w 

południe; para stonóg, samiec i samica, zwijających się w łazience; wtorkowa żebraczka 

prosząca o wiązankę melisy i on, wyprostowany, uśmiechnięty, z marynarką zapiętą na 

wszystkie guziki: “Doprowadzę do tego, że będzie pani myśleć o mnie o każdej porze. 

Postawiłem portret za drzwiami i wbiłem szpilki w oczy”. A Genoveva Garcia krztusząc się 

ze śmiechu: “To głupoty, których mężczyźni uczą się od Indian”.

Pod koniec marca przychodził już chyba do domu. Długie godziny spędzał w 

gabinecie ojca, przekonując go do czegoś bardzo ważnego, do czegoś, czego nigdy nie 

mogłam rozszyfrować. Minęło już jedenaście lat od mojego ślubu; dziewięć od dnia, w 

którym zobaczyłam go w oknie pociągu, gdy mówił “do widzenia”, gdy kazał mi przyrzec, że 

będę opiekować się dzieckiem, póki on po nas nie wróci. Minęło dziewięć lat bez żadnej 

wiadomości od niego, a ojciec, który pomógł mu w przygotowaniach do tej podróży bez 

końca, ani jednym słowem nie wspomniał o jego powrocie. Ale nawet podczas tych trzech lat 

naszego małżeństwa nie był bardziej konkretny i namacalny niż w dniu, gdy czuwałyśmy 

przy trumnie dziecka Paloquemada, czy w tę marcową niedzielę, gdy zobaczyłam go po raz 

drugi, kiedy Veva Garcia i ja wracałyśmy z kościoła. Stał w drzwiach hoteliku z dłońmi w 

kieszeniach marynarki na cztery guziki. Powiedział: “Teraz będzie pani myśleć o mnie przez 

całe życie, bo szpilki już wypadły z portretu”. Powiedział to tak przytłumionym i napiętym 

głosem, że wydawało się to prawdą. Ale nawet ta prawda była dziwna i odmienna. Genoveva 

uparcie twierdziła: “To świństwa Indian”. Trzy miesiące później uciekła z dyrektorem 

jakiegoś objazdowego teatru kukiełkowego, lecz tamtej niedzieli wydawała się jeszcze bardzo 

pruderyjna i poważna. Martin powiedział: “Uspokaja mnie myśl, że ktoś będzie mnie 

wspominał w Macondo”. A Genoveva Garcia, patrząc na niego z twarzą wykrzywioną 

irytacją, krzyknęła:

- Tfuj, na psa urok! Ażebyś tak zgnił razem z tą twoją marynarką na cztery guziki!

47

background image

7

Choć może spodziewał się czegoś wręcz przeciwnego, w miasteczku uważany był za 

osobę dziwną, apatyczną, mimo widocznych wysiłków z jego strony, by udowodnić, że jest 

osobą towarzyską i serdeczną. Żył w Macondo między ludźmi, ale odizolowany od nich 

wspomnieniem przeszłości nie do naprawienia. Patrzono na niego z ciekawością jak na 

ponure, posępne zwierzę, zachowujące po długim okresie przebywania w mroku stare 

odruchy, które miasteczko uważać mogło jedynie za nienaturalne, a tym samym za 

podejrzane.

O zmierzchu wracał od fryzjera i zamykał się w pokoju. Od pewnego czasu 

zrezygnował z kolacji i początkowo wydawało się nam, że wracał zmęczony i od razu rzucał 

się na hamak, śpiąc do rana. Wkrótce zrozumiałem jednak, że coś niezwykłego działo się z 

nim po nocach. Słychać było, jak z dręczącym i szaleńczym uporem kręcił się po pokoju, 

jakby w czasie tych nocy nachodził go duch człowieka, którym był dawniej, i obaj, dawny 

człowiek i człowiek obecny zaczynali toczyć między sobą głuchą walkę, w której ów dawny 

bronił swej wściekłej samotności, swej niedostępnej równowagi, swej nieustępliwej 

indywidualności, a obecny swej nieugiętej woli uwolnienia się od siebie samego sprzed lat. 

Słyszałem, jak do świtu chodził po pokoju, aż w końcu jego własne zmęczenie wyczerpywało 

siły niewidzialnego przeciwnika.

Tylko ja dostrzegłem, jak bardzo się zmienił od czasu, gdy przestał nosić sztylpy, a 

zaczął codziennie się kąpać, skrapiać odzież wodą kolońską. Po paru miesiącach jego 

przemiana doszła do punktu, w którym uczucie, jakim go darzyłem, przestało być zwykłą, 

pobłażliwą tolerancją, a zmieniło się w litość. I wcale nie poruszył mnie jego wygląd, gdy 

wychodził na ulicę. Wzruszyło mnie wyobrażenie go sobie w nocy, zamkniętego w pokoju, 

zdrapującego błoto z butów, moczącego szmatkę w miednicy, rozmazującego pastę na 

zniszczonych od wieloletniego, ciągłego noszenia butach. Poruszała mnie myśl o szczotce i 

pudełeczku pasty - ukrywanymi przed ludzkim wzrokiem pod dywanem - jakby były 

elementami starego, wstydliwego sekretu, zdobytego w wieku, w którym większość 

mężczyzn staje się łagodnymi i praktycznymi. W rzeczywistości, przeżywając późną i jałową 

młodość, starał ubierać się niczym młody chłopak, w spodnie co noc wygładzane kantem 

48

background image

dłoni, na zimno, ale nie na tyle młody, by mieć przyjaciela, któremu mógłby zwierzać się ze 

swych złudzeń czy rozczarowań.

Miasteczko również musiało dostrzec tę zmianę, gdyż po jakimś czasie zaczęto 

mówić, że był zakochany w córce fryzjera. Nie wiem, czy istniała jakakolwiek podstawa do 

takich twierdzeń, ale prawdą jest, że dzięki tej plotce zdałem sobie sprawę z jego 

przerażającego erotycznego osamotnienia, biologicznej furii, jaka musiała go dręczyć w tych 

latach brudu i zaniedbania.

Każdego popołudnia szedł do fryzjera coraz staranniej ubrany. W koszuli z 

nakładanym kołnierzykiem, w mankietach ze złoconymi spinkami, w czystych i 

wyprasowanych spodniach, tyle że z paskiem nadal poza szlufkami; sprawiał wrażenie 

żałośnie eleganckiego narzeczonego - wiecznego pechowca, upadłego kochanka, któremu 

zawsze na pierwszą wizytę potrzebny był bukiecik kwiatów.

Takim zastały go pierwsze miesiące 1909 roku, choć nadal miasteczkowe plotki 

mogły się karmić jedynie tym, że każdego popołudnia widywano go, jak siedzi u fryzjera, 

rozmawia z klientami, nikt jednak nie mógłby z całą stanowczością powiedzieć, że doktor 

choć raz widział córkę fryzjera. Uderzyło mnie okrucieństwo tych plotek. W miasteczku 

wszyscy wiedzieli, że córka fryzjera była panną okrągły rok nawiedzaną przez ducha, 

niewidzialnego kochanka, który garściami wrzucał jej ziemię do jedzenia, mącił wodę w 

kadzi, przysłaniał mgiełką lustra w zakładzie i bił ją, póki twarz jej nie zzieleniała i nie 

zniekształciła się. Na nic zdały się wysiłki Szczeniaka, przewiązywania stułą, zawiła 

terapeutyka święconej wody, święte relikwie i środki znachorskie aplikowane z dramatyczną 

troską. Żona fryzjera, traktując to jako ostateczny środek, zamknęła zauroczoną córkę w 

pokoju, rozrzuciła w nim garście ryżu i oddała ją niewidzialnemu kochankowi na samotny, 

martwy miesiąc miodowy, po którym nawet mężczyźni w Macondo uznali, że córka fryzjera 

zaszła w ciążę.

Po niecałym roku przestano oczekiwać monstrualnego porodu, a ciekawość ludzka 

zwróciła się ku doktorowi; zaczęto rozpowiadać, że jest zakochany w córce fryzjera, chociaż 

wszyscy byli przekonani, że zauroczona zamknie się w pokoju, by rozsypać się za życia o 

wiele wcześniej, nim jej ewentualni pretendenci dorosną do żeniaczki.

49

background image

Stąd wiedziałem, że były to nie tyle domysły, które miałyby jakieś uzasadnienie, ile 

okrutna, z całą złośliwością przemyślana plotka. Pod koniec 1909 roku nadal przychodził do 

fryzjera. Ludzie ciągle plotkowali, obgadywali przyszły ślub, choć nikt nie mógłby 

stwierdzić, że dziewczyna choć raz pokazała się w jego obecności, a tym bardziej, że mogli ze 

sobą zamienić parę słów.

Przed trzynastu laty, we wrześniu gorącym i martwym jak ten, moja macocha zaczęła 

szyć dla mnie suknię ślubną. Każdego popołudnia, kiedy ojciec spał, siadałyśmy nie opodal 

ustawionych przy poręczy doniczek z kwiatami, obok gorejącego rozmarynu. Wrzesień 

zawsze był taki, przez całe moje życie, trzynaście lat temu i wiele wcześniej. Ponieważ ślub 

miał być ceremonią tylko dla najbliższych (tak zarządził ojciec), szyłyśmy bez pośpiechu, z 

drobiazgową pieczołowitością ludzi, którym się nie spieszy, a którzy znaleźli w swojej 

mrówczej pracy najlepszy sposób na zabicie czasu. Wtedy rozmawiałyśmy. Nadal myślałam o 

pokoiku, zbierając się na odwagę, by powiedzieć macosze, że jest to najlepsze miejsce dla 

Martina. I tego południa powiedziałam jej to.

Macocha szyła właśnie długi tren z krepdeszynu, w olśniewającym świetle tego 

odległego września, nieznośnie jasnego i dźwięcznego, i wydawała się jakby zanurzona po 

ramiona w chmurze tego właśnie września. “Nie” - odpowiedziała. A później, wracając do 

szycia i czując, jak przelatują jej przez głowę wspomnienia ośmiu gorzkich lat: “Oby Bóg nie 

dopuścił do tego, by ktoś wszedł tam znowu”.

Martin wrócił w lipcu, ale nie zamieszkał u nas. Lubił opierać się o poustawiane na 

poręczy doniczki i patrzeć na drugą stronę. Lubił mawiać: “Zostałbym w Macondo na całe 

życie”. Po południu szliśmy z macochą na plantacje. Wracaliśmy, nim w miasteczku zapalano 

światła. Wtedy mówił mi: “Bez względu na ciebie zostałbym na zawsze w Macondo, mimo 

wszystko”. I to również, przez to, jak to mówił, wydawało się prawdą.

Wówczas minęły już cztery lata, odkąd doktor opuścił nasz dom. I właśnie dokładnie 

wtedy, gdy zaczęłyśmy szyć suknię ślubną - tego dusznego popołudnia, kiedy wspomniałam 

jej o pokoiku dla Martina - macocha po raz pierwszy zaczęła mówić mi o dziwnych 

zwyczajach doktora.

50

background image

- Pięć lat temu - powiedziała - jeszcze tam był zamknięty jak zwierzę. Bo był nie tylko 

zwykłym zwierzęciem, ale czymś więcej; zwierzęciem przeżuwającym, trawożernym, jak 

pierwszy lepszy wół zaprzęgowy. Gdyby ożenił się z córką fryzjera, z tą cichą wodą, która 

wmówiła ludziom swoje wierutne kłamstwo, że zaszła w ciążę po niespokojnym miodowym 

miesiącu z duchami, możliwe, że to wszystko nie wydarzyłoby się. Ale nagle przestał chodzić 

do fryzjera, a w ostatniej chwili dokonał nowej przemiany, która była niczym innym, jak tylko 

następnym punktem w jego przerażającym, skrupulatnie realizowanym planie. Oczywiście, 

tylko twojemu ojcu mogło przyjść do głowy, że człowiek o tak nikczemnych manierach może 

pozostać w naszym domu po tym wszystkim, żyjąc jak zwierzę, gorsząc miasteczko i co 

chwila przyczyniając się do tego, że mówiono o nas jak o ludziach, co mają w pogardzie 

moralność i dobre obyczaje. W ucieczce Meme jego plan miał osiągnąć punkt kulminacyjny. 

Ale nawet wtedy twój ojciec nie przyznał się do swego, tak fatalnego błędu.

- Nie słyszałam nic o tym - odrzekłam.

W patio ruszył właśnie tartak świerszczy. Macocha opowiadała nie przerywając 

szycia, nie unosząc głowy z nad bębenka, na którym haftowała inicjały, wyszywała białe 

labirynty. Mówiła: Tamtego wieczoru siedzieliśmy przy stole (wszyscy prócz niego, bo od 

dnia, kiedy wrócił po raz ostatni od fryzjera, przestał jeść kolację), gdy Meme przyszła podać 

nam talerze. Była blada. “Co ci jest?” - zapytałam. “Nic, proszę pani. Bo co?” Ale 

wiedzieliśmy, że nie czuje się dobrze - chwiała się stojąc obok lampy, wyglądała na chorą. 

“Ależ, Meme, przecież coś ci jest” - powiedziałam. A ona próbowała przemóc się jak tylko 

mogła, dopóki nie odwróciła się, niosąc tacę w stronę kuchni. Wtedy twój ojciec, który przez 

cały czas nie spuszczał z niej oka, powiedział jej: “Jeśli Meme nie czuje się dobrze, niech 

Meme pójdzie się położyć”. Nic nie odpowiedziała. Nie zatrzymała się, zniknęła z tacą w 

korytarzu i nagle doszedł nas brzęk tłukącego się fajansu. Meme słaniała się, próbując resztką 

sił, drapiąc ścianę paznokciami, utrzymać równowagę. Wtedy twój ojciec udał się do tamtego 

pokoju, by poprosić o zbadanie Meme.

