background image

M

ARY

 BALOGH

SEKRETNE MAŁŻEŃSTWO

Przekład

Anna Palmowska

background image

PROLOG

Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814

Patrzył na scenę znaną mu aż za dobrze. Wieloletnie doświadczenie nauczyło 

go, że pola bitew niewiele się od siebie różnią, zwłaszcza gdy walka jest już skończona.

Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by  ukazać 

armię   brytyjską   i   wojska   sprzymierzone,   umacniające   świeżo   wywalczone   pozycje 

wzdłuż przełęczy Calvinet na wschód od miasta. Ciężkie działa zostały skierowane 
wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący 

zapach prochu ciągle wisiał w powietrzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i 
krwi. Pomimo nieustającego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rżenia koni, 

szczęku broni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół 
zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciałami zabitych i 

rannych.

Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok. 

Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach 
wśród   żołnierzy.   Jednak   zawsze   po   bitwie   przemierzał   pole   walki,   by   pożegnać 

zabitych ze swego oddziału i ulżyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.

Z   posępną   miną   spojrzał   ciemnymi,   nieprzeniknionymi   oczami   na   leżącego 

człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała 
się u jego boku.

- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią mężczyzna 

leżał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?

Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.

-   To   kapitan   Morris   -   powiedział   pułkownik   Bedwyn.   -   Rawlings,   we   zwij 

sanitariuszy. Natychmiast.

- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir. Pułkownik ledwie 

dostrzegalnym   gestem   powstrzymał  adiutanta.   Patrzył   na   umierającego  człowieka, 

którego czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie 
więcej niż kilka minut życia.

- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - Może podać wody?
-   Proszę   o   przysługę.   -   Morris   opuścił   na   gasnące   oczy   blade   powieki. 

Pułkownik przez chwilę myślał, że kapitan już nie żyje. Ukląkł przy nim na jedno 

background image

kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrzepotały i uniosły się. - 
Pański dług, sir. Powiedziałem, że nigdy nie zażądam jego spłaty.

- A ja przysiągłem, że mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił 

się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić.

Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu życie 

podczas   bitwy   o   Salamankę.   Pułkownik   stracił   konia   i   pieszo   walczył   z   konnym 

przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i 
zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowódcy. W walce, która się potem wywiązała, 

Morris został ciężko ranny. W nagrodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na 
kupienie tego patentu nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, że pułkownik 

Bedwyn nie jest mu nic winien, że w bitwie obowiązkiem żołnierza jest osłaniać towa-
rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik 

nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.

- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. - Niech pan 

jej przekaże wiadomość o mnie.

-   Zrobię   to   osobiście   -   zapewnił   pułkownik.   -   Powiem   jej,   że   w   ostatnich 

chwilach myślami był pan przy niej.

- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość już 

miała smutku. - Proszę powiedzieć, że nie wolno jej nosić żałoby. To moje ostatnie 
życzenie.

- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała 

kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd znalazł siłę, by unieść rękę 
i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą można było 

usprawiedliwić jedynie świadomością bliskiej śmierci, poprosił:

- Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na 

wszystko!

- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.

Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Pułkownik 

wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się 

modlił. W rzeczywistości jednak rozważał obietnicę złożoną kapitanowi. Przyrzekł, że 
osobiście zaniesie pannie Morris wiadomość o śmierci brata, chociaż nie wiedział, 

kim ona jest ani gdzie mieszka. Obiecał przekazać jej ostatnie życzenie Morrisa, by nie 
nosiła po nim żałoby.

background image

I dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał 

pojęcia.

„Bez względu na wszystko!”
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co 

mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?

„Bez względu na wszystko!”

background image

1

Anglia, 1814

Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire przecinała 

cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliżu wioski Heybridge. 

Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego poranka była szczególnie piękna, aż 
zapierała dech w piersiach. Dzwonki, które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły 

się wyjątkowo wcześnie, zachęcone ciepłą wiosną. Również różaneczniki otworzyły 
pąki,  okrywając  zbocza  niebiesko  -  różowym  dywanem.   Promienie  słońca  ukośnie 

przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów tworzyły na ziemi 
jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej wodzie strumyka.

Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, że ranek jest zbyt piękny, 

by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki kwitły tak krótko, a 

zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę 
Rice, guwernantkę, by na kilka godzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz 

swego maleńkiego synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, 
mimo artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej pomysł, by tę 

wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krześle, które przyniósł dla 
niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duży kosz z prowiantem.

Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na ramieniu 

miała   pęk   kwiatów.   Wolną   ręką   mocniej   wcisnęła   na   głowę   stary,   sfatygowany 

słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą. Wstążka była odpowiednio 
dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wysokim stanem i krótkimi rękawami, 

idealnej na poranek na dworze, gdy nie należało się spodziewać żadnego gościa. Eve 
czuła się szczęśliwa. Miała przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się 

swoich lęków. Chociaż niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał 
przecież, że wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.

Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie-

płym   uśmiechem   na   pooranej   zmarszczkami   twarzy.   Przez   czterdzieści   lat   ciotka 

ciągnęła   wózki   z   węglem   chodnikami   kopalni.   Po   śmierci   jej   męża   ojciec   Eve 
wyznaczył   jej   niewielką   rentę.   Rok   temu,   gdy   ojciec   był   już   bardzo   chory,   Eve 

namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood.

Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powierzono mu 

zadanie najwyższej wagi. Tuż za nim jego siostra, pięcioletnia Becky, zbierała kwiatki 

background image

z widoczną beztroską, fałszywie przy tym podśpiewując. Wyglądało na to, że czuje się 
dobrze   w   otaczającym   ją   świecie.   Żadne   z   dzieci   nie   należało   do   Eve,   chociaż 

mieszkały z nią od ponad siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.

Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamieniach. 

Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuż nad płytką wodą. Czatował na ryby, 
choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głupie psisko!

Mały   Benjamin   Rice   podszedł   do   matki   chwiejnym   krokiem,   ściskając   w 

wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów różanecznika. Thelma schyliła się, 

by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie.

Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie powinna 

tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi. Samotne dzieciństwo 
to   odległa   przeszłość.   Mieszkała   w   cudownym   miejscu,   otaczali   ją   ludzie,   których 

kochała, którzy odwzajemniali jej miłość. Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci 
papy, w końcu zrzuci żałobę i znowu zacznie nosić kolorowe stroje. Już nie mogła się 

doczekać. Lada dzień wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, że jest zakochana. 
Zakochana! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowana 

dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.

Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostatnim 

liście napisał, że przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba wreszcie będzie to 
możliwe. Tydzień temu usłyszała, że Napoleon Bonaparte poddał się we Francji siłom 

sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak 
tylko o tym się dowiedział, osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, że dla niej 

będzie to oznaczało koniec wieloletnich obaw o życie Percy'ego.

Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi każdy 

wazon we wszystkich pokojach. Żeby uczcić w ten sposób wiosnę, zwycięstwo i koniec 
żałoby. Gdyby jeszcze wrócił John...

- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym walijskim 

akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.

-   Ja   -   odpowiedziała   Becky.   Podskakując   radośnie,   podbiegła   do   kosza   i 

położyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.

Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał, że 

propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek przydreptał znad 

strumienia i posapując, postawił uszy.

-   Davy,   chyba   też   jesteś   głodny.   -   Eve   podeszła   do   niego,   objęła   za   chude 

background image

ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbierałeś więcej niż my 
wszyscy razem.

- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lekkim 

oporem, jakby uważał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią bardzo słabo 

spokrewnieni,   ale   jakże   mogłaby   pozwolić,   by   dzieci   mieszkające   pod   jej   dachem 
zwracały się do niej „panno Morris”, a do cioci Mari „pani Pritchard”?

Thelma   roześmiała   się.   Z   pękiem   kwiatów   w   jednej   ręce   i   Benjaminem   na 

drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza z jej głowy.

Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować świeże 

bułeczki. Zapach pieczywa i smażonego  kurczaka uświadomił  Eve jak bardzo była 

głodna. Przyklęknęła na kocu rozłożonym na trawie przez Davy'ego i Becky i zajęła się 
otwieraniem dużej butelki z lemoniadą.

A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świadczyła o 

talencie   kulinarnym   kucharki   Eve,   pani   Rowe.   Eve,   wycierając   palce   w   lnianą 

serwetkę   po   zjedzeniu   drugiego   kawałka   kurczaka,   zastanawiała   się,   dlaczego 
wszystko najlepiej smakuje na świeżym powietrzu.

- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim zwiędną - 

zaproponowała ciocia Mari. - Włożę tylko druty i wełnę do torby. No i niech mi ktoś 

poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miejsca moich starych kości.

-   Czy   musimy   już   iść?   -   spytała   Eve   z   westchnieniem,   podczas   gdy   Davy 

poderwał się, aby podać laskę.

Nagle usłyszała wołanie:

- Panno Morris! Panno Morris!
- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego młodzieńca o 

poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął się niezgrabnie zsuwać 
ze skarpy. - Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zrobisz sobie krzywdę.

Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i parku, 

mimo że w Ringwood było dość służby. Po śmierci jego ojca, wioskowego kowala, nikt 

nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponieważ powszechnie uważano go za głupka. 
Ale Eve nigdy nie spotkała dotąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania 

wszystkich poleceń.

-   Panno   Morris   -   powiedział   zadyszany,   poczerwieniały   na   twarzy   Charlie. 

Ilekroć  go   gdzieś   posyłano,   zawsze  zachowywał   się   tak,   jakby   miał   ogłosić   koniec 
świata czy inną, równie ważną wiadomość. - Przysłała... mnie... pani... Fuller. Ma... 

background image

pani... wracać... do domu.

- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała spódnicę. - I 

tak mieliśmy już wracać do domu.

- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko rozstawiając 

nogi.   Zmarszczył   czoło   w   wyraźnym   wysiłku,   by   przypomnieć   sobie   coś   więcej.   - 
Zapomniałem, jak się nazywa.

Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące już tyle 

razy   przeżyła   rozczarowanie,   że   wolała   nie   brać   tej   ewentualności   pod   uwagę. 

Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał wrócić. Nie była jednak 
jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej brutalnej prawdy.

- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to. Dziękuję za 

tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło pani Pritchard, a potem 

wrócić po koszyk?

Ucieszył się, że może się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krzesło, jak 

tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfalnym uśmiechem.

- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.

- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve już jej nie słyszała.
-   Percy!   -   krzyknęła   radośnie.   Zapomniała   o   kwiatach,   koszu   i   całym 

towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.

Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwracała na to 

uwagi. Nie zauważyła też, że Burek, ciężko dysząc, dzielnie dotrzymuje jej kroku. W 
mgnieniu   oka   znalazła   się   na   skraju   doliny   i   przebiegła   między   drzewami,   wokół 

stawu i dalej przez trawnik, w kierunku stajni, przez kamienny taras aż do drzwi 
frontowych. Gdy wpadła do holu zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie 

potargana, a może nawet i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy też pewnie 
nie zwróci na to uwagi.

A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, że przyjeżdża. Teraz nie miało to już 

żadnego   znaczenia.   Zawsze   lubiła   niespodzianki,   a   zwłaszcza   tak   miłe.   Wrócił   do 

domu!

- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, dużą, krepą kobietę, 

która czekała na nią w holu z posępną miną.

Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spotkanie, 

chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.

- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. - Wynocha 

background image

stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja duszko, i umyj się...

Ale Eve już jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku dla gości 

i wbiegła do środka.

- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstążkę kapelusza. A potem speszona 

zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy człowiek.

Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wrażenie, że wypełnia sobą pokój. 

Miał   chyba   ponad   dwa   metry   wzrostu.   W   pułkowych   barwach,   w   szkarłatnym 
mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych białych pantalonach, czarnych, 

wyczyszczonych na wysoki połysk butach, z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w 
ramionach, mocno  zbudowany, potężny i  groźny.  Miał  surową, ogorzałą  twarz, ze 

srogimi, prawie czarnymi oczami, dużym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi 
ustami. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi.

- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamiając sobie 

własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy mała go w ręce. 

Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki kwiatów. A na twarzy 
smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest wojskowy, który złożył im wizytę? 

I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam pana z kimś innym.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zanim się ukłonił.

- Panna Morris, jak mniemam? - spytał. Skinęła głową.
- Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - Służący, który 

mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.

- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.

Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego. O ile 

przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia rozstąpiła się pod jej 

stopami i pochłonęła ją.

Jednak   już   po   chwili   uświadomiła   sobie,   co   tak   naprawdę   się   stało.   Był 

dowódcą   Percy'ego   i   stał   tu   teraz,   w   gościnnym   saloniku   Ringwood,   w   galowym 
mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twarzy, jakby cała krew 

odpłynęła   jej   do   nóg.   Nawet   powietrze,   którym   oddychała,   zrobiło   się   lodowate. 
Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę, obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, 

odszukała klamkę i uczepiła się jej kurczowo.

-   Czym   mogę   panu   służyć,   pułkowniku?   -   usłyszała   własny   głos,   jakby 

dochodził z bardzo daleka.

Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.

background image

- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?
-  Percy? -  ledwie  zdołała wyszeptać jego  imię.  Nagle  wyobraziła  sobie  tego 

człowieka, jak wymachuje ciężką, wiszącą mu teraz u boku szablą z zimnej stali, jak 
nią zabija. - Ale przecież wojna się skończyła. Napoleon Bonaparte został pokonany i 

poddał się.

- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Francji dnia 

dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera, madame. Niezmiernie 
mi przykro, że sprawiam pani ból.

Percy.   Jej   jedyny   brat,   którego   uwielbiała   jako   dziecko,   podziwiała   jako 

dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmiennie kochała go 

przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nieoczekiwanemu spadkowi po 
ciotecznym   dziadku   kupił   upragniony   patent   oficerski   w   pułku   kawalerii.   A   on 

odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa tygodnie temu dostała od niego list z Francji.

„Kapitan Morris poległ w bitwie...”

-   Może   pani   spocznie?   -   Pułkownik   przysunął   się   bliżej,   ale   nawet   jej   nie 

dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka blada. Czy mam 

kogoś zawołać, madame?

- Nie żyje? - Nie żył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała. Nawet 

tego   nie   przeczuwała.   Gdy   czytała   list   od   niego,   gdy   James   przyniósł   wieści   o 
zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie żył już od dwóch tygodni. - Czy on 

cierpiał?

Cóż za niedorzeczne pytanie.

- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce, musiał 

wyglądać naprawdę przerażająco. - Umierający są często w szoku, który sprawia, że 

nie czują bólu. Wydaje mi się, że kapitan Morris był właśnie w takim stanie. Nie 
wyglądało na to, żeby cierpiał, a przynajmniej nic o tym nie wspominał.

- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?
- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. - Prosił, 

bym to ja przekazał pani wiadomość.

- To bardzo uprzejme z pana strony, że spełnił pan tę prośbę - stwierdziła, 

nagle sobie uświadamiając, że to dziwne, iż dowódca Percy'ego osobiście pofatygował 
się aż z południa Francji, by poinformować ją o śmierci brata.

- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi życie - wyjaśnił. - Uratował mnie dwa 

lata temu w bitwie pod Salamanką narażając się na niebezpieczeństwo.

background image

- Powiedział coś jeszcze?
- Prosił, by pani nie nosiła po nim żałoby. Dodał, że zbyt długo była pani na nią 

skazana.

Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą już za tydzień zamierzała się 

rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrążona w bólu, ogłuszona i oślepiona 
nieznośną udręką.

- Madame? - Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby chciał ją 

ująć za ramię.

Wzdrygnęła się.
- Coś jeszcze?

- Prosił, bym się panią zaopiekował.
- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak wykuta z 

kamienia.   Pozbawiona   ciepła,   wyrazu,   jakichkolwiek   uczuć.   Jeśli   za   tą   twardą 
obojętną   maską   krył  się  człowiek,  to  był  zupełnie   niewidoczny.   Może   jednak   była 

niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliżej, jakby chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją 
podtrzymać. I przecież przebył całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec 

Percy'ego.

-   Wynająłem   pokój   w   gospodzie   Pod   Trzema   Piórami   w   Heybridge   - 

powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. Złożę pani wizytę jeszcze raz i 
wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili potrzebuje pani wsparcia 

bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na pewno panią wstrząsnęła.

Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząsnęła 

nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy dzwonek działa, bo 
nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle używany. Uświadomiła sobie też, że jeśli 

rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała 
oparta plecami  o drzwi, uczepiona  klamki, jakby od tego  zależało jej  życie. Miała 

wrażenie, że nie zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. 
Może jednak nie do końca panowała nad sobą.

Percy nie żył.
Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve za ramię i 

odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły się otwierać.

- Czy można by kogoś wezwać, żeby pomógł pannie Morris? - spytał, a jego 

słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niż grzeczna prośba. - Jeśli tak, proszę go tu 
niezwłocznie sprowadzić.

background image

Agnes odwróciła głowę i zawołała:
-   Charlie?!   Charlie,   słyszysz   mnie?!   Odstaw   to   krzesło   i   biegnij   po   panią 

Pritchard.   Powiedz   jej,   żeby   się   pospieszyła.   Panna   Morris   jej   potrzebuje. 
Natychmiast!

- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Nawet wargi 

ma pani zupełnie blade.

Eve   posłusznie   opadła   na   najbliższe   krzesło   i   siedziała   na   nim   sztywno 

wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając dłonie. Jak 

biedna   ciocia   Mari   ma   się   pospieszyć?   Potem   dotarło   do   niej   echo   słów,   które 
pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani, jak mogę jej pomóc”.

- Nic nie może pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma sensu, 

żeby narażał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie. Ale dziękuję za 

dobre chęci. I za pofatygowanie się aż tutaj. To bardzo uprzejme z pana strony.

Eve   obserwowała,   jak   Agnes   podnosi   jej   kapelusz   i   przyciska   do   piersi, 

rozglądając   się   dookoła.   Zastanawiała   się,   jak   można   mówić   takie   banalne 
uprzejmości, skoro Percy nie żyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły się jej w 

dłonie.

-   Madame,   nawet   najskromniejsza   wiejska   gospoda   zda   się   luksusem   dla 

człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie nie martwić.

Zapadła cisza. Eva pomyślała, że nie zaproponowała mu nic do picia. Agnes 

gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił na swoje poprzednie 
miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego plecami. Nie poprosiła go, żeby 

usiadł.

W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie zdjęła 

kapelusza.   Popatrzyła   dookoła   przerażonym   wzrokiem,   jakby   już   zrozumiała   o   co 
chodzi. Eve niepewnie wstała.

- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czekając, aż 

zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści, dotyczące jej brata, 

kapitana Morrisa.

- Och, moje kochane biedactwo.

Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę. Eve, 

nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym ramieniu tej tak 

bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulżyłaby jej w cierpieniu. Jednak 
bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.

background image

Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drżały, gdy 

próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z żałosną miną, machając uciętym 

ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wyglądała tak, że nawet smok nie miałby 
teraz   żadnych   szans,   gdyby   tylko   nawinął   się   jej   pod   rękę.   Była   też   przy   niej 

zrozpaczona   Thelma.   Eve   nigdzie   nie   widziała   dzieci.   Niania   Johnson   zabrała   je 
pewnie na górę. Lord pułkownik Aidan Bedwyn już wyszedł.

background image

2

W gospodzie Pod Trzema Piórami łóżko było twarde, poduszka źle wypchana, 

piwo   mdłe,   jedzenie   niesmaczne,   obsługa   leniwa,   a   cały   przybytek,   choć   w   miarę 
czysty,   wydawał   się   zapuszczony.   W   Anglii   Aidan   niemal   podświadomie   wymagał 

pewnych   standardów.   Gdyby   przebywał   w   jakimkolwiek   innym   kraju,   uznałby,   że 
pławi się w luksusie. A tak był bardzo niezadowolony i żałował z całego serca, że nie 

może  jechać  prosto do domu, do Lindsey  Hall w Hampshire,   wiejskiej  rezydencji 
swego brata, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.

Najpierw  jednak  musiał  zakończyć sprawy z  siostrą  kapitana Morrisa, choć 

nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od niego wymagać 

poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolejnych wizyt. Powiedziała, że 
niczego   nie   chce,   ale   oczywiście   była   wtedy   w   głębokim   szoku.   On   sam   czuł   się 

wstrząśnięty   widokiem   zmian,   jakie   nastąpiły   w  niej   w   ciągu   tych   kilku   minut.   Z 
pełnej życia, zarumienionej, promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, 

podniszczonej sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego 
sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce posługiwania 

się nimi.

Następnego   ranka   wybrał   się   do   Ringwood   pieszo,   widząc   już,   że   ma   do 

przebycia drogę nie dłuższą niż dwa kilometry. Tym razem bardziej zwracał uwagę na 
okolicę, ponieważ najtrudniejszą część swojej misji miał już za sobą. Przekazywanie 

wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej niewdzięczne zadanie, jakiego można się 
podjąć. Wielokrotnie czynił to listownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić 

osobiście.

Ringwood   wydawało   się   uroczym   miejscem.  Rezydencja   była   stara,  pokryta 

patyną   czasu.   Otaczał   ją   spory,   malowniczo   położony   park.   Wyglądało   na   to,   że 
majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko złudzenie? Kapitan Morris 

wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy pijaństwo, nie był jednak w stanie 
kupić sobie awansu, jak to robili inni oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie 

zadłużone. Czy właśnie na tym polegały kłopoty siostry kapitana?

Czy   w   ogóle   majątek   był   jej   własnością?   Do   kogo   teraz   należał?   Aidan 

dowiedział się wczoraj, że jej ojciec już nie żyje. Czy więc majątek przypadł kapitanowi 
Morrisowi? Czy podlegał majoratowi?

Aidan szedł długim podjazdem, a żwir zgrzytał mu pod butami. Przed domem 

background image

zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy kobiety, z których dwie 
stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzymała w rękach otwartą książkę. 

Albo   czytała   z   niej   dzieciom,   albo   czegoś   je   uczyła.   Wywnioskował,   że   chyba   jest 
guwernantką. Przypomniał sobie, że minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna 

Morris   i   starsza   pani,   która   zjawiła   się   wczoraj,   by   ją   pocieszyć,   stały   obok   i 
przyglądały się. Jedno z dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie 

damy odwróciły się, by spojrzeć w jego kierunku.

Przez chwilę wydawało się, że panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał na 

sobie cywilne ubranie. Zszedł ze żwirowej ścieżki, by przeciąć trawnik, a obie panie 
wyszły mu na spotkanie. Zauważył, że panna Morris jest blada jak ściana, oczy ma 

podkrążone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad sobą.

- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była wysoka, 

szczupła.   Miała   brązowe   włosy   i   szare   oczy.   Dzisiaj   wydawała   się   krucha   i   raczej 
przeciętnej urody. - Jak to miło, że znów nas pan odwiedził. Nie jestem pewna, czy 

wczoraj   należycie   podziękowałam   za   to,   że   osobiście   przekazał   pan   wiadomość   o 
Percym. Byłoby mi o wiele trudniej, gdybym przeczytała o tym w liście.

Mówiła   ze   śpiewnym   akcentem,   który   sprawiał,   że   jej   słowa   brzmiały   jak 

muzyka.

- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, że pani już wstała i wybrała 

się na spacer.

Mimo że dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ramionach.
-   Pozwoli   pan,   że   przedstawię   moją   cioteczną   babkę.   Pułkowniku,   to   pani 

Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.

A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.

-   Miło   mi   pana   poznać,   pułkowniku   -   powiedziała   ciotka.   -   Żałuję,   że 

okoliczności  naszego   spotkania  są   takie   smutne.   -  Mówiła  z   tak   silnym  walijskim 

akcentem, że musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć.

- Ja również, madame - odparł.

- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką w stronę 

domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.

- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.
- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani Pritchard.

Pułkownik   z   panną   Morris   przeszli   przez   trawnik,   kierując   się   w   stronę 

malowniczego stawu, za którym rósł las. Już po kilkunastu krokach usłyszeli donośne 

background image

szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba mieszaniec z terierem, nadbiegł 
pędem   z   miejsca,   gdzie   siedziały   dzieci.   Podskakiwał   na   trzech   nogach,   czwartą 

trzymając podkuloną pod brzuchem. Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało 
mu   pół   ucha.   Dobiegłszy   do   nich,   pies   zatrzymał   się   i   przywitał   z   panną   Morris, 

obwąchując jej rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go 
pod brodą, zaczął sapać z zadowolenia.

- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana przepraszająco. 

- Raczej nie zdobyłby nagrody na żadnej wystawie psów, prawda? A mimo to bardzo 

go kocham.

Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał pojedynek 

z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął. Zaznaczywszy w ten 
sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy ruszyli dalej.

Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozmawiać o 

pogodzie czy innych równie  banalnych rzeczach z kobietą opłakującą bliskiego jej 

zmarłego.

- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, że się panią zaopiekuję - 

rzekł. - Nie zdążył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego sprawa niezwykłej wagi. 
Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani pomóc.

- Już mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bardzo za to 

dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, że przed śmiercią mój 

brat nie cierpiał.

Było   nietaktem   dopytywać  się   dalej,   skoro   tak   stanowczo   próbowała   się   go 

pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, że nie złamie on danego 
słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek...

- Czy Ringwood należało do pani brata? - zapytał.
- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek nie podlega 

majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni już na kilka lat przed śmiercią papy. Ojciec 
chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się żyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego 

brata   pociągała   jednak   kariera   w   wojsku.   Gdy   odziedziczył   trochę   pieniędzy   po 
ciotecznym dziadku, kupił za nie patent oficerski.

A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla panny 

Morris nowego miejsca zamieszkania.

- Wydaje się, że posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził, ryzykując 

posądzenie o wścibstwo.

background image

- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzuciła go, by 

zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowany tam, pod Tuluzą?

-   Tak   -   odparł.   -   Razem   z   dwoma   innymi   oficerami.   Nabożeństwo   żałobne 

odprawił   nasz   pułkowy   kapelan.   To   była   bardzo   podniosła   uroczystość. 

Uczestniczyłem  w  niej.   Grób   jest   dobrze   oznakowany.  Zadbałem  o  to,   by   się  nim 
opiekowano.

- Dziękuję panu.
Chyba   wszystko   zostało   już   powiedziane.   Nie   wyglądało   na   to,   żeby 

potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy się do tego 
nie przyzna. W tych ciężkich chwilach będzie ją pocieszać ciotka. Miała też przy sobie 

tę   młodą   guwernantkę   i   dzieci,   mniejsza   o   to,   czyje.   Zapewne   nie   zabraknie   też 
przyjaciół   i   sąsiadów,   którzy   ją   wesprą.   Nie   potrzebowała   pociechy   od   obcego 

człowieka. Zresztą nie umiał jej pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od 
swoich osiemnastych urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły.

Ale przecież złożył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepokojące 

słowa: „bez względu na wszystko”. Wiedział, że będzie miał do końca życia wyrzuty 

sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wiadomości o śmierci brata.

- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.

- Książe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci i dwie 

siostry, i licznych innych krewnych.

- A ma pan siostrzenice i bratanków? Pokręcił głową.
- Żadne z nas nie zawarło jeszcze małżeństwa.

Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zostawił, 

umierając, drugi - poślubiając inną.

- Na pewno nie może się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zobaczyć - 

powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi dostał pan urlop?

- Dwa miesiące.
- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tracić. I tak 

jestem wielce zobowiązana, że poświęcił mi pan aż dwa dni.

Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało mu 

się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.

Gdy okrążyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę domu. 

Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, że on wyjedzie. W sumie był chyba nawet 
z tego zadowolony. Ale czuł też niepewność.

background image

Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąży wyruszyć w drogę i przebyć spory kawałek, 

zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się już w domu. Ale 

może   wszyscy   członkowie   rodziny   udali   się   do   Londynu   na   sezon   towarzyski? 
Bewcastle   na   pewno   pojechał   tam   ze   względu   na   trwające   obrady   parlamentu.   Z 

całego serca pragnął już być w domu. Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i 
wtedy nie pobył w domu zbyt długo.

-   Do   widzenia,   pułkowniku.   -   Zatrzymała   się,   gdy   dotarli   do   tarasu   przed 

domem.   Wyciągnęła   do   niego   szczupłą   rękę.   -   Życzę   bezpiecznej   drogi   i   miłego 

urlopu. Ciężko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na pewno nie był dla pana 
łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna.

Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.
-   Do   widzenia,   madame   -   powiedział.   -   Kapitan   Morris   był   prawdziwym 

bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie żal po jego stracie.

Uśmiechnęła   się   bladymi   ustami   i   smutnymi   oczami.   Pies   warknął   bez 

przekonania,   gdy   uścisnęli   sobie   dłonie.   Aidan   odwrócił   się   i   odszedł   podjazdem, 
mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł zacząć się cieszyć urlopem.

Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, że nie do końca 

wypełnił złożoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka natarczywa.

„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez względu na 

wszystko!”

Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.
William Andrews, ordynans Aidana, służył u niego od ośmiu lat. Towarzyszył 

mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach i odwrotach w 
Hiszpanii,   w   deszczu   i   błocie,   śniegu   i   zimnie,   słońcu   i   spiekocie,   w   zawszonych 

gospodach, na biwakach pod gołym niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory. 
Teraz, po powrocie do umiarkowanego klimatu Anglii, i, można by rzec, pławiąc się w 

luksusach, przeziębił się.

Gdy  Aidan  wrócił  do  gospody   Pod  Trzema  Piórami  i   wezwał  Andrewsa,  by 

spakował bagaże i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi, ordynans pojawił 
się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi powiekami i załzawionymi oczami. 

Ledwo   mógł   mówić   i   z   trudem   powłóczył   nogami.   Próbował   jednak   odgrywać 
bohatera.

- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.
- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął. Aidan zaklął 

background image

siarczyście i odesłał ordynansa do łóżka ze stanowczym rozkazem, by zażył coś, co 
pozwoli   mu   do   rana   wypocić   całą   gorączkę.   Andrews   spojrzał   na   niego   z   cichym 

wyrzutem i już otwierał usta, by zaprotestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji 
i z żałosną miną powlókł się do drzwi, ciągle kichając.

Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed sobą 

całą   resztę   dnia,   ziejącą   perspektywą   nudy.   Posiedzieć   przy   barze,   bratając   się   z 

miejscowymi?   Zwiedzić   Heybridge?   Przejść   się   tam   i   z   powrotem   wiejskimi 
uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Przejechać się konno po okolicy? 

Leżeć na łóżku i gapić się w sufit, wymyślając, co wyobrażają plamy na suficie?

Nagle uświadomił sobie, że jest głodny. Od śniadania minęło już pięć godzin, a 

w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod Trzema Piórami jadalnia 
była połączona z barem. Nie można było wynająć osobnej sali. Zszedł więc na dół, 

zamówił   placek   z   wołowiną   i   cynaderkami   oraz   kufel   piwa   i   zaczął   rozmawiać   z 
szynkarzem i miejscowymi ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.

Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli, że to 

Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego więcej szczegółów. Mieli 

dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem albo rzucania ich w przestrzeń i 
czekania, aż on na nie odpowie.

- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł jeden z nich 

poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.

- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z żabojadami - dumał inny 

nad swoim kuflem piwa.

-   Znaliście   kapitana   Morrisa?   -   spytał   Aidan,   zaspokoiwszy   ich   ciekawość 

kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.

O tak, wszyscy go znali, choć od dawna już nie bywał w domu.
-   Złamał   ojcu   serce,   gdy   tak   uciekł,   by   zaciągnąć   się   na   królewski   żołd   - 

powiedział   jeden   z   nich,   okazując   całkowitą   niewiedzę,   jak   zostaje   się   oficerem 
kawalerii.

Nastąpiła ożywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce, które by 

można mu było złamać.

- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak jakaś 

święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.

- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.
-   E   tam   -   powiedział   tamten,   potrząsając   głową   i   wzdychając   ponuro   nad 

background image

swoim piwem.

Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy pięć lat 

przed   śmiercią   niedomagającego   ojca.   Prócz   tego   panna   Morris   zorganizowała   i 
utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi akuszerkę i płaciła jej stałą pensję. 

Przygarnęła też dwie sieroty i zatrudniała całą rzeszę podejrzanych typów, których 
inni omijaliby z daleka. Tak przynajmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i 

nikt nie zaprotestował. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego 
miłosierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł też do wniosku, że musiała być 

bardzo majętna.

- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając krzesło, by 

usadowić swe potężne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po kolei w głowie, ot co. - 
Popukał  się w czoło, by  dobitniej  wyrazić swoje  zdanie. -  Wystarczy  przynieść  jej 

pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.

- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.

- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo że nikt nie zadał mu żadnego 

pytania - powiedziałbym, że stary Morris dobrze wszystko urządził, zanim wyciągnął 

kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, żeby rządzić tak wielkim majątkiem jak 
Ringwood i dysponować takimi pieniędzmi.

- Odniosłem wrażenie, że pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił Aidan, 

starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.

- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival. A teraz 

dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie sądzę, żeby bardzo 

rozpaczał po stracie kuzyna.

A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro jej brat 

nie żył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, że może to być dla niej 
bardzo   przykre.   Dobrze   przynajmniej,   że   nowy   właściciel   jest   jej   krewnym. 

Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie do nowych porządków.

Mimo   wszystko   wyglądało   na   to,   że   go   okłamała.   Mogła   mu   przynajmniej 

powiedzieć,   że   lada   dzień   straci   dom.   No   tak,  ale   nie   miała   obowiązku   go   o   tym 
informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług do spłacenia.

Kapitan Morris użył słowa „opieka”. Aidan pamiętał, jak kapitan resztką sił 

szarpał go za rękaw.

„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na 

wszystko”.

background image

Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział? Mężczyźni 

wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie, jednak Aidan ich nie słuchał.

- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał się 

dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.

- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale zadzierał 

nosa jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako górnik. Potem zdobył 

pieniądze, żeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego teść zmarł, Morris sprzedał 
kopalnię   kupił   tu   majątek   i   zaczął   strugać   jaśniepana.   Syna   wychowywał   na 

dżentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich zawiódł. I dobrze mu tak. Pan 
Percival   uciekł   na   wojenkę,   a   panna   Morris   nie   chciała   poślubić   żadnego   z   tych 

paniczyków, co to ich jej podsuwał.

Teraz Aidan już wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.

- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy hrabia się 

nie zgodził - wtrącił się jakiś mężczyzna, wskazując szynkarzowi swój pusty kufel. - 

Temu gościowi nie odmówiłaby.

- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna Morris 

nigdy nie zadzierała nosa.

Aidan wstał także, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze i poszedł 

na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuższą przejażdżkę. Musiał się 
zastanowić,   co   powinien   zrobić.   Byłoby   wielkim   nietaktem   wrócić   do   Ringwood   i 

zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny Morris. Nie mógł jednak tak po prostu 
jutro rano stąd wyjechać.

background image

3

Po   południu   Eve   wybrała   się   samotnie   do   wsi.   Gdyby   pojechała   powozem, 

pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niż towarzystwa potrzebowała 
świeżego powietrza i fizycznego wysiłku. I może jeszcze czasu, by wszystko przemyśleć 

i zaplanować.

Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przerażenie. Od wczorajszego 

ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz znaczenie - na śmierci 
Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go należycie opłakiwać. Ale...

Ale umarł zbyt wcześnie.
Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdążył jednak 

zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.

Aż do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek należał do Eve. I teraz, jak na 

ironię   losu,   w   tę   właśnie   rocznicę   miał   przejść   w   ręce   kuzyna   Cecila.   Testament 
Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie. Pomyślała z goryczą, że 

wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby zmarł nieco później.

Za pięć dni nie będą mieli domu. Żołądek jej się ścisnął w przypływie paniki. 

Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji, na 
przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała też myśleć o innych.

Weszła   na   kamienny   mostek,   przerzucony   łukiem   nad   rzeką   oddzielającą 

Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spokojnie płynącą 

wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zostało jej tylko pięć dni, by coś 
zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić Percy'emu.

Wielebny Thomas  Puddle sam  otworzył drzwi, gdy  zapukała. Niestety, jego 

gospodyni   była   nieobecna,   a   pastor   skrupulatnie   przestrzegał   zasad   etykiety.   Nie 

zaprosił  więc Eve  do  środka, tylko  zaproponował,  żeby  przespacerowali  się  wokół 
kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej twarzy i kasztanowatych włosach, 

zawsze się czerwienił w towarzystwie Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z 
których wiele darzyło go sympatią.

Powiedział, że usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do domu 

po   dwudniowej   nieobecności.   Właśnie   wybierał   się   do   Ringwood.   Złożył   wyrazy 

współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o nabożeństwie żałobnym za zmarłego, bo 
właśnie w tym celu tu przyszła.

- Może być jutro - zapewniła, gdy okazało się, że pastor pojutrze musiał znowu 

background image

wyjechać   w   ważnych   sprawach.   -   Dopilnuję,   by   wszyscy   zostali   zawiadomieni.   A 
szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?

- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani poprosić o 

wygłoszenie   wspomnienia   o   bracie,   panno   Morris?   Nie   znałem   go   osobiście,  więc 

mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie.

Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.

- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówieśnikiem 

Percy'ego,   razem   dorastali   i   przyjaźnili   się.   Napiszę   do   niego,   jak  tylko  wrócę   do 

domu.

W   tym   momencie   ich   uwagę   zwrócił   stukot   kopyt   na   moście.   Eve   ze 

zdziwieniem   ujrzała   pułkownika   Bedwyna   jadącego   w   ich   kierunku,   zapewne 
zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi. Dlaczego został w 

Heybridge? Myślała, że już od kilku godzin jest w drodze do domu.

Zauważył   ich   i   z   szacunkiem   dotknął   szpicrutą   kapelusza.   Tak   jak   się 

spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potężniejszy, mimo że dzisiaj nie miał na 
sobie munduru. Pomyślała, że nie chciałaby mieć z nim na pieńku. Wyglądał surowo, 

ponuro.   Chyba   nigdy   się   nie   uśmiechał.   Jednak   nie   powinna   myśleć   o   nim   źle. 
Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszelką możliwą pomoc.

Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwiązał 

konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwiona i zmieszana. 

Nie chciała mieć już z nim do czynienia. Czuła do niego niechęć, ponieważ to właśnie 
on przyniósł jej tę okropną wiadomość.

Przedstawiła sobie nawzajem obu mężczyzn.
- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Percy'ego. Był 

jego dowódcą - wyjaśniła pastorowi.

- Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - powiedział 

wielebny Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy nabożeństwo żałobne. 
Jak długo pan tu pozostanie?

- Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii, opóźnia 

mój wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy ruszymy w drogę.

Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, że omal się 

nie   cofnęła.   Miał   ostry,   bardzo   przenikliwy   wzrok.   Współczuła   jego   żołnierzom. 

Dobrze chociaż, że Percy, służąc pod jego komendą, był oficerem.

- Nabożeństwo żałobne? - powtórzył. Przytaknęła.

background image

- Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta. Należy 

mu się uroczyste pożegnanie.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmarłym - 

wyjaśnił   pastor.   -   Przybyłem   do   parafii   już   po   wyjeździe   kapitana   Morrisa   i   nie 
mógłbym tego zrobić w należyty sposób.

Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve.
- Może byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame - odezwał 

się. - Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym oficerem kawalerii stał się 
Percival Morris, którego znali jako chłopca. Jak odważnie walczył za swój kraj.

- To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wielebny Puddle.
- Musiałby pan zostać jeden dzień dłużej - zatroskała się Eve. - Zrobiłby pan to 

dla mnie, pułkowniku?

Skłonił głowę.

- Oczywiście, madame.
Dał słowo honoru, że się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła zasnąć, 

gdy z bólem uświadomiła sobie, że Percy do ostatniej chwili dręczył się tym, co jego 
śmierć będzie dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem mógł dla niej zrobić pułkownik 

Bedwyn?

Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony. Skinął głową i 

wreszcie odwrócił od niej wzrok, by pożegnać się z wielebnym Puddle'em. Chwilę 
później odszedł i dosiadł konia.

- Cóż za onieśmielający dżentelmen - zauważył pastor.
- Tak - zgodziła się Eve.

Bedwyn   był   też   najwyraźniej   człowiekiem,   który   dotrzymuje   słowa. 

Uświadomiła   sobie,   że   pomoc   ofiarowana   jej   dzisiejszego   ranka   oraz   jego   obecna 

propozycja, by zostać dzień dłużej i wygłosić jutro podczas nabożeństwa wspomnienie 
o Percym, nie była zwykłą uprzejmością. Percy uratował mu życie i pułkownik czuł się 

jego   dłużnikiem.   Dał   słowo,   że   się   nią   zaopiekuje.   Ponieważ   nie   mógł   jej   inaczej 
pomóc, postanowił zostać, opowiedzieć sąsiadom o Percym.

Była mu za to wdzięczna.
Aidan   nie   uważał   się   za   człowieka   elokwentnego.   Nigdy   nie   wygłaszał 

wspomnień o zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich żołnierzy i oficerów, 
że   gdy   zaczynał   o   nich   myśleć,   ogarniało   go   przygnębienie.   Zawsze   jednak   to,   co 

background image

należało powiedzieć, mówił kapelan pułkowy.

- Kapitan Morris pewnego razu, nie zważając na niebezpieczeństwo, uratował 

mi życie. Został przy tym poważnie ranny. - Pułkownik mówił to, stojąc przed licznie 
zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo angielskim wiejskim kościele.

Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła jej 

ciotka w żałobnej sukni i welonie. Była tu też młoda blondynka, która uczyła dzieci na 

trawniku   w   Ringwood.   I   gospodyni,   z   której,   zdaniem   Aidana,   byłby   doskonały 
sierżant,   gdyby   nie   jej   płeć.   Większość   zgromadzonych   ze   względu   na   okazję 

przywdziała czarne ubiory. Zapewne część z nich zastanawiała się, dlaczego panna 
Morris nie jest w żałobie.

- Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział pułkownik 

na   koniec   przygotowanego   kilkuminutowego   przemówienia.   -   W   ostatniej   chwili 

myślami   był   przy   siostrze.   Prosił,   bym   osobiście   prze   kazał   jej   wiadomość   o  jego 
odejściu. I prosił też, żebym powtórzył, by nie nosiła po nim żałoby. Zgodnie z jego 

życzeniem jest dzisiaj w szarej sukni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka, 
który nie żałował swojego życia dla ojczyzny. Okażmy mu nasz szacunek, składając 

hołd jego siostrze, którą kochał do ostatniej chwili życia.

Aidan   złożył   jej   wojskowy   ukłon   i   wrócił   na   swoje   miejsce.   Zauważył,   że 

siedziała sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani Pritchard i kilka 
innych parafianek łkało w chusteczki.

Żałobnie zadzwonił dzwon kościelny.
Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za podniosłą, 

piękną uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by zamienić słowo z 
panną   Morris,   czy   też   powinien   dla   przyzwoitości   poczekać   jeszcze   jeden   dzień. 

Jednak ona sama przejęła inicjatywę, zbliżyła się do niego i wyciągnęła dłoń.

- Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pamięci to, co 

pan powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów była mi dotąd nieznana. 
Nie zapomnę też, że był pan tak uprzejmy i ze względu na mnie został jeden dzień 

dłużej.

-   Cała   przyjemność   po   mojej   stronie,   madame   -   odpowiedział,   ujmując   jej 

szczupłą, ciepłą dłoń.

- Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem.

- Dziękuję, madame, dużo lepiej.
-   Miło   mi   to   słyszeć.   -   Skinęła   głową.   -   Zaprosiliśmy   kilkoro   przyjaciół   i 

background image

sąsiadów na podwieczorek. Przyjdzie pan?

Właśnie na taką okazję czekał. Może uda mu się zamienić z nią kilku słów na 

osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta, jak daleko może się 
posunąć w dociekaniu prawdy.

Zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś mężczyzna. Ukłonił się i 

uśmiechnął.   Od   stóp   do   głów   ubrany   był   w   głęboką   czerń,   nawet   rękawiczki   i 

trzymana w dłoni chusteczka były czarne.

-   To   było   bardzo   wzruszające   przemówienie,   milordzie   -   zwrócił   się   do 

zaskoczonego  Aidana. - Z  trudem  powstrzymywałem łzy.  Mamie  się to  nie udało. 
Jakąż pociechą musiało być dla biednego Percy'ego, że w chwili śmierci miał przy 

sobie  oficera z  tak znamienitego rodu. Pański zmarły ojciec był przecież księciem 
Bewcastle, a tytuł obecnie należy do pańskiego brata, czyż nie? Dziękuję panu z całego 

serca, milordzie, że zniżył się pan do tego, by zaszczycić nas swoją obecnością.

- Pułkowniku, pozwoli pan, że przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila Morrisa - 

powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta.

-   To   doprawdy   wielki   zaszczyt,   milordzie   -   rzekł   mężczyzna,   kłaniając  się   i 

wdzięcząc.   -   Czy   mógłbym   również   przedstawić   moją   mamę?   Gdzież   ona   jest?   - 
Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No, gdzież ona się podziała? 

O, tam jest, rozmawia z panią Philpot i panną Drabble. - Podniósł rękę i pomachał 
chusteczką.

Aidan   przyjrzał   mu   się   uważniej.   Więc   to   ten   człowiek   miał   odziedziczyć 

Ringwood? Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bardzo ważnego i 

zaaferowanego. Zachowywał się przesadnie służalczo. Kuzyn panny Morris. Aidan nie 
zauważył u niego nawet śladu walijskiego akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet 

książę Bewcastle mógłby uchodzić za prowincjusza.

-   Cecilu,  pułkownik   spotka   się   z   ciocią   w  Ringwood   -   przypomniała   panna 

Morris. - Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Spojrzała 
pytająco na Aidana.

-   Ależ   koniecznie   musi   pan   przyjść,   milordzie   -   wtrącił   się   Cecil   Morris, 

przestając przywoływać matkę. - Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją obecnością w 

progach Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w porównaniu z siedzibą księcia, 
zdaje się w Lindsey Hall, prawda? Mama bardzo się ucieszy.

- Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej kuzyna. - 

Przyjdę.

background image

Odszedł   w   kierunku   gospody.   Każe   osiodłać   konia   i   przyjedzie   wierzchem. 

Niech Bóg ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona mieszkać przez resztę 

życia u kuzyna i jego matki.

Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa?

* * *

Po   nabożeństwie   Eve   była   życzliwie   usposobiona   wobec   lorda   pułkownika 

Aidana Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku, gardziła nim i z 
całego serca cieszyła się, że już go nigdy więcej nie zobaczy.

Sąsiedzi   byli   bardzo   serdeczni.   Przyszli   prawie   wszyscy   i   uprzejmie,   ze 

współczuciem   rozmawiali   z   nią   o   Percym   i   nabożeństwie.   Serena   Robson,   żona 

Jamesa,   siedziała   przy   Eve   prawie   godzinę,   trzymała   ją   za   rękę,   zapewniając,   że 
chociaż dzisiejszy dzień był dla Eve bardzo trudnym doświadczeniem, już wkrótce 

poczuje się lepiej.

-   I   wiedz   też   -   dodała   z   powagą,   gdy   tylko   znalazły   się   sam   na   sam   -   że 

serdecznie cię zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zgadzamy się, 
że tylko tego potrzeba nam do szczęścia.

Eve   spojrzała  na   Jamesa.  Biedak  na   pewno   byłby  okropnie   niezadowolony. 

Wzruszyła ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu lat, od kiedy Serena 

wyszła za Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje granice.

- Nie chcę myśleć dalej niż o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała Eve. - Ale 

dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony.

Szczerze   mówiąc,   przez   cały   dzień   na   niczym   nie   mogła   się   skupić.   Nawet 

podczas nabożeństwa, mimo że bardzo się starała.

Czas uciekał.

Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby jeszcze w 

tym roku wyszła za mąż. Otrzymała kilka propozycji, jednak żadnej z nich nie brała 

poważnie.   Czekała   na   Johna.   Ach,   wcale   już   nie   była   pewna,   czy   John   w   ogóle 
kiedykolwiek wróci. A nawet jeśli wróci, będzie już za późno, by ocalić jej przyjaciół i 

służbę.

Jak   mogła   zwątpić   w   Johna?   Wbrew   rozsądkowi   kochała   go   i   ufała   mu   w 

milczeniu przez piętnaście długich miesięcy.

Nikt   nie   wiedział   o   Johnie,   nawet   ciocia   Mari.   John,   wicehrabia   Denson, 

którego ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małżeństwu, przebywał z 
misją dyplomatyczną w Rosji. Może właśnie teraz był w drodze powrotnej do Anglii. 

background image

Obiecał, że jak tylko w marcu wróci do kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich 
sekretne zaręczyny. Powiedział, że wtedy będzie już uznanym dyplomatą, tak ważną 

osobistością, iż ojciec nie zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą 
sobie upodobał. I pobiorą się jeszcze w lecie.

Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kondolencje. 

Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierających w potrzebie.

Gdzie   był  teraz  John?   Nie   mogła  się   tego  w  żaden  sposób   dowiedzieć.  Nie 

napisali do siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No bo przecież 

nie   uchodziło,   by   mężczyzna   i   kobieta   korespondowali   ze   sobą,   jeżeli   nie   byli 
małżeństwem   albo   przynajmniej   oficjalnie   zaręczeni.   Właśnie   to   powtarzała   sobie 

przez pierwsze długie miesiące, gdy nie odezwał się ani słowem. Sama nie mogła do 
niego   napisać,  ponieważ  nie   podał   jej   adresu.   Ostatnio   prześladowała   ją   myśl,   że 

przecież   mógł   znaleźć   jakiś   sposób,   by   się   z   nią   skontaktować,   nie   narażając   na 
szwank jej reputacji. Gdyby tylko wrócił! Och, gdyby mogła teraz podnieść wzrok i 

zobaczyć   go   stojącego   w   progu,   przystojnego,   jasnowłosego,   jak   zawsze   pewnego 
siebie. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i Cecila.

Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, chociaż tak 

utarł mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, że pułkownik poświęca teraz 

Cecilowi całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi kuzyna w jego pysze.

Wyszła na taras, by pożegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do nich, 

gdy odjeżdżali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Zamierzała wrócić do 
domu, ale właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka Jemima. Towarzyszył im pułkownik 

Bedwyn.   Ciotka   Jemima   rzuciła   Eve   tylko   nerwowy,   nikły   uśmieszek,   po   czym 
zupełnie ją zignorowała.

- To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dżentelmena - powiedział Cecil, 

obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna wiejska chałupa. 

Mam w planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami, kolumnami i stopniami. To 
dopiero zrobi wrażenie, prawda, milordzie?

Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fronton 

domu.   Spodziewała   się,   że   pułkownik   ostro   skrytykuje   takie   nietaktowne   uwagi 

wygłaszane w jej obecności.

-   Wzbudzi  zachwyt   i   oszołomi   -   zgodził   się   pułkownik.  -   Taka   przebudowa 

niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej szlachty, sir.

Cecil rozejrzał się dookoła.

background image

- A podjazd należałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu miejsca, by 

mogły się minąć dwa duże powozy. Trzeba będzie wyciąć część drzew.

Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa.
- Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - Najważniejsze, 

żeby powóz dżentelmena miał wygodny przejazd.

Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki widoku nie 

zasłonił mu zatrzymujący się przed nim powóz.

-   Była   to   dla   mnie   doprawdy   ogromna   przyjemność   móc   pana   poznać, 

milordzie - oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. Może odwiedzi nas pan, 
gdy   będzie   mi   dane   uczynić   z   Ringwood   posiadłość   godną   syna   księcia?   Może 

przyjedzie pan do mnie na polowanie? A może i książę, pański brat... - Zawiesił głos.

Pułkownik   pochylił   głowę   i   wyciągnął   rękę   do   ciotki   Jemimy,   która   przez 

chwilę była tak oszołomiona, że chyba nie zdawała sobie sprawy, iż chciał jej pomóc 
wsiąść do powozu.  Gdy już  zrozumiała, o co chodzi,  schwyciła wyciągniętą dłoń i 

pospiesznie wspięła się po schodkach.

- Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauważył. - Wrócę 

za cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, że oszczędzisz nam scen. Wiesz, 
jak łatwo zdenerwować mamę.

- Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dziękuję, że 

przyjechaliście.

Ciotka   uśmiechnęła   się   do   niej   z   łzawą   czułością   i   uniosła   do   oczu   czarną 

chusteczkę.

Tuż  po przyjeździe  ciotka Jemima  zapytała szeptem: „Jak się mają  Becky i 

Davy?” i trwożliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała moment, bo właśnie 

zbliżył się do nich Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i niepewnie kiwnęła głową, po czym 
wymamrotała, że musi spytać kucharkę Eve o przepis na ciasto biszkoptowe.

Powóz   odjechał,   zostawiając   Eve   na   tarasie   sam   na   sam   z   lordem   puł-

kownikiem Aidanem Bedwynem.

- Madame, czy mógłbym... - zaczął.
Nie czekała, aż skończy zdanie. Zjeżyła się z oburzenia na sam dźwięk jego 

głosu. Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie.

background image

4

- Już mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - Możemy ruszać jutro rano.

Aidan   stanął   w   pokoju   w   gospodzie   odwrócony   plecami   do   ordynansa   i 

zamknął oczy. Och, cóż za pokusa! A potem zaklął głośno, używając najgorszych słów 

ze swego bogatego repertuaru.

Andrews pociągnął nosem.

- Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan.
Andrews   wykonał   polecenie,   wydając   przy   tym   dźwięki   niczym   pęknięta 

trąbka.

-   Moje   cywilne   ubranie   -   rozkazał   Aidan,   zaczynając   rozpinać   guziki 

szkarłatnego munduru.

- Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews.

- Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundurową i 

rzucając ją na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy mówiłem coś o nim?

- Nie, sir - przyznał służący. - Pomyślałem, że może zdecydował się pan jednak 

wyjechać wieczorem.

Mówił przez nos tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.
- To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy zdecyduję 

się opuścić tę piekielną gospodę.

Niecałe pół godziny później był już starannie ogolony i w cywilnym ubraniu - w 

białej koszuli z krawatem, w dopasowanym żakiecie z najprzedniejszego niebieskiego 
sukna,   kremowej   kamizelce,   płowych   pantalonach   i   butach   z   cholewami   z   białą 

lamówką. Nastrój miał jednak równie podły jak przedtem, a może jeszcze gorszy.

Wciąż jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział od Cecila 

Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością. Wystarczyło, że raczył 
poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aprobatą słuchał jego głupich wypowiedzi. 

Szczerze mówiąc, nąjchętniej udusiłby tego obrzydliwego lizusa.

A ze starego Morrisa musiało być niezłe  ziółko, pomyślał Aidan z pogardą, 

zasiadając do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by schodzić na dół do baru. 
Gdy Morrisowi nie udało się skłonić córki do poślubienia któregoś z podsuwanych jej 

paniczów, jeszcze zza grobu próbował wywierać na nią wpływ.

Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczywiście 

zostawił cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszystko miało przejść 

background image

na jej brata. A w wypadku jego przedwczesnej śmierci - na jej kuzyna. Ale zostawił też 
kuszącą przynętę. Mogła zatrzymać całą schedę do końca życia, jeśli w ciągu tego roku 

wyszłaby za mąż.

Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni.

Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo że wcześniej zasypywał 

zapewne kuzynkę propozycjami małżeństwa, bo mógł na tym skorzystać, teraz gdy już 

jej nie potrzebował, przestał przejmować się jej losem. Za cztery dni miała zostać 
wyrzucona ze swego domu. Cecila Morrisa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie.

Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym ciosem. 

Miała to wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie zapisał majątek 

siostrze,   z   góry   zrzekając   się   wszystkich   praw   do   Ringwood.   Niestety,   jego 
wspaniałomyślność nie zdała się na nic. Zginął, zanim nabył prawa do Ringwood, a 

zatem nie mógł dysponować nim zgodnie ze swoim życzeniem.

Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez żadnych środków do życia. 

Ojciec nie zostawił jej nawet posagu ani żadnej renty, z której mogłaby się utrzymać.

Po   skończonym   posiłku   Aidan   odprawił   ordynansa,   a   potem   cztery   ściany 

pustego   pokoju   uraczył   wiązanką   wymyślnych   przekleństw.   Wyładowawszy   złość, 
wcale nie poczuł ulgi.

Cztery dni.
Kapitan   Morris   miał   więc   powód   do   niepokoju   o   siostrę.   Faktycznie 

potrzebowała   opieki.   A   on   uroczyście   przysiągł,   że   jej   udzieli   -   bez   względu   na 
wszystko. W drodze z Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co mógłby dla niej 

zrobić.  I   doszedł   do  wniosku,   że   jest  tylko   jedno  wyjście,  które   wcale  mu   się  nie 
podobało. Zostały tylko cztery dni.

Mimo że panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiejszego 

popołudnia opuszczał Ringwood - któż mógłby ją o to winić, skoro była świadkiem tej 

idiotycznej   rozmowy   z   Cecilem   Morrisem?   -   musiał   ją   przekonać,   by   się   z   nim 
spotkała jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co jej zaproponuje.

„Bez względu na wszystko” - te cztery słowa ciążyły mu niczym kula u nogi. 

Skazywały go na dożywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć inne plany. Był tylko 

jeden sposób, by zapewnić jej opiekę.

Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób.

Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę.

* * *

background image

Po   pożegnaniu   ostatniego   gościa   Eve   zebrała   wszystkich   domowników,   z 

wyjątkiem niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta zgromadziła 

się w salonie, z którego uprzątnięto resztki podwieczorku.

Nie było sensu odwlekać dłużej tego spotkania. Nic już się nie zmieni. Nic ich 

już nie uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaż sytuacja była i tak dla 
wszystkich jasna.

- Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w otaczającej ją 

napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal stała. - Może ewentualnie 

ciebie, Sam, ponieważ byłeś kiedyś stajennym w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy 
robią wrażenie.

-   Odprawiono   mnie   za   kłusownictwo,   panienko   -   przypomniał   jej   Sam   bez 

ogródek. - Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pracowałbym u niego, 

nawet gdyby mnie o to poprosił.

- A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve uśmiechnęła 

się do pani Rowe.

- Ale w okolicy wiedzą, że gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych klientów w 

londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako jedyna zaproponowała mi 
pracę. Jak bym miała gotować dla tego jaśniepana, to bym mu chyba zatruła jedzenie.

- Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak mi 

przykro. Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz nawet mógł 

tutaj zostać i zapracować na utrzymanie.

Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na których 

Ned by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani bez środków do życia 
mogliby   mieszkać,   pracować   i   być   jako   tako   samowystarczalni   w   swego   rodzaju 

wspólnocie. Z czasem ziemia zostałaby spłacona i naprawdę stałaby się własnością 
Neda, choć Eve nigdy nie zamierzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności 

spłaty.

- W porządku, panno Morris - powiedział. - Przeżyję to. Niech się pani o mnie 

nie martwi.

- Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. - Pomówię z 

panem Robsonem, może on da ci pracę.

- Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęśliwą 

miną.

Sam Patchett położył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, że wytłumaczy mu 

background image

wszystko później.

- Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spojrzeć na 

dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle i w piersiach dławił ją 
ostry ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła 

utrzymać Benjamina?

- Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Naprawdę nie 

trzeba. Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać o siebie. Ja jakoś 
sobie poradzę. Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim mnie przygarnęłaś.

Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii został 

sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględniona w jego 

testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołężniała. Sprowadzenie jej do Ringwood i 
otoczenie   luksusem,   którego   nigdy   przedtem   nie   zaznała,   sprawiło   Eve   ogromną 

satysfakcję.

- Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari. - Wrócę 

w rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyjaciół, którzy się mną 
zaopiekują. Będę użyteczna i zapracuję na swoje utrzymanie. Ale co ty poczniesz? 

Twój ojciec wychował cię na damę, a teraz zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego, 
że nie mógł postawić na swoim. Gdyby żył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo 

do słuchu. O tak, wierz mi!

Ale Eve myślała już o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli w 

krótkim   czasie   jedno   po   drugim   na   jakąś   zakaźną   gorączkę,   a   dzieci   wysłano   w 
niekończącą się tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych do drugich, z których 

nikt nie chciał przyjąć ich pod swój dach. Ostatnią z rodziny była ich cioteczna babka, 
Jemima Morris. Eve była pewna, że gdyby decyzja zależała tylko od ciotki Jemimy, 

otworzyłaby ona przed dziećmi na oścież drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę, 
że jeśli je przyjmie do siebie, to zszarpią jej nerwy i zrujnują zdrowie.

Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve wzięła 

dzieci do siebie, mimo że nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno zmarł, Percy był 

gdzieś   daleko   na   wojnie,   oczekiwanie   na   powrót   Johna   dłużyło   się   jej   w 
nieskończoność. Eve czuła się osamotniona mimo obecności cioci Mari i nie mogła 

znieść żałosnego płaczu ciotki Jemimy.

Pani   Johnson,   wdowa   z   Heybridge,   mająca   opinię   dobrej   opiekunki   dzieci, 

zgodziła się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve zaczęła szukać dla 
nich   guwernantki.   Zamężna   przyjaciółka,   mieszkająca   pięćdziesiąt   kilometrów   od 

background image

niej, opowiedziała jej o nieszczęsnej guwernantce z jej okolicy, którą odprawiono z 
poprzedniej posady, gdy wyszło na jaw, że spodziewa się dziecka swego chlebodawcy. 

Od tamtej pory zarabiała nędzne grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i 
jej mały synek zamieszkali w Ringwood Manor.

Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił im 

zostać, skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli mu na hojność? 

Czy zatrzymałby też nianię Johnson, aby zmiana nie była dla dzieci zbyt dotkliwa? A 
może pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi? Nie! To na pewno nie wchodziło w grę.

- Agnes... - zaczęła.
- Nie musisz mi już nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. - Byłam w 

więzieniu i to nieraz. Przeżyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szukając lepszego życia, i 
zamknęli mnie za włóczęgostwo. A potem ty wzięłaś mnie do siebie. Nigdy tego nie 

zapomnę i będę cię błogosławić aż do śmierci. Nie będę dla ciebie ciężarem. Sama 
zadbam o siebie. Ale jeśli chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat 

potrafi być okrutny dla takich jak ty.

- Och, Agnes! - Eve nie mogła już dłużej powstrzymać łez.

Po   tej   rozmowie   wszyscy,   z   wyjątkiem   cioci   Mari,   wychodzili   z   salonu   na 

palcach, jakby opuszczali pokój ciężko chorej.

* * *

Dla   Eve   wieczory  po   kolacji   były  najprzyjemniejszą   porą   dnia.   Spędzała   je, 

bawiąc   się   z   dziećmi   albo   czytając   im.   W   tym   czasie   Thelma   zajmowała   się 
Benjaminem   i   śpiewała   mu   kołysanki,   gdy   przyszła   pora   jego   usypiania.   Niania 

Johnson mogła wówczas odpocząć.

Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przytulił się 

do   niej.   Po   śmierci   rodziców   zdążył   się   już   nauczyć,   że   świat   dorosłych   jest 
nieprzyjazny   i   należy   zachować   wobec   niego   nieufność.   Bardzo   powoli,   z   trudem 

zapominał   tę   okrutną   lekcję.   Becky   zwinęła   się   w   kłębek   z   drugiej   strony   Eve. 
Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej przeżywała doświadczenia z przeszłości. 

Jednak   wedle   relacji   niani,   czasami   budziła   się   w   nocy   z   krzykiem   lub   żałosnym 
płaczem.

Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce. Jej synek 

najwidoczniej już zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał z pyskiem opartym na 

łapach.

Wszystko wyglądało przerażająco normalnie.

background image

Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, które, gdy 

tylko   wyrwały   się   ze   szponów   złej   czarownicy   w   ciemnym   lesie,   napotkały   lwa   z 

cierniem   w   łapie.   Rozpaczliwie   usiłowała   nie   myśleć   o   przyszłości.   Walczyła   z 
odruchem, by objąć dzieci i mocno je przytulić, ponieważ bała się, że mogłyby wyczuć 

jej własny lęk. To, co zjadła na kolację, leżało jej kamieniem w żołądku.

Gdzie jest John? Ale przecież i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet gdyby 

przyjechał dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myślenie tylko o własnym 
szczęściu i spokoju wydawało się samolubne. Ale gdzież  on się podziewał? Gdyby 

tylko   mogła   go   zobaczyć,   znaleźć   się   znów   w   jego   ramionach   i   wyżalić   mu   się   z 
wszystkich trosk, poczułaby wreszcie ogromną ulgę. Może on zdołałby coś wymyślić.

Ale przecież nic już nie można było wymyślić.
Jest głupia, że czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez cały rok, 

który planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych miesięcy, kiedy już powinien 
był   wrócić   do   kraju.   Okazała   się   naiwna,   ufając   jego   zapewnieniom   o   dozgonnej 

miłości. Nagła utrata wiary w niego przeraziła ją Trzymała się jej kurczowo tak długo. 
I kochała go. Kochała z całego serca.

Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostatniego 

roku przyjęła  któregoś ze  starających się o  jej rękę, wszyscy, za których czuła się 

odpowiedzialna, nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach.

Jakże jednak mogłaby poślubić mężczyznę innego niż John?

Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad książki. Drzwi 

się otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bardziej skwaszoną niż 

zwykle.

- To ten wojskowy - powiedziała. Eve gapiła się na nią bez słowa.

- Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuższym niż moja ręka - wyjaśniła Agnes. - 

Przyszedł z wizytą. O tej porze!

- Powiedz mu, że wyszłam. Albo że już się położyłam spać - odrzekła oburzona 

Eve.

Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą jaką miałaby 

ochotę   teraz  oglądać.  Jego  obcesowość  i  to,  co  powiedział w  rozmowie   z  Cecilem 

dzisiaj po południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięczność, jaką mogłaby do 
niego czuć.

- Powiedział, że nie uwierzy w żadne wymówki - oświadczyła Agnes.
- I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez pytania. 

background image

Jeśli   chcesz,   moja   duszko,   spróbuję   go   wyrzucić.   Zapewne   nie   będę   w   stanie 
przesunąć go nawet o milimetr, choć daję radę większości mężczyzn, ale chętnie dam 

mu po głowie za tę jego arogancję. Jak mógł potraktować mnie tak z góry?

- Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie książkę. Burek zerwał się na 

nogi,   poszczekując.   -   Jeszcze   zobaczymy!   W   dodatku   miał   czelność   dzisiejszego 
popołudnia   powiedzieć   Cecilowi,   że   swymi   niedorzecznymi   planami   przebudowy 

Ringwood zyska uznanie wyższych sfer. A mnie zupełnie zignorował.

- Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma.

- Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co mu 

się należy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej.

- Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła ciężko. - Thelmo, skończ dzieciom bajkę, 

dobrze?   Zobaczę  się   z   nim.   Może   pragnie   paść   przede   mną   na  kolana   i   błagać   o 

przebaczenie?

Pochyliła się, by pocałować dzieci i życzyć im dobrej nocy. Nakazała Burkowi, 

aby został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro jedynym okiem.

- Może chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. - A może 

wolisz, żebym sprowadziła panią Pritchard?

Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego pokoju, a 

potem przed snem przychodziła do Eve na filiżankę herbaty.

-   Ani   jedno,   ani   drugie.   Zobaczę   się   z   pułkownikiem   Bedwynem   sama   - 

zdecydowała Eve. - Ale jeśli chcesz, możesz zostać w holu. Zawołam cię, jeśli będę 
potrzebować pomocy.

Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu.

background image

5

Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz. Teraz nie 

miał   na   sobie   munduru,   ale   nadal   wydawał   się   potężny   i   groźny.   Pozwolił   sobie 
zapalić świece w świeczniku stojącym na kominku, ponieważ na dworze zrobiło się już 

ciemno.

- Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysilała się, by 

się uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę służyć?

- Wprowadziła mnie pani w błąd. Może nie z rozmysłem, ale taki był skutek 

zatajenia prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani Ringwood, ale pod 
jednym warunkiem, który nie został spełniony. Lada moment straci pani wszystko. Za 

cztery dni.

Przez chwilę była tak wściekła, że tylko stała bez słowa, zaciskając pięści. Czy 

ten człowiek naprawdę uważa, iż ma prawo przychodzić tam, gdzie go nie proszono, 
wścibiać nos w nie swoje sprawy i mówić do niej tak bezczelnie?

- Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarżyć mnie o kłamstwo? Jest 

pan   impertynentem,   pułkowniku   Bedwyn.   Proszę   natychmiast   opuścić   mój   dom. 

Dobranoc.

Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko traciła 

panowanie nad sobą.

-   Niech   się   pani   cieszy,   że   może   pani   jeszcze   wydawać   mi   takie   rozkazy   - 

powiedział, nie ruszając się z miejsca. - Już wkrótce straci pani ten przywilej, czyż 
nie?

- Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy portyk i 

brukowany,   pozbawiony   drzew   podjazd,   zapewne   powie   pan   coś   równie 

impertynenckiego Cecilowi i tym razem to on będzie miał przyjemność wyrzucić pana 
za drzwi. Dzisiaj jednak jeszcze ja jestem tutaj panią. Precz! - Czuła się jak mysz 

usiłująca zmierzyć się ze słoniem.

- Niezły z niego osioł, co?

Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy, ale ich 

wyraz się nie zmienił.

-   A   jak   inaczej   miałem   się   dowiedzieć   prawdy   o   pani?   Właśnie   dlatego 

pozwalałem mu pleść takie androny.

Zmarszczyła brwi.

background image

- Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła.
-   Ośmielę   się   zaprotestować.   Pani   bezpieczeństwo,   spokój   i   szczęście   były 

sprawą   pani   brata.   Przed   śmiercią   złożył   ten   obowiązek   w   moje   ręce.   Nie   ulega 
wątpliwości, że to właśnie miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc, że zapewnię pani 

opiekę. Wiedział, co jego śmierć oznacza dla pani. Ukrywając prawdę, uniemożliwiła 
mi pani spełnienie złożonej przysięgi.

Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała przyjąć od 

niego pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku pochodził z innego świata, 

stał o niebo wyżej od niej w hierarchii społecznej. Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak 
ze swoimi sąsiadami czy przyjaciółmi.

Był   lordem   Aidanem   Bedwynem,   synem   księcia.   Podeszła   do   najbliższego 

krzesła i usiadła.

- Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie nawet nie 

zna.

- Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem słowo 

honoru. Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego robić tym razem.

- Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała.
- Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany? Otworzyła 

usta, by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po długim biegu. Wzruszyła 
ramionami.

- Coś wymyślę - rzekła wymijająco.
- Czy ma pani do kogo się udać?

Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne sprawy. 

Teraz jednak zrozumiała, że dla niego musi to być równie nieprzyjemne jak dla niej. 

Na pewno żałuje, że znalazł Percy'ego, zanim on skonał. Nie może pewnie przeboleć, 
że   jego   ordynans   się   przeziębił,   uniemożliwiając   mu   wyjazd   wczoraj,   zgodnie   z 

planem. Potrząsnęła głową.

- Raczej nie.

Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki czas. 

Jedynymi jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i kuzyn Joshua, za 

którego  chciała  nawet  kiedyś   wyjść  za  mąż,  ale   ojciec  jej  tego   zabronił,   ponieważ 
Joshua,   mimo   że   bogaty,   był   tylko   kupcem,   a   nie   ziemianinem,   dżentelmenem. 

Joshua zdążył się już ożenić z inną i miał trójkę małych dzieci.

- Zamierza więc pani szukać pracy?

background image

- Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od rana i czuła, 

że wygląda nieświeżo. - Potrafię robić różne rzeczy i nie boję się ciężkiej pracy. Ale 

byłoby   okrucieństwem   i   tchórzostwem   tak   po   prostu   wyjechać   i   zająć   się   tylko 
własnymi sprawami. Zostało mi jeszcze kilka dni, żeby coś zrobić. Powinnam była 

wcześniej pomyśleć o przyszłości, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu 
spraw, prawda? Przez cały czas istniało ryzyko, że Percy zginie.

- Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - Przecież znała pani warunki 

testamentu ojca. Wiedziała pani, że jej brat może zginąć w każdej chwili.

-   Chyba   nie   chciałam   przyjąć   tego   do   wiadomości   -   odparła.   -   Wolałam 

zaprzeczać rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam już tylko jego. A jeśli 

chodzi o małżeństwo, wydawało mi się to niesmaczne i wyrachowane wychodzić za 
mąż tylko po to, by zatrzymać majątek. Zawsze wyobrażałam sobie, że wyjdę za mąż z 

miłości.

Nie  wspomniała   o   Johnie.   Czy   poślubiłaby   w  ciągu  ostatniego   roku   innego 

mężczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była już pewna odpowiedzi.

- Percy mówił, że nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go mnie, jak 

tylko stanie się jego właścicielem - dodała. - Zamążpójście nie wydawało mi się aż 
takie   pilne.   Nie   miałabym   nawet   nic   przeciwko,   gdy   by   Percy   jednak   zatrzymał 

majątek. Kochał mnie równie mocno jak ja jego. To było bardzo nierozsądne z mojej 
strony liczyć na to, że przeżyje wojnę, prawda?

Nie   odezwał   się,   tylko   przez   dłuższą   chwilę   patrzył   na   nią   przenikliwie,   z 

nieruchomą twarzą.

- Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu.
- Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli.

- To, że znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? - zapytał. - 

Przed chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej szkółki? Matek, które 

potrzebują pomocy akuszerki?

Patrzył   jej   bacznie   w   oczy,   przygważdżąjąc   ją   wzrokiem.   Działał   na   nią 

paraliżująco.   Pragnęła,   żeby   sobie   po   prostu   poszedł.   On   jednak   nie   zamierzał 
zostawić jej w spokoju, dopóki nie dowie się wszystkiego.

- Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi, zapewne 

zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie.

-   Pani   ciotka   nie   ma   własnych   środków?   -   spytał,   unosząc   brwi.   Pokręciła 

głową.

background image

- Thelma też nie. To niezamężna kobieta, którą wykorzystał chlebodawca. Gdy 

dowiedział   się,   że   spodziewa   się   jego   dziecka,   zwolnił   ją   z   posady.   Dwójka 

mieszkających tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój dach, też jest bez grosza. 
Moja   gospodyni,   Agnes   Fuller,   to   była   więźniarka.   Charliego   Handricha,   który   z 

wielką   gorliwością   wykonuje   w   majątku   różne   prace,   nikt   inny   nie   zatrudni,   bo 
wszyscy   uważają   go   za   półgłówka.   A   co   z   Edith,   moją   pokojówką   albo   z   nianią 

Johnson? Żadne z nich nie ma własnych środków. Ani nawet nadziei na znalezienie 
pracy   gdzie   indziej.   -   Z   przerażeniem   usłyszała   we   własnym   głosie   gorycz,   gdy 

opowiadała mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie żadnej na-
dziei.

- Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wiedziała, czy był 

to zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani różnymi ofiarami losu, a 

teraz czuje się pani za nie odpowiedzialna.

- To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów zaczął w niej 

narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się życie. To dobrzy ludzie, w boskim 
planie nie mniej ważni niż pan czy ja. Jest jeszcze Burek, pies, nad którym znęcał się 

poprzedni właściciel. Życie ich wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić, 
gdy widzę cierpienie? Odwrócić się plecami?

