background image
background image

 
 
 
 
 
 

MORGAN RICE

 

BLASK CHWAŁY

 

Księ ga 5 cyklu KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA

 
 

Przekład: Sandra Wilk

 

 

background image

 

Książki z cyklu KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA

 
 

Księga 1 – Wyprawa Bohaterów

Księga 2 – Marsz Władców
Księga 3 – Los Smoków
Księga 4 – Zew Honoru
Księga 5 – Blask Chwały
Księga 6 – Szarża Walecznych
Księga 7 – Rytuał Mieczy
Księga 8 – Ofiara Broni
Księga 9 – Niebo Zaklęć
Księga 10 – Morze Tarcz
Księga 11 – Żelazne Rządy
Księga 12 – Kraina Ognia
Księga 13 – Rządy Królowych
Księga 14 – Przysięga Braci
Księga 15 – Sen Śmiertelników
Księga 16 – Potyczki Rycerzy
Księga 17 – Śmiertelna Bitwa

 
 

 

background image

 
 
 
 
 

Każdy swe życie ceni, lecz jedynie

Najwięksi honor nad życie wynoszą.

 

- William Shakespeare

Trojlus i Kresyda

 

 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 
 

Andronicus  z  dumą  przemierzał  na  swym  wierzchowcu  ulice  królewskiego  miasta

McClouda, otoczony z obu stron setkami swych generałów. Ciągnął za sobą swą najcenniejszą
zdobycz:  króla  McClouda.  Jego  owłosione,  tłuste  cielsko,  odarte  ze  zbroi,  półnagie,  było
skrępowane  sznurami  i  przywiązane  do  tylnej  części  siodła  Andronicusa  długą  liną,  która
oplatała nadgarstki McClouda.

Andronicus jechał powoli, napawając się swoim zwycięstwem. Przeciągał McClouda po

ulicach, po pyle i drobnych kamieniach, wzniecając przy tym obłok kurzu. Ludzie McClouda
zbiegali się i przypatrywali w osłupieniu. Andronicus słyszał krzyki McClouda, skręcającego
się  z  bólu,  kiedy  wlókł  go  po  ulicach  jego  miasta,  i  szeroko  się  uśmiechał.  Twarze  ludzi
McClouda wykrzywiał strach. Oto ich poprzedni król stał się najniższym niewolnikiem. Był to
jeden z najświetniejszych dni w życiu Andronicusa.

Zdumiała go łatwość, z jaką przyszło mu zdobycie tego miasta. Jak gdyby ludzie McClouda

stracili  ducha  do  walki  jeszcze  przed  atakiem.  Żołnierze  Andronicusa  pokonali  ich  w
okamgnieniu. Tysiące jego wojowników uderzyły, zmiotły kilku żołnierzy, którzy odważyli się
stawić opór, i jak błyskawica wlały się do miasta. Najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że
obrona nie ma sensu. Złożyli broń, zakładając, że jeśli się poddadzą, Andronicus weźmie ich
w niewolę.

Nie  znali  jednak  wielkiego  Andronicusa.  Gardził  poddającymi  się.  Nie  brał  jeńców,  a

złożenie broni tylko ułatwiło mu sprawę.

Ulice  miasta  McClouda  spływały  krwią  –  ludzie  Andronicusa  przeczesywali  każdą

uliczkę,  każdy  zakątek  i  masakrowali  wszystkich  mężczyzn,  których  spotkali  na  swej  drodze.
Kobiety i dzieci brał na niewolników, jak zawsze. Domy plądrowano, jeden po drugim.

Andronicus przemierzał teraz powoli ulice, oceniając ogrom swojego triumfu. Jego oczom

ukazał się widok ciał zabitych, piętrzące się łupy, zniszczone domostwa. Odwrócił się i skinął
na  jednego  ze  swych  generałów,  który  natychmiast  uniósł  wysoko  pochodnię,  dając  znak
swoim ludziom, i setki żołnierzy rozpierzchły się po mieście, podpalając kryte strzechą dachy.
Dokoła płomienie wystrzeliły w górę, próbując sięgnąć nieba, i Andronicus poczuł bijący od
nich żar.

- NIE! – krzyknął McCloud, szarpiąc się z tyłu na ziemi.
Andronicus  rozpromienił  się  w  uśmiechu  i  ponaglił  konia,  zmierzając  ku  szczególnie

okazałemu  głazowi.  Usłyszał  za  sobą  łoskot,  na  dźwięk  którego  ogarnęło  go  szczególne
zadowolenie. Wiedział, że to ciało McClouda uderzyło o kamień.

Andronicusa  niezwykle  radował  widok  płonącego  miasta.  Podobnie  jak  w  przypadku

każdej mieściny, którą podbił i przyłączył do swego Imperium, najpierw zrówna je z ziemią, a
później wzniesie na nowo – ze swoimi ludźmi, swoimi generałami, swoim własnym Imperium.
Zawsze tak postępował. Nie chciał widzieć ani śladu po tym, co stare. Budował nowy świat.
Świat Andronicusa.

Krąg,  nienaruszalny  Krąg,  który  wymykał  się  wszystkim  jego  przodkom,  należał  teraz  do

niego.  Trudno  było  mu  to  pojąć.  Oddychał  głęboko,  rozmyślając  o  swej  potędze.  Wkrótce
przekroczy Pogórze i podbije także drugą połowę Kręgu. A wtedy na całym świecie nie będzie
już takiego miejsca, które nie należałoby do niego.

Andronicus zbliżył się do posągu McClouda, który górował nad placem miasta, i zatrzymał

background image

się  przed  nim.  Wznosił  się  niczym  świątynia,  wysoki  na  pięćdziesiąt  stóp,  marmurowy.
Ukazywał  McClouda  w  postaci,  której  Andronicus  nie  rozpoznawał  –  młodego,  sprawnego,
muskularnego,  który  z  dumą  dzierżył  miecz.  Pomnik  był  skrajnym  egocentryzmem.  Za  to
Andronicus go podziwiał. Jakaś jego cząstka chciała zabrać ten pomnik ze sobą i ustawić w
pałacu jako trofeum.

Lecz inna jego cząstka była zbyt zniesmaczona. Bez namysłu sięgnął do pasa i wyciągnął

swoją procę – trzy razy większą od proc innych wojowników, na tyle dużą, że mieścił się w
niej kamień wielkości niedużego głazu – zamachnął się i cisnął z całych sił przed siebie.

Kamień  przeciął  powietrze  i  uderzył  w  głowę  posągu.  Marmurowa  głowa  McClouda

rozprysnęła  się  w  drobny  mak.  Andronicus  wydał  z  siebie  okrzyk,  uniósł  swój  dwuręczny
kiścień, rzucił się naprzód i zamachnął z całych sił.

Natarł  na  tors  posągu.  Marmur  zachwiał  się  i  roztrzaskał  na  ziemi  z  ogromnym  hukiem.

Andronicus zawrócił i upewnił się, że przejeżdżając przeciągnie McClouda po odłamkach.

- Zapłacisz za to! – zawołał udręczony McCloud słabym głosem.
Andronicus  się  roześmiał.  Spotkał  w  swoim  życiu  wielu  ludzi,  lecz  ten  był  chyba

najbardziej żałosnym spośród nich.

- Czyżby? – krzyknął Andronicus.
Ten McCloud naprawdę był tępakiem – wciąż nie zdawał sobie sprawy z potęgi wielkiego

Andronicusa. Trzeba było go uświadomić, raz na zawsze.

Andronicus  rozejrzał  się  po  mieście  i  jego  wzrok  spoczął  na  tym,  co  niewątpliwie  było

zamkiem  McClouda.  Ponaglił  konia  kopniakiem,  a  ten  ruszył  galopem,  ciągnąc  McClouda
przez zakurzony dziedziniec. Jego ludzie przyłączali się do niego, gdy zbliżał się do zamku.

Andronicus  pokonał  dziesiątki  marmurowych  schodów,  słysząc  obijające  się  o  stopnie

ciało  McClouda,  krzyczącego  i  jęczącego  z  bólu  na  każdym  z  nich,  i  przejechał  przez
marmurowe  wejście.  Ludzie  Andronicusa  pełnili  już  przy  nim  wartę,  a  u  ich  stóp  leżały
zakrwawione  ciała  strażników  McClouda.  Andronicus  uśmiechnął  się  z  zadowoleniem,
widząc, że każdy zakamarek miasta należy już do niego.

Andronicus  jechał  dalej,  minął  szerokie  wrota  zamku  i  przemierzał  korytarz  o  wysokim,

łukowatym  sklepieniu  wykonanym  z  marmuru.  Zachwycał  go  brak  umiaru  tego  McClouda.
Najwyraźniej nie oszczędzał na niczym, byle tylko sobie dogodzić.

Teraz  nadszedł  jego  dzień.  Andronicus  otoczony  swymi  ludźmi  zmierzał  szerokimi

korytarzami  w  kierunku  tego,  co  musiało  być  salą  koronacyjną  McClouda.  Stukot  końskich
kopyt odbijał się echem od ścian. Wpadł przez dębowe drzwi i zatrzymał się na samym środku
pomieszczenia,  obok  nieprzyzwoicie  dużego  tronu  wykonanego  ze  złota,  który  wznosił  się
pośrodku komnaty.

Andronicus zsiadł z konia, powoli wspiął się po złotych schodach i zasiadł na tronie.
Oddychając  głęboko,  odwrócił  się  i  spojrzał  na  swych  ludzi,  na  dziesiątki  generałów,

którzy  siedzieli  na  swoich  wierzchowcach,  oczekując  jego  rozkazów.  Przeniósł  wzrok  na
zakrwawionego, jęczącego McClouda, który wciąż był przywiązany do jego siodła. Rozejrzał
się po pomieszczeniu, dokładnie przyjrzał się ścianom, proporcom, zbroi, orężowi. Spojrzał w
dół, na tron, i podziwiał kunszt, z jakim go wykonano. Zastanawiał się, czy lepiej będzie go
stopić, czy też zabrać ze sobą. Mógłby oddać go któremuś z pomniejszych generałów.

Ten  tron,  rzecz  jasna,  nie  mógł  się  równać  z  tronem  Andronicusa,  najmasywniejszym

tronem  we  wszystkich  królestwach,  którego  wykonanie  zajęło  dwudziestu  rzemieślnikom
czterdzieści lat. Jego budowa rozpoczęła się jeszcze za życia jego ojca i została zakończona w

background image

dniu, w którym Andronicus go zamordował. Chwila nie mogłaby być dogodniejsza.

Andronicus spojrzał w dół na McClouda, tego żałosnego człowieczka, i zastanawiał się, w

jaki sposób najlepiej zadać mu ból. Przyjrzał się kształtowi i rozmiarowi jego głowy i uznał,
że  chciałby  ją  skurczyć  i  nosić  przy  szyi,  wraz  z  innymi  zmniejszonymi  czerepami.  Wiedział
jednak,  że  nim  go  zabije,  musi  pozwolić,  by  jego  twarz  zeszczuplała,  kości  policzkowe  –
uwydatniły się, by lepiej prezentowała się przy jego szyi. Nie chciał, by tłusta, nalana twarz
zaburzyła  symetrię  jego  naszyjnika.  Pozwoli  mu  jeszcze  trochę  pożyć,  a  w  międzyczasie
będzie go torturować. Uśmiechnął się do siebie. Tak, ten plan był znakomity.

- Przyprowadźcie go do mnie – rozkazał Andronicus jednemu ze swoich generałów swoim

pradawnie brzmiącym, gardłowym głosem.

Generał  zeskoczył  z  konia,  nie  zawahawszy  się  ani  sekundy,  pospieszył  do  McClouda,

odciął  linę  i  przeciągnął  zakrwawione  ciało  po  podłodze,  zostawiając  na  niej  czerwoną
smugę. Rzucił je u stóp Andronicusa.

- Nie ujdzie ci to na sucho! – wymamrotał cicho McCloud.
Andronicus pokręcił głową; ten człowiek nigdy nie pojmie swej lekcji.
- Spójrz na mnie. Siedzę na twym tronie – rzekł. – A ty leżysz u mych stóp. Myślę, że mogę

z całą pewnością stwierdzić, że wszystko ujdzie mi na sucho. Że już uszło.

McCloud leżał na ziemi, jęcząc i wijąc się.
-  Pierwszą  rzeczą,  o  którą  zadbam  –  powiedział  Andronicus.  –  Będzie  to,  byś  oddał

należny  hołd  swemu  nowemu  panu  i  królowi.  Zbliż  się,  spotka  cię  wielki  zaszczyt  –  jako
pierwszy uklękniesz przede mną w moim nowym królestwie, pierwszy ucałujesz moją dłoń i
nazwiesz królem tego, co niegdyś było częścią Kręgu należącą do McClouda.

McCloud  podniósł  wzrok,  uniósł  się    na  kolanach  i  dłoniach,  i  drwiąco  uśmiechnął  do

Andronicusa.

- Nigdy! – powiedział, odwrócił się i splunął na posadzkę.
Andronicus odchylił się w tył i wybuchnął śmiechem. Czerpał z tego wiele satysfakcji. Już

dawno nie spotkał tak upartego człowieka.

Andronicus  odwrócił  się  i  skinął  głową.  Na  ten  znak  jeden  z  jego  ludzi  schwycił

McClouda  od  tyłu,  a  inny  podszedł  i  przytrzymał  mu  mocno  głowę.  Trzeci  ruszył  w  jego
kierunku z długą brzytwą. Na jego widok McCloudowi ugięły się nogi.

- Co robisz? – zapytał McCloud w panice głosem o kilka oktaw wyższym.
Mężczyzna  szybkim  ruchem  zgolił  połowę  brody  McClouda.  Ten  podniósł  wzrok  w

konsternacji, wyraźnie zbity z tropu tym, że mężczyzna nie wyrządził mu krzywdy.

Andronicus  skinął  i  naprzód  wystąpił  inny  człowiek  –  w  dłoni  miał  długi  pogrzebacz,

zakończony odlanym w żelazie symbolem królestwa Andronicusa – lwem z ptakiem w paszczy.
Był  rozgrzany  do  czerwoności,  aż  unosiła  się  z  niego  para.  Żołnierze  przytrzymywali
McClouda, a mężczyzna zbliżył pogrzebacz do jego świeżo ogolonego policzka.

- Nie! – wrzasnął McCloud, pojmując, co się za chwilę stanie.
Jednak było już za późno.
Powietrze  przeciął  rozdzierający  krzyk,  któremu  towarzyszył  syk  i  swąd  palonego  ciała.

Andronicus  przyglądał  się  z  radością,  jak  pogrzebacz  zanurza  się  coraz  głębiej  w  policzku
McClouda. Syk stał się głośniejszy, a krzyki – niemal nie do zniesienia.

W końcu, po dobrych dziesięciu sekundach, puścili McClouda.
Ten osunął się na ziemię, nieprzytomny, zaśliniony, a z jego policzka unosił się dym. Teraz

znajdował się na nim znak Andronicusa, wypalony w jego ciele.

background image

Andronicus pochylił się, spojrzał na nieprzytomnego McClouda i podziwiał swoje dzieło.
- Witaj w Imperium.

 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 
 

Erec stał na szczycie wzniesienia i patrzył, jak niewielka armia zbliża się w jego stronę.

W  jego  sercu  płonął  ogień.  Był  stworzony  dla  takich  chwil.  W  niektórych  bitwach  granica
między sprawiedliwym i niesprawiedliwym była mglista – lecz nie tego dnia. Możnowładca z
Baluster  porwał  jego  żonę  bezwstydnie  i  nie  żałował  bynajmniej  swego  uczynku,  wręcz
przeciwnie – chełpił się nim. Erec uświadomił mu jego postępek i dał szansę, by go naprawił,
lecz  ten  odmówił.  Sam  ściągnął  na  siebie  to  nieszczęście.  Jego  ludzie  powinni  dać  temu
spokój – tym bardziej teraz, gdy już nie żył.

Lecz  oni  ścigali  go  mimo  tego.  Były  ich  setki.  Płatni  najemnicy  możnowładcy  –  wszyscy

chcieli zabić Ereca tylko dlatego, że ten człowiek ich opłacił. Szarżowali w jego kierunku w
swoich  lśniących  zielonych  zbrojach,  a  gdy  byli  już  blisko,  wydali  z  siebie  okrzyk  bitewny.
Jak gdyby to miało napędzić mu strachu.

Erec  się  nie  obawiał.  Widział  zbyt  wiele  takich  bitew.  Jeśli  lata  ćwiczeń  czegoś  go

nauczyły,  to  właśnie  tego,  by  nigdy  się  nie  lękać,  jeśli  stoisz  po  stronie  sprawiedliwości.
Sprawiedliwość – uczono go – może nie zawsze zwycięża, lecz daje siłę dziesięciu mężczyzn
temu, kto pozostaje jej wierny.

To  nie  strach  dręczył  Ereca,  gdy  patrzył  na  setki  zbliżających  się  mężczyzn,  wiedząc,  że

zapewne  tego  dnia  zginie.  Spodziewał  się  tego.  Los  dał  mu  szansę,  by  ponieść  śmierć  w
najbardziej honorowy sposób, i uważał to za dar. Złożył przysięgę chwały i dziś ta przysięga
domagała się wypełnienia.

Erec dobył miecza i puścił się biegiem w dół zbocza, wprost na szarżującą na niego armię.

Nigdy bardziej niż dziś nie żałował, że nie ma przy sobie swego zaufanego rumaka, Warkfina,
na którego grzbiecie mógłby stawić czoła przeciwnikowi. Spokój przynosiła mu jednak myśl,
iż Warkfin niósł Alistair do Savarii, za bezpieczne mury dworu księcia.

Gdy  był  już  blisko  żołnierzy,  ledwie  pięćdziesiąt  jardów  od  nich,  Erec  przyspieszył,

biegnąc prosto na dowodzącego rycerza w środku. Ani żołnierze, ani Erec nie zwolnili. Erec
przygotował się na uderzenie.

Wiedział, że jedno działa na jego korzyść: trzystu mężczyzn nie jest w stanie podejść tak

blisko, by jednocześnie atakować jednego mężczyznę; z czasów swojego szkolenia wiedział,
że  nie  więcej  niż  sześciu  jeźdźców  może  zbliżyć  się,  by  zaatakować  jednego  wojownika.
Rozumiał  tym  samym,  że  jego  szanse  wynoszą  nie  trzysta  do  jednego,  a  jedynie  sześć  do
jednego. Jak długo będzie w stanie zabijać sześciu mężczyzn dokoła siebie, tak długo będzie
miał szansę zwyciężyć. Wszystko zależało jedynie od tego, czy starczy mu sił.

Kiedy  Erec  pędził  w  dół  zbocza,  dobył  zza  pasa  broni,  która  –  wiedział  to  –  będzie

najlepsza: kiścienia z łańcuchem długim na dziesięć jardów, na którego końcu znajdowała się
najeżona kolcami metalowa kula. Była to broń przeznaczona do zastawiania pułapek na drodze
– lub sytuacji takich jak ta.

Erec  odczekał  do  ostatniej  chwili,  tak  by  armia  nie  miała  czasu  zareagować,  po  czym

zakręcił  kiścieniem  wysoko  nad  głową  i  zarzucił  łańcuchem  przez  pole  bitwy,  mierząc  w
niewielkie  drzewo.  Naszpikowany  kolcami  łańcuch  rozciągnął  się  przez  pole  bitwy.  Kiedy
kula zahaczyła o pień drzewa, Erec zwinął się i rzucił na ziemię, unikając wycelowanych w
niego włóczni, i z całej siły trzymał trzonek swej broni.

Idealnie  odmierzył  czas:  armia  nie  zdążyła  zareagować.  Żołnierze  zauważyli  łańcuch  w

background image

ostatniej chwili i próbowali powściągnąć konie – lecz przy takiej prędkości nie zdołali ich już
zatrzymać.

Cały  pierwszy  szereg  wbiegł  w  najeżony  kolcami  łańcuch,  który  przerżnął  nogi  koni.

Jeźdźcy zwalili się na ziemię głową naprzód, a ich konie poleciały na nich, przygniatając ich.
Dziesiątki z nich zostały zmiażdżone w powstałym chaosie.

Erec nie miał czasu na to, by napawać się szkodami, jakie zadał przeciwnikowi: kolejna

flanka  armii  zwróciła  się  w  jego  kierunku  i  ruszyła,  szarżując  z  okrzykiem  bitewnym.  Erec
przetoczył się i skoczył na nogi, gotując się na to spotkanie.

Kiedy dowodzący rycerz uniósł oszczep, Erec wykorzystał to, czym dysponował: nie miał

konia, nie mógł więc walczyć z nimi na ich wysokości, ale skoro znajdował się bliżej ziemi,
mógł to wykorzystać. Erec przypadł gwałtownie do ziemi, zwinął się, uniósł miecz i przeciął
nogi  konia,  na  którym  siedział  żołnierz.  Koń  przewrócił  się,  a  wojownik  padł  na  twarz  nim
zdążył wypuścić z rąk swoją broń.

Erec  przeturlał  się  na  bok.  Udało  mu  się  uniknąć  stratowania  przez  pędzące  obok  konie,

zmuszone omijać powalone zwierzę. Wielu się to nie udało i wpadły na martwego rumaka –
dziesiątki koni upadły na ziemię, wzniecając obłok kurzu i zatrzymując armię.

Erec właśnie na to liczył: pył i zamieszanie, kolejne dziesiątki koni na ziemi.
Skoczył  na  nogi,  uniósł  miecz  i  parował  cios  żołnierza,  który  wymierzony  był  w  jego

szyję. Obrócił się i zablokował oszczep, później włócznię i topór. Bronił się przed ciosami,
które  spadały  na  niego  ze  wszystkich  stron,  lecz  wiedział,  że  nie  będzie  to  trwało  wiecznie.
Jeśli miał mieć szansę zwyciężyć, to on musiał atakować.

Erec rzucił się na ziemię i przeturlał się, lądując na jednym kolanie i cisnął mieczem jak

gdyby była to włócznia. Miecz przeciął powietrze i wbił się w pierś najbliższego żołnierza,
który otworzył szeroko oczy i zsunął się z konia na bok, martwy.

Erec  wykorzystał  okazję  i  dosiadł  jego  wierzchowca,  wyrywając  mu  wcześniej  z  dłoni

kiścień. Była to wspaniała broń i Erec wybrał żołnierza właśnie z tego powodu; miała długą,
nabijaną srebrną rękojeść i łańcuch długi na cztery stopy. Zakończona była trzema najeżonymi
kolcami kulami. Erec odchylił się w tył i zakręcił nim wysoko nad głową, wytrącając broń z
rąk kilku przeciwników naraz; zakręcił ponownie i zmiótł ich z koni.

Erec rozejrzał się po polu bitwy i zauważył, że wyrządził znaczne szkody – położył niemal

stu  rycerzy.  Jednak  pozostali,  najmniej  licząc  dwustu,  przegrupowali  się  i  właśnie
przypuszczali na niego szarżę – i wszyscy wyglądali na zdeterminowanych.

Erec  ruszył  w  ich  kierunku,  jeden  mężczyzna  przeciw  dwustu,  i  wzniósł  swój  własny,

donośny okrzyk bitewny, unosząc kiścień jeszcze wyżej i modląc się do Boga, by starczyło mu
sił.

 

* * *

 

Alistair  łkała,  trzymając  się  kurczowo  Warkfina,  który  galopem  niósł  ją  przez  dobrze  jej

znaną drogę prowadzącą do Savarii. Krzyczała i kopała zwierzę przez całą drogę, próbując z
całych  sił  zawrócić  i  pognać  z  powrotem  do  Ereca.  Koń  jednak  nie  zamierzał  jej  usłuchać.
Nigdy  wcześniej  nie  widziała  takiego  konia  –  niezłomnie  i  bez  wahania  wykonywał  rozkazy
swego  pana.  Najwyraźniej  zamierzał  donieść  ją  dokładnie  tam,  gdzie  Erec  mu  kazał  –  i  w
końcu, zrezygnowana, pogodziła się z faktem, że nie może temu nijak zaradzić.

Alistair  miała  mieszane  uczucia,  kiedy  wjeżdżała  przez  bramy  miasta,  miasta,  w  którym

żyła tak długo, najęta jako służka. Po trosze było to miejsce, które znała – lecz budziło również

background image

wspomnienie  karczmarza,  który  ją  ciemiężył,  wspomnienia  wszystkiego,  co  w  tym  miejscu
było nie tak. Z ogromną niecierpliwością czekała na inne życie, na opuszczenie tego miejsca z
Erekiem  i  rozpoczęcie  nowego  życia  z  nim.  Czuła  się  bezpiecznie  za  murami  miasta,  lecz
zarazem narastało w niej złe przeczucie co do Ereca, który w pojedynkę stawiał czoła armii.
Na myśl o tym zrobiło jej się słabo.

Kiedy  zdała  sobie  sprawę  z  tego,  że  Warkfin  nie  zawróci,  wiedziała,  że  najlepszym

posunięciem  będzie  sprowadzenie  pomocy  dla  Ereca.  Erec  prosił,  by  została  tam,  za
bezpiecznymi  murami  –  ale  ona  nie  miała  najmniejszego  zamiaru  tak  postąpić.  Była  córką
króla  i  nie  zwykła  uciekać  ze  strachu  albo  przed  konfrontacją.  Erec  znalazł  w  niej  idealną
towarzyszkę:  była  równie  szlachetna  i  zmotywowana,  co  on.  I  nie  darowałaby  sobie,  gdyby
coś mu się tam stało.

Znając dobrze to królewskie miasto, Alistair skierowała Warkfina w stronę zamku księcia

–  i  teraz,  kiedy  byli  już  za  murami  miasta,  zwierzę  usłuchało.  Podjechała  przed  wejście  do
zamku, zeskoczyła z konia i popędziła obok strażników, którzy próbowali zagrodzić jej drogę.
Prześlizgnęła  się  między  nimi  i  pobiegła  co  tchu  marmurowymi  korytarzami,  których  układ
poznała  bardzo  dobrze,  gdy  była  służką.  Alistair  naparła  ramieniem  na  ogromne  drzwi  do
królewskiej sali, gwałtownie je otworzyła i wparowała do prywatnej komnaty księcia.

Kilku członków rady odwróciło się w jej kierunku i spojrzało na nią, wszyscy odziani byli

w najświetniejsze szaty. Książę zasiadał na środku w otoczeniu kilku rycerzy. Na ich twarzach
malowało się zdumienie; najwyraźniej przeszkodziła im w omawianiu ważnych spraw.

- Kim jesteś, niewiasto? – zapytał jeden z nich.
- Kto waży się przerywać księciu omawianie ważnych spraw urzędowych? – wykrzyknął

inny.

- Poznaję tę kobietę – rzekł książę, wstając.
- Ja również – powiedział Brandt, który, jak pamiętała Alistair, był przyjacielem Ereca. –

Alistair, prawda? – zapytał. – Żona Ereca?

Podbiegła do niego, cała we łzach, i chwyciła jego dłonie.
- Proszę, panie, pomóż mi. Chodzi o Ereca!
- Co się stało? – spytał książę, zaniepokojony.
- Znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Stoi sam naprzeciw wrogiej armii. Nie

pozwolił mi tam zostać. Proszę! Pomóżcie mu!

Wszyscy rycerze bez słowa zerwali się na nogi i rzucili w stronę wyjścia, ani jeden się nie

zawahał; Alistair odwróciła się na pięcie i biegła obok z nich.

- Zostań tutaj! – zawołał Brandt.
- Ani mi się śni! – powiedziała, depcząc mu po piętach. – Zaprowadzę was do niego.
Wszyscy  jak  jeden  mąż  biegli  korytarzami,  wypadli  z  zamku  i  podbiegli  do  osiodłanych

koni. Każdy dosiadł swego wierzchowca bez chwili wahania. Alistair wskoczyła na Warkfina,
pospieszyła go kopniakiem i ruszyła na czele grupy, równie co oni dręczona niepokojem.

Kiedy  gnali  przez  dwór  księcia,  zewsząd  żołnierze  zaczęli  dosiadać  swych  koni  i

przyłączać się do nich – gdy wyjeżdżali poza mury Savarii, towarzyszył im już spory i wciąż
się rozrastający oddział najmniej stu mężczyzn, któremu przewodziła Alistair. Brandt i książę
jechali u jej boku.

-  Jeśli  Erec  się  dowie,  że  jedziesz  z  nami,  zapłacę  za  to  głową  –  powiedział  Brandt,

pędząc obok niej. – Proszę, pani, powiedz nam jedynie, gdzie go znajdziemy.

Jednak  Alistair  uparcie  pokręciła  głową,  powstrzymując  łzy  i  pospieszyła  konia.  Wokół

background image

niej rozbrzmiewało grzmiące dudnienie jadących obok mężczyzn.

- Prędzej umrę, niż opuszczę Ereca!

 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 
 

Thor  jechał  ostrożnie  leśnym  szlakiem.  Obok  niego  podążali  Reece,  O’Connor,  Elden  i

bliźniacy, a Krohn deptał im po piętach. Wyłonili się z lasu po drugiej stronie Kanionu. Serce
Thora biło szybko, niespokojnie, kiedy dotarli w końcu na obrzeża gęstego lasu. Uniósł rękę,
dając innym znak, by ucichli, i wszyscy zastygli w bezruchu.

Thor rozejrzał się, przyglądając się bacznie szerokiemu pasowi plaży, przestworowi nieba

i dalej, rozległemu, żółtemu morzu, które miało doprowadzić ich do odległych krain Imperium.
Morze  Tartuwiańskie.  Thor  nie  widział  jego  wód  od  czasu  ich  wyprawy  na  Rytuał  Stu  Dni.
Dziwnie było wrócić w to miejsce – i to z misją, od której zależał los Kręgu.

Od czasu przekroczenia mostu nad Kanionem ich krótka jazda przez Dzicz nie obfitowała

w wydarzenia. Kolk i Brom polecili Thorowi, by szukał niewielkiej łodzi przycumowanej nad
brzegiem  Tartuwianu,  starannie  skrytej  za  gałęziami  ogromnego  drzewa,  które  zwieszały  się
nad  morzem.  Thor  podążał  za  ich  wskazówkami  i  kiedy  dotarli  na  obrzeża  lasu,  spostrzegł
łódź – dobrze skrytą, gotową, by zabrać ich tam, gdzie mieli dotrzeć. Odetchnął z ulgą.

Wtedy  jednak  dostrzegł  sześciu  żołnierzy  Imperium,  stojących  przed  łodzią  i  uważnie  ją

oglądających.  Jeden  z  nich  wdrapał  się  na  pokład  łodzi,  osadzonej  częściowo  w  piasku  i
kołyszącej się na delikatnych, omywających ją falach. Plaża miała być pusta.

Był  to  nieszczęśliwy  splot  okoliczności.  Thor  spojrzał  w  dal  horyzontu  i  dostrzegł  tam

niewyraźny  zarys  czegoś,  co  wyglądało  na  flotę  Imperium,  tysiące  czarnych  statków  pod
czarną banderą Imperium. Na szczęście nie zmierzali w stronę Thora, lecz w innym kierunku –
długą,  okrężną  drogą  wokół  Kręgu,  na  stronę  McClouda,  gdzie  przekroczyli  Kanion.  Na
szczęście ich flota podążała inną drogą.

Za  wyjątkiem  tego  jednego  patrolu.  Tych  sześciu  żołnierzy  Imperium,  prawdopodobnie

zwiadowców na rutynowym wypadzie, jakimś cudem musiało się natknąć na tę łódź Legionu.
Chwila po temu była bardzo nieodpowiednia. Gdyby Thor i reszta dotarli na brzeg kilka minut
wcześniej,  najpewniej  zdążyliby  wsiąść  na  pokład  i  odbić  od  brzegu.  A  teraz  czekała  ich
potyczka. Nic innego nie wchodziło w rachubę.

Thor  rozejrzał  się  po  plaży  i  nie  dostrzegł  żadnych  innych  oddziałów  Imperium.

Przynajmniej to działało na ich korzyść. Był to prawdopodobnie pojedynczy patrol.

- Myślałem, że łódź miała być dobrze ukryta – powiedział O’Connor.
- Najwyraźniej niewystarczająco dobrze – zauważył Elden.
Siedzieli na końskich grzbietach, przypatrując się łodzi i grupie żołnierzy.
- Lada chwila powiadomią pozostałe oddziały Imperium – stwierdził Conven.
- A wtedy czeka nas porządna potyczka – dodał Conval.
Thor wiedział, że mają rację. I że nie mogą sobie pozwolić na takie ryzyko.
- O’Connor – rzekł Thor. – Masz najcelniejsze oko. Widziałem, jak oddajesz celny strzał z

odległości pięćdziesięciu jardów. Widzisz łucznika? Mamy jedną szansę. Podołasz?

O’Connor  z  powagą  skinął  głową,  utkwiwszy  wzrok  w  żołnierzach  Imperium.  Powoli,

ostrożnie sięgnął nad ramieniem, uniósł łuk, założył strzałę i trzymał broń w gotowości.

Wszyscy liczyli na Thora, a on był gotów ich poprowadzić.
-  O’Connor,  wypuść  strzałę,  kiedy  dam  znak.  Wtedy  natrzemy  na  pozostałych.  Reszta  –

użyjcie broni miotanych, kiedy się zbliżymy. Postarajcie się podejść najbliżej jak się da.

Thor dał znak ręką i O’Connor gwałtownie wypuścił strzałę.

background image

Strzała rozdarła ze świstem powietrze. Był to strzał doskonały – metalowy grot zatopił się

w  sercu  łucznika  Imperium.  Wojownik  przez  chwilę  stał  w  miejscu  z  szeroko  otwartymi
oczyma, jakby nie rozumiał, co się dzieje, po czym nagle rozpostarł szeroko ramiona i upadł w
przód,  lądując  z  głośnym  plaśnięciem  na  plaży  u  stóp  pozostałych  żołnierzy,  zabarwiając
piasek na czerwono.

Thor  i  reszta  ruszyli  do  ataku,  jak  dobrze  nakręcona  maszynka,  w  której  wszystkie

elementy poruszają się w zgodzie z pozostałymi. Tętent końskich kopyt zdradził ich obecność i
sześciu  żołnierzy  odwróciło  się  w  ich  stronę.  Dosiedli  swych  koni  i  zaszarżowali  na  nich,
gotując się na starcie pośrodku drogi.

Thor  i  jego  ludzie  wciąż  mieli  przewagę  ze  względu  na  element  zaskoczenia.  Thor

zamachnął  się  i  cisnął  kamieniem  ze  swojej  procy,  trafiając  w  skroń  jednego  z  nich  z
odległości dwudziestu jardów, kiedy ten dosiadał swego konia. Zsunął się z niego martwy, z
zaciśniętymi w dłoni wodzami.

Kiedy  zbliżyli  się  do  przeciwnika,  Reece  cisnął  toporem,  Elden  –  włócznią,  a  obaj

bliźniacy – sztyletami. Piaski były nierówne i konie się ślizgały, utrudniając rzucanie bardziej
niż zwykle. Topór Reece’a trafił do celu, zabijając jednego z nich, lecz pozostali chybili.

Zostało  więc  czterech  żołnierzy.  Dowodzący  odłączył  się  od  grupy,  szarżując  wprost  na

Reece’a,  który  nie  miał  broni;  rzucił  topór  i  nie  zdążył  jeszcze  dobyć  miecza.  Reece
przygotował się na starcie, lecz w ostatniej chwili Krohn przyskoczył do napastnika i zatopił
kły w nodze jego konia, który się przewrócił, zrzucając jeźdźca na ziemię i ratując Reece’a w
ostatniej chwili.

Reece wyciągnął miecz i dźgnął wojownika, nim ten zdążył wstać.
Zostało więc trzech. Jeden z nich zbliżył się do Eldena z toporem, mierząc w jego głowę;

Elden  zablokował  cios  tarczą,  zamachując  się  jednocześnie  mieczem  i  przeciął  rękojeść
topora  na  dwie  części.  Następnie  obrócił  się  z  tarczą  i  uderzył  napastnika  w  bok  głowy,
strącając go z siodła.

Inny  żołnierz  dobył  kiścienia  zza  pasa  i  zamachnął  się  jego  długim  łańcuchem,  którego

naszpikowana kolcami końcówka zmierzała niebezpiecznie w kierunku O’Connora. To działo
się zbyt szybko i O’Connor nie zdążył zareagować.

Thor  widział  zbliżający  się  kiścień  i  ruszył  przyjacielowi  na  pomoc,  unosząc  miecz  i

przecinając  łańcuch  broni,  nim  ten  zdołał  sięgnąć  O’Connora.  Rozległ  się  szczęk  miecza
przecinającego  żelazo,  a  Thor  zachwycił  się  ostrością  swej  nowej  broni.  Kolczasta  kula
upadła  na  ziemię,  nie  robiąc  nikomu  krzywdy,  i  utkwiła  w  piasku,  oszczędzając  O’Connora.
Conval nadjechał i dźgnął wojownika włócznią, zabijając go.

Ostatni  żołnierz  Imperium  spostrzegł,  że  tamci  przewyższają  go  liczebnie;  ze  strachem  w

oczach nagle odwrócił się i ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Kopyta jego konia zostawiały
w piasku głębokie ślady.

Wszyscy  próbowali  zatrzymać  uciekającego  żołnierza:  Thor  cisnął  kamieniem  ze  swojej

procy,  O’Connor  uniósł  łuk  i  wystrzelił,  a  Reece  rzucił  włócznią.  Jednak  koń  żołnierza
zapadał się w piasek i jego jazda była zbyt nieprzewidywalna – żaden z nich nie trafił.

Elden  dobył  miecza  i  Thor  spostrzegł,  że  zamierza  ruszyć  za  nim.  Wyciągnął  rękę  i  dał

znak, by zostawił go w spokoju.

- Nie! – krzyknął Thor.
Elden odwrócił się i spojrzał na niego.
- Jeśli pozwolimy mu żyć, sprowadzi innych! – zaprotestował Elden.

background image

Thor  odwrócił  się  i  spojrzał  na  łódź.  Wiedział,  że  strawiliby  sporo  cennego  czasu  na

pogoń za nim – a na taką stratę nie mogli sobie pozwolić.

- Imperium i tak będzie nas ścigać – odrzekł Thor. – Nie mamy czasu do stracenia. Teraz

najważniejsze jest, byśmy znaleźli się jak najdalej stąd. Do łodzi!

Kiedy dotarli do łodzi i zeskoczyli z koni, Thor sięgnął do swego siodła i zaczął opróżniać

je z zapasów. Pozostali postąpili podobnie, ładując oręż, sakwy z jedzeniem i bukłaki z wodą.
Kto  wie,  jak  długo  potrwa  podróż  i  kiedy  znowu  ujrzą  ląd  –  jeśli  w  ogóle  go  ujrzą.  Thor
załadował też jedzenie dla Krohna.

Przerzucili sakwy wysoko nad burtą; wylądowały na pokładzie z głośnym plaskiem.
Thor  chwycił  grubą,  zasupłaną  linę  zwisającą  z  boku  łódki  i  sprawdził,  czy  go  utrzyma.

Była szorstka i wrzynała mu się w dłonie. Przerzucił sobie Krohna przez ramię i podciągnął
się w górę, ku pokładowi. Ich wspólny ciężar wystawił jego mięśnie na próbę. Krohn skomlał
mu do ucha, przywierając do niego i wczepiając się ostrymi pazurami w jego pierś.

Wkrótce  Thor  znalazł  się  na  łodzi  i  Krohn  zeskoczył  na  pokład.  Pozostali  poszli  w  jego

ślady. Thor wychylił się i spojrzał w dół na pozostałe na plaży konie, które patrzyły na nich,
jak gdyby w oczekiwaniu na rozkaz.

- A co z nimi? – spytał Reece, stając obok niego.
Thor  odwrócił  się  i  omiótł  spojrzeniem  pokład.  Łódź  miała  może  z  dziesięć  stóp

szerokości i dwa razy tyle długości. Była wystarczająco duża dla nich siedmiu – lecz nie dla
ich koni. Gdyby spróbowali je zabrać, konie mogłyby zdeptać drewno, zniszczyć łódź. Musieli
zostawić je na brzegu.

- Nie ma innej rady – rzekł Thor, patrząc na nie ze smutkiem. – Będziemy musieli znaleźć

sobie nowe wierzchowce.

O’Connor wychylił się za burtę.
-  To  mądre  konie  –  powiedział.  –  Dobrze  je  wytresowałem.  Wrócą  do  domu  na  moją

komendę.

O’Connor gwizdnął głośno.
Jak  jeden  mąż  konie  odwróciły  się  i  wystrzeliły  przed  siebie,  mknąc  przez  piasek,  i

zniknęły w lesie, pędząc z powrotem w kierunku Kręgu.

Thor odwrócił się, spojrzał na swych braci, na łódź, na morze kołyszące się przed nimi.

Teraz  byli  pozostawieni  sami  sobie,  bez  koni  i  bez  wyboru  –  mogli  jedynie  ruszać  naprzód.
Rzeczywistość zaczęła do niego docierać. Byli naprawdę sami, mieli tylko tę łódź i zamierzali
opuścić brzegi Kręgu na dobre. Teraz nie było już odwrotu.

-  A  niby  jak  mamy  wypchnąć  tę  łódź  na  wodę?  –  spytał  Conval  i  wszyscy  spojrzeli

piętnaście  stóp  w  dół,  na  kadłub.  Niewielką  jego  część  omywały  wody  Tartuwianu,  lecz
większość tkwiła zdecydowanie w piasku.

- Tutaj! – zawołał Conven.
Pospieszyli na drugą stronę, gdzie przerzucony przez burtę zwisał gruby, żelazny łańcuch.

Na jego końcu znajdowała się ogromna żelazna kula, osiadła na piasku.

Conven  chwycił  łańcuch  i  szarpnął.  Jęczał  i  napinał  mięśnie,  lecz  mimo  tego  nie  był  w

stanie jej unieść.

- Jest zbyt ciężka – burknął.
Conval i Thor pospieszyli mu na pomoc. Kiedy chwycili łańcuch we trzech i próbowali go

wyciągnąć,  Thora  zdumiał  jego  ciężar:  nawet  we  trzech  byli  w  stanie  unieść  go  jedynie  na
kilka stóp. W końcu dali za wygraną i kula ponownie zatopiła się w piasku.

background image

- Pomogę wam – zaofiarował się Elden, występując naprzód.
Elden, który swoją ogromną posturą górował nad pozostałymi, chwycił łańcuch i szarpnął,

i  sam  zdołał  nieco  unieść  kulę.  Thor  był  zdumiony.  Pozostali  przyłączyli  się  i  ciągnęli  jak
jeden  mąż,  podciągając  kotwicę  o  stopę  za  każdym  szarpnięciem.  W  końcu  udało  im  się
przeciągnąć ją ponad burtą na pokład.

Łódź zaczęła się poruszać, bujając się lekko na falach, ale nadal tkwiła w piasku.
- Drągi! – powiedział Reece.
Thor  odwrócił  się  i  zobaczył  dwa  drewniane  drągi,  długie  niemal  na  dwadzieścia  stóp,

spoczywające  po  dwu  stronach  łodzi,  i  pojął,  w  jakim  celu  się  tam  znajdują.  Podbiegł  z
Reece’em do jednego z nich, a Conval i Conven chwycili drugi.

- Kiedy się odepchniemy – wykrzyknął Thor. – Postawcie żagle!
Wychylili  się  za  burtę,  wbili  drągi  w  piasek  i  odepchnęli  z  całej  siły;  Thor  aż  jęknął  z

wysiłku.  Łódź  zaczęła  się  odrobinę  poruszać.  W  tej  chwili  Elden  i  O’Connor  podbiegli  na
środek  łodzi  i  pociągnęli  za  liny,  by  postawić  płócienne  żagle,  wciągając  je  z  wysiłkiem,  o
stopę za jednym szarpnięciem. Na szczęście wiała mocna bryza i kiedy Thor i inni odpychali
od brzegu, próbując wydostać tę niespodziewanie ciężką łódź z piasku, żagle zaczęły wznosić
się wyżej i łapać wiatr.

W końcu łódź zakołysała się pod nimi, ześlizgnąwszy się na wodę, i unosiła się to w górę,

to w dół, lekka jak piórko. Ramiona Thora trzęsły się z wysiłku. Elden i O’Connor rozwinęli
całkowicie żagle i wkrótce wypłynęli na pełne morze.

Z ust wszystkich wydobył się krzyk radości. Odłożyli drągi na ich miejsce i podbiegli do

Eldena  i  O’Connora,  by  pomóc  im  umocować  liny.  Krohn,  podekscytowany  zamieszaniem,
skomlał.

Łódź dryfowała bez celu. Thor podbiegł do steru, O’Connor tuż za nim.
- Chcesz objąć ster? – Thor spytał O’Connora.
O’Connor uśmiechnął się szeroko.
- Z przyjemnością.
Zaczynali  nabierać  prędkości,  wypływając  głębiej  na  żółte  wody  Tartuwianu.  Wiatr  im

sprzyjał, popychając ich dalej. W końcu się poruszali. Thor wziął głęboki oddech. Płynęli.

Thor przeszedł na dziób łodzi, a Reece podążył za nim. Krohn stanął między nimi i łasił

się o nogę Thora, który schylił się i przeczesywał jego miękką, białą sierść. Krohn odwrócił
się  i  polizał  Thora.  Ten  sięgnął  do  małej  sakiewki  i  wyciągnął  stamtąd  kawałek  mięsa  dla
Krohna, który złapał je w locie.

Thor  spojrzał  na  morze  rozciągające  się  przed  nimi.  Odległy  horyzont  był  poznaczony

kropkami  czarnych  statków  Imperium,  z  całą  pewnością  zmierzających  do  części  Kręgu
należącej do McClouda. Na szczęście obrały inny cel i nie widziały pojedynczej łodzi, która
zmierzała  w  kierunku  ich  ziem.  Niebo  było  bezchmurne,  w  plecy  wiał  im  silny  wiatr  i  cały
czas nabierali prędkości.

Thor patrzył w dal i myślał o tym, co ich czeka. Zastanawiał się, ile czasu minie, nim dotrą

na  ziemie  Imperium,  i  jakie  powitanie  zgotują  im  obce  krainy.  Dumał  nad  tym,  jak  znajdą
miecz, jak to wszystko się skończy. Wiedział, że ich szanse są nikłe, lecz i tak był uradowany
wyprawą, zachwycony, że udało im się wytrwać tak długo. Palił się, by odzyskać Miecz.

- A jeśli go tam nie ma? – spytał Reece.
Thor odwrócił się i spojrzał na niego.
-  Miecz  –  dodał  Reece.  –  Co,  jeśli  go  tam  nie  ma?  Albo  jeśli  zaginął?  Albo  został

background image

zniszczony? Albo jeśli nigdy go nie znajdziemy? Imperium jest przecież ogromne.

- Albo jeśli Imperium dowiedziało się, jak nim władać? – głębokim głosem zapytał Elden,

podszedłszy od tyłu.

- Co jeśli go znajdziemy, ale nie będziemy mogli zabrać go z powrotem? – spytał Conven.
Stali tak, udręczeni tym, co znajdowało się przed nimi: morzem pytań bez odpowiedzi. Ta

wyprawa to szaleństwo, Thor wiedział o tym.

Szaleństwo.

 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 
 

Gareth  chodził  tam  i  z  powrotem  po  kamiennej  posadzce  gabinetu  swego  ojca  –

niewielkich rozmiarów komnaty na najwyższym piętrze zamku, którą jego ojciec ubóstwiał – i,
krok po kroku, roznosił ją na strzępy.

Gareth  krążył  od  regału  do  regału,  rozszarpując  cenne  tomiszcza,  oprawione  w  skórę

starożytne  księgi,  które  należały  do  jego  rodziny  od  wieków,  rozdzierając  oprawy  i  targając
kartki na małe kawałeczki. Obsypywały go jak płatki śniegu, kiedy rozrzucał je w powietrzu, i
przywierały do jego ciała i do śliny, która strużkami ściekała mu po brodzie. Był zdecydowany
zniszczyć każdy przedmiot w tym miejscu, który jego ojciec kochał, księga po księdze.

Gareth  podszedł  do  narożnego  stolika,  drżącymi  dłońmi  chwycił  swoją  fajkę  do  opium  i

zaciągnął się mocno. Nigdy nie potrzebował tego bardziej niż w tej chwili. Był uzależniony i
palił  opium  w  każdej  możliwej  chwili,  zdecydowany  za  wszelką  cenę  powstrzymać  wizje
swojego ojca, które prześladowały go w snach, a ostatnio również na jawie.

Odkładając fajkę, Gareth ujrzał swego ojca. Stały przed nim jego rozkładające się zwłoki.

Za każdym razem ciało było bardziej rozłożone, więcej kości niż mięsa; Gareth odwrócił oczy
od tego strasznego widoku.

Na początku Gareth próbował atakować to widziadło – nauczył się jednak, że nie odnosiło

to  żadnego  skutku.  Teraz  po  prostu  odwracał  głowę,  bez  ustanku  spoglądał  gdzie  indziej.
Zjawa  była  zawsze  taka  sama:  jego  ojciec  w  zardzewiałej  koronie,  z  otwartą  buzią  i
spojrzeniem  pełnym  wzgardy,  wyciągał  w  jego  stronę  palec,  wskazując  na  niego
oskarżycielsko. W tym okropnym spojrzeniu Gareth wyczuwał, że jego dni są policzone, czuł,
że to tylko kwestia czasu, nim dołączy do swego ojca. Niczego nie nienawidził tak bardzo, jak
tych widziadeł. Jeśli z zamordowania jego ojca płynęła jakaś korzyść, to taka, że nie musiał
już oglądać jego twarzy. Jak na ironię, teraz widywał ją częściej niż kiedykolwiek.

Gareth  odwrócił  się  i  cisnął  fajką  w  zjawę,  licząc  na  to,  że  jeśli  zrobi  to  wystarczająco

szybko, może rzeczywiście ją trafi.

Jednak fajka przecięła jedynie powietrze i rozbiła się w drobny mak, uderzywszy o ścianę.

Jego ojciec wciąż stał przed nim i przypatrywał mu się.

- Te używki w niczym ci teraz nie pomogą – skarcił go.
Gareth nie był już w stanie dłużej tego znosić. Rzucił się na zjawę z wyciągniętymi rękami,

chcąc podrapać twarz ojca; jednak, jak zawsze, przeleciał tylko przez powietrze i tym razem,
potykając  się,  wylądował  na  twardym,  drewnianym  biurku  ojca,  które  przewróciło  się  na
ziemię wraz z nim.

Gareth  przetoczył  się  po  podłodze,  pozbawiony  tchu.  Podniósł  wzrok  i  spostrzegł,  że

rozciął sobie rękę. Krew ciekła mu przez ubranie, a kiedy spojrzał w dół, zauważył, że wciąż
ma na sobie tę koszulę, w której sypiał od wielu dni; tak naprawdę nie zmieniał jej od tygodni.
Obejrzał  się  i  ujrzał  swoje  odbicie:  włosy  miał  tak  skołtunione,  że  wyglądał  nie  lepiej  niż
jakiś  pospolity  oprych.  Jakaś  jego  część  nie  mogła  uwierzyć,  że  stoczył  się  tak  nisko.  Lecz
innej było już wszystko jedno. Jedynym uczuciem, które w nim płonęło, była żądza zniszczenia
– zniszczenia wszystkiego, co pozostało po jego ojcu. Chciałby zrównać z ziemią ten zamek i
Królewski Dwór wraz z nim. Byłaby to zemsta za traktowanie, które musiał znosić, kiedy był
dzieckiem. Te wspomnienia tkwiły w nim głęboko, jak cierń, którego nie mógł wyciągnąć.

Drzwi  do  gabinetu  jego  ojca  otworzyły  się  szeroko  i  do  środka  wpadł  jeden  ze  sług

background image

Garetha, spoglądając w dół z przerażeniem.

-  Mój  panie  –  powiedział  sługa.  –  Usłyszałem  huk.  Czy  wszystko  w  porządku?  Panie,

krwawisz!

Gareth rzucił chłopcu nienawistne spojrzenie. Próbował się podnieść i rzucić się na niego,

ale  poślizgnął  się  na  czymś  i  ponownie  padł  na  ziemię,  oszołomiony  po  ostatnim  uderzeniu
opium.

- Panie, pozwól mi pomóc!
Chłopiec  pospieszył  do  Garetha  i  ujął  go  pod  wychudzone  ramię,  kości  ledwie

powleczone skórą.

Lecz  Gareth  miał  jeszcze  wystarczająco  dużo  siły,  by  odepchnąć  chłopca,  kiedy  ten  go

dotknął, posyłając go na drugi koniec pomieszczenia.

- Tknij mnie jeszcze raz, a odetnę ci ręce – wysyczał.
Chłopiec  cofnął  się  przestraszony,  a  wtedy  do  pomieszczenia  wszedł  inny  sługa.

Towarzyszył mu starszy mężczyzna, który zdał się Garethowi znajomy. Po głowie kołatała mu
się myśl, że go zna – nie pamiętał jednak skąd.

-  Mój  panie  –  rozległ  się  stary,  schrypnięty  głos.  –  Oczekiwaliśmy  cię  w  sali  rady

królewskiej przez pół dnia. Członkowie rady nie mogą już dłużej czekać. Mają pilne nowiny i
muszą się nimi z tobą podzielić, nim skończy się dzień. Zjawisz się, panie?

Gareth zmrużył oczy, przypatrując się mężczyźnie i łamiąc sobie głowę, kim też może on

być.  Pamiętał  jak  przez  mgłę,  że  służył  jego  ojcu.  Sala  rady  królewskiej…  Spotkanie…
Wszystko wirowało mu w głowie.

- Kimżeś jest? – spytał Gareth.
- Mój panie, jestem Aberthol. Zaufany doradca twego ojca – odrzekł, podchodząc bliżej.
Powoli  Gareth  zaczynał  sobie  wszystko  przypominać.  Aberthol.  Rada.  Spotkanie.

Wszystko  wirowało,  a  ból  rozsadzał  mu  czaszkę.  Chciał  tylko,  by  wszyscy  zostawili  go  w
spokoju.

- Zostawcie mnie – odburknął. – Przyjdę.
Aberthol skinął głową i pospiesznie wyszedł z komnaty ze służącym, który zamknął za nimi

drzwi.

Gareth  podniósł  się  na  kolana,  twarz  ukrył  w  dłoniach  i  próbował  myśleć,  przypomnieć

sobie.  Było  tego  tak  dużo.  Wszystko  zaczynało  powoli  do  niego  wracać.  Tarcza  opadła,
Imperium najechało, połowa jego dworu odeszła do Silesii, a przewodziła im jego siostra…
Gwendolyn… O to chodziło. To próbował sobie przypomnieć.

Gwendolyn.  Pałał  do  niej  taką  nienawiścią,  że  nie  potrafił  tego  nawet  ubrać  w  słowa.

Nigdy  nie  pragnął  jej  zabić  bardziej  niż  dziś.  Musiał  ją  zabić.  Ona  była  odpowiedzialna  za
wszystkie  problemy,  które  na  niego  spadły.  Znajdzie  sposób,  by  się  na  niej  zemścić,  choćby
miał przy tym zginąć. A później zabije resztę swojego rodzeństwa.

Ta myśl poprawiła mu humor.
Podniósł się z ogromnym wysiłkiem i zataczając się przeszedł przez pokój, przewracając

przy tym niewielki stolik. Podszedłszy bliżej drzwi, dostrzegł alabastrowe popiersie swojego
ojca,  rzeźbę,  którą  jego  ojciec  ubóstwiał.  Sięgnął  do  niej,  chwycił  za  głowę  i  roztrzaskał  o
ścianę.

Rozbiła się na miliony kawałków. Gareth uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Może

ten dzień nie będzie jednak taki zły.

 

background image

* * *

 

Gareth wkroczył do sali w otoczeniu kilku sług, pchnąwszy dłonią ogromne dębowe drzwi,

które rozwarły się z hukiem. Wszyscy zebrani w pomieszczeniu podskoczyli na jego widok i
szybko stanęli na baczność.

Zwykle  coś  takiego  przyniosłoby  Garethowi  odrobinę  zadowolenia,  tego  dnia  jednak

zupełnie  nie  zwrócił  na  to  uwagi.  Prześladował  go  duch  jego  ojca  i  przepełniał  gniew  na
siostrę, która odeszła. Emocje kłębiły się w nim i musiały znaleźć jakieś ujście.

Gareth,  zamroczony  opium,  ruszył  przez  ogromną  salę  niepewnym  krokiem.  Szedł

środkiem  przejścia  w  stronę  tronu,  mijając  dziesiątki  członków  rady  stojących  po  obu
stronach.  Na  jego  dworze  roiło  się  od  ludzi  i  tego  dnia  panowała  tam  gorączkowa  energia,
jako że wieści o odejściu połowy dworu oraz o opadnięciu tarczy docierały na coraz dalsze
tereny. Jak gdyby każdy, kto pozostał we Królewskim Dworze, przybył po odpowiedzi.

Których, rzecz jasna, Gareth nie potrafił im udzielić.
Kiedy Gareth wchodził dumnie po schodach z kości słoniowej ku tronowi swojego ojca,

zobaczył że stoi za nim cierpliwie pan Kultin, najemny dowódca jego osobistej siły zbrojnej –
jedyny człowiek na dworze, któremu mógł jeszcze zawierzyć. U jego boku stały dziesiątki jego
żołnierzy, w ciszy, z dłońmi na rękojeściach mieczy, gotowi walczyć dla Garetha do ostatniej
kropli krwi. Była to jedyna rzecz, która jeszcze niosła mu ukojenie.

Gareth  zasiadł  na  tronie  i  powiódł  spojrzeniem  po  pomieszczeniu.  Było  tam  tak  wiele

twarzy,  kilka  z  nich  rozpoznawał,  ale  wielu  –  nie.  Nie  ufał  żadnemu  z  nich.  Każdego  dnia
oczyszczał swój dwór i wielu z nich zesłał już do lochów, a jeszcze więcej oddał w ręce kata.
Każdego  dnia  zabijał  przynajmniej  garść  swych  ludzi.  Uważał,  że  to  dobra  strategia:
mężczyźni  mieli  się  na  baczności  i  nie  zajmowali  się  organizowaniem  żadnego  zamachu  na
jego głowę.

Sala  milczała,  patrząc  na  niego  w  oszołomieniu.  Wszyscy  sprawiali  wrażenie  zbyt

przerażonych,  by  przemówić.  Właśnie  taki  efekt  chciał  osiągnąć.  Nic  nie  wprawiało  go  w
większy zachwyt, niż wzbudzanie strachu w swoich poddanych.

W końcu Aberthol postąpił naprzód. Uderzenia jego laski odbijały się echem od kamiennej

posadzki. Aberthol odchrząknął.

-  Mój  panie  –  odezwał  się  sędziwym  głosem.  –  W  Królewskim  Dworze  zapanował

ogromny  bezład.  Nie  wiem,  które  wieści  już  do  ciebie  dotarły:  Tarcza  opadła,  Gwendolyn
opuściła  Królewski  Dwór  i  zabrała  ze  sobą  Kolka,  Broma,  Kendricka,  Atme,  Srebrną
Gwardię,  Legion  i  połowę  twej  armii  –  oraz  połowę  Królewskiego  Dworu.  Ci,  którzy  tu
pozostali,  oczekują,  że  poprowadzisz  ich  i  orzekniesz,  jaki  będzie  nasz  kolejny  ruch.  Ludzie
chcą usłyszeć odpowiedzi, mój panie.

-  Nadto  –  rzekł  inny  członek  rady,  którego  Gareth  ledwie  rozpoznawał.  –  Rozeszły  się

wieści,  że  wróg  przekroczył  już  Kanion.  Mówią,  że  Andronicus  ze  swoją  milionową  armią
najechał na Krąg po stronie McClouda.

Stłumiony krzyk oburzenia wyrwał się z ust zebranych; dziesiątki odważnych wojowników

szeptały między sobą, przepełnieni strachem. Panika rozniosła się po pomieszczeniu jak ogień.

- To nie może być prawda! – krzyknął jeden z żołnierzy.
- Niestety! – odrzekł z naciskiem członek rady.
-  Zatem  nie  pozostał  nawet  cień  nadziei!  –  wykrzyknął  inny  żołnierz.  –  Jeśli  pokonali

McCloudów, Imperium ruszy teraz na Królewski Dwór. Nie da się ich powstrzymać.

background image

- Musimy przedyskutować warunki kapitulacji, mój panie – rzekł Aberthol do Garetha.
- Kapitulacji!? – wykrzyknął inny mężczyzna. – Nigdy się nie poddamy!
-  Jeśli  tego  nie  zrobimy  –  krzyknął  inny  wojownik.  –  Zmiażdżą  nas.  Jak  możemy  stawić

opór milionowi żołnierzy?

Po  sali  rozszedł  się  szmer  oburzenia,  żołnierze  i  członkowie  rady  kłócili  się  ze  sobą  w

zupełnym chaosie.

Przewodniczący rady uderzył swoją żelazną laską o kamienna podłogę i krzyknął:
- SPOKÓJ!
Szmery stopniowo ucichły. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na niego.
- Te decyzje należą do króla, nie do nas – powiedział jeden z członków rady. – Gareth jest

prawowitym królem i nie do nas należy ustanawianie warunków kapitulacji – lub tego, czy w
ogóle się poddamy.

Wszyscy zwrócili się w stronę Garetha.
-  Mój  panie  –  rzekł  Aberthol  wyczerpanym  głosem.  –  Jak  postąpimy  w  kwestii  armii

Imperium?

W sali zapadła martwa cisza.
Gareth siedział, patrząc na mężczyzn i chcąc im odpowiedzieć, jednak coraz trudniej było

mu  jasno  myśleć.  Słyszał  w  głowie  głos  swego  ojca,  który  krzyczał  na  niego,  zupełnie  jak
wtedy, gdy był dzieckiem. Doprowadzało go to do obłędu. Głos nie zamierzał ucichnąć.

Gareth  wyciągnął  rękę  i  zaczął  pocierać  drewnianą  poręcz  tronu,  raz  za  razem.  Odgłos

jego paznokci drapiących drewno był jedynym dźwiękiem w sali.

Członkowie rady wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Mój panie – ponaglił inny członek rady. – Jeśli zdecydujesz się nie poddawać, musimy

natychmiast zacząć umacniać Królewski Dwór. Trzeba zabezpieczyć wszystkie wejścia, drogi,
bramy.  Musimy  zwołać  żołnierzy,  przygotować  linie  obrony.  Musimy  przygotować  się  do
oblężenia, racjonować pożywienie, chronić mieszkańców. Jest tak wiele do zrobienia. Proszę,
panie. Rozkaż, co robić.

Raz jeszcze w sali zapadła cisza i spojrzenia zebranych skierowały się na Garetha.
W końcu Gareth uniósł głowę i spojrzał przed siebie.
- Nie będziemy walczyć z Imperium – stwierdził. – Ani się poddawać.
Wszyscy spojrzeli po sobie, zbici z pantałyku.
- Co w takim razie zrobimy, mój panie? – spytał Aberthol.
Gareth odchrząknął.
- Zabijemy Gwendolyn! – powiedział. – Jedynie to się teraz liczy.
Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy byli w szoku.
-  Gwendolyn?  –  zawołał  zaskoczony  członek  rady,  a  w  sali  rozległy  się  znowu  pełne

zdziwienia szepty.

- Poślemy za nią wszystkie nasze siły, by zabić ją oraz tych, którzy z nią uciekli, nim dotrą

do Silesii – oznajmił Gareth.

-  Lecz,  mój  panie,  w  czym  nam  to  pomoże?  –  krzyknął  jeden  z  członków  rady.  –  Jeśli

wyruszymy  za  nią  w  pogoń,  to  jedynie  narazi  nasze  siły  na  atak.  Zostaniemy  otoczeni  i
rozgromieni przez Imperium.

-  A  Królewski  Dwór  będzie  pusty  i  podatny  na  atak  –  wykrzyknął  inny.  –  Jeśli  nie

zamierzamy się poddawać, musimy natychmiast umacniać Królewski Dwór!

Grupa mężczyzn krzyknęła z aprobatą.

background image

Gareth odwrócił się i zmroził spojrzeniem członka rady.
-  Poświęcimy  każdego  mężczyznę,  by  zabić  moją  siostrę!  –  powiedział  ponuro.  –  Nie

oszczędzimy ani jednego!

W  sali  zapadła  cisza.  Jeden  z  członków  rady  wstał,  przesuwając  krzesło  z  hałasem  po

kamiennej posadzce.

- Nie będę się przyglądał zgubie Królewskiego Dworu przez twoją prywatną obsesję. Nie

stanę u twego boku!

- Ani ja! – zawtórowała mu połowa zebranych w sali mężczyzn.
Gareth poczuł, że gotuje się ze złości. Już miał wstać, gdy drzwi do komnaty otworzyły się

i do środka wparował dowódca tego, co pozostało z armii. Wszystkie spojrzenia skierowały
się  na  niego.  Ciągnął  za  sobą  mężczyznę,  zbira  o  tłustych  włosach,  nieogolonego,  którego
nadgarstki  były  skrępowane  sznurem.  Przeciągnął  go  na  środek  sali  i  zatrzymał  się  przed
królem.

-  Mój  panie  –  powiedział  chłodno  dowódca.  –  Sześciu  złodziei  zostało  straconych  za

kradzież  Miecza  Przeznaczenia.  Ten  mężczyzna  jest  siódmym,  tym,  który  zbiegł.  Opowiada
niezwykłą historyjkę o tym, co według niego zaszło.

- Gadajże! – ponaglił dowódca, potrząsając zbirem.
Ten  strzelił  nerwowo  oczami  na  wszystkie  strony  z  niepewnym  wyrazem  twarzy.  Tłuste

strąki włosów przyklejały mu się do twarzy. W końcu wykrzyknął:

- Kazali nam ukraść miecz!
Po sali rozszedł się szmer oburzenia.
-  Było  nas  dziewiętnastu!  –  ciągnął  dalej  zbir.  –  Dwunastu  miało  go  zabrać  pod  osłoną

ciemności przez most na Kanionie do Dziczy. Ukryli go w wozie i przemycili przez most tak,
żeby  żołnierze  stojący  na  warcie  nie  zorientowali  się,  co  było  w  środku.  Pozostałym,  naszej
siódemce,  kazali  zostać  tam  po  kradzieży.  Powiedzieli  nam,  że  wrzucą  nas  do  więzienia,  na
pokaz, a później uwolnią. Zamiast tego stracili moich przyjaciół. Taki sam los spotkałby mnie,
gdybym nie uciekł.

W sali zapanował ożywiony szept.
- A dokąd zabrali miecz? – naciskał dowódca.
- Nie wiem. Gdzieś głęboko do Imperium.
- Z czyjego rozkazu?
-  Jego!  –  zawołał  zbir,  odwracając  się  nagle  i  wskazując  kościstym  palcem  Garetha.  –

Naszego króla! On rozkazał nam to zrobić!

W sali rozległ się szmer przerażenia i pojedyncze krzyki, aż w końcu członek rady uderzył

kilkukrotnie swoją żelazną laską, wołając o ciszę.

Pomieszczenie uspokoiło się, choć powoli.
Gareth,  trzęsąc  się  ze  strachu  i  gniewu,  podniósł  się  powoli  ze  swego  tronu,  a  w  sali

zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na niego.

Gareth  schodził  powoli  po  schodach  z  kości  słoniowej,  stopień  po  stopniu,  a  jego  kroki

odbijały się echem w sali. Cisza była tak gęsta, że można ją było siekać.

Gareth  przeszedł  przez  komnatę  i  stanął  przed  zbirem.  Zmroził  go  spojrzeniem,

zatrzymując się stopę od niego, a ten szarpał się w rękach dowódcy i strzelał oczami dokoła –
wszędzie, byle nie na niego.

-  Złodziei  i  kłamców  w  moim  królestwie  spotyka  tylko  jeden  los  –  powiedział  Gareth

cicho.

background image

Nagle Gareth dobył zza pasa sztylet i zatopił go w sercu zbira.
Mężczyzna  krzyknął  z  bólu,  aż  oczy  wyszły  mu  na  wierzch,  i  gwałtownie  osunął  się  na

ziemię, martwy.

Dowódca obrzucił Garetha gniewnym spojrzeniem.
- Zamordowałeś właśnie świadka przeciwko sobie – rzekł dowódca. – Nie dostrzegasz, że

świadczy to na twoją niekorzyść?

- Jakiego świadka? – zapytał Gareth, uśmiechając się. – Martwi nie mają prawa głosu.
Dowódca poczerwieniał.
-  O  ile  nie  zapomniałeś,  jestem  dowódcą  połowy  królewskiej  armii.  Nie  pozwolę,  byś

robił  ze  mnie  głupca.  Wnioskując  po  twoich  czynach,  mogę  jedynie  stwierdzić,  że  jesteś
winien  przestępstwa,  o  które  cię  oskarżył.  A  co  za  tym  idzie,  ani  ja,  ani  moja  armia  nie
możemy ci dłużej służyć. Tak w zasadzie aresztuję cię za zdradę Kręgu!

Dowódca  skinął  na  swoich  ludzi  i  dziesiątki  żołnierzy  jak  jeden  mąż  dobyły  mieczy  i

wystąpiły naprzód, by aresztować Garetha.

Pan  Kultin  postąpił  naprzód  z  dwa  razy  większą  ilością  swoich  ludzi,  dobywających

mieczy i stających za Garethem.

Stali tak naprzeciw siebie, a Gareth między nimi.
Gareth uśmiechnął się triumfalnie do dowódcy. Siły Garetha przewyższały liczebnie ludzi

dowódcy i ten zdawał sobie z tego sprawę.

-  Nikt  mnie  nie  aresztuje  –  uśmiechnął  się  szyderczo  Gareth.  –  A  już  z  pewnością  nie

będziesz to ty. Zabierz swoich ludzi i opuść mój dwór – albo poznasz gniew mojej osobistej
siły zbrojnej.

Po  kilku  pełnych  napięcia  sekundach  dowódca  odwrócił  się  i  dał  znak  swoim  ludziom,

którzy  jak  jeden  mąż  wycofali  się,  postępując  ostrożnie  w  tył  z  wyciągniętymi  mieczami,  i
wyszli z sali.

- Od tego dnia – zagrzmiał dowódca. – Niech będzie wiadome, że już ci nie służymy. Sam

stawisz czoła armii Imperium. Oby potraktowali cię dobrze. Lepiej niż ty swego ojca!

Żołnierze wypadli z sali. Towarzyszył im szczęk ich zbroi.
Dziesiątki członków rady, sług i możnowładców, którzy pozostali w pomieszczeniu, stali

w ciszy, szepcząc między sobą.