W ciągu ośmiu lat pobytu w naszym domu - mówiła moja macocha - ani razu nie 

prosiliśmy go o pomoc w żadnych poważnych przypadkach. Kobiety zaniosły Meme do 

pokoju, czekając na powrót twego ojca. Zaczęłyśmy nacierać ją spirytusem. Ale nie 

przyszedł, Izabelo. Nie przyszedł zbadać Meme, mimo iż człowiek który żywił go przez 

osiem lat, zapewniał dach nad głową i pranie, osobiście poszedł prosić go o pomoc. Za 

każdym razem, gdy przypominam to sobie, myślę, że jego przyjazd był karą boską. Myślę, że 

51

background image

i ta trawa, którą dawaliśmy mu przez osiem lat, i te wszystkie starania, i ta troskliwość - 

wszystko to było wystawieniem nas przez Boga na próbę, żeby nas doświadczyć, dać lekcję 

ostrożności i nieufności wobec ludzi. Tak jakbyśmy zebrali osiem lat gościny, jedzenia, 

czystego ubrania i rzucili to świniom. Meme umierała (tak przynajmniej myślałyśmy), a on - 

tuż obok - siedział w zamknięciu odmawiając tego, co nie było już miłosierdziem, ale zwykłą 

uczciwością, wyrazem wdzięczności i poszanowania dla opiekunów.

Twój ojciec wrócił dopiero o północy - mówiła dalej. Powiedział cichym głosem: 

“Nacierajcie ją spirytusem, ale nie róbcie lewatywy”. A ja poczułam się tak, jakby mnie 

spoliczkował. Po nacieraniu Meme nieco oprzytomniała. Rozwścieczona krzyknęłam: “Tak, 

tak, spirytusem, oczywiście. Już to zrobiłyśmy i czuje się lepiej. Ale żeby to zrobić, nie 

musiałyśmy wcale żyć przez osiem lat na cudzym garnku”. A twój ojciec, wciąż uległy i 

wciąż idiotycznie nas uspokajając: “To nic poważnego. Pewnego dnia zrozumiesz”. Jakby 

tamten był jasnowidzem.

Tego popołudnia wydawało się, sądząc z egzaltacji w jej głosie i gwałtowności, z jaką 

wypowiadała każde słowo, że macocha znów przeżywa epizod tamtej odległej nocy, kiedy 

doktor odmówił pomocy Meme. Rozmaryn zdawał się dusić w oślepiającej jasności września, 

w sennym graniu świerszczy, w sapaniu mężczyzn próbujących wyjąć drzwi w sąsiednim 

pokoju.

- Ale wtedy, pewnej niedzieli, gdy Meme przyszła do kościoła wystrojona w swoje 

najlepsze rzeczy jak dama - powiedziałam. “Pamiętam, jakby to było dziś, że miała parasolkę 

mieniącą się kolorami”.

- Meme, Meme. To też była kara boska. W tym wszystkim, w tym, że wyrwaliśmy ją 

jej rodzicom, którzy morzyli ją głodem, że zaopiekowaliśmy się nią, daliśmy dach nad głową, 

jedzenie i imię, w tym również była ręka Opatrzności. Gdy nazajutrz zobaczyłam ją w 

drzwiach, jak czekała, aż któryś z Indian weźmie jej kufer, nawet ja nie wiedziałam, dokąd się 

wybierała. Była jakaś inna, poważna, stała tam (mam ją jeszcze przed oczyma), przy kufrze, 

rozmawiając z twoim ojcem. Wszystko zostało przeprowadzone bez skonsultowania się ze 

mną, Chabela; jakbym była nabazgranym na ścianie pajacem. Zanim zdążyłam zapytać, co tu 

się dzieje, bo w moim własnym domu działy się dziwne rzeczy, a ja nic o nich nie 

wiedziałam, twój ojciec przyszedł powiedzieć mi: “Nie masz co pytać Meme. Ona odchodzi, 

ale być może wróci za jakiś czas”. Zapytałam, gdzie ona odchodzi, a on nie odpowiedział. 

52

background image

Odszedł, człapiąc chodakami, jakbym nie była jego żoną, tylko jakimś nabazgranym na 

ścianie pajacem.

Dopiero po dwóch dniach dowiedziałam się - mówiła - że tamten odszedł o świcie i 

nawet nie było go stać na to, żeby przyzwoicie się pożegnać. Wszedł tu jakby wchodził do 

własnego domu i po ośmiu latach wyszedł jak z własnego, bez słowa. Jak złodziej, po prostu 

jak złodziej. Sądziłam, że twój ojciec wyprosił go za to, że odmówił pomocy Meme. Ale 

kiedy zapytałam twojego ojca, odpowiedział tylko: “To temat na długą rozmowę między 

nami”. I minęło pięć lat, a on nawet słowem o tym nie wspomniał.

- Tylko twojemu ojcu i tylko w domu tak bałaganiarskim jak ten, gdzie każdy robi, co 

mu się żywnie podoba, mogło przydarzyć się coś podobnego. W Macondo o niczym innym 

się nie mówiło, kiedy ja jeszcze nie wiedziałam, że Meme przyszła do kościoła obwieszona 

jak kokota, która udaje wielką damę, i że twemu ojcu na tyle zabrakło poczucia godności, że 

wziął ją pod rękę i przeprowadził przez plac. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że wcale nie 

jest tak daleko, jak sądziłam, ale że mieszka w tym narożnym domku razem z doktorem. Tam 

zamieszkali razem, nawet nie przestępując progu kościoła, jak dwie świnie, mimo że przecież 

Meme nie była poganką. Pewnego dnia powiedziałam twojemu ojcu: “Za tę herezję też spotka 

go kara boska”. Ale on nic nie powiedział. Nadal zachowywał zwykły spokój, chociaż to on 

patronował temu publicznemu konkubinatowi i skandalowi.

Teraz jednak jestem mimo wszystko zadowolona, że sprawy przybrały taki obrót, i że 

doktor opuścił nasz dom. Gdyby to się nie stało, do dziś siedziałby jeszcze w pokoiku. Ale 

kiedy dowiedziałam się, że się wyprowadził i że zabrał ze sobą do narożnego domu wszystkie 

swoje świństwa i ten kufer, który nie mieścił się w drzwiach wejściowych, poczułam się 

spokojniejsza. Było to moje - długo, bo osiem lat odwlekane - zwycięstwo.

Dwa tygodnie później Meme otworzyła sklepik i nawet miała maszynę do szycia. Za 

pieniądze, które on w tym domu zaoszczędził, kupiła nową “Domestic”. Uznałam to za 

obrazę i tak to powiedziałam twemu ojcu. Ale choć nie odpowiadał na moje protesty, można 

było zauważyć, że zamiast odczuwać skruchę, zdawał się być zadowolony ze swojego dzieła. 

Jakby uratował swoją duszę - przeciwstawiając uczciwości i godności tego domu swą 

przysłowiową tolerancję, wyrozumiałość, liberalizm. I trochę nawet brak rozsądku. 

Powiedziałam mu: “Między świnie rzuciłeś twoje najlepsze zasady”. A on, jak zwykle:

53

background image

- To też pewnego dnia zrozumiesz!

54

background image

8

Grudzień nadszedł niczym nieprzewidziana wiosna, jakby opisany w książce. A z nim 

Martin. Zjawił się w domu po obiedzie, z podręczną torbą, ciągle w zapinanej na cztery guziki 

marynarce, teraz czystej i świeżo wyprasowanej. Nic mi nie powiedział, od razu poszedł do 

gabinetu porozmawiać z ojcem. Datę ślubu ustalono już w lipcu. Ale w dwa dni po 

grudniowym powrocie Martina ojciec zawołał moją macochę do gabinetu, by powiedzieć jej, 

że ślub musi się odbyć w poniedziałek. Była sobota.

Suknię już miałam gotową. Martin całymi dniami przesiadywał w domu rozmawiając 

z ojcem, który przy posiłkach przekazywał nam własne wrażenia. Nie znałam swojego 

narzeczonego. Nigdy ani przez chwilę nie byłam z nim sama. Mimo to zdawało się, że 

Martina łączy z moim ojcem przyjaźń serdeczna i mocna - ojciec mówił o nim takim tonem, 

jakby to on, a nie ja, miał poślubić Martina. 

Nie czułam żadnego podniecenia na myśl o zbliżającej się uroczystości. Nadal 

otaczała mnie owa szara mgławica, przez którą Martin przychodził, wyprostowany, 

abstrakcyjny, gestykulując przy mówieniu, zapinając i rozpinając swoją marynarkę na cztery 

guziki. W niedzielę jadł z nami. Moja macocha ustawiła krzesła wokół stołu, tak by Martin 

siedział przy moim ojcu, oddzielony ode mnie trzema miejscami. Podczas obiadu 

powiedziałyśmy z macochą zaledwie kilka słów. Ojciec i Martin rozmawiali o swoich 

sprawach; a ja - siedząc trzy miejsca dalej - patrzyłam na człowieka, który za rok miał być 

ojcem mojego syna, a z którym nie łączyła mnie nawet powierzchowna przyjaźń. W niedzielę 

wieczorem przymierzyłam ślubną suknię w pokoju macochy. Zobaczyłam w lustrze, otoczone 

chmurą zakurzonego krepdeszynu, moje blade i czyste odbicie, które przypominało mi widmo 

mojej matki. Stojąc na wprost lustra mówiłam do siebie: “To jestem ja, Izabela. Mam na sobie 

ślubną suknię, bo o świcie wychodzę za mąż”. I nie poznawałam samej siebie; czułam się 

rozdwojona we wspomnieniu mojej zmarłej matki. Parę dni wcześniej Meme mówiła mi o 

niej w tym narożnym domu. Powiedziała, że po moim narodzeniu ubrano matkę w ślubną 

suknię i złożono w trumnie. I teraz, patrząc na swoje odbicie, widziałam kości mojej matki 

pokryte grobową śniedzią, w stosie zniszczonego krepdeszynu i gęstego, żółtego kurzu. 

Byłam poza lustrem. Wewnątrz, znów żywa, była moja matka, która patrząc na mnie, 

55

background image

wyciągając ręce ze swej lodowatej przestrzeni, próbowała dotknąć śmierci chwytającej 

pierwsze szpilki mojego ślubnego welonu. A z tyłu, na środku pokoju, mój ojciec, poważny, 

zdumiony: “Teraz, w tej sukni, wyglądasz tak samo jak ona”.

Tej nocy otrzymałam pierwszy, ostatni i jedyny list miłosny. List od Martina, napisany 

ołówkiem na odwrocie programu kinowego. Pisał: “Ponieważ tej nocy nie zdążę, 

wyspowiadam się o świcie. Powiedz pułkownikowi, że co do naszej rozmowy, jest to już 

prawie załatwione i dlatego nie mogę przyjść teraz. Bardzo wystraszona? M”. Poszłam do 

pokoju, mając w ustach mączysty smak tego listu, a w parę godzin później, gdy potrząsana 

przez moją macochę budziłam się, czułam jeszcze gorycz na podniebieniu.

Nim obudziłam się całkowicie, minęło jednak wiele godzin. W chłodnym, wilgotnym, 

pachnącym piżmem świcie znów poczułam na sobie ślubną suknię. Czułam, że mam sucho w 

ustach jak przed podróżą, gdy z braku śliny nie można przełknąć chleba. Od czwartej czekali 

w salonie świadkowie. Znałam ich wszystkich, ale teraz, w tych elegancko ubranych 

mężczyznach i kobietach w kapeluszach na głowie, rozprawiających i zapełniających dom 

gęstymi, drażniącymi oparami swych słów - widziałam jakieś nowe, odmienione postacie.

Kościół był pusty. Parę kobiet odwróciło się, by spojrzeć na mnie, gdy szłam główną 

nawą jak młodzieniec, na którego czeka już kamień ofiarny. Szczeniak, chudy i pełen 

godności, jedyny człowiek posiadający realne kształty w tym niespokojnym i milczącym 

koszmarze, zszedł po stopniach i czterema ruchami swych szczupłych rąk oddał mnie 

Martinowi. Martin, spokojny, stał przy mnie uśmiechając się - jak wtedy, gdy zobaczyłam go 

po raz pierwszy przy zwłokach dziecka Paloquemada, tyle że teraz miał obcięte włosy - jakby 

chciał mi pokazać, że w dniu ślubu nie żałował trudu, aby jego osoba wydawała się jeszcze 

bardziej nierzeczywista niż zazwyczaj, na co dzień.

Tego dnia rano, już po powrocie do domu, po śniadaniu i po wygłoszeniu przez 

świadków i chrzestnych zwykłych przy takich okazjach słów, mąż mój wyszedł z domu i 

wrócił dopiero po sjeście. Ojciec i macocha udali, że nie dostrzegają mojej sytuacji. 

Pozwolili, by dzień upłynął jak zwykle, nie zmieniwszy niczego w normalnym porządku 

zajęć, tak by nikt nie odczuł nadzwyczajnego powiewu tego poniedziałku. Zdjęłam ślubną 

suknię, zwinęłam ją w kłębek i wspominając moją matkę schowałam na dno komody, myśląc: 

“Te szmaty przydadzą mi się przynajmniej na całun”.