- To pytanie retoryczne - mruknął.
- A teraz już nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom i 

nadzieję na godne życie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. Żadnemu z dzieci nikt nie 
udzieli schronienia. Jeśli będą miały szczęście, trafią do sierocińca. Nikt nie zatrudni 

dorosłych, nawet moi sąsiedzi, choć jutro odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy 
drodzy mi przyjaciele staną się włóczęgami i żebrakami, może skończą jeszcze gorzej. 

A   społeczeństwo   tylko   pokiwa   głową,   że   od   początku   należało   się   tego   po   nich 
spodziewać, i pogratuluje sobie, że było bardziej przewidujące ode mnie.

Spojrzenie   pułkownika   było   pozbawione   wszelkiego   wyrazu.   Zapewne   serce 

miał tak samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zarówno jego 

pochodzenie, jak i służba w wojsku. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie powinna 
niczego od niego oczekiwać, nawet jeśli uważał, że jest coś winien Percy'emu.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e się panu 

sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz już to słyszałam, że nie jestem 

opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni też to mówią. Ale widzi pan, chyba 
jednak jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie wzbogacił się dzięki małżeństwu z 

background image

moją matką. Był zwykłym górnikiem i ożenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział 
pan o tym, pułkowniku? Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu 

zostałam na nią wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać 
choćby części tego, co otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłużyłam?

- To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć może nie dotyczy burżuazji. 

Większość z nich przez całe życie odcina się od swej przeszłości i usiłuje upodobnić się 

do tych, którzy stoją wyżej w hierarchii towarzyskiej .

To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył ją takim 

wzrokiem, że aż poczuła się nieswojo.

- Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświadczyła. - 

Nie   jest   pan   w   stanie   zapewnić   opieki   ani   mnie,   ani   tym,   za   których   czuję   się 
odpowiedzialna. Dam sobie radę. Przeżyję. Wszyscy jakoś przeżyjemy.

-   Jest  sposób,   by   uratować  wszystko,  co  jest   pani   tak  drogie   -  odezwał   się 

szorstko.

-   Nie.   Gdyby   był,   to   bym   go   znalazła,   pułkowniku.   Niech   mi   pan   wierzy, 

rozważyłam każdą możliwość.

- Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem.
- Jaką?

Nie   odpowiedział   od   razu.   Zauważyła,   że   przebiera   nerwowo   palcami 

założonych do tyłu rąk.

- Małżeństwo ze mną - powiedział.
- Co?

- Jeśli wyjdzie pani za mąż, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, zachowa pani 

dom i majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał.

- Jeśli wyjdę za mąż? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny pomysł, 

o   jakim   kiedykolwiek   słyszałam,   to   i   tak   zostało   tylko   cztery   dni.   Zanim   pastor 

skończy odczytywać zapowiedzi, Cecil już wybuduje swój portyk.

- Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą - wyjaśnił. - Wyjedziemy 

do Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub i wrócimy następnego 
dnia. Zdąży pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi na nosie, gdy zjawi się tutaj, by 

objąć majątek. Przynajmniej to sprawi mi trochę satysfakcji.

Uświadomiła   sobie,   że   on   mówi   śmiertelnie   poważnie.   Z   pewnością   siebie 

wysokiego   rangą   oficera,   przywykłego   do   wydawania   rozkazów   swoim 
podkomendnym.

background image

- Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach. Spojrzał na nią ponuro przez 

ramię.

- Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona.
- Pan chyba też nie chce zamieszkać tutaj ?

-   Żadną   miarą.   Pani   nie   chce   zrozumieć,   panno   Morris,   że   będzie   to 

małżeństwo czysto formalne. Nie jest już pani młodą dziewczyną. Musiała mieć pani 

pewnie niejedną okazję, by zdobyć serce wybranego mężczyzny, jeżeli tylko by pani 
tego chciała. Ale najwyraźniej nie miała pani na to ochoty. Ja też nie chcę się żenić. 

Służba w wojsku nie sprzyja małżeństwu i rodzinie. Małżeństwo niewiele zmieni w 
naszym   życiu.   Po   spędzeniu   reszty   urlopu   w   Lindsey   Hall   wrócę   do   pułku.   Pani 

pozostanie w Ringwood. Gdy za trzy dni przywiozę panią z Londynu do domu, nie 
musimy się już potem więcej widywać.

- Pan jest synem księcia - stwierdziła.
- A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka różnica pozycji społecznej 

wykluczała nasze małżeństwo, madame.

- Pański brat, książę Bewcastle, będzie przerażony.

- Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym mam 

trzydzieści lat i już od dawna odpowiadam sam za siebie. Różnice między nami nie 

będą nam przeszkadzać. Przecież nie zamieszkamy razem.

Dlaczego   w  ogóle   podejmowała   z   nim   dyskusję   na   ten   temat?   Był   przecież 

jeszcze John, mimo że zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim spotkaniu, tuż 
przed jego wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną miłość...

- Nigdy nie słyszałam, że można brać ślub za dyspensą.
- Nie?

Czy to naprawdę było takie proste?
A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mogła sobie 

jeszcze pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wracał... A nawet jeśliby 
wrócił, to jak mógłby jej teraz pomóc? Wszystko było stracone. Chyba że...

-   Więc?   -   Pułkownik   Bedwyn   wydawał   się   zniecierpliwiony.   Przesunęła 

wyschniętym językiem po spieczonych wargach.

- Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Potrzebuję 

czasu.

- Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie myśleć, 

tylko po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce spakować dla pani torbę 

background image

podróżną.   Wyruszymy   wczesnym   rankiem.   Przyzwoitość   nakazuje,   by   pojechała   z 
panią ciotka, jeśli tylko jest w stanie podróżować. Czy ma pani powóz i konie?

Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogactwa i 

wysokiego statusu.

-   A   więc   zanim   wrócę   do   Heybridge,   zajdę   do   stajni   i   wydam   stosowne 

polecenia.  Nie  będę  już  pani  zatrzymywał.  Niewątpliwie jest   wiele  spraw, których 

należy dopilnować, podczas pani trzydniowej nieobecności.

Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdążyła unieść rękę, 

by go zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Potem drzwi frontowe 
otworzyły się i zamknęły.

Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę.
Nie przyjęła jego propozycji, ale też nie odrzuciła.

Powinna   teraz   pobiec   za   nim.   Powiedział,   że   idzie   do   stajni.   Powinna   mu 

wyznać całą prawdę. Ale jaka była ta prawda? Że Percy zginął za wcześnie, a John nie 

dochował jej wiary? Miała cztery dni, by znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo 
nie robić nic.

Wyjść  za mąż  za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycznym, 

gorzkim   śmiechem.   I   po   chwili   przycisnęła   do   ust   obie   dłonie,   żeby   Agnes   nie 

pomyślała sobie o niej, że oszalała.

Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu już nie miała, jak jej to 

brutalnie uświadomił pułkownik.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem.

Gdy   następnego   dnia   wczesnym   rankiem   Aidan   podjechał   pod   Ringwood 

Manor   wraz   z   Williamem   Andrewsem,   towarzyszącym   mu   z   tyłu   w   dyskretnej 

odległości,   zobaczył   stojący   przed   domem   stary,   kapiący   od   złota   powóz.   A   więc 
jednak zdecydowała się przyjąć jego propozycję.

Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał pod taras i 

zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał powóz. Panna Morris, 

ubrana w strój podróżny, jak zwykle na szaro, schodziła z ganku, wkładając po drodze 
czarne   rękawiczki.   Przy   jej   nodze   kuśtykał   wyliniały   pies.   Była   blada   jak   zjawa. 

Towarzyszyła   jej   ciotka,   wspierana   przez   chudą   pokojówkę.   W   drzwiach   stanęła 
gospodyni, z rękami opartymi na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i 

młoda guwernantka, ta z nieślubnym dzieckiem.

Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym pogrzebie. 

background image

Zsiadając z  konia,  Aidan  pomyślał, że  sam czuje  się podobnie.  Młody  pucołowaty 
stajenny   podbiegł,   by   przytrzymać   wodze.   Uśmiechał   się   z   nieobecnym   wyrazem 

twarzy. Widać było, że nie grzeszy rozumem.

-   Jest   pani   gotowa?   -   spytał   Aidan,   skinąwszy   głową   na   powitanie. 

Podświadomie miał nadzieję, iż ona się rozmyśli. Przecież wczoraj nie dała mu żadnej 
konkretnej odpowiedzi.

- Tak - odpowiedziała zdawkowo.
- Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard wsiąść do 

powozu.

-   Nie   rób   tego,   duszko!   -   zawołała   gospodyni,   przygważdżając   Aidana 

złowrogim spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś niecnym celu. - 
Nie poświęcaj się dla nas. Damy sobie radę.

- Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli będziesz to 

powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie, muszę przyznać, że to 

ostatnia   chwila,   by   podziękować   pułkownikowi   za   jego   uprzejmą   propozycję, 
pożegnać się z nim i pozwolić mu odjechać swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale 

to absolutnie pewna, że właśnie tego chcesz.

Aidan   niecierpliwie   uderzał   szpicrutą   o   but.   Nie   cierpiał   melodramatów, 

zwłaszcza   w   damskim   wykonaniu.   Guwernantka   kuliła   się   w   poczuciu   winy,   a 
pokojówka pochlipywała.

- Oczywiście, że właśnie tego chcę - powiedziała panna Morris z tak sztucznym 

entuzjazmem, że gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby wygwizdana. - 

Ciocia Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak dawniej. Z tą różnicą, że 
Cecil nie zagrozi już naszemu bezpieczeństwu. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki 

nie wrócimy. Burek, zostań!

Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie spojrzała 

mu   w   oczy.   Jej   twarz   wyglądała   jak   wykuta   z   marmuru.   Na   końcu   do   powozu 
pospiesznie  wspięła się pokojówka, udając, że nie zauważa pomocnej ręki Aidana. 

Wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Aidan zamknął starannie drzwi i skinął 
woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy monetę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw 

podjazdem, potem przez most i drogą przez wieś. Andrews jechał za nim.

Na   podróż   do   Londynu   takim   wielkim   powozem   należało   przeznaczyć   cały 

dzień. Na szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka razy zmieniano 
konie, a panie, korzystając z okazji, odpoczywały i posilały się. Panna Morris nie jadła 

background image

wiele. Za to pani Pritchard miała apetyt. Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając 
z nim wesoło i głośno z tym swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem. 

Przynajmniej   uniknęli   niezręcznej   ciszy.   Aidan   cieszył   się,   że   jedzie   konno,   a   nie 
powozem.

Za   każdym   razem   gdy   na   nią   patrzył,  panna   Morris   wyglądała   jak  pomnik 

wykuty z marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś inne wyjście? A kto 

będzie   współczuł   jemu?   Na   myśl   o   jutrzejszych   wydarzeniach   nie   podskakiwał   z 
radości.   Wręcz   przeciwnie.   W   marzeniach   całkiem   inaczej   wyobrażał   sobie   swoją 

przyszłość.

Pod  wieczór dotarli  do  przedmieścia  Londynu.   Aidan  i   Andrews  cały  dzień 

spędzili w siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie czuł zmęczenia, 
był jednak   w bardzo  ponurym   nastroju.   Małżeństwo z  obcą  kobietą  miało  spłacić 

honorowy   dług.   Małżeństwo,   choć   formalne,   było   jednak   dożywotnim   wyrokiem. 
Małżeństwo, które napełniłoby księcia Bewcastle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o 

nim dowiedział. Ni mniej, ni więcej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj 
wieczorem skłamał. To prawda, że do niedawna uważał, że kariery w wojsku nie da się 

pogodzić z małżeństwem. Jednak od kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli 
istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko życie w armii? Na przykład córka generała, 

który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezależnie od tego, dokąd się udawał. 
Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spotkał taką kobietę.

Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które mogłoby 

zostać uznane za wiążącą go deklarację. Z jej strony również. Było jednak wyraźne, 

milczące porozumienie, że wkrótce te słowa zostaną wypowiedziane przez nich oboje. 
I milcząca sugestia, że generał Knapp udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie 

o nie poproszony. Aidan czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małżeństwo z kobietą, 
którą sobie wybierze.

A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś, czego 

nie   można   już   było   zmienić.   Żadne   z   nich   nie   wypowie   spodziewanych   słów.   Nie 

zwiążą ich żadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca.

Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na placu 

Piccadilly,  najlepszego  hotelu  w Londynie.   Zarezerwował dwa  pokoje  i  salonik   na 
dwie noce. Dopiero żegnając się z paniami, zauważył, jak bardzo skrępowane musiały 

się czuć w tak eleganckim otoczeniu. Uświadomił sobie, że należało umieścić je w 
skromniejszym hotelu, teraz jednak było już za późno, by zmieniać plany.

background image

- Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie miały salonik 

do wyłącznego użytku, żeby zjeść w nim kolację i spędzić wieczór. Wrócę rano, jak 

tylko poczynię wszelkie stosowne kroki.

- Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w niego tak 

uporczywie, że miał wrażenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po pełnym przepychu 
hotelowym holu.

- W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. - Nie wypada, 

żebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu.

Kiwnęła głową.
- Będziemy gotowe - odparła.

Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miejsce, by się 

upić. Wybór był olbrzymi, znajdował się przecież w Londynie.

Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu?
„Proszę obiecać, że się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez względu na 

wszystko!”

Uroczysta przysięga, którą złożył, była podzwonnym dla jego marzeń. Musiał z 

obowiązku   poślubić   obcą   kobietę,   a   nie   pannę   Knapp,   z   którą   zamierzał   spędzić 
spokojnie resztę swoich dni, we wzajemnym poszanowaniu i dobrobycie.

background image

6

- No i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się triumf.

Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając się 

laską, weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne odpoczywając 

po trudach wczorajszej długiej podróży i przygotowując się do ślubu.

Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. Już dawno temu skończyła 

się   ubierać,   ponieważ   nie   miała   pojęcia,   o   której   godzinie   przyjdzie   pułkownik 
Bedwyn. Czuła, że w swej najlepszej szarej sukni wygląda całkiem nieźle, choć nieco 

skromnie.   Edith   zręcznie   upięła   jej   włosy   w   kok,   zostawiając   kilka   loczków   na 
skroniach i szyi. Na stoliku przy drzwiach leżały czarne rękawiczki, które zamierzała 

włożyć tuż przed wyjściem. Obok nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego 
najładniejszego nie mogła znaleźć, choć była pewna, że widziała, jak Edith wynosiła 

go z domu w pudle i podawała stangretowi, by umieścił go na dachu powozu. Edith z 
płaczem zapewniała, że naprawdę go zabrała. Pewnie spadł z powozu do rowu i teraz 

będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu znajdzie go jakiś włóczęga.

- Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce ciotki.

A potem  przyjrzała mu się  bliżej. To  był  ten sam  czepek, który włożyła na 

nabożeństwo żałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak nie do poznania. 

Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie namarszczona. Po bokach 
przymocowano kokardy i węższe wstążki w takim samym kolorze.

- Przechowywałam tę wstążkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chichocząc 

jak psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecydowałam, że twój ślub 

jest   właśnie   takim   dniem,   kochanie,   kiedy   powinnam   ją   wykorzystać.   Kolor 
lawendowy też oznacza żałobę, ale jest dużo żywszy niż szary.

- Ale to przecież nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez pokój, by 

wziąć czepek od ciotki.

- Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremonia, która 

zwiąże cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę życia. Gdybym wiedziała, że robisz to 

tylko   ze   względu   na   mnie,   odradzałabym   ci   ze   wszystkich   sił.   Ale   tak,   cóż   mam 
powiedzieć?

- Nic. - Eve nałożyła czepek ostrożnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię to przede 

wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utracie Ringwood.

- Chciałabym dożyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie - rzekła 

background image

ciocia Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką znam, i robisz to 
dla wszystkich innych, nie myśląc o sobie. Ale może jeszcze spotka cię za to nagroda. 

To dobry człowiek, kochanie. - Mimo reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce, 
ciotka sama zawiązała wstążki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem, 

gdy go zobaczyłam, wydaj mi się ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby 
podróżował sam dotarłby tutaj kilka godzin wcześniej, nie mitrężąc z nami czasu. Czy 

zauważyłaś, że nie próbował mnie popędzać przy wysiadaniu i wsiadaniu do powozu? 
Starał się też zabawiać mnie rozmową podczas każdego postoje choć pewnie łatwiej 

mu się rozmawia o koniach i broni z mężczyznami. Poza tym nie jestem damą według 
jego standardów. Pułkownik to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen.

- Oczywiście że tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowolony.
-   Żałuje   tylko,   że   upierasz   się,   by   tak   szybko   zakończyć   znajomość   z   puł-

kownikiem - powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na kokardę i nieco 
ją poprawiła. - Chciałabym, żebyście spędzili ze sobą trochę czasu, zobaczyli, czy nie 

ma między wami jakiejś nici porozumienia. Przecież nie szkodzi spróbować, skoro i 
tak się pobieracie. Ma dwa miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj 

zapytałam.

- Absolutnie nie możemy być ze sobą dłużej niż jeden dzień, ciociu Mari. Nie 

zniosłabym tego.

- Ale ja tak bardzo chcę, żebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się ciotka. - 

Jesteś szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, że to nie jest porywający romans. 
Ale czy wasz związek nie mógłby się przerodzić w małżeństwo z  miłości? Nie jesteś 

przecież zakochana w żadnym innym mężczyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni 
rok, by cię z kimś wyswatać.

Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak z 

ołowiu, z trudem się poruszała.

- No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twarzy urody i 

blasku.   Wyglądała   młodziej.   Po   roku   już   prawie   zapomniała,   jak   się   nosi   barwne 

stroje. Jej oczy zrobiły się większe, bardziej niebieskie, świetliste. - Ciociu Mari, masz 
wielki   talent   w   rękach.   Dziękuję   ci,   moja   droga.   -   Odwróciła   się,   by   uściskać 

uszczęśliwioną ciotkę.

Eve przypomniała sobie, że jest przecież panną młodą. Wkrótce odbędzie się 

ślub. Na tę myśl żołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za obcego człowieka z 
czysto   materialnych   powodów,   nie   mając   zamiaru   w   pełni   dotrzymać   przysięgi 

background image

małżeńskiej. Miała poślubić innego mężczyznę, nie Johna. Aż do tej chwili powtarzała 
sobie, że uda się jej znaleźć jakieś wyjście, że na pewno stanie się cud, który sprawi, że 

to się nie wydarzy. Teraz jednak dotarło do niej, że klamka zapadła.

Chyba że on się nie pojawi...

W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku. Obie z 

ciotką odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni Eve i rzuciwszy 

im spojrzenie pełne przerażenia, wpuściła gościa.

Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go całą swą 

osobą. Pułkownik był ogromny, potężny i bardzo męski, mimo że nie miał na sobie 
munduru, jak spodziewała się Eve. Ukłonił się obu paniom.

Eve   dygnęła.   I   wtedy   stała   się   rzecz   dziwna,   przerażająca,   zupełnie   nie-

oczekiwana.   Patrząc   na   jego   elegancką   sylwetkę,   myśląc   o   nim   jako   swoim 

oblubieńcu, poczuła przypływ czysto fizycznego podniecenia, przeszywającego piersi i 
brzuch, spływającego wzdłuż wnętrza ud. Wcale nie uważała go za przystojnego, ale 

jego niezaprzeczalna męskość wywarła na niej wrażenie. W innych okolicznościach 
dzisiejsza noc byłaby ich nocą poślubną.

Próbowała   przywołać   na   myśl   wizerunek   Johna,   ale   natychmiast   z   tego 

zrezygnowała. Było już za późno. Wkrótce, już za chwilę, nawet myślenie o nim będzie 

zdradą. Przez chwilę gapiła się na pułkownika w panice.

- Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep ku Eve, a 

potem przenosząc je na ciocię Mari.

Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki.

- Edith, może przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała ciocia Mari i 

wyszła za pokojówką.

Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca.
-   Uzyskałem   dyspensę   i   poczyniłem   stosowne   przygotowania   -   oświadczył 

pułkownik bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół godziny.

- Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho.

Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno Morris. A 

pani też jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich ofiarach losu.

Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, że żartuje. Ale nie zauważyła 

nawet cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia Mari w kapeluszu na 

głowie i napięcie nieco opadło.

- Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi.

background image

* * *

Aidan   przekonał   się,   że   zdobycie   specjalnego   pozwolenia   było   zadziwiająco 

łatwe. Oczywiście z pewnością pomogło to, że miał na sobie mundur, choć stary i 
sfatygowany. Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pamięci zakochany w oficerach. 

Pewnie nawet w tych, którzy nigdy nawet na krok nie ruszyli się poza bezpieczne 
granice Anglii. Służba w hotelu Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała 

go z grzeczną rezerwą, dzisiejszego ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś 
inni goście przyglądali mu się z podziwem i kiwali głowami z aprobatą. A jeden z ich 

grona,   którego   nigdy   nie   widział   na   oczy,   uparł   się,   by   uścisnąć   mu   prawicę,   i 
gratulował,   jakby   to   Aidan   osobiście   zmusił   cesarza   Napoleona   Bonaparte   do 

abdykacji.

Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w cywilne 

ubranie,   mimo   że   wcześniej   zamierzał   włożyć   galowy   mundur.   Nie   chciał,   by   go 
zauważono.   Co   więcej,   miał   nadzieję,   że   pozostanie   nierozpoznany.   Chciał 

przeprowadzić całą sprawę szybko i w tajemnicy. Dla wszystkich zainteresowanych 
będzie dużo lepiej, jeżeli Bewcastle nie dowie się o tym małżeństwie. Liczył, że nie 

natknie się dzisiaj na nikogo z rodziny.

Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim powoziku, 

który wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews.

Dzisiejszego   ranka   panna   Morris   wyglądała   nadzwyczaj   atrakcyjnie. 

Przypuszczał,   że   sprawiły   to   falbanki   i   kokardy   przy   jej   czepku,   a   także   bardziej 
kolorowy strój. I jeszcze te loczki na szyi i skroniach. Po raz pierwszy i, miał gorącą 

nadzieję, ostatni spojrzał na nią z pożądaniem. Już miał ją porównać z panną Knapp, 
gdy uświadomił sobie, że nie powinien już w ogóle myśleć o innej kobiecie niż jego 

przyszła żona.

Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głośno mijane 

budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprzedzał. Zapewne próbowała 
w ten sposób rozładować napięcie. Gdy dojechali do kościoła, który wybrał ze względu 

na mało uczęszczaną okolicę, pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, że 
nie będą musieli czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut.

Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do kościoła. 

Za nimi weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa. Było tylko ich czworo, 

państwo   młodzi   i   dwoje   świadków.   Aidan   zawierał   małżeństwo   jako   pierwszy   z 
rodzeństwa. Na pewno w innych okolicznościach byłaby to wspaniała uroczystość, z 

background image

wielką pompą, w obecności całego towarzystwa.

Odgłos   jego   kroków   odbijał   się   głuchym   echem   na   kamiennej   posadzce 

kościoła.   W   porównaniu   z   jasnym   światłem   dnia   wnętrze   było   ciemne,   zimne   i 
ponure. W bocznych drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz i pospieszył w ich 

kierunku, uśmiechając się na powitanie. Miał na sobie ornat. W ręce trzymał Biblię. 
Ukłonił się i poprowadził ich do ołtarza, podtrzymując panią Pritchard. Pouczył, jak 

powinni się ustawić, i gestem przywołał ociągającego się Andrewsa. Wszystko całkiem 
bezosobowo. A potem zaczęła się ceremonia zaślubin.

- Drodzy bracia i siostry. Zebraliśmy się tutaj w obliczu Boga... - po wiedział 

proboszcz z dostojną powagą, jakby przemawiał do rzeszy wiernych.

Zaledwie kilka minut później zakończył w ten sam sposób:
- ...Ogłaszam was mężem i żoną, w imię Ojca i Syna, i Ducha Święte go. Amen.

Prawą ręką uroczyście uczynił znak krzyża.
Wszystko skończyło się, zanim Aidan zdołał skupić uwagę na tym, co się dzieje. 

Machinalnie wypowiedział słowa przysięgi. Ona powtórzyła przysięgę cicho, ale bez 
wahania. Wziął żonę za rękę i wsunął jej na palec kupioną tego dnia złotą obrączkę. W 

trakcie tej czynności powtórzył za pastorem jakieś słowa. Zrobił to wszystko jakby we 
śnie.   Ale   to   działo   się   naprawdę.   Stało   się   coś   ważnego,   nieodwołalnego   i 

nieodwracalnego.

Byli małżeństwem. Dopóki śmierć ich nie rozłączy.

Przez chwilę kościół wydał mu się ciemny i zimny jak grób.
Potem   pani   Pritchard   z   uśmiechem,   ale   i   ze   łzami   w   oczach,   uściskała 

bratanicę. A po chwili wahania także Aidana. Andrews uścisnął mu rękę, czego nigdy 
dotąd nie robił. Proboszcz z uśmiechem złożył im gratulacje. Podpisali się w rejestrze 

kościelnym, nawet nie spojrzawszy sobie w oczy. Ona zgrabnym, pochyłym pismem, 
on śmiało i zamaszyście. Ciotka i Andrews poświadczyli ich podpisy, ciotka stawiając 

krzyżyk, co z zaskoczeniem zauważył Aidan. Podał żonie ramię i wyprowadził ją na 
zewnątrz, gdzie czekał wynajęty powóz, by zabrać ich z powrotem do hotelu Pulteney.

Mieli to już za sobą. Wszystko skończone. Spłacił swój dług, a jej dom został 

ocalony. Został zakuty w kajdany. Przez szczelinę w chmurach świeciło słońce, jakby 

spoglądając na nich z ironią.

-   Jakie   piękne   nabożeństwo   -   powiedziała   pani   Pritchard,   gdy   wsiadła   z 

pomocą Aidana do powozu. Pieczołowicie rozłożyła spódnicę wokół siebie i oparła 
laskę o siedzenie obok. Jej bratanica musiała usiąść naprzeciwko. - Było krótkie, ale 

background image

pastor mówił z takim zapałem. Dobrze go pan wybrał, pułkowniku.

Aidan usiadł koło swojej żony, która odsunęła się najdalej, jak tylko mogła. 

Ciotka uśmiechnęła się do nich promiennie.

- Stanowicie piękną parę - oznajmiła.

- Ciociu Mari - odezwała się panna Morris z cichym wyrzutem.
W tym momencie Aidan uświadomił sobie, że jego żona nie jest już panną 

Morris. Właśnie przyjęła jego nazwisko.

-   Na   pewno   panie   chętnie   by   coś   zjadły   -   rzekł.   -   Wydałem   polecenie,   by 

zawieziono nas do hotelu Pulteney. Już za późno ruszać dzisiaj w powrotną drogę do 
Ringwood. Jeśli panie sobie życzą, pokażę im nieco Londyn.

Nie planował tego wcześniej, ale nagle pomyślał, że nie wypada zostawić ich 

samych w hotelu na całe popołudnie i wieczór. Przecież nie znały miasta. Istniało 

pewne   niebezpieczeństwo,   że   zostanie   zauważony   i   rozpoznany,   czego   wolałby 
uniknąć. Teraz jednak nie miało to już takiego znaczenia jak dziś rano. Poza tym 

żadna z napotkanych osób - chyba że miałby pecha natknąć się na brata lub siostrę - 
nie musi wiedzieć, iż towarzysząca mu młoda kobieta jest jego żoną.

- Jeśli nie sprawiłoby to panu zbyt wiele kłopotu, byłybyśmy zachwycone - 

powiedziała jego żona z nieudawanym zachwytem w głosie. - Chciałabym zobaczyć 

Tower, pałac St. James i Hyde Park. W ogóle każde miejsce, które uważa pan za warte 
zwiedzenia. A ty, ciociu? Jesteśmy przecież w Londynie.

- I sprzyja nam pogoda - dodał zachęcająco.
- Muszę przyznać, że te wszystkie przygotowania zmęczyły mnie - odparła pani 

Pritchard. - A jutro czeka nas kolejna długa podróż. Koniecznie muszę odpocząć w 
hotelu. Trzeba wykorzystać tak wspaniały pokój i wygodne łóżko. Ale niech to nie 

powstrzymuje was przed wybraniem się na przejażdżkę.

- Ciociu Mari...

- W końcu - stwierdziła ciotka, uśmiechając się niewinnie - już nie potrzebujesz 

mnie jako przyzwoitki, prawda, kochanie? Będziesz w towarzystwie swojego męża.

Aidan   zastanawiał   się,   czy   pani   Pritchard,   zostawiając   ich   samych,   miała 

nadzieję, że wyniknie z tego płomienny romans. Sądząc po tym, jak głęboko jego żona 

wcisnęła się w kąt powozu, domyślił się, że ona również żywi podobne podejrzenia.

Tylko   tego   mu   brakowało   do   szczęścia   -   cholernej   swatki!   Pani   Pritchard 

patrzyła   na   niego   figlarnie,   taksując   go   spojrzeniem   niczym   stary,   pomarszczony 
wróbelek.

background image

* * *

Pułkownik Bedwyn zjawił się w hotelu Pulteney punktualnie o wpół do drugiej, 

by   zabrać   Eve   na   przejażdżkę   po   Londynie.   Nie   udało   się   jej   namówić   ciotki,   by 
zmieniła zdanie i jednak im towarzyszyła. Gdy wyszła z mężem z hotelu, pomyślała, że 

w   gruncie   rzeczy   dobrze   się   stało.   Zamiast   powozu,   którym   jechali   rano,   wynajął 
kariolkę. Ciocia Mari nie dałaby rady wspiąć się na wysokie wąskie siedzenie.

- Nigdy nie jechałam kariolką - przyznała Eve. - Jest strasznie wysoka.
- Boi się pani? - spytał, pomagając jej wsiąść.

Nie, Eve wcale się nie bała. Była wręcz zachwycona. Stąd zobaczą o wiele więcej 

i   będą   mogli   swobodnie   oddychać   ciepłym,   letnim   powietrzem.   Przebrała   się   w 

jasnoszarą   muślinową   suknię   z   wysokim   stanem.   Włożyła   ten   sam   czepek   z 
przybraniem. Tuż przed jej wyjściem ciocia Mari wyciągnęła kolejną szeroką wstążkę 

lawendowego koloru i przewiązała Eve w pasie, zamiast szarej szarfy.

- Przypuszczam, że świetnie pan powozi powiedziała.

Uniósł tylko brwi i obszedł powozik, by zająć miejsce obok niej.
Sama nie wiedziała, dlaczego czuje się taka beztroska. Jakby zapomniała, co się 

wydarzyło dzisiejszego ranka i z czego zrezygnowała. Miała jednak wrażenie, jakby 
ogromny ciężar został zdjęty z jej ramion. Stało się. Nie ma sensu zastanawiać się nad 

tym.   Znajdowała   się   teraz   w   Londynie,   pierwszy   i   prawdopodobnie   ostatni   raz   w 
życiu,   świeciło   słońce   i   towarzyszył   jej   dżentelmen,   który   ją   oprowadzi   i   pokaże 

wszystkie   najsłynniejsze   zabytki.   Po   powrocie   do   Ringwood   czeka   ją   monotonne, 
smutne życie. Ale na razie może się cieszyć dniem dzisiejszym. Choć z początku była 

przerażona, w głębi serca cieszyła się, że ciocia Mari zdecydowała się jednak zostać w 
hotelu.

-   Może   najpierw   pojedziemy   do   katedry   Świętego   Pawła?   -   zasugerował 

pułkownik. - To mój ulubiony kościół w Londynie.

- Dla mnie wszystko jest nowe - przyznała. Zdaję się na pana. Przyjrzał się jej 

uważnie, zanim popuścił cugli i konie ruszyły.

- Ładnie pani w lawendowym kolorze - stwierdził. Zadziwił ją tymi słowami.
Gdy jechali ulicami Londynu, zauważyła, że powozi naprawdę świetnie, choć 

nie   znał   ani   tych   koni,   ani   tego   powozu.   Nic   dziwnego,   przecież   był   oficerem 
kawalerii. Mimo iż kurczowo trzymała się poręczy, kilka razy na zakrętach przechyliła 

się w jego stronę. Pachniał skórą i piżmem.

Na widok katedry Świętego Pawła zaparło jej dech w piersiach. Była ogromna i 

background image

piękna. Nigdy nie widziała czegoś takiego.

- Nie mogę  wprost  uwierzyć, że na własne oczy  widzę tę  słynną budowlę  - 

powiedziała.

- Jak się pani podoba portyk z kolumnami? - spytał, wskazując go batem. - 

Pomyślałem,   że   może   chciałaby   pani   zbudować   coś   podobnego   na   frontonie 
Ringwood Manor, oczywiście bez wieżyczek po bokach. Przy rezydencji tej wielkości 

wyglądałyby one nieco pretensjonalnie. Spojrzała na niego zdziwiona. Minę miał jak 
zwykle poważną, ale niewątpliwie żartował. Roześmiała się.

-   Nie   powinnam   kraść   pomysłu   Cecilowi   -   odparła.   -   Może   zamiast   tego 

zbuduję kopułę.

Spojrzał   na   nią   z   ukosa.   Jego   ponurych   rysów   nie   rozjaśnił   nawet   cień 

uśmiechu. Czyżby jednak nie znał się na żartach?

- Zajrzymy do środka? - zaproponował i wskazał w górę. - Można wejść na 

najwyższą galeryjkę, by podziwiać kopułę zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. Muszę 

panią jednak ostrzec, że o ile mnie pamięć nie myli, trzeba wspiąć się po pięciuset 
trzydziestu czterech stopniach. Łatwy jest tylko początek drogi.

-   A   jednak   chodźmy   tam   -   zdecydowała.   -   Na   pewno   roztacza   się   stamtąd 

wspaniały widok.

I   rzeczywiście   tak   było,   choć   przez   pierwsze   kilka   minut   po   wyjściu   na 

zewnętrzną,   okalającą   kopułę   galeryjkę,   nie   mogła   go   podziwiać.   Była   zdyszana, 

przerażona trudami wspinaczki i ciemnościami panującymi przez większą część drogi. 
Ale   nie   zatrzymała   się   w   pół   kroku,   nie   poprosiła,   by   sprowadził   ją   na   dół.   Ze 

strachem myślała teraz o drodze powrotnej, zawsze trudniejszej niż wchodzenie na 
górę.

- O Boże! - wykrzyknęła bez tchu. - Widać stąd nawet najdalsze okolice.
- Przez chwilę bałem się, że pani tego nie przeżyje.

Szli galeryjką, a pułkownik pokazywał jej charakterystyczne punkty panoramy. 

Stał tuż obok niej, żeby mogła patrzeć wzdłuż jego ramienia na to, co wskazywał jego 

palec. Pod nimi przepływała Tamiza. Podawał jej nazwy kolejnych mostów. Łodzie i 
statki   na   rzece  wyglądały   jak  zabawki.   Wskazał   jej   Tower,   opactwo  Abbey   i   kilka 

innych   kościołów,   ze   smukłymi   wieżami,   miniaturowymi   w   porównaniu   z   kopułą 
Świętego Pawła i różne inne warte obejrzenia budynki. Dalej, po obu stronach rzeki 

był już sielski krajobraz. Na tej wysokości wiał silny wiatr. Pułkownik podniósł rękę, 
by mocniej przytrzymać kapelusz na głowie.

background image

- Nigdy w życiu nie czułam takiej radości - powiedziała. Ten wysoki, postawny 

mężczyzna był od kilku godzin jej mężem. Ciekawe, co by teraz czuła, gdyby zawarli 

prawdziwe małżeństwo? Znów poczuła dreszcz podniecenia.

- Doprawdy? - Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Więc pani życie było aż tak 

monotonne?

- Tak, nic się w nim nie działo - przyznała z żalem. - Zawsze marzyłam, by 

pojechać   do   Londynu,   by   zobaczyć   odległe   miejsca,   mieszkających   tam   ludzi. 
Mężczyźni mają o wiele więcej swobody niż my.

- Czyżby? - Patrzył na nią długo i posępnie, a potem odwrócił głowę bez słowa i 

zapatrzył się w przestrzeń.

Wiedziała, że zawsze będzie pamiętać ten dzień. Skoro klamka już zapadła, 

cieszyła się, że nie skończyło się tylko na niezręcznej, krótkiej ceremonii z dzisiejszego 

ranka.  Ukradkiem   przez   rękawiczkę   dotknęła  obrączki.  Czuła  ją   na   palcu,  symbol 
związania na całe życie z tym mężczyzną, którego nie zobaczy już nigdy więcej, gdy 

minie jutrzejszy dzień. Ile czasu upłynie, zanim zapomni, jak on wygląda? Odwróciła 
głowę, by mu się przyjrzeć, wyryć w pamięci tę surową, kanciastą twarz, wydatny nos, 

wąskie usta, ciemne włosy i piwne oczy.

Patrzył na nią bacznie, jakby też próbował zapamiętać jej wygląd.

-   Jest   pani   gotowa   znów   stawić   czoło   schodom?   -   spytał.   Roześmiała   się 

niepewnie.

- Wolałabym spędzić tutaj resztę dnia. A może nawet całe życie.
- Więc jest aż tak źle? Proszę trzymać mnie za rękę. Nie pozwolę pani upaść. 

Słowo honoru. - Wyciągnął do niej lewą dłoń, a prawą uniósł jak do przysięgi.

Mimo rękawiczek kurczowe trzymanie go za rękę przez tak długi czas wydało 

się jej bardzo intymne. Jednak dopóki nie znaleźli się na samym dole, nie mogła 
zrezygnować z jego pomocy. Był dostatecznie silny, by się na nim wesprzeć. A przecież 

przez całe lata polegała tylko na sobie. To ona była podporą dla innych.

Potem   zabrał   ją   do   opactwa   Abbey,   nie   tak   ładnego   jak   katedra   Świętego 

Pawła. Dziedzictwo wieków wprost tam przytłaczało.

-   Trudno   uwierzyć,   że   był   tu   koronowany   każdy   władca,   począwszy   od 

Wilhelma Zdobywcy - powiedziała, stojąc pośrodku głównej nawy i rozglądając się 
wokół z pewną bojaźnią.

- Z wyjątkiem Edwarda V - odparł. - Większość z nich jest tu także pochowana.
- Często przyjeżdżał pan do Londynu? - spytała.

background image

- Nie za bardzo. - Poprowadził ją w stronę ołtarza. - Rodzice woleli, żebyśmy 

przebywali w Lindsey Hall. Nam też się tam bardziej podobało.

- Czy jest pan najstarszy z rodzeństwa? - Uświadomiła sobie, że prawie nic o 

nim nie wie. A przecież był jej mężem.

-   Tylko   książę   Bewcastle   jest   ode   mnie   starszy   -   wyjaśnił.   -   Po   mnie   jest 

Rannulf, Freyja, Alleyne i Morgan. Nasza matka uwielbiała czytać książki, zwłaszcza 

historyczne. To ona wybrała nam te rzadko spotykane imiona.

- Czy jesteście ze sobą blisko związani? - spytała. Wzruszył ramionami.

-   Od   trzech   lat   nie   byłem   w   domu   -   rzekł.   -   Podczas   ostatniej   bytności 

pokłóciłem się z Bewcastle'em i nawet wyjechałem wcześniej, niż zamierzałem. Ale w 

stosunkach między nami to nic nowego.

Nie   chciał   więcej   mówić   na   ten   temat.   Eve   pomyślała,   że   to   dziwne   być 

poślubioną mężczyźnie, który na zawsze pozostanie obcy.

Przejechali   koło   pałacu   St.   James   i   Carlton   House,   gdzie   rezydował   książę 

Walii.   Potem   przez   Hyde   Park,   który   był   o   wiele   większy,   niż   się   spodziewała. 
Przypominał   raczej   wieś   niż   park   w   centrum   największego   miasta   na   świecie. 

Pułkownik trzymał się z dala od ruchliwych dróg.

- Jeśli pani chce, możemy pojechać do Tower - zaproponował, gdy dotarli na 

skraj Hyde Parku. - Jest tam menażeria, która pewnie się pani spodoba, bo przecież 
lubi pani zwierzęta. Albo możemy pójść na lody.

- Nie wiem, czy chciałabym oglądać zwierzęta zamknięte w klatkach - odrzekła. 

- Chybabym je wszystkie uwolniła.

- Obywateli Londynu na pewno by zachwyciła możliwość spotkania się na ulicy 

oko w oko z lwem albo tygrysem.

Roześmiała się.
- Lody? - zapytała, dopiero teraz uświadamiając sobie, co jej dał do wyboru. - 

Słyszałam o nich, ale nigdy nie próbowałam. Dobrze, chodźmy na lody.

Zabrał  ją  więc  do  Guntera, gdzie   po  raz  pierwszy w  życiu spróbowała  tego 

przysmaku.

- Czy Londyn spełnił pani oczekiwania? - spytał.

- O tak - zapewniła. - Żałuję, że nie mogę tu spędzić całego tygodnia.
- Zarumieniła się i zagryzła wargę, gdy uświadomiła sobie, że zachowuje się 

niczym podekscytowane, naiwne dziecko. - Ale oczywiście tęsknię też za domem.

Bała się, ze popołudnie upłynie im w całkowitym milczeniu, w skrępowaniu i 

background image

ponurym nastroju. A nie było tak źle. Pułkownik, na pierwszy rzut oka niezbyt miły 
ani rozmowny, miał jednak nienaganne maniery i, podobnie jak ona, robił wszystko, 

by podtrzymać konwersację.

- Gdzie znajdę sklep, w którym mogłabym kupić upominki dla dzieci?

- spytała, gdy skończyli lody. - Uradują ich podarki z Londynu.
- Dla tych sierot?

- Dla Becky i Davy'ego - poprawiła go. - Dla moich dzieci. I dla Benjamina, 

synka Thelmy.

Spodziewała się, że spyta: „Dla tego bękarta?” Ale on tylko wstał i powiedział:
-   Pojedziemy   na   Oxford   Street.   Tam   będzie   pani   miała   duży   wybór.   Dla 

Benjamina wypatrzyła kolorowego drewnianego bąka, a dla Becky porcelanową lalkę, 
która   do   złudzenia   przypominała   prawdziwego   dzidziusia.   Pułkownik   gdzieś   się 

oddalił, a po jakimś czasie pojawił się z powrotem, niosąc dwa kije do krykieta, piłkę i 
drewniane bramki.

- To się chyba spodoba chłopcu, jeśli jeszcze tego nie ma.
- Nie, nie ma. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję panu. Nie miałam pojęcia, 

co dla niego wybrać.

- Chłopcy lubią grać w krykieta - powiedział.

Wybrała jeszcze koronkowe chusteczki dla Thelmy i cioci Mari i sama zapłaciła 

za wszystko. Pułkownik wyniósł paczki ze sklepu i umieścił je na podłodze kariolki, po 

czym   pomógł   Eve   wsiąść.   Była  zmęczona.   Gdy  jednak   w  końcu   znaleźli  się   przed 
hotelem   i   uświadomiła   sobie,   że   spędzony   razem   czas   dobiegł   końca,   poczuła 

rozczarowanie.

Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wrócić do szarej rzeczywistości, ale nie 

była jeszcze na to gotowa.

- Zje pan z nami kolację? - spytała.

- Dziękuję, nie - odparł, nie podając powodu. - Przyjadę po panie rano. I tym 

razem wyruszymy bardzo wcześnie.

Odprowadził ją do holu i polecił służącemu, by zaniósł jej pakunki na górę. 

Właśnie miał się z nią pożegnać, gdy niespodziewanie zatrzymał się przy nich starszy, 

dystyngowany dżentelmen w wojskowym mundurze i uniósł monokl do oka.

- Bedwyn - powitał go serdecznie. - Tak mi się wydawało, że to pan. Przyjechał 

pan do Anglii na obchody zwycięstwa?

Był to generał Naughton.

background image

- Witam pana, generale - rzekł pułkownik.
Eve cofnęła się o krok, świadoma tego, że znalazła się w obcym środowisku. 

Generał   jednak   zwrócił   się   w   jej   stronę   i   spojrzał   przez   monokl,   unosząc   brwi. 
Pułkownik Bedwyn ujął Eve pod łokieć i pociągnął do przodu.

- Mam zaszczyt przedstawić panu moją żonę, sir oznajmił.
- To pańska żona? Nie wiedziałem, że pan jest żonaty - odparł generał. - Jak się 

pani miewa, lady Bedwyn? Podoba się pani w Londynie?

- O tak, bardzo - odrzekła. - Zwiedzaliśmy miasto przez całe popołudnie.

- Świetnie, świetnie. Jeszcze się pewnie spotkamy na jakichś uroczystościach. 

Skinął im lekko głową na pożegnanie i poszedł w swoją stronę.

Eve była oszołomiona. Lady Bedwyn! Nie była już Eve Morris, ale lady Bedwyn.
- A zatem do jutra rana - powiedział jej mąż. Ukłonił się i odszedł. Ogarnęło ją 

poczucie okropnej pustki. Stanęła i patrzyła w ślad za nim, widząc swą przyszłość 
niezmiennie w szarych barwach.

background image

7

Aidan  stał  przy  oknie  salonu  w  Ringwood  Manor. Po  raz  pierwszy   od  jego 

powrotu do Anglii popsuła się pogoda. Ciemne chmury wisiały nisko i zbierało się na 
deszcz. Miał nadzieję, że uda mu się ruszyć w drogę do Hampshire, zanim zapadnie 

zmierzch. Niestety, ostatni etap podróży powrotnej z Londynu wydłużył się. Przyjął 
więc zaproszenie, by chwilę odpocząć i posilić się. Uniósł filiżankę i dopił herbatę.

Jego żona, pani Pritchard i guwernantka, którą przedstawiono mu jako pannę 

Rice, siedziały obok siebie. Wydało mu się niestosowne, że guwernantka towarzyszy 

im podczas herbaty, ale nie była to pierwsza dziwna rzecz, którą tu zauważył. Gdy 
podjechali pod dom, na ich powitanie zebrała się cała służba i dzieci. Stali jednak nie 

w pełnym milczącego szacunku szeregu, ale hałaśliwą gromadą, śmiejąc się i mówiąc 
jednocześnie. A ten piekielny pies szczekał jak opętany i nikt nie zwrócił mu uwagi. 

Zapewne mieszczańskie pochodzenie jego żony sprawiało, że nie potrafiła zapanować 
nad swymi podwładnymi. I to dla nich poślubiła zupełnie obcego człowieka.

Musiał jednak przyznać, że w tym domu panowała ciepła atmosfera, której nie 

spotkał   nigdzie   indziej.   Jaka   inna   kobieta   zostawiłaby   wszystkich,   by   osobiście 

zaprowadzić dzieci do pokoju, zamiast oddać je pod opiekę niani? A potem jeszcze 
spędziła tam z nimi całe piętnaście minut, gdy rozwijały prezenty. Przecież nie była 

ich matką. Czy nie pragnęła mieć własnych dzieci?

- Eve, pułkowniku Bedwyn, muszę wam to powiedzieć - odezwała się panna 

Rice,   gdy   na   chwilę   zapadła   cisza.   Chciałabym   wam   obojgu   z   całego   serca 
podziękować. Dziękuję wam w imieniu dzieci, które były nie przytomne z przerażenia, 

nie   rozumiejąc,   co   się   dzieje.   Wczoraj   znów   pojawił   się   tu   pan   Morris.   Agnes 
powiedziała   mu,   że   wyjechałaś   na   cały   dzień   z   panią   Pritchard.   Przeszedł   się   po 

wszystkich pokojach i zajrzał do każdego kredensu i szuflady. Przyprowadził ze sobą 
dwóch służących, by przeliczyli srebra, porcelanę, kryształy i lniane obrusy. Zamierza 

rozliczyć   cię   ze   wszystkiego   przed   twoim   wyjazdem.   Zanim   wyszedł,   kazał   Agnes 
zebrać nas w holu. Ustawić w dwuszeregu niczym żołnierzy na apelu. Powiedział nam, 

że  do  jutra  musimy   się  stąd  wynieść.  W   innym   wypadku  każe  nas   aresztować  za 
włóczęgostwo. Był z siebie bardzo zadowolony.

Aidan bez trudu mógł sobie wyobrazić tę scenę.
-   Och,   to   straszne!   -   wykrzyknęła   Eve   ze   zgrozą.   -   Chodzili   po   wszystkich 

pokojach? Jak on śmiał! Zaglądali do każdego kredensu i szuflady?

background image

-   Tak   -   odparła   panna   Rice.   -   Powiedział,   że   daje   nam   czas   do   jutra,   do 

południa.

- Natychmiast do niego napiszę. - Eve wstała i odwróciła się, by spojrzeć na 

Aidana. Wydawała się dzisiaj bledsza niż wczoraj. Znów była ubrana na szaro. - Ale 

najpierw pożegnam pana, pułkowniku. Mam nadzieję, że ominie pana ulewa.

- Zamierza pani pisać, zamiast osobiście stawić mu czoło i zobaczyć jego minę, 

gdy dowie się prawdy?

Uśmiechnęła się lekko.

- Dobrze byłoby zobaczyć tę scenę. Chyba nie oprę się tej pokusie. Aidan nagle 

postanowił   doprowadzić   całą   sprawę   do   końca.   Podszedł   do   stolika   i   odstawił 

filiżankę.

- Ja też nie mogę odmówić sobie przyjemności, żeby być świadkiem, jak pan 

Cecil Morris dostaje za swoje. Może nawet wezmę w tym udział.

- Zamierza pan zostać? - spytała Eve, otwierając szeroko oczy ze zdziwienia.

-   Tak.   Zostanę   do   jutra,   do   południa.   Bardzo   bym   się   zdziwił,   gdyby   ten 

dżentelmen się spóźnił.

Pomyślał, że Lindsey Hall może poczekać. Był jej winien chociaż tyle wsparcia. 

Jeden dzień z życia nie znaczył wiele.

- To wspaniale, pułkowniku. - Pani Pritchard wstała z wysiłkiem. - Pójdę i 

powiem pani Rowe, że będziemy mieć o jedną osobę więcej na obiedzie. Z pewnością 

przygotuje bankiet weselny jak dla rodziny królewskiej.

Aidan usłyszał, jak za jego plecami deszcz zaczyna bębnić o szyby.

* * *

Dla   Eve   cała   sytuacja   wydawała   się   niezręczna.   Pułkownik   zatrzymał   się   w 

najlepszym pokoju  gościnnym.  Oczywiście nie  było w tym  nic  niestosownego.  Był 
przecież   jej   mężem.   Jego   obecność   wprowadziła   jednak   dziwny   niepokój. 

Konwersacja podczas przydługiego obiadu, na który pani Rowe przygotowała o wiele 
więcej dań niż zwykle, i potem, w salonie, była dość wymuszona. A mimo to cieszyła 

się, że został.

Gdy pułkownik wyjedzie, życie będzie płynąć dawnym trybem, monotonnie, 

bez nadziei na jakąkolwiek szczęśliwą odmianę. John po powrocie odkryje, że nie 
dochowała   mu   wiary.   I   taki   będzie   koniec   wszystkich   ich   marzeń   i   planów   na 

przyszłość. Potrzebowała czasu, by przyzwyczaić się do myśli o swoim życiu w nowym 
wymiarze. Potrzebowała  pobyć  z  pułkownikiem  jeszcze  przez  pewien  czas, choćby 

background image

przez jeden dzień, by upewnić się, że wszystko to po prostu jej się nie przyśniło.

Eve haftowała w salonie. Po obiedzie spędziła trochę czasu z dziećmi, choć 

mniej   niż   zwykle.   Stęskniła   się   za   nimi.   Tak   dobrze   było   wrócić   do   domu   i   ze 
świadomością,   że   nic   im   już   nie   zagraża.   Ich   bezpieczeństwo   warte   było   każdego 

poświęcenia.   Ciocia   Mari,   niech   ją   Bóg   błogosławi,   podtrzymywała   konwersację, 
opisując pułkownikowi park. Jednak gdy zasugerowała, żeby jej bratanica pokazała 

mu go jutro przed południem, Eve spojrzała na nią z wyrzutem. Najwyraźniej nawet 
teraz   ciocia   Mari   nie   porzuciła   nadziei,   że   uda   się   jej   przekonać   ich,   by   jednak 

pogłębili znajomość.

- Jutro rano w parku będzie zbyt mokro, ciociu Mari. Nie wygląda na to, by 

miało przestać padać - stwierdziła Eve.

Pułkownik siedział rozparty w głębokim fotelu, splótłszy dłonie. Eve czuła, że 

obserwuje ją, pochyloną nad robótką. Jakby między nimi przebiegała napięta struna, 
którą   co   jakiś  czas  delikatnie   potrącał   niewidzialny  palec.   Odetchnęła   z  ulgą,   gdy 

usłyszała pukanie do drzwi. Agnes uchyliła je tylko tyle, by wetknąć w nie głowę.

- Potrzebujemy cię w pokoju dziecinnym, moja duszko - powiedziała, zerkając 

jadowicie na Aidana, który pouczył ją przed obiadem, że teraz powinna się zwracać do 
swej pani „milady”.

-   Zaraz   tam   będę   -   odpowiedziała   Eve,   wpinając   igłę   w   materiał.   Zwinęła 

robótkę i wstała.

- Czy dzieci nie mają niani? - spytał pułkownik.
- Zwykle o tej porze już śpią - wyjaśniła Eve. - Musiało się coś stać.

-   Eve   spędza   z   nimi   bardzo   dużo   czasu   -   oznajmiła   ciotka   Mari.   -   Byłaby 

cudowną matką dla własnych dzieci.

Eve wzruszyła tylko ramionami i poszła na górę. Niania Johnson ani Thelma 

nigdy jej nie przeszkadzały, gdy przyjmowała gości, chyba że znalazły się w sytuacji 

bez wyjścia.

Otwierając   drzwi   pokoju   dziecinnego,   usłyszała   łkanie.   Niania   Johnson 

siedziała   na   krześle,   trzymając   na   kolanach   skuloną   Becky,   która   szlochała 
rozpaczliwie.   Davy   w   koszuli   nocnej   stał   na   środku   pokoju.   Thelma   kołysała 

Benjamina. Pomrukiwał przez sen, zaniepokojony hałasem.

- Ona mi nie wierzy, kiedy mówię, że pani nie wyjedzie - tłumaczyła niania. - I 

że pan Morris nie wróci, by nas wszystkich wypędzić. Panno Eve, on kazał dzieciom 
ustawić się razem ze służbą, gdy do nas przemawiał.

background image

Eve przebiegła przez pokój i chwyciła Becky w ramiona.
- Och, moje kochanie - powiedziała, przytulając policzek do główki dziecka. - 

Nigdzie nie wyjadę. Pojechałam tylko po to, żebyście były bezpieczne. Nic już wam nie 
grozi. Ringwood jest moje i możecie tu mieszkać z Davym. Zawsze będę was kochać. 

Zawsze, bez względu na wszystko. Chodź, coś ci pokażę.

Stopniowo łkanie dziewczynki ucichło. Usiadły na krześle. Becky lubiła nianię i 

Thelmę,   ale   teraz   potrzebna   jej   była   Eve.   Wczoraj   w   najokrutniejszy   sposób 
uświadomiono temu dziecku, że może wszystko stracić. Jak Cecil śmiał tak poniżyć i 

przestraszyć dzieci, które przecież były jego krewnymi!

- Spójrz. - Eve wyciągnęła przed siebie lewą rękę i rozpostarła palce. - Widzisz? 

To jest obrączka ślubna. A to znaczy, że jestem zamężna. Mogę zostać w Ringwood do 
końca życia. I ty także.

- A Davy?
- Davy też. - Eve pocałowała ją w główkę. Jesteście przecież moimi dziećmi. 

Kocham was i zawsze będę kochać.

Gdyby   nie   wyszła   za   mąż,   sama   miłość   nie   uchroniłaby   ich   przed   nie-

szczęściem. Trudno, poniesie wszystkie konsekwencje tej trudnej decyzji.

Uniosła   twarz,   by   uśmiechem   dodać   Davy'emu   otuchy,   ale   on,   cały   spięty, 

jakby szykował się do skoku, spoglądał w stronę drzwi, w których stanął pułkownik.

- Spokojnie, chłopcze - powiedział cicho. - Nie zrobię ci krzywdy. Ani twojej 

siostrze.   Broniłbyś   jej   nawet   za   cenę   swego   życia,   prawda?   Słusznie.   Mężczyźni 
powinni bronić swoich kobiet.

- Idź sobie! - zawołał Davy drżącym głosem.
- Davy... - zaczęła Eve, ale pułkownik uciszył ją gestem, nie odrywając oczu od 

chłopca.

-   Panna   Morris   pojechała   ze   mną   dwa   dni   temu   do   Londynu.   Wczoraj 

wzięliśmy ślub - tłumaczył. - Jest teraz lady Bedwyn. Ożeniłem się z nią, by zapewnić 
jej   opiekę,   żeby   mogła   tutaj   zostać.   Teraz   macie   tu   zapewniony   dach   nad   głową, 

dopóki   nie   urośniecie   i   nie   pójdziecie   w   świat.   Ożeniłem   się   z   nią,   bo   jestem 
człowiekiem honoru i bronię kobiet, jeśli tylko jest to w mojej mocy. Jestem oficerem 

i wkrótce muszę wrócić do swojego regimentu. Zadbałem o to, by lady Bedwyn była tu 
bezpieczna. Będę jednak spokojniejszy, wiedząc, że jest przy niej mężczyzna, który 

zaopiekuje się nią i resztą kobiet w majątku. Myślę, że można na tobie polegać, praw-
da?

background image

Eve widziała, jak Davy stopniowo się rozluźnia.
- Tak - powiedział.

- Tak, sir - poprawił go Aidan.
- Tak, sir.

- Doskonale. Która sypialnia należy do ciebie?
- Tamta - wskazał Davy. - Usłyszałem, że Becky płacze. Myślałem, że ten zły 

człowiek przyszedł po nią.

- Możesz być pewien, że nigdy się tak nie stanie - oświadczył Aidan. - A teraz 

połóż się do łóżka i niech niania okryje cię kołderką. Nic wam nie grozi.

Eve   kołysała   Becky   w   ramionach   i   rozmyślała.   Aidan   nie   był   delikatny   w 

obejściu. Zmusił Davy'ego, by mówił do niego „sir”. Nie uśmiechał się, wyglądał wręcz 
groźnie. Czuła, że w ogóle go nie zna. I nigdy nie pozna. Ten obcy mężczyzna, który 

jest jej mężem, już jutro wyjedzie.

Napotkali swoje spojrzenia i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Nie 

odezwali się ani słowem, bo Becky właśnie zasypiała, Thelma, odwrócona do nich 
plecami,   kołysała   Benjamina   w   ramionach,   a   niania   szeptała   do   Davy'ego   w   jego 

sypialni.

W   tej   jednej   chwili   coś   ich   połączyło.   Coś   intymnego,   czułego,   niewy-

powiedzianego i bolesnego.

Po chwili Aidan odwrócił się i odszedł. Eve odchyliła głowę na oparcie krzesła i 

zamknęła oczy. To, co się wczoraj zdarzyło, nieodwracalnie zmieniło jej życie.

Następnego ranka Aidana obudził Andrews, przynosząc mu wodę do golenia. 

Padała drobna mżawka. Aidan miał nadzieję, że drogi nie będą zbyt błotniste, by po 
południu   ruszyć   w   podróż.   Chociaż   był   przyzwyczajony   do   jazdy   w   każdych 

warunkach.

Po śniadaniu przez ponad godzinę spacerował samotnie po okolicy. Jego żona 

postanowiła spędzić poranek z dziećmi w ich pokoju. Pani Pritchard pojechała do 
Heybridge.   Park   rzeczywiście   ładnie   rozplanowano.   Koło   domu   urządzono   ogród 

różany. Dalej widać było zagajnik, wzgórza, groty i proste ławeczki. Z każdego punktu 
musiał roztaczać się malowniczy widok, jeśli tylko dopisywała pogoda. Z tyłu domu 

znajdowały się rabaty z kwiatami i warzywnik. Za stawem, na który zwrócił uwagę już 
wcześniej, ciągnęła się porośnięta drzewami dolina, pełna teraz azalii i dzwonków. 

Przed domem był dobrze utrzymany trawnik.

O mały włos Eve tego wszystkiego nie straciła. Gdyby Andrews nie przeziębił 

background image

się, dzisiaj musiałaby na zawsze opuścić swój dom. Albo gdyby on odnalazł kapitana 
Morrisa   kilka   minut   później.   No   i   gdyby   kapitan   nie   uratował   mu   życia   pod 

Salamanką. Jak dziwną rolę w życiu człowieka odgrywa przypadek.

Wrócił do domu przed dwunastą. Nie można wykluczyć, że Cecil Morris zechce 

przyjechać wcześniej.

Przebrał   się   w   suche   rzeczy.  Zastał   swoją   żonę   w   salonie,   znów   zajętą 

haftowaniem, choć miał wrażenie, że wyjęła robótkę dopiero wówczas, gdy usłyszała, 
że   nadchodzi.   Zapewne   czuła   się   skrępowana,   będąc   z   nim   sam   na   sam.   Stał   i 

obserwował ją przez kilka minut, dopóki nie zauważył, że zaróżowiły się jej policzki. 
Podszedł do okna i zaczął przez nie wyglądać.

Powóz Cecila Morrisa pojawił się na podjeździe za dziesięć dwunasta.
- Oto i on - oznajmił Aidan.

- Agnes go wprowadzi - odparła.
- Dobrze.

Odwrócił się i patrzył jak pewną ręką wbij a igłę w materiał, zwij a płótno i 

chowa je do torby na robótki. Usunął się trochę na bok, w cień draperii zawieszonych 

przy oknie. Usłyszeli odgłos kopyt i zgrzyt kół na żwirze. Stuknęły drzwi powozu, a 
potem głośno  załomotała kołatka na drzwiach wejściowych. Temu gościowi Agnes 

nigdy nie otworzyłaby drzwi z własnej woli.

Eve odwróciła głowę i spojrzała na męża. Potem wstała, by przywitać gościa. 

Chwilę później, bez choćby symbolicznego pukania, drzwi otworzyły się z impetem, 
uderzając w stojący za nimi okrągły stolik.

- O, to ty, Cecilu - powiedziała Eve. - Dzień dobry. Ponury dziś dzień, prawda?
Aidan usłyszał, że kolejne powozy zbliżają się do domu, ale nie odwrócił głowy, 

by na nie spojrzeć. Nawet nie drgnął.

- Dziwię się, że jeszcze tutaj jesteś, Eve - oświadczył Cecil, zdejmując kapelusz i 

płaszcz.   Strząsnął   z   nich   krople   deszczu   i   rzucił   je   na   najbliższe   krzesło.   - 
Spodziewałem się, że zachowasz resztkę godności i odejdziesz stąd przed południem. 

Nie masz chyba zamiaru błagać mnie, bym pozwolił ci zostać, prawda? Wiesz, że nie 
chcę o tym nawet słyszeć i nie cierpię scen.

- Mam nadzieję, że ciotka Jemima jest w dobrym zdrowiu? - spytała grzecznie.
- Spodziewam się, że wszyscy inni już sobie poszli, a ta kobieta, która uważa się 

za gospodynię, hańbiąc progi tego domu, zbiera się właśnie do drogi - powiedział. 
Wyciągnął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. - Tej hołocie zostały dwie minuty z 

background image

wyznaczonego im czasu. I tobie też, I we. Z łaski dam ci jeszcze godzinę. O pierwszej 
zjawią się tu ludzie pod wodzą miejscowego konstabla, którzy zabiorą maruderów do 

magistratu. Nie możemy pozwolić, by ci włóczędzy byli ciężarem dla parafii. A teraz 
zechciej mi wybaczyć. - Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo jak tam wolisz, 

kuzynko.   Przyjechały   wozy   meblowe   i   muszę   zejść   na   dół,   by   nadzorować   ich 
rozładunek.

- Cecilu, naprawdę muszę cię prosić, byś sobie poszedł. Lada chwila siądziemy 

do   obiadu,   a   ty   nie   zachowałeś   się   wystarczająco   uprzejmie,   by   zasłużyć   na 

zaproszenie do stołu. Nie życzę sobie, by jakieś twoje rzeczy wyładowywano w moim 
domu. Stanowczo ci tego zakazuję. Zejdź natychmiast na dół i dopilnuj, by do tego nie 

doszło.

- Słuchaj no, Eve - rzekł, wypinając pierś i czerwieniejąc na twarzy. - Nie myśl 

sobie, że będę znosił twoje błazeństwa, bo jesteś moją bliską kuzynką. Nigdy cię nie 
lubiłem i dzisiaj mogę ci to otwarcie powiedzieć. Natychmiast, w tej chwili, opuść ten 

dom.   Miałaś   szansę   zabrać   swoje   rzeczy   osobiste,   ale   właśnie   ją   straciłaś.   Czy 
pójdziesz stąd z własnej woli, czy też mam cię popędzić batem?

W głosie Cecila zabrzmiał teraz wyraźny walijski akcent. Aidan odchrząknął i 

Morris odwrócił szybko głowę, by zerknąć w półmrok przy oknie. Na jego twarzy 

pojawił się wyraz uniżonej uprzejmości.

- Milordzie! - wykrzyknął. - Znów nas pan odwiedził? Eve, powinnaś mi była 

powiedzieć,   jak   tylko   przyjechałem,   a   dałbym   ci   jeszcze   kilka   godzin,   byś   mogła 
przyjąć swego gościa. Powiedziałbym nawet: naszego gościa. Cóż znaczy kilka godzin 

dla bliskich krewnych? To moja matka niecierpliwie czeka, by się wprowadzić tutaj, 
do swojego nowego domu. Ja chętnie dałbym Eve czas do końca tygodnia.

-   Zdaje   się,   wspominał   pan   coś   o   bacie?   -   Aidan   wyszedł   z   cienia.   Morris 

roześmiał się głośno.

- To taki żart między kuzynami - powiedział.
- Aha. - Aidan zrobił jeszcze kilka kroków, aż znalazł się tuż przy Morrisie, 

spoglądając na niego z góry. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a Morris nie 
więcej niż metr sześćdziesiąt. - Nieraz zarzucano mi brak poczucia humoru i teraz 

widzę, że nie bez powodu. Odnoszę wrażenie, że mówił pan całkiem poważnie.

Śmiech Morrisa był tym razem nieco wymuszony.

- Nie mogę pozwolić na to, żeby nawet w żartach popędzał pan batem moją 

żonę.

background image

Zapadła krótka, napięta cisza.
- Pana żonę? - Morrisowi ze zdziwienia opadła szczęka.

- Moją żonę. Morris roześmiał się.
- Oj, żartowniś z pana - oświadczył, puszczając oko. - Przez chwilę mnie pan 

nabrał,   milordzie.   Brak   poczucia   humoru,   co?   Muszę   przyznać,   że   to   najlepszy 
dowcip, jaki w życiu słyszałem. A kiedy zostały odczytane zapowiedzi? Zapomniał pan 

o tym, co?

-   Panna   Eve   Morris   uczyniła   mi   zaszczyt   i   zgodziła   się   zostać   moją   żoną. 

Przedwczoraj   w   Londynie   wzięliśmy   ślub   za   specjalnym   pozwoleniem   -   odparł 
lodowato Aidan. - Jest teraz lady Bedwyn i panią Ringwood Manor. I zdaje się, że 

przed chwilą kazała się panu wynosić.

- Co takiego?

- Może pan wyjść o własnych siłach, ale mogę też panu w tym pomóc, choć nie 

użyję bata. Tylko tchórz i skończony bydlak grozi w ten sposób słabszym od siebie. 

Zanim pan jednak pójdzie...

- Pan się ożenił z Eve? - Morris poczerwieniał na twarzy jak burak. W kącikach 

ust zebrała mu się ślina, którą pryskał przy każdym słowie. Pewnie dopiero teraz 
zaczęła do niego docierać prawda.

- Wyszłam za mąż za tego dżentelmena, Cecilu - powiedziała Eve. - Zatem to ja 

jestem od dzisiaj pełnoprawną właścicielką Ringwood Manor, a nie ty.

- Nie! - Okręcił się na pięcie i spiorunował ją wzrokiem. - Niemożliwe. Kto 

słyszałaby   brać   ślub   za   specjalnym   pozwoleniem?   To   są   jakieś   kłamstwa,   bzdury. 

Zdemaskuję   cię   i   srogo   ukarzę.   A   jeśli   spodziewasz   się   po   mnie   litości   albo 
miłosierdzia...

- Zamilcz, człowieku! - Aidan podświadomie użył tonu, którym mówił do ludzi 

na   tyle   niemądrych,   by   kwestionować   jego   rozkazy   na   polu   bitwy   lub   podczas 

musztry.   Nie   musiał   podnosić   głosu   ani   czynić   żadnych   groźnych   gestów.   I   tak 
poskutkowało. Morris odwrócił się do Aidana z oczami wybałuszonymi ze strachu i 

pobladłą nagle twarzą.

-   Chociaż   jest   pan   kuzynem   mojej  żony,   w  pańskich   słowach   i   zachowaniu 

wobec niej nie było nawet śladu rodzinnego sentymentu - rzekł Aidan, podchodząc 
krok bliżej, tak że Morris musiał zadrzeć głowę, by patrzyć mu w twarz. - Nie jest pan 

tu mile widziany. Proszę stąd odejść i nigdy już tu nie wracać. Nigdy! Nie ma pan 
wstępu nawet do parku. Czy wyrażam się jasno?

background image

Cecil Morris gapił się na niego bez słowa. Aidan ściszył głos.
- Czy wyrażam się zrozumiale? Cecil odchrząknął.

- Tak.
- Wkrótce wracam do mojego pułku. Moja żona zostanie tutaj - ciągnął Aidan. - 

Mam jednak długie ręce, Morris, i potężnych przyjaciół w Anglii, choćby takich jak 
mój brat, książę Bewcastle. Jeśli dojdzie do mnie najmniejsza pogłoska, sugerująca, że 

nęka pan lady Bedwyn, nie daruję tego. Rozumiesz mnie pan?

- Tak. - Głos Morrisa przypominał skrzek żaby.

- To dobrze. - Aidan założył ręce do tyłu i jeszcze przez chwilę patrzył na niego z 

góry. Wiedział, że przedłużająca się cisza jest skuteczną bronią, wprawiającą w dygot 

kolana nawet najbardziej krnąbrnych żołnierzy. - Niech pan już idzie.

Morris   odwrócił   się   i   zerknął   na   Eve.   Strasznie   go   korciło,   by   jeszcze   coś 

powiedzieć. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Na swoje szczęście, bo Aidan wprost 
marzył o tym, aby schwycić go za kołnierz, znieść po schodach z dyndającymi nogami 

i wrzucić do powozu. Morris, potykając się, ruszył do drzwi, zabrał płaszcz i kapelusz i 
zniknął. Aidan zamknął drzwi i zwrócił się do swojej żony, unosząc brwi.

Patrzyła na niego ubawiona.
- Cieszę się, że pan został i nie ominęło mnie to widowisko. Był pan wspaniały.

Mówiąc te słowa, pospieszyła do niego z wyciągniętymi rękami. Ujął jej dłonie i 

mocno ścisnął.

- Przyznam, że sam nieźle się bawiłem.
- Dziękuję! - zawołała, odwzajemniając jego uścisk. - Bardzo panu za wszystko 

dziękuję. Nawet pan nie wie, jak bardzo jestem mu wdzięczna.

Była zarumieniona, ożywiona i znów pełna uroku, tak jak dwa dni temu w 

Londynie. Uniosła ku niemu twarz, a on bez zastanowienia pochylił się ku niej. Ich 
usta się spotkały. A potem oboje cofnęli ręce i odskoczyli od siebie jak oparzeni.

O, do diabła! To z pewnością był jeden z najbardziej krępujących, niezręcznych 

momentów w życiu Aidana. Eve stała z oczami  pełnymi przerażenia i rumieńcem 

zalewającym jej policzki.

- Proszę o wybaczenie... - wykrztusił.

- Naprawdę, proszę mi wybaczyć... - wyjąkała.
Odezwali się jednocześnie, niczym grecki chór w antycznej sztuce.

- Proszę o wybaczenie - powtórzył. - Pójdę na górę i sprawdzę, czy Andrews 

skończył pakować moje bagaże.

background image

- Zostanie pan na obiad?
Nie.   Był   już   najwyższy   czas,   żeby   wyjechać.   Zaczynał   ją   postrzegać   jako 

serdeczną, lojalną, godną uwagi kobietę. Burzyła jego spokój. Co gorsza, przyłapał się 
na tym, że myśli o niej z pożądaniem. Zwłaszcza ostatniej nocy, gdy położył się do 

łóżka i uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu śpi pod jednym dachem ze swoją 
żoną. Te myśli były niepokojące, niestosowne.

- Chyba nie... - odparł.
Drzwi   salonu   za   jego   plecami   otworzyły   się.   Odwrócił   się   szybko,   zasta-

nawiając, czy to Morris miał czelność wrócić. Ale była to pani Pritchard, w płaszczu 
przemoczonym na ramionach.

-   Och,   świetnie,   że   was   tu   zastałam   -   powiedziała.   -   Musicie   mi   wszystko 

opowiedzieć. Dojechałam powozem tylko do stajni i musiałam stamtąd iść pieszo do 

domu. Wozy Cecila blokują podjazd do ganku. A on sam nawet na mnie nie spojrzał, 
gdy bardzo serdecznie życzyłam mu miłego popołudnia. No, opowiadajcie. Jej oczy aż 

się iskrzyły z podniecenia.

Oparła obie ręce na lasce.

Och, ciociu Mari! - powiedziała Eve, przyciskając ręce do piersi. - Szkoda, że 

nie słyszałaś pułkownika Bedwyna. Nie podniósł głosu, ale mówił tak, że nawet ja cała 

się trzęsłam. Biedny Cecil - zażartowała.

Popełnił błąd, grożąc mojej żonie, że popędzi ją z tego domu batem.

To było bardzo głupie z jego strony - stwierdziła ciotka. - Że też odważył się na 

coś takiego w pana obecności, pułkowniku.

- . Nie zauważył pułkownika, który stał w cieniu przy oknie - wyjaśniła Eve.
Pani   Pritchard   roześmiała   się   i   zdjęła   kapelusz,   strząsając   z   niego   krople 

deszczu.

Odwiedziłam wielu sąsiadów - powiedziała. - Pomyślałam, że to ważne, aby 

dowiedzieli się, co się wydarzyło. Bardzo się martwili, co się stanie z Eve. Na szczęście 
z powodu deszczu zastałam ich wszystkich w do mu.

Aidan   mimo   woli   poczuł   niepokój.   Ta   kobieta   znów   patrzyła   na   niego   z 

błyskiem w oku, jak sprytna swatka.

- Eve, kochanie, wszyscy są zachwyceni, że wyszłaś za pułkownika Bedwyna i 

pozostaniesz panią Ringwood. Uznali, że trzeba jakoś uczcić tę okazję. Tłumaczyłam 

im, że pułkownikowi wkrótce kończy się urlop, ale nikogo to nie zniechęciło. Właśnie 
w tej chwili przygotowują uroczysty wieczorek w sali na piętrze gospody.

background image

- Ciociu Mari... - W głosie Eve brzmiało przerażenie.
- Chyba może pan zostać jeszcze na jedną noc, pułkowniku? - spytała pani 

Pritchard, patrząc na Aidana błagalnie.

- Ciociu Mari...

Aidan uciszył ją gestem ręki. Uznał, że ten pomysł nie jest całkiem pozbawiony 

sensu.