- Zostawcie mnie! – krzyknął Gareth. – WSZYSCY!
Wszyscy szybko wyszli, włącznie z siłą zbrojną Garetha.
Jeden człowiek stał w miejscu i czekał, aż sala opustoszeje.
Pan Kultin.
On i Gareth byli sami w sali. Podszedł do Garetha, zatrzymując się kilka stóp przed nim i

badawczo na niego spojrzał, jak gdyby go oceniał. Jak zwykle na jego twarzy nie było śladu
żadnej emocji. Była to twarz prawdziwego najemnika.

- Nie dbam o to, co zrobiłeś, ani dlaczego – zaczął głosem chropowatym i ponurym. – Nie

dbam o politykę. Jestem wojownikiem. Dbam jedynie o wynagrodzenie, które wypłacasz mnie
i moim ludziom.

Zamilkł.
- Jednak ciekawi mnie i chciałbym wiedzieć: rzeczywiście rozkazałeś tym ludziom zabrać

miecz?

Gareth spojrzał na mężczyznę. W jego oczach kryło się coś, co Gareth dostrzegał także u

siebie: były zimne, bezlitosne, wyrachowane.

background image

- A jeśli tak było? – zapytał Gareth.
Pan Kultin przypatrywał mu się przez długi czas.
- Ale dlaczego? – zapytał.
Gareth patrzył na niego w milczeniu.
Oczy Kultina rozszerzyły się, kiedy zrozumiał.
- Nie potrafiłeś go podnieść, więc nie chciałeś nikomu na to zezwolić? – zapytał Kultin. –

O  to  chodziło?  –  zamyślił  się  nad  możliwymi  konsekwencjami.  –  Niemniej  jednak  –  dodał
Kultin. – Z całą pewnością wiedziałeś, że kiedy go odeślesz, Tarcza opadnie i narazi nas na
atak.

Oczy Kultina otworzyły się szerzej.
Chciałeś, aby nas zaatakowano, prawda? W głębi duszy pragniesz zniszczyć Królewski

Dwór – powiedział, nagle wszystko pojmując.

Gareth uśmiechnął się.
- Nie wszystkim miejscom – powiedział powoli. – Przeznaczone jest trwać wiecznie.

 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

 
 

Gwendolyn  szła  z  ogromną  świtą  żołnierzy,  doradców,  sług,  członków  rady,  Srebrną

Gwardią,  Legionem  i  połową  Królewskiego  Dworu,  oddalając  się  –  jak  jedno  wielkie,
przemieszczające  się  miasto  –  od  Królewskiego  Dworu.  Gwen  czuła,  jak  buzują  w  niej
emocje. Z jednej strony, była zachwycona tym, że uwolniła się od swojego brata Garetha i ten
już jej nie dosięgnie, że otaczają ją zaufani żołnierze, którzy mogli ją obronić, że nie musiała
się  już  obawiać,  że  Gareth  ją  zdradzi  lub  o  to,  że  przyrzeknie  komuś  jej  rękę.  I  nie  będzie
musiała już oglądać się ciągle za siebie ze strachu przed jego zabójcami.

Gwen  odczuwała  również  natchnienie  i  pokorę  płynącą  z  tego,  że  to  ją  wybrano,  by

rządziła, by przewodziła tej ogromnej grupie ludzi. Ogromna świta podążała za nią, jak gdyby
była jakimś prorokiem, krocząc po niekończącej się drodze do Silesii. Widzieli w niej swego
przywódcę  –  dostrzegała  to  w  każdym  ich  spojrzeniu  –  i  liczyli  na  nią.  Czuła  się  winna,
chciała  by  to  jeden  z  jej  braci  dostąpił  tego  zaszczytu  –  ktokolwiek,  byle  nie  ona.  Widziała
jednak,  ile  nadziei  daje  ludziom  to,  że  mają  sprawiedliwego  i  uczciwego  przywódcę,  i
radowało ją to. Jeśli mogła być dla nich takim władcą, zwłaszcza w tych mrocznych chwilach,
to nim będzie.

Gwen  pomyślała  o  Thorze,  o  ich  smutnym  pożegnaniu  przy  Kanionie,  i  to  wspomnienie

rozdarło  jej  serce;  widziała,  jak  znika  we  mgle  na  moście  nad  Kanionem,  wyruszając  na
wyprawę,  która  najpewniej  doprowadzi  go  do  śmierci.  Była  to  bohaterska  i  szlachetna
wyprawa – nie mogła mu jej odmówić – i wiedziała, że ktoś musi na nią wyruszyć, dla dobra
królestwa,  dla  dobra  Kręgu.  Jednak  wciąż  zadawała  sobie  pytanie,  dlaczego  to  właśnie  on
musiał się na nią wybrać. Chciałaby, by był to ktokolwiek inny. Nigdy tak bardzo jak dziś nie
pragnęła,  by  był  przy  niej.  W  tym  czasie  chaosu,  ogromnych  zmian,  gdy  musiała  rządzić
zupełnie sama nosząc w łonie jego dziecko, chciała, by był u jej boku. Jednak jeszcze bardziej
martwiła się o niego. Nie wyobrażała sobie życia bez niego; na samą myśl łzy cisnęły jej się
do oczu.

Gwen odetchnęła głęboko i wzięła się w garść. Wiedziała, że wszystkie oczy zwrócone są

na nią w tej niekończącej się karawanie na zakurzonej drodze, prowadzącej daleko na północ,
w kierunku odległej Silesii.

Gwen  była  też  wciąż  w  szoku,  oderwana  od  rodzinnych  ziem.  Nie  mieściło  jej  się  w

głowie, że pradawna Tarcza opadła, że wróg przekroczył Kanion. Odlegli szpiedzy donosili,
że  Andronicus  już  dotarł  na  ziemie  McClouda.  Nie  miała  pewności,  którym  wieściom
zawierzyć.  Trudno  było  jej  pojąć,  że  to  wszystko  mogło  dziać  się  tak  szybko  –  przecież
Andronicus  musiałby  przerzucić  całą  swoją  flotę  przez  ocean.  Chyba  że  jakimś  cudem  to
McCloud stał za kradzieżą miecza i ukartował osłabienie Tarczy. Ale jak? Jak udało mu się go
ukraść? Dokąd go zabrał?

Gwen wyczuwała zniechęcenie wszystkich dokoła i nie miała im tego za złe. W tym tłumie

panowała  atmosfera  przygnębienia;  i  był  ku  temu  powód;  bez  Tarczy  wszyscy  stali  się
bezbronni. Była to tylko kwestia czasu – jeśli nie dziś, to nazajutrz lub dzień później – kiedy
Andronicus  ich  najedzie.  A  kiedy  to  zrobi,  nie  będą  w  stanie  odeprzeć  jego  ludzi.  Wkrótce
miejsce,  które  nauczyła  się  kochać  i  o  które  się  troszczyła,  zostanie  zdobyte,  a  wszyscy,
których kocha – zamordowani.

Szli,  jak  gdyby  gotowali  się  na  spotkanie  ze  śmiercią.  Andronicus  jeszcze  tu  nie  dotarł,

background image

lecz  oni  już  czuli  się,  jakby  zostali  pojmani.  Przypomniało  jej  się  coś,  co  jej  ojciec  kiedyś
powiedział: podbij ducha armii, a bitwa jest już wygrana.

Gwen  wiedziała,  że  to  ona  musi  ich  wszystkich  natchnąć,  dzięki  niej  muszą  się  poczuć

bezpieczni,  chronieni  –  i  nawet,  w  jakiś  sposób,  musi  tchnąć  w  nich  optymizm.  Była  silnie
zmotywowana, by to zrobić. Nie mogła pozwolić na to, by jej osobiste obawy lub pesymizm
zwyciężyły w takiej chwili. I nie pozwalała sobie rozczulać się nad sobą. Teraz nie chodziło
już wyłącznie o nią. Chodziło o tych ludzi, ich życia, ich rodziny. Potrzebowali jej. Wszyscy
liczyli na jej pomoc.

Gwen pomyślała o swym ojcu i o tym, jak on postąpiłby na jej miejscu. Uśmiechnęła się

na  myśl  o  nim.  Robiłby  dobrą  minę  do  złej  gry,  bez  względu  na  okoliczności.  Mówił  jej
zawsze,  by  skrywała  strach  za  przechwałkami.  Gwen  pomyślała  o  jego  życiu,  i  zdała  sobie
sprawę z tego, że jej ojciec nigdy nie wyglądał na przestraszonego. Ani razu. Być może było to
jedynie przedstawienie, lecz było to dobre przedstawienie. Wiedział, że jako przywódca jest
cały  czas  na  świeczniku,  wiedział,  że  ludziom  potrzebne  jest  takie  przedstawienie,  może
nawet bardziej niż przywództwo. Za bardzo skupiał się na innych, by pogrążać się w swoich
obawach. Będzie brała z niego przykład. Podobnie jak on nie pozwoli, by jej obawy przejęły
nad nią kontrolę.

Gwen obejrzała się i zobaczyła idącego obok Godfreya, a przy nim Illeprę, uzdrowicielkę;

ci  dwoje  zajęci  byli  rozmową.  Zauważyła,  że  zaczynali  pałać  do  siebie  coraz  większą
sympatią od chwili, gdy Illepra uratowała Godfreyowi życie. Gwen zapragnęła, by była przy
niej reszta jej rodzeństwa. Lecz Reece wyruszył z Thorem, Garetha rzecz jasna pożegnała na
zawsze,  a  Kendrick  tkwił  wciąż  na  swojej  placówce  gdzieś  na  wschodzie,  pomagając  w
odbudowie  jednego  z  odległych  miast.  Wysłała  do  niego  posłańca  z  wiadomością  –  była  to
pierwsza rzecz, jaką zrobiła – i modliła się, by dotarła do niego na czas, by go sprowadzić, by
zdążył  dotrzeć  do  Silesii  i  pomóc  jej  w  obronie.  Wtedy  przynajmniej  dwóch  spośród  jej
rodzeństwa  –  Kendrick  i  Godfrey  –  mogłoby  znaleźć  schronienie  z  nią  w  Silesii;  i  byliby
wszyscy razem. Oczywiście poza jej najstarszą siostrą, Luandą.

Po raz pierwszy od długiego czasu myśli Gwen skierowały się ku Luandzie. Między nią a

jej starszą siostrą zawsze istniała zaciekła rywalizacja; Gwen nie zdziwiło więc zupełnie, gdy
Luanda  skorzystała  z  pierwszej  możliwości,  by  opuścić  Królewski  Dwór  i  poślubiła  tego
McClouda.  Luanda  zawsze  była  ambitna  i  zawsze  chciała  być  pierwsza.  Gwendolyn  ją
kochała i chciała być jak ona, gdy była młodsza; lecz Luanda, która chciała zawsze wygrywać,
nie odwzajemniała tej miłości. Po jakimś czasie Gwen przestała się starać.

Teraz jednak było jej żal siostry; zastanawiała się, co się z nią stanie teraz, gdy Andronicus

najechał  McCloudów.  Czy  zostanie  zabita?  Gwen  zadrżała  na  tę  myśl.  Były  rywalkami,  ale
ostatecznie  liczyło  się  tylko  to,  że  były  siostrami  i  nie  chciała,  by  zginęła  nim  nadejdzie  jej
czas.

Gwen  pomyślała  o  swojej  matce,  jedynym  poza  Garethem  członku  rodziny,  który  został

tam,  opuszczony  w  Królewskim  Dworze,  z  Garethem,  w  tak  okropnym  stanie.  Ta  myśl
przyprawiła  ją  o  dreszcze.  Mimo  gniewu,  jaki  do  niej  czuła,  Gwen  nie  chciała,  by  matka
skończyła w ten sposób. Co się stanie, jeśli Królewski Dwór zostanie podbity? Czy jej matka
zginie?

Gwen czuła, że jej starannie poukładane życie się rozsypuje, a ona nie może temu zaradzić.

Miała  wrażenie,  że  ledwie  wczoraj  było  przesilenie  letnie,  ślub  Luandy,  wystawna  uczta,
Królewski  Dwór  opływający  w  dostatki,  cała  rodzina  razem,  świętowanie  –  a  Kręgowi  nic

background image

nie zagrażało. Wydawało jej się wtedy, że będzie to trwało wiecznie.

Teraz wszystko się rozsypywało. Nic nie było już takie, jak niegdyś.
Podniosły się chłodne podmuchy jesiennego wiatru i Gwen otuliła się ciaśniej wełnianym

okryciem. Jesień była zbyt krótka tego roku; zbliżała się już zima. Czuła lodowaty wiatr, tym
wilgotniejszy,  im  dalej  na  północy  się  znajdowali,  idąc  wzdłuż  Kanionu.  Zaczynało  się
szybciej  ściemniać  i  powietrze  przepełniał  inny  dźwięk  –  krzyki  Zimowych  Ptaków,
czerwono-czarnych  sępów,  które  pojawiały  się  wraz  z  nadejściem  niższych  temperatur.  Ich
nieustanne krakanie czasem drażniło Gwen. Było niczym dźwięk zbliżającej się śmierci.

Od chwili pożegnania z Thorem kierowali się wzdłuż Kanionu, na północ, wiedząc, że ta

droga  doprowadzi  ich  do  najbardziej  na  zachód  wysuniętego  miasta  w  zachodniej  części
Kręgu  –  Silesii.  Kiedy  tak  szli,  przedziwna  mgła  wypływała  falami  z  Kanionu,  oplatając
kostki Gwen.

- Niebawem będziemy na miejscu, pani – dobiegł ją głos.
Gwen  odwróciła  się  i  ujrzała  obok  siebie  Sroga,  w  charakterystycznej  czerwonej  zbroi

Silesii.  Otaczało  go  kilku  jego  żołnierzy  w  czerwonych  kolczugach  i  butach.  Gwen  urzekła
dobroć, jaką okazywał jej Srog, jego lojalność wobec pamięci jej ojca, jego propozycja, by
schronili  się  w  Silesii.  Nie  wiedziała,  co  ona  i  pozostali  zrobiliby  w  przeciwnym  razie.
Najpewniej tkwiliby dalej w Królewskim Dworze na łasce zdrajcy Garetha.

Srog  był  jednym  z  najbardziej  honorowych  możnowładców,  jakich  znała.  Miał  do

dyspozycji  tysiące  żołnierzy  i  kontrolował  słynną  twierdzę  zachodniej  części  Kręgu  –  nie
musiał składać nikomu hołdu. A jednak złożył go jej ojcu. Układ sił między nimi zawsze był
delikatny. W czasach ojca jej ojca Silesia potrzebowała Królewskiego Dworu;  w czasach jej
ojca  –  już  mniej;  a  w  jej  czasach  –  wcale.  Tak  naprawdę  przez  to,  że  Tarcza  opadła,  a  w
Królewskim Dworze zapanował chaos, to oni potrzebowali Silesii.

Oczywiście Srebrna Gwardia i Legion byli najświetniejszymi wojownikami, jacy chodzili

po  tej  ziemi  –  podobnie  jak  tysiące  oddziałów  towarzyszących  Gwen,  które  składały  się  na
połowę armii Króla. Srog mógł jednak, podobnie jak większość możnowładców, zwyczajnie
zamknąć bramy i dbać o własne interesy.

Zamiast  tego  odszukał  Gwen,  poprzysiągł  jej  lojalność  i  nalegał,  że  przyjmie  ich

wszystkich. Za tę dobroć Gwen pewnego dnia z pewnością w jakiś sposób mu odpłaci. Rzecz
jasna, jeśli przeżyją.

- Nie troskaj się tym – odrzekła łagodnie, kładąc swą delikatną dłoń na jego nadgarstku. –

Poszlibyśmy  na  koniec  świata,  gdyby  tam  leżało  twoje  miasto.  Mamy  dużo  szczęścia,  że
okazujesz nam dobroć w tych ciężkich dla nas chwilach.

Srog  się  uśmiechnął.  Był  to  wojownik  w  średnim  wieku,  o  twarzy  pooranej  bliznami

zebranymi na polach bitwy, kasztanowatych włosach, wyraźnie zarysowanej linii szczęki, bez
brody. Srog był bardzo męski, był nie tylko panem, ale i prawdziwym wojownikiem.

- Skoczyłbym w ogień za twoim ojcem – odrzekł. – Nie należą mi się podziękowania. To

ogromny zaszczyt móc spłacić ten dług, pomagając jego córce. Wszak jego wolą było, byś to ty
objęła rządy. Odpowiadając przed tobą, odpowiadam przed nim.

Nieopodal  Gwen  szli  Kolk  i  Brom,  a  za  nimi  rozchodził  się  niecichnący  brzęk  tysięcy

ostróg,  mieczy  szczękających  w  pochwach,  tarczy  obijających  się  o  zbroje.  Była  to  ogromna
kakofonia, przemieszczająca się coraz dalej na północ przy brzegu Kanionu.

-  Pani  –  rzekł  Kolk.  –  Dręczy  mnie  poczucie  winy.  Nie  powinniśmy  byli  pozwolić

Thorowi, Reece’owi i pozostałym wyruszyć samotnie do Imperium. Więcej żołnierzy powinno

background image

było się zgłosić, by wyruszyć z nimi. Będę winił siebie, jeśli coś im się stanie.

- Wybrali tę wyprawę – odrzekła Gwen. – To szczytna wyprawa. Kto miał na nią pójść,

poszedł. Poczucie winy nic tu nie zmieni.

- A co się stanie, jeśli nie wrócą z Mieczem na czas? – zapytał Srog. – Armia Andronicusa

rychło stanie u naszych bram.

- Wtedy stawimy opór – rzekła Gwen śmiało, zbierając w głosie tyle odwagi, ile potrafiła,

w  nadziei,  że  uspokoi  pozostałych.  Zauważyła,  że  inni  generałowie  odwrócili  się  i  spojrzeli
na nią.

- Będziemy się bronić do ostatniego uderzenia – dodała. – Nie uciekniemy, nie poddamy

się.

Wyczuła,  że  generałowie  są  pod  wrażeniem.  Sama  była  pod  wrażeniem  własnego  głosu.

Wezbrała w niej taka siła, że nawet ją samą to zaskoczyło. Była to siła jej ojca, siła siedmiu
pokoleń królów z rodu MacGil.

Nie  zatrzymywali  się.  Nagle  droga  skręciła  ostro  w  lewo  i  kiedy  Gwen  minęła  zakręt,

stanęła w miejscu. Ten widok zaparł jej dech w piersi.

Silesia.
Gwen pamiętała, że ojciec zabierał ją tu, kiedy była małą dziewczynką. Było to miejsce,

które  widywała  od  tamtej  pory  w  swoich  snach,  miejsce,  które  wtedy  owiane  było  jakąś
magią. Teraz, gdy stanęła przed nim jako dorosła kobieta, nadal zapierało jej dech w piersi.

Silesia  była  najniezwyklejszym  miastem,  jakie  Gwen  kiedykolwiek  widziała.  Wszystkie

budynki,  fortyfikacje,  kamień  –  wszystko  zostało  wzniesione  ze  starożytnej,  błyszczącej
czerwieni.  Górna  połowa  Silesii,  wysoka,  strzelista,  pełna  balustrad  i  wież,  została
wybudowana nad ziemią, a dolna połowa miasta – pod nią, w ścianie Kanionu. Wirujące mgły
Kanionu  wpływały  i  wypływały,  otulając  miasto,  roziskrzając  czerwień  w  słońcu  –  i
sprawiając wrażenie, że Silesia została wzniesiona w chmurach.

Fortyfikacje  wznosiły  się  na  sto  stóp,  zwieńczone  były  balustradami  i  umocnione

niekończącym  się  rzędem  murów.  To  była  forteca.  Nawet  gdyby  armia  jakimś  cudem
przekroczyła  mur,  i  tak  musiałaby  jeszcze  zejść  w  dolną  część  miasta,  klifami,  i  walczyć  na
skraju  Kanionu.  Była  to  wojna,  której  żaden  najeźdźca  nie  chciałby  prowadzić.  Właśnie
dlatego miasto stało niewzruszone od tysiąca lat.

Jej ludzie zatrzymali się, patrząc na miasto, i Gwen czuła, że ich także ogarnął zachwyt.
Po raz pierwszy od długiego czasu Gwen poczuła przypływ optymizmu. To było miejsce,

w którym mogli się zatrzymać, gdzie nie dosięgnie ich Gareth, miejsce, które mogli obronić.
Miejsce, w którym mogła rządzić. I może – żywiła nadzieję – w którym królestwo MacGilów
mogłoby się odrodzić.

Srog  stał  z  rękoma  wspartymi  na  biodrach,  przyglądając  się  swemu  miastu,  jak  gdyby

widział je po raz pierwszy. W jego oczach błyszczała duma.

- Witajcie w Silesii.

 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

 
 

Thor  otworzył  oczy  o  brzasku  i  ujrzał  delikatnie  kołyszące  się  wody  oceanu,  wznoszące

się i opadające wysokie grzbiety fal rozświetlone miękkimi promieniami pierwszego słońca.
Jasnożółte wody Tartuwianu skrzyły się w porannej mgle. Łódź unosiła się cicho na wodzie, a
ciszę przerywał jedynie odgłos uderzających o nią fal.

Thor podniósł się i rozejrzał. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia – tak naprawdę nigdy nie

czuł  się  tak  wykończony,  jak  teraz.  Płynęli  wiele  dni  i  wszystko  tutaj,  po  tej  stronie  świata,
zdawało  się  inne.  Powietrze  było  gęste  od  wilgoci,  a  temperatura  –  znacznie  wyższa  i  Thor
czuł  się,  jak  gdyby  oddychał  pod  nieustannym  strumieniem  wody.  Morzył  go  przez  to  sen,  a
jego kończyny sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich. Czuł się, jak gdyby przybył do lata.

Thor rozejrzał się i zauważył, że jego przyjaciele, zwykle na nogach przed świtem, teraz

jeszcze  spali,  rozrzuceni  w  niedbałych  pozach  po  pokładzie.  Nawet  Krohn,  który  nigdy  nie
spał, teraz drzemał obok niego. Gęsta tropikalna pogoda dała się wszystkim we znaki. Nikt już
nawet  nie  próbował  trzymać  steru  –  poddali  się  kilka  dni  temu.  Nie  było  sensu:  żagle  były
zawsze  w  pełni  rozwinięte  i  dął  w  nie  silny  zachodni  wiatr,  a  magiczne  fale  tego  oceanu
nieustannie pchały ich łódź w jednym kierunku, jak gdyby przyciągało ich jedno miejsce. Kilka
razy  próbowali  chwycić  ster  albo  zmienić  kurs  –  lecz  ich  wysiłki  na  nic  się  nie  zdawały.
Poddali  się  więc  Tartuwianowi  i  pozwolili  mu  nieść  się  tam,  gdzie  zamierzał  ich
doprowadzić.

I  tak  nie  wiedzieli,  w  którą  część  Imperium  się  udać,  pomyślał  Thor.  O  ile  fale

doprowadzą ich na suchy ląd, myślał, to im wystarczy.

Krohn  podniósł  się  i  miauknął,  po  czym  podszedł  do  Thora  i  polizał  go  po  twarzy.  Thor

sięgnął  do  swojej  sakwy,  niemal  pustej,  i  dał  Krohnowi  swój  ostatni  kawałek  suszonego
mięsa.  Ku  zaskoczeniu  Thora,  Krohn  nie  wyrwał  mu  go  z  dłoni  jak  zwykle;  zamiast  tego
spojrzał na mięso, na pustą sakwę, a potem znacząco na Thora. Wahał się, czy wziąć jedzenie i
Thor zrozumiał, że Krohn nie chciał pozbawiać go ostatniego kawałka pożywienia.

Thora  poruszyło  zachowanie  Krohna,  ale  nalegał,  wpychając  mięso  do  pyska  swojego

przyjaciela.  Thor  wiedział,  że  niedługo  skończy  im  się  jedzenie  i  modlił  się,  by  dotarli  do
lądu.  Nie  miał  pojęcia,  jak  długo  jeszcze  potrwa  ta  podróż;  co,  jeśli  będą  tak  płynąć
miesiącami? Czym będą się żywić?

Słońce  szybko  wędrowało  tu  po  nieboskłonie,  i  zbyt  szybko  jego  promienie  zaczynały

oślepiać i palić. Mgła powoli podnosiła się znad wody. Thor wstał i przeszedł na dziób łodzi.

Zatrzymał  się  i  rozejrzał  dokoła.  Pokład  pod  jego  stopami  delikatnie  się  kołysał.  Thor

spojrzał przed siebie, na rozpraszającą się mgłę. Zamrugał, zastanawiając się, czy mu się nie
przywidziało – na horyzoncie pojawił się odległy zarys lądu. Serce zaczęło mu bić szybciej.
Ląd! To naprawdę ląd!

Ziemia, która ukazała się jego oczom, odznaczała się najniezwyklejszym kształtem: były to

dwa długie, wąskie półwyspy wysunięte w morze, niczym dwa końce wideł, i kiedy mgła się
podniosła,  Thor  rozejrzał  się  na  boki  i  z  zaskoczeniem  spostrzegł  dwa  pasy  ziemi  po  każdej
stronie,  każdy  w  odległości  około  pięćdziesięciu  jardów.  Wciągało  ich  prosto  w  środek
długiej zatoczki.

Thor  gwizdnął,  budząc  swoich  braci  legionistów.  Podpierając  się  rękami,  szybko  się

podnieśli i pospieszyli w jego stronę. Stanęli na dziobie i rozejrzeli się.

background image

Zaparło im dech w piersi: ta kraina miała najbardziej egzotyczne brzegi, jakie do tej pory

widzieli,  porośnięte  gęstą  puszczą,  o  strzelistych  drzewach  wczepionych  w  linię  brzegową,
rosnących  tak  gęsto,  że  nie  dało  się  dostrzec,  co  kryje  się  za  nimi.  Thor  spostrzegł  ogromne
paprocie,  wysokie  na  trzydzieści  stóp,  pochylające  się  nad  wodą  oraz  żółte  i  fioletowe
drzewa,  które  zdawały  się  sięgać  niebios.  Zewsząd  dochodziły  ich  nieznane  i  niecichnące
odgłosy  zwierząt,  ptaków,  owadów  i  kto  wie,  czego  jeszcze,  warczących,  krzyczących  i
śpiewających.

Thor przełknął ślinę. Czuł, że wkraczają w nieprzeniknione królestwo zwierząt. Wszystko

było tu inne; powietrze pachniało inaczej, obco. Nic tutaj ani trochę nie przypominało Kręgu.
Pozostali legioniści odwrócili się i spojrzeli po sobie. Thor dostrzegł wahanie w ich oczach.
Wszyscy zastanawiali się, jakie stwory czekały na nich w gęstwinie tej dżungli.

I tak nie mieli wyboru. Prąd znosił ich w jednym kierunku i najwidoczniej to tutaj musieli

wysiąść na ziemie Imperium.

- Patrzcie! – krzyknął O’Connor.
Podbiegli  do  burty,  za  którą  wychylał  się  O’Connor  i  spojrzeli  w  kierunku  czegoś,  co

wskazywał  im  w  wodzie.  Przy  łodzi  płynął  ogromny  owad,  świetliście  fioletowy,  długi  na
dziesięć  stóp,  o  setkach  odnóży.  Pobłyskiwał  pod  falami,  po  czym  częściowo  się  wynurzył;
wtedy  tysiące  jego  małych  skrzydełek  zaczęły  poruszać  się  z  niezwykłą  szybkością  i  owad
uniósł się tuż nad wodę. Po chwili znowu ślizgał się po jej powierzchni, po czym gwałtownie
rzucił się w dół. I powtórzył wszystko od początku.

Kiedy się mu przyglądali, nagle uniósł się wyżej, na wysokość wzroku chłopców i zawisł

w  powietrzu,  wpatrując  się  w  nich  swoimi  czterema  sporymi  zielonymi  ślepiami.  Zasyczał  i
wszyscy mimowolnie odskoczyli, chwytając za miecze.

Elden  postąpił  naprzód  i  zamachnął  się  na  niego.  Lecz  kiedy  jego  miecz  przecinał

powietrze, owad był już z powrotem w wodzie.

Thor  i  pozostali  przewrócili  się  na  pokład,  gdy  ich  łódź  gwałtownie  zatrzymała  się  na

brzegu.

Serce  Thora  zabiło  szybciej,  gdy  spojrzał  za  burtę:  pod  nimi  znajdował  się  wąski  pas

plaży składający się z tysięcy małych, ostro zakończonych kamyków w kolorze żywego fioletu.

Ląd. Udało im się.
Elden  jako  pierwszy  ruszył  do  kotwicy.  Pozostali  chłopcy  podążyli  za  nim  i  wspólnymi

siłami unieśli ją i przerzucili na zewnątrz. Wszyscy zeszli po łańcuchu, zeskakując z niego na
ziemię. Thor podał Eldenowi Krohna, gdy posuwał się w dół.

Thor westchnął, kiedy postawił stopę na lądzie. Dobrze było poczuć ziemię – suchy, stały

ląd – pod stopami. Nie miałby nic przeciwko temu, by już nigdy nie wsiadać na łódź.

Chwycili liny i wciągnęli łódź tak głęboko na brzeg, jak się dało.
- Myślicie, że przypływ ją zabierze? – spytał Reece, przypatrując się łodzi.
Thor spojrzał na nią; wydawała się tkwić mocno w piasku.
- Nie z tą kotwicą – powiedział Elden.
-  Przypływ  jej  nie  zabierze  –  powiedział  O’Connor.  –  Lecz  to  nie  oznacza,  że  nie  zrobi

tego nikt inny.

Thor przyjrzał się łodzi po raz ostatni i zdał sobie sprawę z tego, że przyjaciel ma rację.

Nawet jeśli odnajdą miecz, po powrocie mogą zastać pusty brzeg.

- Jak wtedy wrócimy? – spytał Conval.
Thor miał wrażenie, że na każdym kroku tej wyprawy palą za sobą kolejne mosty.

background image

- Znajdziemy jakiś sposób – powiedział Thor. – Wszak w Imperium muszą być inne łodzie,

prawda?

Thor  starał  się  brzmieć  pewnie,  by  uspokoić  swoich  przyjaciół.  Jednak  gdzieś  w  głębi

duszy sam nie był do końca przekonany. Miał coraz gorsze przeczucia co do tej wyprawy.

Jak  jeden  mąż  wszyscy  odwrócili  się  i  spojrzeli  na  dżunglę.  Była  to  ściana  listowia,  za

którą  kryła  się  czerń.  Odgłosy  zwierząt  rozchodziły  się  wokół  nich  kakofonią  tak  głośną,  że
Thor ledwie słyszał własne myśli. Jak gdyby każda bestia Imperium krzyczała, by ich powitać.

Albo ostrzec.

 

* * *

 

Thor  i  pozostali  przedzierali  się  ramię  przy  ramieniu,  ostrożnie,  przez  gęstą  tropikalną

dżunglę. Każdy z nich był czujny. Thorowi trudno było usłyszeć własne myśli – tak natarczywe
były  krzyki  i  nawoływania  orkiestry  owadów  i  ptaków  dokoła.  Mimo  tego,  gdy  próbował
dojrzeć coś w ciemności, nie udawało mu się nic zobaczyć.

Krohn szedł przy jego nodze powarkując, z sierścią najeżoną na grzbiecie. Thor nigdy nie

widział, by był tak czujny. Obejrzał się na swoich towarzyszy broni i zobaczył, że wszyscy, jak
on, trzymają dłoń na rękojeści miecza, a nerwy mają napięte jak postronki.

Wędrowali już kilka godzin, zapuszczając się coraz głębiej w dżunglę, powietrze stawało

się coraz cieplejsze i gęstsze, bardziej wilgotne, coraz trudniej było oddychać. Szli po śladach
czegoś, co kiedyś było chyba przesieką – kilka złamanych gałęzi wskazywało na drogę, którą
mogli  obrać  przybyli  tu  ludzie.  Thor  żywił  nadzieję,  że  była  to  ścieżka  tych,  którzy  ukradli
miecz.

Thor spojrzał w górę, podziwiając przyrodę: wszystko tu osiągało niebosiężne rozmiary,

każdy liść był tak wielki, jak on sam. Czuł się jak owad w krainie olbrzymów. Widział, że coś
porusza  się  za  liśćmi,  ale  nie  mógł  dostrzec,  co  się  tam  kryło.  Miał  złe  przeczucie,  że  są
obserwowani.

Szlak  zakończył  się  nagle  gęstą  ścianą  listowia.  Wszyscy  zatrzymali  się  i  spojrzeli  po

sobie, zbici z pantałyku.

- Szlak nie może po prostu zniknąć! – powiedział O’Connor, nagle tracąc nadzieję.
- Nie zniknął – powiedział Reece, przyglądając się liściom. – Dżungla po prostu ponownie

zarosła.

- Którędy teraz? – spytał Conval.
Thor  obrócił  się  i  rozejrzał  wokół,  zastanawiając  się  nad  tym  samym.  Zewsząd  otaczała

ich gęsta ściana listowia i zdawało się, że nie ma stamtąd wyjścia. Thor miał złe przeczucie i
czuł się coraz bardziej zagubiony.

Nagle coś przyszło mu do głowy.
- Krohn – powiedział, klękając i szepcząc mu do ucha. – Wdrap się na to drzewo. Bądź

naszymi oczami. Powiedz nam, którędy wiedzie droga.

Krohn spojrzał na niego przenikliwie i Thor czuł, że go zrozumiał.
Krohn  pognał  w  stronę  ogromnego  drzewa,  o  pniu  szerokim  na  dziesięciu  mężczyzn,  bez

zastanowienia  na  nie  skoczył  i  zaczął  piąć  się  w  górę.  Wspiął  się  na  jego  wierzchołek,  po
czym przeskoczył na jedną z najwyższych gałęzi. Przeszedł na sam jej koniec i rozejrzał się,
uszy  postawił  na  sztorc.  Thor  zawsze  przeczuwał,  że  Krohn  go  rozumie,  a  teraz  miał  co  do
tego pewność.

Kron odchylił się w tył i wydał z siebie dziwny, gardłowy pomruk, po czym zbiegł w dół

background image

pnia  i  wystrzelił  w  jednym  kierunku.  Chłopcy  wymienili  zaciekawione  spojrzenia,  po  czym
wszyscy  się  odwrócili  i  podążyli  za  Krohnem  w  leśną  gęstwinę,  odgarniając  grube  liście,
które zagradzały im drogę.

Po kilku minutach Thor z ulgą zauważył, że ścieżka znowu się pojawia – ślady w postaci

złamanych gałęzi i listowia wskazywały drogę, którą podążali mężczyźni. Thor pochylił się i
poklepał Krohna, całując go w głowę.

- Nie wiem, co byśmy zrobili bez niego – rzekł Reece.
- Ja również – odpowiedział Thor.
Krohn zamruczał, dumny i zadowolony.
Kiedy zapuścili się krętą ścieżką głębiej w dżunglę, natrafili na ścianę nowego listowia, o

ogromnych  kwiatach  wielkości  Thora,  mieniących  się  wszystkimi  możliwymi  barwami.  Z
innych drzew zwieszały się owoce wielkości głazów.

Wszyscy  zatrzymali  się  w  zadziwieniu,  a  Conval  podszedł  do  jednego  z  owoców,

kuszącego czerwienią i wyciągnął rękę, chcąc go dotknąć.

Nagle rozległ się głęboki, gardłowy warkot.
Conval cofnął się i chwycił swój miecz, a pozostali spojrzeli po sobie z niepokojem.
- Co to było? – spytał Conval.
- Odgłos dobiegł stąd – powiedział Reece, wskazując na inną część dżungli.
Wszyscy  odwrócili  się  i  spojrzeli.  Lecz  Thor  nie  dostrzegł  nic  prócz  liści.  Krohn

zawarczał na coś w ciemności.

Dźwięk  narastał  i  stawał  się  coraz  bardziej  natarczywy.  W  końcu  liście  zaczęły  się

poruszać. Thor i pozostali cofnęli się o krok, dobyli mieczy i trwali w bezruchu, spodziewając
się najgorszego.

To, co wyłoniło się z leśnej gęstwiny, przekroczyło nawet najśmielsze oczekiwania Thora.

Stał  przed  nimi  ogromny  owad,  pięć  razy  większy  od  Thora,  przypominający  modliszkę,  o
dwóch  tylnych  odnóżach  i  dwóch  mniejszych  przednich,  które  zwisały  w  powietrzu  i  były
zakończone ostrymi szponami. Był fluorescencyjnie zielony, pokryty łuskami i miał niewielkie
skrzydła, brzęczące i rozedrgane. Na czubku jego głowy znajdowało się dwoje ślepi i trzecie
na czubku nosa. Wyciągnął odnóża i odsłonił jeszcze więcej szponów – skrytych pod gardłem
– które drgały i uderzały o siebie z trzaskiem.

Owad stał tak nad nimi, gdy kolejne szpony wysuneły się z jego brzucha – długa, stercząca,

chuda ręka – i nagle tak szybko, że nikt nie zdołał zareagować, sięgnął po O’Connora. Chwycił
go, zaciskając na nim trzy rozrastające się szpony, które owinęły się wokół jego pasa. Uniósł
go wysoko w górę, jak gdyby był piórkiem.

O’Connor  zamachnął  się  mieczem,  lecz  zrobił  to  zdecydowanie  za  wolno.  Stwór

potrząsnął  nim  kilka  razy,  po  czym  otworzył  nagle  paszczę,  ukazując  rzędy  ostrych  zębów,
odwrócił O’Connora bokiem i zaczął zbliżać do paszczy.

O’Connor wydał z siebie krzyk, gdy w oczy zajrzało mu widmo nagłej i bolesnej śmierci.
Thor nie zwlekał. Bez zastanowienia umieścił kamień w swojej procy, obrał cel i cisnął

nim w trzecie ślepie stwora, znajdujące się na czubku jego nosa.

Był to celny strzał. Stwór wrzasnął – a był to okropny dźwięk, głośny na tyle, by przeciąć

drzewo wpół. Wypuścił O’Connora, który obróciwszy się kilka razy w powietrzu wylądował
na miękkim runie dżungli.

Wtedy bestia, rozwścieczona, przeniosła wzrok na Thora.
Thor wiedział, że stawianie oporu i walka z tym stworem byłyby daremne. Najmniej jeden

background image

z jego braci by zginął, Krohn pewnie też, i pozbawiłoby ich to cennych resztek sił. Pomyślał,
że może weszli na jego terytorium i jeśli szybko stamtąd odejdą, bestia zostawi ich w spokoju.

- UCIEKAJCIE! – krzyknął.
Odwrócili się i zaczęli biec. Bestia ruszyła za nimi.
Thor  słyszał,  jak  szpony  stwora  przecinają  gęste  listowie  tuż  za  nimi,  świszcząc  w

powietrzu i omijając jego głowę o kilka stóp. Strzępy liści fruwały w powietrzu i spadały na
nich.  Legioniści  biegli  jak  jeden  mąż  i  Thor  przeczuwał,  że  jeśli  tylko  uda  im  się  zyskać
przewagę nad stworem, uda im się też znaleźć schronienie. Jeśli nie, będą musieli stanąć do
walki.

Nagle  biegnący  obok  niego  Reece  przewrócił  się,  potknąwszy  się  o  gałąź  i  wpadłszy

twarzą  w  listowie.  Thor  wiedział,  że  nie  zdąży  wstać,  zatrzymał  się  więc  przy  nim,  dobył
miecza i zagrodził drogę bestii.

- BIEGNIJCIE DALEJ! – krzyknął Thor przez ramię do pozostałych, stojąc obok Reece’a,

gotów go bronić.

Stwór rzucił się na niego z rykiem i zamachnął szponem na jego twarz. Thor zrobił unik i

jednocześnie  zamachnął  się  mieczem.  Bestia  wydała  z  siebie  przeraźliwy  krzyk,  kiedy  Thor
odciął  jeden  z  jej  szponów.  Zielony  płyn  wytrysnął  z  rany  i  opryskał  Thora,  który  podniósł
wzrok i zobaczył z przerażeniem, że szpon bestii odrasta równie szybko, jak został odcięty. Jak
gdyby Thor nigdy jej nie zranił.

Thor przełknął ślinę. Nie da się zabić tej bestii. A on ją rozwścieczył.
Bestia zamachnęła się jeszcze inną ręką, sięgającą z jakiegoś innego miejsca na jej ciele i

uderzyła  Thora  mocno  w  brzuch,  wyrzucając  go  w  powietrze  tak,  że  wylądował  na  kępie
drzew. Zbliżyła jeden ze swych szponów ku Thorowi i Thor wiedział, że jest w tarapatach.

Elden, O’Connor i bliźniacy rzucili się naprzód i gdy stwór zbliżył się z kolejnym szponem

do  Thora,  O’Connor  posłał  strzałę  prosto  w  jego  paszczę.  Strzała  utkwiła  w  tyle  gardła  i
bestia wydała z siebie głośny ryk. Elden sięgnął po swój dwuręczny topór i uderzył w plecy
stwora, a Conven i Conval rzucili po włóczni, trafiając z obu stron jego gardła. Reece skoczył
na  nogi  i  zatopił  ostrze  miecza  w  jej  brzuchu.  Thor  podskoczył  i  zamachnął  się  mieczem  na
kolejną rękę bestii, odcinając ją. Krohn dołączył do nich, skoczył na stwora i zanurzył kły w
jego gardle.

Bestia  wydawała  z  siebie  krzyk  za  krzykiem,  kiedy  zadawali  jej  więcej  ran,  niż  Thor

myślał,  że  jest  możliwe.  Thor  pomyślał,  że  to  niesamowite,  że  bestia  jeszcze  trzyma  się  na
nogach, a jej skrzydła wciąż drgają. Ten stwór nie zamierza umrzeć.

Patrzyli  z  przerażeniem,  jak  –  po  kolei  –  bestia  chwyta  i  zaczyna  wyciągać  włócznie,

miecze i topór ze swojego ciała – a wszystkie rany goją się w okamgnieniu.

Tej bestii nie dało się pokonać.
Bestia wygięła się w tył i ryknęła tak głośno, że legioniści spojrzeli w górę, w szoku. Dali

z siebie wszystko, próbując ją zranić, a nie zadali jej nawet niewielkich ran.

Bestia  szykowała  się  do  kolejnego  ataku,  wystawiając  ostre  jak  brzytwa  zęby  i  szpony  i

Thor zdał sobie sprawę z tego, że nic więcej nie mogli już zrobić. Wszyscy zginą.

- Z DROGI! – rozległ się nagle krzyk.
Głos dochodził zza Thora i brzmiał młodo. Thor odwrócił się i zobaczył małego chłopca,

w wieku może jedenastu lat, który biegł w ich kierunku, trzymając w dłoni coś, co wyglądało
na dzban z wodą. Thor uchylił się, a chłopiec wylał wodę na pysk bestii.

Stwór  wygiął  się  w  tył  i  zaskrzeczał,  a  z  jego  pyska  zaczęła  unosić  się  para.  Bestia

background image

wyciągnęła  szpony  ku  twarzy  i  pocierała  nimi  po  policzkach,  ślepiach,  głowie.  Ryczała  cały
czas, i to tak głośno, że Thor musiał zakryć uszy dłońmi.

W końcu odwróciła się i wystrzeliła z powrotem w dżunglę, znikając w listowiu.
Wszyscy  odwrócili  się  i  spojrzeli  na  chłopca  zdumieni,  z  nowo  odkrytą  wdzięcznością.

Chłopiec  ubrany  był  w  łachmany,  miał  długawe,  brązowe  włosy  i  bladozielone  oczy  o
inteligentnym wejrzeniu, cały był pokryty pyłem. Jego bose stopy i brudne ręce wskazywały na
to, że tu mieszkał.

Thor nigdy nie był nikomu tak wdzięczny jak jemu w tej chwili.
- Orężem nic nie wskóracie przy gatorbestii – powiedział chłopiec, przewracając oczyma.

– Mieliście fart, że usłyszałem krzyki i byłem niedaleko. W przeciwnym razie już byście nie
żyli. Nie wiecie, że nigdy nie staje się na drodze gatorbestii?

Thor spojrzał na swoich przyjaciół, oniemiały.
- Nie stanęliśmy jej na drodze – rzekł Elden. – To ona stanęła nam na drodze.
- One nigdy nie stają nikomu na drodze – powiedział chłopiec. – Chyba że wkroczycie na

ich terytorium.

- Co powinniśmy byli zrobić? – spytał Reece.
- Cóż, przede wszystkim nie patrzeć jej w ślepia – odrzekł chłopiec. – A jeśli zaatakuje,

położyć  się  twarzą  do  ziemi  i  poczekać,  aż  odejdzie.  I  najważniejsze,  nigdy,  przenigdy  nie
próbować uciekać.

Thor postąpił krok naprzód i położył dłoń na ramieniu chłopca.
- Ocaliłeś nam życie – powiedział. – Jesteśmy twymi dłużnikami.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- Nie wyglądacie na żołnierzy Imperium – powiedział. – Wyglądacie, jakbyście przybyli z

jakiegoś innego miejsca w świecie. Dlaczego więc nie miałbym wam pomóc? Wyglądacie jak
ta grupa, która przyszła z łodzi kilka dni temu.

Thor i pozostali wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zwrócili się do chłopca.
- Wiesz, którędy poszła ta grupa? – spytał Thor.
Chłopiec wzruszył ramionami.
-  Było  ich  wielu  i  nieśli  jakąś  broń.  Wyglądała  na  ciężką  –  wszyscy  musieli  ją

podtrzymywać. Tropiłem ich wiele dni. Łatwo było ich wytropić. Poruszali się powoli i byli
przy tym niezdarni i nieuważni. Wiem, dokąd poszli, choć nie tropiłem ich daleko za wioską.
Mogę was tam zaprowadzić i wskazać właściwy kierunek, jeśli chcecie. Ale nie dziś.

Wszyscy wymienili skonsternowane spojrzenia.
- Dlaczego nie? – spytał Thor.
- Za kilka godzin zapadnie noc. Nie można być na zewnątrz po zmierzchu.
- Ale dlaczego? – zapytał Reece.
Chłopiec spojrzał na niego jak na szaleńca.
- Etabugi – odrzekł.
Thor  zrobił  krok  naprzód  i  spojrzał  na  chłopca.  Od  razu  zapałał  do  niego  sympatią.  Był

inteligentny, poważny, nieustraszony i zdawał się mieć wielkie serce.

- Znasz jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się schronić przez noc?
Chłopiec spojrzał na Thora i wzruszył ramionami z niepewną miną. Wahał się.
- Chyba nie powinienem – powiedział. – Dziadek będzie zły.
Nagle  Krohn  wychynął  zza  Thora  i  podszedł  do  chłopca  –  jego  oczy  rozpromieniły  się

radością.

background image

- Jejku! - krzyknął.
Krohn  zaczął  lizać  chłopca  po  twarzy,  a  ten  śmiejąc  się  radośnie  wyciągnął  rękę  i

pogładził Krohna po głowie. Chłopiec przyklęknął, opuścił włócznię i objął Krohna. Zdawało
się, że Krohn też go objął i chłopiec zaczął się śmiać bez opamiętania.

- Jak się wabi? – zapytał chłopiec. – Co to jest?
-  Wabi  się  Krohn  –  powiedział  Thor  z  uśmiechem.  –  To  rzadki  gatunek  białej  pantery.

Pochodzi zza oceanu. Z Kręgu. My też stamtąd pochodzimy. Polubił cię.

Chłopiec pocałował Krohna kilka razy, po czym w końcu wstał i spojrzał na Thora.
-  Cóż  –  powiedział  chłopiec  z  wahaniem.  –  Chyba  mogę  was  zaprowadzić  do  naszej

wioski.  Oby  dziadek  za  bardzo  się  nie  złościł.  Jeśli  się  zezłości,  będziecie  w  tarapatach.
Chodźcie za mną. Musimy się pospieszyć. Za chwilę zapadnie zmrok.

Chłopiec odwrócił się i zaczął przedzierać się przez dżunglę, a Thor i pozostali ruszyli za

nim.  Thor  był  zdumiony  zręcznością  chłopca  i  tym,  jak  dobrze  znał  dżunglę.  Trudno  było  za
nim nadążyć.

- Ludzie pojawiają się tutaj od czasu do czasu – odezwał się chłopiec. – Ocean, prąd niosą

ich  prosto  do  przystani.  Niektórzy  ludzie  idąc  od  morza  przecinają  tędy,  w  drodze  w  jakieś
inne  miejsce.  Większości  z  nich  nie  udaje  się  przeżyć.  Pożera  ich  któryś  z  leśnych  stworów.
Wy mieliście szczęście. Są tu stwory znacznie gorsze niż gatorbestie.

Thor przełknął ślinę.
- Gorsze niż to? Na przykład jakie?
Chłopiec pokręcił głową, nie przerywając wędrówki.
- Nie chcecie wiedzieć. Byłem tu świadkiem strasznych rzeczy.
- Jak długo tu jesteś? – spytał Thor, zaciekawiony.
- Całe życie – odrzekł chłopiec. – Mój dziadek nas tu przeniósł, kiedy byłem mały.
- Ale czemu tutaj, w to miejsce? Z pewnością istnieją miejsca bardziej przyjazne niż to.
- Nie znasz Imperium, prawda? – spytał chłopiec. – Wszędzie są żołnierze. Nie tak łatwo

się  przed  nimi  ukryć.  Jeśli  nas  złapią,  zrobią  z  nas  niewolników.  Ale  tutaj  rzadko  się
zapuszczają – nie tak głęboko w dżunglę.

Kiedy  przedzierali  się  przez  gęstwinę  listowia,  Thor  uniósł  dłoń,  żeby  odsunąć  liść  ze

swojej drogi, lecz chłopiec odwrócił się i odepchnął jego rękę, krzycząc:

- NIE DOTYKAJ TEGO!
Wszyscy się zatrzymali, a Thor spojrzał na liść, którego niemal dotknął. Był ogromny, żółty

i zdawał się być zupełnie nieszkodliwy.

Chłopiec uniósł swój kij i lekko przytknął jego koniec do liścia. Kiedy to zrobił, liść nagle

i  niezwykle  szybko  owinął  się  wokół  niego.  Towarzyszył  temu  świszczący  dźwięk.  Czubek
kija wyparował.

Thor był w szoku.
- Liść rankli – powiedział chłopiec. – Trucizna. Gdybyś go dotknął, nie miałbyś już dłoni.
Thor  rozejrzał  się  po  listowiu  z  nowo  odkrytym  szacunkiem.  Nie  mógł  się  nadziwić,  jak

dużo mieli szczęścia, że spotkali tego chłopca.

Ruszyli  w  dalszą  wędrówkę.  Teraz  wszyscy  trzymali  już  ręce  blisko  ciała.  Starali  się

bardziej uważać, patrzeć pod nogi.

- Trzymajcie się blisko siebie i idźcie dokładnie po moich śladach – powiedział chłopiec.

–  Niczego  nie  dotykajcie.  Nie  próbujcie  jeść  tych  owoców.  I  nie  wąchajcie  tych  kwiatów  –
chyba że chcecie zemdleć.

background image

-  Hej,  a  to  co?  –  zapytał  O’Connor,  odwracając  się  i  patrząc  na  ogromny  owoc

zwieszający  się  z  gałęzi,  długi  i  wąski,  błyszczący  na  żółto.  O’Connor  zrobił  krok  w  jego
stronę, wyciągając dłoń.

- NIE! – krzyknął chłopiec.
Lecz było już za późno. Kiedy go dotknął, ziemia pod nimi zapadła się i Thor poczuł, że

ześlizguje się w dół, osuwając się po zboczu spływającym błotem i wodą. Spadali z lawiną
błota i nie mogli się zatrzymać.

Z krzykiem sunęli w dół przez setki stóp, prosto w czarną otchłań dżungli.

 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

 
 

Erec  siedział  na  końskim  grzbiecie  i  oddychał  ciężko,  przygotowując  się  do  ataku  na

dwustu  wojowników,  którzy  stali  przed  nim.  Walczył  mężnie  i  udało  mu  się  położyć
pierwszych stu – lecz teraz jego ramiona osłabły, ręce zaczęły drżeć. Jego umysł mógł walczyć
po  wsze  czasy  –  lecz  nie  wiedział,  jak  długo  jego  ciału  starczy  sił,  by  dotrzymać  mu  kroku.
Zamierzał  dać  z  siebie  wszystko,  jak  we  wszystkim,  co  robił  przez  całe  swoje  życie,  i
pozwolić przeznaczeniu podejmować decyzje.

Erec  krzyknął  i  ponaglił  kopnięciem  konia,  którego  ukradł  jednemu  z  przeciwników,  i

przypuścił szarżę na żołnierzy.

Oni  zaszarżowali  na  niego,  zagłuszając  jego  samotny  okrzyk  swoim,  wściekłym.  Na  tym

polu przelało się już sporo krwi i najwyraźniej żadna ze stron nie zamierzała odejść, dopóki
nie wykończy przeciwnika.

Kiedy  szarżował,  Erec  dobył  zza  pasa  noża,  wycelował  i  cisnął  przed  siebie  w

dowodzącego  żołnierza.  Był  to  rzut  idealny  –  Erec  trafił  w  gardło  i  wojownik  złapał  się  za
szyję,  puszczając  wodze  i  spadając  z  konia.  Wpadł  pod  kopyta  innych  koni,  i  kilka  z  nich
potknęło się o niego i przewróciło na ziemię. Erec właśnie na to liczył.

Uniósł oszczep w jednej ręce, tarczę w drugiej, opuścił zasłonę hełmu i natarł z całych sił.

Miał  zamiar  zaszarżować  na  tę  armię  najszybciej  i  najmocniej,  jak  tylko  potrafił,  przyjąć
wszystkie uderzenia, które miały na niego spaść i wyciąć linię przez środek wojska.

Erec  z  krzykiem  przypuścił  szarżę  na  grupę.  Wszystkie  te  lata  potyczek  na  turniejach

opłaciły  się  –  Erec  z  wielką  wprawą  użył  oszczepu,  kładąc  jednego  żołnierza  po  drugim,
strącając ich po kolei. Pochylił się nisko, a w drugiej ręce trzymał tarczę, którą się osłaniał;
czuł, że zewsząd spada na niego grad ciosów, na jego tarczę, na jego zbroję. Uderzały w niego
miecze, topory i buzdygany, istna burza metalu, i Erec modlił się, by jego zbroja wytrzymała.
Zacisnął mocniej dłoń na oszczepie, strącając tylu wojowników, ilu się dało, kiedy szarżował,
wycinając sobie ścieżkę w tej sporej grupie.

Erec  nie  zwalniał  i  po  mniej  więcej  minucie  jazdy  w  końcu  wynurzył  się  po  drugiej

stronie,  znalazł  się  na  otwartej  przestrzeni.  Przejechał  siejąc  zniszczenie  przez  środek  grupy
żołnierzy.  Zabił  najmniej  dwunastu  z  nich  –  ale  nie  przyszło  mu  to  łatwo.  Ciężko  oddychał,
jego  ciało  rozrywał  ból,  brzęk  metalu  wciąż  rozbrzmiewał  mu  w  uszach.  Czuł  się  tak,  jak
gdyby przepuszczono go przez przyrząd do mielenia. Spojrzał w dół i zobaczył, że jest pokryty
krwią; na szczęście nie czuł, by zadano mu jakieś większe rany. Wyglądało na to, że to tylko
niewielkie rozcięcia i draśnięcia.

Erec zatoczył ogromne koło, odwracając się znowu w stronę armii i gotując się na kolejne

starcie. Ci również odwrócili się, szykując się raz jeszcze do szarży. Erec był dumny ze swych
dotychczasowych zwycięstw, lecz coraz trudniej było mu złapać oddech i wiedział, że jeszcze
jedno przejście przez tę grupę może go wykończyć. Mimo tego gotował się do kolejnej szarży.
Nigdy się nie poddawał.

Nagle na tyłach armii rozległy się niespodziewane krzyki i Erec ze zdumieniem ujrzał, że

jakiś  oddział  żołnierzy  atakuje  tył  grupy.  Rozpoznał  zbroję  i  serce  zabiło  mu  szybciej  z
radości:  był  to  jego  bliski  przyjaciel  ze  Srebrnej  Gwardii,  Brandt,  wraz  z  księciem  i
dziesiątkami  jego  ludzi.  Serce  mu  zamarło,  gdy  dostrzegł  wśród  nich  Alistair.  Prosił  ją,  by
schroniła się w bezpiecznych murach zamku, a ona nie usłuchała. Kochał ją za to bardziej, niż

background image

był w stanie wypowiedzieć.

Ludzie Księcia zaatakowali armię od tyłu z wściekłym okrzykiem bitewnym, wzbudzając

niemałe  zamieszanie.  Połowa  armii  zwróciła  się  w  ich  stronę  i  natarli  na  siebie  przy
donośnym zgrzycie metalu. Na czele jechał Brandt ze swym dwuręcznym toporem. Zamachnął
się na dowodzącego żołnierza, odciął mu głowę, i w tym samym ruchu zatopił ostrze w piersi
innego mężczyzny.

Erec  odżył,  na  nowo  przepełniony  nadzieją:  wykorzystał  chaos  i  natarł  na  drugą  połowę

armii. Pochylił się w galopie, wyrwał wystającą z ziemi włócznię, odchylił się w tył i cisnął
nią z siłą dziesięciu mężczyzn. Włócznia przeszyła gardło jednego żołnierza i zatopiła się w
piersi innego.

Erec uniósł wysoko miecz i opuścił go na pierwszego żołnierza, którego mógł dosięgnąć,

przecinając trzonek jego buzdyganu w połowie, zamachując się i odcinając jego głowę.

Erec  walczył,  rzucając  się  w  grupę  mężczyzn  z  całą  siłą,  jaką  mu  pozostała,  pchając,

blokując,  parując  ciosy,  atakując  żołnierzy,  którzy  nacierali  na  niego  chmarą  ze  wszystkich
stron.

Na  przemian  unosił  tarczę,  blokując  kolejne  uderzenia,  i  atakował;  w  ciągu  kilku  chwil

dziesiątki żołnierzy otoczyły go, napierając na niego z każdej strony.

Zabił  więcej,  niż  byłby  w  stanie  zliczyć,  lecz  było  ich  zbyt  wielu,  nawet  mimo  tego,  że

ludzie księcia walczyli z nimi na drugim froncie. Jeden z nich zamachnął się buzdyganem na
Ereca i trafił go w plecy, między łopatki. Erec krzyknął z bólu, kiedy kolczasta metalowa kula
wylądowała  na  jego  kręgosłupie.  Spadł  z  konia  prosto  na  ziemię.  Uderzenie  pozbawiło  go
oddechu.

Nie poddawał się jednak. Instynkt podpowiadał mu, co robić. Zachował na tyle przytomny

umysł, by przeturlać się, unieść tarczę i zablokować cios, który spadał na jego głowę. Odparł
atak mieczem i ranił mężczyznę w ramię.

Jeden z żołnierzy zamierzał rozdeptać głowę Ereca, lecz ten usunął się z drogi, zamachnął i

odciął nogi konia, a jeździec spadł na ziemię. Erec przetoczył się i dźgnął go w pierś.

Nacierało  na  niego  coraz  więcej  mężczyzn.  Erec  przetoczył  się  na  kolana  i  blokował

uderzenie za uderzeniem, odpierając ciosy rojących się wokół niego żołnierzy. Jego ramiona
słabły.  Wojownik  o  wyjątkowo  imponującej  posturze  i  prostej,  długiej  brodzie  wystąpił
naprzód i podniósł wysoko topór. Erec uniósł tarczę, by zablokować cios, lecz inny żołnierz
wytrącił  mu  ją  z  rąk  i  nim  Erec  był  w  stanie  zareagować,  trzeci  żołnierz  nadepnął  na  jego
pierś,  przyszpilając  go  do  ziemi.  Było  ich  po  prostu  zbyt  wielu,  a  Erec  był  zbyt  zmęczony.
Mógł jedynie patrzeć, jak ogromny rycerz opuszcza topór.

Nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie i ujrzał, jak Brandt unosi swój miecz wysoko

z dzikim okrzykiem i zamachuje się z całych sił. Jednym ruchem przeciął rękojeść topora wpół
i ściął głowę ogromnego rycerza.

Za  nim  zjawili  się  książę  i  kilku  innych,  atakując  żołnierzy  wokół  Ereca,  wycinając  do

niego drogę. Erec obrócił się, chwycił nogę mężczyzny, który stał na jego piersi i powalił go
na ziemię; po czym przetoczył się i gołymi rękoma skręcił mu kark.

Erec wyciągnął sztylet zza jego pasa, obrócił się i zatopił go w gardle innego napastnika,

który się do niego zbliżał. Stanął na nogi, podniósł miecz ze spływającego krwią pola bitwy i
odżył po raz drugi.

Erec  siekł  na  wszystkie  strony,  pokrzepiony  tym,  że  znów  walczył  u  boku  swego

przyjaciela  Brandta  i  że  mieli  wsparcie  ludzi  księcia.  We  dwóch  wycięli  wkrótce  drogę,

background image

zabijając tuzin mężczyzn, którzy na nich napierali.

Erec  znalazł  wolnego  konia,  dosiadł  go  i  szybko  przyłączył  się  do  pozostałych.  Ocenił

sytuację:  dołączyło  do  niego  kilka  dziesiątek  ludzi  księcia  i  razem  stawiali  czoła  temu,  co
pozostało  z  armii  możnowładcy,  około  setki  mężczyzn.  Natychmiast  poszukał  wzrokiem
Alistair  i  zobaczył  ją  na  grzbiecie  Warkfina  na  obrzeżach  pola  bitwy,  przyglądającą  sie
wszystkiemu. Erecowi ulżyło – była bezpieczna, z dala od walki.

Erec  oddychał  ciężko,  a  u  jego  boku  równie  ciężko  dyszał  Brandt,  podobnie  jak  on

zbroczony krwią.

- Wiedziałem, że jeszcze będę walczył u twego boku – rzekł. – Lecz nie spodziewałem się,

że nastąpi to tak szybko.

Erec uśmiechnął się.
- Wygląda na to, że znów jestem twym dłużnikiem.
-  Nic  podobnego  –  powiedział  Brandt.  –  Pamiętasz  Artanię  przed  dziesięciu  laty?  Teraz

jesteśmy kwita.

Kiedy przygotowywali się, by zaszarżować na pozostałą setkę ludzi, z tyłów grupy doszedł

ich nagle kolejny krzyk i Erec, zdezorientowany, odwrócił się próbując pojąć, co się dzieje.
Zmrużył oczy i zdało mu się, że w oddali widzi bitwę, która wybuchła na tyłach wojsk. Nie
rozumiał, co się dzieje. Czyżby ludzie możnowładcy ścierali się między sobą?

- To twoi ludzie? – spytał Erec księcia.
Lecz książę zaprzeczył ruchem głowy, równie zbity z pantałyku.
- Wszyscy moi ludzie są ze mną. Nie wiem, kto przypuszcza na nich atak.
Erec był zbity z tropu, a armię, która przed nimi stała, ogarnął chaos. Mężczyźni zaczęli się

odwracać i uciekać z pola bitwy.

Kiedy  chaos  przeniósł  się  bliżej  nich,  Erec  dostrzegł  w  końcu,  co  to  było.  Ten  widok

zmroził mu krew w żyłach.

Armię możnowładcy atakowała od tyłu ogromna grupa stworów. Były dwa razy wyższe od

ludzi,  dwa  razy  szersze,  miały  błyszczącą,  żółtą  skórę,  każde  z  nich  po  dwie  głowy  i  ręce
długie  na  osiem  stóp.  Erec  od  razu  je  rozpoznał.  Kowenie.  Legendarne  stwory,  które
odznaczały  się  nadludzką  siłą,  które  potrafiły  jedną  ręką  rozerwać  człowieka  na  pół.  Nie
miały żadnej broni – nie była im potrzebna.

Wbrew jemu samemu, serce Ereca napełniło się strachem.
-  To  niemożliwe  –  powiedział  Brandt.  –  Kowenie  żyją  wyłącznie  po  drugiej  stronie

Kanionu. Co robią tutaj?

- Mogły się tu znaleźć jedynie jeśli znalazły wyrwę w Kanionie – rzekł książę.
- Lub jeśli Tarcza opadła – powiedział Erec z powagą.
Kiedy Erec wypowiedział te słowa, nagle poczuł, że to prawda, i jego serce przepełniło

się prawdziwym strachem. Tarcza opadła. Krąg narażony na atak. Nie był w stanie tego pojąć.
Nie martwił się o siebie, lecz o przyszłość Kręgu. Jeśli tarcza jest opadła tutaj, mogła opaść w
całym Kręgu. Teraz mogli paść ofiarą napadu. Albo, co gorsza, Imperium mogło najechać.

Armia  przed  Erekiem  rozstąpiła  się,  uciekając  ile  sił  w  nogach,  kiedy  coraz  więcej

Kowenii pojawiało się, atakując ich z tyłu, podnosząc jedną ręką i odgryzając im głowy.

- Odwrót do Silesii! – zarządził Książę. – Musimy natychmiast zamknąć bramy!
Jak  jeden  mąż  wszyscy  odwrócili  się  i  ruszyli  z  pola  bitwy;  Erec  zwolnił  jedynie  na

chwilę, by podjechać do Alistair, wskoczyć na Warkfina i ruszyć dalej z nią. Czuł jej delikatne
ręce  trzymające  go  mocno  od  tyłu  i  dotyk  tych  dłoni,  myśl,  że  są  razem,  że  jest  bezpieczna,

background image

sprawiły, że wszystko było znowu w porządku.

- Zawdzięczam ci moje życie – powiedział Erec, kiedy jechali z innymi.
- A ja tobie moje – odrzekła.

 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

 
 

Kendrick  stał  przed  odbudowanym  murem  miasta,  podziwiając  swoje  dzieło.  Wraz  z

niewielką  grupą  Gwardzistów  umacniał  ten  mur  od  wielu  dni,  rozbiwszy  obóz  w  sporym
mieście  przy  wschodniej  granicy  Kręgu,  które  zostało  mocno  zniszczone  w  czasie  najazdu
McClouda.  Legion  został  wysłany,  by  odbudować  mniejsze  wioski  na  południu,  Kendrick
uznał zatem, że Gwardziści powinni zająć się umocnieniem większych miast na wschodzie, na
mniej bezpiecznym terenie nieopodal McCloudów. Tak należało postąpić – przewodzić, dając
przykład.

Ich  wysiłki  przy  odbudowie  były  zwieńczone  sukcesem,  i  niedługo  mieli  opuścić  to

miejsce. Kendrick od tygodni nie był w domu, nie miał wieści ze świata i odczuwał dojmującą
tęsknotę  za  Królewskim  Dworem,  swoją  siostrą,  bliskim  przyjacielem  Atme,  wszystkimi
swoimi braćmi ze Srebrnej Gwardii – tęsknił nawet za swoim giermkiem, Thorem. Chciał jak
najszybciej wrócić do Królewskiego Dworu, by upewnić się, że jego siostrze nic nie zagraża i
by  pomóc  jej  odsunąć  Garetha  od  władzy.  Kendrick,  który  trafił  z  jego  rozkazu  do  lochu,
mocniej  niż  większość  odczuł  na  sobie  jego  gniew.  Płonęła  w  nim  żądza  zadośćuczynienia
niesprawiedliwości  i  obsadzenia  na  tronie  swojej  siostry  –  ze  względu  na  pamięć  ich
zmarłego ojca, ze względu na Królewski Dwór i na Krąg.

Drugie  słońce  chyliło  się  ku  zachodowi,  wymierzając  koniec  kolejnego  dnia

wykańczającej  pracy,  podczas  którego  Kendrick  nadzorował  setkę  mieszkańców  miasta,
podczas gdy ci przenosili ogromne kamienie i łatali pradawną ścianę. Kendrick i jego ludzie
wskazali  im  najlepsze  miejsce  na  fortyfikacje  i  linię  obrony,  powiedzieli,  gdzie  zbudować
balustrady i jak wznieść kamienne wieże, które miały służyć jako punkty obserwacyjne. Nim tu
przybył, otwory w fortyfikacjach miasta były zbyt szerokie, w murach brakowało ambrazur i
były grube jedynie na kilka cali. Teraz kamienne mury stały szerokie na kilka stóp i było tylko
jedno  wejście  do  miasta,  wybudowane  w  taki  sposób  i  w  takim  kształcie,  by  mogło  być
dobrze chronione od wewnątrz jedynie przez kilku mężczyzn. Zbudowano nowe balustrady, zza
których mieszkańcy mogli bronić się kilkoma kotłami smoły i zatrzęsieniem strzał.

Kendrick był zadowolony. W tym nowym mieście ledwie kilka setek dobrze wyszkolonych

mężczyzn mogłoby odeprzeć atak kilku tysięcy. Tym ludziom bardzo potrzebne było oko i ręce
profesjonalnych wojowników, i teraz ich miasto było znacznie bezpieczniejsze.

Kendrick odczuwał satysfakcję po dniu ciężkiej pracy, po pomaganiu swoim ziomkom – a

jednak  w  głębi  duszy  coś  nie  dawało  mu  spokoju.  Nie  był  pewien,  co  to  takiego.  Mógłby
przysiąc, że wcześniej tego dnia zobaczył Estopheles, zataczającą koła wysoko, skrzeczącą w
sposób, który go niepokoił. To było jak ostrzeżenie. Co gorsza, ubiegłej nocy budziły go ciągle
niespokojne sny, w których to miasto płonęło, cała praca jego rąk szła na marne. Przyśniło mu
się to nie raz, a trzy razy, i trzeci raz rozbudził go na dobre – zdawał się zbyt prawdziwy, by
Kendrick mógł znowu zasnąć.

Nie  rozumiał,  co  to  wszystko  znaczy.  Nie  miał  koszmarów,  od  kiedy  był  dzieckiem,  od

nocy przed śmiercią jego dziadka. Miał nadzieję, że sny nie były zwiastunem złych wieści.

- Panie! – rozległ się naglący głos.
Kendrick  odwrócił  się  i  zobaczył  pędzącego  w  jego  kierunku  posłańca.  Był  to  chłopiec,

którego przyjął, by pełnił straż na nowo wybudowanej strażnicy.

- Panie, pójdź za mną! Dostrzegłem coś na horyzoncie. Nie pojmuję, co to.

background image

Kendrick  odwrócił  się  i  wyruszył  za  posłańcem.  Dołączyło  do  niego  kilku  jego  ludzi.

Przecinali  kręte  uliczki  miasta,  które  Kendrick  znał  już  na  pamięć,  i  wyjechali  na  wąską
ścieżkę, zakręcającą na niewielkim wzniesieniu na dalekim końcu miasta, tam, gdzie postawili
nową kamienną wieżę. Był to najwyżej położony teren w mieście i miejsce, w którym wedle
zaleceń Kendricka, żołnierz cały czas trzymał wartę. Po raz pierwszy strażnik coś dostrzegł i
Kendrick domyślał się, że to fałszywy alarm podniesiony przez strachliwego chłopca.