56

background image

Nierealny nowożeniec wrócił o drugiej po południu i powiedział, że już jadł. Gdy 

zobaczyłam go, z krótko obciętymi włosami, wydało mi się, że grudzień przestał być 

niebieskim miesiącem. Martin usiadł przy mnie i chwilę milczeliśmy. Po raz pierwszy w 

życiu zaczęłam bać się, że nadejdzie zmrok. Widać jakimś gestem pokazałam to po sobie, bo 

Martin nagle jakby się ożywił, pochylił nad moim ramieniem i zapytał: “O czym myślisz?” 

Poczułam, jak coś przekręca mi się w sercu: nieznany zaczął do mnie mówić per ty. 

Spojrzałam w górę, gdzie grudzień był gigantyczną, błyszczącą kulą, świetlistym, szklanym 

miesiącem; odpowiedziałam: “Myślę, że teraz tego tylko brakuje, żeby zaczęło padać”.

Ostatniej nocy, kiedy rozmawialiśmy na werandzie, było cieplej niż zazwyczaj. Za 

parę dni miał wrócić od fryzjera już po raz ostani i zamknąć się w pokoju. Ale tej ostatniej 

nocy na werandzie, jednej z najcieplejszych i najgęstszych, jakie zachowałem w pamięci, był 

pełen zrozumienia, jak rzadko do tej pory. Jedyne, co wewnątrz tego olbrzymiego pieca 

zdawało się żyć, to głuche cykanie świerszczy podżeganych przez pragnienie natury i drobna, 

nieznacząca, a jednak niezmierna aktywność rozmarynu i tuberoz, gorejących wewnątrz 

pustynnej godziny. Przez chwilę milczeliśmy, wydzielając z siebie tę tłustą i kleistą 

substancję, która nie jest potem, lecz płynną śliną żywej materii w stanie rozkładu. Czasami 

patrzył na gwiazdy, na niebo odarte przemocą z letniego przepychu, potem znów milczał, 

jakby całkowicie oddany przemijaniu tej monstrualnie żywej nocy. Siedzieliśmy tak 

zamyśleni, na wprost siebie, on na skórzanym krześle, ja w fotelu na biegunach. Nagle; w 

przelocie białego skrzydła, ujrzałem jego smutną, osamotnioną głowę przechyloną na lewe 

ramię. Przypomniałem sobie jego życie, samotność, przerażające rozterki duchowe. 

Przypomniałem sobie dręczącą obojętność, z jaką uczestniczył w spektaklu życia. Poprzednio 

czułem, że darzę go uczuciami skomplikowanymi, czasem sprzecznymi i zmiennymi jak i 

jego osobowość. Ale w tej chwili nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zaczynam go lubić 

z całego serca. Wydawało mi się, że odkrywam w sobie tę tajemniczą siłę, która od pierwszej 

chwili kazała mi go chronić, i całym sobą poczułem ból tego dusznego pomieszczenia. 

Zobaczyłem, jak bardzo człowiek ten był przygnębiony, pokonany, zmiażdżony przez 

przypadki losu. I nagle, czując kolejne spojrzenie jego twardych i świdrujących żółtych oczu, 

nabrałem pewności, że tajemnica labiryntu jego samotności została mi odkryta przez napięte 

tętno tej nocy. Nim zdążyłbym pomyśleć, dlaczego to robię, zapytałem:

- Proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie, doktorze: wierzy pan w Boga?

57

background image

Spojrzał na mnie. Włosy opadły mu na czoło, cały płonął jakąś wewnętrzną 

dusznością, ale jego twarz nie ujawniała jeszcze podniecenia czy zmieszania. Po czym, 

odzyskawszy swój ospały głos przeżuwającego zwierzęcia, powiedział:

- Po raz pierwszy ktoś mi zadaje takie pytanie.

- A czy pan, doktorze, zadał je sobie kiedykolwiek?

Nie okazał ani obojętności, ani przejęcia. Zdawał się być zaledwie zainteresowany 

moją osobą. Bo już nie pytaniem, a jeszcze mniej kryjącymi się w nim intencjami.

- Trudno powiedzieć - odrzekł.

- Ale czy noc taka jak ta nie wzbudza w panu lęku? Nie ma pan wrażenia, że istnieje 

gdzieś człowiek o wiele większy niż wszyscy, że idzie przez plantacje i nic wokół się nie 

porusza, i wszystko wydaje się zakłopotane obecnością tego człowieka?

Teraz zmilczał. Świerszcze wypełniały przestrzeń, wykraczając poza ciepły, żywy, 

nieomal ludzki zapach, który unosił się znad krzewu jaśminu zasadzonego ku pamięci mojej 

pierwszej żony. Człowiek bezmierny szedł tam, przez noc.

- Nie przypuszczam, pułkowniku, by coś takiego mogło mnie onieśmielać.

I teraz on również wydawał się zdeprymowany - jak przedmioty, jak rozmaryn i 

tuberoza w swych gorejących doniczkach.

- Jeśli mnie coś onieśmiela - powiedział długo patrząc mi w oczy, stanowczo, 

dokładnie - jeśli mnie coś onieśmiela, to istnienie kogoś takiego jak pan, kto może z całym 

przekonaniem powiedzieć, że zdaje sobie sprawę z obecności tego człowieka, który wędruje 

nocą.

- My próbujemy ratować duszę, doktorze. To jest różnica.

I wtedy poszedłem dalej niż to sobie na początku zakładałem. Powiedziałem:

- Pan go nie słyszy, bo jest pan ateistą. A on, niczym nie zmieszany, spokojnie:

58

background image

- Proszę mi wierzyć, pułkowniku, nie jestem ateistą. Po prostu w zakłopotanie 

wprawia mnie zarówno myśl, że Bóg istnieje, jak myśl, że Bóg nie istnieje. W takim razie 

wolę o tym nie myśleć.

Nie wiem, skąd miałem przeczucie, że tak właśnie mi odpowie. “Jest zakłopotany 

Bogiem” - pomyślałem, słuchając tego, co właśnie mi mówił tak szczerze, jasno, precyzyjnie, 

jakby przeczytał to w jakiejś książce. Byłem nadal oszołomiony usypiającą monotonią nocy. 

Czułem się jakby w samym środku ogromnej galerii proroczych obrazów.

Tam, za balustradą, był ogródek, który uprawiała Adelajda z moją córką. Dlatego tak 

pachniał rozmaryn, każdego dnia doglądały go bowiem, wzmacniały, by w noce takie jak ta, 

jego odurzająca woń nasycała dom, pozwalała zasnąć spokojnie. Krzew jaśminu rozsyłał swój 

natarczywy zapach, a my wdychaliśmy go; bo miał tyle samo lat co Izabela i w pewnym 

sensie był przedłużeniem życia jej matki. Świerszcze cykały pośród zarośli przy patio, 

ponieważ zapomnieliśmy wyplenić chwasty, kiedy ustały deszcze. Jedyną niewiarygodną i 

cudowną rzeczą była obecność tego człowieka ze swą olbrzymią i lichą chustką, którą ocierał 

błyszczące od potu czoło.

Po kolejnej chwili milczenia powiedział:

- Chciałbym wiedzieć, dlaczego zadał mi pan to pytanie, pułkowniku?

- Ach, tak nagle przyszło mi do głowy - powiedziałem.

- Być może zadałem je dlatego, że od siedmiu lat pragnę dowiedzieć się, co myśli taki 

człowiek jak pan. - Też byłem zlany potem. Mówiłem: - A być może dlatego, że przejmuję się 

pańską samotnością.

Czekałem na odpowiedź, której nie było. Przyjrzałem się siedzącej naprzeciw mnie 

postaci, nadal samotnej, smutnej. Przypomniałem sobie Macondo, szaleństwo mieszkańców 

palących na zabawach banknoty; zaślepioną szarańczę, która wszystkim pogardzała, tarzała 

się w bagnie swoich instynktów i znajdowała w rozpuście swój upragniony smak. 

Przypomniałem sobie jego życie, zanim pojawiła się szarańcza. I jego późniejszą egzystencję, 

tanie wody kolońskie, stare wypastowane buty, plotkę, która nie odstępowała go, jak cień 

przez niego samego nie dostrzegany. Zapytałem:

59

background image

- Czy pan, doktorze, nigdy nie myślał o małżeństwie? Jeszcze nie skończyłem, gdy on 

już odpowiadał, zaczynając jeden ze swych długich, okrężnych wywodów:

- Pan bardzo kocha swoją córkę, pułkowniku, prawda?

Odpowiedziałem, że jest to chyba rzeczą naturalną. Mówił dalej:

- Tak, ale pan jest inny. Nikt, prócz pana, nie lubi wbijać gwoździ własnymi rękami. 

Widziałem, jak pan zakładał zawiasy w drzwiach, podczas gdy ma pan do swojej dyspozycji 

wielu ludzi, którzy mogliby to za pana zrobić. Pan to lubi. Zdaje mi się, że pański ideał 

szczęścia polega na tym, by chodzić po domu ze skrzynką narzędzi i szukać czegoś do 

naprawienia. Pan, pułkowniku, gotów jest dziękować każdemu, kto zepsuje panu zawiasy. I 

jest pan mu wdzięczny, gdyż w ten sposób daje panu okazję, by poczuł się pan szczęśliwy.

- To takie przyzwyczajenie - powiedziałem nie wiedząc, do czego zmierza. - Mówią, 

że moja matka była taka sama.

Zareagował. Zachowywał się spokojnie, ale stanowczo.

- Tak - powiedział. - To dobre przyzwyczajenie. Poza tym jest to najtańszy ideał 

szczęścia, jaki znam. Dlatego pana dom jest taki, jaki jest i wychował pan tak a nie inaczej 

córkę. Chcę powiedzieć, że to chyba dobrze mieć taką córkę jak pańska.

Jeszcze nie domyślałem się celu tak długiego kluczenia. Pomimo to zapytałem:

- A czy pan, doktorze, nie pomyślał o tym, jakim dobrem byłaby dla pana własna 

córka?

- Ja nie, pułkowniku - powiedział. I uśmiechnął się, ale natychmiast znów spoważniał. 

- Moje dzieci nie byłyby takie jak pańskie.

Wtedy nie miałem już najmniejszej wątpliwości: mówił poważnie i ta powaga, ta 

sytuacja, wydały mi się przerażające. Myślałem: “Za to - bardziej niż za cokolwiek innego - 

zasługuje na litość. Potrzebuje opieki”.

- Słyszał pan o Szczeniaku? - zapytałem.

Odpowiedział, że nie.

60

background image

Powiedziałem: - Szczeniak jest proboszczem, ale bardziej jeszcze przyjacielem 

wszystkich. Powinien go pan poznać.

- Ach, tak, tak - odrzekł. - On też ma dzieci, tak?

- Nie to mnie teraz interesuje - powiedziałem. - Ludzie wygadują plotki na 

Szczeniaka, bo go bardzo lubią. Ale w jego osobie mamy do czynienia z ciekawym 

przypadkiem, doktorze. Szczeniak jest jak najdalej od tego, żeby być świętoszkiem, czy, jak 

to mówimy, nabożnisiem. Jest przede wszystkim mężczyzną, który wypełnia swoje obowiązki 

jak przystoi mężczyźnie.

Słuchał teraz z uwagą, w milczeniu, skupiony, nie spuszczając ze mnie swych 

twardych, żółtych oczu. Powiedział:

- To dobrze, nie?

- Myślę, że Szczeniak zostanie świętym - powiedziałem. I w tym też byłem szczery.

- Nigdy nie widzieliśmy w Macondo czegoś takiego. Z początku odnoszono się do 

niego nieufnie - bo jest tutejszy, bo starzy pamiętają go z czasów, gdy strzelał do ptaków jak 

wszyscy chłopcy. Walczył na wojnie, był pułkownikiem i w tym również tkwiła przyczyna 

nieufności. Wie pan, ludzie nie szanują weteranów za to samo, za co szanują księży. Poza tym 

nie byliśmy przyzwyczajeni do tego, by odczytywano nam kalendarz Bristol zamiast 

Ewangelii.

Uśmiechnął się. Musiało mu się to wydać równie zabawne jak nam, w pierwszych 

dniach. Powiedział:

- To ciekawe, nie?

- Szczeniak już taki jest. Woli kierować ludźmi powołując się na zjawiska 

atmosferyczne. A jego troską, niemal naczelnym problemem teologicznym, są burze. W każdą 

niedzielę mówi o nich. Z tej też przyczyny jego kazania opierają się nie tyle na Ewangelii, co 

na prognozach meteorologicznych kalendarza Bristol.

Teraz uśmiechał się, słuchał uważnie, z ożywieniem i zadowoleniem. Ja również 

czułem ponoszący mnie entuzjazm. Powiedziałem:

61

background image

- Jest jeszcze coś, co pana powinno zainteresować, doktorze. Czy wie pan, kiedy 

Szczeniak przyjechał do Macondo? - Odpowiedział, że nie, - Dziwny zbieg okoliczności, ale 

tego samego dnia, co i pan - powiedziałem.

- I jeszcze coś. Gdyby pan miał starszego brata, jestem święcie przekonany, że byłby 

właśnie taki jak Szczeniak. Fizycznie, oczywiście.

Teraz wydawał się myśleć jedynie o tym. Widząc jego pełną powagi, skupioną minę, 

napiętą uwagę, zrozumiałem, że nadszedł moment, kiedy mogę powiedzieć mu to, co 

zamierzałem.

- A więc, doktorze - powiedziałem - proszę odwiedzić Szczeniaka, a zrozumie pan, że 

rzeczy wcale nie mają się tak, jak pan je widzi.