- Cecil Morris nie chciał uwierzyć, że możliwe jest małżeństwo za specjalnym 

zezwoleniem - przypomniał. - Przypuszczam, że więcej osób w okolicy może w to 

wątpić. Mój pospieszny wyjazd zrodzi tylko plotki, które przysporzą nam kłopotów. 
Gdy pokażemy się razem publicznie i weźmiemy udział w zabawie z okazji naszego 

ślubu, skutecznie rozwiejemy wszelkie wątpliwości.

Pani Pritchard rozpromieniła się.

- Co pani o tym sądzi? - spytał Aidan swoją żonę.
- Myślę, że sprawiamy panu o wiele więcej kłopotu, niż się pan spodziewał, 

pułkowniku - rzekła, marszcząc brwi.

Miała rację. A wszystko wydawało się takie proste, gdy po raz pierwszy przyszła 

mu do głowy myśl, że żeniąc się z nią, spełni daną obietnicę.

- Poza tym znowu leje - dodał.

Wszyscy odwrócili się do okna, by popatrzeć na deszcz spływający po szybach.

background image

8

Eve przejrzała garderobę, szukając sukni odpowiedniej na wieczór. Wszystko 

było   żałośnie   niemodne.   Przez   ostatni   rok   nosiła   żałobę,   a   i   kilka   lat   wcześniej 
większość   czasu   spędzała   w   domu   z   ojcem.   Jego   pogarszające   się   zdrowie 

uniemożliwiało   prowadzenie   życia   towarzyskiego,   do   którego   przywiązywał   taką 
wagę. Po krótkim namyśle wybrała w końcu suknię z szarego jedwabiu przetykanego 

srebrem.  Wydawało  się jej,  że okaże brak szacunku  wobec  pamięci  Percy'ego, nie 
nosząc po nim nawet najlżejszej żałoby, mimo że takie było jego wyraźne życzenie. 

Edith ułożyła Eve włosy i poradziła jej, by włożyła srebrny łańcuszek i kolczyki dla 
podkreślenia uroczystości okazji.

Eve, schodząc do salonu, czuła zdenerwowanie niczym dziewczyna stojąca u 

progu debiutu towarzyskiego. Miała pretensje do cioci i sąsiadów, że uknuli spisek 

mający zatrzymać pułkownika na dłużej. Zapewne liczyli na to, że ich związek stanie 
się czymś więcej niż zamierzone od początku formalne małżeństwo. Zdziwiła się, gdy 

pułkownik   zgodził   się   zostać,   ale   domyśliła   się,   że   skłoniło   go   do   tego   poczucie 
obowiązku. Chyba nie spodziewał się towarzystwa, do jakiego był przyzwyczajony w 

swoich sferach.

Czekał na nią w salonie. Ciocia Mari i Thelma pojechały wcześniej, żeby pomóc 

w przygotowaniach w gospodzie. A przynajmniej taki powód podała ciocia Mari.

- Przepraszam za to wszystko - powiedziała Eve. - Już od dawna po winien pan 

być w drodze do domu.

Ukłonił   się   i   spojrzał   na   nią   taksującym   wzrokiem.   Ubrany   był   w   galowy 

mundur, ale zamiast długich butów miał na nogach lekkie półbuty do tańca.

- Zostałem tu z własnego wyboru - stwierdził. - Mogę stąd wyjechać choćby 

jutro i żyć dalej tak, jak do tej pory, jakby nic się nie wydarzyło. Ale dla pani to nie 
będzie   takie   łatwe.   Nie   chcę,   żeby   sąsiedzi   uważali,   że   między   nami   nie   ma 

życzliwości,   nie   ma...   szacunku.   Muszę   przyznać,   że   byłem   zaskoczony,   gdy   pani 
Pritchard przedstawiła dzisiaj swój plan. Ale już po chwili uświadomiłem sobie, że 

właśnie takiej uroczystości nam potrzeba.

Mówił to sztywno, oficjalnie. Eve zastanawiała się, czy kieruje nim życzliwość, 

czy   obowiązek.   Kilkakrotnie   wykazał   nawet   poczucie   humoru,   ale   nigdy   się   nie 
uśmiechał. Wziął od niej szal, otulił ją i podał jej ramię.

Deszcz   ustał   niecałą   godzinę   temu.   Ganek   były   nadal   mokry,   a   powietrze 

background image

chłodne. Eve zadrżała, wsiadając do powozu. Zastanawiała się, czy pułkownik zajmie 
miejsce przy niej, czy naprzeciwko. Usiadł obok. Czuła ciepło jego ciała na ramieniu i 

udzie.

- Będą tańce przy muzyce granej przez miejscowych muzykantów, gra w karty, 

rozmowy i poczęstunek z bufetu - wyjaśniła. - Pewnie wyda się to panu bardzo nudne, 
zbyt pospolite.

- Nie musi pani przepraszać za coś, co zapewne okaże się przyjemną, wiejską 

zabawą - odparł.

Przypomniała sobie, jak kiedyś opowiedziała Johnowi o wieczorku, na którym 

niedawno świetnie się bawiła. Wzdrygnął się i powiedział, że wolałby być wrzuconym 

do   piwnicy   pełnej   szczurów,   niż   uczestniczyć   w   takim   wulgarnym   zbiegowisku. 
Roześmiała się wówczas, a on szybko zmienił temat. Czy John postąpiłby tak samo na 

miejscu pułkownika, żeby tylko sąsiedzi darzyli ją szacunkiem i nie litowali się nad 
nią?

- Nie potrafię zapomnieć, że jest pan synem i bratem księcia - powiedziała. - 

Jest pan lordem Aidanem Bedwynem.

-   A   pani   jest   lady   Bedwyn   -   przypomniał   jej,   gdy   stary   powóz   ruszył   z 

szarpnięciem.

- Tylko ją udaję.
-   Nie.   -   Odwrócił   głowę,   by   spojrzeć   na   nią.   -   Jest   pani   moją   żoną.   Znów 

zadrżała. Jeszcze nie zdążyła oswoić się z rzeczywistością. Była ni to zamężna, ni to 
niezamężna. Niby miała męża, a jednak go nie miała. Za tydzień o tej porze on będzie 

gdzieś daleko. Ona jednak pozostanie jego żoną. Póki śmierć ich nie rozłączy.

- Ciągle jeszcze nosi pani żałobę - zauważył. - Mimo że pani ojciec zmarł ponad 

rok temu.

- Czy to takie niewłaściwe? Nie potrafię zapomnieć, że zaledwie cztery dni temu 

wszyscy   moi   sąsiedzi   i   przyjaciele   uczestniczyli   w   nabożeństwie   żałobnym   za 
Percy'ego. A dzisiaj wieczorem przyjdą, by świętować moje małżeństwo.

-   Takie   jest   życie   -   odparł.   -   Toczy   się   dalej,   nawet   po   najstraszniejszych 

tragediach.

- Domyślam się, że mówi to pan na podstawie własnego doświadczenia - rzekła, 

marszcząc lekko brwi.

Spojrzał   na   nią   ciemnymi   oczami,   w   których   nie   było   żadnego   wyrazu. 

Wolałaby zobaczyć w nich cokolwiek, nawet najgorsze emocje. Poczuła wewnętrzny 

background image

chłód. Na kilka chwil zapadło między nimi milczenie.

- Teraz nosi pani żałobę po bracie? Mimo że prosił, by pani tego nie robiła?

- Jak mogę tego nie zrobić? - Westchnęła. - Miałam tylko jego. Zawsze byliśmy 

sobie bliscy, nawet po tym, jak pokłócił się z papą i zamieszkał u stryjecznego dziadka. 

A potem on... Nie, nie chcę pana zanudzać. - Odwróciła głowę, spoglądając na drzewa 
w zapadającym zmierzchu.

- Proszę mi opowiedzieć.
- Mój stryjeczny dziadek był bogatym kupcem - zaczęła. - Choć był niemal tak 

bogaty jak papa, nie miał jednak ambicji, by piąć się po szczeblach drabiny społecznej 
i stać się ziemianinem. Zadowalało go to, jak żył i co osiągnął. Gdy umarł, cały jego 

majątek   odziedziczył   syn,   z   wyjątkiem   sumy   przeznaczonej   dla   Percy'ego,   która 
wystarczała memu bratu na zakup wymarzonego patentu oficera kawalerii. Papa był 

wściekły, ale nie mógł nic na to poradzić. Zmienił jednak testament.

-   A   syn   nie   miał   nic   przeciwko   takiemu   podziałowi   majątku?   -   spytał 

pułkownik.

- Joshua? Nie. Przyjaźnił się z Percym. I nawet chciał się ze mną ożenić.

- Ożenić?
Odwróciła się do niego z nieco zawstydzonym uśmiechem.

- Miałam wtedy dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia osiem - powiedziała. - Był 

zamożny, pewny siebie, przystojny. A ja czułam się tutaj bardzo samotna. Chciałam 

wrócić do Walii, znaleźć się bliżej ludzi, spośród których się wywodzę. Choć rodzina 
mojej matki pochodziła z Anglii.

- Pani ojciec nie zgodził się na to małżeństwo?
-   Joshua   jest   mieszczaninem   dumnym   ze   swego   pochodzenia   i   walijskiego 

akcentu. Nie, ojciec nie wyraził zgody na nasze małżeństwo. Byłam niepocieszona, ale 
zapomniałam o nim już po miesiącu. Ożenił się pół roku po tym, jak mu odmówiłam. 

Ma teraz troje dzieci. Nadal dobrze mu się powodzi.

- Ale nie jest pani w nim nadal zakochana?

- Nie. - Roześmiała się cicho. - Byłam głupia, myśląc, że mogę wrócić do Walii i 

być tam szczęśliwa. Zbyt długo, właściwie przez całe życie, mieszkałam tutaj. Teraz to 

widzę. Wolę swoje życie takim, jakie jest.

- A jakie miejsce w tej rodzinnej scenerii zajmuje Cecil Morris? - spytał.

- Nasi ojcowie byli braćmi. Gdy papa opuścił Walię i kupił Ringwood, stryj też 

tu przyjechał i wydzierżawił od niego największe gospodarstwo.

background image

Ciężko pracował, więc wzbogacił się i w końcu je kupił. Cecil zawsze głupio 

zazdrościł Percy'emu i mnie. Rozpaczliwie pragnął odciąć się od swych korzeni i stać 

się bogatym, próżnującym dżentelmenem. Dla niego i papy próżnowanie to cecha 
prawdziwego dżentelmena. Nieraz myślałam, że to on powinien być synem papy. I 

niewiele brakowało, a odziedziczyłby jego majątek. Tylko dzięki panu tak się nie stało.

Chyba za bardzo się rozgadałam, pomyślała, gdy powóz z turkotem przejechał 

przez most i potoczył się główną ulicą Heybridge w kierunku gospody Pod Trzema 
Piórami. Czy moja rodzina mogła go w ogóle interesować?

- Nie wiem, czy powinnam dziś tańczyć. Jestem przecież nadal w żałobie.
- Ale wbrew życzeniu pani brata - przypomniał jej. - Moim zdaniem taniec to 

główna atrakcja wiejskich zabaw, a ten wieczorek został zorganizowany na pani cześć. 
Sprawi   pani   wszystkim   zawód,   siedząc   wśród   przyzwoitek.   Czy   właśnie   tego   pani 

chce?

Oczywiście   miał   rację.   Ciocia   Mari   byłaby   rozczarowana.   Wszyscy   inni   też, 

łącznie z nią samą. Nagle ogarnęło ją podobnie jak dwa dni temu w Londynie, uczucie 
euforii, pragnienie, by chwytać każdą chwilę szczęścia, zanim zostanie sama i zacznie 

rozmyślać o tym, z czego świadomie zrezygnowała.

- Potrafi pan tańczyć? - spytała, nie mogąc go sobie wyobrazić w tej roli.

-   Madame   -   powiedział,   gdy   powóz   zatrzymał   się   i   czekali   na   wystawienie 

schodków   -   dżentelmen,   zanim   się   nauczy   recytować   abecadło   bez   zająknienia, 

podryguje już w takt muzyki.

Eve roześmiała się. Znów wykazał przebłysk prawdziwego poczucia humoru. 

Przyznała w końcu w duchu, że cieszy się na ten wieczorek.

* * *

Wieczorek   okazał   się   w   istocie   niezbyt   ciekawym   wydarzeniem.   Bewcastle 

nazwałby  go  nudnym.  Uczestniczyły w  nim licznie  bardzo  młode  panny,  które  na 

pewno nie debiutowały jeszcze w towarzystwie, a jednak tańczyły, chichotały i zerkały 
na młodzieńców, którzy, czerwieniąc się, usiłowali wyglądać na bywałych w świecie, a 

jedynie okazywali brak ogłady. Zjawiło się wiele starszych dam, które śmiały się i 
rozmawiały zbyt głośno. I starszych dżentelmenów, długo i nudno dyskutujących na 

temat wojny, by sprawić przyjemność Aidanowi, oraz na temat rolnictwa i polowania, 
czym sami byli zainteresowani. Muzykanci - dwoje skrzypiec, kontrabas i flet - grali z 

entuzjazmem, choć nie zawsze czysto. Stoły uginały się od przysmaków. Było dosyć 
trunków, by zwalić z nóg zaprawiony w boju batalion.

background image

Aidan   nigdy   nie   przepadał   za   spotkaniami   towarzyskimi,   nawet  najbardziej 

eleganckimi. Rozumiał jednak, jak ważne jest jego uczestnictwo w tym wieczorku. 

Zauważył też, ile serca włożono w przygotowanie zabawy. Sąsiedzi lubili Eve, nie miał 
co do tego żadnych wątpliwości. Jej los naprawdę nie był im obojętny. Wiadomość o 

tym, że wyszła za mąż, pozostanie panią Ringwood i będzie mogła nadal mieszkać 
wśród nich, najwyraźniej sprawiła im ogromną ulgę. Ale chcieli dla niej czegoś więcej. 

Chcieli  zobaczyć  ją  z  mężem,  upewnić   się,  że  to  jest  prawdziwe  małżeństwo, jeśli 
nawet zostało zawarte w takim pośpiechu i nie z miłości, a okoliczności zmuszały jej 

męża do wyjazdu już następnego dnia.

Skupił się na tym, by dobrze odegrać swoją rolę i dać im to, czego potrzebowali.

Wraz z żoną poprowadzili pierwsze tańce, stając naprzeciw siebie w dwóch 

długich   szeregach   dam   i   dżentelmenów.   Tańce   były   bardzo   skoczne   i   wkrótce 

rumieniec pojawił się na policzkach Eve, a oczy jej rozbłysły. Pomyślał, że nie tańczyła 
przynajmniej od roku, a jednak czyniła to teraz wprawnie, z wdziękiem i widoczną 

radością. Nie odrywał od niej wzroku. Po części z rozmysłem, na użytek jej przyjaciół i 
sąsiadów, którzy życzliwie im się przyglądali. Ale i dlatego, że przyjemnie było na nią 

patrzeć   -   wysoką,   smukłą,   uroczą,   kiedy   była   tak   ożywiona.   W   przyszłości   będzie 
próbował przypomnieć   sobie   jej wygląd,  niekiedy   bezskutecznie.   A jednak  ona  na 

zawsze pozostanie jego żoną.

Później   zatańczył   z   nią   jeszcze  trzy   razy.   To   była   wiejska   zabawa,   więc  nie 

przestrzegano ściśle zasad etykiety. Między tańcami stał przy niej, trzymając za rękę. 
Rozmawiali kolejno z prawie wszystkimi gośćmi. Gdy tańczyła z innymi mężczyznami, 

stał i przyglądał się jej. Sam zatańczył kilka razy z innymi kobietami, między innymi z 
panią Robson i panną Rice.

Gdyby   Bewcastle   zobaczył   go   tańczącego   i   rozmawiającego   z   guwernantką, 

chyba dostałby ataku apopleksji, zwłaszcza jeśli poznałby historię tej kobiety. Aidan 

omal się nie roześmiał, ale natychmiast otrzeźwiła go następna myśl. A gdyby go teraz 
zobaczyła panna Knapp?

O wpół do dwunastej zasiedli w drugiej sali do kolacji. Aidan nie mógł pojąć, 

jak   udało   się   w   ciągu   zaledwie   pół   dnia   przygotować   taki   bankiet.   Po   jedzeniu 

nastąpiły przemowy i toasty, pierwszy wygłoszony przez Jamesa Robsona, drugi przez 
wielebnego Thomasa Puddle'a. Również Aidana zmuszono do zabrania głosu.

- Chcielibyśmy z żoną podziękować wszystkim za waszą wspaniałomyślność i 

życzliwość,   okazaną   poprzez   przygotowanie   tego   wieczorku   na   naszą   cześć.   - 

background image

Właściwie nie miał nic więcej do powiedzenia. Spojrzał jednak na Eve i ciągnął dalej: - 
Kapitan Percival Morris był moim przyjacielem. A zatem i jego siostra była mi bliska, 

zanim ją jeszcze poznałem osobiście. Małżeństwo z nią i uratowanie jej z kłopotów to 
dla   mnie   wielki   zaszczyt.   Okoliczności   podyktowały   pośpiech   w   zawarciu   naszego 

ślubu.  I  tak   pobralibyśmy  się   w  przyszłości,  może  z   większą   pompą,   w obecności 
rodzin i przyjaciół, ale nasze wspomnienia wcale nie byłyby piękniejsze niż z tego 

skromnego ślubu w Londynie.

Rozległy się gromkie brawa i jeden nieśmiały okrzyk na ich cześć. Eve zacisnęła 

w pięść dłoń leżącą na stole.

- Muszę jutro wyjechać - rzekł Aidan. - Przed powrotem do pułku powinienem 

dopilnować pewnych spraw. Niechętnie opuszczam żonę. Wiem jednak, że zostawiam 
ją pod opieką ciotki, przyjaciół i sąsiadów.

Oklaski   stały   się   jeszcze   gorętsze,   a   niektóre   damy,   w   tym   pani   Pritchard, 

uroniły kilka łez. Aidan ujął dłoń żony i uniósł ją do ust. Spotkali się wzrokiem i przez 

dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Naprawdę nie wszystko, co powiedział - było 
kłamstwem.   Cztery   dni   temu   nie   zdawał   sobie   sprawy,   że   angażuje   się   w  coś   tak 

poważnego.

- Wypijmy toast na cześć lady Bedwyn, mojej żony.

Wkrótce potem wielu gości, w tym prawie cała młodzież, przeszło do drugiej 

sali,   gdzie   znów   zaczęła   grać   muzyka.   Głośny   tupot   wskazywał   na   to,   że   tańce 

rozpoczęły się na nowo. Goście po drodze do wyjścia zatrzymywali się, by uścisnąć 
rękę Aidanowi i zamienić kilka słów z Eve. Po kilku minutach wokół nich zrobiło się 

na tyle pusto, że mogli swobodnie porozmawiać.

-   Dziękuję   -   powiedziała.   -   Tak   wiele   pan   dla   mnie   zrobił.   Nigdy   tego   nie 

zapomnę.   Przypuszczam   jednak,  że   nie  może  się   pan  już   doczekać,  by   jutro  rano 
ruszyć w drogę, znaleźć się w domu i zobaczyć z rodziną. Wreszcie będzie pan wolny.

W głębi serca przeczuwał, że to nie będzie takie proste, ale nic nie powiedział.
- Nie wzdychała pani po kuzynie dłużej niż miesiąc - odezwał się, zmieniając 

temat. - Co więc aż do przedwczoraj powstrzymywało panią przed małżeństwem z 
kimś innym? Wiem, że celowo postanowiła pani przeczekać okres wyznaczony przez 

ojca   w   testamencie.   Ale   przedtem?   Ile   ma   pani   teraz   lat?   Dwadzieścia   cztery? 
Dwadzieścia pięć?

- Dwadzieścia pięć - odparła. - Przez wiele lat papa usilnie się starał wydać 

mnie dobrze za mąż. A mnie brzydziła niekończąca się parada dobrze urodzonych 

background image

kawalerów, których zapraszał do Ringwood.

- Zdaje się, że pani bardzo lubi dzieci. Nigdy nie chciała pani mieć własnych?

- Ja mam dzieci - odparła. - Nie rozumie pan tego, pułkowniku? Dla pana 

Becky i Davy to tylko sieroty, które przygarnęłam pod swój dach. Mnie są one tak 

drogie, jakby wyszły z mojego łona. - Zarumieniła się na własne słowa.

Trudno   to   było   pojąć.   Miała   w   sobie   tyle   miłości   i   czułości.   Dlaczego   nie 

obdarzyła nimi jakiegoś mężczyzny? Albo dzieci, które sama by urodziła?

- Może popełniłem błąd, zakładając, że pani w ogóle nie chce wyjść za mąż i 

założyć własnej rodziny - powiedział.

- Nie! - zaprotestowała tak stanowczo, że starsza pani siedząca przy stole obok 

spojrzała na nich oboje. - Niech się pan tym nie zadręcza. Wybrałam samotność. Po 
tym, co się wydarzyło z Joshua, wiedziałam, że nigdy nie wyjdę za mąż, jeśli nie będzie 

to naprawdę małżeństwo z miłości. Wydawało mi się, że mam jakiś wybór.

- I nigdy nie spotkała pani mężczyzny, którego by pani naprawdę pokochała? - 

zapytał.

- Nie! - Jej odpowiedź była jeszcze bardziej stanowcza. - Nigdy. Może to znaczy, 

pułkowniku, że coś takiego jak miłość nie istnieje? Może tęskniłam za mrzonką? Co 
pan o tym sądzi?

-   O   prawdziwej   miłości?   To   zależy,   jak   ją   pani   zdefiniuje.   Nie   wierzę   w 

romantyczną miłość. To zwykły eufemizm dla cielesnego pożądania u mężczyzny i 

pragnienia domu i bezpieczeństwa u kobiety. Wierzę jednak, że istnieje coś takiego 
jak lojalność i więzi rodzinne.

- Ja też w to wierzę. Mam ciotkę, przyjaciół i moje ukochane dzieci. Dlaczego 

miałabym pragnąć czegoś więcej? Mam wszystko, czego potrzebuję. Jestem szczęśliwa 

tu, w tym miejscu. Czytałam, że często przez całe życie szukamy czegoś, co już mamy. 
Ja jestem szczęściarą, potrafię docenić to, co dostałam od życia. Tym bardziej że omal 

tego dzisiaj nie straciłam. Będę panu dozgonnie wdzięczna, że zapewnił mi pan to 
szczęście.

Uwierzył w jej słowa. A może po prostu wolał jej uwierzyć, nie martwić się, że 

zburzył wszystkie jej nadzieje na szczęście małżeńskie? Wydawało mu się, że była w 

swych deklaracjach trochę zbyt stanowcza. Ale czy mógł zrobić coś innego, żeby ją 
uratować?   Absolutnie   nic.   Nie   należało   zatem   żałować   teraz,   że   wybrał   takie 

rozwiązanie. Innego wyjścia nie było.

- Zatańczymy? - spytała Eve. Wstał i wyciągnął do niej rękę.

background image

- Tak, zatańczymy - zgodził się. - Jeszcze jeden raz.
Jej ciotka, siedząca niedaleko nich z dwiema starszymi paniami, kiwnęła im 

głową z zadowoleniem. „Jeszcze jeden raz”. W tych słowach była jakaś ostateczność.

Rano znów mżyło. Eve wstała bardzo wcześnie, mimo że późno położyła się 

spać.   Poszła   do   stajni,   by   pożegnać   się   z   pułkownikiem   Bedwynem   przed   jego 
wyjazdem, chociaż ostrzegł ją, że zmoknie, radził zostać w domu. Owinęła się peleryną 

i naciągnęła na głowę obszerny kaptur.

Miał na sobie mundur polowy. Znoszony, nieco spłowiały, który leżał na nim 

jak ulał. Pułkownik był w nim jeszcze bardziej pociągający. Jeszcze bardziej potężny i 
męski.

Sam Patchett wyprowadził jego konia ze stajni. Charlie kręcił się przy koniu 

ordynansa w nadziei, że będzie mógł się na coś przydać.

Aidan spojrzał na nią. Zdążył już zmoknąć. Patrzyli na siebie, nie wiedząc, jak 

wypowiedzieć proste słowa pożegnania.

- A zatem to koniec - powiedział sztywno. Cieszę się, że miałem zaszczyt być 

pani w jakiejś mierze pomocny, madame.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- To ja czuję się zaszczycona - odparła.

Nie mogli zachować się wobec siebie bardziej oficjalnie.
Stuknął obcasami, ukłonił  się  i odwrócił, by  wziąć uzdę  z rąk  Sama. Nagle 

spojrzał na Eve i wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją i uścisnęli je mocno, niemal 
do bólu.

- Życzę pani szczęścia - rzekł.
- Ja panu również. - Ból dławił ją w gardle i w piersiach.

A potem cofnął rękę, wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, zerknął, by 

upewnić   się,   czy   jego   ordynans   jest   gotów,   i   ruszył.   Kopyta   konia   zastukały   na 

mokrych kamieniach dziedzińca.

Eve uniosła dłoń na pożegnanie, ale on już się nie obejrzał. Wkrótce przesłonił 

go   mur   stajni,   tak   że   musiała   pobiec   do   bramy,   by   zobaczyć,   jak   cwałuje   na 
podjeździe. Potem skrył się za drzewami. Nie obejrzał się ani razu.

Czuła   deszcz   spływający   jej   po   twarzy.   Głębiej   nasunęła   na   głowę   kaptur. 

Gdyby mogła pozwolić sobie na taki luksus, płakałaby i szlochała, aż zabrakłoby jej 

łez. Opłakiwałaby utratę szlachetnego człowieka, którego nie zobaczy już nigdy więcej, 
mimo że na zawsze pozostanie jej mężem. A także miłość do mężczyzny, który nie 

background image

wrócił do domu w porę. I brata, którego nie zdążyła należycie pożegnać. I przyszłość, 
która wydawała się jej przerażająco pusta.

Odliczała   wstecz   na   palcach.   Wczoraj   stawili   czoło   Cecilowi   i   tańczyli   na 

zabawie w gospodzie. Przedwczoraj wrócili z Londynu. Dzień wcześniej wzięli ślub. 

Dzień   przedtem   wyruszyli   do   Londynu.   Jeszcze   dzień   wcześniej   odbyło   się 
nabożeństwo żałobne za Percy'ego. Dzień przedtem pułkownik zgodził się wygłosić 

wspomnienie o zmarłym. A jeszcze dzień wcześniej przywiózł jej wiadomość z Francji. 
Siedem dni. Tydzień. Tydzień temu jeszcze nie wiedziała, że Percy nie żyje. Tydzień 

temu nie znała lorda pułkownika Aidana Bedwyna.

A teraz ich obu już nie było. Odeszli na zawsze.

Dlaczego   musiała   rozstać   się   z   pułkownikiem?   Cóż,   od   początku   była   taka 

umowa.

Nie chciała jeszcze wracać do domu. Mimo deszczu i mokrej trawy ruszyła w 

stronę stawu, tą samą drogą, którą szli z pułkownikiem sześć dni temu. Już po chwili 

dogonił ją Burek, wyglądający niczym zmokły szczur.

- No, Burek, może ty mi wytłumaczysz, kogo chcę teraz opłakiwać? Percy'ego? 

Johna? A może pułkownika Bedwyna?

Burek podskakiwał na trzech łapach i obwąchiwał trawę, niewiele mając jej do 

powiedzenia. Nie patrzył na nią, za co była mu ogromnie wdzięczna, ponieważ nie 
mogła już dłużej udawać, że to, co spływa jej po twarzy, to tylko gorący, słony deszcz.

background image

9

Niepogoda i błoto zmusiły Aidana do zatrzymania się na noc w przydrożnej 

gospodzie.   Dopiero   po   południu   następnego   dnia   wjechał   w   długą,   szeroką   aleję, 
prowadzącą do Lindsey Hall. Wiązy rosnące po obu jej stronach zdawały się stać na 

baczność niczym żołnierze podczas parady. Nareszcie w domu!

Przynaglił konia ostrogami do szybszego biegu. Nie był pewien, czy zastanie tu 

kogoś z rodzeństwa. Mogli pojechać do Londynu, choć w zasadzie nie przepadali za 
uciechami towarzyskimi. Bewcastle zapewne wyjechał ze względu na swoje obowiązki 

w Izbie Lordów. Aidan miał jednak nadzieję, że przynajmniej jeden z braci lub któraś 
z   sióstr   będzie   w   domu.   Potrzebował   kogoś   bliskiego,   by   rozproszył   jego   ponury 

nastrój.

W oddali zobaczył dom i poczuł, jak ogarnia go przypływ gorącej miłości do 

niego. Kamienna bryła Lindsey Hall, mimo że była mieszaniną różnych stylów, zawsze 
prezentowała   się   tak   wspaniale,   że   aż   zapierała   dech   w   piersiach.   Od   samego 

początku, od czasu gdy jeszcze w średniowieczu wybudowano niewielki dom, tu było 
ich gniazdo rodzinne. Kolejni baronowie, a potem hrabiowie i książęta rozbudowywali 

rezydencję, nie burząc tego, co już istniało. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by 
połączyć style architektoniczne różnych epok i nadać im jednolity kształt.

W pewnej odległości od domu aleja rozwidlała się, biegnąc wokół bajecznie 

kolorowego   ogrodu,   zaprojektowanego   jeszcze   przez   pradziadka   za   czasów   króla 

Jerzego. W samym jego środku stała marmurowa fontanna, z której woda tryskała na 
dziesięć metrów w górę i spadała koliście, tworząc wielki, tęczowy parasol.

Zaledwie zdążył skręcić w lewo, gdy w oddali, w pobliżu stajni, zauważył trójkę 

jeźdźców   -   dwóch   mężczyzn   i   kobietę.   Na   jego   widok   wstrzymali   konie,   a   potem 

Freyja pogalopowała w jego kierunku.

- Aidan! - zawołała. - Ty łotrze! Nie dałeś znać, że przyjeżdżasz! Zatrzymał się, 

gdy podjechała bliżej i po męsku wyciągnęła do niego rękę na przywitanie. Siedziała w 
damskim siodle, ale nie zawsze tak jeździła. Na głowie miała zawadiacki kapelusz z 

piórem. Rozpuszczone włosy burzą potarganych loków spadały jej niemal do talii. 
Zawsze ta sama Freyja!

- Na tym właśnie polega niespodzianka - powiedział, ściskając jej rękę.
- Jak się masz, Free?

Była opalona, rozpromieniona, tryskająca zdrowiem. Jak zwykle zupełnie nie 

background image

przypominała damy, czym przez lata doprowadzała do rozpaczy kolejne guwernantki.

- Wspaniale. Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy. Czy Wulf wie, że wróciłeś do 

Anglii? To do niego całkiem podobne, że nie raczył nas o tym poinformować.

- Nie napisałem do Bewcastle'a.

I   w   tym   momencie,   znacznie   wolniej,   podjechali   do   nich   jego   dwaj   bracia. 

Rannulf, jasnowłosy olbrzym, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niego wielką 

dłoń.

- Dobrze cię widzieć, Aidanie - powiedział. - Ile masz urlopu? Alleyne, młodszy 

i drobniejszy brunet, uśmiechnął się wesoło.

- Oto triumfalnie powracający wojownik rzekł. - Aidanie, czy w kawalerii nie 

dają wam już papieru i pióra?

- Witajcie! - Aidan po kolei uścisnął im dłonie. - Mam dwa miesiące urlopu, z 

czego tydzień już minął. Musiałem się zająć pewną pilną sprawą. A po co marnować 
pióro i papier, jeśli mogę się zjawić osobiście? Czy Morgan jest w domu?

- Tak. I Wulf też - odparł Ralf. Skierowali konie do stajni. - Wrócił do domu 

tydzień temu na pogrzeb hrabiny wdowy Redfield i jeszcze nie zdążył wyjechać. Gdy 

wyruszaliśmy, akurat przeglądał jakieś rachunki, a Morgan siedziała rozzłoszczona w 
pokoju   do   nauki.   Siedemnaście   lat   to   paskudny,   okropnie   buntowniczy   wiek, 

zwłaszcza w wypadku Bedwynów.

- Siedemnaście? To już z niej młoda dama.

- I straszna złośnica - dodał Alleyne ze śmiechem. - Będzie najgorsza z nas 

wszystkich. Współczuję tym wszystkim młodym dandysom, którzy będą się do niej za 

rok zalecać, gdy Wulf zaciągnie ją w końcu do Londynu, by przedstawić królowej.

- A więc w domu już wiedzą, że przyjechałeś. - Rannulf skinął głową w kierunku 

drzwi wejściowych. - Oto pan i władca we własnej osobie.

Aidan zsiadł z konia i oddał wodze Andrewsowi. Bewcastle zbliżył się do niego 

wolnym krokiem. Nigdy się nie spieszył i nigdy nie podnosił głosu, a mimo to każdy 
służący natychmiast spełniał jego najdrobniejsze polecenia. Doskonale też udawało 

mu się ukrócić wybryki swych braci i sióstr, z których większość się go trochę bała. 
Choć nikt z rodzeństwa nie przyznałby się do tego, nawet gdyby łamano go kołem. 

Imię Wulfric dobrze do niego pasowało. Stanowczo miał w sobie coś z wilka.

- Witaj, Wulf. - Aidan podszedł do niego z pewnym ociąganiem.

Stosunki   między   nimi   nie   układały   się   najlepiej.   Gdy   widzieli   się   ostatnim 

razem trzy lata temu, omal się nie pobili, a Aidan wyjechał przed końcem urlopu.

background image

-   Witaj,   Aidanie.   -   Bewcastle   zatrzymał   się   na   tyle   daleko,   że   jakiekolwiek 

rzucanie   się   sobie   na   szyję   czy   nawet   uścisk   ręki   były   wykluczone.   Mówił 

charakterystycznym  dla   niego,   zwodniczo  miłym   tonem.   -  No,   chyba  będę   musiał 
zbesztać pocztyliona. Twój list, zawiadamiający o powrocie do Anglii, jeszcze do nas 

nie dotarł.

- Po co pisać, skoro mogę dotrzeć tutaj równie szybko jak list? Jak się masz?

- Całkiem nieźle - odparł Bewcastle, uniósł monokl do oka i obrzucił brata od 

stóp do głów. - Nie stać cię na nowy mundur, Aidanie?

Aidan wzruszył ramionami.
- Człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Chciałbym zobaczyć Morgan. 

Czy wyrosła na taką piękność, na jaką się zapowiadała, gdy widziałem ją ostatnim 
razem? Słyszałem, że jest najbardziej uparta z nas wszystkich.

- Doprawdy? - Książę uniósł brwi. Jego szczupła twarz z wydatnym nosem i 

wąskimi ustami przybrała jeszcze bardziej wyniosły wyraz. - Nie zauważyłem. Ale też 

na mnie nie próbowałaby chyba wyładować swojej złości. Chodź do salonu, napijemy 
się razem herbaty. - Spojrzał na braci i siostrę, obejmując ich zaproszeniem, które w 

gruncie rzeczy było rozkazem. - Powiem pani Cowper, by przyprowadziła Morgan.

Aidan pomyślał, że naprawdę wspaniale było wrócić do domu. Mimo że był tu 

Wulfric. Trzy lata temu Wulf nie pozwolił Freyji na małżeństwo z mężczyzną, którego 
sobie wybrała; z ich sąsiadem i przyjacielem z dzieciństwa, Kitem Butlerem, ponieważ 

był   dopiero   drugim   synem   hrabiego   Redfielda.   Bewcastle   zmusił   ją,   by   przyjęła 
oświadczyny starszego syna. Doszło do strasznej awantury. Kit wpadł do nich i do 

krwi pobił się z Ralfem na trawniku. Kita, który był wtedy oficerem i przebywał w 
domu na urlopie, pospiesznie odesłano z powrotem do oddziału.

Kilka dni później Aidan przyjechał do domu i próbował przywołać Bewcastle'a 

do porządku, każąc mu wytłumaczyć się, dlaczego tyranizuje siostrę. Problem jednak 

polegał na tym, że z Wulfem nigdy nie można się było należycie pokłócić. Im bardziej 
Aidan unosił się gniewem, tym bardziej oschle, wręcz lodowato zachowywał się Wulf. 

A gdy Aidan zaproponował, by rozstrzygnęli spór w walce na pięści, zareagował tylko 
uniesieniem monokla i brwi. Dzień później Aidan wyjechał, o cały tydzień wcześniej, 

niż planował.

Jak na ironię narzeczony Freyji zmarł przed ślubem, a Kit stał się dziedzicem 

hrabiego Redfielda. Gdy w zeszłym roku wystąpił z wojska i miał wrócić do Anglii, 
Redfield   i   Bewcastle   zaaranżowali   małżeństwo   między   nim   i   Freyja.   Zaczęto 

background image

przygotowania do uroczystych zaręczyn, które miały się odbyć zaraz po jego powrocie. 
Okazało się jednak, że przywiózł ze sobą narzeczoną. Teraz już się chyba nawet pobrał 

i. Ralf opisał to wszystko Aidanowi w liście. Jego zdaniem serce Freyji znów zostało 
złamane. Ale Freyja na samą taką sugestię uderzyła Ralfa pięścią w twarz.

Weszli do pieczołowicie zachowanego średniowiecznego holu z belkowanym 

sufitem i misternie rzeźbioną galerią dla minstreli. Białe ściany udekorowane były 

herbami, sztandarami i bronią. Na samym środku ustawiono masywny dębowy stół. 
W tym momencie ze schodów zbiegła wysoka, szczupła dziewczyna, wyciągając do 

niego ręce. Miała ciemne włosy i oczy. Była piękna. Ona jedyna nie została obdarzona 
charakterystycznym dla rodziny wielkim nosem.

- Aidan! - zawołała. - Aidan!
Rzuciła się mu w ramiona i mocno objęła za szyję. Chwycił ją w talii, podniósł 

do góry i zakręcił się wkoło.

-   Pod   moją   nieobecność   bardzo   wypiękniałaś,   Morgan   -   oświadczył,   gdy 

postawił ją na ziemi i odsunął się, by móc się jej lepiej przyjrzeć.

-   Morgan,   nie   przypominam   sobie,   bym   pozwolił   ci   przerwać   lekcje   - 

powiedział cicho Bewcastle.

Panna Cowper, guwernantka Morgan, zaczęła nerwowo przepraszać. Zawsze 

zachowywała   się   tak,   jakby   spodziewała   się,   że   Bewcastle   zaraz   każe   lokajom 
zaciągnąć ją do lochu i ściąć jej głowę.

Odwrócony plecami do Bewcastle'a Aidan mrugnął do młodszej siostry.
Dopiero   po   powrocie   do   domu   Aidan   uświadomił   sobie,   jak   bardzo   jest 

zmęczony. Po miesiącach i latach ciężkich kampanii całkiem opadł z sił. Teraz razem z 
braćmi   i   siostrami   jeździł   konno,   chodził   na   spacery   i   łowił   ryby.   Odwiedzał   też 

niektórych   sąsiadów.   Któregoś   popołudnia   pojechał   nawet   z   Ralfem   do   Alvesley, 
rezydencji   hrabiego   Redfielda,   by   złożyć   kondolencje   z   powodu   śmierci   hrabiny. 

Poznał wtedy żonę Kita, która była zupełnie inna niż Freyja. Głównie jednak spał.

Właśnie w tym wielogodzinnym spaniu upatrywał przyczyn swego głębokiego 

przygnębienia. Cieszył się, że jest z powrotem w domu, wśród rodziny, a jednak nie 
potrafił się otrząsnąć ze smutku. I nie mógł też nic poradzić na to, że spał dziewięć, 

dziesięć, nawet jedenaście godzin na dobę. Śnił o Eve w nocy i myślał o niej za dnia, 
mimo że to, co się wydarzyło, wydawało mu się snem. Zaczął się nawet zastanawiać, 

czy to wszystko naprawdę miało miejsce. A może tylko wyobraził sobie cały ten dziw-
ny   tydzień?   Rozmyślał   też   o   pannie   Knapp,   o   dawnych   marzeniach,   by   pogodzić 

background image

karierę wojskową i małżeństwo z kobietą, która dzieliłaby z nim życie, zapewniła mu 
wygodę,   towarzystwo  i...  zaspokajałaby  jego   cielesne   potrzeby.   Od  czasu   do  czasu 

miewał kochanki, ale takie przypadkowe związki nigdy mu nie odpowiadały.

Ze   starszym   bratem   spędzał   niewiele   czasu.   Jako   dzieci   byli   nierozłączni, 

jednak w wieku dwunastu lat Wulfric całkowicie się zmienił. Właśnie wtedy ojciec 
oznajmił, że nadszedł czas, by najstarszy syn został przygotowany do obowiązków, 

które   przyjdzie   mu   pełnić   w   przyszłości.   Przez   następne   lata   pobierał   nauki   u 
prywatnych nauczycieli, podczas gdy Aidan i jego młodsi bracia zostali wysłani do 

Eton.   Obowiązki   głowy   rodu   spadły   na   Wulfa   zresztą   dosyć   szybko,   w   wieku 
siedemnastu   lat,   wraz   ze   śmiercią   ich   ojca.   Aidan   zastanawiał   się   nieraz,   czy 

Bewcastle'owi nie doskwierała samotność. A może stał się tak zimnym, obojętnym 
człowiekiem, że wolał własne towarzystwo?

Zdawało   się,   że   reszta   urlopu   Aidana   upłynie   w   spokoju   i   bez   napięć.   Ta 

nadzieja prysła jednak pewnego ranka, jakiś tydzień po jego przyjeździe do domu. 

Właśnie   razem   z   Alleynem   wrócili   po   szaleńczej   galopadzie   przez   pola.   Jedli 
śniadanie, gdy lokaj poinformował Aidana, że jego wysokość prosi go do biblioteki.

Aidan zabrał ze sobą filiżankę z kawą. Przywitał się z Bewcastle'em i zasiadł w 

głębokim skórzanym fotelu, stojącym przy kominku. Zastanawiał się, o co chodzi, ale 

wolał nie pytać.

- Ten okres ciepłej pogody, którym cieszyliśmy się od mojego przyjazdu do 

Anglii, mamy już chyba za sobą - odezwał się Aidan. - Od rana wieje silny, zimny 
wiatr.

Wulf nigdy nie tracił czasu na pogawędkę.
- Wygląda na to, że książę Walii jest zdecydowany urządzić wielką fetę z okazji 

zwycięstwa wojsk sprzymierzonych. Monarchowie, książęta i generałowie z niemal 
całej   Europy,   włącznie   z   carem   Rosji,   królem   Prus   i   generałem   Blucherem,   mają 

przybyć do naszego kraju.

- Słyszałem pogłoski na ten temat - powiedział Aidan. - Cała Anglia zakochała 

się w tych, którzy noszą mundury. To oczywiste, że książę chce pławić się w chwale 
zwycięstwa.

- Tak - zgodził się z nim brat - ja też nie pierwszy raz o tym słyszę. Muszę 

wkrótce   wracać   do   Londynu,   na   obrady   parlamentu.   Poranna   poczta   przyniosła 

zaproszenie   na   uroczystą   kolację   na   cześć   zagranicznych   gości   w   Carlton   House. 
Zapewne   odbędą  się   też   inne   podobne   imprezy.   Każdy   będzie   się   starał   przyćmić 

background image

innych swą gościnnością.

Aidan skrzywił się.

- Wolałbym, żebyś ty poszedł.
- Ale akurat to jest imienne zaproszenie. - Ze stosu listów wyciągnął kartonik 

kunsztownie zdobiony złotem. - „Mamy przyjemność”... i tak dalej, i tak dalej. O, 
tutaj. „Pułkownik Aidan Bedwyn”. Ktoś z dworu księcia Walii musiał wiedzieć, że 

jesteś w domu na urlopie.

- Jakoś się wyłgam - rzekł Aidan pospiesznie. Bewcastle znów spojrzał na kartę 

i uniósł monokl.

-   Jest   tu   wymieniony   ktoś   jeszcze   -   dodał,   podnosząc   głowę,   by   spojrzeć 

Aidanowi w oczy. - Lady Bedwyn.

Generał   Naughton!   Podczas   tamtego   przypadkowego   spotkania   w   hotelu 

Pulteney Aidan przedstawił swoją żonę generałowi. To nie mógł być nikt inny. Przez 
cały tamten dzień szczęśliwie udało mu się uniknąć spotkania ze znajomymi, aż na 

sam koniec musiał się natknąć na generała Naughtona.

- Zadziwiające! - stwierdził z wystudiowaną obojętnością.

- Muszę przyznać, że gdy to po raz pierwszy przeczytałem, byłem rozbawiony - 

powiedział   Bewcastle.   Umilkł   na   chwilę,   a   słowa   te   zawisły   między   nimi.   Aidan 

zacisnął usta. - Czy istnieje jakaś lady Bedwyn? - padło w końcu ciche pytanie.

- Tak.

-   O!   -   Bewcastle   położył   zaproszenie   na   wierzchu   stosu   korespondencji   i 

obserwował brata szarymi, wilczymi oczami. - Wolno zapytać, kiedy miałem być o tym 

poinformowany?

- Nie miałeś być.

Bewcastle, podobnie jak Aidan, wiedział, jak deprymująco działa przedłużająca 

się cisza. Jednak Aidan zniósł spokojnie przenikliwe spojrzenie brata. Niech go diabli 

porwą! To nie jego interes!

- Może teraz, gdy twoja tajemnica wyszła na jaw, zaspokoisz moją ciekawość? - 

zaproponował w końcu Wulf.

-   Złożyłem   obietnicę   konającemu   kapitanowi   z   mojego   pułku,   że   osobiście 

zawiadomię o jego śmierci siostrę i że zapewnię jej opiekę - wyjaśnił Aidan. - Okazało 
się, że aby jej pomóc, musiałem ją poślubić.

- Zatem twoje małżeństwo zostało zawarte całkiem niedawno?
- Dwa tygodnie temu.

background image

- Za specjalnym pozwoleniem?
- Tak.

- Kto to jest? - spytał Bewcastle.
- To panna Eve Morris, właścicielka majątku Ringwood Manor w Oxfordshire - 

odparł Aidan. - Jest córką bogatego górnika.

- Górnika?

- Tak, z południowej Walii. Ożenił się z córką właściciela kopalni i w ten sposób 

zyskał fortunę.

- Nie żyje? - Tak.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu.

- A teraz ją porzuciłeś? - spytał Bewcastle. - Na zawsze?
- Tak, na zawsze - przyznał Aidan. - Ale nie porzuciłem jej. W Ringwood żyje 

otoczona ludźmi, których chciała ocalić. Tylko pospieszne małżeństwo mogło jej to 
zapewnić. Obydwoje uzgodniliśmy się, że będzie to małżeństwo czysto formalne. Nikt 

z rodziny nie musi o tym wiedzieć.

Brat wpatrywał się w niego przez długą chwilę.

- To niedopuszczalne - rzekł w końcu. - Ta córka walijskiego górnika jest teraz 

członkiem rodziny Bedwynów. Moją bratową. I wiedzą o niej na dworze księcia Walii. 

To małżeństwo musi zostać oficjalnie uznane przez rodzinę jej męża.

- Nie - odparł stanowczo Aidan. Książę uniósł brwi.

-   Lady   Bedwyn   musi   zostać   przedstawiona   w   towarzystwie   -   oświadczył.   - 

Chyba się nie mylę, że nigdy nie dostąpiła tego zaszczytu? Musi też zostać oficjalnie 

zaprezentowana królowej. Wprowadzi ją tam ciotka Rochester. Wyprawimy bal na jej 
cześć   w   Bedwyn   House.   Małżeństwo   zostało   zawarte   w   dosyć   tajemniczych 

okolicznościach, co będziesz musiał wyjaśnić w sposób, który zadowoli plotkarskie 
języki. Jednak od tej chwili wszystko musi się odbywać zgodnie z etykietą. Aidanie, 

twoja żona powinna przyjechać do Londynu i nabrać należytej ogłady, choć to ostat-
nie może okazać się trudne.

- Nic z tego - zaprotestował Aidan. - Czy myślisz, że choć trochę mnie obchodzi, 

o czym plotkuje się w salonach Londynu? Muszą o czymś gadać. Niech więc sobie 

gadają, że ożeniłem się z kimś stojącym niżej ode mnie i przyniosłem wstyd rodzinie, 
a potem bezlitośnie porzuciłem swoją drobnomieszczańską żonę. Wkrótce pojawi się 

jakaś nowa sensacja, która przyćmi tę żałosną historyjkę. Jakaś dziedziczka ucieknie z 
przystojnym lokajem albo jakaś panna na wydaniu powie brzydkie słowo w obecności 

background image

matrony.

-   Żaden   z   Bedwynów,   jeśli   nawet   jest   z   nami   skoligacony   tylko   przez 

małżeństwo, nie może być obiektem plotek - rzekł Bewcastle. - Ta córka górnika jest 
teraz   żoną   dziedzica   tytułu   książęcego.   Nie   możemy   dopuścić,   by   uznano,   że 

ukryliśmy ją na wsi, bo wstydziliśmy się jej niskiego pochodzenia. Bedwynowie na 
ogół późno zawierają małżeństwa, ale nie porzucają swoich współmałżonków i nie 

narażają ich na ośmieszenie, na wzgardę towarzystwa.

- W tym wypadku nie masz racji, Wulf - zaoponował Aidan. - Po pierwsze, moja 

żona dzięki temu małżeństwu ma dokładnie to, czego chciała - wolność i niezależność. 
Może żyć własnym życiem. Po drugie, ona w ogóle nie bywa w towarzystwie, więc nie 

będzie narażona na plotki. Nawet jeżeli jakieś się pojawią w co szczerze wątpię, nie 
będzie   o   nich   wiedzieć.   Po   trzecie,   moje   małżeństwo   to   moja   sprawa,   to   ja 

zdecydowałem, by pozostawić ją w spokoju, z dala od świata, na prowincji, gdzie jest 
jej miejsce i gdzie chce żyć. Pojadę z tobą do Londynu, jeśli muszę być obecny na tej 

cholernej   kolacji   i   na   wszystkich   uroczystościach.   Jeśli   ktoś   będzie   na   tyle 
impertynencki, by wypytywać mnie o moje małżeństwo, odpowiem mu stosownie do 

okazji i wrażliwości uszu słuchaczy.

- Okryjesz hańbą zarówno swoją żonę, jak i naszą rodzinę - powiedział książę 

cicho. - Wstydzisz się jej, Aidanie?

Aidan zaklął siarczyście.

- Lady Bedwyn została zaproszona do Carlton House - przypomniał Bewcastle. 

- Będzie niewybaczalnym afrontem, jeśli pojawisz się tam bez niej albo w ogóle nie 

przyjdziesz. Masz na tyle wysoką rangę w kawalerii, że nie możesz nie przyjść, jeśli 
wiadomo, że przyjechałeś do kraju na urlop. I musisz pojawić się tam z żoną u boku. 

Przygotowanie jej na tę okazję będzie dla ciotki prawdziwym wyzwaniem.

Aidan odstawił filiżankę i wstał. Był od brata wyższy, szerszy w ramionach i 

potężniejszy.

- Moja żona nie pojawi się ani w salonie królowej, ani na balu na jej cześć, ani 

na żadnej kolacji w Carlton House. W ogóle nie przyjedzie do Londynu - wycedził 
lodowato. - Nawet ty, Wulf, nie masz prawa wtrącać się w sprawy między mężem i 

żoną. Na tym kończymy dyskusję.

Każdy   człowiek   przestraszyłby   się   groźby   w   twarzy   i   głosie   Aidana.   Ale 

Bewcastle uniósł tylko monokl do oka i w zamyśleniu obserwował brata.

- Oczywiście - powiedział cichym, spokojnym tonem. - Gdy będziesz wychodził, 

background image

zamknij za sobą drzwi.

Aidan poszedł na górę. Obiecał towarzyszyć Morgan podczas lekcji rysunku z 

natury. Tylko pod tym warunkiem panna Cowper zgodziła się zostawić ich samych.

- Ona wprost mnie zadręcza - poskarżyła się Morgan bratu. - Ciągle czuję jej 

oddech na karku. Komentuje każde pociągnięcie pędzla, tłumacząc, co by zrobiła na 
moim   miejscu.   A   potem   przeprasza,   że   przeszkadza   mi   w   koncentracji.   Ale   czy 

pozwoli mi wybrać się samej i malować w spokoju? Nie, oczywiście, że nie. Zapewne 
obawia się, że porzucę sztalugi i będę pływać nago w jeziorze na oczach ogrodników. 

Albo zrobię coś równie szokującego, a Wulf każe ją za karę przykuć łańcuchami do 
ściany w wilgotnym, zatęchłym lochu. Aidanie, przysięgam ci, ona chyba nawet nie 

zauważyła, że w Lindsey Hall w ogóle nie ma lochów.

Aidan był poważnie zaniepokojony. Wyszło szydło z worka. Zastanawiał się, 

kiedy   o   jego   małżeństwie   dowie   się   reszta   rodzeństwa.   Może   powinien   przejąć 
inicjatywę i sam im o tym powiedzieć? Nie wstydził się tego, co zrobił. Nie wstydził się 

swojej  żony.   Pomyśleć  tylko!  Ale   nie  chciał  jej   niepokoić.   Obiecał,  że   małżeństwo 
będzie   czysto  formalne.   Przyrzekł  nie  wtrącać  się  w  jej   życie  i   nie  zamierzał  tego 

zmieniać.

Nie miał jednak wątpliwości, że wiadomość o jego ślubie głęboko wstrząsnęła 

Bewcastle'em.   Pół   dnia   spędził   na   pływaniu,   podczas   gdy   Morgan   w   tym   czasie 
malowała. Kiedy wrócili do domu, przed powozownią stała kareta ozdobiona z obu 

stron książęcym herbem, czyściutka i lśniąca jak nowa. Nie zaprzęgnięto jeszcze koni, 
ale wokół kręcili się lokaje w liberiach, przygotowując ją do drogi.

- Wulf chyba gdzieś się wybiera - powiedziała Morgan. - Ale nie używa tego 

powozu, gdy jedzie z wizytą do sąsiadów.

- Zamierzał wrócić do Londynu - odpowiedział Aidan. Ale dlaczego tak nagle? 

Mocniej chwycił nieporęczne sztalugi Morgan i przyspieszył kroku.

- Fleming, dokąd się wybiera książę? - zagadnął lokaja, gdy weszli do holu.
-   Jego   wysokość   nie   zwierza   mi   się,   milordzie   -   odpowiedział   służący,   z 

szacunkiem skłaniając głowę.

- Więc komu się, do diabła, zwierza? - spytał Aidan. Ale oto pojawił się i sam 

Bewcastle w stroju podróżnym. - Dokąd się wybierasz, Wulf?

Brat spojrzał na niego z wyższością.

-   Do   Londynu   -   odparł.   -   Zostając   tak   długo   w   domu,   zaniedbałem   swoje 

obowiązki.   Ty,   Freyja   i   Alleyne   macie   przyjechać   jutro.   Wszystko   zostało   już 

background image

przygotowane.

Aidan pomyślał, że jednak będzie musiał pojechać. To, że jest synem księcia, 

wiązało   się   z   pewnymi   obowiązkami.   I   tak   prysły   jego   nadzieje   na   spokojny 
odpoczynek w Lindsey Hall.

- Fleming, czy mnie oczy mylą? - spytał uprzejmie Bewcastle. - Czy mój powóz 

rzeczywiście nie jest jeszcze gotowy?

background image

10

Pewnie   zaproszą   cię   w   tym   roku   -   powiedziała   ciocia   Mari   z   nadzieją.   - 

Zrzuciłaś już żałobę po papie i jesteś teraz lady Bedwyn, a nie tylko zwykłą panną 
Morris.

- Nie pójdę sama - powiedziała Eve. - Ale chętnie bym się wybrała razem z 

tobą.

-  Wiesz dobrze,  że  nie chcę  zaproszenia  dla siebie.  Wolę  zostać tutaj. Czas 

jednak, by cię uznano za prawdziwą damę. Bo przecież nią jesteś, nawet jeśli twój 

papa i ciotka ciężko pracowali na życie w kopalni. Miałam nadzieję, że zaproszenie na 
podwieczorek w ogrodzie poprawi ci humor.

Wracały właśnie dwukółką z popołudniowej wizyty u Sereny Robson. Rozmowa 

toczyła się wokół dorocznego przyjęcia w Didcote Park. Mimo że hrabiostwo Luffowie, 

żeby   mieć   komplet   gości,   zapraszali   wszystkich   sąsiadów,   zawsze   ostentacyjnie 
pomijali   Morrisów.   Serena   zapowiedziała,   że   jeśli   Eve   w   tym   roku   nie   zostanie 

zaproszona, ona też nie pójdzie.

- Nie jestem w złym humorze - zaprzeczyła Eve, uśmiechając się z wysiłkiem. - 

Ciociu Mari, czy mam się śmiać przez cały dzień tylko po to, by ci udowodnić, że nie 
czuję się opuszczona i odrzucona?

Wcale się tak nie czuła. Zawarła z pułkownikiem Bedwynem umowę korzystną 

dla nich obojga. Mogła zatrzymać Ringwood i co ważniejsze dzieci, a on dotrzymał 

słowa danego Percy'emu. Teraz oboje byli wolni, mogli robić to, na co mieli ochotę. 
Dlaczego miałaby czuć smutek?

A   jednak   była   bardzo   przygnębiona.   Mimo   tego,   co   zyskała,   mimo   bez-

pieczeństwa i szczęścia, jakie dawał jej dom i bliscy, czuła ogarniającą ją ogromną, 

przerażającą pustkę. Ani słowa od Johna. I oczywiście żadnych wieści od pułkownika. 
Dziwne, ale to też źle wpływało na jej nastrój. Świadomość, że nigdy nie dowie się 

niczego więcej o mężczyźnie, który był jej mężem, może z wyjątkiem wiadomości o 
jego śmierci, napełniała ją niewytłumaczalną paniką.

Powóz minął staw. Widok Thelmy i dzieci stojących na skarpie rozproszył jej 

ponure myśli. Był też z nimi wielebny Thomas Puddle. Niósł na barana Benjamina, a 

Becky trzymał za rękę. Eve pomachała do nich. - No, no - powiedziała ciocia Mari, 
przeczuwając, co się święci. Podczas wieczorku weselnego pastor dwa razy zatańczył z 

Thelma. W ciągu minionych dziesięciu dni kilkakrotnie odwiedził Eve i dowiadywał 

background image

się o zdrowie pani Pritchard. Za każdym razem pytał, czy nie będzie jej przeszkadzało, 
jeśli poprzygląda się lekcjom dzieci. Bez trudu dało się zauważyć rodzące się uczucie 

między   nim   i   Thelma.   Najwyraźniej   nie   uważał   jej   za   upadłą   kobietę.   Pastor   był 
łagodny i spokojny z natury, co sprawiało, że dzieci garnęły się do niego.

- Chyba szykuje nam się tutaj szczęśliwe zakończenie - stwierdziła.
Chwilę później zdziwiła się, że nie zauważyła od razu powozu, stojącego przed 

wejściem do domu. Był większy i bardziej okazały niż wszystkie, które dotąd widziała, 
włącznie z powozem hrabiego Luffa. Miał drzwiczki ozdobione nieznanym jej herbem, 

ale też nie bardzo znała się na heraldyce.

- Mamy gościa - oznajmiła, skinąwszy głową w kierunku domu. - Ciekawe, kto 

to może być? - Ze ściśniętym sercem zastanawiała się, czy to może nie John. Agnes 
czekała na nich w holu. Była w gorszym humorze niż zwykle.

Cała aż kipiała z oburzenia.
-   Agnes,   kto   przyjechał?   -   spytała   Eve,   ściszając   głos,   ponieważ   zauważyła 

otwarte drzwi do saloniku.

- Chciałam go tam posadzić - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem salonik. - 

Ale   to   nie   było   wystarczająco   dobre   miejsce   dla   jego   wielmożności.   „Zaczekam   w 
salonie na górze”, powiedział, zadzierając nosa, i ruszył ku schodom, zanim zdążyłam 

mu pokazać drogę. Co się na tym świecie wyprawia! Włażą tacy do cudzych domów i 
zachowują się, jakby byli u siebie.

- Kto to? - spytała Eve, marszcząc brwi.
- Jakiś książę.

Nogi ugięły się pod Eve. Książę?
- Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari. - Czy to możliwe, że przy jechał brat 

pułkownika? Agnes, czy jest z nim pułkownik?

Eve odwróciła się i nie czekając na odpowiedź Agnes, poszła na górę. Jaki inny 

książę mógłby jej składać wizytę? Ale dlaczego? Otworzyła szeroko drzwi salonu i 
wbiegła do środka.

Stał przy oknie, w drugim końcu pokoju, zwrócony twarzą w jej stronę. Ubrany 

w ciemnozielony żakiet z najprzedniejszego sukna, płowe pantalony i kamizelkę, w 

białą koszulę i wysokie lśniące buty. Ten ponury, groźnie wyglądający dżentelmen był 
tak podobny do pułkownika, że w Eve aż drgnęło serce. Zamknęła za sobą drzwi i 

podeszła do niego.

- Co pana tu sprowadza? - spytała wysokim, drżącym głosem. - Czy coś mu się 

background image

stało? Czy zdarzył się jakiś wypadek?

Wszystko przez to błoto na drogach!

Pochylił lekko głowę w ukłonie, bawiąc się uchwytem monokla.
-   Miło  mi   panią   poznać,  lady  Bedwyn  -   powiedział.   -  Książę  Bewcastle,   do 

usług.

Mówił cichym, łagodnym głosem, ale Eve aż ciarki przeszły po plecach. Miała 

wrażenie, że jego słowa nie były szczere.

Poniewczasie dygnęła.

Zaczęła dostrzegać różnice między braćmi. Książę Bewcastle był smuklejszy i 

nie tak wysoki jak pułkownik. Szczupła twarz z wydatnym nosem i wąskimi ustami 

wydawała się raczej zimna, arogancka i cyniczna, a nie surowa i posępna jak u Aidana. 
I oczy miał takie jasnoszare, niemal srebrne.

-   Z   radością   mogę   pani   zakomunikować,   że   wczoraj   zostawiłem   brata   w 

Lindsey Hall w pełni sił i zdrowia - rzekł książę.

- Miło mi to słyszeć - odparła.
- Pewnie zastanawia się pani, po co tu przyjechałem, skoro wiadomo już, że nie 

została pani wdową - odezwał się książę. - Przyjechałem poznać swoją bratową.

Eve z wysiłkiem przełknęła ślinę. Wciąż była w czepeczku i rękawiczkach.

- Witam pana serdecznie, wasza miłość - powiedziała, nie będąc pewna, czy to 

właściwa forma zwracania się do księcia.

- Szczerze w to wątpię - odparł chłodno, nieco unosząc monokl. Wyglądał przy 

tym   niewiarygodnie   wyniośle.   -   Ale   może   uda   się   pani   skłonić   tę   jej   zapalczywą 

gospodynię, by przyniosła nam herbaty. Omówimy przy niej pani przyszłość w roli 
lady Bedwyn.

- Tak, oczywiście - mruknęła, przechodząc przez pokój, by pociągnąć taśmę 

dzwonka. - Zechce pan usiąść, wasza miłość.

Siedzieli   w   napiętej   ciszy   aż   do   przyjścia   Agnes.   Eve   oddała   jej   czepek   i 

rękawiczki   i   poprosiła   o   herbatę.   Gdzie   była   ciocia   Mari?   Oczy   miał   naprawdę 

srebrzyste i zdawał się nimi przewiercać ją na wylot.

- Moją przyszłość? - spytała, gdy za Agnes zamknęły się drzwi i nie mogła już 

znieść przedłużającego się milczenia.

- Zastanawiam się, madame, czy pani rozumie, kogo poślubiła. Nie wypełniłem 

jeszcze   swojego   obowiązku   wobec   potomności.   Nie   mam   żony   ani   dzieci.   Moim 
potencjalnym dziedzicem jest Aidan. Jeśli odejdę z tego świata, on zostanie księciem, 

background image

a pani księżną. Czuła, że policzki zalewa jej rumieniec.

- Sądzi pan, że wyszłam za pułkownika Bedwyna właśnie z tego powodu? - 

spytała. - Podejrzewa mnie pan o taką przebiegłość? To niedorzeczne.

- Och, oczywiście! - Nadal trzymał monokl w ręce. - Poślubienie człowieka z 

arystokracji wiąże się z pewnymi oczekiwaniami i zobowiązaniami - ciągnął książę. - 
Poślubienie dziedzica tytułu tym bardziej. Żona lorda Aidana Bedwyna i ewentualna 

przyszła księżna Bewcastle musi być przedstawiona w towarzystwie, jeśli jeszcze to 
nie nastąpiło. Musi zaprezentować się królowej. I nauczyć się swobodnie obracać w 

świecie swojego męża.

Eve szerzej otworzyła oczy ze zdumienia.

-   Ależ   ja   nie   mam   zamiaru   obracać   się   w   świecie   pułkownika   Bedwyna   - 

oświadczyła.   -   Aidan   na   pewno   wyjaśnił   panu   charakter   naszego   małżeństwa. 

Uzgodniliśmy, że rozstaniemy się natychmiast po ślubie i pozostaniemy w separacji 
przez resztę życia. Pewnie pan tego nie pochwala, ale...

-   Nie   myli   się   pani   -   przerwał   jej   swym   zwodniczo   łagodnym,   uprzejmym 

tonem. - Nie pochwalam tego, madame. Powiem więcej: nie podoba mi się wybór 

mojego brata, ten pośpiech, z jakim zostało zawarte potajemne małżeństwo, ani jego 
charakter.   Niewiele   mogę   zrobić   z   dwoma   pierwszymi   zastrzeżeniami,   jest   pani   i 

zawsze będzie córką walijskiego górnika, a także jest pani i pozostanie żoną mojego 
brata. Jednak charakter waszego małżeństwa musi ulec zmianie.

- Jest pewne przysłowie, wasza miłość - rzekła Eve, mocno zaciskając leżące na 

kolanach ręce w pięści, w nadziei, że uda się jej opanować gniew. - Nie wywołuj wilka 

z lasu. Niepotrzebnie przyjechał pan tu straszyć mnie. Absolutnie nie mam zamiaru 
przynosić   panu   wstydu,   pokazując   uwalane   sadzą   palce   w   towarzystwie   i   narażać 

pańskich znajomych na męki słuchania mojego walijskiego akcentu. Do końca życia 
nie   ruszę   się   dalej   niż   piętnaście   kilometrów   od   Ringwood.   Może   pan   spokojnie 

zapomnieć o moim istnieniu. - Wstała. - Do widzenia panu.

Jej przemowa nie wywarła żadnego wrażenia na księciu.

- Niech mi pani oszczędzi przedstawienia, madame, i usiądzie - polecił. - I 

niechże pani uwierzy, że nie brak mi zdrowego rozsądku. Nie fatygowałbym się aż 

tutaj z Hampshire tylko po to, by poinstruować panią, że należy robić to, co już i tak 
pani robi. Źle mnie pani zrozumiała. Jutro pojedzie pani ze mną do Londynu.

Wstrząśnięta, otworzyła szeroko oczy i usiadła. Zanim zdążyła się odezwać, do 

salonu wkroczyła Agnes z herbatą. Postawiwszy ją z hałasem przy Eve, rzuciła księciu 

background image

groźne   spojrzenie.   Jakby   tylko   czekała   na   pretekst,   by   zepchnąć   go   ze   schodów   i 
wyrzucić   przez   drzwi,   nawet   ich   nie   otwierając.   A   książę,   jakby   w   ogóle   jej   nie 

zauważył. Agnes prychnęła i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Eve nalała herbaty 
lekko drżącą ręką.

- Aidan jest nie tylko dziedzicem tytułu książęcego - ciągnął książę Bewcastle, 

biorąc z jej rąk filiżankę. - Jest też wysokiej rangi oficerem, madame. W stolicy przez 

całe   lato   będą   się   odbywać   uroczystości   z   okazji   zwycięstwa.   Aidan   otrzymał   już 
pierwsze  zaproszenie na  oficjalną kolację w  Carlton House  z  księciem  regentem i 

licznymi głowami państwa. To zaproszenie obejmuje również panią, lady Bedwyn. 
Widzi pani, madame, w niektórych kręgach naszego towarzystwa już wiedzą o pani 

istnieniu.

-   .   Zostałam   zaproszona   do   Carlton   House?   -   Roześmiała   się,   myśląc   o 

Kopciuszku, złotych pantofelkach i dyni. - Może pan zatem w moim imieniu odmówić, 
wasza   miłość.   A   gdybym   tam   przybyła   w   pogniecionej   bawełnianej   sukience,   z 

papilotami we włosach, gdybym opowiadała naokoło wulgarne historyjki, a po kilku 
kieliszkach zaczęła tańczyć na stole? - Głos jej drżał z napięcia.

Uniósł monokl trochę wyżej.
- Pani szyderstwo jest nie na miejscu, madame - powiedział bardzo łagodnym 

głosem,   który   brzmiał   wręcz   jak   groźba.   -   Jeśli   nie   zjawi   się   pani   na   tej   kolacji, 
przyniesie pani wstyd naszej rodzinie. Zaczną się plotki, że z panią albo z nami coś 

jest nie w porządku, skoro ukryliśmy panią na prowincji zaledwie kilka tygodni po 
waszym   potajemnym   ślubie.   Pewnie   nie   żywi   pani   wielkiego   szacunku   dla   mojej 

rodziny,  ale zwracam uwagę, że  teraz  i pani  do  niej należy. Nawet córka  górnika 
powinna okazać trochę względów mężczyźnie, który poświęcił dla niej wolność.

- Czy właśnie to panu powiedział? - spytała.
- Czyżbym mijał się z prawdą? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: 

- Niech pani trochę pomyśli, madame. Wydaje mi się, że nie brakuje pani zdrowego 
rozsądku.   Aidan   ma   trzydzieści   lat.   Według   tradycji   rodzinnej   powinien   dożyć 

siedemdziesiątki, z tego czterdzieści lat w małżeństwie z kobietą, z którą przysiągł 
rozstać się na zawsze. To chyba oczywiste, że dla pani zrezygnował z własnej wolności.

Zaczerpnęła tchu, by zaprotestować, ale uświadomiła sobie, że nie ma nic do 

powiedzenia.  Jakich  argumentów  mogłaby użyć, by  zakwestionować prawdę,  poza 

jednym, że pojawiając się ponownie w życiu pułkownika, jeszcze bardziej ograniczy 
jego wolność?

background image

- Czy pułkownik Bedwyn wie, że pan tu jest? - spytała. - Czy on chce, żebym 

przyjechała do Londynu?

- Aidan zawsze robi, co do niego należy - odpowiedział. - Zawsze tak było.
- Dlaczego zatem nie przyjechał z panem? - zapytała. - Dlaczego nawet nie 

przekazał przez pana listu?

- Myślę, że mój brat czuje się związany słowem honoru, by nie wtrącać się 

więcej w pani życie - odparł. - Ja nie mam takich skrupułów.

Więc   pułkownik   chciał,   żeby   przyjechała?   Był   jednak   zbyt   honorowy,   by   ją 

zmuszać czy nawet poprosić?

- Aidan nie wie, że tu przyjechałem - dodał książę.

- On mnie nie potrzebuje - odparła. - Nie chciałby, żebym przyjechała z panem 

do Londynu. Czy tam jest teraz?

- Nie mam prawa wtrącać się w sprawy małżeńskie, jeśli nawet dotyczą mojego 

rodzonego brata - rzekł książę Bewcastle. - Jeśli zdecydujecie nie dzielić ze sobą życia, 

nie skonsumować waszego małżeństwa, nie spłodzić potomka, to niech tak będzie. 
Jestem jednak głową rodziny i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uchronić nasze 

nazwisko przed hańbą, która mogłaby nań spaść. Lady Bedwyn, jeśli nie pojawi się 
pani u boku męża na uroczystościach z okazji zwycięstwa, zhańbi pani mojego brata, a 

przez to całą rodzinę Bedwynów.

Eve   oblizała   wyschnięte   wargi.   Czy   to   prawda?   Tak   niewiele   wiedziała   o 

arystokracji,   o  ich   honorze   i   etykiecie.   Ale   przecież   książę,   mimo   że   najwyraźniej 
pogardzał nią i jej pochodzeniem, nie przebyłby takiej drogi, gdyby jej obecność w 

Londynie nie była sprawą najwyższej wagi. Czy więc powinna tam pojechać? Nie, to 
nie do pomyślenia. Roześmiała się nerwowo.

- Wasza miłość, gdybym pojechała z panem, zhańbiłabym pańską rodzinę o 

wiele   bardziej   -   powiedziała.   -   Zostałam   wychowana   na   damę   i   otrzymałam 

odpowiednią   edukację,   ale   nic   z   mojej   przeszłości   nie   przygotowało   mnie   na 
obracanie   się   w   tak   wysokich   kręgach   towarzyskich.   Niech   pan   poda   jakąkolwiek 

wymówkę: że jestem niedysponowana, że zatrzymały mnie inne sprawy niecierpiące 
zwłoki, że jestem prowincjonalną gęsią, co pan chce. Nie zaprzeczę pańskim słowom.

- Madame, więc w ten sposób okaże pani wdzięczność mojemu bratu? - spytał.
Patrzyła na niego z zaciśniętymi ustami.

- Wkrótce, najpóźniej za dwa lata, Aidan zostanie generałem. Osiągnie szczyt 

kariery wojskowej. Jeśli będzie mądrze postępował i nadal wyróżniał się w służbie, tak 

background image

jak  to  robił   do  tej   pory,  otrzyma   zaszczytne   tytuły   i  własny   majątek  ziemski.   Czy 
powstrzyma go pani w drodze na szczyty, lady Bedwyn? Czy pozwoli pani, by padł na 

niego cień, czy pozbawi go pani tego, co zawsze cenił nad życie - honoru?

Pułkownik nic jej o tym nie mówił. Może dlatego, że to nie była prawda? A 

może nie chciał, by wiedziała, że to małżeństwo zniweczy jego nadzieje na przyszłość?

- To idiotyczne - stwierdziła. - Nie do pomyślenia. Gdybym zrobiła to, o co pan 

prosi, okropnie bym się ośmieszyła, a w rezultacie ośmieszyła również pułkownika 
Bedwyna.

- Jest jeszcze dość czasu, by panią do wszystkiego przygotować, lady Bedwyn. 

Miejmy nadzieję,  że jest pani pojętną uczennicą. Moja  ciotka, markiza Rochester, 

wprowadzi panią na dwór i przedstawi królowej. Pomoże pani wybrać odpowiednią 
garderobę   na   rozmaite   okazje,   włącznie   z   suknią   dworską   na   prezentację   przed 

królową. Pouczy panią o tych wszystkich aspektach etykiety, których nie poznała pani 
w ramach swojej edukacji. Zdążymy przedstawić panią na dworze, wyprawić bal w 

Bedwyn House i wprowadzić panią do towarzystwa jeszcze przed kolacją w Carlton 
House i innymi uroczystościami z okazji zwycięstwa, na których powinna się pani 

pojawić u boku Aidana. Pozostaje jedno pytanie. A właściwie dwa. Czy czuje pani 
wdzięczność wobec męża, jeżeli nawet nie oczekuje on tego od pani? I czy ma pani w 

sobie dość odwagi?

Zapadła długa cisza, której nie kwapił się przerywać.