Kendrick dotarł na górę i stanął na wąskim, zaokrąglonym podeście wraz z innymi. Patrzył

na punkt na horyzoncie, który wskazywał mu chłopiec. Był przejrzysty dzień, mieniący się na
błękitno-żółto, ani jedna chmura nie mąciła nieba. Widoczność była idealna; Kendrick widział
wszystko hen daleko, jak okiem sięgnąć. Spojrzał na wschód, w stronę Pogórza, ku granicy z
McCloudem.  Z  miejsca,  w  którym  się  znajdowali,  tego  dnia  Kendrick  mógł  dostrzec
niewyraźny zarys Pogórza, spowite mgłą łańcuchy górskie znaczące horyzont.

Kiedy przyjrzał się dokładniej, ku swojemu zaskoczeniu, również coś spostrzegł.
- Tam, panie – powiedział chłopiec, wskazując palcem na prawo.
Z początku Kendrick nie widział dokładnie tego, co pokazywał mu strażnik. Jednak kiedy

przyglądał się linii horyzontu, też zaczął to dostrzegać. Na horyzoncie, bardzo daleko, pojawił
się  niewielki,  niewyraźny  obłok,  który  zdawał  się  być  odrobinę  gęstszy  od  pozostałych  i
znajdować się nieco bliżej ziemi. Kendrick przyglądał się mu bacznie i zdało mu się, że staje
się coraz gęstszy i ciemniejszy.

- Wygląda jak dym – powiedział chłopiec. – To nie ma sensu.
Kendrick  przytaknął.  Chłopak  miał  rację:  to  nie  miało  sensu.  Dlaczego  po  stronie

McClouda coś miałoby płonąć? Żaden z jego ludzi nie najechał, z tego co było mu wiadome.

-  Być  może  to  przypadkowy  pożar,  który  wybuchł  w  jednym  z  ich  miast?  –  zasugerował

jeden z ludzi Kendricka, stojący obok niego.

Kendrick  skinął  głową,  zamyślony.  Choć  było  to  możliwe,  odnosił  wrażenie,  że  w  tym

przypadku  sprawy  wyglądają  inaczej.  Przeczuwał,  że  coś  jest  nie  tak,  że  to  coś
poważniejszego. Coś, czego nie pojmował.

Kendrick  wpatrywał  się  w  horyzont,  rozmyślając  i  próbując  podjąć  decyzję,  jaki  będzie

jego  następny  krok.  Gotował  się  psychicznie  do  opuszczenia  ziem  granicznych  i  powrotu  do
Królewskiego  Dworu.  Poprowadzenie  teraz  wypadu,  by  sprawdzić,  co  tam  się  dzieje,  to
niemal cały dzień jazdy w przeciwnym kierunku, ku Pogórzu. Nie chciał tego robić, chyba że
był po temu dobry powód.

Nagle  kątem  oka  dostrzegł  jakiś  ruch  i  kiedy  odwrócił  się,  zobaczył  samotnego  jeźdźca

zbliżającego  się  do  miasta  drogą  prowadzącą  do  Królewskiego  Dworu.  Serce  zabiło  mu
mocniej  z  radości,  bo  natychmiast  rozpoznał  jeźdźca:  zdradziły  go  jego  koń  i  zbroja.  Był  to
człowiek,  którego  znał  i  u  boku  którego  walczył,  od  kiedy  nauczył  się  chodzić.  Jego  bliski
przyjaciel ze Srebrnej Gwardii, Atme.

Uradował się na jego widok, lecz kiedy obserwował, jak galopuje w stronę bram miasta,

po  jego  pośpiechu,  po  jego  sylwetce  poznał,  że  coś  jest  nie  tak.  To  nie  była  zwykła,
przyjacielska wizyta. Atme miał jakąś naglącą sprawę i Kendrick przeczuwał, że przynosi złe
wieści.

Zebrał  się  w  sobie,  a  Atme  przemknął  jak  strzała  przez  bramę  miasta,  spostrzegł  go,

zawrócił, zsiadł z konia i pognał w jego kierunku, przeskakując po trzy stopnie naraz.

-  Ostatni  raz  widziałem,  byś  tak  spieszył,  gdy  uciekałeś  przed  swoimi  długami  –  rzekł

Kendrick  z  uśmiechem,  kiedy  jego  stary  przyjaciel  podszedł  do  niego,  z  trudem  łapiąc

background image

powietrze. Objęli się. Sługa podbiegł do Atme i podał mu wiadro wody, z którego ten długo
pił, a resztą wody oblał sobie głowę.

- Imperium, Kanion – wydusił Atme, łapiąc oddech. – Tarcza opadła.
Kendrickowi  zamarło  serce  na  dźwięk  tych  słów.  Gdyby  usłyszał  to  od  kogokolwiek

innego, w innym czasie, uznałby to za żart. Lecz nie kiedy mówił to Atme, i to właśnie teraz.

Kendrick ledwo pojmował, co to znaczy. Tarcza opadła. To niemożliwe. Nie kiedy Miecz

Przeznaczenia jest w Królewskim Dworze.

- A co z Mieczem Przeznaczenia? – spytał Kendrick.
Atme pokręcił głową z powagą.
- Nie ma go – powiedział. – Zniknął. Został skradziony.
Kendrick zamarł.
- Skradziony – wykrztusił. – Jak to możliwe?
- Spora grupa mężczyzn zabrała go w nocy. Przekroczyli z nim Kanion, wsiedli na łódź i

odpłynęli w kierunku Imperium.

Wszystko  to  zdało  się  Kendrickowi  nierealne.  Miecz  Przeznaczenia,  z  którego  władcy  z

rodu MacGilów czerpali siłę od wieków, skradziony. W rękach Imperium. Krąg bez ochrony.
Wyczuwał, że za tym wszystkim stoi Gareth.

Kendrick  odwrócił  się,  przyjrzał  się  bacznie  nowemu  murowi  miasta  i  zrozumiał,  że  to

wszystko  na  nic.  Bez  tarczy  mogli  się  spodziewać  najazdu  całego  Imperium  –  i  nic,  a  z
pewnością nie ten mur, nie będzie w stanie ich powstrzymać.

Kendrick  pomyślał  od  razu  o  swojej  rodzinie.  Gwendolyn,  Reece,  Godfrey.  Pomyślał  o

Królewskim Dworze, narażonym na atak.

- Królewski Dwór musi zostać natychmiast umocniony – powiedział Kendrick.
Atme po raz drugi pokręcił złowieszczo głową.
-  Nastąpił  rozłam.  Twoja  siostra  opuściła  Królewski  Dwór  i  zabrała  ze  sobą  połowę

ludzi, tych, na których nam zależy. Zmierzają teraz ku Silesii. Królestwo MacGilów rozpadło
się  na  dwie  części.  Królewski  Dwór  został  w  rękach  Garetha.  Gwendolyn  przysyła  mnie  po
ciebie.

- Musimy zatem wyruszyć do mojej siostry – rzekł Kendrick. – Do Silesii.
Kendrick spojrzał na mieszkańców miasta w dole.
- Bez tarczy ci ludzie będą bezbronni – powiedział. – Te umocnienia mają chronić przed

oddziałami  McClouda  –  nie  wielomilionową  armią  Andronicusa.  Ci  ludzie  nigdy  nie
przetrwają najazdu Imperium.

Kendrick odwrócił się do Atme.
- Jedź do mojej siostry. Wyrusz przede mną. Powiedz jej, że jadę. Nie mogę zostawić tych

ludzi.

Na twarzy Atme odmalował się niepokój.
-  To  szlachetne  z  twej  strony  –  rzekł.  –  Ale  będą  się  poruszać  powoli.  Jeśli  będziesz  na

nich czekał, możesz nie zdążyć do Silesii na czas.

- Muszę podjąć to ryzyko – powiedział Kendrick.
Atme przypatrywał się swojemu staremu przyjacielowi i powoli pokiwał głową.
- Nie spodziewałem się, byś miał postąpić inaczej – rzekł. – Podejmę to ryzyko razem z

tobą. Jestem przy twoim boku. Zawsze!

- Panie! – dobiegł go pełen paniki głos strażnika, który stukał go w ramię.
Kendrick  odwrócił  się  i  raz  jeszcze  spojrzał  na  punkt,  który  chłopak  wskazywał  na

background image

horyzoncie. Tym razem dostrzegł coś wyraźniej.

Na początku Kendrick zamrugał. Czegoś takiego nie widział nigdy, w całym swoim życiu.

Ten widok zaparł mu dech w piersi – nawet jemu, zahartowanemu w boju wojownikowi.

Kiedy  się  mu  przyglądał,  cały  horyzont  poczerniał.  Jak  gdyby  armia  czarnych  mrówek

powoli  opanowywała  świat.  Jakby  cała  ludzkość  rozprzestrzeniała  się  po  świecie.  Setki
tysięcy  wojowników  w  imperialnej  czerni  pokryły  każdy  cal  horyzontu,  sunąc  jak  chmara
owadów w ich kierunku.

Andronicus.
Jego milionowa armia już tu jest.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

 

 
 

Gwendolyn  podziwiała  strzeliste  bramy  Silesii,  jej  pradawny  szkarłatny  kamień

wznoszący się łukiem do nieba, czerwone bramy – ostre i masywne, o metalowych kolcach –
jej  starannie  brukowane  ulice,  przy  których  stały  rzędy  strażników  w  idealnych  szeregach,
wszyscy na baczność, w szkarłatnych zbrojach Silesii. To był zupełnie inny świat.

Jego  otoczenie  pogłębiało  nierealny  wymiar  miasta:  znajdujący  się  za  nim  Kanion,

niekończący  się  przestwór  nieba,  wirująca  mgła.  Miasto  stało  tuż  nad  Kanionem,  jak  gdyby
balansując na jego krawędzi. Połowa Silesii zbudowana była nad ziemią, druga połowa – pod,
w granitowych klifach Kanionu. Wyglądało to tak, jak gdyby dwa miasta skryły się w jednym.
Silesia przetrwała wieki i słynęła jako jedyne miasto w Kręgu, którego nie dało się zdobyć. A
i  tak  wszystko,  co  Gwen  kiedykolwiek  słyszała  o  tym  mieście,  nie  oddawało  jego
fantastyczności.  Kiedy  teraz,  jako  dorosła,  przyglądała  się  miastu,  jej  wspomnienia  z
dzieciństwa odeszły w niepamięć, nie dorównując temu, co miała przed oczyma.

Kamienne  mury  Silesii  wznosiły  się  na  sto  stóp,  miały  szerokość  dziesięciu  mężczyzn  i

były zaopatrzone w ambrazury co dziesięć stóp, za którymi stały dziesiątki żołnierzy Silesii, z
łukami  w  pogotowiu.  Wyżej,  za  rzędami  równych  balustrad,  były  kolejne  setki  żołnierzy
uzbrojonych we włócznie, małe głazy, a co dwadzieścia stóp – ogromne żelazne kotły z gorącą
smołą. Były tam nawet małe katapulty na ścianach, z których można było ciskać w najeźdźców
płonącymi kulami. Było to miasto, którego każdy szczegół został dokładnie przemyślany.

Gwen była wdzięczna Srogowi za to, że pozostał lojalny wobec jej ojca przez te wszystkie

lata: w przeciwnym razie, szczerze się zastanawiała, nie wiedziała czy ludzie jej ojca, nawet
Srebrna Gwardia, potrafiliby zdobyć to miasto. Gwardziści byli najlepszymi wojownikami na
świecie – lecz to nie oznaczało, że zdołaliby pokonać te mury.

Kiedy Gwen przejeżdżała przez bramy, jej serce napełniło się nadzieją; poczuła przypływ

optymizmu, czując, że być może – może – za tymi grubymi murami, na skraju Kanionu, uda im
się  przetrzymać  atak,  nawet  armii  Andronicusa.  Może  nie  uda  im  się  wygrać,  ale  być  może
zdołają odpierać ich wystarczająco długo. Wystarczająco długo na co – tego nie wiedziała. W
głębi serca, wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że Thor wróci z Mieczem i ich ocali.

- Pani – powiedział Srog uprzejmie, przechodząc u jej boku przez bramę i wkraczając na

rozległy dziedziniec – Moje miasto cię wita.

Z  każdego  zakamarka  ogromnego  dziedzińca  ludzie  ubrani  na  czerwono  pospieszyli

naprzód i obsypali Gwendolyn i jej ludzi płatkami czerwonych róż. Uśmiechali się uprzejmie,
podchodząc do Gwen i dotykając jej ramienia, pochylając się i całując ją w policzek, jeden za
drugim.  Nigdy  wcześniej  nie  była  w  takim  miejscu;  czuła,  jak  gdyby  wszyscy  oni  ją  tu
przyjmowali.

-  Można  by  pomyśleć,  że  nie  mają  pojęcia,  iż  ku  ich  bramom  zbliża  się  wojna  –

powiedziała Gwen, podziwiając ich beztroski i spokojny sposób bycia.

-  Wiedzą  o  tym  –  odrzekł  Srog.  –  Lecz  silesianie  słyną  z  tego,  że  nie  ulegają  strachowi.

Moi ludzie mogą go odczuwać, ale nigdy się w nim nie pogrążają. Takie są nasze zwyczaje.
Wierzymy,  że  osoba,  która  boi  się  śmierci,  umiera  wiele  razy,  podczas  gdy  ta,  która  się  nie
boi,  umiera  raz.  Jesteśmy  szczęśliwym  ludem,  zadowolonym  z  tego,  co  daje  nam  życie.  Nie
pożądamy tego, co mają inni. I jesteśmy zadowoleni z tego, kim jesteśmy.

Więcej  ludzi  wyłoniło  się  na  plac,  uśmiechając  się  do  Gwen  i  jej  świty,  gładząc  ich  po

background image

plecach,  witając  ogromny  oddział  żołnierzy  i  cywili,  jak  gdyby  byli  ich  zaginionymi  braćmi.
Gwen  była  w  szoku.  Spodziewała  się  ujrzeć  ludzi  rozgoryczonych  ich  obecnością;  przecież
przygotowywali  się  do  oblężenia,  a  oto  zjawia  się  masa  ludzi,  która  będzie  żyć  za  ich
bramami,  umocnieniami  i  z  ich  racji.  Tymczasem  silesianie  zachowywali  się  zgoła  inaczej,
zdawali się cieszyć, że do nich dołączyli. Byli niezwykle gościnnymi ludźmi.

- Recz nie tylko w tym, że twoi ludzie nie czują trwogi – rzekła Gwen. – Wyglądają też na

prawdziwie szczęśliwych. Nawet w obliczu zbliżającego się nieszczęścia.

-  Jesteśmy  szczęśliwym  ludem  –  powiedział  Srog.  –  Mówią,  że  to  dzięki  powietrzu  z

Kanionu  i  kolorowi  naszych  szat  –  uśmiechnął  się,  następnie  spoważniał.  –  Lecz  nie  chodzi
tylko o to. Cieszą się też na twój widok.

- Dlaczego? – spytała Gwen, zbita z tropu.
- Królewski Dwór to nasze miasto partnerskie i dochodziły nas różne wieści – wyjaśnił. –

Nikt  tutaj  nie  był  zadowolony  z  rządów  twego  brata.  To  ciebie  uważają  za  prawowitą
następczynię  tronu  MacGilów  i  radują  się,  widząc  prawdziwego  władcę  –  nie  parweniusza,
który  odsunął  od  władzy  swego  ojca.  Jesteśmy  uczciwi  i  sprawiedliwi  i  takich  pragniemy
mieć władców. Moi ludzie pragną władcy, na jakiego zasługują, i widzą go w tobie. Nie ma
dla  nich  znaczenia,  czy  wszyscy  tu  zginiemy,  czy  wszystkich  nas  zmiażdży  Imperium.  Dopóty
żyją, chcą żyć uczciwie.

Serce  Gwen  zabiło  szybciej  z  radości  na  te  słowa;  czuła,  że  każdy  widzi  w  niej  kogoś

innego.  Dla  niektórych  była  wybawicielem,  dla  innych  prorokiem,  dla  innych  młodą
dziewczyną,  która  nie  radzi  sobie  z  sytuacją,  w  której  się  znalazła,  jeszcze  dla  innych  –
następczynią  swojego  ojca.  Zaczynała  odczuwać,  jak  wiele  jej  rola  jako  władczyni  znaczyła
dla innych. Przytłoczyło ją to. Nie mogła być wszystkim dla wszystkich. Rozpierała ją duma,
lecz  jednocześnie  pokora.  Czuła  się  przytłoczona  tym,  że  jej  postępowanie  odbije  się  na
nazwisku  jej  ojca,  jego  honorze  i  pamięci.  I  odczuwała  ciężar  odpowiedzialności,  by  temu
sprostać, by być równie dobrą władczynią, co on władcą. Jej ojciec był dla niej jak bóg. Nie
potrafiła rządzić; była silnie zmotywowana, by się nauczyć, próbować tak, jak tylko umiała, by
być tak oddaną i miłą dla nich, jak oni byli dla niej.

Kiedy  wjeżdżali  głębiej  w  miasto,  spory  oddział  żołnierzy  w  czerwonych  zbrojach

odznaczony  różnymi  medalami  wystąpił  naprzód.  Gwen  od  razu  zauważyła,  że  była  to  elita
Sroga.

Zatrzymali  się,  by  ją  powitać  i  stojący  w  środku  mężczyzna,  wysoki,  chudy,  o  rudej

brodzie i błyszczących zielonych oczach wystąpił naprzód, skłonił się i wyciągnął w kierunku
Gwen dłonie, na których spoczywała równo złożona, piękna, szkarłatna peleryna.

- Moja pani – powiedział miękko. – W imieniu silesiańskiej armii chciałbym zaofiarować

ci tę oto pelerynę. To okrycie naszej poprzedniej pani, nienoszone od lat. To najwyższa oznaka
szacunku, jaką możesz od nas otrzymać. Pani, uczyń nam ten zaszczyt i przywdziej ją.

Gwen zaniemówiła, wyciągnęła rękę i ostrożnie przyjęła okrycie; był to najdelikatniejszy

materiał,  jakiego  kiedykolwiek  dotykała,  prześlizgiwał  się  w  jej  dłoniach,  kiedy  go
rozkładała.  Zachwycił  ją  misterny  wzór  i  błyszcząca,  złota  klamra.  Okryła  nią  ramiona  i
zapięła klamrę pod szyją; pasowała jak ulał. Czuła się jak prawdziwa królowa, kiedy miała ją
na sobie.

Dokoła  rozległ  się  dźwięk  przypominający  ciche  gruchanie.  Gwen  spojrzała  w  górę,  na

wysokie  mury,  wieże  wzbijające  się  na  setki  stóp  i  zobaczyła  małe  okienka,  a  w  nich  ludzi
ubranych  na  czerwono,  którzy  przez  nie  wyglądali  i  wydawali  te  dźwięki.  Unosili  przy  tym

background image

trzy palce do prawej skroni i powoli je odsuwali.

- Co oni robią? – spytał stojący obok Godfrey.
- Pozdrowienie silesian – wyjaśnił Srog. – To gest miłości. I szacunku.
Gwen nie wiedziała, co powiedzieć. Nigdy wcześniej nie czuła się tak kochana. Nigdy też

nie czuła, by na jej barkach spoczywała tak ogromna odpowiedzialność.

Gwen  odwróciła  się,  słysząc  szczęk  metalu,  i  zobaczyła  dziesiątkę  żołnierzy  po  obu

stronach bram miasta, którzy zamykali żelazne kraty, kiedy ostatni ludzie Królewskiego Dworu
weszli  do  środka.  Gwen  zadrżała  na  ten  dźwięk.  Kryła  się  w  nim  jakaś  ostateczność.  Byli
teraz w Silesii. To był ich nowy dom. Dobrze się tu czuła. Lecz zarazem miała złe przeczucie.
W tym dźwięku słyszała, jak gotują się do wojny.

 

* * *

 

Gwendolyn  siedziała  w  pięknej,  wysoko  położonej  komnacie  w  zamku  w  Silesii  i

rozkoszowała  się  otaczającą  ją  ciszą.  Była  sama  po  raz  pierwszy  od  niepamiętnych  czasów.
Na  zewnątrz,  za  zamkniętymi  drzwiami  ludzie  Sroga  oczekiwali  jej  rozkazów.  Ale  nie
wzywała ich jeszcze. Chciała mieć kilka minut dla siebie.

Była  to  piękna  komnata.  Należała  do  poprzedniej  pani.  Gwen  wstała  i  zaczęła  powoli

przechadzać  się  po  komnacie,  dokładnie  się  jej  przyglądając.  Była  wyrzeźbiona  ze
wspaniałego, czerwonego kamienia, o gładkich, starożytnych, startych podłogach i ścianach, i
stropach  zwieńczonych  spektakularnymi  łukami.  Komnata  znajdowała  się  na  samej  górze
zamku,  a  jej  zwrócone  ku  zachodowi  okna  wychodziły  na  Kanion.  Rozległe  widoki  wpadały
do pokoju przez szerokie i wysokie łukowate okna.

Gwen  wyjrzała  na  zewnątrz  i  zachwycił  ją  widok  z  tej  wysokości.  Nigdy  nie  widziała

Kanionu z takiej perspektywy, znajdując się dosłownie na jego skraju; stąd wydawało się, że
cały  świat  to  Kanion,  jedna  ogromna  dziura  wydrążona  w  ziemi,  w  głębi  której  wirowała
wielobarwna mgła. Widok wzbudzał w niej zarazem niepokój, zachwyt pięknem, spokój i złe
przeczucia.

Gwen spojrzała w dal, na odległy horyzont, na Dzicz i w najbardziej oddalonym miejscu

zobaczyła  delikatny  zarys  żółtych  wód  Tartuwianu.  Skierowała  myśli  na  Thora  i  serce  jej
pękło.  Zamknęła  oczy  i  modliła  się  z  całych  sił  o  jego  bezpieczeństwo.  Bardziej  niż
kiedykolwiek chciała, by był teraz przy niej. Chciała, by żył. Chciała, by wychowywał z nią
ich dziecko.

Gwen  sięgnęła  w  dół  i  położyła  dłoń  na  brzuchu,  wyczuwając  dziecko.  Wiedziała,  że  to

niemożliwe, że było jeszcze za wcześnie, lecz czuła się jakoś pełniejsza, bardziej sobą. Czuła
w sobie siłę dwóch istot.

Ten dzień przytłoczył Gwen i targały nią sprzeczne uczucia, gdy spoglądała na ten piękny

krajobraz. Próbowała przygotować  się psychicznie na  to, by być  przywódcą, by przetrzymać
coś, co z całą pewnością będzie najgorszym oblężeniem w dziejach Kręgu. Z jakiegoś powodu
nie mogła się pozbyć wrażenia, że to miasto będzie miejscem jej ostatecznego spoczynku.

Próbowała odegnać ponure myśli. Podeszła do małej, kamiennej fontanny, nabrała w dłoń

trochę zimnej wody i kilka razy ochlapała twarz. Podmuchy zimowego wiatru wdarły się do
pokoju  i  smagały  ją  po  twarzy.  Było  to  przyjemne  uczucie.  Potrzebowała  tego.  Musiała  się
obudzić,  zrozumieć,  gdzie  jest  i  co  się  niedługo  stanie.  Musiała  przestać  myśleć  o  sobie,
zrozumieć, że czas rządzić, że ludzie pokładali w niej nadzieję.

Ta myśl ją przytłoczyła. Pomyślała o swym ojcu, o tym, jak on by postąpił, jak by myślał.

background image

Nauczył  ją  roztaczać  wokół  siebie  aurę  pewności,  bez  względu  na  to,  czy  tak  było  w
rzeczywistości,  czy  nie.  Podejmować  odważne  decyzje.  Nie  okazywać  słabości,
niezdecydowania, wahania. Być dla ludzi kimś, w kogo mogą wierzyć.

Gwen  pragnęła  znowu  zobaczyć  ojca,  zwłaszcza  w  chwili  takiej  jak  ta.  Oddałaby

wszystko, byle tylko pojawił się tu na kilka minut, aby wesprzeć ją radą. Choćby kilka zdań.
Jakąś  częścią  duszy  czuła,  że  jest  z  nią.  Usłyszała  skrzeczenie,  wyjrzała  przez  okno  i
zobaczyła, jak jakiś ptak znika we mgle. Popadła w zadumę.

Gwen  przeszła  przez  pokój  w  stronę  krętych  schodów,  które  wiły  się  aż  do  balustrady.

Chwilę później była już na dachu zamku.

Stała  na  górze,  czując  podmuchy  zimnego  wiatru,  i  patrzyła  na  Kanion,  który  z  tej

perspektywy  robił  jeszcze  większe  wrażenie.  Rozejrzała  się  dokładnie  w  poszukiwaniu
Estopheles, lecz nie mogła jej nigdzie dostrzec.

Gwen  podeszła  do  brzegu  balustrady  i  omiotła  wzrokiem  Silesię.  Spojrzała  w  dół  poza

brzeg Kanionu i ujrzała dolną część miasta, której jeszcze nie widziała, wybudowaną nisko w
dole,  setki  stóp  w  głąb  Kanionu.  Widok  był  niesamowity.  Zastanawiała  się,  ilu  silesian
mieszka na dole, ilu oczekiwało, że ich ocali. Miała nadzieję, że sprosta temu zadaniu.

- Znów się ukrywasz? – usłyszała nagle głos.
Na  jego  dźwięk  Gwen  wzdrygnęła  się  z  obrzydzenia.  Odwróciła  się  powoli,  choć  i  tak

wiedziała,  do  kogo  należy  ten  głos.  Rozpoznała  go  i  ścisnęło  ją  w  żołądku.  Ujrzała  tę
odrażającą twarz i jej podejrzenia się potwierdziły: Alton.

Gwen  nie  mogła  w  to  uwierzyć.  Był  tutaj,  ten  odrażający  arystokrata,  ta  karykatura

mężczyzny,  której  nienawidziła  bardziej  niż  czegokolwiek  innego;  chłopiec,  który  chciał  ją
skłócić  z  Thorem,  który  nabił  jej  głowę  kłamstwami,  który  nękał  ją  pół  jej  życia.  Jakimś
cudem  ten  mały  łachudra  podążała  za  jej  karawaną  i  jakimś  cudem  udało  mu  się  przekonać
strażników,  by  go  wpuścili.  Nie  dziwiło  jej  to:  był  uparty,  nieustępliwy  i  doskonale  kłamał.
Bardzo dobrze szło mu również przekonywanie innych, że należy do arystokracji.

Oczywiście  nie  należał  do  niej.  Był  w  najlepszym  razie  arystokratą  trzeciego  rzędu,

dalekim  kuzynem  jej  rodziców.  To  nie  przeszkadzało  mu  jednak  w  tym,  by  myśleć  o  sobie
zgoła inaczej. Nie spotkała nigdy nikogo, kto uważałby, że przysługują mu większe prawa.

Poczerwieniała ze złości. Jak śmie się tu pojawiać, właśnie tutaj, właśnie teraz? Wtargnął

tu  i  uznał,  że  może  się  z  nią  zobaczyć,  kiedy  mu  się  spodoba  i  odzywać  się  do  niej  w  tak
bezpośredni  sposób  –  jakby  nie  uznawał  jej  nowej  pozycji.  Sama  jego  obecność,  tak
zuchwała, niezapowiedziana, była dla niej obelgą.

- Co cię tu sprowadza? – spytała chłodno.
- Przyłączyłem się do połowy Królewskiego Dworu – powiedział. – Aby być z tobą.
- Szczerze w to wątpię – powiedziała, przejrzawszy jego kłamstwa. – Przyszedłeś, chcąc

uratować swoje życie.

Alton wzruszył ramionami.
-  Możliwe,  że  przyświecały  mi  dwa  cele.  To  prawda,  Gareth  jest  niezrównoważony,  a

Królewski Dwór narażony na atak. Mogę przyznać, że kierowała mną pewna forma instynktu
samozachowawczego.

Uśmiechnął się i postąpił krok naprzód.
- Lecz przyszedłem także dla ciebie – rzekł. – Aby dać ci drugą szansę.
Gwen prychnęła, oburzona jego arogancją.
-  Aby  dać  mi  drugą  szansę?  –  powtórzyła.  –  Czy  nie  dostrzegasz  szaleństwa  w  swych

background image

słowach? Widzisz szaleństwo Garetha, lecz nie swoje?

Alton wzruszył ramionami, niezniechęcony.
-  Przeszłość  zostawmy  za  sobą  –  rzekł.  –  Wybaczam  ci  twoje  błędy.  Oboje  wiemy,  że

cokolwiek się między nami wydarzyło, nie ma to teraz znaczenia. Sytuacja uległa zmianie. Oto
jesteś – królowa bez króla, władczyni bez dworu. Każda królowa potrzebuje króla. Władcy są
silni,  gdy  rządzą  we  dwoje.  Czy  naprawdę  myślisz,  że  możesz  rządzić  tym  wspaniałym
miastem, tą armią zupełnie sama?

Gwen  potrząsnęła  głową.  Nie  mogła  w  to  uwierzyć.  Był  żałosny  ponad  wszelkie

wyobrażenie.

- Rozumiem, że to ty jesteś tym, który przybywa mi na ratunek, który będzie mi towarzyszył

w sprawowaniu rządów? – spytała drwiąco.

-  A  któżby  inny?  –  spytał  z  dumą  i  rozpromienił  się  w  uśmiechu.  –  Znamy  się,  od  kiedy

nauczyliśmy się chodzić. Oboje pochodzimy z królewskiego rodu. Tłumy kochają nas oboje.

Gwen znowu się roześmiała.
- Czyżby? – spytała. – Nie zdawałam sobie sprawy, że tłumy cię kochają. Tak naprawdę

nie wiedziałam nawet, że wiedzą, kim jesteś.

Tym razem to Alton zaczerwienił się ze wstydu.
Nim  zdążył  się  odezwać,  Gwen  uniosła  dłoń.  Miała  dosyć.  Nie  miała  na  to  czasu.  Były

inne, bardziej naglące sprawy, którymi musiała się zająć.

- Zamilcz – rzekła. – Nie jestem tobą zainteresowana. Nigdy nie byłam. I z pewnością nie

będę  niczym  rządzić  razem  z  tobą  –  nie,  żebym  myślała,  że  jesteś  w  stanie  rządzić
czymkolwiek.  Nie  potrafisz  rządzić  nawet  sobą.  Nie  wspominając  już  o  tym,  że  jestem
przyrzeczona Thorowi, a on mnie. Możesz teraz odejść.

Alton roześmiał się krótko, drwiąco.
-  To  wszystko?  –  spytał.  –  To  wszystko,  co  stoi  między  nami?  Thor?  Nie  mówisz  chyba

poważnie.  Porzucił  cię  dla  tej  swojej  małej,  głupiutkiej  wyprawy.  Jest  daleko  na  ziemiach
Imperium i oboje wiemy, że jego powrót nie jest możliwy.

Podszedł bliżej, prosząc.
- Przyznaj, Gwen. Znasz prawdę. Wiesz, że Thor odszedł. Że nigdy nie wróci. Zostawił cię

samą. Widzisz zatem, że teraz już nic nie stoi nam na przeszkodzie. Czas, byśmy się pobrali.
Jeśli nie poślubisz mnie, to kogo? Zostaniesz sama na tym świecie. Nie obawiaj się. Możesz
wyznać, jakie naprawdę żywisz do mnie uczucia.

Gwen zagotowała się ze złości.
- Powiem to tylko raz – wycedziła. – Tym razem słuchaj uważnie, bo usłyszysz te słowa po

raz  ostatni.  Nie  ma  we  mnie  ani  krztyny  miłości  dla  ciebie.  Nie  chcę  więcej  widzieć  twojej
twarzy.  Jeśli  jeszcze  raz  zjawisz  się  przede  mną  niezapowiedziany,  każę  cię  aresztować.  A
teraz odejdź.

Powiedziawszy  to,  Gwen  odwróciła  się  od  niego  i  postąpiła  dwa  kroki  naprzód,

spoglądając nad balustradą, przyglądając się uważnie Kanionowi. Serce biło jej jak oszalałe i
modliła  się,  by  tym  razem  do  niego  dotarło  i  by  ją  zostawił,  i  żeby  nigdy  nie  musiała  już
oglądać  jego  twarzy.  Trzęsła  się  ze  złości  przez  jego  bezczelność  i  nie  chciała  postępować
pochopnie.

Nie  słyszała,  żeby  się  oddalał.  Zamierzała  właśnie  odwrócić  się  i  spojrzeć,  gdy  nagle

poczuła,  jak  silna  dłoń  zakrywa  jej  usta,  a  druga  oplata  ją  i  chwyta  wpół.  Alton  trzymał  ją
mocno,  mimo  tego,  że  się  wyrywała.  Był  zadziwiająco  silny  jak  na  takiego  chudego  i

background image

kościstego  chłopaka.  Przeszedł  z  nią  kilka  kroków  naprzód  i  przechylił  ją  przez  brzeg
balustrady.

Serce Gwen zamarło, gdy spojrzała prosto w dół na spadek i zdała sobie sprawę z tego,

jak mało brakuje, by Alton zepchnął ją w dół.

-  Widzisz  ten  spadek?  –  krzyknął  Alton.  –  Widzisz,  co  mogę  zrobić?  Przyznaj,  że  mnie

kochasz. Przyznaj! Jeśli tego nie zrobisz…

Gwen nagle przypomniała sobie, czego uczyli ją żołnierze jej ojca. Przypomniała sobie, że

miała na nogach buty z drewnianym obcasem. Podniosła wysoko nogę i szybko opuściła ją na
palec Altona.

Ten  pisnął  jak  mała  dziewczynka,  tracąc  równowagę.  Gwen  uwolniła  jedną  rękę,

zamachnęła się i uderzyła go łokciem w splot słoneczny.

Alton gwałtownie wciągnął powietrze i padł na kolana, oddychając chrapliwie.
Spojrzał na nią ze śmiercią w oczach i wstał, przygotowując się do kolejnego ataku.
Gwen położyła dłoń na sztylecie za pasem, gotowa go użyć.
Nagle Alton krzyknął i upadł na kolana.
Gwen zauważyła Steffena i zrozumiała, że właśnie zdzielił Altona w krzyż. Steffen złapał

Altona  za  włosy,  przyciągnął  w  górę,  wyciągnął  sztylet  zza  pasa  i  zdecydowanym  ruchem
przycisnął go Altonowi do gardła.

-  Pani,  wystarczy  jedno  słowo  –  powiedział  Steffen.  –  A  ten  śmieć  zniknie  z  historii

MacGilów.

-  Błagam,  błagam!  –  skamlał  Alton.  –  Błagam,  nie  rób  tego!  Nie  chciałem.  Po  prostu

chciałem być z tobą!

Alton wyglądał żałośnie, na klęczkach, skomląc, błagając o litość.
-  Powinnam  rozkazać  poderżnąć  ci  teraz  gardło  –  zawrzała  Gwendolyn,  wciąż  drżąc  po

tym, jak próbował ją wypchnąć za brzeg. Przestraszyła ją myśl o tym, jak niewiele brakowało.

-  Proszę!  –  błagał  Alton.  –  Nie  możesz  mnie  zabić!  Jestem  arystokratą!  Nie  masz  prawa

mnie tknąć!

Gwen zauważyła jakiś ruch i na dachu pojawiło się kilku mężczyzn. Przewodził im Srog,

za  nim  wpadli  Kolk,  Brom  i  kilku  Gwardzistów.  Podbiegli  do  niej  i  kilku  mocno  chwyciło
Altona, szarpnięciem stawiając go na nogi i przytrzymując w miejscu.

- Pani – powiedział Srog, dysząc ciężko, sprawiając wrażenie zakłopotanego. – Przyjmij

moje przeprosiny. Ten chłopak jakimś cudem prześlizgnął się obok straży. Powiedział im, że
pochodzi z królewskiego rodu, że jest z tobą spokrewniony.

Gwen nadal cała się trzęsła, lecz nie dała tego po sobie poznać.
- Dziękuję za twą troskę – powiedziała, starając się używać swojego królewskiego tonu,

próbując  wejść  w  rolę,  której  od  niej  oczekiwano.  –  Ale  nic  mi  nie  jest.  To  tylko  głupi
chłopiec, a Steffen był tu i przyszedł mi z pomocą.

Srog skinął głową z wdzięcznością ku Steffenowi.
-  Prawo  Silesii  mówi,  że  każdego,  kto  tknie  króla  lub  królową,  musi  spotkać  śmierć  –

powiedział Srog.

- NIE! – krzyknął Alton, szlochając jak dziecko. – Błagam! Nie możecie!
Gwen spojrzała na niego, kręcąc głową. Był żałosny, ale nie mogła znieść myśli o zabiciu

go – nawet, jeśli na to zasłużył.

- Panie – odrzekła Gwen Srogowi. – Jestem tu nowa, zatem proszę o przysługę. Ten jeden

raz  proszę,  byście  nagięli  swoje  prawo.  W  tym  jednym  przypadku  nie  życzę  sobie,  by  go

background image

zabijano. Wolałabym, byście wymierzyli mu jakąś lżejszą karę.

- Wola królowej – powiedział. – Co masz na myśli, pani?
Gwen  zastanowiła  się,  próbując  obmyślić  sposób  na  to,  by  na  dobre  usunąć  Altona  ze

swego życia.

- Skoro ten chłopiec twierdzi, że jest arystokratą, niech dostąpi królewskiego przywileju i

walczy  z  żołnierzami.  Dajcie  Altonowi  zbroję  i  oręż  i  wyślijcie  go  na  bitwę  ze  zwykłymi
oddziałami, niech walczy w pierwszych liniach.

- Nie, pani! – krzyknął Alton. – Nie jestem wojownikiem!
-  Zatem  nauczysz  się,  jak  nim  być  –  powiedziała  Gwen.  –  Może  wykorzystasz  swoją

waleczność w walce z wrogiem, a nie atakując bezbronną kobietę. Zabierzcie go – rozkazała
Gwendolyn.

Straże  pospieszyły,  by  wykonać  jej  rozkaz,  ciągnąc  za  sobą  Altona,  który  krzyczał  w

proteście całą drogę.

- Mądrze postąpiłaś, pani – powiedział Srog z podziwem.
- Pani, jeśli chodzi o ważniejsze sprawy – Brom wystąpił naprzód. – Otrzymujemy raporty

o  mobilizacji  armii  Andronicusa.  Trudno  orzec,  co  jest  prawdą,  a  co  pogłoskami.  Jednakże
jeśli  większość  raportów  to  prawda,  możemy  nie  mieć  tyle  czasu,  ile  myśleliśmy.  Musimy
zakończyć przygotowania i natychmiast zamknąć miasto.

-  To  miasto  zostało  wybudowane  z  zewnętrzną  linią  zabezpieczeń  –  dodał  Srog.  –  Na

chwile  takie  jak  ta.  Możemy  również  zamknąć  zewnętrzne  bramy,  jednak  gdy  to  zrobimy,  już
ich nie otworzymy. Nikt nie będzie mógł wejść ani wyjść.

Gwen się zamyśliła; wiedziała, że muszą się przygotować, ale nie była jeszcze gotowa na

to, by zamknąć miasto.

-  Mój  brat  Kendrick  wciąż  tam  jest  –  rzekła.  –  Podobnie  jak  Thorgin  i  inni  mężni

Legioniści. Nie chcę zamykać miasta, póki mają szansę tu dotrzeć.

- Tak, pani – powiedział Srog.
Wbrew  rozsądkowi  Gwen  miała  nadzieję,  że  Thor  wróci,  nim  zamkną  bramy  miasta;

wiedziała  jednak,  że  będzie  to  graniczyło  z  cudem.  Na  tę  myśl  ogarniał  ją  smutek.  Nie
podobała jej się myśl o pozostawieniu go na zewnątrz.

-  Pani,  jest  jeszcze  jedna  sprawa  –  dodał  Srog,  odchrząkując  i  wahając  się.  –  To  miasto

zostało  zbudowane  z  siecią  tuneli  przeznaczonych  do  ucieczki,  głęboko  pod  powierzchnią.
Jeśli  znajdziemy  się  w  trudnej  sytuacji,  kilkoro  z  nas  może  się  wydostać.  Ty  możesz  się
wydostać.  Jeśli  otoczą  nas  i  nasze  umocnienia  ustąpią,  Andronicus  zniszczy  nas  wszystkich.
Będziemy mogli wyprowadzić cię w bezpieczne miejsce. Poza mury, daleko stąd.

Gwendolyn poruszyła ta propozycja, lecz pokręciła powoli głową.
- Jestem głęboko wdzięczna – powiedziała. – Lecz nigdy bym nie opuściła żadnego z was.

Ani  tego  miasta.  Przyjęliście  mnie.  Będę  traktowała  to  miejsce  jak  mój  dom.  Jeśli  Silesia
upadnie, upadniemy razem z nią. Nie będzie żadnej ucieczki. Nie dla mnie.

Mężczyźni spojrzeli na nią nagle jakoś inaczej i dostrzegła w ich oczach szacunek. Po raz

pierwszy poczuła się jak władca. Prawdziwy władca. Czuła, że to właśnie znaczyło rządzić.
Przewodzić, dając przykład.

Gwendolyn  odwróciła  się  i  spojrzała  na  Kanion,  na  wirującą  mgłę,  rozświetloną

zachodzącym słońcem i raz jeszcze zwróciła myśli ku Thorowi.

Proszę, Thor, pomyślała, Wróć do domu, do mnie.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

 

 
 

Thor  szedł  tuż  za  chłopcem,  a  reszta  podążała  za  nim,  i  w  końcu  wyłonili  się  z  gęstego

listowia. Promienie drugiego słońca kładły się płasko na ziemi. Wydostanie się z dna krateru,
do którego zsunęli się razem z błotem, było nie lada wędrówką. Mieli wrażenie, że nigdy nie
przestaną  spadać.  Wszyscy  byli  całkowicie  pokryci  błotem,  kiedy  ześlizgiwali  się  kilkaset
stóp  w  dół  ogromnego  otworu.  Musieli  wdrapać  się  z  powrotem  na  górę,  co  trwało
niemożliwie długo.

Prawie  zapadł  już  mrok  i  chłopiec  był  zdenerwowany  jak  nigdy,  ciągle  zerkał  na  niebo.

Zdawało  się,  że  niesamowicie  mu  ulżyło,  kiedy  wyszli  na  dużą  polanę  w  dżungli,  pierwszą,
jaką Thor zobaczył w tym miejscu. Przez chwilę był pewien, że nigdy się nie wydostaną z tego
błota – ani z tej dżungli.

Thor z zaskoczeniem ujrzał sporą polanę, liczącą może po sto stóp w obu kierunkach, a na

jej środku – małą chatkę. Z komina unosił się dym, co nie zdziwiło Thora – temperatura spadła
w  ciągu  ostatnich  godzin,  gdy  zaczęła  zapadać  noc.  Widok  chatki  w  takim  miejscu  był
zdumiewający  –  domostwo  w  tak  nieposkromionej  dziczy,  w  otoczeniu  drzew,  których
wierzchołki  sięgały  nieba.  Thor  i  pozostali  wymienili  zdziwione  spojrzenia.  Któż  mógł  tu
mieszkać,  zastanawiał  się  Thor,  w  tym  samotnym  domu  w  sercu  dziczy?  To  było  bardzo
niespodziewane.

-  Mój  dziadek  nie  lubi  większości  ludzi  –  powiedział  chłopiec,  zwracając  się  ku  nim.  –

Zaczekajcie  tu,  pomówię  z  nim.  Obyśmy  trafili  na  dobry  nastrój,  wtedy  pozwoli  wam
zatrzymać się tu na noc.

-  Jesteśmy  ci  niezwykle  wdzięczni  –  powiedział  Thor.  –  Ale  nie  musimy  zostawać  tu  na

noc…

Nim zdążył skończyć zdanie, chłopiec zniknął w domu dziadka.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, dziwne nocne ptaki zaczęły wydawać najróżniejsze

odgłosy. Thor odchylił się do tyłu i spojrzał na strzeliste drzewa, sięgające nieba, które były
tak  wysokie,  że  ledwie  widział  ich  wierzchołki.  Poczuł  się  przytłoczony  ogromem  natury  w
tym miejscu.

Nagle  z  wnętrza  chatki  dobiegły  ich  krzyki.  Thor  spojrzał  na  innych,  niezręcznie

przestępując  z  nogi  na  nogę,  i  zastanawiał  się,  co  robić.  Z  jednej  strony  –  nie  chciał  się  tu
zatrzymywać, chciał ruszyć dalej. Ale chciał też poznać tego staruszka i dowiedzieć się, czy
wiedział coś o Mieczu, nim ruszą w dalszą drogę.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i na zewnątrz wyjrzał mężczyzna w średnim wieku. Był

łysy,  z  kępkami  siwiejących  włosów  po  obu  stronach,  dużym  nosem,  brązowymi  oczami  jak
szparki  i  podwójnym  podbródkiem.  Miał  na  sobie  wystrzępione  szaty  w  odrobinę  lepszym
stanie  niż  łachmany.  Zatrzymał  się  przed  grupą  i  spojrzał  prosto  na  Thora,  wyraźnie
poirytowany.

- Jakim prawem kazaliście mojemu wnukowi się tu przyprowadzić? – zapytał, wściekły.
- Nie kazaliśmy! – zaprotestował Thor. – Zaproponował, że nas zaprowadzi…
- A skąd niby mam wiedzieć, że nie jesteście z Imperium? – naciskał mężczyzna, sięgając

w dół i chwytając rękojeść miecza, który spoczywał u jego pasa.

Thor  i  reszta  również  instynktownie  sięgnęli  do  swoich  broni.  Nie  wiedzieli  wszak,  jak

agresywny ten mężczyzna może się okazać.

background image

-  Wasze  szaty  wskazują  na  to,  że  nie  pochodzicie  stąd  –  powiedział  staruszek.  –  Ale  co,

jeśli to podstęp? Co jeśli jesteście szpiegami Imperium?

Thor  wyczuł,  że  tego  nieufnego  staruszka  najlepiej  przekonać  dobrocią,  podniósł  więc

spokojnie dłoń i zrobił krok do przodu.

-  Panie,  nie  chcemy  zrobić  wam  krzywdy  –  powiedział  najłagodniejszym  tonem,  na  jaki

mógł  się  zdobyć.  –  Nie  jesteśmy  szpiegami  Imperium.  Przybyliśmy  tu  z  Kręgu.  Szukamy
miecza, który został skradziony z naszego królestwa. Nie spotka was z naszej strony nic złego.
Jeśli powiecie nam, w którą stronę się z nim udali, od razu ruszymy w drogę. Jeśli nie –i tak
ruszymy  w  drogę  i  zostawimy  was  w  spokoju.  W  każdym  razie  podziękujcie  waszemu
wnukowi za dobroć, jaką nam okazał, ratując nas. Jesteśmy jego dłużnikami.

Mężczyzna  przyglądał  się  Thorowi  poważnie  przez  chwilę,  i  w  końcu  jego  dłoń  się

rozluźniła; puścił rękojeść miecza i jego twarz również się rozluźniła.

-  Słyszę  to  w  twoim  głosie  –  powiedział  mężczyzna.  –  Akcent.  Rzeczywiście  jesteście  z

Kręgu. Minęły lata, zbyt wiele lat, od kiedy tam byłem. Piękne miejsce. Mocno za nim tęsknię.

Mężczyzna przyjrzał się wszystkim, i w końcu rozluźnił się.
- Wybaczcie, że tak pochopnie was oskarżyłem – dodał. – Mieszkamy tu sami i nigdy nie

można być zbyt ostrożnym. Witajcie. Chciałbym, żebyście się tu zatrzymali. Wchodźcie szybko
– powiedział, machając rękami i spoglądając na drzewa, jak gdyby bał się, że coś może ich
zaatakować.

Thor spojrzał na Reece’a i pozostałych, którzy skinęli głowami i jak jeden mąż weszli do

chatki mężczyzny; ten wszedł za nimi i zamknął drzwi, ryglując je dużym metalowym drągiem.

- Siądźcie, proszę – powiedział staruszek po wejściu, uprzątając w chacie.
Thor  rozejrzał  się  po  przytulnej  chatce  i  zauważył,  że  jest  wystarczająco  przestronna,  by

pomieścić ich wszystkich. Na podłodze rozłożone były futra, mały ogień płonął w kominku, a
w  powietrzu  roznosił  się  zapach  strawy.  Thorowi  zaczęło  burczeć  w  brzuchu.  Krohn  też
musiał wyczuć ten zapach, bo zaczął skomleć.

Chłopiec  pospieszył,  by  wykonać  polecenie  dziadka,  wracając  szybko  z  misą  owoców,

których Thor nie znał. Thor i pozostali wzięli po jednym, a kiedy Krohn zaskomlał, chłopiec
wziął kawałek z misy, pochylił się i wyciągnął dłoń. Krohn wyrwał mu go z ręki, spałaszował,
zrobił śmieszną minę, kilka razy się oblizał i zaczął skomleć o więcej. Chłopiec się roześmiał.

Thor  przyjrzał  się  kawałkowi  owocu.  Wyglądał  jak  figa,  lecz  był  znacznie  większy,

czerwony i pokryty delikatnym meszkiem.

- Co to? – spytał.
- To mules – odrzekł chłopiec.
- Spróbujcie – wtrącił się dziadek. – Jest gorzki, a zarazem słodki. Doda wam sił po tak

długiej wędrówce.

Thor  podsunął  owoc  do  nosa  –  nie  pachniał  jak  nic,  co  znał,  jak  cebula  skrzyżowana  z

cytryną. Czuł w palcach, że się klei; podobnie jak pozostali, uniósł go i niepewnie ugryzł.

Był  zaskoczony  jego  smakiem:  owoc  był  niezwykle  smakowity  i  nawet  ten  niewielki  kęs

dał mu mnóstwo sił. Pochłonął go szybko i oblizał palce, czując się jak nowo narodzony.

Thor  siedział  wraz  z  pozostałymi  na  stercie  futer  rozłożonych  na  podłodze  przed

kominkiem. Krohn podszedł do niego i położył głowę na jego kolanach. Thora zdumiało, jak
dobrze jest usiąść. Ból nóg powoli ustępował. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak długo byli
na  nogach,  jak  mocno  nadwerężył  mięśnie.  Byli  też  cali  w  siniakach  przez  starcie  z  tym
stworem.  Te  futra  były  tak  miękkie  i  wygodne,  że  Thor  miał  wrażenie,  że  mógłby  zasnąć  na

background image

siedząco.

Pomyślał  jednak  o  Kręgu,  który  był  właśnie  najeżdżany  przez  wroga,  wiedział,  że  mają

pilną sprawę, którą muszą się zająć i nie chciał marnować czasu. Nachylił się.

- Jesteśmy niezwykle wdzięczni za waszą gościnę – powiedział Thor do staruszka. – Ale

obawiam  się,  że  nie  mamy  zbyt  wiele  czasu.  Jesteśmy  w  trakcie  naglącej  wyprawy.  Musimy
odnaleźć Miecz. Proszę, powiedzcie nam, w którą stronę szli, a wyruszymy w drogę.

Staruszek usiadł, podpierając się na futrze po drugiej stronie ognia, obok chłopca. Spojrzał

na nich i pokręcił głową.

- Nie możecie teraz tam wyjść – powiedział. – Nie teraz. Nie widzieliście? Drugie słońce

właśnie zachodzi.

- Mówiłem im, dziadziu! – powiedział chłopiec.
- Doceniamy waszą przezorność – powiedział Thor. – Lecz, jak już wspomniałem, mamy

naglącą sprawę, i nie lękamy się owadów.

Staruszek prychnął.
-  Nie  rozumiecie  –  rzekł.  –  Nikt  nie  może  być  na  zewnątrz  nocą.  Nikt.  Nie

przetrwalibyście  godziny.  Po  zmroku,  podczas  wschodu  pierwszego  księżyca,  spada  deszcz.
Nikt nie przetrwa na zewnątrz podczas deszczu.

- A dlaczegóż to nikt nie przetrwa tego deszczu? – naciskał Reece.
Mężczyzna odwrócił się i zmrużył oczy.
- Bo to nie deszcz pada – powiedział. – To nie woda spada z nieba, chłopcze, lecz etabugi.
- Etabugi? – spytał Elden.
-  Rodzaj  pająka,  tyle  że  większy  i  groźniejszy.  W  tej  części  Imperium  pada  nimi  co  noc.

Usłyszycie,  jak  spadają  na  naszą  chatę.  Trwa  to  godzinę,  po  czym  uciekają.  Lecz  jeśli  ktoś
znajdzie  się  w  tym  czasie  na  zewnątrz,  bez  schronienia,  biada  mu.  Widziałem,  jak  etabugi
pożarły  dorosłego  słonia  w  mniej  niż  pięć  minut.  Nie,  zostaniecie  tutaj.  Przy  świtaniu
będziecie mogli wyruszyć w dalszą drogę.

Thor i pozostali spojrzeli po sobie zdumieni. Zadziwiało ich, jak bardzo to miejsce różniło

się  od  Kręgu.  Kiedy  Thor  o  tym  pomyślał,  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  że  jest  wykończony  i
podczas gdy jego umysł palił się, by ruszać dalej, jego ciało nie dotrzymywało mu kroku. Jego
przyjaciele też wyglądali na wykończonych. Nie miał im tego za złe. Thor zrozumiał, że bycie
dobrym  przywódcą  czasami  oznaczało  motywowanie  innych  do  działania,  by  ruszali  dalej  –
lecz czasem oznaczało też pozwolenie na odpoczynek. A jeśli ten staruszek nie przesadzał – a
Thor podejrzewał, że tak było – był wdzięczny, że znalazł to schronienie i że mężczyzna był
taki  gościnny.  Nie  chciał  myśleć  o  tym,  co  mogłoby  się  stać,  gdyby  byli  na  zewnątrz  w  tym
czasie.

-  Jesteśmy  zatem  bardzo  wdzięczni  za  wasze  ostrzeżenie  i  gościnę  –  rzekł  Thor.  –

Dziękuję, że możemy się tu zatrzymać na noc.

Staruszek wzruszył ramionami.
-  Miło  mieć  towarzystwo  od  czasu  do  czasu.  Zwłaszcza  z  Kręgu.  Spędziłem  tam  lepszą

część młodości. Cudowne miejsce.

Thor otworzył oczy szeroko ze zdziwienia; ten człowiek był w Kręgu?
- Więc co robicie tutaj? – spytał O’Connor.
Mężczyzna spojrzał w dół, odczekał kilka sekund i nie odezwał się.
- Przepraszam – powiedział O’Connor. – Nie było moim zamiarem się wtrącać.
Staruszek milczał przez chwilę. W końcu wziął głęboki oddech.

background image

- Kiedy byłem młody, w moim życiu zdarzyła się tragedia. Myślałem, że najlepiej będzie

zacząć  od  nowa.  Chciałem  wyruszyć  na  zachód,  za  Kanion,  przepłynąć  przez  Morze
Tartuwiańskie do Imperium, do dziczy. Chyba w tamtym czasie gdzieś w głębi duszy miałem
nadzieję, że zginę. Pochłonęły mnie moje żale i szukałem łatwej drogi, by o nich zapomnieć.

Tak się jednak nie stało. Jakimś cudem przetrwałem. I spodobało mi się to. Mieszkałem tu

sam  przez  te  wszystkie  lata  –  aż  pojawił  się  mój  wnuk.  Teraz  mam  dla  czego  żyć.  I  mimo
wszystkich tych zwierząt, polubiłem to miejsce. Przebyłem całe Imperium, widziałem miejsca
i rzeczy, których nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. To ogromna, rozległa ziemia, Krąg w
porównaniu z nią to błahostka. Nie żyliście naprawdę, jeśli nie widzieliście tego wszystkiego.
Nie  tylko  samego  Imperium,  i  nie  tylko  wysp.  Lecz  również  Krainy  Smoków.  I  Krainy
Druidów.

- Krainy Druidów? – spytał Thor, prostując się i otrząsając z senności. – Byliście tam?
Mężczyzna skinął głową.
-  W  samym  jej  sercu.  To  magiczne  miejsce.  W  Imperium  jest  wiele  magicznych  miejsc.

Wszystko zostało zniszczone przez Andronicusa, jego armię, która jest wszędzie. Jego patrole
są  wszechobecne,  dlatego  zamieszkałem  tutaj,  głęboko  w  dżungli.  Każdego,  kogo  złapią,
przerabiają na żołnierza lub niewolnika. Armia jego niewolników jest tak naprawdę większa
niż armia żołnierzy. Musi dominować nad wszystkimi, nad każdą jedną duszą.

Staruszek westchnął.
- Stałem się dość zręczny w ukrywaniu się przed tym człowiekiem. Nigdy mnie nie pojmali

–  i  nigdy  im  się  to  nie  uda.  Ani  mojego  wnuka.  Nie  chcę,  by  tak  się  stało.  Dlatego  jestem
nieufny wobec nowych gości, jak wy. Nie chcę, by ktokolwiek mnie wydał.

Thor i pozostali spojrzeli po sobie, zdumieni opowieścią staruszka.
- Czy możecie nam powiedzieć, co wiecie o Mieczu? – spytał Thor.
Mężczyzna bacznie się przyglądał Thorowi. W końcu odwrócił wzrok.
-  Widziałem  tuzin  mężczyzn.  Również  z  Kręgu.  Niezręcznie  poruszali  się  przez  dżunglę.

Towarzyszyło  im  kilku  wojowników,  robili  wrażenie.  Zostawili  za  sobą  szeroką  przesiekę.
Łatwo za nimi podążać. Choć oczywiście dżungla zarasta każdego dnia, więc o ile ścieżka nie
jest świeża, znika. Ale obserwowałem ich. Wiem, dokąd się udali.

- Dokąd? – spytał Reece.
Thorowi wydało się, że widzi w oczach mężczyzny coś na kształt strachu.
- Obrali drogę, która prowadzi do Miasta Niewolników.
- Miasta Niewolników? – powtórzył Elden.
Staruszek skinął głową.
- Jakieś dziesięć mil na zachód stąd. My jesteśmy na skraju dżungli. Jest tylko jedna droga.

Ale uprzedzam was: Miasto Niewolników nie bez powodu nosi taką nazwę. Są ich tam setki
tysięcy.  Wszyscy  to  niewolnicy,  służący  Andronicusowi.  I  taka  sama  liczba  strażników.
Zapuśćcie się do tego miasta, a już się stamtąd nie wydostaniecie.

- Ale dlaczego mieliby zabierać tam Miecz? – spytał Conval.
-  Nie  twierdzę,  że  tam  go  zabierają  –  odrzekł.  –  Powiedziałem  jedynie,  że  idą  tą  drogą.

Mogą iść dokądkolwiek.

- Więc powinniśmy ruszyć za nimi o brzasku – powiedział Thor.
Staruszek potrząsnął głową.
-  Wejść  do  Miasta  Niewolników  to  oddać  się  w  niewolę.  Szczególnie  z  tak  małą  siłą

zbrojną, jak wasza. To samobójstwo.

background image

- Nie mamy wyboru – nalegał Thor. – Przybyliśmy, by odzyskać miecz. I musimy podążać

za nim, gdziekolwiek się znajduje.

Staruszek opuścił głowę i potrząsnął nią ze smutkiem.
- Wskażecie nam drogę? – spytał Thor. – Rankiem?
-  Skazujecie  się  na  śmierć  –  powiedział  staruszek.  –  Mogę  wam  pokazać,  jak  dojść

gdziekolwiek.

Zadowolony,  Thor  oparł  się  na  futrach  –  jednak  gdy  wyciągnął  rękę,  poczuł,  że  coś  go

parzy. Odsunął ją szybko, krzycząc z bólu.

Odwrócił się i spojrzał myśląc, że ujrzy ogień, lecz nic nie zobaczył. Zastanawiał się, co

się stało, czym się oparzył.

- Mówiłem ci, żebyś zamknął okiennice, chłopcze! – krzyknął staruszek.
Chłopiec podbiegł do Thora i szybko zamknął drewniane okiennice za nim. Kiedy Thor się

mu  przyglądał,  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  że  siedział  przy  otwartym  oknie.  Był
zdezorientowany, kiedy patrzył na swoją rękę, na której został niewielki ślad po oparzeniu.

- Co mnie oparzyło? – zapytał.
- Światło księżycowe – odrzekł chłopiec.
- Światło księżycowe? – zapytał Thor, w szoku.
- Jest silne w tych stronach. Nigdy nie wystawiajcie się na nie bezpośrednio. Parzy.
- Tylko pierwszy księżyc parzy – dodał staruszek. – Promienie osłabną za kilka godzin, gdy

pająki znikną. Pod promieniami drugiego można już chodzić.

Thor  potarł  ramię,  kładąc  się  na  plecy,  i  myślał  o  tym  miejscu.  Czuł,  jakby  znalazł  się  o

milion mil od domu. Jakąś częścią duszy czuł, że już nigdy tam nie wróci.

-  Przynieś  mięsiwo  –  polecił  starzec.  Chłopiec  przemierzył  chatkę  i  pojawił  się  z

półmiskiem pełnym mięsa.

Thor  i  pozostali  –  zwłaszcza  Krohn  –  ożywili  się,  unieśli  senne  powieki  i  nachylili  się.

Thor nie śmiał zapytać, z jakiego zwierzęcia pochodzi to mięso, i tak nie znał nazw żadnych
tutejszych  zwierząt.  Lecz  pachniało  wyśmienicie  i  kiedy  chłopiec  zbliżył  się  z  półmiskiem,
Krohn  oblizał  się  i  zaskomlał.  Chłopiec  roześmiał  się  i  podał  pierwszy  kawałek  mięsa
Krohnowi,  odrywając  go  i  rzucając  mu  w  powietrzu;  roześmiał  się  jeszcze  głośniej,  kiedy
Krohn złapał go w locie. Krohn poruszał ogonem, niosąc go do kąta i przeżuwając.

Thor  uśmiechał  się,  kiedy  każdy  brał  po  kawałku  z  tacy  za  pomocą  kijków.  Chłopiec  i

starzec  poszli  w  ich  ślady  i  wszyscy  odsunęli  się,  posilając  się  z  zadowoleniem  przy  ogniu.
Thor  ugryzł  kawałek  i  był  zaskoczony  tym,  ile  smaku  kryło  się  w  tym  mięsie  –  i  jak  twarde
było. Czuł, że wracają mu siły, gdy je przeżuwał.

Chłopiec  przyniósł  bukłak  z  winem  i  kielichy,  rozdając  i  napełniając  je.  Thor  napił  się  i

mocny trunek od razu uderzył mu do głowy.

Z pełnym brzuchem, po mocnym winie i przy ciepłym płomieniu, który go odprężał, Thor

czuł, że zaczyna morzyć go sen. Ale otrząsnął się z tego uczucia. Był przywódcą tej grupy i nie
mógł  sobie  jeszcze  pozwolić  na  to,  by  zasnąć.  Najpierw  chciał  się  upewnić,  że  pozostali
posnęli.

W  chatce  zapanowała  przyjemna  cisza.  Wkrótce  w  pomieszczeniu  zaczęło  się  rozlegać

chrapanie starca; chłopiec zachichotał. Krohn wrócił do Thora, oparł głowę na jego kolanach,
zamknął oczy i też zasnął.

Thor  i  jego  bracia  nie  spali,  szeroko  otwartymi  oczyma  wpatrywali  się  w  płomień.

Widzieli  dzisiaj  zbyt  wiele  i  wszystkich,  mimo  zmęczenia,  ogarnął  niepokój.  Panowała

background image

ponura,  niezmącona  cisza,  jak  gdyby  wiedzieli,  że  są  na  wyprawie,  która  prowadzi  ich  do
śmierci.

-  Myślicie  czasem  o  tym,  jak  inaczej  wyglądało  nasze  życie,  nim  przystąpiliśmy  do

Legionu? – spytał O’Connor.

- Jaki sens teraz to roztrząsać? – spytał Elden.
O’Connor wzruszył ramionami.
-  Czasem  myślę  o  tym,  co  było  kiedyś  –  powiedział  O’Connor.  –  Choć  nie  żałuję.  Po

prostu  o  tym  myślę.  Jak  inaczej  ułożyłoby  się  życie.  Czasem  ogarnia  mnie  tęsknota  za  moją
wioską.  Za  rodziną.  Najbardziej  chyba  brakuje  mi  siostry.  Jest  o  dwa  lata  młodsza.  Teraz,
kiedy  tarcza  opadła  i  Imperium  najeżdża  myślę  o  niej,  jest  tam  sama.  Nie  wiem,  czy
kiedykolwiek ją jeszcze ujrzę.

- Jeśli zdążymy na czas – powiedział Thor. – Ocalimy ją.
O’Connor zamyślił się, nieprzekonany.
-  Chciałem  zostać  kowalem  –  powiedział  Elden.  –  Mój  ojciec,  to  on  nakłonił  mnie  do

Legionu.  Sam  próbował,  jako  chłopiec,  i  mu  się  nie  powiodło.  Chciał,  bym  osiągnął  to,  co
jemu się nie udało. Cieszę się, że tak się to potoczyło. Moje życie byłoby pospolite, gdyby nie
to. Nie zobaczyłbym połowy tego, co widziałem.

-  Panny  czekały  na  nas  w  wiosce  –  powiedział  Conval.  –  Obaj  byliśmy  po  słowie,

mieliśmy się żenić. Podwójny ślub. Legion to zmienił. Obiecały, że poczekają na nas.

- Jednak wątpimy, że tak się stanie – powiedział Conven.
Thor zamyślił się i zdał sobie sprawę z tego, że nie tęsknił za nikim ani niczym ze swojej

wioski.  Legion  był  jego  życiem,  całym  jego  życiem.  W  oczach  pozostałych  dostrzegał,  że  to
było również ich życie. Stali się kimś więcej niż przyjaciółmi – stali się prawdziwymi braćmi.
Byli wszystkim, co mieli.

- Nie mówię już z rodziną – powiedział Elden.
- Ja również – rzekł O’Connor.
- Teraz Legion to nasza rodzina – powiedział Reece.
Thor zdał sobie sprawę z tego, że to prawda.
Nagle rozległy się głośne uderzenia o dach, jakby grad spadał z nieba. Przybierały na sile i

Thor  i  pozostali  zaniepokojeni  spojrzeli  na  sufit,  który  brzmiał  jakby  zaczynał  się  uginać.
Staruszek i chłopiec obudzili się  i również spojrzeli w górę.

- Deszcz – zauważył staruszek.
Dźwięk  był  przerażający,  absorbujący,  brzmiał  tak,  jak  gdyby  z  nieba  spadały  małe

kamienie.  Co  gorsza,  temu  dźwiękowi  towarzyszył  przerażający,  świszczący  odgłos  tysięcy
owadów.  Brzmiało  to  tak,  jak  gdyby  owady  chciały  się  przegryźć  przez  dach  i  dostać  do
środka. Thor spojrzał w górę i był wdzięczny za tę barierę, która oddzielała ich od zewnątrz,
bardzo wdzięczny, że ten mężczyzna nie kazał im spędzić nocy w dżungli.

Po jakimś czasie, który zdawał się trwać kilka godzin, dźwięk w końcu ustał, a syczenie

przycichło. Chłopiec skoczył na nogi, przeszedł przez chatę, otworzył drzwi i rozejrzał się.

- Teraz jest już bezpiecznie – rzekł.
Wszyscy skoczyli na równe nogi, pospieszyli do drzwi i wyjrzeli na zewnątrz.
W oddali Thor widział tysiące czarnych owadów spieszących w przeciwnym kierunku, w

stronę dżungli.

- Promienie księżyca też już nic nie zrobią – powiedział chłopiec. – Widzicie – to drugi

księżyc. Można poznać po fioletowym świetle.

background image

Thor  wyszedł  na  zewnątrz,  wciągając  w  płuca  zimne  nocne  powietrze.  Dżungla

przepełniona była miękkimi odgłosami nocy. Thor rozejrzał się w ciemności ze zdumieniem.

- Teraz jest bezpiecznie, ale nie zostawajcie tu długo – powiedział chłopiec.
Reece  wyszedł  i  stanął  obok  Thora,  a  chłopiec  pospieszył  do  środka  i  zamknął  za  sobą

drzwi  chaty.  Stali  tam  we  dwóch,  patrząc  na  niebo,  na  ogromny,  fioletowy  księżyc  i
błyszczące, czerwone gwiazdy. To miejsce było jeszcze bardziej fantastyczne, niż Thor sobie
wyobrażał.

- Możemy jutro zginąć – powiedział Reece, patrząc w niebo.
- Wiem – odrzekł Thor. Myślał dokładnie o tym samym. Zdawało się, że nie mają żadnych

szans.

-  Jeśli  tak  będzie,  chcę,  byś  wiedział,  że  jesteś  moim  bratem  –  powiedział  mu  Reece.  –

Moim prawdziwym bratem.

Reece  spojrzał  na  niego  znacząco.  Thor  wyciągnął  do  niego  rękę  i  ścisnął  jego

przedramię.

- A ty moim – odrzekł.

 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

 

 
 

Hafold spieszyła przez komnatę królowej, przygotowując jej poranny posiłek, jak każdego

dnia podczas trzydziestu pięciu lat swojej służby u królowej. Hafold była skrupulatną kobietą i
trzymała  się  sztywno  swojego  planu  dnia,  przemierzając  kamienną  komnatę  i  przygotowując
zupę z płatków owsianych dla królowej.

Jednak  tego  dnia  poruszała  się  dwa  razy  szybciej  niż  zawsze.  Po  raz  pierwszy  w  czasie

swojej służby spóźniła się. Wierciła się i przewracała całą noc przez jakieś niejasne sny, które
nie  mogły  wróżyć  nic  dobrego,  pierwsze  koszmary,  jakie  kiedykolwiek  się  jej  przyśniły.
Widziała Królewski Dwór stojący w ogniu, ludzi płonących żywcem, krzyczących dokoła niej.

Kiedy się przebudziła, pierwsze słońce stało już wysoko na niebie i Hafold, zakłopotana,

wyskoczyła z posłania. Czuła się potwornie na myśl, że kazała królowej czekać, że zjawi się
tak  późno.  Hafold  zwykle  przychodziła  pierwsza,  a  za  nią  druga  służąca  królowej,  która
przynosiła przedpołudniową herbatę. Teraz Hafold będzie musiała się wstydzić, że  zjawi się
w tym samym czasie, co druga służąca. Hafold nie znosiła niekompetencji u innych; u siebie
nie mogła jej ścierpieć.

Hafold  pochyliła  głowę,  skuliwszy  się,  przyspieszyła  kroku  i  zacisnęła  drżące  dłonie  na

tacy,  żywiąc  nadzieję,  że  królowa  nie  będzie  na  nią  zła.  Rzecz  jasna,  w  tak  katatonicznym
stanie, w jakim znajdowała się królowa, trudno było oczekiwać, że wyrazi cokolwiek, czy to
zadowolenie,  czy  też  jego  brak.  Lecz  Hafold  była  w  stanie  wyczuć  najmniejsze  ruchy
królowej. Po tylu latach królowa była dla niej zarazem jak matka, siostra i córka. Hafold była
wobec niej bardziej opiekuńcza niż wobec któregokolwiek mieszkańca Królewskiego Dworu
– niż wobec któregokolwiek członka swojej rodziny.