A on odparł, że tak, że odwiedzi Szczeniaka.

62

background image

9

Kłódka, zimna, milcząca, energiczna, mozolnie wypracowuje swoją rdzę. Adelajda 

założyła ją, gdy dowiedziała się, że doktor odszedł z Meme. Moja żona uznała odejście 

doktora za swój triumf, za ostateczny wynik systematycznego, uporczywego trudu podjętego 

przez nią w tej samej chwili, w której zarządziłem, by doktor zamieszkał z nami. Po 

siedemnastu latach kłódka nadal broni dostępu do pokoju.

Jeśli w mojej postawie, od ośmiu lat niezmiennej; mogło być coś niegodziwego w 

oczach ludzi lub nikczemnego w oczach Boga, kara spotkałaby mnie wcześniej niż śmierć. 

Być może miałem za życia odpokutować to, co uważałem za zwykłą ludzką powinność, 

chrześcijański obowiązek. Bo kłódka nie zaczęła jeszcze pokrywać się rdzą, gdy w moim 

domu pojawił się Martin, z niezłomnym postanowieniem poślubienia mojej córki, z teczką 

spęczniałą od projektów, których autentyczności nie mogłem nigdy sprawdzić. Zjawił się w 

domu w marynarce zapiętej na cztery guziki, z całej jego postaci emanowała młodość i 

dynamizm, otoczony był promienną atmosferą uroku. Ożenił się z Izabelą w grudniu, 

jedenaście lat temu. Minęło dziewięć lat od dnia, gdy odjechał z teczką podpisanych przeze 

mnie obligacji, przyrzekając, że wróci, jak tylko przeprowadzi operację, której podjął się 

licząc na mój majątek. Minęło dziewięć lat, ale nie to jest przyczyną pozwalającą mi sądzić, 

że był oszustem. Nie mam prawa przypuszczać, że małżeństwo było dla niego jedynie 

manewrem, mającym przekonać mnie o jego dobrej woli.

Ale osiem lat doświadczeń na coś się przydało. Martin miał zająć pokoik. Adelajda 

sprzeciwiła się. Jej sprzeciw był tym razem stanowczy, zdecydowany, nieodwołalny. 

Wiedziałem, że moja żona kazałaby raczej stajnię przemienić w małżeńską sypialnię niż 

zezwolić, by młoda para zajęła ten pokój. Tym razem, bez wahania, podzieliłem jej zdanie. W 

ten sposób uznałem jej odwlekany przez osiem lat triumf. Jeśli oboje popełniliśmy błąd ufając 

Martinowi, to wina spada na nas dwoje. Żadne z nas nie odniosło ani zwycięstwa, ani porażki. 

A jednak to, co miało nastąpić, było ponad nasze możliwości i siły, niczym przepowiadane w 

kalendarzu zjawiska atmosferyczne, które nieuchronnie muszą nadejść.

Gdy powiedziałem Meme, by opuściła nasz dom i poszła drogą, którą uważa za 

najodpowiedniejszą dla siebie, i później, gdy Adelajda rzuciła mi w twarz moją słabość i 

63

background image

niezdecydowanie, mogłem sprzeciwić się, narzucić, wbrew wszystkim, swoją wolę (zawsze 

tak robiłem) i uporządkować sprawy zgodnie z moim punktem widzenia. Czułem jednak, że 

jestem bezsilny wobec wydarzeń. To nie ja regulowałem ich bieg we własnym domu, ale 

jakaś tajemnicza siła, która ustalała tok naszego życia i wobec której byliśmy jedynie biernym 

i nic nie znaczącym narzędziem. Wszystko zdawało się wtedy poddawać naturalnemu i 

nieuniknionemu spełnianiu jakiegoś proroctwa.

Ze sposobu, w jaki Meme otworzyła sklepik (zresztą wszyscy byli chyba w głębi 

ducha przeświadczeni, że pracowita kobieta, która z dnia na dzień zostaje konkubiną 

miejskiego lekarza, wcześniej czy później otwiera jednak sklepik), zrozumiałem, że doktor 

zdołał odłożyć w naszym domu większą, niż mogliśmy przypuszczać, sumę pieniędzy, które 

trzymał w szufladzie nie przeliczając banknotów i monet rzucanych byle jak w okresie, gdy 

pacjenci zgłaszali się do niego.

Gdy Meme założyła sklepik, domyślano się, że doktor też tam jest, w kantorze, 

osaczony przez Bóg wie jakie bezlitosne, prorocze bestie. Wiedzieliśmy, że nie jada żadnych 

rzeczy kupionych w miasteczku, że zaczął uprawiać ogródek, i że Meme, która w pierwszych 

miesiącach kupowała dla siebie nieco mięsa, po roku zaniechała i tego, może ze względu na 

to, że ciągłe przebywanie z kochankiem spowodowało w końcu, że i ona stała się 

wegetarianką. Odtąd oboje żyli w zamknięciu - do czasu, gdy władze wyłamały drzwi, 

przeszukały cały dom; przekopały ogródek próbując odnaleźć ciało Meme.

Domyślano się, że był tam, zamknięty, bujający się w starym i wytartym hamaku. Ale 

wiedziałem już, nawet w tym okresie, kiedy przestano oczekiwać jego powrotu do świata 

żywych, że jego uporczywe zamknięcie, głucha walka z wiszącą nad nim karą boską, miały 

osiągnąć punkt kulminacyjny o wiele wcześniej nim dosięgnie go śmierć. Wiedziałem, że 

wcześniej czy później będzie musiał wyjść, nie ma bowiem człowieka, który spędziłby pół 

życia w zamknięciu, z dala od Boga, i który nagle nie zapragnąłby wyjść i pierwszemu 

napotkanemu na rogu człowiekowi bez najmniejszego trudu zdać rachunek ze swych spraw, 

czego ani kajdany i dyby, ani próba ognia i wody, ani męka krzyża i łamanie kołem, ani 

drewno i rozżarzone żelazo w oczach, ani sól wieczna na języku, ani tortury ławy katowskiej, 

ani biczowanie i rozpalone blachy, ani miłość nie wymogłyby na nim w obliczu 

inkwizytorów. A godzina ta miała nadejść parę lat przed jego śmiercią.

64

background image

Wiedziałem o tym wcześniej - od tej ostatniej nocy, kiedy rozmawialiśmy na 

werandzie i po tym, gdy poszedłem do niego, by prosić go o pomoc dla Meme. Czy mogłem 

sprzeciwić się, by żył z nią jak mąż i żona? Przedtem, być może, tak. Teraz już nie, od trzech 

miesięcy zaczął się spełniać bowiem następny rozdział nieubłaganego przeznaczenia.

Tej nocy nie spędził w hamaku. Leżał na łóżku, z głową odrzuconą do tyłu, ze 

wzrokiem wbitym w miejsce, gdzie, gdyby światło lichtarzyka było mocniejsze, widziałby 

sufit. Miał w pokoju żarówkę, której nigdy jednak nie używał. Wolał leżeć w półmroku, z 

wzrokiem utkwionym w ciemność. Gdy wszedłem do pokoju, nie ruszył się. Spostrzegłem 

jednak, że z chwilą gdy przekroczyłem próg, poczuł, że nie jest w pokoju sam. Wtedy 

powiedziałem:

- Jeśli to nie sprawi panu zbytniego kłopotu, doktorze. Wydaje mi się, że Indianka nie 

czuje się najlepiej.

Usiadł na łóżku. Przed chwilą wyczuł, że nie jest sam. Teraz już wiedział, że to ja 

jestem w pokoju. Bez wątpienia były to dwa całkowicie odmienne wrażenia, bo teraz 

nastąpiła w nim gwałtowna przemiana, przygładził włosy i nadal siedząc na brzegu łóżka 

wyczekiwał.

- To ze względu na Adelajdę, doktorze. Chciałaby, żeby przyszedł pan zobaczyć 

Meme - powiedziałem.

A on, siedząc, odpowiedział mi swym ospałym głosem przeżuwającego zwierzęcia:

- Nie ma potrzeby. Po prostu jest w ciąży. Następnie pochylił się, zdawał się dokładnie 

wpatrywać w moją twarz i dodał:

- Meme od lat żyje ze mną.

Muszę przyznać, że nie poczułem się zaskoczony. Nie poczułem się ani speszony, ani 

zagniewany. Nic nie poczułem. Być może jego wyznanie było, z mojego punktu widzenia, 

zbyt poważne, może nie mieściło mi się w głowie. Stałem spokojnie, niewzruszony jak on, 

jak jego ospały głos przeżuwającego zwierzęcia. Po dłuższej chwili milczenia, podczas gdy 

on nadal siedział na łóżku nieporuszony, jakby oczekując, bym pierwszy się zdecydował, z 

65

background image

całą ostrością zrozumiałem to, co mi przed chwilą powiedział. Ale wtedy było już za późno, 

bym poczuł się speszony.

- Oczywiście, zdaje pan sobie sprawę z sytuacji, doktorze - to było wszystko, na co 

mogłem się zdobyć.

Odpowiedział:

Każdy w jakiś sposób się zabezpiecza, pułkowniku. Jeśli podejmujemy ryzyko, 

wiemy, na co się narażamy. Kiedy nie udaje się, to dlatego, że czegoś nie przewidzieliśmy, że 

coś leżało poza naszymi możliwościami.

Znałem tego rodzaju okrężne wywody. Jak zwykle, nie wiedziałem dokąd zmierza. 

Przysunąłem krzesło i usiadłem naprzeciwko niego. Wtedy wstał, zapiął pasek i podciągnął 

spodnie. Mówił dalej, tym razem z głębi pokoju. Powiedział:

- Prawdę mówiąc zabezpieczyłem się do tego stopnia, że po raz drugi zaszła w ciążę. 

Za pierwszym razem półtora roku temu i państwo niczego nie zauważyli.

Mówił bez emocji, kierując się znów w stronę łóżka. Słyszałem dochodzący z mroku 

odgłos jego pewnie stawianych na posadzce kroków. Mówił:

- Ale wtedy ona była zdecydowana na wszystko. Teraz już nie. Dwa miesiące temu 

powiedziała mi, że znowu jest w ciąży, a ja zaproponowałem jej to samo, co za pierwszym 

razem: przyjdź tej nocy, będę miał już wszystko przygotowane. Wtedy powiedziała, że dziś 

nie, że jutro. Kiedy poszedłem do kuchni po kawę, powiedziałem jej, że czekałem na nią, ale 

ona odpowiedziała, że nigdy już nie przyjdzie.

Doszedł do łóżka, ale nie usiadł. Znowu odwrócił się do mnie plecami i rozpoczął 

następne okrążenie. Słuchałem, co mówi. Słyszałem jego głos dochodzący to ciszej, to znów 

głośniej. Jakby mówił bujając się w hamaku. Mówił o wszystkim spokojnie, ale stanowczo. 

Wiedziałem, że nie ma co mu przerywać. Ograniczyłem się do słuchania. A on:

- Mimo to przyszła dwa dni później. Wszystko miałem przygotowane. Kazałem jej tu 

usiąść i podszedłem do stołu po szklankę. I wtedy, kiedy powiedziałem jej: wypij to, właśnie 

wtedy zrozumiałem, że tym razem nie zdecyduje się. Popatrzyła na mnie uważnie i 

66

background image

powiedziała z nutką okrucieństwa: Tego się nie pozbędę, doktorze. To urodzę, żeby je 

wychować.

Poczułem się oburzony jego spokojem. Powiedziałem mu:

- To niczego nie usprawiedliwia, doktorze. Pańskie postępowanie nie jest niczym 

innym jak nikczemnością, i to nikczemnością, której dopuścił się pan dwukrotnie: raz - 

utrzymując tego rodzaju stosunki w moim domu, i drugi - usuwając ciążę.

- Ale przecież wie pan, pułkowniku, że zrobiłem, co mogłem. To było wszystko, co 

mogłem. Później, gdy zobaczyłem, że nie da się rozwiązać tej sprawy, postanowiłem z panem 

porozmawiać. Miałem to zrobić w tych dniach.

- Przypuszczam, że pan wie, iż tego rodzaju sprawy, gdy rzeczywiście chce się zmyć 

hańbę, można jednak rozwiązać. Pan wie, jakie zasady panują wśród mieszkańców tego 

domu.

- Nie chciałbym sprawiać panu żadnego kłopotu. Proszę mi wierzyć. Chciałem 

oznajmić panu moją decyzję: wezmę ze sobą Indiankę, aby zamieszkała ze mną w tym 

pustym, narożnym domu.

- W jawnym konkubinacie, doktorze - odparłem. - Czy nie zdaje pan sobie sprawy, co 

to dla nas oznacza?

Ponownie stanął przy łóżku. Usiadł, pochylił się, mówił opierając łokcie o kolana. 

Zmienił intonację głosu. Z początku mówił tonem oschłym. Teraz jego głos stał się okrutny, 

wyzywający. Powiedział:

- Proponuję jedyne niekłopotliwe dla pana rozwiązanie, pułkowniku. Inna możliwość, 

to powiedzieć, że dziecko nie jest moje.

- Ale Meme powiedziałaby, że tak - odrzekłem. Poczuł się znieważony. Mówił teraz 

tonem zbyt obraźliwym i agresywnym, bym mógł przyjmować to ze spokojem. Ale on, 

twardy, nieubłagany, powiedział:

67

background image

- Proszę mi wierzyć, że Meme z całą pewnością nie powiedziałaby tego. A że jestem o 

tym całkowicie przekonany, więc powtarzam, że zabiorę ją do tego narożnego domu, tylko 

dlatego, by zaoszczędzić panu kłopotu. I to wszystko, pułkowniku.