- Gdybym tylko znała jego życzenia w tej kwestii - powiedziała. Nadal milczał.
-   Dobrze   -   szepnęła   w   końcu.   Zwilżyła   usta   językiem   i   dodała   głośniej:   - 

Zawdzięczam pułkownikowi dom, majątek i bezpieczeństwo wielu ludzi, za których 
jestem   odpowiedzialna.   A   przede   wszystkim   zawdzięczam   mu   dzieci,   które   sami 

droższe nad życie. Jeśli kilka tygodni spędzonych przeze mnie w Londynie uchroni go 
przed obmową ze strony towarzystwa, to niech tak będzie. Ale zrobię to dla niego, nie 

dla pana. Nie pozwolę się poniżać i besztać za każdym razem, gdy powinie mi się 
noga.

- Tylko tyle od pani oczekuję. Przypuszczam, że gospoda, którą minąłem, jadąc 

przez wieś, to najlepsze lokum, jakie może zaoferować tutejsza okolica?

- Tak.
Dopił herbatę, odstawił filiżankę i wstał.

- Lady Bedwyn, niech będzie pani gotowa do drogi, gdy zjawię się tu, rano.
To   był  po   prostu   rozkaz.   Eve   z   całego  serca   żałowała,   że   w   gospodzie   Pod 

background image

Trzema Piórami, znanej z kiepskiego jedzenia, nie ma pcheł i szczurów.

Aidan   wrócił   z   popołudniowej   konnej   przejażdżki   z   Freyja   i   Alleyne'em   po 

Hyde Parku w niezłym nastroju. Spotkał tam wielu starych znajomych, wśród nich 
również kompanów z wojska. Rozmawiał z nimi na rozmaite tematy, lecz żaden z nich 

nie wspomniał o jego małżeństwie. Zatem Wulf się mylił. Fakt jego ożenku nie był 
powszechnie   znany.   Nie   będzie   krępujących   sytuacji,   a   tym   bardziej   żadnego 

skandalu. Dobrze, że nic nie powiedział siostrom i reszcie braci.

Rozpierała go energia. Ponieważ jego rodzeństwo zawsze lubiło szybką jazdę 

konną, kilkakrotnie przegalopowali najdłuższą aleją, Rotten Row, nie zatrzymując się 
ani   na   moment.   Jak   to   określiła   Freyja,   nie   mieli   ochoty   truchtać   jak   większość 

jeźdźców, którym przede wszystkim zależało na tym, by zrobić wrażenie na pieszych.

Gdy   weszli   do   domu,   Fleming,   lokaj   Bewcastle'a,   który   poprzedniego   dnia 

przyjechał z Lindsey Hall wraz kilkorgiem służby i górą bagażu, czekał na nich w holu.

- Czy Bewcastle już tu jest? - spytała Freyja, zdejmując kapelusz i potrząsając 

lokami. Gdy zjechali wczoraj do miasta, bardzo się zdziwili nie zastawszy Wulfa w 
domu. Freyja bez żadnego skrępowania wyraziła przypuszczenie, że brat natychmiast 

po przyjeździe do Londynu udał się do kochanki.

- Tak, milady - odparł Fleming ze swoim zwykłym, dziwnie sztywnym ukłonem. 

- Życzy sobie, by pułkownik Bedwyn niezwłocznie stawił się w bibliotece. Pani i lord 
Alleyne proszeni są towarzyszyć mu podczas podwieczorku w salonie za pół godziny.

-   Życzy   sobie!   -   powtórzył   Alleyne,   chichocząc.   -   Niezwłocznie!   Aidanie,   z 

jakiegoś powodu zostałeś wezwany na dywanik. Freyja i ja mamy przynajmniej czas 

umyć ręce, zanim dostąpimy zaszczytu towarzyszenia jego prześwietnej osobie.

Lokaj   zaprowadził   Aidana   do   biblioteki,   zapukał   lekko,   otworzył   drzwi   i 

odsunął się na bok, by go przepuścić.

Siedziała przy kominku, w szarej sukni, z włosami upiętymi w ciasny kok na 

karku. Twarz miała bladą, niemal ziemistą. Gdy wstała, odniósł wrażenie, że schudła. 
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta, a on gapił się na nią bez 

słowa. Kątem oka zauważył ruch i uświadomił sobie, że nie są sami. Bewcastle wstał z 
sofy. Aidan odwrócił się do brata.

- Co to takiego? - zażądał wyjaśnień.
-   To?   -   spytał   Wulf   nieco   urażony.   -   Aidanie,   czy   lady   Bedwyn   jest 

przedmiotem? Przywiozłem ci twoją żonę.

-   Więc   to   tam   byłeś?   -   spytał   Aidan,   czując   jak   w   piersi   wzbiera   mu   nie-

background image

opanowana furia. - W Ringwood? Mimo że ci tego wyraźnie zakazałem?

Książę uniósł brwi.

- Też coś! - odparł. - Od kiedy to słucham rozkazów młodszego brata? Chyba 

pomyliłeś mnie z jednym ze swoich żołnierzy, Aidanie.

- Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie - oświadczył Aidan, robiąc 

groźnie   krok   w   kierunku   brata.   -   Powiedziałem   ci,   że   ma   zostać   w   Ringwood. 

Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj. I że nie zmienię mojej decyzji.

- Bądź uprzejmy pamiętać, Aidanie - powiedział cicho Bewcastle - że ani lady 

Bedwyn, ani ja nie jesteśmy głusi. Oszczędzaj głos, żeby ci go nie zabrakło na polu 
bitwy. Już ci tłumaczyłem, jak ważna jest obecność żony przy twym boku w ciągu 

nadchodzących tygodni. Nie zamierzam się powtarzać. Za wszystko, co dotyczy naszej 
rodziny, odpowiadam ja.

- Masz ją z powrotem odwieźć do domu - polecił Aidan lodowatym głosem. - 

Natychmiast. Albo, jeszcze lepiej, sam to zrobię. - Odwrócił się na pięcie, by wyjść z 

pokoju. Dawno nie był tak rozzłoszczony, chyba od czasu swojego ostatniego urlopu, 
gdy starł się z Bewcastle'em.

Kątem oka zauważył ruch. Odwrócił głowę i zobaczył, że jego żona siada na 

krześle. Plecy miała sztywno wyprostowane, spojrzenie wbite w podłogę, twarz bez 

wyrazu, bladą jak kreda. Niech to diabli porwą. Co on powiedział w jej obecności? Był 
tak rozwścieczony... Zatrzymał się i spojrzał na nią.

-   Dopiero   pani   przyjechała?   -   spytał   niezręcznie.   -   Podróżowała   pani   cały 

dzisiejszy dzień?

Powoli podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie było martwe, 

nieprzeniknione.

-   Jeśli  łaska,   niech  któryś  z   was,   obojętnie   który,  dowie   się,   skąd   odjeżdża 

najbliższy   dyliżans   do   Oxfordshire   -   powiedziała   stanowczym,   lodowatym   tonem. 

Potrzebuję dorożki, by mnie tam zawiozła. Może będziecie uprzejmi natychmiast ją 
dla mnie wezwać.

- Madame - odezwał się Aidan. - Proszę o wybaczenie. Nie...
- Natychmiast - ucięła, znów wstając.

- Może powinniśmy ochłonąć i wszystko omówić?
- Jeśli jeszcze bardziej ochłonę, umrę z zimna. Wyjeżdżam. Idę na górę zabrać 

torbę. Gdy zejdę na dół, spodziewam się zastać dorożkę czekającą przed drzwiami. W 
innym razie, po prostu pójdę pieszo.

background image

Szerokim łukiem ominęła Aidana i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bewcastle 

spojrzał w ślad za nią.

- Służę swoim powozem - rzekł.
-   Niech   cię   szlag   trafi,   Wulf   -   warknął   Aidan   z   wściekłością.   -   Najchętniej 

wybiłbym ci wszystkie zęby. Ona chce cholernej dorożki. No to będzie ją miała.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź.

background image

11

Eve nie od razu zeszła na dół. Chciała dać im czas na wezwanie dorożki. Nie 

miała   ochoty   czekać   na   nią   w   holu.   Chodziła   tam   i   z   powrotem   po   eleganckim 
apartamencie, do którego po przyjeździe zaprowadziła ją gospodyni.

Czuła bardziej złość niż upokorzenie. Złość na niego. I wściekłość na siebie.
„Powiedziałem ci, że ma zostać w Ringwood”.

Jakby była niechcianym, porzuconym pakunkiem.
„Mówiłem ci, że nie chcę jej tutaj”.

Brutalna   wręcz   szczerość,   biorąc   pod   uwagę   fakt,   że   działo   się   to   w   jej 

obecności. Ale przecież i tak już o tym wiedziała. Nigdy nie udawali, że pragną siebie 

nawzajem. Och, byłą na siebie taka zła.

„Mam prawo, by rozkazywać swojej własnej żonie”.

Jak on mógł? Była na niego wściekła.
I jeszcze ten książę Bewcastle. Przez cały dzień siedział naprzeciwko niej w 

powozie, milcząc wyniośle. Dziwne, że nie kazał jej siąść tyłem do kierunku jazdy. A 
gdy już w końcu raczył z nią rozmawiać, mówił tylko o swojej rodzinie, jej wspaniałej 

przeszłości,   jakby   była   głupią,  nieokrzesaną  kobietą,   którą   trzeba   pouczyć,   co   jest 
najważniejsze w życiu. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że w jego żyłach płynie 

lodowata woda, a nie krew. Był okropnym, odrażającym typem.

Nie   mogła   się   doczekać   powrotu   do   Ringwood.   Po   co   w   ogóle   stamtąd 

wyjeżdżała? Rozstanie  z  dziećmi  było  męką.  Becky  bez  słowa  ściskała  ją  za  szyję, 
niepocieszona nawet obietnicą prezentów. Davy patrzył na nią z niemym wyrzutem, 

jakby  od  początku  wiedział,  iż   Eve   wybierze  rozrywki  w  Londynie  zamiast  dzieci, 
których nikt nie chciał od śmierci rodziców.

W końcu, gdy uznała, że minęło już dość czasu, podniosła torbę - książę polecił 

jej, by zabrała tylko kilka rzeczy na zmianę - i z determinacją zeszła na dół. Nie było to 

łatwe.   Spodziewała   się,   że   zobaczy   ich   obu,   stojących   ramię   w   ramię   w   holu, 
posępnych,   groźnych,  że   rozkażą   jej,   by   spełniła   swój   obowiązek.   Jednak   na   dole 

zastała tylko sztywnego, majestatycznego lokaja i dwóch służących, z których jeden 
natychmiast wziął od niej torbę.

- Czy dorożka już czeka? - spytała.
- Tak, milady. - Lokaj ukłonił się i otworzył drzwi.

- A woźnica wie, do której gospody ma mnie zawieźć?

background image

- Tak, milady.
Z uniesioną głową wyszła na ulicę. A więc nawet nie przyszedł się pożegnać. A 

potem zobaczyła go. Stał przy drzwiczkach dorożki. Gdy podeszła, otworzył je przed 
nią.   Wsiadła,   nie   patrząc   na   niego,   nawet   nie   dotknąwszy   jego   pomocnej   ręki. 

Rozczarował ją. Tak, naprawdę ją rozczarował. A zaczynała go już lubić. Jednocześnie 
czuła się winna i upokorzona. Przyjeżdżając tu nieproszona, znów skomplikowała mu 

życie, gdy już myślał, że się na zawsze od niej uwolnił.

A   potem   on   też   wsiadł,   zamknął   drzwiczki   i   usiadł   obok   niej   na   wąskim 

siedzeniu. Dotykał jej ramienia i uda, sprawiając, że jej gniew rozpalił się pełnym 
ogniem.

-   Pańska   galanteria   jest   zbędna,   pułkowniku   Bedwyn   -   oświadczyła.   -   Nie 

potrzebuję pańskiej eskorty.

- Niemniej jednak będę pani towarzyszył - odparł. - Odwiozę panią do gospody 

i pomogę się ulokować.

Demonstracyjnie odwróciła głowę i patrzyła na ruchliwe ulice Londynu, które 

tak ją zachwycały niecałe trzy tygodnie temu. Czy to naprawdę było tak niedawno? 

Miała wrażenie, że działo się to wieki temu, jakby upłynęło całe życie. Żadne z nich nie 
odezwało się słowem.

Zamierzała go stanowczo odprawić, skoro tylko dojadą do celu, powiedzieć mu, 

by został w dorożce i wracał do Bedwyn House. Jednak gospoda Pod Żółtodziobem i 

Kotłem była tak duża, a jej brukowane podwórko tak hałaśliwe i ruchliwe, że poczuła 
oszołomienie. Nie zaprotestowała, gdy pułkownik wysiadł, wyjął jej torbę i pomógł jej 

wysiąść, a potem skierował się w stronę drzwi, przez które wychodziło i wchodziło 
najwięcej ludzi. Dorożka odjechała. Pewnie zapłacił za przejazd z góry.

Weszła   za   nim   do   gospody   i   stała   przy   drzwiach,   podczas   gdy   pułkownik 

rozmawiał z mężczyzną za kontuarem. Gospoda była o wiele bardziej zatłoczona i 

hałaśliwa niż hotel Pulteney i działała na nią równie onieśmielająco. Czuła się jak 
przerażona, prowincjonalna myszka.

- Wynająłem dla pani pokój - oznajmił pułkownik, podchodząc do niej. - Na 

drugim piętrze, okna wychodzą na ulicę. Powinno być w nim ciszej niż od strony 

podwórza.

- Czy pan za niego zapłacił? - spytała.

- Oczywiście - odparł.
- Ile? - Otworzyła torebkę. Zapadła chwila ciszy.

background image

- Nie ma potrzeby - powiedział.
- Wręcz przeciwnie. - Spojrzała na niego. - Ile jestem panu winna? To dzięki 

panu nie jestem przecież biedna.

Zacisnął zęby. Wyglądał jeszcze bardziej posępnie niż zwykle.

-   Dbam   o   potrzeby   mojej   żony,   gdy   jest   w   moim   towarzystwie,   madame   - 

odparł.

- Czy także o to, by traktowano ją z szacunkiem? - spytała, zatrzaskując torebkę 

i schylając się po sakwojaż.

Zacisnął dłoń na jej nadgarstku.
- Jeszcze chwila, a zaczniemy zwracać na siebie uwagę - powiedział. - Jeśli 

musimy się kłócić, przynajmniej zróbmy to w zaciszu pani pokoju.

- Doskonale potrafię znaleźć drogę do mojego pokoju, jeśli tylko poda mi pan 

jego numer - odparła. - Nie będę już marnować ani chwili pańskiego cennego czasu, 
pułkowniku Bedwyn.

On jednak chwycił jej torbę i poszedł w stronę szerokich drewnianych schodów. 

Eve pospieszyła za nim drobnym krokiem, z trudem unikając potrącania przez gości i 

służbę. Wspięli się na drugie piętro i długim korytarzem dotarli do drzwi na samym 
końcu. Otworzył je i przepuścił Eve.

Pokój był niewielki i skromny. W niczym nie dorównywał apartamentowi w 

hotelu Pulteney. Znajdowało się tu tylko duże łóżko, komoda, umywalka i krzesło. Na 

szczęście   były  czyste.   Wszedł   za   nią   do   pokoju   i   zamknął   drzwi.   Hałas   częściowo 
ucichł.

Eve zdjęła czepek i rękawiczki i rzuciła je na komodę, odwracając się do niego 

plecami.

- Po co pani przyjechała? - spytał. - No tak, wiem, to Bewcastle postanowił 

panią tu przywieźć. Mało kto potrafi oprzeć się jego woli. Jak panią przekonał?

- To nie ma znaczenia - odparła. - Jutro wrócę do Ringwood i nigdy mnie pan 

już nie zobaczy. Ani ja pana. Nie będę pana już więcej kosztować.

- Kłopot w tym, że nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem Wulfowi, gdy 

zobaczyłem panią w bibliotece. Chyba kazałem mu zostawić panią tam, gdzie była.

Podeszła do okna i oparła obie dłonie na parapecie. Na ulicy powóz ciągnięty 

przez czwórkę koni zwolnił i skręcił na podwórze gospody.

- Powiedział pan, że nie chce mnie pan tutaj - przypomniała mu. - To całkiem 

zrozumiałe.   Ja   też   nie   chcę   tutaj   przyjeżdżać.   Zgodnie   z   naszą   umową   mieliśmy 

background image

przebywać ze sobą tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne.

Usłyszała,   że   postawił   jej   torbę   na   podłodze.   Nie   chciała   patrzeć   na   niego. 

Wyglądał zbyt groźnie, by mogła stawić mu czoło w tak małym pomieszczeniu.

- Użyłem niewłaściwych słów - tłumaczył się. - Nie chciałem, by tak zabrzmiały.

- I powiedział pan też, że ma pan prawo, by rozkazywać swojej żonie - ciągnęła 

nieubłaganie, odwracając się w końcu, by spojrzeć na niego oskarżycielsko. - To było 

wstrętne, pułkowniku. Pobraliśmy się za obopólną zgodą. Rozstaliśmy z intencją, by 
więcej się ze sobą nie kontaktować. Nigdy nie poruszaliśmy kwestii pańskiej władzy 

nade mną, ponieważ faktycznie nie jestem pana żoną. Pułkownik zacisnął szczęki i 
zmrużył oczy.

- Może właśnie na tym polegał nasz błąd, madame - powiedział.
- Jaki błąd?

- Że zdecydowaliśmy się na tylko formalne małżeństwo - odparł. - Nawet jeżeli 

przyjdzie nam spędzić resztę życia w separacji, dopóki jesteśmy razem, powinniśmy 

być prawdziwym małżeństwem. Wtedy nie toczylibyśmy tej idiotycznej dyskusji, czy 
pani rzeczywiście jest moją żoną, czy nie, czy powinienem płacić pani rachunki, czy 

mam   prawo   rozkazywać   swojemu   bratu,   by   zostawił   panią   w   spokoju.   Może 
powinniśmy byli doprowadzić do tego, by dzień naszego ślubu skończył się tak, jak 

zwykle to bywa?

Patrzyła na niego z pałającymi policzkami. Nie mogła znaleźć słów, by wyrazić 

oburzenie. Brakło jej tchu, krew boleśnie pulsowała w jej wnętrzu, czuła miękkość 
kolan.

- To byłoby niewłaściwe - odpowiedziała. - Żadne z nas tego nie chciało.
-   Niewłaściwe?   Pani   jest   kobietą,   a   ja   mężczyzną   -   rzekł   szorstko.   -   Kilka 

tygodni temu wzięliśmy ślub. Kobieta i mężczyzna, zwłaszcza jeśli są małżeństwem, 
nawzajem zaspokajają swoje potrzeby. Nigdy pani nie czuła takich potrzeb?

Przesunęła   językiem   po   wargach   i   przełknęła   ślinę.   Miała   wrażenie,   że   w 

pokoju zabrakło powietrza.

Westchnął   zniecierpliwiony   i   podszedł   do   niej,   omijając   łóżko.   Oparła   się 

mocno plecami o parapet i chwyciła go obiema rękami. Stanął przed nią w rozkroku i 

ujął jej głowę swymi dużymi dłońmi. Zamknęła oczy, gdy mocno, boleśnie przycisnął 
twarde wargi do jej ust. Jednak niemal natychmiast ucisk zelżał, gdy otworzył usta i 

przesunął językiem wzdłuż jej warg, wywołując ich mrowienie, a także pulsowanie 
niżej, między jej udami. Pieszczotą zachęcał ją do odpowiedzi.

background image

Gdy rozchyliła wargi, wsunął głęboko język i badał czubkiem wnętrze jej ust. 

Przesunął rękę, by przytrzymać jej głowę od tyłu.

Pierwszą jej myślą było, że dopuszcza się zdrady. Ale wobec kogo? Pułkownik 

Bedwyn był jej mężem, a ona jego żoną. Jeśli teraz nie zrobi tego z nim, to już nigdy z 

nikim. Wraz z tą myślą pojawiło się rozpaczliwe pragnienie. Przesunęła dłońmi po 
jego ramionach. Były bardzo szerokie i dobrze umięśnione. Czuła to mimo grubego 

munduru.   Odwzajemniła   pocałunek,   przechylając   głowę,   szerzej   otwierając   usta   i 
dotykając jego języka swoim. Przyznała się w końcu przed sobą, że go pożąda.

Ogarnęła ich namiętność. Zsunął dłonie, jedną ręką obejmując ją w talii. Drugą 

rozpostarł na jej pośladkach i przyciągnął ją mocno do siebie. Brakło jej tchu. Czuła 

dotyk jego skórzanych butów, twardych, umięśnionych ud i męskości. Objęła go za 
szyję   i   przywarła   do  niego   całym   ciałem,   rozpaczliwie  pragnąc  znaleźć  się   jeszcze 

bliżej...

Gdy uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy, jego twarz z orlim nosem była jak 

zwykle posępna. Powinna wywołać w niej przerażenie, może nawet lekką odrazę. A 
Eve   czuła   jedynie   silne   podniecenie,   zwłaszcza   gdy   w   jego   oczach   pod   ciężkimi 

powiekami dostrzegła namiętność równie wielką jak jej własna.

- Skonsumujemy nasze małżeństwo w tym pokoju - oznajmił. - Jeśli tego nie 

chcesz, powiedz mi zaraz. Nie zamierzam ci niczego rozkazywać.

Tego   nie   było   w   umowie.   Gdy   zawierali   ślub,   było   dla   nich   jasne,   że   to 

małżeństwo jedynie z nazwy i rozstaną się natychmiast po ceremonii. W tej chwili nie 
pamiętała,   jakie   mieli   ku   temu   powody.   Przypomni   je   sobie   później,   gdy   zacznie 

myśleć bardziej racjonalnie. I znienawidzi siebie, jeśli teraz ulegnie pożądaniu. Ale 
właściwie dlaczego miałaby siebie nienawidzić? Jeśli istniał jakiś powód, to absolutnie 

nie mogła go sobie przypomnieć. Przecież byli mężem i żoną.

- Chcę tego - powiedziała, zdziwiona, jak gardłowo zabrzmiał jej głos. Jednak 

prawie natychmiast powstrzymała go gestem. - Ale najpierw muszę ci coś wyznać.

Uniósł pytająco brwi.

- Nie jestem dziewicą.
Znieruchomiał i przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a ona z przerażeniem 

wsłuchiwała się w echo własnych słów. Nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała mu 
to powiedzieć.

- Cóż - odezwał się w końcu cicho. - Może to i dobrze. Dla mnie to też nie jest 

pierwszy raz.

background image

A potem zapomnieli o wszystkim, ogarnęło ich szaleństwo.
Obrócił się, nie wypuszczając jej z objęć, i jedną ręką ściągnął narzutę z łóżka. 

Rozpiął   guziki   jej   płaszcza   i   odrzucił   go   na   bok.   Pociągnął   ją   na   łóżko,   zdjął   jej 
pantofle i pończochy i podwinął jej suknię do góry, powyżej bioder, gdy uniosła je z 

materaca. Usiadł na chwilę na łóżku, by ściągnąć buty. Zdarł z siebie kurtkę munduru, 
wywracając ją na drugą stronę. Rozpiął bryczesy i opadł na nią.

Leżał na niej całym ciałem. Był tak ciężki, że pozbawiał ją tchu. Wsunął pod nią 

ręce  i   uniósł   ją   lekko   do   góry,   a   potem   wszedł   w   nią   jednym   mocnym,   płynnym 

ruchem. Z trudem złapała oddech. Był wielki i bardzo twardy. Wypełniał ją aż do bólu.

Objęła go ciasno rękami i uniosła nogi, by otoczyć nimi jego biodra. Usłyszała 

własny jęk.

Przeniósł ciężar ciała, opierając się na łokciach, i niemal natychmiast zaczął się 

w niej poruszać, wsuwając się i wysuwając raz po raz, mocno, w szybkim rytmie. 
Zupełnie odruchowo podążyła za nim, w tym samym tempie rozluźniając i zaciskając 

mięśnie   głęboko   w  swym   wnętrzu.   Słyszała   ciężkie,   zdyszane   oddechy   ich   obojga, 
czuła śliską wilgoć tam, gdzie łączyły się ich ciała. Czuła zapach jego wody kolońskiej, 

męskości i czegoś jeszcze, co było takie podniecające, trudne do określenia.

Przejmujące napięcie, które czuła od samego początku, skupiło się właśnie tam, 

gdzie   poruszali   się   w   tak   rozkosznym   zapamiętaniu.   Wkrótce   przerodziło   się   w 
pragnienie i ból, który, mimo wszystko, był przyjemny. Powoli ogarniał całe jej ciało, 

promieniując falami z jej wnętrza, z punktu, w którym się złączyli. Stawał się nie do 
zniesienia. Ale  właśnie w chwili,  gdy to  pomyślała gdy  krzyknęła wszystko w niej 

pękło, jakby gdzieś głęboko w niej coś wybuchło. Zamiast bólu pojawił się cudowny, 
wszechogarniający spokój.

Wydał z siebie chrapliwy pomruk i znów opadł na nią całym ciężarem. Poczuła 

jak   wytryskuje   w   niej   strumieniem   żaru.   Skórę   miał   gorącą   i   wilgotną   od   potu. 

Podobnie jak ona.

Zsunął się z niej, ale nie rozluźnił uścisku. Leżeli twarzą w twarz, patrząc sobie 

w oczy.

To   pułkownik   Bedwyn,   pomyślała   bez   sensu.   Stanął   jej   przed   oczami   taki, 

jakim   zobaczyła   go   po   raz   pierwszy   w   saloniku   w   Ringwood   -   wysoki,   potężny   i 
groźny. Była jednak zbyt zmęczona, by pojąć to, co się właśnie stało. By zrozumieć, 

dlaczego było to takie rozkoszne. Nigdy dotąd nie czuła takiego zmęczenia. Powieki jej 
opadły.

background image

Zasypiając,   zastanawiała   się,   czy   będzie   tego   wszystkiego   żałować,   gdy   się 

obudzi. Albo czy on będzie żałował. Na pewno oboje tego pożałują.

* * *

Na   dziedzińcu   gospody   Pod   Żółtodziobem   i   Kotłem   trwał   nieustanny   ruch 

dyliżansów i powozów. Pasażerowie, gościć i służący wchodzili i wychodzili z gospody 
energicznie, z wielkim hałasem. Ciągle ktoś do kogoś krzyczał, zamiast podejść bliżej i 

normalnie   rozmawiać.   Ten   radosny   zgiełk   Aidanowi   zawsze   kojarzył   się   z   Anglią. 
Tęsknił za nim, gdy przebywał na kontynencie.

Siedział razem z żoną w jadalni przy kolacji. Wrzawa wokół sprawiała, że inni 

goście nie słyszeli ich rozmowy. Zachowywali się wobec siebie uprzejmie, jak dobrze 

wychowani nieznajomi. Niezbyt wnikliwemu obserwatorowi mogło się wydawać, że 
nie spotkali się nigdy przedtem. Bedwyn zastanawiał się jednak, czy lekki rumieniec 

na policzkach jego żony, nabrzmiałe usta i lekko opuchnięte powieki nie wskazują na 
to, że niedawno wstali z łóżka, gdzie kochali się bez pamięci. Ciągle nie mógł uwierzyć, 

że to się stało. Że oboje tego pragnęli.

-   Jak   dzieci   zareagowały   na   pani   wyjazd?   -   spytał.   -   Nie   bała   się   pani   ich 

zostawić?

- Nie - odparła. - Ale niechętnie wyjeżdżałam. Przewidywałam, że nie będzie 

mnie kilka tygodni. Dzieci są bezpieczne i pod dobrą opieką. Chyba nie bały się tak jak 
poprzednim razem. Ciocia Mari lubi się nimi zajmować. Właśnie zaczęła uczyć Becky 

robić   na   drutach.   Niania   Johnson   i   Thelma   są   dla   nich   bardzo   dobre.   Często 
przychodzi wielebny Puddle, a one za nim wprost przepadają.

Bedwyn od początku był wzruszony jej przywiązaniem do sierot, którymi wcale 

nie miała obowiązku się zaopiekować. Jednak dopiero gdy się z nią ożenił, w pełni 

zrozumiał, że te dzieci są dla niej całym światem, że gdyby ich nie było, zapewne 
inaczej zareagowałaby na jego propozycję.

- A pani ciotka ma się dobrze? - spytał.
-   Tak,   dziękuję.   Ucieszyła   się,   że   zdecydowałam   się   pojechać   do   Londynu. 

Mimo że, słysząc jej walijski akcent, książę krytycznie zlustrował ją przez monokl. - 
Roześmiała się.

-   Dlaczego   postanowiła   pani   przyjechać?   -   zapytał   ponownie.   -   Wiem,   że 

Bewcastle potrafi być bardzo przekonujący, ale nie wygląda pani na kobietę łatwo 

ulegającą czyjejś woli.

Bawiła się łyżeczką.

background image

-   Przekonał   mnie,   że   jeśli   nie   przyjadę,   zostanie   pan   potępiony   przez 

towarzystwo - wyznała.

- Nie dbam o opinię towarzystwa.
-   Nieprawda.   -   Zmarszczyła   brwi.   -   Pan   zawsze   robi   to,   co   należy,   nawet 

kosztem samego siebie. Nasze małżeństwo jest tego dowodem. Gdyby w towarzystwie 
uznano, że poślubił mnie pan pod wpływem impulsu, a teraz się mnie wstydzi, uznano 

by pana za człowieka bez honoru. Takie plotki wyrządziłyby panu wielką krzywdę.

Przyznał w duchu, że ona chyba ma rację.

- Więc przyjechała pani, by mnie uratować - powiedział. - Stałem się dla pani 

kolejną ofiarą losu, wymagającą pomocy.

Podniosła   na   niego   wzrok   i   lekko   zacisnęła   usta   w   budzącym   się   na   nowo 

gniewie.

- Przyjechałam, by zrobić dla pana to, co pan zrobił dla mnie - odparła. - Ze 

względu na mnie został pan w Ringwood i na nudnej wiejskiej zabawie, ponieważ 

uznał   pan   za   konieczne,   by   moi   sąsiedzi   widzieli   nas   razem,   okazujących   sobie 
wzajemny szacunek. Zgodnie z naszą umową nie był mi pan nic winien, a jednak pan 

to zrobił. Przyjechałam, by się odwdzięczyć.

- Ale dla pani będzie to oznaczało zmianę trybu życia na dłużej.

-   Spodziewałam   się,   że   potrwa   to   kilka   tygodni   -   odparła.   -   Może   nawet 

miesiąc.  Według  słów  księcia  miałam   się poddać  starannym  przygotowaniom  pod 

okiem pańskiej ciotki.

- Ciotki Rochester?

- Tak. - Nadal bawiła się łyżeczką. - Nie jestem damą z urodzenia, a tylko dzięki 

odpowiedniej edukacji. Urodziłam się i większą część życia spędziłam na prowincji, 

wśród ludzi wywodzących się ze szlachty, ale nie aspirujących do wyższych sfer. Nie 
znam się na najnowszej modzie i wielkopańskich obyczajach. Nie potrafię się obracać 

w lepszym towarzystwie. I nie wiem, czego oczekuje się po żonie dziedzica książęcego 
tytułu. Miałam się nauczyć, jak zaprezentować się przed królową, nie ośmieszając się 

przy   tym,   i   jak   wystąpić   na   balu   w   Bedwyn   House,   nie   tracąc   zimnej   krwi   i   nie 
popełniając przy tym jakiejś okropnej gafy. A potem miałam towarzyszyć panu na 

wszystkich uroczystościach z okazji zwycięstwa, zachowując się jak na lady Bedwyn 
przystało.

Nie zdziwiła go nuta goryczy w jej głosie.
-   I  przypuszczam,  że   wszystko  to   Wulf  powiedział  pani,   nie  przebierając  w 

background image

słowach - odezwał się.

- Nie lubię go - odparła. - Moje uczucie wobec niego to więcej niż niechęć. Ale 

doceniam jego szczerość. Mówi to, co myśli.

- Jeśli chodzi o to, co stało się na górze... Potrząsnęła głową.

-   To   nieistotne.   Może   faktycznie   powinniśmy   byli   to   zrobić,   żeby   przy 

pieczętować nasz związek. I nie mogę przecież udawać, że nie było mi przyjemnie. Nie 

wracajmy już do tego.

Od dawna nie miał kobiety. Poprzednim razem było to gdzieś w Hiszpanii, 

przed   zimową   przeprawą   armii   Wellingtona   przez   Pireneje,   zanim   jeszcze   jego 
znajomość z panną Knapp rozwinęła się w coś, co dawało mu nadzieję na wspólną 

przyszłość. Nie mógł jednak udawać, że posiadł swoją żonę tylko dlatego, by zaspokoić 
wściekły głód kobiety. Tak jak powiedziała, było to przypieczętowanie ich związku. I 

najwyraźniej miało się na tym wszystko skończyć.

- Pani dyliżans odjeżdża o siódmej rano - przypomniał.

- Tak. - Zdjęła serwetkę z kolan i położyła na stole obok talerza. - Powinnam się 

wcześnie położyć spać. To był bardzo długi dzień.

- Proszę mi pozwolić, bym odwiózł panią do domu - odezwał się. - Wynajmę dla 

pani osobny powóz. Będzie pani o wiele wygodniej niż w dyliżansie.

- Nie, dziękuję.
- To będę pani towarzyszył w podróży dyliżansem. Potrząsnęła głową.

Patrzył   na   nią   poirytowany.   Jak   mógł   jej   pozwolić   podróżować   samej?   Do 

diabła,   przyjechała   tu   ze   względu   niego.   Niech   piekło   pochłonie   tego   przeklętego 

Bewcastle'a.

-   Nie   spodobałoby   się   tu   pani   -   rzekł.   -   Życie   w   Bedwyn   House,   sezon 

towarzyski i cała reszta...

- Nie oczekiwałam, że będzie mi się podobało - odparła. - Nie przyjechałam, 

żeby się bawić.

-   Nie   zdołałaby   pani   znieść   Bewcastle'a,   ciotki   Rochester,   nawet   Freyji   i 

Alleyne'a. Nigdy by sobie pani z nimi nie poradziła, nie sprostałaby ich oczekiwaniom.

- Nie? - Spojrzała na niego, marszcząc brwi. - Nigdy?

- Przepraszam za fatygę, na którą została pani narażona. I za to, że czeka panią 

kolejny dzień męczącej podróży. W domu,  w Ringwood, będzie  pani szczęśliwsza. 

Tutaj nigdy nie zdołałaby pani opanować wszystkich zasad życia towarzyskiego.

- Nie?

background image

- Przynajmniej nie na tyle, by zadowolić Bewcastle'a. Albo ciotkę Rochester. 

Mają niezwykle wygórowane wymagania.

- A pan nie, pułkowniku? Pochylił się ku niej lekko.
- Chyba już dawno uświadomiliśmy sobie, że pochodzimy z dwóch różnych 

światów - powiedział. - Żaden z nich nie musi być lepszy od drugiego. Po prostu są 
inne. Skłaniając panią do przyjazdu, Bewcastle mylił się. Zostając tutaj, czułaby się 

pani   nieszczęśliwa.   To,   co   z   łatwością   przychodzi   mnie,   Bewcastle'owi   albo   mojej 
siostrze, dla pani może być bardzo trudne. To nie...

Ale   ona   już   go   nie   słuchała.   Wstała,   odsuwając   krzesło.   On   również   wstał, 

unosząc pytająco brwi.

- Pułkowniku Bedwyn, niech  pan wezwie dorożkę  - poleciła. - Natychmiast 

wracam do Bedwyn House. Nie ma czasu do stracenia. Muszę się przygotować na 

prezentację przed królową, na bal i liczne obowiązki towarzyskie, takie jak oficjalna 
kolacja w Carlton House.

Patrzył   na   nią   przez   długą   chwilę.   Mimo   że   odezwała   się   cichym   tonem   i 

wyglądała na zupełnie spokojną, by niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi reszty 

gości w jadalni, widział, że jest okropnie zła.

- To chyba nie najmądrzejszy wybór, madame.

- Więc będzie pan musiał użyć swojej mężowskiej władzy, pułkowniku, i kazać 

mi wrócić do domu - odparła z uporem i cichą groźbą, unosząc do góry podbródek. - 

Proszę, niech pan to zrobi, a wtedy ja z przyjemnością otwarcie się panu sprzeciwię. 
Wezwie pan dorożkę czy ja mam to zrobić?

Do diabła, czy to, co zaczęli trzy tygodnie temu, nigdy się nie skończy? Aidan 

odszedł   bez   słowa,   w   duchu   odpowiadając   sobie   na   zadane   pytanie.   Nie,   nigdy. 

Dopóki żyją.

Przypuszczał, że poszła na górę, żeby zabrać torbę, podczas gdy on zajmie się 

wezwaniem dorożki. Nie obejrzał się jednak, by to sprawdzić.

background image

12

Jeden z lokajów stojących w holu Bedwyn House poinformował pułkownika, że 

jego   rodzina   nie   wstała   jeszcze   od   kolacji.   Aidan   oznajmił   mu,   że   w   takim   razie 
poczekają w salonie. Ujął Eve pod rękę i skierował się z nią ku schodom. Służący 

dyskretnie odkaszlnął.

-   Zdaje   się,   że   jego   książęca   mość   planuje   spędzić   wieczór   poza   domem, 

milordzie. - A lady Freyja i lord Alleyne wybierają się do teatru.

- W takim razie przeszkodzimy im w kolacji - oświadczył pułkownik ostrym 

tonem. - Niech Fleming nas zapowie.

Lokaj nieco uniósł brwi, ale był to jedyny znak, że ma własne zdanie w tej 

sprawie. Odwrócił się i poprowadził ich za sobą. Eve, trzymana przez pułkownika pod 
rękę, starała się oddychać głęboko, miarowo, by się uspokoić. Gniew i determinacja, 

które niecałe pół godziny temu skłoniły ją do wyjścia z gospody Pod Żółtodziobem i 
Kotłem   i   do   tego,   by   wsiadła   do   czekającej   dorożki,   stopniowo   ją   opuszczały. 

Zaczynało jej  brakować odwagi.  Pułkownik przez  całą drogę  nie wypowiedział ani 
słowa i miał strasznie ponurą minę.

Służący   zapukał   do   drzwi   jadalni.   Otworzył   starszy   lokaj,   któremu   szepnął 

słówko i zawrócił w kierunku holu. Tamten tylko uniósł brwi i zaanonsował:

- Lord Aidan Bedwyn i lady Bedwyn. - Po czym odsunął się, by prze puścić ich 

w drzwiach.

Jadalnia była długa i wysoka. Większą jej część zajmował stół. Eve poraziła 

wspaniałość   tego   miejsca.   Zauważyła   złocenia   i   kryształowy   żyrandol,   zwisający   z 

sufitu ozdobionego malowidłami, porcelanę, kryształowe kieliszki i srebrne nakrycia, 
połyskujące na stole w blasku świec. Ale, szczerze mówiąc, jej uwagę przyciągnęła 

przede wszystkim trójka ludzi siedzących przy stole. Księcia Bewcastle już poznała. 
Przystojny człowiek po lewej stronie był najwyraźniej jego młodszym bratem. Dama 

po prawej ręce księcia miała burzę jasnych loków, kontrastujące z nimi bardzo ciemne 
brwi, opaloną cerę i charakterystyczny, rodzinny nos. Wszyscy troje ubrani byli w 

stroje wieczorowe i wyglądali dokładnie tak, jak Eve wyobrażała sobie arystokrację - 
dumni i wyniośli. Obaj dżentelmeni wstali.

- O! - zdziwił się książę, sięgając po monokl.
-   Lady   Bedwyn?   -   spytał   młody   człowiek.   Dama   tylko   patrzyła   na   nią   z 

uniesionymi brwiami.

background image

- Mam zaszczyt przedstawić lady Bedwyn, moją żonę - powiedział pułkownik. - 

Madame,   oto   lady   Freyja   Bedwyn,   starsza   z   moich   sióstr   i   lord   Alleyne   Bedwyn, 

najmłodszy brat.

Lady   Freyja   uniosła   brwi   jeszcze   wyżej   i   obejrzała   Eve   od   stóp   do   głów, 

boleśnie jej uświadamiając, że strój podróżny, który miała na sobie, choć schludny i 
czysty, nie był modny ani uszyty z odpowiedniego materiału. I na pewno nie nadawał 

się na wieczór.

- Aidan, ty diable! - zawołał lord Alleyne.  Zaśmiał się i wydał się Eve jeszcze 

przystojniejszy   niż   na   początku.   Obrzucił   ją   spojrzeniem   z   góry   na   dół,   równie 
bezceremonialnie jak jego siostra, ale z uśmiechem w oczach.

- Czy to się stało dzisiaj ?
-   Szczerze   mówiąc,   prawie   trzy   tygodnie   temu   -   odparł   pułkownik.   -   Za 

specjalnym pozwoleniem.

Lord Alleyne podszedł do nich.

- A więc zanim jeszcze przyjechałeś do Lindsey Hall - powiedział, patrząc na 

Eve.   -   I   nie   pisnąłeś   nam   o   tym   nawet   słowem.   Zachodzę   w   głowę,   dlaczego.   - 

Roześmiał się ponownie i wykonał przed Eve przepisowy ukłon. - Sługa uniżony, lady 
Bedwyn.

- Lordzie Alleyne - szepnęła Eve, dygając.
- Och, możesz darować sobie tego lorda. Mów do mnie Alleyne. Jak mamy się 

do ciebie zwracać? Aidanie, chyba nie będziesz się upierał, by traktować twoją żonę z 
przesadną formalnością, skoro jest naszą bratową, co?

- Mów do mnie Eve - powiedziała.
- Eve. - Uśmiechnął się szeroko. - Czy skusiłaś go jabłkiem? Dlaczego nasz brat 

ukrywał cię przed nami?

Jego uśmiech z bliska wydawał się niejednoznaczny. Czy lord Alleyne starał się 

być wobec niej przyjazny i braterski, czy też z niej szydził? Na pewno zadawał trudne 
pytania.

- Spóźniłeś się na kolację, Aidanie - zauważył książę ze swego miejsca u szczytu 

stołu.

- Zdążyliśmy już zjeść.
- Aha - powiedział książę. - Ale napijecie się z nami wina. Alleyne, posadź lady 

Bedwyn obok siebie.

A   więc   nie   zamierzał   komentować   faktu,   że   wróciła.   Eve   oparła   rękę   na 

background image

ramieniu   lorda   Alleyne'a.   Usiadła   na   wskazanym   miejscu   przy   stole,   czując,   jak 
ogarnia ją panika. Pułkownik powiedział wcześniej, że pochodzą z dwóch różnych 

światów. Chyba raczej z różnych wszechświatów.

- Jak widzę, dla Wulfa nie jest to niespodzianką - rzekł lord Alleyne, gdy Eve 

usiadła,   a   on   przysunął   jej   krzesło   bliżej   stołu.   Dostaliśmy   po   nosie,   Free.   Nie 
dopuszczono nas do tajemnicy. Zatajono przed nami najsmakowitszą rodzinną plotkę.

- Lady Bedwyn, czy wolno spytać, kogo właściwie Aidan poślubił - odezwała się 

lady Freyja z chłodną wyniosłością, gdy pułkownik usiadł obok niej. - Nie wydaje mi 

się, byśmy się już spotkały. Czy nasze rodziny się znają? A może znamy pani nazwisko 
ze słyszenia?

- Jestem pewna, że nie - odparła Eve, patrząc w pełne pogardy oczy szwagierki.
-  Moja żona  to  panna  Morris  z  Ringwood Manor w Oxfordshire  -  wyjaśnił 

pułkownik. - Od śmierci ojca jest właścicielką posiadłości ziemskiej. Kapitan Morris, 
jej brat, był oficerem w moim pułku, służył razem ze mną w Hiszpanii. Przypadł mi 

przykry obowiązek zawiadomienia jego bliskich, że poległ w bitwie.

- Och, Eve, przyjmij wyrazy współczucia! - powiedział lord Alleyne.

-   I  zakochaliście  się  w  sobie  od  pierwszego   wejrzenia   -  skomentowała   jego 

siostra, spoglądając szyderczo na Eve. - Jakie to romantyczne. Morris? Chyba nigdy 

nie słyszałam tego nazwiska.

- Zdziwiłabym się, gdyby je pani już słyszała. - Eve uśmiechnęła się. - Mój 

ojciec, zanim ożenił się z córką właściciela kopalni, był górnikiem.

A zatem linia frontu została wyznaczona, pomyślała Eve, gdy szwagierka bez 

żadnego komentarza odwzajemniła jej uśmiech. Cóż, pułkownik Bedwyn ostrzegał ją 
przed tym. Mogła mieć pretensje wyłącznie do siebie.

- Córka górnika. - Lord Alleyne zachichotał. - Musiała to być wielka miłość. 

Aidan zawsze skrupulatnie przestrzegał konwenansów. Nie potrzebuje też cudzego 

majątku, bo sam ma wystarczająco wielki. Wiedziałaś o tym, Eve?

Eve nie była pewna, czy polubi Alleyne'a. Nie wiedziała, jak traktować jego 

dobry humor, tak różny od chłodu całego rodzeństwa.

- Lady Bedwyn - rzekł książę, gdy lokaj nalał czerwonego wina do stojącego 

przy   niej   kryształowego   kieliszka   -   jutro   po   śniadaniu   będzie   pani   towarzyszyć 
Aidanowi i mnie podczas wizyty, którą złożymy markizie Rochester.

- Dobrze, wasza miłość - odpowiedziała. Podjęła decyzję. Musi się jej trzymać.
- Ciotka Rochester? - Lord Alleyne skrzywił się teatralnie. - Chcesz rzucić Eve 

background image

lwu na pożarcie, Wulf?

-   Lady   Bedwyn,   czy   to   ciotce   Rochester   zostanie   powierzone   zadanie 

odpowiedniego przygotowania pani? - spytała lady Freyja.

- Zdaje się, że ma wprowadzić mnie na dwór i przedstawić królowej - odparła 

Eve.   -   A   także   udzielić   mi   rad   i   wskazówek,   jak   mam   się   zachowywać   w   świecie 
pułkownika Bedwyna przez najbliższych kilka tygodni, zanim nie wrócę do domu, by 

żyć własnym życiem.

- Ciotka Rochester jest w stanie sprostać każdemu wyzwaniu - oświadczyła lady 

Freyja. - Nawet najtrudniejszemu.

- Co do tego wszyscy się z tobą zgadzamy, Free - powiedział Alleyne, unosząc 

kieliszek   w   toaście   na   cześć   siostry.   -   W   końcu   przygotowała   twój   debiut   w 
towarzystwie, prawda? A świat się nie zawalił.

Spojrzała na niego z gniewną pogardą.
- Musisz przyznać, Freyjo, że to celny strzał - rzucił książę od niechcenia. Wstał 

z   kieliszkiem   w   ręce.   -   Wznieśmy   toast   na   cześć   lady   Eve   Bedwyn,   najnowszego 
członka rodziny Bedwynów.

W jego oczach ani głosie nie było ciepła. Pozostali również powstali, unieśli 

kieliszki w górę i wypili, ale tylko Alleyne patrzył na Eve. Tylko on się uśmiechnął i... 

mrugnął do niej.

Pułkownik   stał   sztywno,   z   surową,   kamienną   twarzą.   Mimo   woli  Eve   przy-

pomniała sobie dzisiejsze popołudnie, tę  godzinę,  którą spędzili  razem w łóżku  w 
gospodzie Pod Żółtodziobem i Kotłem. Czy to naprawdę się wydarzyło? Zdawało się, 

że to był tylko dziwny, niesamowity sen. Czy ten człowiek naprawdę mógł być tamtym 
mężczyzną? Żołądek ścisnął się jej z niepokoju.

* * *

Gdy   następnego   ranka   przybyli   do   markizy   Rochester,   jeszcze   nie   opuściła 

buduaru.   Tak   poinformował   Bewcastle'a   jej   lokaj.   Zrobił   to   z   należnym   księciu 
szacunkiem, ale też z pewnym wyrzutem. Nie była to odpowiednia pora, by nawet tak 

wysoko postawiona osoba jak książę Bewcastle składała wizyty towarzyskie.

- Zechce pan poczekać w różowym salonie, wasza miłość? Milordzie? - spytał 

lokaj tonem sugerującym, żeby jednak wynieśli się stąd i wrócili dopiero o bardziej 
przyzwoitej godzinie. Zerknął na Eve i najwyraźniej uznał ją za niegodną uwagi.

Bewcastle już kierował się szybkim krokiem w stronę salonu.
- Przynieś nam coś do picia - rozkazał.

background image

Aidan posadził żonę na sofie i stanął za jej plecami. Wulf podszedł do okna i 

obserwował,  co  się   dzieje   na   ulicy.   Mniej   więcej   po   dziesięciu   minutach,   w  ciągu 

których bez słowa popijali przyniesione napoje, podwójne drzwi salonu otworzyły się 
na oścież. Lokaj odsunął się na bok i do środka wkroczyła markiza, ubrana i uczesana 

na poranną wizytę. W prawej ręce trzymała lorgnon na długiej rączce. Używała tego 
przedmiotu, odkąd Aidan pamiętał, choć zapewne podobnie jak Wulf cieszyła się do-

skonałym wzrokiem. Na każdym palcu miała pierścienie z drogimi kamieniami.

- Bewcastle! - zawołała. - Tylko ty masz czelność przychodzić z wizy tą o tak 

barbarzyńskiej   godzinie.   To   nieładnie   z   twojej   strony.   Wybieram   się   właśnie   na 
spotkanie   jednego   z   komitetów   dobroczynnych,   a   wiesz   jak   ściśle   przestrzegam 

punktualności. O, coś takiego! - Uniosła lorgnon do oczu. - Przyprowadziłeś ze sobą 
Aidana. Gdzie twój mundur, chłopcze? Jeśli chcesz się ze mną pokazywać na mieście, 

będziesz musiał go włożyć. To najlepszy moment, żeby pochwalić się bratankiem w 
szkarłatnym mundurze pułkownika. Muszę przyznać, że z każdym rokiem wyglądasz 

coraz bardziej dystyngowanie. Ile to już lat minęło od chwili, gdy widzieliśmy się 
ostatni   raz?   Dwa?   Trzy?   Cztery?   W   moim   wieku   czas   upływa   tak   szybko,   że   rok 

wydaje się nie dłuższy niż tydzień. Kim jest ta kobieta?

- Ciociu - Aidan ukłonił się jej - mam przyjemność przedstawić ci moją żonę, 

lady Eve Bedwyn. Moja...

Nie dane mu było dokończyć prezentacji.

- A to ci dopiero! - krzyknęła ciotka, taksując Eve przez lorgnon od stóp do 

głów. - Z czyjego to pokoju do nauki ją wykradłeś? Czyją była guwernantką?

- Moja żona mieszka w Ringwood Manor w Oxfordshire. W należącej do niej 

posiadłości.

- Gdzieś ty ją do licha znalazł? - spytała.
Ciotka Rochester była znana z tego, że mówi bez ogródek. To, co u każdej innej 

osoby zostałoby uznane za niewybaczalne grubiaństwo, w przypadku córki księcia i 
żony markiza uchodziło za ekscentryczność.

- Przyjechałem do Ringwood Manor z wiadomością o śmierci w bitwie pod 

Tuluzą kapitana Morrisa, jej brata - wyjaśnił.

- A ona, jak mniemam, rozpłakała się żałośnie na tej twojej szerokiej piersi, 

zaczęła się użalać, jak będzie teraz samotna - dodała ciotka zjadliwie. - Jak tylko 

przekroczyłeś jej próg, z miejsca zwąchała fortunę, której właściciel jest na dodatek 
durniem.

background image

- Ależ ciociu! - Aidan zacisnął ręce za plecami i spiorunował ją wzrokiem. Na 

Boga, gdyby była mężczyzną, już by leżała na wznak na perskim dywanie i liczyła 

gwiazdy na suficie. - Naprawdę nie mogę ci pozwolić, byś...

Ale i tym razem nie dane mu było dokończyć.

- Nie jestem ani głucha, ani niema - powiedziała cicho jego żona i wstała. - Ani 

umysłowo niedorozwinięta. Nie podoba mi się, że mówicie o mnie w trzeciej osobie. 

Nie znoszę też, gdy się mi ubliża. Zechce pani przyjąć do wiadomości, madame, że 
mam spory majątek. Może to uspokoi pani obawy, że jej bratanek padł ofiarą kobiety, 

której chodziło tylko o jego bogactwo. Mój ojciec ciężko pracował jako górnik, ożenił 
się   z   córką   właściciela   kopalni,   odziedziczył   po   niej   kopalnię   i   dzięki   usilnym 

staraniom jeszcze po mnożył fortunę. Jestem dumna z niego i z mojego dziedzictwa.

Celowo mówiła z wyraźniejszym niż zwykle śpiewnym akcentem.

-   Jesteś   Walijka!   -   krzyknęła   ciotka,   jakby   oskarżała   Eve   o   jakąś   straszną 

zbrodnię.

- Ciociu, jesteś winna mojej żonie przeprosiny - rzekł Aidan sztywno. Ciotka w 

odpowiedzi wybuchnęła śmiechem.

- Zuchwały szczeniak!
- Nie przyprowadziłem jej tutaj, by ją obrażano.

- Usiądź - rozkazała nagle ciotka. - Siadajcie oboje! Ty też, Bewcastle, i opuść 

ten monokl. Twoje sztuczki nie działają na mnie.

Nikt z nich nawet nie drgnął.
- A więc przez was opuszczę spotkanie mojego komitetu - powiedziała ciotka 

Rochester. - Chociaż nigdy nie zaniedbuję swoich obowiązków wobec tych, którzy w 
życiu mieli mniej szczęścia ode mnie. Usiądźcie i powiedzcie, czemu zawdzięczam ten 

zaszczyt. Podejrzewam, że nie przyszlibyście tutaj we dwóch, gdyby chodziło tylko o 
przedstawienie mi lady Eve Bedwyn.

Eve usiadła. Aidan zajął miejsce obok niej. Bewcastle pozostał przy oknie.
- Lady Bedwyn musi być przedstawiona na dworze i należycie wprowadzona do 

towarzystwa - wyjaśnił książę. - Poza tym otrzymała zaproszenie na oficjalną kolację 
w Carlton House z udziałem dygnitarzy z całej Europy. Ty ją do tego przygotujesz, 

ciociu.

- O, doprawdy? - spytała wyniośle. - Jesteś bardzo pewny swego, Wulfricu.

-   Tak   -   odparł.   -   Lady   Bedwyn   musi   nabrać   ogłady,   a   nikt   w   rodzinie   nie 

poradzi sobie lepiej niż ty.

background image

Ciotka Rochester przyglądała mu się przez lorgnon.
- Trzeba ją będzie zabrać do dobrej krawcowej - ciągnął Wulf. - Potrzebuje całej 

nowej garderoby. Stanowczo musi zrzucić żałobę. W szarym nie jest jej do twarzy.

-   Dlaczego   nie   jest   w   czerni?   -   spytała   ciotka.   -   Przecież   jej   brat   poległ 

niedawno.

- Przekazał przez Aidana, żeby nie nosiła po nim żałoby. Ale nawet gdyby tego 

nie zrobił, wymagałbym, żeby porzuciła ją na czas debiutu w towarzystwie - wyjaśnił 
Bewcastle. - Weźmiesz ją pod swoje skrzydła, ciociu?

- Wygląda na to, że nie mam wyboru. - Ciotka Rochester westchnęła. - To 

będzie   ciekawe   wyzwanie.   Nigdy   dotąd   nie   zdarzyło   mi   się   wprowadzać   do 

towarzystwa córki walijskiego górnika. - Zwróciła lorgnon na Eve, która w trakcie 
oględzin siedziała spokojnie, choć Aidan obawiał się, że lada moment zerwie się na 

nogi i zażąda, by ją stąd zabrać. - Przynajmniej ma niezłą figurę i ładną buzię. Ale 
oczywiście trzeba będzie coś zrobić z jej włosami.

Bewcastle i ciotka Rochester znów rozmawiali o niej w trzeciej osobie, trochę 

tak, jakby była przedmiotem. Aidan może by jej i współczuł, gdyby sama nie była 

sobie winna. Niech przekona się, do czego popchnęła ją urażona duma. Po raz kolejny 
uświadomił sobie, jak niewiele wie o kobiecie, z którą się ożenił. Czy już dziś każe mu 

zawieźć się do gospody Pod Żółtodziobem i Kotłem?

Ku ich zdziwieniu Eve przerwała monolog ciotki.

-   Jeśli   spodoba   mi   się   to,   co   zostanie   zaproponowane,   madame,   pozwolę 

zmienić sobie fryzurę - powiedziała. - Jeśli chodzi o moje stroje i sposób zachowania, 

będę pani wdzięczna za pomoc i rady, madame, dopóki nie nauczę się decydować 
sama, co jest właściwe, a co nie. Może jednak powinnam uspokoić pani najgorsze 

obawy i  zapewnić  ją,  że pułkownik  Bedwyn  nie wyciągnął mnie prosto  z  kopalni. 
Otrzymałam wychowanie i edukację odpowiednią dla damy.

- No, no - rzekła ciotka. - Aidanie, ożeniłeś się z kobietą, która ma pazurki.
- Tak, ciociu - przyznał.

- Niech lepiej nie pokazuje ich przy mnie. Musi też pamiętać, że po angielsku 

należy mówić, a nie śpiewać. Nie dotyczy to oczywiście chórzystek, ale damy raczej nie 

śpiewają w chórze.

- To walijski akcent, ciociu - odparł.

Akcent, który bardzo mu się podobał, jeśli nawet Eve używała go z rozmysłem, 

żeby rozdrażnić jego krewnych.

background image

Bewcastle odezwał się charakterystycznym dla siebie łagodnym tonem, zanim 

ich rozmowa zdołała przerodzić się w kłótnię.

- Lady Bedwyn, zgadza się pani zatem oddać w ręce lady Rochester? - spytał. - 

Zapewniam panią, że to najlepsze rozwiązanie.

-   Dziękuję,   wasza   miłość   -   odparła   chłodno   Eve.   -   Zgadzam   się.   Dziękuję, 

madame.

Aidan w linii jej podbródka dostrzegł upór, na co wcześniej nie zwrócił uwagi.
- Jeśli to wszystko cię przerasta, powiedz mi, a ja natychmiast zabiorę cię do 

domu, do Ringwood - zaproponował. - Nie będę cię do niczego zmuszał. Tego nie było 
w naszej umowie. Nie pozwolę też, by ktoś inny cię zmuszał.

- Nigdzie nie pojadę - odparła, patrząc mu spokojnie w oczy.
- Ależ oczywiście, że pojedziesz, moja mała - zaprotestowała ciotka, znów z 

lorgnon przy oczach. - Niezwłocznie pojedziesz ze mną do mojej krawcowej. Wulfricu, 
Aidanie,   możecie   już   iść.   No,   idźcie   sobie!   Kto   jest   twoją   krawcową,   dziewczyno? 

Przypuszczam, że jakaś prowincjonalna nieznana szwaczka.

- Tak - zgodziła się Eve. - Moja ciotka, a ja jej pomagam.

Aidan wstał i spojrzał na Bewcastle'a, który ukłonił się z rezerwą obu damom i 

wyszedł przed nim z pokoju.

* * *

Pomysł, że panna Benning, znana krawcowa, u której ubierała się lady Ro-

chester, odwoła wszystkie spotkania z klientkami umówione na następnych kilka dni, 
wydał   się   Eve   niedorzeczny.   Cóż   z   tego,   że   chciała   zamówić   dla   niej   stroje   na 

prezentację na dworze i inne towarzyskie okazje na resztę sezonu?

Wkrótce jasno uświadomiła sobie, że markiza Rochester była naprawdę bardzo 

ważną personą. Dzisiaj dodatkowo miała jeszcze poparcie księcia Bewcastle'a. A Eve 
była żoną dziedzica jego tytułu. Była też rzadką klientką, o jakiej marzą wszystkie 

krawcowe, potrzebującą całej garderoby. Ani jeden ubiór z tych, które przywiozła ze 
sobą do Londynu, nie nadawał się na debiut w wyższych sferach. Panna Benning 

rzuciła jedno spojrzenie na suknię podróżną, którą Eve miała na sobie, i zgodziła się z 
markizą.

We   trzy   oglądały   żurnale,   wybierając   modele   sukni   porannych,   popołu-

dniowych,   wieczorowych,   balowych,   podróżnych,   spacerowych   i   do   jazdy   konnej, 

płaszczy, pelis... Lista robiła się coraz dłuższa ku rosnącemu przerażeniu Eve. Gdy 
próbowała   protestować,   markiza   zwróciła   jej   uwagę,   że   jeśli   nawet   zamierza 

background image

przebywać w mieście tylko przez trzy czy cztery tygodnie, nie może się pokazać dwa 
razy w tym samym stroju. Takie skąpstwo źle by świadczyło o Aidanie.

Kolejną, niezwykle ważną kwestią była jej suknia dworska na prezentację przed 

królową. Eve dowiedziała się, że królowa Charlotte ma dosyć surowe poglądy, jeśli 

chodzi o to, co jest właściwym strojem dla damy na jej salonach. Modne obecnie luźne 
suknie z wysokim stanem nie były dozwolone. Suknia galowa musiała mieć szeroką 

spódnicę z krynoliną i gorset. Obowiązywały do niej strusie pióra i wstążki, a całość 
była w stylu, który wyszedł z mody jakieś dwadzieścia lat temu. Suknia musiała też 

mieć obfity tren długości dokładnie trzech metrów. Eve zastanawiała się, czy ktoś na 
dworze czołga się od damy do damy z miarką w ręce. I jaki los czekał tę biedną istotę, 

której   tren   okazał   się   o   centymetr   za   długi   albo   za   krótki?   Banicja   z   dworu   i 
towarzyski ostracyzm do końca życia?

Należało   wybrać   materiały,   kolory   i   dodatki.   Konieczne   było   zdjęcie   miary, 

niekończącej się miary, z każdego niemal fragmentu jej ciała.

Z początku wszystko to było zadziwiające, podniecające i wręcz oszałamiające. 

Potem stopniowo stało się nudne i męczące. Na każdym etapie odbywały się długie 

dyskusje. Na szczęście panna Benning zgodziła się ze zdaniem Eve w kwestii koloru. 
Jak powiedziała lady Rochester, jasne pastelowe odcienie podkreślą delikatną cerę, 

ładne oczy i lśniące włosy lady Bedwyn. Ale też zgodziła się z markizą, że suknia 
dworska powinna mieć bardziej zdecydowany kolor, gdyż na dworze suknia była o 

wiele ważniejsza niż ubrana w nią osoba. W większości przypadków Eve udało się 
przekonać obie panie w kwestii dotyczącej materiałów. Wolała lekkie, gładkie tkaniny 

zamiast wzorzystych aksamitów. Została jednak prawie całkowicie zlekceważona przy 
wyborze   kroju.   Kreacje   przylegające   do   figury   albo   odsłaniające   dekolt   czy   kostki 

napełniały ją przerażeniem. Będzie się w tym czuła półnaga! Powiedziano jej jednak, 
że właśnie taki styl jest ostatnim krzykiem mody. A dla wyższych sfer moda była 

czymś świętym.

Na   żadnym   z   materiałów   i   modeli   nie   było   ceny,   ale   łatwo   zgadnąć,   ile   to 

wszystko   może   kosztować.   Była   naprawdę   bardzo   bogata,   jednak   jej   ojciec   mimo 
ogromnych aspiracji, by wejść w wyższe sfery, nigdy nie tolerował ekstrawagancji. 

Ona też nie. Zawsze żyła skromnie. A teraz na zaledwie kilka tygodni tyle strojów!

Czy Percy zdawał sobie sprawę, jakie będą konsekwencje jego ostatnich słów 

skierowanych do dowódcy? Przypomniała sobie, jak arogancko i bezlitośnie książę 
Bewcastle potraktował jej pragnienie, by ze względu na pamięć brata ubierać się w 

background image

stonowane   kolory.   Książę   powiedział,   że   gdyby   nawet   Percy   nie   wyraził   takiego 
życzenia, on żądałby od niej zrzucenia żałoby na kilka następnych tygodni. Dla niego 

Percy był nikim. Ona też w ogóle się nie liczyła.

- Jak na kogoś, kto będzie miał całą garderobę uszytą przez rozchwytywaną 

pannę Benning, nie wygląda pani zbyt radośnie, lady Bedwyn - zauważyła markiza 
późnym popołudniem, gdy wychodziły z pracowni.

- Czuję po prostu zmęczenie, madame - powiedziała Eve. - Nie jestem do tego 

wszystkiego przyzwyczajona.

-  Powinnaś   była  o tym  pomyśleć, zanim  zdecydowałaś  się  wyjść za  mąż  za 

dziedzica księcia Bewcastle'a - rzekła lady Rochester, wsiadając do powozu.

To była kropla, która przepełniła czarę. Stojąca w progu Eve zawahała się, a 

potem odwróciła się do panny Benning.

- Jeśli chodzi o moją suknię dworską... - zaczęła. Panna Benning zamieniła się 

w słuch.

background image

13

Po obiedzie Aidan poszedł na górę do złotego apartamentu, który zajmowali z 

żoną, Eve siedziała w salonie przy sekretarzyku. Uniosła głowę i wyjaśniła, że pisze do 
rodziny   w   Ringwood.   Domyślił   się,   że   ma   na   myśli   ciotkę,   dwójkę   osieroconych 

dzieci... zapewne też guwernantkę i jej dziecko, zapalczywą gospodynię, przygłupiego 
stajennego   oraz   całą   resztę   osobliwych   domowników,   których   zgromadziła   wokół 

siebie.   Nie   zdziwiłby   się,   gdyby   przesyłała   serdeczne   pozdrowienia   nawet   temu 
parszywemu kundlowi.

Usiadł w głębokim fotelu i przyglądał się jej, zastanawiając, czy nie wrócić na 

dół   po   jakąś   książkę.   Nie   był   przyzwyczajony   do   bezczynności.   Freyja   wyszła   na 

proszoną kolację. Eve po obiedzie zostawiła go w towarzystwie braci, by mogli się 
napić porto. Alleyne jednak wkrótce potem poszedł do klubu White'a, by spotkać się z 

przyjaciółmi i razem z nimi wybrać na bal. Wulf wychodził w sobie tylko znanym celu. 
Aidan   podejrzewał,   że   brat   zamierzał   odwiedzić   kochankę.   On   też   mógł   pójść   z 

Alleyne'em   do   klubu.   Na   pewno   spotkałby   tam   licznych   znajomych,   z   którymi 
przyjemnie spędziłby kilka godzin.

Jego żona ze względu na niego zdecydowała się zostać w Londynie. Oczywiście 

nie   mogła   nigdzie   wychodzić,   dopóki   nie   zostanie   oficjalnie   przedstawiona   w 

towarzystwie. Aidan bębnił palcami po oparciu fotela.

Obserwował,   jak   osuszyła   i   złożyła   list,   odłożyła   go   na   bok,   przeszła   przez 

pokój, usiadła na sofie i wyjęła robótkę. Nie spojrzała na niego ani razu.

- Pan mnie peszy - odezwała się po kilku minutach wyszywania.

- Tak? - Przestał bębnić palcami i spojrzał chmurnie na jej pochyloną głowę. - 

Dlaczego?

- Pan jest taki milczący - powiedziała. - I cały czas mnie obserwuje. Milczący? A 

ona nie? Gdy wszedł do pokoju, pisała przy biurku, odwrócona do niego plecami. Czy 

spodziewała   się,   że   będzie   ją   zabawiał   rozmową?   A   odkąd   skończyła   pisać,   nie 
odezwała się ani słowem... aż do tej chwili.

- Proszę mi wybaczyć - rzekł. Uniosła głowę.
- Czy pan się w ogóle uśmiecha? - spytała.

Co, do diabła? Oczywiście, że się uśmiechał. Ale czy miał nieustannie szczerzyć 

zęby, chichotać bez powodu?

- Nigdy nie widziałam, jak pan się uśmiecha. Ani razu.

background image

- Nie mam zbyt wielu powodów do radości - odparł.
- Przykro mi - powiedziała, pochylając się znów nad robótką.

Do   diabła!   Ona   pewnie   uzna,   że   miał   na   myśli   ich   małżeństwo   i   jej   to-

warzystwo. Ale przecież został z nią w domu. Zarówno wczorajszego wieczoru, jak i 

dziś.

- Jestem zabójcą - oznajmił gniewnie. - Zabijanie to mój zawód. Nie ma w tym 

nic wesołego.

Spojrzała   na   niego,   z   igłą   uniesioną   w   powietrzu.   Skrzywił   się.   Do   licha, 

dlaczego to powiedział? Nie myślał tak o sobie już od lat. Nigdy nikomu nie zwierzał 
się z tych myśli. Zwłaszcza kobietom.

- Czy właśnie w ten sposób pan na siebie patrzy? - spytała. - Jak na zabójcę?
Chciał ją zaszokować. Wytrącić ze spokoju, typowego dla tylu ludzi w Anglii, 

którym rzeczywistość wojenna wydawała się zbyt odległa.

- Mówi się, że za mundurem panny sznurem - powiedział. - W tej chwili chyba 

wszyscy w Anglii, nie tylko kobiety, także mężczyźni, uwielbiają mundury - brytyjskie, 
pruskie lub rosyjskie. Wszyscy uwielbiają noszących je zabójców.

-   Ale   przecież   walczył   pan,   by   uwolnić   kraje   i   ich   obywateli   od   okrutnego 

tyrana. Jest to szlachetny cel, jeśli nawet w trakcie wojny zabił pan iluś tam żołnierzy 

wrogiej armii.

-  Za  rok albo dwa  zapewne  Rosja  stanie  się wrogiem.  Albo Prusy,  Austria, 

Ameryka. A Francja będzie naszym sojusznikiem. Wielka Brytania oczywiście zawsze 
walczy o słuszną sprawę. I zawsze ma po swojej stronie Boga. Wie pani, że Bóg mówi z 

angielskim   akcentem?   A   ściślej,   z   wytwornym   akcentem,   właściwym   angielskim 
wyższym sferom. Opuściła igłę, ale nadal nie spuszczała z niego wzroku.

- Jestem zabójcą - powtórzył. - Wielką zaletą bycia żołnierzem jest to, że nigdy 

nie zostanę powieszony za moje zbrodnie. Przeciwnie, będę fetowany i wychwalany 

pod niebiosa. Damy będą się we mnie kochać, mimo że jestem już żonaty. I mimo że 
się nie uśmiecham.

Co   on,   do   diabła,   wygaduje?   Był   pełen   złości...   i   zatrważająco   bliski   łez. 

Żałował, że nie może zerwać się na nogi i wybiec z pokoju. Wyszedłby przy tym na 

idiotę. Chciał, żeby ona wreszcie spuściła wzrok i na powrót zajęła się robótką. Nie 
pamiętał,   kiedy   ostatnio   tak   się   otworzył   przed   ludźmi.   Chyba   był   wtedy   jeszcze 

chłopcem.

- Tak mi przykro - powiedziała w końcu. - Nie miałam pojęcia. Uznałam, że 

background image

ponieważ wygląda pan tak... Czy celowo nie dopuszczamy do siebie myśli, jak wygląda 
rzeczywistość, co się dzieje, gdy jedna armia broni wolności, walcząc z inną? Dlaczego 

zapominamy, że wojsko składa się żywych ludzi, którzy mogą mieć wyrzuty sumienia? 
Czy Percy też przeżywał podobne rozterki? Nigdy o tym nie wspominał.

-   Proszę   mi   wybaczyć.   -   Wstał   i   odwrócił   się   do   niej   plecami,   patrząc   na 

przygotowane do rozpalenia drwa w kominku. - Udzieliłem głupiej odpowiedzi na 

proste pytanie. Chyba jednak czasem się uśmiecham, madame. A czy widziała pani, 
by Bewcastle kiedykolwiek się uśmiechał?

Kiedyś się jednak uśmiechał. Dawno, dawno temu. Gdy byli obaj mali, świat 

wokół   nich   wydawał   im   się   jednym   wielkim,   cudownym,   magicznym   placem 

niekończących się zabaw. Byli wtedy najlepszymi przyjaciółmi, nierozłącznymi.

Nie pozwoliła mu jednak zmienić tematu.

- Dlaczego pan wstąpił do wojska? - spytała. Westchnął.
- Takie jest przeznaczenie drugiego z kolei syna w arystokratycznej rodzinie - 

odparł.   -   Nie   wiedziała   pani   o   tym?   Pierwszy  syn   jest   dziedzicem   majątku,   drugi 
oficerem, trzeci duchownym.

Tyle że Ralfowi udało się uniknąć przeznaczonego mu losu.
- I mimo tego, co pan czuje, spędził pan w wojsku tyle lat. Dlaczego? Przecież 

nie dla pieniędzy.

- Z obowiązku, madame - odparł. - Poza tym, nie powiedziałem, że zabijanie mi 

się   nie   podoba.   Stwierdziłem   tylko,   że   zabijanie   na   co   dzień   sprawiło,   iż   nie 
uśmiecham się z powodu byle błahostki.

Ponieważ nie odpowiedziała, odwrócił się, by na nią spojrzeć. Znów haftowała, 

chociaż wydawało mu się, że ręka drży jej nieco.

- Jak się udała dzisiejsza wizyta u krawcowej ? - spytał.
Tym razem, ku jego uldze, zgodziła się zmienić temat rozmowy.

- Zamówiłam mnóstwo strojów - odparła. - Chyba nie zdążę wszystkich włożyć 

podczas mojego krótkiego pobytu w mieście. Jednak zarówno lady Rochester, jak i 

panna Benning zapewniały, że to absolutne minimum potrzebnych ubiorów. Boję się 
nawet pomyśleć, ile wyniesie rachunek, zwłaszcza jeżeli doliczy się wszystkie dodatki: 

buty, pióra, wachlarze, kapelusze, torebki, chusteczki i tak dalej, i tak dalej.

- Tym nie musi się pani martwić - powiedział. - Jak już pani zauważyła, mam 

dość pieniędzy.

Uniosła wysoko brwi.

background image

- Sama zapłacę rachunki - oświadczyła.
-   Jak   długo   przebywa   pani   w   moim   towarzystwie,   ja   będę   panią   ubierał   i 

pokrywał wszystkie pani wydatki.

- Nie, nie zgadzam się. - Wkłuła igłę w płótno i odłożyła je na bok. Na policzki 

wystąpiły jej rumieńce. - W żadnym wypadku, pułkowniku. Jestem w stanie sama 
płacić za siebie. Nie chcę nawet słyszeć...

- Madame, ta sprawa nie podlega dyskusji - powiedział, mrużąc oczy. - Jest 

pani moją żoną.

- Nie jestem. - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Jeśli ma pan 

ochotę, może się pan zwracać w ten sposób do swoich żołnierzy. Ale nie do mnie. Nie 

pozwolę   się   do   niczego   zmusić,  ani   panu,   ani   księciu  Bewcastle'owi,  ani   markizie 
Rochester. Nikomu.  Przyjechałam do Londynu z własnej, nieprzymuszonej  woli. I 

zostałam na własne życzenie, wbrew panu. Sama zgodziłam się, by lady Rochester 
została moim mentorem w towarzystwie. Przyjechałam tu nie jako ktoś gorszy od 

pana, kogo trzeba pilnować, żeby nie zhańbił świetnego imienia Bedwynów, ale jako 
ktoś   panu   równy,   kto   odpłaca   się   za   przysługę,   którą   wyświadczył   mi   pan   kilka 

tygodni temu. Sama zapłacę za swoje stroje.