Hafold  skręciła  za  róg,  zastanawiając  się,  w  jaki  sposób  może  wynagrodzić  królowej

swoje  spóźnienie.  Podniosła  wzrok  i  dostrzegła  ją  w  oddali.  Królowa  siedziała  na  krześle
przy  oknie,  wpatrując  się  pustym  wzrokiem  w  przestrzeń,  niezmiennie  od  tygodni.  Przy  niej
stała  druga  służąca,  z  filiżanką  w  dłoni,  w  sam  czas;  dziewczyna  była  młoda  i  nowa  w
Królewskim Dworze. Ostrożnie wlewała napar do błyszczącej, złotej filiżanki.

Hafold  nie  chciała  im  przeszkodzić,  podeszła  więc  cicho,  stąpając  bezszelestnie,  jej

miękkie  pantofle  tłumiły  odgłos  kroków  na  kamiennej  podłodze.  Kiedy  się  zbliżyła  i
przygotowywała, by się odezwać, nagle się zatrzymała. Coś było nie tak.

Hafold zobaczyła, jak służąca szybkim ruchem sięga do kamizeli, wyciąga małą sakiewkę,

wsypuje  biały  proszek  do  herbaty  królowej  i  wsuwa  ją  z  powrotem  do  kieszeni.  Włożyła
filiżankę w bezwładną dłoń królowej i pomagała jej ją wypić, jak zawsze.

Serce  Hafold  przepełniło  się  trwogą;  upuściła  srebrną  tacę,  roztrzaskując  delikatne

naczynia  na  podłodze  i  rzuciła  się  w  kierunku  królowej.  Wyciągnęła  rękę  i  odepchnęła
filiżankę od jej ust. W sama porę trąciła delikatną porcelanę, która rozbiła się w drobny mak
na posadzce.

Służąca  podskoczyła,  spoglądając  na  Hafold  oczyma  ogromnymi  z  przerażenia.  Hafold

przyskoczyła  do  niej,  chwytając  mocno  za  koszulę,  rozrywając  jej  kamizelę  i  wyciągając
sakiewkę  z  proszkiem.  Powąchała,  nabrała  odrobinę  na  koniuszek  palca  i  spróbowała.
Warknęła na dziewczynę, która zamarła z przerażenia.

- Niamrut – powiedziała Hafold z naciskiem. – Dlaczego dajesz to królowej? Wiesz, czym

się kończy podawanie komuś tego proszku?

background image

Dziewczyna patrzyła na nią tępo, cała się trzęsła.
Hafold  wpadła  w  furię.  To  była  toksyczna  trucizna,  powstała,  by  zabijać  mózg  powoli.

Dlaczego ta dziewka jej to podawała? Patrząc na nią, tak młodą i głupią, Hafold zrozumiała,
że stał za tym ktoś inny.

- Kto cię do tego namówił? – naciskała Hafold, chwytając ją mocniej. – Kto rozkazał ci

otruć naszą królową? Jak długo to trwa? GADAJŻE! – wrzasnęła, zamachując się i z całej siły
uderzając dziewczynę otwartą dłonią.

Dziewczyna krzyknęła, cała się trzęsąc i szlochając. W końcu wydusiła z siebie:
- Król! Król rozkazał mi to zrobić! Zagroził mi. To jego rozkazy. Wybaczcie!
Hafold  zatrzęsła  się  z  gniewu.  Gareth.  Syn  królowej.  Truje  swoją  matkę.  Na  myśl  o  tym

zrobiło jej się niedobrze.

- Od jak dawna? – spytała Hafold, zastanawiając się, czy stan królowej rzeczywiście miał

coś wspólnego z jej udarem.

Dziewczyna wybuchnęła płaczem.
- Od śmierci jej męża. Wybaczcie. Nie wiedziałam. Król mówił, że to jej pomoże.
- Głupia dziewczyno – wrzasnęła Hafold i odepchnęła ją na drugi koniec pomieszczenia.

Dziewczyna krzyknęła, zatoczyła się i uciekła z komnaty z płaczem.

Hafold  uklękła  przy  swojej  królowej  i  spojrzała  na  nią  zupełnie  inaczej  niż  dotychczas.

Dzięki wieloletniej pracy pielęgniarki Hafold wiedziała, jakie szkody był w stanie wyrządzić
niamrut  –  wiedziała  też,  jak  usunąć  jego  objawy.  Jego  efekty  nie  były  trwałe,  jeśli  zaradziło
się mu w porę.

Hafold przymknęła powieki królowej i ujrzała, że mają żółtawy odcień, co utwierdziło ją

w  przekonaniu,  że  królowej  podawano  tę  truciznę.  Hafold  była  przekonana,  że  to  dlatego
wpadła w ten katatoniczny stan. To nie żal po zmarłym mężu – a trucizna, którą podawał jej jej
własny syn.

Musiała  to  przyznać  Garethowi:  wybrał  idealną  chwilę  na  to,  by  ją  otruć,  by  przed

światem  wyglądało  to  tak,  jakby  matka  marniała  z  żalu.  Był  nawet  bardziej  przebiegły,  niż
myślała.

Hafold przeszła na drugą stronę komnaty, przetrząsnęła każdą szufladę w swojej szafce z

lekami.  Wyciągnęła  żółty  płyn,  którego  szukała.  Drżącymi  rękami  dodała  kroplę  do  filiżanki
wody, po czym pospieszyła do królowej i przyłożyła ją do jej ust, zmuszając ją do picia.

Królowa  piła  i  piła,  kręcąc  głową,  próbując  się  odsunąć,  ale  Hafold  dopilnowała,  by

wypiła całość.

Królowa,  opierając  się,  opróżniła  filiżankę.  W  końcu  pokręciła  głową,  podniosła  dłoń  i

odepchnęła rękę Hafold.

Hafold była zaskoczona i zachwycona. Królowa uniosła dłoń po raz pierwszy od tygodni.
- Cóż to za napój, do którego wypicia mnie zmuszasz? – spytała królowa.
Hafold  podskoczyła  z  radości  na  dźwięk  jej  głosu,  jej  pierwszych  słów,  bo  zdała  sobie

sprawę,  że  wraca  do  siebie.  Wyciągnęła  ręce  i  objęła  królową  –  po  raz  pierwszy  w  ciągu
trzydziestu pięciu lat służby.

Królowa, która odzyskiwała siły, oburzona, wstała i wydała z siebie stłumiony krzyk.
- Moja królowo, moja królowo! – zawołała Hafold. – Wróciłaś do mnie!
Królowa odsunęła Hafold, dumna jak niegdyś.
- Co też mówisz? – zapytała królowa. – Jak to wróciłam?
- Byłaś truta – wyjaśniła Hafold. – Gareth cię truł!

background image

W oczach królowej zajaśniał błysk świadomości i nagle zrozumiała.
- Zaprowadź mnie do niego – rozkazała królowa.

 

* * *

 

Królowa MacGil kroczyła dobrze jej znanymi korytarzami Królewskiego Dworu z Hafold

u  boku,  doszedłszy  do  siebie.  Po  raz  pierwszy  od  niepamiętnych  dni  czuła  się  świadoma,  w
pełni sił. Jednocześnie wrzał w niej gniew na syna i chciała się z nim skonfrontować.

Z  każdym  krokiem  stawała  się  bardziej  dawną  sobą,  tym  jaśniej  docierało  do  niej  to,  co

się  stało,  i  jaką  rolę  w  tym  odegrał  jej  syn.  Ta  myśl  wywoływała  w  niej  mdłości  i  w  głębi
duszy wciąż nie chciała w to uwierzyć. Cóż takiego zrobiła, że wychowała takiego potwora?

-  Moja  królowo,  to  nie  najlepszy  pomysł  –  odezwała  się  idąca  u  jej  boku  Hafold.  –

Powinnyśmy  opuścić  do  miejsce  jak  najszybciej,  uciec,  póki  czas.  Nie  wiadomo,  jak  Gareth
zareaguje – może kazać cię zabić. Musimy uciec daleko stąd. Musimy wyruszyć do Silesii, do
Gwendolyn. Tam otoczą cię opieką.

- Najpierw pomówię z moim synem – odrzekła.
Nic  nie  byłoby  w  stanie  powstrzymać  królowej  przed  poznaniem  prawdy,  przed

usłyszeniem  tych  słów  z  ust  samego  Garetha.  Królowa  MacGil  nigdy  nie  uciekała  przed
konfrontacją  i  teraz  także  nie  zamierzała  tego  robić  –  a  już  z  pewnością  nie  przed  własnym
synem.

Królowa otworzyła z hukiem drzwi gabinetu swojego zmarłego męża, oburzona, że jej syn

pomyślał, że może go zająć. Gwałtownie wciągnęła powietrze, stając na progu pomieszczenia,
przerażona  widokiem  miejsca,  cennych  książek  i  zwojów  jej  zmarłego  męża,  rozdartych  i
rozrzuconych na podłodze. Pomieszczenie było rozniesione na strzępy, zniszczone.

Na  drugim  końcu  gabinetu  rozparty  na  fotelu  siedział  jej  syn.  Patrzył  na  nią  z  nieczułym

uśmiechem.

Gareth  siedział  w  samym  środku  tego  rozgardiaszu  i  wpatrywał  się  w  nią  czarnymi,

bezdusznymi oczyma. Wyczuwała w powietrzu lekką woń opium. Gareth nie golił się od wielu
dni, miał silnie podkrążone oczy, jego ubrania były brudne i wyglądał, jakby postradał zmysły.
Nie  wyglądał  ani  na  jotę  jak  syn,  którego  urodziła,  jak  chłopiec,  którego  wychowała.
Władanie królestwem postarzyło go o dwadzieścia lat. Ledwie go rozpoznała.

-  Matko  –  powiedział  beznamiętnie,  wcale  nie  zaskoczony,  że  ją  widzi.  –  W  końcu

przyszłaś się ze mną zobaczyć.

Królowa zgromiła go spojrzeniem.
- Co zrobiłeś z gabinetem mego męża? – zapytała.
Gareth się roześmiał.
-  Raczej  nie  będzie  go  już  potrzebował  –  rzekł  Gareth.  –  Ale  uważam,  że  teraz  wygląda

znacznie lepiej. Nie sądzisz?

Królowa gwałtownie ruszyła naprzód.
- Trułeś mnie? – spytała.
Gareth wpatrywał się w nią z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Znalazłyśmy dzisiaj proszek, panie, przy służącej – wtrąciła Hafold. – Powiedziała, że to

z twoich rozkazów.

- Czy to prawda? – spytała cicho królowa, żywiąc nadzieję, że tak nie jest.
Gareth pokręcił wolno głową.
-  Matko,  matko,  matko  –  rzekł.  –  Dlaczegóż  teraz  nagle  się  mną  interesujesz,  po  tych

background image

wszystkich  latach?  Kiedy  byłem  młody,  całą  miłością  obdarzałaś  Reece’a.  Kendrick  był
najlepszym z nas wszystkich, ale nie potrafiłaś go pokochać, bo był bastardem twojego męża.
Godfrey  rozczarowywał  cię  w  tych  swoich  karczmach.  Luanda  była  już  po  części  poza
Królewskim  Dworem  i  nie  stanowiła  dla  ciebie  zagrożenia.  A  Gwendolyn  –  no  cóż,  była
dziewczyną, i czułaś się zbyt zagrożona, by potrafić ją pokochać.

Więc całą miłość otrzymywał Reece. Reszta została pominięta. Ja dla ciebie nie istniałem.

Dopiero po tym wszystkim w końcu zauważyłaś, że tu jestem.

W spojrzeniu królowej pojawiły się gromy; nie miała nastroju na sofizmaty Garetha.
- Czy to prawda? – powtórzyła.
Gareth zachichotał.
-  Prawda  ma  wiele  płaszczyzn,  czyż  nie?  –  rzekł.  –  Jakie  by  to  miało  znaczenie,  gdybyś

została  otruta?  W  twym  życiu  nastąpiły  gwałtowne  zmiany,  zbliżałaś  się  do  grobu.  Królowa
bez króla. Nie przychodzi mi do głowy nic bardziej bezużytecznego.

Królowa MacGil czuła, jak się w niej gotuje. Było jej niedobrze.
-  Jesteś  nędzną  karykaturą  człowieka,  a  nie  synem  –  syknęła.  –  Przynosisz  mi  hańbę.

Żałuję, żeś się narodził.

-  Wiem,  matko  –  powiedział  ze  spokojem.  –  Wiedziałem  to  od  dnia,  w  którym  się

narodziłem. Jednakże teraz już nic nie możesz na to poradzić. Bo w końcu jestem poza twoim
zasięgiem,  poza  zasięgiem  ojca.  A  teraz,  rozkazuję  ci  –  powiedział  głośno,  wstając,  a  twarz
poczerwieniała mu z gniewu. – Teraz ty jesteś moją poddaną. Wystarczy, bym skinął palcem, a
mój służący cię zabije. Jesteś na mojej łasce.

-  Zatem  zrób  to  –  odparowała  bez  strachu,  równie  zdeterminowana.  –  Nie  bądź  tym

tchórzliwym chłopcem, którym zawsze byłeś. Bądź mężczyzną, jak twój ojciec i rozkaż zabić
mnie na twoich oczach. Lepiej – dobądź miecza i zrób to własnymi rękoma.

Gareth usiadł, trzęsąc się.
- Nie potrafisz tego zrobić, nieprawdaż? – zapytała. – Nie. Zamiast tego każesz tej małej

służącej  zabijać  mnie  powoli.  Jesteś  tchórzem.  Zawsze  nim  byłeś.  Hańbisz  pamięć  swego
ojca.

Nagle  Gareth  sięgnął  do  pasa,  wyciągnął  sztylet,  uniósł  go  wysoko  i  z  przeraźliwym

krzykiem  rzucił  się  na  matkę.  Kiedy  znalazł  się  blisko  niej,  zniżył  ostrze,  kierując  je  ku  jej
twarzy.

Lecz królowa MacGil była córką jednego króla i żoną drugiego. Całe życie obracała się

wśród  przemocy,  była  szkolona  przez  królewskie  straże  od  czasu,  gdy  nauczyła  się  chodzić.
Kiedy  Gareth  się  na  nią  rzucił,  ze  spokojem  chwyciła  kamienne  popiersie  swojego  męża,
poczekała, aż Gareth się zbliży, odsunęła się i zamachnęła na niego.

Wymierzyła idealnie – uniknęła jego ostrza i uderzyła popiersiem w głowę. Gareth zwalił

się na drewniany stół, zatoczywszy się, i gwałtownie zatrzymał na ścianie.

Gareth  leżał  na  ziemi  i  z  trudem  łapał  oddech.  Zamrugał  kilka  razy.  Z  jego  głowy  ciekła

krew. Oszołomiony, próbował usiąść i wytarł krew z tyłu gardła. Przynajmniej z jego twarzy
zniknął uśmiech.

- Skończyłam z tobą – powiedziała królowa chłodno. – Od dziś nie jesteś już moim synem.

Chcę,  byś  zdawał  sobie  z  tego  sprawę.  Nie  jesteś  nawet  obcym.  Jesteś  dla  mnie  niczym.
Opuszczę  to  miejsce  i  nie  wrócę,  póki  będziesz  sprawował  tu  rządy.  Jestem  pewna,  że  to  ty
odebrałeś  mi  mojego  męża.  I  za  to  zgnijesz  w  piekle.  Nie  myśl,  że  za  to  nie  zapłacisz.
Powiedziano mi, że tarcza opadła. Wkrótce ludzie Imperium zaleją to miejsce i spalą je do cna

background image

– a ty spłoniesz razem z nim.

Nagle Gareth się roześmiał, plując krwią.
-  Jest  to  wątpliwe,  matko  –  rzekł.  –  Wielu  ludzi  próbowało  mnie  zabić.  Jednak  nie

powiodło im się. Dziś rano mój nadworny degustator padł martwy na moich oczach – kolejna
nieudana  intryga,  która  miała  pozbawić  mnie  życia.  A  wczoraj  dowiedziałem  się,  że  ktoś  z
mego  bliskiego  otoczenia  zjawi  się  jutro  o  brzasku,  by  mnie  zabić.  Nie  mam  żadnych
sprzymierzeńców,  lecz  mam  szpiegów.  I  diabła  po  swojej  stronie.  Widzisz,  matko,  nikomu
nigdy  nie  udało  się  mnie  zabić.  I  nikomu  się  to  nigdy  nie  uda.  Zawsze  jestem  o  krok  przed
nimi, matko. Tego nigdy nie rozumiałaś. Zawsze jestem o krok przed innymi.

Gareth roześmiał się, trzęsąc się, lecz królowa MacGil miała go dosyć.
Odwróciła się i wypadła z pomieszczenia, trzasnąwszy drzwiami. Hafold podążała za nią.

Królowa  słyszała  śmiech  swojego  syna,  który  rozszedł  się  echem,  i  wiedziała,  że  po  raz
ostatni postawiła stopę w Królewskim Dworze.
 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

 

 
 

Gwendolyn skakała po letniej łące pełnej kwiatów, odurzającej barwami, ze swoim ojcem

– młodym, pełnym życia i zdrowym – u boku. Była mała, miała może z dziesięć lat, i ojciec
podrzucał  ją  w  górę  i  huśtał,  gdy  przemierzali  łąkę  skacząc.  Śmiała  się  bez  opamiętania,
zachwycona,  że  może  z  nim  być.  On  też  się  śmiał,  a  jego  śmiech  był  niezwykle  beztroski,
głęboki, pocieszający. Czuła się bezpieczna, pewna swego miejsca w świecie, jak gdyby nic
nie mogło się nigdy zmienić.

Łąka była zalana słońcem, najbardziej rozświetlona, jaką Gwen kiedykolwiek widziała, i

kiedy  na  niego  patrzyła,  wyglądał  na  młodszego  i  szczęśliwszego,  niż  kiedykolwiek  go
widziała.

- Jestem z ciebie taki dumny, moje dziecko – powiedział do niej.
Z szerokim uśmiechem schylił się i podniósł ją, chwytając ją pod ręce. Uniósł ją wysoko

w górę, tak jak zawsze, kiedy była dzieckiem. Roześmiała się, rozradowana.

Lecz  kiedy  postawił  ją  i  jej  stopy  dotknęły  ziemi,  spojrzała  w  dół  i  zrozumiała,  że

wszystko się zmieniło. Wcześniej ziemia pokryta była kwiatami – na ich miejsce pojawiła się
czarna  gleba;  wcześniej  niebo  było  czyste,  błękitne  –  teraz  ciemne,  zachmurzone;  wcześniej
były tam kwiaty, teraz zastąpiły je pola cierniowe.

A najgorsze było to, że nie było przy niej jej ojca, była sama.
Gwendolyn usłyszała piskliwy krzyk, jakby dziecka; odwróciła się i w oddali, na szczycie

niewielkiego  wzniesienia  spostrzegła  kołyskę,  umieszczoną  w  krzewie  cierniowym.  Krzyki
stały się głośniejsze. Gwen ostrożnie podeszła do kołyski. Jakimś cudem wiedziała, że to jej
syn.

Chłopiec.
Podeszła do kołyski, pochyliła się i zajrzała do środka – urzekło ją piękno tego dziecka.

Biło od niego światło i nie mogła się nadziwić, jak bardzo jest do niej podobne.

Wyciągnęła  ręce  w  dół,  by  podnieść  dziecko,  lecz  nagle  kołyska  zaczęła  się  poruszać.

Silny nurt wody zaczął płynąć obok niej, porywając kołyskę w dół krętej górskiej ścieżki.

Gwen pobiegła za nią, lecz na nic się to nie zdało. Kołyska płynęła zbyt szybko, a rzeka

wkrótce zmieniła się w przepastne morze.

Gwen stanęła na skalistym brzegu, patrząc na kotłującą się burzę.
- NIE! – krzyknęła, wyciągając ręce do dziecka, wchodząc do wody.
Jednak  na  nic  się  to  nie  zdało.  Dziecko  było  już  daleko  na  morzu,  unoszone  prądem,

łkające w kołysce. Gwendolyn nigdy nie czuła się tak bezsilna. Chciała, by ocean zabrał także
ją.

Gwen  zauważyła,  że  powierzchnia  wody  zaczyna  się  burzyć  i  chwilę  później  z  wody  z

wrzaskiem wyłoniła się ogromna bestia.

Smok.
Smok wyłaniał się coraz wyżej. Nigdy nie widziała większego stwora. Wyrastał przed nią

jak ściana, przesłaniając niebo. Odrzucił łeb w tył i zaryczał. Był to najbardziej przerażający
dźwięk, jaki słyszała.

Nagle za nim wezbrała ogromna fala, wysoka na pięćdziesiąt stóp, i zmierzała wprost na

nią.

Chciała się odwrócić i uciekać, lecz było już za późno.

background image

Fala zmierzała w jej kierunku, niosąc ze sobą smoka, by ją pochłonąć i zabić.
Gwendolyn  przebudziła  się  i  usiadła  na  posłaniu,  którego  nie  rozpoznawała,  w

pomieszczeniu, którego nie znała, oddychając ciężko i rozglądając się, próbując przypomnieć
sobie,  gdzie  jest.  Promienie  wschodzącego  pierwszego  słońca  wdzierały  się  przez  okno.
Gwen  skoczyła  na  nogi,  przeszła  przez  komnatę,  ubrała  się  szybko  i  ochlapała  twarz  zimną
wodą  z  małej  kamiennej  misy  po  drugiej  stronie  pomieszczenia.  Przesunęła  mokrymi  dłońmi
po twarzy i przeczesała palcami włosy. Potrząsnęła głową, próbując otrząsnąć się z okropnych
wizji,  starając  się  powrócić  do  jawy.  Rzeczywistość  była  wystarczająco  mroczna  –  nie
potrzebowała koszmarów, które by ją pogorszyły.

Sen zdawał się zbyt prawdziwy. Jej ojciec, dziecko, ocean, smok, mrok ogarniający świat.

Nie mogła się opędzić od myśli, że to zapowiedź jakichś okropności.

Gwendolyn  stanęła  przy  dużym,  otwartym  oknie  i  spojrzała  w  dół  na  lśniącą  w  słońcu

Silesię; ludzie kręcili się już na zewnątrz, o tak wczesnej porze, przygotowując swoje dobra
na dzień handlowy. Kiedy przyglądała się mieszkańcom, dostrzegła też jakiś ruch – ujrzała, że
zbierają się przy bramach miasta. Podążyła za ich spojrzeniem i spostrzegła niewielki obłok
kurzu  na  horyzoncie,  zmierzający  niespiesznie  ku  Silesii  i  zdała  sobie  sprawę,  że  był  to
jeździec, zmierzający w tę stronę. Dwóch jeźdźców. A za nimi grupa może ze stu mieszczan.

Gwen poczuła ulgę, kiedy zrozumiała, że to nie armia Andronicusa, lecz zastanawiała się,

kto to może być. Rozległ się stłumiony dźwięk rogu i Gwen zobaczyła, że strażnik wstaje i raz
za razem dmie.

Kiedy  Gwen  przyglądała  się  jeźdźcowi,  którego  powoli  zaczynała  widzieć  coraz

wyraźniej, rozpoznała jego zbroję, jego wierzchowca.

Ktoś  zastukał  cicho  do  drzwi  jej  komnaty  i  Gwen  odwróciwszy  się  i  przeszedłszy  przez

pokój otworzyła drzwi. Stał za nimi służący i kłaniał się na jej widok.

-  Moja  królowo,  wybacz,  że  cię  nachodzę  –  rzekł.  –  Ale  nasi  ludzie  dostrzegli  dwóch

jeźdźców zbliżających się do naszych bram, ze świtą ludzi. Mamy zamknąć bramy?

Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie – rzekła. – To nie jest zwyczajny jeździec.
Jej serce napełniło się radością, kiedy przygotowywała się do wyjścia z zamku.
- Zmierza do nas – powiedziała. – Mój brat.

 

* * *

 

Gwendolyn  pokonywała  po  trzy  stopnie  naraz,  podekscytowana,  kiedy  zbiegała  w  dół

krętych  kamiennych  schodów  zamku,  przez  korytarze  i  wypadła  na  zewnątrz.  Przemknęła  jak
strzała  przez  dziedziniec,  ku  głównej  bramie,  gdzie  zobaczyła  nadjeżdżającego  Kendricka,  z
Atme u boku. Kamień spadł jej z serca. Czuła, jak gdyby była znowu w domu. Jej rodzina była
tak rozbita, tak patologiczna. Widok Kendricka przywrócił jej odrobinę normalności.

Była w tym pewna ironia: Kendrick był jej przyrodnim bratem, a czuła, że jest jej rodziną

bardziej  niż  pozostałe  rodzeństwo.  Wiedziała,  że  jako  królowa  będzie  musiała  podejmować
trudne  decyzje,  lecz  nie  wiedziała,  jak  mogłaby  rozkazać  zamknąć  bramy,  wiedząc,  że
Kendrick jeszcze tu nie dotarł. Uchroniło ją to przed rozdzierającą serce decyzją.

Kiedy  biegła  ku  bramom,  Kendrick  ją  spostrzegł,  zeskoczył  z  konia  i  podbiegł  do  niej,

chwytając  ją  w  objęcia.  Była  niewymownie  szczęśliwa,  że  znów  go  widzi.  Gdzieś  w  głębi
duszy miała wrażenie, że skoro Kendrick wrócił, Thorowi również może się udać.

-  Żyjesz  –  powiedziała  nad  jego  ramieniem,  a  łza  spłynęła  jej  po  policzku.  –  Tak  się

background image

cieszę, że żyjesz.

Przyciągnął  ją  do  siebie,  uśmiechając  się  szeroko;  tak  dobrze  było  zobaczyć  innego

żywego  członka  jej  rodziny,  tutaj,  w  tym  obcym  mieście.  Był  też  uderzająco  podobny  do  jej
ojca  i  jego  widok  sprawił,  że  poczuła,  jak  gdyby  jakaś  niewielka  część  jej  ojca  do  niej
wróciła.

-  Żyję  –  powiedział.  –  Zawsze.  Opowiedziano  mi  o  twej  wędrówce  do  tego  miejsca,  o

wydarzeniach, które miały miejsce. Jestem z ciebie niezwykle dumny, że poprowadziłaś tych
ludzi. Nie mogli obrać lepszego przywódcy.

Uśmiechnęła  się,  rumieniąc  się  z  dumy.  Takie  słowa  z  ust  Kendricka,  który  cieszył  się

ogólnym szacunkiem, który był równie kompetentny, by być kolejnym królem, w rzeczy samej
były najwyższą pochwałą.

-  Ci  ludzie  nie  mnie  powinni  dziękować  za  to,  że  są  bezpieczni  –  odrzekła  z  pokorą.  –

Jestem pewna, że i tak znaleźliby sposób, by się zabezpieczyć.

Kendrick pokręcił głową.
-  Potrzebowali  przywódcy.  Kogoś,  kto  ich  poprowadzi.  Ty  wskazałaś  im  drogę.  Wielu

ludzi przeżyje dzięki tobie.

-  A  ci  ludzie,  którzy  podążają  za  tobą,  dzięki  tobie  –  powiedziała,  wskazując  ruchem

głowy nad jego ramieniem na setki mieszczan idących za Kendrickiem i Atme, którzy właśnie
dotarli do bram miasta i zaczęli się wlewać do środka.

Na twarzy Kendricka odmalował się niepokój.
- Obawiam się, że przynoszę złe wieści – powiedział. – Widzieliśmy armię Andronicusa.

Kierują się w naszą stronę.

Gwen otworzyła szerzej oczy, zaniepokojona.
- Jesteś pewien? – spytała.
- Nigdy nie byłem niczego bardziej pewien – rozległ się głos.
Gwen  zobaczyła  Atme,  zbliżającego  się  do  Kendricka,  spoglądającego  w  tył  ze

zmartwieniem. Wyciągnął rękę, ujął jej dłoń i ucałował końce palców.

- Pani – dodał. – Wypełniłem misję.
Gwen uśmiechnęła się.
-  Przyprowadziłeś  mego  brata  żywego  –  rzekła.  –  Nigdy  ci  tego  nie  zapomnę.  Wiem,  do

kogo zwrócić się następnym razem, gdy będę miała misję niecierpiącą zwłoki.

- Powierzyłaś mi najświętszą misję, w której w grę wchodziło życie twojej rodziny, i za to

będę dozgonnie wdzięczny – odparł Atme, skinąwszy głową.

Kątem  oka  Gwen  spostrzegła  jakieś  poruszenie;  odwróciła  się  i  ujrzała  Sroga,  Broma  i

Kolka,  którzy  zbliżali  się  w  otoczeniu  kilku  członków  Gwardii.  Ich  twarze  rozjaśniły  się  na
widok Kendricka. Pospieszyli do niego i objęli go.

- Kendrick – powiedział Brom, ściskając jego przedramię. – Służysz Gwardii dobrze we

wszystkim, co robisz.

- Panie – odrzekł Kendrick.
- Przynosisz wielką chlubę pamięci swego ojca – powiedział Kolk.
Kendrick objął go.
-  To  zaszczyt  mieć  rycerza  twego  pokroju  w  Silesii  –  powiedział  Srog,  mocno  ściskając

jego przedramię.

- To zaszczyt dla mnie tu być – odrzekł Kendrick. – Tak naprawdę jestem twym dłużnikiem

za to, że udzieliłeś schronienia mojej siostrze i połowie Królewskiego Dworu.

background image

- To ja mam u was dług – powiedział Srog. – Choć tyle mogliśmy zrobić, by oddać cześć

twojemu ojcu, który zawsze był dla nas dobry. Mógł nałożyć na nas znacznie wyższe podatki, a
jednak zdecydował się tego nie robić.

Kendrick skłonił lekko głowę w podziękowaniu, po czym zmarszczył czoło zaniepokojony.
-  Obawiam  się,  że  przynoszę  straszne  wieści  –  powiedział  Kendrick,  odchrząkując.  –

Ludzie Andronicusa podążają za nami i nie są daleko.

- Widzieliśmy ich oddziały na własne oczy – dodał Atme.
Wśród mężczyzn rozległ się stłumiony krzyk. Gwen poczuła ucisk w żołądku.
- Jak daleko? – spytał Brom.
-  Może  dzień  drogi.  Może  więcej.  To  ściana,  która  sieje  spustoszenie  i  której  nic  nie

powstrzyma.

Pozostali wymienili ponure spojrzenia.
- Ocaliliśmy tych mieszczan – rzekł Kendrick, wskazując na ludzi, którzy napływali przez

bramy.  –  Lecz  inne  miasta  nie  będą  miały  tyle  szczęścia.  Nie  ma  czasu,  by  ocalić  ich
wszystkich.  Musimy  zacząć  się  przygotowywać,  jeśli  mamy  mieć  szansę,  by  obronić  to
miejsce.

- A mamy szansę? – spytała Gwen, bacznie mu się przyglądając.
Spojrzał  na  nią  poważnie  i  w  jego  oczach  ujrzała  odpowiedź.  Serce  na  chwilę  przestało

jej bić.

- Musimy zrobić, co w naszej mocy – odpowiedział. – Wszystko w rękach losu.
- Mamy zatem mniej czasu, niż myśleliśmy – powiedział Kolk.
- Musimy natychmiast zacząć umacniać miasto – rzekł Srog.
-  Teraz,  kiedy  jesteś  tutaj,  bezpieczny  –  dodał  Brom.  –  Możemy  zacząć  zamykać

zewnętrzne bramy.

- Czekaliśmy na ciebie – wyjaśniła Gwen.
Kendrick spojrzał na nią i zauważyła, że poruszyło go to.
- W takim razie jestem wam dozgonnie wdzięczny – odrzekł.
- Zadmijcie w rogi – rozkazała Gwen, przejmując kontrolę nad sytuacją. – Nie mamy czasu

do stracenia – odwróciła się do Sroga. – Każ ludziom wznosić umocnienia.

Srog  krzyknął  do  żołnierza,  który  znajdował  się  wysoko  na  murze,  a  ten  odwrócił  się  i

krzyknął do kilku innych. Kilku chwyciło rogi i zadęło w nie, a dźwięk rozniósł się echem po
Silesii. Żołnierze zaczęli wyłaniać się z baraków i biec wzdłuż muru w kierunku zewnętrznych
fortyfikacji.

- Moja pani – powiedział Srog, odwracając się do Gwendolyn. – Widziałaś jedynie górną

część Silesii. Nasi ludzie na dole, w dolnej Silesii, którzy żyją wśród ścian Kanionu, oczekują
twej  wizyty.  W  tych  trudnych  chwilach  poznanie  ciebie  podniosłoby  ich  bardzo  na  duchu.
Mogę zasugerować, byśmy wszyscy wspólnie zeszli na teren dolnego miasta?

- Będę zaszczycona – rzekła Gwen.
Gwen odwróciła się i ruszyła wraz ze Srogiem w kierunku wejścia do dolnego miasta. W

drodze  dołączali  do  nich  inni  mężczyźni  i  po  chwili  dużą  i  wciąż  się  zwiększającą  grupą
przemierzali  ulice  Silesii.  Żołnierze  rozmawiali  w  podekscytowany,  choć  spokojny  sposób.
Gwen minęła innych i szła obok Kendricka. Było to dla niej naturalne, iść u jego boku, tak jak
zawsze, od kiedy byli dziećmi w Królewski Dworze. Lecz Gwen męczyło coś, czym musiała
się z kimś podzielić.

- Czuję się winna, że zostałam obrana królową – powiedziała cicho, by inni nie słyszeli. –

background image

Owszem, tego chciał ojciec. Ale to ty jesteś jego pierworodnym. I jesteś mężczyzną. A teraz,
kiedy nie ma Ereca, dowodzisz Srebrną Gwardią. Wszyscy wojownicy cię szanują. Walczyłeś
ramię w ramię z każdym z nich. A ja? Cóż ja takiego zrobiłam? Czuję, że nie zrobiłam nic, by
na  to  zasłużyć.  Jedyną  moją  zasługą  jest  to,  że  jestem  córką  naszego  ojca.  I  to  nawet  nie
pierworodną.

Kendrick pokręcił głową.
-  Nie  dostrzegasz  swych  własnych  cnót  –  powiedział.-  Są  znacznie  większe,  niż  ci  się

zdaje.  Ojciec  nie  był  pochopnym  człowiekiem.  Ani  głupim.  Wszystkie  decyzje  podejmował
mądrze.  A  wybór  ciebie  na  królową  był  najmądrzejszą  decyzją.  To  nie  siła  czy  biegłość  na
polu  bitwy  czynią  z  kogoś  wielkiego  władcę.  Owszem,  wielkiego  wojownika,  może  i  tak  –
lecz nie wielkiego władcę. Nie chodzi o umiejętność władania mieczem, ani nawet o to, czy
inni cię podziwiają. Te przymioty mogłyby określać dobrego władcę – lecz nie wielkiego.

Wielki władca wykuty jest z mądrości. Wiedzy. Umiaru. Współczucia. Przenikliwości. I te

cechy ty właśnie posiadasz. To widział w tobie ojciec. Dlatego cię wybrał. I muszę przyznać
mu  rację.  Nie  ujmuj  swoim  cnotom.  I  nie  czuj  się  winna.  Jestem  zadowolony  ze  swojego
miejsca. Zasługujesz na to i nie śnię o niczym więcej, niż tylko ci służyć, bez względu na to,
czy jesteś mą siostrą, czy nie.

Gwen  poczuła  przypływ  miłości  do  brata,  jak  zawsze.  Zawsze  wiedział  dokładnie,  co

powiedzieć, od kiedy byli małymi dziećmi.

-  Doceniam  twoją  dobroć,  bracie  –  powiedziała.  –  Lecz  wciąż  czuję,  jakbyś  został

pominięty.  I  nie  zadowala  mnie  taki  stan  rzeczy.  Jeśli  mam  rządzić,  chcę,  byś  mi  w  tym
pomagał. Chcę, byś piastował ważną pozycję. Chciałabym mianować cię władcą naszych sił
zbrojnych.  Chcę,  żeby  wszyscy  –  Gwardia,  Legion,  Ludzie  Króla  –  odpowiadali  przed  tobą.
Nikomu  nie  ufam  bardziej  i  nikt  nie  nadaje  się  lepiej,  by  stanąć  na  ich  czele.  Też  jesteś
MacGilem, a twoja obecność we dworze natchnie mężczyzn.

-  Nie  jest  to  konieczne,  siostro  –  powiedział  cicho,  z  pokorą.  –  Miłuję  cię  tak  samo  bez

względu na wszystko.

- Wiem, że nie jest to konieczne – powiedziała. – Ale chcę to zrobić.
Nim zdążył się odezwać, odwróciła się do Sroga.
- Srog! – krzyknęła.
- Tak, pani – powiedział, spiesząc do niej, z Bromem i Kolkiem u boku.
-  Mianuję  mojego  brata  Kendricka  nowym  dowódcą  sił  zbrojnych  –  rzekła  formalnym

tonem. – Proszę, by wszyscy generałowie wszystkich tu zebranych sił odpowiadali przed nim.
Oczywiście,  poprowadzisz  swoich  ludzi,  a  Kolk  i  Brom  swoich,  lecz  Kendrick  obejmie
bezpośrednie dowództwo nad Srebrną Gwardią i wszyscy będziecie przed nim odpowiadać.
Zdaję sobie sprawę z tego, że mój brat jest znacznie młodszy niż wy. Lecz wiem również, że
tego chciałby mój ojciec i nie przychodzi mi na myśl nikt, kto bardziej by na to zasługiwał.

- Pani, to mądra decyzja – powiedział Srog. – Podziwiam cię za to, że dzielisz się władzą.

Chętnie  będziemy  odpowiadali  przed  Kendrickiem,  który  jest  przecież  naszym
najodważniejszym i najlepszym wojownikiem.

- My również – odrzekli entuzjastycznie Brom i Kolk.
- Zatem wszystko ustalone – powiedziała Gwen. – Kendricku, stoisz teraz na czele naszych

sił zbrojnych.

Kendrick spuścił wzrok.
- Jestem głęboko wdzięczny – rzekł. – Będę ci służył całym sercem.

background image

- Jak zawsze – powiedział Brom, podchodząc do niego i ściskając jego przedramię.
Szli  krętymi,  połyskującymi  czerwienią,  brukowanymi  uliczkami,  a  promienie  porannego

słońca  ślizgały  się  po  kamieniu.  Dotarli  do  głębokiego  i  wąskiego  przejścia,  zwieńczonego
łukiem,  wykutego  w  kamieniu,  szerokiego  jedynie  na  tyle,  że  mieściły  się  tam  dwie  osoby
naraz. Na drugim jego krańcu, może pięćdziesiąt jardów dalej, przeświecało światło Kanionu.
Kilku żołnierzy trzymało wartę, stając na baczność, kiedy zatrzymali się przed wejściem.

- Wejście do dolnej Silesii, pani – rzekł Srog.
Gwen weszła wraz z innymi w ciemność tunelu. Jedynym światłem było przyświecające na

końcu  światło  Kanionu.  Odgłos  ich  kroków  i  szepty  odbijały  się  echem  od  ścian  tunelu.
Przedziwnie  było  tak  iść  przez  ten  długi  tunel;  Gwen  czuła,  jakby  przekraczała  portal  do
innego świata.

-  Na  dole  i  na  górze  żyje  ten  sam  lud  –  wyjaśnił  Srog.  –  Choć  pod  pewnymi  względami

dolna i górna Silesia zdają się być dwoma różnymi miastami. Ci z góry rzadko schodzą na dół,
a ci z dołu, żyjący wśród ścian Kanionu, lubią tu zostawać. Ci, którzy mają lęk wysokości, nie
czują  się  dobrze  na  dole;  żartem  nazywają  mieszkańców  dolnej  Silesii  „kozicami  górskimi”.
Jednak  ci,  którzy  oddychają  powietrzem  Kanionu,  są  zadowoleni  z  tego,  gdzie  są  i  nie
odczuwają potrzeby, by wychodzić na „płaskie ziemie”, jak je określają.

Gwen uśmiechnęła się.
-  Poza  tym  –  ciągnął.  –  Jesteśmy  jednym  ludem.  Niech  cię  to  nie  zmyli,  pani:  jeśli

Andronicus  zaatakuje,  wszyscy  będziemy  bronić  miasta  jak  jeden  mąż.  A  jeśli  górne  miasto
zostanie  zdobyte,  będziemy  mogli  schronić  się  w  dolnym.  W  tym  kryje  się  potęga  Silesii.
Dlatego nie podbito jej przez tysiąc lat.

Dotarli do końca korytarza i Gwen stanęła na niewielkim podeście. Zimny podmuch wiatru

uderzył ją w twarz i spojrzała w dół, na stromy spadek. Zakręciło jej się w głowie. Poczuła
się,  jak  gdyby  stanęła  na  skraju  nieba,  a  przed  nią  nie  znajdowało  się  nic  poza  rozległą
przestrzenią Kanionu. Czuła, jak gdyby znalazła się w samym Kanionie: jeszcze jeden krok i
poszybuje w dół, na spotkanie ze śmiercią.

Poniżej,  wykuta  w  ścianach  Kanionu,  znajdowała  się  dolna  Silesia.  Widziała  ją  po  raz

pierwszy.  Również  wybudowane  ze  starożytnego  czerwonego  kamienia,  o  zapierającej  dech
architekturze,  dolne  miasto  przepełnione  było  wieżami,  balustradami  i  domostwami,  które
wybudowano przy ścianie klifu i które wystawały na dobre pięćdziesiąt stóp w głąb Kanionu.
Poniżej  panował  rozgardiasz,  tłum  ludzi,  bydło,  bawiące  się  dzieci.  Jego  mieszkańcy
zachowywali  się,  jakby  żyli  w  zwykłym  mieście,  a  nie  zwisali  na  skraju  klifu,  a  pod  nimi
znajdował się spadek, który niechybnie posłałby ich na śmierć, gdyby tylko powinęła im się
noga.

Gwendolyn cofnęła się, czując mdłości i zastanawiając się, jak ci ludzie mogą tu żyć.
- Nie martw się, pani, każdy reaguje w ten sposób za pierwszym razem – uśmiechnął się

Srog. – Trzeba się przyzwyczaić. Po jakimś czasie nie zważa się nawet na wysokość.

Srog  poprowadził  ich  w  dół  wąskich,  krętych  schodów,  wyrytych  w  klifie.  Gwendolyn

trzymała się mocno poręczy, aż zbielały jej knykcie, kiedy schodzili po schodach. Starała się
nie  patrzeć  w  dół.  Nadszedł  kolejny  podmuch  wiatru,  tak  silny,  że  straciła  równowagę.  Nie
miała  lęku  wysokości,  ale  to  zejście  było  tak  strome  i  tak  blisko  krawędzi,  że  się
przestraszyła.  Nie  pojmowała,  jak  ci  ludzie  to  robili  –  a  zwłaszcza,  jak  mogli  pozwalać
swoim dzieciom tak beztrosko się tu bawić. Podejrzewała, że wszyscy byli na to znieczuleni.

Po  minięciu  kilku  pięter  stanęli  na  rozległym  podeście,  szerokim  na  pięćdziesiąt  stóp,  o

background image

wysokiej  poręczy  i  Gwen  w  końcu  się  odprężyła.  Na  dole  czekało  na  nich  kilka  dziesiątek
mieszkańców  dolnej  Silesii,  by  ich  powitać,  napływając  z  bocznych  uliczek.  Wyglądali,  jak
gdyby  wyłaniali  się  z  klifów.  Podobnie  jak  silesianie  z  górnej  części  miasta,  byli  ciepłymi  i
przyjaznymi ludźmi o serdecznych uśmiechach. Wszyscy spoglądali na Gwen z uwielbieniem.
Bez wątpienia, podobnie jak ci na górze, widzieli w niej swoją królową.

Gwendolyn czuła się przytłoczona. Wszyscy ci ludzie, czekający, by im przewodziła – to

było nierealne uczucie. Po raz kolejny poczuła się niepewnie, zastanawiając się, czy sprosta
zadaniu  i  będzie  dla  nich  przywódczynią,  której  potrzebują.  Bycie  córką  króla  postarzyło  ją
szybciej  niż  innych,  jednak  wciąż  miała  dopiero  szesnaście  lat,  ledwie  sama  uważała  się  za
dorosłą. Zadziwiało ją to, jak ci ludzie pokładali w niej wiarę. W głębi serca wiedziała, że to
przez wzgląd na pamięć jej ojca. Było widać, że go kochali. Za to ona kochała ich. Każdy, kto
kochał jej ojca, zdobył jej miłość i wdzięczność.

-  Drodzy  silesianie  –  zagrzmiał  Brom.  –  Mam  zaszczyt  przedstawić  naszą  panią

Gwendolyn, córkę króla MacGila, nową królową Zachodniego Królestwa Kręgu.

Rozległy się krzyki i wiwaty. Tłum podszedł bliżej, i kilka kobiet ścisnęło jej przedramię,

niektóre przytulały ją, inne całowały jej dłoń. Inni przesuwali dłońmi po jej policzku, a dzieci
chwytały jej długie włosy. Unieśli trzy palce do prawej skroni i powoli je odsunęli, oddając
jej honor.

Gwen odchrząknęła.
- Jestem tu, by pomóc wam, jak tylko potrafię – rzekła, podnosząc głos, aby jej słów nie

zagłuszyło wycie wiatru. – Mam nadzieję, że bogowie dadzą mi siłę, by służyć wam dobrze.

-  Pani,  już  nam  dobrze  służysz!  –  wykrzyknęła  jakaś  kobieta  i  w  tłumie  rozległy  się

wiwaty.

Gwendolyn zmarszczyła brwi, zaniepokojona.
- Powinniście wiedzieć, co was czeka – ciągnęła. – Jak wiecie, Tarcza opadła. Może nie

wiecie  jeszcze,  że  Andronicus  i  jego  armia  najechali  Krąg.  Wkrótce  dotrą  i  tutaj.  Znacznie
przewyższają  nas  liczebnie.  Zrobimy,  co  w  naszej  mocy,  by  obronić  Silesię.  Lecz  musicie
przygotować się na wojnę i na oblężenie.

-  Pani,  nasze  wspaniałe  miasto  było  atakowane  wiele  razy  –  krzyknął  któryś  z

mieszkańców. – Nie boimy się śmierci. Nawet z ręki Andronicusa. Jeśli polegniemy, to jako
wolni mężczyźni i wolne kobiety. Niczego więcej nie pragniemy.

Znów  rozległy  się  wiwaty,  po  czym  silesianie  zaczęli  się  rozchodzić  i  wracać  do

umacniania dolnego miasta, zakrywając okna deskami i zabezpieczając bramy.

- Pozwolisz, pani? – spytał Srog.
Ruszyli w dalszą drogę po dolnym mieście, która prowadziła ich przez serię zakręcających

uliczek  i  przejść  oraz  przez  imponujące  fortyfikacje  wybudowane  w  tym  zdumiewającym
mieście osadzonym na skraju Kanionu.

Srog  przeprowadził  ich  przez  kamienną  bramę  zwieńczoną  łukiem  na  długi,  kamienny

występ, wysunięty na dwadzieścia stóp w głąb Kanionu.

- Punkt Kanionu – rzekł Srog.
Podeszli  na  sam  jego  koniec,  gdzie  wiatr  dął  jeszcze  mocniej.  Jego  zimne  podmuchy

wyciskały Gwen łzy z oczu. Spojrzała w dół i zobaczyła, że jej stopy spowija przywiana przez
wiatr  mgła.  Podniosła  wzrok  i  spojrzała  przed  siebie,  na  rozległą  przestrzeń.  Ogrom  tego
miejsca ją przytłaczał.

- Pani, znajdujesz się w najbardziej na zachód wysuniętym punkcie Kręgu – rzekł Srog. –

background image

Używamy tego podestu jako punktu obserwacyjnego, kiedy mgły nie są zbyt silne. Roztacza się
stąd widok na całą dolną Silesię.

Srog  odwrócił  się  i  stanął  przodem  do  ściany  Kanionu,  Gwen  również  się  odwróciła.

Wciągnęła  gwałtownie  powietrze,  zdumiona  tym,  jak  imponująca  jest  dolna  Silesia.  Ujrzała
tysiące ludzi, zajmujących się swoimi sprawami, jedna historia obok drugiej, jak gdyby żaden
z  nich  nie  wiedział,  co  dzieje  się  ponad  lub  pod  nimi.  Zrozumiała,  dlaczego  to  miejsce
przetrwało tysiące lat. Było nie do zdobycia.

-  Moja  pani  –  powiedział  Srog.  –  W  imieniu  moich  ludzi,  nim  bitwa  się  rozpocznie,

chcielibyśmy poznać twoje zdanie na temat kapitulacji.

Gwen odwróciła się i spostrzegła, że twarze wszystkich mężczyzn chmurnieją.
- Myślę, że wszyscy zgodzimy się, że to bezprecedensowa sytuacja – powiedział Srog. –

Mamy  kilka  tysięcy  dobrych  wojowników,  przygotowanych,  by  walczyć  na  śmierć  i  życie  –
lecz staną przeciw milionowi mężczyzn. Nawet najlepsi wojownicy opadają kiedyś z sił. Być
może uda się nam ich wstrzymać. Lecz na jak długo?

-  Może  wystarczająco  długo,  by  Thor  i  pozostali  zdążyli  wrócić  z  Mieczem  –  rzekła

Gwen.

Pozostali wymienili sceptyczne spojrzenia.
-  Oczywiście,  pani  –  powiedział  Brom.  –  Wszyscy  kochamy  Thora  jak  syna.  I  wszyscy

pokładamy ogromną wiarę w jego męstwo. Lecz nawet z tak ogromnym szacunkiem, jakim go
darzymy, wszyscy wiemy, że szanse na ich powrót są nikłe. Jako praktyczni żołnierze, musimy
być przygotowani na każdą ewentualność.

- Pani, staniemy u twego boku, cokolwiek postanowisz – powiedział Srog. – Ale musimy

wiedzieć. Czy planujesz w którymkolwiek momencie poddać miasto Andronicusowi?

-  To  byłoby  naiwne  –  wtrącił  się  Kendrick.  –  Wszyscy  znamy  reputację  Andronicusa.

Zabija  wszystkich.  Poddanie  się  byłoby  jednoznaczne  z  przyzwoleniem  na  rzeź.  Albo,  w
najlepszym  przypadku,  ze  zgodą,  by  stać  się  jego  niewolnikami.  A  on  pozbawiony  jest
skrupułów.

- Jednakże – powiedział Kolk. – Jeśli pozwolimy mu kontrolować to miasto i Zachodnie

Królestwo,  może  zawrze  z  nami  układ.  A  jeśli  nie  złożymy  broni,  i  tak  możemy  skończyć
martwi albo jako niewolnicy.

Kiedy  Gwen  przysłuchiwała  się  tym  argumentom,  czuła  się  przytłoczona  wagą  decyzji,

która ją czekała. Nie chciała podjąć błędnej. Choć zdawało się, że cokolwiek zrobi, zrobi źle.
W obu przypadkach mogli zginąć ludzie.

- Srog – powiedziała, odwracając się ku niemu. – Może to i dwór mego ojca, lecz Silesia

to  twoje  miasto.  To  twoi  ludzie.  Żyłeś  z  nimi  i  walczyłeś  u  ich  boku  całe  swoje  życie.
Najpierw chcę poznać twoją opinię. Co oni myślą. Co sądzą o poddaniu się?

Srog spojrzał w dół z powagą i potarł brodę.
- Silesianie to bardzo ciepli i przyjaźni ludzie. Lecz są zarazem niezwykle dumni. Nigdy

się nie poddaliśmy, ani razu w dziejach Kręgu. Oni nie wiedzą, co to znaczy kapitulacja.

Westchnął.
-  Pójdą  za  tobą,  pani,  cokolwiek  postanowisz.  Lecz  nie  chcieliby,  byś  się  poddawała  ze

względu na nich. Cenią życie. Lecz wyżej cenią honor.

- Kendricku – powiedziała, odwracając się do niego. – A ty jak uważasz?
Kendrick ściągnął brwi, spoglądając w Kanion.
-  To  trudna  decyzja  –  powiedział.  –  Z  jednej  strony,  nieustraszoność  to  ceniona  cnota.  Z

background image

drugiej  jednakże,  nie  należy  być  bezkompromisowym  władcą,  który  skazuje  podwładnych  na
śmierć  przez  swą  dumę.  Miej  w  pamięci,  co  ci  rzekłem:  być  władcą  to  co  innego,  niż  być
wojownikiem.

- Co zrobiłby ojciec? – spytała Gwen.
Kendrick powoli pokręcił głową.
-  Ojciec  był  upartym,  dumnym  człowiekiem.  Był  bardziej  wojownikiem  niż  królem.

Decyzja, którą musisz podjąć, nie jest decyzją dla wojownika. To decyzja dla władcy. Teraz
liczy się to, co ty byś zrobiła.

Gwendolyn  poczuła  ciężar  jego  słów.  Odwróciła  się  od  innych,  postąpiła  naprzód  kilka

kroków, na sam koniec podestu i utkwiła wzrok w głębi Kanionu.

Stała tam przez chwilę, zamyślona. Słowa Kendricka dźwięczały jej w głowie. Miał rację.

W  pewnym  momencie  musiała  przestać  się  martwić  i  zastanawiać,  co  myśleli  inni,  co
zrobiliby  inni.  Musiała  przestać  czuć,  jak  gdyby  nie  była  wystarczająco  kompetentna,  by
podjąć  decyzję.  Wróciła  myślami  do  wszystkich  lat  nauki  w  Domu  Uczonych.  Myślała  o
wszystkich  wojnach,  o  których  czytała,  wszystkich  oblężeniach,  z  których  ją  odpytywano.
Myślała  o  historii  MacGilów,  o  historii  Kręgu.  Przypomniała  sobie  wszystkie  historie
kapitulacji, przeciągających się oblężeń. Przypomniała sobie, że czytała o kilku kapitulacjach,
które skończyły się dobrze, lecz pamiętała, że znacznie więcej zakończyło się źle. A żaden z
tych najeźdźców nie był tak bezwzględny, jak Andronicus.

Gwendolyn przypomniała sobie też o wszystkich królach, o których czytała, którzy z nich

odnieśli sukces, a którzy nie. Czuła, że bycie dobrym władcą nie zawsze oznaczało podjęcie
najlogiczniejszej decyzji, lecz czasem tej, w której ludzie odnajdą najwięcej męstwa i honoru.
Gwen zamknęła oczy, prosząc ojca, by pomógł jej dokonać właściwego wyboru.

Wtedy poczuła, że ogarniają ją nagła siła i jasność. Czuła, że nie jest sama: krążyła w niej

krew  sześciu  królów  z  klanu  MacGil.  Była  MacGilem,  jak  pozostali.  Fakt,  że  była  kobietą,
niczego jej nie ujmował.

Odwróciła się i spojrzała na pozostałych. W jej oczach błyszczała dzika determinacja.
- Być może wszyscy tu zginiemy – powiedziała, a jej głos grzmiał pewnością. – Ale nie

poddamy  się,  nigdy.  Nie  jesteśmy  ludźmi,  którzy  by  się  poddali.  A  to,  kim  jesteśmy,  jest
ważniejsze od tego, w jaki sposób zginiemy.

Wszyscy  patrzyli  na  nią,  a  w  ich  oczach  odmalował  się  nowy  szacunek,  wręcz  podziw.

Skinęli  z  powagą  głowami  i  widziała,  że  się  z  nią  zgadzają.  W  ich  spojrzeniach  dostrzegła
także, że w końcu udało im się odnaleźć ich prawdziwego przywódcę.
 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

 

 
 

Thor  i  pozostali  członkowie  Legionu  szli  od  wielu  godzin  wąską  ścieżką  wychodzącą  z

dżungli,  z  Krohnem  przy  nodze.  Droga,  którą  obrał  chłopiec,  wyprowadziła  ich  na  pustynne
tereny.  Thora  wprawiła  w  osłupienie  nagła  zmiana  krajobrazu  –  ściana  dżungli  ustąpiła
miejsca jałowej ziemi, a nad nimi widniało jedynie czyste niebo, na którym górowało palące
słońce.  Wyruszyli  w  drogę  nim  pierwsze  słońce  wzeszło  na  nieboskłon,  na  prośbę  dziadka
chłopca,  który  nie  chciał,  by  spostrzegli  ich  żołnierze  Imperium.  Chłopiec  był  na  tyle
uprzejmy,  by  towarzyszyć  im  całą  drogę,  mimo  tego,  że  dziadek  przestrzegał  go  przed  tym.
Chłopiec nalegał jednak, że ich odprowadzi, skieruje w odpowiednią stronę.

W  końcu  po  godzinach  marszu  dotarli  na  rozstajne  drogi,  które  rozchodziły  się  w  tym

miejscu w trzech kierunkach.

- Widzicie, dlatego musiałem iść z wami – powiedział chłopiec, kiedy stali na rozdrożu,

oddychając  ciężko.  –  Droga  rozwidla  się  po  raz  czwarty.  Za  każdym  razem  wszystko  jest
bardziej pogmatwane. Nie chciałem, byście zabłądzili. Gdyby tak było, już byście nie żyli. Na
tych  pustynnych  przestrzeniach  są  potwory,  jakich  nawet  nie  jesteście  w  stanie  sobie
wyobrazić.

Chłopiec westchnął.
- Ale teraz, kiedy dotarliśmy do ostatniego rozwidlenia, mogę zawrócić, a wy – wyruszyć

w  dalszą  drogę.  Idźcie  na  prawo,  a  dotrzecie  do  Miasta  Niewolników.  Życzę  wam
wszystkiego dobrego.

Wszyscy zbliżyli się do chłopca z wdzięcznością. Thor wyciągnął rękę i położył ją na jego

ramieniu.

-  Jesteśmy  ci  niezwykle  wdzięczni  za  dobroć,  którą  nam  okazałeś  –  powiedział  Thor.    –

Wczoraj  uratowałeś  nam  życie,  choć  byliśmy  ci  obcy,  prowadząc  nas  do  chatki  swego
dziadka.  A  teraz,  po  raz  kolejny,  prowadząc  nas  ku  właściwej  drodze.  Jak  możemy  ci  się
odwdzięczyć za twą pomoc?

Chłopiec wzruszył ramionami z pokorą.
-  Nie  musicie  mi  się  odwdzięczać  –  odrzekł.  –  Lubię  mieć  towarzystwo.  Czasem  jest  tu

samotnie.  Poza  tym  nienawidzę  Imperium  i  chciałbym  zobaczyć,  jak  ich  pokonujecie  i
uwalniacie nas od nich. Nienawidzę żyć w ukryciu. Chcę być wolny.

- Będziemy walczyć, by tak się stało, i nie tylko o to – rzekł Thor. – Lecz z pewnością jest

coś, co moglibyśmy dla ciebie zrobić? Cokolwiek?

Chłopiec wbił wzrok w ziemię.
- Cóż, może moglibyście coś zrobić – powiedział z wahaniem. – Zawsze marzyłem o tym,

by  wstąpić  do  Legionu.  Wiem,  że  jestem  teraz  za  młody.  I  za  mały.  Ale  jeśli  przetrwacie  to
wszystko, jeśli Krąg przetrwa, może jednego dnia odnajdę was i pozwolicie mi spróbować się
zaciągnąć.  To  wszystko,  o  co  proszę.  Wiem,  że  jestem  mały,  ale  potrafię  rzucać  włócznią
lepiej niż ktokolwiek, kogo znam.

Thor uśmiechnął się do chłopca.
-  Masz  wielkie  serce  –  rzekł.  –  Wcale  nie  tak  dawno  temu  byłem  nie  większy  niż  ty  –  i

mimo tego wstąpiłem do Legionu. Nie widzę powodu, dla którego ty też byś nie mógł. Prawda,
bracia? – zapytał Thor, zwracając się do pozostałych.

Wszyscy entuzjastycznie pokiwali głowami.

background image

- Ma większe serce niż połowa Legionu – powiedział Reece.
- Upewnimy się, że będą traktować cię poważnie – powiedział O’Connor. – Przynajmniej

tyle możemy zrobić.

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.
- Powiedz, chłopcze – rzekł Thor. – Jak ci na imię? Nie powiedziałeś nam.
Chłopiec podniósł wzrok i zmrużył oczy.
- Nie posiadam imienia – odpowiedział. – Tu, w Imperium, nie mamy zwyczaju nadawać

imion.  Wszyscy  jesteśmy  niewolnikami  Andronicusa.  Karą  za  nadanie  imienia  jest  śmierć.
Niektórzy  z  nas  sami  nadają  sobie  imiona.  Sekretne  imiona,  które  trzymamy  dla  siebie.  Lecz
nie wolno nam nikomu ich wyjawiać.

- Możesz zdradzić nam swoje – powiedział Thor. – Przysięgamy utrzymać je w tajemnicy.
Chłopiec  spojrzał  na  ich  twarze,  wahając  się.  Thor  dostrzegł  strach  w  jego  oczach.  W

końcu odchrząknął i powiedział:

- Ario.
Chłopiec szybko wyciągnął rękę, ścisnął przedramię Thora, po czym odwrócił się i ruszył

w podskokach po drodze w stronę dżungli.

-  Pamiętajcie  –  krzyknął  chłopiec.  –  Nie  zbaczajcie  ze  ścieżki.  Miasto  pojawia  się

znienacka. Uważajcie.

Po  tych  słowach  chłopiec  odwrócił  się  i  puścił  się  biegiem,  i  wkrótce  znikł  na  końcu

drogi.

Thor odwrócił się, spoglądając na pozostałych, i ruszyli w dalszą drogę ścieżką.
Mijały kolejne godziny, drugie słońce wzeszło i prażyło niemiłosiernie, kiedy posuwali się

w głąb nieużytku. Thor, pozostawiony monotonii swych myśli, zastanawiał się, jak to wszystko
się skończy. Widział przed sobą ślady tych, którzy skradli Miecz, odciśnięte głęboko w ziemi.
Chłopiec podążał ich tropem całą drogę i Thor zaczynał zyskiwać pewność, że są coraz bliżej.
Miał nadzieję, że dotrą do miasta na czas, złapią złodziei przed ich przybyciem, jakoś zdobędą
Miecz i wrócą do domu, niespostrzeżeni przez Imperium, nim będzie za późno.

Posuwali się dalej, a nogi Thora zaczynały trząść się ze zmęczenia. W końcu minęli zakręt,

za  którym  droga  zaczynała  opadać.  W  dole  ujrzeli  Miasto  Niewolników.  Siedziało  tam,
rozciągając się hen daleko, po horyzont. Było to największe miasto, jakie Thor kiedykolwiek
widział,  niskie  i  płaskie,  ciągnące  się  przez  mile;  nie  było  nawet  widać,  gdzie  się  kończy.
Roztaczała  się  wokół  niego  ponura,  przemysłowa  atmosfera,  tysiące  budynków  wznosiły  się
jeden przy drugim.

Między nimi tysiące niewolników pracowały, ściśnięte na ulicach, tłocząc się jak mrówki.

Nawet  stąd  Thor  dostrzegał,  że  są  skuci  razem  łańcuchami  i  że  są  wśród  nich  tysiące
nadzorców,  biczujących  ich.  Miasto  rozświetlały  jasne  punkty  światła;  Thor  dostrzegł  małe
płomienie, które wystrzeliwały z ziemi na terenie całego miasta. Miasto Niewolników zlewało
się z piaskami pustyni i Thor ze zdumieniem zauważył, że nie było ogrodzone.

- Żadnych bram, żadnych murów – zauważył Thor.
- Widać nie boją się, że niewolnicy uciekną – rzekł Reece.
- A dokąd mieliby uciec, w tym zapomnianym przez boga miejscu? – spytał Elden.
-  Nie  potrzebują  ich  –  powiedział  Conval.  –  Są  skuci  razem  łańcuchami.  Nie  mogliby

uciec, nawet gdyby próbowali.

-  Nie  wspominając  już  o  żołnierzach  –  powiedział  Conven.  –  Jest  ich  tyle,  co

niewolników.

background image

- Poza tym nie potrzebują murów, by się obronić – powiedział O’Connor. – Wszak nikt nie

byłby na tyle głupi, by ich atakować. Są tu tysiące żołnierzy Imperium. A dokoła w promieniu
mil – pusto.

- Dlaczego złodzieje mieliby przynosić Miecz w takie miejsce? – spytał Elden.
Thor przyjrzał się uważnie ziemi i zobaczył, że ślady prowadzą w tym kierunku.
- To nie ma sensu – dodał Reece.
Thor wzruszył ramionami.
- Chłopiec powiedział, że mógł to być dla nich przystanek w drodze ku innemu miejscu.
Jak  jeden  mąż  ruszyli  drogą  w  kierunku  miasta.  Każdy  z  nich  czujnie  położył  dłoń  na

rękojeści swego miecza.

- Rychło nas spostrzegą – powiedział Reece. – Widzicie te kamienie? Powinniśmy się do

nich zbliżyć i trzymać się blisko, w cieniu. W przeciwnym razie nas zauważą.

- Ale chłopiec mówił, żeby nie zbaczać ze ścieżki – powiedział O’Connor.
Reece wzruszył ramionami.
- Nie odejdziemy daleko. Poza tym wolę podjąć ryzyko i zmierzyć się z tym, co nas tam

czeka, cokolwiek to jest, niż z Imperium.

Thor  czuł,  że  wszyscy  liczą,  iż  to  on  podejmie  ostateczną  decyzję.  Obydwa  punkty

widzenia były zasadne i niełatwo było mu zdecydować.

W końcu skinął głową.
- Ścieżka to pewna śmierć – powiedział Thor. – Skała nie. Idźmy w stronę skały.
Jak jeden mąż zeszli ze ścieżki, trzymając się blisko ogromnej nagiej skały, tak aby ich nie

zauważono.  Powoli  zbliżali  się  do  miasta.  Z  odległości  stu  jardów  słyszeli  krzyki  i  jęki
niewolników, cierpiących pod silnymi rękami żołnierzy Imperium. Miasto wypełniały odgłosy
strzelających  biczów  i  trzaskających  płomieni,  które  wystrzeliwały  w  górę  w  różnych
punktach miasta.

Kiedy  znaleźli  się  bliżej,  Thor  spostrzegł  metalowe  konstrukcje  wbudowane  w  ziemię,  z

których  zwisały  jakiegoś  rodzaju  niewielkie  przyrządy;  niewolnicy  zakuci  w  grube,  żelazne
kajdany  naprowadzali  je  na  ogromne  otwory,  uderzając  raz  za  razem  w  ziemię.  Wbijali  się
głęboko w ziemię, a płomienie strzelały w górę i do konstrukcji.

- Co oni robią? – spytał Conval.
- Zdaje się, że coś wydobywają – powiedział Elden.
- Ale co takiego?
Pozostali wzruszyli ramionami, nie znajdując odpowiedzi.
Nie  zdążyli  postąpić  kolejnego  kroku,  gdy  nagle  O’Connor  wrzasnął  głośno.  Wszyscy

zatrzymali się i obejrzeli. Thor spojrzał w dół i zobaczył długą, kościstą rękę jakiegoś stwora,
która  wyciągała  się  z  piasku  i  chwyciła  łydkę  O’Connora.  Zacisnęła  na  niej  swoje  szpony  i
szarpała O’Connora, ciągnąc go w dół, w piasek.

Thor  zareagował  pierwszy.  Wystąpił  naprzód  z  mieczem  i  przeciął  nadgarstek  stwora.

Gdzieś  spod  powierzchni  piasku  dobiegło  ich  stłumione  skrzeczenie  i  ręka  stwora  schowała
się  pod  ziemią.  Jednak  odcięta  dłoń  wciąż  zaciskała  się  na  łydce  O’Connora,  który  dalej
krzyczał.  Krohn,  warcząc,  skoczył  naprzód  i  kąsał  ją;  ręka  puściła,  pognała  po  piasku  i
również zniknęła pod jego powierzchnią.

Chłopcy wymienili zdumione spojrzenia.
Nie  mieli  jednak  zbyt  wiele  czasu,  by  się  nad  tym  zastanowić,  bo  nagle  dokoła  nich

dziesiątki  rąk  stwora  zaczęły  wyskakiwać  nad  powierzchnię  piasku.  Thor  w  końcu  pojął,

background image

dlaczego chłopiec kazał im trzymać się ścieżki.

Thor  odskoczył,  kiedy  jedna  ręka  wystrzeliła  w  górę,  chcąc  pochwycić  go  za  nogę  –

uskoczył i roztrzaskał ją butem. Lecz pojawiła się inna i drasnęła go w kostkę.

- Uciekajcie! – krzyknął Thor. – Z powrotem na ścieżkę!
Pobiegli jak jeden mąż, siekąc mieczami na wszystkie strony i lawirując między szponami.
Nogi  Thora,  nieustannie  chwytane  i  drapane,  paliły  z  bólu.  Krohn  warczał  i  skakał,

biegnąc i gryząc ręce, które wyłaniały się spod ziemi.

Pędzili  ile  sił  w  nogach,  bardziej  skacząc,  niż  biegnąc.  W  końcu  wypadli  na  ścieżkę,

ledwie kilka kroków przed miastem.

Nie  zatrzymywali  się,  próbując  wtargnąć  do  miasta  wystarczająco  szybko,  by  ich  nie

zauważono.  Biegli  za  Thorem  przez  wąską  uliczkę  między  dwoma  budynkami,  w  której
zdawało się być tylko kilku żołnierzy Imperium, ale za to cała masa niewolników.

Niewolnicy  zaprzestali  pracy,  odgłos  ich  dłut  osłabł.  Odwrócili  się  i  spojrzeli  na  nich

zdumieni.  Otworzyli  szeroko  oczy:  najwyraźniej  nigdy  wcześniej  nie  widzieli  wolnych  ludzi
na ulicach tego miasta.

- Kim jesteście? – spytał jeden z nich.
Thor odwrócił się i zobaczył ogromnego mężczyznę o brudnej twarzy, opierającego się na

swoim kilofie i przyglądającego się im. Dokoła zebrały się dziesiątki innych niewolników.

- Przybyliśmy z Kręgu – powiedział Thor. – Wyruszyliśmy na wyprawę, by odzyskać coś,

co zostało nam skradzione. Szukamy grupy mężczyzn, którzy nieśli miecz. Powiedziano nam, że
przybyli do tego miasta. Widzieliście ich?

Ogromny niewolnik pokręcił głową.
- Popełniliście ogromny błąd, przychodząc tutaj – powiedział tubalnym głosem.
Otaczał ich coraz gęstszy tłum. Mężczyzna dodał:
– Nie wyjdziecie stąd żywi. Nikt nie wychodzi stąd żywy. Oddziały Imperium są wszędzie.

Ucieczka jest niemożliwa.

- Uwolnijcie nas! – wrzasnął inny niewolnik.
-  Tak,  uwolnijcie  nas!  –  krzyknął  jeszcze  inny,  rozpaczliwym  ruchem  unosząc  kajdany.  –

Albo powiadomimy straże o waszej obecności.

