background image

Iwan Jefremow 

Biały Róg 

Przełożyła Maria Kowalewska 

1958 

background image

BIAŁY RÓG 

 

 

Po skwarnym, bladym niebie powoli krążył sęp szeroko rozpostarłszy skrzydła. Unosił się 

bez żadnego wysiłku, wisząc nieruchomo na olbrzymiej wysokości. 

Usolcew  z  zazdrością  patrzył,  jak  sęp  wzbijał  się  coraz  wyżej,  ginąc  prawie  w 

oślepiającym, rozżarzonym błękicie, to znów opadał błyskawicznie o setki metrów niżej. 

Usolcew  przypomniał  sobie  to,  co  słyszał  o  zadziwiającym  wzroku  sępów.  Ten  też 

wypatruje zapewne  jakiejś padliny. Mimo  woli  drgnął;  niedawno przeżyty śmiertelny  strach 

tkwił w  nim  jeszcze. Umysł uspokoił się  już,  ale  każdy  mięsień,  nerw  każdy  ślepo pamiętał 

przeżyte  niebezpieczeństwo  i  drżał  jeszcze  ze  strachu.  Tak,  ten  sęp  mógłby  już  siedzieć  na 

jego trupie i rozrywać zgiętym dziobem zniekształcone, rozbite ciało... 

Dolina zasypana odłamkami kruszących się skał, rozpalona była jak piec.  Ani wody, ani 

drzewka  czy  trawki    –  tylko  kamień,  na  dole  drobny  i  ostry,  u  góry  skupiony  w  ponurych 

urwistych masach. Nielitościwie palone słońcem, pocięte szczelinami skały. 

Usolcew  podniósł  się  z  kamienia,  na  którym  siedział,  i  czując  w  kolanach  obrzydliwą 

słabość,  poszedł  po  skrzypiącym  żwirze.  W  pobliżu,  w  cieniu  skalnego  występu,  stał  koń. 

Rudy kaszgarski

1

 jednochodziec

2

 nastawił uszy witając swego pana cichym, krótkim rżeniem. 

Usolcew odwiązał go, pieszczotliwie poklepał po szyi i wskoczył na siodło. 

Dolina wkrótce rozwarła się przed nim. Wyjechał na otwartą przestrzeń. W oddali równy, 

kilkukilometrowej szerokości występ podgórza opadał stromo na bezkresny step, przesłonięty 

mgłą pyłu i kłębiących się fal nagrzanego powietrza. 

Tam daleko, za szarożółtą linią horyzontu, leżała dolina rzeki Iii. 

Wielka,  bystra  rzeka  niosła  z  Chin  swe  kawowe  wody  między  zaroślami  kolczastej 

dżiddy i kwitnących irysów. Tutaj, w tym stepowym królestwie ciszy, nie było wody. Suchy, 

gorący wiatr szeleścił w cienkich łodygach czija 

3

Usolcew  zatrzymał  konia  i  podniósłszy  się  w  strzemionach  spojrzał  za  siebie.  Stroma 

szarobrunatna  ściana  szczelnie  stykała  się  z  płaszczyzną.  Ściana  była  pocięta  krótkimi, 

suchymi dolinami dzielącymi  jej grzbiet na rząd ostrych,  nierównych zębów.  Pośrodku niby 

główna baszta twierdzy rysowała się stroma góra. Jej poszarpana wypukła pierś wystawiona 

była na palące wiatry szerokiego stepu, a na samym wierzchołku sterczał zupełnie biały ząb, z 

lekka wygięty  i wyszczerbiony. Odcinał  się ostro swą  jaskrawą  bielą  na ciemnym tle reszty 

gór. Góra ta była znacznie wyższa od innych,  a  jej ostry, biały wierzchołek podobny  był do 

                                                   

1

 

Kaszgaria (chiński Turkiestan)  – południowa część chińskiej prowincji Sin-Tsiang. Graniczy z Tadżycką SRR i Kirgiską SRR.

 

2

 

Jednochodziec  – koń lekko chodzący pod siodłem, stąpający od razu przednią i zadnią prawą oraz przednią i zadnią lewą nogą.

 

 

3

 

C z i j  – roślina pustyń i suchych stepów.

 

 

background image

wrzynającego się w niebo olbrzymiego rogu. 

Dręczony  wstydem,  Usolcew  długo  wpatrywał  się  w  niedostępną  górę.  On,  badacz, 

geolog,  drżąc  ze  strachu  ustąpił  właśnie  w  chwili,  w  której  zdawało  się,  że  już  był  bliski 

powodzenia.  I  to on, o  którym  mówiono  jako  o niestrudzonym  badaczu  Tien  Szanu!  Jak  to 

dobrze,  że  pojechał  sam,  bez  pomocników!  Nikt  nie  był  świadkiem  jego  strachu.  Usolcew 

mimo woli obejrzał się dokoła, ale rozpalony przestwór był bezludny  – tylko wiatr szerokimi 

falami szedł po zarośniętym czijem stepie i liliowa mgła wisiała bez ruchu nad rozwijającym 

się ku wschodowi łańcuchem gór. 

Koń przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. 

– Cóż, Rudy, czas do domu!  – rzekł cicho geolog do konia, który jak gdyby rozumiejąc 

te  słowa,  wygiął  szyję  i  ruszył  w  dół  występem.  Małe,  ostre  kopytka  wystukiwały  drobny 

truchcik po twardej ziemi. Szybka jazda uspokajała wzburzonego geologa. 

Ze stromego zbocza Usolcew zobaczył obóz swego oddziału ekspedycyjnego. Na brzegu 

małego  strumyka,  pod  wątpliwą  ochroną  filigranowych,  srebrzystych  gałązek  zarośli  dżiddy 

rozpięte były dwa namioty i unosił się ledwo dostrzegalny słupek dymu. Dalej, już na granicy 

stepu, gruby karagacz

4

 uginał się pod ciężarem swego bujnego listowia. Pod nim rozłożył się 

jeszcze jeden wysoki namiot. Usolcew spojrzał na niego i z uczuciem powracającego smutku 

odwrócił się szybko. 

– Chłopaki nie wróciły jeszcze, Arsłan? 

Stary robotnik, Ujgur 

5

, mieszający pilaw w wielkim kotle podbiegł do konia. 

– Sam go rozsiodłam, jeszcze ci się płow przypali... Nie chce mi się jeść, gorąco... 

Wąskie, ciemne oczy Ujgura uważnie spojrzały na Usolcewa. 

– Pewnie znów Ak-Miunguz jeździł? 

– Nie...  – Usolcew zaczerwienił się leciutko.  – W tamtą stronę, ale obok. 

– Starcy mówią: Ak-Miunguz nawet orzeł nie siądzie, ostry on jak szemszyr 

6

  – ciągnął 

Ujgur. 

Usolcew nie odpowiedział, rozebrał się i ruszył do strumyka. Chłodna, przejrzysta woda 

rozbijała się o ostre kamienie i z daleka wyglądała jak wstęga zmiętego białego aksamitu. Po 

martwych, rozpalonych dolinach, po szeleście wichru jej dźwięczny, rozlewny szum niósł mu 

ulgę. Odświeżony wodą Usolcew ułożył się w cieniu pod płótnem, zapalił papierosa i zaczął 

rozmyślać. 

                                                   

4

 

Karagacz albo kara-agag  – dosłownie po turecku znaczy „czarne drzewo”, gatunek wiązu.

 

 

5

 

U  j  g  u  r  z  y  lub  Kaszgarczycy    –  południowo-wsehodnl  szczep  narodów  tureckich.  Mieszkają  w  Kazachskie]  SRR  oraz  we 

wschodnim Turkiestanie.

 

 

6

 

'Szemszyr  – miecz.

 

 

background image

Świadomość porażki zatruwała  mu wypoczynek;  zachwiana została  jego wiara w siebie. 

Usolcew starał się uspokoić sumienie myślą o stwierdzonej niedostępności Białego Rogu, ale 

to mu się nie udawało. Głęboko dotknięty swym niepowodzeniem, mimo woli począł myśleć 

o tej, która od dawna była jego wiernym przyjacielem, co prawda tylko w marzeniach. 

Dzisiejsze  niepowodzenie  osłabiło  wolę.  Wbrew  postanowieniu  Usolcew  wstał  i  wolno 

poszedł  ku  wysokiemu  namiotowi  pod  karagaczem.  Przypomniał  sobie  słowa  niedawnej 

rozmowy. 

„Cóż  za  sens  mówić  o  tym?    –  powiedziała.    –  Wszystko  to  stare  dzieje,  przysypane 

pyłem...”    –  „Pyłem?”    –  spytał  gniewnie  Usolcew  i  odszedł  nie  powiedziawszy  ani  słowa. 

Postanowił nigdy już tu nie wracać. 

Praca  nieoczekiwanie  zetknęła  ich  znowu:  spotkał  ją  jako  kierowniczkę  oddziału, 

badającego teren jego zdjęć. 

Już  przeszło  dwa  tygodnie  namioty  obu  oddziałów  stoją  obok  siebie.  Ale  dla  niego  jest 

ona wciąż tak samo daleka i nieosiągalna jak... Biały Róg. A on, unikający zbędnych spotkań, 

wymieniający  z  nią tylko konieczne słowa,  idzie  teraz do jej  namiotu.  Jeszcze  jedna klęska, 

jeszcze jeden objaw słabości  – ale niech tam!... 

Na skrzynce przed namiotem siedziała pulchna dziewczyna w okrągłych okularach zajęta 

szyciem. Przyjaźnie powitała Usolcewa. 

– Czy Wiera Borysowna w namiocie? – spytał geolog. 

– Tak, czyta dziś bez pamięci, cały dzień! 

– Wejdźcie  – dał się słyszeć z namiotu miękki,  lekko drwiący głos  – poznałam was po 

krokach. 

–  Po  krokach?    –  zdziwił  się  Usolcew  i  odrzucił  płachtę  namiotu.    –  Co  szczególnego 

znaleźliście w nich? 

– Ponure tak jak wy! 

Usolcew chciał coś powiedzieć, ale opanował się i nieśmiało zajrzał w jej surowe, szare, 

ze złocistymi iskierkami oczy. 

– Czy się co stało? 

– Nic się nie stało  – szybko powiedział Usolcew.  – Wkrótce odjeżdżacie, przyszedłem 

więc zobaczyć się z wami i pożegnać. 

– A ja dziś miałam dzień czarującego lenistwa. Moi pojechali do Podgórnego na pocztę. 

Kierownictwo  już  w  zeszłym  tygodniu  zawiadomiło  o  zmianie  dalszego  planu.  Powinni 

przysłać  szczegółowe  instrukcje.  Tu  robota  już  skończona,  więc  jesteśmy  na  odlocie.  Mam 

teraz śliczną książkę, przysłano mi ją pocztą, czytałam cały dzień. Jutro znów odpoczynek, a 

potem    –  nowe  miejsce,  najprawdopodobniej  Kegen.  Szkoda,  że  tu  właściwie  nic  się  nie 

udało. Znaleźliśmy kilka kryształów kasyterytu 

7

... to wszystko. A złoża, które tu były kiedyś 

                                                   

7

 

Kasyteryt  – tlenek cyny tworzący żyły w skałach granitowych.

 

 

background image

na wierzchu, dawno zostały zmyte! 

– Tak, gdyby zachowały się wyższe szczyty  – zgodził się Usolcew. 

– Tylko Biały Róg  – westchnęła Wiera.  – Ale ten jest niedostępny, a z góry nic się nie 

sypie:  widocznie  to  bardzo  twarda  skała.  Moja  rada,  to  poprosić  o  armatę  i  z  jej  pomocą 

odłupać  kawałek  Rogu,  inaczej  źle  będzie  z  wami.  Tajemnica  pozostanie  nie  rozwiązana    – 

zakończyła wesoło. 

Usolcew sięgnął po książkę leżącą na walizce. 

– „Wejście na Everest”, tym się przez cały dzień zaczytujecie. 

–  Cudowna  książka!  Na  jej  stronicach  leży  jak  gdyby  odblask  himalajskich  wiecznych 

śniegów! Porwał mnie nie sam atak na Everest, ale stopniowe doskonalenie się wewnętrzne, 

które po swojemu przeżywa w duszy każdy z głównych uczestników tego ataku. Rozumiecie? 

Walka człowieka o to, aby zwyciężyć samego siebie. 

– Rozumiem, o co wam chodzi  – odpowiedział Usolcew.  – Ale przecież oni nie dotarli 

do samego szczytu Everestu. 

Oczy Wiery pociemniały. 

–  Tak,  wy  to  oceniacie  jako  klęskę.  Oni  sami  też  to  przyznawali:  „Dla  nas  nie  ma 

usprawiedliwienia, zostaliśmy pokonani w tej honorowej potyczce, pokonani przez wysokość 

góry  i  rozrzedzenie  powietrza”    –  przeczytała  Wiera  Borysowna  wziąwszy  książkę  z  rąk 

Usolcewa.  – Czyż to mało: wybrać sobie wysoki, nieprawdopodobnie trudny cel, nawet może 

przerastający nasze możliwości? I oddać całego siebie, by go osiągnąć... Tak wyraźnie widzę 

Everest.  Złowroga,  naga,  skalista  góra.  Szalone  wichry  na  niedostępnych  wyżynach:  nawet 

śnieg nie może się utrzymać. Dokoła straszne przepaści. Osuwają się lodowce, toczą lawiny. 

A  ludzie  uparcie  pną  się  w  górę,  wciąż  naprzód...  Gdybyśmy  częściej  mogli  stawiać  sobie 

cele podobne do zdobycia Everestu! 

Usolcew słuchał w milczeniu. 

–  Ale  przecież  tylko  jednostki  zdolne  są  do  takiego  bohaterstwia.  A  Everest  jest  tylko 

jeden na świecie. 

–  Nieprawda,  nieprawda!  Każdy  może  mieć  swoje  Everesty.  Czyż  muszę  przytaczać 

przykłady  z  naszego  życia?  A  wojna?  Czyż  nie  zrodziła  bohaterów,  którzy  dokonywali 

czynów przerastających ich siły? 

–  Ale  ten  prawdziwy  Everest  jest  niewątpliwy  dla  wszystkich  i  dla  każdego    –  nie 

poddawał się Usolcew.  – A w wyborze swego Everestu można się przecież pomylić. 

–  O,  toście  dobrze  powiedzieli!    –  krzyknęła  młoda  kobieta.  Drwiąco  popatrzyła  na 

Usolcewa.    –  Rzeczywiście,  wyobraźcie  sobie:  dajecie  z  siebie  wszystko,  aby  ten  Everest 

osiągnąć,  a  okazuje  się,  że  to  maleńki  pagórek,  ot,  w  rodzaju  tych  naszych.  Jakiż  żałosny 

koniec! 

–  W  rodzaju  tych  naszych?    –  drgnął  Usolcew  i  w  tejże  chwili  ze  wstrząsającą 

wyrazistością  przypomniał  sobie,  jak  zaledwie  kilka  godzin  temu  leżał  rozpłaszczony  na 

background image

stromym  kamienistym  zboczu,  po  którym  jak  śrut  toczyły  się  małe,  kanciaste  odłamki 

piargów.  Aby  utrzymać  się,  całym  ciałem  przylgnął  do  stromego  zbocza.  Czuł,  że  przy 

najmniejszym  ruchu,  w  dół  czy  w  górę,  nieuchronnie  zwali  się  ze  stumetrowego  urwiska. 

Jakże  wolno  płynął  czas,  gdy  zebrawszy  całą  swą  wolę  walczył  ze  sobą,  aby  wreszcie 

zdecydowanie  jednym  pchnięciem  rzucić  się  w  bok,  potoczyć  się,  przewrócić  i  zawisnąć, 

wczepiając się zagiętymi palcami w szczeliny kamienia. 

Samotna, milcząca walka w śmiertelnym strachu... Usolcew otarł pot, który mu wystąpił 

na czoło, i odszedł bez pożegnania... 

Cztery  głowy  pochyliły  się  nad  przyciśniętą  kamyczkami  mapą.  Palec  kierownika  robót 

drapał papier złamanym paznokciem. 

–  Dziś  doszliśmy  wreszcie  do  północno-wschodniej  granicy  naszego  terenu.  O,  tutaj,  ta 

dolina,  Olegu  Siergiejewiczu.  Tam  znów  uskok,  a  tuż  obok  są  starożytne  dioryty.  A  więc 

koniec naszej wysepki pokładu metamorficznego, ostatni punkt. 

Kierownik  robót  zaczął  rozwiązywać  woreczki  chcąc  przed  zmrokiem  pokazać  swe 

zbiory. 

Usolcew  wciąż  studiował  zbadaną  do  najdrobniejszych  szczegółów  mapę.  Za  zakrętami 

warstwic,  strzałkami,  za  barwnymi  plamami  pokładów  i  linii  tektonicznych  rysowały  się 

przed geologiem dzieje tej okolicy. 

Zupełnie  niedawno    –  cóż  znaczy  milion  lat  w  skali  geologicznej    –  niskie,  równe 

płaskowzgórze rozszczepiło się, powstały olbrzymie szczeliny, wzdłuż których poruszały się, 

to opuszczając,  to wznosząc się,  wielkie kawały skorupy ziemskiej.  Na północy wytworzyła 

się wyrwa; płynie tam teraz w kotlinie rzeka Iii i rozpościera się szeroki step. Na południe od 

miejsca,  gdzie  stoją  ich  namioty,  stopniami,  niby  gigantyczne  schody,  wznosi  się  grzbiet 

górski. Na najwyższych kondygnacjach praca wody, wiatru i słońca zniszczyła równe stopnie, 

tworząc  nieregularne  skupienie  wierzchołków  górskich.  Górne  ich  warstwy  uległy 

zniszczeniu.  Rozsypały  się  i  w  postaci  gliny  i  piasku  zaległy  dno  niskiej  kotliny.  Ale  ten 

pierwszy  występ  musi  kryć  w  sobie  pod  warstwą  odsypu  takie  pokłady,  które  znikły  już  w 

górach:  jego  powierzchnia  nie  uległa  rozmyciu.  Gdyby  tak  przebić  górną  warstwę  tego 

występu rozkopem lub szybem... nie ma więcej jak trzydzieści metrów grubości! Aby jednak 

wykonać tak kosztowną robotę, trzeba wiedzieć chociaż w przybliżeniu, co obiecuje zmyta z 

wierzchołków górna warstwa. Odpowiedź na to pytanie może dać jedynie Biały Róg: na jego 

niedostępnym  szczycie  ocalała  maleńka  wysepka  górnych  warstw.  Granica  między  ciemną 

metamorficzną skałą a zagadkowym 

białym ostrzem jest widoczna zupełnie wyraźnie  – opada w kierunku uskoku. Pewne jest 

więc,  że  w  obsuniętej  części  ta  biała  skała  zachowała  się  w  całości!  A  góra  sterczy  jak 

zaczarowana:  ileż  czasu  szukał  u  jej  podnóża,  w  osypisku  i  w  piargach  zwietrzałych  skał, 

choć  odrobiny,  najmniejszego  kawałka  z  Rogu...  Z  jakiejś  wiecznotrwałej,  nieskruszonej 

skały utworzone jest jego zębisko. Ale przecież właśnie u podnóża Ak-Miunguza znaleziono 

background image

dwa ogromne kryształy kasyterytu  – kamienia cynowego... 

Tak,  tajemnicę  Białego  Rogu  należy  odgadnąć  za  wszelką  cenę.  Tylko  na  tej  wyżynie 

leży klucz do skarbów kopalnych, pogrzebanych w dole! Cyna! Jakże jest potrzebna naszemu 

krajowi.  Jako  geolog  zdaje  sobie  z  tego  jasno  sprawę.  A  jeżeli  tak,  to on,  geolog,  powinien 

dokonać tego, czego nie potrafią inni! Ci, którzy nie pojmują całej wagi możliwego odkrycia! 

Znużeni  męczącym  dniem  pomocnicy  Usolcewa  prędko  zasnęli.  Czyste,  chłodne 

powietrze  płynęło  z  nieba  na  rozgrzaną  ziemię.  Światło  księżyca  zielonkawymi  strugami 

sączyło się po brunatnych urwiskach. Usolcew  leżał  nieco dalej od namiotów; wystawiał  na 

wiatr rozpaloną twarz. Starał się zasnąć. 

Znowu  przeżył  nieudaną  próbę  zdobycia  Białego  Rogu.  Uważał  za  cud  swe  dzisiejsze 

ocalenie od nieuniknionej śmierci, a jednocześnie wiedział, że jeszcze raz próbę powtórzy. 

– Jeszcze teraz, o świcie!  – zdecydował.  – Nim księżyc zajdzie, trzeba wydostać klamry. 

Usolcew  wstał,  ostrożnie.  przełazi  między  sznurami  namiotów  do  skrzynki  z 

ekwipunkiem i zaczął w niej grzebać starając się nie robić hałasu. 

Z dalszego namiotu dolatywał cichy śpiew. Usolcew wsłuchał się  – śpiewała Wiera. 

„Poznasz, mój kniaziu, tęsknotę i biedę, i pracę ogromną, i żal...”  – cicho płynął głos po 

wysrebrzonym blaskiem księżyca stepie. 

Usolcew zatrzasnął skrzynkę i wrócił na swoje miejsce. 

– Nie, poczekam, aż pojedzie. Jeżeli się zabiję, gotowa pomyśleć nie wiadomo co. Niby 

że  to  z  jej  powodu  tam  polazłem...  I  jeszcze  ta  rozmowa  o  Evereście.  Nie  ma  co    –  ładny 

Everest! Trzysta metrów wysokości! 

– Dokąd dziś pojedziemy?  – spytał Usolcewa kierownik robót 

–  Nigdzie,  nasz  odcinek  mapy  skończył  się.  Daję  wam  dwa  dni  na  doprowadzenie  do 

porządku mapy terenu i kolekcji. Później pojedziecie do Kirgiz-Saj pa furmankę. 

– Więc przesuniemy się bliżej ku granicy? 

– Tak, do Takyr-Aczinocho. 

– To dobrze, tam o wiele lepiej: góry wyższe, są gaje  – nie to, co tutejsze piekło. A wy 

dziś odpoczywacie? 

– Nie, przejadę się wzdłuż głównego osuwiska. 

– Do Ak-Miunguza? 

– Nie, trochę dalej. 

–  Wiecie,  zapomniałem  wam  powiedzieć!  Gdy  byłem  w  Ak-Tamie,  opowiadał  mi 

naczelnik  oddziału  pogranicznego,  że  alpiniści  starali  się  zdobyć  Ak-Miunguz.  Przyjeżdżali 

jacyś spece z Ałma-Aty... 

– I co?  – z niecierpliwością przerwał Usolcew. 

– Nic z tego nie wyszło. Biały Róg uznano za całkowicie niedostępny. 

Obłok pyłu unosił się za rudym konikiem. Usolcew jechał badać swego niezwyciężonego 

przeciwnika... Biały  Róg zawisnął  nad  nim  całym  swym wysuniętym w  step ogromem  niby 

background image

potworny byk, który stara się podnieść z zatapiających go fal kamiennego morza. Do s,amego 

podnóża  góry  wiatr  przygnał  kłębki  suchych,  kolących  roślin.  Tutaj  właśnie  była  niegdyś 

szczelina,  tu  tarły  się  o  siebie  dwa  przesuwające  się  masywy  górskie.  Ślady  tego  tarcia 

pozostały  na  piersi  skały,  połyskując  wypolerowanym  kamieniem.  Ciemnoszare  i 

czekoladowe  łupki  metamorficzne,  pocięte  cienkimi  żyłami  kwarcu,  pochylone  były  do 

wewnątrz  góry  i  tworzyły  drobnowarstwową  powierzchnię  urwiska,  podobną  do  ściany 

zbudowanej  z  cienkich,  ciasno  ułożonych  płytek.  Usolcew  z  natężoną  wyobraźnią  badał 

wzrokiem  skałę.  Nie,  nigdzie  z  tej  strony  nie  było  najmniejszej  możliwości  wspięcia  się  na 

Ak-Miunguz  choćby  na  wysokość  pięćdziesięciu  metrów.  Wschodnie  zbocze  góry  tworzyło 

grzebień ostry jak nóż i wyszczerbiony w środku. Nie, jedyna możliwa droga leżała od strony 

południowo-zachodniej,  z  doliny  oddzielającej  Biały  Róg  od  innych  wierzchołków,  z  której 

już raz wspiął się Usolcew prawie na sto metrów, pokonując trzecią część strasznej góry. Do 

szczytu pozostało mu jeszcze dwieście metrów, a każdy z nich był nie do przebycia. 

Odrzuciwszy w tył głowę Usolcew patrzył na białe ostrze góry. 

Gdyby  mieć  odpowiedni  ekwipunek,  haki,  liny,  doświadczonych  towarzyszy!  Ale  skąd 

wziąć to wszystko? Nawet alpiniści nie mają odwagi wspinać się na Biały Róg. 

Usolcew zawrócił konia i objechał dokoła Ak-Miunguz, do ujścia suchej doliny. 

„Everest,  Makalu,  Kanczidżanga    –  najwyższe  szczyty  Himalajów    –  myślał.    –  Cóż 

Himalaje!  Zupełnie  blisko  stąd  świeci  błękitem  Chan-Tengri  i  diamentowymi  zębiskami    – 

Siarydżas.  Piękne,  groźne  śnieżne  szczyty.  Świat  przejrzystego  powietrza,  czystego  światła. 

Wszystko  to  mimo  woli  pobudza  do  czynu.  A  tu?  Niskie,  ponure,  osypane  piargami  góry; 

mętne, liliowe od skwaru niebo, pył i rozedrgane stepowe miraże... Nie, nie należy przesadzać  

– i ten wietrzny, rozpalony przestwór  jest także piękny,  i w tych piargach  – okruchach gór, 

kryje  się  osobliwy,  smętny  czar.  Nawet  w  wiszących  nad  horyzontem  białych,  zwykłych 

obłokach  jest  piętno  suchej,  smutnej  Azji,  krainy  nagich  kamieni  i  wysokiego,  czystego 

nieba”. 

Cienie tego, co tu przeżył, omotały dusze razem z dławiącym żarem doliny. Oto słup żyły 

pegmatytowej,  podobnej  do  poszarpanego  mięsa  i  przecinającej  ciemną  masę  łupków...  Po 

występach  tego  słupa,  upstrzonego  srebrnymi  zwierciadełkami  miki,  dostał  się  wówczas  do 

idącej ukośnie drugiej żyły. Ale dalej  – dalej nie było już drogi. Wijąc się jak robak, usiłował 

pełznąć po stromej skale. Zbocze pokryte było drobnym piargiem, który obsuwał się pod nim 

nie dając ciału żadnego zaczepienia. Tam właśnie o mało nie doszło do katastrofy. 

Usolcew prędko przejechał na przeciwległe zbocze doliny. Nie, nie ma rady! Nie uda się 

obejść  stromej  skały.  Gdyby  można  było  przebyć  północno-zachodni  grzbiet,  miałoby  się 

stamtąd  prawie  do  samego  Rogu  równą  powierzchnię  zbocza.  Ale  jak  utrzymać  się  na 

grzbiecie?  Kto  spuści  liny  z  samego  szczytu?  Usolcew  powiódł  wzrokiem  po  linii 

wyimaginowanego  sznura  i  nagle  zauważył  u  nasady  białego  zęba  niewielką  półkę,  raczej 

mały  występ  niższej  czarnej  skały  łączącej  się  ze  stromą  białą  ścianą.  Powierzchnia  półki 

background image

pochylała się w stronę zęba i z dołu była prawie niewidoczna. 

„Dziwne,  że  wcześniej  nie  zauważyłem  tej  półki.  Chociaż  właściwie  teraz  nie  ma  ona 

znaczenia. Dostać się do niej, to znaczy dostać się do zęba”. 

Usolcew zmęczył się długim staniem. Znalazł wygodny występ, siadł i nie spuszczał oczu 

z góry. 

–  Jaki  miły  chłodek  wieczorny!    –  Kierownik  robót  rozłożył  się  leniwie  na  wojłoku  i 

czekał na herbatę. 

–  Tak  bywa  podczas  pełni  księżyca    –  objaśnił  Arsłan.    –  Potem  przez  pięć  dni  wieje 

stamtąd silny wiatr  – Ujgur machnął ręką w stronę Iii.  – Bywa zupełnie zimno. 

– Odpoczniemy od upału przed odjazdem. Prawda?  

Usolcew w milczeniu kiwnął głową. 

– Towarzysz naczelnik zmienił się ostatnio, siedzi i milczy. Dlaczego dawniej był inny?  

–  Ujgur  zachichotał,  ale  jego  oczy  pozostały  poważne:    –  Ja  rozumie,  naczelnik  lubi  Ak-

Miunguz.  Prędko jechać  Aczinocho,  jak to rzucać? Baba  lepsza  –  można ze sobą taszczyć. 

Ak-Miunguz – nie można!... 

Młodzież  roześmiała  się;  nawet  Usolcew  uśmiechnął  się  mimo  woli.  Arsłan,  ośmielony 

powodzeniem żartu, ciągnął dalej: 

– U nas jest stary baśń, jak jeden batur 

8

 wszedł na Ak-Miunguz. 

– Czemuż nam o tym wcześniej nie opowiedziałeś, Arsłan? Mów!  – z zainteresowaniem 

zawołał kierownik robót. 

– Herbatę zrobię, potem będę opowiadać  – zgodził się Arsłan. 

Stary Ujgur postawił czajnik na wojłoku, wyciągnął piały, placki, usiadł skrzyżowawszy 

nogi i popijając herbatę zaczął swą opowieść. 

Mimo, że Ujgur  mówił łamanym rosyjskim językiem,  mało mu znanym, a więc ubogim, 

Usolcew  słuchał  go  chciwie,  z  największą  uwagą.  Jego  wyobraźnia  dodawała  legendzie 

jaskrawych  gorących  barw.  Taką  też  zapewne  była  naprawdę  u  poetycznych  mieszkańców 

„Siedmiorzecza”. 

Usolcewa uderzyła okoliczność, że według słów Ujgura miało się to zdarzyć stosunkowo 

niedawno, zaledwie jakieś trzysta lat temu. Legenda ta odpowiadała jego własnym zamiarom. 

Toteż geolog nie przestał myśleć o niej nawet wtedy, gdy wszyscy udali się już na spoczynek. 

Sen  nie  przychodził.  Leżąc  pod  niskim  niebem  usianym  błyszczącymi  gwiazdami 

Usolcew przypomniał sobie opowiadanie Arsłana i w wyobraźni dodawał nowe szczegóły. 

Całym krajem władał  niegdyś potężny  i dzielny chan.  Jego koczowniczy  naród posiadał 

wiele  stad,  które  wciąż  powiększały  się  dzięki  zwycięskim  napadom  na  sąsiadów.  Pewnego 

razu  chan  wybrał  się  z  dużym  oddziałem  w  daleką  podróż  i  dotarł  do  Talasu.  W  pobliżu 

starożytnych  ścian  Sadyr-Kurhanu  chan  natknął  się  na  całą  hordę  okrutnych  dżete 

9

                                                   

8

 

Batur  – rycerz

 

9

 

Dżete  – większe oddziały albo plemiona rozbójnicze w starożytnej Azji.

 

background image

Rozpoczęła  się  krwawa  walka.  Dżete  zostali  pobici  i  ratowali  się  ucieczką.  Chanowi 

przypadła  bogata  zdobycz.  Ale  największą  radość  sprawiła  mu  jedna  branka,  kobieta 

niezwykłej urody, ukochana pokonanego dowódcy. Została ona kiedyś porwana przez dżete w 

dolinie  fergańskiej.  Jechała wówczas z  jakiegoś dalekiego kraju do swego ojca,  który  służył 

na  dworze  potężnego  władcy  Kokanda.  Jej  piękność,  zupełnie  odmienna  od  urody  kobiet 

tamtejszych, czarowała i rozpalała serca mężczyzn. Chan przywiózł brankę do gór ojczystych 

i zatrzymał ją jako nałożnicę swoją i dwóch starszych synów. 

Minęły dwa lata. Śniegi pokryły już wysokie zbocza gór, gdy chan rozbił swe namioty na 

skraju zielonej płaszczyzny doliny karkalińskiej. Przyjeżdżali tam na uczty władcy sąsiednich 

zaprzyjaźnionych plemion. Coraz więcej jurt wyrastało w dolinie. 

Aż kiedyś przybył  nieoczekiwanie do chana  wysoki,  ponury rycerz.  Przyjechał  zupełnie 

sam,  nie  na  koniu,  ale  na  olbrzymim  białym  wielbłądzie  o  krótkiej  i  jak  jedwab  miękkiej 

sierści.  Dziwny  też  był  strój  wojownika;  twarz  przewiązana  czarną  chustą,  na  głowie  płaski 

pozłacany hełm ze strzałą i szeroka kolczuga spadająca prawie do kolan. Kolana miał nagie, 

przepasane tylko czarnymi rzemieniami. Uzbrojony był w miecz, dwa kindżały, małą okrągłą 

tarczę i wielki topór na długiej rękojeści. Przybysz zażądał, aby go zaprowadzono do chana. 

Bez pośpiechu złożył swą zbroję na biały wojłok, opuścił na szyję chustę osłaniającą twarz i z 

szacunkiem, lecz bez lęku skłonił się przed władcą. 

Jego surowe oblicze nosiło ślady długiej i ciężkiej drogi życia, drogi wojownika i władcy, 

drogi śmiałka niezdolnego do czynów niskich. Chan mimo woli uległ czarowi cudzoziemca. 

– Wielki chanie  – powiedział przybysz  – przyjechałem do ciebie z dalekiego kraju, gdzie 

straszny  płomień  słońca  wypala  martwe  piaski  na  brzegach  gorącego,  czerwonego  morza. 

Trudne  były  moje  poszukiwania.  Cały  rok  błądziłem  wśród  gór  i  dolin  od  Kokanda  do 

błękitnego  Issyk-Kulu,  zanim  wieści  i  opowiadania  nie  przyprowadziły  mnie  do  ciebie. 

Powiedz, czy znajduje się u ciebie dziewczę zwane przez was Sejdiurusz, odebrane od dżete 

Talasu? 

Chan skinął twierdząco głową, a wojownik ciągnął dalej. 

– Ta dziewczyna była mi przeznaczona na żonę i przysiągłem, że żadne siły nieba i piekła 

nie  rozłączą  nas.  Trzy  lata  wojowałem  na  granicach  Indii  i  w  strasznej  pustyni  Tar,  a  po 

powrocie dowiedziałem się,  że krewni  nie doczekawszy się  mnie posłali  ją do ojca.  Udałem 

się  więc  znów  w  daleką  i  niebezpieczną  podróż,  walczyłem,  konałem  z  pragnienia  i  głodu, 

przeszedłem  wiele  obcych  krajów,  i  oto  stoję  przed  tobą.  Szybko  mknie  rzeka  czasu  po 

kamieniach  życia.  Nie  jestem  już  młody,  ale  moja  miłość  do  niej  jest  wciąż  bezgranicznie 

silna. Powiedz, o chanie, czyż nie zasłużyłem na nią swą ciężką drogą? Zwróć mi ją, potężny 

władco!  Ja  wiem,  inaczej  być  nie  może!  Ona  też  czekała  bardzo  długo  na  godzinę  mego 

powrotu. 

Lekki uśmiech przemknął po groźnym licu chana. Powiedział: 

                                                                                                                                                               

 

background image

– Szlachetny wojowniku, bądź mym gościem. Pozostań na uczcie, zasiądź na honorowym 

miejscu.  A  później,  wieczorem,  przyprowadzą  cię  do  mnie  i  stanie  się  to,  co  Allach 

przeznaczył. 

Ponury  rycerz  przyjął  zaproszenie.  Wesołość  ucztujących  rosła.  Wreszcie  zjawili  się 

pieśniarze.  Po ulubionej pieśni  chana o orle górskim rozbrzmiała pieśń  na  cześć Sejdiurusz, 

ukochanej chana i jego synów. Chan obserwował wówczas ukradkiem cudzoziemca i widział, 

jak  twarz  wojownika  stawała  się  coraz  bardziej  ponura.  Gdy  stary  pieśniarz,  chluba  całego 

narodu, zaśpiewał o tym, jak Sejdiurusz kocha i pieści swoich panów, obcy wojownik zerwał 

się i krzyknął do starca: 

– Zamilcz, stary kłamco! Jak śmiesz oczerniać tę, u której stóp nie godzien jesteś pełzać!? 

Szmer  oburzenia  zakołysał  tłumem  gości.  Starsi  wystąpili  w  obronie  znieważonego 

śpiewaka.  Krewkich  młodzieńców  oburzyła  pogardliwa  duma  wojownika.  Dwóch  dżigitów 

zapalczywie  rzuciło  się  na  wojownika.  Silną,  nie  znającą  litości  ręką  odrzucił  on  dwóch 

napastników i oto na uczcie chana błysnęły miecze. Wojownik olbrzymim skokiem rzucił się 

do swej broni, chwycił tarczę i długi topór. Oparł się plecami o ścianę i odpierał nacierający 

tłum,  który  rozbił  się  o  niego  jak  fala  o  kamienny  brzeg,  odpłynął  i  natarł  znowu.  Dwóch, 

trzech, pięciu  – upadło brocząc krwią, a wojownik stał nietknięty. Z błyskawiczną szybkością 

ciął na prawo i lewo, raniąc najlepszych dżigitów. Coraz groźniejsze stawało się jego oblicze, 

coraz  straszniejsze  były  uderzenia  topora.  Wtem  chan  władczym  okrzykiem  wstrzymał 

nacierających. 

Rozjuszony tłum z zaciśniętymi w dłoniach mieczami odstąpił niechętnie. Cudzoziemiec 

też opuścił topór i stał w obliczu wrogów nieruchomy i straszny, purpurowy od krwi. 

–  Czego  żądasz,  ty,  którego  zuchwała  pycha  wywołała  taki  rozlew  krwi?    –  gniewnie 

spytał chan. 

– Prawdy  – odpowiedział wojownik. 

–  Prawdy?  Dobrze.  Poznaj  więc  ją.  Ja,  który  nigdy  nie  skłamałem  ani  jednym  słowem, 

powiem ci, że wszystko, co śpiewali pieśniarze, jest najszczerszą prawdą! 

Cudzoziemiec drgnął, upuścił topór i tarczę. Oblicze jego stało się stare i zmęczone. 

– Więc jakże? Prosisz w dalszym ciągu, by ci ją oddać?  – spytał chan. 

Wojownik błysnął okiem i wyprostował się tak, jak wyprostowuje się zgięty arabski nóż. 

– Tak, chanie  – odpowiedział głucho. Okrutny uśmiech obnażył zęby chana. 

– Dobrze, oddam ci ją, ale zapłacisz wysoką cenę. 

– Jestem gotów  – odpowiedział nieulękły wojownik. 

Chan zamyślił się. 

– Teraz mamy rok byka  – zwrócił  się do gości.  – Czy pamiętacie proroctwo wypisane 

nad wejściem do starożytnej budowli, która stoi w pobliżu Ak-Miunguza? „Kto w roku byka 

położy miecz swój na róg byka z kamienia, ten na tysiące  lat utrwali ród swój”.  Zginęło już 

wielu śmiałków pragnących dokonać tego czynu, ale Ak-Miunguz pozostał niedostępny. Oto 

background image

cena, bohaterze!  – zwrócił się chan do zasłuchanego, nieruchomego wojownika:  – Wejdź na 

Ak-Miunguz i złóż mój złoty miecz na jego szczycie, spełnij stare proroctwo, a wówczas daję 

ci słowo, że otrzymasz tę kobietę. 

Radość i przerażenie zapanowały wśród obecnych. Rozkaz chana brzmiał niczym wyrok 

śmierci. 

Ale cudzoziemiec nie drgnął nawet. Jego ponure oblicze zajaśniało dumnym uśmiechem. 

– Rozumiem cię, chanie, i spełnię twą wolę. Ale wiedzcie, ty, władco, i wy, jego poddani! 

Niezależnie  od  tego,  jaki  będzie  koniec  sprawy,  robię  to  nie  dla  swej  ukochanej,  nie  dla 

Sejdiurusz.  Idę,  aby  oczyścić  splamiony  przez  nią  honor  mej  dumnej  ojczyzny,  aby 

przywrócić  w  oczach  waszego  narodu  sławę  mego  dalekiego  kraju.  Miłość  Boga 

wszechmocnego poprowadzi mnie do tego wysokiego, wspaniałego celu! 

Na rozkaz chana giermkowie przynieśli jego słynny złoty miecz, aby na wieki pozostał na 

szczycie  Ak-Miunguza.  Oblano  wilczym  sadłem  pochwę,  zawinięto  w  przepojoną  smołą 

tkaninę. Tłumy ruszyły pod Ak-Miunguz. Droga trwała cały dzień i dopiero pod wieczór chan 

i  jego  goście  zsiedli  ze  zmęczonych  koni  na  szerokim  występie  u  podnóża  strasznej  góry. 

Chan  rozkazał  cudzoziemcowi  wypocząć,  rycerz  przespał  więc  spokojnie  noc  pod  strażą 

wojaków chana. 

Nazajutrz  dzień  wstał  ponury  i  wietrzny,  jak  gdyby  samo  niebo  rozgniewane  było 

zuchwalstwem  śmiałka.  Wiatr  z  jękiem  i  świstem  bił  w  niedostępne  urwisko  Ak-Miunguza. 

Cudzoziemiec  rozebrał  się  i  prawie  nagi  przywiązał  sobie  do  grzbietu  miecz  chana,  a  na 

wierzch zarzucił swój biały burnus. 

I  oto  dokonał  tego,  czego  nie  dokonał  nikt  od  czasu  istnienia  Ak-Miunguza:  położył 

miecz na szczycie Rogu i spuścił się z powrotem w dolinę. Chwiejąc się stanął przed chanem, 

obdarty i pokrwawiony. Chan dotrzymał słowa. Przyprowadzono Sejdiurusz, która na widok 

cudzoziemca cofnęła się przerażona. Ale wojownik władczo przyciągnął ją ku sobie, odsłonił 

jej  prześliczną  twarzyczkę  i  wpił  się  w  nią  ponurym  wzrokiem.  Potem  błyskawicznie 

wyciągnął  schowany  za  pasem  ostry  nóż  i  przebił  serce  swej  narzeczonej.  Z  dzikim  jękiem 

rzucili się ku cudzoziemcowi synowie chana, ale chan wstrzymał ich gniewnie: 

–  Zapłacił  za  nią  największą  dla  człowieka  cenę,  jego  więc  jest.  Niech  odejdzie  w 

spokoju. Zwróćcie mu broń i wielbłąda. 

Cudzoziemiec  dumnie  skłonił  się  chanowi  i  wkrótce  potem  jego  wysoki,  biały  wielbłąd 

skrył się za dalekim odnóżem Ketmania. 

Usolcew kołysał się w siodle; końskie kopyta ślizgały się po kamieniach. Obłoki płynęły 

szybko  po  niebie  pędzone  silnymi  porywami  wiatru.  Góry  pozbawione  jaskrawego 

oświetlenia wydawały się jeszcze surowsze. 

Usolcew  zsiadł  z  konia,  pieszczotliwie  pogładził  go  i  pocałował  w  miękki  pysk.  Potem 

odepchnął głowę jednochodźca i klepnął go po zadzie. Rudy koń odszedł na bok i wygiąwszy 

szyję patrzał na swego pana. 

background image

–  Idź,  paś  się!    –  surowo  przykazał  koniowi  Usolcew,  czując  jak  wzruszenie  dławi  mu 

gardło. 

Geolog  zdjął  zbędną  odzież  i  przywiązał  do  ręki  młotek.  Na  twardym  zrębie  Białego 

Rogu młotek był bezużyteczny. Potrzebny był jednak do wbijania klamer i potem  – jeśli się 

uda... 

Usolcew zrzucił obuwie.  Ostre  kamienie wkrótce potną nogi,  ale wiedział,  że wejść tam 

może tylko boso. Powiesił sobie na piersi torbę z klamrami i ruszył ku czerwonemu słupowi 

żyły pegmatytowej. 

Świat  otaczający  i  czas  przestały  istnieć.  Wszystkie  fizyczne  i  duchowe  siły  Usolcewa 

skupiły  się  w  tym  zabójczym  ostatecznym  wysiłku,  którego  sukces  rzadko  kiedy  staje  się 

udziałem  człowieka.  Upłynęło  kilka  godzin.  Wstrząsany  dreszczem  napięcia  Usolcew 

zatrzymał  się  i  przylgnął  do  stromej,  kamiennej  piersi  urwiska;  znajdował  się  już  znacznie 

wyżej od tego miejsca, z którego skręcił w prawo przy pierwszym wejściu. Od głównej żyły 

odchodziła  cieniutka  gałąź  drobnokrystalicznego  pegmatytu,  przecinająca  ukośnie  zbocze  i 

wznosząca  się  w  górę,  na  lewo.  Jej  twarda  górna  krawędź  wystawała  ledwo  dostrzegalnie 

wśród  łupków,  tworząc  występ  o  szerokości  dwóch  czy  trzech  centymetrów.  Po  tej  żyłce 

można  by  posunąć  się  do  przecięcia  zachodniej  krawędzi  góry,  tam  gdzie  się  załamywała  i 

przechodziła w zwrócone do stepu główne północne urwisko Białego Rogu. Wyżej skała była 

stosunkowo mniej stroma i można było przypuszczać, że uda się wejść na nią dość wysoko. 

Usolcew zamierzał wbić w szczeliny łupków, powyżej cienkiej żyłki, kilka klamer i z ich 

pomocą utrzymać się na gzymsie. 

Tymczasem  przywarłszy  do  ściany  na  wysokości  stupięćdziesięciu  metrów  geolog 

zrozumiał,  że  nie  może  oderwać  od  skały  nawet  jednej  ręki  na  znikomą  część  sekundy. 

Sytuacja  wyglądała  beznadziejnie:  aby  obejść  wysuniętą  grań  i  stanąć  na  występie,  trzeba 

było uchwycić się za coś, a klamer wbić nie mógł. 

Rozpłaszczony  na  skale  geolog  z  lękiem  w  sercu  wpatrywał  się  w  zwisający  nad  nim 

występ. W głąb duszy zaczął mu się już sączyć lodowaty strumyczek rozpaczy. W tej samej 

chwili olśniła go myśl:  A ten wojownik z  baśni?  Wiatr... tak,  rycerz wdrapał  się w taki sam 

wietrzny  dzień...    –  Usolcew  posunął  się  nagle  w  bok,  przerzucając  swe  ciało  przez  występ 

skalny,  wczepił  się  jednocześnie  palcami  w  gładką  ścianę  i...  zakołysał  się  w  tył.  Dla 

powstrzymania upadku napięły się w strasznym, rwącym bólu mięśnie brzucha.  W tej samej 

chwili  łagodny  poryw  wiatru  zza  krawędzi  pchnął  lekko  Usolcewa  w  plecy.  Ciało, 

pozostające w śmiertelnym skurczu, otrzymawszy nieoczekiwane poparcie, wyprostowało się 

i  przylgnęło  do  ściany.  Usolcew  był  na  występie.  Tutaj,  za  krawędzią,  dął  silny  wiatr.  Jego 

napór podtrzymywał geologa i Usolcew poczuł, że może poruszać się po występie żyły, choć 

szła ona w górę. W ten sposób wzniósł się jeszcze o pięćdziesiąt metrów wyżej, dziwiąc się 

wciąż, że nie spada. Wiatr coraz silniej dął w pierś góry i Usolcew zrozumiał nagle, że może 

się  wyprostować  i  iść  prosto  po  zboczu,  które  stało  się  mniej  strome.  Powoli  stawiając 

background image

okrwawione  stopy  Usolcew  obmacywał  nimi  skałę  i  odsuwał  na  bok  sypiącą  się  w  dół 

pulchną  nawierzchnię.  Wolno,  wolniutko  wznosił  się  coraz  wyżej.  Wiatr  wył  i  świstał, 

osypujący się żwir skrzypiał, a Usolcewa ogarnęła dziwna wesołość. Szedł, niby szybując na 

wyżynach, niemal nie opierając się o skałę, a wiara w osiągnięcie celu dodawała mu nowych 

sił.  Wreszcie  dotarł  do  gładkiej,  stromej  ściany  wysokiego  cokołu.  Na  tym  cokole,  wciąż 

jeszcze  wysoko,  wznosiła  się  ku  obłokom  ostra  iglica  Rogu.  Usolcew  zauważył  z  bliska  na 

białej  powierzchni  Rogu  pstrokaciznę  dużych,  czarnych  plam.  Wrażenie  to  jednak  zatarte 

zostało  radością  na  myśl  o  tym,  że  nie  zużył  żadnej  ze  swych  dwunastu  klamer.  Skała  na 

wysokości dziesięciu metrów była zupełnie jednolita i stroma, dlatego żadna siła nie mogłaby 

mu  pomóc  w  przezwyciężeniu  tej  przeszkody.  Doświadczony  wzrok  geologa  z  łatwością 

wyszukiwał  słabsze  punkty  kamiennego  pancerza,  szczeliny  w  płaszczyznach  skalnych. 

Usolcew  wbijał  tam  klamry  głębiej.  Wziął  ze  sobą  tylko  najcieńsze,  lekkie  klamry  i 

wystarczyłoby, żeby jedna z nich złamała się, a... 

Wspiąwszy  się  po  klamrach  geolog  musiał  przejść  na  południową  stronę  kamiennej 

baszty.  Głowice warstw tworzyły  małe występy,  po których  można  było wznosić się wyżej. 

Tutaj  wiatr,  który  dotąd  był  wiernym  sprzymierzeńcem,  stał  się  niebezpiecznym  wrogiem. 

Przed  upadkiem  od  silnych  uderzeń  wiatru  chroniła  Usolcewa  jedynie  osłona  skały.  Geolog 

kilkakrotnie obsuwał  się  na rumoszu

10

 występu skalnego  i długo wisiał  na rękach oblewając 

się  zimnym  potem,  gorączkowo  szukając  punktu  oparcia  palcami  nóg.  Coraz  więcej 

grożących śmiercią  metrów pozostawiał w dole,  za sobą.  Wreszcie ostatnimi rozpaczliwymi 

wysiłkami,  dwukrotnie ześlizgując się  i dwukrotnie żegnając się z życiem,  zdołał przerzucić 

się na zachodnią  stronę wierzchołka  i  znów podtrzymywany przez wiatr, uczepił się półki  u 

nasady Rogu. Nie myśląc o zwycięstwie, z uczuciem zupełnej pustki w głowie, jak ogłuszony 

podciągnął  się  na  rękach  i  upadł  na  pochyloną  do  wewnątrz  równą  powierzchnię,  wielkości 

małego  stołu.  Leżał  długo,  zmordowany  wieloma  godzinami  śmiertelnej  walki,  słysząc 

jedynie  jednostajny,  przenikliwy  świst  wiatru,  przecinanego  ostrzem  Rogu.  Potem  do 

świadomości jego dotarły płynące nisko nad szczytem obłoki. Podniósł się na kolana i obrócił 

twarz ku zagadkowej białej skale. Była teraz tuż przed nim, dotykała jego ramienia, wznosiła 

się jeszcze kilka metrów wyżej. Można ją było dotknąć ręką, odłupać dowolną ilość próbek. 

Wystarczyło jednego spojrzenia, aby poznać, że biała skała to greisen  – zmieniony przez 

procesy o wysokiej temperaturze granit zawierający kamień cynowy, tak zwany kasyteryt. W 

czystej,  białej  masie,  bezładnie porozrzucane  i zmieszane,  srebrzyły się płatki  muskowitu  – 

białej  miki,  błyszczały  tłuste  krople  topazów,  podobne  do  czarnych  pająków  „słońca” 

turmalinu

11

  i  wreszcie  jego  główny  cel    –  wielkie,  masywne,  brunatne  kryształy  kasyterytu. 

                                                   

10

 

R u m o s z  – drobne odłamki skał.  

 

11

 

 „Turmalin  – kamień półszlachetny, układający się często promieniście w tzw. „słońca”.

 

 

background image

Ten  greisen  miał  szczególne  właściwości,  nie  znane  dotąd  Usolcewowi:  nie  pozostało  tam 

prawie nic z granitu, jego miejsce zajął mleczno-biały kwarc, bardzo ścisły i twardy. 

„To  wygląda  na  całkowicie  zmienioną  intruzję  warstwową 

12

  –  pomyślał  Usolcew.    – 

Jeżeli tak, to złoża kryjące się pod stepem, w dole, mogą być ogromne”. 

Geolog spojrzał w dół. Góra opadała stromo, a podnóże jej tonęło w skłębionym całunie 

unoszonego  przez  wiatr  pyłu.  Usolcew  stał  niby  na  słupie  niewiarogodnie  wysokim,  z 

uczuciem bezgranicznej samotności. 

Wydawało mu się, że między nim a światem tam w dole zerwane zostały wszelkie więzy. 

W rzeczywistości między nim a życiem wciąż jeszcze leżała owa śmiertelna krawędź: zejście 

było  niebezpieczniejsze  od  wejścia.  Wówczas  pomyślał  o  tym,  że  jeżeli  sądzony  mu  jest 

powrót  do  życia    –  wróci  inny,  niż  był  dotąd.  Nadludzki  wysiłek,  który  doprowadził  go  do 

celu, zmienił jego duszę. 