- Nie jest pani moją żoną? - zapytał, ignorując całą resztę jej wywodu. - W 

księdze parafialnej pewnego kościoła znajduje się zapis, który przeczy pani słowom w 
tej   kwestii,   madame.   Ma   pani   na   palcu   moją   obrączkę.   Wczorajszego   popołudnia 

współżyliśmy ze sobą. Być może nasz syn lub córka rozwija się już w pani łonie. Czy 
twierdzi pani, że to dziecko byłoby bękartem?

Pobladła. Nie przyszło jej do głowy, że mogli począć dziecko. Szczerze mówiąc, 

jemu też nie, dopóki nie pomyślał o tym ostatniej nocy, gdy próbował bezskutecznie 

zasnąć, sam we własnym łóżku.

- To mało prawdopodobne - powiedziała.

- Ale możliwe.
Był głupcem, ulęgając pożądaniu. Jeśli pojawiłoby się dziecko, byliby na zawsze 

związani czymś o wiele poważniejszym, bardziej zobowiązującym niż zwykły kontrakt 
małżeński. Nie dopuściłby, żeby jego dziecko rosło bez ojca.

- Nie powinnam była przyjeżdżać - stwierdziła. - Należało oprzeć się perswazji 

księcia. Czy towarzystwo potępiłoby pana, nie widząc mnie przy pańskim boku?

Wzruszył ramionami.
- Kto wie? - odparł. - Wiele osób uważa Bedwynów za bezdusznych, wręcz 

background image

okrutnych. Choć każdy, kto choć trochę zna historię naszej rodziny, wie również, że 
Bedwynowie traktują swoje żony z szacunkiem i kurtuazją. Pewnie dlatego większość 

z nas żeni się późno albo wcale.

- Czy zostałby pan w domu, gdyby mnie tutaj nie było? - spytała.

- Prawdopodobnie nie.
-   Na  pewno   nie   -   rzekła,  wstając.  -   Pójdę   się   położyć,   pułkowniku.   Jestem 

zmęczona.   Niech   pan   spędzi   wieczór   w   towarzystwie   braci   i   siostry   albo   wśród 
znajomych. Nie musi pan zostawać w domu tylko ze względu na mnie:

- Jest pani moją żoną.
Roześmiała się cicho, niewesoło i odwróciła się.

- Eve - powiedział. Spojrzała w jego kierunku.
- Jeśli mamy razem spędzić kilka tygodni, chyba musimy zrezygnować z tego 

oficjalnego „madame” i „pułkowniku”. Mów mi po imieniu - za proponował.

Kiwnęła głową, że się zgadza.

- I może przez ten czas powinniśmy żyć ze sobą jak mąż i żona. Wczoraj było 

nam dobrze ze sobą. A już wkrótce czeka nas wiele lat wstrzemięźliwości.

Spuściła wzrok, najwyraźniej rozważając to, co zasugerował. Przez cały dzień 

nie dawało mu to spokoju, że są małżeństwem, że przez następne kilka tygodni będą 

razem mieszkać w tym apartamencie, że współżyli ze sobą jeden jedyny raz i już nigdy 
nie   będą.   Nie   wiedział   jeszcze,   jak   się   upora   z   kolejną   zasadą   Bedwynów   -   że 

mężczyźni, jeśli się ożenią, bezwzględnie dochowują wierności swoim żonom. Na razie 
jednak miał przed sobą tych kilka tygodni.

- Oczywiście wtedy szanse poczęcia dziecka wzrosną. - Czuł się w obowiązku jej 

przypomnieć, choć pewnie sama rozważała teraz tę kwestię.

Podniosła wzrok. To, co zobaczył w jej oczach, wstrząsnęło nim. Patrzyła na 

niego z takim smutkiem...

- Chyba chciałabym, żeby tak się stało - odparła.
Chciała dziecka? Więc mylił się w swoich przypuszczeniach, gdy składał jej 

propozycję małżeństwa? Nie porzuciła więc jeszcze nadziei, że znajdzie mężczyznę, 
którego pokocha  i poślubi? Pragnęła normalnego  życia rodzinnego  i dzieci? Przez 

chwilę zastanawiał się, kim był jej kochanek z przeszłości. Nadal dziwiło go, że w 
ogóle   miała   kochanka.   Odsunął   jednak   ciekawość   na   bok.   Jeśli   chciała   wyjść   za 

tamtego   mężczyznę,   straciła   swoją   szansę.   Kimkolwiek   był,   nie   pospieszył   jej   na 
ratunek, gdy tak rozpaczliwie potrzebowała męża.

background image

- Przyjdę zatem dziś do ciebie - powiedział. - Za pół godziny?
- Dobrze - przytaknęła i odwróciła się.

* * *

Mogła być w ciąży. Ta myśl uporczywie dźwięczała jej w głowie jak refren. A 

jeśli nawet jeszcze w tej chwili nie była, to bardzo prawdopodobne, że w nią zajdzie w 
ciągu tych kilku tygodni, zanim wróci samotnie do Ringwood. Gdy trzy tygodnie temu 

zgodziła się na pospieszne małżeństwo, zamiast czekać na powrót Johna, świadomie 
zrezygnowała z marzeń o długim, szczęśliwym, rodzinnym życiu. Może teraz spełni się 

inne jej marzenie.

Zawsze z całego serca pragnęła dzieci. Przypuszczalnie właśnie z tego powodu 

w   wieku   dziewiętnastu   lat   była   gotowa   przyjąć   oświadczyny   Joshui,   mimo   że   nie 
darzyła go romantyczną miłością. Z tego samego powodu, gdy skończyła dwadzieścia 

jeden lat, zasugerowała Johnowi, by ujawnił ich potajemny, trwający już wtedy rok 
związek i ożenił się z nią ryzykując gniew rodziców. Przez cztery lata, które upłynęły 

od tamtej chwili - ostatni rok w całkowitej separacji z Johnem, przebywającym w 
Rosji - trapiła ją myśl, że traci najlepsze lata, kiedy mogłaby rodzić dzieci.

-   Nie,   zostaw   rozpuszczone,   Edith   -   powiedziała   do   pokojówki,   która 

zamierzała spleść na noc jej wyszczotkowane włosy. - Czepek nie będzie mi potrzebny.

Spotkały   się   spojrzeniem   w   lustrze   toaletki.   Obie   się   zarumieniły.   Edith 

odwróciła się, by powiesić w szafie szarą jedwabną suknię, którą Eve przed chwilą 

zdjęła.

Eve   pomyślała   że   pojawienie   się   w   jej   życiu   Becky   i   Davy'ego   było   naj-

szczęśliwszym zrządzeniem losu. Wzięła je do siebie, nie mogąc znieść myśli, że dzieci 
nie mają domu i nikt ich nie chce. Wkrótce jednak zaczęła je traktować jak swoje 

własne. Nadal tak je traktowała. To były jej dzieci. Gdy po wizycie u panny Benning 
zaczęły objeżdżać sklepy i kupować wszelkie potrzebne dodatki, zirytowała markizę, 

poświęcając wiele czasu na to, by znaleźć ładny kapelusik dla Becky i porządne buty 
dla Davy'ego, a potem oczywiście musiała jeszcze kupić marynarską czapeczkę dla 

Benjamina.

Stawiając świecę na stoliku przy łóżku, Eve pomyślała, że okropnie za nimi 

tęskni. Dni spędzone bez dzieci wydawały się jej wiecznością. Ale może najbliższe 
tygodnie obdarzają następnym dzieckiem, niemowlęciem, dzieckiem z jej własnego 

łona, które będzie ssać jej pierś, które co kilka godzin będzie tulić w ramionach i 
karmić, by przestało płakać. Ale mają dla siebie tylko tych kilka tygodni. Nie należy 

background image

zbyt wiele oczekiwać.

Rozległo się pukanie do drzwi. Natychmiast przestała o tym wszystkim myśleć, 

gdy Aidan, w ciemnoniebieskim brokatowym szlafroku, wszedł do jej sypialni. Był jak 
zwykle   ogromny,   ponury   i   groźny,   ale   wyglądał   też   niesamowicie   pociągająco.   Z 

pewnością nie był mężczyzną klasycznej urody. Nie mogła się już jednak doczekać, 
kiedy znów jej dotknie, znów będzie się z nią kochał.

Teraz już wiedziała, co kryło się pod maską tego człowieka. Jego posępność 

skrywała cierpienie.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła przypływ czułości do niego.

* * *

-   Nie   daj   się   namówić   ciotce   Rochester   do   obcięcia   włosów   -   powiedział, 

podchodząc bliżej i ujmując w palce pasmo jej włosów. - Są piękne właśnie takie.

Miały brązowy kolor, który nie od razu zwracał uwagę tak jak włosy blond, 

rude czy czarne. Ale były gęste i lśniące, a teraz, gdy zostały rozpuszczone, widział 

połyskujące w nich miodowe i złote odcienie. Włosy spływały falami na jej ramiona i 
dalej, aż do połowy pleców. Wyglądała niezwykle ponętnie w skromnej, białej koszuli 

nocnej otulającej jej długie, zgrabne nogi. Chciał o niej myśleć z zaangażowaniem nie 
większym niż to, które czułby w stosunku do kochanki. Jednak idąc do jej sypialni, nie 

mógł zapomnieć, że jest ona jego żoną. Że to, co miało się między nimi wydarzyć, nie 
było tylko seksem, ale małżeńskim współżyciem.

Pochylił głowę i pocałował ją. Pachniała różem i mydłem. Jednak zanim zdołał 

ją mocniej objąć, oparła mu ręce na ramionach i odsunęła się nieco od niego.

- Powiedziałam już wcześniejsze nie pozwolę, by ktokolwiek mnie do czegoś 

zmuszał, nawet w kwestii włosów - oświadczyła.

- Chyba nie wracamy znów do rachunków za twoje ubrania?
Eve nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak go dotknęła, chcąc sama za nie 

zapłacić. Westchnęła i pokręciła głową.

- Będziemy się oto spierać jutro.

- To i dobrze - odparł. - Dzisiejszej nocy będziemy się kochać. Powiedz mi, Eve, 

czy należysz do kobiet, które wstydzą się nagości? Czy zemdlejesz, jeśli cię rozbiorę? I 

jeśli sam zdejmę szlafrok, zanim zgaszę świece?

Był pod spodem nagi, ale nie chciał jej zmuszać, by na niego patrzyła. Może 

wolałaby, żeby wszystko odbyło się w ciemności, pod kołdrą? Wczoraj, gdy doszło do 
ich zbliżenia, byli prawie kompletnie ubrani.

background image

Potrząsnęła głową.
Rozpiął guziczki z przodu jej koszuli nocnej i od razu ją zdjął. Nie gustował w 

szczupłych kobietach, ale ona wydała mu się niezwykle piękna. Smukła i gibka, o 
skórze jasnej i gładkiej jak porcelana. Ładnie zaokrąglona tam, gdzie należało, piersi 

miała niewielkie, ale jędrne, uniesione ku górze, a sutki różowe, napięte z zimna, a 
może wskutek skrępowania czy pożądania.

Rozwiązał pasek jedwabnego szlafroka i zsunął go z ramion na podłogę. Był tak 

potężny, że zawsze musiał uważać, by nie zrobić krzywdy kobiecie. Miał na ciele blizny 

po licznych  ranach, co mogło  nie spodobać się Eve.  Przyznała jednak, że  było jej 
wczoraj z nim dobrze. Nie będzie się teraz przed nią zasłaniał.

Dotknął jej ramion i znów pocałował, trzymając w niewielkiej odległości od 

siebie. Zadrżała. Uniósł głowę i przyglądał się swoim dłoniom, jak zsuwają się w dół i 

zakrywają jej piersi, ujmują je. Ciemna skóra dłoni i alabastrowe kobiece ciało.

- Są za małe - powiedziała, obserwując jego twarz. Ach tak, więc nie była pewna 

swojego powabu!

-   Za   małe?   -   spytał.   -   By   wykarmić   dziecko?   Wątpię.   By   podobać   się 

mężczyźnie? Nie. Zobacz, doskonale mieszczą mi się w dłoniach.

Patrzyła, jak unosi jej piersi do góry, dotyka kciukami nabrzmiałych sutków i 

lekko, rytmicznie naciska. A potem pochylił głowę, wziął sutek do ust i zaczął ssać, 
pocierając go językiem. Poczuł jak twardnieje i napina się pożądaniem.

- Och! - krzyknęła, wplatając mu palce we włosy. Wygięła się w łuk i przytuliła 

do niego.

- Lepiej się połóżmy - zaproponował. - Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli 

zostawię zapalone świece? Lubię patrzeć na to, co się dzieje. Zgaszę je jednak, jeśli ci 

to nie odpowiada.

Zawahała się i z wyrazu jej oczu poznał, że wolałaby ciemność.

- Niech się palą - zdecydowała.
Położyła się na łóżku. On jednak nie opadł na nią od razu, tak jak wczoraj , gdy 

oboje byli rozpaleni namiętnością. Nie położył się też obok. Przysiadł na materacu, 
rękami szeroko rozsunął jej uda i uklęknął między nimi. Zagryzła wargę i rozłożyła 

szeroko ręce, kładąc dłonie płasko na prześcieradle. Ujął ją pod kolanami i uniósł jej 
nogi do góry. Pochylił się nad nią pożerając ją wzrokiem. Przesuwał po niej rękami 

powoli,   dokładnie,   z   całym   doświadczeniem,   jakie   zyskał   przez   lata.   Podniecał   ją 
ulotnymi dotknięciami i delikatnym głaskaniem. Łaskotał, drapał, podszczypywał w 

background image

miejscach,   o  których   wiedział,   że   są   szczególnie   wrażliwe   i   rozpalą   jej   pożądanie. 
Leżała   nieruchomo   z   rozrzuconymi   na   boki   rękami,   przymkniętymi   oczami   i 

rozchylonymi ustami. Odpowiadała żarem, zdyszanym oddechem i cichymi jękami 
rozkoszy, ale pozostała bierna. Pieścił ją ustami, językiem i zębami, nie tylko rękami. 

Przynajmniej jedno nie ulegało wątpliwości. Miała bardzo niewielkie doświadczenie.

Przesunął dłońmi wzdłuż jej smukłych, gładkich nóg, odnajdując na jej stopach 

czułe miejsca. Głaskał je, by jeszcze bardziej ją podniecić. I gdy wsunął ręce między jej 
uda,   poczuł,   że   jest   gorąca   i   wilgotna.   Dotykał   jej   opuszkami   palców   i   delikatnie 

pieścił, rozdzielając fałdki jej ciała badając wnętrze. Wsunął w nią palec, przyglądając 
się temu, co robi. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Poczuł, jak zaciska się 

wokół jego palca i cofnął rękę.

- Jesteś gotowa? - spytał, patrząc jej w oczy. Nie chciał w nią wchodzić bez jej 

zgody.

- Tak - odparła niskim, zmysłowym głosem, który pozbawił go tchu. Wsunął 

pod   nią   ręce   i   ujął   pośladki,   unosząc   je   do   góry.   Wszedł   w   nią   jednym   mocnym 
pchnięciem. Przywitał go żar, wilgoć i obejmujące go ciasno wnętrze. Zamknął oczy, 

powoli odetchnął i zmusił się do opanowania. Chciał opaść na nią całym ciężarem, 
rozładować napięcie własnego ciała kilkoma szybkimi ruchami. Ale przecież rozbudził 

jej pożądanie, więc najpierw musi ją zaspokoić. Klęczał dalej między jej udami, przy-
trzymywał ją rękami za pośladki. Wsuwał się w nią i wysuwał raz po raz tak, by czuła 

całą jego długość w szybkim, mocnym rytmie. Zapominając o potrzebach własnego 
ciała, czekał na jej odpowiedź.

Była piękna i bardzo kobieca w tym cielesnym akcie. Słyszał wilgotny rytm 

tego,   co   się   między   nimi   działo,   czuł   pierwotny   zapach   namiętności,   zmieszany   z 

wonią różu i mydła. Przesunęła ręce i ścisnęła go za kolana.

Zaczęła   jęczeć,   zaciskając   się   wokół   niego,   prężąc   się   w   zbliżającym   się 

szczytowaniu.   Utrzymał   rytm;   wbijając   się   mocno   w   ciasne,   wilgotne   wnętrze,   aż 
rozluźniła się i otworzyła jak kwiat do słońca. Wszedł w nią głęboko ostatni raz i 

zatrzymał się, czekając aż ona opadnie cała omdlała i zaspokojona, i dopiero wtedy 
wytrysnął w niej nasieniem.

Już prawie spała, gdy chwilę później wysunął się z niej i wstał, by zdmuchnąć 

świece. Położył się z powrotem obok i przykrył ich oboje kołdrą, wsuwając jej ramię 

pod głowę. Nie planował spędzić w jej łóżku całej nocy; nigdy nie czynił tak z żadną 
kobietą. Ale ona zasnęła, on też był zmęczony, a wiedział, że znów jej zapragnie, nim 

background image

wstanie   dzień.   W   końcu   mieli   dla   siebie   tylko   kilka   tygodni.   Powinni   w   pełni 
wykorzystać czas, który był im dany.

Już prawie zasypiał, gdy odwróciła się na bok, wtuliła głowę w jego ramię i 

westchnęła przez sen.

* * *

Aidan przyglądał się Eve, zawiązując pasek szlafroka. Obudziła się, gdy zsuwał 

ją z siebie na łóżko. Zasnęła na nim, gdy skończyli się kochać po raz trzeci. Żałowała, 
że już ją opuszcza.

- Która godzina? - spytała.
-   Około   szóstej   -   odparł.   -   Zawsze   wstaję   wcześnie.   Obiecałem   Freyji   i 

Alleyne'owi, że wybiorę się z nimi do Hyde Parku na konną przejażdżkę. Śpij.

Konna przejażdżka wczesnym rankiem! Czy jest coś wspanialszego? Wybierał 

się z bratem i siostrą, nie pomyślawszy nawet, że może i ona chciałaby pojechać. Ale 
nie miała przecież stroju do jazdy konnej.

- Później chciałbym pójść z Alleyne'em do klubu White'a i na aukcję koni u 

Tattersalla - powiedział. - Jeśli jednak będziesz mnie potrzebować...

- Nie będę - odparła. - Do prezentacji przed królową zostało tylko cztery dni. 

Zaraz po śniadaniu zjawi się tu lady Rochester. Jej zdaniem cztery dni to stanowczo 

za mało czasu, bym nabrała ogłady i nauczyła się poprawnie kłaniać.

Zmarszczył brwi.

- Czy to takie trudne?
-   Najwyraźniej   tak.   Poza   tym   jest   tysiąc   innych   rzeczy,   których   muszę   się 

nauczyć.   Spędzaj   więc   czas,   jak   ci   się   podoba,   Aidanie.   Nie   czuj   się   zobowiązany 
siedzieć w domu ze mną, tak jak wczoraj.

Zobaczyła ulgę na jego twarzy.
-   Gdy   już   zostaniesz   wprowadzona   do   towarzystwa,   będziesz   wszędzie 

zapraszana - powiedział. - Wiesz przecież, że właśnie trwa sezon towarzyski, więc dni 
wypełnią ci wizyty, wyprawy na zakupy, podwieczorki, proszone śniadania, spacery i 

przejażdżki   w   parku,   pikniki.   A   każdego   wieczoru   będziesz   chodzić   do   teatru,   na 
przyjęcia, bale, rauty, koncerty. Ciotka Rochester opowie ci o tym ze szczegółami.

-   Tak,   ale   niepotrzebnie   się   tym   martwisz,   Aidanie.   Nie   będziesz   mu   siał 

wszędzie   mi   towarzyszyć.   Widzisz,   przynajmniej   tyle   już   wiem   o   małżeństwach   z 

wyższych sfer. Wystarczy, żebym się pokazywała i była znana jako twoja żona. Już 
wkrótce oboje uwolnimy się od tej... tej farsy i będziemy mogli żyć dalej własnym 

background image

życiem.

Zastanowił się nad jej słowami, a potem przytaknął energicznie.

- No to słuchaj poleceń ciotki, a wszystko potoczy się gładko - rzekł. - I słuchaj 

też rad Wulfa. Zacznij nosić kolorowe stroje, jak tylko twoja nowa garderoba zostanie 

dostarczona od krawcowej. On ma w sumie rację, w szarym rzeczywiście nie jest ci do 
twarzy.

Odwróciła się na bok plecami do niego, naciągnęła kołdrę aż na uszy i leżała 

bez ruchu. Na kilka chwil zapadła ciszą potem usłyszała, jak drzwi gotowalni cicho się 

otwierają i zamykają.

Dlaczego miała nadzieję,  że ta noc  coś między  nimi zmieni?  Głupi, typowo 

kobiecy punkt widzenia. To, co się działo między nimi ostatniej nocy, nie było nawet 
miłością. Eve zdawała sobie sprawę, że kobiety często popełniają błąd, myśląc, że 

czułość w łóżku wynika z miłości. To było tylko fizyczne zbliżenie, zresztą niezwykle 
przyjemne   dla   nich   obojga.   Wiedziała,   że   wykorzystał   całe   swe   doświadczenie,   by 

odczuła rozkosz. Wybierał się na przejażdżkę z Alleyne'em i Freyja, zamiast zostać z 
nią. Cały dzień spędzi w klubie White'a i na aukcji koni u Tattersalla. Gdy powiedziała 

mu, że może wychodzić wieczorami, najwyraźniej poczuł ulgę. Polecił jej słuchać się 
lady Rochester. I księcia Bewcastle'a.

Czuła, że zaraz się rozpłacze i będzie płakać tak długo, aż zabraknie jej łez.
Zamiast tego chwyciła poduszkę, na której ciągle jeszcze był odciśnięty ślad 

jego głowy i z całej siły rzuciła nią w drzwi gotowalni.

background image

14

Po   prezentacji   na   dworze,   jeszcze   tego   samego   dnia,   miał   się   odbyć   bal   w 

Bedwyn House, na którym Eve zostanie oficjalnie przedstawiona towarzystwu jako 
lady   Bedwyn.   To   książę   Bewcastle   zdecydował,   by   wydać   bal   jak   najszybciej.   Nie 

pytając   nikogo   o   zdanie,   a   już   na   pewno   nie   Eve,   rozesłał   zaproszenia,   zarządził 
przygotowania i z właściwą sobie arogancją oczekiwał, że wszyscy przyjdą, mimo że 

zostali   zawiadomieni   w   ostatniej   chwili,   a   tego   samego   wieczora   miało   miejsce 
kilkanaście innych ważnych spotkań towarzyskich.

Eve okropnie nie lubiła księcia. Za lady Freyja też nie przepadała. Szwagierka 

unikała jej, a gdy już znalazła się w jej towarzystwie, traktowała ją z wymownym, 

chłodnym   lekceważeniem.   Aidan   większość   dni   spędzał   poza   domem,   wracając 
wieczorem, by zjeść kolację i spędzić z nią noc. Eve gardziła sobą za to, że z takim 

utęsknieniem   czeka   na   ich   wspólne   noce   i   że   czerpie   z   nich   tyle   przyjemności. 
Małżeństwo nie powinno się sprowadzać tylko do współżycia.

Alleyne wydawał się jedyną ludzką istotą w tej rodzinie. To właśnie z nim Eve 

nauczyła się tańczyć walca. Książę wynajął nauczyciela tańca, zakładając zapewne, że 

wychowana na prowincji córka górnika nie potrafi nawet odróżnić prawej nogi od 
lewej. Eve była jednak naprawdę wdzięczna za naukę menueta i walca, których nie 

tańczyła   nigdy   dotąd.   Gdy   któregoś   ranka   przy   śniadaniu   wspomniała   o  lekcjach, 
Alleyne zaofiarował się, że  będzie  jej partnerem.  Z  godną  podziwu  cierpliwością i 

niezmąconym humorem ćwiczył z nią wszystkie kroki. Eve doszła do wniosku, że na-
prawdę jest miły, chociaż nieco płytki.

Markiza Rochester była wymagającą nauczycielką. Czasami Eve czuła do niej 

urazę,   jak   chociażby   tego   ranka,   gdy   do   Bedwyn   House   przybył   osobisty   fryzjer 

markizy z poleceniem, by obciąć włosy lady Bedwyn krótko, wedle najnowszej mody. 
Och, jakże oni uwielbiali rozkazywać! A przecież mogli spytać ją o zdanie, zadowolić 

się udzielaniem rad. Ostatecznie Eve doszła do porozumienia z fryzjerem i pozwoliła 
sobie obciąć włosy na tyle tylko, by poprawić ich wygląd, bez radykalnych zmian.

Eve miała dość rozsądku, by zgodzić się, że potrzebuje wskazówek w pewnych 

sprawach. Na przykład dotyczących ukłonów. Wbrew przekonaniu Aidana nie była to 

prosta sprawa. Należało kłaniać się w różny sposób, zależnie od pozycji towarzyskiej 
osoby i jej wieku. Szczególnie głęboki ukłon składało się przed królową. Nauczenie się 

tego dygnięcia tak, by zadowolić lady Rochester, zabrało Eve wiele czasu. A potem 

background image

należało ją nauczyć, jak ma zbliżyć się do tronu i zachować się w obecności królowej. 
Jeszcze   trudniej   było   oddalić   się   po   zakończeniu   audiencji.   Trzymetrowego   trenu 

niestety   nie   można   było   przewiesić   przez   rękę.   Nie   można   też   było   odwrócić   się 
plecami do Jej Wysokości. Cofanie się z wdziękiem i godnością, bez nadeptywania na 

własny tren, nie było prostą sprawą.

W pewnej chwili wydawało się to wręcz niemożliwe. Eve śmiała się do rozpuku, 

gdy przy pierwszych próbach lądowała sromotnie na siedzeniu. Ciotka Aidana nie 
widziała w tym nic śmiesznego i demonstrowała swoje niezadowolenie.

Eve musiała się nauczyć nazwisk i pozycji towarzyskich wielu osób z wyższych 

sfer.   Trzeba   było  zapamiętać  całą   tę   piramidę   hierarchii.   Musiała   poznać  etykietę 

pierwszego   balu   z   okazji   debiutu   w   towarzystwie.   Zapamiętać,   z   którym 
dżentelmenem wolno jej zatańczyć, jeśli poprosi ją o taniec, a z którym nie. Nauczyć 

się   odpowiadać   na   zaproszenia,   jakie   zaczną   nadchodzić,   skoro   tylko   zostanie 
przedstawiona w towarzystwie. Dzielić je na te, które należało bezwzględnie przyjąć, 

przyjąć ewentualnie, zależnie od innych jej zobowiązań i osobistych upodobań, i te, 
które należało stanowczo odrzucić. I jeszcze... Och, jak powiedziała Aidanowi, były ty-

siące rzeczy, których musiała się nauczyć.

Eve   doszła   do   wniosku,   że   cały   ten   świat   arystokracji,   z   jego   regułami   i 

wymaganiami, jest strasznie głupi. Ale z drugiej strony, te wszystkie przygotowania 
były też dla niej ekscytującym wyzwaniem. Czasami myślała, że gdyby papa mógł ją 

teraz zobaczyć, uznałby, że spełnia się marzenie jego życia.

Bardzo jednak tęskniła za domem. Codziennie pisała do Thelmy, jedynej poza 

Nedem Batemanem dorosłej osoby w majątku, która umiała czytać i pisać. Ale jej listy 
były   skierowane   do   wszystkich.   Eve   wiedziała,   że   Thelma   odczytuje   je   na   głos 

najpierw cioci Mari, potem niani Johnson i dzieciom, a wreszcie całej służbie. Listy od 
Thelmy zawierały pozdrowienia od wszystkich, czasem kilka zdań nagryzmolonych 

przez   Davy'ego   i   Becky,   co   nieodmiennie   przyprawiało   Eve   o   łzy.   Najwyraźniej 
brakowało im jej, choć ciocia Mari za pośrednictwem Thelmy zawsze nalegała, by Eve 

została w Londynie z pułkownikiem tak długo, jak zechce, gdyż na razie nieźle sobie 
bez niej radzą. W wielu listach był wymieniany wielebny Puddle i Eve domyśliła się, 

że jest on częstym gościem w domu. Ned pisał o gospodarstwie, robotnikach rolnych i 
wiejskiej szkole. W żadnym z listów nie było wzmianki o Didcote Park i powrocie 

Johna   z   Rosji.   Eve   wolałaby,   żeby   John   wrócił   do   domu   pod   jej   nieobecność, 
dowiedział   się,   że   nie   dochowała   mu   wierności,   i   wyjechał   na   zawsze.   Nie   mogła 

background image

znieść myśli, że będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz.

Czekała na swoją prezentację z podnieceniem, ale przede wszystkim z obawą. 

Prawie  cała   jej   nowa   garderoba   została   już   dostarczona.   Suknię   dworską   od   razu 
zabrała na górę i nie otwierając pudła, schowała w szafie w gotowalni. Za każdym 

razem, gdy o niej myślała, czuła mdłości.

Ale była też z siebie naprawdę bardzo dumna.

W   tym   najważniejszym   z   wszystkich   dniu   prezentacji   przed   królową   Aidan 

został rano w domu. Wiedział, że Eve jest zdenerwowana. Nie powiedziała mu tego, 

ale   gdy   w   nocy   obudził   się   w   pewnym   momencie,   zobaczył,   że   cała   dygocze   i 
szczękając zębami, tuli się do jego ramienia. Powiedziała, że było jej zimno, chociaż 

nie wyglądała na zmarzniętą. Całował ją, dopóki się nie uspokoiła, po czym odwrócił 
ją na plecy i kochał się z nią. Trzymał ją potem mocno w ramionach, dopóki znów nie 

zasnęła.  Czasami myślał,  że będzie  mu brakowało  wspólnie  spędzanych  nocy.  Nie 
chciał   jednak   teraz   się   nad   tym   zastanawiać.   Jeszcze   przyjdzie   na   to   pora. 

Podejrzewał,   że   nie   dochowa   wierności   swojej   żonie,   choć   nad   tą   nieprzyjemną 
perspektywą   również   nie   chciał   się   zastanawiać.   Było   to   sprzeczne   z   kodeksem 

rodzinnym. Jak jednak mógł pozostać wierny kobiecie, z którą ożenił się z obowiązku?

Chodził tam i z powrotem po salonie w ich apartamencie, czekając, aż Eve się 

ubierze. Od prawie dwóch godzin siedziała zamknięta w gotowalni razem z Edith, tą 
nie   śmiałą   pokojówką   z   Ringwood,   jedną   z   jej   ofiar   losu.   Aidan   ze   zdziwieniem 

stwierdził, że sam też jest trochę zdenerwowany. Kobiety z jego sfery były do takich 
okazji   przygotowywane   od   kołyski.   Eve   miała   na   to   niecały   tydzień.   To   wszystko 

oczywiście   była   jej   wina.   Mogła   przecież   przeciwstawić   się   Wulfowi   i   zostać   na 
prowincji. Stanowczo powinna była posłuchać jego rady tamtego dnia w gospodzie 

Pod Żółtodziobem i Kotłem i wrócić do domu, jak pierwotnie zamierzała. Ale nie. 
Jego   żona   była   upartą   kobietą   i   chciała   wszystko   robić   po   swojemu.   Kwestię 

zapłacenia   rachunków   za   jej   stroje   załatwił,   składając   osobiście   wizytę   pannie 
Benning   w   jej   pracowni   i   regulując   z   góry   wszystkie   należności,   ku   wielkiemu 

zdziwieniu   krawcowej.   Wątpił,   by   Eve   już   się   o   tym   dowiedziała.   W   końcu   drzwi 
gotowalni   otworzyły   się   i   Aidan   ujrzał   Eve.   Połyskliwa   satynowa   spódnica   i 

przykrywająca   ją   krótsza,   koronkowa,   zostały   starannie   udrapowane   na   obręczy. 
Sztywny gorset odsłaniający dekolt i ramiona mienił się misternym haftem. Satynowy 

tren   spływał   jej   z   ramion   na   podłogę.   Włosy   miała   zaczesane   do   tyłu,   na   czole 
przepaskę wysadzaną drogimi kamieniami. Z tyłu przepaski spływały długie wstęgi z 

background image

koronki. W upięte wysoko włosy zostały wsunięte strusie pióra, które chwiały się przy 
każdym ruchu głowy. Rękaw długiej rękawiczce przytrzymywała tren.

Z dumnie uniesioną głową wyglądała jak królowa. Oczy jej lśniły buntowniczo.
Od  strusich   piór   aż  po  czubki   lekkich   pantofelków   była   spowita   w   głęboką 

czerń.

- No i co? - spytała, widząc jego spojrzenie.

- Rubinowa czerwień? - Aidan ze zdziwieniem uniósł brwi. Tak powiedziała 

ciotka Rochester, gdy Bewcastle spytał ją o kolor sukni dworskiej . - Czyżbym nagle 

przestał rozróżniać kolory?

- Nie. - Przerzuciła tren przez rękę i weszła do salonu.

- Czy ciotka Rochester wie o tym? - Właściwie nie musiał pytać. Sama jej mina 

starczyła za odpowiedź. - Bewcastle?

- Nie potrzebuję ich zgody. - Oczy jej zalśniły, jakby szykowała się do batalii, 

która na pewno ją czeka, skoro tylko zejdą na dół. - Nie, nie wiedzą. Może twoja ciotka 

zmieni zdanie i nie zechce mnie wprowadzić do towarzystwa. W ten sposób spełni się 
twoje życzenie, by się mnie wreszcie pozbyć.

Aidan wydął wargi i przyglądał się, jak w świetle słońca wpadającym przez 

okno połyskuje jedwabny haft na jej gorsecie.

- I co o tym sądzisz? - spytała.
- A czy to ważne? - Obejrzał ją powoli od stóp do głów. - Przypuszczam, że moje 

zdanie ma jednak znaczenie. Zrobiłaś to, by nas wszystkich zirytować, prawda? By 
zagrać nam na nosie? By zemścić się za to, że tak arogancko cię potraktowaliśmy? A 

może, by przypomnieć nam, że twoja fortuna została zbudowana na węglu? Takie 
gesty nie robią na mnie wrażenia. Mogłaś po prostu pojechać do domu. Jeśli chcesz, 

zaraz cię tam zawiozę. Ale szkoda by było zmarnować taką okazję. Zechcesz podać mi 
ramię?

Pomyślał,  że wygląda  wspaniale.  Po raz pierwszy  od niepamiętnych czasów 

miał ochotę szczerze, z całego serca roześmiać się. Przyznał w duchu, że spłatała im 

wszystkim niezłego psikusa.

Oparła prawą rękę na jego ramieniu, nawet na niego nie spojrzawszy.

Oczywiście   wszyscy   czekali   w   holu   na   dole.   Ciotka   Rochester,   wyglądająca 

groźnie w purpurowej sukni, Bewcastle, Freyja i Alleyne. Na widok Eve, prowadzonej 

przez Aidana po schodach, odebrało im mowę.

Ciotka odezwała się pierwsza. Zapomniała nawet użyć lorgnon, co świadczyło, 

background image

jak głęboko była wstrząśnięta.

- Co to ma znaczyć? - zapytała, a jej pierś uniosła się oburzeniem pod okrytym 

purpurą gorsetem.

- Spóźniłam się? Bardzo przepraszam, jestem gotowa, madame.

- A gdzie jest suknia dworska, którą zamówiłyśmy u panny Benning?
- To właśnie ta suknia, madame - powiedziała Eve, szeroko otwierając oczy i 

robiąc niewinną minę. - Jeśli się pani dobrze przyjrzy, z pewnością zauważy pani, że 
to prawie dokładnie to samo, co zamówiłyśmy.

Prawie. Aidan ze zdziwieniem stwierdził, że świetnie się bawi. Przechytrzyła ich 

wszystkich. Nie docenili tej prowincjonalnej myszki.

- Ta suknia jest czarna! - zagrzmiała ciotka, stwierdzając to, co i tak wszyscy 

widzieli.

- Tak, madame. Poleciłam pannie Benning zmienić jej kolor.
- Niewątpliwie lady Bedwyn zaraz nam wyjaśni, dlaczego tak zrobiła, ciociu - 

rzekł Bewcastle bardzo cichym, uprzejmym tonem, który nie wróżył nic dobrego.

Eve zdjęła rękę z ramienia Aidana. Zorientował się, że przygotowała się na tę 

chwilę. Nic dziwnego, że ostatniej nocy tak się rzucała na łóżku!

- Wasza miłość, kapitan Percival Morris, mój brat, był mi tak samo drogi, jak 

drodzy są panu pańscy bracia - powiedziała głosem równie cichym jak Wulfa, choć 
dało   się   w  nim   teraz  słyszeć  wyraźne  drżenie.   -   A  może   nawet  droższy,   bo   ja   go 

kochałam. Nawet jeśli prosił mnie, bym nie nosiła po nim żałoby, nie mogę ubierać się 
w kolorowe stroje. Przy tej okazji chcę uczcić pamięć brata i dlatego wystąpię w czerni 

podczas  najważniejszej,  jak  mi to  pan  wielokrotnie   powtarzał,  ceremonii  w moim 
życiu. Dzisiaj stanę przed królową, a moje małżeństwo zyska aprobatę towarzystwa i 

rodziny Bedwynów. Dzisiaj składam też hołd mojej rodzinie, Morrisom.

-   Brawo!   -   szepnął   Alleyne,   z   wesołym   błyskiem   w   oku.   Bewcastle   uniósł 

monokl do oka i obejrzał Eve od stóp do głów.

- Należy mieć nadzieję, lady Bedwyn, że ta przemowa nie opóźni zbytnio pani 

odjazdu - stwierdził w końcu. - Jej Wysokość nie znosi, gdy każe się jej czekać. - 
Odwrócił się i odszedł w kierunku biblioteki.

Ciotka Rochester, kipiąc oburzeniem, skierowała się do drzwi, nie odezwawszy 

się nawet słowem. Aidan ponownie podał żonie ramię.

Sporo   czasu   zajęło   im   usadowienie   Eve   w   powozie   tak,   by   nie   zgnieść   jej 

krynoliny i strusich piór i nie podeptać trenu. Gdy powóz wreszcie odjechał, Aidan 

background image

wszedł do domu. Zauważył, że drzwi do biblioteki pozostały uchylone. Zatem Wulf go 
oczekiwał. Świetnie! Przeszedł przez hol energicznym krokiem i wszedł do środka, 

zamykając za sobą drzwi.

Bewcastle siedział za biurkiem. Nic nie pisał, tylko bawił się gęsim piórem.

- Słuchaj, Wulf, nie pozwolę byś beształ Eve - oświadczył Aidan. - Przyjechała 

tu wbrew sobie, ponieważ przekonałeś ją, że jej obecność jest niezbędna, by uratować 

mój honor. Została, ponieważ nie chciała uchodzić za tchórza. W milczeniu znosiła to, 
jak   nasza   rodzina   demonstruje   wyższość   nad   córkami   prostych   górników.   Ciężko 

pracowała nad uzupełnieniem luk w swojej edukacji, by móc się swobodnie obracać w 
towarzystwie. I zrobiła to wszystko kosztem samej siebie, rezygnując z opłakiwania 

brata, którego niewątpliwie kochała. Jej dzisiejsze zachowanie jest przejawem buntu. 
Ale też wyraża szczery smutek. Nie będę jej tego zabraniał. Nie potępiam jej, bez 

względu na to, jak fatalnie wypadnie jej prezentacja na dworze. I nie pozwolę, żebyś ty 
ją   potępił.   Absolutnie   nie   pozwolę,   Wulf.   Bewcastle   nie   poruszył   się,   tylko   dalej 

głaskał pióro.

- Czy ja rzeczywiście nikogo z was nie kocham? - spytał w końcu, wpatrując się 

w pióro, jakby nie usłyszał nawet jednego słowa z wygłoszonej przez brata tyrady.

- Co? - Aidan spojrzał na niego zdziwiony.

- Powiedziała, że jej brat był jej równie drogi, jak mnie drodzy są moi bracia - 

powtórzył Bewcastle. - A może nawet droższy, bo go kochała. Aidanie, czy ja żadnego 

z was nie kocham? - Podniósł w końcu wzrok, w którym widać było niezwykłą u niego 
konsternację. - Ani swoich sióstr?

Jeśli nawet Bewcastle kiedykolwiek wątpił w siebie, to stanowczo nigdy tego 

nie okazywał. Od chwili, gdy skończył dwanaście lat.

-   Czy   nie   kochałem   cię,   upierając   się,   by   kupić   ci   patent   oficerski,   gdy 

skończyłeś   osiemnaście   lat,   chociaż   błagałeś   mnie   bym   tego   nie   robił?   -   spytał 

Bewcastle. - Czy nie kochałem Freyji, zabraniając jej zaręczyć się z Kitem Butlerem, 
gdyż był tylko drugim synem, a nie dziedzicem? Czy nie kocham Morgan, upierając 

się, by pozostała w domu, dopóki nie skon czy osiemnastu lat i nalegając, by za rok 
przyjechała tu na cały sezon i za debiutowała w towarzystwie, mimo że ona tego nie 

chce? Czymże jest miłość? Nie pamiętam, czy kiedykolwiek ją czułem. Człowiek o 
mojej pozycji nie może sobie na nią pozwolić.

Aidana   ogarnęło   ogromne   zakłopotanie.   Jako   chłopcy   byli   najbliższymi 

przyjaciółmi, ale potem to się zmieniło. Z tego, co Aidan wiedział, Bewcastle nie miał 

background image

bliskich przyjaciół. A przecież byli braćmi.

- Sądzę, że robisz to, co twoim zdaniem jest dla nas najlepsze - powie dział 

Aidan.

Niestety   im   samym   nie   zawsze   to   odpowiadało.   Miłość?   Sam   też   niewiele 

wiedział o miłości. Znał tylko obowiązek.

- Miałem nadzieję, że twoje małżeństwo będzie udane - odezwał się Bewcastle. 

Jego głos brzmiał już tak jak zwykle.

- To nie jest złe małżeństwo - odparł Aidan.

- Nie? - Brat spojrzał na niego. - Sypiasz z nią? Aidan powstrzymał go gestem.
- Nie twoja sprawa, Wulf.

- Chyba jednak tak - zaoponował Bewcastle. - Aidanie, jesteś moim dziedzicem, 

a skoro ja nie planuję się ożenić, miałem nadzieję, że obowiązek spłodzenia potomka 

spadnie na ciebie.

- Nawet gdyby Eve urodziła dziecko, w dodatku chłopca, byłby to nie tylko mój 

syn, ale także jej. Dziedziczyłby zatem zarówno Ringwood, jak i, w drugiej kolejności, 
tytuł księcia Bewcastle'a - odparł Aidan. - Jestem przekonany, że dla Eve to pierwsze 

dziedzictwo byłoby ważniejsze. Poza tym to ona wychowywałaby dziecko, a nie ty.

-   Ani   ty   -   dodał   Wulf.   Uciął   gestem   dalszą   dyskusję,   zanim   Aidan   zdążył 

zareagować. - Nie będę komentował czarnej sukni. Szczerze mówiąc, w czerni jest jej o 
wiele bardziej do twarzy niż w szarym. Dzisiaj wieczorem musi jednak zrezygnować z 

obu tych kolorów, Aidanie. Ufam, że tego dopilnujesz. Ożeniłeś się z upartą kobietą.

Aidan powstrzymał się od odpowiedzi.

- Muszę zająć się pewnymi sprawami w sali balowej - rzekł Bewcastle, wstając. 

- Zbierzemy się w salonie na powrót lady Bedwyn.

I wszyscy posłusznie spełnią życzenia księcia. Aidan pomyślał, że właśnie Eve 

udało się zrobić szczelinę w pancerzu Bewcastle'a, sprawić, że na krótką chwilę stał się 

bezbronnym człowiekiem. Więc nawet Wulf czasami wątpił w sens swego życia, w 
wybory, których dokonał?

* * *

Gdy Eve wróciła z pałacu St. James, czuła się tak wyczerpana, że najchętniej 

natychmiast zamknęłaby się w swoim apartamencie, zwłaszcza że wieczorem czekał ją 
bal. Niestety, markiza Rochester wysiadła razem z nią z powozu i Eve musiała jej 

towarzyszyć   do   salonu,   gdzie,   jak   poinformował   je   lokaj,   czekano   na   nie   z 
podwieczorkiem.

background image

Z dala od nierealnej atmosfery pałacu, gdzie wszyscy byli ubrani podobnie do 

niej, Eve znów miała wrażenie, jakby brała udział w jakiejś maskaradzie. Przewiesiła 

długi   tren   przez   lewą   rękę   i   ruszyła   w   kierunku   schodów.   Aidan   zszedł   im   na 
spotkanie.

- A więc jednak jakoś to przeżyłyście? - zapytał, podchodząc. Spoglądał to na 

ciotkę, to na Eve i trudno było stwierdzić, czy jest zły, czy nie. Gdyby Eve kilka razy 

nie przekonała się, że jest on wrażliwym człowiekiem, mogłaby uznać tę obojętną 
maskę za jego prawdziwą twarz.

- A dlaczego nie miałybyśmy przeżyć? - spytała ciotka, gdy podał im obu ramię.
Powoli weszli po schodach, a potem skierowali się do salonu. Eve bardzo się 

cieszyła, że moda na krynoliny dawno minęła.

- No, Bewcastle, sprawa załatwiona - oświadczyła ciotka Rochester, energicznie 

wchodząc do salonu. - Nie ma nic bardziej męczącego niż oficjalna prezentacja na 
dworze.   Ścisk   był   okropny,   czekałyśmy   w   nieskończoność.   Dziękuję   Bogu,   że   do 

przedstawienia została mi jeszcze tylko Morgan. Gdy ona i Freyja wyjdą za mąż, niech 
ten obowiązek przypadnie ich teściowym.

-   Możliwe,   ciociu,   że   lady   Bedwyn   oszczędzi   ci   kłopotu   i   za   rok   sama 

zaprezentuje Morgan królowej - rzekł książę i spojrzał na Eve, podnosząc monokl do 

oka.

Ze względu na krynolinę i tren Eve trudno było usiąść. Aidan pochylił się więc 

nad nią, by jej pomóc. Spotkali się spojrzeniem.

- Wygląda na to, że królowa nie kazała zaciągnąć pani do Tower i ściąć za 

wystąpienie w czarnej sukni, lady Bedwyn - odezwała się lady Freyja.

- Eve, czy ktoś z tego powodu zrobił awanturę? - spytał Alleyne.

- Nie. - Eve zauważyła, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco. - Nikt.
- No, możesz spokojnie opowiedzieć im całą historię - zaproponowała markiza.

- Czekałyśmy wraz z innymi damami w długiej galerii przez całą wieczność - 

powiedziała Eve. - W końcu zostałyśmy wezwane. Jeden z dworzan poprawił mi tren, 

drugi wziął ode mnie wizytówkę i oznajmił moje nazwisko Jej Wysokości, siedzącej z 
wielkim dostojeństwem na tronie. Podeszłam, dygnęłam, pocałowałam ją w rękę i 

wycofałam się bez żadne go potknięcia.

Teraz   to   wszystko   wyglądało   jak   historyjka   z   książki   dla   grzecznych 

dziewczynek. Oto ona, Eve Morris, córka górnika, dygnęła przed królową siedzącą na 
tronie i pocałowała ją w rękę! Już sobie wyobrażała zachwyt cioci Mari i jej prośby, by 

background image

wciąż na nowo o tym opowiadać. Na pewno przejdzie to do rodzinnej legendy. Będzie 
miała jutro o czym pisać w liście do domu.

Książę Bewcastle patrzył na nią wyniośle. Aidan stał przy jej krześle z rękami 

założonymi   za   plecy.   Twarz   miał   jak   zwykle   bez   wyrazu.   Alleyne   wydawał   się 

rozbawiony, a lady Freyja nieco zawiedziona.

Markiza Rochester cmoknęła zniecierpliwiona.

-   Gdyby   to   było   wszystko,   nie   namawiałabym   cię,   byś   o   tym   opowiadała   - 

stwierdziła. - Tyle to i Freyja zrobiła. I każda inna młoda dama z wyższych sfer po 

skończeniu siedemnastu czy osiemnastu lat. Jak wiadomo, królowa prawie nigdy nie 
odzywa się do damy, która jest jej przedstawiana.

- Odezwała się ? - Freyja uniosła brwi.
Eve nie wiedziała, że jest to tak niespotykane.

- Jej Wysokość pochyliła się do mnie i spytała, po kim noszę żałobę - wyjaśniła. 

- Odpowiedziałam, że po bracie, który zginął w bitwie pod Tuluzą. Uśmiechnęła się do 

mnie bardzo życzliwie i pochwaliła, że miłość do brata była dla mnie ważniejsza niż 
pokusa, by wystąpić w pięknym stroju w obecności królowej.

- I wspomniała, że cały kraj okrył się żałobą po śmierci jej brata zaledwie kilka 

miesięcy wcześniej - dodała lady Rochester.

Alleyne zaśmiał się.
- Na Jowisza, mistrzowskie posunięcie - oświadczył. - Eve, będziesz podziwiana 

w całym towarzystwie.

- Wygląda na to, że dobrze się pani spisała, lady Bedwyn - przemówił książę. - I 

jednocześnie   uczciła   pani   pamięć   kapitana   Morrisa.   A   teraz,   Freyjo,   czy   w   końcu 
nalejesz nam herbaty? Czy też pozwolisz, by ostygła w imbryku?

Eve popatrzyła na Aidana, który odwzajemnił spojrzenie. Nie odezwał się ani 

słowem, tylko odwrócił się i odszedł, by przynieść jej herbaty. Zastanawiała się, czy 

zgadza się on z chłodną i z pewnością skąpą pochwałą, wygłoszoną przez jego brata. 
Czy   go   rozgniewała?   Upokorzyła?   Zraniła?   I   czy   miało   to   dla   niej   jakiekolwiek 

znaczenie?

Tak. Chyba jednak miało.

Piła herbatę, podczas gdy wszyscy wokół niej rozmawiali. Potem za sugestią 

księcia   wstała,   by   udać   się   do   swoich   pokoi   i   odpocząć   przed   wieczornymi 

obowiązkami. Miał ją odprowadzić Aidan, ale lady Freyja odezwała się pierwsza:

- Pójdę z panią na górę, lady Bedwyn.

background image

Eve spojrzała na nią zaskoczona. Przez ostatni tydzień szwagierka nie uczyniła 

nic, by się do niej zbliżyć. Zanim Eve opuściła salon, dygnęła przed lady Rochester. 

Oczywiście nie tak głęboko jak przed królową, ale stosownie do jej wieku i wysokiej 
pozycji w towarzystwie.

- Dziękuję pani, madame, za to, co pani dziś dla mnie zrobiła - powie działa.
Markiza spojrzała na nią przez lorgnon.

- Lady Bedwyn, myślę, że już czas, by zwracała się pani do mnie „ciociu” - 

odparła.

- Dziękuję, ciociu Rochester. - Eve uśmiechnęła się do niej. Gdy wchodziły po 

schodach, Freyja niosła tren Eve.

- To wszystko jest wstrętne - stwierdziła. - Cały ten idiotyczny rytuał kłaniania 

się królewskiej mumii, z upodobaniem ubierającej się w stylu, który wyszedł z mody w 

ubiegłym stuleciu.

Wstrętne? Idiotyczny rytuał? Mumia? No, no.

- Ale za to będę miała tyle ciekawych rzeczy do opowiadania, gdy wrócę do 

domu - odparła Eve.

- To był wspaniały żart - dodała lady Freyja. - Nigdy nie zapomnę tej chwili, 

gdy ujrzeliśmy panią  dziś rano. Widziała pani ciotkę Rochester? A Wulfa? Nawet 

mnie   opadła   szczęka.   A   Aidan   miał   jeszcze   bardziej   niż   zwykle   kamienną   twarz. 
Przyznaję, to był strzał w dziesiątkę. Gratuluje.

- Zrobiłam to dla mojego brata - powiedziała Eve, gdy Freyja puściła jej tren i 

obie ruszyły szerokim korytarzem w stronę złotego apartamentu.

- Naprawdę? - spytała lady Freyja. - Ale to chyba nie jedyny powód. Myślę, że 

równie istotna była chęć utarcia nam nosa. Zrobiła to pani w szczególnie efektowny 

sposób i szczęśliwym zrządzeniem losu wyszła pani z tego zwycięsko. Wykazała się 
pani wielką odwagą. Gdyby kilka miesięcy temu królowej nie zmarł brat, pewnie nie 

spojrzałaby na panią tak łaskawym okiem.

Eve zatrzymała się przed drzwiami apartamentu z ręką na klamce.

- Szanuję każdego, kto potrafi stawić nam czoło - wyznała Freyja. - Nie jest to 

chyba   łatwe.   Nie   wejdę   z  panią.  Wulf   nakazał,   by   pani  odpoczywała.   I   faktycznie 

potrzebuje pani odpoczynku. Zobaczymy się później . Czy mogę do pani mówić po 
imieniu?

- Tak, proszę - odparła Eve.
- Mów do mnie Freyja. Wyciągnęła rękę i mocno uścisnęła dłoń Eve, po czym 

background image

odwróciła   się   na   pięcie   i   pomaszerowała   z   powrotem.   Była   niewysoką,   zgrabną 
kobietą, ale chodziła jak mężczyzna.

Wchodząc do okazałego, złoto - kremowego salonu, który dzieliła z Aidanem, 

Eve uświadomiła sobie, że pierwsze lody zostały przełamane. Książę powiedział, że 

dobrze się spisała. Markiza pozwoliła zwracać się do niej „ciociu”.

Poczyniła wyraźny postęp. Wszystko dlatego, że się im sprzeciwiła. Czy w tym 

tkwił sekret przetrwania wśród Bedwynów?

Ale co z Aidanem? Czy przyniosła mu wstyd? Czy oni wszyscy pomyślą, że 

Aidan nie potrafi zapanować nad swoją żoną i będą z niego szydzić?

Chciała czym prędzej uwolnić się z tej ciasnej, okropnej sukni i położyć na 

wznak na łóżku. Skąd weźmie siły, by wystąpić dziś wieczorem na balu? Balu z okazji 
jej własnego debiutu w towarzystwie? Na samą myśl o tym ściskało ją w dołku.

Och, jak bardzo tęskniła za Ringwood!

background image

15

Całą historię, a raczej ciotka Rochester dopowiedziała najważniejszą jej część, 

Aidan uświadomił sobie, jak bardzo przez cały czas obawiał się, że coś pójdzie źle i 
Eve zostanie  okropnie  upokorzona.  Trzymał się  od  niej z  dala  przez  cały tydzień, 

przynajmniej w ciągu dnia. Wiedział, jak wiele rzeczy musiała się nauczyć, nie chciał 
jej rozpraszać.

Cieszył się, że nie przestraszyła się jego wyniosłej rodziny. Chyba właśnie tego 

najbardziej się obawiał, gdy wtedy Pod Żółtodziobem i Kotłem uparła się, by wrócić 

do Bedwyn House, zamiast następnego dnia pojechać dyliżansem do domu. Już w 
Ringwood zaczął ją podziwiać, mimo jej osobliwej skłonności do sierot, włóczęgów i 

innych wyrzutków społeczeństwa.

Dzisiaj czekała ją jeszcze jedna próba, być może trudniejsza niż prezentacja 

przed królową. Tego wieczoru miała stawić czoło wyższym sferom, konwersować i 
tańczyć z wybranymi osobami. Przez cały czas będzie poddana obserwacji i ocenie. 

Aidan   nie   wątpił,   że   wieści   o   jej   niskim   pochodzeniu   zdążyły   się   już   rozejść   w 
towarzystwie.

Aidan ubrany był w galowy mundur i buty do tańca, tak jak kilka tygodni temu 

na zabawie w gospodzie Pod Trzema Piórami. Jak odległy wydawał mu się tamten 

czas! Czekał, by sprowadzić Eve na dół do sali balowej. Nie kazała na siebie długo 
czekać.  W  chwili gdy  spojrzał   na  zegar  nad  kominkiem   i  zauważył,  że  zostało im 

jeszcze piętnaście minut, zanim zgodnie z oczekiwaniami Bewcastle'a będą musieli 
stanąć w holu i zacząć witać gości, drzwi jej gotowalni otworzyły się.

Wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Była tak olśniewająco piękna, że aż dech 

zapierało w piersiach.  Codzienna  skromna  szarość i  surowa  wspaniałość  głębokiej 

czerni znikły. Miała na sobie wąską jasnożółtą suknię z wysokim stanem, wykwintną i 
powabną   w   swej   prostocie.   Haftowane   pierwiosnki   ozdabiały   wycięty   w   muszelki 

rąbek sukni i krótkie bufiaste rękawki. Pantofelki były w kolorze sukni, a wachlarz i 
rękawiczki kremowe. We włosy miała wsunięte jasnożółte i kremowe strusie pióra. 

Upięta   w   kok   fryzura   wyglądała   ładniej   niż   zwykle   dzięki   luźnym   loczkom   na 
skroniach i karku. Z przyjemnością popatrzył na jej piersi w głębokim dekolcie sukni.

- Domyślam się, że przyglądasz mi się z większą aprobatą niż dzisiaj rano - 

powiedziała. - Z tobą jednak nigdy do końca nie wiadomo. Zawsze masz taką ponurą 

minę.

background image

Takie   uwagi   zaczynały   go   już   irytować.   Uświadomił   sobie   jednak,   że   ona 

zapewne dlatego tak mówi, bo jest zdenerwowana. Podszedł bez słowa i podał jej 

podłużne etui, które przyniósł ze swojej gotowalni.

- Co to takiego? - spytała, zerkając na nie.

- Prezent ślubny - odparł. - Nie dałem ci nic w dniu ślubu. Zmarszczyła brwi.
- Ale przecież my nie jesteśmy...

-   Daj   już   temu   pokój.   Jesteśmy   małżeństwem,   Eve.   W   całym   tego   słowa 

znaczeniu. To dla ciebie.

Nadal   się   wahała.   Patrzyła   mu   w   oczy,   marszcząc   brwi.   Westchnął   i   sam 

otworzył pudełko. Wyjął złoty łańcuszek i odłożył etui na bok. Podszedł do Eve od 

tyłu, a ona pochyliła głowę, by mógł zapiąć zameczek. Dotknęła palcami klejnotu na 
łańcuszku. Był to piękny, czysty brylant. Aidan zdecydował, że należy mu dać jak 

najbardziej prostą oprawę. Gdy Eve puści trzymany teraz w dłoni klejnot, ułoży się on 
tuż nad rowkiem między piersiami.

Nie odezwała się ani słowem, tylko stała z pochyloną głową. Aidan usłyszał, jak 

Eve   przełyka   spazmatycznie   ślinę.   Zrozumiał,   że   próbowała   opanować   łzy.   Co   do 

diabła? Założył ręce do tyłu, czując się niezręcznie.

- Dziękuję - powiedziała w końcu. - Jest przepiękny. Ale ja nie mam nic dla 

ciebie.

Zbył ją mruknięciem.

- Aidanie - zaczęła, podnosząc na niego wzrok - wszystkie moje nowe stroje 

zostały już dostarczone od panny Benning, ale dotąd nie otrzyma łam rachunku.

Aidan milczał.
- Czy to ty za nie zapłaciłeś?

- Oczywiście - odparł szorstko.
Zacisnęła   mocno   usta   i   przez   chwilę   myślał,   że   znów   czeka   go   trudna 

przeprawa.

- Nie przypuszczałam, że to się tak ułoży - powiedziała. - Nic nie jest tak, jak 

przewidywałam. Nie... Miało nas nic nie łączyć. Tak mi przykro.

- Lepiej zejdźmy na dół - odezwał się, podając jej ramię. - Wulf nie będzie 

zadowolony, jeśli się spóźnimy.

- A czy on w ogóle bywa zadowolony? - spytała, opierając dłoń w rękawiczce na 

jego ramieniu. - Aidanie, czy on jest nieszczęśliwy? Czy po prostu zimny z natury?

- Nikt tego nie wie na pewno. Nikogo nie dopuszcza do siebie na tyle blisko, by 

background image

mu się zwierzać.

A jednak dzisiejszego ranka Eve udało się przebić jego pancerz. Może tam w 

środku był jeszcze człowiek.

Eve denerwowała się przez cały ranek. Jednak wyzwanie rzucone Aidanowi, 

księciu   Bewcastle'owi,   markizie   Rochester,   a   nawet   królowej,   pomagało   jej   ukryć 
wszelkie obawy. Wieczorem już nic nie broniło jej przed lękiem. Dziwiła się, że jeszcze 

trzyma się na nogach, idzie korytarzem, schodzi po schodach. Ze wszystkich sił starała 
się nie opierać zbyt mocno na ramieniu Aidana.

Jak   to  się  stało,  że   w  ogóle   znalazła   się  w  tej   sytuacji?  Zdawało  jej   się,  że 

zaledwie wczoraj siedziała w Ringwood, otoczona najbliższymi jej osobami, i zbierała 

dzwonki. A oto teraz miała wystąpić na balu w Bedwyn House w Londynie z udziałem 
najświetniejszego towarzystwa. Na balu wyprawionym na jej cześć.

W końcu znaleźli się na dole i skierowali do sali balowej. Eve zobaczyła księcia i 

Alleyne'a,   ubranych   w   eleganckie,   czarne   fraki.   Książę   był   w   szarych   spodniach 

zapiętych pod kolanami i srebrnej kamizelce, Alleyne w płowych spodniach i złotej 
kamizelce,   obaj   w  śnieżnobiałych   koszulach,   z   koronkami   przy   mankietach   i   szyi. 

Nieco z tyłu za nimi stała Freyja, zaskakująco piękna w sukni i piórach w różnych 
odcieniach   turkusu,   ciemnej   i   morskiej   zieleni.   Od   razu   widać   było,   że   są 

najprawdziwszymi   arystokratami.   I   do   tego   był   tu   jeszcze   Aidan   w   galowym 
mundurze.

A   ona   jest   jak   Kopciuszek,   który   zjawia   się   na   balu.   Eve   ze   smutkiem 

uśmiechnęła się w duchu.

-   Czarująca   -   oświadczył   Alleyne,   wykonując   przed   nią   dworski   ukłon.   - 

Przypuszczam, że Aidan zarezerwował już u ciebie pierwszą turę tańców i pierwszego 

walca. Czy możesz mi przyrzec drugiego walca?

-   Walca?   -   Eve   zerknęła   na   Aidana   i   zobaczyła,   że   się   nachmurzył.   -   Czy 

dzisiejszego wieczoru będziemy tańczyć walca?

- Ciotka Rochester zapewniła mnie, że jest on absolutnie de rigeur na każdym 

eleganckim  balu - rzekł  książę,  unosząc  monokl  wysadzany  drogimi kamieniami  i 
mierząc Eve  wzrokiem  od stóp  do  głów. -  Lady  Bedwyn  jest  mężatką,  może  więc 

tańczyć walca nawet bez przyzwalającego kiwnięcia głową matron z salonu Almack.

- Phi - prychnęła Freyja. - A kto by się przejmował tymi starymi plotkarkami? 

Aidanie, umiesz tańczyć walca?

-   Tańczyłem   walca   w   Hiszpanii   -   odparł.   -   Ale   czy   Eve   umie   go   tańczyć? 

background image

Umiesz? - Spojrzał na żonę.

- Nauczyłam się tańczyć walca w tym tygodniu i ćwiczyłam z Alleyne'em.

- O, doprawdy? - Chmurna mina Aidana stała się prawie gniewna. - To miło z 

jego strony.

- Tak. - Eve uśmiechnęła się promiennie. Czy to możliwe, że był zazdrosny? O 

własnego brata? Wspaniale!

- Chodź i zobacz - rzekła Freyja, biorąc Eve pod rękę i ciągnąc w stronę drzwi 

sali balowej.

Eve spojrzała na salę i aż jej dech zaparło. W trzech kryształowych żyrandolach 

i ściennych kinkietach płonęły setki świec, a ich płomyki odbijały się w złoceniach na 

suficie i ścianach. W pozłacanych wazach i flakonach stało mnóstwo białych i żółtych 
kwiatów. W powietrzu unosił się ich zapach. Wszystkie okna wychodzące na taras 

stały otworem, ukazując rzędy kolorowych latarni, przywieszonych do balustrady. Na 
podwyższeniu, ukryta za kwiatami, elegancko ubrana orkiestra stroiła instrumenty.

- Ciotka Rochester zdradziła Wulfowi kolor twojej sukni balowej - powiedziała 

Freyja i roześmiała się. - Dobrze, że nie wpadłaś na pomysł, by i tym razem inaczej się 

ubrać.

- To wszystko mnie onieśmiela - przyznała Eve.

- Nie powinno - odparła Freyja. - Wieść o tym, co wydarzyło się dziś rano, 

szeroko   się   rozniesie.   Nie   ma   co   do   tego   wątpliwości.   Wszyscy   będą   wiedzieć,   że 

pojawiłaś się przed królową w czarnej sukni, a ona cię za to pochwaliła. Trudno o 
lepszą rekomendację. Towarzystwo zwróciło na ciebie uwagę, zanim jeszcze zostałaś 

oficjalnie przedstawiona.  Oho, Wulf uniósł brwi.  Oczekuje, że natychmiast do niego 
podbiegniesz.

Eve stanęła w szeregu osób witających gości. Serce ciągle tłukło się jej w piersi, 

teraz już nie tylko z obawy, ale i z podniecenia. Próbowała się uspokoić, myśląc o 

liście, który jutro napisze do domu.

Mimo że zaproszenia zostały rozesłane w ostatniej chwili, a sezon towarzyski 

był w pełni i z każdą pocztą do każdego szanującego się domu przychodziły dziesiątki 
zaproszeń, do Bedwyn House przybyło tyle gości, że Eve zastanawiała się nawet, czy 

starczy   dla   nich   miejsca   w   sali   balowej.   Stała   pomiędzy   Aidanem   i   księciem 
Bewcastle'em   i   dygnęła   chyba   setki   razy,   zanim   wszystkich   przywitała.   Nigdy   tak 

długo nie musiała się uśmiechać. Aż rozbolały ją mięśnie twarzy. Księciu i Aidanowi 
było o wiele łatwiej, bo wystarczyło, że stali z wyniosłą, arystokratyczną miną.

background image

- Przejdziemy teraz do sali balowej i zaczniemy tańce - oznajmił książę, gdy 

goście nie pojawiali się przez dłuższy czas.

Wejście do sali balowej było dla Eve straszne, a równocześnie ekscytujące. Eve 

była   Aidanowi   wdzięczna   za   to,   że   dodawał   jej   otuchy,   trzymając   ją   pod   rękę. 

Uśmiechnęła się do niego.

Pierwszą   turę   zaczęto   wiązanką   tańców   ludowych,   które   Eve   dobrze   znała. 

Tańczyli je z Aidanem na wieczorku weselnym w Heybridge. Jednak podrygiwanie na 
wiejskiej zabawie było czymś zupełnie innym niż tańce na balu w Londynie, w samym 

środku sezonu towarzyskiego.

- O Boże! - zawołała, gdy stawali u szczytu dwóch długich szeregów dam i 

dżentelmenów. - Czy po pierwszych figurach będziemy musieli, wirując, przeciskać się 
aż na sam koniec?

- Tak - odparł. - Mam nadzieję, że nie zakręci mi się w głowie i nie wpadniemy 

na innych tancerzy.

Uśmiechnęła się do niego. Znów ten przebłysk humoru zza kamiennej maski.
-   Oczywiście,   że   do   tego   nie   dojdzie   -   powiedziała.   -   Jesteś   doskonałym 

tancerzem.   Dziś   wolno   nam   ze   sobą   zatańczyć   zaledwie   dwa   razy.   To   jedna   z 
podstawowych zasad etykiety, do której towarzystwo przywiązuje tyle wagi. Twoja 

ciotka włożyła wiele wysiłku, by mi to uświadomić. Zatańczysz ze mną walca?

- Muszę - odparł. - Choćby po to, by przekonać się, jak dobrym nauczycielem 

jest Alleyne.

- Uczył mnie nauczyciel tańca - zaprotestowała. - Alleyne wykazał się tylko 

nieskończoną cierpliwością, gdy ze mną ćwiczył.

- Hmm - mruknął Aidan.

Eve pomyślała niespodziewanie, że chyba zaczyna się troszeczkę zakochiwać w 

swoim mężu. Na szczęście nie było już czasu roztrząsać tej sprawy. Orkiestra zagrała 

skoczną melodię i Eve z biciem serca ruszyła do tańca na swym pierwszym wielkim 
balu.   Wspaniałość   tego   wszystkiego   niemal   ją   przytłaczała.   Znów   miała   wrażenie, 

jakby znalazła się w świecie bajek dla dzieci. Ale widoki, dźwięki i zapachy wokół niej 
były   rzeczywiste,   podobnie   jak   uczucie   najwyższego   uniesienia.   Gdy   nadeszła   ich 

kolej, by zawirować środkiem długiego szpaleru tancerzy, aż do samego jego końca, 
roześmiała   się   głośno.   Oczywiście   było   to   surowo   zabronione.   Lady   Rochester 

wyjaśniła   jej,   że   dobrze   urodzone   damy   nigdy   otwarcie   nie   okazują   entuzjazmu, 
starając   się   sprawiać   wrażenie   lekko   znudzonych.   Eve   nie   dbała   o   to,   chociaż 

background image

wiedziała, że oczy większości obecnych na sali są skierowane na nią.

I wtedy zdarzyła się naprawdę przedziwna rzecz. Twarz jej męża, z początku jak 

zwykle   posępna   i   surowa,   stopniowo   rozjaśniła   się.   Twarz   i   usta   pozostały 
nieruchome, ale oczy się uśmiechały.

Eve poczuła się tak, jakby uśmiechnął się do niej cały świat.
Patrzyła tylko na Aidana, choć jednocześnie doskonale zdawała sobie sprawę z 

tego, gdzie się znajduje. Jednakże to miejsce już jej nie onieśmielało. Niech ludzie 
patrzą na nią. Niech ją krytykują. Nie miało to dla niej znaczenia. Aidan uśmiechał się 

do niej.

Tańczyła,   śmiejąc   się,   rozmawiając   z   Aidanem   i   czasami   z   najbliższymi 

tancerzami.   Bawiła   się   tak   wspaniale,   jak   nigdy   dotąd.   Chciała   zapomnieć   o 
rzeczywistości. Dzisiaj pragnęła bawić się jak Kopciuszek na swoim pierwszym balu.

* * *

Eve   przetańczyła   kolejne   dwie   tury,   najpierw   z   Alleyne'em,   a   potem   z 

wicehrabią   Kimble   'em.   Aidan   w   tym   czasie   prawił   komplementy   przyzwoitkom. 
Matki i babki spełniały swój obowiązek, pilnując młodych panien oddanych im pod 

opiekę, mimo że wiele z nich, czego Aidan był pewien, najchętniej zasiadłoby przy 
stolikach do gry w karty. Przechodził od grupy do grupy, zawsze jednak ustawiał się 

tak, by móc obserwować żonę.

Było wielce prawdopodobne, że ciotka Rochester uzna, iż jej wysiłek poszedł na 

marne.   Wulf   zapewne   też   tak   pomyśli.   Eve   z   pewnością   bardzo   się   różniła   od 
wszystkich obecnych na balu dam. Nie ukrywała, że dobrze się bawi, uśmiechała się i 

śmiała,   tańczyła   nie   tylko   z   wdziękiem,   ale   i   z   entuzjazmem.   Cała   promieniała. 
Najwyraźniej jednak nikt nie patrzył na nią z dezaprobatą. Wręcz przeciwnie.

- Ładne dziewczę - powiedziała do niego owdowiała lady Harvingdean. - Tryska 

radością jak każda szczęśliwa młoda małżonka. Z pewnością jest pan dla niej bardzo 

dobry, pułkowniku.

Aidan   był   zauroczony   swoją   żoną.   Wydawała   się   obietnicą   wiosny   w   nie-

kończącej się zimie jego życia. No, może jednak nie obietnicą. Nie mieli przed sobą 
wspólnej   przyszłości.   Ale   nie   chciał   dzisiaj   roztrząsać   tej   kwestii.   Dzisiejszego 

wieczoru będzie się po prostu cieszył jej widokiem i czekał niecierpliwie na walca, 
którego jeszcze mają przed sobą. Odsunął od siebie myśl, że będzie okropnie tęsknił 

za Eve, gdy wróci ona do Ringwood.

Orkiestra zagrała walca i wreszcie mógł znów poprowadzić Eve na parkiet.

background image

- Aidanie, czy znasz inny równie boski taniec? - spytała.
-   Nie   -   odparł   stanowczo.   -   Jestem   przekonany,   że   tańczą   go   aniołowie   w 

niebie.

Roześmiała się.

-   Podoba   mi   się,   gdy   mówisz   w   ten   sposób   -   oświadczyła.   -   Z   całkowicie 

poważną miną wygłaszasz coś zupełnie absurdalnego. Jesteś szczęśliwy?

-   A   czego   mi   brak   do   szczęścia?   -   odpowiedział   pytaniem.   -   Jestem   na 

wspaniałym,   eleganckim   balu,   wydanym   z   powodu   kaprysu   Bewcastle'a,   który 

niewątpliwie   zostanie   uznany   za   największe   wydarzenie   sezonu.   Wpatrują   się   we 
mnie wszystkie oczy. Oczywiście oprócz tych, które kierowane są na ciebie. Jestem tu 

z żoną która uparcie twierdzi, że nie jest moją żoną. Kto w mojej sytuacji nie kręciłby z 
radości piruetów?

Roześmiała się jeszcze raz, a potem oboje zamilkli. Walc zawsze wydawał mu 

się dosyć męczący, a nawet krępujący. Zazwyczaj tańczył go z obowiązku, z damami, z 

którymi wypadało zatańczyć. Nie uważał za najlepszą rozrywkę przebywanie przez pół 
godziny twarzą w twarz z kobietą, która mu się nie podobała, albo, co gorsza, była 

czyjąś żoną.

Ten walc go oczarował. Eve była smukła i wysoka, sięgała mu do ramienia. 

Poruszała się lekko i z gracją. Odchylona wdzięcznie do tyłu uprzedzała każdy jego 
ruch.   Wirowali   po   sali,   a   wokół   nich,   jak   w   cudownym   kalejdoskopie,   migały 

różnokolorowe   suknie,   pióra   i   fraki.   Klejnoty   połyskiwały   w   świetle   świec.   Aidan 
uświadomił sobie, że pragnie, by ten taniec trwał bez końca. Ale oczywiście musiał się 

niestety skończyć.

-   Ach,   to   było   cudowne!   -   powiedziała   Eve,   zdyszana,   zarumieniona,   z 

roziskrzonymi   oczami.   -   Aidanie,   jesteś   doskonałym   tancerzem.   Żałuję,   że   nie 
możemy zatańczyć jeszcze raz.

Aidan zauważył Bewcastle'a, stojącego przy drzwiach, który patrzył na niego 

wyczekująco. Zorientował się, że wzywają ich obowiązki.

-   Przybyli   następni   goście   -   odezwał   się,   podając   ramię   Eve.   -   Są   bardzo 

spóźnieni, ale powinniśmy pójść, by ich przywitać.

-   Jeśli   zjawią   się   kolejni   goście,   będą   chyba   musieli   tańczyć   na   tarasie   - 

stwierdziła. - Czy kiedykolwiek widziałeś taką masę ludzi zgromadzonych w jednym 

miejscu? Bo ja nie...

Urwała w pół zdania. Uśmiech zastygł jej na twarzy. Wpatrywała się w grupę 

background image

osób zbliżających się od wejścia.

- Madame - zwrócił się do niej Bewcastle. - Pozwoli pani, że jej przed stawię sir 

Charlesa   Overly'ego,   brytyjskiego   ambasadora   w   Rosji,   oraz   lady   Overly.   A   także 
wicehrabiego Densona, pracownika ambasady. Lady Bedwyn i pułkownik Bedwyn, 

mój brat.