Z takim przekonaniem śmiał twierdzić, że Meme nie potwierdziłaby jego ojcostwa, że 

teraz rzeczywiście poczułem się speszony. Zaczęła niepokoić mnie myśl, że siła jego 

przekonania brała się nie z ostrości wypowiadanych słów, ale tkwiła gdzieś o wiele głębiej. 

Powiedziałem:

- Ufamy Meme jak własnej córce, doktorze. W tym wypadku stanęłaby po naszej 

stronie.

- Gdyby pan wiedział to, co ja wiem, nie powiedziałby pan tego, pułkowniku. Proszę 

wybaczyć, że powiem to panu, ale jeśli porównuje pan Indiankę ze swoją córką, obraża pan 

córkę.

- Nie ma pan podstaw, aby tak mówić - odrzekłem.

Wciąż z tą gorzką stanowczością w głosie odpowiedział:

- Mam. A jeśli twierdzę, że ona nie może powiedzieć, że ja jestem ojcem jej dziecka, 

to również mam podstawy, by tak twierdzić.

Odrzucił głowę do tyłu. Odetchnął głęboko, powiedział:

- Gdyby miał pan czas pilnować Meme, gdy wychodzi nocą, to nawet nie wymagałby 

pan ode mnie, bym zabrał ją ze sobą. Tutaj akurat tym, kto podejmuje ryzyko, jestem ja, panie 

pułkowniku. To ja biorę sobie kłopot na kark, aby pana uchronić od kłopotliwej sytuacji.

Zrozumiałem, że nawet nie przestąpi z Meme progu kościoła. Zaś niebezpiecznym 

okazało się to, iż - po jego ostatnich słowach - nie wziąłbym już na siebie tego, co później 

mogłoby się okazać dla sumienia ciężarem nie do wytrzymania. Miałem w ręku wiele atutów. 

Ale ten jeden, który on miał, starczał, by pokonać opory mojego sumienia.

- Dobrze, doktorze - powiedziałem. - Dziś jeszcze zajmę się tym, by przygotowano dla 

pana ten dom. Mimo to chciałbym podkreślić, aby nie było żadnych wątpliwości, że 

68

background image

wyrzucam pana z domu, doktorze. Nie opuszcza go pan z własnej woli. Pułkownik Aureliano 

Buendia kazałby panu drogo zapłacić za to, że nadużył pan w ten sposób jego zaufania.

Zdawało mi się, że rozjątrzyłem go do żywego i kiedy czekałem na wybuch ciemnych, 

prymitywnych instynktów, on przygniótł mnie całym ciężarem swojej godności.

- Pan jest uczciwym człowiekiem, pułkowniku - powiedział. - Wszyscy o tym wiedzą, 

a dość długo tu mieszkałem, by pan musiał mi to przypominać.

Kiedy wstał, nie widać było po nim żadnych oznak triumfu. Wydawał się ledwie 

zadowolony z możliwości odwzajemnienia się nam za ośmioletnią opiekę. To ja czułem się 

winny i zaniepokojony. Tej nocy widząc, kiełkującą śmierć - coraz wyraźniejszą w jego 

twardych, żółtych oczach - zrozumiałem, że postąpiłem egoistycznie, i że ta jedna plama na 

moim sumieniu jest już wystarczającym powodem, bym przez resztę życia cierpiał straszliwe 

męki. On zaś, mając wobec siebie samego czyste sumienie, dorzucił:

- A jeśli chodzi o Meme, to proszę nacierać ją spirytusem. Ale nie robić lewatywy.

69

background image

10

Dziadek wrócił i usiadł przy mamie. Mama siedzi, kompletnie nieobecna. Suknia i 

kapelusz są tutaj, na krześle, ale mamy już w nich nie ma. Dziadek podchodzi, widzi mamę 

zamyśloną i przesuwa laskę przed jej oczami, mówiąc: “Obudź się, córko”. Moja mama 

mruga, potrząsa głową. “O czym tak myślisz?” - pyta dziadek. A ona z trudem się 

uśmiechając: “Myślałam o Szczeniaku”.

Dziadek znów siada przy niej, opierając podbródek o laskę. Mówi: “Co za zbieg 

okoliczności. Właśnie myślałem o tym samym”.

Oni się rozumieją. Mówią nie patrząc na siebie, mama na krześle, wyprostowana, 

poklepując się po ramieniu, a dziadek przy niej, wciąż opierając podbródek o laskę. Ale i tak 

się rozumieją, tak jak ja rozumiem się z Abrahamem, kiedy chodzimy do Lukrecji.

Mówię do Abrahama: “Teraz okana niekośpi”. Abraham ciągle idzie z przodu, jakieś 

trzy kroki przede mną. Nie odwracając się mówi: “Jeszcze nie, za chwilę”. A ja mówię: 

“Kiedy niekośpi bakaba kosię wścieka”. Abraham nie odwraca głowy, ale słyszę, że śmieje 

się cicho, głupim i prostackim śmiechem, jak strużka wody skapująca z pyska wołu, który 

skończył pić. Mówi: “To zawsze jest gdzieś tak o piątej”. Przyspiesza trochę i mówi: “Jeśli 

pójdziemy teraz, to może się wściekać bakaba”. Ale ja powtarzam: “I tak okana niekośpi”. On 

odwraca się i zaczyna biec, mówiąc: “No to dobrze, lećmy”.

Żeby zobaczyć Lukrecję, trzeba przejść przez pięć podwórek zarośniętych drzewami i 

poprzecinanych kanalikami. Trzeba przejść przez zielony płotek z jaszczurkami, gdzie 

przedtem liliput śpiewał głosem kobiety. Abraham szybko przebiega, błyszcząc w mocnym 

świetle jak metalowy liść, unosząc pięty popędzane psim ujadaniem. Później zatrzymuje się. 

W tym momencie jesteśmy przy oknie. Mówimy: “Lukrecja”, tak jakby Lukrecja spała. Ale 

nie śpi, siedzi na łóżku, boso, w dużej nocnej koszuli, białej i nakrochmalonej, która sięga jej 

do kostek.

Kiedy odzywam się, Lukrecja podnosi wzrok, rozgląda się po pokoju i wbija w nas 

swoje jedno oko, okrągłe i wielkie, jak oko alkarawana. Wtedy śmieje się i przechodzi na 

70

background image

środek pokoju. Ma otwarte usta i przypiłowane, drobne zęby. Ma głowę okrągłą i włosy 

obcięte jak u mężczyzny. Kiedy staje na środku, przestaje się śmiać, schyla się i patrzy na 

drzwi, póki ręce jej nie dotkną kostek, i wtedy zaczyna unosić koszulę z wyrachowaną 

powolnością, w okrutnym, wyzywającym rytmie. Abraham i ja ciągle patrzymy przez okno, 

podczas gdy Lukrecja unosi koszulę, rozciąga wargi w dyszącym, pożądliwym grymasie, nie 

spuszczając z nas swego błyszczącego, olbrzymiego oka alkarawana. Wtedy widzimy biały 

brzuch, który niżej przechodzi w gęsty błękit, a ona zasłania sobie twarz koszulą, stoi 

wyprostowana na środku pokoju, tak mocno ściskając nogi, że widać, jak drżą najpierw pięty, 

a później ona cała. Nagle odsłania sobie gwałtownie twarz, wyciąga w naszą stronę 

wskazujący palec, a błyszczące oko wyskakuje jej z orbity pośród strasznego wycia, które 

roznosi się po całym domu. Wtedy otwierają się drzwi do pokoju i wpada wrzeszcząca 

kobieta: “Odpierdolcie się, do jasnej cholery!”

Od wielu dni nie chodzimy patrzeć na Lukrecję. Teraz chodzimy nad rzekę, przez 

plantacje. Jeśli wyjdziemy stąd wcześnie, Abraham będzie czekać na mnie. Ale mój dziadek 

ani drgnie. Siedzi przy mamie, z podbródkiem opartym o laskę. Patrzę na niego, próbując 

dojrzeć jego oczy za szkłami, a on czuje chyba, że patrzę na niego, bo nagle mocno wzdycha, 

otrząsa się i mówi do mamy smutnym i zgaszonym głosem: “Szczeniak by ich tu pasami 

przypędził”.

Później wstaje i idzie tam, gdzie leży umarły.

Po raz drugi przychodzę do tego pokoju. Pierwszy raz byłem tu dziesięć lat temu; 

wszystko stało tak samo. Jakby od tamtego czasu niczego tu nie ruszył, lub jakby od tego 

odległego świtu, kiedy przyszedł tu zamieszkać z Meme, przestał interesować się swym 

życiem. Papiery leżały na tym samym miejscu. Stół, trochę lichych ubrań, wszystko było w 

tym samym miejscu co i dziś. Tak samo jak wtedy, gdy przyszliśmy tu ze Szczeniakiem 

pogodzić tego człowieka z władzami.

W owym czasie kompania bananowa przestała nas uciskać i odeszła z Macondo z 

odpadkami odpadków, które przywlokła ze sobą. A z nimi odleciała szarańcza, ostanie ślady 

tego, czym było kwitnące Macondo z roku 1915. Pozostawili tu zrujnowane miasteczko z 

czterema biednymi, obskurnymi sklepikami, zamieszkane przez ludzi bezczynnych, 

71

background image

bojaźliwych, dręczonych wspomnieniem dostatniej przeszłości i goryczą przytłaczającej, 

statycznej teraźniejszości. A jedynym, co przynieść mogła ze sobą przyszłość, była ponura, 

groźna niedziela wyborów.

Sześć miesięcy wcześniej, o świcie, na tych drzwiach pojawił się paszkwil. Nikt się 

nim nie zainteresował i wisiał tu długo, do czasu, gdy ostatnie deszcze zmyły jego niewyraźne 

litery, a papier, porwany przez ostatnie wiatry lutego, zniknął. Ale pod koniec 1918 roku, gdy 

bliska już data wyborów nasunęła rządowi myśl o potrzebie utrzymywania nerwów swych 

wyborców w nieustannej czujności i rozdrażnieniu, ktoś powiadomił nowe władze o tym 

samotnym lekarzu, o którego życiu od dłuższego już czasu nikt nie mógłby dać wiarygodnego 

świadectwa. Informator widać powiedział, że w pierwszych latach mieszkająca z lekarzem 

Indianka prowadziła sklepik, korzystając z tej samej fali rozkwitu, która swym 

dobrodziejstwem obdarzała wówczas w Macondo nawet najmizerniejsze przedsięwzięcia. 

Pewnego dnia (nikt nie pamięta dokładnej daty, nawet roku) drzwi sklepiku nie otworzyły się. 

Domyślano się, że Meme i doktor nadal tam mieszkają, w zamknięciu, żywiąc się 

uprawianymi przez siebie w ogródku warzywami. Ale paszkwil, który pojawił się na 

drzwiach, twierdził, że lekarz zabił swoją konkubinę, a ciało jej zakopał w ogródku z obawy, 

by miasteczko nie wykorzystało tego, by go otruć. Niewytłumaczalne jest, że twierdzono tak 

w okresie, gdy nikt nie miał powodów, by życzyć doktorowi śmierci. Zdaje mi się, że do 

owego roku, kiedy rząd wzmocnił policję i siły porządkowe swymi zaufanymi ludźmi, władze 

zapomniały o jego osobie. Dopiero wtedy odgrzebano zapomnianą legendę paszkwilu i 

policja wyłamała drzwi, przewróciła cały dom, przekopała ogródek i nawet przeszukała 

szambo próbując odnaleźć ciało Meme. Nie znaleźli jednak najmniejszego śladu.

Przy tej okazji prawdopodobnie wyciągnęliby doktora, zmasakrowali na oczach 

wszystkich i stałby się jeszcze jedną ofiarą umęczoną w imię ładu i skutecznego działania 

czynników oficjalnych. Ale w jego obronie wystąpił Szczeniak, który przyszedł do mnie z 

prośbą, bym razem z nim odwiedził doktora, święcie przekonany, iż uzyskamy od niego 

zadowalające wyjaśnienie.

Gdy weszliśmy tylnymi drzwiami, w hamaku zastaliśmy go kompletnie 

opuszczonego, strzęp człowieka. Nie ma na świecie chyba nic bardziej przerażającego, jak 

człowiek doprowadzony do takiego stanu. Ale jeszcze bardziej przerażający był stan tego 

człowieka znikąd, który ujrzawszy nas, usiadł w hamaku; on też zdawał się być przykryty 

warstwą kurzu, która zakrywała wszystkie przedmioty w pokoju. Twarz miał koloru stali, a 

72

background image

twarde, żółte oczy nadal zdradzały tę władczą siłę wewnętrzną, którą poznałem w moim 

domu. Miałem wrażenie, że gdybyśmy go lekko dotknęli paznokciem, ciało rozsypałoby się, 

zmieniając się w stertę ludzkich trocin. Nie miał już wąsów, ale zarostu nie golił, tylko strzygł 

nożyczkami tak, iż zdawało się, że twarz zarasta mu nie twardą, mocną szczeciną, ale 

delikatnym białym puszkiem. Patrząc na niego myślałem: “Teraz nie wygląda jak człowiek. 

Teraz wygląda jak trup, któremu jeszcze nie zgasły oczy”.

Kiedy odezwał się, usłyszałem ten sam, co wtedy, kiedy zjawił się u nas, ospały głos 

przeżuwającego zwierzęcia. Powiedział, że nie ma nic do powiedzenia. Powiedział, jak gdyby 

sądził, że nic nie wiemy o tym, że policja włamała się i przekopała ogródek bez jego zgody. 