Thor dobył miecza, podobnie jak pozostali.
- Nie zrobicie tego – ostrzegł ich Reece.
- Uwolnimy was, jeśli powiecie nam, dokąd udali się mężczyźni z mieczem – powiedział

Thor.

-  Nie  boimy  się  was  –  powiedział  ogromny  niewolnik,  występując  naprzód,  patrząc  na

nich złowrogo. – Wiecie, co tu wydobywamy? Ogień!

- Ogień? – spytał Thor, zbity z pantałyku.
Niewolnik zamachnął się kilofem i raz po raz zaczął uderzać ziemię. Po kilku sekundach w

górę  wystrzelił  ogień  i  ogromna  metalowa  konstrukcja  rozjarzyła  się  na  pomarańczowo,
pochłaniając płomienie.

- To są kopalnie ognia – powiedział inny niewolnik, butnie występując naprzód. – Jedno z

najgorszych  miejsc,  w  jakie  można  zostać  zesłanym  w  Imperium.  Wy  i  wasze  miecze  nie
możecie  nam  zrobić  nic,  czego  już  nam  nie  zrobiono.  Zatem  uwolnijcie  nas  teraz.  To  wasza
ostatnia szansa. Jeśli tego nie zrobicie, zawołamy straże!

Thor stał w milczeniu, wahając się.
- Nie rób tego – powiedział Elden.

background image

- Jeśli ich uwolnisz – powiedział Reece. – Powstanie zamieszanie, które nas zdradzi.
- Uwolnijcie nas! – krzyczeli niewolnicy coraz głośniej.
Thor i pozostali rozejrzeli się nerwowo dokoła i spostrzegli, że kilku strażników w oddali

odwraca głowy w ich stronę.

- STRAŻE! – zawołał jeden z niewolników.
- STRAŻE! – zawtórowali mu inni.
- Uciekajcie! – powiedział Thor, chcąc uniknąć starcia. – Tędy!
Ruszyli wzdłuż uliczki, posuwając się coraz głębiej w Miasto Niewolników. Mijali rzędy

niewolników,  którzy  przerywali  pracę  i  przyglądali  im  się,  kiedy  przebiegali  obok.  Thor
obejrzał  się  za  siebie  i  ścisnęło  go  w  dołku  na  widok  dziesiątek  oddziałów  Imperium,  które
groźnie sunęły w ich kierunku.

Rozległ się dźwięk rogu i dołączyło do nich więcej oddziałów, napływając ze wszystkich

stron.

Żołnierze szybko ich otoczyli, szarżując z każdej strony. Nie mieli dokąd uciec.
- Tutaj! – usłyszeli głos.
Thor odwrócił się i ujrzał niewolnicę przykutą łańcuchem do pala, żywo gestykulującą w

ich  kierunku.  Miała  długie,  splątane  czarne  włosy,  ładną  twarz  przybrudzoną  pyłem  i
rozpaczliwe,  błyszczące  czarne  oczy.  Uniosła  ogromną  metalową  klapę  w  ziemi  i  gestami
przywoływała ich do siebie.

- Do środka, szybko! – krzyknęła. – Ukryję was!
Thor  spojrzał  na  pozostałych,  którzy  patrzyli  sceptycznie;  lecz  gdy  się  odwrócili  i

zobaczyli  zbliżające  się  groźnie  straże  zrozumieli,  że  tak  naprawdę  nie  mieli  zbyt  wielkiego
wyboru.  Thor  nie  chciał  wdawać  się  w  walkę  z  tysiącami  żołnierzy  Imperium,  a  już  z
pewnością nie tutaj, na tej wąskiej przestrzeni, w miejscu, którego nie znał. Musiał jej zaufać.

Thor skinął głową i wszyscy odwrócili się i ruszyli w stronę otworu, rzucając się głowami

naprzód, włącznie z Krohnem. Thor dał nura w płytki otwór w ziemi, inni rzucili się na niego,
ściskając  się  do  granic  możliwości,  a  dziewczyna  zamknęła  nad  nimi  pokrywę.  Zapanowała
ciemność.

Krohn  wtulał  się  w  Thora.  Trudno  było  im  oddychać.  Serce  Thora  biło  jak  oszalałe,

zastanawiał  się,  czy  dziewczyna  ich  podeszła,  czy  to  wszystko  było  pułapką.  Zachodził  w
głowę, czy ukrycie się tutaj i zaufanie jej nie było głupotą.

Usłyszeli  nad  sobą  jakiś  stłumiony  hałas  i  odgłos  kroków  dziewczyny,  która  stanęła  na

metalowej pokrywie, a po chwili tupot butów dziesiątek żołnierzy przebiegających obok. Po
kilku sekundach nad ziemią zapanowała cisza i dziewczyna uniosła klapę.

Metalowa  klapa  otworzyła  się  powoli  i  do  środka  wlało  się  jaskrawe  światło.  Thor

zobaczył  twarz  dziewczyny,  która  szybkimi  gestami  nakazywała  im,  by  wyszli.  Wdrapali  się
wszyscy  na  zewnątrz,  a  dziewczyna  poprowadziła  ich  w  cień  muru,  stając  obok  nich.  Na  jej
nadgarstkach brzęczały ciężkie, żelazne kajdany.

- Uwolnijcie mnie – powiedziała, patrząc na nich dziko, rozpaczliwie. – Rozetnijcie moje

kajdany!

Thor  uważnie  się  jej  przyjrzał;  była  wysoka,  szeroka  i  koścista,  niemal  tak  wysoka  jak

Elden, o pospolitych rysach twarzy i wielkich, czarnych oczach. Była pokryta pyłem i otaczała
ją aura dzikości, szału oraz niezłomność, którą Thor rzadko widywał u dziewczyn. Było w niej
też  coś  podejrzanego,  przebiegłego  i  Thor  miał  wrażenie,  że  niezupełnie  mogą  jej  ufać.
Zdawało się, że wiele w życiu przeszła.

background image

-  Niby  dlaczego  mielibyśmy  cię  uwolnić?  –  spytał  Elden  stanowczo,  stając  blisko

niewolnicy.

Zwróciła na niego wzrok i przyjrzała się mu bacznie, podczas gdy on przyglądał się jej.
- Wyprowadzę was stąd! – powiedziała. – Nikt nie zna tego miasta równie dobrze, co ja.

Jeśli ze mną nie pójdziecie, z pewnością was złapią i uwiężą. Ale ja znam wyjście. Nie mamy
wiele czasu. Chcecie mi zaufać?

Thor pokręcił głową.
- Doceniamy twoją propozycję, lecz nie przybyliśmy do tego miasta, by z niego uciekać –

rzekł. – Przybyliśmy, by znaleźć miecz i grupę mężczyzn, którzy go nieśli.

- Wiem, dokąd poszli – powiedziała.
Wszyscy spojrzeli na nią szeroko otwartymi oczyma.
- A niby skąd to wiesz? – spytał Conval.
-  Bo  to  złodzieje  –  powiedziała.  –  Jak  ja.  Złodzieje  zawsze  wiedzą,  jakimi  drogami

chadzają inni złodzieje.

Chłopcy spojrzeli na nią, zaskoczeni jej bezpośredniością.
- Naprowadzę was na ich ślad – dodała. – Prowadzi za miasto. Nie ma ich tutaj.
Elden zmrużył oczy, patrząc na nią nieufnie.
- Może po prostu wyjaw nam, którędy iść i ruszymy w drogę – powiedział Elden.
Thor dostrzegł w wyrazie jego twarzy coś, czego nie widział nigdy wcześniej; było to coś

więcej niż tyko zwykła ciekawość. Wydawał się zainteresowany tą dziewczyną.

Pokręciła głową.
- Na to się nie zgodzę – powiedziała. – Albo idę z wami, albo nie idziecie wcale.
- Dlaczego chcesz iść z nami? – spytał.
- Ja również chcę opuścić to miejsce – rzekła. – I teraz mam po temu okazję.
- Ale jak możemy ci zaufać? Złodziejce? – wtrącił się Reece.
-  Nie  możecie  –  odrzekła.  –  Ale  komuś  musicie.  A  teraz  uwolnijcie  mnie!  –  zażądała,

zerkając na obie strony uliczki. Po jednej z nich właśnie przebiegł strażnik. – Albo z chęcią
popatrzę, jak tu giniecie!

Elden patrzył na nią długo i przenikliwie.
- Uwolnijmy ją – powiedział Elden.
-  Mamy  powierzyć  nasze  życie  w  ręce  tej  niewolnicy?  –  krzyknął  O’Connor.  –  Tej

złodziejki? Może zaprowadzić nas w pułapkę.

- Może nie mieć pojęcia, gdzie jest Miecz – dodał Conval.
- Co innego nam pozostaje? – zapytał Reece.
Wszyscy spojrzeli na Thora.
Thor odchrząknął.
-  Cóż  –  powiedział  Thor.  –  Już  raz  ocaliła  nam  życie.  Nie  musiała  tego  robić.  Musimy

odnaleźć Miecz, a ona twierdzi, że wie, gdzie go znajdziemy. To lepsze niż to, co mamy teraz,
czyli nic. Złodziejka czy nie, niewolnica czy nie, zawierzmy jej.

- Jeśli bezpiecznie nas stąd wyprowadzisz i naprowadzisz na ślad złodziei – powiedział

Thor. – Przysięgam cię chronić. Jeśli nas zdradzisz, przysięgam cię zabić.

- Nie potrzebuję waszej ochrony – prychnęła wyzywająco, drwiąco się uśmiechając. – A

teraz przestańcie gadać i rozetnijcie łańcuch!

Elden  postąpił  naprzód,  uniósł  miecz  i  opuścił  go  jednym,  płynnym  ruchem.  Łańcuch

ustąpił z głośnym zgrzytem.

background image

-  Za  mną!  –  powiedziała.  Nie  marnując  ani  chwili,  puściła  się  biegiem,  lawirując 

wąskimi uliczkami miasta.

Thor i reszta nie ociągali się; deptali jej po piętach na każdym zakręcie, zapuszczając się

coraz głębiej w Miasto Niewolników. Grupa niewolników skuta razem łańcuchami odwróciła
się,  wyciągnęła  ręce  i  krzyczała  za  nimi,  kiedy  przebiegali  obok,  próbując  ich  chwycić,
zatrzymać. Jednak biegli zbyt szybko.

Dziewczyna radziła sobie niewiarygodnie, była jak chodząca mapa. Znała każdy skrawek

miasta i tak gwałtownie skręcała przez wąskie przejścia, że Thorowi ledwo mieściło się to w
głowie. Cała szóstka trzymała się blisko, Krohn biegł przy nodze Thora. Lawirując próbowali
wydostać  się  z  miasta,  zmierzając  prosto  ku  jego  drugiemu  końcowi.  Było  gorąco  i  biegnąc
wzniecali  tumany  kurzu,  a  ulice,  wypełnione  odgłosami  biczów  i  zgrzytem  maszyn  zaczynały
wypełniać się czymś innym: głosami niewolników, którzy podnosili się, patrzyli w ich stronę i
krzyczeli za nimi.

Nagle  jeden  z  nadzorców  wyłonił  się  z  tłumu  z  biczem  i  mocno  smagnął  dziewczynę  po

plecach.

Krzyknęła z bólu i zatoczyła się, padając na twarz.
- Wracaj do pracy, niewolnico! – wrzasnął nadzorca.
Elden, poczerwieniały ze złości, nawet nie zwolnił. W biegu uniósł miecz i zamachnął się

na nadzorcę. Ten odwrócił się i kątem oka dostrzegł zbliżającego się Eldena. Otworzył oczy
szeroko ze strachu, lecz nie zdążył już zareagować.

Elden  odciął  jego  głowę  i  biegł  dalej,  nawet  nie  zwalniając.  Wyciągnął  rękę,  schwycił

dziewczynę pod ramię i pociągnął ją do góry, pomagając jej stanąć na nogi. Biegli dalej przed
siebie.

Thor odwrócił się i zobaczył, że kolejne dziesiątki żołnierzy dołączają do pogoni. Spojrzał

przed siebie, ujrzał obrzeża miasta i rozległą, otwartą przestrzeń, puste pole. Wystawią się na
atak, kiedy się tam znajdą – zwłaszcza biorąc pod uwagę tę ogromną grupę żołnierzy, którzy
deptali im po piętach.

Thor dogonił dziewczynę, próbując złapać oddech.
- Prowadzisz nas za miasto, na otwartą przestrzeń! – krzyknął Thor. – Będziemy narażeni

na atak! Jak ich zgubimy na pustych polach?

- Te pola nie są puste – powiedziała, z trudem łapiąc powietrze. – Zaufaj mi.
Biegli jak jeden mąż i wypadli na otwarte pola; Thor nie rozumiał, co miała na myśli, ale

wiedział, że nie mają wyboru: musieli jej zaufać.

Wypadli za nią na otwartą przestrzeń. Thor zastanawiał się, jakiego asa ma w rękawie, gdy

niespodziewanie  tuż  obok  niego  ogromny  płomień  buchnął  w  górę  z  ziemi,  przypalając  mu
rękaw. Thor odskoczył, ledwie unikając ognia i biegł dalej.

- Co to było? – wrzasnął.
- Pola ognia! – odkrzyknęła. – Spójrz za siebie. Widzisz żołnierzy Imperium?
Thor odwrócił się i zobaczył, że dziesiątki żołnierzy Imperium zatrzymały się na obrzeżach

miasta, wahając się, niepewni, czy powinni ruszyć za nimi.

- Nie są na tyle szaleni, by biec tu za nami! – krzyknęła.
Nim  zdążyła  dokończyć  zdanie,  kolejny  ogromny  płomień  wystrzelił  w  górę  obok

O’Connora,  który  krzyknął,  kiedy  ogień  oparzył  jego  ramię.  Przygasił  płomień  szybko  drugą
ręką.

- Gdzie ty nas wyprowadziłaś? – krzyknął do niej.

background image

- To nasza jedyna szansa na wolność! – odkrzyknęła. – I tędy szli złodzieje!
Thor spojrzał za siebie i zobaczył, że garść wojowników odłącza się od grupy i rusza za

nimi. Zobaczył, jak jeden z nich wbiega w ogromną kulę ognia i z krzykiem pada martwy na
ziemię.

Im  dalej  się  posuwali,  tym  częściej  płomienie  strzelały  w  górę;  Thor  biegł  zygzakiem,

modląc  się,  by  udało  im  się  pokonać  to  płomienne  pole  minowe.  Wokół  niego  jego  bracia
postępowali podobnie, Krohn również, skomląc i warcząc, i kłapiąc na ogniste kule.

Jeden z płomieni oparzył go w nogę. Zaskomlał i podskoczył, lecz nie zatrzymał się.
- Kiedy to się kończy? – krzyknął Thor do dziewczyny.
Thor  usłyszał  krzyk  i  patrzył,  jak  kolejnego  żołnierza  Imperium  zajmuje  ogień  i  ten  z

krzykiem kona.

- Tam! – krzyknęła dziewczyna, wskazując palcem. – Widzisz, tam w oddali?
Thor spojrzał i dostrzegł niewyraźny zarys rwącej rzeki przed nimi.
- To nasza droga ucieczki! – krzyknęła. – Jeśli tam dotrzemy!
- Droga ucieczki? – spytał Thor niedowierzająco.
Ten plan był bardziej szalony, niż przypuszczał: wody rzeki były spienione, rwące. Rzeka

zdała mu się równie niebezpieczna, co ogniste pole minowe.

Nie  mieli  jednak  wyboru.  Dziewczyna  przyspieszyła,  i  pozostali  również  zwiększyli

tempo. Thor modlił się z całych sił, by żadna ognista kula nie stanęła mu na drodze, nim dotrze
do wody. Starał się biec tak szybko i zwinnie, jak tylko potrafił.

Twarz Thora była czarna od sadzy. Zbliżyli się do rzeki, byli już niecałe dziesięć stóp od

niej.  Dźwięk  jej  rozbryzgującej  się  wody  ogłuszał  –  i  wtedy  nagle  w  górę  wystrzeliła  przed
nim kula ognia. Nie zdążył zwolnić.

Thor  zakrył  twarz  rękoma,  i  całe  jego  ciało  znalazło  się  w  ogniu.  Krzyknął,  gdy  zaczęły

trawić go płomienie. Biegł ile sił w nogach i skoczył, płonąc, w rwący nurt rzeki.
 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

 

 
 

Pan  Kultin  kroczył  pewnym  krokiem  przez  kamienne  korytarze  Królewskiego  Dworu.  Za

nim  podążały  dziesiątki  jego  żołnierzy.  Nie  mógł  się  doczekać,  by  zdradzić  Garetha,
podrzynając mu gardło i samemu zasiąść na tronie.

Kultin czekał cierpliwie nazbyt długo, znosząc Garetha tylko dlatego, że płaca była dobra,

Tarcza podniesiona i przez chwilę zdawało się, że Gareth będzie rządził po wsze czasy. Lecz
gdy Andronicus przekroczył Krąg, Kultin wiedział, że dni Garetha są policzone i że nadszedł
właściwy  czas.  Początkowo  Kultin  zamierzał  jedynie  opuścić  Garetha;  lecz  później,  gdy
zobaczył,  jak  słabym  i  żałosnym  jest  królem,  Gareth  wzbudził  w  nim  odrazę.  Sam  byłby
lepszym  królem  i  właśnie  tego  potrzebował  teraz  Królewski  Dwór.  Nie  Garetha,  nie  jego
siostry,  nie  kolejnego  MacGila  –  a  właśnie  jego,  pana  Kultina,  prawdziwego  mężczyzny,
najemnika, który będzie w stanie przejąć tron siłą. Przez wieki właśnie tak rodzili się władcy i
Kultin czuł, że czas ożywić stare zwyczaje. Wszak kto bardziej zasługuje na bycie królem niż
ten, który objął tron nie z mocy prawa, lecz siłą?

Kultin przyspieszył kroku, nie mogąc się doczekać wyraz twarzy Garetha, gdy wparuje do

komnaty tej małej gnidy i przeciwstawi się jego rozkazom, gdy zrzuci go z tronu i natychmiast
zabije. Być może pozwoli Garethowi błagać przez chwilę. Ale nie zważając na to, co powie,
ostatecznie i tak zrobi to, czego chcieli wszyscy w Królewskim Dworze: zabije króla.

Kultin wziął głęboki oddech, rozkoszując się już władzą, którą zdobędzie. Będzie królem.

On. Królem. A później odmieni Królewski Dwór. Zgromadzi wszystkich żołnierzy, którzy będą
zachwyceni,  mając  za  przywódcę  prawdziwego  wojownika,  zagrodzi  bramy  Królewskiego
Dworu i ustawi linię prawdziwej obrony przed Andronicusem. Wyprze go z Kręgu, po czym to
on, Kultin, zostanie najwyższym władcą Kręgu.

Kultin  otworzył  z  hukiem  wysokie,  łukowate  drzwi  prowadzące  do  prywatnej  komnaty

Garetha,  spodziewając  się,  że  ujrzy  go  siedzącego  na  tronie,  jak  zawsze.  Był  ożywiony,  nie
mógł się doczekać, by zobaczyć jego pełne zaskoczenia i przerażenia spojrzenie.

Jednak  gdy  wszedł  do  komnaty,  od  razu  zauważył,  że  coś  jest  nie  tak.  To  niemożliwe.

Komnata była pusta.

Niemożliwe.  Kultin  zamknął  wszystkie  wyjścia,  by  Gareth  nie  uciekł.  Nie  mógł  tak  po

prostu wyparować. Nie rozumiał też, skąd Gareth wiedział, że nadchodzi.

Kultin  przetrząsnął  całą  komnatę  i  wtedy  to  spostrzegł:  kominek.  Pośrodku  paleniska

znajdowała się klapa – otwarta.

Kultin odchylił się w tył, cały czerwony na twarzy. Gareth uciekł. Znalazł tylne wyjście z

zamku. Przewidział, że nadejdzie. Przechytrzył go.

Poirytowany  Kultin  krzyknął,  wiedząc,  że  Gareth  jest  już  daleko  stąd,  że  już  go  nie

dosięgnie. Odwracając się w stronę okna, poczuł, że jego marzenia legły w gruzach.

Jednak  kiedy  spoglądał  przez  otwarte  okno,  spostrzegł  coś,  co  zmartwiło  go  dalece

bardziej.  Spojrzał  po  raz  drugi,  nie  dowierzając  za  pierwszym  razem  własnym  oczom.
Przyjrzał się jednak uważniej i serce mu zamarło, gdy zobaczył, że to prawda. Po raz pierwszy
w życiu poczuł strach. Prawdziwy strach.

W  dole  rozległ  się  głośny  krzyk  i  armia  Andronicusa  wpadła  nagle  przez  bramy

Królewskiego  Dworu,  zarzynając  każdego  w  zasięgu  wzroku.  Tysiące  żołnierzy  wlewały  się
do miasta, jak gdyby ustąpiła zapora na rzece i miasto zalała bezkresna fala zniszczenia.

background image

Za nimi, na linii horyzontu kłębił się milion mężczyzn, pokrywających ziemię jak mrówki.
Nim Kultin zdążył pojąć, co się dzieje, nim zdążył się odwrócić, by wydać rozkazy swym

ludziom  czy  dobyć  miecza,  jeden  z  żołnierzy  nagle  spojrzał  w  górę,  wycelował  w  okno  i
cisnął włócznią.

Broń  przecięła  powietrze  i  zatopiła  się  w  gardle  Kultina,  wchodząc  jedną  stroną  i

wychodząc drugą.

Kultin  stał  z  szeroko  otwartymi  oczyma,  trzymając  się  za  gardło  i  brocząc  krwią,  która

przeciekała mu przez dłonie. Nagle przewrócił się i wypadł przez okno.

Spadał,  obracając  się  kilka  razy  w  powietrzu,  a  w  ostatnich  chwilach  swego  życia

zastanawiał się, jakim sposobem Garethowi udało się uciec.
 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

 

 
 

Erec  popędził  przez  bramy  Savarii  z  Alistair  trzymającą  się  go  kurczowo  na  grzbiecie

Warkfina.  Książę,  Brandt  i  kilku  innych  rycerzy  mknęło  u  jego  boku.  Nie  zatrzymali  się  ani
razu, odkąd te stwory pojawiły się na polu bitwy i kiedy Erec obejrzał się za siebie, zobaczył,
że wciąż deptały im po piętach, pieszo pokonując drogę niemal równie szybko, co oni pędząc
na swych wierzchowcach.

- ZADĄĆ W ROGI! – krzyknął książę. – ZAMKNĄĆ BRAMY!
Jak tylko znaleźli się wewnątrz murów, opadły za nimi żelazne kolce, uderzając w ziemię z

przenikliwym hukiem.

W mieście wybuchła panika, jeden róg rozbrzmiewał za drugim, a mieszkańcy biegali po

ulicach  miasta,  spiesząc  do  swych  domów,  ryglując  drzwi  i  okiennice.  Zewsząd  zaczęli
napływać żołnierze, ustawiając się na swoich pozycjach wzdłuż murów, przy balustradach, za
głównymi  bramami  miasta.  Książę  wykrzykiwał  na  wszystkie  strony  rozkazy  swoim
żołnierzom.

Erec przemierzył z Alistair dziedziniec, kierując się do pałacu księcia i zatrzymał się tylko

na chwilę, by pomóc jej zsiąść z konia. Spojrzał na nią w dół z powagą, trzymając w swojej
dłoni jej dłoń.

- Ocaliłaś mi życie – powiedział. – Teraz ja ocalę twoje. Błagam cię: zostań za wrotami

zamku, póki ten konflikt nie dobiegnie końca. Jeśli nie zwyciężymy, służący księcia pokażą ci
sekretny tunel, którym będziesz mogła uciec. Proszę, posłuchaj mnie. Te stwory to dzikusy.

Z tymi słowami Erec odwrócił się, ponaglił konia kopniakiem i pogalopował przez plac.

Dołączył do Brandta, który zamierzał pomóc siłom księcia przy bramach miasta.

Dziesiątki  żołnierzy  siedziały  w  szeregach  na  koniach,  w  gotowości,  zwróceni  w  stronę

żelaznych  kolców  i  starożytnych,  zamkniętych  dębowych  bram.  Erec  spojrzał  w  górę  i
zobaczył setki żołnierzy  zajmujących miejsca za  balustradami dokoła miasta.  Lecz setka tych
stworów  przypuszczała  teraz  szarżę  na  miasto  i  wiedział,  że  nie  będzie  łatwo  odeprzeć  ten
atak.

- Sądzisz, że te bramy długo wytrzymają? – spytał Brandt.
Erec  wzruszył  ramionami,  przyglądając  się  starożytnemu  drewnu.  Gdyby  to  był  zwykły

przeciwnik, człowiek, mógłby z łatwością dać odpowiedź. Jednak w przypadku tych stworów
nic nie było przesądzone.

- Te bramy przetrwały próbę czasu – rzekł z dumą książę.
Nim zdążył dokończyć zdanie, ze zdumieniem usłyszeli dudnienie, jakby szarżujące słonie,

a potem trzask pękającego drewna: Erec nie wierzył w to, co widział; ogromne dębowe bramy
ustępowały – grube na pięć stóp, wysokie na trzydzieści – zostały wyrwane z zawiasów. Teraz
między nimi a stworami została jedynie żelazna brama zakończona kolcami.

Stworzenia uniosły drewniane wrota, jak gdyby te były zabawkami i cisnęły nimi o ziemię.

I przeniosły wzrok na żelazne kraty.

Setki  z  nich  podeszły  do  metalu,  przysuwając  do  niego  swoje  wykrzywione  w  ohydnych

grymasach twarze, wciskając szpony przez kraty, które powoli zaczynały się wyginać.

-  Cóż  takiego  mówiłeś?  –  spytał  Brandt  księcia,  który  poczerwieniał  na  twarzy  i  stał  z

ustami otwartymi ze zdumienia.

- ŁUCZNICY! – krzyknął książę.

background image

Erec nie czekał na rozkaz. Zdążył już wypuścić trzy strzały, nim książę krzyknął. Trafił trzy

stworzenia prosto w głowy, kiedy te chwytały za kraty. Wszystkie padły.

Dokoła Ereca wszyscy, dziesiątki ludzi księcia, oddawali strzały. Pierwszy rząd stworów

padł, lecz szybko zastąpiły je kolejne dziesiątki. Wyglądało na to, że cała armia tych stworzeń
przywędrowała z drugiej strony Kanionu, jak gdyby przez te wszystkie lata czekały jedynie, by
siać zniszczenie w Kręgu, gdy tylko Tarcza opadnie.

Metalowa brama wyginała się coraz mocniej i Erec pojął, że ich strzały nie powstrzymają

stworów zbyt długo.

- SMOŁA! – krzyknął książę.
Wysoko  za  balustradami  dziesiątki  żołnierzy  powoli  przewróciły  kotły  z  gorącą  smołą.

Gdy wylewali ją wzdłuż murów miasta, krzyki oblewanych palącym płynem stworzeń nasiliły
się. Dziesiątki z nich zginęły od razu. Ciała stworów piętrzyły się przed wejściem.

Erec widział jednak za nimi kolejne setki, wciąż napierające. Wiedział, że to tylko kwestia

czasu,  nim  brama  ustąpi,  nim  skończą  im  się  strzały  i  smoła.  Wiedział,  że  potrzebują  innej
strategii i to szybko, nim stwory rozniosą bramę na strzępy.

- Czy jest jakieś tylne wyjście z miasta? – spytał Erec.
Książę spojrzał na niego, zbity z pantałyku.
- Jeśli uda mi się zakraść od tyłu i je zaskoczyć – powiedział Erec. – Stworzę drugi front i

odciągnę ich uwagę od bram. To jedyne wyjście. Musimy podzielić ich armię. Jeśli wszystkie
będą atakować bramę naraz, wkrótce ją rozniosą.

Książę pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Odważny z ciebie wojownik – rzekł. – Miń plac i obierz trzecią bramę na prawo. Tuż za

nią  znajdziesz  małe,  łukowate  drzwiczki  bez  uchwytu,  skryte  przy  kamieniu.  To  te.  Niech
bogowie mają cię w swojej opiece.

Erec  odwrócił  się  i  pogalopował  przez  miasto,  podążając  za  wskazówkami  księcia.

Usłyszał,  że  ktoś  podąża  za  nim,  a  gdy  się  odwrócił,  zobaczył  Brandta,  który  doganiał  go  z
uśmiechem na twarzy.

- Sądziłeś, że pozwolę, by ominęła mnie cała zabawa? – zapytał Brandt.
Erec szykował się, by w pojedynkę stawić czoła armii, ale uradowała go myśl, że będzie

miał u boku swojego starego przyjaciela.

Zanurkowali  pod  kamiennym  łukiem  i  podążyli  za  wskazówkami  księcia,  aż  natrafili  na

ukryte drzwi. Skryte za kamienną fasadą drzwi trudno było dostrzec; kiedy zsiedli z koni, Erec
odchylił się i kopnął je kilka razy, aż w końcu ustąpiły. Ponownie wskoczył na konia i schylił
się, kiedy przejeżdżał pod łukiem. Brandt podążył za nim i zamknął za nimi starannie drzwi.

Przejechali  przez  długi  tunel  i  wyłonili  się  za  murami  miasta;  zaczekali,  aż  znajdą  się  w

bezpiecznej odległości, po czym objechali miasto szerokim kołem, by zasadzić się na stwory
od tyłu.

Zatoczyli  w  końcu  koło  i  zbliżyli  się  do  stojących  na  tyle  stworzeń.  Przypuścili  na  nie

szarżę, zbliżając się, gdy te były skupione przy bramie. Żelazo się wyginało – Erec i Brandt
zjawili się w samą porę.

Erec uniósł swój miecz i wydał z siebie dziki okrzyk bitewny, chcąc odwrócić ich uwagę

od bramy. Brandt przyłączył się do niego.

Podziałało.  Połowa  armii  stworzeń  odwróciła  się  i  przypuściła  atak  na  nich.  Kowenie

były  ohydnymi  istotami,  tak  wysokimi,  że  równały  się  z  nimi  wzrostem,  gdy  siedzieli  na
końskich grzbietach, o mięśniach naprężonych pod błyszczącą, żółtą skórą. Ich palce zwężały

background image

się  w  długie,  żółte  szpony,  i  każdy  stwór  miał  dwie  głowy  i  ręce  długie  na  osiem  stóp.  Nie
nosiły broni: nie potrzebowały jej.

Kowenie ryknęły, a ich wrzaski były jeszcze głośniejsze niż Ereca.
Lecz Erec się nie bał. Całe życie szkolił się dla chwil takich, jak ta; wiedział, że stał po

stronie prawdy i męstwa. Nigdy jeszcze nie czuł się bardziej żywy niż teraz.

Erec  uniósł  wysoko  miecz  i  kiedy  pierwsza  bestia  przyskoczyła  do  niego,  wyciągając

szpony, by wydłubać mu oczy, ten zrobił unik, zamachnął się mocno i przeciął tors stworzenia
wpół.

Erec  szarżował  dalej,  zanurzając  ostrze  miecza  w  sercu  kolejnego  stwora.  Drugą  ręką

uniósł długi kiścień zakończony kolcami, zakręcił nim nad głową i zdjął trzy głowy naraz.

Erec poczuł piekący ból w boku, gdy jeden ze stworów rzucił się na niego, powalając go z

konia na ziemię. Stwór podniósł wysoko ręce, przygotowując się, by opuścić swoje szpony na
twarz  Ereca  –  a  wtedy  Warkfin  zarżał,  wsparł  się  na  przednich  nogach  i  kopnął  stwora  w
klatkę, miażdżąc mu żebra i posyłając go martwego w powietrze.

Erec przeturlał się na bok i pięść kolejnego stworzenia śmignęła obok niego, omijając go o

włos; przyskoczył i stanął na nogi, chwycił swój miecz i uderzył, zabijając stwora.

Te stwory były jednak zbyt szybkie i było ich zbyt wiele. Erec poczuł, że coś kopnęło go

mocno z tyłu i poleciał na ziemię głową naprzód.

Erec  odwrócił  się  i  zobaczył,  jak  stwór  wyciąga  szpony  i  gotuje  się,  by  opuścić  je  i

zatopić w jego gardle. Nie zdążył już zareagować. Przygotował się na śmierć.

Kiedy  tak  leżał,  oczekując  śmiertelnego  ciosu,  pierś  stwora  przeszyła  włócznia.  Nagle

pojawił się Brandt, dźgając bestię w powietrzu nim ta zdołała wyrządzić krzywdę Erecowi.

Erec  skoczył  na  nogi,  jak  zawsze  wdzięczny  przyjacielowi;  spostrzegł  stwora

przymierzającego się do skoku na Brandta. Erec chwycił swój kiścień, zakręcił nim i uderzył
kolczastą kulą w głowę stwora, nim ten zdołał powalić Brandta.

Kolejne stworzenie skoczyło i zrzuciło Brandta z konia, który spadł na ziemię obok Ereca.

Erec obrócił się i dźgnął stwora w szyję.

Brandt i Erec stanęli plecami do siebie, z mieczami w dłoniach, parując silne ciosy bestii,

które ich otoczyły. Grupa bestii gęstniała z chwili na chwilę. Stwory miały nad nimi znaczącą
przewagę  liczebną.  Erec  czuł,  że  jego  ręce  zaczynają  się  męczyć.  Jakieś  stworzenie
przyskoczyło od tyłu i wyrwało mu kiścień z rąk.

Nim zdążył się odwrócić, inny stwór kopnął go w plecy, między łopatki, wytrącając miecz

z dłoni. Trzecie stworzenie kopnęło go mocno w tył kolan, posyłając na ziemię.

Erec  leżał  na  ziemi,  i  gdy  podniósł  wzrok,  ujrzał,  jak  jeden  ze  stworów  kopie  jego

przyjaciela Brandta w klatkę i ten również upada, nieprzytomny, obok niego.

Spojrzał  w  górę  i  zobaczył,  że  jest  otoczony.  Leżąc  tam,  sam,  bezbronny,  mógł  tylko

bezradnie  się  przyglądać,  jak  wszystkie  stwory  zgodnie  przygotowywały  się,  by  go
wykończyć.

Erec wiedział, że w końcu nadeszła chwila jego śmierci.

 

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

 

 
 

Selese chodziła tam i z powrotem po swojej chatce, machinalnie przebierając palcami w

ziołach,  wyglądając  przez  okno  na  swoją  wioseczkę.  W  jej  głowie  kołatała  się  tylko  jedna
myśl: Reece. Odkąd opuścił jej wioskę, nie była w stanie myśleć o niczym innym. Jego imię
rozbrzmiewało jej w głowie niczym mantra. Reece.

Reece.
Syn króla. Ten, którego odtrąciła. Ten, którego ocaliła. Jakże głupia była, odnosząc się do

niego z takim dystansem, odsyłając go ot tak, po prostu.

Nie dlatego, że był synem króla.
Ale dlatego, że – wbrew temu, co mu powiedziała – ona również go kochała.
Zaskoczona  jego  zalotami,  swoimi  uczuciami  do  niego,  Selese  odegrała  niezłe

przedstawienie, zachowała się, jak gdyby myślała, że zwariował – że postępuje irracjonalnie
– tak szybko wyznając jej miłość. Lecz w głębi serca odwzajemniała jego uczucia – być może
kochała go nawet bardziej niż on ją. W jego osobowości, jego pasji i szczerości było coś, co
przyciągało ją jak magnes. Nie była w stanie tego ubrać w słowa. Była zbyt przestraszona, by
to przyznać. Przestraszona, że uzna ją za szaloną.

Była tak głupia, tak niedojrzała, wzbraniała się niepotrzebnie. Nie miała odwagi, by być

tak  szczerą,  jak  on.  Bo  też  się  bała.  Bała  się,  że  to  prawda  –  i  bała  się,  że  zniknie  równie
szybko, jak się pojawiło.

Teraz, kiedy go tu nie było, dni mijały, a Selese dręczyło uporczywe uczucie w sercu, które

wisiało  nad  nią  jak  chmura  burzowa  i  które  było  prawdziwe,  była  tego  pewna.  Wiedziała  o
tym, bo bolał ją brzuch, kłuło w piersi, bo nie potrafiła przestać o nim myśleć, widzieć jego
twarzy, słyszeć jego głosu w każdej chwili dnia i nocy, gdy nie spała. Wiedziała, że jej miłość
do niego jest bardziej prawdziwa niż wszystko, co kiedykolwiek czuła.

Selese  nie  zmrużyła  oka  od  dwóch  nocy,  zadręczając  się  myślami,  jak  mogłaby  postąpić

inaczej. I wszystko naprawić.

Stała  tam,  patrząc  przez  okno,  przebierając  palcami  w  ziołach,  decydując,  które  z  nich

zabierze, a które zostawi. Obok niej leżał worek jej spakowanych rzeczy. Była gotowa opuścić
to miejsce i nigdy nie wracać. Była zdecydowana odnaleźć Reece’a i rozpocząć z nim życie.

Bez względu na to, przez co musiałaby przejść, odnajdzie go. Ofiaruje mu drugą szansę – i

sama o nią poprosi. Może – może – modliła się, zgodzi się. Nie dlatego, że chciała opuścić
swoją  wioskę;  kochała  swoją  wioskę.  Nie  dlatego,  że  był  synem  króla;  nie  przeszkadzałoby
jej nawet gdyby był nędzarzem. Lecz przez to coś w jego oczach, w jego głosie, przez tę więź
między nimi. Przez to, jak bardzo ją kochał. Przez to, w jaki sposób do niej mówił.

Kiedy  tak  stała,  przyglądając  się  promieniom  wschodzącego  słońca,  przygotowywała  się

psychicznie  do  pożegnania  się  z  tym  miejscem.  Zamknęła  oczy  i  pomodliła  się  do  każdego
boga, jakiego znała, o to, by go odnalazła i by jej nie odesłał. Z zamkniętymi oczyma starała
się  utrwalić  wygląd  swej  chatki,  układ  mikstur,  rozmieszczenie  ziół.  Żywiła  nadzieję,  że
jednego dnia będzie mogła zamieszkać z Reece’em w miejscu takim jak to.

Wtedy  usłyszała  ten  odgłos.  Był  to  niezwykły  dźwięk,  którego  nie  słyszała  od  lat,  i  na

początku myślała, że jej wyobraźnia płata jej figle. Wsłuchała się jednak uważniej i wiedziała,
że to nie jej wyobraźnia. Był to odgłos owadów, uciekających po spieczonej pustynnej ziemi.

Tysiące owadów; miliony. Był to dźwięk szału. Poczuła jego drżenie.

background image

Owady  nie  uciekały  w  popłochu,  chyba  że  coś  było  bardzo  nie  w  porządku.  Bardzo,

bardzo  nie  w  porządku.  Odwróciła  się  i  wypadła  ze  swojej  chatki,  stanęła  na  zewnątrz  i
spojrzała  na  pustynię.  Rzeczywiście,  dostrzegła  je:  rząd  owadów,  biegnących,  jak  gdyby
uciekały przed jakąś katastrofą.

Albo przed armią.
Selese,  z  sercem  łomoczącym  w  piersi,  odwróciła  się  powoli,  obawiając  się  tego,  co

zobaczy. Spojrzała w przeciwnym kierunku, w stronę, z której owady uciekały i odebrało jej
mowę: linia horyzontu poczerniała od ludzi. Wyglądało to tak, jakby cała planeta maszerowała
w  kierunku  jej  wioski;  wielka  siła  zniszczenia.  Owady  były  mądre  –  wiedziały,  kiedy  czas
uciekać.

Jej wioska, wciąż pogrążona we śnie, leżała na ich drodze. A Selese była jedyną, która nie

spała. Puściła się biegiem przez plac, pokonała kilka stopni i zabiła w dzwon, raz za razem,
szarpiąc  szorstki  sznur  z  całych  sił.  Miasto  powoli  budziło  się,  ludzie  wychodzili  z  domów,
zaspani, patrząc na nią, jakby zwariowała.

Wskazała palcem horyzont.
- Armia! – krzyknęła.
Mieszkańcy  w  końcu  odwrócili  się  i  spojrzeli,  a  po  przerażeniu  malującym  się  na  ich

twarzach  było  widać,  że  też  wiedzieli,  co  zbliża  się  w  ich  kierunku.  Rozległy  się  okrzyki
przerażenia i coraz więcej ludzi wychodziło z domów. Panika rozlała się po wiosce i wszyscy
zaczęli uciekać.

Serce  Selese  zamarło,  kiedy  zobaczyła,  że  armia  przyspiesza  i  rusza  biegiem  w  ich

kierunku. Jej pierwszym odruchem było odwrócenie się i ucieczka razem z innymi. Najpierw
jednak zmusiła się, by zajrzeć do każdego domostwa i upewnić się, że wszyscy się obudzili i
wiedzą,  co  się  dzieje.  Obudziła  kilka  rodzin,  pomogła  dzieciom  zebrać  ich  rzeczy  i  ocaliła
więcej żyć, niż była w stanie zliczyć.

W  końcu,  gdy  wszyscy  wiedzieli  już,  że  armia  się  zbliża,  sama  przygotowała  się  do

ucieczki.  Ruszyła  w  stronę  swojej  chaty,  by  zabrać  swój  worek,  ale  dotarło  do  niej,  że  nie
było na to czasu. Jeśli chciała przeżyć, musiała zostawić swoje rzeczy tutaj.

Selese  odwróciła  się  i  wybiegła  przez  bramy  wioski,  dołączając  do  wypływających

mieszkańców. 

Ruszyli 

przez 

puste 

piaszczyste 

tereny, 

pod 

promieniami

ciemnopomarańczowego słońca, zmierzając gdzieś na północ. Gdzieś w kierunku Silesii.

I gdzieś, modliła się, w kierunku Reece’a.

 

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

 

 
 

Godfrey siedział zgarbiony nad stołem w podłej karczmie gdzieś w zapomnianym krańcu

Silesii. Obok niego siedzieli Akorth i Fulton. Godfrey pociągnął haust piwa i podziwiał moc
trunku w tym mieście. Opróżnił swój czwarty kufel spienionego czerwonego napitku, który od
razu uderzył mu do głowy. Przytłaczały go kolory tego miejsca: wszystko było tu czerwone, od
czerwonego stroju barmana, po stoły i krzesła – nawet jego piwo. Zaczynało mu się kręcić w
głowie. Albo od tego, albo od piwa.

Lecz  nie  to  zaprzątało  myśli  Godfreya:  kiedy  oparł  głowę  na  kontuarze  obok  swoich

ziomków, próbował zapomnieć o swych smutkach, o nieuchronnej wojnie. A przede wszystkim
o tym, że nienawidził siebie. Wiedział, że powinien być u boku siostry i brata i wspierać ich
razem  z  innymi,  starając  się  jak  najlepiej  bronić  miasto.  Jednak  nie  mógł  się  na  to  zdobyć.
Zawsze  taki  był,  od  najmłodszych  lat:  kiedy  na  drodze  pojawiały  się  trudności,  nie  był  w
stanie stawić im czoła. Miast tego krył się w tawernie i topił tam swoje smutki.

W Godfreyu nie krążyło po prostu tyle siły, co w innych, choć starał się, jak umiał. Kiedy

coś zaczynało go przytłaczać, zamiast odważnie podjąć wyzwanie, jak Kendrick, Reece albo
Gwendolyn, obezwładniała go panika i nie był w stanie działać; zamiast stawiać czoła swoim
problemom  unikał  ich  w  nadziei,  że  same  znikną.  Wiele  razy,  po  kilku  kolejkach  mocnego
trunku, był w stanie przekonać siebie, że wszystko będzie w porządku, że nie musi kłopotać się
zmartwieniami świata – że może pozostawić je innym.

Jednak tym razem Godfrey wyczuwał, że jest inaczej, tym razem wiedział, że wszystko nie

będzie  w  porządku.  Był  tu,  w  tym  obcym  mieście,  tej  obcej  karczmie  i  wszystko  miało  się
zmienić  na  zawsze.  Jego  dawne  ulubione  miejsca,  Królewski  Dwór,  dobrze  znane  stare
uliczki,  stara  okolica,  stare  karczmy  –  wszystko,  co  znał,  zostanie  zmiecione  z  powierzchni
ziemi. Wkrótce nic już nie będzie takie samo; wkrótce śmierć przyjdzie i po nich, tutaj.

Tarcza  opadła.  Nadal  to  do  niego  nie  docierało.  To  zawsze  napawało  wszystkich

największym strachem, od kiedy był dzieckiem, a teraz stało się prawdą. Godfrey wiedział, że
szczególnie w takiej chwili nie powinien pić, że powinien się wyprostować, być mężczyzną,
pospieszyć  do  siostry,  brata  i  reszty  i  stawić  czoła  niebezpieczeństwu  nadciągającemu  ku
bramom.  Wiedział,  że  powinien  być  lepszym  mężczyzną,  niż  był.  I  wiedział,  że  przyrzekł
siostrze, że nie będzie już pił.

Gardził sobą. Jednak choć chciał być inny, paraliżowały go strach i niemoc. Po prostu nie

potrafił  się  zmusić,  by  wstać,  wyjść  i  zrobić,  co  należało.  Nie  był  wyćwiczonym
wojownikiem, jak jego bracia. Nie przykładał się do lekcji w dzieciństwie, nigdy nie słuchał
się  ojca.  Tak  naprawdę  w  niczym  się  nie  wyróżniał,  poza  tym,  że  wiedział,  które  karczmy
wybierać i w którym złym towarzystwie się obracać.

Kiedy  siedział  tak,  przybity,  czuł,  że  zmarnował  swoje  życie.  Rozpaczliwie  pragnął  to

zmienić, lecz nie wiedział jak. I nie mógł się oprzeć wrażeniu, że już na to za późno. W końcu
co  on,  jeden  człowiek,  może  zrobić,  by  powstrzymać  taką  armię  jak  ta  Andronicusa?  I  on,
ledwie przeszkolony wojownik, nic więcej. Wszystko wydawało się takie beznadziejne. Jeśli
i tak ma zginąć, może przynajmniej zginąć w dobrym nastroju.

Jedną  rzeczą,  którą  mógł  zrobić,  którą  był  w  stanie  kontrolować,  był  kolejny  kufel  i

stłumienie zmartwień, jak tylko się dało.

- Kolejne! – krzyknął Godfrey do barmana.

background image

- Dla mnie też! – zawtórował Akorth.
- I dla mnie! – wrzasnął Fulton.
Kilku  gości  rozpychało  się  obok  niego.  Do  karczmy  napływało  coraz  więcej  mężczyzn,

ściśnięci  jeden  obok  drugiego,  i  Godfrey  musiał  przysunąć  się  bliżej  kontuaru.  Jego
przyjaciele, podobnie jak inni goście w tym miejscu, pili z rozpaczy.

-  Nigdy  nie  widziałem,  żeby  panował  tu  taki  tłok  –  powiedział  barman,  stawiając  przed

nimi  kufle.  –  Szkoda,  że  wojna  tak  rzadko  się  zdarza  –  dodał.  –  Wygląda  na  to,  że  każda
cholerna duszyczka w tym mieście chce dziś utopić swoje smutki.

- Jeśli to nasz ostatni dzień – rzekł Fulton. – Jestem cholernie pewien, że nie chcę ginąć z

trzeźwą głową.

- Święte słowa – ryknął Akorth. – Ja również. Jeśli mam zginąć, czemu miałbym się nie

upić?

- Jaka płynie korzyść z bycia trzeźwym, gdy wrzucają cię do ziemi? – dodał Fulton.
-  Cóż  –  zaczął  Godfrey,  bawiąc  się  w  adwokata  diabła.  –  Jest  jeden  dobry  powód,  dla

którego warto być trzeźwym: możecie wyjść na zewnątrz i walczyć, i nie dać się zabić.

- Ha! – zaśmiał się Akorth. – Mogę walczyć równie dobrze pijany!
- Właśnie! – zawtórował mu Fulton. – Nie wiesz, że połowa wojowników na polu bitwy i

tak jest pijana? Naprawdę myślisz, że walczą z trzeźwymi głowami?

- To i tak nie ma znaczenia – powiedział Akorth. – Trzeźwy czy nie, naprawdę myślisz, że

jeden wojownik może powstrzymać milion mężczyzn?

Godfrey musiał przyznać mu rację. Ale i tak był rozczarowany sobą. Kochał swoją siostrę

Gwendolyn  i  swojego  brata  Kendricka  bardziej,  niż  potrafił  przyznać  i  czuł,  jakby  ich
opuszczał,  jak  gdyby  ich  rozczarowywał.  Była  to  jedyna  rzecz,  której  chciał  uniknąć.  Mógł
rozczarować swego ojca – z tym nauczył się żyć. Lecz z czasem pokochał swoje rodzeństwo,
zwłaszcza Gwendolyn, i ona w niego wierzyła – nienawidził myśli, że ją zawodzi. Zwłaszcza
po tym, jak go uratowała.

- I po cóż mnie uratowała? – zawołał Godfrey do siebie.
Akorth i Fulton odwrócili się i spojrzeli na niego, zbici z pantałyku.
- O czym ty mówisz, chłopcze? – spytał Fulton. – Cóż ty tam bełkoczesz?
Godfrey miał wrażenie, że różni się od pozostałych bywalców karczmy. Wszak był synem

króla.  Był  ulepiony  z  innej  gliny.  Miał  w  sobie  coś,  co  sprawiało,  że  był  inny.  Czy  nie
powinien postępować inaczej? Ci ludzie nigdy nie mieli szansy w życiu. A on miał coś więcej
niż tylko szansę – on miał wszystko.

Czy na pewno? Może to wszystko było tylko bzdurą, cała to gadanina o byciu MacGilem, o

byciu synem króla? Czy to nie znaczyło tak naprawdę nic? Czy koniec końców stał na równi z
pozostałymi, bez względu na ich pochodzenie?

Godfrey  pociągnął  duży  łyk  z  kolejnego  kufla  piwa.  Odpowiedzi  na  te  wszystkie  pytania

mu  się  wymykały,  kłębiąc  się  w  jego  rozgorączkowanym  umyśle.  Nie  wiedział,  czy  dotrze
kiedyś do ich sedna.

Nagle  drzwi  karczmy  otworzyły  się  z  hukiem.  Wszystkie  głowy  zwróciły  się  w  tym

kierunku, a do środka weszła piękna kobieta. Godfrey również się odwrócił i zamrugał kilka
razy,  próbując  się  skupić  i  przypomnieć  sobie,  kim  ona  jest.  I  wtedy  przypomniał  sobie  i  aż
podskoczył na to wspomnienie: Illepra. Uzdrowicielka, która uratowała mu życie.

Illepra  wyglądała  jeszcze  piękniej  niż  zwykle.  Miała  na  sobie  swoje  brązowe  skórzane

odzienie,  jej  długie  włosy  były  potargane,  a  zielone  oczy  błyszczały.  Utkwiła  spojrzenie  w

background image

Godfreyu,  idąc  w  jego  stronę,  przecinając  przez  karczmę,  nie  zważając  na  otaczających  ją
mężczyzn.

Ci usuwali się jej z drogi, robiąc jej miejsce. Pijani mężczyźni zdawali się być zaskoczeni

widokiem piękna w takim miejscu.

- Powiedziano mi, że cię tu znajdę – rzuciła Illepra oskarżycielskim tonem do Godfreya.

Stanęła blisko niego, zmarszczywszy czoło. Sala ucichła, przyglądając się konfrontacji.

Godfreyowi  nie  chciało  się  wierzyć  w  to,  że  odszukała  go  tutaj,  w  takim  miejscu.

Rozmawiali  przez  całą  drogę  z  Królewskiego  Dworu  do  Silesii.  Od  kiedy  się  spotkali,
wyczuwał, że łączy ich więź i w czasie drogi ta więź się pogłębiła. Obiecał jej, że się zmieni,
że odstawi alkohol i stanie do walki u boku swego rodzeństwa.

A mimo tego był tutaj. Zaczerwienił się, odczuwając jeszcze bardziej palący wstyd.
- Okrywasz hańbą swoją rodzinę – dodała szorstko. – Po to uratowałam ci życie? Byś w

naszą najczarniejszą godzinę chował się tutaj i je przepijał? Żebyś się pośmiał z przyjaciółmi?
To  się  dla  ciebie  teraz  liczy,  gdy  twoje  rodzeństwo  jest  na  zewnątrz,  gotując  się  do  walki  o
nasze życie?

Godfrey  spuścił  wzrok  ze  wstydem.  Nie  wiedział,  co  odpowiedzieć.  Sam  myślał

dokładnie to samo.

- Wybacz – rzekł. – Masz rację. Nie zasługuję na to, by być tam razem z nimi. Nigdy na to

nie zasługiwałem. Przepraszam. Nie chciałem sprawić ci zawodu.

- Powiedz mi zatem jedno – nalegała. Jej oczy płonęły. – Po co ocaliłam ci życie, skoro

nie zamierzasz nawet stanąć do walki, by go teraz bronić?

Illepra  odwróciła  się  na  pięcie,  wściekła,  przyglądając  się  pozostałym  twarzom  w

karczmie.

-  To  się  tyczy  was  wszystkich  –  powiedziała,  podnosząc  głos.  –  Chowacie  się  tutaj,

podczas gdy wasi ziomkowie opuścili domy i gotują się. Żaden z was nie zamierza wyjść tam i
stanąć  do  walki,  by  bronić  swego  życia.  Zapomnijcie  o  swoim  życiu  –  co  z  życiem  innych?
Wasi ludzie was potrzebują. Czy jesteście aż tak zapatrzeni w siebie? O to będą walczyć? By
uratować takich, jak wy?

Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu.
-  To,  czy  walczymy,  czy  nie,  panienko  –  krzyknął  jeden  z  mężczyzn.  –  Nie  ma  znaczenia.

Miliona mężczyzn nie zatrzyma kilka tysięcy.

Po pomieszczeniu przeszedł pomruk aprobaty.
- Może i nie – rzekła Illepra. – Lecz to nie znaczy, że nie będziemy próbować. Pewnego

dnia wszyscy umrzemy. Rzecz nie w tym, kto przeżyje, a kto zginie. Rzecz w tym, jak żyjemy. I
jak umrzemy.

Odwróciła się i utkwiła wzrok w Godfreyu.
- Myślałam, że jesteś inny – powiedziała cicho. – Myślałam, że drzemie w tobie moc, by

stać się kimś lepszym. Lecz teraz widzę, że się myliłam. Jesteś tylko jeszcze jednym pijakiem.
Takim, za jakie uważa cię całe królestwo.

-  Nic  w  tym  złego,  panienko!  -  zawołał  Akorth  w  jego  obronie,  wznosząc  swój  kufel.  –

Możesz zginąć tutaj albo zginąć tam. Ale mój przyjaciel przynajmniej zginie szczęśliwy.

W tłumie rozległy się okrzyki aprobaty, mężczyźni wznieśli kufle.
Illepra zaczerwieniła się, odwróciła na pięcie i wściekle ruszyła w kierunku wyjścia.
Mężczyźni powrócili do swych rozmów, a Godfrey patrzył, jak Illepra odchodzi, spalając

się w środku. Fulton nachylił się i poklepał go po ramieniu.

background image

-  Kobiety  już  takie  są  –  rzekł  pocieszająco.  –  Nie  wiedzą,  co  jest  ważne.  Postępujesz

słusznie – napij się jeszcze! – powiedział, podsuwając w jego stronę kolejny kufel.

Kiedy Godfrey spojrzał w dół na trunek, coś w nim wezbrało. Było to nowe uczucie, coś,

czego  nigdy  wcześniej  nie  doświadczył.  Było  to  poczucie  dumy.  Poczucie  czegoś  większego
niż on. Po raz pierwszy w życiu nie myślał o sobie. Nie myślał o kolejnym piwie.

Myślał o Kręgu. O silesianach. O przedkładaniu innych przed siebie.
Im  dłużej  o  tym  myślał,  tym  bardziej  jego  lęki  zaczynały  ulatywać.  Im  bardziej  rozważał

pomoc innym, tym mniej bał się o siebie.

Godfrey  miał  dosyć.  Nagle  cisnął  swoim  kuflem  o  ziemię,  odskoczył  od  stołu  i  zaczął

przeciskać się spiesznie przez tłum, w stronę drzwi.

- A ty dokąd? – zawołał za nim Akorth.
Godfrey odwrócił się i spojrzał na przyjaciela po raz ostatni, nim wyszedł.
- Idę przywdziać zbroję, chwycić broń i pomóc mojej siostrze! – oświadczył z powagą.
Jego przyjaciele wyśmiali go.
- Nigdy w życiu nie miałeś broni w ręku! – krzyknął Fulton.
Godfrey patrzył na niego, czerwieniąc się, niezrażony.
- Rzeczywiście, nie miałem – przyznał. – Ale chwycę ją i nauczę się nią posługiwać. Albo

zginę, próbując!
 

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

 

 
 

Gwendolyn  stała  za  najwyższą  balustradą  w  Silesii  otoczona  swoimi  generałami,

obserwując  bacznie  horyzont.  Skończyli  właśnie  obchód  wewnętrznych  i  zewnętrznych  linii
obrony i Srog, Kendrick, Brom, Kolk i generałowie, jeden po drugim, omawiali z Gwendolyn,
jak najlepiej umocnić każdą z nich, czego się spodziewać, gdy armia nadejdzie, jak odpierać
ataki  na  kilku  frontach  i  ile  czasu  upłynie,  nim  ich  umocnienia  ustąpią.  Rozmawiali  o
pożywieniu,  zaopatrzeniu  i  wodzie,  o  planach  awaryjnych,  o  zejściu  do  dolnego  miasta.
Omówili już niemal wszystko i wszyscy byli wyczerpani.

Żaden z nich nie mówił o tym, jak postąpią, jeśli zostaną pokonani. Panowała wśród nich

niewypowiedziana opinia, że kapitulacja nie wchodziła w rachubę, lecz nikt nie wspomniał o
nieuniknionym:  co  zrobią,  jeśli  wszyscy  ich  ludzie  zginą.  Panowało  niewypowiedziane
przekonanie,  że  wszyscy  będą  walczyć  do  ostatniej  kropli  krwi.  W  pewien  sposób  czuli,  że
przystają na masowe samobójstwo.

Godzina  mijała  za  godziną,  wszyscy  ludzie  trwali  na  swych  pozycjach,  plany  były

przemyślane i nie było już czego omawiać. Stali w przyjemnej ciszy, wpatrywali się w linię
horyzontu,  nad  którą  zbierały  się  burzowe  chmury,  i  czekali  na  nieuniknione.  Horyzont
wydawał  się  Gwen  tak  spokojny,  tak  cichy;  zdawało  się,  że  ludzie  Andronicusa  nigdy  nie
nadejdą.

Wiedziała  jednak,  że  się  zbliżają.  Przez  cały  dzień  dochodziły  do  niej  raporty  od

posłańców  z  całego  Kręgu  przynoszących  najświeższe  wieści  dotyczące  najazdu.  Nadszedł
nawet  raport,  że  Królewski  Dwór  został  zaatakowany  –  i  to  zabolało  ją  najbardziej.
Próbowała wyprzeć ten obraz z głowy.

Gwen  nigdy  nie  pragnęła  tak  bardzo  jak  dziś,  by  Thor  był  przy  niej.  Złowróżbne  słowa

Argona dźwięczały jej w głowie. Nie pojmowała, co znaczą. Wiedziała, że cząstka niej będzie
musiała  umrzeć,  by  zadośćuczynić  za  uratowanie  życia  Thorowi.  Czy  to  oznaczało,  że
naprawdę umrze? Tutaj, w tym miejscu? Zamknęła oczy i pomyślała o dziecku w swym łonie.
Starała  się  nie  myśleć  o  śmierci.  Nie  dlatego,  że  bała  się  własnej  śmierci.  Bała  się  o  życie
swojego dziecka; i bała się życia bez Thora.

Kątem oka dostrzegła jakieś zamieszanie i gdy odwróciła się i spojrzała ponad ramionami

mężczyzn, zobaczyła, że w ich kierunku zbliża się niewielka świta żołnierzy. Otworzyła oczy
szeroko ze zdumienia, gdy zobaczyła, komu towarzyszą. W jej stronę zmierzała kobieta, której
nie spodziewała się już nigdy ujrzeć: jej siostra.

Luanda trzymała pod rękę swego męża, Bronsona, który, jak ze smutkiem zauważyła Gwen,

stracił dłoń. Oboje byli obszarpani, posępni i skrajnie wycieńczeni; wyglądali, jakby jechali
całą noc.

Gwen  nie  rozumiała,  co  tu  robią.  Kamień  spadł  jej  z  serca  na  ich  widok,  lecz  zarazem

zbiło ją to z pantałyku. Czyż Bronson nie był McCloudem i czy nie powinien zostać po stronie
Kręgu należącej do McClouda? A Luanda u jego boku?

Gwen tak ulżyło, że zobaczyła siostrę żywą i bezpieczną, że w pierwszym odruchu chciała

rzucić  się  w  jej  stronę  i  ja  przytulić.  Lecz  kiedy  dorastały,  ich  relacje  zawsze  cechował
pewien  dystans,  pewna  formalność;  była  to  wina  Luandy  –  odziedziczyła  to  po  ich  matce.
Gwendolyn wiele razy próbowała się do niej zbliżyć i gdy wszystkie jej starania kończyły się
odrzuceniem, pojęła swoją lekcję. Tak więc Gwen po prostu stała, zwrócona w kierunku swej

background image

starszej siostry i z powagą odpowiedziała jej skinieniem głowy.

- Siostro moja – powiedziała Luanda, a Bronson schylił głowę.
Gwendolyn skinęła głową w odpowiedzi.
-  Bracie  –  dodała  Luanda,  zwracając  się  do  Kendricka.  Skinęła  mu  głową,  na  co  on

odpowiedział  tym  samym  w  milczeniu,  najpewniej  równie  zbity  z  pantałyku,  co  Gwendolyn.
Zdawało  się,  że  stał  się  odrobinę  bardziej  czujny  na  widok  McClouda  w  tak  bliskiej
odległości, podobnie jak pozostali wojownicy.

- Co wy tu robicie? – spytała Gwendolyn.
-  Popełniłam  ogromny  błąd  –  powiedziała  Luanda.  –  Przechodząc  na  stronę  Kręgu

McClouda. Nie – wychodząc za Bronsona, którego szczerze kocham i który nie jest ani krztynę
taki, jak pozostali. Pozostali McCloudowie to brutalni ludzie, dzikusy. Jego ojciec próbował
zabić i mnie, i swojego własnego syna.

Ludzie  Gwen  wydali  z  siebie  stłumiony  krzyk  zaskoczenia.  Przyjrzała  się  Bronsonowi  i

dostrzegła jego odciętą dłoń i blizny; było widać, że przeszedł piekło, a jednak stał przed nimi
z dumą. Było w nim coś, co jej się podobało; nie przypominał ani trochę swego ojca, który,
jak Gwendolyn przypomniała sobie z niesmakiem, był prawdziwym brutalem.

- McCloudowie się nie zmieniają – obwieścił grzmiącym głosem Kendrick. – Są, jacy są.

Zawsze tacy byli.

- Mieliście szczęście, że udało wam się ujść z życiem – dodał  Brom.
- Zwracamy się do was o pomoc – powiedziała Luanda, przenosząc wzrok z Kendricka na

Sroga  i  na  Broma  –  każdego  poza  Gwendolyn.  –  Prosimy  was,  byście  udzielili  nam
schronienia. Powiedziano nam, że godna szacunku połowa Królewskiego Dworu tu się skryła.
Chcemy opuścić stronę Kręgu, która należy do McClouda. Chcemy być u boku MacGilów.

-  Chcemy  walczyć  u  boku  MacGilów  –  dodał  dumnie  Bronson.  –  Przysięgnę  wam  swą

lojalność. Będę walczył do ostatniej kropli krwi dla was. Zwłaszcza przeciwko memu ojcu i
jego ludziom.

Gwendolyn i pozostali wymienili spojrzenia. Dostrzegła wahanie w ich oczach.
-  A  skąd  mamy  wiedzieć,  że  możemy  wam  zaufać?  –  spytał  Brom,  występując  naprzód  i

mierząc McClouda chłodnym spojrzeniem. – Twój ojciec zabił więcej moich ludzi, niż jestem
w stanie zliczyć. I wszystkich w brutalny i tchórzliwy sposób. Skąd mamy wiedzieć, że syn nie
wdał się w ojca? Skąd mamy wiedzieć, że to wszystko to nie zasadzka, że nie czekasz tylko,
aby wystąpić przeciwko nam?

Bronson powoli uniósł rękę, pokazując kikut, na którym kiedyś znajdowała się jego dłoń.
-  To  dzieło  mego  ojca  –  rzekł  ponuro.  –  To,  co  kiedyś  nas  łączyło,  już  nie  istnieje.

Pierwszy rzuciłbym się, by zatopić ostrze miecza w jego piersi w czasie walki.

Brom przyglądał mu się, jak gdyby oceniając, czy może mu zaufać. Wyglądało na to, że w

końcu mu uwierzył.

Gwendolyn też mu wierzyła. Sprawiał wrażenie prawdomównego i uczciwego człowieka.
-  Należysz  do  rodziny  –  rzekła  Gwen  do  Luandy,  przerywając  ciszę.  Odwróciła  się  do

Bronsona.  –  To  oznacza,  że  teraz  ty  także  do  niej  należysz.  Jeśli  Luanda  cię  kocha,  nie
potrzebuję innych zapewnień. Przyjmiemy was z otwartymi ramionami.

Bronson skinął głową, jego oczy wypełniły się wdzięcznością.
- Andronicus wkrótce zaatakuje i czeka nas oblężenie – ostrzegła Gwendolyn. – Będziemy

potrzebowali każdej pary rąk.

- Będę zaszczycony, mogąc walczyć dla waszej sprawy, pani – powiedział Bronson.

background image

Luanda rzuciła Gwendolyn zdziwione spojrzenie.
-  Kto  objął  tu  rządy?  –  spytała  Luanda,  przenosząc  wzrok  z  jednej  twarzy  na  drugą.  –

Skoro  Gareth  jest  w  Królewskim  Dworze,  przypuszczam,  Kendricku,  że  ty?  Czy  może  ty,
Srogu?

Pozostali wymienili zakłopotane spojrzenia; Gwen zdała sobie sprawę, że nikt jeszcze nie

powiedział Luandzie.

- Nasza siostra jest teraz królową Zachodniego Królestwa Kręgu – odrzekł Kendrick.
-  Gwendolyn?  –  spytała  Luanda  drwiąco,  nie  dowierzając.  Zlustrowała  Gwen  z  góry  do

dołu, w szoku. – Ty? Królową?

- Tego życzył sobie ojciec przed śmiercią – powiedział stanowczo Kendrick.
-  Ale…  ale…  –  zaczęła  Luanda,  wzburzona.  –  Jesteś  kobietą.  Nadto,  moją  młodszą

siostrą. Jeśli któraś z nas miałaby rządzić, to chyba powinnam to być ja?

Gwen  poczuła,  jak  wzbiera  w  niej  fala  gniewu  wobec  Luandy,  zupełnie  jak  w

dzieciństwie.  Całe  jej  życie,  odkąd  tylko  pamiętała,  jej  siostra  była  o  nią  śmiertelnie
zazdrosna. Najwidoczniej nic się nie zmieniło.

Pani – wtrącił Steffen.
Luanda, zaskoczona, spojrzała protekcjonalnie na Steffena.
- Słucham? – powiedziała.
Steffen wystąpił naprzód, marszcząc brwi.
-  Będziesz  się  zwracać  do  Gwendolyn,  która  jest  teraz  naszą  królową,  „pani”  –

powiedział rozdrażniony.

Luanda spojrzała na niego ze zdumieniem, po czym omiotła spojrzeniem poważne twarze

pozostałych i zdała sobie sprawę z tego, że nie żartował. Spojrzała na Gwen z konsternacją.

- Nie spodziewacie się chyba, że będę odpowiadać przed moją młodszą siostrą? – spytała

Luanda, odwracając się do Kendricka.

-  Będziesz  przed  nią  odpowiadać  –  powiedział  Kendrick  ponuro.  –  Jeśli  zamierzasz  tu

pozostać. Ale, jeśli wolisz, możesz opuścić mury Silesii i zdać się na łaskę wroga. Uszanujesz
ostatnie życzenie naszego zmarłego ojca, jak my wszyscy.

Bronson wyciągnął rękę i położył dłoń na nadgarstku Luandy.
-  Luando  –  rzekł  cicho.  –  Twoja  siostra  okazuje  nam  ogromną  dobroć  i  wielkoduszność,

przyjmując nas tutaj. Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy przed nią odpowiadać.

Jednak w oczach Luandy zapłonęły opór i ambicja, jak zawsze.
-  Ojciec  zawsze  podejmował  złe  decyzje  –  wybuchnęła  Luanda.  –  Dlatego  w  ogóle

znaleźliśmy  się  w  tym  bałaganie.  Czy  naprawdę  myślisz,  że  spośród  wszystkich  ludzi,  to
właśnie ty nadajesz się na królową? – spytała Gwendolyn. – Nie wstyd ci nawet próbować?
Nie będziesz się czuła potwornie winna, jeśli poprowadzisz tych wszystkich ludzi na śmierć?

- I tak wszyscy zmierzamy ku śmierci, Luando – powiedziała ze spokojem Gwendolyn. –

Rzecz  nie  w  tym,  czy  zginiemy.  Lecz  w  tym,  jak  żyjemy.  I  –  tak,  odpowiadając  na  twoje
pytanie,  nadaję  się,  by  poprowadzić  tych  ludzi  –  powiedziała,  czując,  że  budzi  się  w  niej
nowa siła. Po raz pierwszy naprawdę czuła, że jest do tego zdolna, teraz, gdy broniła siebie. –
Nie  muszę  się  przed  tobą  tłumaczyć.  Jak  wspomniał  Kendrick,  jeśli  obecny  porządek  spraw
nie znajduje twojego uznania, bramy stoją przed tobą otworem. Możesz stąd odejść.

Luanda poczerwieniała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła z wściekłością.
Bronson stał na miejscu, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zawstydzony.
-  Przepraszam  w  jej  imieniu  –  powiedział.  –  Z  całą  pewnością  nie  miała  tego  na  myśli.

background image

Trudne chwile za nami.

Miała to na myśli – rzekła Gwendolyn. – Zawsze się tak zachowuje. Taka już jej natura.
Bronson opuścił głowę.
- Niemniej jednak ja jestem wam głęboko wdzięczny za przyjęcie nas. Porozmawiam z nią.

Uspokoi się.

Bronson pospiesznie ukłonił się i pobiegł za żoną.
Na dole nastąpiło nagłe poruszenie i kiedy Gwen spojrzała w dół zza balustrady, ujrzała

rozhisteryzowaną kobietę biegnącą do bram. Dwóch strażników próbowało ją powstrzymać, a
ona krzyczała i młóciła rękoma w powietrzu, próbując przepchnąć się obok nich.