Eve dygnęła, lady Overly również. Panowie wymienili ukłony i przywitali się.

- Przyjechali państwo do Anglii na uroczystości z okazji zwycięstwa? - zapytał 

Aidan sir Charlesa.

- Wróciliśmy dwa miesiące temu, gdy zwycięstwo armii sprzymierzonych było 

już przesądzone. Teraz z niecierpliwością czekamy na przyjazd cara.

-  Pozwoli  pani,  że pogratuluję  jej małżeństwa,  lady  Bedwyn. -  Lady Overly 

zachichotała. - Dokonała pani wielkiej rzeczy. Bedwynowie jak dotąd nie kwapili się 

do ożenku.

Eve uśmiechnęła się. Gdy jednak Aidan dobrze się jej przyjrzał, zauważył, że 

pobladła, jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. Było dla niego całkiem jasne, że 
znała któregoś z nowo przybyłych, zapewne jasnowłosego, uśmiechniętego, bardzo 

przystojnego Densona, który właśnie jej się kłaniał.

-   Widzę,   że   ustawiają   się   pary   do   następnego   tańca   -   powiedział.   -   Lady 

Bedwyn,   uczyni   mi   pani   ten   zaszczyt?   Oczywiście   za   pańskim   pozwoleniem, 
pułkowniku.

Aidan skinął głową i Eve bez słowa skierowała się z powrotem do sali balowej.
Tańczyli   przez   jakiś   czas.   Denson   uśmiechał   się   czarująco   do   wszystkich 

naokoło, Eve, ze spuszczonym wzrokiem, poruszała się sztywno jak automat. Cały jej 
urok znikł. Gdy orkiestra na chwilę zamilkła, Denson pochylił głowę i coś jej szepnął. 

Ujął ją pod rękę i wyprowadził na taras.

Aidan przyglądał się temu, zaciskając pięści.

* * *

- Czy jest tu jakieś ustronne miejsce, gdzie moglibyśmy pójść? - spytał. Na 

tarasie były jeszcze dwie inne pary. Nieco dalej stała spora hałaśliwa grupa.

- Nie - odparła.

On jednak zauważył schodki wiodące do ogrodu, więc ponownie ujął ją pod 

rękę, by pomóc jej zejść. Żwirowe ścieżki rozchodziły się w różne strony. Stały przy 

nich   ławeczki.   W   samym   środku   ogrodu   znajdowała   się   ozdobna   sadzawka   z 
fontanną. Na drzewach porozwieszano lampiony. Przechadzało się tutaj kilkoro gości. 

background image

Wieczór był ciepły.

Wrócił do Anglii dwa miesiące temu. Miesiąc przed jej ślubem. Może nawet 

zanim jeszcze zginął Percy. Przez cały ten czas był w Anglii.

- Eve - odezwał się, gdy zeszli na dół. - Nie miałem pojęcia, że to właśnie z tobą 

ożenił się brat Bewcastle'a. Nieomal do chwili, gdy was zobaczyłem, nie wiedziałem o 
tym.

- Jesteś w Anglii od dwóch miesięcy - powiedziała.
-   Byłem   bardzo   zajęty   -   odparł.   -   Nie   miałem   ani   jednej   wolnej   chwili. 

Codziennie myślałem o tym, żeby pojechać do Oxfordshire, spotkać się z tobą. Nie 
potrafię wyrazić, jak bardzo za tobą tęskniłem.

- Dwa miesiące - powtórzyła.
Czekał dwa miesiące. A przecież przysiągł, że pospieszy do niej, jak tylko jego 

stopa znów dotknie ojczystej ziemi.

- Jak mogłaś to zrobić, Eve? - spytał. - Byliśmy po słowie. My...

- Percy zginął - poinformowała go. - Poległ w bitwie pod Tuluzą. Poprowadził ją 

do ławeczki stojącej w cieniu wierzby płaczącej, nieco oddalonej od ścieżki. Opadła na 

nią i spojrzała na niego. Światło lampionu, wiszącego na pobliskim drzewie, oświetliło 
jego twarz. Wydawał się jeszcze bardziej przystojny niż przedtem.

- Bardzo ci współczuję - powiedział. - Ale dlaczego to zrobiłaś, Eve? Dlaczego 

wyszłaś za Bedwyna?

- Papa zmarł po twoim wyjeździe - odparła. - Pewnie nie słyszałeś, jaka była 

jego ostatnia wola. Mogłam zatrzymać majątek tylko pod warunkiem, że wyjdę za mąż 

w ciągu roku od jego śmierci.

- Powinnaś więc była o tym do mnie napisać. Ja bym...

-  Co?  -  spytała.  - Wróciłbyś natychmiast do  mnie?   Jak miałabym napisać? 

Dokąd miałabym wysłać ten list? Przecież nie znałam twojego londyńskiego adresu.

- Eve, musisz zrozumieć. Dla człowieka o mojej pozycji jest bardzo ważne, by 

pokazywać   się   w   trakcie   sezonu   towarzyskiego.   By   zapraszać   i   być   zapraszanym. 

Miałem wrócić do domu w lecie. Wtedy moglibyśmy się pobrać.

- Naprawdę? - Łuski spadły jej z oczu. Piętnaście miesięcy temu od ślubu z nią 

ważniejszy był wyjazd do Rosji. W tym roku ważniejsze były wizyty i rewizyty. - Po 
upływie tego roku Percy przepisałby cały majątek na mnie. Ale zginął za wcześnie. 

Wszystko odziedziczyłby Cecil.

- Powinnaś była dać mi znać. - Pochylił się nad nią. - Do diabła, Eve, powinnaś 

background image

była mnie zawiadomić.

- Miałam tydzień na to, by spełnić warunki testamentu papy - powiedziała. - 

Nie miałam pojęcia, że jesteś w Anglii. To ty powinieneś był znaleźć sposób, by mnie 
zawiadomić.

Teraz już wiedziała bez cienia wątpliwości, że on nie zamierzał się z nią ożenić. 

Może nawet był w niej zakochany, ale nigdy by się z nią nie ożenił. Gdyby nie była tak 

naiwna, zrozumiałaby to już dawno temu. Gdyby okoliczności się nie zmieniły, tego 
lata znalazłby inną wymówkę, by odłożyć rozmowę z ojcem na później.

- Dlaczego akurat Bedwyn? - spytał. - Zdaje się, że ma dość pieniędzy i nie 

musiał się tak nagle żenić z zamożną dziedziczką. . - To on przyniósł mi wiadomość o 

śmierci Percy'ego - wyjaśniła. - Gdy zorientował się, w jak trudnym jestem położeniu, 
zaproponował mi małżeństwo. - I tak łatwo o mnie zapomniałaś? - zapytał, siadając 

obok niej.

- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Po wszystkim, co było między nami?

Poznali się, gdy miała zaledwie dwadzieścia lat. Jej ojciec od pewnego czasu 

zabiegał o przychylność hrabiego  Luffa w nadziei, że uda mu się doprowadzić do 

małżeństwa ich dzieci. Spotkali się na wiejskiej drodze, w trakcie konnej przejażdżki. 
Przywitali się i chwilę rozmawiali, a potem on zawrócił konia i pojechał za nią. Potem 

już   spotykali   się   często,   zawsze   w   umówionym   miejscu   i   w   wielkiej   tajemnicy, 
ponieważ hrabia stanowczo odrzucił propozycję ojca Eve. John najpierw studiował na 

uniwersytecie, a potem w Londynie stawiał pierwsze kroki w karierze dyplomatycznej 
. Ilekroć jednak był w domu, zawsze się spotykali. Ich przyjaźń z czasem przerodziła 

się w miłość. John obiecywał, że pobiorą się, jak tylko skończy uniwersytet i osiągnie 
pełnoletność.   Później   zapewniał,   że   wezmą   ślub,   gdy   stanie   się   dyplomatą.   Aż 

wreszcie wyjechał do Rosji.

Miał być nieobecny przez rok. Powiedział, że ożeni się z nią natychmiast po 

swoim powrocie. Rozpaczliwie pragnęła, by wzięli ślub jeszcze przed jego wyjazdem. 
Albo przynajmniej ogłosili swoje zaręczyny, by mogła do niego pisać, gdy będzie w 

Rosji. Rozpłakała się w jego ramionach, a on objął ją mocno i sam uronił kilka łez. A 
potem...   potem   posunęli   się   dalej   niż   tylko   pocałunki   i   wzajemne   deklaracje 

dozgonnej miłości.

Nigdy tego nie żałowała. Aż do tej chwili. Myślała, że to była miłość. Jednak 

tylko ona zaangażowała się w ich związek. I to ona go zniszczyła.

- Jak mogłabym o tobie zapomnieć? - powtórzyła. - Zbyt wiele miałam jednak 

background image

do stracenia, John. Los zbyt wielu ludzi, również dzieci, zależy ode mnie. Ach, ty 
nawet nie wiesz o dzieciach. Pułkownik dał mi szansa by je uratować. Okazał mi tyle 

dobroci.

-   Dobroci?!   -   zawołał,   chwytając   jej   rękę   i   przyciskając   ją   do   serca.   - 

Wystarczyła ci dobroć, Eve? A między nami było tyle uczucia...

Próbowała wysunąć rękę z jego uścisku. Podniosła głowę i zobaczyła Aidana, 

stojącego na ścieżce o kilka kroków od nich. Zerwała się na nogi.

- Po tej turze tańców jest kolacja - powiedział Aidan. - Nie chcesz się chyba na 

nią spóźnić, Eve. Wybaczy pan mojej żonie, Denson?

Eve oparła rękę na ramieniu Aidana. Jego mięśnie były twarde jak skała.

-   Może   zanim   znajdziemy   się   z   powrotem   w   sali   balowej,   postarasz   się 

przywołać na twarz uśmiech.

- Aidanie...
- Nie teraz - rzekł cicho. - Nie czas i nie miejsce na to, madame.

Odłożyła   wachlarz   na   oparcie   sofy   w   saloniku   i   zdjęła   rękawiczki.   Potem 

wyciągnęła strusie pióra wpięte we włosy. Promienny uśmiech, który utrzymywała na 

twarzy przez cały wieczór i pół nocy zostawiła za drzwiami. Była blada, wyglądała na 
bardzo zmęczoną. Nie spojrzała na niego ani razu. Ale też nie uciekła pospiesznie, by 

skryć się w zaciszu swej gotowalni.

- Omal nie popełniłaś faux - pas - powiedział.

- Niewiele brakowało, to prawda - przyznała, sięgając do brylantu na piersi. - 

Ale   nic   się   nie   stało.   To   chyba   nic   złego   spacerować   z   gościem   po   oświetlonym 

lampionami ogrodzie.

- I siedzieć z nim w ciemności, z dala od ścieżki? - spytał. - I podawać mu rękę, 

by ją przycisnął do serca?

„Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Okazał mi tyle dobroci”. Te słowa kołatały 

mu się w głowie od chwili, gdy je usłyszał trzy czy cztery godziny temu. Dlaczego tak 
nim wstrząsnęły, rozgniewały go i... zraniły.

- Nie podałam mu ręki - odparła. - To on wziął mnie za rękę, a ja próbowałam 

ją cofnąć.

- Och, proszę mi wybaczyć. - Stanął przed kominkiem i założył ręce na plecy. - 

Domyślam się, że do wszystkiego została pani zmuszona. Do tańca, wymknięcia się na 

taras i dalej do ogrodu, do siedzenia w ciemności i oczywiście do trzymania się za 
ręce.

background image

- Aidanie... - spojrzała na niego. Oczy jej pociemniały z bólu.
- Kim on jest? - spytał. - Przyznam, że jego nazwisko nic mi nie mówi.

- Wicehrabia Denson jest synem hrabiego Luffa. Mieszkają w Didcote Park, 

niecałe dziesięć kilometrów od Ringwood.

- Ach tak.,.
Uświadomił   sobie,   że   zachowuje   się   jak   typowy   zazdrosny   mąż,   jednak   nie 

mógł   się   powstrzymać.   Przez   pierwsze   godziny   balu   był   nią   oczarowany.   Chyba 
zaczynał się w niej trochę zakochiwać. Może to i dobrze, że wydarzyło się coś, co 

przywołało go do rzeczywistości. Nadal jednak czuł gniew i ból.

Próbowała jeszcze coś dodać, ale w końcu tylko potrząsnęła głową i przesunęła 

palcami po strusich piórach leżących na rękawiczkach.

- Okłamałaś mnie - odezwał się. - Powiedziałaś, że nie ma nikogo. Że nie chcesz 

wyjść za mąż.

- Nie - odparła. - Pozwoliłam tylko, byś tak sądził.

- A więc wprowadziłaś mnie w błąd tym niedomówieniem. Tak czy inaczej, było 

to kłamstwo. W tej wzruszającej scenie w ogrodzie wyszedłem na łajdaka.

- Zatem nie słyszałeś tego, co powiedziałam. - Puściła pióra i zacisnęła palce na 

brylantowym   wisiorku.  -   Powiedziałam,  że   ocaliłeś   mnie   i  wszystkich,  których  los 

zależy ode mnie. Powiedziałam, jak wiele dobroci mi okazałeś.

- Dobroci! Madame, nie mam nic wspólnego z dobrocią. Nikt nigdy mi nie 

zarzucił,   że   jestem   dobrym   człowiekiem.   Ożeniłem   się   z   tobą,   by   spłacić   dług 
wdzięczności wobec zmarłego.

- Więc dlaczego jesteś, taki wściekły? - spytała. Pytanie było kłopotliwe i nie 

potrafił na nie odpowiedzieć.

- To spotkanie na osobności już się nie powtórzy - zapewniła go. - Czy tego się 

obawiasz?   Że   przyniosę   ci   wstyd   i   zhańbię   twoją   rodzinę?   Tak   się   nie   stanie. 

Świadomie dokonałam wyboru, by nie czekać na wicehrabiego Densona i wyjść za 
ciebie. Nie było w tym żadnego oszustwa, Aidanie. Nasze małżeństwo od początku 

miało być czystą formalnością. Nie planowaliśmy, że spędzimy ze sobą więcej niż dwa 
lub trzy dni, prawda? Zgodziłam się ponieść wszelkie konsekwencje swojego kroku. 

Nadal się na nie zgadzam.

Stawiała sprawę jasno i uczciwie.

- Przypuszczam, że to on był twoim kochankiem.
- Aidanie, zostawmy tę sprawę - powiedziała. - To już przeszłość. Wszystko 

background image

skończone. Było, minęło. - Głos jej lekko drżał.

- Czyżby? - spytał. Nie mógł znieść tego, że jej kochanek nie był już dla niego 

bezimiennym mężczyzną bez twarzy. - On jest synem twojego sąsiada. A ja, gdy już 
odwiozę cię z powrotem do Ringwood, na zawsze zniknę z twojego życia.

- Aidanie! - Zacisnęła palce na brylancie, aż zbielały. - Nie rób tego.
Patrzył na nią ponuro. Nie przywiązywał wagi do tego, że nie była dziewicą, gdy 

się z nią żenił. Choć trzeba przyznać, że trochę go to zdziwiło. Teraz jednak przekonał 
się,   że   ona   nadal   kochała   tamtego   mężczyznę   i   że   konieczność   poślubienia   jego, 

Aidana, odebrała jej wszelką nadzieję na przyszłe szczęście. Czuł się jak łotr, chociaż 
wiedział, że Eve go za takiego nie uważa. Do diabła, był głupcem! Czyżby się naprawdę 

w niej zakochał? Teraz przekonał się, że jej serce należy do innego. Ale przecież od 
początku wiedział, że musi dotrzymać danego słowa, wyjechać za kilka tygodni i już 

nigdy nie wrócić. Czy nie nauczył się dawno, dawno temu, że wszystkie uczucia należy 
trzymać na uwięzi, głęboko ukryte na dnie serca, by móc sobie wmówić, że ich po 

prostu nie ma? Opinii człowieka o kamiennym sercu nie zdobywa się tak łatwo.

- Masz rację - powiedział. - Absolutną rację. Nie warto więcej o tym mówić. 

Madame, jeśli Denson będzie próbował zaaranżować kolejne  tete - a - tete, odmówi 
mu pani.

Zacisnęła zęby i spojrzała na niego twardo.
- Nie musiałeś tego mówić, Aidanie. Nie pozwolę, byś odgrywał przede mną 

pana i władcę. Miałam do wyboru: myśleć tylko o własnym szczęściu i czekać na 
miłość   albo   myśleć   o   szczęściu   innych   i   poślubić   ciebie.   Wybrałam   ciebie.   Jeśli 

mogłabym cofnąć czas, postąpiłabym tak samo. Dokonałam wyboru i będę mu wierna 
do końca życia. Nie ze względu na Bedwynów, ale z szacunku dla samej siebie.

- Zatem nie będziemy więcej mówić o tej sprawie - zadecydował. - Życzę dobrej 

nocy.

Ciągle wpatrywała się w niego - blada, z zaciśniętymi ustami - gdy odwrócił się 

na pięcie i odszedł w kierunku swojej sypialni.

Aidan, proponując jej małżeństwo, sądził, że niczego nie zmieni w jej życiu, 

poza tym, że pozwoli jej zachować dom i majątek i uratować ukochane ofiary losu. 

Teraz jednak dowiedział się, że zrujnował jej marzenia o miłości. Spał z nią przez 
ostatni tydzień i było mu z nią dobrze. Nie wątpił, że ich wspólne noce również jej 

dały wiele rozkoszy. Ale dla niej musiało to być odczucie czysto fizyczne. Przez cały 
czas tęskniła do kochanka, który nie wrócił na czas.

background image

Świadomość tego niepokoiła go i upokarzała. Sprawiała mu cholerny ból.
Zamknął za sobą drzwi i zorientował się, że nie jest sam.

-   Zdawało   mi   się,   że   poleciłem   ci,   byś   na   mnie   nie   czekał   -   rzekł   Aidan, 

marszcząc brwi z irytacji. - Doskonale potrafię rozebrać się i położyć spać bez niczyjej 

pomocy, Andrews.

-   Wiem  -  zgodził   się   z  nim   ordynans.   -   Ale  na   pewno   rzuci  pan   rzeczy  na 

podłogę jak jakieś szmaty, a ja stracę potem dużo czasu, by je doprowadzić do ładu, 
wyprasować wszystkie zagniecenia. Wolę raczej nie spać tej nocy.

- Masz piekielnie niewyparzony język - stwierdził Aidan. - Nie wiem, dlaczego 

cię jeszcze trzymam. No, nie stój tam, jak jakiś męczennik. Pomóż mi zdjąć mundur. 

Ktokolwiek projektuje te mundury, powinien sam w nich stanąć na pierwszej linii 
podczas bitwy. Przekonałby się, jakie są wygodne, jeśli w ogóle by przeżył tę lekcję.

Postanowił, że będzie spać we własnym łóżku. Dzisiaj i każdej kolejnej nocy, aż 

do końca życia. Więcej do niej nie pójdzie. Nie chciał już jej dotykać. Czuł, że w duszy 

otwiera mu się najczarniejsza otchłań.

background image

16

Eve   siedziała   w   saloniku   i   jak   co   dzień   pisała   list   do   domu.   Tyle   było   do 

opowiedzenia, że właściwie nie wiedziała, od czego zacząć. Wczoraj wyobrażała sobie, 
że będzie go dzisiaj pisać we wspaniałym nastroju. A teraz czuła tylko przygnębienie. 

Zbierało się jej na płacz. Gdy jednak położyła się samotnie do łóżka, przez resztę nocy 
nie uroniła ani jednej łzy.

John był w Anglii od dwóch miesięcy. Od dwóch miesięcy! Przez cały ten czas 

nie znalazł ani jednej chwili, by przyjechać do Oxfordshire i się z nią zobaczyć. Był 

zbyt zajęty życiem towarzyskim. Przez wszystkie te lata żarliwie kochała mężczyznę, 
który nigdy nie miał zamiaru się z nią ożenić. Teraz już znała prawdę. Nie wiedziała 

jeszcze, jak ta świadomość  wpłynie na jej uczucia. Było za wcześnie, by mogła to 
ocenić.

Rozważania   o   Johnie   mieszały   się   z   myślami   o   Aidanie.   Dlaczego   był   taki 

wściekły? Dlaczego zachowywał się jak zazdrosny, władczy mąż, którego oszukała? I 

dlaczego sama nie mogła się na niego porządnie rozgniewać? Dlaczego tak bardzo 
zabolało ją, gdy znów zaczął się do niej zwracać „madame”? Dlaczego łóżko bez niego 

wydało się jej takie zimne i puste? I dlaczego, skoro tak kochała Johna, na początku 
balu   czuła,   że   zakochuje   się   w   Aidanie?   Czy   można   kochać   dwóch   mężczyzn 

jednocześnie?

Eve roześmiała się i zaczęła ostrzyć pióro po napisaniu jednego zdania. Jednak 

wcale nie było jej do śmiechu. Kochała dwóch mężczyzn. Jeden z nich nigdy nie miał 
zamiaru się z nią ożenić. Drugi ożenił się i zamierzał ją na zawsze opuścić, zgodnie z 

ich umową i jej wyraźnym życzeniem.

Gdy   skończyła   pierwszy   akapit   listu,   w   którym   drobiazgowo   opisała   swoje 

wczorajsze wystąpienie w pałacu St. James, drzwi nagle się otworzyły.

- Ach, więc tutaj jesteś - powiedziała Freyja. - Myślałam, że jeszcze leżysz w 

łóżku.   Zaspałam   i   ominęła   mnie   codzienna   poranna   przejażdżka   z   Aidanem   i 
Alleyne'em. A ty chyba nie jeździsz konno?

- Dlaczego nie? Przecież wychowałam się na wsi.
- Nigdy się z nami nie wybrałaś.

- Nigdy mnie nie zaprosiliście.
-   Phi   -   prychnęła   Freyja,   podchodząc   bliżej.   -   Jeśli   będziesz   czekać,   aż 

Bedwynowie cię poproszą, to zanim się doczekasz, zwiędniesz jak ta lilia. Zresztą za 

background image

taką cię uważałam aż do wczoraj rana. Dawno się tak nie ubawiłam jak wtedy, gdy 
zobaczyłam cię na schodach w czarnej sukni dworskiej, zadzierającą nosa jakbyś była 

co najmniej księżną. A wczorajszego wieczoru podziwiałam cię za odwagą. Bo jestem 
pewna,   że   ciotka   Rochester   poinstruowała   cię,   że   nie   powinnaś   się   promiennie 

uśmiechać   jak   idiotka,   a   jedynie   od   czasu   do   czasu   zaszczycać   któregoś   z   gości 
nieobecnym, łaskawym uśmiechem.

- Ojej, czy ja rzeczywiście promiennie się uśmiechałam?
-   Aidan   był   najwyraźniej   zauroczony.   Śmiem   twierdzić,   że   oboje   będziecie 

dzisiaj na ustach wszystkich w każdym wytwornym salonie. Mąż i żona, którzy mają 
czelność patrzeć na siebie publicznie tak, jakby chcieli się nawzajem zjeść. Jestem z 

ciebie   dumna.   Oczywiście   wszyscy   wiedzieliśmy,   że   gdy   Aidan   się   zakocha,   to   na 
całego, aż po uszy. Przypuszczam, że to dotyczy wszystkich Bedwynów.

- Och, ale... - zaczęła Eve.
Jednak jej szwagierka niecierpliwie machnęła ręką.

- Idź się przebrać w suknię do konnej jazdy. Przejedziemy się trochę po parku - 

zaproponowała. - Masz chyba taką suknię?

- Owszem, i to całkiem nową - odparła Eve. - Ale nie mam konia.
- Wulf ma ich całą stajnię. I wszystkie wspaniałe. Każę któregoś osiodłać dla 

ciebie. Mam nadzieję, że nie musi to być stara chabeta.

-   Nie.   -   Eve   roześmiała   się   i   odłożyła   pióro.   Dokończy   list   później.   Świeże 

powietrze na pewno dobrze jej zrobi.

- To świetnie - powiedziała Freyja. - Nie cierpię kobiet piszczących ze strachu 

za   każdym   razem,   gdy   koń   próbuje   biec   szybciej.   Cały   czas   rozglądają   się   tylko 
dookoła w poszukiwaniu mężczyzny, który przygalopuje im na ratunek.

Niecałe   pół   godziny   później   obie   jechały   obok   siebie   ulicami   Londynu   w 

kierunku Hyde Parku. Eve dobrze się czuła na koniu, zwłaszcza tak wspaniałym jak 

ten,   którego   dla   niej   przyprowadzono.   Ale   jazda   wśród   powozów,   furgonów, 
przechodniów i zamiataczy ulic nie była łatwa.

Wszyscy patrzyli na nie. A właściwie na Freyję. Ubrana w ciemnozieloną suknię 

do konnej jazdy, w zawadiackim kapeluszu z piórami na rozpuszczonych włosach, 

które spływały jej złocistą falą niemal do talii, wyglądała niesamowicie atrakcyjnie, 
choć nikt nie powiedziałby o niej, że jest piękna. Eve, w niebieskiej sukni i kapeluszu, 

z włosami  gładko  zaczesanymi  do  góry,  czuła,  że  przy  szwagierce wygląda  bardzo 
skromnie.

background image

- Przyjedziesz na lato do Lindsey Hall? - spytała Freyja. - Wiem, że Aidanowi 

został   tylko   miesiąc   urlopu,   ale   ty   mogłabyś   zostać   dłużej   i   po   znać   Ralfa,   czyli 

Rannulfa, oraz Morgan. Czy też pojedziesz z nim do Hiszpanii?

-   Wkrótce   po   oficjalnym   obiedzie   w   Carlton   House   wrócę   do   domu,   do 

Ringwood. Czy książę i Aidan nie wyjaśnili ci, na czym polega nasze małżeństwo?

- Och, wiem! - zawołała Freyja. - Ale chyba nie zamierzasz trzymać się tej 

waszej   idiotycznej   umowy,   co?   Po   roku   umrzesz   z   nudów.   Ja   na   twoim   miejscu 
domagałabym się należnego mi miejsca u boku męża.

- Ale ja nie... - zaczęła Eve.
- Aidan jest moim ukochanym bratem - przerwała jej Freyja. - Bardzo mi na 

tym zależy, żeby był szczęśliwy. To nie znaczy, że nie lubię pozostałych braci. Lubię 
nawet Wulfa. Ale Aidan jest... wyjątkowy.

Eve skręciła śladem szwagierki do parku i od razu przypomniała sobie, jak się 

czuła, gdy Aidan przywiózł ją tutaj w dniu ślubu. Miała wrażenie, że znalazła się na 

wsi. To, co powiedziała Freyja, zaintrygowało ją.

- Dlaczego wyjątkowy? - spytała.

- On jeden tak naprawdę ujął się za mną trzy lata temu - wyznała Freyja. - 

Wspominał ci o tym?

- Nie. Ale powiedział, że trzy lata temu pokłócił się z księciem i skrócił swój 

urlop. Czy poszło o ciebie?

- To było zaraz po moich zaręczynach z wicehrabią Ravensbergiem, naszym 

sąsiadem, najstarszym synem hrabiego Redfielda - powiedziała Freyja. - Doszło do 

okropnej awantury, ponieważ chciałam wyjść za Kita, jego młodszego brata. Kiedy Kit 
usłyszał o zaręczynach, przygalopował do Lindsey Hall, dysząc gniewem i zemstą. Tak 

długo walił do drzwi, aż w końcu wyszedł do niego Ralf. Walczyli ze sobą do upadłego 
w ciemnościach na trawniku przed domem. A potem Kit wrócił do domu i złamał 

Ravensbergowi nos. To była naprawdę wspaniała bijatyka, godna Bedwynów. Kilka 
dni później przyjechał na urlop Aidan.

- I próbował ująć się za tobą? To okropne, że nikt poza nim tego nie zrobił. Ale 

jak książę mógł zignorować twoje uczucia?

- Najwyraźniej jeszcze nie znasz Wulfa - odpowiedziała Freyja. - Zgodziłam się 

na zaręczyny. Ravensberg był przecież najstarszym synem, a ja znam swój obowiązek 

wobec rodziny.

Pojechały   nie   ścieżką,   ale   przez   trawę.   Dzień   był   pochmurny,   ale   ciepły   i 

background image

bezwietrzny. Śpiewały ptaki. W parku byli także inni jeźdźcy i spacerowicze.

-   I   co   się   stało?   -   spytała   Eve.   -   Czy   po   trzech   latach   nadal   jesteś   z   nim 

zaręczona?

- On umarł - rzekła Freyja, wzruszając ramionami. - A Kit odziedziczył tytuł. 

Ironia losu, nie uważasz? Wulf próbował nas zeswatać w ostatnie lato, gdy Kit miał 
wrócić do domu z wojny w Hiszpanii. Jednak kiedy w końcu przyjechał, przywiózł ze 

sobą narzeczoną, wyfiokowaną, ugrzecznioną, nudną pannę. Wkrótce potem ożenił 
się z nią. Życzę im, by żyli ze sobą długo i nudno. A mnie uwolniło to od spełnienia 

obowiązku. Znacznie lepsza jest wolność niż małżeństwo z byłym wielbicielem.

Eve   przyjrzała   się   jej   uważnie.   Wrogość   Freyji   wobec   wybranki   Kita 

sugerowała, że ta sprawa nadal ją obchodzi.

-   Dlaczego   jeszcze   Aidan   jest   wyjątkowy?   -   spytała   Eve.   Chciała   się   o   nim 

dowiedzieć jak najwięcej. Freyja wskazała przed siebie szpicrutą.

- Pojedźmy Rotten Row. Tam będziemy mogły popuścić koniom cugli. Aidan 

był   zawsze   najbardziej   uczuciowy   z   nas   wszystkich.   Uwielbiał   naszego   ojca   i 
najbardziej   przeżył   jego   śmierć.   Chodził   za   nim   krok   w  krok,   gdy   ojciec   doglądał 

gospodarstwa. Chętnie pracował w polu razem z robotnikami. Był radosnym z natury 
chłopcem, zawsze wesołym i uśmiechniętym.

- Aidan?
- A potem nagle ojciec zmarł i zaczęły się okropne kłótnie z Wulfem - ciągnęła 

Freyja. - Wulf nie kłóci się nigdy z nikim w obecności innych. Zabiera delikwenta do 
biblioteki, a potem słychać stamtąd krzyki przerywane ciszą. Ta cisza to odpowiedzi 

Wulfa.   Nigdy   nie   podnosi   głosu.   Nie   musi.   -   Freyja   westchnęła.   -   Ma   naprawdę 
ogromną władzę.

-   Nie   lubię   go   -   rzuciła   Eve   i   od   razu   ugryzła   się   język.   Freyja   tylko   się 

roześmiała.

- Nie zawsze był taki. Oni obaj się zmienili. Ale Aidan nie przestał być dla nas 

dobry. Gdy byłam bardzo młoda i nigdzie się nie mogłam ruszyć bez przyzwoitki, 

zawsze chętnie mi towarzyszył, nawet jeśli musiał prze rwać to, co akurat robił. Często 
chodził na ryby z Ralfem i Alleyne'em.

I   zawsze   znalazł   czas,   by   spędzić   go   w   pokoju   dziecinnym   z   Morgan.   Łzy, 

których Eve nie mogła wypłakać ostatniej nocy, zaczęły ją dławić w gardle. Czuła ból 

w piersiach. Wolałaby zapamiętać Aidana jako zimnego, ponurego człowieka.

- Dlaczego oni ciągle się kłócili? - spytała.

background image

-   Kto   wie?   Ach,   wreszcie   Rotten   Row.   I   dzięki   Bogu   niezbyt   zatłoczona. 

Dlaczego sama nie spytasz o to Aidana? Jesteś przecież jego żoną. Nigdy ze sobą nie 

rozmawiacie?

Eve z ulgą przekonała się, że pytanie było czysto retoryczne. Freyja ponagliła 

konia   do   cwału,   a   Eve   poszła   w   jej   ślady.   Rotten   Row   była   długą,   szeroką   aleją, 
przeznaczoną wyłącznie dla jeźdźców. Spacerowicze przechadzali się za barierkami po 

obu jej stronach.

- Ścigajmy się aż do samego końca! - zawołała Freyja i z radosnym okrzykiem 

puściła się galopem, pochylona nisko nad końskim karkiem.

Eve popędziła za nią. Śmiały się obie, gdy niemal łeb w łeb dotarły do końca 

Rotten Row.

- Wygrałam - oznajmiła Freyja.

- Zaledwie o włos. I tylko dlatego, że na początku wyprzedziłaś mnie o jedną 

długość.

- No, no - odezwał się męski głos. - A więc mamy w rodzinie dwie łobuzice. A 

gdy za rok dołączy do nich Morgan, będą już trzy.

Powiedział to Alleyne, który właśnie wjechał do parku. Towarzyszył mu Aidan. 

Eve nie  widziała go  od  ostatniej nocy,  gdy zniknął za drzwiami swojej gotowalni. 

Patrzył na nią teraz z uniesionymi brwiami.

- Nie wiedziałem, że jeździsz konno - rzekł.

- Nigdy mnie o to nie zapytałeś. - Przestała się śmiać i dumnie podniosła głowę.
- O, wyczuwam wiszącą w powietrzu kłótnię małżeńską. Pościgamy się na drugi 

koniec, Free? Czy też jesteś kompletnie wyczerpana po zwycięstwie wywalczonym z 
takim trudem?

W odpowiedzi Freyja zawróciła konia i puściła się galopem, a Alleyne tuż za 

nią.

Aidan miał na sobie swój stary mundur. Wyglądało na to, że najlepiej się w nim 

czuje, tak jak w siodle wielkiego wierzchowca, tego samego, na którym przyjechał do 

Londynu na ich ślub. Był jeszcze bardziej ponury niż zwykle.

-   Każdego   ranka,   gdy   wychodziłem   od   ciebie,   mówiąc,   że   wybieram   się   na 

przejażdżkę z bratem i siostrą, powinnaś była dać mi znać, że chcesz pojechać z nami - 
powiedział.

- Przez pierwszych kilka dni nie miałam odpowiedniej sukni - odparła.
- Można było temu łatwo zaradzić. Wystarczyłoby, żebym szepnął słowo pannie 

background image

Benning, dostarczyłaby ją w ciągu kilku godzin.

- Więc twoje słowo liczy się tak samo, jak głos twojego brata czy ciotki?

- Oczywiście - odpowiedział lekko zdziwiony. - Jedźmy.
Ruszyli   wolno   ramię   w   ramię   wzdłuż   Rotten   Row.   Nie   odzywali   się   przez 

dłuższy   czas.   Pozdrawiali   skinieniem   głowy   innych   jeźdźców   i   przechodniów,   z 
których kilku Eve pamiętała z balu.

- Freyja opowiadała mi o tym, co wydarzyło się trzy lata temu i zeszłe go lata - 

zagadnęła.

- O Kicie? - Pozdrowił mijającego ich jeźdźca. - Rannulf twierdzi, że ta sprawa 

głęboko   ją   zraniła.   Freyja   jednak   nigdy   się   do   tego   nie   przyzna,   nawet   gdyby   ją 

łamano kołem.

- Więc go kochała? - spytała.

- Jedno da się powiedzieć o Bedwynach: nie zakochują się łatwo, ale jeśli już, to 

naprawdę   bardzo   mocno.   Patrząc   na   nas,   nie   domyśliłabyś   się   tego,   prawda? 

Oczywiście   w   naszym   pokoleniu   na   razie   tylko   Freyja   zna   to   uczucie   z   własnego 
doświadczenia.   Podejrzewam,   że   dużo   czasu   upłynie,   zanim   dojdzie   do   siebie. 

Możliwe, że już nigdy nie odzyska spokoju.

„Tylko Freyja zna to uczucie z własnego doświadczenia”.

Te słowa dziwnie ją raniły. I z pewnością przeczyły temu, co twierdziła Freyja. 

Jednak Freyja użyła prawie tych samych słów, by opisać jak kochają Bedwynowie. 

Jakie to smutne, że straciła mężczyznę, którego kochała. I że honor zmusił Aidana do 
małżeństwa   bez   miłości.   Radość   z   ostatniego   wieczoru   wydawała   się   jej   mglistą, 

odległą przeszłością.

- Będziesz z nami jeździć każdego ranka - oznajmił. - Każę twojej pokojówce, by 

cię odpowiednio wcześnie budziła.

Więc nie obudzi jej sam? Więc nie wróci do jej łóżka?

- Dziękuję - odrzekła.
- Jeśli jest coś jeszcze, co chciałabyś robić, powiedz mi, a ja postaram się tak 

ułożyć sprawy, bym mógł ci towarzyszyć.

Chłodna, oficjalna propozycja. Sumienny, troskliwy małżonek.

- Dziękuję - odparła. - Zdaje mi się jednak, że poradzę sobie całkiem nieźle bez 

pańskiej   pomocy,   pułkowniku.   Pańska   ciotka   przyjęła   już   w   moim   imieniu   kilka 

zaproszeń i wybierze się ze mną. Nie musi się pan kłopotać.

- Niech cię diabli, Eve - szepnął po kilku minutach napiętego, pełnego wrogości 

background image

milczenia. - Niech cię diabli porwą.

Drgnęła   zaskoczona.   Za   co   ją   potępiał?   I   to   w   tak   szokujących,   mocnych 

słowach?   Odwróciła   od   niego   głowę   i   podjechała   bliżej   barierki,   by   wymienić 
uprzejmości z młodą damą i jej matką, które wczoraj stały przed nią i lady Rochester 

w kolejce w pałacu St. James.

background image

17

W ciągu następnego tygodnia Aidan spędził trochę czasu w towarzystwie żony, 

głównie   wczesnym   rankiem   podczas   wspólnych   konnych   przejażdżek   w   parku,   w 
których   zawsze   uczestniczyła.   Byli   razem   na   dwóch   balach,   raz   na   kameralnym 

koncercie   i   raz   w   teatrze,   gdzie   siedzieli   w  loży   Bewcastle'a.   Ale   nawet   przy   tych 
okazjach zwykle udawało im się uniknąć przebywania ze sobą sam na sam. Większość 

czasu Aidan spędzał z Alleyne'em albo z kompanami z wojska, których wielu przybyło 
do Londynu na uroczystości z okazji zwycięstwa. Rano chodził do White'a albo na 

aukcje koni u Tattersalla, popołudniami bywał na walkach bokserskich u Jacksona 
albo na wyścigach konnych, a wolne wieczory po kolacji w Bedwyn House spędzał w 

którymś z klubów. Noce przesypiał samotnie we własnym łóżku.

O ile wiedział, Eve nie spotkała się więcej z Densonem. Jeśli nie towarzyszyła 

jemu,   zostawała   w   domu   albo   wychodziła   z   ciotką   lub   Freyja.   Powiedziała,   że   w 
małżeństwie dochowa mu wierności, i wierzył jej. Nie mógł jednak znieść myśli, że 

ona pewnie rozpaczliwie pragnie choćby krótkiego spotkania ze swoim ukochanym. 
Nie potrafił opanować zazdrości.

Nie mógł się doczekać przyjazdu do Anglii dygnitarzy z całej Europy, liczył dni 

do oficjalnego obiadu w Carlton House. Potem pewnie też będą jakieś uroczystości, 

ale Eve wróci już do domu. Nie wątpił, że bardzo tego pragnie. Chciał, żeby wreszcie 
wyjechała z Bedwyn House i znikła z jego życia. A równocześnie na samą myśl o tym 

ogarniała go panika.

Jakże nienawidził tych wszystkich duchowych rozterek.

Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień przyjazdu gości z Europy. Wszyscy, nawet 

Wulf, który nie udał się dzisiaj do Izby Lordów, siedzieli razem przy śniadaniu.

- Czy widzieliście kiedyś takie tłumy na ulicach Londynu? - rzuciła Freyja. - Z 

trudem udało nam się dotrzeć do parku, a powrót był jeszcze gorszy. Wychodziłeś już, 

Wulf?

- Jeszcze nie - odparł. - I zapewne w ogóle zostanę w domu. Wolałbym uniknąć 

tłoczącego się pospólstwa Londynu. Zdaje się, że tym razem wiadomość o przybyciu 
gości na angielską ziemię nie jest tylko zwykłą plotką. Książę Clarence przywiózł ich 

na pokładzie swej „Niezatapialnej”. Są dzisiaj spodziewani w Londynie.

- Wszyscy tak myślą - powiedział Alleyne. - I wszyscy koniecznie muszą ich 

zobaczyć. Co tu się będzie działo! Trzeba jak najszybciej uciec do Lindsey Hall.

background image

- Ale przecież przyjechaliśmy tu właśnie na tę uroczystość - przypomniała mu z 

westchnieniem Freyja. - Oczywiście na rozkaz Wulfa. Uczczenie ostatecznej klęski 

Napoleona Bonaparte to wielka, historyczna chwila.

- Czy wiadomo, kto dzisiaj przyjedzie, wasza miłość? - spytała Eve, pochylając 

się do Bewcastle'a.

- Car Rosji, król Prus oraz między innymi książę Metternich z Austrii oraz 

feldmarszałek von Blucher.

- A książę Wellington?

- Nie, Wellingtona nie będzie.
- Och, jaka szkoda - stwierdziła. - Jakie to pasjonujące zobaczyć przyjazd tych 

wszystkich znamienitych osób. Nie dziwię się ludziom, że tak się tłoczą na ulicach.

Aidan   zauważył   rumieniec   na   jej   policzkach   i   błysk   w   oku.   Wyglądała 

szczególnie ładnie.

-   Spotka   ich   pani   wszystkich   jutro   wieczorem,   madame   -   przypomniał   jej 

Bewcastle.   -   I   to   w   znacznie   bardziej   cywilizowanych   okolicznościach,   w   Carlton 
House. Zobaczy też pani księcia Walii i jeszcze raz królową.

- To będzie wspaniałe - przyznała Eve. - Ale dzień dzisiejszy jest szczególnego 

rodzaju. W tym święcie mogą uczestniczyć zarówno nisko, jak i wysoko urodzeni. 

Szczęście jednoczy dziś łudzi wszystkich stanów, a także obywateli innych państw. Nie 
czułaś tego dzisiaj rano, Freyja? A ty, Alleyne?

Alleyne zaśmiał się.
- Przypuszczam, że chętnie byś tam wróciła, Eve, zmieszała się z tłumem, by się 

popychali i poszturchiwali. Słuchałabyś hałasu, od którego pękają bębenki w uszach, 
wąchała te wszystkie spocone ciała - powiedział.

- Och, tak - przyznała. - Z wielką chęcią. A wy nie?
- Nie wątpię, że w naszej sferze są ludzie, którzy nie mogą się oprzeć pokusie 

obejrzenia publicznego widowiska, lady Bedwyn, ale nie uchodzi brać udziału w takim 
wybuchu zbiorowej histerii.

- Histerii? - Eve zmarszczyła brwi. - Ja bym to nazwała euforią. Aidan odłożył 

serwetkę na stół.

- Jeśli chcesz się tam wybrać, Eve, będę ci towarzyszył.
- Och, naprawdę? - Ostatnio rzadko patrzyła mu prosto w oczy. Teraz jednak 

spojrzała na niego zachwyconym wzrokiem dziecka, które za chwilę dostanie obiecaną 
nagrodę. - Czy nie będziesz się zbytnio do tego zmuszać?

background image

Mieszanie się z rozentuzjazmowanym tłumem na ulicach Londynu brzydziło 

go. Ale przecież Eve bardzo chciała tam pójść, a przez tydzień, który upłynął od balu, 

o nic go nie poprosiła.

-   Pojedziemy   na   London   Bridge   -   powiedział.   -   Stamtąd   zobaczymy   ich 

zbliżających się od strony Dover.

- Jeśli w ogóle uda się wam tam dotrzeć - wtrącił się Alleyne.

- Jakoś dotrzemy - skwitował Aidan.
-   Och,   dziękuję   ci   -   powiedziała   Eve,   wstając.   -   Pójdę   się   przygotować. 

Zechcecie mi wybaczyć. Freyja, idziesz z nami? A ty, Alleyne?

Aidan spodziewał się, że jego siostra odmówi z pogardą. Ona jednak wyglądała 

na ubawioną tą sytuacją.

- Nie przestajesz mnie zadziwiać, Eve - rzekła. - Pomieszałaś szyki zarówno 

Wulfowi, jak i ciotce Rochester, wchodząc przebojem na salony, i wytrwale opierasz 
się   ich   wysiłkom,   by   zrobić   z   ciebie   dystyngowaną,   śmiertelnie   nudną   przyszłą 

księżnę.

-   Wiele   nauczyłam   się   od   twojej   ciotki   -   oświadczyła   z   powagą   Eve.   -   Za 

wszystko jestem jej ogromnie wdzięczna.

Bewcastle uniósł brwi.

- No, dzieci! - zawołał. - Lepiej już idźcie, bo ominie was całe przed stawienie.
Stolica   była   ogarnięta   szaleństwem.   Udało   im   się   jakoś   dotrzeć   odkrytym 

powozem do Londyn Bridge, zapewne dzięki temu, że Aidan ubrał się w mundur. W 
tłumie znalazło się dość chętnych, by na jego widok wiwatować, klepać go po plecach, 

ściskać mu prawicę i torować drogę dla jego powozu.  Wzdłuż drogi od mostu do 
pałacu   St.   James   ustawiły   się   powozy   i   szpalery   pokrzykujących, 

rozentuzjazmowanych widzów. W oknach wszystkich budynków na trasie przejazdu 
tłoczyły się głowy niezliczonych gapiów. Uliczni straganiarze, sprzedający jedzenie i 

napoje, mieli pełne ręce roboty. Podobnie zresztą jak złodzieje kieszonkowi. Tłum 
kołysał się, ożywiony podnieceniem, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś jeździec albo 

powóz. Za każdym jednak razem alarm okazywał się fałszywy.

- Krąży tyle różnych pogłosek, że nie wiadomo już, co jest prawdą - powiedział 

Aidan   około   południa.   -   Może   wszyscy   ci   dygnitarze,   których   się   spodziewamy, 
odpoczywają sobie jeszcze w rodzinnych krajach?

Ale jeśli tak rzeczywiście było, to udało im się nabrać nawet rodzinę królewską. 

Forysie księcia regenta w swoich charakterystycznych złoto - szkarłatnych liberiach 

background image

czekali   przy   moście,   by   eskortować   powozy   gości,   skoro   tylko   się   pojawią.   Gapie 
drażnili   się   z   nimi,   wołali,   że   wyprzęgną   konie   i   własnymi   rękami   triumfalnie 

pociągną powozy do pałacu.

- Czy moglibyśmy poczekać jeszcze troszkę? - Eve oparła dłoń na ramieniu 

Aidana i spojrzała na niego błagalnie.

Boże, jak mógł się oprzeć jej prośbie? Nie chciał, żeby myślała o nim źle, gdy 

rozstaną się na zawsze.

- Dobrze, jeszcze chwilę - rzekł, nakrywając jej rękę swoją. Uśmiechnęła się do 

niego, a on zerknął na Freyję, siedzącą naprzeciw niego w powozie.

Zobaczył, że przygląda im się w zamyśleniu, ze smutkiem. Nieczęsto widywał 

siostrę w takim stanie.

Freyja miała licznych wielbicieli, chętnych do ożenku. Wszystkich traktowała 

beztrosko i po koleżeńsku, co skutecznie odbierało im nadzieję, że mogliby zabiegać o 
jej względy. Może Freyja nadal kocha Kita Butlera? Nie było jak się tego dowiedzieć. 

Freyja nigdy nie chciała mówić o sobie.

Niecałe pięć minut później ulicę obiegła kolejna wieść, Ludzie wołali, że car 

podobno już przyjechał i jest w hotelu Pulteney, wraz ze swoją siostrą, wielką księżną 
Katarzyną. Wybrał inną trasę.

- Prawdopodobnie  po to, by uniknąć motłochu - skomentował Alleyne, gdy 

tłum ruszył pospiesznie w kierunku hotelu.

-   Jeśli   ta   pogłoska   jest   prawdziwa,   to   czuję   się   wystrychnięta   na   dudka   - 

stwierdziła Freyja. - Znajdźmy sobie jakieś cichsze, bardziej cywilizowane miejsce. Co 

powiecie na Akademię Królewską? Lubisz oglądać obrazy, Eve?

Aidan zerknął na nią.

- Na co masz ochotę? - spytał.
- Nie warto tkwić tu cały dzień, żeby w końcu dowiedzieć się, iż goście pojechali 

inną drogą.

-   A   uważam   to   za   całkiem   prawdopodobne   -   powiedział.   -   Bardzo   jesteś 

zawiedziona?

-   Nie.   -   Uśmiechnęła   się   do   niego.   -   Tak   czy   inaczej   uczestniczyłam   w 

historycznym   wydarzeniu.   Doświadczyłam   tego   wszystkiego.   Dzisiejszy   dzień   na 
długo pozostanie w mojej pamięci.

- Zobaczysz ich wszystkich jutro wieczorem.
- Tak. - Ujęła go znów pod ramię. - Dziękuję, że ze mną przyjechałeś, Aidanie. 

background image

Wiem, że musiało być to dla ciebie okropnie nudne. - Odwróciła głowę, by spojrzeć na 
Freyję. - Z przyjemnością zwiedzę Akademię. Czy to daleko?

- W Somerset House - odparła Freyja. - Całkiem blisko.
Aidan nie żałował nudnego poranka. W jakiś sposób przywrócił on harmonię 

między nim i Eve.

Spędzili w Somerset House godzinę, oglądając wystawiane tam obrazy. Eve 

otwarcie okazywała zachwyt. Freyja, która zwykle zaczynała się niecierpliwić, gdy zbyt 
długo musiała pozostać w jednym miejscu, teraz, w towarzystwie Eve, z ciekawością 

oglądała każdy obraz. Alleyne, mogący uchodzić za konesera sztuki, dzielił się z nimi 
swoimi uwagami.

Aidan, obszedłszy salę, stanął nieco z boku i obserwował ich. Pomyślał, że Eve 

zdobyła ich szacunek w jedyny możliwy sposób, po prostu o niego nie zabiegając. 

Słuchała się ciotki Rochester we wszystkim, czego nie wiedziała, nie robiła jednak nic, 
by się komukolwiek przypodobać. Mimo niskiego pochodzenia była urodzoną damą.

Nagle   przed   jego   oczami   pojawiła   się   znajoma   twarz.   Okrągła,   rumiana, 

pomarszczona. Usłyszał znajomy, jowialny głos.

- Bedwyn? Ciągle jeszcze na urlopie? Uciekł pan od dzisiejszego szaleństwa? 

My też, choć przyznam, że oglądanie powieszonych rzędem obrazów niezbyt mnie 

bawi.

Ten   człowiek   był   chyba   ostatnią   osobą,   którą   Aidan   chciałby   zobaczyć   w 

obecnej chwili.

- Generał Knapp...

- Jednakże lady Knapp i Louisa chciały tu przyjść - ciągnął generał, śmiejąc się 

głośno. - Cóż więc miałem robić? One miały przewagę liczebną. A pan tu się znalazł z 

jakiego powodu?

Zanim Aidan zdołał odpowiedzieć, pojawiły się obie damy, uśmiechając się do 

niego promiennie.

- Pułkownik Bedwyn! - zawołała lady Knapp. - Cóż za miła niespodzianka!

-  Madame. -  Aidan  ukłonił  się obu  paniom.  - Witam  panią,  panno  Knapp. 

Louisa   była   ciemnowłosą,   silnie   zbudowaną   kobietą,   całkiem   miłą   dla   oka,   choć 

niezbyt   ładną.   Byłaby   idealną   żoną   dla   oficera,   ponieważ   znała   życie   w   armii   od 
dziecka i mogła znieść wiele niewygód.

-   Miałam   nadzieję,   że   spotkamy   pana   tu,   w   Londynie,   pułkowniku   - 

powiedziała i dygnęła.

background image

- Zaciągnęły mnie do Anglii na całe lato - rzekł generał, znów się śmiejąc. - 

Dwie na jednego. To nie fair, prawda, Bedwyn? A teraz ciągną mnie wszędzie, chcąc 

ukulturalnić. Dostaję od tego migreny. No, a pan co tu robi?

- Oczywiście ogląda obrazy, Richardzie - odezwała się lady Knapp. - I należy go 

za to bardzo pochwalić. Pułkowniku Bedwyn, świetnie się składa, że się spotkaliśmy. 
Przyjechaliśmy do Londynu zaledwie dwa dni temu, a dzisiaj wieczorem urządzamy 

małą   kolacyjkę.   Niestety,   ciągle   brakuje   nam   do   kompletu   jednego   dżentelmena. 
Zechce pan przyjść?

- Proszę, niech pan przyjdzie, pułkowniku - dodała panna Knapp. Właśnie w 

tym momencie zauważyła ich Eve. Ruszyła w tym kierunku, wiedząc już, że nie zdoła 

uniknąć wzajemnej prezentacji.

- Niestety, nie będę mógł przyjąć pani zaproszenia, madame - powie dział, gdy 

Eve podeszła do nich, spoglądając pytająco. - Pozwolą państwo, że przedstawię im 
moją żonę. Eve, to generał Knapp, lady Knapp i panna Knapp.

Eve   uśmiechnęła   się   i   dygnęła.   Na   twarzach   całej   trójki   odmalowało   się 

zdziwienie i zaskoczenie.

- Pańska żona, pułkowniku? - spytała lady Knapp.
-   Cóż   za   niespodzianka   -   wykrztusił   generał.   Odkaszlnął   i   zdawało   się,   że 

odzyskał panowanie nad sobą. - Prawdziwa niespodzianka, Bedwyn. W Hiszpanii nie 
puścił pan pary z ust o swoich zaręczynach.

- Spotkałem Eve dopiero po powrocie - wyjaśnił Aidan, ujmując jej dłoń. Miał 

ochotę zapaść się pod ziemię.

- Cóż, lady Bedwyn, życzę pani szczęścia - oświadczyła lady Knapp. - Mam 

nadzieję, że jest pani przygotowana na trudy związane z przenoszeniem się z armią z 

miejsca na miejsce.

- Nie będę podróżować z mężem, madame - odparła Eve. - Gdy Aidan wyjedzie, 

zostanę w domu.

- Proszę mi wybaczyć - przeprosiła panna Knapp. - Właśnie zobaczyłam kogoś 

znajomego. Muszę tam pójść i przywitać się.

- Pójdę z tobą, Louiso - powiedziała lady Knapp.

-   W   trakcie   kampanii   oficer   powinien   mieć   żonę   przy   swym   boku   -   rzekł 

generał, patrząc surowo na Aidana. - Jeśli jednak ożeni się z kobietą, która woli zostać 

w domu, no to trudno. Do widzenia państwu. - Odszedł w ślad za żoną i córką.

Eve spojrzała na Aidana.

background image

- O co w tym wszystkim chodziło? - zapytała.
- W czym? - odpowiedział głupio.

- Byli speszeni mym pojawieniem się. Na pewno nie wiedzieli o moim niskim 

pochodzeniu, a więc o co tu chodzi, Aidanie?

- Jak wyjaśnił generał, uważają, że oficer powinien się ożenić z kobietą, która 

będzie wszędzie towarzyszyć mężowi - odparł.

- Może wręcz z kobietą, która już podróżuje z armią i wie, jak wygląda takie 

życie? - spytała cicho.

- Może - zgodził się.
Zacisnęła zęby i jeszcze bardziej ściszyła głos.

- Byłeś z nią zaręczony?
- Nie, oczywiście, że nie.

- Ale oni oczekiwali tego? Może nawet istniało jakieś porozumienie, jak między 

mną i Johnem... wicehrabią Densonem?

- Nie było żadnego porozumienia - oświadczył. Patrzyła na niego w milczeniu.
- Nie padło żadne słowo - dodał. - Nigdy o niczym takim nie mówiliśmy z 

panną   Knapp.   Ani   słowem   nie   wspomniałem   o   tym   generałowi.   Istniały   jednak 
pewne...

- Nadzieje - dokończyła.
- Chyba tak.

-   A   ty   śmiałeś   oskarżyć   mnie   o   kłamstwo,   gdy   nie   powiedziałam   ci   o   wi-

cehrabim Densonie?

- Ja nie spałem z panną Knapp - zaoponował.
Drgnęła,   jakby   ją   uderzył   w   twarz.   Złe   to   zabrzmiało.   Chciał   jedynie 

zasugerować, że tajemnica, którą przed nim ukryła, była większej wagi niż jego sekret, 
bo ona tamtego mężczyznę kochała, oddała mu się cała.

- Eve... - zaczął, ale ona odwróciła się już na pięcie i poszła w stronę Freyji i 

Alleyne'a, którzy rozmawiali ze spotkanymi znajomymi.

Boże! Czy między nimi nigdy nie będzie zgody?! Czy to zresztą miało jakieś 

znaczenie, skoro za kilka dni nie będą już razem? A jednak miało.

* * *

Następnego dnia Eve postanowiła oznajmić wszystkim, że wkrótce wraca do 

domu. Tamto okropne spotkanie w Akademii Królewskiej uświadomiło jej, że gdy 
Aidan zaproponował jej małżeństwo, był związany uczuciowo z inną kobietą, a jej 

background image

rodzina najwyraźniej lada moment oczekiwała deklaracji z jego strony. Kobieta, o 
którą chodziło, była córką generała i wraz z matką podróżowała z armią. Z Aidanem 

doskonale do siebie pasowali.

Eve od tej chwili strasznie, aż do bólu, tęskniła za wszystkimi, którzy zostali w 

domu.   Pragnęła   chwycić   w   ramiona   dzieci.   Tęskniła   za   samym   Ringwood. 
Denerwowała się przed oficjalną kolacją. Czuła się przygnębiona odkryciem sprzed 

czterech dni, że nie jest w ciąży. Równocześnie cieszyła się, że ominie ją przynajmniej 
ta   życiowa   komplikacja.   Była   zmęczona   niekończącymi   się   obowiązkami 

towarzyskimi,   które   w   innych   okolicznościach   byłyby   może   nawet   ekscytujące. 
Męczyło ją unikanie Johna, który ciągle próbował spotkać się z nią na osobności.

Ale najbardziej przygnębiała ją świadomość, że kocha Aidana. Ze wszystkich sił 

pragnęła wrócić do domu, mieć już wreszcie za sobą nieuniknione rozstanie. Chciała 

wrócić   do   swojego   dawnego   życia   i   spróbować   zapomnieć   o   Aidanie,   w   skrytości 
ducha lizać rany i całą miłość przelać na dzieci.

Jutro, gdy wreszcie będzie już miała za sobą kolację w Carlton House, powie 

Aidanowi i księciu, że wraca do domu. Pojedzie dyliżansem następnego dnia. Książę 

oczywiście   zacznie   protestować,   a   raczej   będzie   próbował   jej   rozkazywać,   ale 
pozostanie nieugięta. Poza tym Aidan chyba chce się wreszcie od niej uwolnić.

- Pożegnam cię, Bewcastle - oświadczyła ciotka Rochester, wstając. - Byłoby 

niewybaczalne spóźnić się na kolację w Carlton House.

Siedzieli   wszyscy   przy   podwieczorku   w   salonie   w   Bedwyn   House.   Ciotka 

wróciła   tu  z   Eve   i   Freyja   po   wyprawie  na   zakupy.  Potrzebowały   na   wieczór   paru 

drobiazgów, a Eve kupiła dla dzieci książki. Przez cały dzień rozmowy koncentrowały 
się   wokół   nadchodzącego   wieczoru.   Zagraniczni   dygnitarze   przyjechali   już 

poprzedniego   dnia.   Gdyby   poczekali   przy   moście   dłużej,   zamiast   iść   do   Somerset 
House, zobaczyliby feldmarszałka Bluchera porwanego przez tłum, który wyprzągł 

konie z jego powozu, pociągnął pojazd do Carlton House i tam wniósł marszałka na 
rękach do środka.

- Nikt z nas się nie spóźni - rzekł książę Bewcastle, wstając wraz z brać mi. - 

Freyja i lady Bedwyn zapewne zechcą wyjść z tobą, ciociu, i udać się do swoich pokoi, 

żeby odpocząć przed wieczorem.

Freyja jak zwykle zaśmiała się ironicznie, ale Eve z ulgą wstała.

- Chyba tak zrobię - powiedziała. Nadal czuła się słabo, zapewne tym razem na 

skutek   zdenerwowania.   Za   kilka   godzin   przestąpi   próg   Carlton   House.   Zobaczy 

background image

królową i księcia regenta, a także głowy państw z połowy Europy. Zasiądzie z nimi do 
kolacji. Czy zdoła utrzymać się na nogach, nie paść zemdlona na ziemię?

- Ach, Eve! - zawołał Alleyne, gdy Aidan otwierał drzwi przed nią i ciotką. - 

Właśnie sobie przypomniałem, że już pół dnia noszę w kieszeni list do ciebie. Wziąłem 

go rano od Fleminga, ale nie spotkaliśmy się przy śniadaniu. Proszę, oto on.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się, biorąc od niego list. - Myślałam, że dzisiaj nie 

będę miała żadnej korespondencji. - Zerkając na kopertę, rozpoznała charakter pisma 
Thelmy.

Jak tylko weszła do złotego apartamentu, zrzuciła pantofle i rozpuściła włosy. 

Potrząsnęła   głową   i   westchnęła.   Będzie   się   musiała   jednak   trochę   przespać   przed 

przygotowaniami na wieczór. Chciałaby mieć już to wszystko za sobą. Ale, z drugiej 
strony, będzie co potem opowiadać w domu. Czy książę regent rzeczywiście jest taki 

otyły,  jak opowiadano?  Czy  wypowiedzi  królowej  rzeczywiście są   takie  nudne,  jak 
twierdziła Freyja? Czy zagraniczni dygnitarze potrafią dobrze mówić po angielsku?

Opadła  na  sofę,  by  przeczytać list,  zanim  położy  się w sypialni.  Złamawszy 

pieczęć, zauważyła zawiedziona, że był krótszy niż zwykle. Nieważne. Za kilka dni 

będzie z nimi w domu. Zaczęła czytać.

Chwilę później zerwała się na nogi, wpatrując z przerażeniem w list. Czy źle 

zrozumiała jego treść? Wiedziała jednak, że nie. Odwróciła się i potykając, ruszyła do 
drzwi, chwilę szarpała się z klamką, a potem pędem pobiegła korytarzem i w dół po 

schodach, prosto do salonu, nieświadoma tego, co robi ani jak wygląda. Nacisnęła 
klamkę, zanim zdążył to zrobić stojący przy drzwiach lokaj i wpadła do środka.

- Aidanie! - krzyknęła, wiedząc, że nikt nie może jej pomóc. - Muszę jechać. 

Muszę natychmiast jechać.

Objął ją silnymi ramionami, na chwilę dając złudzenie spokoju. Ale tylko na 

chwilę. Znów ogarnęła ją panika.

- Co się stało? - zapytał. - O co chodzi? Co się dzieje?
- Dzie.. .dzie.. .dzie... - Nie mogła opanować szczękania zębami.

- Spokojnie - powiedział. Objął ją mocniej jedną ręką, a drugą ujął ją pod brodę 

i spojrzał jej w oczy. - Spokojnie, kochanie. Powiedz tylko, co się stało, a ja ci pomogę.

Cóż za niemądre słowa. Ach, jak niemądre.
- On je zabrał - wykrztusiła. - On je zabrał i nie mogę ich o...o...odebrać.

- Kto? - spytał nienaturalnie spokojnym głosem. - Kto kogo zabrał?
- Ce...Ce...Cecil - odparła. - Zabrał dzie...dzie...dzieci i nie mogę ich odebrać. On 

background image

jest   ich   krewnym,   a   ja   nie.   Ja   je   po...po...porzuciłam.   Muszę   jechać.   Muszę 
natychmiast po nie jechać. Na pewno są przerażone.

- Ach, więc znalazł sposób, by się na tobie odegrać - stwierdził Aidan. - Jeszcze 

zobaczymy. Będzie musiał je oddać. Ostrzegałem go, czego może się spodziewać, jeśli 

jego noga postanie w twoim majątku.

-   Nie,   nic   nie   rozumiesz!   -   zawołała,   wymachując   pomiętym   listem.   -   On 

przysłał po nie policję. Uzyskał od sędziego prawo opieki nad nimi. Nie odda ich. Ja 
go znam. Muszę jechać.

- Tak, rozumiem - powiedział Aidan. - Odetchnij głęboko. Panika nic tu nie 

pomoże.

- Aidanie, czy mógłbyś zabrać lady Bedwyn do jej sypialni, aby odpoczęła? - 

spytał książę chłodnym, wyniosłym tonem. - Powinna odzyskać panowanie nad sobą 

przed dzisiejszym wieczorem.

-   Ależ   ja   muszę   jechać.   -   Eve   odwróciła   głowę,   by   spojrzeć   na   księcia. 

Spróbowała wyrwać się z uścisku Aidana. - Teraz, zaraz. Muszę niezwłocznie wyruszać 
do Ringwood. Dzieci oszaleją z przerażenia.

- Łady Bedwyn, to wykluczone, żeby opuściła pani kolację w Carlton House, 

skoro przyjęliśmy zaproszenie, a nasza obecność została potwierdzona - rzekł książę. - 

Poza tym ruszanie w długą podróż o tak późnej porze nie jest rzeczą rozsądną. Jeśli 
czuje pani, że jej obecność w Oxfordshire zmieni coś, co wydaje się nieodwracalne, 

Aidan odwiezie tam panią jutro moim powozem. Proponuję, by teraz pani odpoczęła.

- Nie... - zaprotestowała Eve, ale Aidan przerwał jej.

- Eve już teraz chce wrócić do domu. A więc tam pojedzie. Ja sam ją zawiozę.
- Zrobisz to, co ci każę - odezwał się książę.

-   Nie   -   odparł   Aidan   ostro.   -   Nie   tym   razem,   Wulf.   Żona   jest   dla   mnie 

ważniejsza niż lojalność wobec rodziny. Wytłumaczysz naszą nieobecność dzisiejszego 

wieczoru, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Nikt nie odezwał się słowem, gdy Aidan wyprowadzał Eve z salonu. Pół godziny 

później wynajętym powozem jechali do Ringwood Manor.

background image

18

Gwałtowna burza z piorunami zatrzymała ich na kilka godzin w gospodzie, ale 

nie położyli się spać. Eve chodziła tam i z powrotem po pokoju. Nie chciała nic jeść 
ani nawet rozmawiać. Dojechali do Ringwood o świcie. Ranek był chłodny i wilgotny.

Wszyscy już wstali i wybiegli teraz z domu i stajni na powitanie przybyłych, 

wołając jedni przez drugich. Nawet pies przykuśtykal i szczekał bez opamiętania. W 

końcu   znaleźli   się   w   saloniku   na   dole,   gdzie   rozpalono   ogień   w   kominku,   by 
rozproszyć wilgotny chłód poranka. Gospodyni z ponurą miną przyniosła herbatę. 

Rozdała   filiżanki,   po   czym   z   rękami   skrzyżowanymi   na   piersiach   stanęła   przy 
zamkniętych drzwiach. Nikt nie zwrócił jej uwagi, żeby wyszła.

Aidan odstawił herbatę na stolik i podszedł do okna. Pani Pritchard płakała, a 

Eve próbowała ją uspokoić. Guwernantka obwiniała siebie, że pozwoliła zabrać dzieci, 

mimo że ciotka łkając, mówiła, iż nie miała przecież wyboru, nikt z nich nie mógł nic 
zrobić. Pies oparł pysk na kolanach Eve i skomlał, ciężko dysząc.

Ten podły Cecil Morris dobrze zaplanował swoją zemstę. Jako człowiek mikrej 

postury doskonale wiedział, że nie ma szans w starciu z mężczyznami broniącymi Eve, 

nawet nie poradzi sobie z jej gospodynią. Udał się więc do sędziego i uzyskał prawo 
opieki nad osieroconymi dziećmi, spokrewnionymi z nim ze strony matki. A potem 

wysłał miejscowego posterunkowego z czterema rosłymi pomocnikami, by zabrali je z 
Ringwood.

- Agnes pięścią złamała nos Willowi Perkinsowi - powiedziała panna Rice. - 

Wszędzie było pełno krwi, Eve. Gdyby nie wrzeszczał tak głośno, pomyślelibyśmy, że 

nie żyje.  A Charlie  uderzył posterunkowego bykiem.  Ale widzisz, pan  Biddle  miał 
papiery podpisane przez hrabiego Luffa, a z tym już nie ma dyskusji. Poza tym Becky i 

Davy   przestraszyliby   się   jeszcze   bardziej,   gdyby   zobaczyli   bójkę.   Pani   Pritchard 
przekonała  nas   wszystkich,  żebyśmy   się  uspokoili,   zanim   je  przyprowadzono.   Pan 

Biddle odesłał Willa Perkinsa do domu.

- A ja powycierałam krew, zanim dzieci zeszły na dół - odezwała się gospodyni. 

- Choć wolałabym im wszystkim rozkwasić nosy i porozbijać głowy, moja duszko. 
Tchórzliwe kundle, przyszli w pięciu, żeby zabrać dwójkę małych dzieci.

- Zostałabyś aresztowana, Agnes - stwierdziła pani Pritchard i wydmuchała nos 

w chusteczkę. - Zabraliby cię do więzienia.

-   Eee,   dla  mnie   to   nie   pierwszyzna,   proszę   pani   -   powiedziała  niespeszona 

background image

gospodyni.

Aidan   zerknął   na   nią   przez   ramię   z   mimowolnym   podziwem.   Byłby   z   niej 

naprawdę doskonały sierżant. Niestety urodziła się kobietą.

-   Jak   dzieci   to   zniosły?   -   spytała   Eve   drżącym   głosem.   Nie   płakała.   Po 

graniczącym z histerią wybuchu w salonie Wulfa była zamknięta w sobie, napięta i 
małomówna. - W jakim były stanie, gdy je za...za...zabierano?

- Powiedziałam im, że jadą na krótkie wakacje do ciotki, która bardzo się za 

nimi stęskniła - wyjaśniła panna Puce. - I że zostaną tam tylko do czasu, dopóki nie 

wrócisz, Eve.

-   Ale   one   wiedziały   -   dodała   smutno   pani   Pritchard,   ze   swym   śpiewnym 

walijskim akcentem. - Ani przez chwilę nie dały się Thelmie oszukać. Davy był cały 
blady, a Becky miała oczy wielkie na pół twarzy. I to nie ze strachu, że w okolicy 

grasują źli ludzie. Tak właśnie niania Johnson wytłumaczyła im, dlaczego pan Biddle i 
jego ludzie będą ich eskortować do domu ciotki. Och, na samo wspomnienie serce mi 

krwawi.

- Moje dzieci! Och, moje biedne maleństwa!

Chyba po raz pierwszy Aidan w pełni uświadomił sobie przywiązanie Eve do 

sierot, które wzięła do siebie. Dla niej nie były tylko ofiarami losu, ale prawdziwą 

rodziną.

Nagle Eve zerwała się na równe nogi.

- Dlaczego ja tu siedzę, piję herbatę i grzeję się przy ogniu?! - zawołała. - Muszę 

do nich pojechać. Muszę je zaraz przywieźć do domu. Na pewno są przerażone.

- Jadę z tobą, moja duszko - zaofiarowała się gospodyni. - Złapię tego łotra 

Morrisa za szyję i zawiążę mu ją na supeł.

Agnes, moja droga - rzekła pani Pritchard z wyrzutem. Aidan odwrócił się od 

okna i odchrząknął. Natychmiast znalazł się w centrum uwagi.

- Hrabia Luff jest miejscowym sędzią? - spytał. Ojciec Densona.
- Tak, pułkowniku - odparła pani Pritchard.

-   Więc   to   do   niego   powinniśmy   się   zwrócić.   Eve,   nie   ma   sensu   jechać   do 

twojego kuzyna i apelować do jego sumienia którego zresztą zapewne nie ma. Nic też 

nie dadzą kłótnie i bójki. On ma za sobą prawo. Tylko pogorszycie swoją sytuację, jeśli 
zaczniecie się z nim bić.

-   Słuchaj   no,   pan...   -   zaczęła   gospodyni.   Aidan   spojrzał   na   nią   chłodno   i 

wyniośle.

background image

- Panie skończyły pić herbatę - zauważył. - Możesz zabrać filiżanki i wrócić do 

swoich codziennych porannych obowiązków.

Patrzyła na niego z wściekłością. Przez chwilę myślał, że okaże się silniejsza niż 

wszyscy   żołnierze,   których   miał   dotąd   pod   swoją   komendą,   i   nie   posłucha   jego 

rozkazu. W końcu jednak przemaszerowała przez pokój, z wielkim hałasem zebrała 
filiżanki, chwyciła tacę i opuściła pokój bez jednego słowa.

- Biedna Agnes - powiedziała Eve. - Ona chce pomóc.
-   Pomoże,   wykonując   swoje   obowiązki   i   pilnując,   by   całe   gospodarstwo 

funkcjonowało bez problemów. Eve, odwiedzimy we dwoje hrabiego Luffa. Pozwól, że 
odprowadzę cię do twojego pokoju, byś mogła się odświeżyć i zmienić suknię.

- Och, wiedziałam, że jak tylko pan się tu zjawi, pułkowniku, wszystko pan 

załatwi. - Pani Pritchard westchnęła.

Aidan zaprowadził Eve na górę i zatrzymał się z nią na chwilę przed drzwiami 

jej sypialni.

-   Jest   jeszcze   dosyć   wcześnie   -   stwierdził.   -   Chciałabyś   może   trochę   się 

zdrzemnąć, zanim ruszymy w drogę?

Potrząsnęła głową.
- I tak nie mogłabym zasnąć - odparła. - Nie spocznę, dopóki nie odzyskam 

dzieci. Nie powinieneś jednak tak angażować się w moje sprawy, Aidanie. Zostało ci 
już tak niewiele urlopu, a dotąd nie miałeś okazji, by spędzić go tak, jak byś chciał. 

Wracaj do Londynu. Nie martw się o mnie!

Położył jej palec na ustach.

- Doprowadzę tę sprawę do końca - postanowił. - Wyjadę dopiero wtedy, gdy 

będziesz się czuła bezpieczna, wolna od trosk i szczęśliwa.

- Dlatego że złożyłeś obietnicę Percy'emu? - spytała.
- Dlatego że jesteś moją żoną.

Otworzyła usta i przez chwilę myślał, że zaprotestuje, używając tych samych 

argumentów, co zwykle. Ona jednak tylko kiwnęła głową i odwróciła się, by wejść do 

swego pokoju.

Już wkrótce, za dzień lub dwa, gdy dzieci wrócą do domu, tu, gdzie jest ich 

miejsce, pojedzie do Londynu, by spędzić tam resztę swego dwumiesięcznego urlopu. 
Wreszcie nic nie będzie go krępować. Wróci do dawnego życia. Najpierw jednak musi 

stawić czoło hrabiemu Luffowi. Zadzwonił po gorącą wodę do mycia i golenia.

* * *

background image

Eve nigdy w życiu nie była w Didcote Park, wiejskiej siedzibie hrabiego Luffa, 

mimo   że   znajdowała   się   ona   niedaleko   od   Ringwood.   Jej   ojciec,   z   całym   swym 

bogactwem,   nie   został   uznany   za   człowieka   godnego   zaproszenia   na   spotkania 
towarzyskie osób z wyższych sfer.