Z  trudem  oderwawszy  się  od  rozmyślań  Usolcew  przystąpił  do  wypełniania  swych 

zawodowych  czynności.  Wiele  pracy  kosztowało  odkrycie  cienkich  jak  nitki  szczelin  w 

skalistym  spoiwie  kwarcu.  Następnie  pod  cierpliwymi  uderzeniami  młotka  z  łoskotem 

potoczyły  się  w  dół  duże  kawałki  białej  skały.  Usolcew  uważnie  patrzył,  jak  spadały: 

podskakiwały  na  krawędziach  góry  i  z  gwizdem  leciały  w  dolinę.  Zaznaczał  miejsca  ich 

upadku  na  planie  naszkicowanym  w  notatniku,  a  następnie  dokładnie  zapisał,  z  jakich 

minerałów  składa  się  wierzchołek  skały,  nakreślił  kontury  przypuszczalnych  złóż  i  dodał 

kilka słów o kierunku poszukiwań. 

Otworzył pierwszą stronę i napisał na niej wyraźnie dużymi literami: „Uwaga! Tu są dane 

o odkrytych  przeze  mnie  złożach  Białego  Rogu”,  następnie  włożył  notes  do  kieszeni,  którą 

zapiął  na  guzik.  Przez  chwilę  mignął  mu  obraz:  oto  obracają  jego  zdruzgotane  ciało, 

przeszukują kieszenie... 

Usolcew  miwo  woli  zmrużył  oczy.  Rozwinął  wziętą  ze  sobą  linę.  Krótka,  ale  powinna 

wystarczyć do spuszczenia się wzdłuż prostopadłej podstawy Rogu aż do miejsca, gdzie były 

wbite klamry. 

„Ale gdzie umocować linę? Czy na tym występie? Lepiej byłoby niżej, na samej półce...” 

Szukając  szczeliny  geolog  zaczął  rozrzucać  młotkiem  cienką  warstwę  rumoszu.  Wiatr 

wył  coraz  silniej,  a  porywane  przezeń  odłamki  uderzały  w  twarz  i  ręce  Usolcewa.  Nagle 

młotek  brzęknął  o  metal  i  ten  cichy  dźwięk  wprawił  geologa  w  osłupienie.  Spod  piargów 

wyciągnął  Usolcew  długi,  ciężki  miecz  o  lśniącej  złotem  rękojeści.  Zetlałe  łachmany 

rozwiewały się dokoła pochwy. Usolcew zdrętwiał. Obraz rycerza  – zwycięzcy Białego Rogu 

z  ludowej  legendy  –  stanął  przed  nim  jak  żywy.  Widmo  przeszłości,  poczucie 

nieśmiertelności  ludzkich  osiągnięć  oszołomiły  Usolcewa.  Ale  wkrótce  poczuł  przypływ 

nowych  sił  w  zmęczonym  ciele.  Tak  jakby  tu,  na  tej  dla  nikogo  niedostępnej  wyżynie, 

                                                   

12

 

Intruzja warstwowa  – wtargnięcie płynnej lawy między warstwy skał osadowych.

 

 

background image

posłyszał głos przyjaciela ze słowami otuchy. Usolcew zarzucił pętlę liny na niewielki występ 

białej  skały.  Uniósł  ostrożnie  drogocenny  miecz,  mocno  przywiązał  go  na  plecach  i  z 

uśmiechem położył na występie swój młotek geologiczny. 

U  podstawy  prostopadłej  skały  Białego  Rogu  geolog  zatrzymał  się  wybierając  dalszą 

drogę.  Obłok  pędzony  wiatrem  płynął  wprost  na  Usolcewa.  Było  coś  niewymownie 

swobodnego i śmiałego w tym locie unoszącej się w powietrzu białej chmury. Gorąca wiara 

we własne siły ogarnęła Usolcewa. Wystawiwszy piersi na wiatr i szeroko rozłożywszy ręce 

zaczął  szybko  spuszczać  się  po  zboczu  w  pozycji  stojącej,  utrzymując  równowagą  jedynie 

dzięki pomocy wiatru, opanowany radosnym uczuciem lotu. I wiatr nie zawiódł człowieka: z 

wyciem  i  świstem  podtrzymywał  go,  a  człowiek,  stąpając  bosymi  nogami  i  plamiąc  zbocze 

krwią, spuszczał się coraz niżej. Z nieprawdopodobną, zadziwiającą lekkością dotarł Usolcew 

do  wąskiego  gzymsu  i  minął  go.  Tutajs  wiatr  ustał,  zatrzymany  występem  sąsiedniego 

szczytu,  i znowu zaczęła się rozpaczliwa walka.  Usolcew  ślizgał  się po zboczu rozdzierając 

ciało,  łamiąc  paznokcie;  przewracał  się,  zatrzymywał,  znowu  pełzał.  Świadomość 

otaczającego  świata  znikła  zupełnie,  pozostało  tylko  uczucie  konieczności  czepiania  się, 

czepiania  się  ze  wszystkich  sił  każdego  występu  kamiennej  ściany,  gorączkowego  szukania 

pod  sobą  jakiegoś  punktu  oparcia.  Z  lękiem  straceńca  przylgnął  do  kamienia  w  walce  z 

odrywającą  go  od  skały,  bezlitośnie  ciągnącą  w  dół  siłą.  Później  nie  mógł  już  sobie  nigdy 

Usolcew  uprzytomnić  tego  ostatniego  etapu  zejścia  z  Ak-Miunguza.  W  pamięci  pozostała 

tylko ostatnia chwila. Nie miał już wtedy ani sił, ani woli. 

Usolcew opuścił poranione ręce, dotknął nogami ostrego kamiennego występu, zakołysał 

się w tył i spadł. 

Otworzył  oczy  i  zobaczył  nad  sobą  złote,  poranne  niebo.  Po  niebie  zupełnie  nisko,  tak 

nisko, że można było zobaczyć rozpostarte pióra skrzydeł, krążył wielki sęp. 

Usolcew długo patrzył na ptaka, zanim zrozumiał, że sęp tym razem opuszcza się wprost 

na niego. Nie! Nie tylko nie zginął, ale zdobył Biały Róg i sęp nie będzie pastwił się nad jego 

ciałem! 

Usolcew  spróbował usiąść.  Coś  mu w tym  jednak przeszkadzało. Namacał przywiązany 

do  pleców  miecz,  uwolnił  się  od  niego  i  usiadł.  Opanowały  go  od  razu  przeżycia  dnia 

wczorajszego.  Zakręciło  mu  się  w  głowie.  Z  przerażeniem  zobaczył  teraz  swe  zeszpecone, 

poczerniałe  od  krwi  nogi  i  ręce,  podarte  i  powalane  krwią  ubranie.  Zrobił  kilka  ruchów  i 

przekonał  się,  że  kości,  ma  całe.  Wówczas  nie  zwracając  uwagi  na  przejmujący  ból  stóp 

geolog wstał. Usłyszał przyjazne rżenie swego konia i znowu stracił przytomność. 

Zimna  woda  lała  mu  się  na  czoło,  trafiała  do  ust..  Usolcew  łykał  ją  bez  końca,  gasząc 

nienasycone  pragnienie.  Otworzywszy  oczy  zobaczył  tym  razem  nad  sobą  błękitne  niebo, 

dyszące dziennym skwarem i wystraszoną twarz starego Ujgura. 

Geolog podniósł się na kolana. Ujgur cofnął się z pełnym szacunku lękiem. 

– Czegóż się boisz, Arsłan? Jestem żywy. 

background image

– Gdzie byłeś, naczelniku?  – spytał Arsłan. 

– Tam!  – Usolcew uniósł rękę ku niebu. Nad doliną wznosił się czarny od swej cienistej 

strony  występ  Ak-Miunguza.    –  Patrz!    –  wyciągnął  do  Ujgura  miecz  ze  złotą  rękojeścią. 

Połowa pochwy odpadła przy spuszczaniu się i spod rozłażącej się brunatnej skórki zabłysła 

drogocenna  błękitna  stal    –  stal  legendarnych  płatnerzy  perskich,  której  tajemnica  wyrobu 

dawno zaginęła. 

Stary upadł na kolana nie dotknąwszy miecza. 

– Cóż tak patrzysz?  – niecierpliwie powtórzył geolog. 

– Nie  – potrząsnął głową Ujgur  – żaden człowiek nie może wziąć do ręki taki szemszyr, 

tylko batur, jak ty... 

Dwa wielkie, kuliste karagacze, wachlarzowato rozchodzące się z jednego korzenia, rosły 

na  skraju  osiedla.  Za  nimi  wznosił  się  zaciągnięty  błękitnawą  mgiełką  walketmeńskiego 

grzbietu.  Koń  Usolcewa  minął  ostatnie  porośnięte  piołunem  wzgórze.  Wąziutka  stepowa 

ścieżka  utonęła  w  miękkim  pyle  wyjeżdżonej  drogi.  Droga  skręcała  w  lewo,  u  krańca 

zielonych sadów łączyła się z drogą idącą na południe i omijała podmyte przez rzekę urwiska 

czerwonej gliny. Unosił się nad nią obłoczek żółtego pyłu  – to przykryta płótnem furmanka 

toczyła się z Podgórnego. Ktoś jadący konno brzegiem drogi nagle zawrócił konia i pomknął 

z  powrotem,  aby  przeciąć  drogę  Usolcewowi.  Geolog  ściągnął  lejce.  Podjechała  ku  niemu 

Wiera Borysowna. 

– Poznałam was z daleka.  – Przyjrzała mu się uważnie.  – Dokąd jedziecie? 

–  Jadę  do  kierownictwa.  Trzeba  niezwłocznie  przeprowadzić  szczegółowe  badania  Ak-

Miunguza. 

Usolcew po raz pierwszy patrzył na nią śmiało i swobodnie. 

–  Zrozumiałam,  że  was  dobrze  nie  znam...    –  cicho  powiedziała  Wiera  przytrzymując 

tańczącego  konia.  –  Widziałam  waszego  Arsłana...    –  Pomilczała  chwilę.    –  Gdy  jesienią 

spotkamy się w zarządzie, poproszę, abyście opowiedzieli mi szczegółowo o Białym Rogu i... 

złotym mieczu. No, moi już daleko  – spojrzała na oddalającą się furmankę.  – Do widzenia... 

batur! 

Młoda  kobieta  spięła  konia  ostrogami  i  pomknęła.  Geolog  odprowadził  ją  wzrokiem, 

targnął konia i wjechał do osiedla. 

background image

LEJ DIAMENTOWY 

 

Rozdrażniony dyrektor Centralnego Zarządu odsunął pełną niedopałków popielniczkę i z 

oburzeniem spojrzał na rozmówcę. 

Tamten,  chudy,  drobny,  siwobrody,  podkurczywszy  nogi  tonął  w  wielkim,  skórzanym 

fotelu. Zza okularów nieugiętym uporem błyszczały jego oczy. 

–  Ekspedycja  tunguska  pracuje  już  trzeci  rok  i  nic!  Żadnych  rezultatów!    –  rzucił 

dyrektor. 

– Jak to żadnych? A kimberlity

13

–  O  właśnie,  kimberlity!  Czy  wiecie,  że  profesor  Czerniawski  wydał  o  nich  opinię 

ujemną?  Nie  uznaje  tych  skał  za  kimberlity.  A  w  ogóle,  Siergieju  Jakowlewiczu,  dla  mnie 

osobiście wszystko to jest jasne. Przecież to ogromna, prawie niezbadana kraina. Ekspedycja 

drogo kosztuje, zwłaszcza od czasu, gdyście do niej dodali oddział geofizyczny. A tu żadnych 

rezultatów.  Stanowczo  nalegam  na  przerwanie  prac.  Nasz  instytut  ma  znacznie  pilniejsze 

zadania  i  wydawanie  dużych  sum  na  tego  rodzaju  poszukiwania  jest  ze  szkodą  dla  spraw 

bieżących. Na tym skończymy. 

Dyrektor Centralnego Zarządu ze zmarszczką niezadowolenia rzucił papierosa. Siedzący 

w fotelu dyrektor instytutu, profesor Iwaszencew, wyprostował się gwałtownie. 

–  Przerywacie  prace,  które  powinny  przynieść  krajowi  milionowe  dochody:  nie  tylko 

oszczędności, ale bezpośrednio dochód z eksportu. 

–  Jak  dotąd  sprawa  ta  przyniosła  same  rozczarowania.  Zresztą  już  powiedziałem,  że 

wszystko jest dla mnie jasne. Moja decyzja jest ostateczna. 

Dyrektor  wstał.  Profesor  wydawał  się  obok  niego  maleńki  i  bezbronny.  W  milczeniu 

podniósł  się  z  fotela  i  poprawił  okulary.  Potem  mruknął  coś  niezrozumiale  i  podał 

naczelnikowi okrągły kamień. 

– Widziałem to już  – oschle powiedział tamten.  – Rzeka Mojero, rzeka Mojero, słyszę to 

przez trzy lata! I tę grikwaitową 

14

 skałę też jużeście mi pokazywali. 

Profesor zgarbił się nad teczką zamykając nieposłuszny zamek. 

Dyrektorowi żal się zrobiło uczonego. Podszedł do Iwaszencewa. 

– Siergieju Jakowlewiczu, musicie mi przyznać rację. Nie rozumiem waszego uporu w tej 

sprawie. 

–  Każdą  pracą  łatwiej  kierować    –  przerwał  Iwaszencew    –  gdy  się  jest  bezstronnym  w 

                                                   

13

 

Kimberlit  – skala, w której występują diamenty, nazwa pochodzi od miasta Kimberley.

 

 

14

 

Grikwait  – skała głębinowa, mieszanina granatu i oliwinu, towarzyszy złożom diamentów. Nazwa pochodzi od Grikwa  – kraju w 

Afryce Południowej.

 

 

background image

stosunku do niej.  A ja nie mogę być bezstronny. Zrozumcie tylko, jestem najgoręcej, z całej 

duszy pewny tej sprawy. Tylko olbrzymie, niezbadane, niedostępne przestrzenie stoją między 

teoretycznymi  wnioskami  a  dowodem  realnym.  Powiecie  naturalnie,  że  tego  wystarczy,  aby 

sprawa upadła. Tak, wiem, wiem: państwowe pieniądze i tak dalej  – rozgniewał się profesor, 

chociaż  dyrektor  nie  myślał  odpowiadać  czy  protestować.    –  Znacie  żelazne  prawo 

ekonomiczne?  Żeby  wydobyć  milion,  trzeba  wydać  siedemset  tysięcy.  A  my  przecież 

spodziewamy się dziesiątków milionów! 

Z tymi słowami ruszył ku drzwiom. 

Dyrektor odprowadził go wzrokiem i pokręcił głową. 

Po  powrocie  do  instytutu  profesor  Iwaszencew  kazał  sekretarzowi  wezwać  natychmiast 

do siebie naczelnika oddziału produkcji. 

– Jakie macie ostatnie wiadomości od Czurilina?  – spytał profesor, gdy naczelnik wszedł 

do gabinetu. 

– Ostatnie wiadomości mieliśmy miesiąc temu. 

– Wiem o tym, a nowych nie ma? 

– Nie, jak dotąd  – żadnych. 

– Gdzie, waszym zdaniem, mogą być teraz? 

–  Czurilin  komunikował  o  przyjściu  nad  jezioro  Cziringda,  do  faktorii.  W  dół  po 

Cziringdzie przedostali się na rzekę Chatangę, a stamtąd powinni byli przekroczyć górny bieg 

Mojero.  Zapewne  przeszli  już  tę  trasę  i  znajdują  się  obecnie  na  turskiej  bazie  naukowej, 

przynajmniej taki był plan. Ale plan sobie, a tajga sobie... 

– O tym wiem dobrze. Dziękuję. 

Gdy  profesor  pozostał  sam,  opadł  na  oparcie  fotela  i  zamyślił  się.  Oczyma  wyobraźni 

widział  mapę  olbrzymich  przestrzeni  między  Jenisjejem  i  Leną.  Gdzieś  tam  pośrodku,  w 

chaosie  niewysokich  gór,  poprzecinanych  niezliczonymi  rzeczkami  i  pokrytych  jednolitym, 

bagnistym  lasem,  znajdowała  się  ekspedycja,  którą  posłał  po...  marzenie.  Profesor  wyjął  z 

teczki  kamień,  który  pokazywał  naczelnikowi  zarządu.  Mały  kawałek  ciemnej  skały  był 

twardy  i  ciężki.  Na  jego  gruboziarnistej  powierzchni  drobnymi  kroplami  błyszczały  liczne 

kryształy  piropu    –  czerwonego  granatu    –  i  czystą,  świeżą  zielenią  mienił  się  oliwin 

15

Kryształy  te  występowały  jaskrawo  na  jasnym,  błękitnawozielonym  tle  diopsydu 

chromowego.  Gdzieniegdzie  połyskiwały  bławatkowe  ogniki  dystenu

16

.  Kamień  czarował 

oko pstrokacizną czystych barw. Profesor odwrócił kamień na drugą stronę, gdzie na białym 

paseczku emalii był napis: 

 „Rzeka Mojero, południowy stok Gór Anaońskich, ekspedycja Tołmaczowa, 1915”. 

                                                   

15

 

O 1 i w i n  – odmiana krzemianu.

 

 

16

 

Diopsyd chromowy, dysten  – odmiany krzemianów.

 

 

background image

Iwaszencew westchnął:  przecież to typowy grikwait Afryki Południowej.  Ani w Górach 

Anaońskich, ani w dolinie Mojero nie udało się odkryć nawet śladu podobnych skał. I w tym 

roku znowu niepowodzenie. Czurilin milczy. Marzenie nie spełnia się. 

Iwaszencew  przez  chwilę  ważył  kamień  w  ręku, potem  zamknął  go  w  dolnej  szufladzie 

biurka i zdecydowanym ruchem podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu. 

–  Wyślijcie  depeszę  do  Czurilina:  „Brak  rezultatów  likwidujcie  ekspedycję,  wracajcie 

natychmiast”.  Tak,  sam  ją  podpiszę,  inaczej  nie  usłucha.  Dokąd?  Do turskiej  placówki.  No, 

naturalnie, drogą radiową, przez Dickson. 

Brzęknęły widełki telefonu ucinając rozmowę  i wszystkie  możliwości urzeczywistnienia 

dawnych marzeń. Iwaszencew zdjął okulary i ukrył twarz w dłoniach. 

Profesor  marzył,  aby chociaż u schyłku życia doczekać się rozpoczęcia badań głębokich 

warstw  skorupy  ziemskiej  drogą  wiercenia  szczególnie  głębokich  szybów.  Ale  nawet 

pierwsze ku temu kroki  – pogoń za marzeniem ukrytym w lasach i bagnach płaskowzgórza 

Środkowej  Syberii    –  nie  udały  się.  Widocznie  życie  niczego  nie  nauczyło  profesora  i  po 

piątym  krzyżyku  pozostał  wciąż  marzycielem  dążącym  do  zbyt  wielkiego  rozmachu  w 

poszukiwaniach. 

Fale radiowe podążyły z Moskwy na północo-wschód, nad tundrę, nad zimne przestworza 

Oceanu Lodowatego i dosięgły wysokich masztów stacji radiowej na nagiej wyspie, w świetle 

nieprzerwanego  dnia  polarnego.  W  dwie  godziny  później  nowe  fale  popłynęły  stąd  na 

południe, minęły grzbiet Byrranga, błota rzeki Piasiny i pomknęły nad nieskończone lasy. Na 

turskiej  stacji  radiowej  zastukał  aparat  i  fale  utrwaliły  się  w  krótkim  zdaniu  napisanym 

wyraźnie na niebieskim blankiecie. 

– Masz tam kogoś z korwunczańskich Ewenków, Wasia? 

– A bo co? 

– Pilna depesza do ekspedycji Czurilina. Są teraz na szczycie Korwunczanu. 

–  Korwunczańskich  nie  ma,  ale  Innokientij  jedzie  jutro  do  siebie  na  Bugarichtę.  Dobry 

chłopak, zrobi jeszcze te pięćdziesiąt kilometrów, zwłaszcza jeżeli ty mu powiesz. 

– Chodźmy razem poszukać go, zaraz mu dam depeszę. 

Na  szeroką  dolinę  rzeczki  Niukuorak,  w  odległości  trzystu  kilometrów  od  turskiej 

placówki, spływał zmierzch.  

W  dole  ponuro  czerniały  pochyłe  zbocza,  najeżone  świerkowym  lasem.  Na  płaskim 

pagórku,  zatarasowującym  od  północy  okrągłe  bagno  górnych  źródeł,  było  jeszcze  zupełnie 

widno. 

Wśród rzadkich modrzewi stały cztery ciemnozielone namioty, a przed nimi, na polance 

porosłej jasnoszarym  mchem reniferowym, paliło się ognisko. Ognia prawie nie było widać. 

Gęsty,  brunatny  dym  z  ostrym,  odurzającym  zapachem  rosnącego  tu  bagna  unosił  się  w 

powietrzu.  Z  prawej  strony  polanki  wznosiła  się  sterta  juków,  skrzynek,  tobołów  i  siodeł. 

Chmura  muszek  i komarów wisiała dokoła ogniska za plecami  ludzi.  Siedzący przy ognisku 

background image

starali  się  trzymać  głowy  na  granicy  dymu  i  czystego  powietrza,  co  dawało  im  możność 

oddychania, a jednocześnie chroniło przed włażącymi do oczu, nosa i uszu owadami. 

–  Herbata  gotowa!    –  odezwał  się  czarny,  przesiąknięty  na  wskroś  dymem  człowiek  i 

zdjął z ognia wielkie wiadro, napełnione ciemnobrunatnym płynem. 

Każdy  z  siedzących  u  ogniska  trzymał  w  rękach  pojemną  filiżankę  i  wielki  tunguski 

placek,  ciężki  i  twardy,  swoisty  „koncentrat”  chlebowy.  Drobne  muszki  szarym  nalotem 

pokrywały  powierzchnię  herbaty.  Trzeba  je  było  zdmuchiwać  z  pełnych  filiżanek.  Ludzie  z 

rozkoszą pili herbatę wymieniając między sobą krótkie zdania. 

W rzadkie pobrzękiwanie końskiej uprzęży wplótł się jakiś miarowy daleki dźwięk. 

– Słuchajcie, towarzysze, czyżby nasi szli? 

Młodzież rzuciła się po strzelby do namiotów. Spotkanie oddziałów tej samej ekspedycji 

po dłuższej rozłące  jest zawsze  momentem uroczystym w życiu badaczy tajgi.  Zmierzch nie 

zdążył  jeszcze zapaść,  gdy  na dużej  polanie północnego zbocza działu wodnego pojawił  się 

sznur chudych, strudzonych koni, ociężale wspinających się pod górę. Podarte juki, związane 

postrzępionymi sznurkami, świadczyły o długiej drodze wśród gęstych zarośli. 

Zagrzmiały  wystrzały.  Przybysze  odpowiedzieli  bezładną  salwą.  Do  namiotu  podjechał 

Samarin,  ponury,  krępy  człowiek,  naczelnik  wydziału  geofizycznego.  Ciężko  zlazł  z  konia. 

Szyja jego była niedbale owinięta brudnym bandażem. Zdjął z twarzy czarną siatkę i ruszył na 

spotkanie naczelnika ekspedycji, Czurilina, wysokiego, gładko wygolonego człowieka. 

– Witajcie, towarzyszu Czurilin  – głucho odpowiedział geofizyk na przyjazne powitanie 

naczelnika. 

– Dobrzeście trafili, akurat na herbatę. No, cóż tam ciekawego? 

– Jest coś niecoś, ale było ciężko. Zachorowałem, straciliśmy trzy konie... 

– Cóż wam się stało? 

– Jakieś paskudztwo, muszka, ugryzło... no i zapalenie... 

– Drapaliście się? 

–  Jakże  można  się  nie  drapać?    –  gniewnie  warknął  geofizyk  odpowiadając  na  pełne 

wyrzutu  spojrzenie  Czurilina.    –  Mam  skórę  nie  tak  zgrubiałą  jak  wy.  Nie  wiem,  jak  teraz 

pójdę na następną wyprawę. 

Czurilin  polecił  wydać  każdemu  po  szklaneczce  z  cennego  zapasu  spirytusu.  Przybysze 

ułożyli  się  też  przy  ognisku.  Donośne,  wesołe  głosy,  przerywając  sobie  nawzajem, 

opowiadały o najróżniejszych przygodach. Naczelnik ekspedycji usiadł obok geofizyka, który 

po wypiciu herbaty i zjedzeniu przekąski nieco złagodniał i z wolna przychodził do siebie. 

– Czekam z niecierpliwością na wasze sprawozdanie!  

Samarin  opowiedział  o  odbytej  wyprawie,  szerokim  kątem  obejmującej  rejon  od  rzeki 

Dżeromo  do  szczytu  Wiluczanu.  Na  tej  trasie  zrobił  przeszło  dwadzieścia  pomiarów  siły 

ciążenia. 

–  Wszędzie  dość  znaczne  anomalie  dodatnie,  sześćdziesiąt,  osiemdziesiąt.  A  w  jednym 

background image

miejscu  zrobiłem  nawet  trzy  kolejne  pomiary  na  niewielkiej  odległości.  Otrzymaliśmy...    – 

Geofizyk zrobił pauzę. 

– Nie męczcie mnie, towarzyszu  – szybko powiedział Czurilin. 

Geofizyk uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął: 

– Otrzymaliśmy dwieście.... 

– Oho! 

– Czekajcie: dwieście siedemdziesiąt i trzysta pięć! 

– Gdzie?  – wykrzyknął podniecony Czurilin. 

–  Amnunnaczi...  Wielkie,  niskie  płaskowzgórze,  jednolite  bagna,  na  zachód  od 

Mojerokanu. 

– Mojerokanu!! Otóż macie! 

Rozmowy  u  ogniska  przycichły.  Przybysze  poszli  spać.  Tylko  współpracownicy 

Czurilina,  wypoczęci  po  czterodniowym  postoju,  pozostali  przy  ognisku  z  zaciekawieniem 

przysłuchując się rozmowie naczelnika z geofizykiem. 

–  No,  zamęczyłem  was  zupełnie    –  powiedział  Czurilin.    –  Wybaczcie  mi,  idźcie  jak 

najprędzej wypocząć. Myśmy się tu już odpaśli i wcześniej niż o północy spać nie chodzimy. 

Geofizyk  podniósł  się  niechętnie  i  klęcząc  skręcał  ostatniego  papierosa.  Czurilin  jakiś 

czas wpatrywał się bacznie w jego zmęczoną, spuchniętą twarz. 

–  Dobrze  być  geofizykiem    –  powiedział.    –  Ścisłe  zadania,  jasne  odpowiedzi,  jak  na 

przykład u was. 

– Macie też czego zazdrościć!  

Twarz Czurilina była poważna. 

–  Porównywałem  badania  wasze  z  moimi.  Jestem  zachwycony  potęgą  geofizyki.  Sam 

jestem złym fizykiem i jeszcze gorszym matematykiem. Może dlatego praca wasza, jak każda 

nieznana  dyscyplina  naukowa,  wydaje  mi  się  dużo  ważniejsza  od  mojej.  Spójrzcie 

bezstronnie:  ustawia  się  przyrząd  Stuckardta  na  oznaczonym  punkcie.  W  jego  wnętrzu 

miarowo kołyszą się dwa ciężkie wahadła zaopatrzone w lustra odbijające światło maleńkich 

lampek.  I  to  wszystko.  Później  już  tylko  trzeba  obserwować  synchronizację  okresów 

kołysania  się  wahadła  z  astronomicznym  zegarkiem-chronometrem.  Zresztą,  oczywiście    – 

poprawił  się Czurilin  – trzeba  jeszcze do tego starannie sprawdzić przyrząd,  przeprowadzić 

obserwację gwiazd dla sprawdzenia zegarka. Ale w ogóle jakie to genialnie proste! Wahadło 

kołysze  się  i  ledwo  dostrzegalnie  reaguje  na  zwiększenie  czy  zmniejszenie  siły  ciążenia  w 

danym miejscu.  A w rękach geofizyka jest to czarodziejski miecz,  niewidzialnie rozcinający 

na kilka kilometrów w głąb pokłady  skał,  jest to oko zaglądające  w  niedostępne podziemne 

głębiny. 

Samarin rzucił niedopałek do ogniska i uśmiechnął się. 

–  A  ja,  odwrotnie,  jasno  zdaję  sobie  sprawę  z  całej  bezradności  geofizyki,  z  mnóstwa 

nierozwiązanych  zagadnień,  z  niedoskonałości  jej  metod.  Wasza  geologia  wydaje  mi  się 

background image

nauką jaśniejszą, potężniejszą, mającą do dyspozycji większą ilość faktów. No, idę już spać. 

Po  odejściu  geofizyka  przy  ognisku  zapanowało  milczenie.  Wieniec  gwiazd  otaczał  u 

góry słup płomienia, ledwo dysłyszalnie syczały papierosy i dokuczliwie brzęczały komary. Z 

doliny w dalszym ciągu dochodziło pobrzękiwanie końskiej uprzęży. 

–  Słuchajcie,  czy  naprawdę  geofizyka  może  z  łatwością  rozwiązać  to,  nad  czym  my  się 

tak długo męczymy?  – ostrożnie spytał młody geolog. 

Czurilin uśmiechnął się niewesoło. 

–  Nie  w  tym  sensie  mówiłem  o  potędze  geofizyki.  Szukamy  złóż  diamentowych. 

Dlaczego szukamy ich właśnie tutaj? Pięć lat temu nasz dyrektor pierwszy zwrócił uwagę na 

niezwykłe  podobieństwo  geologiczne  tych  okolic  do  Afryki  Południowej.  Płaskowzgórze 

Srodkowo-Syberyjskie  i  Południowo-Afrykańskie  mają  uderzająco  podobną  budowę 

geologiczną.  I  tu,  i  tam  kolosalne  wybuchy  wyrzuciły  na  powierzchnię  magmę    –  ciężkie 

skały głębinowe. Siergiej Jakowlewicz utrzymuje, że wybuchy te zdarzają się jednocześnie u 

nas  i  w  Afryce  Południowej,  gdzie  zakończyły  się  wyrzuceniem  nagromadzonych  na 

olbrzymiej  głębokości  głazów.  Wybuchy  te  przebiły  w  pokładach  skalnych  wiele  wąskich 

lejów, zawierających diamenty. Na przestrzeni od Cap do Kongo odkryto setki takich lejów, a 

wiele ich jeszcze kryje się niewątpliwie pod piaskami pustyni 

Kalahari.  Starczyłoby  tych  diamentów  dla  całego  świata,  a  wiecie  przecież,  jak  bardzo 

potrzebne  są  w  przemyśle  i  do  naszych  prac  wiertniczych.  Wielkie  kampanie  skupiły 

wszystkie  złoża.  Z  dziesiątków  bogatych  złóż  eksploatuje  się  zaledwie  pięć;  pozostałe 

otoczone są drutami wysokiego napięcia i chronione przez specjalne warty. To jasne: zacząć 

eksploatację wszystkich złóż,  to  znaczy gwałtownie obniżyć wartość diamentów.  W naszym 

kraju  nie  odkryto  dotąd  złóż  diamentowych  większej  wartości,  więc  jeślibyśmy  odnaleźli 

takie  leje,  pomyślcie,  jakie  byłoby  to  ważne!  Tutaj  wszystko,  z  wyjątkiem  diamentów, 

dziwnie przypomina Afrykę Południową: i platyna, i żelazo, i nikiel, i chrom  – te same typy 

minerałów  znajdują  się  na  naszym  Środkowo-Syberyjskim  płaskowzgórzu.  Siergiej 

Jakowlewicz  zauważył,  że  okolice  w  Afryce  Południowej,  gdzie  odkryto  złoża  diamentów, 

wyróżniają  się  dodatnimi  anomaliami  siły  ciążenia.  Jest  tam  ona  większa  od  normalnej 

wskutek podniesienia się z głębin ku powierzchni olbrzymiej masy twardych ciężkich skał  – 

perydotytów

17

 i grikwaitów. Anomalie dochodzą do stu dwudziestu. A tu, w pierwszym roku 

pracy  z  wahadłem,  od  razu  uchwyciliśmy  anomalię  od  czterdziestu  do  stu,  a  teraz...  teraz 

odkryliśmy  anomalię  do  trzystu  jednostek.  Mamy  więc  tu  wielkie  nagromadzenie  skał 

głębinowych.  Ale  do  rozwiązania  zadania  jeszcze  daleko.  Wahadło  ustaliło  jeszcze  jedną 

cechę podobieństwa do Afryki Południowej i dało pośrednio wskazówki, w jakich okolicach 

mogłyby być złoża diamentowe. Mówię „mogłyby być”, ale przecież jest tyleż samo szans, że 

ich  nie  odkryjemy.  Łatwo  szukać  w  Afryce  Południowej,  gdzie  są  wysokie,  suche  stepy, 

                                                   

17

 

Perydotyty  – magmowe skały głębinowe, składające się z oliwinu i piroksenu.

 

 

background image

prawie  pozbawione  roślinności,  silnie  rozmyte.  Pierwsze  diamenty  znaleziono  właśnie  w 

rzekach.  A  tu,  u  nas    –  morze  lasów,  bagien,  odwieczna  marzłoć  osłabiająca  rozmycie. 

Wszystko ukryte.  I  dotąd po trzech  latach pracy  mamy to, od czego zaczęliśmy:  tajemniczy 

kawałek grikwaitu, znaleziony w kamieniu z rzeki Mojero. Ta mieszanina granatu, oliwinu  i 

diopsydu znajduje się jedynie w lejach diamentowych, w formie zaokrąglonych kawałków w 

niebieskawej glince, zwanej „blue-ground” i zawierającej diamenty. A my  – przeszliśmy całą 

górną część rzeki, zbadaliśmy mnóstwo źródeł i dopływów... 

Milczenie zapanowało przy dogasającym ognisku. Ludzie jeden po drugim rozchodzili się 

cicho.  Czurilin  siedział  głęboko  zamyślony.  Ostatnie  migotliwe  płomyki  rzucały  czerwone 

blaski  na  jego  suchą  indiańską  twarz.  Naprzeciwko  niego  siedział  wsparty  łokciami  o 

skrzynkę  i  spokojnie  pykał  fajkę  czarnobrody,  podobny  do  Cygana,  pomocnik  Czurilina, 

Sułtanów. 

Wóz Wielkiej Niedźwiedzicy przechylił się na czarnym niebie, nadchodziła głucha noc. 

„Do końca sezonu mamy nie więcej niż miesiąc  – myślał Czurilin  – jeszcze jedna krótka 

wyprawa...  I  jeżeli  znów  nam  się  nie  uda,  prace  na  pewno  zostaną  przerwane.  W  tych 

nieogarniętych  zalesionych  górach  potrzeba  dziesiątków  oddziałów  i  dziesiątków  lat 

poszukiwań.  Ale  w  każdym  razie  trzeba  zatrzymać  ekspedycję  możliwie  najdłużej,  trzeba 

podzielić ją na małe grupki, aby zdążyć zrobić możliwie najwięcej wypraw”. 

Na południowym stoku wzgórza posypały się drobne kamienie. Czurilin i jego pomocnik 

wytężyli słuch. Niewyraźne odgłosy zbliżały się. Wreszcie z ciemności w jasny krąg ogniska 

wsunął  się  psi  łeb  ze  spiczastymi,  sterczącymi  uszami  i  dał  się  słyszeć  ciężki  oddech 

wierzchowego renifera. Do ogniska podjechał uzbrojony Ewenk. Lekko zeskoczył z renifera, 

który natychmiast się położył. Okrągła twarz Ewenka była uśmiechnięta. Stwierdziwszy, kto 

jest naczelnikiem, oddał Czurilinowi kopertę z wielką, lakowaną pieczęcią. 

Czurilin  podziękował  posłańcowi,  zaprosił  do  jedzenia  i  obiecał  mu  dwie  cegiełki 

herbaty.  Podsyciwszy  ognisko  Czurilin  otworzył  kopertę,  rozwinął  kartkę  niebieskiego 

papieru i przeczytał ją. Oczy zwęziły mu się i zapłonęły niedobrym ogniem. 

Sułtanów spojrzał na niego uważnie i spytał półgłosem: 

– Złe wiadomości? 

Czurilin  bez  słowa  podał  mu  kartkę.  Sułtanów  przeczytał  i  zakaszlał  krztusząc  się 

zaciągniętym  dymem.  Obaj  milczeli.  Wreszcie  Sułtanów  odezwał  się  cicho,  patrząc  ponad 

ognisko w ciemną noc. 

– Coż, to koniec... 

– Zobaczymy!  – odpowiedział Czurilin.  – Tylko nic nikomu nie mówcie! 

Czurilin  wziął  depeszę  i  rzucił  ją  w  ogień,  po  czym  obaj  usiedli  znów  przy  ognisku. 

Sułtanów  wyciągnął  kartkę  papieru  i  zaczął  robić  jakieś  obliczenia.  Przygotowane  na  noc 

drwa już się skończyły, gdy Czurilin i Sułtanów odeszli od dogasającego ogniska. 

Było  jeszcze  ciemno,  gdy  następnego  dnia  przed  świtem  Czurilin  obudził  wszystkich. 

background image

Dwie karawany rozeszły się w różne strony. Jedna z nich, złożona z dwudziestu ośmiu koni, 

rozciągnęła się długim  łańcuchem wśród świerków doliny  Niukuoraka,  z wesołym  śpiewem 

dążąc  ku  południowi,  do  domu.  Pozostali  czterej    –  Czurilin,  Sułtanów,  robotnik  Piotr  i 

przewodnik  Nikołaj,  z  pięcioma  końmi,  objuczonymi  do  ostatnich  granic,  dali  dwie 

pożegnalne salwy, popatrzyli kilka minut za odchodzącymi i zaczęli schodzić ze wzgórza na 

stronę przeciwną. Tam za łańcuchami zamglonych gór czerniały limby syberyjskie wysokiego 

płaskowzgórza u szczytu Luluktakanu... 

Wędrówka  objuczonej  karawany  wśród  tajgi,  przechodzenie  przez  niezbadane  okolice, 

„białe plamy” map geograficznych! Zdawałoby się, że nie ma nic bardziej romantycznego niż 

pokonywanie  nieznanych  przestrzeni.  W  rzeczywistości  zaś  tylko  niezwykle  sprawna 

organizacja  i żelazna dyscyplina  mogą zapewnić  powodzenie takiej wyprawy. Znaczy to, że 

nie  mogą  się  tam  dziać  rzeczy  nieprzewidziane;  dzień  w  dzień  trwa  systematyczna, 

monotonna,  ciężka  praca,  obliczona  dla  każdej  godziny  na  długi  czas  naprzód.  Jeden  dzień 

różni  się  od  drugiego  przeważnie  tylko  ilością  pokonanych  przeszkód  i  ilością  przebytych 

kilometrów.  W  ciężkim  marszu  dusza  śpi,  wrażenia  z  nowych  miejsc  prześlizgują  się  obok 

człowieka,  ledwo  zahaczając  o  uczucia  i  mechanicznie  odbijając  się  w  pamięci.  Potem, 

podczas  łatwiejszych  dni  albo  po  wieczornym  wypoczynku,  a  zwłaszcza  po  wyprawie, 

powstaje  w  pamięci  całe  pasmo  nabytych  wrażeń.  Przeżyte  zbliżenie  z  naturą  wzbogacając 

badacza każe mu szybko zapomnieć wszystkie trudy i znowu woła, i wabi ku sobie. 

Nastąpiły  gorące  dni.  Słońce  lało  ciężki,  znojny  żar  na  miękką,  mszystą  powierzchnię 

błot.  Blask  jego  był  zmącony  wilgotnymi  oparami  gnijącego  mchu.  Ostry  zapach  bagna 

przypominał  zapach  sfermentowanego,  korzennego  wina.  Jednak  upał  nie  potrafił  oszukać. 

Wyostrzone  długim  obcowaniem  z  naturą  zmysły  odgadywały  zbliżanie  się  krótkiej, 

północnej  jesieni.  Jej  ledwo  uchwytny  cień  leżał  na  wszystkim:  na  lekko  pożółkłych 

modrzewiach,  na  smętnie  opuszczonych  gałęziach  brzóz  i  jarzębin,  na  czapkach  grzybów 

drzewnych, które utraciły już swą aksamitną świeżość. 

Komary  znikły  prawie  zupełnie,  natomiast  muszki,  jak  by  przeczuwając  nadchodzącą 

zgubę, szalały zbijając się w migotliwe rudawoszare chmurki. 

Mała karawana Czurilina długo już brnęła przez wielkie bagna Chorpiczekanu. 

W  sercu  tajgi  panuje  duszny  bezruch.  Wiatr,  odpędzający  dokuczliwe  owady,  jest  tu 

rzadkim  i  upragnionym  gościem.  W  czasie  pochodu  muszki  nie  są  jeszcze  straszne,  suną 

obłokiem  za  podróżnymi.  Ale  wystarczy  tylko  zatrzymać  się  dla  obejrzenia  jakiejś  skały, 

zanotowania  obserwacji  albo  podniesienia  konia,  który  upadł,  aby  muszki  błyskawicznie 

oblepiły  spotniałe  twarze  ludzi,  włażąc  do  oczu,  nosa,  uszu,  za  kołnierz.  Dostają  się  nawet 

pod  ubranie,  wgryzają  się  w  skórę  w  pasie,  w  zgięcia  kolan,  kostek,  do  łez  doprowadzając 

ludzi nerwowych i niecierpliwych.  Wskutek tego stają się pewnego rodzaju „poganiaczami”, 

którzy przyśpieszają tempo pracy w czasie przypadkowych postojów i dzięki którym skracane 

są  do  minimum  wszelkie  popasy.  Tylko  w  czasie  dłuższego  odpoczynku  dym  ogniska  i 

background image

rozbity namiot pozwalają spokojnie rzucić okiem na przebytą drogę. 

Dudniły kopyta koni, skrzypiały rzemienie i obręcze juków przy siodłach. Niezmierzone 

bagna, otulone zielonkawą mgiełką oparów, kryły się przed podróżnymi. Nad suchotniczymi 

świerkami pochylały się uschłe pnie modrzewi. Skupione milczenie, panujące w oddziale, od 

czasu  do  czasu  przerywane  było  apatycznymi  wymysłami  pod  adresem  jakiegoś  konia. 

Zresztą  konie,  oswojone  w  ciągu  lata  z  tajgą,  nie  sprawiały  kłopotu.  Szły  łańcuchem,  z 

pochylonymi  głowami,  bez  żadnego  kierowania.  Ewenk,  Nikołaj,  w  miękkich  mokrych 

łapciach,  z  kijem  w  ręku  i  berdanką  na  ramieniu  dreptał  szybko  na  przedzie,  dziwnie 

rozstawiając zgięte w kolanach nogi. 

Z  tyłu  szedł  Sułtanów  z  planem.  Na  jego  otwarty  notes  padały  krople  potu,  do  którego 

przylepiały się muszki, pozostawiając na kartkach rozlewające się, różowa-we plamki krwi. 

–  Daleko  jeszcze  do  Chorpiczekanu?    –  zadał  Czurilin  przewodnikowi  nieodzowne 

wieczorne  pytanie.  Chłodna  noc  skupiła  wszystkich  blisko  ogniska  rozłożonego  na  małej 

suchej kępie. 

– Nie wiem. Naszy tu nie chodzić  – odpowiedział przewodnik.  – Ja myśleć, jego prędko 

daleko nie ma. 

Czurilin z Sułtanowem zamienili spojrzenia. 

– Dwadzieścia dni kręcimy się już dokoła Amnunnaczi  – cicho powiedział Sułtanów.  – 

Właściwie Chorpiczekan to ostatnia rzeczka. 

–  Tak    –  zgodził  się  Czurilin    –  dalej  nie  ma  już  żadnego  punktu  oparcia.  Całe 

Amnunnaczi to jednolite bagno, niskie równinne płaskowzgórze. Jeżeli Chorpiczekan nic nie 

ujawni, trzeba będzie wracać z niczym. I tak możemy stracić konie... Zima nas zaskoczy... 

Dopiero  następnego  dnia  doszli  do  tajemniczego  Chorpiczekanu,  zwykłej  rzeczki  o 

ciemnej wodzie, szybko płynącej między krętymi brzegami. Z wysokich podmytych brzegów 

niemal do samej  wody zwisały  szorstkie wiechcie gęstej trawy.  Przy trzymetrowej zaledwie 

szerokości rzeczka była stosunkowo bardzo głęboka. 

Polana wierzby i czeremchy źle się paliły; ognisko syczało i dymiło odstraszając muszki. 

Ten  niewygodny  postój  miał  być  decydujący.  Ale  cóż  im  mogła  dać  głęboka,  błotnista 

rzeczka  pozbawiona  zupełnie  odkrytych  skał  głębinowych?  Na  grząskim,  ilastym  dnie  nie 

można było nawet znaleźć otoczaków, a to by pomogło zorientować się co do rodzaju skał u 

źródeł rzeki. 

Księżyc  nie  oświetlał  tego  wieczora  ponurego  bagna,  przybycie  nad  Chorpiczekan 

zbiegło  się  ze  zmianą  pogody.  Rzadkie  zamglone  gwiazdy  zapalały  się  i  gasły,  na  chwilę 

tylko  ukazując  ruch  niewidocznych  obłoków.  Około  północy  milczące  bagna  ożyły: 

zaszumiał wiatr, zaczęły padać rzadkie krople deszczu. 

Rankiem  chłodna  mgła  szybko  uniosła  się  do  góry  zwiastując  niepogodę.  Bez  słońca 

smutna  okolica  stała  się  jeszcze  bardziej  ponura,  rudawa  powierzchnia  błot  poszarzała,  a 

wody Chorpiczekanu stały się zupełnie czarne. 

background image

– Trzeba będzie nurkować  – Sułtanów długim drągiem dotknął dna. Namacawszy płytsze 

miejsce,  w  którym  kij  przez  rzadki  ił  dosięgał  jakichś  kamieni  na  dnie,  Czurilin  pierwszy 

rozebrał się i dał nurka w lodowatą wodę. 

- Macie trzy kamienie!  – krzyknął wyłażąc na brzeg.  – Biegnę do namiotu ubijać się, bo 

muszki mnie zjedzą. Rozbijajcie! 

– Łupek i diabaz 

18

  – powiedział Sułtanów zajrzawszy po pewnym czasie do namiotu.  – 

Ciągle to samo. 

– Nie, nie mogę rzucić zaczętej roboty!  – Czurilin spojrzał na Sułtanowa.  – Pójdziemy w 

górę  Chorpiczekanu,  do  serca  Amnunnaczi.  Mam  jakieś  przeczucie.  Tutaj  coś  jest,  albo 

wszystkie nasze trudy  – to pogoń za złudą... W drogę, nie tracąc czasu! 

– Uff, to się  już sprzykrzyło!   – zaśmiał się Sułtanów przewiązując zwinięty  namiot.   – 

Pomyślcie,  który  to  już  miesiąc.  Wieczorem  rozwiązywać,  stawiać,  a  rano  składać  i  znów 

wiązać! I tak co dzień!... 

Skraplana  nieustannym  kapuśniaczkiem,  karawana  szła  sześć  dni  w  kierunku  północno-

wschodnim.  Znikły  ślady  ludzkie,  pozostałości  koczowniczych  zimowisk  Ewenków,  nie 

spotykało  się  już  żadnego  zrąbanego  drzewa.  Źródła  Chorpiczekanu  kryły  się  w  zwartej 

gęstwinie  młodego  świerkowego  lasu.  Przed  wejściem  w  zarośla  Czurilin  obejrzał  się  i 

zobaczył  za  sobą  niemal  całą  drogę  ostatnich  dwóch  dni.  Rozpogodziło  się  trochę,  w 

powietrzu  drżały  wilgotne  opary  nadające  tej  całej  wielkiej,  błotnistej  przestrzeni  jakiś 

widmowy charakter. 

Czurilin  i  jego  towarzysze  znieruchomieli:  bagno  przemierzały  dwa  wielkie  łosie.  Szły 

spokojnie,  nie  widząc  ludzi.  Długie  nogi  zwierząt  poruszały  się  bez  pośpiechu,  ale  szeroki 

krok niósł szybko i lekko ich potężne ciała po cienkiej, grząskiej, przepojonej wodą warstwie 

mchu.  Łoś  idący  na  przedzie  odrzucił  w  tył  swe  olbrzymie  rogi,  podniósł  głowę  i  z  jakąś 

pogardą  ogarnął  wzrokiem  podległe  mu  przestrzenie  bagien.  Zwierzęta  skryły  się  za 

nierównym, szarym grzebieniem uschłych modrzewi. 

– Złość bierze patrzeć  – rzucił Sułtanów.  – Dla takich długich nóg żadne błoto nie jest 

straszne.  Po  dwieście  kilometrów  dziennie  można  robić!    –  Z  rozgoryczeniem  spojrzał  na 

swoje nogi w ciężkim obuwiu. 

Czurilin roześmiał  się,  a przewodnik rozpłynął  się cały w uśmiechu, chociaż  nie  bardzo 

rozumiał, o co chodzi. 

- Mięso tu będzie!  – powiedział wesoło Ewenk. 

Uczucie  trwogi  nie  opuszczało  Czurilina.  Właściwie  nie  było  już  czasu  na  robotę. 

Posuwali się wciąż jeszcze naprzód, chociaż powinni byli już wracać. Mały oddział wdzierał 

się coraz głębiej w oddalone od większych rzeczek bezludne bagna. 

Centrum Amnunnaczi było równiną, pozbawioną zupełnie lasów, pokrytą kępkami suchej 

                                                   

18

 

Diabaz  – skała krystaliczna zasadowa.

 

 

background image

trawy,  wśród  której  ciemniały  polanki  mchu.  Równina  obniżała  się  stopniowo,  a  na 

horyzoncie  okolona  była  ledwo  widocznym  niskim  lasem.  Las  tylko  –  po  lewej  stronie 

horyzontu ciemniał równym pasmem  – widocznie pochyłość była tam bardziej spadzista  – a 

w  oddali  widniały  góry.  Wkrótce  niebo  pokryło  się  ołowianą  zasłoną  i  znów  zaczął  padać 

deszcz.  Olbrzymie  przestrzenie  nieprzebytych  bagien,  w  których  błąkało  się  teraz  czterech 

ludzi,  nasuwały  myśli  o  ograniczoności  ludzkich  sił.  Żeby  nie  wiem  jak  chciało  się  stąd 

wyrwać,  jedynie całe tygodnie,  całe  miesiące  monotonnej drogi  i  męki  mogły wyswobodzić 

człowieka  z  tej  niewoli.  Nic  dziwnego,  że  Sułtanów  pozazdrościł  łosiom:  najsilniejszy 

człowiek,  najwprawniejsze  nogi  mogą  przejść  w  jeden  dzień  po  miękkim  dywanie  mchu, 

chlupiącym błocie, czepiającej się trawie i bagnie, nie więcej niż trzydzieści tysięcy kroków. 

A jeżeli trzeba ich zrobić pół miliona, aby wyjść  z tych błot  – nie pomogą żadne rozpacze, 

miotania się,  wołania  –  nie pomoże nic.  Pół  miliona kroków, z których ani  jeden  nie  może 

być fałszywy! Bo jeżeli noga zapadnie między kępki i korzenie, w szczeliny kamiennych brył  

– trzaśnie krucha kość. Wówczas zguba! 

Karawana skręciła w  lewo pod kątem prostym, ku odległej dolinie  Mojero. Przez siatkę 

deszczu  nie  było  widać  nic  dokoła;  całymi  dniami  kierowano  się  jedynie  przy  pomocy 

kompasu. Czurilin i Sułtanów nie rozmawiali prawie wcale, robotnik i Ewenk milczeli także. 

Nocą  smętnie  pobrzękiwały  uprzęże  głodnych  koni,  które  skupiały  się  blisko  namiotu. 

Czasem  rozlegał  się  ochrypły,  krótki  ryk  łosia    –  to  zaczynał  się  okres  jesiennych  walk 

samców. 

Czurilin  zobaczył,  że  karawana  zatrzymała  się  u  skrętu  niedawno  udeptanej  ścieżki. 

Konie zbiły się w gromadę. 

–  Maksymie  Miehajłowiczu,  chodźcie  prędzej!  Wrony  nadział  się!    –  krzyknął  Piotr  z 

przerażeniem w głosie. 

Czurilin  zbliżył  się.  Młody wrony koń  był  już oswobodzony od  juków  i  siodła  i  stał  na 

boku. Pod skórą biegało mu silne drżenie, tylne nogi uginały się. 

– Potknął się od razu na obie nogi i brzuchem na pień!  – ponuro wyjaśnił Sułtanów. 

Krew  szerokim strumieniem płynęła po lewej tylnej nodze Wronego. Koń zachwiał się  i 

upadł. 

– Co robić?  – spytał Czurilin obejrzawszy ranę. 

–  Cóż  tu  można  zrobić?    –  Sułtanów  odwrócił  się  i  odszedł  na  bok.    –  Tylko  że  ja  nie 

mogę... 

Silne  uczucie  litości  nad  biednym  zwierzęciem  owładnęło  Czurilinem,  ale  karawana 

czekała. Czurilin pobladłszy z lekka, wziął berdankę i szczęknął zamkiem. Lufa podniosła się 

wolno do ucha  Wronego. Piotr,  zastygły dotąd w żałosnym  bezruchu, zerwał  się z  miejsca  i 

chwycił berdankę. Łzy płynęły mu po policzkach. 

– Nie strzelajcie! Mówię wam, Wrony wyzdrowieje, sam pójdzie za nami... 

Na  prośbę  Piotra  Czurilin  chętnie  ustąpił.  Ciężar,  niesiony  dotąd  przez  Wronego 

background image

rozdzielono  między  trzy  inne  konie,  siodło  załadowano  na  czwartego.  Wrony  leżał  z 

wyciągniętą szyją i patrzał na ginącą w oddali karawanę. 