- Pozwólcie mi przejść! – wrzasnęła. – Musicie pozwolić mi przejść! Muszę pomówić z

królową!

- Wpuśćcie ją – zawołała Gwendolyn do strażników.
Strażnicy odwrócili się i spojrzeli na nią w górę, po czym puścili kobietę.
Ledwie  to  zrobili,  kobieta  przebiegła  przez  bramę  i  krętymi  kamiennymi  schodami

pomknęła w górę, wprost do Gwendolyn, przeciskając się między grupą żołnierzy, szlochając.
Zatrzymała się przed nią, padła na kolana i schyliła głowę. Szlochała i trzęsła się i Gwendolyn
serce się krajało; chwyciła ją i delikatnie pomogła jej wstać.

- Nie musisz przede mną klęczeć – powiedziała Gwen głosem pełnym współczucia.
-  Pani  –  wyrzuciła  z  siebie  kobieta  między  szlochami.  –  Musisz  mi  pomóc!  Musisz!

Proszę!

- Co cię dręczy? – spytała Gwen.
-  Moja  wioska  została  ewakuowana.  Mówią,  że  Imperium  się  zbliża.  Wszyscy  uciekali.

Ale moje córki tam zostały, w Domu Chorych. Nie mogą chodzić. Nie mogłam ich zabrać ze
sobą – a inni zniknęli zbyt szybko. Nie ma mi kto pomóc. Proszę! To moje dzieci!

Serce Gwen rozpadło się na milion kawałków. Nie mieściło jej się w głowie, jak bardzo

musiała cierpieć ta kobieta.

-  Dochodzą  nas  podobne  raporty  z  całego  Kręgu,  wszędzie  wioski  są  najeżdżane  –  rzekł

Srog.

- Przykro mi – powiedziała do niej Gwendolyn. – Czego od nas oczekujesz?
-  Proszę,  poślijcie  swoich  ludzi,  nim  będzie  za  późno.  Przywieźcie  moje  córki,

przywieźcie je tutaj. Nie wyobrażam sobie, że miałyby zginąć tam same z rąk tych dzikusów.
To zbyt okrutne.

- Tutaj też możemy wszyscy zginąć – powiedział Kolk.
-  Jeśli  mają  zginąć,  niech  chociaż  zginą  tutaj,  ze  mną  –  powiedziała  kobieta.  –  Nie

pozwólcie im zginąć tam samym. Proszę. Pani, jesteś kobietą – rozumiesz. Musicie mi pomóc!

Kobieta wyciągnęła rękę i mocno chwyciła dłoń Gwendolyn. Steffen podszedł i odepchnął

jej rękę.

- Nie dotykaj naszej królowej – zganił ją Steffen, stając między nimi.
- Nic się nie stało – powiedziała Gwendolyn.
Uniosła dłoń i przesunęła nią po głowie kobiety.
- Ta kobieta szaleje z żalu – ciągnęła Gwen. – Rozumiem ten żal aż nazbyt dobrze.
Gwen pomyślała o swoim ojcu i powstrzymała łzy.
- Rozumiem twój ból – rzekła Gwen. – Naprawdę. Jednak musisz również zrozumieć, że

otrzymujemy raporty o grabionych wioskach i mordowanych ludziach z każdej części Kręgu i
nie  możemy  poświęcać  ludzi,  wysyłając  ich  w  każde  z  tych  miejsc.  Trwają  ostatnie  etapy

background image

zabezpieczania  bram  i  zamykania  tego  miasta,  dla  dobra  wszystkich  silesian,  reszty
Królewskiego Dworu i tysięcy dusz, które się tu schroniły. Potrzebna jest nam każda para rąk.
A  nade  wszystko,  gdybyśmy  mieli  posłać  teraz  grupę  ludzi,  by  przyprowadzili  twoje
dziewczynki, nie wróciliby tu żywi. Imperium jest już zbyt blisko. Nasi mężczyźni zginęliby, a
twoje dziewczynki wraz z nimi.

Gwendolyn  westchnęła.  Nienawidziła  podejmować  tych  decyzji,  lecz  czuła  się  w

obowiązku dbać o dobro swoich ludzi.

-  Tak  bardzo  mi  przykro  –  konkludowała.  –  Serce  mi  się  kraje  na  myśl  o  twoich

dziewczynkach. Naprawdę. Lecz wojna się zbliża. I czekają nas niełatwe decyzje.

- NIE! – krzyknęła kobieta, zanosząc się lamentem. Rzuciła się twarzą na ziemię, krzycząc

i zawodząc. – Nie możecie pozwolić moim córkom umrzeć!

Gwendolyn spojrzała w dal, na horyzont, żałując, że musiała poznać tę kobietę. Zaczynała

odkrywać, co oznacza być władcą; nie było to przyjemne uczucie.

- Ja po nie pojadę – rozległ się głos.
Gwen  odwróciła  się  i  zobaczyła,  że  Kendrick  występuje  mężnie  naprzód,  z  dłonią  na

rękojeści miecza, dumny i niewzruszony.

Gwendolyn spojrzała na brata, do głębi poruszona i natchniona.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli pojedziesz, nie będziemy mogli ponownie otworzyć

bram dla ciebie – powiedziała cicho. – Zginiesz tam.

Pokiwał głową z powagą.
- Jaka śmierć może być lepsza niż w trakcie takiej misji? – odparł.
Gwendolyn  zaczęła  szybko  oddychać,  zdumiona  jego  rycerskością,  tym,  jaki  był

nieustraszony.  Kochała  brata  w  tej  chwili  bardziej  niż  kiedykolwiek;  a  jednocześnie  czuła
przejmujący smutek na myśl, że wyruszy w taką misję.

Pozostali wojownicy patrzyli ponuro, nie będąc w stanie zaprzeczyć temu, co powiedział.
- Przyłączę się do ciebie – powiedział Atme, występując naprzód i stając obok Kendricka.
Kendrick skinął głową do przyjaciela.
- Dziękuję! Dziękuję! – krzyczała kobieta, wstając na kolana i całując ich po rękach.
Gwendolyn westchnęła.
- Kendricku, nie mogę ci odmówić. Przewodzisz, dając przykład, jak zawsze. Przynosisz

wielką  chlubę  naszemu  ojcu,  ofiarowując  swą  pomoc  w  tej  sytuacji.  Masz  moje
błogosławieństwo.  Jedź  i  ratuj  te  dziewczynki.  Będę  trzymała  dla  was  bramy  otwarte  tak
długo, jak będę mogła – do ostatniej sekundy przed atakiem Andronicusa.

-  Pani,  podziwiam  męstwo  Kendricka  i  nie  przeczę,  że  jego  misja  jest  zasadna  –

powiedział  Srog  poważnie.  –  Jednak  muszę  cię  ostrzec,  że  potrzeba  czasu,  by  zamknąć
zewnętrzne  bramy.  Nie  będzie  to  łatwe  z  tak  krótkim  wyprzedzeniem.  Musisz  zrozumieć,  że
stawiasz  całe  miasto  w  niebezpieczeństwie  zgadzając  się  na  tę  misję  i  trzymając  bramy
otwarte tak długo, jak zamierzasz.

Gwen  odwróciła  się  i  spojrzała  na  linię  horyzontu.  Gdzieś  tam  były  córki  tej  kobiety,

chore, opuszczone. Nie mogła znieść tej myśli.

-  Dziękuję  za  twą  radę,  panie  –  powiedziała  miękko  do  Sroga.  –  Rozumiem,  jakie  są

konsekwencje. Nie postawię twych ludzi w niebezpieczeństwie. Bramy zostaną zamknięte, gdy
będzie to konieczne.

Odwróciła się do Kendricka.
- Jedźcie. Odnajdźcie  te dziewczynki i  wracajcie rychło. Nie  chciałabym zamykać bram,

background image

kiedy będziecie po ich drugiej stronie.

Kendrick pokiwał poważnie głową, po czym odwrócił się i szybko zbiegł w dół z Atme u

boku.

Pozostali  mężczyźni  rozeszli  się,  a  Gwen  odwróciła  się  i  szła  kamiennym  wałem  przy

dalekim końcu balustrady, by mieć chwilę na przetrawienie tego wszystkiego – i zobaczyć, jak
Kendrick i Atme odjeżdżają. Stanęła na samym końcu fortyfikacji, patrząc, jak oddalają się w
stronę horyzontu, wzniecając ogromny obłok kurzu.

Stała  tak,  czując  się  bardziej  samotna  niż  kiedykolwiek,  i  zapragnęła,  by  był  przy  niej

Thor. Była coraz bardziej przekonana, że czeka ich bitwa, której nie mogą wygrać i w głębi
duszy  czuła,  że  ich  jedyną  nadzieją  jest  powrót  Thora,  Miecz  Przeznaczenia  i  ponowne
podniesienie tarczy. Jeśli miała zginąć, chciała zginąć u boku Thora.

Zacisnęła mocno oczy i z głębi serca modliła się do Boga, by Thor do niej wrócił.
Proszę,  Boże.  Wiem,  że  już  i  tak  prosiłam  cię  o  zbyt  wiele.  Ale  proszę  o  jeszcze  jedno:

spraw, by Thor wrócił.

- Odpowiedzi Boga pojawiają się niespodziewanie.
Gwendolyn nie musiała się odwracać, by rozpoznać ten głos.
Odwróciła  się  i  zobaczyła  Argona.  Stał  o  kilka  stóp  od  niej,  zapatrzony  w  horyzont,

przyglądając się oddalającemu się Kendrickowi. Jego oczy płonęły.

Uradowała się na jego widok.
- Myślałam, że już nigdy cię nie ujrzę – rzekła.
- Dlaczego? Bo znalazłaś się w nowym miejscu? Fizyczne granice są dla mnie niczym.
- Więc będziesz z nami tutaj? Podczas oblężenia? – spytała z nadzieją.
- Zawsze jestem tu z tobą. Czasem, nie zawsze, fizycznie.
Gwen płonęła wewnątrz. Pragnęła usłyszeć odpowiedzi.
- Powiedz mi – powiedziała. – Błagam. Czy Thor jest bezpieczny?
- Teraz tak.
- A będzie? – naciskała.
-  To  dopiero  jest  pytanie,  czyż  nie?  –  spytał,  odwracając  się  do  niej  z  tajemniczym

uśmiechem na ustach. – Jego przeznaczenie jest mroczne. Jest ustalone – a jednocześnie można
je zmienić. Jak w przypadku każdego z nas.

- Przeżyje? – spytała. – Ujrzę go jeszcze?
Zebrała  się  w  sobie,  czekając  na  odpowiedź,  modląc  się  i  żywiąc  nadzieję,  że  będzie

twierdząca.

- Jeśli nie w tym świecie – rzekł Argon powoli. – To w przyszłym.
Gwendolyn czuła, że jej serce zamiera.
- Ależ to niesprawiedliwe! – zaprotestowała. – Muszę go jeszcze zobaczyć!
- On wybrał swoje przeznaczenie – powiedział Argon. – Ty wybrałaś swoje. Czasem dwa

losy nie mogą się spleść.

- A co z Imperium? – zapytała Gwen. – Zaatakują Silesię?
- Tak – powiedział beznamiętnie.
- Odniesiemy zwycięstwo?
-  Zwycięstwo  jest  względne  –  odrzekł.  –  Istnieją  różne  jego  rodzaje.  Czerwone  mury

Silesii trwały przez tysiąc lat. Lecz nawet tym murom pisane jest runąć.

Gwen czuła, jak narasta w niej złe przeczucie.
- Czy to znaczy, że to miasto upadnie?

background image

Musiała wiedzieć. Lecz Argon milczał, utkwiwszy wzrok w oddali.
- Z pewnością istnieje jakiś sposób na to, by ich powstrzymać! – rzekła.
- Poświęcasz zbyt wiele uwagi temu, co jest teraz i tutaj – powiedział Argon. – Wszak są

inne stulecia. Stulecia przed twoim – i po nim. Jesteśmy jedynie szprychą w kole czasu. Ludzie
będą umierać – i rodzić się. Miejsca będą upadać, a inne powstawać. Nic nie trwa wiecznie.
Nawet zniszczenie.

Gwendolyn stała tam, rozmyślając nad wszystkim, co powiedział. Zastanawiała się, czy to

oznacza, że jest dla nich jakaś nadzieja.

-  Czuję,  że  nie  powinnam  zajmować  miejsca,  na  którym  się  znajduję  –  powiedziała

Gwendolyn. – Tak jakby to wszystko było w jakiś sposób moją winą. Tak jakby wszystkim tym
ludziom mógł pomóc władca lepszy niż ja.

Odwrócił się i spojrzał na nią, a jego oczy przewiercały ją na wskroś.
- Krąg nigdy nie miał władcy świetniejszego niż ty – powiedział. – I być może już nigdy

nie będzie miał.

Serce zabiło jej szybciej, jego słowa dodały jej otuchy. Po raz pierwszy czuła, że znajduje

się na właściwym miejscu.

-  Powiedz  mi  –  rzekła,  rozpaczliwie  pragnąc  poznać  odpowiedź.  –  Jak  to  wszystko  się

skończy?

Argon powoli pokręcił głową.
- Czasem przed największym światłem przychodzi największa ciemność.

 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

 

 
 

Krohn  miauczał  i  lizał  Thora  po  twarzy  aż  ten  powoli  otworzył  oczy.  Zobaczył,  że  leży

twarzą na piasku; miał piasek w ustach, na języku, w oczach.

Thor  zamrugał  kilka  razy,  po  czym  powoli  usiadł,  strzepując  piasek,  nachylając  się  i

całując  Krohna  i  głaszcząc  go  po  głowie.  Rozejrzał  się  dokoła,  próbując  pozbierać  się  i
przypomnieć sobie, gdzie się znajduje.

Pod  stłumionymi  promieniami  pierwszego  słońca  Thor  ujrzał  wszystkich  swoich

przyjaciół  rozrzuconych  po  plaży,  leżących  na  plecach  na  piasku  dokoła  niego.  Na  szczęście
wszyscy  wyglądali  na  żywych  –  i  po  szybkim  przeliczeniu  przekonał  się,  że  są  wszyscy.
Wszyscy,  a  nawet  więcej:  była  z  nimi  dziewczyna  o  długich,  zmierzwionych  włosach
rozrzuconych na piasku.

Thor próbował przypomnieć sobie, kim była. Nagle wszystko wróciło: niewolnica, którą

uratował Elden. Usiadł mrużąc oczy, rozprostowując obolałe mięśnie i próbując przypomnieć
sobie, co dokładnie się stało.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było to, że stanął w płomieniach i wskoczył do lodowatej

wody  bystrzycy.  Na  szczęście  był  w  odległości  jedynie  kilku  stóp  od  wody,  gdy  zaczął  się
palić i wszystko potoczyło się tak szybko, że wylądował w wodzie, nim płomienie zdołały go
oparzyć. Obejrzał swoją skórę i choć był posiniaczony i obolały, i czuł, jak gdyby rozrywało
mu mięśnie, nie był poparzony. Odetchnął z ulgą.

Thor pamiętał dziki spływ w dół rzeki, pamiętał, że miotało nimi w bystrzycy i znosiło z

biegiem  rzeki.  Pamiętał,  że  raz  obejrzał  się  za  siebie,  tuż  przed  tym,  jak  uderzył  głową  w
kłodę,  i  zobaczył  oddziały  Imperium,  już  daleko  za  nimi,  w  górze  rzeki,  trawione  ogromnym
płomieniem.

Thor  przyłożył  rękę  do  głowy  i  przejechał  dłonią  po  ogromnym  guzie  na  głowie,  który

bolał  przy  dotyku.  Thor  zdał  sobie  sprawę,  że  musiał  stracić  przytomność  w  rzece.  Jakimś
cudem wyrzuciło ich wszystkich na ten brzeg i najwyraźniej spędzili tu noc. Na tym wąskim,
gładkim  pasie  plaży  o  białych  piaskach  przy  rwącej  rzece.  Wokół  rozlegał  się  niecichnący
szum  wody.  Thor  wstał,  odwrócił  i  rozejrzał  na  wszystkie  strony,  chcąc  się  przekonać,  co
jeszcze znajduje się w pobliżu.

Po  drugiej  stronie  plaży  stał  gaj,  a  za  nim  rzeka  rozwidlała  się  na  dwa  spokojne,  ciche

nurty.  Gaj  przeradzał  się  w  gęsty,  rozległy  las,  do  którego  prowadziła  kręta  ścieżka.
Wyglądało na to, że rzeka wyrzuciła ich na jakiegoś rodzaju skrzyżowaniu.

-  A  myśleliśmy,  że  będziecie  spali  cały  dzień  –  dobiegł  Thora  głos,  który  wydał  mu  się

znajomy.

Thor  odwrócił  się  gwałtownie,  z  Krohnem  przy  nodze,  i  nie  mógł  uwierzyć  w  to,  kogo

ujrzał. Stali przed nim trzej mężczyźni, legioniści w nowych, lśniących zbrojach, wyposażeni
w nowy oręż i wpatrujący się w niego wzrokiem, który prześladował go całe życie.

Było  to  trzech  mężczyzn,  z  którymi  dorastał  w  przekonaniu,  że  są  jego  braćmi:  Drake,

Dross i Durs.

Thor zaniemówił.
Thor  nie  miał  pojęcia,  co  oni  tutaj  robią  i  przetarł  oczy,  zastanawiając  się,  czy  nie  śni.

Jednak bracia nie zniknęli i dotarło do niego, że to nie omamy.

Thor wstał, patrząc na nich oczyma szeroko otwartymi ze zdziwienia, próbując to wszystko

background image

zrozumieć.

- Co wy tutaj robicie? – spytał. – Jak się tu znaleźliście?
Dokoła  Thora  jego  bracia  legioniści  zaczęli  się  budzić,  niewolnica  również,  i  powoli

wstali,  otrzepując  się  z  piasku  i  zbierając  się  wokół  Thora.  Wszyscy  patrzyli  na  Drake’a  ,
Drossa i Dursa, równie zaskoczeni.

-  Przybyliśmy  wam  pomóc  –  rzekł  Drake.  –  Kolk  wysłał  nas  wkrótce  po  tym,  jak

wyruszyliście.  Podążaliśmy  waszym  tropem.  Kiedy  wyruszyliście,  ogarnęły  ich  wyrzuty
sumienia,  że  wasza  szóstka  samotnie  wybrała  się  na  taką  wyprawę.  Chcieli  przysłać  wam
posiłki.

- Otrzymali też nowe wieści – powiedział Dross, występując naprzód ze zwojem w dłoni.

–  Od  złodzieja,  którego  złapali  i  który  miał  coś  wspólnego  z  kradzieżą  Miecza.  Wyznał,  w
jakie miejsce w Imperium go zabierają. Narysował nam mapę.

Dross rozwinął przed nimi zwój i wszyscy zebrali się przy nim, przyglądając się uważnie

mapie.

- Wiemy, dokąd idą – powiedział Durs. – Przybyliśmy, by was tam zaprowadzić. I pomóc

wam wrócić cało.

-  A  dlaczego  nie  zgłosiliście  się,  by  nam  pomóc  szybciej?  –  wystrzelił  Reece,

rozdrażniony.

- Pojawiacie się teraz – dodał Elden, nieufnie. – Gdy wam rozkazano.
- Radzimy sobie doskonale bez waszej pomocy – powiedział O’Connor.
- Ach tak? – spytał Drake, lustrując ich spojrzeniem pełnym wzgardy. – A wygląda to tak,

jak  gdybyście  byli  wykończeni,  cali  posiniaczeni  po  walce  i  nie  mieli  pojęcia,  gdzie  się
znajdujecie.

- Zdołaliście nawet zabrać nowy balast po drodze – dodał Dross, patrząc pogardliwie na

niewolnicę.

Thor, choć nieufny, doceniał to, że się tu pojawili i chciał zakończyć sprzeczkę.
- Jak nas znaleźliście? – spytał Thor.
-  Dobry  tropiciel  i  mnóstwo  królewskiego  złota  –  odrzekł  Dross.  –  Zdołaliśmy  podążać

waszym  śladem.  Dosyć  niefortunnym.  Niesamowite,  że  udało  wam  się  uciec  z  Miasta
Niewolników w taki sposób. My je obeszliśmy, ale na szczęście bystrzyca prowadzi tylko w
jedną  stronę  i  wystarczyło,  że  udaliśmy  się  w  tym  kierunku,  by  was  znaleźć.  Trudno  byłoby
was  nie  zauważyć:  wasza  siódemka  rozwalona  na  piasku  jak  banda  pijaków.  Nie  można  by
powiedzieć, że nie rzucacie się w oczy.

Bracia roześmiali się drwiąco.
- To dopiero sposób na rozbicie obozu – dodał Durs.
Thor poczerwieniał na twarzy i widział, że jego legionowi bracia gotują się ze złości.
-  Jak  wspomnieli  moi  bracia  –  rzekł  Thor,  przejmując  kontrolę  nad  sytuacją.  –  Nie

potrzebujemy waszych obelg. Ani waszej pomocy. Dotarliśmy tak daleko sami – bez mapy, bez
tropiciela i bez królewskiego złota.

Trzej  bracia  spojrzeli  na  niego  nieco  zaskoczeni.  Thor  był  pod  wrażeniem  autorytetu  w

swoim  własnym  głosie.  Tych  trzech  nękało  go  całe  życie  i  nie  zamierzał  im  na  to  pozwolić
teraz,  nie  zamierzał  pozwolić  im  przejąć  kontroli  nad  tą  misją.  Wiedział,  jacy  są  –  z
pewnością nie byli mili. Wiedział, że jakąkolwiek pomoc oferują, robią to jedynie ze względu
na  rozkazy  albo  swoje  osobiste  korzyści  po  powrocie.  Wiedział,  że  w  głębi  serca  tak
naprawdę nie dbali o niego.

background image

Spodziewał się, że ich twarze spochmurnieją, że będą się z nim kłócić, jak zwykle, będą

próbowali  go  poniżyć.  Jednak  ku  jego  zaskoczeniu,  twarz  Drake’a  złagodniała.  Postąpił
naprzód i rzekł cicho:

-  Thor,  rozumiemy,  że  jesteś  na  nas  zły.  Tak  w  zasadzie  masz  ku  temu  podstawy.  Nie

byliśmy  dla  ciebie  dobrymi  braćmi.  Przepraszamy  cię  za  to.  Nie  przybyliśmy  tu,  by  cię
poniżyć ani by podważać twój autorytet. Rozumiemy, że to ty dowodzisz tą misją. Naprawdę
chcemy wam pomóc. Proszę. Ważą się losy całego Kręgu, a mapa, którą mamy w rękach, jest
bezcenna.

Thora zaskoczył przyjazny ton głosu Drake’a i szacunek dla jego pozycji. Nigdy wcześniej

się tak nie zachowywali. To było nierealne, jak gdyby stały przed nim trzy zupełnie inne osoby.

Pomyślał  o  tym,  co  powiedział  Drake  i  uznał,  że  brzmi  to  sensownie.  To  los  Kręgu  był

najważniejszy, bez względu na to, jakie różnice ich dzieliły. I mimo przeszłości, Thor zawsze
chętnie dawał innym drugą szansę – zwłaszcza jeśli zdawali się naprawdę jej chcieć.

Pokiwał powoli głową.
- W takim razie – rzekł. – Z chęcią wyruszymy z wami w dalszą drogę.
Trzech braci skinęło głowami z zadowoleniem. Thor spojrzał za nich, na rozwidlenie rzeki

i spostrzegł ich łódź przycumowaną do brzegu; wyglądała jak długie kanu, wystarczająco duże,
by pomieścić z tuzin osób.

-  By  dotrzeć  do  miejsca,  w  które  zdążają  złodzieje  –  powiedział  Dross,  spoglądając  na

mapę.  –  Musimy  wrócić  na  rzekę  i  skierować  się  na  południe.  Doprowadzi  nas  ona  do
ogromnego  jeziora,  i  dalej  do  innych  odnóg.  To  najbardziej  bezpośredni  sposób,  by  ich
znaleźć, odciąć i zyskać na czasie. Jeśli się zgadzacie, wyruszymy od razu – nie mamy czasu
do stracenia.

Odwrócili się wszyscy i ruszyli w kierunku łodzi – a wtedy niewolnica wystąpiła naprzód.
- Mylicie się! – krzyknęła.
Zatrzymali się gwałtownie, odwrócili i spojrzeli na nią.
- Złodzieje nie obraliby tej drogi – rzekła. – Nieważne, co mówi wasza mapa. Znam moją

rodzinną ziemię lepiej niż wy. Widzicie ten las? – spytała, odwracając się i wskazując na gaj.
– Poszli tędy.

- A niby skąd możesz to wiedzieć? – zapytał Drake.
-  Bo  ta  rzeka  prowadzi  do  śmierci  –  powiedziała.  –  Nie  wybraliby  tej  drogi.  Jedyną

bezpieczną  drogą,  by  przekroczyć  wielkie  przedzielenie,  jest  ścieżka  przez  las.  Graniczy  z
ziemiami pustynnymi.

Thor spojrzał na drzewa, na bystrzycę i zamyślił się.
- A kim jest ta kobieta, która wie wszystko? – uśmiechnął się szyderczo Durs.
Elden wystąpił naprzód i otoczył ją ramieniem.
- To dziewczyna, którą uwolniłem z Miasta Niewolników – powiedział Elden. – I której

ufam. Wyprowadziła nas stamtąd.

- Nawet jej nie znasz – powiedział Drake.
- Znam ją wystarczająco – rzekł Elden.
- Więc jak jej na imię? – spytał Dross.
Elden zaczerwienił się, a trzech braci wyśmiało go.
- Na tych ziemiach posiadanie imienia jest zabronione – zawołała dziewczyna. – Ale sama

nadałam sobie sekretne imię. Indra.

- Cóż, Indro, nie interesują nas twoje plemienne bajki. Jesteśmy mężczyznami, i niestraszna

background image

nam żadna rzeka. Idziemy tam, dokąd prowadzą nas złodzieje – i tam, dokąd zaprowadzi nas ta
rzeka  –  powiedział  Drake  stanowczo.  –  Jeśli  boisz  się  wody,  zostań  na  suchym  lądzie.  To
misja Legionu; nikt nie prosi cię, byś do nas dołączyła.

Trzech braci odwróciło się i ruszyło w kierunku łodzi. Pozostali spojrzeli na Thora, który

stał w miejscu, nie wiedząc, co zrobić. Logika podpowiadała mu, by ruszyć w kierunku łodzi;
jednak coś w głębi duszy nie pozwalało mu podjąć ostatecznej decyzji.

W końcu podszedł do Indry.
-  Wsiądź  z  nami  do  łodzi  –  rzekł.  –  Jeśli  nie  znajdziemy  tego,  czego  szukamy,  zawsze

możemy wrócić i podążyć twoją ścieżką.

Pokręciła powoli głową.
-  Ta  rzeka  prowadzi  do  ciemności  i  śmierci  –  powiedziała  strącając  ramię  Eldena  i

wystrzeliła  w  kierunku  łodzi.  Weszła  na  pokład  wraz  z  pozostałymi.  Nim  to  zrobiła,  rzuciła
Thorowi wściekłe spojrzenie.

- Przygotujcie się – powiedziała, kiedy Thor i pozostali wsiadali. – Wsiadacie na łódź do

piekła.

 

* * *

 

Płynęli,  wiosłując,  po  rozległych  wodach  jeziora.  Thor  zastanawiał  się,  czy  to  jezioro

kiedykolwiek  się  skończy.  Płynęli  już  wiele  godzin,  wiosłując  równo,  i  w  końcu  zapadła
między nimi przyjemna cisza. Te nowe wody zdawały się być bezkresne. Zdawały się być jak
ocean – żadnego lądu w zasięgu wzroku – a mimo tego były niewzruszone, niezmącone nawet
najmniejszym podmuchem wiatru.

Thor wciąż starał się przetrawić spotkanie swoich trzech „braci”, ich nową życzliwość w

stosunku  do  niego  i  co  to  może  zmienić  w  ich  misji.  Jeśli  ich  mapa  była  prawdziwa,  a  nie
rozpaczliwym  wymysłem  jakiegoś  złodzieja,  ich  pojawienie  się  może  być  darem  niebios,
dokładnie  tym,  czego  potrzebowali,  by  odnaleźć  Miecz  i  przeprawić  się  z  nim  z  powrotem.
Jednak  nie  potrafił  wyrzucić  z  głowy  słów  dziewczyny  i  z  każdym  uderzeniem  wioseł
zastanawiał się, czy zmierzają w niewłaściwym kierunku, czy jego bracia dali się zwieść temu
złodziejowi i jego mapie.

- Skąd pochodzisz? – spytał Elden siedzącej obok niego dziewczyny. Thor siedział jedynie

kilka cali od nich i nie mógł nie słyszeć ich rozmowy, choć Elden mówił cicho. Elden starał
się zagadać ją od jakiegoś czasu, lecz ona sprawiała wrażenie niezbyt zainteresowanej. Thor
zauważył, że Elden zaczynał ją naprawdę lubić. Po raz pierwszy widział go w takiej sytuacji.

-  Z  miejsca,  o  którym  nigdy  nie  słyszałeś  –  odrzekła.  –  Miejsca,  w  którym  nigdy  nie

chciałbyś się znaleźć. Z jednego z niewolniczych miast na peryferiach Imperium. Zgarnęli nas
do  Miasta  Niewolników  jakiś  rok  temu.  Nie  wszystkich.  Tylko  mnie.  Moją  rodzinę  zabili  na
miejscu.

Elden pokręcił głową.
- Nie jesteś już niewolnicą. Teraz jesteś wolna.
Wzruszyła ramionami.
- Co to tak naprawdę znaczy, być wolnym? Całe teren Imperium to niewolnicy Imperium.

Pokaż mi miejsce, które naprawdę jest wolne.

- Krąg jest naprawdę wolny – upierał się Elden.
Prychnęła.
-  Na  jak  długo?  –  zripostowała.  –  Wkrótce  was  również  najadą,  jak  nas,  i  będziecie

background image

odpowiadać przed wielkim Andronicusem. Jak my wszyscy.

- Nigdy! – warknął Elden. – Nie znasz mnie. Nie możesz tak mówić.
Wzruszyła ramionami.
- Znam Andronicusa. Nic go nie powstrzyma. Nic. Nawet twój Krąg, Kanion i zaginiony

Miecz. Żyjesz w bajce. Ja jestem realistką.

- Jesteś cyniczką – poprawił ją Elden. – Najwyraźniej straciłaś swoje ideały dawno temu.

Ja  swoich  nie  straciłem.  Nigdy  nie  będę  niewolnikiem.  Nigdy  nie  będę  odpowiadał  przed
Andronicusem. A moi ludzie nigdy nie upadną. Jeśli tak się stanie, ja upadnę razem z nimi, w
walce.

Wzruszyła ramionami, niewzruszona.
- Więc upadniesz – powiedziała. – Już mówiłam, ulegniesz Andronicusowi jak wszyscy –

w taki czy inny sposób.

Na łodzi zapadła ponura cisza. Wiosłowali dalej, coraz głębiej i głębiej w nieznane. Ciszę

przerywał jedynie chlupot wody.

Drugie słońce stanęło w zenicie, paliło mocno i oślepiało, odbijając się od wszystkiego.

Jezioro  było  jak  ogromna  tafla  lustra,  błyszczące  bielą,  rozświetlone.  Jak  gdyby  wiosłowali
do nieba.

Kiedy Thor zaczął się po raz kolejny zastanawiać, czy zmierzają we właściwym kierunku,

nagle w oddali dał o sobie znać cichy dźwięk. Był tak cichy, że na początku Thor zastanawiał
się, czy mu się nie zdaje. Brzmiało to jak muzyka, jak odległa, cicha pieśń śpiewana kobiecym
głosem,  wznoszącym  się  i  opadającym,  jak  gdyby  śpiewał  chór  kobiet.  Był  to  najmilszy  i
najcichszy  dźwięk,  jaki  Thor  kiedykolwiek  słyszał.  Odbijał  się  echem  od  wody.  Thor
zastanawiał się, czy nie śni.

Z wyrazu twarzy pozostałych, którzy nagle opuścili wiosła i również spojrzeli w tamtym

kierunku, Thor wywnioskował, że nie tylko on go słyszał.

- Pieśń sention – powiedziała przerażona Indra. – Musimy zawrócić!
- Co masz na myśli? – spytał Thor, zaniepokojony.
Indra  była  rozgorączkowana,  rozglądała  się  na  wszystkie  strony,  jak  gdyby  miała  zamiar

wyskoczyć z łodzi.

- Ta wyspa – powiedział. – To wyspa uwodzicielek! Muzyka ma przyciągnąć tych, którzy

przepływają obok. Muzyka, której mężczyźni nie są w stanie się oprzeć. Kiedy tam docierają,
zostają zabici i pożarci. Musicie natychmiast zawrócić!

- Nie masz pojęcia, o czym mówisz – powiedział Dross. – Podążamy szlakiem do Miecza.
Lecz  Thor  czuł,  że  zaczyna  go  ogarniać  dziwne  uczucie,  że  po  jego  ciele  rozchodzi  się

jakieś  mrowienie  –  pożądanie.  Im  dłużej  przysłuchiwał  się  tym  pieśniom,  im  bardziej  się
zbliżali, tym bardziej to uczucie się pogłębiało, tym bardziej czuł, że musi ich słuchać. Nigdy
wcześniej  nie  doświadczył  niczego  podobnego  –  tak  jakby  jego  ciałem  zawładnęła  żądza
słuchania  tej  pieśni  i  była  to  dla  niego  kwestia  życia  i  śmierci.  Zabiłby  kogokolwiek  i
cokolwiek, co stanęłoby mu teraz na drodze.

Jego  kompani  –  poza  Indrą  –  najwyraźniej  czuli  to  samo,  zwracając  się  w  tę  stronę,

urzeczeni, wiosłując mocno, gdy nagły nurt zaczął ich wciągać w jednym kierunku, ku muzyce.

Ich  oczom  ukazała  się  niewielka  wyspa,  pośrodku  której  znajdował  się  niski,  okrągły

budynek  z  błyszczącego  białego  marmuru.  Na  brzegach  wyspy  stała  grupa  kobiet  w  białych,
powiewnych szatach, o długich brązowych włosach, opadających luźno na plecy. Każda z nich
była  lekko  odchylona  w  tył,  wyciągała  dłonie  przed  siebie  i  śpiewała.  Chór  głosów  stał  się

background image

głośniejszy,  prąd  nasilił  się  i  nim  zdążył  się  zorientować,  Thor  wraz  z  innymi  znalazł  się  u
brzegów wyspy.

Serce Thora biło mocno, powodowane żądzą, by być z tymi kobietami; nie potrafił myśleć

o niczym innym. Nie był w stanie nawet myśleć o Gwendolyn. Jak gdyby odebrało mu rozum.

- Zawróćcie! – krzyknęła Indra gorączkowo.
Lecz teraz nic nie było w stanie ich powstrzymać. Nurt przybrał na sile jeszcze bardziej,

pchając  ich  zdecydowanie  ku  wyspie,  i  po  chwili  ich  łódź  osiadła  mocno  w  piasku.  Kilka
kobiet czekało, by wciągnąć ją na brzeg. Sięgnęły swoimi długimi, delikatnymi dłońmi, każda
nich chwyciła część łódki i wciągnęły ją na ląd.

Dotyk  dłoni  kobiety  rozpalił  Thora,  gdy  wzięła  go  za  rękę,  uśmiechając  się  i  śpiewając

przez  cały  czas.  Poprowadziła  go  z  łodzi  na  piasek.  Pozwolił  jej  się  wprowadzić,  nie
potrafiąc  się  oprzeć,  niekończącymi  się  marmurowymi  schodami  na  ich  wyspę.  Obok  niego
piszczał i miauczał Krohn, a Indra krzyczała. Lecz Thor ledwie ich słyszał; wszystkie dźwięki
znikały  zagłuszone  śpiewem.  Szedł  obok  swych  braci  legionistów,  którzy  również  bez  oporu
pozwalali się prowadzić.

Każdego z chłopców prowadziła za rękę inna kobieta, uśmiechając się słodko, śpiewając i

ciągnąc ich coraz głębiej w wyspę. Thor dostrzegł, że wyspa porośnięta jest najpiękniejszymi
drzewkami owocowymi, jakie  kiedykolwiek widział. Ich  gałęzie uginały się  pod owocami –
pomarańczowymi, czerwonymi i żółtymi – i obsypane były kwiatami, które zalewały miejsce
delikatnymi  woniami.  Dotarł  do  niego  też  zapach  gotującej  się  gdzieś  w  oddali  strawy,  i
zaburczało mu w brzuchu.

Thor  słyszał  krzyki  Indry,  potem  usłyszał,  jak  ktoś  ją  knebluje  i  nie  rozumiał  już,  co

krzyczy;  odwrócił  się  i  zobaczył,  że  kobiety  na  nią  skaczą,  krępując  jej  ręce  za  plecami  i
przenosząc ją. Jakąś częścią woli Thor chciał jej pomóc, zakończyć to wszystko. Ale większa
jej część była pod urokiem tak głębokim, że zeskoczyłby z krańca świata, gdyby te kobiety go
tam zaprowadziły.

W końcu znalazł swój prawdziwy dom. I nie chciał go już nigdy opuszczać.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

 

 
 

Gwendolyn stała na murach obronnych miasta ze Steffenem u boku, wyglądając Kendricka,

starając  się  dojrzeć  jakikolwiek  jego  ślad  na  horyzoncie.  Wokół  niej  jej  ludzie  zajęci  byli
przygotowywaniem  ostatnich  umocnień  –  grupa  za  nią  jęczała  z  wysiłku,  pchając  kolejny
żelazny  kocioł  wypełniony  gorącą  smołą  na  swoje  miejsce.  Setki  łuczników  zajęły  swoje
pozycje,  klękając  przy  ścianach  z  łukami  i  strzałami  w  pogotowiu.  Wśród  nich  siedziały
dziesiątki pomocników, młodych chłopców trzymających pochodnie gotowe do podpalenia.

Niżej  na  murach  kolejne  pozycje  zajmowały  setki  mężczyzn  z  włóczniami;  obok  nich

kolejne dziesiątki dzierżyły proce.

W  dole,  na  wewnętrznym  dziedzińcu,  zgromadzone  za  bramami  były  setki  żołnierzy  z

mieczami,  tarczami  i  każdego  rodzaju  bronią,  jaką  tylko  można  sobie  wyobrazić.  Jej  armia
rozrastała  się  z  każdą  chwilą  i  Silesia  zaczynała  sprawiać  wrażenie  niedostępnej.  Gwen
przepełniał optymizm.

Spojrzała jednak na horyzont i przypomniała sobie, z czym przyjdzie im się zmierzyć. Całe

życie  słyszała  historie  o  Andronicusie;  wiedziała,  że  mimo  tego,  iż  Silesia  przetrwała  tysiąc
lat, tym razem będzie inaczej. Zamknęła oczy i modliła się o siłę, by przynajmniej mężnie się
bronić. Bez względu na to, czy wszyscy przeżyją, czy zginą, chciała po prostu przejść przez to
z honorem.

Gwen otworzyła oczy, znów skierowała wzrok na horyzont i zaczęła przemierzać mur w tę

i z powrotem. Była kłębkiem nerwów, a fakt, że Kendrick był nadal poza murami miasta nie
ułatwiał jej sprawy. Nie wyobrażała sobie zamknąć bram przed bratem. Nawet sama myśl o
tym była zbyt bolesna.

- Wpatrywanie się w horyzont nie sprawi, że wróci szybciej – powiedział Steffen.
Spojrzała  przez  ramię,  jak  zawsze  wdzięczna  Steffenowi,  że  jest  przy  niej.  Stał  się  jej

filarem przez to wszystko, nieodłącznie u jej boku, zawsze o nią dbał, zawsze był pod ręką, by
służyć  dobrą  radą  lub  pocieszyć.  Był  mądrzejszy,  niż  wyglądał  i  zaczynała  coraz  częściej
widzieć w nim partnera do dyskusji, dzięki któremu łatwiej było jej podejmować decyzje. Był
też tym, któremu mogła najbardziej zaufać, który uratował jej życie już dwa razy; zaczynała się
czuć przy nim swobodnie na tyle, by dzielić się z nim nawet najskrytszymi myślami.

-  Nie  wiem,  czy  byłabym  w  stanie  to  zrobić  –  powiedziała  do  niego  cicho.  –  Zamknąć

bramy, kiedy Kendrick jest tam, na zewnątrz.

- Będziesz musiała – odrzekł. – Na tym polega bycie królową. Na przedkładaniu królestwa

przed rodzinę. Twój brat jest tylko jeden; twoich ludzi są tysiące.

Dalej  chodziła  niespokojnie  po  murze,  wiedząc,  że  ma  rację.  Modliła  się  tylko,  by  nie

przyszło jej podejmować takiej decyzji.

Rozległ  się  dźwięk  trąbki  i  Gwen  odwróciła  się  raptownie,  spoglądając  na  drogę  i

zastanawiając  się,  czyje  przybycie  obwieszcza  dźwięk.  Serce  zabiło  jej  szybciej,  miała
nadzieję, że zobaczy Kendricka zmierzającego w kierunku miasta.

Serce jej zamarło, gdy zobaczyła małą karawanę i zdała sobie sprawę, że to nie on. Był to

koń i powóz, nadjeżdżający drogą z Królewskiego Dworu. Była zaskoczona: komuś udało się
przeżyć i uciec.

Niecierpliwie  czekała  na  wieści.  Zbiegła  po  krętych  schodach  i  wypadła  na  zakurzony

dziedziniec wewnętrzny Silesii. Steffen utorował jej drogę między żołnierzami i pospieszyła

background image

nią ku wewnętrznym bramom miasta, które powoli się otwierały.

Powóz podjechał do wejścia i zatrzymał się.
Kilku żołnierzy zbliżyło się i otworzyło drzwi. Gwendolyn była w szoku, gdy zobaczyła,

kto wysiada z powozu.

Stała przed nią kobieta, której nie spodziewała się już nigdy zobaczyć.
Jej matka. Poprzednia królowa.
A u jej boku jej oddana służąca, Hafold.
Matka  Gwendolyn  spojrzała  na  nią.  Dwie  królowe  mierzyły  się  wzrokiem  i  Gwendolyn

przepełniały miriady emocji – od szoku, że ją widzi, przez ulgę, że żyje, smutek i współczucie
ze względu na stan jej zdrowia, po wściekłość ze względu na wszystkie dawne wspomnienia.
Poczuła też nagły bunt: jeśli jej matka pojawiła się tu, by próbować mówić jej, jak ma rządzić,
nie zamierzała tego słuchać.

Przede wszystkim była jednak zdumiona. Jakim cudem jej matka, tak schorowana, stała o

własnych siłach? I jak udało jej się uciec z Królewskiego Dworu?

- Matko – powiedziała Gwendolyn.
Jej matka przyglądała jej się beznamiętnym wzrokiem.
- Gwendolyn –  powiedziała rzeczowo. –  Znalazłam się w  niespodziewanej i niezręcznej

sytuacji,  będąc  zmuszoną  prosić  moją  córkę  o  udzielenie  mi  schronienia  na  jej  dworze.  Od
czasu  zniszczenia  Królewskiego  Dworu,  jedynego  miejsca,  które  nazywałam  domem,  stałam
się  bezdomna.  Ogromna  armia  podąża  tuż  za  nami  i  jeśli  zamkniesz  przede  mną  bramy,
niechybnie  tam  zginę.  Cokolwiek  o  mnie  myślisz,  z  pewnością  nie  przyniosłabyś  tym  chluby
pamięci swego ojca.

Tłum  żołnierzy  zebranych  wokół  nich  ucichł  i  Gwendolyn  czuła,  że  wszyscy  przyglądają

się konfrontacji. Wzięła głęboki oddech. Buzowały w niej mieszane uczucia.

-  Nie  jestem  mściwa,  matko  –  powiedziała  Gwendolyn.  –  W  przeciwieństwie  do  ciebie.

Nigdy  nie  zostawiłabym  cię  na  łasce  Imperium,  bez  względu  na  to,  jaką  matką  byłaś.
Oczywiście, że możesz się schronić za naszymi bramami.

Jej matka wpatrywała się w nią, wciąż bez śladu emocji. Skinęła lekko głową.
- Jak wróciłaś do zdrowia? – spytała Gwendolyn. – Kiedy widziałam cię ostatni raz, nie

byłaś w stanie się poruszyć ani wymówić ani słowa.

-  Odkryłam,  że  była  pod  wpływem  działania  trucizny  –  powiedziała  Hafold.  –  Którą

podawał jej jej syn, król.

W tłumie rozległ się stłumiony krzyk, największy wyszedł z ust Gwendolyn. Mimowolnie

pokręciła głową.

-  W  takim  razie  trafisz  pod  opiekę  Illepry,  naszej  uzdrowicielki,  która  jest  tu  z  nami.

Udzieli  ci  wszelkiego  rodzaju  pomocy,  byś  w  pełni  wróciła  do  zdrowia.  Witaj  w  Silesii,
matko.

Jej matka skinęła głową, ale nie ruszała się z miejsca.
- Doszły mnie słuchy, że jesteś teraz królową – powiedziała jej matka.
Gwendolyn przytaknęła ostrożnie, nie wiedząc, do czego zmierza.
- Tego chciał twój ojciec. Walczyłam z tym. Lecz teraz, w końcu, widzę, że była to mądra

decyzja. Być może jego jedyna mądra decyzja.

Z  tymi  słowami  jej  matka  odwróciła  się  i  minęła  ją,  zbyt  dumna,  by  zatrzymać  się  i

powiedzieć coś więcej. Hafold podążyła za nią.

Gwendolyn, wiedząc, jak dumną osobą jest jej matka, i pamiętając, że nigdy nie potrafiła

background image

obdarzyć  jej  dobrym  słowem,  zdawała  sobie  sprawę  z  tego,  jak  trudno  musiał  jej  być
powiedzieć coś takiego. Była wzruszona. Po raz setny zastanowiła się, dlaczego jej i matki nie
mogły łączyć bardziej zażyłe stosunki.

Drzwi  powozu  otworzyły  się  po  raz  drugi.  Gwendolyn  odwróciła  się  i  z  zaskoczeniem

ujrzała,  że  z  drugiej  strony  wysiada  Aberthol.  Szedł  powoli  przy  pomocy  żołnierzy,
podpierając się laską.

Odwrócił  się  i  swoim  charakterystycznym  chodem  ruszył  w  stronę  Gwendolyn,

uśmiechając się ciepło, kiedy się do niej zbliżał.

Podeszła  kilka  kroków  w  jego  kierunku  i  przytuliła  go.  Zrobiło  jej  się  cieplej  na  sercu,

kiedy zobaczyła znowu swojego starego nauczyciela i doradcę swego ojca; było to trochę tak,
jakby wróciła do niej jakaś cząstka jej ojca.

-  Gwendolyn,  moja  droga  –  rzekł  swoim  pradawnie  brzmiącym  głosem.  –  Przytulenie

takiego  zwyczajnego  starca  jak  ja  nie  wyda  się  stosowne  przed  wszystkimi  twoimi  nowymi
poddanymi – powiedział z uśmiechem, odsuwając się od niej. – Wszak jesteś teraz królową.
Jestem z tego powodu bardzo z ciebie dumny. Lecz królowa musi się zawsze zachowywać jak
królowa.

Gwendolyn odwzajemniła jego uśmiech.
-  To  prawda  –  odrzekła.  –  Lecz  bycie  królową  daje  mi  też  przywilej  przytulania,  kogo

tylko chcę.

Uśmiechnął się.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś nad wyraz mądra – powiedział.
-  Twoja  obecność  w  tym  miejscu  sprawia,  że  obawiam  się  najgorszego  –  powiedziała

Gwendolyn  ponuro.  –  Słyszałam,  że  Królewski  Dwór  został  zaatakowany.  Lecz  teraz,  gdy
widzę, że opuściłeś swoje cenne księgi, wiem już na pewno, że to prawda.

Oblicze Aberthola spochmurniało. Potrząsnął głową z powagą.
- Spalone – powiedział. – Wszystko spalone do cna. Uciekliśmy noc wcześniej.
Gwendolyn, której serce waliło jak oszalałe, bała się zadać następne pytanie.
- A co z Domem Uczonych? – wydusiła w końcu z siebie. Serce tłukło jej się w piersi, gdy

pomyślała  o  miejscu,  które  było  dla  niej  drugim  domem,  czymś  świętszym  nade  wszystko  w
świecie.

Aberthol  ze  smutkiem  spuścił  wzrok  i  po  raz  pierwszy  w  życiu  Gwen  zobaczyła,  jak  po

jego policzku spływa łza.

- Nic się nie ostało – rzekł schrypniętym głosem. – Tysiące lat historii, bezcennych ksiąg –

przepadły w ogniu podłożonym przez barbarzyńców.

Gwen jęknęła wbrew sobie; złapała się za serce, przyciskając dłonie do piersi.
- Pozostało jedynie kilka ksiąg, które chwyciłem nim uciekliśmy, tylko tyle zmieściłem w

powozie. Tysiąc lat historii, poezji, filozofii – wszystko stracone.

Pokręcił głową z powagą.
-  Odtworzymy  to  –  powiedziała,  chcąc  go  pocieszyć.  Położyła  dłoń  na  jego  ramieniu.  –

Pewnego dnia wszystko odtworzymy.

Starała się brzmieć przekonująco, podnieść go na duchu, lecz nawet ona wiedziała, że to

niewykonalne.

Podniósł na nią wzrok, w którym dostrzegła zwątpienie.
- Wiesz, co zbliża się w naszym kierunku od horyzontu? – powiedział. – Armia większa niż

wszystko, czemu stawiał czoła twój ojciec.

background image

- Wiem – powiedziała. – I wiem również, jacy jesteśmy. Przeżyjemy. Jakoś. I odbudujemy

wszystko.

Przypatrywał jej się długo i uważnie, w końcu pokiwał głową.
- Twój ojciec podjął dobrą decyzję – powiedział. – Bardzo, bardzo dobrą.
Aberthol zmrużył oczy, a jego twarz pokryła się milionem zmarszczek.
- Pamiętasz lekcje historii? – spytał. – Acholemowie?
Gwen wysiliła umysł i po chwili wszystko jej się przypomniało.
- Wielkie oblężenie – powiedziała.
-  Największe  oblężenie  w  historii  MacGilów  –  dodał  Aberthol.  –  Było  ich  tylko  stu  –  a

odparli atak dziesięciu tysięcy.

Gwen  otworzyła  szeroko  oczy.  Jej  serce  powoli  napełniało  się  nadzieją,  kiedy  zaczęła

przypominać sobie tę historię.

- W jaki sposób? – zapytała.
- Walczyli jak jeden mąż – odrzekł. – Bitwy nie zawsze wygrywa się mieczem. Częściej

wygrywa się je duchem. Sprawą. Księga starożytnego języka pełna jest historii o kilku, którzy
zwyciężyli wielu.

Westchnął.
-  Kiedy  będziesz  dowodzić  tymi  ludźmi  –  powiedział.  –  Nie  odwołuj  się  do  ich  oręża.

Wejrzyj w ich serca. Każdy z nich jest synem, ojcem, bratem, mężem. Każdy ma powód, dla
którego mógłby umrzeć – lecz każdy z nich ma też powód, by żyć. Znajdź powód, dla którego
chcesz żyć, a odnajdziesz drogę do zwycięstwa.

Zaczął odchodzić, kiedy nagle zatrzymał się i spojrzał na nią.
- A co najważniejsze – spytał ją. – Spytaj siebie: jaki jest twój powód, by żyć?
Została sama, a w głowie dźwięczały jej jego słowa. Jaki miała powód, by żyć?
Kiedy  o  tym  rozmyślała,  pojęła,  że  miała  dwa  powody.  Położyła  rękę  na  brzuchu  i

przesunęła po nim, po czym spojrzała na horyzont i pomyślała o Thorze.

W tej chwili postanowiła, że przeżyje.
Przeżyje bez względu na wszystko.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

 

 
 

Kendrick  galopował  przez  pokrytą  kurzem  drogę  z  Atme  u  boku,  zmierzając  w  kierunku

horyzontu,  nad  którym  kotłowały  się  napływające  chmury  burzowe.  Co  rusz  niebo
rozbrzmiewało grzmotami, grożąc deszczem. W oddali w końcu zaczęli dostrzegać wioskę, o
której mówiła kobieta i Kendricka ogarnęła ulga. Chciał jak najszybciej do niej dotrzeć.

Jechali wiele godzin i obawy Kendricka pogłębiały się, kiedy oddalali się od bezpiecznej

Silesii  i  zbliżali  do  nadciągającej  armii,  gdzieś  hen  przed  nimi,  zmierzającej  prosto  na  nich.
Kendrick żywił jedynie nadzieję, że uda im się znaleźć wioskę, znaleźć dziewczynki i wrócić,
nim ludzie Andronicusa ich dosięgną – i nim bramy Silesii zostaną zamknięte.

Kendrick  wiedział,  że  to  zuchwała  misja;  lecz  wiedział  również,  że  ta  misja  jest  istotą

tego,  kim  był.  Poprzysiągł  pomagać  bezbronnym  i  ta  przysięga  była  dla  niego  święta.  Dla
Kendricka było to ważniejsze niż jego osobiste bezpieczeństwo i wiedział, że misje takie, jak
ta, zuchwałe czy nie, musiały zostać podjęte. Słyszał o brutalności Andronicusa i wiedział, co
jego  ludzie  zrobiliby  dziewczynkom.  Na  coś  takiego  nie  mógł  pozwolić,  nawet  gdyby  miał
zginąć próbując temu zapobiec.

Kendrick przyspieszył, tracąc dech, zbierając w sobie wszystkie siły. Energii dodawał mu

widok  wioski,  która  była  coraz  bliżej.  Była  to  mała  kropka  na  horyzoncie,  jedna  z  wielu
rolniczych  osad  na  peryferiach  Kręgu,  w  kształcie  koła,  jak  większość  z  nich,  jedynie  z
kilkoma  dziesiątkami  domostw  i  niewielkim  murem  obronnym.  Wymienił  z  Atme
porozumiewawcze  spojrzenie  i  obaj  przyspieszyli,  zachęceni,  zmotywowani,  by  dotrzeć  tam
przed Andronicusem – i uratować dziewczynki.

Kiedy  zbliżali  się  do  wioski,  Kendrick  usłyszał  odległy  grzmot.  Gdy  podniósł  wzrok,  w

oddali ujrzał z tuzin żołnierzy, którzy zmierzali galopem w stronę wioski z przeciwka. Serce
zabiło  mu  szybciej,  gdy  zobaczył,  że  są  odziani  w  czerń  Imperium.  A  więc  już  tu  są.  Obie
strony  zmierzały  ku  tej  samej  wiosce.  Kendrick  i  Atme  byli  znacznie  bliżej  –  lecz  tamci  ich
doganiali.

Kendrickowi  otuchy  dodawało  jedno  –  nie  dostrzegał,  by  jechała  z  nimi  cała  armia;

zdawało się, że to tylko niewielki oddział. Zrozumiał od razu, że to grupa zwiadowcza, która
wracała, by zdawać raporty głównej armii. Jednak wszędzie, gdzie byli zwiadowcy, wkrótce
pojawiała się główna armia – zwykle po kilka minutach.

Kendrick przyspieszył jeszcze bardziej, krzyknął i ponaglił konia kopnięciem. We dwóch

przejechali  przez  bramy  miasta.  Jechali  wąskimi  uliczkami  i  rozglądali  się  na  boki,
przyglądając  się  małym,  skromnym  domostwom.  Całe  to  miasto  było  opuszczone,  wymarłe;
pogubione rzeczy walały się po ulicach i było oczywiste, że mieszkańcy uciekali w popłochu.
Mądrze z ich strony. Wiedzieli, co zbliża się w ich kierunku.

Mijali zabudowanie za zabudowaniem, aż w końcu Kendrick spostrzegł budynek większy

od pozostałych, z namalowaną na nim czerwoną gwiazdą. Dom Chorych.

Ruszyli w jego kierunku i zatrzymali się przed wejściem, zeskoczyli z koni i wpadli przez

otwarte  drzwi.  Nim  to  zrobili,  Kendrick  obejrzał  się  za  siebie  i  zobaczył  zbliżających  się
zwiadowców, oddalonych może o minutę drogi.

Kendrick  i  Atme  pędzili  przez  budynek,  mijając  rzędy  opuszczonych  łóżek.  Przez  chwilę

Kendrick  zastanawiał  się,  czy  te  miejsca  były  wolne,  czy  byli  w  złym  miejscu,  czy
dziewczynki zostały już gdzieś przeniesione. Minęła chwila, nim jego wzrok przyzwyczaił się

background image

do światła – a wtedy usłyszał cichy płacz.

Odwrócili się i w dalekim końcu pomieszczenia ujrzeli dwie chore dziewczynki, leżące na

wznak w łóżkach. Miały może z dwanaście lat. Wyciągnęły do nich osłabione ręce.

- Pomocy! – zawołała jedna z nich.
Druga była zbyt chora, by choćby unieść dłoń.
Kendrick  wystrzelił  przez  pomieszczenie  i  przerzucił  sobie  jedną  z  dziewczynek  przez

ramię,  jęczącą,  a  Atme  podniósł  drugą.  Odwrócili  się,  puścili  się  biegiem  przez  budynek  i
wypadli przez otwarte drzwi w stronę swych koni.

Każdy  z  nich  posadził  dziewczynkę  na  siodle  i  przygotowywał  się,  by  samemu  dosiąść

swego  wierzchowca  –  gdy  nagle  od  tyłu  nadjechały  dziesiątki  żołnierzy  Imperium,  szarżując
na nich. Kendrick zrozumiał, że nie było czasu. Będą musieli stanąć do walki.

Kendrick i Atme odwrócili się i ruszyli im naprzeciw, ustawiając się między oddziałem a

dziewczynkami,  z  charakterystycznym  metalicznym  świstem  dobywając  mieczy  i  unosząc
tarcze.

Dowodzący żołnierz zamachnął się mieczem. Kendrick uniósł tarczę i zablokował cios w

ostatniej chwili, i odparł atak mieczem w tym samym momencie, przecinając siodło żołnierza,
który  poleciał  z  konia  prosto  na  ziemię.  Kolejny  z  napastników  zamachnął  się  toporem  na
głowę Kendricka, ale ten zrobił unik i dźgnął go w żebra. Wojownik z krzykiem spadł z konia.
Kolejny napastnik zamierzył się na niego włócznią, ale Kendrick odwrócił się i wyrwał mu ją
z rąk.

Kendrick  przycisnął  włócznię  do  swego  ramienia,  przypuścił  szarżę  i  strącił  kolejnego

napastnika z konia, posyłając go na innego żołnierza. Obaj spadli na ziemię. Wtedy Kendrick
odchylił  się  w  tył,  obrał  cel  i  cisnął  włócznią;  poszybowała  w  powietrzu  i  zabiła  kolejnego
atakującego, przeszywając jego zbroję i zatapiając się w piersi.

Kendrick został bez broni i nie zdążył zareagować, gdy kolejny napastnik skoczył na niego,

powalając ich obu na ziemię. Przewracali się, mocując się, a wtedy wojownik dobył sztyletu,
uniósł go wysoko i opuścił szybkim ruchem, mierząc w gardło Kendricka.

Kendrick chwycił go za nadgarstek w powietrzu i przytrzymywał. Mocowali się; żołnierz

napierał  całą  mocą,  uśmiechając  się  drwiąco;  Kendrick  ledwie  go  powstrzymywał,  czubek
ostrza niebezpiecznie zbliżał się do jego twarzy.

W końcu Kendrickowi udało się odepchnąć nadgarstek wojownika na bok, przeturlał się i

uderzył go rękawicą w podbródek, posyłając go na plecy. Uderzył mężczyznę jeszcze raz, i ten
stracił przytomność na dobre.

Kątem oka Kendrick zauważył, że kolejny napastnik zamierza się na niego, przygotowując

się,  by  kopnąć  go  w  żebra;  zareagował  natychmiast,  chwytając  sztylet,  który  wypadł  z  dłoni
żołnierza, obrócił się i cisnął nim. Nóż przeciął powietrze, obracając się kilka razy w locie, i
zatonął w gardle napastnika, który zatrzymał się w miejscu. Stał tak przez chwilę w bezruchu,
po czym padł na bok, martwy.

Atme  też  nie  próżnował.  Kendrick  zobaczył  pięciu  lub  sześciu  żołnierzy,  którzy  go

zaatakowali,  martwych,  porozrzucanych  w  różnych  pozycjach  na  ziemi.  Ich  krew  znaczyła
ziemię.  Zobaczył,  jak  Atme  dobija  ostatniego,  robiąc  unik  przed  jego  mieczem  i  odcinając
głowę mężczyzny swoim mieczem.

Kendrick  i  Atme  stali  przez  chwilę,  dysząc  ciężko  w  tym  nagłym  bezruchu  i  oceniając

zadane przez siebie zniszczenia.

- Jak za starych czasów – powiedział Atme.

background image

Kendrick skinął głową w odpowiedzi.
- Cieszę się, że to ty byłeś u mego boku – odrzekł.
W oddali rozległ się chóralny odgłos rogów i Kendrick poczuł, że ziemia drży. Spojrzał na

horyzont i dostrzegł niewielkie migotanie wzbijanego w górę pyłu. Tym razem nie był to obłok
kurzu  wzniecony  przez  dziesiątki  mężczyzn  –  lecz  pył  ogromnej  armii,  rozciągającej  się  hen
daleko, jak okiem sięgnąć.

Nie  tracili  czasu.  Odwrócili  się  i  rzucili  do  swych  koni.  Kendrick  wskoczył  za  chorą

dziewczynkę,  która  kiwała  się  luźno  w  siodle,  przytrzymał  ją  mocno  jedną  ręką,  a  drugą
chwycił  wodze.  Atme  postąpił  podobnie  i  po  chwili  wypadli  z  miasta,  przez  bramę  i  z
powrotem na drogę prowadzącą do Silesii.

Kendrick pomyślał o zamykających się bramach i miał jedynie nadzieję, że nie będzie za

późno.

 

* * *

 

Gwendolyn  stała  na  szczycie  niewielkiego  wzniesienia  przed  zewnętrznymi  bramami

Silesii,  czekając  i  obserwując.  Serce  jej  łomotało.  Przyglądała  się  linii  horyzontu  od  wielu
godzin,  modląc  się  o  jakiś  ślad  Kendricka.  Odliczali  godziny,  minuty  do  czasu,  gdy  będzie
musiała zamknąć bramy.

- Pani – powiedział Steffen, wciąż lojalnie stojąc u jej boku. – Musisz wrócić do miasta!

Czekanie tutaj na Kendricka nie sprawi, że wróci szybciej – a stanowi zagrożenie dla twego
bezpieczeństwa. Proszę, wróć za nasze bramy.

Gwendolyn potrząsnęła głową.
- Nie mogę czekać bezpiecznie za bramami, gdy on ryzykuje tam życie.
- Ależ, pani, twoi ludzie cię potrzebują. Liczą na ciebie.
- Liczą, że będę – powiedziała. – Nieustraszona. W czasie wojny jest to cenny przymiot.
- Skoro nie wracasz za mury, ja także nie wrócę – rzekł.
Steffen zamilkł i stali tak we dwoje, patrząc przed siebie.
Gwendolyn  wiedziała,  że  Steffen  ma  rację,  wiedziała,  że  to  tylko  kwestia  czasu,  nim

będzie musiała kazać zamknąć bramy. Wewnątrz pękało jej serce.

Usłyszała  odległe  dudnienie  i  jej  serce  załomotało,  gdy  podniosła  wzrok  i  zobaczyła,  że

cała  linia  horyzontu  pokrywa  się  czernią.  Rozciągało  się  przed  nią  więcej  oddziałów,  niż  w
życiu  widziała,  tysiące  tysięcy,  wyglądały,  jak  gdyby  ciągnęły  się  na  cały  świat.  Pośrodku
jechały  dwa  tuziny  żołnierzy  niosących  sztandary,  unosząc  kolory  Imperium  wysoko  nad
głowami. Rozbrzmiały setki rogów.

-  Pani,  kończy  nam  się  czas!  –  krzyknął  Srog,  podjeżdżając  do  niej  z  dziesiątką

wojowników. – Musimy zamknąć bramy!

Gwen  odwróciła  głowę  i  spojrzała  przez  ramię  na  setki  swych  ludzi,  niespokojnie

przygotowujących  się,  trwających  na  pozycjach  wzdłuż  balustrad.  Odwróciła  się  i  spojrzała
ponownie na horyzont. Docierała do niej rzeczywistość: oto, w końcu, zbliżał się Andronicus.
Tymczasem  nie  było  żadnych  śladów  Kendricka  i  Atme.  Serce  jej  zamarło.  Czy  zginął?  Nie
słyszała,  by  wcześniej  mu  się  nie  powiodło.  Jak  to  możliwe?  Kendrick  był  ich
najświetniejszym rycerzem. Jeśli on zginął, jak to wróżyło reszcie?

Gwen  przeklinała  siebie  za  to,  że  zezwoliła  mu  jechać.  Powinna  była  nakazać  mu  nie

ruszać się z miejsca. Kochała w nim to, że żył według swojej przysięgi honoru – lecz w tym
przypadku rycerskość doprowadziła do jego śmierci.

background image

- Pani, nie możesz tu dłużej zostać! – krzyknął Steffen. Słyszała wzburzenie w jego głosie.
Gwendolyn wiedziała, że nadszedł już czas. Armia zbliżała się i w ciągu kilku chwil nie

będzie  mogła  wejść  za  mury  swego  miasta.  Jednak  jakoś  nie  mogła  się  do  tego  zmusić.  Nie
dopóki nie przekonała się, że jej bratu się nie udało.

- Pani! – ponaglił Brom, stając obok Sroga. – Jeśli będziemy zwlekać dłużej, nasi ludzie

zginą!

Nagle  kątem  oka  Gwendolyn  dostrzegła  niewielki  obłok  kurzu;  odwróciła  się  i,  ku  swej

niewypowiedzianej  radości,  na  małej  bocznej  dróżce  spostrzegła  Kendricka  i  Atme,
wiozących dwie dziewczynki. Galopowali w ich kierunku, pozostawiając armię w tyle, coraz
szybciej, zbliżając się coraz bardziej ku bramom. Mieli nad nimi dobre sto jardów przewagi i
serce Gwen uradowało się, kiedy zobaczyła ich znowu, żywych.

Udało im się. Ledwie była w stanie w to uwierzyć. Udało im się!
Gwendolyn  czuła,  że  ogromny  kamień  spadł  jej  z  serca.  Odwróciła  się,  dosiadła  swego

rumaka i ruszyła w kierunku otwartych bram Silesii. Steffen, Srog, Brom i dziesiątki żołnierzy
podążyły  za  nią.  Dołączały  do  nich  kolejne  oddziały,  cierpliwie  czekające  na  nią,  i  wszyscy
przemknęli  przez  zewnętrzne  bramy.  Kiedy  wjechali  do  środka,  dziesiątki  mężczyzn,  w
pogotowiu, zaczęły zamykać masywne żelazne bramy z obu stron.

Przejechali przez nie w ostatniej chwili, skrzydła bramy były uchylone dla nich jedynie na

kilka  stóp.  Kendrick  i  Atme  deptali  im  po  piętach  i  również  przemknęli  przez  bramy.  Ciężki
metal zamknął się z hukiem tuż za nimi.

Jechali  dalej  i  gdy  minęli  bramy  wewnętrzne,  kolejna  brama  zakończona  kolcami

zatrzasnęła się za nimi.

Gdy Gwendolyn wpadła na wewnętrzny dziedziniec wraz z otaczającymi ją mężczyznami,

tysiące żołnierzy pospieszyły, by ustawić się na swoich pozycjach. Wszędzie panował chaos,
gorączkowa atmosfera, a oczekiwanie było namacalne.

- ZADĄĆ W ROGI! - krzyknęła, a wokół niej od razu odezwał się chór rogów.
Mieszkańcy  kryli  się  w  domach,  ryglowali  okna  i  drzwi,  dziedziniec  pustoszał.  Kiedy

znaleźli  się  już  w  środku,  większość  z  nich  pospieszyła  ku  górnym  oknom,  uchylając  je
odrobinę, by móc wyglądać na plac i trzymać łuki i strzały w pogotowiu. Gwen wiedziała, że
każdy  silesiański  mężczyzna,  kobieta  i  dziecko  było  gotowe,  by  przyłączyć  się  do  nich  i
walczyć na śmierć i życie.

Ogarnęła  ją  ulga,  kiedy  Kendrick  podjechał  obok  niej.  On  i  Atme  oddali  chore

dziewczynki matce, która objęła je z łzami radości, szlochając. Chwyciła Kendricka za nogę.

- Dziękuję – powiedziała. – Nigdy nie będę w stanie wam się odwdzięczyć.
Gwendolyn i Kendrick zsiedli z koni i przytulili się.
-  Żyjesz  –  powiedziała  nad  jego  ramieniem,  niewymownie  szczęśliwa.  Marzyła,  by  taki

sam los spotkał Thora. – I uratowałeś je.

Kendrick uśmiechnął się.
- Jest jeszcze wielu, których trzeba uratować – odparł.
Gwen  nie  zdążyła  odpowiedzieć,  bo  nagle  zewnętrzne  bramy  rozbrzmiały  przejmującym

hukiem, tak potężnym, że zatrząsł całym miastem.

Kendrick  zajął  pozycję  obok  reszty  Gwardzistów,  a  Gwendolyn  wbiegła,  ze  Steffenem  u

boku, w górę krętych schodów na szczyt wewnętrznej balustrady, skąd roztaczał się najlepszy
widok.

Gwen  spojrzała  w  dół  i  wtedy  rozległo  się  kolejne  straszne  uderzenie.  To,  co  ujrzała,

background image

wprawiło ją w niemałe zdumienie: armia Andronicusa tłoczyła się wokół miasta i dziesiątki
żołnierzy w zwartych szeregach taranowały swymi tarczami zewnętrzną bramę, napierając na
nią ramionami.

To  było  jedynie  preludium:  mężczyźni  rozstąpili  się  i  naprzód  wyjechał  długi,  gruby,

żelazny taran na kołach, popychany przez dwa tuziny mężczyzn. Ruszyli naprzód, zaparli się i
uderzyli w zewnętrzne bramy, wgniatając je. Gwendolyn przyglądała się temu ze zgrozą. Mury
miasta zadrżały, a kilka kamieni wokół niej skruszyło się.

- Czekamy na twe rozkazy! – powiedział Srog, stając obok niej.
- TERAZ! – powiedziała.
- ŁUCZNICY! – krzyknął Srog.
Na górze i dole balustrad łucznicy napięli łuki i korzystając z każdego otworu i szczeliny,

wycelowali w dół.

- TERAZ!
Niebo  zaczerniło  się  od  deszczu  strzał,  których  tysiące  przecinały  powietrze,  trafiając  w

narażonych na atak żołnierzy Imperium.