Elegancką rezydencję o doskonałych proporcjach zbudowano w stylu Jerzego 

V. Był to dom Johna, tutaj dorastał. Eve jednak nie chciała teraz o nim myśleć.

- A jeśli hrabia nas nie przyjmie? - spytała.
- Nie przyjmie? - Aidan spojrzał na nią z wyraźnym zdziwieniem. - Dlaczego 

miałby nie przyjąć?

- Jestem córką walijskiego górnika - przypomniała mu.

- I żoną Bedwyna - dodał.
Jak inaczej postrzegali świat. On był synem i bratem księcia Bewcastle i nawet 

nie przyszłoby mu do głowy, że odmówią mu wstępu do jakiegoś domu w Anglii.

- A jeśli nas nie wysłucha?

-   Dlaczego   nie?   -   odpowiedział   pytaniem.   -   Jako   sędzia   ma   obowiązek   nas 

wysłuchać.

Pochodził   z   uprzywilejowanej,   arystokratycznej   sfery,   nie   rozumiał,   co   to 

znaczy nie mieć władzy ani wpływów, przesądzających o wyniku wizyty takiej jak ta. 

Dla   hrabiego   Luffa   Eva   była   tylko   kobietą,   której   ojciec   miał   czelność   sugerować 
skoligacenie ich rodzin przez małżeństwo.

- A jeśli on nie zechce zmienić decyzji? - spytała.
-   Postaramy   się,   żeby   tak   się   nie   stało.   Jeśli   nie   wierzysz   w   sukces,   Eve, 

przegrasz. No, jesteśmy na miejscu.

Pomógł jej wysiąść, podczas gdy Sam Patchett zakołatał do drzwi. Kolana się 

pod nią uginały, czuła mdłości, mimo że nie jadła śniadania, a dla dodania sobie 
odwagi   włożyła   jedną   z   nowych,   szykownych   sukni.   Aidan   miał   na   sobie   galowy 

mundur.

- Pułkownik Aidan Bedwyn i lady Bedwyn do hrabiego  Luffa - powie dział 

odźwiernemu,   który   otworzył   drzwi.   Ujął   Eve   pod   rękę   i   bez   wahania   wszedł   do 
środka.

Eve zawsze ceniła swoją niezależność. W normalnych okolicznościach miałaby 

mu za złe pewność siebie, z jaką wszystkim pokierował. Dzisiejszego ranka była mu 

jednak   za   to   wdzięczna.   Gdyby   przyszła   tu   sama,   zapewne   drzwi   Didcote   Park 
zatrzaśnięto by jej przed nosem i w tej chwili wracałaby już do domu. Jego pewność 

background image

siebie nie była bezpodstawna. Po zaledwie dwóch lub trzech minutach czekania w 
holu lokaj zaprowadził ich do pokoju na dole, który okazał się biblioteką, i z ukłonem 

wpuścił do środka.

Hrabia Luff wstał zza wielkiego, dębowego biurka. Wyglądał zupełnie jak John, 

tylko był trochę starszy. Jasne włosy zaczęły mu już siwieć i przerzedzać się na czubku 
głowy.

- Pułkownik Bedwyn! Lady Bedwyn! - odezwał się. - Cóż za miła niespodzianka. 

Zechcą państwo spocząć. Czy mogę zaoferować państwu coś do picia? Może herbaty, 

madame? - Spojrzał na nią z grzeczną obojętnością.

- Nie, dziękuję, milordzie - odparła Eve.

- A pan, pułkowniku? Brandy? Czerwone wino? Może coś innego? - dopytywał 

się.

- Nic, dziękuję. - Aidan powstrzymał go gestem, wskazał Eve fotel i usiadł obok 

niej. Z nerwów i zmęczenia kręciło się jej w głowie.

- A zatem - hrabia usiadł w skórzanym fotelu i założył nogę na nogę - czemu 

zawdzięczam ten zaszczyt?

On przecież musi wiedzieć. Mógł być tylko jeden powód ich wizyty.
- Chcę odzyskać moje dzieci - powiedziała Eve, z przerażeniem słysząc swój 

cienki i drżący głos. - Pozwolił pan Cecilowi Morrisowi, by mi je odebrał. A one należą 
do mnie. Ich dom jest w Ringwood. Tam były szczęśliwe. Chcę je odzyskać.

Hrabia uniósł brwi wyraźnie zdziwiony.
-   Chodzi   pani   o   kuzynów   Morrisa?   -   spytał.   -   O   te   dzieci,   którym   pani 

domownicy nie chcieli pozwolić, by wróciły do swego domu? Musiał jakoś poradzić 
sobie z tą kwestią pod pani nieobecność.

- Do swego domu? One mieszkają ze mną. Nikt nie prosił moich domowników 

o wydanie dzieci. Pan Biddle zabrał je siłą. Miejsce Davy'ego i Becky jest w Ringwood.

- Pani wybaczy, madame, ale czy jest pani w jakikolwiek sposób spokrewniona 

z rzeczonymi dziećmi? - spytał.

Eve poczuła ukłucie strachu.
- Nie - przyznała. - Jestem tylko kuzynką Cecila ze strony ojca. Ale to ze mną 

one mieszkają.

-   Jak   rozumiem,   są   sierotami   -   powiedział   hrabia.   -   I   zostały   wysłane   do 

kuzyna, pana Cecila Morrisa. Wyjaśnił mi, że pani się nimi łaskawie zajęła podczas 
choroby   pani   Morris,   jego   matki.   I   zostawiła   je   bez   opieki,   a   sama   pojechała   do 

background image

Londynu,   by   ze   swoim   świeżo   poślubionym   mężem   zażywać   rozrywek   sezonu 
towarzyskiego.

- Nie zostawiłam ich bez opieki! - zawołała Eve. - Ja...
- Sir, ze względu na to, że powstał spór co do tego, kto ma się zaopiekować tymi 

sierotami,   może  powinien  pan   ponownie   rozpatrzyć  sprawę  i  wysłuchać  racji  obu 
stron - zaproponował Aidan.

- Wygląda na to, że wszystkie racje są po stronie pana Morrisa - odparł hrabia.
- Nie! - krzyknęła Eve. - On tych dzieci wcale nie chce.

- Zatem okazuje to w przedziwny sposób, madame - rzekł hrabia, marszcząc 

brwi.

-   Czy   przynajmniej   wysłucha   pan   argumentów   mojej   żony?   -   spytał   Aidan 

głosem   niezwykle   spokojnym,   niemal   znudzonym.   -   Te   dzieci   są   dla   niej   bardzo 

ważne. Opiekowała się nimi prawie przez rok i traktuje je jak swoje własne.

- Przez rok! - Hrabia nachmurzył się. - Niedyspozycja pani Morris trwała tak 

długo?

- Ona wcale nie była chora! - zawołała Eve.

- Proszę, by nas pan wysłuchał - powtórzył Aidan. - W obecności Morrisa i jego 

matki, jeśli będą sobie tego życzyć.

- Och, nie!
Aidan uciszył Eve gestem.

-   I   wszystkich   świadków,   których   zechce   wezwać.   A   także   w   obecności 

świadków, których przyprowadzi moja żona.

Eve czuła, jak ściska się jej żołądek. Chciała, żeby hrabia od razu rozsądził 

sprawę. Chciała z Didcote Park pojechać prosto do domu Cecila, by zabrać dzieci. Nie 

chciała   przesłuchania,   podczas   którego   Cecil   będzie   znów   opowiadał   brednie   i 
zmuszał ciotkę Jemimę, by dla niego kłamała.

Hrabia Luff westchnął.
- Wydawało mi się, że jest to prosta sprawa - stwierdził. - I nadal tak uważam. 

Nie będę się bawił w urządzanie oficjalnego przesłuchania, ze sprytnymi adwokatami, 
naginającymi   argumenty.   Zgodzę   się   jednak   na   nieformalne   przesłuchanie,   które 

musi   się   odbyć   dzisiaj,   bo   mam   inne   plany   na   resztę  tygodnia.   O   drugiej,   w  sali 
zgromadzeń w Heybridge, jeśli to państwu odpowiada. Zawiadomię Morrisa. Aidan 

wstał.

- Dziękujemy, sir - powiedział. - Stawimy się.

background image

-   Ale   ja   chciałam,   żeby   sprawa   została   rozstrzygnięta   już   teraz,   zaraz   - 

zaprotestowała Eve. - Nie mogę czekać tyle godzin.

- W takim razie musi się pani, madame,  zadowolić rozstrzygnięciem jej na 

korzyść Morrisa - odparł hrabia szorstko. - Ja z pewnością nie będę nalegał.

A zatem spotkamy się dziś po południu - rzekła zrezygnowana. Kilka minut 

później siedzieli w powozie i jechali do domu. Prawo najwyraźniej było po stronie 

Cecila. Miłość nie będzie żadnym argumentem.

- Eve, po powrocie do domu od razu kładziesz się do łóżka - polecił Aidan. - 

Musisz się przespać.

- Nie mogę spać - zaoponowała.

- Musisz - powtórzył surowo, z kamienną twarzą. - Jeśli chcesz odzyskać dzieci, 

musisz   się   przespać,   odzyskać   siły.   I   pozwól,   żebym   to   ja   mówił   podczas   tej 

konfrontacji. A jeśli sama zabierzesz głos, nie daj się ponieść emocjom.

- Jak mogę mówić o tym bez emocji?! - zawołała.

- Jeśli im ulegniesz, on wygra - odparł. - Wierz mi.
Patrzyła na jego zimną surową twarz i nagle poczuła się tak samotna, że nie 

mogła już tego znieść. Odwróciła się od niego gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach i 
zaszlochała. Rzadko płakała, teraz jednak nie była w stanie powstrzymać łez, choć 

bardzo się starała. Czuła, że za chwilę pęknie jej serce.

Potem poczuła dłoń na plecach, gładzącą ją lekko w uspokajającym rytmie. Gdy 

jej łkania w końcu ucichły, w jej ręce pojawiła się duża chusteczka. Eve otarła twarz i 
wydmuchała nos.

Nigdy w życiu nie była tak zmęczona.
Zdawało się, że Aidan czyta jej w myślach. Pochylił się nad nią objął ją podniósł 

i posadził sobie na kolanach. Zanim uświadomiła sobie, co zrobił, przytulił ją do siebie 
tak, że jej głowa spoczęła wygodnie na jego ramieniu. Nie wiedziała, kiedy zdjął jej 

kapelusz.

- Kochanie, wszystko będzie dobrze - wyszeptał jej do ucha.

- Naprawdę?
Nie potrzebowała jego zapewnień. W tej chwili ufała mu bezgranicznie. Jak 

dobrze pozwolić czasem komuś, by zdjął ciężar trosk z ramion.

- Obiecuję - rzekł.

Obudziła się dopiero wtedy, gdy powóz zatrzymał się przed Ringwood.

* * *

background image

Cecil Morris wyglądał na pewnego siebie, a jego matka na zdenerwowaną. Eve 

była blada, mimo że spała w powozie w drodze powrotnej z Didcote Park i potem w 

domu.   Pani   Pritchard   wyraźnie   się   niepokoiła,   a   panna   Rice   była   cała   spięta. 
Wielebny   Puddle   siedział   między   nimi   i   troskliwie   je   pocieszał.   Miejscowy 

posterunkowy   i   czterech   jego   pomocników,   z   których   jeden   miał   spuchnięty, 
czerwony   nos   i   podbite   na   fioletowo   oczy,   kręcili   się   w   pobliżu,   jakby   się 

spodziewając, że lada moment wybuchnie awantura. Zjawiło się sporo gapiów, którzy, 
nie wiadomo w jaki sposób, dowiedzieli się o przesłuchaniu.

Hrabia Luff spóźnił się i był wyraźnie w złym humorze.
-   Rozstrzygnijmy   tę   sprawę  bez   dalszych   ceregieli   -   powiedział,   siadając   za 

stołem   ustawionym   w   największej   sali   zgromadzeń   i   spiorunował   wzrokiem 
wszystkich dookoła, jakby to jemu kazano czekać.

Cecil Morris został wezwany jako pierwszy, by przy stole sędziego powtórzył, 

dlaczego uważa, że opieka nad sierotami Davidem i Rebeccą powinna być przyznana 

jemu.   Przysiągł   na   Biblię,   że   będzie   mówił   prawdę   i   tylko   prawdę,   po   czym   łgał 
każdym słowem. Wedle jego wersji niezmiernie lubił swoich małych kuzynów, tak jak 

i ich biednych, zmarłych rodziców, a jego mama wprost za nimi przepadała. Wbrew 
złym przeczuciom dał się nakłonić i pozwolił kuzynce, wówczas jeszcze pannie Eve 

Morris,   by   zaofiarowała   dzieciom   gościnę   na   czas,   gdy   jego   matka   dochodziła   do 
siebie po długiej niedyspozycji. Ostatnio dotarły do niego jednak niepokojące wieści, 

że kuzynka opuściła dzieci, rzucając się w wir rozrywek towarzyskich w Londynie.

Gdy  Eve  otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  Aidan  dotknął  jej  ramienia   i 

powstrzymał ją.

Morris wyjaśnił, że zwrócił się do sędziego o przyznanie mu prawnej opieki nad 

dziećmi, po czym wysłał po nie posterunkowego, ponieważ poprzednim razem, gdy 
pojechał   je   odwiedzić   i   zapewnić,   że   już   wkrótce   będą   w   domu   ze   swoją   drogą 

cioteczką,   niedawno   poślubiony   mąż   jego   kuzynki   groził   mu   użyciem   siły.   Morris 
obawiał się też, że inni domownicy, wśród których byli skazańcy i przestępcy, zrobią 

krzywdę   jemu,   albo,   co   gorsza,   dzieciom,   gdyby   osobiście   pojechał   i   żądał   ich 
wydania.

-   I   jak   pan   widzi,   milordzie,   moje   obawy   były   uzasadnione   -   powie   dział, 

wskazując dramatycznym gestem pomocnika posterunkowego ze spuchniętym nosem 

i podbitymi oczami.

Aidan, czując ciągły niepokój Eve, wziął ją za rękę i mocno ścisnął.

background image

- Kto to zrobił? - spytał hrabia, patrząc chmurnie na policjanta.
- Ja, czcigodny panie - odezwała się gospodyni Eve gdzieś z końca sali. - I 

zrobiłabym to jeszcze raz każdemu, kto wszedłby bez pytania do domu mojej pani i 
chciałby zabrać stamtąd biedne niewinne dzieciątka, tylko dlatego że ten... ten łajdak 

chce się zemścić. Szkoda, że to nie jego nos znalazł się pod moją pięścią.

- Usiądź, kobieto - rozkazał hrabia.

- Sam pan pytał - odpowiedziała Agnes.
- Tak, ale teraz proszę siadać. Lady Bedwyn, czy chciałaby pani zadać panu 

Morrisowi jakieś pytania?

Aidan ponownie ścisnął ją za rękę. Ona jednak zignorowała to, że chciał mówić 

w jej imieniu, i wstała.

- Tak - odparła. - Becky i Davy przyjechali do Heybridge dyliżansem piątego 

sierpnia   zeszłego   roku.   Łatwo   będzie   potwierdzić   tę   datę   w   księgach   przewozów. 
Zechcesz,   Cecilu,   powiedzieć   hrabiemu,   jak   długo   byli   w   twoim   domu,   zanim 

domniemana choroba ciotki zmusiła cię do oddania ich pod moją opiekę?

- Skąd mam to pamiętać? - spytał. - Miesiąc, dwa, może dłużej.

-   Księgi   mojego   majątku   wykazują,   że   szóstego   sierpnia   zatrudniłam   panią 

Johnson jako nianię do dzieci - powiedziała Eve. - Ze wspomnianych ksiąg wynika 

też,   że   w  tym   samym   tygodniu   kupiono   dla   nich   ubrania   i   różne   drobiazgi.   Jeśli 
trzeba, pani Johnson będzie zeznawać.

- Moja droga mama była chora... - zaczął Morris.
- I opowiedz hrabiemu o swojej wizycie w Ringwood na dwa dni przed rocznicą 

śmierci mojego ojca - ciągnęła Eve. - Jeśli chcesz, odświeżę ci pamięć. Byłeś wtedy 
przekonany, że wkrótce odziedziczysz mój majątek. Pod moją nieobecność kazałeś 

wszystkim   domownikom   ustawić   się   w   szeregu   w   holu,   żebyś   mógł   do   nich 
przemówić. Wszyscy moi służący zaświadczą, że dzieci też zostały ustawione w tym 

szeregu. Powtórzysz nam, co do nich powiedziałeś?

- Nie pamiętam - odparł. - To było jakiś czas temu.

-  A  wiele osób  pamięta - powiedziała.  - Oznajmiłeś,  że wszyscy, absolutnie 

wszyscy mieli się wynieść, zanim obejmiesz majątek w posiadanie, albo każesz ich 

aresztować za włóczęgostwo.

- Eve! Nie miałem na myśli moich biednych małych kuzynów. Byli w holu, bo 

mieli wrócić ze mną do domu. - Jednak ta kobieta - wskazał na gospodynię - groziła 
mi   rzeźniczym   nożem,   więc   ze   względu   na   dzieci   wycofałem   się.   Za   plecami   Eve 

background image

rozległo się parsknięcie.

-  Gdybym  miała  pod  ręką  rzeźniczy nóż,   to  bym  ci  nim  oberżnęła  uszy,  ty 

kłamliwy szczurze, i od razu lepiej byś wyglądał - skomentowała gospodyni.

- Kobieto, milcz albo każę cię wyprowadzić - rzekł surowo hrabia. - Proszę 

wrócić   na   miejsce,   panie   Morris.   Wysłuchamy   teraz   lady   Bedwyn.   Zechce   pani 
podejść, madame, i usiąść. Proszę powiedzieć, dlaczego powinienem przyznać pani 

opiekę nad Davidem i Rebecca Aislie, skoro nie jest pani ich krewną.

Aidan wpatrywał się w Eve, która złożyła przysięgę na Biblię i usiadła. Oby 

tylko zachowała spokój i nie uległa panice, jak to się stało dzisiaj rano w bibliotece 
hrabiego.

Eve   wyjaśniła,   jak   po   śmierci   rodziców   dzieci   były   odsyłane   od   jednych 

krewnych   do   drugich,   aż   w   końcu   przyjechały   do   Heybridge,   gdzie   też   zostały 

odrzucone. Czekał je sierociniec. Jednak ciotka Jemima w tajemnicy przed swoim 
synem przybiegła do niej z płaczem i błagała ją, by wzięła dzieci do siebie. Tak też 

zrobiła. Wynajęła dla nich nianię i guwernantkę i sama spędzała z nimi jak najwięcej 
czasu. Wkrótce pokochała je, jakby były jej własnymi dziećmi.

- Jak więc wytłumaczy pani zachowanie pana Morrisa w ostatnim tygodniu, 

jeśli nie zależało mu na dzieciach? - spytał hrabia. - Najwyraźniej zaniepokoił się, że 

porzuciła je pani. Zadał sobie sporo trudu, by zabrać dzieci do siebie.

- Chciał się na mnie zemścić - odparła Eve.

Opowiedziała, jak udało się jej zachować majątek dzięki wyjściu za mąż przed 

upływem   roku   od   śmierci   ojca.   Powtórzyła   groźbę   Morrisa   skierowaną   do   nich 

wszystkich na dwa dni przed rocznicą śmierci jej ojca. Opisała zachowanie Cecila w 
dzień tej rocznicy, dopóki jej mąż nie kazał mu opuścić Ringwood i nigdy więcej tu nie 

wracać.

- Groził pani przemocą? - Hrabia zmarszczył brwi.

- To był żart, milordzie - zaprotestował Cecil Morris, zrywając się na nogi. - 

Dlaczegóż miałbym grozić mojej drogiej kuzyneczce? To był...

- Proszę usiąść, panie Morris - nakazał hrabia.
-   On   wie,   że   kocham   te   dzieci   -   ciągnęła   Eve.   -   Został   upokorzony,   gdy 

pokrzyżowałam   mu   plany.   Teraz   zobaczył,   że   ma   okazję,   by   wykorzystując   dzieci, 
odegrać się na mnie.

- Panie Morris, czy ma pan do lady Bedwyn jakieś pytania? - rzekł hrabia z 

westchnieniem, którego nie próbował ukryć.

background image

- Tak! - zawołał Morris, zrywając się z miejsca. - Gdzie byłaś przez ostatnie dwa 

tygodnie, Eve, podczas gdy dzieci usychały z tęsknoty w Ringwood?

- Byłam w Londynie - przyznała Eve, patrząc na hrabiego. - Na zaproszenie 

księcia Bewcastle'a. Miałam zostać przedstawiona królowej i towarzystwu jako świeżo 

poślubiona   małżonka   lorda   pułkownika   Aidana   Bedwyna.   Ostatniego   wieczoru 
miałam też uczestniczyć w oficjalnej kolacji w Carlton House. Jednak zrezygnowałam 

z udziału w niej, by pospieszyć z powrotem do domu, gdy doszły mnie wieści, co się tu 
dzieje. Zostawiłam dzieci pod opieką ciotki, pani Pritchard, ich niani i guwernantki. 

Pisałam do nich codziennie. Straszliwie za nimi tęskniłam. Tęskniłam za nimi całym 
sercem. - Dotknęła dłonią piersi.

- Jakie to wzruszające - skomentował Morris sarkastycznie. - A powiedz mi, 

Eve,  kto będzie  dla Davy'ego  ojcem?  Przecież dorastający  chłopiec powinien   mieć 

wzór do naśladowania. Twój dom jest pełen kobiet. Zdaje się, że twój mąż lada dzień 
wyjedzie, by już nigdy nie wrócić. Wszyscy wiedzą, że wyszłaś za niego tylko po to, by 

zatrzymać Ringwood.

Wśród zebranych rozległ się szmer oburzenia. Aidan wstał.

- Za pozwoleniem, ja odpowiem  na to pytanie. Luff machnął przyzwalająco 

ręką.

- Proszę bardzo, posłuchajmy i pana, pułkowniku Bedwyn - rzekł. - Nigdy nie 

słyszałem, żeby robiono tyle szumu wokół dwójki sierot.

- Przez ostatnich kilka lat walczyłem w Hiszpanii i na południu Francji pod 

wodzą Wellingtona - zaczął Aidan, ciesząc się w duchu, że jednak zdecydował się 

włożyć galowy mundur, mimo że był taki niewygodny, zwłaszcza w parny dzień. - I kto 
wie, czy wojna naprawdę się skończyła. Europę należy zbudować na nowo po łatach 

walk i grabieży. Obowiązek wzywa mnie z powrotem do armii. Ale mój dom jest w 
Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu zostawię serce. Tu osiądę, 

jak tylko będę mógł. Krewni i przyjaciele mojej żony są również moimi przyjaciółmi. 
Podobnie jak jej służba. Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi. Przez następnych 

kilka lat, choćby tylko na odległość, będę ojcem dla Davy'ego i Becky.

Pobladła   Eve   patrzyła   na   niego   szeroko   otwartymi   oczami.   Aidan   siadł   na 

swoim miejscu. Cecil Morris również.

- A pani, madame? - spytał hrabia panią Morris. - Co pani ma do powiedzenia 

w tej sprawie? Czy chce pani mieć te dzieci u siebie? Czy zależy pani na nich? Kocha je 
pani?

background image

- Tak, milordzie - powiedziała ciotka Jemima głosem niewiele głośniejszym od 

szeptu. - Bardzo je kocham, ale...

Wszyscy czekali, żeby dokończyła zdanie. Jej syn odwrócił się i spiorunował ją 

wzrokiem.

- A zatem - rzekł hrabia Luff, gdy stało się jasne, że pani Morris nie ma nic 

więcej do powiedzenia - muszę rozważyć roszczenia tego oto mężczyzny i jego matki, 

którzy są krewnymi i prawnymi opiekunami dzieci i twierdzą że je kochają, przeciw 
żądaniom   mężczyzny,   który  zapewne   wkrótce  wróci  do  swojego  regimentu   na   nie 

wiadomo jak długi czas, i kobiety, której nie łączą z dziećmi żadne więzy krwi, która 
nie ma prawa do opieki nad nimi i która samotnie nie jest w stanie stworzyć im pełnej 

rodziny.

Aidan z niejakim zaskoczeniem pomyślał, że jednak przegrają.

-   W   tej   ostatniej   kwestii   absolutnie   nie   ma   pan   racji   -   odezwał   się   cichy, 

dobitny głos z końca sali.

Aidan   obejrzał   się   szybko   za   siebie.   Tuż   przy   wejściu   stał   Wulf   w   stroju 

podróżnym. Wyglądał tak nieskazitelnie, jakby właśnie wyszedł spod troskliwych rąk 

swojego kamerdynera, jak zwykle z monoklem uniesionym w pół drogi do oka.

- Kto do pioruna... - zaczął hrabia i przyjrzał się uważniej. - To pan, Bewcastle?

Eve, nadal siedząca przy stole sędziego, uchwyciła się oparcia krzesła.
- Tak jest - rzekł Bewcastle, podchodząc wolnym krokiem. Wydawał się tak 

wyniosły i znudzony jak zawsze. - Lady Bedwyn bez rodziny, która zapewni opiekę jej 
i   jej   przybranym   dzieciom,   podczas   gdy   pułkownik   Bedwyn   będzie   w   dalekich 

stronach walczył za króla i ojczyznę? To całkowita bzdura, Luff. Ona ma ostoję w całej 
rodzinie Bedwynów.

- Chce pan przyjąć tę dwójkę bezdomnych dzieci pod skrzydła Bedwynów? - 

spytał hrabia.

Wulf uniósł brwi do góry.
- A czy już pod nimi nie są? - odpowiedział pytaniem. - Czy nie są pod opieką 

mojej bratowej, jeśli nawet w tej chwili tylko symbolicznie? A czy lady Bedwyn nie 
należy do rodziny Bedwynów?

Hrabia Luff pokiwał głową.
-  Pański  nagły afekt  ku dzieciom rzeczywiście  wydaje się  nieco  podejrzany, 

panie Morris - powiedział. - Troska o nie stanowczo zdaje się wynikać ze złośliwości. 
A pani Morris tym małym „ale” poddała w wątpliwość swoje zapewnienia, że kocha 

background image

dzieci. Należy się zastanowić, czy nie będą szczęśliwsze w domu lady Bedwyn, nawet 
w wypadku długotrwałej nieobecności pułkownika. Mając zapewnienie o wsparciu ze 

strony księcia Bewcastle, ogłaszam, że Davida i Rebeccę Aislie powierza się opiece 
lady Bedwyn, która otworzyła przed nimi dom i serce, gdy nikt inny ich nie chciał. 

Takie jest moje ostateczne postanowienie.

Przez   chwilę   Aidan   myślał,   że   Eve   zemdleje.   Ale   trzymała   się   sztywno   § 

wyprostowana, z całej siły zaciskając palce na oparciu krzesła. A potem spojrzała mu 
w oczy.

Uśmiechnął się do niej.

background image

19

Eve  siedziała  w powozie,  mając po   bokach Becky  i  Davy'ego  i  tuląc ich  do 

siebie.   Nie   mogła   się   od   nich  oderwać.   Becky   pokazała   jej   koronkową   chusteczkę 
pełną skarbów, które dostała od ciotki Jemimy: broszkę ze sztucznymi brylantami, z 

których jeden wypadł, srebrny kolczyk bez pary, bransoletkę z zepsutym zapięciem. 
Davy milczał.

Wyglądało   na   to,   że   były   pod   dobrą   opieką.   Ciotka   Jemima   najwyraźniej 

troszczyła się o nie, dobrzeje karmiła, zwłaszcza ciastkami. Co wieczór układała Becky 

do snu, całowała ją i śpiewała kołysanki.

- Ale brakowało mi twoich bajek, ciociu Eve - wyznała Becky. - Tęskniłam za 

tobą. I za Benjaminem, za ciocią Thelma i ciocią Mari. I za nianią.

- A my wszyscy tęskniliśmy za wami - powiedziała Eve, ściskając mocno oboje. 

- Okropnie mi was brakowało przez cały czas, gdy byłam daleko. Już nigdzie więcej 
bez was nie wyjadę. Zostanę z moją rodziną. Z moimi dziećmi. I nikt was więcej nie 

zabierze na wakacje bez waszej zgody. To było bardzo nierozsądne ze strony kuzyna 
Cecila, że wysłał po was pana Biddle'a tylko dlatego, że mu się wydawało, iż w okolicy 

grasują źli ludzie. Mógł was przestraszyć. Ale ciotka Jemima naprawdę bardzo chciała 
was zobaczyć.

- On powiedział, że nie pozwolą nam wrócić do Ringwood - odezwał się po raz 

pierwszy Davy.

-   Mylił   się   -   stwierdziła   Eve.   -   Ale   ciotka   Jemima   chyba   tego   nie   mówiła, 

prawda? Hrabia Luff, który jest tutaj sędzią, właśnie oświadczył, że Ringwood będzie 

waszym domem już na stałe, a ja mam być waszą mamą. Właściwie zastępczą mamą - 
dodała   ostrożnie.   Zawsze   starała   się,   by   dzieci   pamiętały   swoich   rodziców   i   ich 

wspominały.

Becky popatrzyła na Aidana, który siedział naprzeciwko, kolanami dotykając 

nóg Eve.

- Czy ty jesteś naszym nowym papą? - spytała.

Nie odpowiedział od razu, więc Eve mimo woli spojrzała na niego. Z pewnością 

jutro wyjedzie, tym bardziej że jego brat będzie wracał do Londynu i może go zabrać 

wygodnym powozem. Nie miał powodu, by zostawać dłużej. Uświadomiła to sobie już 
w pierwszej chwili po zwycięstwie, które przyniosło jej taką ulgę. Wśród głośnych 

okrzyków radości, rozbrzmiewających po ogłoszeniu werdyktu, czuła ogarniające ją 

background image

szczęście. Ale była w nim też kropla goryczy, bo on jutro wyjedzie.

A jednak uśmiechnął się do niej.

Inaczej   niż   podczas   balu   w   Bedwyn   House   -   szerokim,   promiennym 

uśmiechem, rozchylającym usta, marszczącym oczy w kącikach, rozjaśniającym całą 

twarz. Znikła ponura, groźna surowość i na jej miejscu pojawiło się ciepło.

Dziwne,   ale   ten   uśmiech   wydał   się   jej   bardziej   intymny   niż   wszystkie   ich 

zbliżenia cielesne. Coś z jego głębi, radość jaśniejsza niż słońce ogarnęła ją mocniej 
niż ramiona.

Aidan uśmiechał się do niej. Przez całą wieczność. Zanim Cecil z wściekłością 

wypadł z sali, a ciotka, łkając żałośnie, pospieszyła do Eve, by ją uściskać i powiedzieć, 

że naprawdę kocha drogie dzieciaczki, naprawdę, ale jest zbyt stara i zmęczona, by 
zapewnić im dobrą opiekę na stałe. Eve odwzajemniła uścisk i zapewniła ją, że może 

je odwiedzać, kiedy tylko zechce. Gdy ponownie spojrzała na Aidana, rozmawiał już z 
księciem Bewcastle'em i hrabią Luffem. Znów wydawał się daleki i posępny w tym 

swoim mundurze.

Nie traciła czasu. Dowiedziała się od ciotki Jemimy, że dzieci są na dole w 

bufecie, pod opieką dwóch służących z gospody Pod Trzema Piórami. Popędziła po 
schodach,   przeskakując   po   dwa   stopnie   w   bardzo   nieprzystojny   damie   sposób. 

Wpadła do bufetu, by po kolei chwycić je w ramiona, śmiejąc się i tańcząc z nimi 
wkoło. Nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa.

- Przypuszczam, że pamiętasz swojego papę, prawda? - powiedział Aidan do 

Becky. - On zawsze będzie twoim papą, nawet jeśli już go przy tobie nie ma. Ja mam 

go   zastąpić   i   sprawić,   żebyś   była   zawsze   bezpieczna,   miała   ciepły   dom,   opiekę   i 
odpowiednią edukację, żebyś mogła wyrosnąć na damę, a Davy na dżentelmena.

- To jak mam do ciebie mówić? - spytała Becky.
Eve zauważyła, że był zaskoczony tym pytaniem. Uniósł brwi.

- Hmm - mruknął. - Zastanówmy się. Twoja ciocia Eve jest moją żoną. No więc 

w takim razie chyba jestem dla ciebie wujkiem Aidanem.

Zabrzmiało   to   tak   absurdalnie,   że   Eve   wybuchnęła   śmiechem.   Kto   by   po-

myślał? Lord pułkownik Aidan Bedwyn proponujący dwóm bezdomnym sierotom, by 

mówiły do niego „wujku”. Och, jak bardzo go kochała! Ta myśl była jednak dla niej w 
tej chwili zbyt bolesna. Uśmiechnęła się do Becky.

On jutro wyjedzie.
Książę   Bewcastle   zgodził   się   zatrzymać   na   jedną   noc   w   Ringwood   Manor. 

background image

Cichym,   wyniosłym   jak   zawsze   tonem   powiedział,   że   każde   lokum   jest   lepsze   niż 
ponowny nocleg Pod Trzema Piórami. I dodał, że właściciel gospody  też zapewne 

wolałby, żeby książę zatrzymał się gdzie indziej.

Eve intrygowało, dlaczego książę przyjechał tutaj. Gdy weszła do salonu tuż 

przed obiadem, zastała go samego.

Nie lubiła księcia. Jak wszyscy z jego otoczenia trochę się też go obawiała. Tym 

razem jednak energicznie przeszła przez pokój, wyciągając do księcia obie ręce. Nie 
miał wyjścia i ujął jej dłonie. Wydawał się przy tym lekko zdziwiony i chyba również 

zaniepokojony.

- Dziękuję - powiedziała. - Dziękuję z całego serca. - Uścisnęła jego dłonie, 

smuklejsze niż Aidana, z długimi, upierścienionymi palcami.

-   Nie   wydaje   mi   się,   bym   wyświadczył   pani   jakąś   wielką   przysługę,   lady 

Bedwyn.

- Nie wiem, jak długo stał pan tam przy drzwiach, ale na pewno zdawał pan 

sobie   sprawę,   że   werdykt   wcale   nie   był   przesądzony   -   odparła.   -   Że   hrabia   mógł 
równie dobrze podtrzymać decyzję o przyznaniu opieki Cecilowi, zamiast oddać dzieci 

mnie. Na jego postanowienie wpłynęło to, co pan powiedział. A chyba jeszcze bardziej 
pańska obecność.

- Cieszę się zatem, że mogłem być pomocny - rzekł.
- Dlaczego pan przyjechał? - Te jego srebrzyste, patrzące prosto na nią oczy 

zazwyczaj wprawiały ją w zakłopotanie. Ale tym razem nie ruszyła się z miejsca, stojąc 
zaledwie   metr   od   niego.   -   Przecież   nie   ze   względu   na   dzieci.   Wobec   sierot   po 

sklepikarzu może pan czuć jedynie obojętność. I nie ze względu na mnie. Mnie pan 
najwyżej toleruje. A w dodatku nie poszłam teraz na kolację w Carlton House. Więc 

chyba zrobił pan to dla Aidana.

- Przyjemnie jest natrafić na kogoś, kto zna mnie tak dobrze, że może sam 

sobie odpowiadać na własne pytania - odparł.

Zaczerwieniła się na tę wyniosłą reprymendę.

- Dlaczego pan przyjechał? - spytała.
-   Przyjechałem,   madame,   bo   jestem   głową   rodziny   Bedwynów   i   zawsze 

uważałem za swój obowiązek troszczyć się o jej członków - odparł. - Pani należy teraz 
do rodziny i tak pozostanie, bez względu na to, jak bardzo będzie pani demonstrować 

swoją niezależność, jeśli nawet drogi pani i Aidana na zawsze się rozejdą, gdy jego 
urlop dobiegnie końca. Wydawało mi się, że może pani potrzebować moich wpływów, 

background image

które, jak sama pani była świadkiem, są znaczne. Dlatego przyjechałem.

- Więc przyjechał pan ze względu na mnie? - Zmarszczyła brwi. Wy dawał się 

zbyt zimnym człowiekiem, by mógł działać pod wpływem sympatii. Kierowało nim co 
innego. Sam przed chwilą powiedział, że zrobił to z obowiązku. Tak jak Aidanem, 

powodował   nim   przede   wszystkim   obowiązek.   Ci   dwaj   bracia   byli   pod   wieloma 
względami bardzo do siebie podobni. A jednak nie przyjaźnili się.

Książę skłonił lekko głowę.
- Co dzieli pana i Aidana? - wyrwało się jej pytanie. - Obaj ponad wszystko 

cenicie honor i obowiązek. Dlaczego nie jesteście sobie bliscy?

Uniósł   monokl   do   oka   i   zmroził   ją   spojrzeniem.   Jakby   ukrył   się   za   nie-

przeniknioną maską.

-   Madame,   czy   bracia   muszą   okazywać   wzajemne   uczucia   na   wzór 

Walijczyków? - spytał. - Rzucać się sobie w ramiona, ronić łzy przy każ dym rozstaniu, 
każdej kłótni i pojednaniu, wyznawać sobie nawzajem miłość w kwiecistych, pełnych 

namiętności słowach? A jeśli zachowują się z bardziej angielską rezerwą, to czy od 
razu coś musi ich dzielić?

Wytrąciła go z równowagi. Chłostał ją lodowatymi słowami, z otwartą pogardą 

dla jej krajanów.

- Więc kocha go pan? - spytała.
- Lady Bedwyn, mówi pani jak kobieta - odparł. - Miłość... Czymże jest miłość, 

jeśli nie abstrakcją, którą można wyrazić tylko w czynach? Aidan jest Bedwynem. To 
mój brat i dopóki nie spłodzę syna, także mój spadkobierca. Jego życie jest dla mnie 

bardzo ważne, tak jak jego szczęście. Oddałbym za niego życie, gdyby tak skrajnie 
dramatyczny gest był potrzebny. Czy to jest miłość? Niech pani sama osądzi.

Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i weszła ciocia Mari wsparta na lasce, 

a za nią Thelma. Eve nalegała, by guwernantka jak zwykle zasiadła z nimi do kolacji. 

Ciocia   Mari   natychmiast   z   wielkim   entuzjazmem   zaczęła   mówić   o   procesie,   jak   z 
upodobaniem nazywała popołudniowe przesłuchanie. W miarę jak książę słuchał jej 

silnego walijskiego akcentu, jego mina robiła się coraz bardziej cierpka.

Aidan   zjawił   się   pięć   minut   później,   już   nie   w   mundurze,   ale   ubrany   w 

elegancki niebieskoszary strój wieczorowy ze śnieżnobiałą koszulą.

- Andrews przyjechał dziś tak późno, że nie zdążył mi na czas wyprasować 

koszuli   -   wyjaśnił.   -   Nie   chciał   słyszeć,   bym   włożył   nieuprasowaną,   choć   nie 
zauważyłem na niej żadnego zagniecenia.

background image

Eve, patrząc na niego, czuła ból. Przyjechał tu, ryzykując gniew brata. Walczył 

dzisiaj w sprawie jej dzieci, które nic dla niego nie znaczyły. Uśmiechnął się do niej.

A jutro wyjedzie.
- Aidanie, przecież nigdy nie dbałeś o swój wygląd - zauważył książę.

- Kolacja gotowa - powiedziała Eve. - Przejdziemy do jadalni? Poniewczasie, 

gdy   Aidan   podał   ramię   cioci   Mari,   a   książę   Bewcastle   podszedł   do   niej,   Eve 

uświadomiła sobie, że powinna była kazać Agnes przynieść do salonu napoje. Pewnie 
uznają, że brak jej ogłady.

Bewcastle przyjechał na wieś powozem z jego herbem, któremu towarzyszył 

drugi powóz, wiozący bagaż. Zabrał ze sobą kamerdynera, dwóch woźniców, dwóch 

lokajów do obsługi powozu i sześciu jeźdźców eskorty, wszystkich w przepięknych 
liberiach.

Następnego   ranka   Aidan,   stojąc   z   Eve   na   tarasie,   by   pomachać   mu   na 

pożegnanie,   poczuł   ukłucie   żalu.   Jak   się   zmienił   Wulf.   Z   radosnego,   żywego, 

figlarnego   chłopca,   jakim   go   pamiętał,   stał   się   zimnym,   samotnym   arystokratą   z 
ogromną władzą. Wystarczyło, że uniósł brew, powiedział cicho jedno słowo, a już 

robiono   to,   co   chciał.   Przez   chwilę   Aidan   czuł   dławienie   w   gardle.   Zwykle   nie 
przejmował się pożegnaniami, zwłaszcza że mieli się przecież zobaczyć za kilka dni.

Dlaczego   Wulf   przyjechał?   To   pytanie   intrygowało   go   od   wczorajszego 

popołudnia. Ciągle jeszcze nie mógł zaakceptować oczywistego wytłumaczenia, że jego 

brat przyjechał po prostu dlatego, by pomóc jednemu z Bedwynów, który znalazł się w 
potrzebie. Dlaczego Wulf miałby się przejmować tym, co czuła Eve? Czy to możliwe, 

że przyjechał, ponieważ wiedział, że Aidan kocha Eve, a jemu zależało na Aidanie? 
Więc zrobił to nie tylko z obowiązku, ale też... z braterskiej miłości? Nie było sensu go 

o to pytać. Spojrzałby na Aidana tymi swoimi srebrzystymi oczami, uniósłby brwi, 
robiąc minę, jakby nigdy w życiu nie słyszał podobnych bzdur.

Powozy zniknęły za zakrętem podjazdu.
- Mam nadzieję, że nie sprawiam ci zbyt wiele kłopotu, zostając jeszcze jeden 

dzień - powiedział Aidan.

- To żaden kłopot.

Zauważył   jednak,   że   zmarszczyła   lekko   czoło   ze   zdziwienia.   Oczywiście 

spodziewała się, że Aidan wyjedzie razem z Wulfem dziś rano. Sam to zapowiedział 

poprzedniego   wieczoru.  Gdy  jednak   obudził  się  przed  świtem  i  leżał  w łóżku,  nie 
mogąc zasnąć, w jego głowie raz po raz odgrywała się scena z sali zgromadzeń.

background image

„Mój dom jest w Ringwood Manor, gdzie mieszka moja żona. Gdy wyjadę, tu 

zostawię serce”.

Powiedział to całkiem szczerze, choć jego słowa brzmiały żenująco teatralnie.
„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.

„Jej przybrane dzieci są moimi dziećmi”.
Nie   były   jego.   Nie   wzbudzały   w   nim   żadnego   zainteresowania,   może   poza 

naturalną troską o małe sieroty, niechciane i odrzucone przez wszystkich krewnych.

Słowa   Cecila   Morrisa   wciąż   dźwięczały   mu   w   głowie.   Wstał,   ubrał   się,   nie 

wzywając Andrewsa, i poszedł do stajni, by osiodłać konia i ruszyć na przejażdżkę o 
wschodzie słońca.

„Powiedz   mi,   Eve,   kto   będzie   dla   Davy'ego   ojcem?   Przecież   dorastający 

chłopiec powinien mieć wzór do naśladowania”.

Z tymi słowami napłynęło wspomnienie chłopca, chudego, zdezorientowanego, 

najeżonego   wrogością   w   pokoju   dziecinnym   tamtego   wieczoru   i   milczącego, 

apatycznego wczoraj w powozie.

„Kto będzie dla Davy'ego ojcem? Przecież dorastający chłopiec powinien mieć 

wzór do naśladowania...”

„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.

Becky i Davy byli dziećmi Eve. A Eve była jego żoną. Jak idiotyczne wydawało 

mu się teraz wspomnienie decyzji, by się z nią ożenić. Zabrać ją do Londynu na ślub, 

przywieźć z powrotem do domu i zostawić. To nie taktyczny manewr na polu walki, o 
którym   natychmiast   się   zapomina.   Powinien   był   pamiętać,   że   jest   Bedwynem,   a 

Bedwynowie zawsze kochali swoje towarzyszki życia. To była tradycja, z której on i 
jego bracia wyśmiewali się w dzieciństwie. Bedwynowie kochali i troszczyli się o swoje 

dzieci, nawet jeśli zbyt gorliwie wpajali im poczucie obowiązku i odpowiedzialności. 
Jednak Aidan nie przypominał sobie, by którykolwiek z Bedwynów miał do czynienia 

z przybranymi dziećmi.

- Taki dzisiaj ładny dzień - odezwał się. - Pomyślałem, że można zabrać chłopca 

na ryby. - Zmieszał się okropnie, jak tylko wypowiedział te słowa.

- Davy'ego?

- Wydaje mi się, że to dobry pomysł - ciągnął. - Po naszym ślubie zapewniłem 

go, że jest bezpieczny, i zachęcałem, by uważał się za obrońcę siostry i pozostałych 

kobiet w domu. Gdy przyszło co do czego, oczywiście okazało się, że wcale nie jest 
bezpieczny   i   nie   może   nikogo   obronić,   nawet   siebie   samego.   Powinienem   był 

background image

pamiętać,   że   to   jeszcze   dziecko,   które   potrzebuje   dorosłych,   żeby   byli   przy   nim   i 
chronili go. Spędzę z nim dzisiejszy dzień.

Zmarszczyła   brwi   jeszcze   bardziej   i   przez   chwilę   myślał,   że   popełnił   błąd, 

zostając   i   narzucając   jej   swoje   towarzystwo,   jakby   kwestionował   jej   zdolność   do 

zaopiekowania się chłopcem. Gdy się odezwała, zrozumiał, że źle odczytał wyraz jej 
twarzy.

- Naprawdę jesteś dobrym człowiekiem - powiedziała cicho. - Choć czasami w 

to wątpię. Aż do wczoraj nie zdawałam sobie nawet sprawy, że i ty, i książę, ukrywacie 

się za niemal nieprzeniknionymi maskami.

- Oceniasz mnie tak dobrze tylko dlatego, że postanowiłem poświęcić jeden 

dzień na wędkowanie? - Jeśli chodzi o maski, on sam nie nosił żadnej. A Wulf? Tak, 
on ją nosił. Eve słusznie to zauważyła. - Nie znasz mężczyzn, Eve, jeśli wydaje ci się 

ogromnym   poświęceniem   z   mojej   strony   to,   że   zostanę   jeden   dzień   dłużej   i 
przyjemnie spędzę czas.

- Ojciec Davy'ego był sklepikarzem - odrzekła. - I to niezbyt bogatym. A jednak 

dla   lorda   pułkownika   Aidana   Bedwyna   nie   jest   poświęceniem   zrezygnowanie   z 

kolejnego dnia urlopu, by pójść z nim na ryby?

- Dzień jest taki piękny. Eve, wybierz się z nami i zabierz też małą. Niedobrze 

byłoby ich dzisiaj rozdzielać, zwłaszcza że dla chłopca jestem obcym człowiekiem. 
Pojedziemy dwukółką, zabierzemy koszyk z podwieczorkiem i urządzimy sobie piknik.

Przechyliła   głowę   na   bok   i   wpatrywała   się   w   niego   pięknymi,   świetlistymi 

oczami.

-   Idź   i   poproś   nianię,   żeby   przygotowała   dzieci   -   rzekł   zakłopotany.   -   I 

poinformuj pannę Rice, że nie będzie dzisiaj miała z nimi lekcji. A potem przypilnuj 

pakowania koszyka na piknik. Ja w tym czasie zajmę się przygotowaniem dwukółki do 
drogi.

Uśmiechnęła się do niego, ujęła spódnicę w dłonie i wbiegła na ganek. Nagle 

poczuł beztroskę, jak chłopiec, który uciekł z lekcji. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz 

myślał   o   sobie,   o   własnych   przyjemnościach.   Czyżby   miało   być   dla   niego 
przyjemnością spędzenie dnia z dwójką małych dzieci, potomstwem sklepikarza, jak 

mu właśnie przypomniała? Uczyć chłopca łowić ryby? Urządzić sobie z nimi i z Eve 
piknik?

Czy zostałby, gdyby nie dzieci? Czy siedziałby teraz w powozie razem z Wulfem, 

pogrążony w dyskusji o polityce i tym podobnych rzeczach? Czy też może wynalazłby 

background image

inny powód, żeby zostać?

Nie chciał roztrząsać tej kwestii. Ruszył w kierunku stajni.

„Gdy wyjadę, tu zostawię serce”.
Po   dwóch   tygodniach   nieobecności   zebrało   się   mnóstwo   spraw,   którymi 

powinna   się   zająć.   Jako   właścicielka   majątku   Eve   zawsze   pilnie   wypełniała   swoje 
obowiązki. Także towarzyskie - składała wizyty sąsiadom, przyjmowała ich rewizyty, 

odwiedzała chorych. Postanowiła jednak, że ten dzień będzie należał tylko do niej. W 
końcu robiła to także dla dzieci. Jej dzieci. Doświadczenia ostatnich tygodni nauczyły 

ją, że właśnie poświęcenie im czasu, otoczenie opieką i miłością jest najważniejszą 
rzeczą w jej życiu.

Znaleźli w granicach majątku spokojny odcinek rzeki, z dala od domu i wioski. 

Na   pięknej   łące   pełnej   polnych   kwiatów,   pod   błękitnym   niebem   rozświetlonym 

słońcem urządzili sobie piknik. Zostawili dwukółkę przy ogrodzeniu, puściwszy konia 
wolno, by pasł się na trawie.

Przez pewien czas wszyscy byli zajęci wędkowaniem. Aidan z Davym, a Eve z 

Becky. Próbowała sobie przypomnieć to, czego wiele lat temu nauczył ją Percy. Od 

czasu do czasu podchodził do nich Aidan. Pokazywał Becky, jak zarzucać wędkę i 
trzymać ją bez ruchu tak, by się za szybko nie zmęczyć. W którymś momencie Becky 

odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na Aidana. Uśmiechnęła się do niego promiennym, 
beztroskim uśmiechem dziecka. Aidan mrugnął do niej.

Dla Eve ta chwila była bezcenna. Skąd miała wiedzieć, że ten srogi, potężny 

oficer kawalerii, który stał w jej gościnnym salonie i mówił o śmierci Percy'ego w 

bitwie, okaże się taki łagodny wobec dzieci?

Becky wkrótce znudziła się zabawa w wędkowanie. Ku uciesze Burka, który 

leżał dotąd na brzegu rzeki, a teraz kuśtykając, pobiegł przed nimi, Eve poszła z Becky 
na spacer po łące. Pokazywała jej różne kwiaty i łapała z nią motyle. Udało im się 

złapać tylko jednego, ale wypuściły go, obejrzawszy z podziwem jego piękne kolorowe 
skrzydła. Bawiły się w berka, niedługo jednak, bo dzień był zbyt gorący. W końcu 

usiadły przy koszyku zjedzeniem i zaczęły robić wianki ze stokrotek. Eve uplotła jeden 
większy, który zawiesiła Becky na szyi, i drugi mniejszy, który włożyła jej na głowę. 

Malutki, upleciony przez Becky, stał się bransoletką dla Eve.

Przez cały czas, gdy się bawiły, a dziewczynka szczebiotała o błahostkach, a 

czasem   nawet   cicho   podśpiewywała,   Eve   ukradkiem   przyglądała   się   Aidanowi   i 
Davy'emu. Zajęci byli łowieniem ryb. Widziała, jak Aidan tłumaczy mu, co ma robić. 

background image

W końcu usiedli obok siebie na brzegu rzeki. Niewiele rozmawiali, ale wyglądało na 
to, że doskonale się ze sobą dogadują.

Jak ojciec z synem.
Dlaczego Aidan został? Nie spała przez większą część nocy, przygotowując się 

na   czekające  ją  rano  rozstanie.   Nawet  nie  próbowała   się  oszukiwać,   że  jest   jej  to 
obojętne. Nie chciała, żeby wyjeżdżał. Nie była na to gotowa. I nigdy nie będzie. A 

potem nastał ranek i dowiedziała się, że to jeszcze nie teraz. Spędzi z nim kolejny 
dzień. A dzisiejszej nocy i jutro rano czeka jata sama udręka.

- Idź, powiedz Davy'emu i wujkowi Aidanowi, że już czas coś zjeść - poleciła 

Becky, otwierając koszyk.

Patrzyła jak Becky idzie do Aidana, a on odwraca się i obejmuje ją w talii. 

Becky zarzuciła mu pulchne rączki na szyję i oparła się na jego szerokim ramieniu. 

Davy pokazał jej rybkę, którą właśnie złapał na wędkę.

Eve objęła kolana rękami i wpatrywała się w tę scenę, by utrwalić ją w pamięci. 

Jutro... Nie chciała myśleć o jutrze.

Wkrótce okazało się, że oprócz świeżego chleba, masła i sera, mieli także jeść 

świeżo upieczone ryby.

- Jak ci się wydaje, dlaczego cały ranek łowiliśmy z Davym ryby? - spytał Aidan, 

gdy  Eve   wyraziła   zdziwienie.   -  Harowaliśmy,  żeby   jak  praw  dziwi  mężczyźni  móc 
nakarmić nasze kobiety. Prawda, Davy?

Twarz  miał  poważną,  ale w  głosie  wyczuwało  się  śmiech. Wysłał Becky,  by 

poszukała dużych, płaskich liści, a sam z Davym zaczął zbierać patyki i gałęzie na 

ognisko.   Eve   pomyślała,   że   sam   zrobiłby   to   pewnie   dwa   razy   szybciej.   Podrapała 
Burka po brzuchu. Leniuchowała, skoro nie dali jej nic do roboty. Aidan pozwolił 

dzieciom   zrobić   prawie   wszystko,   włącznie   z   ułożeniem   i   rozpaleniem   ogniska   za 
pomocą krzesiwa, które wyjął ż surduta. Pokazał im, jak oczyścić i przygotować ryby. 

A potem pomógł ułożyć je na liściach i zawinąć. Sam włożył ryby do ognia.

Eve burczało w brzuchu z głodu. Nie protestowała jednak, że tak długo musi 

czekać na posiłek. Dzieci zaabsorbowane pracą były zachwycone jak nigdy dotąd.

-   Tata   rozpalił   kiedyś   dla   nas   ogień   -   powiedział   Davy.   -  Piekliśmy   w  nim 

kasztany. A mama go skrzyczała, że nas nie dopilnował i poparzyliśmy sobie palce.

- A mama pozwalała mi czesać jej włosy - przypomniała sobie Becky. Słysząc tę 

krótką wymianę zdań, Eve poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i robi jej się ciepło na 
sercu.   Zawsze   starała   się,   by   dzieci   pamiętały   swoich   rodziców,   nigdy   jednak   nie 

background image

wspomniały ich przy niej.

- Zdaje się, że ryby są już gotowe - odezwał się Aidan. - Wyjmę je z ogniska i 

obiorę z liści, a ciocia Eve oceni, czy nadają się do jedzenia. Nie chcę, żebyście przeze 
mnie poparzyli sobie palce i języki.

Spałaszowali   ryby,   które   pachniały   dymem,   ale   były   pyszne.   Zjedli   chleb   z 

masłem  i   ser,   babeczki  z   marmoladą  i   herbatniki   z  rodzynkami   i   popili   wszystko 

lemoniadą.   A   potem   Aidan   z   westchnieniem   wyciągnął   się   na   kocu.   Ręką   z 
podwiniętym aż do łokcia rękawem koszuli zasłonił oczy przed słońcem.

- Tak właśnie wygląda szczęście - powiedział.
Dzieci pobiegły za Burkiem na łąkę. Eve spakowała do kosza resztki jedzenia. 

Aidan spał, oddychając równo i głęboko. Przyglądała mu się, zachowując wszystkie 
obrazy w pamięci. Czuła senność, ale nie zmrużyła oka. Ktoś musiał pilnować dzieci. 

Nie chciała też uronić ani chwili z dzisiejszego dnia.

„Tak właśnie wygląda szczęście”.

Tak, miał rację. Jednak dzień ten był też pełen okropnej udręki.
Wszystko przypominało prawdziwe życie rodzinne, o którym kiedyś marzyła. Z 

tym, że były to cudze dzieci, a mąż miał jutro na zawsze wyjechać. Dzisiaj jednak 
razem stanowili rodzinę. Może liczył się tylko dzisiejszy dzień i niczego więcej nie 

należało oczekiwać?

- Skoro Davy wychował się w mieście, wśród kupców i sklepikarzy, pewnie nie 

zna życia na wsi - odezwał się Aidan, przerywając jej rozmyślania. - Należy pokazywać 
mu folwark, pozwolić, by zżył się z ziemią.

- Dotąd tego nie robiłam - odparła. - Wolałam trzymać dzieci blisko domu. Gdy 

tu przyjechały, były takie chude, blade i niespokojne, Aidanie. Gdybyś je wówczas 

zobaczył, pękłoby ci serce.

-   Trzeba   go   przygotować   do   jakiejś   pracy   -   ciągnął.   -   Ziemia   daje   wiele 

możliwości.   Mógłby   zostać   rządcą   twego   majątku.   Mógłby   też   pracować   na 
gospodarstwie czy wręcz je dzierżawić.

- Mój majątek nie podlega majoratowi i przejdzie kiedyś na niego. Uniósł rękę 

przykrywającą oczy i odwrócił głowę, by na nią spojrzeć.

- Może jeszcze będziesz miała własne dziecko - powiedział.
- Nie. - Odwróciła szybko głowę, zdziwiona, że obraz łąki nagle zamazał się jej 

przed oczami.

Nie,   nie   będzie   dziecka.   Mogła   zajść   w   ciążę   podczas   spędzonego   z   nim 

background image

tygodnia, ale tak się nie stało. Nigdy nie urodzi własnego dziecka.

- Ach - westchnął cicho, po krótkim milczeniu - tak mi przykro, Eve.

-   To   by   tylko   skomplikowało   sprawy.   Czułbyś   się   zobowiązany   składać   mi 

wizyty za każdym razem, kiedy przyjeżdżałbyś do Anglii na urlop. A ja czułabym się 

zobowiązana pozwolić ci na przyjazd.

Znów zapadła cisza.

- Tak, to chyba nie byłoby wskazane - odezwał się.
- Właśnie.

Na niebie była tylko jedna chmurka. Ale na kilka chwil zakryła całe słońce. Eve 

nagle zadrżała, czując chłód.

- Porozmawiam o Davym z Nedem Batemanem, moim rządcą - powiedziała, 

gdy obłok odpłynął.

- Może ja bym zabrał jutro Davy'ego, żeby obejrzał folwark? Sam chętnie bym 

go zobaczył. Znam się trochę na gospodarstwie.

- Jutro?
Znów zapadła cisza.

- Londyn to w tej chwili miejsce, które wolałbym omijać - rzekł. - Gdy Wulf 

opisywał   obiad   w   Carlton   House,   na   który   nie   poszliśmy,   aż   się   wzdrygnałem. 

Wszyscy z uporem rozmawiali w różnych językach, nikt nikogo nie rozumiał. Wielka 
księżna,   jedyna   osoba,   która   mogłaby   tłumaczyć,   nie   chciała   tego   robić   na   złość 

księciu Walii, żeby zepsuć mu zabawę. Królowa zanudzała innych rozmową, a potem 
do reszty zepsuła wszystkim wieczór, po obiedzie zmuszając gości, by złożyli jej hołd w 

salonie. Car Rosji bez umiaru flirtował z damami i dąsał się, że nie jest w centrum 
uwagi. Jeśli wrócę do Londynu, będę musiał znosić podobne rzeczy. Wolałbym zostać 

tutaj.

Tylko jutro? A może kilka dni? Do końca urlopu?

- Masz coś przeciwko temu? - spytał.
- Nie.

Wróciły dzieci, które od jakiegoś czasu bawiły się na brzegu rzeki. Burek ułożył 

się przy boku Eve i podsunął jej mokry nos pod rękę. Becky podeszła do Aidana.

- Wujku Aidanie, coś ci przyniosłam - powiedziała.
Usiadł, a wtedy ona położyła mu na dłoni gładki, jeszcze mokry kamyk z dna 

rzeki.

- To dla mnie? - zapytał. Obejrzał go uważnie i spojrzał na nią. - To chyba 

background image

najcenniejszy prezent, jaki w życiu dostałem. Dziękuję ci, kocha nie.

Eve była zaskoczona tym czułym słowem. Ale Becky obiegła koc i znalazła się 

już przy niej.

- I dla ciebie, ciociu Eve.

Eve,   ściskając   dziewczynkę,   uświadomiła   sobie,   że   ten   kamyk   będzie   jej 

najdroższym skarbem, pamiątką dzisiejszego dnia, jednego z najszczęśliwszych w jej 

życiu.

-   Chyba   powinniśmy   zabrać   konia   z   powrotem   do   stajni,   żeby   nie   pękł   z 

przejedzenia - stwierdził Aidan.

Becky ziewnęła szeroko. Aidan pochylił się, podnosząc ją do góry jedną ręką. 

Drugą ujął koszyk.

- Weź wędki i całą resztę, chłopcze - powiedział do Davy'ego. - Pozwólmy cioci 

Eve poudawać damę. Becky wtuliła głowę w jego ramię i natychmiast zasnęła.

background image

20

Aidan nie miał pojęcia, jak długo zamierza zostać. Celowo nie zadawał sobie 

tego pytania. Wiedział jedynie, że nie chce spędzać reszty urlopu w Londynie, gdzie 
życie będzie się toczyć w szaleńczym tempie i obracać wokół spraw wojskowych, jakby 

wrócił już do swojego regimentu. A Lindsey Hall straciło nieco ze swego uroku. Nawet 
Ralf pojechał do Londynu, więc bez braci i sióstr dom będzie pusty i przygnębiający.

I bez Eve.
Musiał odpocząć. Anglię nawiedziła fala upałów. Dzień po dniu była piękna 

pogoda, niebieskie niebo, słońce i ciepło, które wsączało się przez skórę, koiło ciało i 
kładło się balsamem na duszę.

Dzieciom, które z początku były tylko pretekstem do pozostania dłużej, wkrótce 

zaczął poświęcać coraz więcej uwagi. Może dlatego że nie będą mieli z Eve własnych. 

Gdy już stąd wyjedzie, nie będzie miał po co wracać. Dała mu to jasno do zrozumienia 
tam nad rzeką. Gdyby urodziło im się dziecko, pozwalałaby mu przyjeżdżać w czasie 

urlopów, jednak nie zaszła w ciążę w ciągu tamtego tygodnia, gdy ze sobą współżyli.

A więc pozostało mu tylko tych kilka dni, które spędzi ze swoją żoną i dziećmi. 

Przyszła mu do głowy dziwna myśl, że to też jego dzieci. Ich obojga.

Aidan kilka razy zabrał ze sobą Davy'ego na obchód gospodarstwa. Wkrótce 

chłopiec towarzyszył mu wszędzie jak cień, nawet jeżeli była to tylko wizyta w stajni 
czy spacer do wsi.

Obejrzeli folwark, za pierwszym razem z rządcą Eve, potem już sami. Aidan 

pokazał   chłopcu   różne   zasiewy   na   polach.   Wchodził   z   nim   w   środek   łanu,   kucał, 

dotykał roślin i uczył je rozpoznawać. Oglądali na pastwiskach krowy i owce. Włóczyli 
się po obejściu i pomagali karmić świnie i kury. Zaglądali do stodoły wypełnionej 

jeszcze   w   części   zeszłorocznym   sianem.   W   oborze   znaleźli   przeżuwającą   z 
zadowoleniem   krowę,   a   obok   niej   słabowitego   cielaka,   leżącego   na   słomie.   Gdy 

okazało się, że cielę nie umie ssać i trzeba je karmić, Aidan pokazał Davy'emu, jak się 
doi krowę. Napili się obaj świeżego, ciepłego mleka. Przyglądali się kowalowi przy 

pracy. Aidan wdychał znajome zapachy folwarku, czując odwieczny zew ziemi.

Za którymś razem wybrały się z nimi Eve i Becky. Pies też pokuśtykał na trzech 

łapach. Eve z Becky zajrzały do domów dzierżawców, by odwiedzić ich żony. I już 
wkrótce Becky na podwórku bawiła się z wiejskimi dziećmi. Gdy chodzili po obejściu, 

dziewczynka usiadła na sianie i zaczęła się bawić z najłagodniejszym z żyjących w 

background image

stodole kotów. Burek, który najwyraźniej się ich bał, schował się za spódnicę Eve.

Aidan   zauważył,   że   dzieci   się   opaliły.   Eve   też,   mimo   że   zawsze   zakładała 

miękki, szeroki kapelusz. Jeśli dobrze pamiętał, ten sam kapelusz miała na głowie 
tamtego dnia, gdy spotkali się po raz pierwszy. Teraz jednak był ozdobiony różowymi 

wstążkami, a nie szarymi. Miała na sobie niezbyt modną bladoróżową muślinową 
sukienkę. Doskonale wtopiła się w sielski krajobraz. Gdyby ją teraz zobaczyła ciotka 

Rochester, byłaby zdruzgotana.

Tym razem przyszli piechotą, zamiast wziąć dwukółkę. Dzień był wyjątkowo 

gorący. W drodze powrotnej Aidan posadził sobie Becky na ramionach. Mogła go 
trzymać za włosy, bo nie miał na głowie kapelusza. Pomyślał z żalem, że oto minął 

kolejny dzień. Nie mógł już dłużej odkładać swojego odjazdu.

Po prawej stronie ukazała im się rzeka.

- Gdy byłem chłopcem, bardzo lubiłem się kąpać w taki upał - powiedział.
- My z Percym też. Ale ojciec nam nie pozwalał, bał się wody. Chodziliśmy tam, 

gdzie mogliśmy się ukryć za drzewami. - Wskazała na odcinek rzeki nieco dalej. - Gdy 
wracaliśmy   do   domu,   chyłkiem   przekradałam   się   do   swego   pokoju,   by   nikt   nie 

zauważył moich mokrych włosów. A potem udawałam, że właśnie je umyłam.

Aidan spojrzał na Davy'ego.

- Umiesz pływać, chłopcze?
- Nie, sir.

-   Co?   -   Aidan   zmarszczył   brwi.   -   Nie   umiesz   pływać?   To   niedopuszczalne! 

Musimy temu natychmiast zaradzić. Teraz jest najlepszy moment.

- Aidanie!  - zawołała Eve ze śmiechem. - Nie możesz teraz uczyć Davy'ego 

pływać. Nie mamy ręczników.

- A na co nam ręczniki przy takiej pogodzie? - spytał. - Becky, czy potrzebujemy 

ręczników?

Chwyciła go mocniej za włosy.
- Nie, wujku Aidanie.

- Ależ sir, ja nie potrafię! - zawołał Davy. - Utopię się, pójdę na dno!
- Nauczę cię, co masz robić, żeby nie utonąć.

Pies pobiegł pierwszy, żeby się napić. Gdy zbliżyli się do rzeki, Eve powiedziała, 

że   nie   będzie   się   kąpać,   bo   nie   ma   odpowiedniego   stroju.   Zdjęła   jednak   buty   i 

pończochy,   a   z   Becky   sukienkę,   żeby   dziewczynka   mogła   się   taplać   w   wodzie   w 
koszulce. Aidan ściągnął buty, skarpetki i koszulę, zostając w pantalonach. Davy na 

background image

polecenie Aidana rozebrał się aż do majtek. Wcale nie wyglądał na zachwyconego 
pomysłem, by nauczyć się pływać.

Aidan wszedł do wody, która okazała się cudownie chłodna. Sięgała mu do 

kolan, ale na środku rzeki mogła być całkiem głęboka. Wyciągnął rękę do Eve.

-   Zamoczysz   sobie   sukienkę   -   powiedział,   patrząc   z   przyjemnością   na   jej 

zgrabne nogi, gdy podciągnęła spódnicę wyżej. - Lepiej ją zdejmij. Przecież widziałem 

cię nawet bez halki.

Spojrzała   na   niego   wymownie,   sprawdzając   palcem   temperaturę   wody. 

Wstawiła do niej najpierw jedną, a potem drugą nogę. Trzymała suknię na wysokości 
kolan, ale gdy w końcu zdała sobie sprawę, że nie uniknie jej zamoczenia, wypuściła ją 

z rąk. Aidan podał jej Becky, która pisnęła zaskoczona, że woda jest taka zimna. Davy 
też się wyraźnie wzdrygnął. Był taki chudy, blady, żałosny.

Eve   bawiła   się   z   najwyraźniej   uszczęśliwioną,   rozkrzyczaną   Becky,   a   Aidan 

uczył Davy'ego, jak ma oddychać, zanurzając twarz w wodzie. Eve przytrzymywała 

Becky, leżącą na plecach na wodzie. Aidan robił to samo z Davym, który z wielką 
niechęcią odrywał nogi od dna.

-   To   kwestia   zaufania,   chłopcze   -   powiedział.   -   Musisz   mi   zaufać,   że   cię 

przytrzymam i nie pozwolę utonąć.

- Tak, sir.
Zaczął   się   unosić   na   wodzie,   mocno   podtrzymywany   przez   Aidana,   który 

poczuł, jak chłopiec stopniowo się rozluźnia, zaczyna wierzyć, że woda go utrzyma. 
Aidan zabrał jedną rękę, ale nadal podpierał Davy'ego drugą, żeby dodać mu odwagi. 

Spojrzał na Eve, która powoli ciągnęła Becky w kółko po wodzie. Przemoczona suknia 
ściśle przylegała do jej szczupłego ciała. Nawet włosy miała mokre.

Nagle Davy krzyknął przerażony i pospiesznie stanął na nogi.
- Moje majtki!

Majtki Davy'ego odpływały z prądem rzeki, będąc już poza zasięgiem jego rąk.
Aidan wszedł głębiej do wody. Mógłby do nich dotrzeć w jednej chwili, ale 

zwolnił, gdy uświadomił sobie, że chłopiec idzie za nim, chichocząc z zakłopotaniem.

Aidan schwycił majtki, zanim odpłynęły na głębszą wodę. Pomachał nimi nad 

głową.

- Chodź tu po nie - powiedział.

Davy podszedł, ciągle się śmiejąc, jedną ręką zasłaniając się pod wodą, drugą 

na próżno próbując złapać majtki.

background image

- Nie mogę ich dosięgnąć, sir! - zawołał.
- Może powinieneś po nie popłynąć? - powiedział Aidan, udając, że rzuca je na 

głębszą wodę.

- Nnnie, sir. Proszę mi je oddać.

Aidana kusiło, by podrażnić się z Davym jeszcze dłużej, ale nie chciał peszyć 

chłopca.   Ciągle   się   śmiejąc,   pomachał  majtkami  w   zasięgu   jego   rąk.  Gdy   Davy   je 

złapał, Aidan chwycił go jedną ręką i wciągnął głębiej do wody. Mocował się z nim na 
niby, by w końcu postawić go na nogi w wodzie sięgającej mu do piersi, żeby Davy 

mógł spokojnie się ubrać.

Podniósł   głowę   i   napotkał   spojrzenie   Eve,   która   znieruchomiała   w   wodzie, 

trzymając Becky w ramionach. Na twarzy malował jej się wyraz zdziwienia. Dopiero 
wtedy Aidan uświadomił sobie, że się śmieje i zachowuje niezbyt poważnie.

Davy ciągle chichotał, ubrany już w majtki.
- No, chłopcze, ruszamy na głębszą wodę? - spytał Aidan. - Popływasz ze mną, 

jeśli obiecam, że cię nie wypuszczę z rąk?

- Tak, sir - odparł chłopiec. Tym razem nie była to grzecznościowa formułka. 

Oczy błyszczały mu ożywieniem. Zapomniał o strachu i doskonale się bawił.

Aidan objął go ramieniem i popłynął na plecach, poruszając nogami. Czuł na 

piersi ciepłe promienie słońca. Zobaczył, że Eve i Becky wyszły już z wody i siedziały 
na brzegu w pełnym słońcu, mając przy sobie psa. Eve wkładała dziewczynce przez 

głowę sukienkę. Sama nie miała nic na zmianę. Mokra suknia przylepiła się jej do 
ciała   i   wyglądała   prawie   jak   druga   skóra.   Nie   wyglądałaby   bardziej   nieskromnie, 

pływając w halce.

Zastanawiał się, czy to wszystko nie wyda mu się snem, gdy wróci do swego 

regimentu. Czy można tylko śnić przez resztę życia? Każdy człowiek musi o czymś 
marzyć, by ufnie patrzeć w przyszłość. Przez ostatnich kilka lat jego marzenia były 

skromne - dom, żona, rodzina po wystąpieniu z wojska. Wszystko to związane było z 
panną   Knapp.   Nie   kochał   jej   i   nie   spodziewał   się,   że   ją   pokocha.   Pragnął   tylko 

stabilizacji. Czy może się jeszcze pojawić jakieś inne marzenie?

Nagle słońce wydało mu się mniej gorące, a woda zimniejsza.

Tego   wieczoru   na   kolację   przyszedł   wielebny   Thomas   Puddle.   Zaprosiła   go 

ciocia Mari, zapewniając, że Eve będzie zachwycona jego obecnością.

Eve rzeczywiście się ucieszyła. Podczas gdy ona spędzała czas z Becky, Davym i 

Aidanem, pastor nieraz dotrzymywał towarzystwa Thelmie i Benjaminowi. Właśnie 

background image

tego popołudnia zdecydował się poprosić Thelmę o rękę.

- Błagałam go, żeby się jeszcze zastanowił - powiedziała Thelma do Eve. - Żeby 

rozważył, co to może oznaczać dla jego pozycji w parafii. On jednak odparł, że pogodzi 
się z moją odmową tylko w tym przypadku, jeśli go nie kocham i nie chcę wyjść za 

niego za mąż. Nie mogłam go okłamywać. Kocham go z całego serca. Benjamin także.

Eve w odpowiedzi uściskała ją serdecznie.

Zgodziłam się, ale pod pewnym warunkiem. - Thelma odsunęła się od Eve i 

spojrzała na nią z niepokojem. - Przyjęłaś mnie pod swój dach, gdy wszyscy inni 

traktowali  mnie  jak  trędowatą. Dałaś mi  pracę  i  schronienie.   Becky  i  Davy  nadal 
muszą się uczyć. Nie chciałabym...

Eve uciszyła ją gestem.
- Znajdę inną guwernantkę. A jeśli i ją stracę, bo zwiąże się z jakimś dobrym 

człowiekiem, to poszukam następnej. Miło mi będzie odwiedzać cię na plebanii.

Roześmiały się obie.

- Życzę ci, byś była tak szczęśliwa jak ja - rzekła Thelma.
- Jestem szczęśliwa - powiedziała Eve. - Mam dom, rodzinę, dzieci. A także 

przyjaciół, sąsiadów.

- A co z pułkownikiem Bedwynem? - spytała Thelma.

- Zdaje się, że za kilka dni wyjedzie. Na pewno będzie chciał się jeszcze przed 

końcem urlopu zobaczyć z rodziną.

To była radosna, uroczysta kolacja. Thelma i wielebny Puddle uśmiechali się i 

rumienili co chwila. Ciocia Mari trajkotała uszczęśliwiona o ślubie i weselu, które 

trzeba zaplanować. Była ożywiona i pełna energii, jakby ubyło jej lat.

Eve jak zwykle spędziła godzinę na czytaniu dzieciom bajek. Ułożyła je potem 

do snu i pocałowała na dobranoc. Gdy zeszła z powrotem do salonu, ciotka ziewała 
szeroko. Thelma ułożyła Benjamina do snu i wyszła, żeby odprowadzić wielebnego 

Puddle'a do domu. Oczywiście potem on będzie musiał odprowadzić ją z powrotem. 
Ciocia Mari siedziała sama z Aidanem.

-   Ten   dzisiejszy   upał   i   sprawy   związane   ze   ślubem   Thelmy   zupełnie   mnie 

wyczerpały - poskarżyła się ciotka. - Położę się dzisiaj spać wcześniej. Nie musi pan 

więc   dłużej   mnie   zabawiać,   pułkowniku.   Eve   właśnie   wróciła   od   dzieci.   Może 
wybralibyście się na spacer? Wieczór jest taki piękny.