Po  prawej  stronie  z  jasnej,  błotnistej  mazi,  spod  okrągłego  wzgórka  wypływał  mały 

strumyczek. 

– Kamienie   – Sułtanów wskazał Czurilinowi niewielką wyniosłość pośrodku strumyka. 

Przez wodę prześwitywały duże okrągłe otoczaki z czerwonawym nalotem żelaza. 

–  Zobaczę    –  Czurilin  ruszył  ku  strumykowi    –  a  wy  powiedzcie  Nikołajowi,  że  dziś 

będziemy iść do zupełnego mroku. 

Sułtanów  poszedł  do  przewodnika.  Ewenk,  wysłuchawszy  zlecenia,  posępnie  kiwnął 

głową i oświadczył, że sam wie. Trzeba się śpieszyć! 

Od strumyka dobiegł głos Czurilina. 

– Czekajcie! 

Serce  Sułtanowa  zabiło  szybciej.  Rzucił  się  naprzód.  Czurilin  wymachiwał  kawałkiem 

kamienia i ze wzruszenia nie mógł wymówić ani  słowa. Milcząc podał Sułtanowowi rozbity 

kamień,  a  sam  zaczął  gorączkowo,  jeden  za  drugim,  wyrzucać  na  brzeg  oślizłe  głazy. 

Sułtanów  spojrzał  na  świeżo  rozbity  kamień  i  drgnął  radośnie.  Krwistoczerwone  kryształki 

piropu występowały na pstrej powierzchni zmieszane z oliwkową i błękitnawą zielenią ziaren 

oliwinu i diopsydu. 

–  Grikwait!    –  krzyknął  Sułtanów  i  geologowie  zabrali  się  do  bezlitosnego  rozbijania 

wyrzuconych przez Czurilina kamieni. 

Twarda, mocna skała z trudem poddawała się uderzeniom młotka. Każdy nowy przełom 

ukazywał taką samą pstrą, gruboziarnistą powierzchnię. Sułtanów wlazł do strumyka po nowe 

kamienie  i  dopiero  wtedy,  gdy  uzyskał  przełom  innego  typu,  o  ciemnej,  prawie  czarnej 

powierzchni z zielonymi punktami  – Czurilin wyprostował się i otarł pot z twarzy. 

–  Uff    –  westchnął  Sułtanów    –  otoczaki  prawie  jednolicie  grikwaitowe!  A  to?  Chyba 

kimberlit? 

– Myślę, że tak  – potwierdził Czurilin  – z nie zniszczonej części intruzji

19

. 

Ręce Czurilina drżały przy skręcaniu papierosa. 

– To nie jest otoczak  – powiedział cicho i triumfująco.  – Głazy te są zbyt duże jak na tak 

mały strumyczek. 

– Więc strumyk rozmył...  – Sułtanów zatrzymał się niezdecydowany. 

– Eluwialne pokłady grikwaitowe!  – dokończył kategorycznie Czurilin.  – Przypomnijcie 

sobie,  przecież  grikwaitowe  odłamki  spotyka  się  i  w  afrykańskich  lejach  w  postaci  głazów 

zaokrąglonych podczas wybuchu. 

Po raz pierwszy od wielu dni Czurilin uśmiechnął się szeroko i radośnie. 

–  Ta-a-k...    –  ciągnął  Sułtanów.    –  Więc  musimy  iść  w  górę  strumienia  ku  świerkowej 

                                                   

19

 

'Intruzja  – masy skał magmowych wciskające się w swe otoczenie skalne.

 

 

background image

kępie... Zawracaj  – zawołał do zbliżających się Nikołaja i Piotra. 

Ewenk,  przymrużywszy  oczy,  uważnie  przyglądał  się  radosnym  twarzom  swych 

zwierzchników, a Piotr klepnął Bułanka po zadzie: 

– Do Wronego wracamy, głupi łbie!... 

Z  trzaskiem  runęła  zrąbana  jodła,  za  nią  upadła  druga...  W  milczącym,  ciemnym  lesie 

rozlegały się donośne uderzenia topora. 

Zmęczeni ludzie usiedli, aby zapalić. 

–  Nasz  Wrony  się  poprawia,  tylko  jeszcze  kuleje    –  zawiadomił  Piotr,  który  wrócił  od 

koni.  – A nie mówiłem? Tylko że głodują koniki, chudną, wszystka trawa już wyschła. 

Opadająca  wieczorem  mgła  do  rana  pokryła  wszystko  jednolitą  warstwą  szronu.  Błoto 

skrzyło  się  i  błyszczało.  Tylko pod świerkami  było  jak dawniej ciemno.  W  mroku piętrzyły 

się zwalone pnie pokryte grzybnymi naroślami. Grzyby falami i festonami sterczały na pniach 

i korzeniach, kwitły wszelkimi odcieniami czerwonych, zielonych i żółtych barw, wydzielały 

zapach zgnilizny,  a nocami  świeciły  ledwo dostrzegalnym  fosforycznym  blaskiem.  Wzgórze 

było siedliskiem  sów.  Wypukłookie,  ciekawskie  ptaki zasiadały o zmroku na gałęziach koło 

obozu i przechyliwszy na bok głowy przyglądały się ludziom jaskrawymi, żółtymi ślepiami. 

Nocą  ich  krzyki  przygnębiająco  brzmiały  w  gęstwinie  gałęzi,  mieszając  się  z  płynącym 

od błot porykiwaniem łosi. 

Ludzie grzebali się wciąż w ziemi, ledwo pozwalając sobie na sen i jedzenie, i zawzięcie 

kuli  oskardami  twardą,  lepką  glinę.  Brakowało  narzędzi.  Wiecznie  zmarznięta  ziemia  nie 

chciała się poddać, więc pomagano sobie przez rozpalanie ognisk w rozkopach. A wówczas z 

kolei zjawiał się nowy wróg  – woda. Dwa rozkopy trzeba było porzucić; trafiono na źródła 

podskórne, które od razu zalały je wodą. 

Czurilin liczył, że trafi na twardą skałę w odległości 2  – 3 metrów pod powierzchnią. Ale 

i tę niewielką głębię osiągano z wielkim trudem. 

Zrobiono jeszcze jeden rozkop na samym szczycie wzgórza. Dym z ogniska wypełnił cały 

lasek świerkowy,  słał się  nad omszałymi gałęziami,  długim  błękitnawym  językiem wypełzał 

na błoto i mieszał się w oddali z chłodną wilgotną mgłą. 

Przewodnik  przyniósł  na  plecach  jeszcze  jeden  suchy  świerk,  rzucił  go  w  ognisko  i 

zdecydowanym krokiem podszedł do Czurilina. 

–  Naczelniku,  trzeba  mówić.  Konie  szybko  przepaść,  my  też  przepaść.  Mąka  koniec, 

masło koniec, poluj nie można, pracuj trzeba. Żle, bardzo źle, trzeba wracać szybko! 

Czurilin milczał. Przewodnik wypowiedział jego własne nie sprecyzowane myśli. 

– Towarzyszu Czurilin!  – nagle zaproponował Sułtanów.  – Niech on z Piotrem zabiera 

konie, a my zostaniemy  i wykończymy ten rozkop. Narzędzi i tak mamy tylko na dwóch.  A 

potem spłyniemy rzeką, na tratwie... 

Czurilin  podszedł  szybko  do  swego  pomocnika,  uważnie  spojrzał  w  jego  wychudłą, 

zarośniętą czarną brodą twarz, oczy nabiegłe krwią od dymu i bezsenności i odwrócił się... 

background image

–  Pójdziecie  z  całym  ładunkiem  prosto  na  Sottyr    –  w  kilka  minut  później  mówił 

spokojnie  Czurilin  do  przewodnika  i  sposępniałego  nagle  Piotra.    –  Tam  w  osiedlu  oddacie 

konie. Wszystko omówiłem jeszcze wiosną z naczelnikiem stacji polarnej. Dam list, aby was 

zaopatrzono  w  produkty,  a  Piotra  odesłano  do  Dżergałachu.  Tam  niech  przygotuje  łódź  i 

czeka  na  nas.  Może  zdążymy  spłynąć  Chatangą  do  lotniska.  Nikołaj  otrzyma  w  Sottyrze 

produkty, pieniądze dam zaraz; mech wraca do siebie. Gdy dojdziecie do Mojero, zostawcie z 

produktów,  co  będziecie  mogli,  na  widocznym  miejscu.  Drogę  znaczcie  nacięciami, 

pójdziemy waszym śladem. Ile stąd do Sottyru? 

– Nie wiem  – Ewenk pokręcił głową  – chyba będzie trzysta kilometrów. 

– No, a do Mojero pięćdziesiąt. 

– Nie-ee, tu tobie do Mojero nie można iść; szybko duży kamienie wiele. Przez góry, tą 

stroną iść, będzie mały kamienie. 

– No co, sto kilometrów? 

– Sto albo będzie sto dwadzieścia... 

Na świerkowym wzgórzu zrobiło się bardzo cicho i samotnie. Namiot zabrano, a zamiast 

niego  stanął  szałas  ze  świerkowych  gałęzi.  Rozłożone  przed  nim  ognisko,  skraplane 

deszczem, ledwo dymiło. 

Nocny  chłód  obudził  Sułtanowa.  Całe  ciało  miał  obolałe.  Wstawanie  było  męką,  nawet 

ruch ręki wydawał się po prostu niemożliwy. Z ogromnym wysiłkiem podniósł się i obudził 

Czurilina. Ten wstał szybko, wypił filiżankę herbaty i zaczął szukać w ciemności, po omacku, 

leżącego gdzieś przy ognisku krótkiego, rozkopowego kilofa. 

Płomień  ogniska  zachwiał  się  podsycony  nową  porcją  suchych  drew.  W  rozkopie,  na 

głębokości blisko dwóch i pół metra, było zupełnie ciemno. Czurilin tłukł kilofem na chybił 

trafił,  wygrzebywał  grudy  gliny  i  garściami  wrzucał  do  wiadra,  które  Sułtanów  co  pewien 

czas  wyciągał  na  lince.  Bojąc  się  zatopienia  geologowie  nie  stosowali  ogrzewania  i  woleli 

męczącą,  długą,  ale  pewniejszą  pracę  w  zamarzłej  ziemi.  Mimo  to  mieli  już  ćwierć  metra 

wody na dnie i każdemu uderzeniu kilofa towarzyszył głośny plusk. 

Czurilinowi  chwilami  wydawało  się,  że  już  wiele  lat  pracuje  zgięty  w  tym  ciasnym, 

wilgotnym dole i że przez całe życie słyszy tylko głuchy dźwięk skały, brzęk wiadra, że przez 

całe życie grzebie poranionymi, opuchłymi palcami w lodowatym rzadkim błocie. 

– Dosyć, już dwadzieścia pięć wiader nakopaliście! Teraz moja kolej!  – krzyknął z góry 

Sułtanów  właśnie  w  chwili,  gdy  Czurilin  poczuł,  że  już  zupełnie  nie  może  unieść  kilofa. 

Wylazł z rozkopu, opierając się o jego ściany nogami i rękoma, i ciężko opadł na mokrą glinę. 

Sułtanów zniknął w dole i zaraz dał się stamtąd słyszeć jego przytłumiony głos: 

–  Coś  podobnego!  Ależ  macie  siłę!  Zostało  tylko  ćwierć  metra,  już  pobrzękują  małe 

kamyki. Nie! Dalej znów glina. 

Lecz w tej samej  chwili Sułtanów poczuł, że glina  jest  inna: twarda była,  jak dotąd,  ale 

odpadała teraz wielkimi kawałami. Zginęła jej nieustępliwa lepka ciągliwość. 

background image

Czurilin wyciągał wiadro za wiadrem i górka gliny wciąż rosła. Długa, jesienna noc miała 

się już ku końcowi, gdy Sułtanów słabym, ochrypłym głosem krzyknął z rozkopu: 

– Zaczęły się kamienie! Jest jeden duży, ciągnijcie! 

Ostatnie  wiadro  wydało  się  Czurilinowi  niewiarogodnie  ciężkie.  Wyciągnął  lepki, 

chłodny,  ciężki  kawałek  skały  i  rozbił  go  młotkiem  u  ogniska.  Ciemna,  matowa  skała  w 

migotliwym  blasku  płomieni  nie  różniła  się  niczym  od  uprzykrzonych  już  w  czasie  całej 

wyprawy diabazów. 

– No co?  – niecierpliwie spytał z dołu Sułtanów. 

–  Nie  wiem,  ciemno    –  nie  chcąc  zmartwić  towarzysza  odpowiedział  Czurilin  i  rzucił 

kawałki  kamienia  na  kupę  wykopanej  gliny    –  wyłaźcie,  trzeba  pospać.  Już  szósta,  wkrótce 

świt. 

Chciało się długo, długo spać.  Ale czas płynął nieubłaganie i o godzinie dziewiątej obaj 

geologowie byli już na nogach i przygotowywali skąpe śniadanie. 

– Mimo ciężkiej pracy musimy jednak zmniejszyć porcje  – ponuro stwierdził Czurilin  – 

w worku już jest bardzo mało mąki. 

Sułtanów  uśmiechnął  się  w  milczeniu...  Potem  podniósł  filiżankę  herbaty  i  uroczyście 

zadeklamował: 

 

Straszliwe czekają nas męki...  

Mąż zimny, o sercu kamiennym  

Nas wiedzie na takie udręki... 

 

– A jeszcze straszniejsze jest to, że nikt nas nie wiedzie. Nie ma na kogo się skarżyć. 

–  Tak,  diabli  wiedzą,  kto  nas  tu  właściwie  trzyma?    –  cicho  powiedział  Sułtanów 

spuściwszy głowę. 

Towarzysze  wolno  powlekli  się  do  rozkopu.  Nagle  Sułtanów  wpił  się  palcami  w  łokieć 

Czurilina: 

– Żółta ziemia! 

Na szczycie wzgórka  gliny  leżała  kawałkami  jakaś szczególnie ziarnista,  a  jednocześnie 

zbita  glina  rudawożółtej  barwy.  Czurilin  podniósł  natychmiast  rozbity  nocą  kamień.  Był  to 

ciężki,  tłusty  w  dotyku,  sinoczarny  kawałek  skały.  Zewnętrzna  warstwa  kamienia  była 

bardziej miękka, o jaśniejszej sinoszarej barwie. 

–  Wody,  Arsenij,  więcej  wody    –  wyszeptał  Czurilin.    –  Weźmiemy  z  zatopionego 

rozkopu. Wylejcie  herbatę,  do diabła  z nią! Potrzebne drugie wiadro.  Zacznijcie przemywać 

żółtą warstwę, zróbcie to w korytku, a ja zajmę się odłamkami kamieni. 

– Czyżby...  – zaczął Sułtanów. 

–  Czekajcie!    –  gwałtownie  przerwał  Czurilin.  Bez  pośpiechu,  jak  by  zupełnie  nie 

przejmując  się,  zaczął  przemywać  wszystkie  drobne  kawałki  twardej  czarnej  skały, 

background image

oczyszczając je z miękkich grudek i błota. 

Geologowie  zajęci swą pracą zapomnieli o całym  świecie.  Nagle Czurilin wydał głuchy 

okrzyk i szybkim ruchem wyjął z kieszeni składaną lupę. Sułtanów rzucił korytko i podbiegł 

do  niego.  Na  sinoczarnym  tle  niewielkiego  kawałka  skały  tkwiły  obok  siebie  trzy 

przezroczyste  kryształki  wielkości  ziarenek  grochu.  Trójkątne  płaszczyzny  ich  krawędzi  nie 

były  zupełnie  gładkie,  ale  mimo  to  silnie  błyszczały.  Każdy  z  kryształków  tworzył  dwie, 

połączone  podstawami,  czterograniaste  piramidki.  Geologowie  nie  odrywali  oczu  od 

kryształków. W głębokiej ciszy lasu słychać było tylko urywany oddech ludzki. 

– Diamenty, diamenty!  – Gardło Sułtanowa ścisnął spazm wzruszenia. 

– Tak, typowe ośmiościany, jak w Afryce Południowej  – powiedział Czurilin.  – Czystej 

wody, chociaż nie błękitne. Według tamtejszej nomenklatury  – drugi gatunek wyższej klasy, 

tak  zwany  Pierwszy  Kap.  To  wszystko,  Arsenij,  zrobiliśmy  swoje...  To  wy...  –  Czurilin  nie 

dokończył  i  uścisnął zabrudzoną gliną rękę Sułtanowa.  A ten opadł  bezsilnie  na zabryzgane 

błotem, zmięte gałązki bagna. 

–  Ta  właśnie  ruda  glina  jest ową  „yellow  ground”,  żółtą  ziemią  afrykańskich  kopalń    – 

mówił  Czurilin    –  to  najbardziej  zwierzchnia,  zawsze  bogata  w  diamenty  pokrywa 

diamentowego  leja.  Kilka  metrów  głębiej  musi  być  niebieska  ziemia  „blue  ground”,  której 

kawałki  znaleźliśmy  w  żółtej  ziemi.  Jest  to  mniej  zniszczona,  mniej  kwaśna  skała 

kimberlitowa.  A  nasze  świerkowe  wzgórze  niewątpliwie  okala  granicę  diamentowego  leja. 

Wzgórza  takie  w  Afryce  Południowej  często  pomagają  do  wykrycia  złóż  diamentowych, 

wskazując  występującą  na  powierzchnię,  ale  ukrytą  pod  glebą,  rozszerzoną  część  leja.  I 

przypomnijcie  sobie,  mój  drogi,  zasadnicze  przykazanie  afrykańskich  poszukiwaczy 

diamentów: gdzie jeden lej, tam szukaj jeszcze kilku. One nigdy nie pojawiają się samotnie! 

Teraz  musimy  przepłukać  starannie  całą  wydobytą  żółtą  ziemię  i  oddzielić  okazy.  Aby  je 

zabrać ze sobą,  trzeba  będzie zrezygnować z części żywności. Pozostawimy tu wysoki znak 

sygnalizacyjny, słup z napisem, i o świcie odchodzimy stąd: życie nasze jest teraz szczególnie 

cenne. 

Sułtanów  ostatni  raz  potrząsnął  korytkiem  i  wysypał  na  kartkę  czystego  papieru  to,  co 

zostało  po  przepłukaniu  całej  tony  żółtej  ziemi.  Na  białym  papierze  rozsypały  się  drobne 

kryształy    –  słupkowate,  pryzmatyczne,  wielokątne    –  czerwonego,  brunatnego,  czarnego, 

niebieskiego,  zielonego  koloru.  Były  to:  ilmenit,  piroksen,  oliwin  i  inne  twarde  minerały, 

towarzyszące diamentom.  A wśród nich,  podobne do kawałków szkła,  a  jednak różniące  się 

od  nich,  skrzyły  się  silnym  blaskiem  małe  kryształki  diamentów.  Były  tam  białe  kamienie 

czystej  wody  ale  były  też  inne,  pokryte  chropawą  brunatną  korą.  Niektóre  kryształy  miały 

odcień różowawy albo zielonkawy. 

–  Patrzcie,  oprócz ośmiościanów  są  i  dwunastościany  romboidalne    –  Czurilin  oddzielił 

zapałką  zielony  dwunastościan.    –  Ten  rodzaj  diamentu  cechuje  niezwykła  nawet  dla  tego 

kryształu twardość. W Afryce takie diamenty znajdowano przeważnie w leju Foorsped. A to 

background image

jest  „bort”    –  wskazał  zapałką  na  okrągłe  ziarenko  czarnego  koloru    –  zrost  maleńkich 

kryształków diamentowych.  Zmierzyłem  średnicę naszego wzgórza. Ten  lej diamentowy nie 

należy  do najmniejszych,  ma  nie  mniej  niż ćwierć kilometra  średnicy. Prawda, że w  Afryce 

Południowej bywają większe, na przykład Dewtoytspan ma prawie siedemset metrów. To już 

nie lej, lecz cały krater wulkaniczny. 

Sułtanów  patrzał  zamyślony  na  wzgórze.  Starał  się  wyobrazić  sobie  olbrzymi  lej, 

biegnący  prostopadle  niemal  w  głąb  ziemi  na  przestrzeni  kilku  kilometrów  i  wypełniony 

cenną, czarnoniebieską skałą z diamentami. I to było tutaj, pod grząską ponurą równiną, pod 

tym mchem i błotem ledwo przykrywającym pancerz odwiecznej marzłoci. 

Czurilin też milczał.  Zsypał diamenty do woreczka, napisał etykietki dla kawałków skał, 

starannie zawinął, te próbki i zabrał się do rysowania szczegółowego planu złóż. Geolog robił 

to  wszystko  bez  żadnego  zapału,  tak  jak  by  teraz,  gdy  osiągnął  wreszcie  cel,  nagle  znikły 

wszystkie kierujące nim dawniej dążenia. Znużenie było zbyt wielkie. 

Sułtanów  obciosał  wysoki  pień  i  do  czerwoności  rozżarzywszy  kilof  wypalił  na  tym 

słupie kilka liter i cyfr. Wkrótce był też gotów reper

20

wysoki świerk ze zrąbanymi sękami i 

poprzeczną belką u wierzchołka... 

Droga wprost przez góry wcale nie była łatwa. Przecinając wiele małych dolinek, trzeba 

było  przebywać  około  piętnastu  przełęczy  dziennie.  Geologowie  kroczyli  jak  automaty,  bez 

słów i myśli. Znikome porcje żywności nie wystarczały na pokrycie tak olbrzymiego wysiłku. 

Wędrówka  zaczynała  się  o  wczesnym  świtaniu,  a  kończyła  późno  po  północy.  Opadły 

jaskrawożółte  igły  modrzewi,  las  był  mokry  od  nieustannego  deszczu,  przechodzącego 

czasem  w  śnieg.  Wielkie  krople  spływały  z  gałęzi,  watowane  kurtki  geologów  prędko 

przemakały  na  wskroś  i  wieczorem  parując,  długo  suszyły  się  przy  silnym  ogniu,  aby 

następnego  ranka,  znów  przemoknąć  już  w  czasie  pierwszej  godziny  marszu.  Na  bagnach 

woda  podniosła  się  pokrywając  niemal  czwartą  część  wysokich  kępek;  skacząc  z  jednej  na 

drugą  ludzie  zapadali  się  po  pas  przy  jakimś  fałszywym  kroku.  Cienka  skorupka  lodu 

trzaskała  pod  przemoczonymi  butami.  W  drodze  nie  spotykało  się  żadnej  zwierzyny,  góry 

były niby wymarłe i strzelba bezużytecznie ciążyła kolejno obu towarzyszom. 

Rankiem czwartego dnia  marszu  Czurilin  i Sułtanów wspinali się  na  strome zbocze.  Na 

szczycie przełęczy przerzedził się przed podróżnymi rudawoszary dymek  mgły  i otwarło się 

rozległe,  pochyłe  zejście  pokryte  całe  ostrymi  głazami  i  pozbawione  roślinności.  W  oddali, 

niby  ciemnoniebieska  ściana  z  rudymi  plamami,  wznosiło  się  przeciwległe  zbocze  doliny 

dużej rzeki. 

–  Nareszcie  Mojero!    –  Czurilin  przycupnął  na  kamieniu  i  wywrócił  kieszenie  w 

poszukiwaniu ostatnich okruszyn machorki.  – Jak oni mogli przejść tędy z końmi? Ich ostatni 

znak jest na szczycie, a dalej już nic nie widać. 

                                                   

20

 

Reper  – tutaj: znak na drzewie, określający stałą wysokość nad poziomem morza.

 

 

background image

–  Zejdziemy  prosto  po  głazach  w  dolinę  i  pójdziemy  w  dół  rzeki    –  zaproponował 

Sułtanów  – a potem wrócimy w górę, musimy w jakimś miejscu przeciąć ich ślady. 

Naczelnik  oddziału  produkcji  instytutu  wszedł  do  gabinetu  Iwaszencewa  i  w  milczeniu 

opadł na fotel. 

–  Poważnie  boję  się  o  Czurilina    –  z  troską  powiedział  profesor    –  to  człowiek  zbyt 

uparty, aby być ostrożnym. Samarin wrócił już miesiąc temu, a Czurilin i Sułtanów pozostali 

w  tajdze.  Trzeba  na  wszystkie  strony  rozesłać  depesze  z  zapytaniami:  do  Sottyru,  na  Turę, 

Chatangę, czuryngdyńską bazę Centrali Futrzarskiej... 

Znowu  z  wysokich  masztów  stacji  radiowej  wyspy  Dickson  popłynęły  nad  tajgę  fale 

eteru.  Rwąc  się  i  dalej  płynąc  niosły  wciąż  jedno  i  to  samo  pytanie:  „Chatanga  Sottyr  Tura 

odpowiedzcie natychmiast czy są wiadomości od ekspedycji inżyniera Czurilina”. 

Fale radiowe dotarły nawet do wysokiego kamienistego zbocza, ale obaj geologowie nie 

wiedzieli  i  nie  czuli,  że  cała  przestrzeń  jest  przepełniona  pytaniami  o  ich  los.  Lawirując 

ostrożnie  na  śliskich,  pokrytych  porostami  olbrzymich  kamiennych  bryłach  przeskakiwali 

głębokie szczeliny, wdrapywali się na ostre krawędzie i żebra. 

Głazy te leżały na przestrzeni kilku kilometrów, tworząc niewiarogodny chaos,  jednolite 

martwe  pole,  zawalone  szarymi  kośćmi  gór.  Wyglądało  to  jak  wielkie  pobojowisko  po 

strasznej walce, w której starły się wszystkie siły skorupy ziemskiej rozbijając, przewracając i 

niszcząc  szczyty gór, które  upadły wreszcie tutaj  jak pokiereszowane szkielety,  wystawiając 

swe obnażone, ostre żebra... 

– Siergieju  Jakowlewiczu! Odpowiada Sottyr:  wczoraj przybyli robotnik  i przewodnik z 

końmi. Geologowie pozostali w tajdze. Oto depesza. 

Profesor z wściekłością huknął pięścią w stół. 

– Wiedziałem! Zginą nie wiadomo po co! Telegrafujcie do Sottyru... Zresztą... kto im to 

zaniesie? Trzeba by nowej ekspedycji... 

Wzburzony Iwaszencew zaczął przerzucać papiery na biurku. 

– A co najważniejsze  – ten upór na nic się nie zda: jeżeli przez trzy lata nic nie znaleźli, 

to i w ten jeden miesiąc nic nie zrobią. 

–  Zobaczcie,  zrobili  tratewkę  z  suchych  świerkowych  gałęzi.  Zuchy!  A  żywności  jest 

mniej  więcej  na  tydzień.  Nie  ma  zmartwienia:  rzeka  bystra,  dobrze  poniesie.  No,  bierzemy: 

raz dwa! 

Maleńka tratwa zakołysała się na wodzie, skręciła i kierowana drągami szybko popłynęła 

środkiem  rzeki.  Mojero  nie  była  tu  jeszcze  głęboka;  pod  tratwą  szybko  migały  na  dnie 

wydłużone gładkie otoczaki. Obaj geologowie pierwszy raz po wielu ciężkich dniach poczuli 

radosną ulgę. Plecaki nie ciążyły już utrudzonym ramionom, starte w rozłażącym się obuwiu 

nogi  rozkoszowały  się  odpoczynkiem,  a  rzeka  niosła  tratwę  z  szybkością  nie  mniejszą  niż 

sześć kilometrów na godzinę. To właśnie było chyba główną przyczyną ich radości: siedzieć, 

spokojnie  paląc  zostawioną  przez  Nikołaja  machorkę,  od  czasu  do  czasu  pchnięciem  drąga 

background image

nakierować tratwę, a jednocześnie mieć świadomość tego, że się posuwa naprzód, że z każdą 

godziną maleje ta droga bez końca. 

Można już było pozwolić sobie na rozkosz przypomnienia i pomyślenia o tym, że istnieje 

inny  świat.  Plusk  wody,  jej  szmer,  gdy  przelewała  się  przez  wąskie  kamieniste  mierzeje, 

szybkie  drgania  drobnych  fal    –  wszystko  pełne  było  wesołego  życia  po  przygniatającym 

milczeniu, monotonii i nieruchomym powietrzu ogromnych bagien. 

Mojero wiła się kreśląc ostre zakrętasy. Obok nich uciekały niskie brzegi. Minęli szerokie 

rozlewisko,  potem  las  podszedł  prosto  ku  rzece  i  ścisnął  jej  koryto  ciemnymi  wysokimi 

ścianami.  Tratwa  płynęła  korytarzem  gęstych  świerków.  Niektóre  drzewa,  podmyte  przez 

rzekę, stromo chyliły się ku wodzie. Leśny korytarz w oddali zwężał się niby, a wierzchołki 

pochylonych z obu brzegów drzew krzyżowały się nad wodą, która traciła swój żywy blask i 

wyglądała ponuro i chłodno. 

Olbrzymi,  niedawno  zwalony  świerk  leżał  w  poprzek  rzeki,  prawie  dotykając  swym 

jeszcze  zielonym  wierzchołkiem  szerokiej  mielizny  lewego  brzegu.  Geologowie  podpłynęli 

trawtą do brzegu,  skoczyli do wody  i przeciągnęli tratwę po kamieniach.  Jeszcze kilka razy 

spotkali takie drzewa bardzo hamujące bieg tratwy, ale wszystko to wydawało się Czurilinowi 

i Sułtanowowi drobiazgiem, dopóki nie usłyszeli zza ostrego zakrętu rzeki głośnego szumu  i 

plusku silnych uderzeń. 

– Do brzegu! Prędzej do brzegu!  – krzyknął Czurilin.  – Na przedzie zapora z drzew! 

Ale już było za późno. Tratwa płynęła zbyt szybko. Drąg, wparty w dno rzeki, złamał się 

z  trzaskiem  i  tratwa  wparła  się  ślepo  w  wysoką  zaporę  z  pni  drzewnych  przegradzających 

rzekę. 

Z prawej strony, gdzie pnie leżały rzadziej, woda z głośnym bulgotaniem przedostawała 

się  pod  zaporę.  Witki  i  gałęzie  wyprężały  się  i  wirowały  pod  naporem  wody,  wydając 

charakterystyczny plusk, podobny do uderzeń olbrzymiego wałka. 

Sułtanów i Czurilin rzucili się w tył tratwy i pochwycili cenne worki, topór i strzelbę.  W 

tej  samej  niemal  chwili  tratwa  dała  nurka  pod  zaporę,  zatrzymała  się,  zaczęła  wznosić  się 

pionowo, idąc coraz głębiej pod wodę. Silne pchnięcie rzuciło ludzi naprzód, mimo to zdążyli 

jeszcze  skoczyć  na  zaporę.  Woda  z  szumem  spadła  wielką  falą  na  tratwę  tarasującą  część 

wąskiego przejścia. Nie tracąc ani chwili Czurilin i Sułtanów zabrali się do kolejnego rąbania 

pni  jedynym  toporem.  Po  dwóch  godzinach  ciężkiej  pracy  można  było  oswobodzić  tratwę  i 

przeciągnąć ją na lince bliżej do brzegu, gdzie u krańca zapory woda była po pas. Walcząc ze 

zbijającą  z  nóg  lodowatą  wodą,  geologowie  podciągnęli  wyżej  tratwę  i  przewlekli  ją  przez 

wyrąbany wyłom,  po grubych śliskich pniach,  leżących pod wodą u podstawy zapory.  Dalej 

droga  była  wolna,  ale  niestety  na  przestrzeni  zaledwie  półtora  kilometra!  Później  znowu 

wyrosła  przed  tratwą  druga  naturalna  zapora  leśna,  będąca  jeszcze  większym  skupiskiem 

białych, odartych z kory pni, wśród których groźnie sterczały ostrza grubych sęków i korzenie 

drzew zarytych głęboko w kamieniach. 

background image

Na  piaszczystej  białawej  mierzei  płonęło  wielkie  ognisko.  Tratwa  stała  oparta  o  brzeg. 

Czurilin  i  Sułtanów  siedzieli  twarzami  do  rzeki,  zwróciwszy  ku  ognisku  parujące,  mokre 

plecy. Za piaskiem wznosił się stromy brzeg; sucha trawa złociła się na nim w silnym słońcu, 

które przebudziło chmary odrętwiałych już muszek. 

Sułtanów nagle wstał i chwiejnym krokiem odszedł na bok. Mdliło go, żołądek nie chciał 

przyjmować zjedzonego przed chwilą pokarmu. Czurilin patrzył na niego z niepokojem. Sam 

też czuł  się źle.  Serce,  wycieńczone  nadmierną pracą,  złym odżywianiem  i  bezsennością,  to 

omdlewało  i  biło  ciężko  i  rzadko,  to  drgało  przyśpieszonym  słabym  pulsem  domagając  się 

odpoczynku i długiego spokoju. 

Posępny  strach  przed  chwytliwymi  sidłami  leśnej  pustyni  napełnił  duszę  geologa. 

Pozostawało  im  jeszcze  do  przepłynięcia  czterysta  kilometrów...  A  już  drugi  dzień 

przedzierają się przez zapory i przez te dwa dni przepłynęli zaledwie siedem kilometrów. Po 

ograniczeniu porcji do minimum, pozostało im żywności zaledwie na cztery dni. A ileż pracy 

ponad  siły  czekało  ich  jeszcze,  gdy  zanurzeni  powyżej  pasa  w  zimnej  wodzie  będą  musieli 

rąbać grube pnie, podnosić i przeciągać tratw. Brakło już sił. Nie wiadomo, czy wytrzymają 

jeszcze chociaż jeden dzień! Kto wie, ile przed nimi jeszcze zapór  – jedna czy sto?! 

Sułtanów wrócił do ogniska i położył się na piasku. Czurilin ukląkł przy nim i podsunął 

mu torby pod głowę. 

–  Poleźcie  sobie,  ja  pójdę  naprzód.    –  Wskazał  na  lewo,  gdzie  za  szeroką  mielizną  i 

błyszczącą w promieniach słonecznych wodą wznosiła się masa zwalonych szarych pni. 

Sułtanów usiadł. 

– Wiecie co...  – zaczął z wahaniem.  – Jeżeli rozchoruję się na dobre, idźcie sami. Musi, 

koniecznie musi ktoś z nas ocaleć. Mówię poważnie, bez żartów!  – Sułtanów rozgniewał się 

widząc uśmiech Czurilina. 

–  Dajcie  spokój,  kochany!  Odpoczniecie  i  wszystko  przejdzie.  Jeżeli  jakoś  wyjdziemy 

stąd  – to obaj!  – głośno powiedział Czurilin zdając sobie równocześnie sprawę, że jego głos 

nie jest wystarczająco stanowczy.  – No, idę!  – I podniósłszy strzelbę powlókł się wolno po 

piasku  i chrzęszczącej kamienistej  mieliźnie,  aby  przeciąć  stromą pochyłość. Czurilin chciał 

przejść dalej w dół rzeki, aby obejrzeć dolinę poniżej zapory. 

Opanowujący go strach nie ustępował,  mimo że  wszelkimi  siłami starał się go pokonać. 

Jakże  bardzo  pragnął  wrócić  do  swego  zwykłego  świata  map,  książek,  badań  naukowych, 

jakże  pragnął  oddać  do  dyspozycji  swemu  krajowi  bogactwa  ukryte  pod  mchami  i 

zamarzłymi  bagnami  Amnunnaczi  i  mieć  czas  na  ciche,  spokojne  rozmyślania  nad 

mikroskopem, na gawędy z towarzyszami! Czyżby już nigdy nie mieli wrócić tam, gdzie nie 

ma muszek, wiecznie przemoczonych ubrań, gryzącego dymu i bezustannej pogoni naprzód, 

wciąż naprzód?! 

Czurilin przeciął pochyłość i skręcił w dół brzegu... 

Idąc myślał o Sułtanowie: ,,Co skłania ludzi do takich niesłychanych wysiłków? Jeżeli się 

background image

stąd  wydostaniemy,  czyż  ktokolwiek  się  dowie  o  nieugiętym  bohaterstwie  tego  człowieka? 

Przeżyte chwile zatrą się szybko, pójdą w niepamięć, będą się wydawać ciężkim snem, a któż 

poważnie opowiadać zechce o snach? Jeżeli nie wydostaniemy się  – to też nikt się nie dowie. 

Co  gorzej,  powie  się,  żeśmy  zginęli  przez  niedołęstwo  czy  nieostrożność...  A  tam,  w 

odległym o tysiące kilometrów świecie, czeka Sułtanowa życie,  szczęście, ukochana kobieta 

wypatrująca go od dawna z trwogą i niecierpliwością”. 

Po prawej stronie, na przeciwległym brzegu rozległ się hałas. Trzeszczały kamienie, cicho 

szeleściła  zeschła  trawa.  Czurilin  ocknął  się  z  zamyślenia,  spojrzał  i  serce  zabiło  mu 

gwałtownie. 

Pod występem nadbrzeżnym, zanurzywszy kopyta w wodzie, stał olbrzymi łoś  – samiec. 

Jego potężne ciało z daleka wydawało się zupełnie czarne. Wielkie rogi, niby dłonie olbrzyma 

z  rozcapierzonymi  ostrymi  palcami,  były  jasne,  a  wśród  nich,  obrócone  ku  Czurilinowi, 

sterczały duże uszy.  Łoś wpatrywał  się w zastygłego na  miejscu geologa.  Wreszcie pochylił 

głowę, wystawił rogi i wydał ochrypły ryk „uoop”. Czurilin nie drgnął, aż do bólu zaciskając 

w garści rzemień strzelby. 

Łoś  odwrócił  się  i  od  razu  zrobił  się  inny    –  chudy,  garbaty,  na  cienkich  nogach.  W 

naturze zwierzęcia czuło się natychmiastową gotowość do gwałtownego pędu, ukrytą energię 

napiętej sprężyny. Potężna głowa z garbatym nosem uniosła się do góry, na szyi rozcapierzyła 

się szorstka czarna  broda,  stromy  kark  uwydatnił  się  jeszcze  wyraźniej. Potem  łoś rozstawił 

nogi,  dotknął  nosem  wody  i  wszedł  w  rzekę.  Czurilin  zerwał  strzelbę  z  ramienia.  Łoś 

odwrócił się błyskawicznie. Szczęknął odbezpieczony zamek i Czurilin posłał kulę w wysoki 

kark  wyskakującego  na  brzeg  zwierzęcia.  Łoś  potknął  się,  upadł,  znów  się  zerwał.  Huk 

drugiego wystrzału rozległ się po rzece  i zwierzę skryło się w zaroślach. Na pół przytomny 

rzucił  się Czurilin do wody unosząc wysoko swą strzelbę.  Prąd zbijał go z nóg,  ale Czurilin 

dał sobie z nim radę i wkrótce znalazł się na przeciwległym brzegu. W odległości dziesięciu 

metrów  od  niego  w  wysokiej  trawie  leżało  czarnobrunatne  cielsko.  Czurilin  podszedł 

ostrożnie  i  przekonał  się,  że  zwierzę  jest  martwe.  Łoś  leżał  z  odrzuconą,  opartą  na  rogu 

głową, ze zgiętymi w kolanach przednimi nogami. Czuło się wspaniałą siłę zwierzęcia nawet 

w tym nieruchomym ciele. 

Czurilin  nie  był  prawdziwym  myśliwym.  Przyklęknąwszy  na  jedno  kolano  z  żalem 

pogładził  pysk  łosia.  W  każdym  razie  prawie  trzysta  kilogramów  doskonałego  mięsa 

zasadniczo zmieniało los geologów. 

Czurilin  stanął,  oparł  się  o  strzelbę  i  rozejrzawszy  się  zobaczył  na  rzece  jeszcze  jedną 

zaporę,  niżej,  w  odległości  ćwierć  kilometra.  Dalej  koryto  rzeki  ginęło  w  gęstej  szczecinie 

lasu.  W  jednym  miejscu  szczecina  ta  obniżała  się  i  widać  tam  było  górskie  zbocze 

podchodzące do samej rzeki. 

„Jeżeli  rzeka  wejdzie  w  szczelinę  górską,  będą  porohy,  ale  zapory  skończą  się”    – 

pomyślał  Czurilin.  Szybko  wypatroszył  łosia,  wziął  pysk,  serce,  kawał  mięsa,  zaznaczył 

background image

miejsce  wysoką żerdzią  i przeprawił  się przez rzekę po górnej zaporze,  obejrzawszy  ją przy 

tym uważnie. 

Obfite  jadło  chwilowo  jeszcze  bardziej  osłabiło  podróżnych,  ale  na  drugi  dzień  rano 

Czurilin i Sułtanów wyraźnie nabrali otuchy. 

Za ostatnią zaporą z prawej strony wpadała do Mojero spora rzeczka. Dolina zwężała się, 

odnogi  czarnych,  poplamionych  żółtymi,  jesiennymi  modrzewiami  gór  opuszczały  się  ku 

rzece,  której  bieg stawał się coraz szybszy.  Mętna,  ołowiana powierzchnia  wody,  jak gdyby 

dysząc,  płynnie  unosiła  się  i  opadała.  Jak  wały  forteczne  wznosiły  się  kamieniste  mierzeje. 

Szybko uciekały mielizny, drzewa, czarne wypłuczyska. Potem skały przesunęły się zupełnie 

blisko,  zaszumiały  fale,  cała  rzeka  pokryła  się  bruzdami  strug  i  ostrymi  grzebykami  piany. 

Woda  zalewała  płynącą  tratwę.  Po  kilku  minutach,  pełnych  trwogi,  tratwa  wypłynęła  na 

miarowo falującą przestrzeń wód. 

Szybki  ruch  dodawał  otuchy  wycieńczonym  ludziom.  Dopiero  teraz  mogli  się  w  pełni 

cieszyć odniesionym zwycięstwem. 

Upłynie  nieco  czasu  i  tysiące  ludzi  przyjdą  tam,  gdzie  męczyli  się  ci  dwaj  w  więzach 

lasów  i  błot.  Potęga  pracy  potnie  drogami  nieprzebyte  przestrzenie,  oczyści  lasy,  osuszy 

bagna. Turkot maszyn i jaskrawy blask światła elektrycznego wedrą się w ciemną ciszę tajgi. 

– Siergieju Jakowlewiczu! Depesza z Chatangi! Pewnie od Czurilina. 

– Co? Dawajcie prędzej!  – Profesor szybko rozerwał i przeczytał depeszę. Wypadła mu z 

rąk.  – Nic, nic, sam podniosę... Idźcie, z nimi wszystko pomyślnie. Wracają. 

W  samotności  Iwaszencew  ponownie  przeczytał  krótką  treść:  „Wszystko  czegośmy 

szukali znalezione wracamy samolotem zdrowi Czurilin i Sułtanów”. 

Profesor Iwaszencew wstał i skłonił się nisko przed blankietem telegraficznym ułożonym 

troskliwie na stole. 

background image

OBSERWATORIUM NUR-I-DESZT 

 

W  hamulcach  zasyczało  głośno  powietrze,  równomierny  stukot  kół  przeszedł  w 

nieprzerwane dudnienie. Obłok śnieżnego pyłu uniósł się za oknem wagonu. 

Rozmowa  urwała  się  i  podpułkownik  spojrzał  w  okno,  zaróżowione  promieniami 

niskiego,  zachodzącego  słońca.  A  pociąg  nabierał  szybkości  i  bez  ustanku  mknął,  niosąc 

podróżnych na spotkanie nowych wojennych losów nowego 1943 roku. 

Jeden  z  rozmówców,  marynarz,  wyszedł  na  korytarz  i  siadł  na  opuszczonej  ławeczce 

myśląc o tym, jak surowe piętno wyciska na wszystkim wojna. 

Obok niego stanął sąsiad z przedziału, młody, wysoki major artylerii. Przy pierwszym już 

z  nim  spotkaniu  uderzyła  marynarza  hamowana  energia  płynąca  z  całej  zgrabnej,  kształtnej 

postaci majora. Oczy, które robiły wrażenie szczególnie jasnych przy bardzo opalonej twarzy, 

były dziwnie spokojne, ale w ich głębi tkwiła jakaś moc, którą marynarz na samym początku 

określił jako objaw upartej radości życia, tłumionej nabytym opanowaniem. 

Major wyciągnął rękę do marynarza. 

–  Lebiediew    –  przedstawił  się.    –  Słyszałem  waszą  rozmowę  z  sąsiadami  i  ich  atak  na 

was. Spodobało mi się, że głosicie prawo człowieka do radości.  Myślę, że wasi przeciwnicy 

mają  rację.  Ale,  oczywiście,  rację  macie  także  i  wy.  Taka  jest  dialektyka  życia.  Uczucie 

radości rzadziej niż jakiekolwiek inne uczucie nawiedza teraz ludzi... Tym bardziej, że radość 

ludzka zależy czasem od zupełnie na pierwszy rzut oka nie wyjaśnionych powodów. 

Po chwili wahania dodał: 

– Opowiem wam ciekawy wypadek, który zdarzył się niedawno i który dotyczy również 

mnie samego. 

Ściemniło  się.  Weszli  do  przedziału  i  zajęli  swe  miejsca  na  górnych  półkach.  Szczelne 

rolety  nadawały  oświetlonemu  jedyną  lampką  przedziałowi  szczególnie  przytulny  wygląd. 

Marynarz leżał na górnej półce, naprzeciwko majora, i słuchał opowiadania, które tak bardzo 

kontrastowało  z  otoczeniem,  że  świadomość  chwilami  rozdwajała  się  ulatując  w  daleki, 

słoneczny, rozległy kraj... 

–  Zostałem  powołany  w  trzecim  miesiącu  wojny    –  opowiadał  major  Lebiediew.    – 

Przeszedłem  ciężką  drogę  cofając  się  wśród  nieprzerwanych  walk.  Przez  siedem  miesięcy 

kule  i  odłamki  pocisków  oszczędzały  mnie.  Nie  warto  opowiadać  o  wszystkim,  co  się 

przeżyło...  Przed  wojną  byłem  geologiem    –  miłośnikiem  naszej  nieposkromionej  przyrody, 

marzycielem.  Dla  cichej  duszy  przytłaczająco  ciężkie  jest  żniwo  wojny;  ruiny,  bestialstwa 

najeźdźców,  których  terenem  stała  się  moja  ojczyzna,  omal  nie  złamały  mnie.  Ale 

opanowałem  się  wreszcie  i  wkrótce  stałem  się  odporny  na  zło,  podobny  do  setek  moich 

bojowych  towarzyszy.  Zdawało  się  już,  że  moje  marzycielstwo  opuściło  mnie  na  zawsze. 

Stałem  się  szorstki,  mrukliwy.  W  duszy  pozostała  jakaś  dręcząca  pustka,  pustka,  którą 

wypełniały tylko bojowe starcia z wrogiem, tylko pomyślne ataki moich baterii. 

background image

W marcu byłem poważnie ranny i na kilka miesięcy wyszedłem z szeregów. 

Po  wyjściu  ze  szpitala  otrzymałem  urlop  i  zostałem  skierowany  na  odpoczynek  do 

uzdrowiska w Azji Środkowej. Protestowałem, uzasadniałem konieczność natychmiastowego 

powrotu na front, mówiłem, że jestem zupełnie samotny  – nic nie pomagało. 

Słowem,  w  końcu  lipca  znalazłem  się  w  pociągu  unoszącym  mnie  przez  rozległe  stepy 

Kazachstanu na spotkanie gorącemu słońcu. 

Nocami stawałem często przy otwartym oknie. Łagodnie owiewał mnie wówczas suchy, 

świeży wiatr, pachnący piołunem. Lekki stepowy mrok podkreślał prastare odludzie równiny. 

A ja  – ja byłem całą duszą daleko, na zachodzie. 

Jednak  odwieczny  spokój  natury  zrobił  swoje  i  pod  koniec  mojej  tygodniowej  podróży 

jakoś  złagodniałem  wewnętrznie,  a  przede  wszystkim  zacząłem  z  dużym  zainteresowaniem 

przyglądać się otaczającemu światu. 

Po  minięciu  Arysji  zaduch  w  rozgrzanym  wagonie  stał  się  nie  do  zniesienia,  toteż  z 

zadowoleniem  wysiadłem  późną  nocą  na  niewielkiej  stacyjce.  Autobus  z  sanatorium  miał 

nadejść dopiero rano. Nie chciałem zamieniać miłego chłodku południowej nocy na nocleg w 

budynku  stacji.  Usiadłem  na  walizce  pod  słupem  latarni  i  oddychając  świeżym,  nocnym 

powietrzem rozglądałem  się dokoła.  Pociąg  jeszcze  nie odszedł.  Pasażerowie  spacerowali  w 

świetle latarń po skrzypiącym żwirze. Paląc papierosa przyglądałem się im. 

Dziewczyna,  która  parę  razy  przeszła  przez  peron,  zwróciła  moją  uwagę  pięknym 

zestawieniem  barw  zielonej  sukni,  czerwonawobrązowej  opalenizny  i  jasno-popielatych 

włosów. 

Było  w  niej  coś,  co  ją  wyróżniało  z  otaczającego tłumu.  Dotąd  pamiętam  swe  pierwsze 

wrażenie: była to chyba radosna świeżość przepełniająca całą jej istotę. 

Niewątpliwie szukała kogoś. Przystanęła, potrząsnęła krótką czuprynką i podniósłszy ku 

latarni swą okrągłą twarzyczkę zabawnie wydęła usta. Gdy poczuła na sobie mój uporczywy 

wzrok, otwarcie spojrzała na mnie, odwróciła się i poszła z powrotem. 

Pociąg  odszedł;  czerwone  światełko  tylnego  wagonu  zagubiło  się  wśród  ciemnych 

wzgórz; latarnie na peronie, z wyjątkiem dwóch, zgasły. Czas jakiś jeszcze posiedziałem tak 

na  swej  walizce  w  mroku  cichej  stacji.  Po  raz  pierwszy  od  dłuższego  czasu  było  mi  jakoś 

spokojnie na duszy  – czy od orzeźwiającej ciemności panującej dokoła, czy też od poczucia 

przestrzeni nocnego stepu. 

Zrobiło  mi  się  zimno  i  niechętnie  poszedłem  ku  stacji.  Maleńka  salka  była  słabo 

oświetlona.  Za  niską  drewnianą  przegrodą,  w  oddziale  dla  rannych,  nie  było  nikogo.  Przez 

otwarte okno swobodnie wpadał wiatr. Położyłem się na ławce, ale nie chciało mi się spać. W 

na  pół  ciemnej  salce  rozległy  się  lekkie  kroki.  Odwróciłem  się  i  poznałem  spotkaną  na 

peronie dziewczynę.  Popatrzała  na zajęte przez śpiących Uzbeków  ławki  i  niezdecydowanie 

podeszła  do  przegrody  mego  oddziału.  Podniosłem  się  i  zaproponowałem  jej  miejsce  na 

pustej ławce. Dziewczyna podziękowała i usiadła na ławce odrzuciwszy w tył głowę i mocno 

background image

ścisnąwszy kolana.  Od chwili  jej pojawienia się  miałem  wrażenie,  że ta zagubiona w stepie 

stacyjka stała się mniej pusta. Dziewczyna widocznie nie zamierzała spać. Zdecydowałem się 

zadać  jej  kilka  zwykłych  w  podróży  pytań,  na  które  odpowiedziała  krótko  i  niechętnie.  W 

końcu  jednak  powoli  rozgadaliśmy  się.  Tatjana  Nikołajewna  albo  po  prostu  Tania  była 

aspirantką  w  Instytucie  Języków  Wschodnich  w  Taszkiencie  i  towarzyszyła  ekspedycji 

znakomitego  profesora-archeologa.  Profesor  badał  ruiny  starożytnego  obserwatorium 

astronomicznego, wybudowanego około tysiąca lat temu w podgórzach grzbietu w odległości 

jakichś  dwustu  kilometrów  od  stacji.  Do  obowiązków  Tani  należało  odtwarzanie  i 

tłumaczenie napisów arabskich znajdujących się na murach i głazach ruin. 

– Czy wam się nie wydaje śmieszne po pobycie na froncie i po tym...  – lekko dotknęła 

mej ręki na temblaku  – że ludzie zajmują się teraz takimi sprawami? 

Z zakłopotaniem spojrzała na mnie. 

– Nie, Taniu  – odpowiedziałem.  – Byłem geologiem i wierzę w doniosłe zadania nauki. 

A jeżeli wy macie możność zajmowania się swoimi, dalekimi od wojny sprawami, świadczy 

to tylko o tym, że ja i moi towarzysze dobrze bronimy kraju. 

– Tak myślicie?  – uśmiechnęła się Tania i umilkła pogrążywszy się w rozmyślaniach. 

– Mówicie, że obserwatorium jest daleko w stepie. Jakeście się tu dostali?  – powróciłem 

do przerwanej rozmowy. 

Tania  dość  szczegółowo  opowiedziała  mi  o  ekspedycji  do  starożytnego  obserwatorium. 

Ekspedycja była nieliczna: profesor, Tania i jej piętnastoletni brat, zatrudniony jako rysownik 

planów.  Bardzo  było  trudno  o  robotników.  Mimo  szczerej  chęci  przyjścia  z  pomocą 

ekspedycji  najbliższy kołchoz dał tylko dwóch staruszków.  Ale po dwóch tygodniach pracy 

staruszkowie  powrócili  do  swego  kołchozu.  Inni  odmówili  pomocy  i  praca  nad 

oczyszczaniem ruin musiała być przerwana. Profesor napisał list do swego instytutu z prośbą 

o  przysłanie  im  tego  asystenta,  który  obecnie  przebywa  w  Taszkiencie  dla  przygotowania 

pracy naukowej. Tania wyjechała właśnie na spotkanie nowego towarzysza. Przeszły już dwa 

pociągi,  ale  nikt  nie  przyjechał.  Tania  wysłała  do  Taszkientu  depeszę  z  zapytaniem  i 

spodziewa się rano odpowiedzi. 