Ale nie była to skarga. Było to zaledwie utyskujące i smutne wyznanie.

Zaś co do Meme - złożył wyjaśnienie, które mogło wydać się dziecinne, ale 

powiedział to takim tonem, jakby wyznawał szczerą prawdę. Powiedział, że Meme odeszła, to 

wszystko. Kiedy zamknęła sklepik, zaczęło ją męczyć siedzenie w domu. Z nikim nie 

rozmawiała, nie miała żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Mówił, że zobaczył ją 

pewnego dnia, jak zaczęła szykować walizkę i nic jej nie powiedział. Mówił, że nie odezwał 

się również w chwili, gdy zobaczył ją już ubraną, z walizką w ręku, jak milcząc stała w 

drzwiach i to też tak, jakby zaledwie chciała mu uświadomić, gotowa już do wyjścia, że 

odchodzi. “Wtedy - powiedział - wstałem i dałem jej pieniądze, które zostały jeszcze w 

szufladzie”.

Zapytałem: - “Jak dawno temu to było, doktorze?”

A on odpowiedział: - “Proszę ocenić po moich włosach. To ona mi je obcinała”.

Szczeniak podczas tej wizyty niewiele powiedział. Od chwili gdy wszedł do tego 

pokoju, zdawał się być pod wrażeniem spotkania z jedyną osoba, której nie poznał w czasie 

swego piętnastoletniego pobytu w Macondo. I tym razem zdałem sobie, wyraźniej niż 

kiedykolwiek, sprawę (być może dlatego, że doktor nie miał wąsów) z niezwykłego 

podobieństwa tych obu mężczyzn. Nie byli tacy sami, ale zdawali się być braćmi. Jeden z 

nich o wiele starszy, chudszy i mizerny. Ale łączyły ich wspólne cechy, zawsze istniejące 

między braćmi, choćby jeden był podobny do ojca, a drugi do matki. Wtedy przypomniałem 

sobie o ostatniej nocy na werandzie. Powiedziałem:

- To jest Szczeniak, doktorze. Kiedyś przyrzekł mi pan, że go odwiedzi.

73

background image

Uśmiechnął się. Popatrzył na księdza i powiedział:

- Rzeczywiście, pułkowniku. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem.

I nie przestał przyglądać się badawczo, póki Szczeniak nie odezwał się:

- Dla chcącego nigdy nie jest za późno - powiedział. - Chciałbym, byśmy zostali 

przyjaciółmi.

Szybko zauważyłem, że przy nieznajomym Szczeniak stracił swą normalną moc. 

Mówił nieśmiało, bez tej nieugiętej pewności, z jaką jego głos grzmiał z ambony, gdy 

złowróżbnym tonem nawiedzonego odczytywał prognozy meteorologiczne z kalendarza 

Bristol.

Wtedy spotkali się po raz pierwszy. I również po raz ostatni. Mimo to życie doktora 

zostało przedłużone aż do dzisiejszego ranka, gdy Szczeniak raz jeszcze stanął w jego obronie 

- tej nocy, kiedy błagano doktora, by zaopiekował się rannymi, a on nawet nie otworzył drzwi 

i wykrzyknięto mu ten przerażający wyrok, którego wykonaniu spróbuję się teraz 

przeciwstawić.

Mieliśmy już wychodzić, gdy przypomniałem sobie coś, o co chciałem go zapytać już 

od wielu lat. Powiedziałem Szczeniakowi, że gdy on będzie interweniował u władz, ja jeszcze 

posiedzę chwilę z doktorem. Gdy zostaliśmy sami, zapytałem:

- Proszę powiedzieć, doktorze, co się stało z dzieckiem?

Jego twarz nadal pozostała obojętna.

- Z jakim dzieckiem, pułkowniku? - odrzekł. A ja spytałem: 

- Z waszym, Meme była w ciąży, kiedy opuściła mój dom.

A on, spokojny, nieporuszony:

- Rzeczywiście, pułkowniku. Nawet i o tym zapomniałem.

74

background image

Ojciec siedział w milczeniu. Później powiedział: “Szczeniak by ich tu pasami 

przypędził”. W jego oczach błyszczy tłumione zdenerwowanie. I gdy przedłuża się to 

oczekiwanie, które trwa już chyba pół godziny (jest mniej więcej trzecia), zaczynam martwić 

się bezradnością dziecka, czymś dalekim w jego twarzy, zdającej się o nic nie pytać, jego 

abstrakcyjną i zimną obojętnością, upodabniającą go do jego ojca. Mój syn zniknie w 

rozpalonym powietrzu tej środy, tak jak stało się to z Martinem, który dziewięć lat temu, 

machając ręką z okna pociągu, zniknął na zawsze. Daremny będzie cały mój trud, poświęcony 

memu synowi, jeśli będzie coraz bardziej upodabniał się do swego ojca. Na próżno będę 

błagać Boga, by uczynił z niego człowieka z krwi i kości, kogoś, kto miałby kształt, wagę i 

kolor jak ludzie. Wszystko na nic - póki w jego żyłach płynąć będzie krew jego ojca.

Pięć lat temu dziecko nie miało nic z Martina. Teraz nabiera wszystkich jego cech - 

odkąd do Macondo wróciła Genoveva Garcia z sześciorgiem dzieci, wśród których były dwie 

pary bliźniaków. Genoveva utyła i zestarzała się. Wokół oczu miała błękitne żyłki, dzięki 

którym jej twarz, przedtem czysta i gładka, teraz wyglądała jakby była brudna. Stojąc, niczym 

kwoka, w środku swego stadka ubranego w białe buciki i falbanki z organdyny, okazywała 

hałaśliwe i bezładne zadowolenie z życia. Wiedziałam, że Genoveva uciekła z dyrektorem 

objazdowego teatru kukiełkowego, i czułam odrazę na widok tych dzieci, które zdawały się 

poruszać automatycznymi gestami, jakby uruchamiane przez jeden centralny mechanizm. 

Sześcioro dzieci, małych, niepokojąco do siebie podobnych, w identycznych bucikach i 

identycznych falbankach. To jej bezładne zadowolenie z życia wydawało mi się bolesne i 

zasmucające, jak i jej przeładowana miejskimi rekwizytami obecność w tym zrujnowanym, 

unicestwionym przez kurz miasteczku. Było coś gorzkiego, jakby nieukojona śmieszność, w 

jej sposobie poruszania się, w tym udawaniu szczęśliwej, w ubolewaniu nad naszym trybem 

życia, tak różnym - mówiła - od tego, do jakiego przywykła w teatrze kukiełkowym.

Patrząc na nią przypominałam sobie inne czasy. Powiedziałam jej: “Aleś utyła, 

kobieto”. Wtedy posmutniała. Powiedziała: “Widać od wspomnień się tyje”. Przez chwilę 

uważnie przyjrzała się dziecku. Zapytała: “A co się stało z tym czarownikiem od czterech 

guzików?” Odpowiedziałam jej oschle, bo wiedziałam, że wie: “Wyjechał”. A Genoveva: “I 

zostawił ci tylko to?” Odparłam, że tak, że zostawił mi tylko jedno dziecko. Genoveva 

zaśmiała się nieopanowanym, wulgarnym śmiechem: “No, to rzeczywiście trzeba być 

słabowitym, żeby przez pięć lat zrobić tylko jedno dziecko” - powiedziała - i nie przestając 

się kokosić, gdakać pośród szamoczącego się stadka, dodała: “I pomyśleć, że szalałam za 

75

background image

nim. Przysięgam, odbiłabym ci go, gdyby nie to, że poznałyśmy go przy trumnie jakiegoś 

dziecka. Wtedy byłam bardzo przesądna”.

Zanim się pożegnała, zaczęła przypatrywać się dziecku i powiedziała: “Rzeczywiście 

przypomina ojca. Brakuje mu tylko marynarki”. I od tej chwili dziecko zaczęło wydawać mi 

się podobne do swego ojca, jakby Genoveva rzuciła na niego urok podobieństwa. Czasami 

zastaję dziecko z łokciami opartymi o stół, głową pochyloną na lewe ramię, z zamglonym, nic 

nie widzącym wzrokiem. Jest taki sam jak Martin, kiedy opierał się o doniczki z goździkami 

poustawiane przy poręczy i mówił: “Bez względu na ciebie, zostałbym na zawsze w 

Macondo, mimo wszystko”. Czasem mam wrażenie, że to powie, tak jak mógłby powiedzieć 

to właśnie teraz, gdy siedzi przy mnie, milcząc, dotykając czerwonego od upału nosa. “Boli 

cię?” - pytam. A on dopowiada, że nie, że myślał, że nos nie mógłby mu utrzymać okularów. 

“Nie masz się czym przejmować” - mówię i rozwiązuję mu kokardę pod szyją. Mówię: 

“Kiedy wrócimy do domu, wykąpiesz się i odpoczniesz”. Później patrzę w stronę ojca, który 

przed chwilą zawołał najstarszego z Indian: “Cataure”. Jest to mały, krępy chłop; dotąd palił 

siedząc na łóżku, a teraz, na dźwięk swojego imienia, unosi głowę i małymi, posępnymi 

oczyma szuka twarzy ojca. Ale gdy ojciec chce coś dodać, z drugiego pokoju słychać właśnie 

zbliżające się kroki alkada, który chwiejąc się wchodzi do pokoju.

76

background image

11

To południe w naszym domu było straszne. Choć wiadomość o jego śmierci nie 

zaskoczyła mnie, czekałem na nią bowiem już od dłuższego czasu, nie przypuszczałem, że 

spowoduje takie przemiany w moim domu. Ktoś musiał iść ze mną na ten pogrzeb i 

myślałem, że będzie mi towarzyszyć żona, szczególnie po mojej chorobie sprzed trzech lat, 

jak i po tym wieczorze, kiedy przeszukując szufladę biurka, znalazła laskę ze srebrną rączką i 

nakręcaną tancerkę. Zdaje się, że wtedy nie pamiętaliśmy już o zabawce. Tego wieczoru 

jednak nakręciliśmy ją, a ona, jak dawniej, zatańczyła w rytm muzyki, niegdyś wesołej, teraz, 

po długim milczeniu w szufladzie, melancholijnej i smutnej. Adelajda patrzyła na tańczącą 

zabawkę i wspominała. Odwróciła się ku mnie, spoglądając zwilgotniałymi od smutku 

oczyma:

- Kogo ci przypomina? - zapytała.

Wiedziałem, o kim myśli Adelajda, gdy zabawka napełniła pokój żałością swojej 

steranej melodyjki.

- Co się z nim może dziać? - zapytała wspominając Adelajda, jakby przebudzona 

odgłosem tamtych czasów, kiedy o szóstej po południu pojawiał się w drzwiach pokoju i 

zawieszał lampę nad drzwiami.

- Mieszka w tym narożnym domu - odpowiedziałem. - Umrze któregoś dnia i my 

będziemy musieli go pochować.

Adelajda pochłonięta tańcem zabawki milczała, a ja spostrzegłem, że zarażam się jej 

nostalgią. Powiedziałem:

- Zawsze chciałem wiedzieć, z kim go pomyliłaś w dniu przyjazdu. Przygotowałaś 

stół, bo wydał ci się do kogoś podobny.

Adelajda odpowiedziała z bezbarwnym uśmiechem:

77

background image

- Śmiałbyś się ze mnie, gdybym ci powiedziała, do kogo wydał mi się podobny, gdy 

stanął tam w kącie, z tancerką w ręku - i wyciągnęła palec w stronę pustki, gdzie ujrzała go 

dwadzieścia cztery lata przedtem, w nie zniszczonych butach i ubraniu, które wydawało się 

być wojskowym mundurem.

Myślałem, że tego wieczoru poprzez wspomnienie pogodzili się; dziś więc 

powiedziałem żonie, by idąc ze mną włożyła czarną suknię. Ale zabawka znów jest w 

szufladzie. Muzyka straciła swoją moc. Adelajda umartwia się teraz. Jest smutna, 

zmaltretowana, całymi godzinami modli się w pokoju.

- Tylko tobie mógł przyjść do głowy pomysł urządzenia tego pogrzebu - powiedziała. - 

Po wszystkich nieszczęściach, które na nas spadły, tylko nam tego przeklętego roku 

przestępnego brakowało. A później potop.

Próbowałem przekonać ją, że jestem związany w tej sprawie słowem honoru.

- Nie możesz zaprzeczyć, że zawdzięczam mu życie - powiedziałem.

Odparła:

- To on coś nam zawdzięczał. Ratując ci życie nie zrobił nic nadzwyczajnego, po 

prostu wyrównał rachunek za ośmioletni nocleg, jedzenie i pranie.

Następnie przysunęła krzesło do poręczy. I chyba jeszcze tak siedzi, z oczami 

zamglonymi smutkiem i zabobonnym lękiem. Wydała mi się tak zdecydowana, że 

próbowałem ją uspokoić.

- Dobrze. W takim razie pójdę z Izabelą - powiedziałem.

Nie odpowiedziała. Wciąż siedziała, nieporuszona, obojętna, aż do chwili, gdy już 

szykowaliśmy się do wyjścia i powiedziałem jej, myśląc, że sprawię jej tym przyjemność:

- Póki nie wrócimy, idź do kaplicy i pomódl się za nas. Wtedy obróciła głowę w stronę 

drzwi, mówiąc:

- Nawet się nie ruszę do kościoła. Moje modlitwy będą niespokojne, póki ta kobieta 

będzie przychodzić co wtorek prosić o wiązankę melisy.