Rozległy się krzyki i dziesiątki wojowników Imperium padły martwe na ziemię.
Lecz  armia  Andronicusa  była  dobrze  zdyscyplinowana:  setki  wojowników  przyklękły,

ustawieni w idealnie równych rzędach, i wypuściły strzały w kierunku murów.

Gwen przypatrywała się, zdumiona, znalazłszy się po raz pierwszy w środku prawdziwej

bitwy. Nawet nie przyszło jej do głowy, by zareagować. Czuła, jak jakaś silna dłoń chwyta ją
za  odzienie  i  ciągnie  w  dół,  rzucając  na  kamienną  podłogę.  Poczuła  świst  powietrza
przelatującej strzały, która minęła ją o włos, spojrzała na bok i zobaczyła Steffena leżącego na
ziemi  obok  niej.  Leżała  tak,  a  serce  waliło  jej  jak  oszalałe.  Zdała  sobie  sprawę  z  tego,  jak
głupia była, że nie przypadła do ziemi wcześniej, jak wszyscy mężczyźni wokół niej. Steffen
po raz kolejny uratował jej życie.

Jednak  nie  każdy  miał  tyle  szczęścia.  Chłopiec  odrobinę  starszy  od  Thora,  który  stał  o

kilka  stóp  od  niej,  wpatrywał  się  w  mężczyzn  na  dole,  jak  gdyby  w  szoku.  W  jego  gardle
tkwiła  strzała.  Stał  tak  jeszcze  sekundę,  po  czym  przewrócił  się  przez  balustradę  i  spadł
pięćdziesiąt metrów w dół, na stos ciał.

- ŁUCZNICY! – krzyknął znowu Srog.
Silesianie ponownie unieśli łuki, napięli je i posłali strzały w dół, w Imperium.
Rozległy się kolejne krzyki i kolejne oddziały Imperium padły.
Lecz po tym w stronę silesian poleciała następna seria strzał.
Bitwa przybrała na sile i strzały cięły niebo w obydwu kierunkach. Siły Imperium zostały

mocniej  przetrzebione,  a  większość  silesian  przeżyło;  udało  im  się  schronić  za  grubymi
kamiennymi  murami.  Lecz  w  toku  bitwy  coraz  więcej  silesian  ginęło  od  strzał  przeciwnika.
Zginęło  ich  może  dwunastu,  w  porównaniu  z  setkami  Imperium  –  lecz  silesianie  mieli  mniej
ludzi do stracenia.

Wszystko działo się tak szybko, że Gwen ledwie była w stanie to przetrawić. Pustka, ciche

dni oczekiwania przerodziły się nagle w zaciekłą bitwę.

Imperium raz jeszcze  skierowało taran w  stronę bram, wgniatając  mocniej metal. Ziemia

się zatrzęsła, gdy uderzali z hukiem.

Kendrick wystąpił naprzód, zbierając Gwardzistów.
- KOTŁY! – krzyknął.
Kendrick  ruszył  naprzód  z  Atme  i  dziesiątką  Gwardzistów  u  boku.  Przechylili  ogromny

background image

żelazny kocioł za brzeg muru. Chwilę później wrząca smoła wylała się za brzeg, na mężczyzn,
którzy  obsługiwali  taran.  Dziesięciu  Gwardzistów  jednocześnie  przyklęknęło  z  łukami  i
płonącymi strzałami i wypuściło je w ich kierunku.

Rozległy  się  krzyki,  kiedy  mężczyźni  zajęli  się  ogniem  –  to  powstrzymało  ich  przed

kolejnym uderzeniem w bramy.

Jednak  w  ciągu  sekund  tuziny  kolejnych  żołnierzy  zwyczajnie  zepchnęły  płonących

wojowników z drogi i przejęły taran.

Gwen  uderzyła  beznadzieja  sytuacji.  Liczba  oddziałów  Imperium  zdawała  się  być

nieskończona i bez względu na to, ilu zabili, ich wysiłki okazywały się daremne. Na miejsce
każdej zabitej setki napływały dwie kolejne. Przez cały czas roiło się od nich na horyzoncie,
daleko,  jak  sięgnąć  okiem,  rząd  za  rzędem,  oddział  za  oddziałem,  cisnęli  się  jak  miliony
mrówek robotnic. Śmierć kilku setek Imperium była niezauważalna przy takich siłach.

A  po  stronie  silesian  każda  śmierć  miała  znaczenie.  Nie  można  było  zaprzeczyć,  że

walczyli  znakomicie,  odpierając  ogromną  armię  ułamkiem  jej  sił  –  lecz  i  tak  odczuwali
dotkliwie każdą stratę – Gwen widziała, że jej szeregi zaczynają się przerzedzać, a liczba ich
broni znacznie się uszczupliła.

Było  oczywiste,  że  dla  Andronicusa  życie  ludzkie  nie  miało  żadnej  wartości,  że  będzie

posyłał kolejnych ludzi na śmierć bez zastanowienia. Zdawało się nawet, że to jego strategia –
poświęcać tak wielu swych ludzi, jak będzie trzeba, póki silesianom nie skończą się strzały,
smoła,  włócznie.  Wszak  kiedyś  się  skończą.  Walka  przeciwko  jakiemukolwiek  innemu
dowódcy  dałaby  silesianom  szansę,  lecz  przeciwko  Andronicusowi,  człowiekowi,  który  nie
dbał  nawet  o  własnych  ludzi,  cóż  mogli  poradzić?  Gwen  zamyśliła  się.  Czy  był  aż  tak
bezwzględny, by bez wahania poświęcić tak wiele tysięcy swoich ludzi?

Patrząc  w  dół,  gdzie  żołnierz  za  żołnierzem  padali  martwi,  Gwen  zdała  sobie  sprawę  z

tego, że był.

Nim zdążyła dokończyć myśl, katem oka spostrzegła, że coś szybuje w jej kierunku i tym

razem  uchyliła  się  na  czas.  Tuż  nad  jej  głową  przeleciał  ogromny,  płonący  głaz.  Przeciął
powietrze, lecąc nad balustradą i wylądował wewnątrz miasta. Zatopił się głęboko w ziemi,
jak płonąca kometa, upadając z takim impetem, że zadrżała ziemia. Po wylądowaniu potoczył
się i zatrzymał na kamiennym murze, iskrząc się i płonąc.

Dziesiątki  płonących  głazów  przecięły  nagle  powietrze.  Jeden  z  nich  strzaskał  kamienny

mur  niedaleko  jej  głowy.  Gwen,  opierając  się  na  rękach  i  kolanach,  wyjrzała  przez  otwór  i
zobaczyła,  że  naprzód  wypchnięty  został  rząd  katapult.  Dziesiątki  wojowników  zbroiły  je  w
głazy, oblewały jakimś płynem i podpalały, po czym naciągały liny i wypuszczały.

Ziemia i mury wokół zatrzęsły się, gdy głazy przecięły powietrze jak strzały; rozległy się

krzyki i dziesiątki jej ludzi zginęły.

-  STRZELAJCIE  W  KATAPULTY!  –  krzyknęła  Gwen.  –  Celujcie  w  tych,  którzy  je

obsługują!

Jej rozkazy zostały wykrzyczane i powtórzone wśród szeregów wzdłuż balustrad i wszyscy

łucznicy  odwrócili  uwagę  od  ludzi  obsługujących  taran  i  przenieśli  ją  na  tych  obsługujących
katapulty. Posypał się na nich grad strzał, raniąc i zabijając większość żołnierzy.

Jednak ludzie Andronicusa musieli spodziewać się tego, bo jak tylko łucznicy Gwen wstali

i wystrzelili, ukazując się zza balustrad, posypały się na nich tuziny włóczni, które przecięły
niebo  i  trafiały  w  nich.  Gwen  patrzyła  na  to  przerażona.  Podniosły  się  krzyki  i  ich  ciała
wypadły za brzeg, rozbijając się na dole.

background image

- Chcę się przyłączyć! – usłyszała czyjś krzyk. – Chcę się przyłączyć do walki!
Gwendolyn odwróciła się i, zszokowana, zobaczyła zbliżającego się Godfreya. Był lekko

przy  kości  i  oddychał  teraz  ciężko,  stając  przed  nią  w  zbroi.  Jego  twarz  poczerwieniała  z
wysiłku, a oczy otworzyły się szeroko ze strachu.

-  Padnij!  –  krzyknęła,  a  Steffen  pociągnął  go  na  ziemię  w  samą  porę.  Włócznia

poszybowała nad jego głową.

- Chcę walczyć! – krzyknął. – Proszę! Przydziel mi pozycję!
Gwendolyn spojrzała na Kendricka, który w odpowiedzi skinął głową.
- Możesz dołączyć do moich ludzi – powiedział Kendrick. – Strzelałeś kiedyś z łuku?
- Oczywiście! – powiedział Godfrey. – Ojciec kazał nam wszystkim brać lekcje.
- Ale czy pamiętasz? – naciskał Kendrick.
Godfrey wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, drżąc na całym ciele.
- Tak mi się zdaje – odpowiedział.
- Weź to – powiedział Kendrick, sięgając po wolny łuk i kołczan pełen strzał. – I zajmij

pozycję przy tym murze, obok łuczników. Trzymaj się nisko i nie wychylaj się. Czekaj na moje
rozkazy!

Godfrey usłuchał, pospiesznie zajmując pozycję. Przyklęknął i drżącymi dłońmi sięgnął po

strzałę  z  kołczanu,  po  czym  załadował  łuk.  Był  tak  zdenerwowany,  że  trzęsąc  się  upuścił
kołczan i wszystkie strzały posypały się na ziemię.

Jednak po tym zebrał się w sobie, założył strzałę i wychylił się ponad kamienny mur. Obok

przeleciała strzała, ledwie go omijając. Przyklęknął, drżąc.

- Mówiłem, byś się nie wychylał! – wrzasnął Kendrick.
- Wybacz – rzekł Godfrey. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
-  Nie  poddawaj  się  strachowi  –  rozkazał  Kendrick.  –  Weź  głęboki  oddech.  Trzymaj  się

blisko ziemi, cały czas.

Godfrey zamknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów.
- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick. – TERAZ!
Godfrey  otworzył  oczy,  wycelował  przez  otwór  w  murze,  napiął  łuk  drżącymi  rękoma  i

wypuścił strzałę. Patrzył przez otwór w murze.

Sposępniał, kiedy zauważył, że chybił.
Załadował  jednak  kolejną  strzałę,  tym  razem  nieco  pewniejszym  ruchem,  przyklęknął,

obrał cel i wystrzelił.

- Trafiłem! – zawołał triumfalnie. – Nie do wiary! Naprawdę go trafiłem!
Gwen niesamowicie się cieszyła, że Godfrey opuścił karczmę i walczy u ich boku. Była z

niego niezwykle dumna.

Po  jej  drugiej  stronie,  nieopodal,  stał  mąż  jej  siostry,  Bronson,  który  walczył  mężnie  u

boku  innych,  znajdując  sposób,  by  mimo  braku  jednej  dłoni  wypuszczać  strzałę  za  strzałą  w
ludzi  Andronicusa  i  zabijając  wielu  z  nich.  Luanda  skryła  się  gdzieś  bezpiecznie  w  dolnym
mieście, tak jak Gwen się spodziewała.

Brakowało jedynie Thora, pomyślała ze smutkiem.
Nagle  rozległ  się  jakiś  nowy  odgłos,  głośne  trzeszczenie;  Gwen  wyciągnęła  szyję  i

spojrzała przez otwór w kamiennym murze, by zobaczyć, co to. Serce jej zamarło.

Żołnierze  Imperium  rozsunęli  się,  by  zrobić  miejsce  dla  dziesiątek  mężczyzn  pchających

naprzód wózki, na których znajdowały się długie, drewniane drabiny. Musiała ich być z setka,
i wózki znajdowały się coraz bliżej zewnętrznego muru.

background image

- POCHODNIE! – krzyknął Kendrick.
Na górze i na dole balustrad żołnierze i ich pomocnicy podpalili pochodnie.
- CZEKAĆ! – krzyknął Kendrick.
Wszyscy  czekali,  a  skrzypienie  wózków  było  coraz  głośniejsze.  Serce  Gwen  waliło  bez

opamiętania,  kiedy  drabiny  znalazły  się  jeszcze  bliżej.  Były  oddalone  ledwie  o  kilka  stóp  i
wszystko  w  niej  krzyczało,  by  wojownicy  użyli  pochodni.  Lecz  zdała  się  na  Kendricka,
pozwalając mu, weteranowi bitew, dowodzić swymi ludźmi.

Czekała i czekała, przyglądając się, jak drabiny opierają się o mury. Na jej czole zaczęły

się tworzyć krople potu.

- TERAZ! – krzyknął w końcu Kendrick.
Silesianie  poderwali  się  z  głośnym  krzykiem,  wychylili  i  podpalili  drabiny.  Jedna  za

drugą, drewniane drabiny zaczęły płonąć.

Lecz  nie  wszystkim  silesianom  się  powiodło:  kilku  z  nich,  gdy  podkładali  ogień  pod

drabiny,  zostało  przestrzelonych  przez  pierś,  oczy  i  gardła;  inni  zostali  trafieni  włóczniami  i
oszczepami.  Gwen  patrzyła  z  przerażeniem,  jak  dziesiątki  jej  ludzi  wypadają  za  brzeg  przy
chórze krzyków.

Wiele  drabin  płonęło,  lecz  tyle  samo  stało  opartych  o  mury  i  zapełniało  się  żołnierzami

Imperium, którzy wdrapywali się szybko na górę.

Silesianie przystąpili do akcji, dowodzeni przez Kendricka, który podbiegł do najbliższej

drabiny, uniósł topór i zamachnąwszy się, rozrąbał ją i posłał strzaskaną na ziemię.

Jednak Kendrickowi przyszło słono za to zapłacić: krzyknął z bólu, gdy strzała wbiła się w

jego  ramię,  rozbryzgując  krew  na  wszystkie  strony.  Sięgnął  i  wyrwał  ją  z  kolejnym  głośnym
krzykiem.

Jego  pomocnik  nie  miał  tyle  szczęścia;  strzała  przebiła  jego  gardło  i  chłopak  padł  na

ziemię martwy.

Wojownicy  przy  górnych  i  dolnych  balustradach  podbiegali  do  wciąż  się  zwiększającej

liczby drabin, próbując je odepchnąć. Godfrey, ku swojej chwale, wstał i podbiegł do jednej,
wydając  z  siebie  swój  pierwszy  okrzyk  bitewny;  zdawał  się  przełamywać  coś  wewnątrz
siebie. Kiedy dobiegł do niej, żołnierz Imperium był już na górze i miał właśnie przeskoczyć
przez mur. Godfrey zaatakował i przebił go włócznią.

Żołnierz  krzyknął,  patrząc  tępo  na  Godfreya,  który  patrzył  na  niego  równie  zszokowany;

zachwiał się i zaczął spadać w tył. Jednak nim to zrobił, wyciągnął rękę i chwycił Godfreya za
koszulę, pociągając go ze sobą.

Godfrey  krzyczał,  zbliżając  się  szybko  do  brzegu.  W  ostatniej  chwili  wyciągnął  ręce  i

chwycił kamień, zapierając się, by nie spaść. Z całych sił starał się utrzymać, lecz kamień był
śliski. Gwendolyn widziała, że za chwilę zginie.

Gwendolyn  bez  zastanowienie  przystąpiła  do  działania.  Ruszyła  naprzód,  chwyciła

pozostawiony  przez  kogoś  na  ziemi  miecz  o  zakrwawionej  rękojeści  i  tuż  przed  tym,  jak  jej
brat puścił kamień, rzuciła się do przodu, uniosła miecz i odcięła dłoń żołnierza, który trzymał
Godfreya.

Żołnierz, krzycząc, spadł w tył obok drabiny, strącając kilku innych mężczyzn.
Godfrey  zatoczył  się  w  tył,  uwolniony  z  chwytu  i  spojrzał  szeroko  otwartymi  oczami  na

Gwen, w szoku.

- Drabina! – krzyknęła.
Podbiegła i chwyciła jeden koniec drabiny, a on ocknął się i chwycił drugi. Steffen, tuż za

background image

nią, podbiegł od środka. W trójkę zaparli się i odepchnęli drabinę od ściany, posyłając ją na
ziemię, gdzie się roztrzaskała.

Było  jednak  zbyt  wiele  drabin  i  za  mało  mężczyzn,  by  móc  odepchnąć  je  wszystkie;

pierwsza część żołnierzy Imperium przeskoczyła przez balustrady i wkrótce na górze zaroiło
się od nich.

Serce Gwendolyn waliło jak szalone, gdy zobaczyła mężczyzn biegnących w jej kierunku

ze wszystkich stron.

- MIECZE! – krzyknął Srog do swoich ludzi.
Wokół niej wywiązała się walka wręcz, odciągając jej ludzi od żołnierzy na dole. Dzięki

temu  żołnierze  Imperium  mogli  ponownie  skupić  siły  na  taranowaniu  żelaznych  bram
zewnętrznej  linii  obrony;  raz  za  razem  taran  wstrząsał  murami  z  siłą  wystarczająco  dużą,  by
Gwen i jej ludzie się chwiali.

Bramy były pełne ogromnych wgnieceń i zaczynały ustępować.
- Pani, musimy zaprowadzić cię do środka, dla twego bezpieczeństwa! – zawołał Steffen

gorączkowo.

Ale Gwendolyn nie chciała opuszczać swych ludzi; chciała wyjrzeć za mury i ocenić, jak

wielkie zniszczenia zostały zadane bramom, gdy nagle jeden z żołnierzy Imperium przeskoczył
przez  poręcz  obok  niej,  przechylił  się  i  uderzył  ją  zewnętrzną  częścią  dłoni  w  twarz.  Gwen
poleciała w tył, zataczając się od tego ciosu. Odczuła piekący ból i była w szoku.

Wtedy żołnierz skoczył na nią; Gwendolyn czmychnęła z drogi w ostatniej chwili i żołnierz

chcąc  uderzyć  ją  pięścią  chybił,  trafiając  w  kamień.  Dobyła  sztyletu  zza  pasa,  obróciła  się  i
zatopiła go w tyle jego karku. Jego ciało zwiotczało.

Gwen odrętwiała; nie mogła uwierzyć w to, że właśnie zabiła człowieka. Zrobiło jej się

niedobrze. W środku cała się trzęsła.

Nie miała jednak czasu tego roztrząsać: pojawił się inny żołnierz i zamachnął się mieczem

na jej twarz. Nie zdążyła zareagować; skuliła się, unosząc dłonie i gotując się na nieuchronną
śmierć.

W  ostatniej  chwili  rozległ  się  głośny  szczęk;  otworzyła  oczy  i  ujrzała  Steffena,

blokującego  cios  swoim  mieczem,  jedynie  kilka  cali  od  niej,  i  starającego  się  z  całych  sił
utrzymać  ostrze  z  dala  od  niej.  Gwendolyn  odsunęła  się  z  drogi,  chwyciła  leżącą  na  ziemi
tarczę, zamachnęła się i uderzyła wojownika w bok głowy. Steffen kopnął go, skoczył na nogi i
dźgnął mężczyznę w gardło.

Gwen odwróciła się i zobaczyła żołnierza, który unosił włócznię i zamierzał opuścić ją na

plecy Steffena. Rzuciła się naprzód i odepchnęła Steffena z drogi, ratując mu życie, i patrzyła z
przerażeniem, bezsilna, jak włócznia rozcina powietrze w jej kierunku.

Wtedy  rozległ  się  dźwięk  przecinanego  drewna.  Gwen  spojrzała  w  górę  i  zobaczyła

stojącego nad nią Godfreya z mieczem w ręku, którym właśnie przeciął włócznię napastnika,
nim ta zdążyła jej dosięgnąć.

Godfrey  stał  tak,  zdumiony  tym,  czego  właśnie  dokonał.  Żołnierz  odwrócił  się  do  niego,

dobył krótkiego miecza i miał zamiar go dźgnąć. Godfrey stał w bezruchu, oszołomiony, zbyt
wolny, by zareagować.

Nim  wojownik  zdołał  dokończyć  swój  atak,  z  jego  ust  wyrwał  się  krzyk  i  postąpił  kilka

kroków naprzód; za nim stał Kendrick, który właśnie przebił jego plecy włócznią.

Steffen  odwrócił  się,  zdając  sobie  sprawę  z  tego,  co  się  właśnie  stało  i  spojrzał  na

Gwendolyn.

background image

- Teraz to ja jestem twoim dłużnikiem, pani.
Rozległo się kolejne głośne dudnienie, aż mury się zatrzęsły, głośniejsze, niż kiedykolwiek

słyszała – a po nim głośne wiwaty Imperium.

Gwendolyn  spojrzała  w  dół  i  z  przerażeniem  zobaczyła,  że  pokonali  zewnętrzne  bramy.

Tak szybko, mimo wszystkich ich linii obrony, bramy ustąpiły.

Setki  wojowników  Imperium  były  martwe  –  lecz  nie  stanowiło  to  nawet  małego

uszczerbku w ich siłach. Spojrzała na horyzont i zobaczyła hordy ludzi przed nimi – i zbierało
się  ich  coraz  więcej.  Pod  nimi,  z  krzykiem,  dziesiątki  żołnierzy  Imperium  zaczęły  wbiegać
przez bramy.

- Odwrót za wewnętrzne mury! – krzyknęła Gwen.
Jej rozkaz powtórzono na górze i na dole w szeregach i jej ludzie zaczęli się wycofywać

wąskimi  drewnianymi  pomostami  wznoszącymi  się  pięćdziesiąt  stóp  nad  ziemią  za
wewnętrzne mury.

Kiedy  wszyscy  tam  dotarli,  odwrócili  się,  wedle  rozkazu,  i  roztrzaskali  drewniane

pomosty za sobą. Wszyscy żołnierze Imperium, którzy za nimi podążali, spadli w dół i zginęli.
Ci  spośród  żołnierzy  Imperium,  którym  udało  się  wdrapać  po  ścianach,  stali  teraz  przy
pierwszym  rzędzie  balustrad,  nie  mogąc  podążać  za  nimi.  Utknęli.  Udało  się,  dokładnie  tak,
jak zaplanowali.

Na  dole  wojownicy  Imperium  wlewali  się  do  środka,  pędząc  ku  wewnętrznej  bramie,

ostatecznej  linii  obrony  miasta.  Jednak  w  tym  pośpiechu  nie  patrzyli  wystarczająco  uważnie
pod  nogi;  gdyby  to  zrobili,  spostrzegliby,  że  to  pułapka,  sztuczne  pokrycie,  pod  którym
znajduje się wypełniona fosą woda.

Wszyscy wpadli do środka, rozchlapując wodę i młócąc rękoma.
Jednak  nawet  to  ich  nie  powstrzymało:  coraz  więcej  żołnierzy  Imperium,  ciągnących

nieustępliwie,  napływało,  depcząc  bezlitośnie  po  głowach  swoich  towarzyszy  broni  w
wodzie,  tratując  ich  i  topiąc  pod  powierzchnią.  Nie  dbali  o  nich.  W  przeciwieństwie  do
większości dowódców, Andronicus nie zatrzymywał się, by postawić most: w tym celu używał
ofiar z ludzi.

Niestety,  zaczęło  to  odnosić  skutek.  Ciała  utworzyły  ludzki  most,  po  którym  mogła

przebiegać reszta żołnierzy.

- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick.
Dziesiątki  silesian  przygotowały  łuki  i  strzały,  podpalone  przez  pomocników.  Gwen

spojrzała w dół na plamę ropy, którą rozlali na wodzie i modliła się, by się udało.

- OGNIA! – krzyknął Kendrick.
Wystrzelili płonące strzały mierząc w wodę i wielki płomień buchnął na jej powierzchni.

Rozległy  się  krzyki,  a  w  powietrzu  rozszedł  się  potworny  swąd  palonych  ciał.  Ludzie  pod
spodem płonęli żywcem.

Zdawało się, że co najmniej tysiąc mężczyzn zginęło, i ich ciała piętrzyły się teraz między

murami. Wystarczyłoby to, by zatrzymać każdą inną armię, by zakończyć każde inne oblężenie.

Lecz nie była to każda inna armia.
Żołnierzom  Andronicusa  nie  było  końca  i  zabitych  szybko  zastępowali  kolejni.  Trudno

było jej w to uwierzyć, ale coraz więcej ludzi wlewało się do środka. Napierali, nie zważając
na własne życie, prosto w płomienie, tuż obok płonących ciał.

Kiedy ci ludzie zginęli, na ich miejsce pojawiło się jeszcze więcej.
Ciała  żołnierzy  ugasiły  płomienie  i  wkrótce  nie  było  już  żadnego  sposobu,  by  ich

background image

powstrzymać.  Ludzie  Gwendolyn  strzelali  wszystkim,  co  im  pozostało.  Lecz  gdy  minęła
kolejna godzina, wykorzystali niemal zupełnie swoją broń.

A ludzie Andronicusa wciąż napływali.
Imperium wytoczyło w końcu następny taran po ciałach swoich własnych ludzi i żołnierze

z mocnym pchnięciem uderzyli w wewnętrzne żelazne bramy.

Cały mur się zatrząsł, a Gwendolyn zachwiała się i upadła. Pod nią brama była wypadła

już w połowie z zawiasów.

Nim Gwen i jej ludzie zdołali się przegrupować, taran uderzył ponownie – i z ogromnym

hukiem roztrzaskał wewnętrzne bramy.

Wśród ludzi Andronicusa rozległy się okrzyki zadowolenia i po chwili zaczęli się wlewać

na wewnętrzny dziedziniec.

Gwen i jej ludzie wymienili przerażone spojrzenia. Jego ludzie byli w środku.
Teraz już nic ich nie powstrzyma.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

 

 
 

Thor szedł za rękę z kobietą w białej szacie, która prowadziła go przez niewielką wyspę.

Był jak w transie. Obok niego jego bracia legioniści byli prowadzeni przez inne kobiety. Przez
niskie  łukowate  drzwi  weszli  do  okrągłego  białego  budynku  pośrodku  wyspy.  Kiedy  Thor
wyszedł  po  drugiej  stronie,  znalazł  się  na  okrągłym  dziedzińcu  na  świeżym  powietrzu,
porośniętym trawą i obsadzonym egzotycznymi drzewkami owocowymi. Próbował zrozumieć,
co  się  dzieje,  lecz  nie  był  w  stanie  jasno  myśleć.  Chciał  się  oprzeć,  lecz  kiedy  kobieta  go
prowadziła,  był  bezradny  pod  jej  dotykiem,  pod  dotykiem  jej  skóry,  zapachem  jej  włosów.
Odurzała go.

Nade  wszystko  dźwięczał  mu  w  głowie  jednak  dźwięk  tej  muzyki  –  nigdy  nie  przestała

rozbrzmiewać  w  jego  uszach,  wciągając  go  –  zrobiłby  w  tej  chwili  wszystko,  o  co  by  go
poprosiła. Jak przez mgłę docierało do niego, że nie powinien tu być, powinien myśleć tylko o
Gwendolyn. O domu. O swojej misji. O milionie innych spraw – o wszystkim, lecz nie o tym
miejscu. Nie o tej kobiecie.

Choć  bardzo  się  starał,  nie  potrafił  odzyskać  kontroli  nad  swoim  umysłem.  Muzyka

zagłuszała wszystkie jego myśli.

Kobieta  poprowadziła  go  do  hamaka  i  delikatnie  w  nim  położyła.  Przyzwolił  jej  na  to,  i

kołysząc się delikatnie, podniósł wzrok i zobaczył długie, wąskie liście drzewa owocowego
poruszające się na wietrze. Nad nimi rozciągało się niebo i płynące powoli obłoki.

Thor poczuł, że się odpręża – tak bardzo, że miał wrażenie, że już nigdy się nie podniesie.
-  Jesteś  wspaniałym  i  mężnym  wojownikiem  –  szepnęła  kobieta,  przyklęknąwszy  obok

niego,  przeczesując  jego  włosy  delikatnymi  dłońmi  i  przesuwając  nimi  po  jego  powiekach.
Dźwięk  jej  głosu  rozpalał  go.  Kiedy  jej  skóra  dotknęła  jego  powiek,  te  zrobiły  się  ciężkie  i
zaczęły się zamykać.

- Kim jesteś? – zdołał zapytać zachrypniętym głosem.
-  Jestem  każdym  i  nikim  –  odrzekła.  –  Jestem  twoim  najśmielszym  snem  –  i  twoim

najgorszym koszmarem.

Jej ostatnie słowa zaniepokoiły Thora. Jakąś częścią woli chciał wyrwać się na wolność z

tego miejsca, od uścisku tej kobiety, póki jeszcze miał ku temu szansę.

Jednak  był  zbyt  głęboko  pogrążony  w  transie:  nie  mógł  zmusić  ciała,  by  podążało  za

umysłem. Był zbyt zaprzątnięty myślami o niej.

Kiedy  skończyła  mówić,  Thor  poczuł,  że  oplata  go  coś  grubego,  coś  owija  się  dokoła

niego;  wokół  jego  ramion,  później  rąk,  torsu,  nóg,  unieruchamiając  go  w  hamaku,  jak  gdyby
był  rybą  wyciągniętą  z  morza.  Otworzył  oczy  i  zobaczył,  że  jest  całkowicie  skrępowany,  od
stóp do głów, i nie może się poruszyć, nawet gdyby chciał.

Kobieta  stała  nad  nim  i  przypatrywała  mu  się  z  uśmiechem;  Thor,  zdezorientowany,

rozejrzał się i zobaczył, że jego bracia również są przywiązani do hamaków.

-  Mężny  wojowniku  –  wyszeptała,  pochylając  się  nad  nim.  –  Nadszedł  twój  czas.  Teraz

staniesz się strawą na uczcie. Naszej uczcie.

Na środku dziedzińca w górę wystrzeliło ognisko i dwie służące wyszły z bocznych drzwi,

niosąc spętanego sznurem mężczyznę, którego Thor nie znał. Mężczyzna znajdował się miedzy
dwoma długimi kijami i służące zbliżały się z nim coraz bliżej ogniska.

- Nie, błagam, nie! – krzyknął mężczyzna, otwierając szeroko oczy z przerażenia.

background image

Służące  niosły  dalej  krzyczącego  mężczyznę.  W  końcu  uniosły  go  i  umieściły  nad

płomieniem, opierając kij o ruszt, jak gdyby był zwierzęciem. Wrzeszczał, kiedy obracały go
powoli, raz za razem, podpiekając na ogniu.

Thor próbował odwrócić wzrok, lecz nie potrafił.
Po  kilku  minutach,  gdy  krzyki  ucichły,  ściągnęły  go,  zupełnie  czarnego,  i  przewiozły  na

wózku w stronę ogromnego marmurowego stołu.

- Myślę, że teraz jego kolej – powiedziała jedna z kobiet, wskazując na Thora.
Dwie inne służące zbliżyły się do Thora z nowym kijem i obniżyły go, zamierzając go do

niego przymocować.

Krohn,  który  czaił  się  w  krzakach,  nagle  skoczył  naprzód,  warcząc,  i  zatopił  kły  w  szyi

jednej  ze  służących.  Upadła  krzycząc  kiedy  Krohn  przygniótł  ją  do  ziemi,  stając  wszystkimi
łapami na jej piersi i nie puszczając, póki nie przestała się ruszać.

Wtedy Krohn odwrócił się i skoczył na drugą służącą, która próbowała uciec, i zatopił kły

w jej łydce. Upadła, a wtedy skoczył jej na plecy i zacisnął szczękę na jej szyi, zabijając ją.

Jedna z kobiet chwyciła rozpaloną włócznię i cisnęła nią w Krohna. Pisnął, gdy trafiła w

jego prawą łapę, zostawiając ślad po oparzeniu na udzie. Odwrócił się, skoczył w powietrze i
odgryzł dłoń kobiety; ta krzyknęła i upuściła włócznię.

Pozostałe  kobiety  zebrały  się  wokół  Krohna,  który  stał  przed  Thorem,  nie  pozwalając

żadnej  z  nich  się  do  niego  zbliżyć.  Warczał  na  kobiety,  które  podchodziły  bliżej,  celując  w
niego włóczniami.

- Krohn, tutaj! – krzyknęła Indra.
Krohn  odwrócił  się  i  wyrwał  z  miejsca,  gnając  przez  okrągły  dziedziniec,  unikając

włóczni  i  biegnąc  do  Indry,  która  leżała  rozciągnięta  ze  skrępowanymi  kostkami  i
nadgarstkami.

- Krohn, przegryź sznury! – krzyknęła.
Krohn  zrozumiał.  Skoczył  na  sznury,  chwytając  je  zębami  i  silnie  szarpiąc,  póki  nie

ustąpiły.

- A teraz przynieś mi ten nóż! – krzyknęła Indra, nerwowo zerkając przez ramię i widząc,

że kobiety ruszyły w jej kierunku.

Krohn zdawał się rozumieć: skoczył ku wielkiemu sztyletowi leżącemu na stole, chwycił

go  w  zęby  i  pobiegł  z  powrotem  do  Indry.  Wyrwała  mu  go,  pochyliła  się  i  przecięła  sznury
krępujące jej nogi.

Indra  odsunęła  się  z  drogi,  kiedy  pierwsza  kobieta  natarła  na  nią  z  włócznią,  potem

przetoczyła się z powrotem i dźgnęła ją w gardło.

Kobieta upadła, otwierając szeroko oczy, martwa.
- Nie jestem mężczyzną – uśmiechnęła się Indra szyderczo. – I nie lubię muzyki.
Pozostałe  kobiety,  które  przymierzały  się  do  ataku,  nagle  się  zawahały,  widząc,  z  kim

przyszło im się zmierzyć. Indra nie czekała: skoczyła naprzód, wyrwała włócznię z rąk jednej
z kobiet, zamachnęła się i przebiła jej gardło.

Potem nachyliła się w przód i dźgnęła kolejną kobietę w brzuch.
Nie chcąc tracić więcej swojej cennej energii na starcie z tymi kobietami, Indra odwróciła

się i pomknęła przez dziedziniec prosto do Thora. Krohn biegł przy jej nodze. Kiedy do niego
dotarła, zauważyła, że jego spojrzenie było mętne, że wciąż był w transie.

Indra  szybko  rozcięła  sznury,  które  go  krępowały,  potem  odcięła  linę  podtrzymującą

hamak, i Thor z hukiem spadł na ziemię. Spojrzał na nią, wciąż mętnie.

background image

- Thor, posłuchaj mnie! – powiedziała. – Jesteś w transie. Rozumiesz? Musisz się ocknąć!

Musisz ocalić innych i siebie, nim będzie za późno. Proszę. Ze względu na mnie. Wracaj!

Krohn doskoczył i raz za razem lizał Thora po twarzy.
Gdzieś w głębi duszy coś zaczęło przebijać się do jego świadomości. Zaczynało do niego

docierać, że zagubił się głęboko w innej rzeczywistości. Powoli muzyka syren zaczęła cichnąć
w jego głowie i twarz stojącej przed nim kobiety stała się na powrót ostra.

Indra…  Niewolnica…Mówiła  do  niego…  coś  mu  mówi…  mówi,  żeby  wstał…  żeby

uciekał… uciekał, już!

Thor potrząsnął głową i skoczył na nogi. Uwolnił się od uroku.
Thor  poczuł  mrowienie  w  ciele,  przechodzące  od  czubków  palców  u  stóp  po  czubki

palców u dłoni. Poczuł, że zalewa go fala gorąca.

Kiedy pierwsza z kobiet podbiegła do niego z włócznią, Thor odsunął się z drogi, wyrwał

jej włócznię z rąk, złapał za drzewiec i uderzył w głowę drewnianym końcem, przewracając
ją.

Zamachnął  się  i  użył  włóczni  jak  pałki,  wytrącając  włócznie  z  rąk  pozostałych  kobiet,

zakręcając się wokół nich i przewracając je. Nie chciał zabijać żadnej z nich – chciał je tylko
zatrzymać i uratować przyjaciół.

- Uwolnij resztę! – krzyknął Thor do Indry.
Thor  i  Indra  rozdzielili  się,  Krohn  biegł  u  boku  Thora.  Biegli  od  jednego  legionisty  do

drugiego,  odcinając  sznury  i  uwalniając  ich.  Wszyscy  byli  nadal  w  transie,  lecz  kiedy  Thor
obezwładniał  więcej  kobiet,  zaklęcie  powoli  znikało.  W  końcu  doszli  do  siebie  na  tyle,  by
przynajmniej wykonywać rozkazy Thora.

- Za mną! – krzyknął Thor do każdego z nich.
Thor, Indra i Krohn biegli z pozostałymi, prowadząc ich, przez małą wyspę z powrotem w

kierunku ich łodzi.

Wszyscy  wskoczyli  na  pokład.  Thor  sięgnął  końcem  włóczni  i  odepchnął  ich  mocno  od

brzegu, Indra zrobiła to samo po drugiej stronie.

Pozostali, którzy w końcu doszli do siebie, zaczęli wiosłować co sił, walcząc z nurtem, i

powoli zaczęli się oddalać od wyspy.

Pozostałe  na  wyspie  kobiety  wybiegły  na  brzeg,  stanęły  nad  wodą  i  patrzyły,  jak

odpływają;  zrozpaczone,  zaczęły  krzyczeć  i  wyrywać  sobie  włosy.  Ich  krzyki,  straszniejsze
jeszcze  od  ich  pieśni,  odbijały  się  echem  od  wody,  prześladując  Thora,  kiedy  prąd  w  końcu
złapał ich i poniósł.

 

* * *

 

Thor  wiosłował  posępnie  wraz  z  pozostałymi.  Na  łodzi  zapanowała  ponura  atmosfera.

Wiosłowali  wiele  godzin,  oddalając  się  coraz  bardziej  od  tej  wyspy.  Mijali  wciąż  się
zmieniające krajobrazy i Thor nie mógł się pozbyć myśli, jak bliscy byli śmierci. Nadal nie do
końca rozumiał, co tam się właściwie stało.

Kiedy opuścili to miejsce, przez kilka pierwszych godzin wszystkich napędzała adrenalina,

strach  i  podniecenie  zmuszało  ich  do  podjęcia  wysiłku.  Jednak  teraz,  gdy  drugie  słońce
wędrowało coraz dalej po nieboskłonie, podniecenie zaczynało opadać i czuli się wyczerpani,
wiosłując w niezakłóconej niczym ciszy. Thor czuł, że jego ramiona zaczynają się męczyć, a
plecy sztywnieć. Zastanawiał się, czy to wiosłowanie kiedykolwiek się skończy.

-  Jak  długo  będziemy  tak  płynąć?  –  O’Connor  zadał  w  końcu  pytanie,  które  dręczyło

background image

wszystkich, odkładając wiosło i ocierając pot z karku. – To bez sensu. Nie docieramy nigdzie.

- I nawet nie wiemy, dokąd zmierzamy – dodał Elden, równie sfrustrowany.
- Owszem, wiemy – powiedział Drake rozdrażniony, unosząc mapę.
- Ty i ta twoja głupia mapa – powiedział Conval. – Mapa złodzieja. Skąd w ogóle wiesz,

że jest prawdziwa?

- Przez nią prawie tam zginęliśmy – powiedział Conven.
- Powinniśmy byli od początku słuchać Indry – powiedział Elden.
-  Owszem,  powinniście  byli  –  rzekła  Indra.  –  Zmierzamy  w  niewłaściwym  kierunku.

Mówiłam wam o tym.

- Ta niewolnica nie ma pojęcia, o czym mówi – warknął Durs. – Mapa jest jasna.
-  Nigdy  więcej  tak  o  niej  nie  mów  –  warknął  Elden,  odwracając  się  do  Dursa  i

czerwieniąc się. – Indra uratowała nam wszystkim życie, o ile jeszcze pamiętasz.

Durs zamilkł i Thor po raz pierwszy widział, żeby przed kimś ustąpił. Elden był wyższy i

szerszy, mimo swojego wieku, i nie zanosiło się na to, by Durs szukał z nim zwady. Thor nie
widział nigdy wcześniej, by Elden był tak rozgorączkowany i w tej chwili Thor zrozumiał, że
Elden naprawdę się zakochał.

- Rzecz w tym – powiedział Dross. – Że my wiemy, dokąd zabierają Miecz. Ta mapa nas

tam zaprowadzi. A te wody to jedyna droga. Musimy tylko się jej trzymać.

- Powiem wam, dokąd niosą nas te wody – powiedziała Indra ponuro. – Te wody niosą nas

w  kierunku  Krainy  Nieumarłych.  Złej  i  nieprzyjaznej  krainy;  miejsca  największego  mroku  i
śmierci. Ci, którzy się tam zapuszczają, nigdy się stamtąd nie wydostają. Nigdy. To pewne. Nie
zwróciliście  uwagi  na  prądy?  –  spytała,  spoglądając  w  dół.  –  Nasiliły  się.  Pchają  nas  w
jednym kierunku: ku wielkiemu wodospadowi. Kiedy nim spłyniemy, nie będzie już odwrotu.
To wasza ostatnia szansa: zawróćcie teraz.

Spojrzeli po sobie, zaniepokojeni.
- I dokąd mamy płynąć? – spytał Reece.
- Tam, gdzie zaczęliśmy – odrzekła.
Trzej bracia wydali z siebie jęk.
- Aż na początek? – spytał Dross.
-  Więc  radzisz  nam  płynąć  pod  prąd  całą  drogę  z  powrotem  i  zacząć  od  początku,  bez

mapy, bez niczego, o co moglibyśmy się zaczepić, polegając jedynie na twym słowie? – spytał
Drake.

-  A  skąd  mamy  wiedzieć,  że  nie  masz  jakichś  ukrytych  zamiarów?  –  dodał  Durs.  –  Nie

jesteś  jedną  z  nas.  Mielibyśmy  powierzyć  życie  w  ręce  dzikiej  niewolnicy,  zadeklarowanej
złodziejki?

- Już to zrobiliście – zauważyła Indra. – I wyszliście z tego cało.
- Prędzej jej zaufam niż tobie – powiedział Elden, uśmiechając się drwiąco do Dursa.
W grupie zapadła pełna napięcia cisza.
Drake westchnął.
-  A  ty  co  chcesz,  żebyśmy  zrobili?  –  spytał  Drake,  odwracając  się  do  Thora.  –To  ty

dowodzisz  tą  misją.  Mamy  zacząć  od  początku,  zawierzyć  temu,  co  mówi  ta  dziewczyna,  ta
obca, której nawet nie znamy i zignorować mapę z Kręgu?

Thor  czuł  na  sobie  spojrzenia  wszystkich  i  rozważał  obie  możliwości.  Gdzieś  w  głębi

duszy czuł, że coś jest nie tak z kierunkiem, w którym zmierzali. Lecz jednocześnie uczucie to
nie było wyraźne. Kryło się w nim coś niejasnego. Nie wiedział, co – i to go przerażało. Nie

background image

był  pewien,  czy  powrót  był  najlepszą  drogą.  Poza  tym,  nawet  gdyby  chcieli,  prądy  stały  się
zbyt silne i wszyscy byli zbyt zmęczeni. Nie wydawało mu się, by było to nawet możliwe.

Trzej  bracia  przynajmniej  mieli  mapę,  cel,  plan.  Poza  tym  nie  mogli  stracić  więcej

cennego czasu w poszukiwaniu Miecza.

- Damy szansę waszej mapie – rzekł Thor. – Do jutra. Jeśli nie posuniemy się naprzód, nie

znajdziemy jakiegoś wyraźnego śladu, wtedy zawrócimy i podążymy drogą Indry.

Wszyscy  pokiwali  głowami,  sprawiając  wrażenie  zadowolonych  i  chwycili  ponownie

wiosła.

-  Zakładając,  że  przeżyjemy  do  jutra  –  powiedziała  Indra  złowieszczo,  kiedy  wszyscy

ponownie  zamilkli.  Jedynym  dźwiękiem  rozcinającym  ciszę  było  chlupotanie  wody  pod  ich
wiosłami.

 

* * *

 

Wiosłowali tak długo, że Thor miał wrażenie, iż ręce odpadną mu od reszty ciała. Drugie

słońce  zwieszało  się  coraz  niżej  nad  linią  horyzontu  i  kiedy  Thor  poczuł,  że  nie  da  rady
kolejny raz unieść wiosła, przestwór wody zwęził się w wąski tunel. Z obu stron otaczał ich
teraz ląd – rozległe, opustoszałe ziemie o czarnej, skalistej glebie, rozciągające się daleko jak
okiem  sięgnąć.  Wyglądało  to  jak  niekończące  się  pola  rozkopanej  ziemi;  zdawało  się,  że
przybyli do miejsca, w którym nic nie żyło – jak gdyby dotarli na sam koniec świata.

- Nieużytki – powiedziała Indra cicho, złowieszczo. – Już niedaleko do wodospadu.
Thor zaczynał słyszeć odległy szum spadającej wody, coraz głośniejszy, i zauważył, że nurt

również  zaczął  się  nasilać,  pchając  ich  przez  wodę,  która  zaczynała  przybierać  formę  rzeki.
Wkrótce wszyscy unieśli wiosła – nie były im już potrzebne, woda niosła ich swoim rytmem.

Kiedy minęli zakręt rzeki, dźwięk pędzącej wody stał się głośniejszy, i Thorowi zamarło

serce, gdy dostrzegł w oddali spienioną wodę, pewną oznakę, że czeka ich spadek. Wyczuł w
powietrzu drobne kropelki wody, jakby mgłę, i wilgoć, już tutaj. Indra miała rację: wodospad.

Wszyscy spojrzeli po sobie złowieszczo.
- Wygląda na to, że znowu się myliłeś – powiedział Reece, odwracając się do Drake’a.
- Obyś miał rację co do tej mapy – powiedział Elden groźnie.
- Ten wodospad nas zabije! – krzyknął O’Connor.
- Jak stromy jest spadek? – spytał Conval.
Wszyscy spojrzeli na Indrę w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Nie wiem – odrzekła. – Lecz jeśli przeżyjemy, gwarantuję wam, że wodospad okaże się

najmniejszym z naszych zmartwień.

Prąd  znacznie  przyspieszył,  szum  wody  i  wilgoć  w  powietrzu  nasiliły  się  i  wszyscy

chwycili się mocno boków łódki.

- Musimy zawrócić! – powiedział Conven, próbując wiosłować w tył.
- Za późno! – krzyknął Thor. – Prąd jest zbyt mocny! Uważajcie!
Łódź mknęła w stronę wodospadu coraz szybciej i szybciej, i Thor otworzył szeroko oczy,

kiedy  ujrzał  wodospad.  Była  to  ściana  białej  wody,  spadająca  pionowo  w  dół.  Krohn,
siedzący obok Thora, zaczął skomleć i Thor wyciągnął ramię, objął go i mocno przycisnął do
swego boku.

- W porządku, Krohn – powiedział. – Tylko trzymaj się blisko. A jeśli wpadniesz do wody,

przypłyń do nas.

Krohn znowu zaskomlał, jak gdyby w odpowiedzi, i chwilę później Thor poczuł ucisk w

background image

żołądku, kiedy łódź zaczęła się przechylać nad krawędzią.

Thor spojrzał w dół i zobaczył ogromny spadek, na co najmniej pięćdziesiąt stóp. Była to

ściana białej wody. Nie było czasu na reakcję.

Łódź przechyliła się i wszyscy jak jeden mąż krzyknęli i polecieli gwałtownie w dół.
Thor  spadał  w  ścianie  wody.  Wypadł  z  łodzi  i  leciał  w  powietrzu,  wymachując  rękami.

Zagubił się w pędzącej wodzie, obracając się w locie, cały zalany wodą.

Z  głośnym  pluskiem  wpadł  pod  powierzchnię  i  bardzo  długo  się  nie  wynurzał.  Miał

wrażenie, że rozerwie mu płuca, kiedy woda wdarła mu się do nosa, a twarz paliła go przez
siłę upadku.

Kiedy  był  już  przekonany,  że  naprawdę  rozerwie  mu  płuca,  woda  wypchnęła  go  na

powierzchnię; wynurzył się, machając rękoma i gwałtownie wciągając powietrze. Znajdował
się gdzieś w dole rzeki. Był zdezorientowany, miał wodę w oczach, uszach i nosie, i próbował
otworzyć oczy wśród ryczącego, rozpędzonego nurtu, lecz zobaczył tylko więcej wody.

Nurt  wciągał  go  dalej,  co  chwilę  go  zanurzając,  aż  w  końcu  zaczął  zwalniać  i  po  kilku

sekundach  Thor  wynurzył  się,  z  trudem  chwytając  powietrze  i  ledwo  się  utrzymując  na
powierzchni.

Thor  poruszał  rękami  i  nogami  pod  wodą,  by  nie  zanurzyć  się  ponownie  pod

powierzchnię,  rozglądając  się  w  poszukiwaniu  przyjaciół.  Jeden  po  drugim  zaczęli  się
pojawiać, wynurzając głowy, chwytając łapczywie powietrze, wymachując rękoma. Nurt niósł
ich w dół rzeki. Thor zauważył też Indrę; Elden podpłynął do niej i chwycił ją. Thor rozejrzał
się gorączkowo w poszukiwaniu Krohna, lecz nie mógł go nigdzie dostrzec.

- KROHN! – krzyknął Thor.
Odwracał się w każdą stronę i przez ułamek sekundy, daleko w dole rzeki, zobaczył jego

wynurzoną  głowę,  która  zaraz  zanurzyła  się  z  powrotem.  Zobaczył  na  pysku  Krohna  wyraz
przerażenia, jakiego nigdy wcześniej nie widział; wyraz bezsilności.

Ich  łódź  wynurzyła  się  nieopodal,  poobijana,  ale  jakimś  cudem  nienaruszona  i  wszyscy

zaczęli  płynąć  w  jej  kierunku.  Lecz  Thor  płynął  sam  w  przeciwną  stronę,  zmierzając  do
miejsca, w którym ostatnio widział Krohna.

- Płyń do łodzi! – krzyknął do niego Reece.
Lecz Thor go zignorował; musiał dotrzeć do Krohna, tym bardziej, że zbliżał się do nurtu,

który zaniósłby go w innym kierunku.

- Wracaj! – wrzasnął O’Connor. – Nie płyń tam!
Thor jednak rozcinał wodę co tchu, walcząc z nurtem.
- KROHN! – krzyknął znowu.
Przez  głowę  Thora  przelatywały  obrazy  z  chwili,  kiedy  znalazł  Krohna,  gdy  był  jeszcze

mały, o więzi, jaka ich łączyła. Myśl o tym, że mógł go stracić sprawiała mu ból większy niż
był w stanie sobie wyobrazić.

Nagle Thor dostrzegł jedną z łap Krohna nad powierzchnią, nim zanurzyła się ponownie.

Thor zanurkował i ruszył w tym kierunku; kiedy otworzył oczy pod powierzchnią przejrzystej
błękitnej wody, zobaczył, jak Krohn opada na dno.

Thor  płynął  głębiej,  w  uszach  huczało  mu  od  ciśnienia.  Chwycił  Krohna  i  popłynął  w

kierunku powierzchni, ciągnąc go ze sobą.

Kiedy  wypłynęli  na  powierzchnię,  Thor  wziął  głęboki  oddech,  i  Krohn  również.  Krohn

skomlał,  utrzymując  się  na  powierzchni  i  walcząc  z  nurtem,  a  Thor  odwracał  się  i  kopał,
starając  się  z  całych  sił  odpłynąć  od  rozwidlenia.  Nie  przesuwał  się  jednak  tak  szybko,  jak

background image

chciał.

Thor  poczuł  na  swoim  ramieniu  dłoń  i  obejrzawszy  się,  zobaczył  Reece’a  płynącego  z

nimi;  zaczął  kopać  w  wodzie  i  razem  udało  im  się  posuwać  naprzód,  walcząc  z  nurtem,  i
dotrzeć w końcu do łodzi.

Kiedy  do  niej  dotarli,  Thor  przerzucił  Krohna  przez  burtę,  a  ten  wylądował  na  czterech

łapach, wdzięczny, że nie jest już w wodzie i trząsł się jak szalony, po czym wykaszlał trochę
wody, raz za razem. Thor i Reece trzymali się ściany łodzi, która niosła ich w dół rzeki.

Thor odwrócił się i spojrzał za siebie, w górę, na wodospad; z tego miejsca wydawał się

niesamowicie  wysoki,  jak  góra.  Nie  mógł  uwierzyć  w  to,  że  przeżyli  ten  upadek.  Mieli
szczęście, że na dole nie było skał, a głęboka woda.

Thor i Reece trzymali się brzegu łodzi, przecinając szybko wodę, i jednocześnie spojrzeli

na siebie, wciąż oszołomieni, po czym nagle wybuchnęli śmiechem.

- Przeżyliśmy, stary przyjacielu – powiedział Reece, niedowierzająco.
Thor potrząsnął głową.
- Jakoś nam się udało – odpowiedział.
Thor i Reece podciągnęli się na łódź. Nurt niósł ich w dół rzeki i w pewnym momencie

spostrzegli swoje wiosła unoszące się na wodzie. Skierowali łódź w tamtą stronę i sięgnęli po
nie. Thor czuł, że zaczyna znowu panować nad sytuacją.

Jednak za zakrętem rzeki ulga Thora przerodziła się w niepokój. Rozciągała się przed nimi

nowa kraina i Thor natychmiast zrozumiał, że wszystko, przed czym ostrzegała ich Indra, było
prawdą. Zrozumiał, że popełnili wielki błąd, zapuszczając się tutaj.

Zaświaty  były  najciemniejszą,  najbardziej  opuszczoną  i  ponurą  krainą,  jaką  Thor

kiedykolwiek widział. Rzeka rozpruwała jej krajobraz, składający się z czarnej, wulkanicznej
ziemi,  którą  porastały  niekończące  się  pola  bezlistnych  czarnych  drzew  o  pękatych  pniach  i
obumarłych gałęziach powykręcanych w złowróżbne kształty i pokrytych cierniami. Wyglądało
to  jak  las,  który  spłonął  i  nigdy  nie  odrósł,  albo  jak  gdyby  nic  nigdy  tu  nie  żyło.  W  każdym
razie, nic dobrego.

Nawet  niebo  w  tej  części  świata  miało  ponury  odcień  bladości,  jakiego  Thor  wcześniej

nie  widział.  Jasny  błękit  ustąpił  miejsca  ciemnosiwemu,  a  po  niebie  pędziły  czarne  chmury,
zapowiadając burzę. Słońce też wisiało niżej, a na miejscu popołudniowego światła pojawił
się ponury zmierzch. Thor czuł się, jak gdyby porzucili popołudnie i zjawili się w zmierzchu,
jak gdyby zaniosło ich do krainy, w której rządy sprawowała rozpacz.

Wokół nich rozległy się dziwaczne odgłosy, coś jak ptasi śpiew połączony z zawodzeniem.

Thor odwrócił się i zobaczył stada ogromnych ptaków siedzących na gałęziach. Były podobne
do kruków, lecz cztery razy większe i miały oczy w głowach i na piersiach. Zamiast skrzydeł
miały szpony, którymi wściekle poruszały, odchylając się do tyłu i pusząc piersi, i wydawały z
siebie te dziwne odgłosy.

Wszystkie  przypatrywały  się  przepływającej  łodzi  i  Thor  miał  wrażenie,  że  w  każdej

chwili  stado  może  się  na  nich  rzucić.  W  pewien  sposób  ich  przerażające  oczy,  obserwujące
każdy ich ruch były nawet gorsze.

Obok niego Krohn zaczął warczeć.
- I co teraz z tą waszą mapą? – spytał Elden szyderczo trzech braci.
Ci siedzieli z tyłu łodzi, wyglądając, jak gdyby jeszcze nie doszli do siebie, niepewni.
-  Wciąż  ją  mam  –  powiedział  Drake,  unosząc  ją  w  górę.  –  Jest  mokra,  ale  da  się  ją

odczytać. Trzymałem ją z całych sił.

background image

- Dlaczego wasza mapa nie wspomniała o wodospadzie? – naciskał Reece.
-  To  nie  mapa  topograficzna  –  powiedział  szyderczo  Drake.  –  Narysował  ją  więzień,  by

nakierować nas na Miecz.

- Albo na śmierć – powiedział O’Connor.
- Przyszło wam w ogóle do głowy, że to mogła być pułapka? – spytał Conven.
- Myślę, że ktoś chce z nas zrobić głupców – dodał Conval.
- Więc co teraz proponujecie? – odrzekł Durs. – Zawrócić, wdrapać się po wodospadzie i

zacząć od nowa?

Wszyscy obejrzeli się za siebie, wiedząc, że to niemożliwe.
- Nie mamy wyboru – powiedział Dross. – Trzymamy się mapy.
Na łodzi znów zapadła ponura cisza.
- Wygląda na to, że wszystko, co do tej pory mówiłaś, było prawdą – powiedział Thor do

Indry. – Powiedz nam więcej o tych zaświatach, przez które płyniemy.

Indra  rozejrzała  się  nieufnie;  nie  sprawiała  wrażenia  zadowolonej,  że  tam  jest.  Długo

milczała, nim w końcu przemówiła.

-  Słynie  jako  jedna  z  siedmiu  rzeczywistości  piekieł  –  powiedziała,  wpatrując  się  w

ponury krajobraz. – Legenda głosi, że kiedy w piekle zabrakło miejsca, Diabłom dano sześć
dodatkowych rzeczywistości. Stało się to za wczesnych dni Imperium. Przed Andronicusem –
nawet przed jego przodkami. W to miejsce nie zapuszczają się nawet wojska Imperium.

-  Rzeka,  która  przecina  ziemię,  łączy  dwie  różne  krainy  Imperium.  To  w  pewnym  sensie

skrót.  Ale  nikt  nie  jest  na  tyle  głupi,  by  z  niego  korzystać.  Ludzie  zawsze  wybierają  okrężną
drogę, bez względu na to, jak dużo czasu zajmuje jej przebycie.

Zamilkli, wiosłując po wąskiej, meandrowej rzece. Zapadał coraz głębszy mrok. Było to

jak wiosłowanie w głąb czyjegoś koszmaru.

Nagle  rozległ  się  chlupot.  Thor  obejrzał  się  i  zobaczył  parę  świecących  ślepi

wynurzających się z wody – i znikających pod powierzchnią.

- Widzieliście to? – spytał O’Connor.
Wszyscy  przyjrzeli  się  wodzie,  a  wtedy  woda  wokół  nich  wzburzyła  się  i  po  chwili  na

powierzchnię wyłoniło się wiele par świecących ślepi.

Kiedy  Thor  pochylił  się,  by  lepiej  się  im  przyjrzeć,  nagle  gad  wyskoczył  z  wody.  Był

rozmiarów  sporej  ryby,  o  ogromnych,  świecących  ślepiach  i  szczękach  długich  jak  u
krokodyla. Miały chyba z dwie stopy długości i kłapnęły na Thora.

Thor odchylił się w ostatniej chwili, i paszcza niemal przegryzła go na pół.
Krohn  zawarczał  na  stworzenie,  ale  cofnął  się  sam,  kiedy  kolejny  z  tych  stworów

wyskoczył  w  powietrze  i  kłapnął  na  niego.  Thor  uniósł  wiosło  i  odpychał  gady,  kiedy
wyskakiwały  z  wody  wokół  niego.  Pozostali  postępowali  podobnie,  odpychając  je,  kiedy
krążyły wokół łodzi.

Jednemu z nich udało się wyskoczyć w powietrze i zatopić zęby w ręce Convala.
- Ściągnijcie to! – wrzasnął, próbując go odczepić.
Conven pospieszył mu na pomoc. Złapał szczęki stwora, zdołał je podważyć i ściągnąć z

ręki brata, po czym wrzucił stwora na powrót do wody. Na szczęście udało mu się ściągnąć go
wystarczająco szybko i na ręce brata została jedynie niewielka rana.

-  Są  ich  tysiące!  –  zawołał  O’Connor,  robiąc  unik  przed  jednym,  który  skoczył  w

powietrzu tuż obok niego. – Nie uda nam się ich wiecznie powstrzymywać!

Thor zdał sobie sprawę, że miał rację; te stwory ich otoczyły i było tylko kwestią czasu,

background image

póki  nie  wyrządzą  im  jakiejś  poważniejszej  szkody;  nie  było  mowy,  by  obronili  się  przed
wszystkimi. Wyglądało to tak, jak gdyby wpłynęli w ławicę piranii.

Lecz wtedy wszystkie stworzenia nagle odwróciły się i wystrzeliły przed siebie, chowając

się pod wodę i mknąc najszybciej, jak się dało.

- Co one robią? – spytał Elden.
- Zdaje się, że uciekają przed nami – powiedział O’Connor.
- Albo przed czymś innym – powiedziała Indra złowróżbnie.
Thor zdał sobie sprawę z tego, że miała rację i aż coś ścisnęło go w dołku. Te stwory nie

uciekałyby tak szybko, gdyby ich coś nie przestraszyło, gdyby nie uciekały przed czymś. Czymś
znacznie większym niż one.

Nagle woda gwałtownie się wzburzyła. Thor spojrzał w dół i zobaczył, że woda się pieni,

na jej powierzchni pojawiają się bąble.

Wiedział, że coś gotuje się, by ich zaatakować. Coś dużego.
- Uważajcie! – wrzasnął.
Woda  przed  nimi  rozprysnęła  się  i  wynurzył  się  z  niej  ogromny  potwór  morski.  Był

niepodobny  do  niczego,  co  Thor  kiedykolwiek  widział.  Było  to  ogromne  stworzenie,
przypominające  wieloryba,  o  szczękach  długich  na  dwadzieścia  stóp,  wypełnionych  rzędami
ostrych  jak  brzytwa  zębów.  Jego  czerwone  oczy  odstawały  z  boku  głowy  szerokiej  na  kilka
stóp, a nos zakręcał w górę, długi na kilka stóp, z ostrzami na końcu.

Jego rozwarte szczęki zbliżały się w kierunku łodzi. Instynkt podpowiedział Thorowi, co

robić. Bez zastanowienia umieścił kamień w procy, odchylił się i cisnął z całej siły, celując w
nos potwora. Thor pamiętał, że usłyszał kiedyś, iż nos bestii to miejsce najbardziej podatne na
rany i modlił się z całych sił, by była to prawda. W przeciwnym razie za kilka sekund znajdą
się wszyscy w brzuchu bestii.

Był to idealny rzut, z całych sił, i kiedy kamień trafił w bestię, ta zatrzymała się nagle w

połowie drogi, odchyliła się w tył i zaryczała.

Był  to  rozdzierający  uszy  wrzask,  wystarczająco  głośny,  by  wzburzyć  wody  i  rozkołysać

ich łódź; Thor ledwie utrzymał równowagę, przyciskając ręce do uszu.

Potwór wynurzył się jeszcze bardziej, na kolejne trzydzieści stóp, ukazując rzędy szponów

wyciągające  się  wzdłuż  boku  jego  ciała,  zwężającego  się  w  tym  miejscu.  Wyglądał  jak
krzyżówka wieloryba z wężem morskim.

Cały  Legion  wkroczył  do  akcji,  natchniony  zachowaniem  Thora,  i  cisnął  w  bestię

włóczniami, które zatopiły się w jej ciele; Elden rzucił toporem, który utkwił w jej głowie, a
O’Connor zdołał wypuścić trzy strzały, które wylądowały w jednym z oczu stwora.

Jednak,  ku  zaskoczeniu  Thora,  bestia  pozostała  niewzruszona.  Po  prostu  wyciągnęła

wszystkie bronie, jak gdyby były to wykałaczki, za pomocą swych wielu szponów, i wrzuciła
je do wody.

Bestia, jeszcze bardziej rozwścieczona, odrzuciła głowę w tył, rozwarła szczękę dwa razy

szerzej i ponownie ją opuściła, gotując się, by przeciąć ich wszystkich wpół.

Tym razem nic nie było w stanie jej powstrzymać.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

 

 
 

Gwendolyn stała jak sparaliżowana, patrząc na żołnierzy Imperium rozbijających bramy w

dole i wlewających się do Silesii. Nie mogła uwierzyć, że stało się to tak szybko. Wszystkie
ich starannie przemyślane plany obrony zostały zniszczone w ciągu kilku godzin.

- Pani, musimy się wycofać – krzyknął Steffen obok niej, gorączkowo, ciągnąc ją za rękę.
Otrząsnęła  się,  obudziły  się  jej  instynkty.  Zobaczyła  Sroga,  Broma,  Kolka,  Kendricka,

Godfreya  i  innych  wycofujących  się  wraz  z  żołnierzami  po  tylnych  schodach  balustrady  i
przypomniała sobie ich plan na czarną godzinę. Omawiała go bez końca ze swoimi generałami
i wcielenie go w życie wydało jej się nierealne.

Kiedy pierwsi wojownicy Imperium przebiegli przez bramy, Srog odwrócił się do swoich

ludzi i krzyknął:

- TERAZ!
Kilku  wojowników  pociągnęło  za  ogromne  dźwignie  u  góry,  a  wtedy  tuż  za  bramą

otworzyła się zapadnia i dziesiątki żołnierzy Imperium krzycząc wpadły do środka, w głęboki
i  ciemny  dół.  Ogromna  dziura  powstrzymała  wojowników  przed  przedostaniem  się  dalej  za
bramy Silesii. Dało to Gwen i innym odrobinę cennego czasu – lecz Gwen wiedziała, że to nie
powstrzyma ich na długo i wszyscy wycofywali się dalej.

Ludzie Imperium zaczynali się orientować, co się dzieje i zatrzymali się gwałtownie przy

wejściu do miasta, tuż przed bramami, tuż przed otworem. Powstał jednak zator i nie mieli w
którą  stronę  się  ruszyć;  nie  mogąc  się  wycofać,  byli  tratowani  przez  swoich  własnych  ludzi,
którzy  spieszyli,  by  dostać  się  do  miasta  i  spychali  coraz  więcej  mężczyzn,  krzyczących,  do
dołu.

Kiedy fala mężczyzn w końcu się zatrzymała, zaczęli się odwracać i wycofywać z miasta,

szukając innych sposobów, by dostać się do środka.

Dało  to  Gwen  i  jej  ludziom  czas,  którego  potrzebowali  na  odwrót.  Gwen  była

zadowolona,  że  ta  taktyka  podziałała  –  był  to  ostatni  szlif,  który  dodała  do  ich  planów
wojennych. Dawało im to czas, by pokierować mieszkańców miasta, zebrać starców, kobiety i
dzieci  i  wyprowadzić  ich  z  domów  i  przez  łukowate  bramy  do  dolnego  miasta.  By
zaoszczędzić  czas  przy  schodzeniu,  Gwen  kazała  zainstalować  żelazne  rury  na  górze  i  dole
ścian  i  dziesiątki  mieszkańców  jednocześnie  mogły  zsuwać  się  w  dół  Kanionu,  lądując  na
niższych poziomach w zorganizowany sposób.

Plan  zadziałał  dokładnie  tak,  jak  zamierzyli  i  w  ciągu  kilku  minut  wszyscy  silesianie  z

górnego  miasta  znajdowali  się  bezpiecznie  za  drugim  zestawem  brama  miasta  i  schodzili  na
niższe poziomy. Gwen stała przed bramami, czekając, aż wszyscy przejdą i upewniając się, że
nikt  nie  został,  a  Steffen  i  Kendrick  lojalnie  stali  u  jej  boku.  W  końcu  upewniwszy  się,  że
wszyscy  są  już  na  dole,  również  skierowała  się  w  tamtą  stronę.  Za  nią  zamknęły  się  cztery
rzędy ciężkich, żelaznych bram zakończonych kolcami, jedna za drugą. Z pewnością niełatwo
byłoby  je  pokonać,  zwłaszcza,  że  osadzono  je  w  kamiennych  murach  grubych  na  kilkanaście
stóp.

Gwen dołączyła do żołnierzy na kolejnej linii obrony – na górnej balustradzie, za kratami,

na skraju Kanionu. Zajęła pozycję obok Steffena, Kendricka, Godfreya, Sroga i innych. Setki
silesiańskich łuczników klęczały w oczekiwaniu, by utrzymać tę ostateczną pozycję.

Gwen  widziała  już  pierwszych  żołnierzy  Imperium  pokonujących  ściany  na  dziedzińcu,

background image

opuszczających  liny  i  ustawiających  drabiny,  by  inni  mogli  wejść.  W  ciągu  kilku  chwil
podążyły  za  nimi  dziesiątki,  biegnące  ich  w  kierunku,  w  stronę  drugiego  zestawu  żelaznych
bram. Jednak tylko pewna ilość mężczyzn mogła przeniknąć tam naraz, zważywszy na to, że ich
drogę blokował ogromny dół przed bramami.

Kendrick przyklęknął przy niej, trzymając swój łuk, czekając.
- JESZCZE NIE! – zawołał do swoich ludzi, którzy czekali na jego rozkaz.
Mężczyźni zbliżali się i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta.
- TERAZ! – krzyknął Kendrick, wstając ze swoim łukiem.
Setki  silesiańskich  żołnierzy  stały  obok  niego,  wśród  nich  Godfrey,  Steffen,  Srog,  Brom,

Kolk  –  a  nawet  Gwendolyn  –  i  grad  strzał  posypał  się  przez  niebo,  zatrzymując  dziesiątki
żołnierzy Imperium.

Łucznicy natychmiast ponownie załadowali łuki i wystrzelili po raz drugi, i trzeci.
Udało  im  się  zabić  pierwszą  grupę  mężczyzn,  nie  dopuściwszy  ich  na  dziedziniec,

zapełniając  ziemię  ich  ciałami.  Imperium  zostało  zaskoczone;  nie  spodziewali  się
kontrnatarcia po tym, jak sforsowali bramy.

Jednak bez względu na to, jak wielu zabili, żołnierze Imperium wciąż napływali. Wkrótce,

depcząc im po piętach pojawił się zorganizowany oddział łuczników, którzy przyklękli, unieśli
tarcze, by zablokować grad strzał i wystrzelili.

Gwen  schyliła  się,  kiedy  niebo  zapełniło  się  zmierzającymi  w  ich  kierunku  strzałami.

Jedna przeleciała tuż obok niej.

Niektórzy silesianie nie byli tak szybcy jak ona i kilku z nich krzyknęło, kiedy strzały ich

raniły i przeleciało przez kamienny mur, spadając w dół, martwi.

Gwen wstała, wystrzeliła ponownie i z zaskoczeniem zobaczyła, że trafiła jednego z nich

w  gardło.  Poczuła  dłoń,  która  pociągnęła  ją  w  dół,  a  obok  jej  ucha  przeleciała  strzała.  To
Steffen, stojący przy niej.

- Niski wzrost ma swe zalety, pani – rzekł. – Ciebie to nie dotyczy. Chodź za mną i trzymaj

się nisko.

Steffen  wyjrzał  za  brzeg,  wychylił  się  z  łukiem  i  wypuścił  trzy  szybkie  strzały,  trafiając

trzech wojowników zbliżających się do bram.