– Oto wszystko  – powiedziała dziewczyna tłumiąc ciężkie westchnienie.  – Tak się nam 

nie udaje! A żebyście wiedzieli, jaka to ciekawa praca i jakim cudownym miejscem jest Nur-

i-Deszt! Nur-i-Deszt to nazwa ruin obserwatorium. I znaczy: „Światło pustyni”. 

– Jeżeli to takie cudowne miejsce, jak mówicie, dlaczego staruszkowie uciekli? 

–  Zdarzają  się  tam  wstrząsy  podziemne,  dość  silne  i  częste.  Wówczas  wszystko  dokoła 

drży,  a  gdzieś  głęboko  w  ziemi  rozlega  się  silny  huk,  ziemia  i  drobne  kamienie  sypią  się  z 

murów ruin. Robotnicy nasi uważają wstrząsy za zapowiedź dużego trzęsienia ziemi, podczas 

którego zginęliby wszyscy... 

Zamyśliłem  się  nad  jej  słowami,  a  gdy  chciałem  znów  zwrócić  się  do  niej  z  jakimś 

pytaniem, zobaczyłem, że Tania spokojnie śpi pochyliwszy głowę na ramię. 

background image

Ostrożnie podsunąłem zwinięty płaszcz pod bok Tani, a sam położyłem się na sąsiedniej 

ławce i zasnąłem... 

Gdy  się  obudziłem,  dziewczyny  już  nie  było.  W  salce  przybyło  ludzi,  którzy  pstrymi 

chałatami i dźwiękiem obcej mowy wypełnili małą przestrzeń. 

Umyłem  się  i  poszedłem  spytać  o  autobus.  Nie  powiedziano  mi  nic  pocieszającego: 

autobus  spóźnił  się  i  można  go  było  oczekiwać  dopiero  po  obiedzie.  Udałem  się  więc  na 

spacer po stacji mając nadzieję, że spotkam gdzieś Tanie. 

Obszedłem  budynek  dokoła,  wyszedłem  w  step,  ale  słońce,  które  zaczęło  silnie 

przypiekać,  zapędziło  mnie  w  cień  stacyjnego  ogródka.  Już  z  daleka,  przy  wejściu  do 

telegrafu,  dostrzegłem  zieloną  suknię  Tani.  Dziewczyna  siedziała  zamyślona  na  ganku  pod 

akacją. 

– Dzień dobry! Dostaliście depeszę?  – zapytałem. 

– Dostałam... Siemionow poszedł do wojska, to znaczy, że nikt do nas nie przyjedzie. Co 

ja powiem Matwiejowi Andriejewiczowi? Tak liczył na niego... 

– A któż to jest Matwiej Andriejewicz? 

–  Mój  zwierzchnik,  profesor.  Opowiadałam  wam  o  nim  wczoraj    –  z  ledwo 

dostrzegalnym zniecierpliwieniem powiedziała dziewczyna. 

Nagle olśniła mnie myśl, od której zrobiło mi się od razu wesoło. 

–  Słuchajcie,  Taniu,  weźcie  mnie  na  pomocnika!    –  powiedziałem.    –  Chyba  nie  będę 

gorszy od waszych .staruszków... 

Tania ze zdumieniem spojrzała na mnie. 

– Was?... Ale wy przecież musicie się leczyć... A poza tym...  – dziewczyna zawahała się 

zatrzymując wzrok na mej wiszącej na temblaku ręce. 

Zrozumiałem  jej  spojrzenie,  wyjąłem rękę z temblaka  i zrobiłem  nią kilka energicznych 

ruchów. 

– Nie bójcie się, Taniu. Moja ręka już zdrowa, a jest na temblaku po to, aby nie puchła. 

Nie może być długo opuszczona w dół  – wyjaśniłem.  – Ja przecież nie jadę .się leczyć, ale 

na rekonwalescencję. Więc czyż nie wszystko jedno dokąd? Sami przecież chwalicie, jakie to 

cudowne miejsce ten wasz Nur-i-Deszt. 

Dziewczyna zawahała się. Jej szare oczy poweselały. 

– Wszystko będzie dobrze  – ciągnąłem żartobliwie  – jeżeli ten wasz profesor nie będzie 

mnie trzymał o chlebie i wodzie. 

– Skądże! Żywności mamy dużo! Jakże jednak będzie z tym waszym sanatorium? Droga 

też do nas trudna... 

– Trudna? A wy już czwarty raz zamierzacie ją odbyć. 

–  Nie  sądźcie  mnie  tylko  według  mego  wzrostu.  Nie  jestem  wysoka,  ale  silna    – 

odpowiedziała  Tania.    –  Wiecie,  jak  się  tam  jedzie?  Stąd  do  sowchozu  imienia  Mołotowa 

chodzą auta, sto dwadzieścia kilometrów. Z sowchozu dają nam zazwyczaj konia do osiedla 

background image

Tuz-Kul  – taki  mały kołchoz  – droga do niego potworna,  .kamienie  i piasek.  A z Tuz-Kul 

trzeba brać wielbłąda i wędrować trzydzieści kilometrów przez bezwodne piachy. Nie cierpię 

jazdy  na wielbłądach:  siedzi się  niby  na olbrzymiej  beczce  i kiwa  się tam  i z powrotem  jak 

wahadło. A wiecie? Wielbłąd przechodzi akurat cztery kilometry na godzinę, nie mniej i nie 

więcej. 

Przekonywanie Tani nie trwało długo. Jeszcze przed zachodem słońca pusta trzytonówka, 

podskakując na wybojach, unosiła nas na południo-wschód od błękitnej linii śnieżnych gór, w 

przeciwną  od  sanatorium  stronę.  Siedzieliśmy  na  podłodze  koło  szoferki  rozglądając  się 

wesoło. Nie można było rozmawiać, bo przygryzłoby się język, więc patrzyliśmy tylko. Rudy 

obłok  gęstego  kurzu  wzbijał  się  za  autem,  potem  rozpełzał  się  i  przysłaniał  wzgórza,  za 

którymi  pozostała  stacja.  Po  trzech  godzinach  drogi  ciemne  pasmo  topoli,  majaczące  na 

horyzoncie, rozsunęło się przed nami odsłaniając dwa szeregi białych domków, rozdzielonych 

szeroką jak plac, prostą ulicą. Piramidalne topole wznosiły w górę regularne rzędy zielonych 

wieżyczek, a na prawo i lewo zbiegały ku osiedlu spadziste zbocza,  jeżące się jasno-żółtymi 

krzaczkami czija. 

Samochód  zatrzymał  się  u  szemrzącego  aryka,  niedaleko  od  biura  sowchozu.  Dotąd 

jeszcze  miło  wspominam  prostą,  serdeczną  gościnność  w  tym  dalekim  sowchozie. 

Zdecydowaliśmy  się  odjechać  stąd  możliwie  najpóźniej:  chłodek  nocy  to  najlepsza  pora  do 

jazdy. Zobaczywszy na drodze obszerny tarantas, Tania zaśmiała się cicho. 

–  Jesteście  wygodnym  pomocnikiem.  Widzicie,  z  jakim  szacunkiem  nas  odwożą, 

tarantasem. 

Agronom,  jadący  też  do  kołchozu,  wziął  na  siebie  obowiązki  woźnicy,  my  z  Tanią 

rozsiedliśmy się wygodnie i ruszyliśmy z lekkim wiaterkiem dmącym nam w twarz. Otoczył 

nas ciemny step pod niskimi, płonącymi gwiazdami. 

Wkrótce  poczułem,  że  ramię  Tani  zaczęło  często  dotykać  mojego.  A  potem  jej 

kędzierzawa  główka  spokojnie  ułożyła  się  na  mym  ramieniu.  Czas  płynął.  Wiaterek 

początkowo  łagodny,  zaczął  teraz  wysuwać  swe  zimne  macki.  Chłód  przed  świtem  nie 

pozwolił nam zasnąć. 

Kołchoz  Tuz-Kul  nie  wydał  mi  się  miejscem  przyjemnym.  Na  nagim  wzgórzu  wśród 

rzadkich,  niedawno  zasadzonych  topól,  rozsiane  były  niziutkie  domeczki,  wysmarowane 

czerwonobrunatną  gliną.  O  szóstej  wieczorem  w  towarzystwie  przewodnika,  z  wielbłądem 

objuczonym  żywnością  wyruszyliśmy  w  piaski.  Za  przykładem  Tani  postanowiłem  pójść 

pieszo,  obok  niej.  Niskie  pagórki  piasku  porośnięte  były  jakąś  kolczastą  rośliną  błękitnawej 

barwy. Trudno było iść, toteż podziwiałem wytrzymałość mojej towarzyszki. Nogi grzęzły w 

sypkim gruncie, duszny żar płynął od piasków; łatwo można sobie było wyobrazić, jakby się 

tu szło w upalne godziny dnia. Po krótkim popasie, przy blasku zorzy wieczornej, weszliśmy 

w  zarośla  saksaułu.  Fosforyzująca  tarcza  mego  zegarka  wskazywała  kwadrans  na  pierwszą, 

gdy  piaski  skończyły  się  i  nogi  poczuły  z  ulgą  twardy  grunt  kamienistego,  porosłego 

background image

piołunem stepu. 

W  oddali  na  wyżynie  błyszczał  czerwonawy  płomyk,  otoczony  obłokiem  złocistego 

świetlnego pyłu. 

– To ognisko na placyku przed namiotami  – objaśniła Tania.  – Nasi jakoś długo nie śpią, 

widocznie czekają na mnie. 

W mroku rozległ się dźwięczny, chłopięcy głos: 

– Matwieju Andriejewiczu, Tania przyjechała! 

Z profesorem zapoznałem się przy świetle ogniska. Był to mały, okrągły człowieczek, o 

kwadratowej twarzy. Jego rozumne oczy kryły się za dużymi szkłami okularów. Zatrzymałem 

się  nieco,  chcąc  podpędzić  bliżej  do  ogniska  ociągającego  się  wielbłąda.  Profesor  po 

przywitaniu z Tanią zwrócił się do mnie: 

–  Pokażcie  się,  Siemionow!  Gdzież  się  tam  chowacie?  Opowiadajcie,  co  słychać  w 

Taszkiencie. 

Wyszedłem  na  oświetlony  ogniskiem  krąg.  Profesor  cofnął  się,  poprawił  okulary  i 

spojrzał na Tanie. 

– Kto to?... A gdzie Siemionow? 

– Siemionow nie przyjechał  – skruszonym głosem odpowiedziała Tania. 

– Nic nie rozumiem. Cóż to za żarty  – zaczął złościć się profesor. 

Wówczas  podszedłem  do  niego  i  wyciągnąwszy  rękę  przedstawiłem  się.  Następnie 

wyjaśniłem krótko przyczynę mego zjawienia się tutaj... 

–  Skądże?  Jakże  tak  można?  Wy,  major,  ranny,  odznaczony  orderami...  Jakoś  to  nie 

bardzo w porządku, mój drogi  – burczał profesor gniewnie spoglądając na Tanie. 

Tania milczała. 

–  A  wreszcie  wasza  ręka...  Czyż  potrafilibyście  pracować?  Nie  spodziewałem  się 

doprawdy, Taniu, takiej lekkomyślności!... 

Roześmiałem  się,  chwyciłem  zdrową  ręką  ciężki  wór  zdjęty  z  wielbłąda  i  bez  wysiłku 

uniosłem go nad głową. Tania klasnęła w ręce. Profesor zmiękł nieco. 

– No, no, cóż mam z wami robić? 

– Wypróbujcie w pracy. Przepędzicie, jeżeli się nie nadam  – zaproponowałem potulnie. 

Tania parsknęła. Skierowane na mnie okulary profesora błysnęły. 

–  Och,  te  dziewczęta!  Wiecznie  te  same...  Wszystko  dobrze,  ale  niech  zjawi  się 

sympatyczny  wojak    –  już  gotowe.  No,  pięknie!  Pijcie  herbatę,  rozgośćcie  się,  a  potem 

zobaczymy. 

W  końcu  jakoś  się  ułożyło.  Gdy  profesor  dowiedział  się,  że  jestem  geologiem,  a  więc 

archeologia nie jest mi obca, zupełnie zapomniał o mym niespodziewanym przybyciu. 

Rankiem  obserwatorium  Nur-i-Deszt  wydało  mi  się  istotnie  zadziwiająco  miłym 

miejscem.  Na  wysokim  kamienistym  wzgórzu  wznosił  się  półkolisty  mur  z  występującą  po 

jego  tylnej  stronie  małą,  niską  basztą.  Krawędzie  muru  pokryte  były  dwoma  masywnymi 

background image

sklepieniami, wspartymi na grubych sześciennych podstawach. Między sześcianami zachował 

się  piękny  arabski  portyk,  na  którym  pozostały  jeszcze  ślady  złotej  arabeski  liter  na 

turkusowym  tle.  Między  małą  basztą  a  sklepieniami  wykopany  był  w  ziemi  głęboki  lej, 

wyłożony  tufem

21

.  Większą  część  leja  wypełniał  wgięty  w  dół,  regularny  marmurowy  łuk 

astronomicznego kwadrantu, opadający i znów wznoszący się dwoma pasami, z wgłębieniem 

w środku. Na bocznych ściankach łuku wyryte były jakieś znaki i podziałki.  Równolegle do 

łuku opuszczały się w dół drobne, starannie wyciosane małe stopnie. 

Profesor nie ograniczał się do obserwatorium. 

– Tutaj już wszystko zbadaliśmy  – powiedział do mnie.  – Miejsce naszej obecnej pracy 

będzie  tam  dalej.    –  Wskazał  ręką  w  stronę  krańca  prawego  skrzydła  muru,  koło  którego 

sterczały resztki zwalonych sklepień i wznosiła się cienka, ostro zakończona mała wieżyczka.  

– Budynek dla obserwacji astronomicznej zachował się, jak widzicie, dobrze. No, oczywiście 

brązowe  części  łuku  kwadranta  i  inne  przyrządy  zostały  dawno  rozgrabione  podczas 

najazdów  Mongołów.  A  tu,  gdzie  będziemy  teraz  przeprowadzali  badania,  była  zapewne 

składnica instrumentów, map gwiezdnych i książek, a może i mieszkania astronomów. Część 

pomieszczeń  jest  wyciosana  w  skale.  Są  tu  jakieś  przejścia,  studnie  i  podziemia,  których 

przeznaczenie  musimy  jeszcze  zbadać.  Górna  nadbudówka  runęła.  Masy  żwiru  i  piasku 

zatarasowały dolne przejścia i nie mam dotąd jasnego wyobrażenia o tej budowli. Przypomina 

to raczej małą fortecę niż obserwatorium. No, cóż? Zaczynamy...  – Z tymi słowami profesor 

dał  nurka  pod  przysypane  pyłem  i  pokryte  zeschłą  trawą  sklepienie.  Wszyscy  troje 

podążyliśmy za nim. 

W  półmroku  kwadratowej  komórki  pod  sklepieniem  panował  miły  chłód.  Uzbrojony  w 

kietmeń    –  narzędzie  w  rodzaju  szerokiego  siekacza    –  zabrałem  się  według  wskazówek 

profesora  do  odgrzebywania  zwałów  ziemi,  odłamków  muru  i  kamieni,  które  nagromadziły 

się tu przy osiadaniu  następnego sklepienia.  Pracowałem ze wszystkich sił;  pot strumieniem 

spływał  ze  mnie,  a  grudy  odwalonej  ziemi  rosły  szybko  po  obu  stronach  komory.  Bardzo 

zadowolony profesor kazał mi odpocząć i chwycił za kietmeń. Potem kopała Tania, a później 

znów ja. Spotniali i zakurzeni grzebaliśmy się jeszcze długo, póki wreszcie nie dotarliśmy do 

niskiej,  dużej  piwnicy,  słabo  oświetlonej  przez  szczeliny  między  kamieniami  w  górze,  pod 

sklepieniem. Uwagę profesora  i Tani pochłonęły  od razu jakieś tafelki z gładkiego kamienia 

złożone na stertę w kącie. W tej ciemnej, pustej piwnicy nie interesowało mnie nic, zacząłem 

więc  oglądać  połączone  z  nią  inne  pomieszczenia.  Wąskie  jak  szczeliny  otwory  bez  drzwi 

łączyły jeszcze trzy dalsze piwnice, w których sufity były wyższe niż w pierwszej. Wszystkie 

były zupełnie puste i tylko w końcu drugiej piwnicy wznosiła się jakaś  budowla w kształcie 

grubego  walca,  złożonego  ze  ściśle  spojonych  ze  sobą  szarych  kamieni.  Po  zewnętrznej 

stronie walca wiły się w górę częściowo zrujnowane wąskie schodki, których koniec ginął w 

                                                   

21

 

T u 1  – skamieniały, porowaty popiół wulkaniczny.

 

 

background image

chaosie gruzu zasypującego kwadratową lukę. W niższej części walca czerniały miniaturowe 

okienka, przez które nawet szczur nie mógłby się przedostać. 

Zajrzałem do jednego z nich i długo wpatrywałem się w czarny mrok, póki nie wydało mi 

się,  że  widzę  tam  jakiś  słaby  odblask.  Popatrzyłem  i  znów  zobaczyłem  ledwo  widoczne 

światło.  Zawołałem  profesora.  Niechętnie  porzucił  oglądanie  tafelek  i  poszedł  za  mną. 

Zwróciłem jego uwagę na walcowatą budowlę, ale profesor nie zainteresował się tym. 

– Patrzcie, Taniu  – powiedział do idącej z tyłu dziewczyny  – to cokół zewnętrznej małej 

wieżyczki,  tej,  co  ma  kształt  minaretu.  Ta  jedna  tylko  ocalała:  zbudowana  z  najtwardszego 

diabazu. 

Na moją uwagę o jakimś świetle wewnątrz profesor odpowiedział: 

–  No,  cóż  tam  może  być?  Pewnie  wpadła  jakaś  kafelkowa  płytka.  Na  wieżyczkę 

wchodziło się po zewnętrznych schodach, a pustka wewnątrz powstała wskutek oszczędności 

materiału, do wewnątrz wejścia nie ma. 

Zawrócił już z powrotem, ale naraz zatrzymał się. 

–  Oho!  To  jest  naprawdę  ważne!    –  i  profesor  wskazał  na  zawaloną  ścianę  piwnicy  za 

występem  szczelinowych  drzwi.  Spod  zwalisk  ledwie  wystawał  mały  stopień,  zapewne 

początek schodów wiodących gdzieś w dół. 

– Widzicie,  Taniu,  mówiłem wam,  że  jeszcze  musi  być trzecie piętro, najniższe.  To jest 

pierwsze,  odkryte  tu  przez  nas,  zejście  w  dół.  Tutaj  będziemy  kopać.  Która  godzina, 

towarzyszu majorze? – opamiętał się nagle profesor. 

– Dochodzi piąta. 

– Oho, to dlatego tak mi się jeść chce. Chodźmy prędzej. 

Na górze weszliśmy w suchy skwar i oślepiający blask, który po mroku w piwnicach raził 

oczy. Przepuściłem naprzód Tanie i profesora i zatrzymałem się, aby lepiej obejrzeć okolicę z 

wysokości pagórka obserwatorium. Na równym placyku na lewo od pagórka stały nasze dwa 

namioty.  I  pagórek,  i  placyk  znajdowały  się  na  płaskim  wierzchołku  rozłożystego, 

kopulastego  wzgórza.  Wzgórze  to  wznosiło  się  w  środku  grupy  złożonej  z  ośmiu  innych 

podobnych  wzgórz,  pokrytych  rzadką,  ostrą  trawą,  zupełnie  niepodobną  do  wesołej  zieleni 

naszych  traw.  Przez  jej  szczecinę  prześwitywały  kanciaste  krawędzie  czarnych  kamieni, 

przysypanych  grubym  piachem.  Kamienie,  wystające  spod  cienkiej  warstwy  gleby  na  tym 

wzgórzu, gdzie stało obserwatorium, były innej, jaśniejszej barwy. Dlatego też nasze wzgórze 

wyróżniało się barwą wśród swych czarnych towarzyszy. 

Dziewięć  wzgórz  stłoczyło  się  na  brzegu  bezkresnej,  stopniowo  obniżającej  się  ku 

południowi  równiny,  a  z  zachodu,  po  prawej  stronie,  prawie  u  samego  horyzontu,  widniało 

zębate  pasmo  dalekich,  śnieżnych  gór.  W  tej  samej  stronie  przecinała  równinę  wąziutka, 

połyskująca srebrzyście wstęga; spływająca z gór rzeczułka okrążała wzgórze obserwatorium 

i  wyginając  się  na  wschód  ginęła  w  piaskach.  W  dole  dokoła  obserwatorium  słał  się  żółty 

step, pocętkowany krzaczkami srebrzystego piołunu i niebieskich kolczastych roślin. Dalej na 

background image

północ step okalało ciemne pasmo zarośli saksaułu na brzegu piasków. 

Spokój, przestrzeń, czyste górskie powietrze, ciężki upalny błękit nad głową... 

Jak  dobrze  się  stało,  że  los  skierował  mnie  tutaj!  Czegóż  mi  jeszcze  potrzeba  do 

szczęścia? Ogarnęło  mnie radosne uczucie wewnętrznego pogodzenia się z sobą,  harmonii  z 

otaczającą naturą. 

– Towarzyszu majorze!  – rozległo się wołanie Wiaczyka, brata Tani.  – Obiad! 

–  Gdzieście  się  podziewali!?    –  wołała  Tania.    –  A  ja  miałam  cudowną  kąpiel,  którą 

chciałam i wam zaproponować. Teraz chodźmy na obiad, a kąpiel odłożymy na wieczór. 

Po obiedzie i krótkim odpoczynku poszliśmy znowu kopać i odgrzebywać odkryte przez 

profesora  schody.  Prowadziły  one  do  szerokiego  wgłębienia  wyciosanego  w  piaskowcu  i 

zawalonego  olbrzymią  masą  gruzu.  Sądząc  po  tym,  jak  wolno  posuwała  się  robota,  trzeba 

było kilku dni wspólnych wysiłków, aby odkopać schody. 

Po  skończonej  pracy  przypomniałem  Tani  o  jej  obietnicy.  Poprowadziła  mnie  wąską 

ścieżynką,  brzegiem  w  dół  rzeczki  do  podnóża  drugiego  pagórka.  Milcząc  szedłem  za  nią, 

wsłuchany w jednostajny szmer bystrej wody rozpylającej w drobne strugi słoneczny blask. U 

skrętu rzeczki Tania zatrzymała się. 

– Siądźcie  i poczekajcie tu na  mnie.  Zrobiliśmy tamę z  Wiaczykiem, więc woda jest do 

pasa. 

Tania  zawróciła  i  szybko  zniknęła  za  zakrętem  brzegu.  A  ja  ułożyłem  się  w  szorstkiej 

trawie  wystawiając  twarz  na  świeży  powiew  lekkiego  wiaterku.  Szmer  rzeki  sprowadzał 

drzemkę. 

– Usnęliście? Chodźcie prędzej. Tak cudownie! 

Świeża i wesoła stanęła Tania przede mną  – nieskazitelne piękno młodości na tle wody i 

słońca.  Zerwałem  się  i  zbiegłem  pod  wysoki  brzeg,  gdzie  znalazłem  maleńką  tamę 

naprzeciwko miniaturowej piaszczystej plaży. Dwa krzywe drzewa niby wartownicy strzegły 

tej  prymitywnej  kąpieli  od  strony  niskiego  prawego  brzegu.  Szybko  zanurzyłem  się  w 

chłodnej wodzie walcząc z prądem. Kąpiel znakomicie mnie odświeżyła. 

Przed namiotem czekał nas już profesor i Wiaczyk z herbatą. 

– Jak kąpiel?  – spytał profesor.  – Ale, ale! Wystawimy geologa na próbę! Niczegoście w 

rzeczce nie zauważyli? Nie? No, mój drogi majorze, wojowaliście i wszystkoście zapomnieli! 

Starożytna  nazwa  tej  rzeczki,  przechowana  w  kronikach,  brzmi:  „Echik”,  co  znaczy 

krwawnik.  Wśród  otoczaków  rzeczki  trafiają  się  często  piękne  kamyczki    –  zobaczcie  przy 

okazji. 

Odkopywanie  niższego  piętra  było  bardziej  skomplikowane  niż  przypuszczaliśmy. 

Prowadzony  pochyło  w  dół  wykop  wciąż  zasypywała  ziemia  i  żwir.  Już  cztery  dni 

pracowałem od rana do późnego wieczora. Mięśnie nabrały nowych sił. Z wolna, nieznacznie 

zachodziła  we  mnie  dziwna  przemiana.  Jak  gdyby  z  nie  znanych  mnie  samemu  zakątków 

duszy napływały nowe, świeże jak wiosenna zieleń uczucia, tak samo nieskończenie spokojne 

background image

i jasne jak otaczająca natura. Owładnęła mną mocno ugruntowana radość życia. Zapomniałem 

niemal,  co  to  znaczy  zmęczenie  i  niezadowolenie.  Ciało,  tak  jak  powinno  być  u  każdego 

idealnie zdrowego człowieka, po prostu nie istniało dla mnie, nie dając niczym znać o sobie, 

poza rozkoszą płynącą z nadmiaru życiowej energii. 

Analizując teraz, rozkładam te odczucia na oddzielne czynniki, ale wtedy wszystko było 

inaczej  i  wyrażało  się  po  prostu  we  wzmożonym  uczuciu  zachwytu  nad  okolicą,  w  której 

znajdowały  się  ruiny  Nur-i-Deszt.  Łamałem  sobie  głowę  starając  się  zrozumieć  tajemnicę 

czaru  tych  pustynnych  wzgórz  i  smutnych  ruin  w  gorącym  pierścieniu  płaskiego  stepu  i 

piasków. Podzieliłem się swymi wrażeniami z Tanią i profesorem. Zgodzili się ze mną. 

– Przyznam się, że nic nie rozumiem  – powiedział Matwiej Andriejewicz.  – Wiem tylko, 

że nigdzie nie czułem się tak dobrze jak tu. 

– To mało: dobrze!  – podchwyciła Tania.  – Mnie przepełnia po prostu jakaś promienna 

radość.  Wydaje  mi  się,  że  to  starożytne  obserwatorium  jest  świątynią,  nie  umiem  jasno 

wyrazić,  czego:  ziemi,  nieba,  słońca  i  jeszcze  czegoś  niewiadomego  i  pięknego, 

przenikającego  nieuchwytnie  oały  ten  przestwór.  Widziałam  wiele  znacznie  piękniejszych 

miejsc, ale żadne z nich nie posiadało tak potężnego czaru jak te pozornie zwyczajne ruiny. 

...Jeszcze  jeden  ciężki  dzień  pracy  skończył  się  o  późnym  zmroku,  ale  nie  chciało  się 

spać. 

Nadeszła  noc.  Ułożyliśmy  się  przy  ognisku.  W  zenicie  czarnej  kopuły  błyszczała  nad 

nami  błękitna  Wega;  na zachodzie,  jak sowie oko,  płonął złoty  Arktur. Gwiezdny pył Drogi 

Mlecznej skrzył się srebrem. 

Tam,  nisko  nad  horyzontem,  płonie  krwawy  Antares,  a  bardziej  na  lewo  widnieje 

przyćmiony Strzelec. Tam jest środek gigantycznego gwiezdnego koła Galaktyki  – centralne 

„słońce”  naszego  wszechświata.  Nie  ujrzymy  go  nigdy.  Olbrzymia  czarna  zasłona  kryje  oś 

Galaktyki. Tam, w tych ciemnych światach, na pewno także istnieje życie, obce, różnorodne, 

inne.  Tam w znacznie większej  ilości żyją  istoty  podobne do nas,  posiadające potęgę myśli, 

tam  w  dali,  niedostępnej  nawet  dla  naszej  wyobraźni...  A  ja,  niczego  nie  podejrzewając, 

patrzę stąd na te światy z tęsknotą i wzruszeniem, jedynie w przeczuciu wielkiego losu,  jaki 

przeznaczony  jest  rodowi  ludzkiemu.  Wielkiego  losu,  tak,  jeżeli  uda  się  pokonać  ciemne 

zwierzęce  siły  panujące  jeszcze  na  ziemi,  które  tępo,  bydlęco  burzą  i  niszczą  cenne 

osiągnięcia ludzkości. 

– Czy śpicie, towarzyszu majorze?  – zabrzmiał głos profesora. 

– Nie, patrzę na gwiazdy... Są tu szczególnie jasne i bliskie. 

– Tak, obserwatorium umieszczono z sensem; powietrze jest tu niezwykle czyste. Zresztą, 

prawie w całej Azji Środkowej powietrze jest jasne, przejrzyste. 

Nic dziwnego, że tutejsze narody  – to dobrzy badacze gwiazd. Wiecie? Kirgizi nazywają 

gwiazdę  Polarną    –  Srebrnym  Gwoździem  Nieba.  Do  tego  Gwoździa  przywiązane  są  trzy 

konie. Za końmi gonią wciąż wkoło cztery wilki i ani rusz nie mogą dogonić. A gdy dopędzą  

background image

–  będzie  koniec  świata.  Czyż  to  nie  jest  poetyczne  przedstawienie  obrotu  Wielkiej 

Niedźwiedzicy? 

– Jakie to dziwne! Pamiętam, że czytałem gdzieś o niebie półkuli południowej. Wysoko, 

tam  gdzie  lśni  Krzyż  Południowy,  wśród  Drogi  Mlecznej  znajduje  się  jaskrawy  obłok 

gwiezdny, a obok niego zupełnie czarna plama  – olbrzymie nagromadzenie ciemnej materii, 

mającej  kształt  gruszki.  Pierwsi  żeglarze  nazywali  to  Workiem  Węgla.  Starożytna  legenda 

australijska  nazywa tę plamę ziejącą  jamą,  wyrwą w niebie,  a  inna  legenda  mówi,  że  jest to 

ucieleśnienie  zła  w  postaci  australijskiego  strusia    –  emu.  Emu  leży  u  stóp  drzewa 

utworzonego  z  gwiazd  Krzyża  Południowego  i  czyha  na  oposa  chroniącego  się  w  gałęziach 

tego drzewa. Gdy emu pochwyci oposa, nastąpi koniec świata. 

–  Tak,  podobne,  tylko  zwierzęta  zupełnie  inne  –  potwierdził  leniwie  Matwiej 

Andriejewicz. 

–  Powiedzcie  mi,  proszę,  profesorze,  kto  i  kiedy  wzniósł  Nur-i-Deszt,  to  „z  sensem 

umieszczone” obserwatorium i dlaczego właśnie w tak pustynnym miejscu? 

–  Pracowali  tu  astronomowie  ujgurscy,  uczniowie  mędrców  arabskich.  No,  a  miejsce  to 

stało się pustynne po najazdach  mongolskich.  Tutaj wszędzie dokoła  są ruiny,  ślady osiedli. 

Siedemset  lat  temu  była  tu  na  pewno  bogata,  ludna  okolica.  Aby  zbudować  takie 

obserwatorium, trzeba dużo umieć i wiele posiadać. 

Profesor urwał. Coś się stało. Tylko że na razie nie wiedziałem co. Drugi wstrząs wyjaśnił 

mi,  że  to  zakołysała  się  ziemia  pod  nami,  jak  gdyby  po  jej  powierzchni  przeszła  kamienna 

fala.  Prawie  jednocześnie  posłyszeliśmy  daleki  huk,  idący  skądś  z  głębin,  pod  naszymi 

nogami.  Naczynia  w  skrzynce  zadźwięczały,  głownie  w  ognisku  rozsypały  się.  Wstrząsy 

następowały jeden po drugim. 

To wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. W ciszy, która nastąpiła, słychać 

było  łoskot  toczących  się  po  zboczu  kamieni  i  osypywanie  się  czegoś  w  ruinach 

obserwatorium. 

Gdy  rano  przyszliśmy  na  miejsce  naszej  codziennej  pracy,  spotkały  nas  tam 

nieoczekiwane zmiany, które powstały w nocy podczas wstrząsów ziemi. Podkopana od dołu 

po  lewej  stronie  ziemna  zapora  osiadła  i  rozsypała  się  odsłaniając  w  prawej  ścianie  płytką 

niszę, uwieńczoną ostrym, strzelistym łukiem. W głębi niszy, spod pyłu i oblepiających grud 

ziemi,  wystawała  kamienna  tablica  z  wyrytym,  zupełnie  niezrozumiałym  dla  nieobeznanego 

oka  splotem  znaków  arabskiego  kufickiego  pisma

22

.  Uradowani  tym  odkryciem  i 

jednocześnie zmartwieni ponownym zasypaniem schodów, szybko oczyściliśmy napis, ukryty 

przez  tyle  wieków  pod  suchym  pyłem  ziemi.  Na  gładkiej  niebieskawej  tafli  litery  były 

wgłębione  i  pokryte  jakby  pomarańczową  emalią  wpadającą  w  odcień  zielonkawy.  Tania  i 

profesor  zajęli  się  odszyfrowaniem  napisu,  a  ja  i  Wiaczyk  znowu  zabraliśmy  się  do 

                                                   

22

 

K u f i c k i e pismo  – starożytne pismo arabskie.

 

 

background image

odkopywania schodów. 

Matwiej Andriejewicz wyprostował plecy i westchnął głośno: 

–  Szkoda!  Nic  ważnego!  Jest  to  potwierdzenie  zachowanych  w  historii  wiadomości... 

Napis głosi, że według edyktu z takiego a takiego roku, w miesiącu Kowus  – to po arabsku 

Strzelec, Taniu? 

– Tak. 

–  A  więc  w  listopadzie  ukończono  budowę  w  miejscowości  Nur-i-Deszt,  nad  rzeczką 

Echik, na wzgórzu  – jak tam, Taniu? 

– Niezupełnie rozumiem tę nazwę. Coś w rodzaju Świecącego Pucharu. 

–  Jakaż  poezja!  Na  wzgórzu  Świecącego  Pucharu,  na  miejscu  dawnych  kopalni 

królewskich  barwników...  Aha,  to z waszej  dziedziny,  majorze...  Ale gdzież tu ślady  jakiejś 

eksploatacji i co tu można było wydobywać? 

– Nie wiem, nie zauważyłem żadnych śladów kopania. 

– Ale byliście przecież ongiś geologiem?  – żartobliwie oburzył się profesor. 

–  Czekajcie,  niech  tylko  odkopię  wam  schody,  a  wówczas  zwolnicie  mnie  na  kilka 

godzin, abym mógł się powłóczyć. Może i geolog się przyda! Bo dotąd moja codzienna trasa 

była wciąż ta sama: rzeczka  – piwnica, rzeczka  – namiot. 

– Aha!  – roześmiał się profesor.  – Spróbujcie znaleźć się w skórze archeologa, z nosem 

wciąż  w  ziemi!...  Ale  macie  rację,  trzeba  ogłosić  dzień  wypoczynku.  Jutro  nie  będziemy 

kopać,  pochodźcie  więc,  zbadajcie.  Tania,  naturalnie,  zajmie  się  praniem...  Nie?  Więc  co? 

Aha, też się powłóczy, pozna trochę geologię? Hm... 

– A cóż tam dalej jest napisane?  – przerwałem profesorowi. 

–  Dalej  następuje:  Na  pamiątkę  wielkiego  dzieła  wyryty  został  ten  napis  i  zamurowana 

starożytna waza z opisem budowli. 

–  Ależ,  profesorze!  Przecież  znalezienie  tej  wazy  miałoby  ogromne  znaczenie  przy 

badaniu całego obserwatorium! 

– Oczywiście, ale nie napisano, gdzie jest zamurowana. To jasne, że w fundamentach. Jak 

ją tam znaleźć? Nawet schodów nie możemy odkopać. 

Nazajutrz  rano  pożyczyłem  od  Wiaczyka  śrutową  strzelbę,  mając  nadzieję  upolowania 

jakiejś  zwierzyny.  Odprowadzani  przez  profesora  żartobliwym  błogosławieństwem, 

wyruszyliśmy  z  Tanią  na  zwiedzenie  wzgórz  Nur-i-Deszt.  Okazało  się,  że  nikt  z  członków 

maleńkiej ekspedycji nie oddalił się dotąd od ruin  – praca pochłaniała cały czas. 

Dzień  był  przedziwnie  upalny  i  cichy.  Najmniejszy  wiaterek  nie  łagodził  suchego  żaru, 

płynącego  od  kamienistej  ziemi.  Długo  chodziliśmy  po  wzgórzach,  wdrapując  się  na  ich 

zbocza,  póki nie zmęczyło nas pragnienie.  Wówczas zeszliśmy w dół,  do rzeczki,  napiliśmy 

się  do  syta  i  zaczęli  w  niej  brodzić  boso.  Duże  kamyki  usuwały  się  spod  nóg.  W 

przezroczystej wodzie  wśród czarnych  i  szarych  otoczaków z rzadka występowały  jaskrawo 

background image

różnobarwne,  wygładzone przez wodę kawałeczki opalu  i chalcedonu

23

. Polowanie  na  ładne 

kamyki  pochłonęło  nas  oboje  i  dopiero  gdy  nogi  zdrętwiały  zupełnie,  wyszliśmy  na  brzeg  i 

wygrzewaliśmy się na ciepłych kamieniach sortując nasze łupy. 

– Czerwone kładźcie tutaj, Taniu. To krwawnik, kamień w starożytności bardzo ceniony, 

podobno posiadający cudowną siłę. 

– Czerwonych najwięcej. Ach, patrzcie, jakie cudo!  – krzyknęła dziewczyna.  – Czy wy 

to znaleźliście? Przezroczysty i mieni się perłowo. 

– Gialit, najcenniejszy rodzaj opalu. Możecie zrobić sobie z niego broszkę. 

–  Nie  lubię  broszek,  pierścionków,  kolczyków,  niczego,  z  wyjątkiem  bransoletek.  Ale 

jeśli mi go tak po prostu darujecie... dziękuję... A dlaczego wzięliście te trzy kamienie, mętne, 

nieładne? 

–  Jak  to,  Tianiu!  Jak  można  tak  lekceważyć  mój  najcenniejszy  łup?  Patrzcie!    –  i 

zanurzyłem  nieefektowny  biały  otoczak  w  wodę.  Kamyk  stał  się  przezroczysty  i  zaczął  się 

mienić błękitnawą barwą. 

– Jakie to ładne!  – zdziwiła się dziewczyna. 

– Aha, nieładny kamień stał się czarodziejski. Za taki uważano go też w starożytności. To 

hydrofan,  nazywany też  „okiem  świata”.  Jest  bardzo porowaty  i dlatego nieprzezroczysty w 

stanie suchym. Przezroczysty i piękny robi się dopiero wtedy, gdy w jego pory wejdzie woda. 

Wszystko to  są  rodzaje  kwarcu.  Jest  ich  wiele,  w  różnych  odcieniach,  rozmaitej  piękności  i 

ceny. 

– Cóż wam dała nasza dzisiejsza wycieczka?  – spytała Tania. 

– Mam teraz pojęcie o geologicznej budowie całej tej okolicy. Nie znalazłem, co prawda, 

nic  szczególnego...  starożytne  granity  i  pokłady  czarnych  kwarcytów  pociętych  żyłami 

kwarcu. Wzgórze, na którym stoi obserwatorium, różni się nieco od innych: jest utworzone z 

kwarcytów  niezmiernie  twardych,  szklistych.  Piękne  kamienie  w  korycie  rzeczki  są 

pozostałością rozmytych kwarcytów,  w żyłach, próżniach  i  naciekach  szczelin  powinno być 

dużo chalcedonu i opalu. 

– A gdzież jest ta kopalnia, o której mówi napis? 

– Właśnie nie wiem. Sami widzicie, że nigdzie nie ma najmniejszych śladów. Może kryją 

się pod ruinami obserwatorium. 

– To źle,  znowu profesor  będzie kpić!  – zakończyła Tania.   – Trzeba wracać. Patrzcie, 

słońce zachodzi. I tak już dobrniemy po ciemku. 

Na czerwonym tle zachodu wyraźnie rysowały się zaokrąglone grzbiety wzgórz. Zupełny 

brak wiatru podkreślał głuchą ciszę piasków. Gdyśmy doszli do wzgórza obserwatorium,  ma 

zachodzie zgasły już ostatnie blaski zorzy wieczornej. 

Ledwo widoczne w blasku gwiazd ruiny powitały nas milczeniem. Tylko gdzieś w oddali 

                                                   

23

 

Chalcedon  – rodzaj krzemionki podobny do opalu.

 

 

background image

lelek  słał  swój  dźwięczny  zew.  Nocą  bywało  tu  niemiło;  ogarnęło  nas  niejasne  poczucie 

niebezpieczeństwa, szliśmy więc na palcach i mówili szeptem jak by bojąc się obudzić coś, co 

drzemie wśród ponurych ruin. 

Nagle poczułem,  że  moje całodzienne  zmęczenie  ustępuje  miejsca  napływającej energii. 

Suche,  nieruchome  powietrze,  mimo  gorąca  promieniującego,  z  rozgrzanych  murów, 

wydawało  się  niezwykle  orzeźwiające.  Miłe,  ledwo  odczuwalne  igiełki  od  czasu  do  czasu 

przebiegały po skórze. 

–  Wcale  się  nie  zmęczyłam    –  szepnęła  mi  Tania  przysuwając  się  tak  blisko,  że  niemal 

dotknęła mnie ramieniem.  – Tu jest coś w powietrzu. 

–  Tak,  sądzę,  że  takie  powietrze  jest  w  pobliżu  dynamomaszyny.  Dotknijcie  swych 

włosów, Taniu, dziwnie się jakoś nastroszyły! 

Tania przesunęła ręką po włosach, starając się przygładzić je, a wówczas rój maleńkich, 

błękitnych iskierek pojawił się pod jej palcami. 

– Jak przed  burzą   – powiedziała Tania  – tylko  że  niebo  jasne  i  wcale  nie  jest duszno, 

przeciwnie. 

–  Dziwne.  W  ogóle  jest  w  tym  miejscu  wiele  rzeczy  niejasnych...    –  zacząłem  i  nagle 

zobaczyłem  słabe  zielonkawe  światło,  które  zabłysło  gdzieś  w  wyłomie  muru... 

Podchodziliśmy  już  do  głównego  budynku  z  łukiem  kwadrantu.  Przypatrzyłem  się  i 

dostrzegłem,  że  kilka  liter  napisu  na  wewnętrznej  ścianie  portyku  świeci  słabym,  ledwo 

dostrzegalnym blaskiem. 

–  Patrzcie,  Taniu!    –  podprowadziłem  moją  towarzyszkę  do  rozwalonego  muru.  W 

nieprzejrzanym  mroku  sklepień  wyraźnie  występowały  wijące  się  litery,  oprowadzone 

zielonkawożółtym blaskiem. 

– Co to takiego?  – wyszeptała poruszona dziewczyna.  – Tu są przecież wszędzie dokoła 

napisy, ale nie świecą. 

– Te wszystkie napisy są, zdaje się, złote? Prawda? 

– Tak  – potwierdziła Tania. 

–  A  to...  chwileczkę...    –  ostrożnie  wśliznąłem  się  do  portyku  i  zapaliłem  zapałkę. 

Zagadkowy blask na chwilę znikł. Zwietrzały mur ślepą ścianą stanął przede mną. Zdążyłem 

jednak dojrzeć ocalały kawałek kaflowej płytki, pokryty gładką glazurą z wyrysowanymi  na 

niej pomarańczowozielonymi literami.  – To jest pisane nie złotem, ale taką samą emalią jak 

przy schodach, w piwnicy. 

– Chodźmy prędko, zobaczymy  – żywo zaproponowała Tania. 

–  Chodźmy    –  zgodziłem  się  i  spytałem:    –  Byliście  kiedy  nocą  w  obserwatorium?  Wy 

albo profesor? 

– Nie, ani razu. 

–  Więc  zrobimy  tak:  pójdziemy  najpierw  do  obozu,  ale  na  razie  nie  mówcie  o  niczym 

profesorowi.  Zjemy  kolację,  a  gdy  wszyscy  zasną,  jeżeli  chcecie,  pójdziemy  na  wyprawę. 

background image

Jeżeli jesteście zmęczeni, wybiorę się sam. 

– Ale skąd! Jakie tam zmęczenie! Wszystko jest takie ciekawe, tajemnicze! 

– Wspaniale.  Tylko umawiamy się,  Taniu:  ani  słówka profesorowi.  Sam  jeszcze  nic  nie 

rozumiem,  ale  jeżeli  razem  znajdziemy  jakieś  wyjaśnienie    –  toż  to  będzie  poranna 

niespodzianka dla profesora. 

Ciepła, silna ręka dziewczyny uścisnęła mocno moją dłoń. Szybko zeszliśmy ze wzgórza 

na placyk, gdzie zazwyczaj płonęło niewielkie ognisko. Pogderawszy na nas za spóźnienie się 

na  kolację,  profesor  zaczął  wypytywać  o  rezultaty  wyprawy.  Według  przepowiedni  Tani 

posypały  się  na  moją  biedną głowę dobroduszne  kpinki profesora, gdy tylko dowiedział  się, 

że nie znalazłem nigdzie śladu wydobywania barwników. 

– Niech tam! Lepiej już nie pytać, coście razem z Tanią po ciemku znaleźli! No, no, nie 

gniewajcie  się.  Pokażcie  wasze  kamyczki...  Jak  dużo  krwawników!  Gdyby  tak  popracować 

parę dni, można by zebrać cały worek. Teraz krwawnik nie jest tak ceniony;  jeszcze jeden z 

wielu  przykładów  zapomnianej  z  wiekami  mądrości  doświadczenia  ludzkiego.  Dawniej  w 

całej Małej Azji kamień ten był jednym z najbardziej cenionych. Robiono z niego bransolety, 

naszyjniki,  klamerki.  I  wierzono,  że  krwawnik  chroni  człowieka  od  wielu  chorób.  A 

najciekawsze,  że  ta  wiara  jest  czymś  więcej  niż  prostym  zabobonem.  Dowiedziałem  się 

niedawno...    –  Profesor  umilkł  patrząc  w  zamyśleniu  na  oświetlony  ogniskiem  czerwony 

kamień. 

– Czegoście się dowiedzieli? Powiedzcie  – prosiła Tania. 

–  Ach,  bardzo  proste.  Medycy  podejmują  próby  leczenia  krwawnikiem.  Okazuje  się,  że 

prawie  zawsze  jest  on  promieniotwórczy,  chociaż  minimalnie,  znikomo,  zaledwie  w  tym 

stopniu,  co  organizm  ludzki.  Ale  właśnie  dzięki  tej  minimalnej  radioaktywności  działa  on 

dodatnio na system nerwowy przywracając mu równowagę czy też bo ja wiem co... 

–  „Rad!”    –  wstrząsnął  mną  mglisty  domysł,  a  w  głowie  zawirowiały  myśli  o 

wyładowaniach  elektrycznych,  świecących  napisach,  pomarańczowozielonych  farbach. 

Poderwałem  się  niecierpliwie,  ale  natychmiast  opanowałem  się  i  z  pośpiechem  wyjąłem 

papierosy. 

– Cóż to? Ukłuło was coś?  – spytał zdziwiony profesor.  – Chyba czas już spać. Jeżeli się 

jutro wcześnie zabierzemy do pracy, na pewno odkopiemy wejście. Wy jak tam sobie chcecie, 

ale my z Wiaczykiem idziemy spać. 

Zostaliśmy  we  dwoje  z  Tanią.  Paliłem  nerwowo,  czekając  aż  profesor  zaśnie  i  będzie 

można wziąć świece na nocną wyprawę dla zbadania tajemnic obserwatorium Nur-i-Deszt. 

Wreszcie Tania zdobyła dwie świece, a ja wyciągnąłem ze sterty narzędzi potężny łom. 

– A to po co?  – zdziwiła się dziewczyna. 

– Przyda się, a nuż trzeba będzie odwalić kamień, wybić jakąś płytę. 

W  dole,  w  murowanych  piwnicach,  panował  zupełny  mrok.  Szliśmy  po  omacku  znaną 

sobie  dobrze  drogą,  nie  zapalając  światła.  Skręciliśmy  na  prawo  w  szczelinowe  wejście, 

background image

dostaliśmy się do niszy schodów. 

Tanie  krzyknęła.  Wielka  tablica  świeciła  bardzo  słabo,  ale  jednak  wyraźnie,  splotami 

kufickich liter. Tak samo świeciło złociste pasemko biegnące po występie łuku schodów. 

– Tak, rozumiem  – rozmyślałem głośno – tu w dzień jest mało światła. 

– No, więc co z tego?  – niecierpliwie spytała Tania. 

–  Teraz  nie  pytajcie  mnie,  zanim  nie  rozwiążę  całej  zagadki.  Chodźmy  w  górę,  do 

kwadranta.  Z  pewnością  znajdziemy  tam  jeszcze  resztki  świecących  napisów.  Stop,  dajcie 

świecę! Zajrzyjmy i tu. 

Przypomniałem  sobie  zagadkowy  odblask  wewnątrz  cokołu  wieżyczki  astronomicznej, 

gdy  zajrzałem  tam  pierwszego  dnia,  postanowiłem  dostać  się  do  wnętrza  cokołu.  Zacząłem 

ostrożnie  podważać  łomem  ściśle  spojony  z  innymi  kawałek  kamienia,  leżący  nad  wąską 

szczeliną wentylacyjną. 

Kamień  ustępując  pod  naciskiem  zachybotał  się.  Nacisnąłem  silniej  i  pociągnąwszy 

gwałtownie  ku  sobie  wyważyłem  kamień.  Z  drugim  poszło  łatwiej.  Powstał  otwór 

wystarczający,  aby  przesunąć  przezeń  głowę  i  rękę  ze  świecą.  Płomień  świecy  rozjaśnił 

ciasne  wnętrze  baszty,  okrągłe,  wysoko  w  górze  ginące  w  mroku.  Po  lewej  stronie, 

naprzeciwko  wybitej  przeze  mnie  dziury,  znajdował  się  wielki  ociosany  kamień,  a  na  nim 

stało  pokryte  grubą  warstwą  kurzu  duże  naczynie  o  szerokiej  szyjce,  mglisto  świecące 

zakurzoną glazurą. 

– Waza, Taniu, waza!  – wykrzyknąłem i ustąpiłem dziewczynie miejsca u wyłomu. 

– Nie przejdziemy! Jak się tam dostać?  – spytała Tania tłumiąc radosne westchnienie. 

– Zaraz!  – podniecony odkryciem podważyłem prędko jeszcze dwa kamienie. Zaledwie 

przedostałem się do wnętrza wieżyczki, pośpiesznie cofnąłem się w tył; na prawo i z tyłu za 

kamieniem, na którym stała waza, ziała ciemnością otchłań studni. Do tej studni schodziły w 

dół  wąskie  stopnie,  które  wyżej  kręciły  się  spiralnie  w  górę  ku  jakiemuś  występowi 

wewnętrznej części baszty. Podałem Tani wazę przez wyłom i oświadczyłem: 

– Poczekajcie na mnie, Taniu. Zejdę na dół. 

–  Nie,  nie,  jak  też  pójdę  z  wami:  kto  wie,  co  tam...    –  umilkła  zmieszana.  Oczy  nasze 

spotkały  się  i  ja...  No,  jednym  słowem,  zszedłem  opierając  się  rękami  o  ściany  studni  i 

pomogłem zejść Tani. 

Studnia nie była głęboka. Zresztą okazało się, że to wcale nie była studnia, ale nierówne, 

nieco  pochyłe  przejście,  wybite  w  skale.  Poczuliśmy  chłód  poprzez  nasze  lekkie  ubrania, 

jednak  nie  był  to  chłód  zatęchły,  piwniczny,  lecz  świeży,  przypominający  bogate  w  ozon 

powietrze górskie. Na głębokości kilku metrów przejście rozszerzało się w nieregularną dużą 

pieczarę o skopanych ścianach, porytą idącymi w różnych kierunkach bruzdami. Wiedziałem 

już,  czego  szukać!  Gdzieniegdzie  w  szczelinach  łupków  krzemionkowych  i  kwarcytów,  na 

dnie bruzdek, pozostały niewielkie ślady ochry cytryno-wożółtego i pomarańczowego koloru. 

– Oto kopalnia barwników, Taniu! Ale to nie są zwykłe barwniki! 

background image

Wróciliśmy  na  górę.  Nie  usłuchałem  protestów  Tani  i  popełniłem  świętokradztwo:  nie 

czekając  dnia  zabrałem  wazę.  Przyciskałem  mocno  do  piersi  ciężkie  naczynie  i  stąpałem 

ostrożnie  bojąc  się potknąć.  Koło portyku zostawiliśmy  cenną zdobycz  i powoli obeszliśmy 

całą  budowlę.  Miałem  rację.  Jeszcze  w  kilku  miejscach  odkryliśmy  jakieś  świecące  znaki. 

Świecące linijki były też na łuku kwadranta. 

Zszedłszy  do  rzeczki,  ostrożnie  zdjęliśmy  pokrywę  wazy.  Wewnątrz  niej  nie  było  nic 

prócz  pyłu.  Wówczas  obmyliśmy  wazę  z  wierzchu,  cicho  przenieśliśmy  do  namiotu  i 

postawiliśmy  ją  u  wezgłowia  profesora,  ciesząc  się  z  góry  jego  jutrzejszym  zdumieniem  i 

wstrząsem. 