Eve   pomyślała,   że   ciotka   niestrudzenie   popycha   ich   ku   sobie.   Aidan   wstał, 

pomógł się podnieść cioci i podał jej laskę.

background image

- Doskonały pomysł, madame - stwierdził. - Wybierzemy się, jeśli Eve nie jest 

zbyt zmęczona.

Ciocia Mari uśmiechnęła się wesoło i nadstawiła policzek, by Eve pocałowała ją 

na dobranoc.

Burek,   który   jeszcze   przed   chwilą   wydawał   się   pogrążony   w   głębokim   śnie 

przed kominkiem, zerwał się na nogi i pomachał ochoczo ogonem, reagując na słowo 

„spacer”.

Poszli przez trawnik w stronę dolinki, zatrzymując się przy sadzawce z liliami 

wodnymi, by popatrzeć na kwiaty i zanurzyć ręce w chłodnej wodzie. Potem przeszli 
między drzewami i w dół skarpy aż do strumienia. Burek cały czas im towarzyszył, to 

wybiegając naprzód, to wracając do Eve, by obwąchać jej spódnicę.

- Skąd masz tego psa? - spytał Aidan.

- Należał do jednego z moich dzierżawców - odparła. - Nie przedłużyłam mu 

umowy,   bo   brutalnie   traktował   swoich   robotników.   Odchodząc,   zostawił   Burka 

skatowanego,   okropnie   okaleczonego.   Wszyscy   uważali,   że   najlepiej   będzie   go 
zastrzelić, ale ja się nie zgodziłam. Chciałam, żeby doświadczył dobroci i miłości, jeżeli 

nawet potem trzeba będzie skrócić mu cierpienia. Jednak wydobrzał na tyle, na ile 
było to możliwe. I nie kuli się już, nie skowyczy, gdy podchodzi do niego ktoś obcy.

- Jedna z twoich ofiar losu - stwierdził Aidan, siadając na niskim murku.
- Tak - przyznała. - Jedna z drogich memu sercu ofiar losu. - Pochyliła się, by 

podrapać Burka za uchem.

Ciągle miała przed oczami Aidana śmiejącego się, bawiącego się z Davym w 

rzece. I samego Davy'ego, roześmianego, beztroskiego. Dwaj mężczyźni jej życia!

- A Ned Bateman jest kolejną? - spytał.

- Ned? Więc wszystko ci opowiedział?
-   Tak.   Chcesz   kupić   ziemię   dla   niego   i   innych   rannych,   okaleczonych, 

zwolnionych   z   armii   żołnierzy.   Założą   tu   własne   gospodarstwo,   a   może   i   jakieś 
warsztaty, i będą cię spłacać w ratach.

- Oddadzą mi pieniądze i będą niezależni. Żałuję tylko, że nie mogę zrobić 

więcej. Teraz, gdy wojna się skończyła, wrócą tysiące podobnych im mężczyzn.

- Czy dobrze to przemyślałaś? - spytał. - Czy poradziłaś się jakiegoś prawnika?
- Mam zaufanie do Neda - odparła.

- Wiem, że tak jest. A on z pewnością ma zaufanie do ciebie. Ale lepiej by było, 

gdyby cała sprawa została należycie przygotowana od strony prawnej . Pozwól, że 

background image

poszukam ci dobrego prawnika.

- Nie. - Zmarszczyła brwi.

- Pozwól, że poproszę Wulfa, by znalazł ci prawnika - nalegał. - Wierz mi, Eve, 

wszyscy   zaangażowani  w   tę   sprawę   będą  się   czuli   bezpieczniej,   mając   dokumenty 

potwierdzające stan rzeczy.

- Naprawdę? - spytała z powątpiewaniem.

- Tak, możesz mi wierzyć. Poproszę Wulfa, dobrze?
Kiwnęła głową. Niewiele wiedziała o tym, jak należy załatwiać tego rodzaju 

sprawy. Nie zaszkodzi, jeśli zwróci się po radę do ludzi, którzy lepiej się na tym znają, 
zwłaszcza że są jej rodziną jeden jej mężem, a drugi szwagrem.

- Eve - odezwał się Aidan - często mówiłem ironicznie, z pogardą o tych twoich 

ofiarach   losu.   Przepraszam   cię.   Podziwiam   twoją   wspaniałomyślność,   to,   jak 

traktujesz żywe stworzenia. Przy tobie nauczyłem się pokory. Dziękuję ci.

Nie   wiedziała,   co   odpowiedzieć.   Stała   tylko   bez   ruchu   i   przez   dłuższy   czas 

patrzyła na niego. Kiedy stał się jej taki drogi? Czy potrafiłaby wskazać konkretną 
chwilę? Chyba nie. Ta miłość zmieszana z bólem przyszła stopniowo, niezauważalnie. 

Eve odwróciła się bez słowa i poprowadziła go do dolinki.

Gdy byli w połowie stoku, odezwała się:

-   Właśnie   tutaj   byłam   tamtego   ranka,   gdy   Charlie   przybiegł   z   domu,   by 

powiedzieć, że mam gościa w wojskowym mundurze. Pomyślałam, że to na pewno 

Percy. Wraz z Thelma i dziećmi zbierałam wtedy dzwonki, a ciocia Mari pilnowała 
koszyka z prowiantem.

Dzwonki już przekwitły, różaneczniki też. Dolinka była jednak piękna o każdej 

porze roku, także i teraz, ciemnozielona w świetle wczesnego zmierzchu. Niebo ponad 

gałęziami   drzew   robiło   się   coraz   bardziej   granatowe,   a   potok   lśnił   złociście   w 
promieniach zachodzącego słońca.

- I pobiegłaś, nie wiedząc, co cię czeka - powiedział.
- Tak.

Usiadła prawie w rym samym miejscu, gdzie wówczas. Objęła kolana rękami. 

Aidan przysiadł obok niej, a Burek pokuśtykał do strumienia i zaczął obwąchiwać 

kamienie.

- Tak wspaniale radzisz sobie z dziećmi - zauważyła. - Aż do dzisiaj nie zdarzyło 

się, żeby Davy się śmiał. Musiałeś mieć szczęśliwe dzieciństwo, prawda?

- O tak! Rodzice kochali nas wszystkich bezgranicznie. A my byliśmy bandą 

background image

diabłów wcielonych.

Wciąż tak niewiele o nim wiedziała. Chciała się dowiedzieć jak najwięcej, póki 

jeszcze nie było za późno.

- Książę też? - spytała. - Bawiłeś się z nim?

- Z Wulfem? - Aidan oparł rękę na kolanie i popatrzył w kierunku strumienia. - 

Tak, jako chłopcy byliśmy sobie bardzo bliscy. Prawie nierozłączni. Uwielbiałem go. 

Lubił różne figle. Pakowałem się z nim we wszelkie możliwe tarapaty.

Nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić.

- A co się stało potem? - spytała.
Potrząsnął lekko głową, jakby chciał się uwolnić od jakichś wspomnień.

- Po prostu takie jest życie. Powiedziałem, że ojciec kochał nas bezgranicznie. 

No tak, ale był księciem Bewcastle. Ponieważ chorował, Wulf, jako najstarszy syn, 

musiał   już  od  dwunastego   roku   życia  zacząć  się  przygotowywać  do   przejęcia  jego 
obowiązków.   Został   zupełnie   odłączony   od   nas   i   oddany   pod   kuratelę   dwóch 

nauczycieli. Biedny Wulf.

- Dlaczego? - spytała cicho.

- On nienawidził tego, że jest dziedzicem - odparł Aidan. - Nienawidził ziemi, 

myśli, że jest do niej uwiązany, że jest głową rodziny. Nienawidził tego, że nie może 

niczego   w   życiu   wybierać.   Pragnął   przygód   i   wolności.   Chciał   wstąpić   do   wojska. 
Prosił i błagał naszego ojca, aż w końcu musiał się pogodzić z rzeczywistością.

Więc   takim   człowiekiem   był   książę   Bewcastle?   Czy   to   mogła   być   prawda? 

Chyba jednak tak.

- Czyli że obaj chcieliście robić karierę w wojsku?
-   Nie.   -   Milczał   przez   dłuższy   czas   i   Eve   słyszała   tylko   świergot   ptaków, 

ukrytych wśród gałęzi. - Nie, na tym właśnie polegała ironia losu. Przeznaczono mnie 
do wojska, bo byłem drugim synem, ale ja brzydziłem się przemocą. Kochałem ziemię 

i   Lindsey   Hall.   Gdy   byliśmy   jeszcze   bardzo   młodzi,   Wulf   i   ja   uknuliśmy   spisek. 
Chcieliśmy się zamienić ubraniami i tożsamością, zamienić się życiem. Myśleliśmy, że 

jesteśmy do siebie na tyle podobni, że uda nam się wszystkich oszukać.

Eve przypomniała sobie nagle, jak dzisiejszego ranka mijali leżące odłogiem 

pole i Aidan wyjaśniał Davy'emu, dlaczego pozostawiono je nieobsiane. Przykucnął, 
wziął garść świeżo zaoranej ziemi i pokazał ją Davy'emu. „To jest życie, chłopcze - 

powiedział. - Wszystko bierze stąd swój początek”. Zacisnął ziemię w dłoni i na długą 
chwilę przymknął oczy.

background image

- A twój ojciec nalegał, żebyś jednak wstąpił do wojska, choć było to wbrew 

twoim pragnieniom? - spytała.

- Myślę, że byłem jego ulubieńcem - odparł. - Chodziłem za nim wszędzie jak 

piesek, tak jak teraz Davy za mną. Ojciec bardzo się angażował w pracę gospodarstw 

rolnych.   Uczyłem   się   od   niego,   chłonąłem   wszystko,   co   się   wokół   mnie   działo. 
Chciałem robić w życiu to, co on. Wydaje mi się, że zaczynał rozumieć, że kariera, do 

której mnie przeznaczył, nie będzie dla mnie najszczęśliwszym wyborem. Ale zmarł.

- I co zdarzyło się potem? - Zmarszczyła brwi.

-   Gdy   ojciec   zmarł,   miałem   piętnaście   lat,   Wulf   siedemnaście   -   odparł.   - 

Upłynęło jeszcze kilka lat, zanim skończyłem edukację. Potem wróciłem do domu i 

zająłem się gospodarstwem. Uważałem, że rządcy Wulfa są pozbawieni wyobraźni, 
niekompetentni.   Zaproponowałem...   -   Urwał   nagle   i   Eve   pomyślała,   że   już   nie 

dokończy. - Byłem na tyle głupi, by sądzić, że jeśli wszystko Wulfowi wytłumaczę, 
pokażę, co jest nie tak w majątku, i zaproponuję,  iż sam zostanę u niego rządcą, 

będzie mi wdzięczny. Tydzień później wezwał mnie do biblioteki i oznajmił, że kupił 
mi patent oficerski, zgodnie z intencją ojca.

- Och, cóż za niewymowne okrucieństwo! - zawołała Eve.
-   Okrucieństwo?   -   powtórzył.   -   Chyba   nie.   W   ten   sposób   Wulf   chciał   mi 

powiedzieć to, że dla nas dwóch nie ma miejsca w Lindsey Hall. Gdybym został, przez 
resztę życia nieustannie byśmy się kłócili. Wiesz, on miał absolutną rację. W majątku 

może być tylko jeden pan.

- Ale przecież nie chciałeś iść do wojska! Dlaczego nie odmówiłeś przyjęcia 

patentu?

- Czy miałem jakiś wybór? Musiałem odejść z Lindsey Hall. To było oczywiste. 

A   poza   tym   jestem   przecież   Bedwynem.   Zostałem   wychowany   w   silnym   poczuciu 
obowiązku.   Obowiązywało   mnie   posłuszeństwo   wobec   woli   głowy   rodziny.   Nie 

zapominaj, że Wulf był księciem Bewcastle.

- Więc poszedłeś do wojska...

- Tak.
Nagle   wszystko   stało   się   dla   niej   jasne.   Dwóch   braci,   tak   sobie   bliskich   w 

dzieciństwie, rozdzielonych przez okoliczności, które jednemu z nich dały władzę nad 
drugim. Każdy chciał żyć życiem drugiego, zamiana była jednak niemożliwa. I tak los 

nieodwołalnie ich rozdzielił, niszcząc miłość, którą kiedyś do siebie czuli. Obaj stali 
się niewolnikami obowiązku.

background image

Arystokraci mieli chyba jeszcze mniej wolności niż inni ludzie. Dziwnie było 

sobie to uświadomić.

- Ale pogodziłeś się z losem? - spytała.
Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Zapadał zmierzch, jednak ciągle 

jeszcze widziała całkiem wyraźnie surowe rysy jego twarzy.

- O tak - odparł zdecydowanie. - Mam za sobą świetną karierę. Sądzę, że kiedyś 

zostanę generałem.

- Pewnie nie możesz się już doczekać, żeby wrócić do swego oddziału? - spytała.

- Tak, oczywiście. Miło jest przyjechać na urlop, zobaczyć Anglię, rodzinę. Ale 

też   zawsze   chętnie   wracam   do   pułku.   Gdy   zbyt   długo   nie   mam   zajęcia,   robię   się 

niespokojny.

Poczuła się okropnie, głęboko zraniona. Chciał wracać. Robił się niespokojny. A 

czego oczekiwała?

Czego się spodziewała?

Wstała i zeszła do strumienia, który teraz nabrał srebrzystego koloru. Burek 

biegał wokół niej, po czym znów zaczął obwąchiwać kamienie. Aidan podszedł i stanął 

obok niej.

- Bardzo tutaj pięknie - powiedział.

- Tak.
Na dnie dolinki było już ciemno, gdy jednak spojrzała w górę, zobaczyła, że 

niebo jest jeszcze niebieskie.

- Co teraz będzie, Eve? - spytał. - Czy życie tutaj po moim wyjeździe wystarczy 

ci?

Pochyliła się, by poklepać Burka po łbie, mimo że nie domagał się pieszczot.

- O tak - odparła. - Będę bardzo szczęśliwa. Mam dzieci, które teraz są już 

naprawdę   moje.   Ringwood   też   niezaprzeczalnie   należy   do   mnie.   Jest   przy   mnie 

ciotka, przyjaciele i sąsiedzi. A wszystko to dzięki tobie, Aidanie. Zawsze będę cię 
wspominać z najgłębszą wdzięcznością.

- Z wdzięcznością - powtórzył cicho. - Cóż, zatem moje wysiłki zostały należycie 

nagrodzone.

Powiedział to głosem tak beznamiętnym jak tamtego pierwszego dnia. Trudno 

było   sobie   wyobrazić,   że   to   ten   sam   człowiek,   który   śmiał   się   i   drażnił   z   Davym 

dzisiejszego popołudnia, mówił tak czule do Becky.

Przełknęła z trudem ślinę. Łzy dławiły ją w gardle. W piersi czuła ból. Co by się 

background image

stało, gdyby nagle wyrzuciła z siebie prawdę? „Kocham cię. Nie odchodź. Zostań ze 
mną. Chcę mieć z tobą dzieci. Spędzić z tobą resztę życia”. Zagryzła wargi, by nie ulec 

tej przerażającej pokusie.

Odetchnęła głęboko, chcąc się uspokoić.

-   Byłeś  dla  mnie   bardzo  dobry   -  powiedziała.  Zabrzmiało  to   jak  ostateczne 

pożegnanie.

- Zimno ci - odezwał się, gdy zadrżała. - Lepiej wracajmy do domu.
- Dobrze.

Zawahał się, zanim w końcu podał jej ramię. Jakby zamierzał jeszcze coś dodać, 

chociaż oczywiście wszystko zostało już powiedziane.

background image

21

Następnego ranka nadeszło zaproszenie dla pułkownika Aidana Bedwyna i lady 

Bedwyn na przyjęcie w ogrodzie u hrabiny Luff, które odbędzie się za dwa dni.

- Nie pójdę - powiedziała Eve, przeczytawszy je na głos przy śniadaniu ciotce i 

Aidanowi.

- Ależ musisz! - zawołała ciotka, przyciskając ręce do serca. - Pierwszy raz cię 

zaprosili.  Serena będzie zachwycona. Mówiła, że nie pójdzie, jeżeli  ciebie tam nie 
będzie, kochanie.

Aidan spojrzał na Eve i uniósł brwi.
- To doroczne wydarzenie - wyjaśniła Eve. - Zaproszenia są wysyłane tylko do 

najlepszych  rodzin.  Momsowie  nigdy  się wśród  nich nie  znaleźli. Teraz należę do 
rodziny Bedwynów, dlatego inaczej mnie potraktowano.

- Zostałaś przedstawiona królowej - dodała ciotka.
- Tak, to też ma znaczenie. W zeszłym roku nie byłam godna tego zaszczytu, a w 

tym roku i owszem. Nie pójdę.

- O, za pozwoleniem - rzekł Aidan. - Czy to zaproszenie nie jest także dla mnie? 

A jeśli ja zechcę pójść? Eve skrzywiła się.

- Naprawdę chcesz?

- Widzisz, Eve, problem w tym, że będziesz mieszkać w Ringwood do końca 

życia.   Wszyscy   sąsiedzi   są   twoimi   przyjaciółmi.   Wszyscy   z   wyjątkiem   hrabiego   i 

hrabiny Luffów. Dlaczego nie chcesz być w dobrych stosunkach również z nimi, skoro 
teraz jest to możliwe?

- Zaproszenie nadeszło nieprzyzwoicie późno - odparła. - Inni otrzymali je już 

dawno.   Przestałam   być   pariasem,   kiedy   złożyłeś   wizytę   w   Didcote   Park,   a   potem 

książę Bewcastle zjawił się w sali zebrań we wsi.

- Czyżbyś była taka rozgoryczona? - spytał.

- Nie, oczywiście, że nie.
-   Więc   udowodnij   to   i   przyjmij   zaproszenie   -   powiedział.   -   W   imieniu   nas 

obojga.

Pani Pritchard znów przycisnęła ręce do serca.

- Słusznie, pułkowniku! - zawołała. - Niech jej pan przemówi do rozsądku. Eve, 

gdy wrócisz, chcę żebyś mi o wszystkim opowiedziała w najdrobniejszych szczegółach. 

A   przyjęcia   w   ogrodzie   są   takie   romantyczne.   Pary   mogą   się   zaszyć   w   alejkach   i 

background image

grotach, żeby spędzić kilka chwil sam na sam.

-   A  po   cóż   my   mielibyśmy   to   robić?   -   spytała   Eve.   Aidan   zauważył,   że   się 

zarumieniła. - Przecież to tylko oficjalne spotkanie towarzyskie, na które moglibyśmy 
pójść.

- Na które pójdziemy - poprawił ją Aidan.
Obiecał   Davy'emu,   że   jeśli   utrzyma   się   ładna   pogoda,   spróbują   pograć   w 

krykieta. Ustawią bramki na trawniku przed domem. Potem miał zacząć uczyć go 
jazdy konnej na padoku za stajnią.

Aidan  miał  za sobą  niespokojną  noc.  Zbyt  długo tu  przebywał. Ale pomógł 

dzieciom   dojść   do   siebie   po  tym   okropnym   doświadczeniu,  gdy   zostały  zabrane  z 

domu przez posterunkowego. Mile spędzili razem czas. Miał nadzieję, że poprawił 
swój wizerunek w oczach Eve, że teraz będzie go lepiej wspominała.

Zakochał się w niej po uszy i wiedział, że po wyjeździe stąd długo jeszcze będzie 

cierpiał. A ona wczoraj, gdy spacerowali w dolince, powiedziała, że zawsze będzie go 

wspominać z wdzięcznością.

Wdzięcznością!   Dotknęła   go   tym   słowem   do   żywego,   jakby   wypowiedziała 

najgorsze   przekleństwo.   Zresztą   przekleństwa   świadczyłyby   chociaż   o   jakichś 
emocjach.

Gdy ostatniej nocy przewracał się z boku na bok na łóżku, postanowił, że musi 

zachować   się   honorowo   i   wreszcie   przestać   odwlekać   wyjazd.   Jednak   teraz   znów 

znalazł pretekst, by zostać kolejne trzy dni. A może był to całkiem istotny powód? 
Przecież Eve zyskałaby pełne uznanie okolicznych wyższych sfer.

Ale teraz musiał się zająć przygotowaniami do gry w krykieta.
Powiedział, że wyjedzie nazajutrz po przyjęciu w Didcote Park.

Freyja napisała do Eve dowcipny list, pełen błyskotliwych, kąśliwych uwag o 

ludziach, których spotkała, i wydarzeniach z okazji obchodów zwycięstwa, w których 

uczestniczyła. Powiadamiała ją również, że zamierza wyjechać z miasta i wrócić do 
Lindsey Hall. Pytała, czy Eve chciałaby może przyjechać tam do niej na lato. Eve 

zdecydowanie   wolała   pozostać   w   domu,   ale   Aidan   postanowił   pojechać   i   spędzić 
resztę urlopu ze swymi siostrami.

- Już czas, żebym zniknął z twojego życia, Eve - powiedział.
- Tak.

- I wrócił do swego dawnego życia. - Tak.
Nie była w stanie wypowiedzieć żadnych innych słów. Tylko uśmiechała się do 

background image

niego z życzliwym zrozumieniem. Tak, był już najwyższy czas. Jeśli on zostanie jeszcze 
trochę dłużej, ona z pewnością nie będzie w stanie w ogóle go puścić. Narobi sobie 

tylko wstydu, czepiając się go, błagając, by jej nie porzucał.

Jeden dzień minął im na grze w krykieta. Wzięły w niej udział także Eve i Becky 

oraz wielebny Puddle, który zjawił się w Ringwood pod jakimś błahym pretekstem i 
okazał   się   całkiem  niezłym   miotaczem.   Thelma,   Benjamin   i   ciocia  Mari  utworzyli 

entuzjastyczną   widownię,   która   oklaskiwała   obie   strony   bez   różnicy.   Gdy   Aidan 
powiedział jej, że wyjeżdża, zostało im właściwie tylko półtora dnia. Potem będzie 

przyjęcie w ogrodzie u hrabiny. A potem...

Eve   starała   się   w   pełni   wykorzystać   czas,   który   im   pozostał.   Żyła   chwilą 

bieżącą, nie myśląc o przyszłości, która i tak nadejdzie zbyt szybko.

Obie z Becky przyglądały się, jak Aidan na padoku uczył Davy'ego jazdy konnej. 

Gdy chłopiec pewniej poczuł się w siodle, Eve zaproponowała, żeby wszyscy razem 
wybrali się na przejażdżkę. Aidan posadził Becky w siodle przed sobą i prowadził 

kucyka Davy'ego na lonży. Eve jechała obok nich. Potem poszli na spacer do lasu i 
bawili się z dziećmi w chowanego wśród drzew i krzewów. Krzyki rozbawionych dzieci 

i wybuchy śmiechu niemal zawsze zdradzały ich kryjówkę.

Następnego dnia też zagrali w krykieta i wybrali się na konną przejażdżkę. 

Potem poszli do dolinki na popołudniowy piknik z ciocią Mari, Thelma, pastorem i 
Benjaminem.   Zanim   zasiedli   do   jedzenia,   wszyscy   z   wyjątkiem   cioci   Mari 

przespacerowali się gęsiego wzdłuż strumienia, stąpając po kamieniach z rozłożonymi 
rękami, by zachować równowagę. Benjamin siedział pastorowi na ramionach. Nawet 

Burek odważył się zejść z brzegu, by szukać ryb. Co jakiś czas rozlegał się krzyk, gdy 
czyjaś   noga   lądowała   w   wodzie,   co   pozostali   witali   wybuchem   śmiechu.   Po 

podwieczorku   zaczęły   się   śpiewy,   którym   przewodziła   Eve.   Jej   miłemu   sopranowi 
wtórowała głębokim kontraltem ciocia Mari. Aidan najpierw stwierdził z przekąsem, 

że powinien był wiedzieć, iż dwie walijskie damy prędzej czy później zaczną śpiewać, 
po czym dołączył do nich, nucąc całkiem przyjemnym barytonem. Pozostali również 

podśpiewywali, jak kto umiał.

Rankiem w dniu, w którym miało się odbyć przyjęcie u hrabiny, zabrali ciocię 

Mari na przejażdżkę po okolicy. Zatrzymywali się po drodze, a Eve i dzieci zrywali dla 
niej polne kwiaty. Dzieci śmiały się i paplały bez ustanku. Przez ostatni tydzień Davy 

stał się miłym, wesołym chłopczykiem. Jak na niego wpłynie wyjazd Aidana? Eve nie 
chciała o tym dzisiaj myśleć. O tej porze jutro...

background image

Przez chwilę miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg.

* * *

Eve mimo woli była podekscytowana udziałem w popołudniowym przyjęciu w 

Didcote   Park.   A  w  tym   roku   pogoda   dopisała   wyśmienicie.   Dzień   był  słoneczny   i 

niezbyt gorący, bo wiał lekki wiaterek. Eve włożyła ładną sukienkę z prążkowanego 
muślinu i słomkowy kapelusik przybrany kwiatami. Nabyła ten strój niedawno i nigdy 

jeszcze nie miała go na sobie. Aidan ubrał się elegancko po cywilnemu.

Taras   przed   domem   w   Didcote   Park   udekorowano   mnóstwem   kwiatów   w 

wielkich donicach. W cieniu stały stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusami. Uginały 
się   pod   dzbanami   z   lemoniadą   i   mocniejszymi   trunkami   oraz   tacami   z   pysznymi 

potrawami. Za stołami stali lokaje w eleganckich liberiach, usługujący gościom. Na 
świeżo przystrzyżonych trawnikach ustawiono wielkie wazy z kwiatami, a mniejsze 

zawieszono na gałęziach. Naokoło rozstawiono stoły i krzesła, część w cieniu, część w 
słońcu, pod parasolami. Dla tych, którzy woleli leżeć swobodnie na trawie, rozłożono 

kolorowe koce.

Gdy Eve i Aidan przyjechali, zebrało się już sporo gości, którzy siedzieli przy 

stołach, spacerowali albo stali w grupach i rozmawiali. Kilku bardziej energicznych 
mężczyzn grało w kręgle na trawniku. Dwie pary grały nieopodal w tenisa. Hrabia i 

hrabina Luffowie stali na tarasie, witając nowo przybyłych.

Obok nich stał John.

- Och, nie! - wyrwało się Eve, gdy zauważyła go z okna powozu. Aidan poszedł 

za jej spojrzeniem.

- Przypuszczam, że utrzymując kontakty towarzyskie z sąsiadami w Didcote 

Park, będziesz też od czasu do czasu miała do czynienia z Densonem - stwierdził. - Nie 

uda ci się tego unikać w nieskończoność.

-   To   był   twój   pomysł,   żeby   tu   przyjechać,   Aidanie   -   wypomniała   mu.   -   Ja 

wolałam zostać w domu.

- Nie można się wiecznie chować, uciekać przed życiem - rzekł. - Najlepiej po 

prostu stawić czoło temu, co nas czeka.

Nie miała czasu na odpowiedź. Powóz zatrzymał się, Sam Patchett zeskoczył z 

kozła, otworzył drzwiczki i opuścił schodki. Chwilę później Eve dygała z uśmiechem, 
gdy hrabia Luff przedstawiał ją hrabinie i synowi.

-   Winszuję   z   okazji   niedawno   zawartego   małżeństwa,   lady   Bedwyn   - 

powiedziała łaskawie hrabina. - Gratuluję koneksji z księciem Bewcastle'em i rodziną 

background image

Bedwynów. A pan jest zapewne na dłuższym urlopie, pułkowniku Bedwyn?

- Na dwumiesięcznym urlopie, który niestety szybko zbliża się ku końcowi - 

odparł.

-   Mamo,  miałem   zaszczyt   uczestniczyć  w  balu  z   okazji   przedstawienia   lady 

Bedwyn w towarzystwie - powiedział John, uśmiechając się do Eve. - Trzeba przyznać, 
że podczas swego krótkiego pobytu w Londynie lady Bedwyn znalazła się w centrum 

uwagi.

Podeszła Serena Robson, wyciągając do Eve obie ręce.

- Przyjechałaś - ucieszyła się, całując ją w policzek. - Chodź, usiądziesz ze mną i 

Jamesem tam pod bukiem. I pan też, pułkowniku. Prawie was nie widuję od waszego 

powrotu   z   Londynu.   Chcę   o   wszystkim   się   dowiedzieć,   z   wszystkimi   pikantnymi 
szczegółami.

Usiedli   pod   drzewem.   Sącząc   orzeźwiające   napoje,   Eve   przez   pół   godziny 

opisywała im swoją prezentację przed królową, Aidan zaś z właściwym sobie cierpkim 

humorem dodał szczegóły o czarnej sukni dworskiej i reakcji swojej rodziny na jej 
widok. Potem panowie odeszli, by poprzyglądać się grze w kręgle. Serena, spoglądając 

za nimi, westchnęła.

- Jest taki dystyngowany. Doprawdy świetnie się prezentuje. Jak to dobrze, że 

jednak spędzacie ze sobą czas, zarówno w mieście, jak i tutaj. Wrócił, by pomóc ci 
odzyskać dzieci. Podobno od tamtej pory często zabiera je ze sobą i nawet bawi się z 

nimi. Czy można mieć nadzieję...

- Jutro wyjeżdża - powiedziała szybko Eve. - Chciałby spędzić resztę urlopu ze 

swoimi siostrami w Lindsey Hall.

Serena pochyliła się przez stół, chcąc coś powiedzieć, ale nie zdążyła.

- Mogę się do pań przyłączyć? - spytał John, podchodząc do nich.
- Ależ oczywiście - odparła Serena, wskazując puste krzesła. - Bardzo proszę.

- Żaden kraj nie dorównuje urodą Anglii - oświadczył. - A zwłaszcza angielskiej 

prowincji w ciepły, letni dzień. Trzeba spędzić rok na obcej ziemi, żeby to w pełni 

docenić.

- Był pan w Rosji - odezwała się Serena. - Musi się pan z nami podzielić swoimi 

wrażeniami z tamtej szych wyższych sfer.

Eve   słyszała   jego   łagodny,   miły   głos,   widziała   jego   przystojną   twarz   o 

regularnych rysach, z białymi zębami i drobnymi zmarszczkami, tworzącymi się w 
kącikach   oczu,   gdy   się   śmiał.   Przyglądała   się   jego   szczupłym,   wypielęgnowanym, 

background image

gestykulującym   dłoniom.   Wiedział,   jak   być   miłym,   jak   oczarować   słuchaczy.   Jego 
jasne włosy lśniły nawet w cieniu.

Czy można się dziwić, że będąc tak niedoświadczoną, zakochała się w nim? Ile 

jednak warta była jej miłość, skoro tak łatwo zakochała się w Aidanie? A może o 

miłość trzeba się troszczyć, pielęgnować ją, żeby się rozwinęła, rozkwitła?

Jutro Aidana już tu nie będzie. Czy więc jego też przestanie kochać?

Podeszła do nich pani Rutledge i zaczęła z Serena rozmawiać o jakiejś sprawie 

dotyczącej parafii. John wstał.

- Przejdziemy się, lady Bedwyn? - spytał.
Zerknęła na Aidana, który zdjąwszy surdut, grał w tenisa.

- Dobrze - zgodziła się, wstając. Zignorowała podane jej ramię i założyła ręce do 

tyłu.

- Eve - odezwał się John, gdy ruszyli przez trawnik. - Eve, moja droga, jak to się 

dzieje, że wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle?

Jak odpowiedzieć na takie pytanie?
- Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj zobaczę - powiedziała. - Myślą łam, że 

pochłaniają cię uroczystości z okazji zwycięstwa.

Wzruszył ramionami.

- Przestały mnie bawić - odparł. - Chciałem zobaczyć ciebie. Myślałem, że do 

tego   czasu   Bedwyn   już   wyjedzie.   Ale   podobno   wyjeżdża   jutro?   Usłyszałem,   jak 

mówiłaś to pani Robson.

- Tak - przytaknęła.

- Biedna Eve - rzekł cicho, zmierzając w stronę wysadzanej drzewami alei, na 

końcu   której  stała   ośmiokątna  altana.   -   Zmuszona   do   małżeństwa   z   Bedwynem   z 

obowiązku. Cała ta rodzina jest taka ponura, surowa i zimna, prawda? Ale to nie ma 
znaczenia. On wkrótce wyjedzie. A ja zostanę tu na resztę lata, żeby cię pocieszać.

- Nie możesz ofiarować mi żadnej pociechy, John - odparła.
- Och, Eve - powiedział, patrząc na nią. - Zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda?

- Tak - przyznała.
Zawsze dobrze im się rozmawiało. Polubiła go na długo przed tym, zanim go 

pokochała.

- I znów będziemy przyjaciółmi. Znów będziemy się spotykać jak wówczas, gdy 

przyjeżdżałem do domu. Będziemy ze sobą przez całe łato.

- Nie, John - odparła. - Nawet gdyby nie łączyło nas coś więcej niż przyjaźń, 

background image

uważałabym, że kontynuowanie naszej znajomości jest niemożliwe.

Uśmiechnęli się i skinęli głowami napotkanej parze. John zamienił z nimi kilka 

słów.

- Jesteś trochę wytrącona z równowagi, bo wyszłaś za mąż pod przy musem. W 

tej chwili wydaje ci się, że między nami wszystko skończone - zaczął, gdy ruszyli dalej. 
- Ale tak nie jest. Znów będziemy przyjaciółmi, przecież nigdy nie przestaliśmy się 

przyjaźnić, prawda? I będziemy kochankami, Eve.

Spojrzała na niego ostro.

- Chcę ci zadać pewne pytanie, chociaż sądzę, że znam odpowiedź. Czy w ogóle 

miałeś zamiar się ze mną ożenić?

- Tak - odparł bez wahania. - Zawsze tego pragnąłem, Eve. Bardzo cię kocham. 

Uwierz mi, proszę. Nie wolno ci w to wątpić, ani przez chwilę. Myślami jestem przy 

tobie tak często, że burzy to mój spokój. Zawsze będę cię kochał, nawet wtedy, gdy już 
się ożenię i spłodzę potomków, aby zadowolić mojego ojca. Ale tak naprawdę nasze 

małżeństwo nigdy nie było możliwe, choć jesteś miłością mego życia. Wiedziałaś o 
tym równie dobrze jak ja.

Czy rzeczywiście wiedziała? Czy miłość do niego sprawiła, że nie przyjmowała 

do wiadomości oczywistej prawdy? Nie, nie wiedziała. Jakże była naiwna i urna. Zdała 

sobie jednak sprawę, że właściwie John jej nie oszukiwał. Bawił się z nią w marzenia, 
to była tylko gra. Założył, że Eve, tak jak on, zna jej reguły i bierze w niej udział 

świadomie. Nie był łajdakiem. Po prostu nie był taki, jakim go kochała. Ale on też 
pomylił się co do niej.

A więc wszystko to było tylko iluzją.
-   To   tylko   miłostka,   a   nie   miłość   -   oświadczyła.   -   Wróciłeś   do   Anglii   dwa 

miesiące temu i nawet mnie nie zawiadomiłeś. Idąc na bal do Bedwyn House, nie 
miałeś pojęcia, że to ja jestem żoną Aidana.

- Gdy się zorientowałem, przez resztę nocy jak nieprzytomny włóczyłem się po 

ulicach Londynu, odchodziłem od zmysłów.

- Dlaczego? Przecież i tak nie miałeś zamiaru się ze mną ożenić.
- Nienawidzę myśli, że ktoś inny cię dotyka - wyznał. - Czy pozwoliłaś mu się 

dotknąć, Eve? Jest twoim mężem, ale wasze małżeństwo jest tylko formalne. Proszę, 
powiedz mi...

- John! - Eve zatrzymała się, mimo  że nie doszli jeszcze do altany. - Moje 

małżeństwo   to   nie   twoja   sprawa.   Byliśmy   przyjaciółmi   i   kochankami.   Ale   to   już 

background image

przeszłość. Nawet przyjaźń się skończyła. Między nami nic więcej nie będzie. Nic, 
nigdy.

- On wyjedzie, Eve - zaprotestował, marszcząc twarz. - Zapomni o tobie już po 

kilku dniach. Prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczysz. Zmienisz zdanie.

- Nie zmienię. John, jestem jego żoną. Na dobre i na złe, póki śmierć nas nie 

rozłączy. Dokonałam wyboru i będę mu wierna pod każdym względem.

- Po jakimś czasie zmienisz zdanie. Eve, kochanie, przypomnij sobie, co nas 

łączyło   przez   tyle   lat.   Pamiętasz,   gdy   spotkaliśmy   się   ostatni   raz   przed   moim 

wyjazdem do Rosji? Było nam ze sobą tak dobrze, tak rozkosznie.

Wcale nie, ona nie doznała rozkoszy. Ale to nie miało już teraz znaczenia.

- Wracam na taras - postanowiła. - I wolałabym tam wrócić sama. Żegnaj, 

John. Życzę ci, abyś był szczęśliwy.

- Będę szczęśliwy - zapewnił ją, znów uśmiechając się do niej. - Szczęśliwy z 

tobą. Poczekam tydzień lub dwa.

Nie poszedł za nią, gdy wracała długą aleją. Zobaczyła, że Aidan skończył grać i 

wkłada z powrotem surdut. Podeszła do niego.

- Wygrałeś? - spytała.
- Zawsze wygrywam - odparł, przyglądając się jej przenikliwie. - Weź my coś do 

jedzenia i gdzieś usiądźmy.

Usiedli obok siebie na kutej żelaznej ławeczce przy sadzawce z rybkami.

- Spacerowałam z wicehrabią Densonem - powiedziała.
- Wiem.

Ugryzła kawałek pasztecika z homarem, ale nie mogła go już przełknąć. Aidan 

milczał.

- Nie chcesz wiedzieć, o czym rozmawialiśmy? - spytała.
- Zdaje się, że sama chcesz mi to powiedzieć. Pozwól, że ułatwię ci sprawę. On 

pragnie   kontynuować   waszą   znajomość,   odnowić   romans.   Chce,   żebyś   była   jego 
kochanką. Zawsze cię kochał i zawsze będzie kochać.

Była zaskoczona, że Aidan tak trafnie to odgadł.
- Powiedziałam „nie” - odparła. - Absolutnie odmówiłam.

- To także mogłem przewidzieć. Jesteś kobietą honorową, uczciwą, Eve. Jutro 

wyjadę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. A jednak będziesz mi wierna, prowadząc 

cnotliwe życie, prawda?

Zadała   sobie   nagle   pytanie,   czy  naprawdę   człowiekowi  może   z   żalu  pęknąć 

background image

serce.

- Czy dotknęłoby cię, gdybym cię zdradziła? - spytała.

Odwrócił   głowę,   by   na   nią   spojrzeć.   Oczy   miał   prawie   czarne,   kompletnie 

nieprzeniknione.

- Mnie tu nie będzie, nie będę się przejmował twoją wiernością lub zdradą - 

odparł. - Możesz układać sobie życie, jak chcesz. Nie będę twoim sumieniem.

Odstawiła talerz na ławkę. Wiedziała, że nie zdoła przełknąć już ani kęsa. Ręce 

jej lekko drżały. Podniosła na niego oczy bliska łez. Nie prosiła go o miłość. Pragnęła 

jedynie drobnego gestu, że zależy mu chociaż na tym, by dochowała mu wierności.

- Przepraszam cię na chwilę - wykrztusiła i wstała pospiesznie, kierując się w 

stronę wielkiego wazonu z kwiatami. Stała tam, udając, że się im przygląda, dopóki 
nie była pewna, że oczy ma na tyle suche, by wmieszać się w tłum, nie zwracając na 

siebie uwagi.

O tak, serce naprawdę może pęknąć z żalu.

background image

22

Zawsze wygrywam.

Tak jej powiedział po skończonym meczu, ale nie o grę w tenisa mu chodziło. 

Czy   rzeczywiście   zawsze   wygrywał?   Gdy   w   Lindsey   Hall   w   wieku   osiemnastu   lat 

wydawało mu się, że będzie zarządzać majątkiem w imieniu Bewcastle'a, a potem 
uświadomił   sobie   swój   błąd,   bardzo   się   zawstydził.   Zrozumiał   też,   że   sprawił 

przykrość   Wulfowi,  który  niewątpliwie  o  zarządzaniu  majątkiem  wiedział  wtedy   o 
wiele mniej niż Aidan. Mógł nie zgodzić się z decyzją Wulfa, gdy ten kupił mu patent 

oficerski. Aidan miał własny majątek, nie był na utrzymaniu starszego brata. Postąpił 
jednak honorowo i poszedł do wojska, chociaż sama myśl o nim napełniała go zgrozą.

Od   tamtej   pory   honor   był   mu   drogowskazem   w   życiu,   co   tego   lata   do-

prowadziło   go   do   małżeństwa   z   Eve.   Tak,   zawsze   wygrywał   walkę   z   wszelkimi 

rozterkami, wybierając honor. Ale czy to czyniło go zwycięzcą? Czy dzięki temu zdobył 
szczęście? Czy szczęście w ogóle było możliwe?

Zostali z Eve do końca przyjęcia. Rozmawiali z gośćmi, jednak od tamtej chwili 

przy sadzawce nie zbliżali się do siebie. Uśmiechnięta, ożywiona Eve nagle znalazła 

się w centrum zainteresowania, podobnie jak w Londynie. Aidan pomyślał, że może 
ona naprawdę dobrze się bawi. Może wręcz cieszy się, że on jutro wyjedzie i już nigdy 

nie wróci.

Ale przecież tam przy sadzawce Eve podniosła na niego oczy pełne łez. A potem 

pospiesznie odeszła do najbliższego wazonu z kwiatami i udawała, że je ogląda. Miała 
łzy w oczach.

Jutro wygra kolejną potyczkę z własnym sumieniem, zachowa się honorowo i 

wyjedzie stąd na zawsze.

Ale co przez to zyska?
Oczywiście honor.

Ale czy szczęście?
A   jej   szczęście?   Czy   był   tak   zapatrzony   we   własny   honor,   że   nie   zauważył 

czegoś, co miał tuż przed oczami? A jeśli się mylił? Co mogły znaczyć jej łzy?

Wracali do domu w milczeniu, obserwując mijany krajobraz. Zamierzał jutro 

wyjechać. Czy nie miała mu nic więcej do powiedzenia? Czy on nie miał jej nic więcej 
do powiedzenia?

Co mogły znaczyć jej łzy?

background image

Przez   chwilę   myślał,   że   wypowiedział   to   pytanie   na   głos.   Ale   usta   miał 

zamknięte, a ona nie odezwała się.

Aidan poczuł ogromną ulgę, gdy powóz minął bramę Ringwood i skierował się 

ku   domowi.   Ostateczną   ulgę   poczuje   dopiero   jutro,   gdy   wreszcie   stąd   odjedzie   i 

wszystko będzie miał już za sobą.

Zastanawiał   się,   czy   odważy   się   zaryzykować   swój   honor.   Czy   ośmieli   się 

sięgnąć po szczęście?

Po   kolacji   oboje   poszli   na   górę   do   dzieci.   Aidan   posadził   sobie   Becky   na 

kolanach i słuchał z nią bajki na dobranoc, którą czytała Eve. A potem powiedział 
dzieciom, że nazajutrz wyjedzie. Obiecał, że będzie do nich pisał i przysyłał prezenty z 

każdego nowego miejsca. Muszą się opiekować ciocią Eve i pilnie się uczyć. Pocałował 
oboje. Becky uczepiła się jego szyi i nawet uroniła kilka łez. Davy znów zamknął się w 

sobie, ale pozwolił, by Aidan okrył go kołdrą i pogłaskał po głowie.

- Nie zapomnę cię, chłopcze - powiedział. - Zawsze... będę cię kochał. A tutaj 

zostanie ciocia Eve. I ciocia Mari, i Becky, i niania. Będę pisał, Davy. Obiecuję.

Chłopiec odwrócił się na bok i naciągnął kołdrę na głowę. Eve siedziała jeszcze 

przy Becky. Aidan zszedł na dół do salonu. Przy drzwiach stała gospodyni, jak zawsze 
z ponurą miną.

- Mam panu przekazać od pani Pritchard, że położyła się do łóżka, bo była 

zmęczona, i nie musicie się na nią oglądać - oznajmiła.

Aidan spojrzał w zamyśleniu na gospodynię. Nagle podjął decyzję.
- Agnes, przynieś mi kilka ręczników, dobrze? I jakiś koc.

- A po co? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
Aidan nie znał drugiej służącej, która na wyraźne polecenie zareagowałaby w 

ten sposób.

- Nie twój interes, Agnes - odparł, starając się, by zabrzmiało to surowo. - Idź i 

jak najszybciej przynieś to, o co prosiłem.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

- Proszę ją oszczędzać, bo i tak ma już złamane serce - odezwała się. - Nie boję 

się stawić panu czoło, choć wiem, że nie dałabym panu rady, nawet uzbrojona po 

zęby.

Aidan uśmiechnął się.

- Agnes, chętnie bym cię uściskał, ale nie sądzę, żebyś była tym za chwycona - 

rzekł. - Ma złamane serce? Przeze mnie? Idź po te ręczniki i koc. Pamiętaj, że za 

background image

niesubordynację mogę cię oddać pod sąd polowy.

Zmrużyła oczy i zacisnęła usta. A potem kiwnęła głową, obróciła się na pięcie i 

zniknęła. Kilka minut później zjawiła się z powrotem, niosąc ręczniki i dwa koce.

- Nawet teraz noce są chłodne, zwłaszcza po północy. A spodziewam się, że nie 

wrócicie przed północą.

- Taką mam nadzieję, Agnes - odparł, gdy składała rzeczy na sofie.

-   Całkiem   nieźle   pan   wygląda,   gdy   się   pan   uśmiecha   -   zauważyła   na 

odchodnym,   czym   wprawiła   go   w   osłupienie.   -   Ale   niech   pan   już   nie   marnuje 

uśmiechów dla mnie, niech je pan podaruje mojej pani.

Uśmiechnął się do zamkniętych drzwi, ale natychmiast oprzytomniał. Dlaczego 

czuje się tak beztrosko? Przecież stawia na szali swój honor.

Drzwi otworzyły się i weszła Eve, uśmiechnięta, ale blada jak zjawa. Rozejrzała 

się w poszukiwaniu ciotki.

- Położyła się już spać - powiedział. - A my wybierzemy się na spacer we dwoje. 

Pójdziemy popływać.

- Popływać? - Spojrzała na niego zmieszana.

- W rzece - odparł. - Tym razem nie będziesz się mogła wymówić brakiem 

ręczników. - Wskazał głową stos na sofie.

- Aż tyle?
- Są tam też dwa koce - dodał.

- Koce?
- Jeden, żeby go rozłożyć na ziemi - wyjaśnił. - A drugi może nam się przydać 

do przykrycia się, zwłaszcza jeśli nie wrócimy przed północą. Będziemy  pływać, a 
potem będziemy się kochać. Chyba że stanowczo tego nie chcesz. A potem... - nagle 

zabrakło mu odwagi - a potem zobaczymy.

- Aidanie! - Na chwilę policzki się jej zarumieniły, ale zaraz znów pobladła. 

Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale tylko potrząsnęła głową.

Podszedł do sofy, wziął ręczniki i koce i włożył pod pachę. Wyciągnął do niej 

rękę.

- Chodź - powiedział.

Przez chwilę myślał, że odmówi. Zawahała się, a potem zacisnęła palce na jego 

dłoni.

- Nasza ostatnia noc? - spytała.
- Ostatnie marzenie.

background image

* * *

Zapamiętał   wskazane   przez   nią   ustronne   miejsce,   gdzie   czasami   pływała   z 

bratem. Pewnie zmierzał w tamtym kierunku. Księżyc w pełni świecił jasno z nieba 
pełnego   gwiazd.   Nie   rozmawiali   po   drodze.   Kurczowo   trzymała   się   jego   ręki, 

zapamiętując jej dotyk, ciepło i siłę.

Co miał na myśli mówiąc: „ostatnie marzenie”?

Gdy   wchodziła   do   salonu,   serce   jej   pękało   od   niewylanych   łez.   Z   trudem 

zmusiła się do uśmiechu.

- Tutaj - powiedział, gdy weszli między drzewa i ogarnęła ich głęboka ciemność. 

Rzeka połyskiwała niedaleko szeroką srebrną smugą.

Puścił jej rękę i rzucił rzeczy na ziemię. Rozłożył na ziemi koc. Popływają, a 

potem będą się kochać. Czy jednak nie zaprotestuje?

- Chodź do mnie - rzekł, biorąc ją znów za rękę i przyciągając bliżej. Sięgnął do 

guzików na jej plecach i rozpiął je po kolei. Zsunął jej suknię z ramion, aż opadła na 

trawę.   Była   to   nowa   suknia,   którą   specjalnie   włożyła   na   ostatni   wieczór   z   nim. 
Podciągnął jej do góry koszulkę.

- Podnieś ręce - powiedział.
- Aidanie - zaprotestowała nieco zaskoczona.

- Sama mówiłaś, że nawet za dnia to miejsce jest niewidoczne. Najprzyjemniej 

pływa się nago.

Prawie nie poznawała jego głosu. Było w nim coś... chłopięcego. Coś, co nie 

pasowało do lorda pułkownika Aidana Bedwyna.

A właściwie dlaczego nie miałaby się rozebrać?
Kilka minut później była naga. Aidan zdjął z siebie ubranie i rzucił je bezładnie 

obok koca.

A   potem   chwycił   ją   za   rękę   i   pociągnął   w   stronę   rzeki.   W   ostatniej   chwili 

nabrała powietrza, wstrzymała oddech, zamknęła oczy i skoczyła.

Zetknięcie z zimną wodą było szokujące. I było tu głębiej niż tam, gdzie kąpali 

się z dziećmi.

- Wolałabym zanurzyć się stopniowo - powiedziała.

- Bzdura! - Roześmiał się. - Zabijanie na raty jest o wiele gorsze niż szybka 

śmierć. Spójrz, Eve. Spójrz na rzekę skąpaną w świetle księżyca. Popatrz na gwiazdy. 

Poczuj chłód wody. Wcale nie jest taka zimna, jak już się do niej przyzwyczaimy, 
prawda? I powietrze jest ciepłe. Czujesz zapach drzew i polnych kwiatów? Czyż nie 

background image

cudownie jest żyć?

- Tak. - Rozejrzała się dookoła i odetchnęła głęboko.

- I mieć przy sobie kogoś, z kim można podzielić się swoim zachwytem - dodał.
- Tak.

Poddała   się   nastrojowi   chwili.   Wolno   popłynęła   środkiem   rzeki,   a   on 

towarzyszył jej w tym samym tempie. Szmer ich oddechów, plusk wody i nawoływania 

ptaków wśród nocy stopniowo napełniły ją spokojem. W pewnym momencie Aidan 
odwrócił się na plecy i popłynął z powrotem. Eve poszła w jego ślady. Nie pracowali 

rękami, tylko powoli poruszali nogami.

- Jak myślisz, ile ich tam jest? - spytał.

-   Gwiazd?   Tysiące.   Miliony.   Czy   to   w   ogóle   ma   gdzieś   kres?   Chyba   tak. 

Wszystko musi się kiedyś skończyć.

- A może wszechświat jednak nie ma końca - odparł. - Umysł ludzki nie jest w 

stanie tego pojąć. Eve, powiedziałaś, że wszystko musi się kiedyś skończyć. Ale jeśli 

wszechświat jest nieskończony,  to może jest coś jeszcze, co nie ma  końca? To by 
dowodziło istnienia rzeczy boskich, prawda?

Pomyślała   nagle,   że   to   absurdalne,   by   dwójka   dorosłych,   poważnych   ludzi 

pływała nago w ciemnościach, snując rozważania o nieskończoności wszechświata. 

Próbując pojąć istnienie czegoś, co nie ma końca. Miłości? Czy właśnie to miał na 
myśli? Trudno było sobie wyobrazić Aidana mówiącego tak o miłości, ale dzisiejszego 

wieczoru był doprawdy w dziwnym nastroju.

Pływali ponad godzinę, szybko i energicznie, a potem dając się unosić wodzie. 

Raz niespodzianie zanurkował pod nią i wciągnął ją pod wodę. Wypłynęła, prychając, 
i odwzajemniła mu się, opryskując go wodą, zalewając mu oczy. Śmiali się rozbawieni 

niczym beztroskie dzieci. A potem chwycił ją i przyciągnął do siebie. Przytrzymał jej 
ręce i pocałował ją.

- Chyba już czas, byśmy wyszli z wody i wytarli się, bo ta gęsia skórka zostanie 

nam na całe życie - stwierdził. - A potem będziemy się kochać. Chyba że tego nie 

chcesz.

Nie wahała się ani przez chwilę, choć wiedziała, że później ból rozstania stanie 

się jeszcze większy.

- Chcą - powiedziała.

Znów ją pocałował. Potem wziął ją na ręce, wyniósł z wody i drżącą z zimna 

postawił na ziemi.

background image

- Brrr - wzdrygnęła się i pobiegła do ręczników, a on za nią.

* * *

Sypiał   z   wieloma   kobietami,   do   niektórych   z   nich   czuł   nawet   pewien 

sentyment, ale żadnej nie kochał.

Był przerażony.
Nigdy   do   końca   nikomu   się   nie   oddał   od   czasów   dzieciństwa.   Ostatni   raz 

zdarzyło się to wówczas, gdy w wieku osiemnastu lat poszedł do Wulfa pełen dobrych 
chęci i braterskiej miłości, by przedstawić mu swoje plany dotyczące Lindsey Hall. 

Oddał mu się wtedy do dyspozycji, ofiarowując, że sam wprowadzi je w życie. Od 
tamtej pory wypełniał tylko swój obowiązek. Skrupulatnie i obojętnie.

Był przerażony.
A jeśli wprawi ją w zakłopotanie, a może nawet unieszczęśliwi, ofiarując jej 

siebie, swoją miłość? Z pewnością tego nie było w ich umowie. Ale też nic z tego, co 
wydarzyło się po ślubie, nie było przewidziane w umowie. Dzisiejszego popołudnia 

spojrzała na  niego oczami pełnymi  łez,  a  potem  odeszła  pospiesznie, by  je  ukryć. 
Pamiętał dokładnie własne słowa, które tak ją zraniły.

Położył się obok niej na kocu, objął i przyciągnął do siebie. Tak jak on ciało 

miała   chłodne   po   kąpieli.   Ale   jej   usta,   gdy   je   odnalazł   i   rozchylił   pocałunkiem, 

wsuwając w nie język, były gorące. Oparła mu dłoń na piersi, drugą ręką objęła go w 
talii   i   mocno   do   niego   przylgnęła.   Niemal   natychmiast   rozpalił   się   w   nich   żar. 

Zrozumiał, że jest tak spragniona jak on. Nie musiał dłużej czekać.

- Połóż się na mnie - powiedział. - Ziemia jest twarda, a ja jestem ciężki.

- Nie. - Przekręciła się na plecy i wciągnęła go na siebie. - Chcę właśnie tak.
Rozsunęła nogi, jak tylko znalazł się na niej i mocno go nimi oplotła.

- Eve - rzekł cicho tuż przy jej ustach, opierając się na łokciach i ujmując jej 

twarz w dłonie. - Jesteś gotowa?

- Tak. Chodź do mnie - wyszeptała. - Chodź do mnie, Aidanie. Wsunął się w nią 

z ulgą i radością. Była gorąca i wilgotna. Zacisnęła się mocno wokół niego.

-   Spokojnie   -   powiedział   półgłosem.   -   Nacieszmy   się   sobą.   Kochajmy   się. 

Odpręż się, jeśli możesz.

W głębokim mroku nie widział jej twarzy. Poczuł jednak, że go zrozumiała. 

Rozluźniła mięśnie i rozplotła nogi, opierając je na ziemi przy jego biodrach.

Poruszył się w niej.
Kochał się z nią. W każdym ruchu obdarowywał ją czułością, ofiarowywał jej 

background image

siebie. Z każdym pchnięciem czuł narastające pożądanie, wiedział, że w każdej chwili 
może ich oboje doprowadzić do najwyższej rozkoszy, do zaspokojenia. Miał jednak 

świadomość, że tym razem towarzyszy temu głębokie, potężne, wszechogarniające i 
zespalające   uczucie.   Kochał   się   z   nią   powoli,   do   końca.   Odczuwał   ją   całym   sobą 

chłonął wszystkimi zmysłami dotyk jedwabistej skóry, zapach jej mokrych włosów. 
Czuł jej wnętrze, gdzie go zaprosiła i z radością przywitała. Słyszał jej oddech i ciche 

dźwięki, które od czasu do czasu rodziły się głęboko w jej gardle. Nie widział jej, ale 
wiedział,   że   to   jest   Eve,   jego   dusza   i   serce,   jego   miłość.   Wreszcie   zaryzykował   i 

otworzył się przed nią, oddając jej wszystko - swój honor, uczucia i całego siebie.

- Eve - szepnął z ustami przy jej ustach. - Moja ukochana. Moja najdroższa 

miłości. Kocham cię. Teraz i na zawsze, do skończenia świata. Ofiarowuję ci dzisiaj 
całą moją miłość.

- Ach - westchnęła głęboko.
Nagle   zabrakło   mu   odwagi.   Przestraszył   się   tego,   co   ona   może   mu   odpo-

wiedzieć. Zamknął jej usta pocałunkiem, wsuwając w nie głęboko język. Jednocześnie 
zaczął się w niej coraz szybciej, mocniej poruszać. Uwolnił jej usta dopiero wówczas, 

gdy zacisnęła się mocno wokół niego, gdy wyczuł, że zbliżyła się do szczytu. Odchylił 
głowę, zamknął oczy i podpierając się na rękach, wytrysnął w niej nasieniem. Był z 

nią, słyszał jej cichy jęk, czuł, jak drży w spazmach rozkoszy, stopniowo się rozluźnia i 
opada omdlała, gorąca, wilgotna od potu, zaspokojona. Zsunął się z niej i położył 

obok, ciągle obejmując ją ramieniem. Chwycił drugi koc i rozłożywszy jedną ręką, 
przykrył ich oboje. Westchnęła i obróciła się na bok. Oparła mu głowę na ramieniu i 

wtuliła się w niego całym ciałem. Zdawało mu się, że usnęła, ale po chwili usłyszał jej 
szept:

- Spójrz na gwiazdy. Świecą jaśniej niż zwykle.
Popatrzył w niebo i pogłaskał ją po wilgotnych jeszcze włosach.

- Eve - odezwał się. - Przykro mi z powodu Densona. Naprawdę bardzo mi 

przykro. Ale...

-   Niepotrzebnie.   Aidanie,   ja   go   naprawdę   kochałam.   Nie   był   jednak 

człowiekiem, za którego go uważałam. Gdybyśmy się pobrali, być może nigdy nie 

poznałabym   słabości   jego   charakteru.   On   nie   jest   mężczyzną,   którego   mogłabym 
kochać przez całe życie.

Nie pozwoliła mu dokończyć starannie przygotowanej przemowy. Będzie więc 

musiał inaczej przekazać jej to, co chciał powiedzieć.

background image

- A jakiego mężczyznę mogłabyś kochać przez całe życie? - spytał ostrożnie.
Milczała przez pewien czas. Domyślił się, że zastanawia się nad odpowiedzią.

-   Dobrego   człowieka   -   odparła.   -   Gdy   jesteśmy   młodzi   i   lekkomyślni,   nie 

uświadamiamy sobie, jak ważne jest, by ukochany mężczyzna był dobry. Człowieka 

honoru, który robi to, co należy, bez względu na wszystko.

Serce w nim zamarło.

-   Na   tyle   silnego,   odważnego,   żeby   nie   bał   się   ryzyka   narażenia   się   na 

śmieszność. Ktoś, kto zdobędzie się na odwagę, by oddać mi się do końca, może liczyć 

na to, że ja zrobię dla niego to samo. Mężczyzna na tyle śmiały, by wyznać mi miłość, 
jeśli nawet ukrywałam przed nim, że ja też go kocham.

- Eve... - zaczął.
- Musi być wysoki, szeroki w ramionach, posępny, z orlim nosem - ciągnęła. - 

Taki, co chmurzy się przez prawie cały czas i udaje, że jest twardy i obojętny na 
wszelkie uczucia. A potem nagle uśmiecha się, by rozjaśnić mi życie i ogrzać serce.

Dobry Boże!
- To musisz być ty - powiedziała. - Ty i tylko ty. W dodatku tak się świetnie 

składa,   że   jesteś   moim   mężem.   Nie   obawiaj   się,   że   nie   dochowam   ci   wierności, 
Aidanie, nawet jeśli jutro wyjedziesz i nigdy nie wrócisz.

Przytulił twarz do jej ramienia i westchnął głęboko.
- Mówiłeś szczerze, prawda? - spytała. - To nie były tylko słowa rzucone w 

namiętnym uniesieniu. To było szczere wyznanie.

- Tak - szepnął jej do ucha.

-   Mój   wspaniały,   dzielny,   wojowniku,   masz   więcej   odwagi   niż   ja.   Ja   nie 

ośmieliłam się odsłonić, narazić na twoją pogardę czy litość. Ale kocham cię całym 

sercem. Kocham cię aż do bólu. Gdyby nie dzieci, poszłabym za tobą wszędzie, nawet 
na koniec świata. Ale nie mogę. Muszę się nimi zaopiekować. Będę jednak do ciebie 

codziennie pisać. I ilekroć przyjedziesz na urlop, przywitam cię w domu z otwartymi 
ramionami. Będę...

- Cśś, kochanie - wyszeptał. - Zamierzam wystąpić z wojska. Chciałem ci to 

powiedzieć, ale mi przerwałaś. Wystąpię z wojska i zamieszkam tutaj z tobą.

- Och, Aidanie! - Odwróciła się pospiesznie, by spojrzeć mu w oczy. Dotknęła 

jego policzka. - Nie wolno mi tego od ciebie wymagać. Zostaniesz generałem. Czekają 

cię honory i zaszczyty...

- A nie chciałabyś być żoną byłego pułkownika? - spytał. - Jedynym zaszczytem, 

background image

jaki by mi przypadł, byłby tytuł twojego małżonka.

- Och, Aidanie. - Musnęła wargami jego usta.

-   Jestem   tu   potrzebny   -   powiedział.   -   Potrzebujesz   kogoś,   by   zarządzał 

majątkiem, gdy twój obecny rządca obejmie nowe gospodarstwo zgodnie z tym, co 

oboje  wykoncypowaliście.  I dzieci mnie  potrzebują.  Rozpaczliwie  pragną   mieć  nie 
tylko matkę, ale i ojca. Muszę spełnić nadzieje ciotki Mari. Muszę tu być, żeby Agnes 

miała z kim toczyć regularne boje. Eve, moja ukochana, potrzebuję cię. Potrzebuję 
wszystkiego,   co   tu   mam,   ale  ciebie   przede   wszystkim,  całej   ciebie.   -   Pocałował   ją 

mocno w usta.

- Wystąpisz z wojska? - spytała zachwycona. - Teraz?

- Może niezupełnie w tej chwili - odparł. - Agnes dała nam na drogę dwa koce, 

więc   myślę,   że   powinniśmy   z   nich   w   pełni   skorzystać.   Będziemy   się   kochać   pod 

gwiazdami   przez   całą   noc.   Ale   już   jutro   pojadę   do   Londynu   i   sprzedam   patent 
oficerski. A przy okazji poproszę Wulfa, by znalazł prawnika, który zajmie się sprawą 

zakupu ziemi. A potem wrócę do domu, do ciebie.

- Do domu - powtórzyła cicho.

- Jeśli mnie tu chcesz - dodał.
- Jeśli...

Roześmiała   się,   a   on   zawtórował   jej   śmiechem.   Śmiali   się,   tulili   do   siebie, 

całowali i szeptali czułe głupstwa.

- Książę Bewcastle będzie wściekły - powiedziała w końcu.
- Wcale nie  jestem tego taki pewny  - odparł.  - Bedwynowie zawsze bardzo 

poważnie   podchodzili   do   małżeństwa.   Ten,   kto   bierze   z   nami   ślub,   musi   się 
przygotować na to, że będzie kochany i uwielbiany do końca życia.

- Chyba nie będzie to dla mnie takie uciążliwe - stwierdziła.
Znów oboje się roześmiali. A potem zaczęła się ich wspólna, upojna noc pod 

gwiazdami.

background image

23

Nie było go przez tydzień. Cały nieskończenie długi tydzień. Wyjechał nazajutrz 

wczesnym   rankiem.   Po   powrocie   znad   rzeki,   gdzie   kochali   się   całą   noc,   tylko   się 
przebrał, osiodłał konia, podczas gdy jego ordynans zajął się własnym, pocałował Eve 

i wyruszył.

Nie powiedziała nikomu, że Aidan zamierza wrócić, mimo że ciocia Mari była 

smutna, a dzieci nadzwyczaj ciche i osowiałe. Nie śmiała im powiedzieć. Nie mogła 
pozbyć się obaw, że zdarzy się coś, co uniemożliwi mu powrót. Lepiej żeby nikt nie 

wiedział oprócz niej.

Ze   zdwojoną   energią   podjęła   codzienne   obowiązki.   Spędzała   z   ciotką   i   z 

dziećmi   więcej   czasu   niż   dotąd.   Dwa   dni   po   wyjeździe   Aidana   zostały   odczytane 
pierwsze zapowiedzi Thelmy i pastora, i Eve z entuzjazmem zajęła się planowaniem 

wspaniałego   wesela.   Serena,   ciocia   Mari   i   panna   Drabble   utworzyły   komitet 
organizacyjny uroczystości weselnych. Dołączyła do nich ciotka Jemima, której Eve 

złożyła wizytę. Ned Bateman sprowadził pierwszych dwóch inwalidów, chętnych do 
wspólnego gospodarowania. Obaj niedawno wrócili z Europy bez grosza przy duszy. 

Jeden nie miał oka i ręki, drugiemu amputowano nogę poniżej kolana.

Nie było chwili, by Eve nie myślała o Aidanie. Ale zachowywała wszystko w 

tajemnicy. Bała się zapeszyć własne szczęście.

Zabierała dzieci na przejażdżki. Davy postanowił opanować umiejętność jazdy 

konnej, co było bardzo pożądane. Sam udzielił mu kilku lekcji na padoku. Pomagał 
mu Charlie, zajmując się kucykiem Davy'ego. Według słów Samą cackał się z nim, 

jakby to był najcenniejszy koń wyścigowy w całej Anglii.

Któregoś dnia Eve zabrała dzieci na przejażdżkę konną. Davy po raz pierwszy 

jechał sam, bez lonży. Becky siedziała przed nią na koniu. Eve pomyślała że wkrótce 
powinna chyba również Becky sprawić kucyka i zacząć ją uczyć jeździć wierzchem.

Wrócili do domu już po południu. Sam zdjął Becky z konia. Davy sam zsiadł z 

kucyka, którym Charlie natychmiast troskliwie się zajął, sprawdzając, czy nic mu się 

nie stało. Eve ześliznęła się z siodła i schyliła, by podrapać po głowie Burka, który 
przykuśtykał   jej   na   spotkanie.   Spojrzała   w   niebo   na   chmury.   Zdawały   się   wróżyć 

koniec  pięknej,  ciepłej  pogody.  Właściwie przyda   się chłodniejszy  dzień,  by   mogli 
odpocząć od upałów. Sam zaczął nagle nasłuchiwać.

- Ktoś jedzie, milady - powiedział.

background image

Aidan!   Eve   podeszła   wraz   z   dziećmi   do   bramy.   Zobaczyła   kilku   jeźdźców. 

Dwóch jechało przodem, trzeci trzymał się nieco z tyłu.

- Wujek Aidan! - wyrwało się Davy'emu, który pobiegł im na spotkanie. Jeden z 

konnych pojechał na skróty przez trawnik. Gdy był już blisko, zeskoczył z konia i 

śmiejąc się, otworzył szeroko ramiona, chwycił w nie Davy'ego i uniósł wysoko do 
góry.

- Wujku Aidanie! - zawołał Davy. - Wróciłeś! Wróciłeś!
Eve mocniej chwyciła Becky za rękę i pospieszyła ku nim. Miała wrażenie, iż 

serce jej pęknie ze szczęścia.

- Wróciłem, chłopcze - rzekł Aidan i mocno przytulił Davy'ego  do siebie, a 

potem postawił go na ziemi. - Jak mogłem nie wrócić? Nareszcie jestem w domu i 
zostanę tutaj.

-   Papa   -   szepnęła   Becky.   Wyrwała   rękę   z   dłoni   Eve   i   wesoło   podskakując, 

pobiegła  w  kierunku  Aidana,  wyciągając do  niego  ramiona.  Podniósł  ją  do  góry  i 

uścisnął. - Papo, zobacz, ząb mi się rusza.

„Papo”.

Skupił   na   małej   całą   uwagę,   patrząc   ze   zmarszczonymi   brwiami,   jak 

paluszkiem porusza ząbek w buzi.

- Rzeczywiście się rusza. Czyżby moja mała dziewczynka już traciła mleczne 

ząbki? Zanim się obejrzymy, będziesz zupełnie dorosła. Dasz mi buziaczka?

Becky ściągnęła usteczka i przysunęła  je do twarzy Aidana. Pocałował ją, a 

potem odwrócił się do Eve i wyciągnął do niej rękę. Spojrzał na nią tak, że serce w niej 

stopniało.

-   Eve   -   szepnął,   obejmując   ją.   Poczuła   pod   dłonią   ciepło   jego   muskularnej 

piersi, a potem przytuliła się do niego całym ciałem. - Moja najdroższa ukochana. 
Wróciłem do domu.

- Tak - potwierdziła, unosząc ku niemu twarz. Uśmiechnęła się, a Burek kręcił 

się wokół nich i poszczekiwał. Aidan pocałował ją w usta na oczach wszystkich.

Dopiero wtedy przypomniała sobie, że Aidan przyjechał ze swoim ordynansem 

i z jeszcze jednym mężczyzną. Odsunęła się o krok i zagryzła wargi, czując, że się 

rumieni. Aidan roześmiał się i postawił Becky na ziemi.

- Przywiozłem ze sobą brata - oznajmił. - Jeszcze go nie poznałaś. Ralf, chodź i 

przywitaj się z Eve. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.

- Naprawdę on ma na imię Rannulf, ale mówimy do niego Ralf.

background image

Lord Rannulf Bedwyn zsiadł z konia i podszedł do nich przez trawnik. Był 

prawie tak wysoki jak Aidan i równie potężny. I miał charakterystyczny, rodzinny nos. 

Gdy zdjął kapelusz, Eve zobaczyła, że ma włosy jasne i kręcące się jak u Freyji. Zbyt 
długie jak na obecną modę. Mimo woli przyszli jej namyśl wikingowie.

- Eve - odezwał się, wyciągając do niej dłoń - tak się cieszę, że mogę cię poznać. 

Mocno uścisnął jej rękę.

- To nasze dzieci - powiedział Aidan. - Becky, Davy, oto wasz drugi wujek. 

Wujek Ralf. O, widzę ciotkę Mari schodzącą po schodach z tarasu. Pewnie zobaczyła 

nas, jak nadjeżdżamy. Przepraszam was na chwilę.

Puścił Eve i poszedł w kierunku tarasu. Uściskał ciotkę Mari, która z wrażenia 

upuściła laskę.

- Myślałem, że Aidan oszaleje w Bedwyn House - odezwał się lord Rannulf.. - 

Chodził tam i z powrotem, niecierpliwie czekając na powrót. Czas płynął dla niego 
zbyt wolno.

- Dla mnie też - przyznała Eve, uśmiechając się. - Cieszę się, że przyjechaliście 

razem. Każę przygotować dla ciebie pokój.

- Tylko na jedną noc - rzekł. Przyglądali się dzieciom, które poszły za Aidanem 

na taras. - Jestem w drodze na północ, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zatrzymania 

tu na  chwilę, by poznać  moją bratową. Jadę na wezwanie babki ze strony matki. 
Znalazła dla mnie idealną kandydatkę na żonę, chyba już czwarty czy piąty raz. Nie 

ulegnę, tak jak nie uległem do tej pory, bo tu chodzi o moją wolność i może nawet 
zdrowy   rozsądek.   Nie   mogę   jednak   tak   po   prostu   zignorować   wezwania   babki. 

Uczyniła mnie swym dziedzicem i właściwie ją lubię, mimo że czasami potrafi być 
irytująca. Więc jadę, a moja wolność po raz kolejny jest zagrożona.

Uśmiechnął się do niej szeroko, ukazując równe, białe zęby. Niebieskie oczy 

zabłysły mu figlarnie.

- Może tym razem wybrała właściwie.
- Oczywiście zawsze istnieje taka możliwość - zgodził się. - Ja jednak czuję 

dziwną awersję do tego, że ktoś wybiera za mnie moją przyszłą żonę. Tym bardziej, że 
nie zamierzam się żenić w ciągu najbliższych pięciu czy sześciu lat.

- Jednak na pewno chętnie się czegoś napijesz i odpoczniesz - powiedziała Eve, 

prowadząc go do domu.

- Nie zaprzeczę - odparł, idąc u jej boku. - To bardzo męczące jechać z oficerem 

kawalerii, który ostatnie dwanaście lat spędził w siodle, a teraz śpieszy się do swojej 

background image

ukochanej. Mam szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał tego doświadczyć.

Eve roześmiała się.

Aidan odwrócił się od ciotki Mari, z którą rozmawiał, i patrzył na Eve oczami 

pełnymi zachwytu i miłości. Gdy podeszła bliżej, wyciągnął do niej rękę. Podała mu 

dłoń i poczuła mocny uścisk jego palców.

- Ciociu Mari, poznaj mojego brata, lorda Rannulfa Bedwyna - powiedział. - 

Ralf, to pani Pritchard. Gdy zacznie mówić, może ci się z początku wydać, że śpiewa, 
bo, jak się pewnie domyślasz, jest Walijka.

- I jestem z tego dumna - dodała ciotka Mari. - Młody człowieku, po daj mi 

łaskawie swe silne ramię i pomóż wejść do domu, bo Agnes zabrała już moją laskę. 

Dzieci, chodźcie z nami.

Chwilę później Eve i Aidan zostali na tarasie sami. Uśmiechnął się do niej.

- Poprosiłem ją, żeby tak zrobiła - przyznał się. - Zdałem sobie sprawę, że po 

ślubie nie przeniosłem cię przez próg. Czy jest lepszy próg niż ten w naszym domu? 

Odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie, więc czy jest lepsza chwila niż teraz?

- Nie ma - zgodziła się. - Ale, Aidanie, czy rzeczywiście będziemy żyli długo i 

szczęśliwie? Czy to w ogóle jest możliwe?

-   Czeka   nas   szczęście,   nad   którym   musimy   pracować   do   końca   naszego 

wspólnego   życia.   To   o   wiele   ciekawsza   perspektywa   niż   banalne   „żyli   długo   i 
szczęśliwie”. Nie sądzisz?

- Tak - potwierdziła. A potem roześmiała się, obejmując go mocno za szyję, gdy 

chwycił ją na ręce i okręcił się dookoła. Trzymając Eve w ramionach, wniósł ją do 

domu.

Do ich wspólnego domu.

Na spotkanie z nowymi marzeniami. Czyż bowiem jest coś piękniejszego niż 

marzenia? Na spotkanie z żywą, zmienną, fascynującą rzeczywistością, którą będą 

razem budować każdego dnia aż do końca życia.