78

background image

W jej głosie słychać było ciemny i wzburzony bunt:

- Zostanę tutaj, w pokorze, aż do godziny Sądu. Jeśli do tego czasu termity nie zjedzą 

krzesła.

Słysząc odgłosy znanych kroków, które przemierzają sąsiedni pokój, ojciec 

zatrzymuje się wyciągając szyję. Zapomina wtedy, co miał powiedzieć Cataure, i podpierając 

się laską próbuje obrócić się, ale wówczas chroma noga nie wytrzymuje wysiłku i przez 

chwilę wydaje się, że upadnie, tak jak upadł trzy lata temu - w kałużę rozlanej lemoniady, 

wśród brzęku toczącego się po podłodze dzbana, trzasku chodaków, skrzypienia fotela na 

biegunach i płaczu dziecka, które było jedynym świadkiem jego upadku.

Odtąd kuleje, wlecze za sobą nogę, sztywną po tygodniu gorzkich cierpień, z których, 

myśleliśmy, nigdy się już nie podźwignie. Teraz widząc, jak przy pomocy alkada odzyskuje 

równowagę, myślę, że w tej niedołężnej nodze tkwi tajemnica zobowiązania, które ojciec 

pragnie teraz, wbrew woli miasteczka, wykonać.

Być może jego wdzięczność pojawiła się tego dnia, gdy upadł na werandzie, mając 

uczucie, jak mówił później, że zepchnięto go z wysokiej wieży. Dwaj ostatni lekarze, jacy 

pozostali jeszcze w Macondo, poradzili, by przygotowano go na lekką śmierć. Pamiętam go 

piątego dnia po upadku, pomniejszonego w pościeli na łóżku; pamiętam jego wyniszczone 

ciało, jak ciało Szczeniaka, które w zeszłym roku odprowadzili na cmentarz wszyscy 

mieszkańcy Macondo w tłumnej, wstrząśniętej i pełnej kwiatów procesji. Wewnątrz trumny 

majestatyczność Szczeniaka miała ten sam nieuleczalny i niepocieszony cień opuszczenia, 

które widziałem w twarzy mojego ojca w dniach, kiedy sypialnia wypełniła się jego głosem i 

kiedy opowiedział o tym dziwnym wojskowym, który w wojnie z osiemdziesiątego piątego 

roku pojawił się pewnej nocy w obozie pułkownika Aureliano Buendia, w kapeluszu i w 

butach ozdobionych tygrysimi zębami, pazurami i skórą i zapytano go: “Kim pan jest?” A 

dziwny wojskowy nie odpowiedział; i zapytano go: “Skąd pan przychodzi?” I nadal nie 

odpowiadał, więc zapytano:, Po której stronie pan walczy?” I wciąż nie otrzymywali 

odpowiedzi od nieznanego wojskowego, póki jeden z ordynansów nie złapał głowni, nie 

przybliżył jej do jego twarzy, po czym przypatrywał się jej przez chwilę i krzyknął oburzony: 

“Cholera! To książę Marlborough!”

79

background image

Podczas tej przerażającej halucynacji lekarze rozkazali, by go wykąpano. I tak 

zrobiono. Ale na drugi dzień lekarze mogli stwierdzić tylko lekkie zaburzenia żołądkowe... 

Wówczas opuścili dom, mówiąc, że mogą jedynie zalecić, by przygotowano chorego na lekką 

śmierć.

Sypialnia zanurzyła się w milczącej atmosferze, w której dawało się słyszeć jedynie 

powolny i przyciszony oddech śmierci, ten tajemny oddech, jaki sypialnie umierających 

nasyca ludzkim zapachem. Od udzielenia mu przez ojca Angela ostatniego namaszczenia 

minęło wiele godzin, podczas których nikt się nie ruszył, przyglądając się ostrym rysom 

nieuleczalnie chorego. Później zegar wybił godzinę i macocha wstała, by podać lekarstwo. 

Unieśliśmy ojcu nieco głowę próbując rozewrzeć mu zęby, aby macocha mogła wsunąć łyżkę. 

Wtedy właśnie w korytarzu rozległ się odgłos powolnych, lecz stanowczych kroków. 

Macocha zamarła z łyżką w powietrzu, przerwała szept modlitwy i odwróciła się ku drzwiom, 

bez kropli krwi w twarzy. “Nawet w czyśćcu rozpoznałabym te kroki” - zdołała powiedzieć w 

chwili, w której spojrzeliśmy ku drzwiom i zobaczyliśmy doktora. Stał tam, na progu, patrząc 

na nas.

Mówię córce: “Szczeniak by ich tu pasami przypędził” - i odchodzę w stronę trumny, 

myśląc: “Od czasu gdy doktor opuścił nasz dom, nabrałem przekonania, że naszymi czynami 

kieruje siła wyższa, wobec której na nic zdałby się bunt, nawet wtedy, gdy próbowalibyśmy 

tego z całych naszych sił lub też ograniczali się do jałowej postawy Adelajdy, która zamknęła 

się w modlitwach”.

I pokonując dzielącą mnie od trumny odległość, widząc moich obojętnie siedzących 

na łóżku ludzi, wydaje mi się, że wdychając pierwszy haust kłębiącego się nad zmarłym 

powietrza wciągam w płuca całą tę gorzką materię przeznaczenia, które zniszczyło Macondo. 

Sądzę, że alkad nie będzie długo zwlekać z zezwoleniem na pogrzeb. Wiem, że na zewnątrz, 

na ulicach udręczonych upałem, czekają ludzie. Wiem, że przy oknach stoją kobiety z 

niecierpliwością oczekujące widowiska i że nie ruszą się stamtąd, zapomniawszy; że na 

kuchenkach kipi mleko i przypala się ryż. Ale myślę również, że i ta ostatnia manifestacja 

buntu jest ponad możliwości wycieńczonej, wyniszczonej grupy ludzi. Jej zdolność walki 

była kaleka jeszcze przed tamtą niedzielą wyborów, kiedy powstali, ustanowili swe plany i 

zostali pokonani, a mimo to nadal żyli w przekonaniu, że to oni są panami swego losu i swych 

czynów. Ale to wszystko zdawało się być już z góry przesądzone, by ująć w jeden nurt 

sprawy, które, krok po kroku, miały doprowadzić nas nieuchronnie do tej środy.

80

background image

Dziewięć lat temu, kiedy wszystko zawaliło się w gruzy, dla odbudowy wystarczyłby 

wspólny wysiłek tych, którzy pragnęli się podźwignąć. Dość było wyjść na pola ogołocone 

przez kompanię bananową, wyplenić chwasty i zacząć znów od początku. Ale szarańczę 

nauczono niecierpliwości i niewiary zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Nauczono ją 

wierzyć jedynie w chwilę bieżącą i w zaspokajanie w niej swych nienasyconych apetytów. 

Nie trzeba było zbyt wiele czasu, żebyśmy zdali sobie sprawę, że szarańcza odleciała i że bez 

niej odbudowa była niemożliwa. Przyniosła ze sobą wszystko i wszystko ze sobą zabrała. Po 

jej odejściu została nam jedynie niedziela pośród ruin miasteczka i odwieczne szalbierstwo 

wyborcze w ostatnią noc Macondo, stawiające na placu cztery gąsiory wódki do dyspozycji 

policji i sił porządkowych.

Skoro tamtej nocy Szczeniak zdołał ich powstrzymać, mimo że ich bunt miał jeszcze 

dość siły, to dziś również mógłby chodzić od domu do domu, uzbrojony w batog i zmusiłby 

ich do pogrzebania tego człowieka. Szczeniak trzymał wszystkich w karbach żelaznej 

dyscypliny. Nawet po śmierci księdza - przed czterema laty, a na rok przed moją chorobą - 

zdyscyplinowanie to ujawniło się w spontaniczności, z jaką wszyscy zerwali kwiaty i krzewy 

ze swoich ogródków i zanieśli je na grób Szczeniaka, jakby w ten sposób chcieli, rzucając je 

na trumnę niczym na tacę, oddać mu ostatni hołd.

Doktor był jedynym człowiekiem, który nie wziął udziału w tym pogrzebie. Właśnie 

on, który zawdzięczał życie temu karnemu i pełnemu sprzeczności posłuszeństwu miasteczka 

wobec księdza. Tamtej nocy bowiem, gdy na palcu postawiono cztery gąsiory wódki, a 

Macondo stało się miasteczkiem wydanym na łup bandy uzbrojonych barbarzyńców, 

sterroryzowanym miasteczkiem grzebiącym swych zmarłych we wspólnym grobie - ktoś 

widać przypomniał sobie, że w tym narożnym domu mieszka lekarz. Właśnie wtedy postawili 

nosze pod drzwiami i krzyknęli do niego (bo nie otworzył drzwi, mówił nie wychodząc na 

zewnątrz): “Panie doktorze, niech pan zajmie się tymi rannymi, bo inni lekarze już nie dają 

rady”. A on odpowiedział: “Zanieście ich gdzie indziej, nie znam się na tym”. I powiedzieli 

mu: “Pan jest jedynym lekarzem, jaki nam został. Musi pan zrobić ten miłosierny uczynek”. A 

on (nadal nie otwierając drzwi) odpowiedział tłumowi wyobrażającemu go sobie, jak stoi na 

środku pokoju, trzymając wysoko lampę, która oświetla twarde, żółte oczy: “Zapomniałem 

wszystko, co na ten temat wiedziałem. Zanieście ich gdzie indziej” - ciągle przy zamkniętych 

drzwiach (bo drzwi już nigdy się nie otworzyły), za którymi konali mężczyźni i kobiety z 

Macondo. Tamtej nocy tłum był gotów na wszystko. Mieli już podpalać dom i obrócić w 

81

background image

popiół jego jedynego mieszkańca. Ale wtedy pojawił się Szczeniak. Mówią, że wyglądało to 

tak, jakby był tam przez cały czas, niewidzialny, czuwając, by nie zniszczono domu i 

człowieka. “Niech nikt nie waży się dotknąć tych drzwi” - tak ponoć powiedział Szczeniak. I 

mówią, że tylko to powiedział i stanął rozkrzyżowawszy ramiona, z beznamiętną, zimną 

twarzą krowiej czaszki, na którą padał blask miasteczkowej wściekłości. I wtedy furia opadła 

nieco, tłum przyhamował, cofnął się, ale miał jeszcze dość siły, by wykrzyknąć ten wyrok, 

który zapewnił na wieki wieków nadejście dzisiejszej środy.

Idę w stronę łóżka, by poprosić moich ludzi o otwarcie drzwi, myślę: “Powinien 

nadejść lada chwila”. I myślę też, że jeśli nie przyjdzie przed upływem pięciu minut, 

wyniesiemy trumnę bez zezwolenia i postawimy zmarłego na ulicy, choćbym musiał wykopać 

grób przy samym domu. “Cataure” - wołam najstarszego z moich ludzi, ale ledwie zdążył 

unieść głowę, gdy usłyszałem rozlegające się w sąsiednim pokoju kroki alkada.

Wiem, że idzie prosto w moją stronę i próbuję obrócić się szybko na piętach, 

podpierając się laską, ale chora noga zawodzi mnie, tracę równowagę i gdy już jestem pewny, 

że zaraz upadnę i rozbiję głowę o kant trumny, napotykam jego ramię, chwytam je mocno i 

słyszę idiotycznie uspokajający głos: “Proszę się nie przejmować, pułkowniku. Zapewniam 

pana, że nic się nie stanie”. Wierzę w to, ale wiem, że mówi tak, by samemu sobie dodać 

odwagi. “Nie przypuszczam; aby miało się coś stać” - odpowiadam, myśląc coś zupełnie 

przeciwnego. A on mówi coś o ceibach na cmentarzu i wręcza zezwolenie na pogrzeb. Nie 

czytając składam je, chowam do kieszonki kamizelki i mówię: “Mimo wszystko to musiało 

się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”.

Alkad odwraca się do Indian. Każe im przybić wieko i otworzyć drzwi. Widzę, jak 

wstają, szukają młotka i gwoździ, które już na zawsze wymażą obraz tego człowieka, tego 

bezdomnego pana znikąd, którego widziałem po raz ostatni trzy lata temu, gdy usiadł przy 

moim łóżku rekonwalescenta, z głową i twarzą wyżłobioną przez przedwczesną śmierć. 

Wtedy właśnie wyrwał mnie z jej rąk. Siła, która powiadomiła go o mojej chorobie, która 

sprowadziła go tu, zdawała się być tą samą siłą, przytrzymującą go przy moim łóżku, gdy 

mówił:

- Musi pan tylko nieco rozruszać nogę. Możliwe, że teraz będzie pan musiał już stale 

używać laski.

82

background image

Dwa dni później miałem zapytać go, czym mogę mu się odwdzięczyć, a on mi 

odpowiedział:

- Niczego pan mi nie zawdzięcza, pułkowniku. Ale jeśli chce mi pan zrobić przysługę, 

proszę rzucić na mnie garść ziemi, gdy zesztywnieję na amen. Jedynie tego potrzebuję, żeby 

nie zjadły mnie sępy.