– No, a teraz opowiadajcie!  – prosto w ucho szepnęła mi Tania.  – I tak nie zasnę, póki 

się wszystkiego nie dowiem. 

Odeszliśmy  od  namiotu  i  położyliśmy  się  na  brzegu  rzeczki,  która  z  melodyjnym 

szmerem płynęła w ciemny step. 

– To wszystko jest bardzo proste, Taniu: tu są pokłady rud uranowych, a więc jest i rad. 

Te żółte plamy  – to ochra uranowa. Stosuje się ją w ceramice dla otrzymania bardzo trwałej 

emalii  o  mocnych,  czystych  barwach:  pomarańczowej,  żółtozielonej,  oliwkowej.  Rudy 

uranowe  spotyka  się  w  szczelinach  kwarcytów.  Były  wydobywane  już  w  starożytności,  ale 

rad,  rad!  Oprócz  uranu  jest  rozsiany  zapewne  w  minimalnej  ilości  w  krzemionkowej  masie 

jasnych  kwarcytów.  Myślę,  że  całe  wzgórze  obserwatorium,  utworzone  z  tych  kwarcytów 

promieniuje  emanacją  radu.  Kwarcyty  są  widocznie  nieco  radioaktywne.  Sole  radu, 

zmieszane z innymi minerałami, dają niezwykle trwałe świecące barwniki. Szczególnie teraz, 

w czasie wojny, te świecące mieszanki mają szerokie zastosowanie. Okazuje się, że starożytni 

astronomowie znali ten sekret i może nawet sama nazwa Nur

r

i-Deszt  – „Światło Pustyni”  – 

jest też związane z dziwnymi zjawiskami w obserwatorium.  Rad  jest  jeszcze  mało  zbadany. 

Wiemy, że jonizuje powietrze, gromadzi elektryczność i ozon, zabija bakterie, unieszkodliwia 

trucizny.  Teraz  rozumiem,  na  czym  polega  radosny,  podniecający  wpływ  tej  miejscowości: 

olbrzymia  masa  radioaktywnych kwarcytów,  nie  przykrytych z wierzchu  innymi pokładami, 

tworzy wielkie pole słabego radoczynnego promieniowania, widocznie w najkorzystniejszych 

dla ludzkiego organizmu dawkach. Pamiętacie, co mówił profesor o krwawniku? Dziś nie ma 

wiatru i dzięki temu nagromadziło się tu większe niż kiedykolwiek skupienie emanacji radu. 

Zauważyliśmy to oboje dzisiejszej  nocy.  Jakież ciekawe  i  nieoczekiwane odkrycie,  prawda?  

– Położyłem swą rękę na ręce dziewczyny. 

–  Tak,  ciekawe    –  obcym  głosem  powiedziała  Tania  i  szybko  wstała.    –  No,  trzeba  iść 

spać, już późno... 

Pozostałem  na  brzegu,  nieco  zaskoczony  nagłym  chłodem  Tani.  Wszystkie  moje  myśli 

krążyły  dokoła  nieoczekiwanego  odkrycia.  W  dalszym  ciągu  wyszukiwałem  coraz  więcej 

faktów  potwierdzających  moje  przypuszczenie  i  długo  jeszcze  leżałem  w  ciemnościach. 

Zaplątawszy się wreszcie w labiryncie chemii powlokłem się na swe posłanie. 

background image

Obudziły  mnie  głośne  okrzyki  profesora  wzywające  nas  wszystkich.  Waza  została 

wyniesiona  na  świat.  Deseń  błyszczącej  emalii  aksamitnej,  zielonoczarnej  barwy  wił  się 

wśród jaskrawych pomarańczowych,  brązowych  i  oliwkowych pasm.  Takie przepiękne tony 

glazury  mogą  dać  jedynie  połączenia  uranu.  Nowe  potwierdzenie  nocnego  odkrycia  w 

oślepiającym blasku dnia! 

Opowiedziałem  profesorowi  wszystkie  moje  rozważania  na  ten  temat.  Trzeba  było 

widzieć  radosne  podniecenie  uczonego!  Dodałem  jeszcze,  że  promieniowanie  radu 

zwiększało przezroczystość powietrza tuż nad obserwatorium. 

– No, to już może za daleko idziecie...  – oświadczył profesor.  – A co do naszych spraw, 

zupełnie  zgadzam  się  z  wami.  Ta  okolica  jest  nie  tylko  miejscem  światła  ale  i  radości.  Ale 

dlaczegóż to Tania taka dziś smutna? Co się stało? 

– Nie, skądże, nic mi nie jest... 

Po powtórnym zwiedzeniu kopalni powróciliśmy do roboty na schodach. Pod koniec dnia 

udało nam się oczyścić nieduży otwór, przez który przedostaliśmy się wszyscy kolejno. Były 

tam piwnice składające się z kilku izb. Nie wiem, czego mógłby się tam dopatrzyć archeolog, 

bo dla mnie piwnice te były równie puste jak wszystkie poprzednie. 

O  zachodzie  wiatr  pomknął  po  stepie,  różowy  pył  kłębił  się  nad  stalowym  dywanem 

piołunu. Profesor z Wiaczykiem szli przodem, a zamyślona Tania zwolniła kroku i pozostała 

w tyle. Dopędziłem dziewczynę i delikatnie ująłem jej rękę. 

–  Co  wam  jest,  Taniu?  Taka  zawsze  wesoła,  ożywiona  i  nagle...  Wydaje  mi  się,  że  ta 

zmiana nastąpiła po naszym wczorajszym odkryciu. 

Dziewczyna bacznie spojrzała mi w twarz. 

–  Nie  wiem,  czy  mnie  zrozumiecie,  ale  powiem...  Nur-i-Deszt  jest  naprawdę  miejscem 

radości. Myślałam, że radość ta jest we mnie, pochodzi ode mnie, że jestem silna, swobodna, 

wesoła.  Nagle  zjawiacie  się  tutaj    –  dziewczyna  zacięła  się    –  surowy,  zamknięty  w  sobie, 

zahartowany w ogniu wojny. I także stajecie się jasny, radosny... Aż tu nagle okazuje się, że 

przyczyną tego jest rad, tylko rad... Więc, gdyby nie było radu...  – głos dziewczyny zniżył się 

niemal do szeptu  – nie byłoby cudownego uroku tych dni przy starożytnym obserwatorium. 

Tania odwróciła się, wyrwała rękę i zbiegła w dół po zboczu wzgórka. 

Powoli poszedłem za nią. Stanąłem i obejrzałem się na ruiny Nur-i-Deszt. 

„Światło Pustyni”,  tak,  niewątpliwie także  i  światło dla pustyni  mojej duszy.  Nie  minie, 

pozostanie na zawsze radość tych dni spędzonych w obserwatorium Nur-i-Deszt. 

 

Znów,  jak  dawniej,  siedzieliśmy  z  Tanią  u  dogasającego  ogniska.  Obok  mas 

promieniowała  złocistym  światłem  starożytna  waza,  świecąca  czasza  dawno  minionych,  ale 

niezgasłych nadziei ludzkich. 

–  Taniu  droga    –  mówiłem    –  tutaj  odżyła  moja  dusza  i  otworzyła  się  na...  twoje 

spotkanie.  Kto  wie,  może  dzięki  dalszym  postępom  nauki  wpływ  substancji 

background image

promieniotwórczych będzie poznany jeszcze głębiej. A któż zaręczy, że nie działają na nas w 

tej chwili jakieś inne promienie  – no, chociażby promienie kosmiczne? Oto tam  – wstałem i 

wskazałem na gwiaździste niebo  – są może potoki najrozmaitszej energii, płynące z czarnych 

głębin przestworzy... cząsteczki dalekich, gwiezdnych światów. 

Tania wstała i gwałtownie zbliżyła się ku mnie. W jasnych oczach dziewczyny odbijał się 

popielaty gwiezdny blask. 

A  wysoko  nad  nami,  przecinając  świetlne  obłoki  Drogi  Mlecznej,  błyszczał  rozpostarty 

Łabędź wyciągając swą długą szyję w wieczystym locie w przyszłość. 

background image

CIEŃ PRZESZŁOŚCI 

 

No, nareszcie! Wiecznie się spóźniacie!  – wesoło zawołał profesor, gdy do jego gabinetu 

wszedł  Siergiej  Pawłowicz  Nikitin,  młody,  ale  już  sławny  z  powodu  swych  odkryć 

paleontolog.  – Miałem dziś gości. Prosto z wystawy rolniczej  – dwóch wielkich czabanów 

ze  wschodnich  stepów.  Oto  prezent  od  nich,  wyraz  szacunku  dla  uczonych;  popatrzcie: 

melon,  olbrzymi,  żółty.  A  jak  pachnie!  My  go  tu  zaraz...  tego...  za  zdrowie  dzielnych 

pasterzy! 

– Czy po to wezwaliście mnie, profesorze? 

– Zanadtoście niecierpliwi, młody człowieku. Odwróćcie się w lewo, do tego stoliczka. 

Nikitin szybko podszedł do małego stolika w rogu gabinetu. Na nim, na szarym kartonie, 

leżały  porządnie  ułożone  gładkie,  ciemnobrązowe  szczątki  dużych  kości  wykopaliskowych. 

Paleontolog  wziął  jedną  z  nich,  postukał  w  nią  paznokciem  i  odwrócił  na  drugą  stronę. 

Kolejno obejrzał wszystkie osiem kawałków; były ciężkie, mocne, przepojone krzemieniem i 

żelazem. 

Wieloletnia  praktyka  w  dziedzinie  anatomii  kośćca  pozwoliła  Nikitinowi  uzupełnić  w 

myśli i odtworzyć brakujące części kości; z ich charakterystycznych kształtów powstał w jego 

wyobraźni cały szkielet wymarłego zwierzęcia. 

–  No,  teraz  rozumiem  wszystko.  Kości  mają  ciemną  wypolerowaną  skórkę,  ogorzałość 

pustynną. Czabanowie zebrali je wprost z powierzchni pustyni... Wasiliju 

 

Pietrowiczu,  przecież  to  dynozaury.  Tak  dobrze  zachowane    –  to  pierwsze  tego rodzaju 

odkrycie w naszym kraju! Należy jakoś odwdzięczyć się czabanom. 

– Ach, myślicie może o jakiejś nagrodzie? Ale przecież oni, mój drogi, bogatsi są od nas 

wszystkich! Pytali, czy nie potrzebujemy czegoś z ich kołchozu. Nie, to bezinteresowny kult 

dla  nauki.  Jutro  znów tu przyjdą,  pragną się z wami  spotkać. Chcieli przynieść  jeszcze  jakiś 

silan

24

. No, przetnijcie melonik i spokojnie porozmawiajmy. 

Z  kawałkiem  aromatycznego  melona  w  ręku  Nikitin  kucnął  przed  olbrzymią  mapą, 

wiszącą  na  ścianie  gabinetu,  wpatrując  się  w  jej  dolny  lewy  kąt  upstrzony  drobnymi 

punktami,  oznaczającymi  niebezpieczne  piaski.  Stary  uczony  przechylił  się  przez  poręcz 

fotela wodząc wzrokiem za palcem Nikitina. 

–  To  olbrzymie  pole  kości  dynozaurów  znajduje  się  mniej  więcej  tu    –  mówił  młody 

paleontolog.    –  Trzysta  pięćdziesiąt  kilometrów  od  źródeł  Tałdy-saj.  W  pobliżu  studni 

Bissekty. Trzeba będzie jechać piaskami do wzgórz Lajili, a dalej  – to już kamienna pustynia 

i miejscami step. 

                                                   

24

 

Silan  – przyjacielski prezent, podarunek w Azji Środkowej.

 

 

background image

Oślepiający  blask  słoneczny  raził  nie  przyzwyczajone  oczy  odbijając  się  od  białych 

murów  niskich  budynków.  Nikitin  szedł  po  miękkim  kobiercu  żółtego  pyłu  przez  obszerne 

podwórze stacji towarowej. 

Trzy nowiutkie auta wyjechały już za bramę i stanęły gęsiego na brzegu drogi, czekając 

na naczelnika. Wysoko wznosiły się ich białe, brezentowe budy. Błyszczący lakier wozów był 

już  pokryty  czerwonawym  pudrem  kurzu.  Wzdłuż  drogi,  po  dużych  kamieniach  szerokiego 

aryku, szemrząc płynęła czysta woda, jak gdyby kpiąc sobie ze znoju i kurzu. Cicho warczały 

na małych obrotach zapuszczone motory aut. 

Nikitin  siadł do szoferki  stojącego na przedzie auta, drzwiczki zatrzasnęły się; ukośnym 

słupem wzniósł się i wyzłocił kurz. Samochody ruszyły ku białym domom i zielonym ulicom 

miasta rozrzuconego u północnych stoków spalonych słońcem wzgórz. 

Wracając późno z posiedzenia Nikitin szedł wolno wzdłuż cicho szemrzącego aryku.  W 

domach, w cieniu gęstych liści drzew, było już ciemno. 

Przed nim z cienia alei, lekko przeskoczywszy aryk, wyszła na drogę dziewczyna w białej 

sukni.  Jej gołe,  opalone  nogi zlewały  się niemal  z ginącą w ciemności drogą i wskutek tego 

wydawało się, że dziewczyna płynie nie dotykając ziemi. Dwa grube, czarne warkocze, ostro 

kontrastujące z białą suknią, ciężko opadały na jej plecy i rozplecionymi końcami opuszczały 

się do połowy bioder. 

Nikitin stanął, poddając się przez chwilę mimowolnej zadumie, a potem ruszył szybciej i 

wkrótce  znalazł  się  przed  wielką  bramą  z  desek  wiodącą  do  domu,  który  udzielił  gościny 

ekspedycji. 

Na  dużym  podwórzu,  oświetlonym  elektrycznością,  zobaczył  Nikitin  członków 

ekspedycji zebranych przy autach. Wszyscy śmieli się z czegoś wesoło; nawet ponury starszy 

szofer uśmiechał się dobrodusznie. 

Do  Nikitina  podbiegła  czarnooka  Marusia,  preparator  ekspedycji,  która  w  tych  dniach 

wybrana została na organizatora partyjnego. 

– Gdzie przepadacie, towarzyszu Nikitin! Postanowiliśmy zrobić zebranie, a was nie ma. 

Czekaliśmy, czekaliśmy i jakoś samo się zaczęło. 

– Wesołe zebranie!  – uśmiechnął się Nikitin. 

– A wszystko z powodu nazw aut!  – wyjaśniła Marusia. 

– Jakich nazw? 

–  Wiecie,  postanowiliśmy,  że  auta  będą  współzawodniczyły.  A  Martyn  Martynowicz 

zaproponował, aby dla wygody nazwać każde auto. 

– I coście postanowili? 

Do  rozmowy  wtrącił  się  Martyn  Martynowicz,  Łotysz,  starszy  człowiek,  w  okrągłych 

okularach, specjalista od wykopalisk. 

– Wasze nazwaliśmy „Błyskawicą”, a dwa inne „Niszczycielem” i „Dynozaurem”. 

Donośny głos trąbki o trzech tonach rozległ się  na ulicy, we wrotach zapłonęły  i znowu 

background image

przygasły latarnie czarnego ZIS-a. 

Nikitin poszedł  na spotkanie  sekretarka komitetu obwodowego,  z którym rozmawiał  już 

kilkakrotnie w sprawach ekspedycji. 

– Urządziliście się nieźle  – obejrzał się dokoła sekretarz.  – No, kiedyż w drogę? 

– Pojutrze. 

–  Wspaniale,  towarzyszu  Nikitin!  A  właśnie  mam  prośbę  do  was.    –  Sekretarz  zrobił 

pauzę.  – Jadę wprost z zebrania. Okazało się, że przy Bissekty są pokłady asfaltu, trzeba je 

zbadać.  Moi  geologowie  naciskają.  Po  prostu  trzeba  zabrać  pracownika  Urzędu 

Geologicznego. 

Nikitin  zakłopotał  się  i  zachmurzył.  Sekretarz  wziął  go  pod  rękę  i  obaj  odeszli  w  głąb 

podwórza. 

– Chyba wszystko? 

– Wszystko, towarzyszu Nikitin. Możemy zacząć ładować auto do drogi. 

–  Róbcie  to  razem  z  Matrynem  Martynowiczem.  Na  naszą  „Błyskawicę”,  która  pójdzie 

pierwsza    –  benzynę  i  instrumenty.  Na  „Dynozaura”    –  benzynę,  deski  i  namioty.  Na 

„Niszczyciela”  – wodę, żywność i gumę. 

Przez  niskie  otwarte  drzwi  wdzierał  się  upalny  oddech  dnia.  Nikitin  zbierał  to  torby 

rozrzucone na stole papiery śpiesząc do urzędu telegraficznego. 

– Czy można?  – dał się słyszeć miękki kobiecy głos.  

W oślepiająco jasnym czworoboku drzwi pojawiła się w aureoli światła zgrabna sylwetka 

w  białej  sukni.  Dziewczyna  pochyliła  się  z  lekka,  wpatrując  się  w  półmrok  izby,  i  przed 

Nikitinem mignęły wczorajsze czarne warkocze... 

Serce  Nikitina  zabiło  w  niespokojnym  przeczuciu  czegoś  dobrego.  Wstał  na  spotkanie 

dziewczyny trzymającej w ręku małą walizeczkę i znajomość została zawarta. 

– Miriam, a jak dalej?  – spytał paleontolog. 

– Taszmuradowa, ale Miriam wystarczy  – uśmiechnęła się dziewczyna. 

– Więc nie przeraża was, że ekspedycja jest trudna i daleka?... 

Czarne oczy dziewczyny błysnęły drwiąco: 

– Nie,  nie przeraża.  Wasza ekspedycja jest tak dobrze wyposażona... Wczoraj kierownik 

oświadczył mi, że ta wycieczka może zastąpić wyjazd do miejscowości kuracyjnej... 

– No, dobrze  – Nikitin wyciągnął do niej rękę  – wybierajcie sobie auto,  jakie się wam 

podoba. 

– Chciałabym, jeżeli można, w „Niszczycielu”, z Marusią  – poprosiła Miriam. 

– O,  już zdążyłyście  się dogadać?  – roześmiał się paleontolog wychodząc na podwórze 

razem  z  Miriam.    –  Tak    –  nagle  stwierdził    –  właściwie  poznałem  was  już  wczoraj. 

Wieczorem na ulicy Engelsa... 

Ukłonił się i poszedł ku bramie, a dziewczyna patrzała za nim zdumiona. 

Auta  jechały  gęsiego,  kołysząc  się  i  podskakując  po  bezdrożach.  Szary,  płaski  step, 

background image

porosły  piołunem,  wypalony  był  żarem  wysokiego  słońca.  Monotonne  i  bezbarwne  było 

wyblakłe, groźne niebo bez najmniejszej chmurki, zwisające ciężko nad równiną. Od czterech 

dni  wieczorami  i  rankami  miarowo  warczały  motory.  Mimo  niewielkiej  szybkości  aut, 

ekspedycja odjechała już czterysta kilometrów od białego miasta i kolei. 

Na  przestrzeni  czterystu  kilometrów  ukazywały  się  i  znikały  z  oczu  barchany,  skaliste 

wzgórza, równy step porosły piołunem, białożółte sołonczaki. 

Ponuro  zgrzytały  tryby  przekładni,  głośno  warczały  motory,  czarne  kierownice  ślizgały 

się  w  spoconych,  zmęczonych  rękach  szoferów  i  leciały,  leciały  błękitnawym  dymkiem  w 

bezkresny step setki litrów drogocennej benzyny. 

Raz tylko w ciągu tej całej drogi późnym wieczorem wyjrzała zza wysokich wzgórz miła 

łuna  elektrycznych  świateł    –  fabryka  siarki.  A  później  z  rzadka  trafiały  się  okrągłe 

wojłokowe  jurty    –  czasowe  schroniska  ludzkie  tu,  gdzie  wieczna  była  jedynie  niezmienna, 

pozbawiona wyrazu pustynia. 

Minąwszy  fabrykę  długo  jechali  wykorzystując  blask  księżyca  i  ostatni  odcinek  dobrej 

drogi.  Gładkie  takyry

25

  w  księżycowym  świetle  błyszczały  jak  niezliczone  małe  jeziorka. 

Auta  zwiększyły  szybkość  na  ich  twardej  powierzchni.  Step  wydawał  się  nocą  tajemniczy  i 

przyjazny. 

Nikitin wydał polecenie zatrzymania się na nocleg dopiero wtedy, gdy auta znów zaczęły 

podskakiwać  na  wybojach,  podnosząc  gęsty  kurz  na  pagórkowatej  powierzchni  pulchnej 

gliny. 

Biwak  został  jasno  oświetlony  elektrycznymi  lampkami,  przyczepionymi  z  tyłu  do  aut, 

ale miejsce na nocleg było bardzo niemiłe. Nogi tonęły niby w głębokim śniegu w nierównej, 

miałkiej ziemi, z której gdzieniegdzie sterczały kruche, gołe źdźbła jakiejś wyschłej trawy. Na 

przedzie  ledwo  dostrzegalne  w  osłonie  księżycowego  światła  majaczyły  wzgórza  Lajili    – 

początek  najbardziej  bezwodnej,  kamienistej  pustyni,  ukrywającej  gdzieś  w  swej  głębi 

cmentarzysko wykopaliskowych potworów. 

Odcięcie  od  świata  szczególnie  dało  się  odczuć  za  bezkresnymi  rzędami  wzgórz 

pokrytych  szarym  żwirem.  Ekspedycja  zagubiła  się,  jak  gdyby  odeszła  w  niebyt  w 

niezliczonych  skrętach,  objazdach,  zjazdach  i  wspinaniach  się.  Trzy  szare  auta  minęły 

wzgórza i wjechały na martwą bezkresną równinę, pokrytą cienką warstwą drobnego piasku. 

Nad  pustynią  drżała  mgiełka  rozgrzanego  powietrza,  którego  powiewy  nieco  łagodziły 

niemiłą rzeczywistość. 

Przed  uczestnikami  ekspedycji  pojawiały  się  kuszące  błękitne  jeziora,  cudowne  gaje, 

połyskujące  w  oddali  szczyty  śnieżnych  gór.  Czasem  morze  pluskało  zupełnie  blisko,  tuż 

przed  tępymi  nosami  aut.  Lekkie,  owiane  mgłą  fale  unosiły  białą  pianę.  Po  kilku  minutach 

zamiast morza zjawiły  się  białe domy ocienione  gęstymi drzewami,  domy podobne do tych, 

                                                   

25

 

T a k y r  – przestrzeń pokryta wyschniętą, gładką i twardą gliną, pozbawiona roślin.

 

 

background image

które  pozostały  daleko  na  południu,  za  piaskami.  Nawet  sylwetki  aut,  ostre  i  wyraźne, 

rozpływały  się,  to  wydłużając  się  do  niewiarogodnych  rozmiarów,  to  na  odwrót,  rosnąc 

wzwyż i wydymając się niby jakieś słonie-olbrzymy. 

Zapadał  mrok.  Po raz ostatni w purpurowych promieniach zachodu ukazały się wysokie 

błękitne i zielone baszty złudnego zamku i znikły. 

„Błyskawica”,  podnosząc  słupy  kurzu  i  daleko  oświetlając  równinę  swymi  mocnymi 

latarniami, prowadziła kolumnę. Na tym odcinku drogi można było jechać i nocą. „Dynozaur” 

z „Niszczycielem” pozostały w tyle, żeby nie tonąć w kurzu, jak to się zawsze zdarzało, gdy 

przejeżdżali przez okolicę pełną pyłu. 

Równo  warczał  motor  sprowadzając  sen.  Nikitin  zdrzemnął  się  siedząc  w  szoferce,  ale 

prędko  obudził  go  dźwięk  głośnych  sygnałów  idącego  za  nim  „Dynozaura”.  „Błyskawica” 

zatrzymała się. Wolno nadjechały dwa dalsze auta. 

– Co się stało?  – spytał Nikitin kierowcę „Dynozaura”. 

– Nie mogę jechać, towarzyszu naczelniku  – z zakłopotaniem odparł szofer  – jawią mi 

się jakieś widziadła. 

– Cóż takiego? 

–  To  prawda,  towarzyszu  Nikitin    –  poparł  szofera  Martyn  Martynowicz.    –  W  dzień 

miraże ukazują się w oddali, a teraz po prostu przed nosem. Aż strach bierze... 

– A ja sobie jadę i nic!  – powiedział starszy szofer, kierowca „Błyskawicy”. 

– Ty, Wołodia, jedziesz na przedzie  – wtrącił się pochodząc bliżej szofer „Niszczyciela”  

– a my za twoim kurzem. Latarnie oświetlają kurz i diabli wiedzą, co się majaczy. Niesposób 

jechać... 

– Głupstwa gadacie  – rozgniewał się starszy szofer.  – Wiem, że czasem majaczy coś w 

kurzu. Ale żeby aż nie można było jechać... 

–  Sam  spróbuj...  Pozwól,  niech  ja  pojadę  pierwszy!    –  krzyknął  dotknięty  kierowca 

„Dynozaura” 

–  Dobra,  jedź!...    –  ponuro  zgodził  się  starszy  szofer.  Każdy  wszedł  do  swej  szoferki; 

zadźwięczały  startery.  „Dynozaur”  kołysząc  wysokim  nadwoziem,  powoli  minął 

„Błyskawicę”  i  zniknął  w  chmurze  pyłu,  nabierając  szybkości.  Kierowca  „Błyskawicy” 

poczekał, aż kurz osiądzie, i dopiero, gdy rzadkimi pyłkami zaczął się złocić w świetle latarni, 

ruszył za nim. 

Zaciekawiony  Nikitin,  przetarłszy  zakurzone  szyby,  przyglądał  się  drodze.  Kilka 

kilometrów  przejechali  jak  by  nigdy  nic  i  szofer  zaczął  coś  ironicznie  mruczeć  pod  nosem. 

Auto  szło  równo,  napięcie  uwagi  słabło,  gdy  naraz  Nikitin  poczuł,  że  szofer  gwałtownie 

skręcił  kierownicę.  Auto  wykręciło  się.  Na  przedzie  widać  było  wyraźnie  olbrzymi  okrągły 

dół, wyłożony białymi kaflami. Zdumiony Nikitin przetarł oczy. Dalej, z obu stron świetlnego 

korytarza  utworzonego  przez  blask  latarni,  w  wirujących  pyłkach  wyrosły  rzędy  wysokich 

domów. 

background image

Zjawa  miała  takie  pozory  rzeczywistości,  że  paleontolog  drgnął.  W  tej  samej  chwili 

usłyszał wściekłe „tfu!” szofera. Domy znikły i step rozłożył się deseniem czarnych i żółtych 

pasm,  a obok auta ziała czarna rozpadlina.  Zacisnąwszy zęby szofer  wparł się w kierownicę 

chcąc  przezwyciężyć  złudzenie  wzroku.  Po  kilku  minutach  na  przodzie  wydymał  się 

niewiarogodnie stromy zwodzony most, widoczny zupełnie wyraźnie i do tego stopnia realny, 

że  Nikitin  lękliwie  obejrzał  się  na  szofera.  Ale  ten  już  hamował  wóz.  Z  tyłu  rozległy  się 

uporczywe  sygnały  „Niszczyciela”.  Zatrzymawszy  auto  szofer  zapalił  papierosa,  przemył 

oczy,  podniósł  szybę  i  z  uporem  ruszył  dalej.  Znów  tuż  przed  autem  powstawały  coraz  to 

nowe  miraże,  przerażająco  bliskie  i  realne.  Nerwowe  napięcie  rosło.  „Błyskawica”, 

hamowana  i  kierowana  w  bok,  starała  się  ominąć  nie  istniejące  przeszkody,  aż  wreszcie 

szofer,  jęknął  i  splunął;  zatrzymał  auto  i  zaczął  dawać  sygnały  „Dynozaurowi”.  Gdy  kurz 

opadł, podjechał „Niszczyciel”, który stał już kilka minut. 

Na  postojach  świat  miraży  znikał.  Noc  rozsuwała  horyzont  w  ciemną  nieskończoność; 

wielkie gwiazdy świeciły spokojnie i znane gwiazdozbiory radowały swą niezmiennością.  A 

w  dzień  wśród  warkotu  motorów  i  kołysania  aut  znowu  migotały  i  mieniły  się  barwne, 

fantastyczne widziadła. I wszystko znów wydawało się nierealne. 

Nikitin bardzo się ucieszył, gdy zza mieniącej się zasłony kolejnego mirażu wzniosły się 

nagle  ponure,  czarne  kontury  gór  Arkarły.  Najpierw  szczyty  ich  długo  tkwiły  na  poziomie 

maski  auta,  następnie  zaczęły  rosnąć  zakrywając  na  północo-zachodzie  cały  horyzont. 

Przewodnik wskazał upstrzoną szczelinami górę, której strome przednie zbocze miało kształt 

regularnego  trapezu.  „Błyskawica”  skierowała  się  prosto  na  nią.  Grunt  stawał  się  znowu 

nierówny wznosząc się kamiennymi tarasami coraz wyżej i wyżej. Aż wreszcie, chyląc się na 

bok,  „Błyskawica”  zrobiła  obrót,  zazgrzytały  hamulce  i  auto  powoli  zjechało  na  szeroką 

równinę  – na dno olbrzymiej, starożytnej, śródgórskiej zapadliny. 

Od strony zachodniej ponuro sterczały ciemne urwiska, w stromych stokach wschodnich 

wzgórz występowały jaskrawoczerwone piaskowce. Nad równiną krążyły wolno dwa orły. 

Według  wskazówek  przewodnika  ekspedycja  ruszyła  wzdłuż  czerwonych  urwisk  ku 

północy. Tam, w miejscu zetknięcia się czarnych skał z czerwonymi, powinno znajdować się 

źródło Bissekty z wykopaną w niepamiętnych czasach studnią. 

Równina powierzchni doliny poryta była gdzieniegdzie płytkimi wypłuczyskami i obficie 

usiana  gładkimi  otoczakami  pokrytymi  pustynną  ogorzałością.  Otoczaki  te  nadawały 

gruntowi  nienaturalnie  ciemną  barwę,  na  której  tle  miliardami  iskier  skrzyły  się  w  słońcu 

kryształy przezroczystego gipsu, rozsiane wśród otoczaków. 

– Stój, stój!  – krzyknął nagle Nikitin i wyskoczył szybko z auta. Za nim, widząc kości, 

rzucili się jego wierni pomocnicy. 

Na  lewo  od  aut  leżały  ułożone  do  siebie  pod  pewnym  kątem  dwa  olbrzymie  pnie 

skamieniałych drzew. W jaskrawym słonecznym blasku wyraźnie rysowały się słoje drewna i 

ślady  sęków.  Dokoła  pni  i  dalej  na  zachód  rozrzucone  były  olbrzymie  kości  o  ciemnej, 

background image

błyszczącej powierzchni. 

Zachwyceni  badacze  rozsypali  się  po  równinie.  Radośnie  ożywieni  odnajdywali  coraz 

więcej  okazów.  Wspaniale  zachowane  kości  olbrzymich  jaszczurów  zajmowały  większą 

część  doliny.  Paleontologowie  z  radosnymi  okrzykami  rzucali  się  to  w tę, to  w  inną  stronę. 

Szoferzy  i  robotnicy,  porwani  ich  entuzjazmem,  wzięli  udział  w  oględzinach,  rozradowani  i 

zdziwieni niezwykłym widowiskiem. 

Zaledwie część kości leżała swobodnie na powierzchni. Inne znajdowały się w ciemnym 

piaskowcu i otoczakach. Kości sterczały wszędzie; były w wypłuczyskach, zalegały obnażone 

na wzgórkach skały, gromadziły się wielkimi skupiskami. 

Dzielni czabanowie mieli rację  – odkryli niebywałej wielkości cmentarzysko olbrzymich 

wymarłych jaszczurów, gdzie zgromadziły się szczątki setek tysięcy różnych zwierząt. 

Dziwne  wrażenie  wywierała  ta  rozpalona,  czarna,  martwa  dolina  zawalona  kośćmi 

olbrzymów.  Mimo  woli  przychodziły  na  myśl  starożytne  legendy  o  walkach  smoków,  o 

mogiłach  wielkoludów,  o  chmarach  zatopionych  podczas  potopu  olbrzymów.  Jasne  stawało 

się  od  razu  pochodzenie  tych  legend,  mających  niewątpliwie  swe  źródła  w  odnajdywanych 

skupiskach olbrzymich kości. 

– Nie przybyło? 

– Nie, nie przybyło. 

– Trzeba kopać głębiej. 

– Głębiej nie można, tam już jest skała. 

– Skała?  – Nikitin rzucił notatki, zerwał się i podszedł do źródła. 

Upewniwszy się co do słuszności słów Łotysza, paleontolog poczuł,  jak serce ściska mu 

się z niepokoju. Kryjąc lęk Nikitin powoli oddalił się od obozu, idąc ku górom, aby namyślić 

się w samotności.  W drugiej dobie pobytu w dolinie zrobili straszne odkrycie: ilość wody w 

źródle  Bissekty  była  niewystarczająca.  To,  co  wystarczało  dla  dwóch,  trzech  podróżnych  z 

wielbłądami,  nie wystarczało dla dużej ekspedycji. Może źródło dobre było sto lat temu, ale 

teraz  już  wysychało.  Trzeba  było  napocząć  żelazny  zapas  wody.  Ale  skąd  wziąć  wody  na 

drogę powrotną? Trzeba rzucić wszystko i  możliwie  najprędzej przedostać się na wschód  – 

tam  w  odległości  dwustu  kilometrów  są  na  pewno  dobre  studnie.  Gdyby  tak  przywieźć 

stamtąd wodę? Ale wówczas nie starczy benzyny na powrót. 

Oszołomiony niespodziewanym ciosem uczony jaskrawo odczuł całą swą niemoc wobec 

bezlitosnych sił natury. Cóż może zrobić on i cała jego tak wspaniale wyposażona ekspedycja  

– bez wody? Skąd  ją tu wziąć,  wśród rozpalonych słońcem głazów,  gdzie  nie  ma nic,  prócz 

tego maleńkiego źródełka starożytnej studni? 

Próby  oczyszczenia  źródła  do  niczego  nie  doprowadziły.  Czyżby  to  niespodziane 

nieszczęście mogło zburzyć tak starannie zorganizowaną ekspedycję, przekreślić jej dorobek, 

zagrozić ludziom? 

Pogrążony w ciężkich myślach Nikitin zabrnął w góry. Szedł wolno niewielką rozpadliną, 

background image

głęboko werżniętą w czarne zbocza siodła górskiego. Rozpalone czarne skały ziały dusznym 

upałem.  Nikitin  zatrzymał  się  i  zobaczył  Miriam.  Dziewczyna  siedziała  na  kamieniu 

podkurczywszy  nogi  i przegiąwszy  smukłą kibić. Na kolanach  miała otwarty notatnik  i  była 

tak  zamyślona,  że  nie  usłyszała  kroków  Nikitina.  Zdawało  się,  że  ciężkie  warkocze 

przygniatają pochyloną głowę Miriam, twarz jej była zwrócona ku mglistej gorącej dali. Cały 

wygląd  dziewczyny  i  jej  poza  nagle  uderzyły  paleontologa  harmonią  z  otaczającą  naturą. 

Nikitin  po  raz  pierwszy  poczuł,  że  Miriam  jest  dziecięciem  swego  kraju.  Płynęła  od  niej 

stanowczość,  ukryta  pod  maską  spokoju.  Nikitin  zastygł  w  miejscu  bojąc  się  przestraszyć 

Miriam. 

Kraina  rozpalonych,  martwych  przestrzeni,  gdzie  nic  nie  przychodzi  łatwo.  Tylko 

uporczywy wysiłek wielu pokoleń przynosi zwycięstwo nad okrutną przyrodą tego kraju. Nie 

można  iść  przebojem,  w  porywie  zapału    –  taka  droga  nie  doprowadzi  tu  do  celu.  Trzeba 

wolno,  cierpliwie  i  pewnie  posuwać  się  naprzód.  Być  zawsze  przygotowanym  na  coraz  to 

nowe  trudności,  siłą  woli  tłumić  właściwe  każdemu  człowiekowi  pragnienie  cudownego, 

nieoczekiwanego szczęścia. 

Dziewczyna,  poczuwszy  wzrok  Nikitina,  spojrzała,  zerwała  się,  i  podeszła  do  niego. 

Badawczo zajrzała w oczy młodego uczonego. 

– Co wam jest, towarzyszu Nikitin?  – spytała jak zwykle powoli. 

Nikitin odczuł szczerą troskę w  jej głosie. Z  bezwiedną potrzebą  szczerości w stosunku 

do niej opowiedział o klęsce oczekującej ekspedycję. Dziewczyna wysłuchała go w milczeniu 

i dopiero w drodze powrotnej, przy samym obozie, zakłopotana powiedziała jak by do siebie. 

–  Słyszałam,  że  w  zeszłym  roku  przy  robotach  na  Diurtkyrze  udało  się  zwiększyć 

wydajność  źródeł...    –  Miriam  zrobiła  pauzę    –  przy  pomocy  dynamitu.  Więc,  gdybyśmy 

mieli... 

–  Do  diabła,  przecież  mamy  ammonal!    –  krzyknął  Nikitin.    –  Można  wysadzić  w 

powietrze  źródło  strugi,  to  nie  zawsze  pomaga,  ale  czasem  udaje  się.  Zupełnie  to 

przeoczyłem.  Zaraz  spróbujemy.    –  Paleontolog  poweselał  i  przyśpieszył  kroku.    – 

Zaryzykujemy największy nabój. 

Grom wybuchu wstrząsnął martwymi górami. Wysoki słup pyłu wzniósł się nad źródłem, 

a  w  kilka  sekund  później  coś  się  oberwało  w  górach  ze  strasznym  hukiem.  Wszyscy 

uczestnicy  ekspedycji  rzucili  się  do  źródła,  w  milczeniu  zaczęli  usuwać  zaporę  skalną  i 

odkopywać je.  W obozie zapanowała naprężona cisza, gdy Nikitin z Miriam zaczęli mierzyć 

dopływ wody. Nagle naczelnik ekspedycji wyprostował się. 

– Dziękuję, Miriam! 

Pochwycił rękę dziewczyny i mocno ją uścisnął. 

–  W  górę  ją!    –  rozległ  się  przyjazny  okrzyk.  Dziewczyna  jak  strzała  pomknęła  szukać 

ratunku za plecami starszego szofera. Ten rozpostarł potężne ramiona i groźnie oświadczył: 

– Nie dam! 

background image

– Jak tam wasz asfalt, Miriam?  – spytał wesoło Nikitin. 

– Tu są bardzo ciekawe pokłady. To nie asfalt, ale jakaś szczególna, bardzo twarda smoła. 

– Pokażcie mi ją jutro, dobrze? A dziś radzę zaznajomić się z naszymi zdobyczami. 

Cała  równina  pokryta  była  wzgórkami  skopanej  ziemi.  Z  ogniska,  na  którym  gotowano 

rzadki  klej  stolarski,  unosił  się  lekki  dymek.  Martyn  Martynowicz  w  spodenkach 

kąpielowych,  opalony  na  czarno,  gorliwie  nasycał  tym  klejem  kruche  kości.  Bliżej  ku 

środkowi  równiny  pracowało  kilku  ludzi.  Duża  płaszczyzna  oczyszczonej  z  wierzchu  skały 

okopana  była  głębokimi  rowami.  Dwóch  robotników  ostrożnie  dłubało  długimi  nożami  w 

kruchym  piaskowcu,  dzieląc  okopany  głaz  na  trzy  części.  Marusia  kończyła  oczyszczanie 

czaszki  przesycając  klejem  uszkodzone  części.  Nikitin  przyprowadził  Miriam  do  głazu  i 

zdumiona  dziewczyna  zobaczyła  na  jego  powierzchni  rozpostarty  szkielet  ogromnego 

jaszczura.  Jaszczur  leżał  na  boku  podwinąwszy  długi  ogon  i  skrzyżowawszy  ciężkie  tylne 

łapy. Na kręgach, żebrach, nawet na kopytach  – wszędzie widniały wyraźnie napisane cyfry. 

Czaszka potwora,  mająca  około dwóch  metrów długości, przechodziła  na karku  w olbrzymi 

kostny  kołnierz,  wysadzany  tępymi  kolcami.  Nad  oczyma  sterczały  dwa  długie  skierowane 

skośnie ku przodowi rogi; trzeci róg tkwił na nosie, a pysk zakończony był długim dziobem 

–  To  „triceratops”,  trójrogi  trawożerny  dynozaur,  dobrze  uzbrojony  przeciwko 

drapieżcom  – objaśnił Nikitin.  – Szkielet zachowany jest całkowicie; podzielimy go na trzy 

części  i  wprawimy  w  mocne  ramy    –  paleontolog  wskazał  przygotowane  belki    –  zalejemy 

gipsem  i  przewieziemy  w  postaci  ciężkich  monolitów,  aby  dopiero  na  miejscu,  w 

laboratorium, ostatecznie oczyścić ze skały. 

–  Jakież  musiały  istnieć  drapieżniki,  skoro  przeciw  nim  trzeba  było  mieć  takie 

uzbrojenie?  – spytała Miriam. 

– Drapieżniki?  – wykrzyknął paleontolog.  – Macie przykład  – wybrał z koszyka płaski 

ząb  długości  około  piętnastu  centymetrów  z  zagiętym  wierzchołkiem  i  z  nacięciami  w 

kształcie  piły  po  obu  brzegach.    –  To tyranozaur,  władca  jaszczurów,  olbrzym  chodzący  na 

tylnych łapach. 

– Niedługo przejdziemy z wykopaliskami w same góry  – ciągnął Nikitin.  – Tam Martyn 

Martynowicz  znalazł  trzy  szkielety  pancernych  dynozaurów  o  kościanych  pancerzach 

wysadzanych  kolcami.  Prawdziwe  czołgi,  tylko  że  w  odróżnieniu  od  współczesnych,  bez 

armat;  współczesne  czołgi  są  bronią  natarcia,  a  losem  trawożernego  stworzenia  jest  bierna 

obrona. Chowa się za swą tarczę albo wystawia rogi  – samo nie napada. 

Nie dochodząc do wschodniej rozpadliny Miriam skręciła w lewo i poprowadziła Nikitina 

wzdłuż podnóża góry, między rozrzucone kamienne głazy. 

Przed  paleontologiem  i  jego  towarzyszką  nieoczekiwanie  wyrosła  potężna  ściana 

czerwonawoczamej  skały.  Przecinało  ją  wąskie  przejście,  jak  gdyby  została  przecięta 

uderzeniem olbrzymiego miecza. Po obu stronach tej kamiennej szczeliny wznosiły się dwie 

skalne  baszty,  zaopatrzone  w  wysoko  u  góry  zwisające  nad  przejściem  występy.  Wąska 

background image

szczelina  była  prosta  jak  lufa  strzelby,  z  gładkimi,  wypolerowanymi  ścianami.  Przeszedłszy 

kilkadziesiąt kroków Miriam i Nikitin znaleźli się w sporej dolince zamkniętej ze wszystkich 

stron  stromymi  skałami.  Ściana  naprzeciw  przejścia  wyginała  się  regularnym  półkolem,  w 

którego  środku  występował  ogromny  sześcian  bardzo  twardego  brunatnego  piaskowca. 

Podnóże  sześcianu  tonęło  w  kupie  płaskich,  zapewne  niedawno  wywróconych  głazów;  na 

przedniej,  ukośnej  powierzchni  połyskiwało  ogromne  czarne  lustro.  Paleontolog  ze 

zdumieniem rozglądał się dokoła. 

–  Pokłady  asfaltu    –  przemówiła  Miriam    –  a  raczej  stwardniałej  smoły.  Smoła  tworzy 

regularne  warstwy  w  twardych  piaskowcach,  osadzonych  ongiś  według  wszelkiego 

prawdopodobieństwa przez wiatr, coś w rodzaju starożytnych diun. Gdyśmy wysadzili źródło 

w  powietrze    –  tutaj  runęła  skała  i  odsłoniła  świeżą  warstwę  smoły  kopalnej.  Jej  gładka 

powierzchnia, jeszcze nie zniszczona przez proces wietrzenia, błyszczy jak lustro. 

–  Kiedy  utworzyła  się  waszym  zdaniem  ta  smoła  i  piaskowiec?    –  szybko  spytał 

paleontolog. 

– Jest zapewne współczesna kościom dynozaurów  – odpowiedziała Miriam.  – Wszystkie 

te  pokłady  gromadziły  się  tu,  w  dolinach  starożytnych  gór,  i  od  tamtych  czasów  pozostały 

niemal nienaruszone. 

Nikitin  z  aprobatą  kiwnął  głową  i  usiadł  na  grubym,  skrzypiącym  piachu.  Dziewczyna 

usadowiła się naprzeciw niego w swej ulubionej pozycji  – z podwiniętymi nogami. 

W  zamkniętej  ze  wszystkich  stron  dolince  było  jakoś  niezbyt  gorąco.  Dokoła  panowała 

przedziwna  cisza.  Ledwo  dosłyszalnie,  niby  dalekie  kryształowe  dzwoneczki,  dźwięczały 

suche trawy rosnące na dnie tej naturalnej sali górskiej. Nikitin pierwszy raz w życiu usłyszał 

ich szeleszczące, smutne wołanie i ze zdumieniem spojrzał na Miriam. Dziewczyna pochyliła 

głowę  i położyła palec na ustach.  Wkrótce w ten słaby,  niemal  nierzeczywisty zew, wplotły 

się  jakieś  równie  dalekie  akordy  niskich  tonów    –  głosy  krzewów  rosnących  u  podnóża 

pierścienia skał. 

Nikitin  pogrążył  się  w  głębokim  zamyśleniu  słuchając  tej  ledwo  dosłyszalnej  muzyki 

milczącej pustyni. 

Trawy dzwoniły, jak by nawoływały do zajrzenia w głąb natury  – mówiły o tym, co jest 

ukryte,  co  zazwyczaj  mija  niepostrzeżone  przez  naszą  świadomość,  przytępioną 

zakorzenionymi przyzwyczajeniami i tylko w rzadkich chwilach życia reagującą z prawdziwą 

wrażliwością. 

Nikitin  myślał  o  tym,  że  natura  jest  bardziej  bogata  niż  wszelkie  nasze  o  niej 

wyobrażenia, ale poznanie jej tajemnic wiele kosztuje. W bliskim obcowaniu, w ciągłej walce 

z przyrodą człowiek podchodzi bardzo blisko do jej ukrytych skarbów. Ale wówczas trzeba, 

aby  dusza  jego  była  jasna  i  czysta,  podobna  do  czułego  instrumentu  muzycznego,  wówczas 

odpowie  na zew  natury. Nikitin powoli podniósł  wzrok i zobaczył  wpatrzone w siebie oczy 

Miriam.  Dziewczyna  spokojnie  badała  jego  twarz  nie  spuszczając  oczu.  Nikitin  wstał 

background image

niezręcznie  i  głosem,  który  jemu  samemu  wydał  się  ochrypły  i  niski,  zagłuszył  delikatne 

szepty traw. 

– Trzeba już wracać, Miriam. 

Dziewczyna  podniosła  się  w  milczeniu.  Przed  odejściem  raz  jeszcze  Nikitin  z 

zadowoleniem rzucił okiem na pełną spokoju dolinkę. 

–  Czemu  wcześniej  nie  powiedzieliście  mi  o  tym  uroczym  miejscu?    –  zwrócił  się  z 

wyrzutem do dziewczyny. 

– Tak byliście pochłonięci swą pracą...  – odpowiedziała cicho Miriam. 

–  Zaraz  jutro  przeniosę  obóz  do  podnóża  kamiennych  baszt    –  zdecydował  Nikitin.    – 

Zresztą główne wykopaliska będą teraz tuż obok. 

Martyn  Martynowicz  pewnym,  eleganckim  uderzeniem  wbił  ostatni  gwóźdź  w  długą 

skrzynię. 

– Koniec, towarzyszu Nikitin!  – wesoło zawołał, zagłuszył delikatne szepty traw. 

–  Koniec!    –  odkrzyknął  Nikitin.    –  Jutro  odpoczynek  i  przygotowania  do  drogi,  a 

wieczorem jazda  – uczony zrobił pauzę  – do domu!... Dłużej nie możemy tu tkwić. 

– Towarzyszu Nikitin  – z prośbą w głosie wtrąciła się Marusia  – dawno obiecywaliście 

opowiedzieć nam o tych  – dziewczyna wskazała na leżące wszędzie skrzynie  – zwierzętach, 

ale nigdy nie mieliście czasu. Może dziś... jest dopiero trzecia. 

– Dobrze, zjemy obiad i pójdziemy do dolinki  – zgodził się Nikitin. 

Uczestnicy  ekspedycji  uważnie  słuchali  swego  naczelnika.  Nikitin  mówił  dobrze, 

porywająco. Opowiedział, jak w zamierzchłych epokach rozwoju życia na powierzchni ziemi 

wolno,  w  ciągu  milionów  pokoleń,  doskonalił  się  organizm  zwierzęcy,  jak  pojawiały  się 

wówczas  fantastyczne,  dziwne  kształty  zwierząt  czworonożnych:  gadów  i  płazów.  Jak  w 

walce  o  byt,  w  przezwyciężaniu  wpływów  otaczającej  przyrody,  ginęły  wszystkie  mniej 

doskonałe, mniej aktywne gatunki  – ostry grzebień doboru naturalnego czesał potok pokoleń 

odrzucając  wszystko,  co  słabsze  i  niepotrzebne.  Na  początku  ery  mezozoicznej,  około  stu 

pięćdziesięciu milionów lat temu, na dawnych lądach rozmnożyły się gady. Od nich pochodzą 

najdoskonalsze  ze  wszystkich  stworzeń    –  ssaki,  rozwijające  się  w  surowych  warunkach 

końca ery paleozoicznej. Potem zaś, ostry i suchy klimat zmienił się wszędzie na wilgotny  i 

gorący,  a  obfita,  wspaniała  roślinność  pokryła  lądy.  Warunki  stały  się  lżejsze,  lepsze  i 

wówczas  po  całej  ziemi  rozmnożyły  się  olbrzymie  gady.  Zapanowały  one  na  lądzie,  w 

powietrzu i w wodzie, doszły do wielkich rozmiarów i liczby. 

Roślinożerne olbrzymy, w obronie przed drapieżnymi, miały cudaczne rogi albo pancerze 

z kostnymi kolcami i tarczkami. 

Inne,  nie  chronione  pancerzem,  dochodzące  do  dwudziestu  pięciu  metrów  długości  i 

sześćdziesięciu  ton  wagi,  kryły  się  w  wodzie  przybrzeżnych  lagun  morskich  czy  jezior.  W 

powietrzu  unosiły  się  latające  jaszczury,  które  ze  wszystkich  latających  stworzeń  miały 

największą  rozpiętość  skrzydeł  i  dzięki  temu  były  najlepszymi  lotnikami.  Olbrzymie 

background image

zwierzęta  drapieżne  chodziły  na  tylnych  nogach  podpierając  się  grubym  ogonem.  Ich 

przednie łapy zamieniły się w słabe, prawie niepotrzebne wyrostki; głównym orężem w walce 

była olbrzymia głowa z wielkimi, ostrymi zębami. Były to trzynożne potwory, dochodzące do 

ośmiu  metrów  wysokości,  bezmózgie  maszyny  bojowe  o  strasznej  sile  i  bezlitosnym 

okrucieństwie. 

Wśród jaszczurów-olbrzymów żyły pierwotne ssaki  – maleńkie zwierzątka, podobne do 

naszych  jeży  czy  szczurów.  Gady  w  korzystnych  warunkach  ery  mezozoicznej  zgniotły  tę 

postępową  grupę  zwierząt  i  z  tego  punktu  widzenia  mezozoid  był  epoką  reakcji  trwającej 

około stu milionów lat i wstrzymującej postęp w świecie zwierzęcym. Lecz gdy tylko zaczęły 

się  zmieniać  warunki  klimatyczne,  nastąpiły  zmiany  wśród  roślin  i  źle  się  zaczęło  dziać 

ogromnym  jaszczurom.  Roślinożerne  olbrzymy  wymagały  obfitego,  lekkostrawnego 

roślinnego pożywienia. 

Zmiana  żywności  stała  się  katastrofą  zarówno  dla  roślinożernych  jak  i  dla  drapieżców. 

Naturalny  stan  „zaludnienia”  uległ  gwałtownej  zmianie.  Nastąpiło  masowe  wymieranie 

gadów i szybki rozwój ssaków, które stały się panami ziemi i wreszcie dały istotę myślącą  – 

człowieka. 

–  Wyobraźcie  sobie  przez  chwilę  nie  kończący  się  łańcuch  pokoleń  żywych  istot,  który 

przez  te  setki  milionów  lat  przemijał  bez  jednej  jedynej  myśli,  wyobraźcie  sobie  tę 

nieogarniętą liczbę ofiar doboru naturalnego na ślepej drodze ewolucji... 

Uczony zamilkł. Wysoko, na pociemniałym już niebie, rozległ się głos orła... i 

Słuchacze siedzieli cicho, wpatrzeni w paleontologa. 