- Nie trzeba być wysokim, by zabić człowieka – powiedział do niej. – Jeśli czegoś się w

życiu nauczyłem, to właśnie tego.

Walka  trwała  długo,  strzały  fruwały  nieustannie,  krzyki  rozlegały  się  po  obu  stronach,  a

ciała  piętrzyły  się  coraz  wyżej.  Godziny  mijały,  a  ciała  żołnierzy  Imperium  zbierały  się  na
dziedzińcu.

I tak coraz więcej oddziałów Imperium wdrapywało się po murach jak mrówki. Silesian

ratowało  jedynie  to,  że  Imperium  napływało  powoli,  nie  mogąc  przypuścić  szarży  przez  dół
przy bramie.

I  wtedy  wszystko  uległo  zmianie.  Gwen  patrzyła  z  przerażeniem,  jak  oddział  żołnierzy

Imperium pojawia się z długimi deskami i pokrywa nimi dół przy wejściu. Układali je jedna
po  drugiej  i  wkrótce  udało  im  się  przykryć  go  całkowicie,  tworząc  most.  Nie  próbowali
ratować  żołnierzy,  którzy  utknęli  w  dole;  miast  tego,  by  zaoszczędzić  czas,  przydusili  ich,
stawiając most nad ich głowami.

Kiedy  prowizoryczny  most  został  wzniesiony,  setki  żołnierzy  Imperium  ruszyły  przez

wewnętrzny dziedziniec w zawrotnym tempie. Wydali z siebie okrzyk bitewny, przypuszczając
szarżę na bramy.

background image

Serce Gwendolyn zamarło. Jej ludziom kończyły się strzały, ich szeregi były przerzedzone

i wiedziała, ze ich godziny są policzone. Nie mogli odpierać ataku, powstrzymywać tak wielu
ludzi tak długo.

Żołnierze Imperium rozstąpili się, i dwa tuziny mężczyzn wypchnęły ogromny żelazny taran

naprzód. Zaszarżowali i uderzyli nim w żelazną bramę z hukiem. Ziemia pod Gwen zatrzęsła
się, a metal się wygiął.

Cztery  żelazne  bramy,  które  zdawały  się  być  nie  do  przebycia,  od  razu  zaczęły  się

poddawać.

- KOTŁY! – krzyknął Kendrick.
Silesiańscy  żołnierze  ruszyli  naprzód  i  jak  jeden  mąż  przechylili  ogromne  kotły  gorącej

smoły przez brzeg.

W  dole  rozległy  się  krzyki,  gdy  dziesiątki  żołnierzy  Imperium  zostały  zalane  gęstym

płynem.

- ŁUCZNICY! – krzyknął Kendrick.
Łucznicy  wystąpili  naprzód,  tym  razem  uzbrojeni  w  płonące  strzały  i  wystrzelili  w

wojowników oblanych smołą, podpalając ich.

Na  dziedzińcu  rozległy  się  krzyki,  kiedy  płomienie  zaczęły  się  rozprzestrzeniać  i  kolejne

dziesiątki żołnierzy ginęły. Ciała piętrzyły się wysoko przy bramach. Byłoby to wystarczające,
by zatrzymać jakąkolwiek armię.

Lecz nie armię Andronicusa.
Żołnierze Imperium wciąż napływali. Napływali bez końca.
Gwen  patrzyła  z  przerażeniem,  jak  inni  unieśli  taran  i  uderzyli  w  pierwszą  bramę  tak

mocno, że wyrwali ją z zawiasów. Wśród oddziałów Imperium rozległy się wiwaty. Zostały
tylko trzy bramy.

- Pani, już prawie skończyła nam się smoła i… - Srog zaraportował naglącym tonem.
Nim zdołał skończyć zdanie, rozległ się kolejny huk, tak silny, że Gwendolyn zachwiała się

w tył; spojrzała w dół i zobaczyła, że ściągnęli drugą bramę.

- Czas na odwrót do dolnego miasta! – powiedział Srog.
Gwen zrozumiała, że miał rację. Skinęła głową i Srog bez chwili zastanowienia krzyknął:
- ODWRÓT!
Żołnierze  Gwen  odwrócili  się  i  opuścili  swoje  pozycje,  zbiegając  tylnymi  schodami  z

murów.

Gwen  przyłączyła  się  do  pozostałych,  spiesząc  w  dół  kamiennymi  schodami,  pokonując

piętro  po  piętrze  i  mijając  dziesiątki  żołnierzy  trzymających  wartę,  zajmujących  pozycje  na
każdym poziomie. Rozległ się kolejny huk. Gwen obejrzała się przez ramię i poczuła ucisk w
żołądku, gdy zobaczyła, że trzecia brama ustępuje.

Gdy  tylko  Gwen  i  pozostali  oczyścili  niższe  poziomy,  sięgnęli  w  górę  i  poruszyli

ogromnymi  korbami;  wtedy  uniosły  się  żelazne  kolce,  które  wystrzeliły  prosto  w  niebo,
osłaniając dolne miasto niczym tarcza. Kiedy Imperium przedarło się przez czwartą i ostatnią
bramę z okrzykiem radości, żołnierze ruszyli pędem przez łukowatą bramę, przymierzając się
do ataku.

Lecz nie mieli którędy przejść. Dolne miasto było chronione z góry przez pole żelaznych

kolców.  Kilku  żołnierzy  nie  zdążyło  się  zatrzymać.  Napierali  dalej  i  pofrunęli,  nadziewając
się na kolce i zawisając w powietrzu. Ich krew sączyła się w dół.

W końcu wojska Imperium zatrzymały się i stały na samym skraju Kanionu, spoglądając w

background image

dół, na kolce, zdając sobie sprawę z tego, że nie było innej drogi do dolnego miasta.

Gwendolyn spojrzała w górę i w końcu zobaczyła, że Imperium nie mogło ruszyć dalej. W

końcu byli bezpieczni.

Kiedy  Gwen  dotarła  do  dolnych  poziomów  miasta,  powitały  ją  dziesiątki  jej  generałów,

wszyscy  niecierpliwie  na  nią  czekający.  Mieszkańcy  tłoczyli  się,  a  w  powietrzu  dało  się
wyczuć ich poruszenie.

- Tu, na dole, jesteśmy bezpieczni, pani – rzekł Srog. – Nie dostaną się tutaj.
-  Tak,  ale  na  jak  długo?  –  spytał  Kendrick,  kiedy  wszyscy  zebrali  się  otoczeni  swymi

żołnierzami.

- Jak długo będzie trzeba – odpowiedział.
- Jak długo nie skończą nam się jedzenie i zaopatrzenie – dodał Brom złowróżbnie.
- Jak długo możemy przetrwać tu na dole, bez zapasów? – spytał Kolk.
Srog potrząsnął głową.
- Nigdy tego nie sprawdzono. Może tydzień. Może dwa.
- A co później? – spytał Kendrick.
Srog powoli pokręcił głową.
- Przynajmniej tu nas nie dosięgną – powiedział.
- Lecz to nie uchroni nas od głodu – dodała Gwendolyn.
Gwendolyn  spojrzała  w  górę  wraz  z  pozostałymi,  na  twarze  żołnierzy  Imperium,

patrzących w dół. Wiedziała, że prędzej czy później znajdą sposób, by zejść na dół. A teraz,
zapędzeni w kozi róg, nie mieli już dokąd uciekać.

W końcu będą musieli stawić im czoła – lub zginąć.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

 

 
 

Thor stał na łodzi obok pozostałych, patrząc na górującego nad nimi potwora morskiego, i

szykował się na śmierć.

Zamknął oczy i z głębi serca modlił się do Boga.
Proszę, Boże, daj mi siłę, by pokonać tę bestię.
Thor pomyślał o słowach Argona.
Nie próbuj obezwładniać natury. Stańcie się jednym. Wykorzystaj siłę natury. W końcu ty

też jesteś jej częścią.

Thor  czuł,  że  po  jego  ciele  rozlewa  się  obezwładniające  ciepło,  rozchodzi  się  ze  stóp

przez nogi, tors, ręce, aż do dłoni.

Otworzył  oczy  i  uniósł  dłonie,  zwracając  je  w  stronę  bestii,  kiedy  ta  zbliżała  się  z

rozwartymi szczękami, by zabić ich wszystkich.

Ku  zaskoczeniu  Thora,  na  jego  dłoniach  pojawiła  się  kula  światła,  która  wystrzeliła  w

powietrze, trafiając w paszczę bestii.

Bestia  poleciała  w  tył,  wyleciała  z  wody  prosto  na  brzeg,  dobre  trzydzieści  stóp  dalej.

Rzucała się i trzepotała na ziemi, krzycząc, machając szponami we wszystkich kierunkach.

Po blisko minucie rzucania się bestia legła na boku, martwa.
Pozostali odwrócili się i spojrzeli na Thora w nagłej ciszy. Chciał móc im odpowiedzieć;

chciał  rozumieć,  skąd  biorą  się  jego  moce,  rozumieć,  jak  przywoływać  je,  kiedy  tylko
zapragnął. A najbardziej chciał wiedzieć, kim jest.

Lecz nie wiedział.
Różnił się od pozostałych, wiedział o tym. Ale w jaki sposób?
Czy kiedykolwiek się tego dowie?

 

* * *

 

Leniwy nurt niósł ich dalej w dół rzeki, głębiej w serce zaświatów. Wszyscy wiosłowali

co  sił,  starając  się  oddalić  się  od  potwora.  Niebo  znacznie  pociemniało.  Thor  wciąż  stał  na
tyle  łodzi,  próbując  zrozumieć,  co  się  stało.  Było  to  jakby  inna  jego  część,  część,  której  nie
potrafił do końca zrozumieć. Minęła chwila, nim doszedł do siebie.

- Wiem, kim jesteś – rzekła Indra, oglądając się na niego jakby ze strachem i podziwem w

oczach.  –  Jesteś  synem  Druida.  Wybrańcem.  Słyszałam  opowieści  o  tobie.  Wspaniałe
opowieści.

Thor zamrugał, zdezorientowany.
- O czym mówisz? – spytał. – Nie mogłaś nic o mnie słyszeć. Pochodzę z małej wioski w

Kręgu. Jestem tylko jednym z legionistów.

Indra pokręciła głową z przekonaniem.
-  Mój  lud  ma  swoje  legendy.  Starożytne  legendy.  Mówią  o  dniu,  w  którym  pojawi  się

Wybraniec i nas poprowadzi. Mówią, że będzie niósł ze sobą kule ognia i światła, siłę, jakiej
wcześniej  nie  widzieliśmy.  Syn  Druida.  Nadejdzie  w  czasie  wielkiej  zawieruchy,  wielkiej
bitwy między światłem a ciemnością. Mężczyzna, który stoi między dwoma światami. Nasza
ostatnia nadzieja.

Thor  spojrzał  na  nią,  niepewny,  czy  ona  wie,  o  czym  mówi.  Założył,  że  coś  jej  się

pomyliło, że bierze go za kogoś innego.

background image

- Zdaje się, że bierzesz mnie za kogoś, kim nie jestem – powiedział. – Twoje legendy nie

mówią o mnie – dodał, w końcu siadając i wiosłując z resztą.

- Nie mylę się – upierała się. – Wiem, co mówią legendy. I teraz wiem już, kim jesteś.
Pozostali zarzucili wiosła i odwrócili się, wpatrując się w Thora. Thor pokręcił głową.
- Jestem zwykłym chłopcem – rzekł Thor. – Jak każdy inny.
Tylko tego pragnął. Być jak inni. By inni nie widzieli w nim nikogo wyróżniającego się.
Indra potrząsnęła głową, wpatrując się nadal w niego, jak gdyby był obcym, który spadł z

nieba. Wykonała dziwny znak dłonią przed gardłem, piersią i głową, prawie jak gdyby modliła
się do Thora. Albo chroniła się przed nim.

Skłoniła głowę, po czym zwróciła się znowu w stronę wody.
Thor poczuł, jak po jego ciele przebiega dreszcz. Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Po

raz pierwszy ktoś spojrzał na niego w ten sposób. Jak gdyby był bogiem.

Nurt  stał  się  silny,  a  noc  ciemna.  Thor  rozejrzał  się  po  rzece  z  nowym  szacunkiem  dla

stworów,  które  mogły  się  tam  czaić.  Zbliżali  się  do  niewielkiej  góry,  w  którą  wrzynała  się
rzeka, stając się małym, czarnym tunelem w kamieniu.

- Pieczara Diabłów – wysyczała Indra ze strachem w głosie.
Wszyscy spojrzeli na nią z nowym szacunkiem.
- To nie brzmi zbyt zachęcająco – powiedział O’Connor.
Indra potrząsnęła głową.
- To dom kości. Legenda głosi, że diabły przychodzą tam, by się posilić.
Chłopcy wymienili spojrzenia. Na ich twarzach malowała się obawa.
- Nie ma innej drogi? – spytał Reece.
Nurt pchał ich silnie w tamtym kierunku.
Indra pokręciła głową.
- Moglibyśmy wyciągnąć łódź i spróbować przejść lądem – powiedział Elden.
Potrząsnęła głową.
- Ziemia jest gorsza – powiedziała. – Widzicie glebę?
Thor odwrócił się wraz z pozostałymi i spojrzał na brzeg.
- To nie gleba – dodała. – To setki milionów robaków. Robaków, które żywią się ludzkim

mięsem. Chwila, w której postawisz tam stopę, będzie twoja ostatnią.

Thor  przyjrzał  się  dokładnie  czarnej  ziemi.  Zauważył,  że  rzeczywiście  poruszała  się,

niemal niezauważalnie. Przełknął ślinę z nowym szacunkiem dla tego miejsca.

- Mapa mówi, że musimy płynąć przez jaskinię – nalegał Dross.
Indra wydała z siebie krótki, drwiący śmiech.
- Twoja mapa mówi wiele rzeczy. A czy mówi, jak mamy przeżyć?
Nurt  nasilił  się  i  wkrótce  decyzja  została  podjęta  za  nich  –  prąd  wessał  ich  prosto  do

jaskini. Wszyscy musieli się schylić, żeby nie uderzyć w niskie, łukowate kamienne wejście.
Coś ścisnęło ich w żołądkach ze strachu. Co to za miejsce?

Kiedy wpłynęli do jaskini, poczuli się, jak gdyby znaleźli się w zupełnie innym świecie.

Najpierw  było  tam  ciemno  jak  noc,  sufit  zwieszał  się  nisko  nad  ich  głowami,  i  wokół
panowała  śmiertelna  cisza,  nie  licząc  echa  spadających  ze  ścian  kropel  wody.  Thor  słyszał,
jak  jego  bracia  ciężko  oddychają.  Dźwięk  wzmacniał  się,  odbijając  się  echem,  i  Thor
wyczuwał  strach  w  swoich  kompanach.  Sam  też  go  odczuwał.  Miał  się  na  baczności,
spodziewając się ataku w każdej chwili.

Po minucie jaskinia rozszerzyła się, sufit nad ich głowami podniósł się o dziesiątki stóp, a

background image

nurt powoli przepychał ich przez jej środek. Było tu głośniej, każda kropla wody odbijała się
od  wysokich  ścian  –  i  usłyszeli  jeszcze  inny  dźwięk:  kakofonię  owadów  i  małych  zwierząt.
Rozlegał  się  tam  trzepot  skrzydeł  i  dziwne,  gruchające  odgłosy,  których  Thor  wolałby  nigdy
nie  usłyszeć.  Potem  rozległy  się  wysokie  i  niskie  odgłosy  wszelkiego  rodzaju  owadów,
przypominające jęki, a każdy brzmiał bardziej złowróżbnie niż poprzedni. Jak gdyby znaleźli
się w jaskini strachu. A niemożność zobaczenia niczego tylko pogarszała sprawę.

Obok  Thora  Krohn  warczał  jeżąc  sierść.  Thor  rozglądał  się  na  wszystkie  strony,  jak

pozostali, próbując dojrzeć coś w ciemności i odkryć, co się tam kryje.

Woda  prowadziła  ich  w  głąb  jaskini,  i  jej  ściany  zaczynały  delikatnie  połyskiwać,

delikatnie  się  rozświetlać;  Thor  spojrzał  uważnie,  zastanawiając  się,  skąd  bierze  się  to
światło,  gdy  zauważył  tysiące  owadów  przylegających  do  kamiennych  ścian.  Owady  syczały
na nich, a ich połyskujące zielone oczy otwierały się, gdy przepływali obok, i rzucały światło.
Thor  zauważył  z  przerażeniem,  że  się  budziły.  To  było  jak  tysiące  małych  świeczek  w
ciemności, ale przynajmniej coś widzieli.

- Co to? – spytał Elden Indry czujnie, obawiając się, że mogą zaatakować.
- Ssawki – powiedziała Indra. – Ich użądlenie ma moc użądlenia setek pszczół. Nie martw

się: trzymają się ścian, chyba że się je sprowokuje.

- Po czym poznać, że się je sprowokowało? – spytał O’Connor.
- Ich oczy zaczną świecić – odrzekła.
Thor przełknął ślinę.
- Tak jak teraz? – zapytał.
Skinęła głową w odpowiedzi.
Syczenie  trwało  dalej  i  ssawki  zaczęły  pełzać  po  ścianach,  a  niektóre  z  nich  wyciągały

swoje główki w kierunku łodzi.

Wnętrze  jaskini  rozświetliło  się  i  Thor  zdołał  określić  jej  rozmiary:  była  ogromna,  jej

łukowaty  sufit  wznosił  się  na  dziesiątki  stóp.  Rzeka  w  tym  miejscu  zwężała  się,  przecinając
środek jaskini.

Z  sufitu  zwieszały  się  ogromne  stalaktyty,  a  równie  duże  stalagmity  wyrastały  z  podłoża

jaskini.

Gdzieś z głębi jaskini dobiegł ich niski, gardłowy dźwięk. Thor i pozostali odwrócili się –

lecz nic nie zobaczyli.

- Nie podoba mi się to – rzekł Reece, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
- Mnie też nie – powiedział Conval. Dobył miecza i metaliczny dźwięk rozszedł się echem

po jaskini, raz za razem, jak gdyby dobyte zostały dziesiątki mieczy.

- Nie powinieneś był tego robić – skarciła go Indra. – Teraz ich sprowokujesz.
- Kogo? – spytał Conval.
Z  otchłani  ciemności  zaczęły  się  wyłaniać  dziesiątki  cieni.  Szły  w  ich  stronę.

Przypominały ludzkie szkielety, same kości, żadnego ciała, lecz ich kości były czarne, a oczy
świeciły na biało. Każdy z nich niósł długi, biały miecz, który połyskiwał, odbijając światło
wody. Thor zauważył, że każdy miecz był wykonany z kości. Wyglądały na ludzkie kości.

- Armię nieumarłych – odpowiedziała Indra ze strachem w głosie.
Thor odwrócił się powoli i zobaczył, że z każdego zakamarka jaskini wyłaniają się setki

tych  stworów,  tych  nieumarłych  szkieletów  dzierżących  w  dłoni  miecze  z  kości,  i  wszystkie
zmierzały w ich kierunku.

- Nieumarłych? – spytał Elden. – Nie można ich zabić?

background image

- Nie – odparła Indra. – Już są martwe. Do zabicia zostaliśmy tylko my.
Rozległ  się  głośny  stukot  kości  i  nagle  nieumarli  rzucili  się  w  ich  kierunku,  unosząc

miecze.

- Cóż, jeśli mamy zginąć – powiedział Thor. – To na suchym lądzie i z wysoko uniesionymi

mieczami. Do ataku! – rozkazał.

Jak jeden mąż dziewięciu członków Legionu wyskoczyło z łodzi na suchy ląd, a Krohn tuż

za nimi. Dobyli mieczy i odważnie natarli na nieumarłych.

Rozległ  się  głośny  szczęk  broni,  gdy  miecz  uderzał  o  miecz,  dźwięki  wzmacniało

odbijające się od wszystkiego echo. Legion ćwiczył, by radzić sobie w chwilach takich jak ta,
gdy  przyjdzie  im  zmierzyć  się  z  wrogiem  przewyższającym  go  liczebnie,  trenowali,  by
walczyć z zażartymi żołnierzami – i choć te szkielety walczyły zażarcie, ich umiejętności nie
wykraczały poza przeciętność i nie mogły się równać z doświadczeniem Legionu.

Thor i pozostali oddawali szkieletom cios za cios. Gdy miecz Thora zetknął się z jednym z

ostrzy  przeciwnika,  z  radością  zauważył,  że  jego  stal  wyszczerbiła  kostny  miecz;  zamachnął
się i uderzył w szkielet. Wszystkie jego kości połamały się i posypały bezładnie na ziemię.

Thor odwracał się na wszystkie strony; blokując ciosy, odpierając, roztrzaskując miecze i

siekąc szkielet za szkieletem, a kości lądowały bezładnie u jego stóp.

Wokół niego jego legionowi bracia robili to samo, zręcznie pokonując innych żołnierzy.
Krohn włączył się do walki, warcząc, skacząc na jeden szkielet po drugim, przewracając

je na ziemię i zostawiając rozsypane kości.

Po blisko godzinie walki na brzegu piętrzyły się leżące bezładnie kości. Choć Thor i jego

legionowi bracia byli posiniaczeni, podrapani i dyszeli ciężko, wykończeni, żaden z nich nie
odniósł poważnych ran.

Spojrzeli wszyscy po sobie, przegrupowując się, bez tchu. Po raz pierwszy, od kiedy byli

w  Imperium,  Thor  zaczynał  odzyskiwać  nadzieję,  a  nawet  myślał  optymistycznie.  Pokonali
jedne z najgorszych stworów, jakie mogły tu na nich czyhać i przetrwali.

- Wygraliśmy – powiedział O’Connor. – Nie do wiary.
Odwrócili  się  i  ruszyli  w  kierunku  łodzi  –  i  wtedy  zobaczyli,  że  Indra  otwiera  oczy

szeroko z przerażenia, spoglądając nad ich ramionami.

- Nie chwal się na zapas, wojowniku – ostrzegła.
Zza  nich  dobył  się  dźwięk,  przez  który  Thorowi  włosy  z  tyłu  karku  stanęły  dęba.  Był  to

dźwięk tysiąca zbierających się kości.

Thor powoli się odwrócił, niemal bojąc się spojrzeć.
Zobaczył  z  przerażeniem,  jak  wszystkie  kości  pokonanych  szkieletów  powoli  zaczynają

podnosić się z ziemi i składać z powrotem. Kość po kości, cała armia nieumarłych wracała do
życia.

- Jak mówiłam – powiedziała Indra. – Nie da się zabić czegoś, co już jest martwe.
Thor  patrzył  szeroko  otwartymi  oczyma,  jak  cała  armia  zaczęła  przygotować  się  do

kolejnego  ataku.  Cała  ta  walka,  to  zwycięstwo  –  wszystko  na  nic.  Te  potwory  będą  się  cały
czas odradzały, aż wymęczą Thora i jego ludzi i ich zabiją. Może i nie byli równie dobrymi
wojownikami  –  lecz  dysponowali  czymś,  czego  Thor  i  jego  ludzie  nigdy  nie  będą  mieli:
nieskończoną  wytrzymałością.  Thor  wiedział,  że  koniec  końców,  wytrzymałość  zawsze
zwycięży.

- Do łodzi! – wrzasnął Thor, cofając się powoli z innymi.
Jak  jeden  mąż  wszyscy  odwrócili  się  i  wskoczyli  z  powrotem  do  łodzi,  odepchnęli  ją

background image

mocno od brzegu i wiosłowali mocniej niż kiedykolwiek. Nurt poniósł ich i wkrótce mknęli z
biegiem rzeki, oddalając się od tego brzegu. Thor i jego ludzie schylili się, wpływając w inny
kanał i opuszczając rozległą przestrzeń w samą porę, by znaleźć się poza zasięgiem zbliżającej
się armii.

Po raz pierwszy w życiu Thora zwycięstwo nie miało znaczenia i gdy wpłynęli w kolejny

ciemny tunel, zastanawiał się, z narastającym poczuciem beznadziei, jakie inne strachy czekają
ich za zakrętem rzeki.
 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

 

 
 

Gwendolyn  stała  na  szerokim  kamiennym  podeście  w  dolnej  Silesii,  otoczona  swymi

generałami,  żołnierzami  i  mieszkańcami  Silesii.  Wszyscy  patrzyli  w  złowróżbnej  ciszy  w
przestrzeń,  obserwując,  jak  drugie  słońce  chyli  się  ku  zachodowi.  Żołnierze  Imperium  nie
dawali  znaku  życia  przez  cały  ten  czas  i  po  długiej,  poruszonej  panice  w  tłumie  powoli
zapadła głęboka cisza. Napięcie wisiało gęsto w powietrzu. Każdy z nich pogrążony był we
własnym świecie, patrząc w niebo, mierząc się ze swoją własną śmiertelnością. Była to cisza
tysięcy  dusz  w  obliczu  burzy,  ludzi,  którzy  wiedzieli,  że  nie  mają  dokąd  pójść  –  jedynie  na
śmierć.

Cisza ze strony Imperium przerażała Gwen bardziej niż ich atak. Wiedziała, że Andronicus

jest  gdzieś  tam  na  górze,  knując  coś  i  to  tylko  kwestia  czasu,  nim  wcieli  to  w  życie.  Był
najbardziej bezwzględnym wojownikiem, jakiego widziała. Najgorsze było to, że nawet jeśli
nic  nie  zrobi,  i  tak  nie  będzie  dla  nich  innego  wyjścia  niż  śmierć.  Jak  długo  będą  w  stanie
przeżyć tu na dole, nim skończą się im zapasy? Nie mieli dokąd pójść, jedynie w górę. A to nie
wchodziło w rachubę.

Andronicus  oczywiście  wiedział  o  tym.  Miał  ich  w  garści.  Weźmie  ich  na  przeczekanie.

Pozwoli,  by  zakorzeniła  się  w  nich  panika.  Prawdopodobnie  teraz  upajał  się  sytuacją.  Miał
ich dokładnie tam, gdzie chciał.

Gwen  pomyślała,  że  powinna  być  zadowolona  z  siebie  przynajmniej  za  odparcie  ich  tak

dobrze  w  swojej  pierwszej  bitwie,  za  zabicie  tak  wielu  żołnierzy  Imperium  i  za  uratowanie
tak  wielu  swoich  ludzi  podczas  ewakuacji.  Nie  była  jednak  z  siebie  ani  trochę  zadowolona.
Czuła, że odniosła porażkę.

Niedaleko  stali  Srog,  Brom,  Kolk  i  Godfrey  wraz  z  innymi  żołnierzami,  a  u  jej  boku  –

Steffen  i  Kendrick.  Wszyscy  wpatrywali  się  w  Kanion  z  chmurnymi  wyrazami  twarzy.
Chciałaby wiedzieć, co rzec, by podnieść ich na duchu, chciałaby wiedzieć, co teraz zrobić.

- Pamiętasz, jak ojciec – Kendrick rzekł cicho, nostalgicznie, patrząc w niebo. – Uczył cię

władać mieczem? Odmówiłaś. Powiedziałaś, że miecze są dla słabych ludzi.

Gwendolyn uśmiechnęła się.
- Jak przez mgłę – rzekła. – Musiałam być bardzo młoda.
Kendrick uśmiechnął się.
-  Ojciec  tak  się  wściekł  –  ciągnął.  –  Że  zakończył  nasze  ćwiczenia  na  ten  dzień.  Wtedy

wydawało się, że powiedziałaś najgłupszą rzecz na świecie.

Westchnął.
- Jednak teraz, gdy jestem starszy, zdałem sobie sprawę, że w tym, co powiedziałaś, kryła

się  wielka  mądrość  –  dodał.  –  Najprostsze  bitwy  wygrywa  się  mieczem.  Najbardziej
skomplikowane wygrywa się innymi sposobami. Strategią. Organizacją. Siłą woli.

- Jestem pewna, że nie to miałam na myśli jako dziecko – uśmiechnęła się.
Odwzajemnił uśmiech.
-  Nie,  z  pewnością  nie  to.  To,  co  powiedziałaś,  było  mądre  nad  twój  wiek.  Już  nawet

wtedy.

Odwrócił się i spojrzał na nią.
-  Chcę,  byś  wiedziała,  że  doskonale  prowadziłaś  tę  bitwę  –  powiedział.  –  Zabiliśmy

dwadzieścia  razy  tyle  żołnierzy,  ilu  mamy  i  straciliśmy  dużo  mniej  ludzi,  niż  powinniśmy.

background image

Każdego  innego  przywódcę  okryłoby  to  sławą  po  wsze  czasy.  Nie  miej  wyrzutów  sumienia.
Było ich zbyt wielu dla jakiejkolwiek armii.

- Kendrick ma rację, pani – powiedział stojący obok niej Steffen.
- Nigdy nie padły bardziej prawdziwe słowa – dodał Srog.
- Dziękuję, bracie – powiedziała do Kendricka. – Chcę, byś wiedział, że zawsze myślałam

o  tobie  jak  o  moim  bracie.  Moim  prawdziwym  bracie.  Mamy  tego  samego  ojca.  Mnie  to
wystarczy.

Kendrick spojrzał na nią i zobaczyła w jego oczach, jak dużo jej słowa dla niego znaczyły.
-  Co  teraz,  pani?  –  spytał  Srog.  –  Obawiam  się,  że  nie  mamy  już  żadnych  planów

awaryjnych poza tym. Teraz ludzie czekają, co postanowisz. Teraz decyzja należy do ciebie.

-  Na  niewiele  by  się  zdało,  gdybyśmy  wszyscy  poddali  się  Andronicusowi  –  rzekła

Gwendolyn.  –  Wszyscy  wiemy,  jaką  ma  reputację:  nie  pozwala  swoim  jeńcom  przeżyć.
Musimy to przeczekać.

- A jeśli pierw dopadnie nas głód? – spytał Brom.
Gwen westchnęła.
- Wtedy będziemy walczyć z innym rodzajem śmierci – odrzekła. – Chyba że któryś z was

ma inny pomysł?

Wszyscy  stali  posępnie  w  ciszy,  wsłuchując  się  w  wycie  wiatru.  Nikt  nie  miał  nic  do

dodania.

W końcu Kendrick odchrząknął.
-  Kiedy  przyjęto  nas  do  Legionu  –  rzekł.  –  A  później  do  Gwardii,  złożyliśmy  przysięgę.

Była  to  przysięga,  by  walczyć,  nawet  gdy  nie  ma  żadnej  szansy  na  zwycięstwo.  Była  to
przysięga honoru. Przysięga chwały. Właśnie to osiągnęliśmy dzisiaj, tutaj. Nie zwycięstwo, a
chwałę. Czasem, długo po tym, gdy zwycięzca zniknie, chwała pozostaje i to o niej śpiewane
są pieśni, nie o podboju. Czasem blask chwały jest wspanialszy.

Kiedy  siedzieli  tak  w  ciszy,  przypatrując  się  przesuwającemu  się  coraz  niżej  słońcu,

kołysani podmuchami huczącego wiatru, grzmiący głos przeciął nagle powietrze.

-  Gwendolyn,  chcę  z  tobą  pomówić!  –  rozbrzmiał  głos,  odbijając  się  echem  od  ścian

Kanionu.

Wszyscy  się  odwrócili  i  spojrzeli  po  sobie,  zbici  z  tropu,  po  czym  przenieśli  wzrok  na

górę,  jak  jeden  mąż.  Wtedy  Gwendolyn  dostrzegła,  skąd  dobiega  głos.  Po  plecach  przebiegł
jej zimny dreszcz.

Andronicus.
Stał w otoczeniu setek swoich ludzi, nachylając się nad brzegiem Kanionu i patrząc na nią

z triumfalnym uśmiechem na twarzy.

- Gwendolyn, królowo Zachodniego Królestwa Kręgu, zostałaś tylko ty. Królewski Dwór

już nie istnieje. McCloudowie są moimi więźniami. Tylko ty ośmielasz się stawiać mi opór.

Przerwał.
-  Wbrew  temu,  co  o  mnie  słyszałaś,  nie  jestem  dzikusem.  Tak  naprawdę  jestem  bardzo

rozsądny. Walczyłaś dzisiaj odważnie. Lepiej, niż się spodziewałem. I za to chwała ci. I za to
chciałbym cię nagrodzić. Przydaliby mi się tacy cenni przywódcy jak ty w mojej armii, i tacy
cenni żołnierze jak silesianie.

- Nigdy nie pozostawiam więźniów przy życiu. Jednak dziś z powodu twej odwagi uczynię

wyjątek. Jeśli się poddasz, ty osobiście, oszczędzę całe twoje miasto. Pozwolę wszystkim żyć,
także twoim żołnierzom. I uwolnię każdego z was. Będziecie żyć w pokoju w moim Imperium

background image

i zostawię Silesię w spokoju.

W zamian chcę tylko, byś poprzysięgła mi lojalność. Byś złożyła przysięgę, że będziesz mi

służyć,  że  będziesz  królową  pod  moim  panowaniem.  Będę  cię  traktował  uczciwie  i
sprawiedliwie. Obsadzę cię na jakiej tylko zechcesz pozycji w moim dworze. To z pewnością
niezbyt wygórowana cena – twoja osobista ofiara dla dobra twych ludzi.

To dobra i wspaniałomyślna oferta. Postąp mądrze i przyjmij ją ze względu na tysiące dusz

wokół  ciebie.  Rozejrzyj  się,  spójrz  na  ich  twarze.  Żyją.  Jeśli  będziesz  mi  się  sprzeciwiać,
dosięgnie ich gniew wielkiego Andronicusa.

Nie zwlekaj zbyt długo z odpowiedzią. Jeśli do poranka jej nie dostanę, spadnie na was

ogień, jakiego nigdy nie widzieliście. I do czasu, aż jutro zajdzie drugie słońce, legenda Silesii
odejdzie w zapomnienie. Zniknie nawet z ksiąg historycznych; wszystkie je zniszczę.

W  końcu  głos  Andronicusa  ucichł.  Odbił  się  słabym  echem  od  wiatru,  po  czym  zniknął

tam, skąd przyszedł. Kiedy spojrzała w górę, on i jego ludzie wycofali się z górnego podestu,
znikając z pola ich widzenia.

Gwen  odwróciła  się  i  spojrzała  na  innych,  którzy  wpatrywali  się  w  nią  oczyma  szeroko

otwartymi ze zdumienia.

- Nie rób tego – powiedział Srog poważnie.
- Nie można mu ufać – powiedział Kendrick.
- To nieszczera propozycja – powiedział Steffen.
- Nie pozwoliłbym, byś uratowała moją duszę, służąc mu – powiedział Kolk.
- Ja również – rzekł Kendrick.
Gwendolyn popadła w zadumę. Wiedziała, że Andronicusowi nie można ufać. Jednak jego

słowa  brzmiały  prawdziwie.  Jaki  inny  wybór  im  pozostawał?  Tak  jak  rzekł  –  jeśli  odmówi,
zginą. Sama to wiedziała. Jeśli nie z jego ręki, to w inny sposób.

-  Chętnie  będę  mu  służyć,  jeśli  to  ocali  życie  was  wszystkich  –  rzekła.  –  Czuję,  że  to

propozycja, którą powinnam przyjąć.

- Nie możesz, pani! – wykrzyknął Kendrick. – Nie chcę o tym słyszeć!
-  Nigdy  bym  nie  pozwolił  na  to,  byś  poświęcała  się  dla  mnie!  –  powiedział  Srog.  –  Już

wolałbym zginąć w walce.

- Czy życie jest dla ciebie tak wiele warte? – spytał Brom.
- Moje nie – odrzekła. – Ale wasze. Was wszystkich. To byłoby samolubne z mej strony,

gdybym odrzuciła tę propozycję i posłała was wszystkich na śmierć.

- Waży się twój honor – powiedział Srog.
- Walczyliśmy honorowo – powiedziała. – Jedyną osobą, która będzie mu służyć, będę ja.
- O jedną osobę za dużo – rzekł Kendrick. – To niesprawiedliwe, byś poświęcała się dla

nas wszystkich.

- Popieram Kendricka – powiedział Srog.
- Ja również – zawtórowali pozostali.
-  Nie  pozwolimy  ci  pójść,  pani  –  powiedział  Steffen.  –  Jesteśmy  wszyscy  za  jednego  i

jeden za wszystkich.

Wśród  ludzi  rozległy  się  okrzyki  poparcia.  Była  wzruszona  ich  lojalnością.  Jednak

propozycja Andronicusa ciążyła jej. Jej życie za życie wszystkich pozostałych. Chętnie by na
to przystała.

 

* * *

 

background image

Gwendolyn stała sama na skraju Punktu Kanionu, patrząc, jak ostatnie światło dnia kładzie

się cieniem na Kanion. Był to piękny zachód słońca, połyskujący w wirującej mgle; płonąca
czerwień, która zdawała się rozpalać świat. Był ponury i zwiastował nieuniknione. Wpasował
się w jej nastrój.

Kiedy go obserwowała, coś jej mówiło, że ogląda ostatni zachód słońca w swoim życiu.

Tym bardziej, że podjęła ostateczną decyzję.

Gwendolyn  przeszła  przez  miasto,  przyjrzała  się  uważnie  twarzom  wszystkich  mężczyzn,

kobiet i dzieci, młodych żołnierzy – widziała wszystkie ambicje, całą nadzieję kryjącą się w
ich oczach; patrzyli na nią, jak gdyby miała odpowiedzi, których szukają, jak gdyby była ich
wybawcą. Pojęła, że dano jej szansę, wyjątkową możliwość w wyjątkowej chwili w historii,
by uratować tych ludzi. Jej życie za ich. Będzie zaszczycona mogąc to uczynić. Może znalazła
się tutaj, w tym miejscu i czasie z tego właśnie powodu, dla tej jednej chwili, dla tej decyzji.
Może dlatego przeznaczone jej było rządzić – by podjąć tę jedną decyzję, która uratuje tysiące
żyć.

Gwendolyn podjęła decyzję. Nie to, co zrobiliby jej doradcy, nie to, co zrobiłby jej ojciec,

nie to, co zrobiłby Kendrick. To, co ona by zrobiła. Tylko to się teraz liczyło.

O  brzasku,  kiedy  będzie  jeszcze  ciemno,  kiedy  wokół  nie  będzie  nikogo,  kto  mógłby  ją

powstrzymać, uda się na górę. Podda się Andronicusowi. Przystanie na jego warunki, będzie
mu służyć i poświęci się dla większego dobra.

Kiedy Gwendolyn stała tam, obserwując zachód słońca po raz ostatni jako wolna kobieta,

pomyślała  o  Thorze.  Przesunęła  dłonią  po  brzuchu  i  pomyślała  o  ich  dziecku.  Chciała,  by  to
dziecko  żyło.  Dla  tego  dziecka,  jeśli  nie  dla  innych,  chciała  zapobiec  większemu  rozlewowi
krwi. Ona może i będzie poddaną Andronicusa, lecz to dziecko będzie wolne.

Gwen spojrzała przed siebie i musiała przyznać, że w głębi duszy żywiła nadzieję, że Thor

się  pojawi,  wyłoni  nagle  z  Mieczem  i  uratuje  ją  przed  tym  wszystkim.  Oddałaby  za  to
wszystko i jej serce zabiło szybciej na tę myśl.

Lecz w głębi serca wiedziała, że to tylko marzenie. Thor odpłynął, był daleko stąd. Była

sama.  Było  jej  przeznaczone  trwać  samotnie,  nie  ulegać  zdaniu  innych.  Być  kobietą,  jaką
spodziewał się w niej zobaczyć jej ojciec. Na tym polegało bycie królową, w końcu to pojęła.
Być otoczoną ludźmi – a jednocześnie być całkiem samą.

- Nie wszystkim marzeniom przeznaczone jest się spełnić – dobiegł ją głos.
Gwendolyn  odwróciła  się  i  zobaczyła  Argona,  który  stał  obok  niej  i  patrzył  na  zachód

słońca. Czuła się odrętwiała i po części nie była nawet zaskoczona, że go widzi. Niewiele się
dla  niej  liczyło,  teraz,  kiedy  podjęła  już  decyzję.  Podobnie  jak  Argon  zwróciła  twarz  ku
zachodzącemu słońcu.

- Pojawiasz się w chwili, w której już nie potrzebuję twej rady – powiedziała do niego.
-  Nie  przybyłem,  by  udzielać  ci  rad  –  powiedział.  –  Lecz  by  złożyć  ci  wizytę.  Nie

spodziewałem się takiej decyzji. Bardzo odważnie. Twój ojciec byłby dumny. Jesteś najlepszą
z MacGilów.

- Po to przybyłeś? – spytała, wyczuwając, że to nie wszystko.
- Nie – odrzekł. – Przybyłem też pożegnać się.
Odwróciła się i spojrzała na niego, ale on wpatrywał się dalej w Kanion.
-  Opuszczasz  nas?  –  zapytała,  nagle  tknięta  złym  przeczuciem.  Lecz  po  tym  ogarnął  ją

strach jeszcze większy:

- Czy to ja opuszczam ciebie?

background image

Argon wpatrywał się beznamiętnie przed siebie i milczał.
- Podejrzewam, że wkrótce, gdy będę poddaną Andronicusa, będziesz doradzał kolejnemu

MacGilowi – rzekła.

Pokręcił głową.
- Czasy się zmieniają – rzekł.
Nagle w Gwen zapłonęła chęć, by poznać przyszłość.
- Powiedz mi tylko jedno – poprosiła. – Thor? Jest bezpieczny? Żyje?
Nie dbała już o własne bezpieczeństwo, jedynie o jego.
- Tak, żyje.
Wpatrywała się w niego.
- Nie powiedziałeś, czy jest bezpieczny – naciskała.
Argon nie odpowiadał. Serce jej pękało.
-  Możesz  go  ocalić?  –  poprosiła.  –  W  jakimkolwiek  niebezpieczeństwie  się  znajduje?

Proszę. Oddam ci wszystko. Możesz utrzymać go przy życiu?

Argon odwrócił się i wpatrywał się w nią. Jego oczy przeszywały ją na wylot.
- Już raz ocaliłem Thorgrina. Dla ciebie. A teraz twe przeznaczenie żąda czegoś w zamian.
Argon postąpił trzy kroki naprzód i położył dłoń na jej ramieniu. Przepalała ją na wylot,

jak gdyby dotknęło jej słońce.

- Bogowie są z ciebie dumni – rzekł. – Zawsze ujrzysz dla siebie honorowe miejsce.
Gwen  już  miała  się  wyrwać  z  jego  palącego  uścisku,  gdy  nagle  Argon  zniknął.  Gwen

odwróciła  się  i  rozejrzała  dokoła,  lecz  nie  było  po  nim  ani  śladu.  Znowu  była  tam  sama,  na
skraju skały, bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Podniosła wzrok na ścianę Kanionu wznoszącą się do górnego miasta i wiedziała, co musi

zrobić.

Nadszedł czas, by postawić pierwszy krok.

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

 

 
 

Erec  zbierał  siły,  leżąc  tak,  bezbronny,  a  stwór  przygotowywał  się,  by  zatopić  szpony  w

jego twarzy. Przez głowę przelatywały mu obrazy, kiedy szykował się na spotkanie ze śmiercią
– z czasów, gdy był chłopcem, jego dni w Legionie, życia rycerza – lecz żadnego nie widział
tak wyraźnie, jak tego, na którym była Alistair. Szykując się na śmierć, żałował tylko jednego:
że nie mógł spędzić z nią więcej czasu.

Jednak  gdy  stwór  opuszczał  kamień,  nagle  wydarzyło  się  coś  niespodziewanego.

Powietrze rozświetliło mocne światło i coś odrzuciło stworzenie w tył, zmiotło je z nóg. Kula
światła uderzyła je w pierś i posłała przez połowę pola bitwy.

Erec zamrugał kilka razy, zdezorientowany, nie rozumiejąc, co się właśnie stało.
Kolejna kula światła rozbłysnęła nad polem bitwy, a po niej jeszcze jedna i stwory dokoła

niego zaczęły fruwać we wszystkie strony.

Erec odwrócił się, spojrzał w górę i zobaczył stojącą nad nim Alistair.
Ku  swojemu  zaskoczeniu,  ujrzał,  że  wyciąga  dłoń,  z  której  emanuje  kula  światła.  Jej

bladoniebieskie  oczy  błyszczały  i  wyglądała  jak  nie  z  tego  świata,  anielsko,  jej  długie  jasne
włosy opadały w jego stronę.

Nie wiedział, co o tym myśleć.
Erec podniósł się i stanął u jej boku, a ona dalej posyłała kule we wszystkie stworzenia na

polu bitwy, ratując jego przyjaciela Brandta tuż przed tym, gdy jedno ze stworzeń zamierzało
przeciąć go na pół.

W przeciągu sekund po polu bitwy przeszła fala zniszczenia, wyrzucając wszystkie stwory

w górę.

Te,  które  nie  zostały  jeszcze  trafione,  patrzyły  na  nich  z  nowym  strachem  i  ostrożnie

zaczęły się wycofywać, po czym odwróciły się i uciekły.

Erec odwrócił się i spojrzał na Alistair z zupełnie nowym uznaniem, zdumiony. Czy miało

to coś wspólnego z sekretem jej urodzenia? Kim tak naprawdę była? Skąd brała się niej taka
moc? I dlaczego trzymała to w tajemnicy?

Ledwie  potrafił  wypowiedzieć  te  słowa,  tak  zaschło  mu  w  gardle.  Odwrócił  się  w  jej

stronę. Niemal obawiał się zadać pytanie:

- Kim ty jesteś?

 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

 

 
 

Pierwsze  słońce  wzeszło  nad  Kanionem,  obdarzając  go  najniezwyklejszym  wschodem

słońca,  jaki  Gwendolyn  kiedykolwiek  widziała  i  napełniając  wszechświat  czerwono-
pomarańczową  mieszanką  barw  i  wirującymi  kłębami  mgły.  Gwen  wspinała  się  po  krętych
schodach,  piętro  po  piętrze,  czując  się,  jak  gdyby  wspinała  się  do  nieba.  Wewnątrz  cała  się
trzęsła i jej serce łomotało ze strachu, a nogi stawały się cięższe z każdym krokiem. Nigdy nie
czuła się bardziej samotna, od kiedy opuściła Królewski Dwór i swoją rodzinę, swoją armię,
swoich ludzi, wszystko, co znała i co było bliskie jej sercu.

Przygotowywała  się,  że  sama  stawi  czoła  Andronicusowi,  podda  się  jego  rozkazom  dla

dobra  jej  ludzi  i  wszystkich  tych,  których  kochała.  Był  to  najsamotniejszy  spacer  jej  życia  i
zmuszała się, by iść szybko, nie chcąc o tym myśleć. Obawiała się, że gdyby przemyślała to
zbyt dokładnie, mogłaby zawrócić.

Gwen  dotarła  do  ostatniego  podestu  przed  wyjściem  na  górę  i  natknęła  się  na  kilku

silesiańskich żołnierzy, którzy stanęli na baczność, zaskoczeni jej obecnością. Zasalutowali.

- Pani – powiedział jeden z nich. – Co robisz tu na górze? Czy wszystko w porządku?
Odchrząknęła.
- Wszystko dobrze – odrzekła, próbując ukryć swój strach i starając się brzmieć pewnie.
- Dokąd idziesz, pani? – spytał inny.
- Na górę – odpowiedziała.
Żołnierze wymienili spojrzenia pełne przerażenia.
- Na górę, pani? – spytał jeden z nich. – Wiesz, że armia Andronicusa czeka na górze.
Pokiwała głową.
- Wiem o tym bardzo dobrze. A teraz, wybaczcie.
Żołnierze spojrzeli po sobie z wahaniem, zdezorientowani, i przez chwilę wydawało się,

że nie pozwolą jej przejść; lecz ustąpili i w końcu rozsunęli się.

Przechodząc obok nich, Gwen odwróciła się i stanęła z nimi twarzą w twarz, pamiętając o

tym, że wszyscy widzieli w niej władczynię.

- Wszyscy doskonale się spisaliście – powiedziała. – Dziękuję wam za wasze oddanie.
-  Pani  –  powiedział  jeden  ze  strażników,  odchrząkując,  z  bardzo  zmartwionym  wyrazem

twarzy. – Jeśli mogę wtrącić, cokolwiek masz zamiar zrobić – nie musisz tego robić. Wszyscy
jesteśmy gotowi walczyć za ciebie do ostatniej kropli krwi.

Uśmiechnęła się do niego.
- Wiem, że jesteście – odrzekła. – I właśnie dlatego to robię.
Gwen odwróciła się nie mówiąc już nic więcej i ruszyła samotnie w górę, pokonując kilka

ostatnich  stopni,  zakręcając,  aż  w  końcu  dotarła  na  najwyższy  poziom.  Stała  tam,  pośród
kolców,  które  wyciągały  się  do  nieba,  jej  ostatnią  obrony  przed  hordami  Imperium.  Stanęła
obok, pośrodku małej platformy i pociągnęła za grubą linę.

Przesuwała linę powoli, raz za razem, i platforma podnosiła się, unosząc ją coraz wyżej i

wyżej nad kolce. Z każdym pociągnięciem jej serce zamierało bardziej, czuła niepokój przed
spotkaniem z tym, co mogło być jej śmiercią.

W  końcu  dotarła  na  górę,  ponad  kolcami  i  wystąpiła  naprzód,  na  podest  górnej  Silesii.

Stały tam dziesiątki żołnierzy Imperium. Odwrócili się w jej stronę i spojrzeli na nią oczyma
szeroko otwartymi w szoku. Stali tam, gapiąc się, niepewni, jak się zachować.

background image

Gwen  postąpiła  naprzód  kilka  dumnych  kroków,  unosząc  podbródek  i  pierś,  wiedząc,  że

reprezentuje  Krąg.  Wszystko,  co  robiła,  odbijało  się  na  jej  ludziach  i  była  zdeterminowana
być odważną i silną.

Wyszukała wzrokiem najważniej wyglądającego żołnierza, podeszła do niego i zmierzyła

go chłodnym spojrzeniem.

-  Zaprowadźcie  mnie  przed  Andronicusa  –  rozkazała,  używając  swego  najbardziej

władczego głosu.

Żołnierze  Imperium  spojrzeli  po  sobie,  zdezorientowani,  jak  gdyby  ujrzeli  w  swoich

szeregach ducha.

W końcu żołnierz dowodzący skinął głową. Odwrócił się i szedł obok niej. Dołączyło do

nich kilku innych żołnierzy.

Serce  Gwen  łomotało,  gdy  przechodzili  przez  wewnętrzny  dziedziniec  Silesii.  Jej  serce

pękło  na  ten  widok;  był  zniszczony,  spustoszony,  spalony  na  popiół  i  wypełniony  tysiącami
tłoczących  się  żołnierzy  Imperium.  Kiedy  przechodzili  przez  plac,  wojownicy  z  obu  stron
skakali  na  równe  nogi,  gapiąc  się  na  Gwendolyn,  jak  gdyby  była  egzotycznym  gatunkiem
zwierzęcia, barankiem prowadzonym na rzeź.

Serce  Gwen  przepełniało  się  coraz  większym  strachem.  Teraz  było  już  za  późno  na

ucieczkę. Teraz była zdana całkowicie na ich łaskę.

Modliła się, by okazało się, że podjęła dobrą decyzję, że robi to, co trzeba. Modliła się,

by Andronicus dotrzymał swego słowa.

W  obozie  rozległ  się  szmer,  gdy  wszyscy  wyszli  za  bramę  miasta  i  weszli  do  wielkiego

obozu  poza  jego  murami.  Gwen  oniemiała  na  ten  widok:  setki  tysięcy  żołnierzy  Imperium
rozbiło  obóz  daleko  jak  okiem  sięgnąć.  Wszyscy  się  odwrócili,  stali  i  patrzyli  na  Gwen  –  i
zrodził się wśród nich wielki szum.

Poprowadzono  Gwen  po  szczątkach  mostu  zwodzonego,  w  kierunku  ogromnego  czarnego

namiotu wzniesionego pośrodku obozu, który – jak przypuszczała – należał do Andronicusa.

Kiedy  się  do  niego  zbliżyli,  jego  klapy  nagle  gwałtownie  się  rozchyliły  i  wyłonił  się  z

niego,  schylając  się,  a  potem  unosząc  dumnie  głowę,  Andronicus  w  czarnej  pelerynie,  bez
koszuli, i w naszyjniku ze skurczonych głów. Zobaczyła nowy dodatek – głowę pana Kultina,
najemnika Garetha. Starała się odwrócić wzrok.

Gwen  podeszła  do  Andronicusa  tak  pewnym  krokiem,  na  jaki  tylko  potrafiła  się  zdobyć.

Uśmiechał  się  szeroko,  triumfująco.  Był  bardziej  bestią  niż  człowiekiem  –  dwa  razy  wyższy
niż jakikolwiek mężczyzna, którego w życiu widziała, o długich kłach i szponach. Trudno jej
było uwierzyć, że chodził na dwóch nogach.

- No proszę, moja mała owieczka – powiedział. Jego gardłowy głos bulgotał i grzmiał w

jego piersi. – Jednak skorzystałaś z mojej propozycji.

W obozie zapadła cisza, a Gwen odchrząknęła.
- Przysięgłeś nie robić krzywdy żadnemu z moich ludzi, ani mnie, i pozwolić nam żyć jako

wolnym ludziom – rzekła. – Jeśli przysięgnę ci wierność i będę pod twoimi rozkazami. Jestem
gotowa przystać na tę propozycję.

Andronicus rozpromienił się w uśmiechu, a jego oczy połyskiwały, gdy patrzył na nią.
-  Jesteś  bardzo  odważna  –  powiedział.  –  Jesteś  gotowa  poświęcić  się  dla  swych  ludzi.

Doprawdy,  bardzo  szlachetnie.  Mądrze  zrobiłaś,  przystając  na  moją  propozycję.  Możesz
zacząć od uklęknięcia przede mną i złożenia imperialnej przysięgi lojalności.

Myśl, że musi klęknąć przed tym potworem i przysiąc mu lojalność rozdzierały Gwen od

background image

wewnątrz. Każdy mięsień jej ciała się przed tym wzbraniał. Zmusiła się jednak, by myśleć o
swoich  ludziach  tam  na  dole,  o  cierpieniu,  jakie  by  ich  dotknęło,  gdyby  tego  nie  zrobiła,  i
powoli zmusiła swoje kolana do tego, by się zgięły i klęknęła przed nim.

- Schyl głowę – dobiegł ją szorstki głos służącego Andronicusa.
Gwendolyn powoli schyliła głowę.
- Powtarzaj za mną – powiedział sługa. – Ja, Gwendolyn, córka króla MacGila, królowa

Zachodniego Królestwa Kręgu…

- Ja, Gwendolyn, córka króla MacGila, królowa Zachodniego Królestwa Kręgu…
- Stwierdzam, że wielki Andronicus jest jednym i wyłącznym władcą wszechświata…
- Stwierdzam, że wielki Andronicus jest jednym i wyłącznym władcą wszechświata…
- Nigdy nie było większego, i nigdy nie będzie…
- Nigdy nie było większego, i nigdy nie będzie…
- I przysięgam mu wieczną lojalność.
Kiedy  miała  powtórzyć,  te  ostatnie  słowa  prawie  ugrzęzły  jej  w  gardle.  Poczuła,  że

zalewa ją fala mdłości. Zatrzymała się, zastanawiając się, czy przez to przebrnie.

- I przysięgam mu wieczną lojalność.
Udało  jej  się.  Wyrzuciła  je  z  siebie.  W  końcu  było  po  wszystkim.  Podniosła  głowę,

spoglądając na Andronicusa.

Z głębi jego gardła wydobył się donośny, grzmiący bulgot. Był to dźwięk zadowolenia.
- Wybornie – rzekł. – Naprawdę wybornie. Będzie z ciebie bardzo dobra poddana. Teraz

możesz wstać.

Gwen wstała i obrzuciła go chłodnym spojrzeniem.
- A teraz możesz wypuścić moich ludzi – powiedziała.
Twarz  Andronicusa  rozjaśniła  się  w  uśmiechu,  gdy  przyłożył  dłoń  do  szyi  i  przesuwał

palcami po naszyjniku ze skurczonych głów.

-  Tak,  cóż,  jeśli  o  to  chodzi  –  zaczął.  –  Widzisz,  czasami  sprawia  mi  przyjemność

prawdomówność.  A  czasem  czerpię  ogromną  radość  z  kłamstwa.  W  tym  przypadku,  przykro
mi  to  mówić,  było  to  to  drugie.  Składam  wiele  obietnic.  Niektórych  z  nich  dotrzymuję,
niektórych nie. I obawiam się, że trafiłaś na mój zły dzień.

Serce Gwendolyn zaczęło walić jak oszalałe. W środku krzyczała na siebie. Jak mogła być

tak głupia?

-  Twoi  ludzie  –  ciągnął  Andronicus.  –  Może  rzeczywiście  nie  zabiję  ich  wszystkich  ze

względu na to, co zrobiłaś tu dzisiaj. Ale zabiję zdecydowaną większość. A z reszty uczynię
swoich  niewolników.  Obawiam  się,  że  nie  będą  już  wiedzieć,  co  to  znaczy  wolność.  I  tak
niewielu wie.

Westchnął.
-  A  co  do  ciebie,  moja  droga  –  rzekł.  –  Powinnaś  wiedzieć,  że  w  moim  dworze  nie  ma

innych pozycji niż moja. Nie ma innych przywódców poza mną, a wszyscy ci, którzy są moimi
niewolnikami, są tylko niewolnikami, niczym więcej. Ty także.

Andronicus  skinął  głową.  Na  ten  znak  dwóch  żołnierzy  pospieszyło  naprzód  i  mocno

chwyciło ją pod ręce.

-  Puśćcie  mnie!  –  krzyknęła  Gwen,  szarpiąc  się.  –  Przyrzekłeś.  Przyrzekłeś!  Gdzie  twój

honor?

Andronicus wybuchnął śmiechem.
- Honor? – zapytał. – To coś, z czym pożegnałem się dawno temu. I bardzo mnie to cieszy.

background image

Nawet sobie nie wyobrażam, ile bitew bym przegrał, gdyby nie to.

Nagle zamilkł.
- Obawiam się, moja droga, że musisz posłużyć za przykład. Wyjątkowo brutalny przykład.

Widzisz, tylko w ten sposób każdy, kto odważy się stawić mi opór, nauczy się.

Andronicus odwrócił się.
- MCCLOUD! – wrzasnął.
Z  szeregów,  ku  przerażeniu  Gwendolyn,  wyłonił  się  starszy  król  McCloud,  o  oszpeconej

twarzy, na której połowie znajdował się symbol Imperium Andronicusa.

-  Czas,  by  dać  tej  MacGilównie  nauczkę  –  powiedział  Andronicus.  –  Zrobiłbym  to

osobiście,  ale  więcej  przyjemności  czerpię  obserwując,  jak  moi  wrogowie  torturują  się
wzajemnie. Tak naprawdę to jedna z moich największych przyjemności.

- Zrobię wszystko, co każesz, panie – powiedział uniżenie McCloud.
-  Wiem,  że  zrobisz  wszystko  –  zaśmiał  się  szyderczo,  chłodno.  –  Poużywasz  sobie  z  tą

kobietą. Może ci się poszczęści i da ci syna. A ja będę na wszystko patrzył.

Ogromny uśmiech zagościł na twarzy McClouda, kiedy mierzył Gwen wzrokiem, jak gdyby

była jego ofiarą.

- Z przyjemnością, panie – powiedział McCloud.
Gwendolyn  krzyczała  i  szarpała  się,  kiedy  McCloud  ruszył  w  jej  kierunku.  Zdołała

wyrwać się z chwytu dwóch żołnierzy – odwróciła się i zaczęła biec.

Nie uciekła jednak zbyt daleko. Odbiegła tylko na kilka stóp, kiedy McCloud powalił ją od

tyłu. Upadła twarzą na ziemię, a McCloud przygniótł ją, odbierając jej dech.

- NIE! – krzyczała, machając rękoma.
Lecz  był  dla  niej  zbyt  silny.  Wkrótce  jego  grube,  szorstkie  dłonie  rozdarły  jej  szaty  i

poczuła, jak zimne powietrze szczypie jej odsłoniętą skórę.

Słyszała zachęcające okrzyki ludzi Andronicusa, krzyczała i krzyczała, próbując z całych

sił się wyrwać, modląc się, by znalazła się w jakimkolwiek innym miejscu. Mogłaby przysiąc,
że gdzieś wysoko nad głową usłyszała Estopheles, zataczającą koła, skrzeczącą.

Zamknęła  oczy,  próbując  sprawić,  by  to  wszystko  zniknęło,  wyobrażając  sobie  siebie

gdzieś,  gdziekolwiek  indziej.  Wyobrażała  sobie,  że  jest  z  Thorem.  Z  ich  dzieckiem.  Na  polu
letnich kwiatów. W raju położonym daleko, daleko od wszystkich okropieństw tego świata.
 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

 

 
 

Thor stał sam na rozległym polu szkarłatnych kwiatów rozświetlonym krwawoczerwonym

zachodem  słońca.  Nad  jego  głową  gdzieś  wysoko  zataczała  koła  Estopheles,  skrzecząc.  Z
przodu, w oddali, dostrzegł samotną postać, leżącą bezwładnie w trawie. Nie widział, kto to.

Thor zbliżał się do niej, a serce waliło mu jak oszalałe. Niebo stawało się ciemniejsze z

każdym jego krokiem i czuł narastające złe przeczucie. Coś w środku mówiło mu, że to ciało
osoby, którą kocha.

Kiedy podchodził bliżej, po powiewnych białych koronkach rozrzuconych na ziemi poznał,

że była to kobieta. Z przerażeniem zobaczył jej długie, jasne włosy, wijące się wokół ramion i
nim do niej dotarł, wiedział już, kto to.

Gwendolyn.
Thor wyciągnął drżącą rękę, złapał ją za ramię i powoli odwrócił, bojąc się tego, co może

zobaczyć. Serce stanęło mu na ten widok.

Gwendolyn leżała na ziemi, nie poruszając się, a jej ciało zbroczone było krwią.
Thor  zaczął  szlochać  niekontrolowanie,  nie  mógł  przestać.  Pochylił  się,  chwycił  ją  w

ramiona, wstał, odchylił się w tył i krzyknął.

- NIE! – wrzasnął Thor.
Jego krzyk wzniósł się, odbijając się echem, i sięgnął niebios, gdy trzymał jej bezwładne

ciało w ramionach, miłość swojego życia. Jedna kobieta, która znaczyła dla niego więcej niż
wszyscy pozostali. Kobieta, którą planował poślubić. Z jakiegoś powodu nie żyła. I nie było
go tam, by ją uratować.

- NIE! – wrzasnął znowu.
Krzykowi  Thora  odpowiedziało  skrzeczenie.  Estopheles  zataczała  koła  i  zanurkowała,

wyciągając szpony, zmierzając wprost na jego twarz.

Thor obudził się, dysząc ciężko, wyprostował się i rozejrzał dokoła. Serce tłukło mu się w

piersi. Był zdezorientowany i nie potrafił rozróżnić, co jest prawdą, gdzie się znajdował.

Stopniowo  Thor  zaczął  sobie  zdawać  sprawę  z  tego,  że  był  wciąż  w  łodzi,  że  w  niej

zasnął  –  wszyscy  jego  bracia  legioniści  posnęli.  Cała  grupa  leżała,  zmorzona  snem,  a  łódź
powoli niosła ich w dół rzeki, popychana jej leniwym nurtem. Próbował sobie przypomnieć,
jak długo spał, jak daleko już dopłynęli, dokąd zmierzali. Czuł, jak gdyby byli na tej wyprawie
od zawsze.

Thor odetchnął głęboko, myśląc o swym śnie, o Gwendolyn, starając się otrząsnąć z tego

strasznego obrazu. Wydawał się taki prawdziwy. Zbyt prawdziwy. Ten obraz go przeraził.

Wiedział,  że  to  tylko  sen,  lecz  jednocześnie  wyczuwał,  że  kryje  się  za  nim  coś  więcej.

Każdą tkanką swojego ciała wyczuwał, że Gwendolyn była w niebezpieczeństwie. Że spotkało
ją coś strasznego.

Rozdzierało go to od wewnątrz. Bardziej niż kiedykolwiek miał ochotę wyskoczyć z łodzi

i pognać do niej, by uratować ją od tego, co jej zagrażało.

Znajdował się jednak w innym świecie i nie mógł nic zrobić. Nigdy nie czuł się bardziej

bezradny.  Jakaś  jego  część  nienawidziła  siebie  za  to,  że  wyruszył  na  tę  wyprawę.  Czy
powinien był zostać?

Thor wyprostował się, a Krohn usiadł obok niego, skomląc i wtulając głowę w jego pierś,

kiedy  ten  go  głaskał.  Krohn  nie  przestawał  skomleć  i  Thor  wiedział,  że  Krohn  też  to

background image

wyczuwał,  że  on  też  wiedział,  że  Gwendolyn  coś  się  stało.  W  końcu  Krohn  był  do  niej
przywiązany prawie tak bardzo, jak Thor.

Thor  czuł  w  dołku  ucisk,  który  nie  chciał  ustąpić.  Czuł,  że  zostawił  ją,  gdy  była  w

potrzebie.

Spojrzał w górę i zobaczył kolejny świt po tej stronie świata; do życia budził się kolejny

dzień  przygnębienia.  Nigdzie  nie  było  widać  słońca,  jedynie  gęste,  czarne  chmury  i
przytłumione  światło,  które  próbowało  się  przez  nie  przebić.  Przepływały  nad  rozległymi
terenami  nieużytków,  nad  martwymi,  czarnymi  drzewami,  tymi  dziwnymi,  przerażającymi
ptakami,  które  patrzyły  na  nich,  obserwowały.  Najwyraźniej  nie  śpiewały  o  poranku.  Miast
tego przypatrywały się im w ciszy, a ich świecące oczy poruszały się powoli za łodzią.

Thor  spojrzał  przed  siebie  i  z  zaskoczeniem  spostrzegł,  że  rzeka  się  kończy.  Po  kilku

stopach ich łódź uderzyła w ziemię, zaskakując Thora i budząc pozostałych.

Wszyscy zerwali się, jeden za drugim i rozejrzeli się, zaskoczeni. Thor bez zastanowienia

stanął na nogi, przeszedł na przód łodzi i zeskoczył na suchy ląd, Krohn deptał mu po piętach.
Pozostali chłopcy ruszyli za nim.

-  Gdzie  jesteśmy?  –  spytał  Reece,  zeskakując  na  suchy  ląd  obok  niego,  rozglądając  się

dokoła w zdumieniu.

- Tutaj kończy się rzeka? – spytał O’Connor.
- Nie mam pojęcia – rzekł Thor.
Trzech braci również wyskoczyło z łódki. Drake trzymał mapę i rozglądał się dokoła.
- To tutaj prowadzi nas wasza cudowna mapa? – spytała sarkastycznie Indra.
- Jesteśmy dokładnie tam, gdzie powinniśmy być – powiedział Drake, rozdrażniony.
- Czyli gdzie dokładnie? – spytała. – Pośrodku niczego?
- Nasz cel jest blisko – powiedział Dross, nachylając się. – Według mapy to już niedaleko.
- Chodźcie za nami – powiedział Drake, wyruszając ze swoimi braćmi.
- Nie podoba mi się to miejsce – powiedział Conval do Convena, stając blisko niego.
Thor  pomyślał  dokładnie  o  tym  samym.  Trudno  był  dojrzeć  coś  daleko  przed  nimi,

pojawiła się gęsta mgła. Widział tylko zarysy drzew, jałowych nieużytków.

Po  jakimś  czasie  wędrówki  mgła  w  końcu  się  przerzedziła  i  Thor  zobaczył  ogromną

okrągłą polanę przed nimi. Krajobraz zmienił się gwałtownie z łysej ziemi w fioletową trawę,
jak gdyby jedna kraina przysłaniała inną. Jak gdyby stali na skrzyżowaniu: w jednym kierunku
była kraina fioletu, w drugim – żółtej pustyni.

- Co to za miejsce? – spytał Elden.
- Wygląda na jakieś skrzyżowanie – powiedział Reece.
- Skrzyżowanie umarłych – powiedziała Indra. – Stąd ziemia prowadzi na trzy obszary. To

kraniec podziemia.

- Co teraz? – spytał Thor, odwracając się do Drake’a.
Lecz  wtedy  stało  się  coś  dziwnego:  kiedy  Thor  odwrócił  się,  by  spojrzeć  na  Drake’a,

zobaczył, że trzej bracia nagle się wycofują, odsuwając się kilka kroków od pozostałych.

Nim  Thor  zdążył  się  zastanowić,  co  się  dzieje,  mgła  się  uniosła  i  nagle  zobaczył

biegnących na nich stu żołnierzy Imperium.

Nim  Thor  zdążył  dobyć  miecza,  poczuł,  że  ktoś  skacze  na  niego  z  tyłu,  kilku  żołnierzy

chwyta go i przypiera do ziemi. Jego bracia legioniści też wpadli w tę pułapkę.

W mgnieniu oka zostali pojmani i związani, zupełnie bezsilni. Złapali ich w zasadzkę.
Wszyscy poza Drake’em, Drossem i Dursem. Ich Imperium nie ruszało.

background image

Trzej bracia podeszli naprzód i stanęli nad Thorem. Wszyscy mieli na twarzach złośliwe

uśmiechy.

Thor nie mógł w to uwierzyć. Został zdradzony. Przez własnych braci.
- Zaufałem wam – powiedział Thor do Drake’a.
Drake uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nigdy nie potrafiłeś dobrze oceniać ludzi – odpowiedział.
- Ale dlaczego? – spytał Reece. – Dlaczego nas zdradziliście? Własnych braci z Legionu?
-  Nie  jesteście  naszymi  braćmi  –  odrzekł  Dross,  po  czym  odwrócił  się  do  Thora.  –  A

zwłaszcza ty. Pół życia czekaliśmy, by ujrzeć cię martwego. I w końcu nadszedł twój dzień.

- Pożegnaj się, braciszku – powiedział Durs.
Dobył  miecza  z  charakterystycznym  świstem,  a  żołnierz  Imperium  mocno  przytrzymywał

Thora.

Thor  próbował  się  szarpać,  ale  na  nic  się  to  nie  zdało.  W  tych  sznurach  było  coś,  co

niwelowało działanie jego siły. Nie potrafił nawet zdobyć się na to, by się wyszarpnąć.

Pozostało mu tylko bezradnie przyglądać się, jak Durs występuje naprzód i unosi wysoko

miecz, mierząc w jego odsłoniętą szyję. Thor wiedział, że nadszedł jego czas.

Zostało mu tylko jedno życzenie: gdyby tak raz jeszcze mógł ujrzeć Gwendolyn.

 

background image

Koniec księgi 5

 

ciąg dalszy to

 
 

SZARŻA WALECZNYCH

 

Księga 6 Kręgu Czarnoksiężnika

 

 

 

background image

Table of Contents

Karta tytułowa
Cykl
Motto
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ DWUNASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
cdn


Document Outline