Z samej prośby o tę przysługę, do której mnie zobowiązał, ze sposobu jej 

wypowiedzenia, z rytmu jego kroków stawianych na posadzce pokoju można było odgadnąć, 

że ten człowiek zaczął umierać już wiele lat temu, mimo że minąć miały jeszcze trzy lata nim 

ta śmierć, odwlekana i niedoskonała, ostatecznie nadeszła. Tym dniem stała się dzisiejsza 

środa. Myślę nawet, że nie potrzebowałby sznura. Wystarczyłby lekki podmuch, by zgasić 

ostatni płomyk życia, jaki żarzył się w jego twardych, żółtych oczach. Przeczułem to 

wszystko tamtej nocy, podczas rozmowy z nim w pokoiku, zanim odszedł z Meme do tego 

domu. Gdy zobowiązywał mnie do tej przysługi, którą teraz mu oddam, nie poczułem się 

zmieszany. Po prostu powiedziałem:

- To zbyteczna prośba, doktorze. Pan mnie zna i powinien pan wiedzieć, że i tak 

pochowałbym pana, wbrew wszystkiemu i wszystkim, nawet jeśli nie zawdzięczałbym panu 

życia.

A on, z uśmiechem w po raz pierwszy spokojnych, twardych, żółtych oczach:

- Wszystko to prawda, pułkowniku. Ale proszę nie zapominać, że zmarły nie mógłby 

mnie pochować.

Teraz już nikt nie może zapobiec tej hańbie. Akad oddał ojcu zezwolenie, a ten 

powiedział: “Mimo wszystko to musiało się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”. I 

powiedział to z tą samą obojętnością, z jaką zdał się na los szczęścia Macondo, wierny 

kufrom, w których leży garderoba ludzi zmarłych na długo przed moim przyjściem na świat. 

Od tamtej pory wszystko zaczęło podupadać. Nawet energia mojej macochy, jej żelazny i 

despotyczny charakter przemieniły się w gorzką udrękę. Z każdym dniem staje się coraz 

bardziej daleka i milcząca, a jej rozczarowanie jest tak wielkie, że dziś siadła przy poręczy i 

powiedziała: “Zostanę tutaj, w pokorze, aż do godziny Sądu”.

83

background image

Ojciec już w niczym nie narzuca swojej woli. Jedynie dziś stał się sobą, aby spełnić 

ten haniebny obowiązek. Jest tutaj, pewny, że wszystko zostanie załatwione bez poważnych 

konsekwencji, obserwując Indian, którzy wstali, by otworzyć drzwi i przybić wieko. Widząc, 

że zbliżają się, wstaję, biorę dziecko za rękę i przesuwam krzesło ku oknu, żeby nie być na 

oczach miasteczka, kiedy otworzą się drzwi.

Dziecko jest zakłopotane. Gdy wstałam, popatrzył mi w oczy z trudnym do 

rozszyfrowania, nieco oszołomionym wyrazem twarzy. Teraz stoi przy mnie, zakłopotany, 

patrząc na pocących się z wysiłku Indian odsuwających sztaby. Drzwi otwierają się na oścież 

z świdrującym i narastającym lamentem zardzewiałego metalu. Wtedy znów widzę ulicę, 

rozświetlony, biały, palący kurz, który pokrywa domy i upodabnia miasteczko do zużytego 

mebla. Jakby Bóg ogłosił Macondo bezużytecznym gratem i rzucił je w kąt, gdzie spoczywają 

miasteczka, które przestały już służyć dziełu tworzenia.

Dziecko, w pierwszej chwili oślepione chyba gwałtownym wtargnięciem jasności 

(gdy otworzyły się drzwi, jego dłoń zadrżała w mojej), unosi nagle głowę i teraz skupione, 

uważne pyta: “Słyszysz go?” Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że na jednym z sąsiednich 

patio jakiś alkarawan wyśpiewuje godzinę. “Tak - mówię. Chyba jest już trzecia” - prawie w 

tej samej chwili, w której słychać pierwsze uderzenie młotka.

Próbując nie słuchać tego przejmującego dźwięku, od którego dostaję gęsiej skórki, by 

dziecko nie spostrzegło mojej udręki, odwracam głowę w stronę okna i widzę przy następnej 

przecznicy, na tle naszego domu, melancholijne, zakurzone migdałowce i nasz dom w głębi. 

Targany niewidzialnym podmuchem zniszczenia również i on jest w przededniu cichej i 

ostatecznej ruiny. Całe Macondo jest takie od czasu, gdy kompania bananowa wycisnęła z 

niego wszystkie siły. Bluszcz atakuje domy, las zarasta zaułki, pękają mury, w biały dzień 

można natknąć się w sypialni na jaszczura. Wszystko popada w ruinę, odkąd przestaliśmy 

doglądać rozmarynu i tuberoz, odkąd jakaś niewidzialna ręka stłukła w kredensie świąteczną 

porcelanę i zaczęła tuczyć mole w ubraniach, których nikt już na siebie nie włoży. Drzwi 

wyskakują z zawiasów i nie ma już troskliwej ręki, która by je naprawiła. Ojciec nie ma sił 

ruszać się tak jak przedtem, zanim upadł i okulał na zawsze. Pani Rebeca, za swym wiecznym 

wentylatorem, nie zajmuje się niczym, co mogłoby odstręczyć głód nieżyczliwości wywołany 

jej jałowym i udręczonym wdowieństwem. Agueda jest sparaliżowana, wyczerpana przez 

cierpliwą, religijną chorobę; a ojciec Angel wydaje się znajdować zadowolenie jedynie w 

uporczywej niestrawności po klopsikach, odczuwanej podczas codziennych sjest. Nie 

84

background image

zmieniła się tylko piosenka bliźniaczek z San Jerómino i owa tajemnicza, jakby nie starzejąca 

się żebraczka, która od dwudziestu lat przychodzi w każdy wtorek po wiązankę melisy. 

Jedynie gwizd żółtego i pokrytego kurzem pociągu, do którego nikt nie wsiada, cztery razy 

dziennie przerywa ciszę. A w nocy postukiwania z małej elektrowni, którą odchodząc z 

Macondo, pozostawiła kompania bananowa.

Widzę przez okno dom i myślę, że moja macocha siedzi tam, nieruchoma na swym 

krześle, i myśli może, że zanim wrócimy, nadleci ostateczny wiatr, który zmiecie to 

miasteczko. Wtedy wszyscy już odejdą, prócz nas, jesteśmy bowiem przywiązani do tej ziemi 

poprzez pokój pełen kufrów, gdzie złożone są jeszcze naczynia kuchenne i odzież dziadków 

moich dziadków, i derki, którymi okrywano konie moich rodziców, gdy uciekając przed 

wojną jechali do Macondo. Jesteśmy zakorzenieni w tej ziemi poprzez wspomnienie dawnych 

zmarłych, choć ich kości nie można by już odnaleźć dwadzieścia sążni pod ziemią. Kufry są 

w pokoju od ostatnich dni wojny; i będą tam również wtedy, gdy wrócimy z pogrzebu, o ile 

nie nadleci ten wiatr ostateczny, który zmiecie Macondo, jego pełne jaszczurów sypialnie i 

jego milczących ludzi, wyniszczonych przez wspomnienia.

Nagle mój dziadek wstaje, podpiera się laską i wyciąga swoją ptasią głowę, na której 

okulary trzymają się pewnie, jakby stanowiły część jego twarzy. Myślę, że byłoby mi bardzo 

trudno nosić okulary. Przy pierwszym ruchu zsunęłyby mi się z uszu. I myśląc o tym lekko 

stukam się w nos. Mama patrzy na mnie i pyta: “Boli cię?” A ja odpowiadam, że nie, po 

prostu zastanawiam się, czy mógłbym nosić okulary. A ona uśmiecha się, oddycha głęboko i 

mówi: “Chyba jesteś cały spocony”. I rzeczywiście, ubranie parzy mi skórę, zielony gruby 

welwet, zapięty aż pod szyję przylepia mi się do ciała i wywołuje okropne uczucie. “Tak” - 

mówię. A mama pochyla się nade mną, rozwiązuje kokardę, wachluje mi szyję i mówi: 

“Kiedy wrócimy do domu, wykąpiesz się i odpoczniesz”. “Cataure” - słyszę...

Wtedy przez tylne drzwi wchodzi ten człowiek z rewolwerem. Stojąc w otwartych 

drzwiach zdejmuje kapelusz i idzie ostrożnie, jakby bał się obudzić trupa. Ale robi to po to, 

żeby przestraszyć dziadka, który popchnięty przez niego traci równowagę, chwieje się, ale w 

ostatniej chwili przytrzymuje się ramienia tego samego mężczyzny, co chciał go powalić na 

ziemię. Tamci przestali palić i siedzą na łóżku równo, jak cztery kruki na murze. Kiedy 

85

background image

wchodzi ten z rewolwerem, kruki nachylają się i szepczą tajemniczo, jeden z nich wstaje, 

podchodzi do stołu i bierze pudełeczko z gwoździami i młotek.

Przy trumnie dziadek rozmawia z tamtym człowiekiem. Mężczyzna mówi: “Proszę się 

nie przejmować, pułkowniku. Zapewniam pana, że nic się nie stanie”. A dziadek odpowiada: 

“Nie przypuszczam, by miało się coś stać”. A mężczyzna mówi: “Może go pan pochować po 

zewnętrznej stronie, przy lewym murze cmentarza, tam, gdzie są najwyższe ceiby”. I daje 

dziadkowi jakiś papierek, mówiąc: “Zobaczy pan, że wszystko się dobrze skończy”. Dziadek 

jedną ręką opiera się o laskę, a drugą bierze papierek i chowa do kieszeni w kamizelce, tam 

gdzie ma mały, kwadratowy złoty zegarek z łańcuszkiem. Później mówi: “Mimo wszystko to 

musiało się stać: to tak, jakby to przepowiedział kalendarz”.

Mężczyzna odpowiada: “W oknach jest trochę ludzi, ale to z czystej ciekawości. 

Kobiety z byle powodu wyglądają przez okno”. Ale myślę, że dziadek nie usłyszał go, bo 

patrzy przez okno na ulicę. Mężczyzna wtedy rusza się, podchodzi do łóżka i mówi ludziom, 

wachlując się kapeluszem: “Teraz możecie zabić wieko. I otwórzcie drzwi, niech wpłynie tu 

trochę powietrza”.

Ludzie wstają, zaczynają się ruszać. Jeden z nich pochyla się z młotkiem i 

gwoździami nad trumną, a reszta podchodzi do drzwi. Mama wstaje. Jest spocona i blada. 

Przesuwa krzesło, bierze mnie za rękę i odsuwa na bok, żeby mogli przejść ci ludzie, którzy 

idą otworzyć drzwi.

Najpierw próbują odsunąć zasuwę, która wydaje się przylutowana do klamer, ale nie 

mogą jej ruszyć. Tak jakby ktoś z drugiej strony z całej siły podtrzymywał plecami drzwi. Ale 

gdy jeden z ludzi opiera się o nie i uderza, w pokoju robi się głośno od zgrzytu drewna i 

zardzewiałych zawiasów, wszystkich zamków zlutowanych przez czas, warstwa po warstwie, 

i drzwi otwierają się, tak ogromne, że zmieściłoby się w nich dwóch ludzi, jeden na drugim; i 

słychać narastający trzask drewna i zbudzonego żelaza. I zanim możemy zrozumieć, co się 

dzieje, do pokoju wpada od tyłu światło, potężne i doskonałe, bo odsunęli zaporę, która 

powstrzymywała je przez dwieście lat z siłą dwustu wołów, i pada na plecy w pokoju, 

pociągając za sobą w swym hałaśliwym upadku cienie przedmiotów. Ludzie stają się okrutnie 

widoczni, jak błyskawica w południe, i chwieją się, i wydaje mi się, jakby musieli się czegoś 

złapać, żeby jasność ich nie powaliła.

86

background image

Kiedy drzwi się otwierają, gdzieś w miasteczku zaczyna śpiewać alkarawan. Teraz 

widzę ulicę. Widzę błyszczący i rozżarzony kurz. Widzę naprzeciwko wielu ludzi 

opierających się o ściany domów, ze skrzyżowanymi ramionami, patrzących na pokój. Znowu 

słyszę alkarawana i mówię do mamy: “Słyszysz go?” A mama mówi, że tak, że chyba już 

trzecia. Tylko że Ada powiedziała mi, że alkarawany śpiewają, kiedy czują zapach śmierci. 

Chcę to powiedzieć mamie, ale w tej samej chwili słyszę silne uderzenie młotka w główkę 

pierwszego gwoździa. Młotek uderza, uderza, rozbrzmiewa wszędzie; odpoczywa przez 

chwilę i znów uderza, raniąc drewno sześć razy z rzędu, wywołując długi i smutny jęk 

uśpionych desek, gdy tymczasem mama, z twarzą odwróconą w inną stronę, patrzy przez 

okno na ulicę.

Kiedy kończą wbijać gwoździe, słychać śpiew wielu alkarawanów. Dziadek daje znak 

swoim ludziom. Ci pochylają się, przechylają trumnę, tymczasem ten, który stoi w kącie z 

kapeluszem, mówi: “Proszę się nie przejmować, pułkowniku”. I wtedy dziadek odwraca się w 

jego stronę, wzburzony, z szyją nabrzmiałą i siną jak u koguta przed walką. Ale nic nie mówi. 

Znów ten mężczyzna odzywa się z kąta. Mówi: “Myślę nawet, że w miasteczku nie ma 

nikogo, kto by o tym pamiętał”.

W tej chwili naprawdę czuję drżenie w żołądku. “Teraz naprawdę mam ochotę iść 

tam, na tyły” - myślę, ale widzę, że jest już za późno. Ludzie robią ostatni wysiłek; prostują 

się wbijając obcasy w podłogę i trumna płynie w jasności, jakby odprawiano pogrzeb 

zmarłego okrętu.

Myślę: “Teraz poczują zapach. Teraz wszystkie alkarawany zaczną śpiewać”.

87