Nikitin uśmiechnął się w zadumie i znów zaczął: 

–  Tak,  wielkość  mojej  nauki  polega  na  nieogarniętych  perspektywach  czasu.  Pod  tym 

względem paleontologia może być porównywana jedynie z astronomią! Ale paleontologia ma 

jedną  słabą  stronę    –  bardzo  słabą,  męczącą  ludzi,  którzy  dążą  do  głębokiego  poznania: 

niekompletność materiału. Zaledwie bardzo mała część dawniej żyjących zwierząt zachowała 

się  w  różnych  warstwach  skorupy  ziemskiej,  a  to,  co  się  zachowało    –  też  stanowi  tylko 

niekompletne  szczątki.  Przykładów  nie  trzeba  daleko  szukać.  Choćby  nasze  wykopaliska    – 

wydostaliśmy  tylko  kości.  Co  prawda  na  podstawie  tych  kości  możemy  odtworzyć 

zewnętrzny  wygląd  zwierząt,  ale  tylko  do  pewnego  stopnia.  Najgorsze  jest  to,  że  nigdy  nie 

dowiemy  się  szczegółów  wewnętrznej  budowy  zwierzęcia  i  nie  będziemy  go  sobie  mogli 

wyobrazić  żywego.  W  ten  sposób  nigdy  nie  sprawdzimy  ścisłości  naszych  wyobrażeń,  nie 

ustalimy  naszych  błędów.  Niewzruszone  są  prawa  natury.  Siła  umysłu  ludzkiego  polega  na 

tym, aby im spojrzeć prosto w twarz i nie dać się omamić bajkom. 

Głęboki smutek zadrgał w głosie uczonego i udzielił się słuchaczom. 

Paleontolog podniósł się z żywością. 

–  Ale  to  nic,  dla  was,  nie  obciążonych  wiedzą,  pozostaje  swobodna  i  potężna  fantazja 

pisarzy. Oni barwnie i przekonywająco wskrzeszają wymarły świat zwierzęcy, nie krępowani 

background image

więzami  ścisłych  faktów.  Radzę  przeczytać  „Świat  zaginiony”  Conan  Doyle'a  i  „Walkę  o 

ogień”  Rosny-Ojca.    –  To  mój  ulubiony  pisarz.  Nawet  na  paleontologa  może  on  podziałać 

potęgą  wyobraźni,  wspaniałym  obrazem  pradawnego  życia,  uchwyconym  cieniem 

przeszłości.    –  Z  zapałem  zaczął  cytować:    –  „Wraz  z  gęstniejącym  mrokiem  ukazał  się 

mglisty cień przeszłości i po stepie płynął czerwony złowrogi potok”. 

Lekki  okrzyk  Marusi  przerwał  uczonemu  i  kazał  mu  się  odwrócić.  W  chwilę  potem 

zamarł wstrząśnięty do głębi. 

Nad  mieniącą  się  szafirem  płytą  smoły  kopalnej,  z  jej  czarnej  głębi  podnosiło  się 

olbrzymie zielonoszare widmo. Olbrzymi dynozaur stał nieruchomo w powietrzu nad górnym 

brzegiem skalistego urwiska, unosząc się na dziesięć metrów nad głowami osłupiałych ludzi. 

Potwór  wznosił  wysoko  swoją  głowę  o  garbatym  nosie;  wielkie  oczy  smętnie  i  ponuro 

spoglądały  gdzieś  w  dal;  szeroka  paszcza  bez  warg  obnażała  długi  rząd  zagiętych  w  tył 

zębów.  Kark  zwierzęcia  stromo  opadał  przechodząc  w  nieprawdopodobnie  potężny  ogon, 

podtrzymujący  dynozaura  z  tyłu.  Olbrzymie,  zgięte  w  stawach  tylne  łapy  były  potężne  jak 

ogon,  podobne  do  dwóch  kolumn  i  miały  szeroko  rozpłaszczone  palce  z  krzywymi, 

olbrzymimi  pazurami.  Niemal  pod  samą  szyją,  na  pochyło  zwisającej  nad  ziemią  części 

tułowia,  nieporadnie  i  bez  sensu  sterczały  dwie  cienkie,  szponiaste  przednie  łapki,  bardzo 

maleńkie  w  porównaniu  z  olbrzymim  tułowiem  i  głową.  Poprzez  to  widmo  przeświecały 

czarne  urwiska  gór,  a  jednocześnie  można  było  odróżnić  najmniejsze  szczegóły  ciała 

zwierzęcia. Upstrzony drobnymi kostnymi blaszkami grzbiet potwora, jego chropowata skóra, 

zwisająca miejscami w ciężkich fałdach, dziwna narośl na gardle, pagórki olbrzymich mięśni, 

nawet szerokie fioletowe pasmo wzdłuż boku  – wszystko to stwarzało zdumiewające pozory 

rzeczywistości.  Nic  więc  dziwnego,  że  piętnaście  osób  oniemiało  z  wrażenia  i  oczarowani, 

pochłaniali wzrokiem olbrzymi cień  – tak rzeczywisty, a jednocześnie widmowy. 

Upłynęło kilka minut. W nieuchwytnych ruchach promieni słonecznych zjawa dynozaura 

roztopiła  się,  zgasła.  Przed  ludźmi  nie  było  nic  oprócz  czarnego  lustra,    które  utraciło 

błękitnawy odcień i połyskiwało teraz kolorem miedzi. 

Głośne  westchnienie  wydarło  się  jednocześnie  z  kilku  piersi.  Nikitin  zwilżył  wyschłe 

wargi. 

Długi  czas  nikt  nie  mógł  wymówić  ani  słowa.  Nie-wiarogodne  ukazanie  się  widma 

potwora  zburzyło  wszystkie  utarte,  ustalone  wyobrażenia;  każdy  czuł,  że  w  jego  życie 

wtargnęło coś niezwykłego. 

Najbardziej  wstrząśnięty  był  sam  Nikitin,  uczony,  przywykły  do  analizowania  i 

wyjaśniania zagadek natury. 

Nie  przychodziło  mu  do  głowy  żadne  rozsądne  wyjaśnienie  tego,  co  się  stało.  Wszyscy 

gubili się w domysłach. W obozie do późnej nocy panował gwar, dopóki wreszcie Nikitin nie 

uspokoił wzburzonych namiętności oznajmieniem, że w tej krainie dziwów miraż dy-nozaura 

nie jest znów widowiskiem tak bardzo zadziwiającym. Widmo to, według określenia Nikitina, 

background image

nie mogło być niczym innym jak tyranozaurem. 

Warczały sprawdzane przed daleką podróżą motory.  Błękitnawy dymek rozpełzał  się po 

brunatnych  otoczakach  równiny.  Nikitin  spojrzał  na  zegarek  i  szybko  podążył  do  wąskiej 

szczeliny wśród skał. 

Czarne lustro spojrzało na niego głęboko i obojętnie. Nie było już tu dawnej ciszy w tym 

przybytku spokoju  – zza skalnych ścian dochodził odgłos motorów. Niejasne uczucie czegoś 

na zawsze utraconego owładnęło Nikitinem. Czekał na ukazanie się wczorajszego widma, ale 

widmo nie zjawiało się. 

Widocznie  Nikitin  nie zapamiętał dokładnie  momentu pojawienia  się widma  i przyszedł 

za późno... 

Bolejąc  nad  zaniedbaniem  i  jednocześnie  dziwiąc  się  rozmiarom  swego  żalu,  Nikitin 

długi  czas  stał  przed  kupą  kamieni  tworzących  podstawę  lustra.  Za  nim  rozległ  się  skrzyp 

piasku, Miriam szybko podeszła ku niemu. 

–  Martyn  Martynowicz  mówi,  że  już  można  jechać.  Powiedziałam,  że  pójdę  po  was, 

chciałabym jeszcze raz spojrzeć...  – urywanie i szybko zaczęła mówić zdyszana dziewczyna. 

–  Zaraz  idę    –  niezdecydowanie  powiedział  paleontolog  i  po  chwili  milczenia  dodał    – 

zaczekajcie, Miriam! 

Dziewczyna z uległością podeszła i zaczęła razem z nim wpatrywać się w czarne lustro. 

– Co będziecie robić, Miriam, po powrocie?  – nagle spytał Nikitin. 

– Pracować, uczyć się  – krótko odpowiedziała dziewczyna.  – A wy? 

–  Też  będę  pracować  na  tymi  dynozaurami.    –  Uczony  zająknął  się  i  niespodziewanie 

gwałtownie zakończył:  – I myśleć o was... 

Miriam pochyliła głowę, milczała chwilę. 

–  Gdybym  była  na  waszym  miejscu,  poświęciłabym  wszystkie  siły  na  rozwiązanie 

zagadki widma dynozaura. Przecież to nie zwyczajny miraż  – dodała po chwili. 

–  Sam  wiem,  że  to  nie  miraż    –  zawołał  zniechęcony  Nikitin    –  ale  jestem  tylko 

paleontologiem, gdybym był fizykiem... 

Nikitin  urwał  rozmowę  i  z  niewytłumaczonym  gniewem  na  samego  siebie  podszedł  do 

warstwy zadziwiającej, skamieniałej smoły. Długo wpatrywał się w jej czarną, niemą głębię i 

nieznośne,  dzikie  pragnienie  narastało  w  jego  duszy.  Na  jedną  sekundę  otworzyła  się 

nieprzenikniona, niedostępna dla człowieka zasłona czasu. Wśród wszystkich ludzi  – jedynie 

jemu i jego towarzyszom było dane zajrzeć w przeszłość. A z nich wszystkich tylko on jeden 

był  wystarczająco  uzbrojony  w  wiedzę  i  doświadczenie  pracy  naukowej.  Miriam  ma  rację. 

Nikitina opanowało silne pragnienie odkrycia tej tajemnicy przyrody. 

Nagle Nikitin zauważył  jakieś  srebrzyste cienie  wypływające  jak gdyby  z czarnej głębi. 

Paleontolog zaczął się w nie wpatrywać natężając uwagę i wzrok. Rozrzucone części szybko 

złożyły  się  w  niejasny,  ale  pełny  obraz.  Był  on  podobny  do  źle  wywołanego  zdjęcia 

olbrzymich  rozmiarów.  W  środku  wystąpiła  odwrócona  postać  wczorajszego  tyranozaura, 

background image

jednak silnie zmniejszona, a z lewej strony widniała grupa olbrzymich drzew, zaś za nimi i w 

dole ukazały się mgliste zarysy jakichś skał. 

Wyciągnąwszy  notes  Nikitin  przywołał  Miriam  i  zaczął  pośpiesznie  szkicować  złudne 

widziadło. Oboje wpatrywali się chciwie w srebrzystopopielate cienie,  ale zjawa nie stawała 

się  wyraźniejsza.  Oczy  zmęczyły  się  wreszcie  od  natężenia,  zaczęły  przed  nimi  krążyć  i 

migać jakieś świetlne plamy i znów głęboka czerń stała się ślepa i bez wyrazu. 

Nikitin  z  trudem  zmusił  się  do  odejścia  od  tajemniczego  lustra.  Zdawał  sobie  sprawę  z 

tego,  że  należałoby  tu  zostać  jeszcze  kilka  dni  dla  obserwacji  lustra.  Rzadki  kaprys  losu 

pozwolił  mu  zetknąć  się  z  zupełnie  wyjątkowym  zjawiskiem.  Bardzo  prędko,  może  już  za 

kilka dni, słońce i wiatr zniszczą gładką powierzchnię warstwy smoły i na zawsze przepadnie 

zawarta  w  niej  tajemnica,  niezrozumiała  mimo  wszystko  dla  Nikitina.  Obowiązkiem 

uczonego  – i żeby to tylko obowiązkiem  – całą racją jego istnienia!  – jest nie wypuścić z 

rąk tego odkrycia, przekazać je ludziom. A wbrew temu wszystkiemu trzeba będzie porzucić 

cudowne  okno  w  przeszłość,  zostawić  je  w  dalekich,  niedostępnych  górach.  Brak  czasu! 

Niebezpieczne było odkładanie powrotu, a dla dobra wykopalisk ekspedycja i tak pracowała 

do  ostatniego  dnia.  Przed  nimi  ciężka  droga  powrotna  w  przeciążonych  autach.  Czyż  mógł 

narażać powierzone mu życie ludzkie z racji niewyjaśnionego mirażu?... Oczywiście, że nie! 

Nikitin szybko, prawie biegnąc, wrócił do aut. Podszedłszy do „Błyskawicy” jeszcze raz 

obejrzał  się  na  Miriam  nieruchomo  stojącą  przy  „Niszczycielu”,  obróconą  ku  wejściu  do 

szczeliny.  To  było  ostatnie  wrażenie  paleontologa,  które  wywoził  ze  sobą  opuszczając  to 

zagadkowe miejsce. 

– Jazda!  – krzyknął głośno i zatrzasnąwszy drzwiczki szoferki zaczął się przyglądać, jak 

migały uciekające spod skrzydła auta iskry gipsu w dolinie kości. 

Szybko  gasło  pochmurne,  ołowiane  niebo.  Przez  podwójne  okna  widać  było  czarny, 

pokryty  lodem  dach  z  białymi  plamami  śniegu.  Gwałtowne  podmuchy  wiatru  rwały  dym 

unoszący się z komina. 

Nikitin odsunął książkę i wyprostował się w fotelu: gnębił go głuchy smutek. 

Uparty umysł uczonego nie chciał się poddać, ale gdzieś głęboko w duszy dojrzewało już 

gorzkie poczucie bezsilności. 

Ze  smutkiem  uprzytamniał  sobie  Nikitin,  że  tylko  nieskazitelna  opinia  ocaliła  go  od 

jawnych  żartów,  a  nawet  podejrzeń  o  chorobę  umysłową.  Pomoc,  o  którą  się  zwrócił  do 

fizyków,  wyraziła się z  ich strony w  formie drwiącego zdumienia: czyż  mało bywa różnych 

złudzeń  optycznych,  miraży,  halucynacji?  I  rozważając  rzecz  z  ich  punktu  widzenia  Nikitin 

nawet nie mógł wziąć im tego za złe. 

Jeszcze tam, w górach, na cmentarzysku dynozaurów zrozumiał, że gładka powierzchnia 

czarnej  smoły  kryła  w  sobie  coś  w  rodzaju  zdjęcia  fotograficznego,  w  niepojęty  sposób 

odbijającego  się  w  powietrzu.  A  jak  mogło  powstać  zdjęcie  bez  kliszy  fotograficznej,  bez 

wywołania,  bez  utrwalenia?  A  najważniejsze    –  zwyczajne  rozproszone  światło  nie  stworzy 

background image

żadnego obrazu, potrzebna jest do tego ciemnia fotograficzna, to jest ciemna kamera z wąską 

szczeliną  lub  otworem;  przechodzące  przez  ten  otwór  promienie  światła  dają  odwrócony 

obraz tego, co się znajduje w ognisku soczewki. I tyranozaur w głębi czarnego lustra też był 

odwrócony, ale... 

Potrzeba  było  niebywałego  entuzjazmu,  namiętnego  natężenia  umysłu  i  woli  w  dążeniu 

do  tego  jedynego  celu.  Potrzeba  było  natchnienia,  ale  natchnienie  nie  przychodziło,  tu,  w 

warunkach  jednostajnego,  zwykłego  bytowania.  Co  więcej    –  coraz  bardziej  oddalało  się 

wszystko  to,  co  się  zdarzyło  tam,  w  odległości  czterech  tysięcy  kilometrów,  za  stepami  i 

wzgórzami  rozpalonych  piasków.  Czyż  można  to  komukolwiek  opowiedzieć?  Czy  można 

uwierzyć w złudną zjawę tu, w bladym, trzeźwym świetle chłodnego zimowego wieczoru?... I 

Miriam... Czyż nie odeszła także z jego życia stając się takim samym zgasłym mirażem?... 

Nikitin  przymknął  oczy.  Na  chwilę  znikło  ciemne  okno,  śnieg  i  chłód...  W  wyobraźni 

Nikitina, w nużącym niesamowitym słońcu jeden za drugim powstawały obrazy. Oślepiająco 

białe  mury,  ciemna,  przetykana  gorącym  złotem  zieleń  liści,  szemrzące  aryki,  rude  kłęby 

kurzu... 

I  znów  kołysząc  się  szły  auta  w  takt  miarowego  warkotu  motorów,  wśród  drżącego, 

nagrzanego  powietrza,  przecinając  błękitne  łańcuchy  przedziwnych  miraży.  Przez  mgłę 

fantastycznego,  wymykającego  się  światła,  zawisłego  nad  bezgranicznie  wypaloną  równiną, 

coraz  wyraźniej  występowała  znajoma  postać  dalekiej  Miriam.  Paleontolog  zerwał  się,  z 

hałasem odsuwając fotel. 

„Jak mogłem od razu tego nie pojąć, czemuż jej wtedy tego nie powiedziałem?  – myślał 

chodząc  po  pokoju.    –  Ale  przecież  można  jeszcze  teraz  pojechać,  napisać!”    –  Nikitin 

denerwował  się    –  zbliżało  się  ku  niemu  coś  potężnego,  żądającego  niezwłocznej  decyzji. 

Pojedzie  do  niej,  powie  wszystko...  natychmiast...  Nikitin  niezręcznie  machnął  ręką  i  trącił 

kręg dynozaura, leżący na brzegu stołu. Ciężka kość z hałasem upadła na podłogę i rozleciała 

się  na kilka kawałków.  Uczony  natychmiast opamiętał  się  i rzucił do zbierania rozsypanych 

odłamków.  Ogarnął  go  męczący  wstyd,  jak  gdyby  jego  najtajniejsze  marzenia  podpatrzone 

zostały  przez  kogoś  obcego.  Obejrzał  się  pośpiesznie  i  wówczas  to,  co  go  otaczało,  znowu 

nieubłaganie  opanowało  jego  duszę.  To  był  jego  świat    –  zwyczajny,  spokojny  i  jasny, 

chociaż może czasem zbyt wąski. Wysoka, oszklona szafa kryje w swych szufladach jeszcze 

wiele niezbadanych skarbów  – szczątków pierwotnego życia. A poza tym wszystkim wielka 

zagadka  cienia  przeszłości!  Czyż  to  dla  niego  małe  zadanie,  dla  niezręcznego,  powoli 

myślącego, wiecznie spóźniającego się chłopca, jak mówił dawny nauczyciel. Z Miriam też  – 

spóźnił się, beznadziejnie się spóźnił z wyznaniem jej wszystkiego tam, w górach Arkarły, w 

dolinie  dźwięczących  traw.  A  teraz,  aby  zdobyć  Miriam,  trzeba  temu  poświęcić  wszystkie 

myśli,  wszystkie  swe  siły...  właśnie  teraz,  kiedy  tak  wielkiego  wysiłku  wymaga  zagadka 

cienia przeszłości. Czyż da radę temu wszystkiemu?... I skąd ta pewność, że Miriam gotowa 

go pokochać? A jeżeli już kocha innego? 

background image

Nikitin nagle uspokoił się i usiadł w fotelu. 

Rozum  ludzki  nie  mógł  opuścić  swych  potężnych  skrzydeł  przed  czymś  niepojętym    – 

widmo dynozaura musiało mieć jakieś wytłumaczenie! 

Nieugięta  wola  wobec  najtrudniejszych  zadań,  protest  przeciwko  ślepej  wierze    –  to  są 

właśnie najbarziej charakterystyczne cechy ludzkiego umysłu... 

Wszystkie  myśli  Nikitina  mimo  woli  powracały  wciąż  do  ekspedycji  w  pustyni. 

Przypominał  sobie  nawet  najdrobniejsze  szczegóły,  zwłaszcza  ostatnie  dni  przed  powrotem 

do Moskwy. 

Chwytliwa  pamięć  przyrodnika  nieoczekiwanie  oddała  mu  wielką  przysługę.  Nikitin 

przypomniał sobie, jak w dniu odjazdu z białego miasta czekał w hotelu na samochód. 

Wyciągnął  się  na  szerokim,  niskim  tapczanie.  Okno  białego  pokoju  wychodziło  na 

szeroką ulicę, zalaną silnym południowym słońcem. Okiennice były zamknięte; w półmroku 

pokoju  przez  szpary  okiennic  wdzierał  się  słaby  promień  światła.  Na  ścianie  naprzeciwko 

okna  przemknęły  jakieś  cienie.  Mimo  woli  idąc  za  nimi  wzrokiem  Nikitin  nagle  zobaczył 

wyraźny, odwrócony obraz przeciwległej strony ulicy. Ostro rysowały się nagie gałęzie kilku 

topoli,  przysadzisty  dom  z  nowym  dachem,  krata  żelaznej  bramy.  Oto  przeszedł  szybko 

człowiek rozwiewając poły chałata  – zabawny,  maleńki, odwrócony do góry  nogami. Niby 

ożywczy wiatr przez głowę Nikitina przeniknęła szybka myśl. Maleńka, zamknięta, ocieniona 

skalnymi nawisami zapadlina w górach Arkarły... Wąska szczelina  – przejście do obszernej 

równiny  i  dokładnie  naprzeciwko  niej  zwierciadlane  warstwy  smoły...  Przecież  to  ogromna 

naturalna kamera, której ogniskową można ściśle obliczyć! Teraz jasne już jest, w jaki sposób 

mógł  powstać  ów  obraz.  Ale  najważniejsze  nie  jest  jeszcze  wciąż  zrozumiałe:  jak  mogło 

utrwalić się takie zdjęcie, jak mogła przetrwać w ciągu tysięcy wieków przelotna gra świateł i 

cieni?! Fotografia nie dała dotąd żadnej odpowiedzi. A!... czekaj!... Nikitin zerwał się i zaczął 

chodzić  po  pokoju    –  obraz  był  barwny!  Trzeba  uważnie  przejrzeć  teorię  fotografii 

kolorowej!... 

Przez cały  następny dzień, zapominając o wszystkim, Nikitin studiował grubą książkę o 

fotografii kolorowej. 

Zdążył  już  zapoznać  się  z  teorią  barw  i  analizą  ludzkiego  wzroku,  a  teraz  przeglądał 

ostatni rozdział. – „Szczególne metody fotografii kolorowej”. Tu natrafił na list pisany przez 

Niepce'a do Daguerre'a w trzydziestych latach ubiegłego wieku: 

„Okazało  się,  że  lakierowanie  (smoła  asfaltowa)  płytki  zmieniało  się  pod  wpływem 

światła,  co  dawało  w  przechodzącym  świetle  coś  podobnego  do  obrazu  na  diapozytywie  i 

wszystkie odcienie barw występowały niezmiernie wyraźnie”... 

Nikitin  krzyknął  mimo  woli.  Ścisnąwszy  skronie,  jakby  chcąc  przytrzymać  uciekające 

myśli, czytał dalej. 

„Gdy na otrzymany obraz z rzuconym nań światłem patrzy się pod pewnym określonym 

kątem, uzyskuje się piękny i ciekawy efekt. Zjawisko to należałoby związać z newtonowskim 

background image

zjawiskiem  kolorowych  kręgów.  Możliwe,  że  jakaś  część  widma  działa  na  smołę 

uwydatniając najdelikatniejsze różnice w grubości warstw”. 

Cenna nić całkowitego wyjaśnienia widma tyranozaura wiodła przez stronice książki. Na 

początku cienka i wątła, im dalej  – tym mocniejsza i pewniejsza. 

Nikitin dowiedział się, że pod działaniem tzw. stojących fal światła zmienia się struktura 

powierzchni  klisz,  że  te  fale  stojące  dają  określone  barwne  odbicie,  niezależnie  od 

normalnego czarnego obrazu, otrzymywanego jako rezultat chemicznego działania światła na 

bromek  srebra  kliszy.  Te  odbicia  interferencji  fal  świetlnych,  zupełnie  niewidzialne  nawet 

przy  silnych  powiększeniach,  ujawniają  się  tylko  w  jednej  okoliczności    –  gdy  odbijają 

światło  tylko  jednej  określonej  barwy,  przy  oświetleniu  obrazu  pod  jednym,  ściśle 

określonym kątem. Suma tych odbić daje cudowne obrazy w barwach naturalnych. 

A  więc  w  przyrodzie  istnieje  bezpośrednie  działanie  światła  na  niektóre  materiały  i 

wystarcza  do  otrzymania  obrazu  bez  pomocy  rozkładanych  przez  światło  związków  srebra. 

To właśnie było punktem zaczepienia, którego brakowało dotąd uczonemu. 

Z odtajałych dachów padały rzadkie krople. Nikitin przyśpieszył kroku. Podniecony dążył 

do  instytutu.  Trzy  miesiące  pracy  nie  poszły  na  marne.  Wiedział,  czego  i  gdzie  szukać,  i 

obecnie  pomoc  optyków,  fizyków  i  fotografów  ogromnie  posunęła  naprzód  rozwiązanie 

zagadnienia. Oto dziś po raz pierwszy zdecydował się wystąpić przed światem nauki. 

Temat  wykładu  i  nazwisko  Nikitina  ściągnęły  liczne  audytorium.  Zaledwie  paleontolog 

opowiedział  o  nie-wiarogodnym  wypadku  z  widmem  tyranozaura,  natychmiast  zauważył 

wesołe ożywienie słuchaczy. Nikitin nachmurzył się, lecz ciągnął powoli i dobitnie: 

– Ta świeżo odsłonięta warstwa smoły kopalnej kryła widocznie w sobie świetlne odbitki  

–  zdjęcie  jednego  momentu  z  okresu  kredowego.  Promienie  słoneczne,  odbijając  się  od 

czarnego  lustra  pod określonym kątem rzuciły,  niby  latarnia projekcyjna,  na  jakieś tworzące 

miraż  strumienie  powietrza  olbrzymi  widmowy  obraz  tyranozaura  już  nie  w  odwróconej 

postaci.  Powstało  swoiste  połączenie  odbitego  obrazu  z  mirażem,  dzięki  czemu  nastąpiło 

powiększenie świetlnej odbitki. Nie ulega  wątpliwości,  że potrzebne  było duże  naświetlanie 

dla  uzyskania  takiej  odbitki  w  smole.  Ale  możliwe,  że  siła  światła  słonecznego  w  tamtych 

czasach,  w  warunkach  klimatu  zwrotnikowego,  była  nieco  większa,  a  może  też  dynozaury 

mogły  całymi  godzinami  stać  bez  ruchu.  Współczesne  wielkie  gady    –  krokodyle,  żółwie, 

węże, duże jaszczurki  – po kilka godzin trwają bez ruchu nie zmieniając pozycji. Nie można 

ich  porównywać  z  kipiącymi  energią  ssakami.  Dlatego  zupełnie  możliwe  wydaje  mi  się, 

nawet  w  warunkach  długiego  naświetlania,  uzyskanie  zdjęć  żywych  jaszczurów,  czego 

dowodzi ujrzany przeze mnie obraz. Określiłem miejsce, z którego było uchwycone zdjęcie  – 

uczony  wskazał  na  duży  plan  miejscowości,  przypięty  do  tablicy    –  znajduje  się  ono  tu,  w 

odległości  stu  trzydziestu  dziewięciu  metrów  od  podnóża  kamiennych  baszt.  Czy  to  dzięki 

silnemu  oświetleniu,  czy  też  szczególnemu  układowi  obłoków,  czy  wskutek  jakichś  innych 

okoliczności  otrzymane  zdjęcie  zostało  niezwłocznie  przykryte  naciekami  dalszych  warstw 

background image

smoły  asfaltowej  i  dzięki  temu  uchronione  przed  zniszczeniem.  Wstrząs  przy  wybuchu 

oddzielił wszystkie górne warstwy obnażając zdjęcie na asfalcie. 

Nikitin na chwilę umilkł starając się opanować przeszkadzające mu wzburzenie. 

– Ważne ostatecznie jest zresztą  – ciągnął dalej  – nie samo cudowne zdarzenie, nie to, że 

kilku ludzi, po raz pierwszy na świecie, zobaczyło żywy obraz wykopaliskowego zwierzęcia. 

Olbrzymie  znaczenie  opisanego  przed  chwilą  odkrycia  polega  na  stwierdzeniu  realnego 

istnienia  świetlnych  odbitek  najdawniejszych  epok,  utrwalonych  w  pokładach  skał  i 

pozostających tam dziesiątki, a może nawet setki milionów lat. Są to realne cienie przeszłości 

powstające  z  takich  głębin  czasu,  których  nie  możemy  nawet  objąć  rozumem.  Nie 

podejrzewaliśmy  ich  istnienia;  nikomu  nie przychodziło do głowy, że  natura  może się sama 

fotografować.  Dlatego  nie  szukaliśmy  nigdy  tych  świetlnych  odbitek.  Fotografie  przeszłości 

wymagają, rzecz prosta, takich nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że mogą zdarzać się i 

zachowywać  jedynie  w  nieprawdopodobnie  rzadkich  wypadkach.  Ale  w  ciągu  fantastycznie 

olbrzymich  okresów  minionego  czasu  liczba  takich  wypadków  też  może  być  bardzo  duża. 

Czyż  każdy  wypadek  zachowania  się  kości  wykopaliskowych  nie  wymaga  także  wielu 

szczęśliwych  trafów?  A  mimo  to  znamy  już  obecnie  wiele  wymarłych  zwierząt  i  liczba  ich 

wzrasta bardzo szybko w miarę rozwoju badań paleontologicznych. 

Świetlne odbitki, zdjęcia przeszłości, mogą się tworzyć i zachowywać nie tylko na smole 

asfaltowej.  Możemy  ich  szukać bez wątpienia  i  w śladach  działania promieni  świetlnych  na 

niektóre  rozpowszechnione  minerały:  sole  tlenku  żelaza,  tlenku  żelazowego,  manganu  i 

innych  metali.  Znane  jest  od  dawna  fotografowanie  metodą  płowienia,  drogą  niszczenia 

barwy  światłem  i  otrzymywania  barw  dopełniających  w  odpowiednich  miejscach  obrazu. 

Wiedząc  to  wszystko,  możemy  już  pewnie  szukać,  łowiąc  dawne  odbitki  świetlne  w 

najrozmaitszych wypadkach  ich utrwalenia  i uważnie  badając  najlżejsze zmiany  materii pod 

wpływem światła. Gdzie należy szukać tych obrazów przeszłości? W złożach minerałów, tam 

gdzie  możemy  przypuszczać  bardzo  szybkie  nawarstwienie  na  powietrzu  albo  w  bardzo 

płytkiej  wodzie.  Obnażając  bez  uszkodzenia  nawarstwioną  powierzchnię  i  łowiąc  odbitki 

świetlne  przyrządami  zapewniającymi  możność  ich  zobaczenia,  powinniśmy  nauczyć  się 

odczytywania tych śladów fal świetlnych minionych czasów. 

Wreszcie mamy prawo przypuszczać, że natura fotografowała sama siebie nie tylko przy 

pomocy  światła.  Przypomnieć  tu  należy  niewyjaśnione  jeszcze  ostatecznie  przez  naukę 

zdjęcia,  jakie  pozostawia  czasem  błyskawica  na  deskach  drewnianych,  szkle,  na  skórze 

porażonych  piorunem  ludzi.  Można  więc  sobie  wyobrazić  utrwalenie  obrazu  za  pomocą 

wyładowań  elektrycznych  albo  niewidzialnych  promieniowań,  w  rodzaju  emanacji  radu. 

Zdajmy sobie tylko jasno sprawę z tego, czego szukamy, a będziemy wiedzieć, gdzie należy 

szukać i  – znajdziemy! 

Nikitin  skończył  wykład.  W  toku  dyskusji  odezwały  się  głosy  pełne  sceptycyzmu. 

Szczególnie  protestował  jeden  znany  geolog,  który  z  właściwym  sobie  krasomówstwem 

background image

scharakteryzował  wystąpienie  Nikitina  jako  porywającą,  ale  z  naukowego  punktu  widzenia 

grosza nie wartą „paleofantazję”. 

Jednak paleontolog nie czuł się dotknięty tymi wszystkimi napaściami. Miał już od dawna 

mocną, ugruntowaną pewność. 

Metaliczne  uderzenia  rozbrzmiewały  donośnie  w  ogromnej  sali.  Nikitin  zatrzymał  się  u 

wejścia.  W  stojących  naprzeciw  siebie  gablotkach  przyziemne  jaszczury  szczerzyły  czarne 

zębiska.  Duża,  wolna  przestrzeń  podłogi  za  gablotkami  zawalona  była  krawędziakami, 

żelaznymi  rurami,  nitami  i  narzędziami.  Pośrodku,  na  skrzyżowanych  belkach,  wznosiły  się 

dwa wysokie pionowe słupy, główne podstawy olbrzymiego szkieletu dynozaura. Do tylnego 

słupa  były  już  wmontowane  skomplikowane,  wygięte  żelazne  szyny.  Dwaj  preparatorzy 

ostrożnie  przymocowywali  do  nich  ogromne  kości  tylnych  łap  potwora.  Nikitin  przebiegł 

wzrokiem  po  opływowej  linii  wygięcia  rury,  najeżonej  miedzianymi  suwakami  i  okalającej 

rusztowanie  u  góry.  Tu,  według  nakreślonego  zarysu  drapieżnie  wygiętego  karku, 

przymocowane zostaną osiemdziesiąt trzy kręgi grzbietu tyranozaura. 

U  przedniego  słupa  uwijał  się  na  chwiejnej  drabince  Martyn  Martynowicz  z  wielkim 

francuskim  kluczem  w  ręku.  Drugi  preparator    –  ponury  i  chudy,  w  luźnym  fartuchu 

roboczym  – wdrapywał się z długą rurą w rękach po przeciwnej stronie drabiny. 

– Nic z tego nie będzie!  – krzyknął paleontolog.  – Ostrożnie. Ostrożnie. Nie leńcie się i 

przesuńcie rusztowanie! 

–  Po  co  marudzić,  towarzyszu    –  wesoło  odpowiedział  z  góry  Łotysz.    –  Tak  też  damy 

radę. Stara szkoła. 

Nikitin  wzruszył  ramionami.  Ponury  preparator  wstawił  nacięcie  rury  w  górne 

zakończenie  słupa.  Martyn  Martynowicz  energicznie  obrócił  klucz.  Rura    –  podpora 

masywnej szyi  – przekręciła się i pociągnęła za sobą ponurego preparatora. Obaj z Łotyszem 

zderzyli  się  ze  sobą  pierś  o  pierś,  na  wąziutkiej  górnej  platformie  drabinki  i  runęli  w  różne 

strony.  Hukowi  padającej  rury  towarzyszył  brzęk  rozbitego  szkła  i  okrzyk  przerażenia. 

Martyn Martynowicz zmieszany podniósł się z podłogi, pocierając guz na łysej głowie. 

– A taki upadek, czy to też stara szkoła?  – ze śmiechem zapytał paleontolog. 

– A jakże!  – podchwycił sprytny Łotysz.  – Inni by się pokaleczyli, a tu głupstwo, zbiła 

się jedna szyba, do tego nie lustrzana. Rusztowanie trzeba przesunąć,  bo tak to niedobrze  – 

jak gdyby nigdy nic zakończył Martyn Martynowicz. 

Nikitin włożył fartuch i przyłączył się do pracujących. Najbardziej żmudna część roboty  

–  przybliżone  zestawienie  szkieletu  i  przygotowanie  żelaznego  rusztowania    –  była 

zakończona.  Teraz,  gdy  rusztowanie  było  gotowe,  pozostało  zmontować  i  przymocować  do 

spojonych  już  i  przyśrubowanych  podpór,  suwaków  i  nitów  ciężkie  kości,  które  były  także 

rezultatem  wielomiesięcznej  pracy  preparatorów  oczyszczających  je  z  części  skalnych, 

przyklejających  najdrobniejsze  obtłuczenia  i  odpryski,  wstawiających  gips  i  drzewo  na 

miejsce brakujących kawałków. 

background image

Rusztowanie  było  dobrze  ustawione;  poprawki  przy  montowaniu  szkieletu  nieznaczne. 

Uczeni  i preparatorzy pracowali z entuzjazmem  do późnej  nocy  – wszyscy  bowiem  chcieli 

jak najprędzej odtworzyć w naturalnej i groźnej pozie wymarłego potwora. 

Po  tygodniu  ukończono  pracę.  Szkielet  dynozaura  stanął  w  całej  okazałości.  Jego  tylne 

łapy,  podobne  do  nóg  olbrzymiego  drapieżnego  ptaka,  zastygły  w  półkroku;  długi 

wyprostowany  ogon  wlókł  się  daleko  z  tyłu.  Na  wysokości  pięciu  i  pół  metra  od  podłogi 

znajdowała  się  olbrzymia  ażurowa  czaszka.  Na  wpół  otwarta  pod  ostrym  kątem  paszcza 

przypominała  piłę  o  wielkich,  rzadkich  zębiskach.  Szkielet  stał  na  niskim  dębowym 

pomoście,  pokrytym  z  wierzchu  błyszczącą  czarną  politurą,  podobnym  do  wielkiego 

fortepianu. Ukośne promienie wieczornego słońca przenikały przez wysokie sklepione okna, 

igrając czerwonymi odblaskami  na  lustrzanych szybach gablot  i tonąc w czerni polerowanej 

podstawy. 

Nikitin stał oparty o gablotę i po raz ostatni oglądając badawczo szkielet starał się znaleźć 

jakieś nie zauważone przedtem uchybienie przeciwko surowym prawom anatomii. 

Nie,  chyba  wszystko  jest  wystarczająco  ścisłe.  Olbrzymi  dynozaur,  wyciągnięty  z 

pustynnego cmentarzyska potworów, stoi tu teraz, dostępny dla tysięcy zwiedzających. A już 

przygotowuje  się  rusztowanie  dla  kilku  rogatych  i  pancernych  dynozaurów    –  wspaniałego 

dorobku ekspedycji. 

Blask  słońca  na  czarnym  pokryciu  postumentu  żywo  przypomniał  paleontologowi 

smołowe  lustro  w górach Arkarły... Tak,  naturalnie,  szkielet ustawiony został przez niego w 

tej  samej  pozie,  w  jakiej  utrwaliło  się  na  zawsze  w  pamięci  widmo  żywego  tyranozaura.  I 

poza ta robi wrażenie zupełnie naturalnej, czego nie można powiedzieć o montażu w innych 

muzeach. 

„Gdyby  moi  szanowni  koledzy  wiedzieli,  czym  się  kierowałem!    –  uśmiechnął  się  do 

siebie Nikitin.  – Zresztą, zwycięzców nie sądzi się”. 

Myśli  uczonego  znowu,  niby  strzałka  kompasu,  zwróciły  się  ku  cieniowi  przeszłości. 

Widmo  przestało  być  zagadką,  zjawisko  było  już  jasne  dla  uczonego.  Znikło  też  napięcie 

myśli,  wzburzenie  umysłu  wobec  niepojętej  tajemnicy  natury.  Bieg  myśli  stał  się  spokojny, 

chłodny i głęboki. 

Uczony rozumiał dobrze, że dopóki nie pokaże światu naprawdę istniejących świetlnych 

odbitek przeszłości, dopóty pracować będzie samotnie. 

Nie  będzie  miał  ani  specjalnych  środków,  ani  czasu    –  wszystko  będzie  musiał  robić 

mimochodem, poza swą zasadniczą pracą. 

Olbrzymie zadanie ponad siły! I tu ma przeciw sobie geologię: w procesach tworzenia się 

skał  osadowych,  tj.  tych  warstw,  które  mogły  przyjmować  odbitki  świetlne,  niesłychanie 

rzadkie  są  wypadki  szybkiego  ułożenia  się  warstw  jedna  na  drugiej.  Zwłaszcza  w  świetle 

dziennym,  na  powierzchni,  a  nie  w  głębinach  jezior  i  mórz!  Nawarstwienie  musi  być 

dostatecznie  szybkie,  aby  obraz  nie  został  uszkodzony  przez  dalsze  działanie  światła.  I 

background image

powinno  się  to  zbiec  z  istnieniem  w  tym  samym  miejscu  warunków  choć  trochę 

przybliżonych  do  ciemni  fotograficznej,  aby  na  powierzchnię  warstwy  padało  nie  zwykłe, 

rozproszone  światło,  ale  obraz  świetlny.  A  ileż  utworzonych  już  zdjęć  może  później  zginąć 

przy  zgęszczeniu,  zmianach  w  krystalizacji  albo  innych  przemianach  chemicznych  skał 

osadowych! 

Jakież ma szansę, aby wśród nieskończenie wielkiej liczby nawarstwień znaleźć właśnie 

tę  powierzchnię,  która  jedyna  wśród  miliona  podobnych  sobie  zachowała  zdjęcie 

przeszłości?... 

Czyż  głębiny  czasu  na  zawsze  pozostaną  dla  nas  nieme  i  niedostępne?  Nie,  właśnie  ta 

nieskończona, bezdenna głębina przeszłości powinna nam pomóc. Rzadki wypadek może się 

zdarzyć  raz  na  tysiąc  lat  i  nie  ma  żadnych  szans  zobaczyć  go  właśnie.  Ale  jeżeli  przeszły 

miliony  tych  tysiącleci,  to  milion  wypadków  może  być  zupełnie  wystarczającą  liczbą  dla 

wielu  badań.  I  liczba  ta  zwiększa  się  jeszcze  dzięki  dużym  rozmiarom  powierzchni  ziemi. 

Związek Radziecki to setki milionów kilometrów kwadratowych, olbrzymia rozmaitość skał i 

minerałów, które tworzyły się w najróżniejszych warunkach. Mając do czynienia z wielkimi 

liczbami,  należy  zerwać  z  wąskimi,  zrodzonymi  z  życiowych  doświadczeń  wyobrażeniami. 

„Terenem dla poszukiwania przeszłości jest cała moja ojczyzna  – myślał Nikitin.  – Gdzież 

są  większe  szansę  odkrycia  zdjęć  przeszłości,  jak  nie  na  jej  nieograniczonych 

przestrzeniach?” 

Całkowita  pewność,  dążenie  do  nowych  poszukiwań,  do  nowej  walki  zmartwychwstały 

znowu w duszy Nikitina. 

Przede  wszystkim  potrzebny  jest  aparat  do  chwytania  odbitego  od  skalnych  warstw 

światła.  Może  kamera  z  bardzo  jasnym  szerokokątnym  obiektywem?  Ważne  jest  bardzo 

prawidłowe ustalenie kąta odbicia. Dobrze, zrobimy pryzmat obrotowy! 

Nikitin nie spojrzawszy już nawet na szkielet tyranozaura pośpieszył do swego gabinetu. 

–  Nie,  nie  tędy,  towarzyszu  profesorze!    –  Brodaty  kołchoźnik  o  surowym  obliczu 

zatrzymał idącego w zamyśleniu Nikitina.  – To dróżka dla konnych, a my musimy skręcić na 

lewo, do wąwozu. 

– A czy daleko jeszcze do czerwonych urwisk?  – spytał jeden z pomocników Nikitina. 

–  Jeżeli  zejść  wąwozem  do  rzeki    –  z  kilometr,  a  brzegiem    –  cztery  kilometry!    –  I 

przewodnik ruszył naprzód. 

Olbrzymie,  grube  świerki  zwęziły  ścieżkę.  W  przerwach  pomiędzy  szarozielonymi 

pniami  i  ukośnymi,  omszałymi,  dolnymi  gałęziami,  głęboko  w  dole,  przebłyskiwała  rzeka. 

Powietrze  przepojone  było  słodkawym  zapachem  świerkowej  żywicy,  łagodniejszym  i 

bardziej  mdłym  niż  zapach  sosny.  Wąwóz,  zarośnięty  olchą,  przypominał  długi  kryty 

korytarz,  wysłany  grubą  warstwą  brunatnych,  starych  liści.  Liście  stawały  się  coraz 

ciemniejsze i bardziej mokre; chlupotała pod nimi woda. Wąwóz skończył się. Poszukiwacze 

znaleźli  się  na  brzegu  bystrej,  chłodnej  rzeki,  której  wąskie  koryto  leżało  wśród  stromych 

background image

brzegów. Każdy skręt rzeki i spokojne mielizny błyszczały z daleka silnym blaskiem słońca, 

natomiast nurt był mętny i wydawał się przez to jeszcze ciemniejszy i chłodny. 

W  pobliżu  widać  było  strome  urwiska  ciemnopurpurowej  gliny  obramowane  u  góry 

zielonymi łukami górnego brzegu zbocza. Wkrótce mały oddział dotarł do urwisk i robotnicy 

przystąpili do pracy. W sprawnych rękach błysnęły łopaty i oskardy, glina wielkimi grudami z 

hałasem  toczyła  się  do rzeki  niczym  deszcz  orzechów.  Ostrożnie  podbijając  kliny  robotnicy 

obnażyli gładką, błyszczącą powierzchnię warstwy gliny. Warstwa ta leżała lekko pochylona i 

Nikitin wydał polecenie  zbudowania pomostu,  aby  można  było umieścić aparat wysoko nad 

odsłoniętą warstwą. Skończywszy swą pracę robotnicy odeszli. Pomocnicy Nikitina udali się 

z wędkami brzegiem w górę rzeki. Paleontolog został sam. 

Mijały godziny. Nikitin dyżurował przy aparacie i tylko bardzo rzadko pozwalał sobie na 

przymknięcie  zmęczonych  oczu.  Uczony  nie  denerwował  się  nawet,  będąc  zupełnie  pewny 

jeszcze jednego niepowodzenia. 

Już  wiele  razy  w  różnych  miejscach  ustawiał  Nikitin  swój  aparat  i  w  męczącym 

oczekiwaniu  wpatrywał  się  w  martwą,  gładką  powierzchnię  kamienia.  Zdenerwowanie  i 

oczekiwanie  na  nowe  odkrycie  stopniowo  słabło,  gasła  nadzieja,  lecz  uczony  z  uporem 

prowadził dalej swe badania we wszystkich odpowiednich według jego mniemania miejscach. 

Teraz  także  prawie  obojętnie,  związany  jedynie  dobrowolnie  wziętym  na  siebie  ciężkim 

obowiązkiem,  siedział  Nikitin  przy  aparacie  nad  świeżo  odkrytą  stwardniałą  warstwą 

purpurowej gliny. 

Słońce  zmieniało  wolno  kąty  oświetlenia,  potężne  świerki  lekko  kołysały  swymi 

wierzchołkami,  ledwo  dawał  się  słyszeć  plusk  wody  z  przybrzeżnego  sitowia  i  nagle  w 

jednolitym, równym świetle pojawiły się rzadkie, ciemne plamy, które stały się wyraźniejsze i 

pokryły  całą  odsłoniętą  warstwę.  Dobierając  nachylenie  odbicia  przy  pomocy  pryzmatu 

obrotowego,  Nikitin  uzyskał  wreszcie  dobrą  widoczność.  Miał  przed  sobą  brzeg  niezwykle 

przezroczystego  zielonego  morza.  Płaszczyzna  srebrzystobiałego  piasku  nieznacznie 

przechodziła w szmaragdową wodę, długie proste grzebienie maleńkich fal zastygły w swym 

porywie, pokreśliwszy jasną jak kryształ powierzchnię wody jaskrawymi szafirowozielonymi 

pasmami.  Na  dalszym  planie  pasma  te  rozbijały  się  na  trójkąty;  zaostrzone  wierzchołki  fal 

zawracały  w  dół  ukazując  błyski  olśniewająco  białej,  srebrzącej  się  piany.  W  przeczystej 

zieleni  wody  dal  wydawała  się  błękitna,  czuło  się  niezwykłą  przejrzystość  powietrza  i 

uderzającą  siłę  światła.  Niemal  ze  strachem  patrzył  Nikitin  na  ten  kawałek 

niewypowiedzianie świetlanego, jasnego świata, zdając sobie sprawę z tego, że grzebienie fal 

zastygły  w  promieniach  słońca  świecącego  przeszło  czterysta  milionów  lat  temu,  był  to 

bowiem brzeg morza sylurskiego. 

Zjawisko  znikło  momentalnie  przy  minimalnej  zmianie  kąta  promieni  słonecznych. 

Dziwne  światło,  wywołujące  zjawisko,  samo  gasiło  je  nie  dając  możliwości  uruchomienia 

aparatu fotograficznego. 

background image

Nikitin  pozostał  na  noc  pod  pomostem.  Dopiero  dnia  następnego  o  tej  samej  godzinie 

słońce  znów  mogło  powołać  do  życia  widmowe  cienie.  Niepotrzebnie  jednak  narażał  się 

uczony na nocną wilgoć i dokuczliwe komary. Zmienne jest lato północne: pochmurny ranek 

skończył się deszczem. W przejmującej mgle z rozpaczą widział uczony, jak cieknie woda po 

gładkiej powierzchni gliny,  jak strugi deszczu stopniowo czerwienieją  i  jak wreszcie zdjęcie 

cudownego sylurskiego morza zmienia się w lepkie, brunatne błoto. 

Po  raz  drugi  zdarzyło  się  Nikitinowi  zobaczyć  cień  przeszłości.  Pozwolił  mu  zniknąć, 

przez  jedną  chwilę  tylko  zachwyciwszy  się  cudownym  widzeniem.  Skoro  jednak 

poszukiwania udały się  – należy próbować i próbować dalej. 

Nikitin  postanowił  teraz  szukać  zdjęć  przeszłości  na  ścianach  pieczar,  w  naturalnych 

ciemniach  fotograficznych.  Zdjęcie  przeszłości  będzie  tam  chronione  przed  kaprysami 

pogody,  przed  zmianami  oświetlenia  słonecznego.  Nauczony  smutnym  doświadczeniem 

będzie teraz wcześnie przygotowywać  aparat  fotograficzny, przed rozpoczęciem obserwacji. 

Przeszłość  nie  wyśliźnie  mu  się  wówczas  tak  łatwo.  Należy  szukać  w  niezbyt  głębokich 

pieczarach,  gdzie  w  naciekach  wapnia  znajdują  się  substancje  ulegające  zmianom  pod 

wpływem światła. 

Nad gęstą, oleistą wodą pełzła szara mgła. Brzegi błyszczały od szronu, a ostro opadające 

zbocza  czerniały  ponuro,  odtajałe  pod  promieniami  wznoszącego  się  słońca.  Tępy  dziób 

niezgrabnego  karbasa  przykryty  nasmołowanym  brezentem  był  skierowany  ku  dalekiemu 

stromemu, skalistemu urwisku wznoszącemu się w poprzek potężnej rzeki. 

Szeroka  odnoga  ziała  przenikliwym  zimnem  płynąc  szybko  i  bez  szmeru.  Z  daleka 

dobiegał  grzmiący,  potężny  ryk.  Nikitin  stał  na  oślizłych  deskach  sterowego  pomostu  obok 

locmana mocno trzymającego się drewnianych kołków wbitych w kłodę sterowego wiosła. 

Locman potarł niezgrabną rękawicą poczerwieniały nos. 

–  To  Bołłoktas  ryczy  –  powiedział  ochrypłym  głosem,  zbliżając  się  do  Nikitina    – 

najstraszniejszy poroh. 

– Za skrętem?  – powoli spytał Nikitin.  

Locman chmurnie skinął głową. 

– Czy tam właśnie jest pieczara?  – pytał dalej Nikitin.  – Na lewym brzegu? 

– Naprawdę chcecie lądować?  – trwożnie zachrypiał locman. 

–  Tak,  innego  wyjścia  nie  ma,  brzegiem  po  urwiskach  nie  można  przejść    –  odrzekł 

twardo uczony. 

Powierzchnia wody pęczniała długimi, płaskimi falami. Karbas  – ciężkie pudło o płaskim 

dnie  i  trójkątnym  dziobie    –  zaczął  powoli  kołysać  się  i  zanurzać.  Pod  dziobem  chlupnęła 

woda. Ryk zbliżał się wciąż narastając i odbijając się od wysokich skał.  Zdawało się, że tak 

groźnie wyją same kamienie uprzedzając przybyszów o grożącej im nieuchronnej zgubie. 

Locman  wydał  komendę.  Wioślarze  poruszyli  ciężkimi  wiosłami.  Karbas  skręcił 

zanurzając  się.  Rzeka  wtłaczała  się  w  wąską  rozpadlinę,  która  dławiła  jej  potężny  rozmach. 

background image

Olbrzymie  urwiska  o  wysokości  czterystu  metrów  wznosiły  dumnie  swe  czoła  zbliżając  się 

coraz  bardziej  ku  sobie.  Koryto  rzeki  miało  kształt  szerokiego  trójkąta,  którego  spiczasty 

wierzchołek  ginął  w  zakręcie  rozpadliny.  U  podstawy  trójkąta  wysoki  pokryty  pianą  wał 

określał miejsce samotnego wielkiego kamienia, a za nim trójkąt przecięty był rzędem ostrych 

jak kły czarnych kamieni wśród wzburzonej wody. W oddali rozpadlina pieniła się wysokimi, 

spiczastymi falami, jakby cały tabun rozpędzonych białych koni runął ku stromym, ciemnym 

ścianom.  Po  lewej  stronie  wrzynała  się  w  kamienną  ścianę  szeroka  półkolista  zatoka  i  tam 

właśnie uderzył główny nurt rzeki wznosząc słup migotliwych bryzgów. 

Chcąc  pomóc  locmanowi  Nikitin  opuścił  lornetkę  i  chwycił  za  ster.  Na  ich  spotkanie 

pędził  w  ogłuszającym  ryku  wody  środkowy  kamień.  Jeżeli  karbas  przejdzie  z  bezpiecznej 

lewej  strony,  wówczas  niepokonana  siła  wody  odrzuci  go  ku  kamiennemu  pasmu  i...  do 

pieczary  będzie  się  można dostać dopiero w  następnym roku.  To znaczy  –  nigdy,  bo prace 

ekspedycji były już ukończone. Należało śpieszyć się z powrotem. 

– Mocniej! Mocniej!  – wrzasnął locman. 

Kjarbas  uniósł  się  na  grzbiecie  wysokiej  fali.  Za  kamieniem  woda  wpadała  w  głęboką, 

ciemną jamę.  Karbas runął tam wraz z falą. Rozległ się tępy stuk dna o kamień. Szarpnięcie 

steru o mało nie zrzuciło Nikitina i  locmana z mostku. Ale obaj wparli się mocno w kłodę  i 

statek,  z  lekka  skręciwszy,  pędził  teraz  pod  kątem  rozwartym  ku  brzegowi,  chyląc  się  ku 

groźnym kamiennym kłom. Karbas drżał cały, skacząc na wysokich falach, zalewany wodą i 

pianą. 

– Wiosłuj  – poganiał locman. 

Przemoknięci i spotniali wioślarze, robotnicy i pracownicy ekspedycji Nikitinia, z całych 

sił  ciągnęli  nieposłuszne  wiosła.  Mniej  doświadczeni  z  lękiem  oczekiwali  rozbicia 

spoglądając  na  upartego  naczelnika.  Twarz  jego,  obramowana  ciemną  bródką,  wyglądała 

groźnie. 

Nikitin  stał  na  dygocącym  pomoście  szeroko  rozstawiwszy  nogi  i  w  myśli  mierzył  i 

obliczał  odległość  od  białej  pienistej  linii    –  granicy  prądu  wstecznego.  Locman  zacisnął 

wargi i patrzył w tę samą stronę. Karbas zwolnił biegu, potem znów rzucił się naprzód, prosto 

w  kotłującą  wodę.  Chciało  się  zmrużyć  oczy,  zwinąć  w  kłębek;  jeszcze  chwila    –  i  statek 

niewątpliwie  rozbije  się  o  skały.  Jednak  karbas  znów  zaczął  zwalniać  biegu,  przy  silnym 

pchnięciu  stanął,  potem  pochwycony  prądem  wstecznym,  poszedł  na  głęboką,  czarną  wodę, 

cicho  pluszczącą  u  stóp  stromych  gnejsowych  urwisk.  Nikitin  nie  mógł  powstrzymać 

westchnienia  ulgi.  Przecież  ryzykowne  badanie  pieczar  Bołłoktasu  wcale  nie  wchodziło  w 

zakres  prac  jego  ekspedycji.  Cóż  by  to  było,  gdyby  w  tej  pogoni  za  cieniem  przeszłości 

zdarzyło się jakieś nieszczęście?... Ale karbas już przybił, miękko stuknąwszy o skały. Jeden 

z  pracowników  ekspedycji  skoczył  na  występ  skalny  i  przymocował  do  kamienia  linę 

cumowniczą. 

–  Gratuluję!  Udało  się,  towarzyszu  naczelniku!    –  locman  zgiął  się  przed  Nikitinem  w 

background image

żartobliwym ukłonie. 

– Chwackoście przeszli!  – z uznaniem odezwał się uczony. 

– Po rosyjsku: „choć niewygodnie, lecz niezawodnie!”  – odparł Locman. 

Strome  zbocza  wznosiły  się  na  przeszło  sto  metrów  nad  karbasem.  Wyżej  zbocze 

tworzyło  szeroki  występ    –  długą  platformę,  półkolem  otaczającą  brzeg.  Nad  tą  platformą 

zbocze góry bardzo spłaszczało się, a u jego podstawy czerniało dziewięć otworów  – wejść 

do  pieczar.  Całe  zbocze  porosłe  było  małymi  kędzierzawymi  sosenkami  i  bielało  suchym 

mchem reniferowym. 

Nikitin  i  jego  towarzysze  bez  szczególnych  trudności  przenieśli  wyżej  potrzebny 

ekwipunek.  Resztę dnia paleontolog spędził w pieczarach, dopóki  się  nie przekonał,  że  jego 

przypuszczenia były słuszne. 

Na  płaskiej  tylnej  ścianie  pieczary  cienkie,  gładkie  warstwy  szły  regularnie  jedna  za 

drugą.  Skała  miała  mocną  żółtozieloną  barwę.  Nikitin  spodziewał  się,  że  domieszka  soli 

żelaza  i  chromu,  zmieniając się pod wpływem  światła,  mogła zatrzymać w którejś z warstw 

świetlnych obraz epoki, gdy biły tu gorące źródła i nie wygasła jeszcze całkowicie działalność 

wulkanów, a więc około sześćdziesięciu tysięcy lat temu. 

Pomocnicy  uczonego  oczyścili  wejście;  okrągły  otwór  oświetlał  tylną  ścianę.  Pieczara 

istotnie przypominała wnętrze aparatu fotograficznego. 

Z  ogromną  cierpliwością  i  starannością  zabrał  się  Nikitin  do  swojej  pracy.  Zdejmując 

warstwę  za  warstwą  oświecał  powierzchnię  każdej  z  nich  specjalnie  skonstruowaną  lampą 

magnezjową. 

Uczony  obracał  to  lampę,  to  pryzmat,  zmieniając  kąty  padania  i  odbicia,  ale  nie 

dostrzegał w szkłach aparatu żadnego śladu wskazującego na to, że zobaczy coś z minionych 

epok. 

Ponad dziesięć cienkich warstw odbito ze ściany i obejrzano. Pozostawała jeszcze bardzo 

cienka  skorupka  pokładu.  Nikitin  pracował  przez  całą  noc,  ale  zdenerwowany  kolejnymi 

niepowodzeniami nie czuł zmęczenia. Tylko w oczach ćmiło mu się od silnego światła lampy. 

Wkrótce zauważył, że zapas magnezjowej mieszanki ma się ku końcowi. 

Czyżby  jeszcze  jedno  zmarnowane  lato,  teraz,  gdy  jest  już  dostatecznie  uzbrojony,  aby 

złowić cień przeszłości? 

Jedenasta  warstwa  wydała  się  Nikitinowi  bardziej  gładka  niż  wszystkie  poprzednie. 

Uczony  zapalił  znowu  lampę  magnezjową.  Kilka  obrotów  kulistą  główką  –  i  w  aparacie 

pojawił  się  duży  mglisty  obraz.  Szary  niewyraźny  cień  w  prawym  kącie  podobny  był  do 

zgiętej  postaci  ludzkiej.  Z  lewej  strony  pomieszane  plamy  tworzyły  coś  zaokrąglonego  i 

niezrozumiałego. Nikitin regulował aparat, ale obraz nie stawał się wyraźniejszy. 

Uczony wiedział, że znów ma przed sobą nową fotografię przeszłości, ale tak niewyraźną, 

że  trudno  by  ją  było  nawet  opisać,  nie  tylko  sfotografować.  Nikitin  wsypał  nową  porcję 

mieszanki  magnezjowej,  zwiększył  do  ostatnich  granic  światło  lampy.  Tak,  to  niewątpliwie 

background image

ludzka postać... Wszystko więc zależy od siły światła. Światło magnezji daje widmo zbliżone 

do słonecznego, ale siła  jego  jest nie wystarczająca.  Tylko potężne słońce  może przywrócić 

życie stworzonym przez siebie widmom. Czułość aparatu Nikitina też jest nie wystarczająca. 

Ten odtwarzający ciemnię fotograficzną aparat jest zbyt prosty... 

Przepalona  lampa,  zapłonąwszy  ostatni  raz,  zgasła.  W  mroku  pieczary  wyraźnie 

zarysował  się  okrągły  otwór  wejścia.  Światło!  Zwykły  spokój  opuścił  uczonego.  Z 

wściekłością  walnął  pięścią  w  niewinny  aparat  obsypując  go  przekleństwami.  W  pieczarze 

brak mu było powietrza. Rzucił się do wyjścia i uderzywszy głową o sklepienie otworu upadł 

na  kolana.  Uderzenie  opamiętało  go  nieco.  Ale  złość  nurtująca  go  nie  znikła.  Zmrużywszy 

oczy obejrzał zwisający nad wejściem głaz. Tak, jego lampa jest do niczego! Ale zobaczymy 

cień  przeszłości  w  świetle  słonecznym!  Miał  zawsze  przy  sobie  ammonal,  żeby  w  razie 

potrzeby  móc  szybko  obnażyć  potrzebną  warstwę  przez  wysadzenie  leżących  na  niej 

pokładów. 

Nikitin  obejrzał  zbocze  nad  pieczarą  i  zauważył  długie  pionowe  szczeliny  przecinające 

głazy gnejsu. Zwalenie tej kamiennej zasłony było drobiazgiem. Uczony zaczął spuszczać się 

do  brzegu,  gdzie  ulokowali  się  na  nocleg  jego  towarzysze,  ale  rozmyślił  się  i  wrócił  do 

pieczary.  Określił  kąt,  pod  którym  padało  na  powierzchnię  kamiennej  warstwy  światło  jego 

lampy,  i  za  pomocą  kompasu  sprawdził  kierunek.  Doskonale,  słońce  będzie  tam  między 

godziną  drugą  a  trzecią.  Można  więc  wyspać  się  porządnie,  bo  oczy  tak  są  zmęczone,  że 

nawet w słońcu nic nie zobaczą. Dobrze, że ranek zwiastuje pogodny dzień! 

Ledwo rozproszył się pył od wybuchu, gdy Nikitin zaczął z pośpiechem ustawiać aparat 

balansując na usypiskach kamiennych odłamków. Gładka zielonkawa ściana, nie uszkodzona 

wybuchem, błyszczała wilgotną powierzchnią w jasnym świetle dnia. 

Nie, teraz nie będzie już tak mało przewidujący  – przygotowaną kasetę mocno trzymał w 

ręku.  Gdy  tylko  mignie  w  przyrządzie  zrodzony  słońcem  obraz,  gdy  tylko  uchwycona 

zostanie najlepsza widoczność  – kaseta zaraz zostanie wstawiona w aparat. Nikitin dowiedzie 

wszystkim  istnienia,  więcej  nawet    –  możliwości  uchwycenia  cienia  przeszłości.  To  będzie 

decydujący  przełom  na  jego  trudnej  drodze.  Dalej  nie  pójdzie  już  samotnie.  Cóż  znaczą 

wysiłki jednostki w porównaniu z harmonijną pracą wielu ludzi  – o tym wie każdy, kto starał 

się torować nowe drogi w nauce czy technice. 

Nikitin  spojrzał  na  zegarek:  godzina  druga  minut  dwadzieścia  trzy.  Przylgnął  do  szkła 

trzymając obrotową śrubkę pryzmatu. Znowu wolno płynął czas,  ale teraz oczekiwanie  było 

pełne świadomego napięcia. Uczony wiedział, że zobaczy cień przeszłości. 

Wolno,  bardzo  wolno  zmieniało  się  położenie  słońca  na  niebie.  Nikitin  zapomniał  o 

wszystkim... 

Oto  szary,  zgięty  cień  po  prawej  stronie  stopniowo  zarysował  się  wyraźnym  konturem 

ludzkiej postaci. Krzywa linia stała się oszczepem. 

Człowiek  siedział  z  głową  wciągniętą  w  szerokie  bary;  mięśnie  jego  były  napięte; 

background image

wysunął  naprzód  długi  oszczep.  Szeroka,  poorana  zmarszczkami  twarz  była  częściowo 

zwrócona do Nikitina, ale oczy patrzyły na błękitniejącą dal porosłych lasami gór, otwierającą 

się  za  urwiskiem  platformy.  Nikitin  zdążył  zauważyć  gęste,  skołtunione  włosy  ocieniające 

dość wysokie czoło, wystające kości policzkowe, potężne szczęki. Uczonemu wydało się, że 

twarz człowieka wyraża niepokój, skupienie, pragnienie rozwiązania zagadki przyszłości. To 

wszystko  zauważył  Nikitin  w  ciągu  kilku  chwil.  Bez  względu  na  zainteresowanie  wieloma 

innymi  szczegółami  odkrytego  obrazu,  paleontolog  nie  mógł  sobie  pozwolić  na  dłuższe 

wpatrywanie  się  w  aparat    –  musiał  zrobić  zdjęcie.  Szybko  wstawił  w  kasetę  i  już  chciał 

naświetlić kliszę, gdy nagle zamarł w miejscu i nie zrobił potrzebnego ruchu. Blask gładkiej 

ściany  raptem  zgasł,  ściemniało  i  Nikitin  obejrzawszy  się  zobaczył  ciężką,,  dużą  chmurę 

wolno  nasuwającą  się  na  słońce.  Za  nią  zwartą  masą  osiadając  na  szczytach  okolicznych 

wzgórz, wypełzły zza gór niskie ołowiane obłoki o złowieszczym fioletowym odcieniu, który 

zapowiada wielkie opady śnieżne. 

Z rozpaczą w duszy wpatrywał się uczony w niebo Jeżeli będzie śnieg, to nic się tu więcej 

nie zobaczy, nieodwołalnie starte zostaną delikatne odbitki świetlne. 

Zachowując  jeszcze  cień  nadziei  Nikitin  przykrył  aparat  płaszczem,  pozostawiwszy  go 

tam do następnego dnia, i apatycznie powlókł się do namiotów. Niefortunny przypadek, nowe 

niepowodzenie załamały go, pozbawiły sił. 

Towarzysze  Nikitina  przycichli  patrząc  na  swego  przybitego,  milczącego  naczelnika. 

Rozmawiali półgłosem jak u łoża ciężko chorego. 

W skałach żałośnie zawył wiatr, zawirowały duże płatki śniegu. 

Nikitin nalał spirytusu, wypił i kazał przynieść z góry aparat. Nie tylko utracona została 

wszelka nadzieja powtórnego zobaczenia obrazu przedhistorycznego człowieka, ale nie mogli 

już zwlekać ani godziny dłużej... Trzeba było wziąć się w garść. Opóźnienie mogło sprawić, 

że karbas ugrzęźnie w zamarzniętej rzeczce poniżej porohów, wśród bezludnej tajgi. 

Nazajutrz  rano,  gdy  tylko  wyraźniej  zarysowały  się  na  niebie  szczyty  wzgórz,  ludzie 

zaczęli się krzątać pakując rzeczy. 

Lina cumownicza,  cicho plusnąwszy, zanurzyła się w wodę,  karbas  ledwo dostrzegalnie 

ruszył ku pienistej granicy głównego nurtu. Nagle jakby jakaś potworna, miękka łapa uniosła 

statek. Karbas rzucił się naprzód i pomknął ku szczelinie, w której znikł, skacząc jak drzazga, 

wśród wycia i piany wielkich fal. 

Stojąca  lampa  z  głębokim  kloszem  rzucała  krąg  światła  na  zawalony  książkami  stół.  W 

dużym gabinecie panował półmrok. Nikitin siedział przy stole rozmyślając z natężeniem. 

Od trzech lat nie ma spokoju... Jego poprzednia praca wydaje mu się teraz tak spokojna, 

jasna,  tak  wabi,  aby  całkowicie  znów  jej  się  poświęcić.  A  on  nie  może  i  miota  się  między 

pracą  starą  i  nową,  stara  się  uczciwie  wypełniać  swoje  dawne  zadanie,  a  jednocześnie  całą 

duszą  jest  w  pogoni  za  cieniem  przeszłości.  W  ciągu  tych  trzech  lat  dwukrotnie  miał  go  w 

ręku    –  dwa  razy  widział  to,  co  nie  było  dane  ujrzeć  nikomu.  A  jest  tak  samo  odległy  od 

background image

wypełnienia zadania jak w niezapomnianym momencie w górach Ar karły. I  jego aparat jest 

do niczego. Za mało precyzyjny. 

Widocznie zrobił błąd w przeszłości. Człowiek nie powinien być samotny. 

Nikitin zapalił górne światło i zaczął zbierać rozrzucone na stole papiery. Rzucił okiem na 

swój  przyrząd  stojący  na  oddzielnym  stoliku,  obtarty  i  podrapany  w  podróżach.  Mimo  woli 

porównał z nim siebie, uśmiechnął się gorzko i wyszedł. 

Gabinet  Nikitina  znajdował  się  przy  końcu  ogromnej  sali  pełnej  gablotek  i  szkieletów 

wymarłych  zwierząt.  Po  wyjściu  z  oświetlonego  pokoju  Nikitin  jak  gdyby  oślepł.  Znał 

przejścia  między  gablotami,  ale  wiedział  również  że  gdzieniegdzie  sterczą  rogi  i 

wyszczerzone paszcze szkieletów. W ciemnościach łatwo było uderzyć się lub co gorsza stłuc 

kruche kości zwierząt. 

Uczony poczekał, póki oczy nie przywykły do mroku. Oto ledwo dostrzegalnie zabłysły 

szyby  gablot,  ale  ciemne  kości  szkieletów  zlewały  się  z  ciemnym  tłem  sali,  która  wskutek 

tego robiła wrażenie pustej. Dziwne uczucie opanowało paleontologa: wydało mu się, że sala 

jest przepełniona niewidzialnymi widmami. 

Nikitin  ruszył  naprzód,  mrucząc  coś  na  temat  niedoskonałości  własnych  oczu.  Wie  o 

wszystkim,  co się tu znajduje,  wie,  gdzie co stoi  i  nic  nie widzi. Tak  jak cienia przeszłości! 

Szkielety istnieją, ale są niewidoczne  – za mało światła... I nagle zatrzymał się  – porównanie 

z cieniem przeszłości uderzyło go. 

Jakiż  był  naiwny,  opierając  się  jedynie  na  własnym  wzroku!  Dlaczegóż  nie  brał  pod 

uwagę tego,  że najdelikatniejsze odbicia  fal  świetlnych w olbrzymiej  większości wypadków 

mogą  odbijać  jedynie  nieznaczną  ilość  światła    –  ilość  nieuchwytną  dla  ludzkiego  wzroku. 

Dlatego też  sztuczne  oświetlenie  nie  mogło  wywołać  nawet  zupełnie  wyraźnie  utrwalonego 

obrazu przeszłości. A ileż słabszych odbitek mogło mu się wymknąć. 

Nikitin  zawstydził  się.  On,  uczony,  budował  swój  aparat  jak  zwykły  rzemieślnik,  po 

dyletancku! Zapomniał o potędze współczesnej techniki operującej przyrządami wrażliwymi 

na najmniejszą ilość światła. 

Paleontolog szedł wolno przez ciemną salę muzeum i z każdym krokiem coraz wyraźniej 

rysowała mu się wizja nowej konstrukcji aparatu. Znowu zwróci się do fizyków i techników. 

Musi otrzymać percepcję odbitego od zdjęcia światła nie bezpośrednio, ale przez cały system 

czułych  fotoelementów,  musi  zmienić  światło  w  prąd  elektryczny,  wzmocnić  go  i  znów 

zamienić w światło już widzialne dla oka. 

Trudność będzie polegała  na  ścisłym oddaniu  barw,  ale to się  jakoś skombinuje.  Można 

dać  wzmocnienie  konturów,  a  barwę  otrzymać  z  bezpośredniego  odbicia.  Nikitin  zawadził 

ramieniem o gablotę i odskoczył w bok. 

Tak,  jest tu  nad  czym  pomyśleć,  ale  zdaje  się,  że  klucz  do  rozwiązania  zagadnienia  już 

jest! 

„Jeżeli uda się stworzyć taki aparat  – snuł swe rozważania uczony  – niczego się nie boję. 

background image

Robię zasłonę na otwartym powietrzu, daję sztuczne światło. A pod ziemią... Nie ma nawet o 

czym mówić. Cień przeszłości trzymamy wówczas w garści!  – I paleontolog za cisnął pięść.  

–  Za  pomocą  fotoelementów  mogę  odpowiednio  nastrajać  aparat,  podnosząc  albo  obniżając 

jego czułość na różne promienie widma”. 

Wesoły,  miody  maszynista  zbliżył  się  do  inżyniera  oprowadzającego  po  kopalni  grupę 

zdecydowanie „nadziemnych” ludzi. 

–  Jak  tam  ich,  towarzyszu?    –  szeptem  spytał.    –  Z  wiaterkiem  czy  z  pasem?    – 

Maszynista mrugnął znacząco w stronę przybyszów. 

– Coś ty! Coś ty!  – oburzył się inżynier.  – Przecież to znakomity uczony.,  – Ukradkiem 

wskazał na pozostającego w tyle Nikitina.  – I aparat im możesz zepsuć... Spróbuj tylko!  – z 

groźbą zakończył inżynier. 

Nikitin,  posiadający  dobry  słuch,  dosłyszał  tę  krótką,  niezrozumiałą  dla  nie 

wtajemniczonych rozmowę i pośpieszył wtrącić. 

– Możecie i z wiaterkiem i z pasem  – zwrócił się głośno do maszynisty  – ani mnie, ani 

aparatowi  nie  zaszkodzicie!  Lubię  przypomnieć  sobie  dawne  czasy!  A  dla  moich  ludzi  też 

dobrze, niech się przyzwyczajają... 

Stropiony  maszynista  ze  zdumieniem  spojrzał  na  uczonego,  a  potem  uśmiechnął  się 

szeroko  i  ze  zrozumieniem  kiwnął  głową.  Winda  zaczęła  wolno  opuszczać  się,  aż  naraz 

nieoczekiwanie runęła w dół, jak gdyby liny się urwały. Nogi oderwały się od podłogi, serce 

zdawało się podchodzić pod gardło,  brakło tchu. Szybkość spadania  windy  wciąż rosła,  gdy 

naraz,  tak  samo  nagle,  zmniejszyła  się.  Olbrzymi  ciężar  przygniótł  ludzi  do  podłogi,  jak 

gdyby  jakieś  niewidzialne  ręce  skrępowały  każdego  szerokim,  bezlitośnie  zaciskającym  się 

pasem.  Uczucie to trwało nie dłużej  niż sekundę,  bo znowu podłoga uciekła spod nóg,  ciało 

stało się nieważkie, a zamierające serce uciekło do gardła... 

– Och!  – zawołał asystent Nikitina. 

Ale  winda  stopniowo  zmniejszała  szybkość  i  zatrzymała  się  na  jednym  z  najgłębszych 

pokładów. 

– Żeby ich licho!...  – zaklął asystent usiłując opanować drżenie kolan. 

Nikitin wybuchnął śmiechem, ku oburzeniu swych przestraszonych towarzyszy. 

Paleontolog  spuszczał  się  do  kopalni  z  niezwykłą  pewnością  pomyślnego'  rezultatu  tej 

nowej wyprawy. Przyczyną tej pewności był na nowo skonstruowany aparat i to, że górnicy 

tutejsi  obnażyli  warstwę  skamieniałej  smoły  podobnej  do  czarnego  lustra,  które  po  raz 

pierwszy  ukazało  mu  widmo  dynozaura,  a  wreszcie  przed  chwilą  otrzymany  list...  Nikitin 

uśmiechnął  się  powtarzając  w  myśli  jego  nieliczne  wiersze.  Pisała  Miriam,  która  nie 

zapomniała ani o nim, ani o cieniu przeszłości. 

Pisała, że w ciągu tego roku odwiedziła znowu asfaltowe pokłady. Czarne, lustro było już 

zniszczone.  Ale  nic  nie  mogło  zniszczyć  utrwalonego  głęboko  w  jej  duszy  wrażenia  obrazu 

dynozaura...  Cieniem  przeszłości  udało  się  jej  zainteresować  utalentowanego  badacza    – 

background image

Korżajewa. Prowadzą teraz poszukiwania warstw z zachowanymi odbitkami fal świetlnych. 

Nie  pisała  do  niego  wcześniej,  bo...  nie  było  mu  to  zapewne  potrzebne    –  tu  Nikitin 

wyczuł ukryty  między wierszami wyrzut. Ale przez cały czas śledziła  jego prace i wierzyła, 

że  doprowadzi  je  do  końca.  Teraz  znaleźli  ciekawe  nawarstwienia  i  proszą,  aby  do  nich 

przyjechał...  Nikitin  nie  uświadamiał  sobie  w  pełni  znaczenia  listu  Miriam.  Zbyt  mało  miał 

czasu na rozmyślania w przededniu przygotowań do doświadczenia. Ale wróciła lekkość dni 

młodości i ta młodość zdumiewała jego otoczenie. 

Z  długiego,  starego  korytarza  kopalni  ziało  szczypiącym  czadem.  Cicho  szumiało 

powietrze  wsysane  potężnym  wentylatorem.  Nikitin  przystąpił  do  doświadczeń  od  razu  po 

odpaleniu  założonych  według  jego  wskazówek  ładunków.  Tu,  w  dawnej  kopalni,  z  dala  od 

ożywionego  ruchu  kolejki  elektrycznej,  stukotu  wagonetek,  błyskania  latarni,  było  pusto  i 

cicho.  Podziemny,  nieprzenikniony  mrok,  zlewając  się  z  czernią  węglowych  ścian,  ogarnął 

idących. 

Ledwo  dosłyszalnie  kapała  gdzieś  woda,  daleko  z  boku  rytmicznie  trzaskały  kaszty 

uprzedzając górników o silnym naporze pokładów. 

–  Kto  znalazł  to  nadzwyczajne  miejsce?    –  półgłosem  spytał  Nikitin  idącego  obok 

pomocnika. 

Ten wskazał na małego staruszka zamykającego z inżynierem pochód. 

– To wybitny  mistrz  górniczy,  zna każdą  warstwę we wszystkich sztolniach.  Gdyby  nie 

on, trzeba by wiele lat stracić na poszukiwania w tych wyrobiskach. 

Paleontolog z niemą wdzięcznością spojrzał na starego górnika. 

Na przedzie zajaśniała gęsta kolumna nowych słupów umacniających. Z ich liczby można 

się już było domyślić, że korytarz zakończony jest obszerną komorą. Istotnie, ciemne ściany 

rozstąpiły  się  otwierając  dużą,  pustą  przestrzeń  z  wysokim  pułapem.  Pomocnicy  Nikitina 

zakrzątnęli  się  przeciągając  wielki  aparat  między  słupami.  Inżynier  wystąpił  naprzód, 

podnosząc  do  góry  silną  latarnię.  Poszarpane  wybuchami  pokłady  otoczyły  poszukiwaczy 

grożąc im palcami swych ostrych kantów i połyskując stalowym błyskiem gładkich zrębów. 

Na  samym  początku  komory  po  obu  jej  stronach  stały  lekko  pochylone  grube, 

żłobkowane  pnie,  wrosłe  z  jednej  strony  w  masę  węglową,  od  której  odróżniały  się  jedynie 

charakterystycznym  rysunkiem  kory.  Na  oczyszczonej  odstrzałem  podłodze,  niby  ogromne 

pająki, rozpostarły się potężne pnie z rozwidlonymi korzeniami, ogołocone z pokrywających 

je  pokładów.  Korzenie  wiły  się  po  starożytnej  ziemi    –  glebie  dawno  minionych  czasów. 

Wszystkie  pnie  ścięte  były  na  jednym  poziomie    –  na  poziomie  wody,  która  swego  czasu 

zatopiła ten węglowy las. W ocalałych wielkich pniach ponuro czerniały duże dziuple. 

Odcinek  martwego,  zamienionego  w  węgiel  i  wapno  lasu  przygniatał  wyobraźnię  swą 

głęboką odległością w czasie, jak gdyby nad głowami ludzi wisiał nie dwustumetrowy pokład 

skalny, ale niemal namacalna głębia setek milionów lat, które przeszły nad tymi pniami. 

W końcu komory sterta zwalonych łupków znaczyła miejsce dokonanego wybuchu. Nad 

background image

nią  błyszczała  czarnobrunatna  płyta    –  stwardniały  naciek  bitumu.  Była  to  właśnie  warstwa 

przeznaczona  do  doświadczenia  –  osiadła  na  stromym  zboczu  niewielkiego  wzgórza 

wznoszącego się ongiś w lesie okresu węglowego. 

Wkrótce ostre białe światło magnezjowej lampy wparło się w płytę. Nikitin ustawił swój 

aparat. Kaszlnął zdenerwowany i ochrypłym głosem powiedział: 

- Spróbujemy. 

Cóż  teraz  powie  ta,  tak  starannie  wybrana  powierzchnia  warstwy?  Paleontolog  włączył 

fotoelementy  i wzmocnił prąd. Przykręciwszy śrubę znowu spojrzał w aparat; skała  nie była 

już czarna, na przezroczystym, szarym tle występowały niewyraźne linie pionowe. 

Uczony  cierpliwie  i  ostrożnie  regulował  aparat,  dopóki  z  niezwykłą  wyrazistością  nie 

pojawił się czwarty cień przeszłości, cień, który oglądać będą tysiące ludzi. 

Nikitin  patrzał  na  polanę  w  gąszczu  zatopionego  lasu.  Jasnoszare  pnie  drzew  z 

ponacinaną w romby korą otoczyły czarną wodę. U góry każde z drzew dzieliło się na dwie, 

rozchodzące  się  pod  kątem,  grube  gałęzie  ginące  w  gęstym  cieniu  koron.  Gruby,  pokryty 

łuską  pień  leżał  w  poprzek  wody  oparty  o  małą  kępę  z  lewej  strony.  Kępa  porośnięta  była 

dziwnymi roślinami, podobnymi do grzybów. Ich wysokie, wąskie,  fioletowe kielichy usiały 

wilgotną  czerwoną  ziemię.  Mięsiste  brzegi  górnej  krawędzi  kielicha  każdego  grzyba 

ukazywały  oleiste,  żółte  wnętrze.  Za  kępą,  pod  mocno  wygiętymi,  grubymi,  bezlistnymi 

łodygami, prześwitywała  mętna,  lekko różowa  mgła.  Na przedzie wynurzał się z  mgły  jakiś 

koślawy,  nagi  sęk,  a  na  nim  siedziało  najeżone,  z  wyciągniętą  głową,  niepojęte,  żywe 

stworzenie.  Nikitin  drgnął    –  spod  fioletowych  grzybów,  ukrywających  cielsko  innego 

zwierzęcia,  wysuwała  się  szeroka  owalna  głowa,  pokryta  śliską  liliowobrunatną  skórą. 

Wielkie  wypukłe  oczy  patrzyły  prosto  na  Nikitina,  bezmyślnie,  nieustępliwie  i  złowrogo. 

Olbrzmie zęby  występowały  z dolnej szczęki, obnażone we wgłębieniach u  brzegu paszczy. 

Mdłe, perłowe światło płynęło z prawej strony, oświetlając cały obraz. Nad ocienioną wodą i 

na brzegu lasu powietrze miało barwę czarniawą niby przesycone drobnym czarnym pyłem. 

Długo  patrzył  Nikitin  przez  czarodziejskie  okno  w  przeszłość    –  w  życie  świata  epoki 

węglowej.  Między  teraźniejszością  a  tamtą  epoką  leżało  trzysta  pięćdziesiąt  milionów  lat  i 

tylko dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności świetlne fale utrwaliły to zdjęcie. 

Złowieszcze oczy niesamowitego potwora, fioletowe grzyby, nieruchoma woda i dziwne, 

szare  powietrze  z  niezwykłą  wyrazistością  ukazały  się  w  tej  podziemnej  ciszy,  lekko  tylko 

mąconej  sykiem  reflektora  i  urywanym  oddechem  kilku  osób.  Nikitinowi  wydało  się,  że 

odchodzi od zmysłów. Odsunął się od aparatu. Rzeczywiste, grubo ciosane ściany węglowe, 

starożytne pnie  – może resztki tych samych drzew, które teraz żywe i wspaniałe ukazują się 

w jego aparacie... Skupione twarze ludzi... 

Uczony opanował się, szybko przygotował aparat i zrobił kilka zdjęć. 

Na  stole  piętrzyła  się  sterta  odbitek  artykułu  Nikitina,  a  do  każdej  dodana  była  barwna 

reprodukcja  uchwyconego  cienia  przeszłości.  Podpisawszy  ostatnią  z  przeznaczonych  do 

background image

rozesłania odbitek paleontolog odetchnął z zadowoleniem. 

Od dawna nie było mu tak wesoło i lekko na duszy. 

Teraz  jego  drogą  pójdzie  wielu  młodszych  od  niego,  może  bardziej  utalentowanych. 

Otwarta  została  pierwsza  strona  tajemniczej  księgi  przyrody.  Skończyła  się  samotność  na 

długiej i trudnej drodze! Ale ta samotność dotyczyła jedynie samego poznania. Pomagało mu 

wiele  dziesiątków  ludzi.  Nie  mówiąc  już  o  współtowarzyszach  wypraw    –  pomagali  mu 

zupełnie obcy, pozornie najdalej od nauki stojący ludzie. 

Wiele  znajomych  twarzy  przesunęło  się  w  myśli  uczonego.  Oto oni:  górnicy,  robotnicy 

kamieniołomów,  kołchoźnicy,  myśliwi.  Wszyscy  z  zaufaniem  i  bezinteresownością,  nie 

pytając o ostateczny cel, szanując w nim znanego uczonego, pomagali mu znaleźć i uchwycić 

cień przeszłości. 

Pracował więc, korzystając z ich pomocy, na kredyt. Tak, a teraz spłacił ten dług  – stąd 

płynie olbrzymia ulga! Nikitin przypomniał sobie,  ile razy tęsknił w tym gabinecie,  ile razy 

wątpił w  słuszność swej życiowej drogi.  Uczony  uśmiechnął się,  szybko  napisał depeszę do 

Miriam  zawiadamiając  ją  o  jutrzejszym  wyjeździe.  Wiara  w  przyszłość  przepełniała  go 

radością. 

Nie,  nie  popełnił  błędu  oddając  cały  swój  czas,  wszystkie  swe  marzenia  i  siły  nauce, 

ojczyźnie, ludziom! 

background image

ATOL FAKAOFO 

 

Nieduża jasna sala była przepełniona. Kapitan marynarki wojennej, Ganieszyn, ze złością 

wzruszył  ramionami  i  oparł  się  o  polerowaną  kolumnę.  Wśród  rozmaitych  ubrań  cywilnych 

wyróżniały  się  granatowe  mundury:  na  sali  było  wielu  marynarzy.  Rozejrzawszy  się  bez 

pośpiechu po sali, zauważył  Ganieszyn energicznie dawane znaki z dalszego rzędu; znajomi 

zapraszali  go  na  wolne  miejsce.  Ganieszyn  z  uśmiechem  zaczął  przeciskać  się  między 

rzędami krzeseł. 

– Nawet wy przyszliście!  – powiedział kapitan Isaczenko ściskając rękę Ganieszyna.  – 

Czyżby zbierała się cała flota? 

– A bo co?  – spytał Ganieszyn. 

– Tkaczow występuje z odczytem. 

– Jaki to Tkaczow? Czy ten od podnoszenia wraków? 

–  Odwrotnie,  od  zatapiania    –  zażartował  Isaczenko    –  komendant  patrolowego  okrętu 

floty północnej. 

– Ach, tak  – obojętnie przyjął to Ganieszyn.  – A cóż to za wykład? 

–  Ho!  Toście  z  księżyca  spadli!    –  wykrzyknął  Isaczenko,  a  otaczający  ich  marynarze 

roześmieli się. 

– No, no, więc powiedzcie  – uśmiechnął się dobrodusznie Ganieszyn. 

–  Przecież  dziś  jest  końcowe  posiedzenie  sesji  Akademii  Nauk,  poświęcone  sprawom 

morskim.  No,  a  Tkaczow  wyłowił  niezwykłego  gada,  władze  kazały  mu  podać  to  do 

wiadomości  uczonych.  Tkaczow  jest  odważnym  komendantem,  ale  nie  jest  amatorem 

wykładów.  Ale  już  się  zaczyna    –  urwał  rozmowę  Isaczenko    –  sami  się  wszystkiego 

dowiecie. 

Rozległ  się  dzwonek  przewodniczącego.  Na  katedrę  zdecydowanym  krokiem  wszedł 

jasnowłosy oficer średniego wzrostu, o ostrych rysach twarzy. Order Nachimowa, zdobił jego 

starannie  odprasowany  mundur.  Marynarz  objął  wzrokiem  przycichła  salę  i  z  lekką  tremą 

rozpoczął wykład, ostrożnie dotykając wciąż palcami górnej haftki kołnierza. 

Wkrótce jednak opanował się i zaczął mówić spokojnie i prosto. 

Ganieszyn  wiele  razy  pływał  w  stronach,  o  których  mówił  prelegent,  i  dlatego  słuchał 

Tkaczowa  ze  szczególnym  zainteresowaniem.  Gdy  tylko  Tkaczow  powiedział:  „Okręt  mój 

pięć dni patrolował  na otwartym  morzu, około 32 południka,  w czwartym rejonie”  – przed 

oczyma  Ganieszyna  powstał  obraz  chmurnego,  ołowianego  morza.  Nie  czuło  się  wodnych 

przestworzy w chłodnym, zamglonym wilgocią powietrzu. Horyzont był blisko i dlatego krył 

w  sobie  niebezpieczne  niespodzianki.  Ukazanie  się  niemieckiej  łodzi  podwodnej,  idącej  na 

powierzchni „całą naprzód”  – było czymś zupełnie nieoczekiwanym. Widocznie Niemcy nie 

spodziewali  się  radzieckiego  okrętu  patrolowego  tu,  tak  daleko  od  brzegów,  i  nim  łódź 

zanurzyła się, Tkaczow zdołał podejść do nieprzyjaciela. 

background image

Nad  morzem rozległy  się wystrzały wyrzutni  bomb głębinowych, podobne do uderzenia 

w olbrzymi bęben. I trochę bardziej z przodu od tego miejsca, gdzie przed sekundą zniknęła 

kajuta  nawigacyjna  łodzi  podwodnej,  wzniosły  się  słupy  wody  z  migotem  czerwonych 

błyskawic i kłębami czarnego dymu. To wybuchały bomby głębinowe, nastawione na niedużą 

głębokość. Doświadczony tępiciel łodzi, Tkaczow, od razu określił prawdopodobny odcinek, 

na którym mógł się znajdować wróg, i zarzucił go pociskami. 

Gdy  okręt  dopłynął  tam,  gdzie  skryła  się  łódź  podwodna,  Tkaczow  kazał  przerwać 

bombardowanie  i  zatrzymać  maszynę.  Porucznik  Malutin  podał  Tkaczowowi  słuchawki 

hydrofonu,  obracając  jednocześnie  ręką  tarczę  wzmacniacza.  Nieokreślony  szum  morza, 

dźwięczący w mikrofonie podwodnym, nie zdradzał obecności podwodnego wroga. Tkaczow 

zrozumiał, że łódź dosłyszała przerwanie pracy śrub nad sobą i też zatrzymała maszyny. 

Tkaczow dał znak porucznikowi i szarpnął dźwignię telegrafu. Maszyna poszła całą parą, 

w  hydrofonach  śruby  zaszumiały  niby  wodospad.  Znów  rozległ  się  dzwonek  telegrafu. 

Maszyna natychmiast zatrzymała się i w milknących odgłosach ruchu okrętu Tkaczow złapał 

wymykający się, jak gdyby bardzo daleki szum śrub łodzi podwodnej. 

– Lewo na burtę! 

Z  głębiny  płynął  równy,  głuchy  szum.  Tkaczow  wyobrażał  sobie  dokładnie,  jak  tam  w 

dole  łódź  podwodna  stara  się  chyłkiem  wymknąć  myląc  trop  i  zatrzymując  swe  silniki.  Po 

kilku sekundach łódź podwodna znowu zatrzymała maszynę, szum śrub umilkł, ale Tkaczow 

wiedział  już,  jaki  jest  peleng

26

,  przybliżona  głębokość  i  kierunek  ucieczki  przeciwnika. 

Żwawe  ręce  minierów  nastawiły  zapalniki  hydrostatyczne  na  dziewięćdziesiąt  metrów 

głębokości  – wybuch ciężkich bomb głębinowych daje większy efekt w kierunku do góry niż 

w dół, w głębię. Działo dwulufowe nie było już potrzebne: teraz ciężkie bomby można było 

zrzucać bezpośrednio z  łoża.  Tkaczow nastawił dźwignię telegrafu na  „całą naprzód”.  Okręt 

porwał  się z  miejsca,  potężne  maszyny  wzniosły  za rufą olbrzymi wał  piany.  Gdy szybkość 

okrętu  sięgała  piętnastu  węzłów,  Tkaczow  zaczął  stopniowo  naciskać  urządzenia  spustowe 

prawego i lewego łoża. Bomby głębinowe, podobne do benzynowych beczek z wtłoczonymi 

dnami, chlupały miękko w spienioną za rufą wodę swym parusetkilogramowym ciężarem. Na 

miejsce  jednej    –  dostojnie  i  wolno  toczyła  się  druga.  Po  łożu  nieprzerwanym  łańcuchem 

toczyły się coraz to nowe czarne, gładkie beczułki, takie niewinne na pozór.... 

Okręt patrolowy przesunął się szerokim łukiem, pozostawiając za rufą ciężkie uderzenia i 

zielonkawe  słupy  wody,  niższe  już  i  bez  ognistych  przebłysków.  Tkaczow  badał 

rozmieszczenie  wybuchów  obliczając  rozmiary  zasięgu  i  pola  pokrycia.  „Jeszcze  jedną, 

ostatnią, dla pewności  – pomyślał naciskając prawy zaczep miotacza bomb.  – I tak nigdzie 

się nie podzieje, do dna nie dosięgnie, bo tu prawie kilometrowa głębia”. 

Porucznik,  uważając  na  sekundnik,  ze  zdziwieniem  wzruszył  ramionami.  Już  minęły 

                                                   

26

 

Peleng  – określony kierunek.

 

 

background image

przewidziane  na  pogrążenie  się  bomby  trzydzieści  dwie  sekundy,  a  wybuchu  nie  było. 

Upłynęła  minuta    –  i  dalej  nic.  Tkaczow  kazał  zawrócić  okręt,  żeby  nasłuchiwać  łodzi  w 

bombardowanej strefie. 

– Gawrylenko!  – zawołał porucznik do bosmana minierów.  – Jak nastawiliście zapalnik 

u ostatniej? 

– Tak jak u wszystkich, na dziewięćdziesiąt metrów, towarzyszu poruczniku! 

–  Widocznie  zapalnik  szwankuje.  Dziwne,  to  mi  się  zdarza  pierwszy  raz...    –  ze 

zdumieniem odezwał się Tkaczow. 

W  tej  chwili  w  odległości  pół  kabla  z  prawej  strony  dziobu  pojawiło  się  niskie  wodne 

wzniesienie.  Z  głębi  dał  się  słyszeć  bardzo  daleki  wybuch,  natychmiast  zagłuszony  silnym 

pluskiem nalatującej na dziób fali. Okręt zakołysał się. 

Tkaczow chwycił za poręcz rzuciwszy krótko: 

– Jaki czas, poruczniku? 

– Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund  – odpowiedział Malutin. 

– Oho, więc pogrążyła się na głębokość prawie pół kilometra, dlatego wybuch taki słaby. 

Jasne,  że  to  wina  zapalnika...  Aha,  wpadli!    –  krzyknął  nagle  Tkaczow  wlepiając  wzrok  w 

ogromną oleistą plamę rozpływającą się po bokach  niedużych  fal. Maszyna ucichła  i znowu 

czułe podwodne uszy hydrofonów zaczęły chwytać odgłosy walki o życie na pokonanej łodzi 

wroga. Dał się słyszeć szum śrub, nie tylko nierówny, ale i przerywany. Umilkł, potem znów 

się rozległ... 

„Dali  nurka,  widocznie  cieknie  na  nitowaniach”    –  pomyślał  Tkaczow  i  zarzucił  na 

nowym pelengu jeszcze dwie bomby, obserwując dalej przez lornetkę spienioną powierzchnię 

wody. 

– Przedmiot za rufą, na lewo!  – rozległ się z tyłu głos marynarza. 

Zdumiony  rozbieżnością  przed  chwilą  wziętego  pelengu  z  miejscem  wypłynięcia, 

Tkaczow  odwrócił  się  gwałtownie,  skierował  lornetkę  na  niewyraźną  czerwoną  plamę  koło 

miejsca upadku ostatniej bomby i prawie że zachwiał się z powodu nieoczekiwanego widoku. 

Kryształowy  krąg  lornetki  w  opałowej  mgiełce  zbliżył  do  jego  oczu  zarysy  olbrzymiego 

czerwonawobrunat-nego  cielska  wśród  miarowo kołyszących  się  fal.  Było  to  jakieś  zwierzę 

niebywałych  rozmiarów  i  barwy.  Wydało  mu  się,  że  zwierzę  ma  wielkie  cielsko, olbrzymie 

płetwy  i  potężną  okrągłą  szyję    –  głowa  i  ogon  kryły  się  w  falach.  Najdziwniejsza  była 

gładka,  mocno  czerwona  skóra,  miejscami  poryta  zmarszczkami  i  ciemnobrunatnymi 

fałdami.. 

– Na prawo od dzioba bańki powietrza! 

Głos sygnalisty przywołał kapitana do  bojowej rzeczywistości  i Tkaczow wytężył  znów 

całą  energię,  by  zwalczyć  podwodnego  wroga.  Tysiączne  pęcherzyki  powietrzne  usiały 

powierzchnię fal. Po upływie minuty okręt Tkaczowa stał już nad miejscem wydostawania się 

powietrza, wsłuchany w głębię. 

background image

Nagle  woda  zakotłowała  się  wskutek  większej  ilości  powietrza  wychodzącego  z  głębi. 

Jednocześnie w hydrofonach dał się słyszeć krótki, tępy i niezrozumiały hałas. Ludzie patrzyli 

w  milczeniu.  Okręt  stracił  bieg  i  stanął  burtą  do  fali.  Upłynęło  kilka  minut.  Znikły  ostatnie 

pęcherzyki  powietrza.  Żaden dźwięk  nie płynął z głębi  przez  hydrofon.  Tylko oleista plama 

rozlewała się coraz szerzej, wygładzając zaostrzone grzbiety fal. 

Gdzieś daleko w głębinach morskich rozbita łódź, nie mogąca wypłynąć, zapadała coraz 

niżej w kilometrową otchłań, a bezlitosne ciśnienie wody wytłaczało z  niej powietrze  i olej. 

Tkaczow dał komendę: „mała naprzód” i podszedł do zdejmującego słuchawki Malutina. 

– Zapiszemy, poruczniku, jeszcze jedną. Ale żeby się ostatecznie upewnić, jeszcze trochę 

poczekajmy, posłuchajmy... A jak tam potwór?  – przypomniał sobie. – Prędko do niego! 

W miejscu gdzie wypłynęło nieznane stworzenie, czekało marynarzy rozczarowanie: nie 

zobaczono  już  ani  śladu  czerwonego  potwora.  Jak  okiem  sięgnąć    –  widniały  tylko  chłodne 

fale. 

Tkaczow ze złością potarł załzawione od natężenia oczy.  „Czyżby  mi się przywidziało? 

Ależ nie!...” 

– Towarzysze! Kto jeszcze widział tego... no, to zwierzę, które tu wypłynęło?  – zwrócił 

się do załogi okrętu. 

Od  razu  odezwało  się  wielu  marynarzy,  a  wśród  nich  bosman  Gawrylenko,  który 

przysięgał, że to nic innego jak wąż morski ogłuszony pociskiem. 

– Nie,  nie wąż  – zaprotestował sygnalista Epifanow.  – Widziałem:  cielsko miał grube, 

wielkie płetwy też miał. Jaki tam wąż! 

–  A  jednak  ani  ryba,  ani  zwierzę  morskie,  ale  podwodny  gad    –  obstawał  przy  swoim 

Gawrylenko. 

Gawrylenko  uprzedził  domysł  Tkaczowa,  że  zwierzę  wypłynęło  na  powierzchnię 

ogłuszone  albo  zabite  przez  bombę.  „Ech,  złość  bierze,  że  utonął!  Gdyby  tak  złowić  to 

dziwo...  – pomyślał Tkaczow.  – Bo któż nam teraz uwierzy?” 

Jak by odpowiadając na nie zadane pytanie kapitana porucznik Malutin odezwał się: 

– To gad głębinowy  – głębokowodne stworzenie, a zabiła go nasza ostatnia bomba, ta z 

zepsutym zapalnikiem. Dotarła do głębokości pięciuset metrów i zwierzę wypłynęło właśnie 

w  tym  samym  miejscu.  Może  teraz  utonął,  a  może  po  prostu  ocknął  się.  Zresztą  i  tak 

zdążyłem...  – i Malutin wyciągnął z kieszeni  „łajkę”.   – Za jakość nie ręczę,  a pstryknąłem 

pięć razy. Szczęśliwie, że teleobiektyw założyłem. 

Tkaczow  był  zachwycony  pomysłowością  porucznika  nie  przypuszczając,  że  z  powodu 

tych zdjęć będzie musiał wystąpić z wykładem w Moskwie. 

Specjaliści  wywołali  zdjęcia  porucznika  Malutina  z  największą  starannością,  a  mimo  to 

nie były one wystarczająco ostre: szary dzień, niedoświetlenie i czerwona barwa stworzenia  – 

wszystkie te okoliczności nie były sprzyjające. 

Tkaczowa wezwano do komandora, któremu musiał opowiedzieć wszystkie okoliczności 

background image

towarzyszące niesamowitemu zdarzeniu i pokazać zdjęcia. Otrzymał tam rozkaz wyjazdu do 

Moskwy na morską sesję Akademii Nauk. 

– To nie jest ważne  – odpowiedział komandor na oświadczenie Tkaczowa, że nikt mu  i 

tak  nie  uwierzy.  –  Mamy  obowiązek  badania  morza  i  powiadamiania  uczonych  o  tak 

niezwykłych zdarzeniach. A jeśli uczeni nie uwierzą temu, co widziało dziewięciu uczciwych 

marynarzy,  wówczas  nie  można  się  opierać  na  ich  autorytecie...    –  Tymi  żartobliwymi 

słowami  admirała,  przy  akompaniamencie  przychylnego  szmeru  sali,  zakończył  oficer  swój 

krótki  wykład  i  przystąpił  do  demonstrowania  zdjęć.  Światło  zgasło  i  na  wysokim  ekranie 

ukazał się niewyraźny obraz. 

Jasne  i  ciemne  pasma  zastygłych  na  zdjęciu  fal  przecinały  i  przykrywały  nieokreślone 

kontury wypukłego karku, na którym majaczył niski grzebień. Wielkie cielsko leżało ukośnie 

w  wodzie,  a  nieco  jaśniejszy  brzuch  przykryty  był  z  wierzchu  po  jednej  stronie  dziwacznie 

wygiętą  płetwą.  Szyja  zaczynała  się  bardzo  grubą  nasadą,  pomarszczoną  głębokimi 

poprzecznymi fałdami, i najwidoczniej była bardzo długa. 

Powoli,  jedno  za  drugim,  przesunęło  się  pięć  zdjęć,  ale  Ganieszyn  nie  mógł  jakoś 

wyobrazić  sobie  tego  zwierzęcia;  wrażenie  wymykało  się,  było  trudne  do  określenia. 

Zapalono  światło.  Dziesiątki  ludzi,  usiłując  określić  zwierzę  z  mglistych  zarysów  zdjęć, 

dzieliło  się  wrażeniami.  Znikł  żywy,  właściwy  wszystkim  ludziom  czar  nieznanego,  ale 

podniecenie trwało. Według określenia Ganieszyna, uświadomiono sobie realność zdarzenia z 

podchwyconej, ale zaraz utraconej tajemnicy morskiej. Ganieszyn zauważył z przyjemnością, 

jak  młodzieńczo  zabłysły  oczy  siedzących  w  jego  rzędzie  poważnych  uczonych  i  surowych 

komandorów. 

Przy  stole  prezydialnym  zrobił  się  ruch.  Na  katedrze  zjawił  się  starzec  olbrzymiego 

wzrostu z wielką siwą brodą. Sala ucichła  – wielu poznało znakomitego oceanografa, który 

wsławił rosyjską naukę o morzu. 

Uczony  pochylił  głowę,  ukazując  dwie  głębokie  zatoki  nad  potężnym  czołem, 

obramowanym  srebrem  gęstych  włosów,  i  spod  oka  spojrzał  na  salę.  Następnie  położył 

wielką  pięść  na  brzegu  katedry,  jego  potężny  bas  rozległ  się  donośnie,  docierając  do 

najodleglejszych zakątków sali. 

–  Oto  nasz  Gieorgij  Maksymowicz!    –  szepnął  Isaczenko  do  Ganieszyna.    –  Z  takim 

głosem można komenderować podczas sztormu na liniowcu, a nie wygłaszać odczyty. 

– Toteż on komenderował  – rzucił Ganieszyn. 

–  Towarzysze!    –  mówił  tymczasem  oceanograf.    –  Jestem  bardzo  rad,  że  usłyszałem 

zdumiewające  informacje  kapitana  Tkaczowa.  Trudno,  aby  bardziej  w  porę  wypadł  jego 

wykład  aniżeli  teraz,  na  końcowym  posiedzeniu  naszej  sesji.  Zanadto  przyzwyczailiśmy  się 

do  niezbadanych  tajemnic  morza,  wiele  zagadnień  oceanografii  pozostaje  dotąd 

nierozwiązanych.  Myślę,  że  wszyscy  obecni  słyszeli  o  doświadczeniu  odważnego 

Amerykanina, profesora Beebe'a, który opuścił się na głębokość kilometra w stalowej kuli  – 

background image

batysferze. Beebe obserwował olbrzymie zwierzęta, przepływające niezliczoną chmarą przed 

oknami  jego batysfery, zbyt duże w stosunku do małego zasięgu światła reflektora  i  małego 

pola  widzenia  kwarcowych  iluminatorów.  Czy  wiecie,  że  tuż  przed  wojną  wyłowiono  u 

wschodnich  brzegów Afryki olbrzymią rybę  –  latimerię  – z gatunku dawno wymarłego na 

powierzchni ziemi i uważanego za wymarły już w zamierzchłej epoce geologicznej, jakieś sto 

milionów  lat  temu?  A  oto  teraz  odkryty  przez  kapitana  Tkaczowa  w  morzu  Barentsa  gad 

świadczy  znów o  istnieniu  tajemniczego  życia  głębin  morskich.  Jest to  zaledwie  cień,  który 

mignął przed nami, ale cień czegoś rzeczywistego, co naprawdę istnieje. 

Mimo toczącej się obecnie wojny flota i nasi uczeni w dalszym ciągu pogłębiają wiedzę o 

morzu. Ale zwycięstwo już bliskie, towarzysze,  i  mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was  na 

powojennej sesji morskiej, gdy możliwości nasze niepomiernie wzrosną. 

Zwracam  się  do  was  w  imię  nauki,  towarzysze  marynarze!  Flota  nasza  ma  przed  sobą 

wielką  przyszłość.  Uzbrojeni  techniczną  wiedzą  i  olbrzymią  siłą  produkcyjną  naszej 

ojczyzny,  po  wojnie,  w  pokojowych  warunkach  pracy  możecie  udzielić  nauce  wielkiej 

pomocy. 

Uczony  zatrzymał  się,  westchnął  donośnie  i  głos  jego  zagrzmiał  jeszcze  silniej  niż 

poprzednio: 

–  Wielu  myśli,  że  znamy  morze.  O,  tak,  naturalnie,  myśmy  dobrze  zbadali  jego 

powierzchnię. Tysiące mądrych ludzi przez kilkaset lat badało najróżniejsze odcinki oceanów 

świata.  Znamy  już  dokładnie  rozmieszczenie  prądów,  wiatrów,  temperatur,  zawartość  soli, 

nawet charakter fal w różnych morzach. Wiemy, na przykład, wszyscy, że Ocean Indyjski ma 

fale  najbardziej  strome.  Ocean  Lodowaty  Południowy  wyróżnia  się  olbrzymimi  falami  o  – 

niezwykle  długim  froncie,  a  Atlantycki  ma  najwyższą  falę.  Nie  potrzebuję  tu  wyliczać 

wszystkich osiągnięć oceanografii  – znacie je nie gorzej niż ja. Lecz gdy tylko zwracamy się 

od  powierzchni  oceanu  ku  jego  głębinom,  od  razu  odczuwamy  naszą  słabość.  Oczywiście 

znamy  ogólne  rozmieszczenie  osadów  na  dnie  oceanu.  Wynalazek  echolotu

27

  silnie  pchnął 

naprzód  badania  powierzchni  dna  morskiego  i  bliska  jest  chwila,  gdy  tę  powierzchnię 

będziemy znali nie gorzej niż powierzchnię lądu. Ale cała rzecz w tym, że samo dno oceanu, 

budowa  i  skład  jego  zasadniczych  skał    –  pozostają  zupełnie  nieznane.  Nie  przesadzę,  jeśli 

powiem,  że  powierzchnię  księżyca  zbadaliśmy  dużo  lepiej.  Wyobraźcie  sobie  ocean  jako 

kamienne naczynie, napełnione wodą, z osadem na dnie. Właśnie tego kamiennego naczynia 

nie znamy zupełnie i na razie brak nam sił, aby je zbadać. 

Morza  i  oceany  zajmują  około  siedemdziesięciu  jeden  procent  powierzchni  naszej 

planety.  Dlatego też geologia w swych  badaniach skorupy ziemskiej  musi się ograniczyć do 

badań  zaledwie  dwudziestu  dziewięciu  procent  tej  powierzchni.  Nic  więc  dziwnego,  że 

najważniejsze,  podstawowe  zagadnienia  geologii,  które  umożliwią  nam  osiągnięcie  istotnej 

                                                   

27

 

'Echolot  – przyrząd, który za pomocą dźwięku określa odległość od dna morskiego.

 

 

background image

władzy nad bogactwami wnętrza ziemi, nie mogą być rozwiązane bez badania dna morskiego 

pod  względem  geologicznym.  Potrzebne  nam  są  oczy  i  ręce  w  najstraszliwszych  głębinach 

mórz. Wy, młodzi komandorzy i inżynierowie, pomyślcie nad tym. 

Pozwolę  sobie  jeszcze  przez  pięć  minut  zająć  waszą  uwagę.  Pośrodku  Oceanu 

Spokojnego,  na  północ  od  wysp  Samoa,  znajduje  się  grupa  wysp  koralowych    –  Tokelau, 

których część  – to niskie atole  – pierścieniowate wyspy koralowe, często z laguną pośrodku. 

Jest tu wśród was wiele młodzieży, która, jak sądzę, nie widziała prawdziwego atolu. A niski 

atol, wyspa bardzo; miało występująca ponad powierzchnię morza, to widok niezapomniany. 

Według  trafnego  określenia  jednego  ze  starych  kapitanów,  niski  atol    –  to  pierścień 

nieprzerwanego  hałasu,  mgły  i  piany  fal,  bijących  wściekle  dokoła.  Biały  pierścień  piany, 

nakryty tęczową, błyszczącą czapą załamanych w pyle wodnym słonecznych promieni, jest z 

daleka zadziwiająco piękny na lśniącym błękicie morskiej toni. Ale z bliska taki atol wygląda 

ponuro,  a  w  czasie  przypływu  niemal  strasznie.  Równe  fale,  unoszące  dokoła  powierzchnię 

oceanu,  koło  samego  atolu  nagle  rosną  i  z  hukiem  toczą  się  ku  wyspie.  Ich  grzebienie  w 

jakimś  nieuchwytnym  momencie  pokrywają  się  oślepiająco  białą,  nad  ciemnymi  zboczami, 

pianą i ze wstrząsającym hałasem uderzają na atol. A gdybyście się znaleźli na niskich atolach 

w czasie huraganu – uzbrójcie się w dużą odwagę. Gęste obłoki zgaszą światło słoneczne,  a 

morze stanie się od razu ciemne i groźne, pobrużdżone niby zmarszczkami gniewu, czarnymi 

rozpadlinami wśród olbrzymich fal. Coraz wyżej wznoszące się fale runą na atol zatapiając i 

burząc  wszystko  na  swej  drodze.  Zaledwie  jedno  albo  dwa  ogniwa  koralowego  pierścienia 

pozostaną niezatopione  i  człowiek  na pół uduszony wiatrem, ogłuszony  hałasem  i oślepiony 

bryzgami,  będzie  na  nich  szukać  ocalenia.  Nawet  nieulękłe  dusze  ogarnia  strach  na  widok 

wyspy tonącej jak gdyby w strasznej samotności wśród rozszalałego oceanu. 

I  oto  wśród  niskich  atoli  Tokelau  jest  atol  Fakaofo,  niewielka  wyspa  o  trzystumetrowej 

średnicy,  a  jednak  żyje  na  niej  sześciuset  mieszkańców,  znacznie  więcej  niż  na  wyspach 

sąsiednich.  W  czasie  przypływu  z  Fakaofo  wystaje  nad  powierzchnię  morza  tylko  zwarta, 

szarozielona kopuła gęstego lasku palm kokosowych. Atol Fakaofo leży o dziewięć stopni na 

północ od równika, na trasie nieustannych huraganów. W tym czasie, gdy huragany zatapiają 

sąsiednie  wysepki,  mieszkańcy  Fakaofo  czują  się  bezpieczni.  Brunatni,  urodzeni  ludzie 

morza,  Polinezyjczycy,  otoczyli  wyspę  murem  z  dużych  odłamków  raf  koralowych,  a  w 

środku  zrobili  nasyp  podnosząc  prawie  o  pięć  metrów  nad  poziom  przypływu  powierzchnię 

owej  wyspy.  W  ten  sposób  bez  pomocy  jakichkolwiek  mechanizmów,  nie  uzbrojeni  w 

technikę tubylcy stworzyli sobie bezpieczne schronienie. Jaką trzeba mieć odwagę i wiekową, 

głęboką  znajomość  oceanu,  aby  groźnej  potędze  żywiołu  przeciwstawić  słabe  siły  rąk 

ludzkich! 

Atol Fakaofo służył mi zawsze za przykład potęgi człowieka i jego władzy nad morzem. 

Opowiedziałem  o  tym  atolu,  aby  pokazać  wam,  towarzysze,  co  można  uzyskać  za  pomocą 

najprostszych środków. Czyż my, uzbrojeni w całą potęgę współczesnej nauki i techniki,  nie 

background image

doczekamy się ostatecznego zwycięstwa nad oceanem  – władzy nad jego głębinami? 

To  wszystko,  co  chciałem  powiedzieć.  Pozwólcie  mi  mieć  nadzieję,  że  niektórzy  z  was 

wyniosą  stąd  chociaż  marzenie  o  pokonaniu  głębin  oceanu.  A  marzenie  mądrego  i  silnego 

człowieka  – to już bardzo wiele. 

Grzmiący głos uczonego zamilkł; cisza, jaka zapanowała w sali, wydała się przez kontrast 

niezwykle głęboka. Przemówienie porwało marynarzy i fala burzliwej owacji zerwała się już 

wtedy,  gdy  przewodniczący  zaczął  coś  mówić.  W  wezwaniu  uczonego  odczuł  Ganieszyn 

najbardziej swoje,  nieraz przemyśliwane  i przeżywane wrażenia  i doznania,  które, odsunięte 

daleko w czasie wojny, teraz znów poruszyły jego duszę. 

Mżawka  pędzona  wiatrem  falami  biła  o  okręt.  Horyzont  przybliżał  się  szybko.  Zapadał 

zmierzch, jak gdyby w powietrze wytrząśnięto od razu wielką ilość popiołu. Nadchodziła noc. 

Okręt kołysał się płynnie, miarowo drgając w rytmie swych maszyn. Jeden z wachty zamykał 

okiennice  kabiny  nawigacyjnej.  Silnie  zapłonęło  światło  topowe.  Ganieszyn  powoli 

spacerował po  mostku.  Ból głowy ustawał  jak  by rozpuszczając się  w wilgotnym  chłodnym 

wietrze  oceanu.  Te  bóle,  skutki  ran  odniesionych  w  czasie  Wielkiej  Wojny  Narodowej, 

powtarzały się jeszcze teraz, po upływie kilku lat. Ganieszyn oparty o poręcz wpatrywał się w 

mrok.  W  mglistej  mieszaninie  mroku  i  słabego  światła  ogni  okrętowych  rysowała  się  biała 

nadbudowa okrętu. Stuknęły drzwi. Pokład mostku przecięło szerokie pasmo światła i znikło. 

Z nawigacyjnej wyszedł ktoś, wypatrzył w ciemności Ganieszyna i zwrócił się do niego: 

– Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, znowu ostra szczerba, chcecie obejrzeć? 

–  Słuchaj  no,  Fiodor    –  przerwał  Ganieszyn    –  dość  tego  tytułowania,  nieraz  już  to 

mówiłem. 

– Słusznie, słusznie  – roześmiał się Szczytów, komendant okrętu hydrograficznego  – ale 

to jeszcze przyzwyczajenie z czasów wojny. 

Oficerowie  weszli  do  jasno  oświetlonej  nawigacyjnej,  błyszczącej  politurą  drzewa, 

połyskiem narzędzi, lustrzanymi szybami okien. Miłe było to przejście od chłodnego mroku i 

morskiej nieskończoności do ciepłego, przytulnego wnętrza. Poczucie przytulności wzmagało 

się  dzięki  cichym  dźwiękom  skrzypiec  płynącym  z  głośnika  znajdującego  się  w  kącie 

nawigacyjnej.  Miczman  stojący  przed  dużą  tarczą  echolotu,  odwrócił  się  ku  wchodzącym  i 

stanął  na  baczność  zobaczywszy,  Ganieszyna.  Ganieszyn  uśmiechnął  się  znowu;  jakoś 

zupełnie  nie  mógł  przywyknąć  do  pełnej  szacunku  postawy  towarzyszy  pracy.  Tutaj,  w 

warunkach pokojowych, wydawało mu się to zupełnie zbędne. 

–  Róbcie  swoje,  miczmanie!    –  Ganieszyn  zdjął  płaszcz  nieprzemakalny,  sudwestkę  i 

wyjął fajkę. 

Zmieszany miczman odpowiedział cicho: 

– Ja... ja, właściwie, po prostu cieszyłem się nim. 

–  Aha,  więc  podoba  się  wam  nasz  nowy  echolot?    –  Ganieszyn  spojrzał  życzliwie  na 

młodzieńca.    –  A  pod  jakim  względem,  waszym  zdaniem,  jest  lepszy  niż  ostatni  model 

background image

Hughesa? 

– Jakże można porównywać!  – wykrzyknął miczman.  – Po pierwsze zasięg głębinowy. 

Nasz  bierze  każdą  głębokość  niezależnie  od  kąta  pomiaru;  ma  wielką  czułość,  bardzo 

dokładne  automatyczne  uwzględnianie  poprawek,  a  co  najważniejsze:  natychmiastowy 

wykres echografu i kursu na taśmie. 

– Bardzo dobrze... Widzę, że już całkowicie poznaliście nasz przyrząd. 

–  Towarzysz  Sokołów  jest  entuzjastą  pomiarów  głębinowych    –  wtrącił  się  kapitan 

Szczytów.  – Jednak może by zobaczyć te „ząbki”, zanim taśma ucieknie. 

Ganieszyn  wyjął  z  ust  fajkę  i  ruszył  do  dużej  tarczy,  pośrodku  której  paliło  się 

pomarańczowe  oko  i  drżała  cienka  strzałka,  otoczona  potrójnym  pierścieniem  podziałek  i 

cyfr.  Był  to  głębinowy  wskaźnik  echolotu,  pod  nim  w  czarnej  czworokątnej  ramce,  za 

błyszczącym  szkłem  wolno,  prawie  niedostrzegalnie  pełzła  błękitnawa  taśma  echografu    – 

przyrządu nieprzerwanie wykreślającego profil dna drogi, którą przebywał okręt. 

Fale  dźwiękowe  dużej  częstotliwości,  wychodzące  z  dna  okrętu,  biegły  w  dół,  w 

niedostępne  głębiny  oceanu  i  powracając  przez  skomplikowany  system  wzmacniaczy 

wprawiały  w  ruch  strzałkę  wykreślającą  linię  profilu.  Miczman  wskazywał  odpowiednie 

miejsce  taśmy.  Tutaj,  między  grubą  linią  oznaczającą  dno  okrętu  i  ukośnymi  znakami 

przebytej  odległości  i  zmian  kierunku,  biegła  płynna  linia  pochyłego  dna,  przerwana  nagle 

silnym załamaniem: zaostrzony podwodny szczyt wznosił się na wysokość dwóch kilometrów 

z  czterokilometrowej  płaskodennej  wklęsłości  oceanu.  Ganieszyn  uśmiechnął  się  z 

zadowoleniem. 

–  Czternaście  już  takich  „ząbków”  znaleźliśmy  w  czasie  rejsu.  Nie  na  darmo  wybrałem 

się z wami... 

– Przyznaj  się szczerze  – zwrócił  się komendant okrętu do Ganieszyna  – te podwodne 

„ząbki” są ci potrzebne do nowego przyrządu? 

– Zgadłeś!  – Ganieszyn wziął za rękę Szczytowa.  – Siądźmy, bo już ze dwadzieścia pięć 

kilometrów  przemaszerowałem  po  okręcie.  Mój  przyrząd  ma  już  za  sobą  wszystkie  próby  i 

sprawdzimy go razem przy pracy, gdy powrócimy.  Mogę już teraz opowiedzieć;  nie robimy 

tajemnicy  z  zasad  budowy  przyrządu!  Przyrząd  mój  zrobiony  jest  po  to,  aby  widzieć  pod 

wodą, w największych głębinach, na zasadzie telewizora. Największa trudność zadania polega 

na  oświetleniu  wystarczająco  dużych  przestrzeni,  aby  z  powodu  ogromnego  pochłaniania 

promieni świetlnych w obfitującej w tlen wodzie, telewizor nie przypominał oka krótkowidza. 

Dobre rezultaty osiągnąłem dzięki temu, że stworzyłem „nocne oko”  – przyrząd tak czuły na 

promienie świetlne, że wystarczy mu bardzo niewiele światła, aby otrzymać obraz. Następnie 

zastosowałem  podwójny  projektor  z  dwoma  równoczesnymi  snopami  promieni:  jeden  o 

czerwonych  i  podczerwonych  promieniach,  drugi  z  fioletowymi  i  ultrafioletowymi. 

Wiadomo,  że  woda  pochłania  najszybciej  czerwone,  długofalowe  promienie.  Promienie 

krótkofalowe idą znacznie głębiej: ultrafioletowe dochodzą do tysiąca metrów od powierzchni 

background image

oceanu.  Natomiast  mętna  woda rozprasza światło  i  wskutek tego łatwo pochłania promienie 

krótkofalowe,  gdy  długofalowym  pozwala  przejść  głębiej.  Odpowiednia  kombinacja 

najdłuższych i najkrótszych fal promieni w snopie światła mego projektora stosowana jest w 

różnych warunkach, jakie można spotkać w głębiach oceanu. Aparat spuszczony w głębię za 

pomocą  fal  elektrycznych  przesyła  kablom  w  górę  obraz,  który  zostaje  wyświetlony  na 

specjalnym ekranie.  Kąt oświetlenia  i kąt widzenia  mego aparatu są  bardzo duże: podwójne 

obiektywy, rozsuwane jak w dalmierzu, dają obraz stereoskopowy. Przyrząd ten widzi szerzej 

i  wyraźniej  niż  oczy  ludzkie...  Cóż  to  masz  taką  rozczarowaną  minę?    –  uśmiechnął  się 

Ganieszyn.  – Myślałeś, że mój wynalazek jest innego rodzaju? 

–  Nie,  nie    –  ze  skruchą  zaczął  się  usprawiedliwiać  Szczytów.    –  Ja  tylko  nie  zupełnie 

rozumiem,  co  możemy  dzięki  niemu  zrobić  w  dużych  głębinach.  Przy  wszelkiej  akcji 

ratowniczej  takie  oko  jest  ważne,  rzecz  prosta,  ale  wówczas  głębia  jest  niewielka  i  aparat 

zanadto  skomplikowany...  Opuściliśmy  go,  zobaczyliśmy  jakąś  skałę  czy  rybę    –  i  to 

wszystko. 

– Na początek to dużo. 

– No tak, ja dalej? 

– A dalej „ręce”. 

– Co takiego?  – nie zrozumiał kapitan. 

–  Najpierw  „oczy”,  a  potem  i  „ręce”    –  powtórzył  Ganieszyn.    –  Na  razie  jeszcze  w 

planie... 

– Ehe  – ucieszył się Szczytów.  – Dobrze jest mieć takie „jabłko topowe” 

28

 na karku!... 

–  Nie  wiem,  mój  drogi,  czasem  jest  ciężko...    –  odpowiedział  w  zamyśleniu  Ganieszyn 

wstając  i  przeciągając  się.    –  Kiedy  trzeba  się  męczyć  całymi  latami  nad  spełnieniem... 

Obmyślić  – to jedna sprawa, ale zrealizować, gdy jakieś głupstwo po prostu rozum odbiera! 

No, pójdę do siebie  – Ganieszyn narzucił płaszcz. 

–  Chwileczkę    –  zatrzymał  go  kapitan.    –  Już  wkrótce  Wyspy  Bliźniacze,  a  chciałeś 

przecież  zawadzić  o  zachodni  kraniec  aleuckiej  głębiny.  Wyspa  Agattu  już  blisko.  Dokąd 

skręcić? 

– Nie pamiętam już  – pomyślawszy odpowiedział Ganieszyn  – gdzie oni mają latarnię 

morską, chyba na cyplu Dog? Jej zasięg?... 

– Osiem mil  – powiedział Szczytów. 

– No to blisko.  Na  jakieś  dwadzieścia pięć  mil przed Agattu położymy  się  na północny 

zachód do końca aleuckiej zapadliny. A potem znów wzdłuż południka, o pięćdziesiąt mil na 

zachód  od  Attu,  leżącej  na  samym  brzegu  Bliźniaczych,  od  trawersu  Komandorskich...  Jak 

daleko jesteśmy teraz od Agattu? 

– Prawie siedemdziesiąt mil  – odezwał się miczman. 

                                                   

28

 

Jabłko topowe  – kula na szczycie masztu. Tutaj oznacza „głowę na karku”.

 

 

background image

–  Tak,  linia  naszego  kursu  idzie  bardziej  na  zachód.  Więc  do  punktu  zwrotnego    – 

czterdzieści mil. Dobrze. Obudźcie mnie, gdy będziemy zawracać. 

Drzwi  zatrzasnęły  się  za  Ganieszynem.  Szczytów  i  miczman  pozostali  sami.  Upłynęła 

prawie  godzina.  Taśma  echolotu  pełzła  bez  pośpiechu.  Dno  obniżało  się  stopniowo, 

głębokość  pod  kilem  wynosiła  już  pięć  kilometrów.  Mechanicy  ze  ścisłością  zegarków 

utrzymywali  równy  chód  okrętu,  gdyż  od  jego  równomierności  zależała  dokładność 

otrzymywanego profilu dna. 

Czy tytoń był zbyt mocny, czy też Szczytów za wiele palił, dość że wkrótce poczuł znany 

ból  w  piersi  i  wyszedł  na  mostek.  Deszcz  wciąż  jeszcze  padał;  uderzenia  wiatru  nadal 

porywały  i  pieniły  grzebienie  fal.  Nagle  wydało  się  Szczytowowi,  że  daleko  na  przedzie, 

prosto przed dziobem jego okrętu coś błysnęło i natychmiast zgasło. Prawie jednocześnie dał 

się słyszeć ochrypły głos kogoś z wachty: 

– Światło na kursie! 

Trzeba  było  jeszcze  dobrych  pięciu  minut,  aby  słabe  migotanie  zamieniło  się  w  jasną 

gwiazdkę  spotkanego  statku.  Upływały  minuty,  a  nie  było  żadnego  znaku  świateł 

pozycyjnych.  Zaledwie  dwie  mile  dzieliły  zbliżające  się  statki,  gdy  Szczytów 

zakomenderował: 

– Uwaga, przed nami światło rufowe! 

– Wyminiemy, towarzyszu kapitanie?  – spytał pomocnik wachty. 

– Naturalnie, tamten ledwo sunie. 

– A jak z kursem? 

– Nie ma zmartwienia, weźmiemy pewne odchylenie... 

Statki zbliżały się ku  sobie  będąc  wciąż w  smudze kilwateru. Pomocnik ujął za  łańcuch 

syreny.  Dwa  krótkie,  niskie  i  silne  dźwięki  rozległy  się  nad  ciemnym  morzem.  Załomotał 

napęd sterowy i dziób okrętu zatoczył się w lewo. 

...W obszernej kajucie Ganieszyna paliła się mała lampka nocna. Ganieszyn zdjął kurtkę, 

buty  i  położył  się  na  otomanie.  Nie  chciało  mu  się  rozbierać  i  pakować  do  łóżka    –  prędko 

trzeba  będzie  wstawać.  Myślał  o  swym  nowym  aparacie.  Telewizor  głębinowy  jest  gotów. 

Wynalazca nie miał obaw co do rezultatu ostatecznych prób. W ten sposób wypełnił pierwszą 

część  postawionego  sobie  kiedyś  zadania.  Kilka  lat  temu  stary  uczony,  który  nie  żyje  już 

dzisiaj, mówił o zwycięstwie nad oceanem, o atolu Fakaofo. Mówił nie tylko o „oczach”, ale i 

o  „rękach”.  Teraz  więc  przyszła  kolej  na  „ręce”.  Ganieszynowi  ukazał  się  obraz 

skomplikowanego,  telemechanicznie  kierowanego  aparatu,  wwiercającego  się  jak  świder  w 

dno oceanu pod okiem telewizora. Jego podstawowym założeniem byłaby praca bez żadnych 

hermetycznych  zamknięć;  dawno  już  wynaleziono  niskowoltowe,  wysokoamperowe  silniki, 

wspaniale  pracujące  w  wodzie.  Woda  powinna  być  dla  tych  mechanizmów  równie 

naturalnym  środowiskiem  jak powietrze dla  naszych ziemnych  maszyn:  wówczas  nie  będzie 

straszne olbrzymie ciśnienie  – oto w czym leży tajemnica powodzenia! 

background image

Urywane głosy syreny wprawiły w drżenie przegródkę. Ganieszyn machinalnie zasłuchał 

się  w  nie:  dwa  krótkie    –  zwrot  w  lewo.  „Omijamy  kogoś”.  Spotkanie  na  pełnym  morzu 

zawsze porusza duszę marynarza. Ganieszyn zerwał się i zaczął naciągać buty. 

Na  mostku Szczytów z pomocnikiem zobaczyli  czerwone światło pozycyjne,  a powyżej 

światła topowego jakieś silne czerwone światło. 

–  Trawler    –  niezbyt  głośno  powiedział  pomocnik.    –  To  nie  było  światło  rufowe,  ale 

topowe i wyżej trójkolorowa latarnia... 

–  Widzę,  widzę   – odezwał  się Szczytów.   –  A  czy to widzicie?  Wachta! Sygnalistę do 

mnie! 

Na  niewidocznym  jeszcze  pokładzie  nieznanego  statku  zabłysły  światła:  krótkie  błyski 

przeplatane były ostrymi, długimi promieniami, sprawiającymi wrażenie przeciągłego krzyku: 

„aaaa”... 

– Wywołują nas  – burknął Szczytów.  – Ehe, o to chodzi.  – Trzy krótkie błyski, potem 

jeden długi: wśród nocnej ciemności biegła prośba o pomoc. 

Na mostku zjawił się zadyszany sygnalista z sygnałową latarnią. Jednocześnie wyszedł na 

mostek Ganieszyn. 

– Powiedzcie, aby Sokołów zatrzymał echolot!  – wydał rozkaz kapitan. 

Wśród nocy oceanu dwa okręty wymieniały  między sobą sygnały świetlne: „Recovery”, 

San Francisco, „Ametyst”, Władywostok... 

–  Mamy  kilometr  lin  kablowej  konstrukcji    –  burknął  do  Ganieszyna  Szczytów.    –  Czy 

można im pożyczyć? 

– Bardzo dobrze, zbliżymy się, może jeszcze w czymś im pomożemy. 

– Projektor!  – zakomenderował Szczytów. 

Na  pokładzie  zatupotały  zwinne  nogi.  Przed  sekundą  napotkany  statek  rzucił  ostanie 

sygnały  świetlne:  „Naukowa  ekspedycja  oceanograficzna”.  Potężny  projektor  „Ametystu” 

przebił w ciemności szeroką, jasną drogę. W jej końcu ukazał się czarny, niski statek z daleko 

w tył odchylonym kominem. 

– Niech stoi w  miejscu,  ja będę podchodzić  – pomyślał kapitan.   – Nie wiem,  jaka  jest 

ich zwrotność...  – Projektor zgasł. Sygnalista szybko wypełnił zlecenie. Następnie „Ametyst” 

zapalił znowu światło i zaczął zbliżać się do pozornie niezdarnego ,,Amerykanina”. 

– Ciekawe: też oceanografowie jak i my  – z ożywieniem powiedział Ganieszyn.  – Co też 

tam się im stało? 

„Ametyst” podpłynął do amerykańskiego statku o tyle, o ile mu pozwalały fale, usadowił 

się  bokiem  i  dobrze  mówiący  po  angielsku  Ganieszyn  wziął  tubę.  Z  urywanych  słów, 

tłumionych  pluskiem  fal  bijących  o  burtę  i  świstem  wiatru,  radzieccy  marynarze  szybko 

odtworzyli  sobie cały tragizm tego, co się stało. Duża batysfera  – stalowa kula,  zbudowana 

niedawno  dla  zbadania  wielkich  głębin,  z  powodzeniem  opuszczała  się  już  kilka  razy.  Przy 

ostatnim opuszczeniu się urwała się lina wyciągowa razem z kablem elektrycznym i stalowa 

background image

kula  pozostała  na  głębokości  trzech  tysięcy  metrów,  największej,  na  jaką  była  obliczona. 

Batysfera zaopatrzona w parafinowy pływak powinna była sama wypłynąć przy zerwaniu się 

kabla,  gdy  tylko  przerwany  został  prąd  zasilający  elektromagnesy.  Magnesy  przestają 

przyciągać  ciężki żelazny  balast  i batysfera wypływa.  Teraz  jednak nie  wypłynęła.  Znajduje 

się w niej dwóch ludzi: jej konstruktor, inżynier John Mills, i uczony zoolog, Norman Noors. 

Mieli  zapas  powietrza  na  sześćdziesiąt  godzin.  Czterdzieści  osiem  godzin  trwają  już 

bezowocne próby namacania batysfery i zaczepienia hakami o specjalnie wmontowane w nią 

klamry.  Jeżeli  kula  jest  cała  i  badacze  w  niej  żyją,  to  pozostało  im  powietrza  zaledwie  na 

dwanaście do piętnastu godzin. 

Marynarze radzieccy w milczeniu stali na mostku. Duży bom ładunkowy amerykańskiego 

statku,  wystający  za  burtę,  kiwał  swym  nokiem

29

,  jak  gdyby  wskazując  na  fale,  które 

pochłonęły stalową kulę. 

– Zdaje się, że źle z nimi  – cicho powiedział Szczytów do Ganieszyna.  – Czyż namaca 

się ich na przestrzeni trzech kilometrów głębokości, na pełnym morzu: bez brzegów  – na nic 

pelengowanie. Tak, nie chciałbym być tam... 

Ganieszyn nie odpowiadał i chmurnie spoglądał na „Recovery” . 

– Fiodorze Grigorjewiczu, dajcie mi szalupę  – powiedział nieoczekiwanie.  

Szczytow zauważył jego ciężkie, uparte spojrzenie. 

Amerykanie  zobaczywszy  tańczącą  na  falach  szalupę,  szybko  spuścili  drabinkę. 

Ganieszyna otoczyła na mostku grupa ludzi. 

Jego  spokojne,  zdecydowane  spojrzenie  spod  daszka  czapki  wojskowej,  przykrytej 

żółtym kapturem, pokrzepiło wymęczonych bezpłodną walką ludzi. 

– Kto jest komendantem?  – cichym głosem spytał Ganieszyn. 

–  Zastępca  komendanta,  kapitan  statku  Penland    –  przedstawił  się  stojący  naprzeciwko 

Ganieszyna Amerykanin.  – Komendant  – tam...  – I Penland wskazał na morze. 

– Pozwolicie, że zadam kilka pytań  – ciągnął Ganieszyn.  – Wybaczcie mi zwięzłość, ale 

trzeba się śpieszyć, jeżeli chcemy... 

– Chcecie nam pomóc?  – spytał jakiś dźwięczny głos. 

– Tak, ale nie przerywajcie mi  – sucho uciął Ganieszyn  – rozmawiam z komendantem. 

– Słucham  – z pośpiechem odpowiedział amerykański kapitan. 

– Ile macie lin trałowych? 

– Dwie, z waszą  – trzy. 

– Jakiej długości lina pozostała na batysferze? 

– Na tym polega nieszczęście, sir, że tam w dole jest lina przeszło milowej długości, ale 

batysfera  posiada  urządzenie,  które  przy  oberwaniu  się  oddziela  zaraz  linę  w  miejscu  jej 

przymocowania.  Nie  można  więc  liczyć  na  to,  aby  się  zaczepiło  za  linę;  pozostałyby  nam 

                                                   

29

 

N o k  – przednia, wystająca część bomu.

 

 

background image

tylko klamry. 

– Czy w baty sferze jest radio? 

– Jest, ale widocznie nieczynne: zasilane było tylko przez kabel. 

– Według waszych obliczeń mają jeszcze powietrza na dwanaście godzin? 

–  Na  dwanaście  do  piętnastu.  To  wszystko,  co  mogą  wyciągnąć  przy  największej 

oszczędności. 

– Tak, sytuacja poważna... A co chcecie dalej robić? 

– Dalej szukać przy pomocy tych samych środków  – nic więcej nie zrobimy. Do zatoki 

Macdonalda na Agattu przylecą dwa samoloty. Będą tu rano i przywiozą ulepszone przyrządy 

chwytakowe.  W  dniu  katastrofy  wezwaliśmy  przez  radio  okręt  zaopatrzony  w 

elektromagnetyczne  urządzenie,  aby  tym  sposobem  poszukiwać  batysfery.  Okręt  ten  dąży  z 

największą  szybkością  i  zapewne  jutro  tu  będzie.  To  właściwie  nasza  ostatnia  nadzieja    – 

zakończył  kapitan  Penland  zniżając  głos  i  zbliżając  się  do  Ganieszyna.    –  Razem  z  nami 

trałowały jeszcze dwa okręty, teraz odpłynęły do zatoki Macdonalda. 

–  Dziękuję,  kapitanie.  Mam  nadzieję,  że  pomogę  wam.  Bądźcie  uprzejmi  pokazać  mi 

wasze windy i przyrządy podnoszące. 

Ganieszyn i Penland zeszli na duży pokład, zawalony kręgami zwiniętych lin z olbrzymią 

windą pośrodku. Kołysząca się razem z masztem lampa elektryczna oświetlała nagromadzone 

tam najróżniejsze przedmioty. 

– Wydaje mi się, że sytuacja jest beznadziejna, sir  – powiedział szybko kapitan Penland, 

zaledwie oddalili się od mostku.  – Osądźcie sami: potworna głębia, otwarte morze, żadnych 

możliwości  czy  pelengowania,  czy  zarzucenia  boi.  Robię  wszystko,  co  można.  Przez  dwie 

doby  nie  zszedłem  z  pokładu.  Tam,  na  mostku,  jest  żona  Millsa,  hydrochemik  naszej 

ekspedycji. Nie chciałem wypowiedzieć przy niej swego zdania. 

– Czy to ona mnie pytała?  – I otrzymawszy odpowiedź twierdzącą pożałował, że wtedy 

tak ostro zareagował.  – Wyznaczymy z mostku przypuszczalny rejon przebywania batysfery i 

będę wam wdzięczny za szczegółową informację... I jeszcze zapytam, kapitanie  – po chwili 

milczenia odezwał się Ganieszyn, gdy przeciskali się ostrożnie wśród zawalonego pokładu  – 

dlaczego wasi badacze postanowili opuszczać się tutaj, na otwartym morzu? 

– Tutaj jest jedno z rzadkich miejsc, gdzie znajduje się wiele stromych skał podwodnych i 

skały  magmowe  są  tu  oczyszczone  z  osadów.  Jednym  z  naszych  zadań  jest  zbadanie  skał 

magmowych w głębinach oceanu, ale dotąd jakoś źle idzie... 

Ganieszyn nic nie odpowiedział. Wbiegł lekko po stopniach na mostek. 

– Teraz zabierzemy się do poszukiwań. Postawimy boje. 

– Jak to boje?  – odezwało się naraz kilka głosów. 

–  Zobaczycie    –  lekko  uśmiechnął  się  Ganieszyn.  Jakaś  mała  rączka  dotknęła  jego 

rękawa. Marynarz odwrócił aię i zobaczył ogromne błyszczące oczy. 

– Panie kapitanie, proszę mi powiedzieć szczerze, czy jest jakaś nadzieja ocalenia ich?... 

background image

Czy potrafi pan to zrobić? 

Ganieszyn odpowiedział: 

– Nadzieja jest, jeżeli batysfera nie uszkodzona. 

– Boże!...  – krzyknęła Amerykanka, ale Ganieszyn łagodnie przerwał: 

–  Proszę  mi  wybaczyć,  czas  nie  czeka.    –  I  zwrócił  się  do  zebranych  na  mostku:    – 

Radziecki  okręt  hydrograficzny  „Ametyst”  przystąpi  niezwłocznie  do  akcji  ratowniczej.  To 

naturalnie  nie  wyklucza  waszej  pracy,  ale  prosiłbym,  żebyście  na  razie,  jeżeli  macie  do  nas 

zaufanie,  odpłynęli  z  miejsca  pogrążenia  batysfery.  Rozporządzam  narzędziami  niezmiernie 

w  danym  wypadku  przydatnymi.  Jednak  najważniejszy  przyrząd  znajduje  się  we 

Władywostoku.  Sprowadzę go samolotem pośpiesznym, ale to potrwa  nie  mniej  niż pięć do 

sześciu  godzin:  odległość  jest  zbyt  duża.  Przez  ten  czas  postaramy  się  odszukać  batysferę  i 

oznaczyć  miejsce  boją,  przez  to  ułatwimy  pracę  ratowniczą  po  przybyciu  samolotu,  gdy 

pozostanie nam zaledwie jakieś siedem godzin. Wam pozostawimy wyciąganie batysfery, bo 

nie  mamy  tak  potężnych  wind  i  lin.  To  wszystko...  Dajcie  sygnał  naszemu  okrętowi,  aby 

zgasił reflektor i zapalcie swój. Wracam do siebie. 

Niewidoczny  poprzednio  wskutek  rzucanego  przez  siebie  światła,  teraz  w  promieniach 

reflektora „Recovery” zabłysnął nagle „Ametyst” swą śnieżnobiałą krasą. Wyraźna sylwetka 

okrętu,  lekkość  nadbudowań  harmonizowały  z  potęgą  odgiętych  w  tył  kominów, 

znamionujących siłę maszyny. 

– To ma być okręt hydrograficzny?  – krzyknął kapitan Penland.  – Ależ to łabędź! 

Istotnie,  biały,  błyszczący  światłami  okręt  podobny  był  do  olbrzymiego  łabędzia  na 

wodzie, przygotowanego do lotu. 

– To jest okręt hydrograficzny marynarki wojennej  – podkreślił Ganieszyn, podniósł rękę 

do czapki i zszedł z mostku. Jego szalupa szybko pomknęła szerokim korytarzem świetlnym. 

Amerykańscy  marynarze  w  milczeniu  śledzili  ją  wzrokiem,  nieco  zaskoczeni  nagłym 

zjawieniem się Ganieszyna i jego stanowczymi zleceniami. 

– To musi być jakaś ważna figura u Rosjan, sir  – przemówił wreszcie pierwszy oficer.  – 

I jeżeli potrafi uratować batysferę... 

– Nie wiem, czy potrafi  – odpowiedział Penland.  – Ale spójrzcie na ich okręt! 

Milczenie  znów  zapanowało  na  „Recovery”.  Jednak  ogólny  nastrój  był  już  inny. 

Wierzono podświadomie, że ten przepiękny biały okręt, który tak nieoczekiwanie wypłynął z 

nocy  oceanu,  i  ten  człowiek  o  rozumnym,  stanowczym  wzroku,  wyciągający  do  nich 

przyjacielską dłoń  – naprawdę potrafią im pomóc. 

Ganieszyn  nie  tracąc  czasu,  razem  ze  Szczytowem  udali  się  do  radiokabiny.  Zawyła 

przetwornica,  zabłysły  ognie  neonowych  lamp  i  ponad  tysiącami  kilometrów  oceanu 

pomknęły  wezwania  umowne.  Długo,  długo  trwało  wystukiwanie,  zanim  radiotelegrafista 

zwrócił ku oficerowi spoconą twarz. 

– Władywostok odpowiada. 

background image

–  No,  zaraz  rozstrzygnie  się  los  tych  dwóch  biedaków    –  zwrócił  się  do  Szczytowa 

Ganieszyn.  – Jeżeli uda się wywołać admirała... A jeżeli jest właśnie w drodze?... 

Aparat stukał, milkł, w odpowiedzi słyszało się charakterystyczne trzaski Morse'a; znowu 

radiotelegrafista  pracował  nad  aparatem  i  znowu  Ganieszyn  z  natężeniem  wsłuchiwał  się  w 

jego suchy język. 

W sztabie oświadczono, że admirał znajduje się na morzu na swym okręcie. Znowu więc 

pomknęły w niezmierną dal wezwania do nowego potężnego liniowca i gdzieś w przestrzeni 

znalazły antenę groźnego okrętu. 

–  „Marszałek”  odpowiada    –  zakomunikował  radiotelegrafista,  z  przyzwyczajenia 

skracając nazwę linio 

WCB

–  Nareszcie!    –  odetchnął  z  ulgą  Ganieszyn.  Aparat  zwięźle,  ściśle  i  jasno  wystukał 

prośbę i umilkł. 

Kilka minut oczekiwania w napięciu; w stuku kresek i kropek marynarze usłyszeli: „Daję 

rozkaz, życzę powodzenia”. 

Szczytów  poprowadził  swego  „Ametysta”  na  przeciwległy  kraniec  rejonu,  w  którym 

przypuszczalnie zatopiona była batysfera. 

– Przygotować boję, dwa tysiące siedemset metrów!  – zakomenderował oficer. 

Natychmiast zaczepiono hak i wyrzucono za burtę mętnie połyskujący nabój, podobny do 

bomby  lotniczej. Marynarz targnął  liną  i  bomba  prawie  bez plusku  znik-nęła w zielonkawej 

czerni morza. Po upływie kwadransa i pięćdziesięciu sekund, według sekundnika pierwszego 

oficera,  wyskoczył  nad  fale  w  świetle  reflektora  „Ametysta”  z  lekka  dymiący  przedmiot  i 

otworzył się niby parasol; maleńka biała kopułka ułożyła się na wodzie i zakołysała na falach. 

Radziecki okręt zasygnalizował „Amerykaninowi” prośbę utrzymania się na wypuszczonej w 

pion kotwicy i zatrzymania maszyny. 

–  Chcę  uniknąć  najlżejszego  rezonansu  ich  śrub    –  wyjaśnił  Ganieszyn  miczmanowi 

stając przy echolocie i wolno operując skalami i regulatorami. 

–  Czy  mógłbym  zadać  pytanie    –  nieśmiało  zaczął  miczman,  ale  przyjazna  uwaga 

Ganieszyna  dodała  mu  otuchy,  więc  zakończył:    –  Czyżbyście  zamierzali  na-macać  baty 

sferę? 

–  Naturalnie.  Czyż  tego  nie  wiecie,  że  jeszcze  przedwojenne  czułe  echoloty  odkrywały 

zatopione  okręty?  Echolot  Hughesa,  na  przykład,  wykreślił  przy  pomocy  echografu  kontury 

„Lusitanii”    –  uzyskało  się  nawet  zarys  rozmieszczenia  nadbudówek  i  to  na  głębokości 

pięćdziesięciu  „fathom”

30

.  Rozmiary  batysfery,  podane  mi  przez  Amerykanów,  oczywiście 

nie dadzą się porównać z „Lusitanią”. Kula  – trzy metry, u góry pływak w kształcie grzyba 

dwumetrowej wysokości. Ale przecież nasz echolot jest znacznie bardziej czuły i polaryzuje. 

– A głębokość?  – ostrożnie podsunął miczman. 

                                                   

30

 

Fathom  – miara morska, sześć stóp.

 

 

background image

–  A  dokładność  regulatorów?    –  tym  samym  tonem  odpowiedział  mu  żartobliwie 

Ganieszyn  i  znowu  pochylił  się  nad  aparatem  zaglądając  do  tablic  przekrojów 

oceanograficznych. 

Amerykanie,  przyglądający  się  bez  przerwy  radzieckiemu  okrętowi,  widzieli,  jak  się 

pojawiał w pasie światła, to znów znikał, ukazując czerwone albo zielone światło. 

–  Patrzcie,  ustawiają  boje    –  odezwał  się  z  ożywieniem  pierwszy  oficer,  gdy  za  drugim 

powrotem „Ametystu” przed dziobem „Recovery” zakołysał się biały grzyb. 

–  Widocznie  wynaleźli  boje  głębinowe;  takie  sztuki  dawno  stosowano  w  walkach 

podwodnych;  cała  rzecz  polegała  na  wytrzymałości  lin.  Osiągnęli  taką  wytrzymałość    –  to 

wszystko, i to bardzo proste. 

–  Wszystko  jest  proste,  gdy  się  już  wie,  jak  robić    –  mruknął  w  odpowiedzi  swemu 

kapitanowi pierwszy oficer. 

Godzina za godziną przemierzał biały okręt niewielką przestrzeń morza między czterema 

ustawionymi  na  krzyż  bojami.  Wiatr  ucichł,  powierzchnia  wody  stała  się  oleista,  gładka. 

Zamknięci w  batysferze  ludzie  mieli powietrza  już tylko na dziesięć godzin... Znowu ciężar 

beznadziejności zawisł nad amerykańskim statkiem, a wszyscy co do jednego ludzie, zebrani 

na mostku i na pokładzie,  nie odrywali oczu od „Ametystu”, jak gdyby sama ich obecność  i 

gorące  życzenie  mogło  mu  pomóc  w  poszukiwaniach.  Teraz  „Ametyst”  ukazał  zielone 

światło,  znowu  zawrócił  do  „Recovery”  i  przeszedł  lewym  krańcem  wytyczonej  bojami 

przestrzeni. Okręt radziecki  zbliżał  się wciąż,  jego ostry dziób rósł.  Jeszcze sto metrów  –  i 

znów  beznadziejny  zwrot  ku  północy.  Ledwo  dostrzegalny  szum  maszyny  nagle  ucichł;  w 

milczeniu  nocy  dał  się  nawet  słyszeć  dzwonek  telegrafu  i  zabrzmiał  donośny  głos  kapitana 

wydającego  jakiś  rozkaz.  W  obcej  płynności  mowy  rosyjskiej  zrozumiałe  było  tylko  słowo: 

„boja”. 

– Znaleźli! Oni znaleźli!  – wykrzyknęła cała drżąca żona inżyniera Millsa. 

Na  statku  amerykańskim  wszczął  się  zamęt.  Nieokreślone  oczekiwanie  łatwiej  się  znosi 

niż uświadomioną już sobie porażkę; świadczyło o tym najlepiej ożywienie, jakie zapanowało 

wśród śmiertelnie zmęczonych ludzi. Ale zaraz ten sam głos z „Ametystu” spokojnie odezwał 

się przez megafon: 

– Batysfera odnaleziona! 

Kilkadziesiąt głosów z pokładu „Recovery” odpowiedziało radosnym okrzykiem. 

W  nawigacyjnej  Ganieszyn  nabijał  fajkę  zamknąwszy  zmęczone  z  wytężenia  oczy.  W 

ciągu czterogodzinnych poszukiwań taśma echografu pokryła się serią kolejnych krzywych w 

odwróconej  postaci,  ale  ani  jeden  występ  nie  skaził  gładkiej  linii  skalnego  profilu.  Okręt 

poruszał  się  bardzo  wolno,  monotonia  otrzymywanych  rezultatów  usypiała  uwagę,  którą 

przez  cały  czas  należało  podtrzymywać  całą  siłą  woli.  W  pobliżu  kolejnego  zakrętu,  idące 

dotąd płynnie pióro echografu  nagle podskoczyło  i  nad równą  linią  ledwo,  ledwo zarysował 

się malutki łuk. 

background image

– Jest!  – krzyknął radośnie Ganieszyn. Pierwszy  oficer  jak strzała rzucił  się na  mostek. 

Dwa razy brzęknął telegraf  – stop i z powrotem. Szczytów zawołał: 

– Boja, dwa tysiące osiemset metrów!  – i ciężka bomba runęła z lewej burty. 

– Hura! Udało się!  – stuknął w kilka minut później Szczytów fajeczką w ściankę. 

–  No,  nie  tak  bardzo    –  zmęczonym  głosem  odezwał  się  Ganieszyn:    –  kręciliśmy  się 

cztery  godziny.  Zostało  już  mało  czasu,  ale  trzeba  czekać.  Polezę  tu  na  kanapie,  zanim 

samolot... 

– Czy można, towarzyszu kapitanie?  – w drzwiach stanął pierwszy oficer.  – Amerykanie 

zapytują, czy nie powinni by teraz próbować zaczepienia batysfery? 

Szczytów spojrzał na Ganieszyna, który nie otwierając oczu odpowiedział: 

– Naturalnie, w tej sytuacji nie należy zaniedbywać żadnej szansy. 

„Ametyst” ustąpił swego  miejsca u boi amerykańskiemu  statkowi.  Odpłynąwszy o kilka 

kabli kołysał się lekko jak by odpoczywając. Zmęczeni marynarze porozchodzili się do kajut; 

obaj  komendanci  pozostali  w  nawigacyjnej.  Tylko  marynarze  z  wachty  obserwowali 

amerykański statek. Słychać było z niego szczęk wind, świst pary i zgrzyty lin:  Amerykanie 

pracowali znowu natchnieni powodzeniem marynarzy radzieckich. 

Ganieszyn i Szczytów ocknęli się jednocześnie, przebudzeni warkotem samolotu. 

– Nie, to nie nasz  – zdecydował oprzytomniawszy szybciej Szczytów. 

Świtało. Wilgoć  i chłód przenikały pod ubranie,  otrzeźwiając  niewyspanego kapitana.  Z 

mostku  morze  wydawało  się  niezmiernie  ożywione:  koło  burt  „Recovery”  kołysały  się  dwa 

hydroplany,  a  nieco  dalej  stały  dwa  okręty    –  długi,  szary,  wysokodzioby  krążownik  i 

przysadzisty okręt patrolujący. 

– Przyrost ludności  – uśmiechnął się Ganieszyn.  – Zaraz powinni być i nasi. Przejadę się 

do Amerykanów, zobaczę, co i jak... 

Tym  razem,  już  wówczas  gdy  płynęła  szalupa,  rozległy  się  powitalne  okrzyki.  Jednak 

twarze  ludzi,  którzy  spotkali  Ganieszyna,  były  poszarzałe  i  smutne.  W  ciągu  trzech  godzin 

wysiłków nie udało się uchwycić batysfery. Nie udało się nawet ani razu zaczepić o nią liny. 

Na ratowanie znajdujących się w głębi oceanu ludzi pozostało tylko siedem godzin. 

–  Statek  z  elektromagnesowym  urządzeniem  jeszcze  nie  przyszedł    –  oznajmił 

Ganieszynowi  kapitan  Pen-land    –  ale  teraz  przy  waszej  nadzwyczajnej  pomocy  jest  on  już 

mniej  potrzebny.  Jak  uchwycić  batysferę  na  tej  przeklętej,  niewyobrażalnej  głębokości? 

Widocznie liny odchylają się wskutek jakichś prądów w głębokich warstwach wody. Boja też 

przecież ściśle nie określa miejsca. 

– Może się odchylić  – potwierdził Ganieszyn zerknąwszy na zbliżającą się ku nim żonę 

Millsa. Zwrócił się ku młodej kobiecie i zasalutował: 

Oczy Amerykanki, patrzące spod zmarszczonych cierpieniem brwi, spotkały jego wzrok z 

wyrazem takiej nadziei, że Ganieszyn nachmurzył się. 

– Cały czas pracowaliśmy...  – łzy i ból zadźwięczały w słowach młodej kobiety.  – Ale ta 

background image

potworna  głębia  jest  silniejszy  od  nas.  Teraz  liczę  tylko  na  waszą  pomoc.    –  Westchnęła 

ciężko.  – Kiedy oczekujecie waszego samolotu? 

Ganieszyn podniósł rękę, żeby spojrzeć na zegarek i naraz powiedział głośno i wesoło: 

– Samolot? Już jest! 

Wszyscy podnieśli głowy do góry. Istotnie, samolot, którego z powodu hałasu pracującej 

windy nie mogli usłyszeć, zniżał się teraz, poruszając niebo i morze narastającym warkotem 

motorów. 

„Pikuje dla pośpiechu”, zrozumiał Ganieszyn. 

Wąska maszyna o wysokich skrzydłach uniosła wodny pył, zawróciła i wkrótce spokojna 

i milcząca kołysała się obok „Ametystu”. 

Niby wystraszona samolotem rozpłynęła się poranna mgła. Wysoko wzniosło się błękitne 

sklepienie  nieba.  Słońce  zagrało  na  ociężałych,  oleistych  falach,  oświetliło  śnieżnobiały 

„Ametyst”, zamigotało setkami ogni na jego częściach z miedzi. Ganieszyn przeniósł wzrok z 

samolotu na  „Ametyst”,  jak  by po raz pierwszy  zobaczył ten piękny okręt,  uśmiechnął  się  i 

powiedział do Amerykanów: 

– Zaraz zobaczymy batysferę. 

Amerykanka tłumiąc okrzyk podeszła do Ganieszyna, który zgadując jej myśli dodał: 

– Jeżeli pani chce, z wielką przyjemnością pokażę pani swój aparat. Zaraz pojedziemy. 

Ganieszyn poprosił kapitana Penlandia, aby poczekano na zainstalowanie telewizora, a po 

odnalezieniu  batysfery  natychmiast  zbliżono  się  do  radzieckiego  okrętu  i  działano  według 

jego sygnałów. 

W  tym  czasie  na  „Ametyście”  wymachujący  kluczem  mechanik  wygłosił  mowę  do 

maszynistów i monterów. 

– Od szybkości zmontowania przywiezionej maszyny  – mówił  – zależy ocalenie ludzi, 

którym pozostało powietrza zaledwie na sześć godzin. A do tego, jeżeli ich ocalimy, będzie to 

cud sprawiony rękoma marynarzy radzieckich. 

– Chyba że cud! Pracowałem jako nurek, więc rozumiem, co to znaczy wydostać takiego 

„żuczka”  z głębokości trzech kilometrów  – odezwał  się  jeden z  maszynistów.   – Myślę,  że 

damy radę. 

Kapitan  Szczytów  nie  był  zdziwiony  przybyciem  gościa.  Zaproszono  panią  Mills  do 

nawigacyjnej i Szczytów odkomenderował zaraz do jej towarzystwa, znającego dobrze język 

angielski, miczmana. Żona inżyniera Millsa z roztargnieniem słuchała jego objaśnień i często 

spoglądała w okno nawigacyjnej, skąd było widać wrącą na pokładzie pracę: ześrubowywano 

jakieś podstawy, przeciągano przewody, wyładowywano jakieś skrzynki z samolotu. 

Na chwilę zajrzał do nawigacyjnej Ganieszyn i młoda kobieta natychmiast rzuciła się na 

jego spotkanie. 

– O, proszę mi darować, ale przyrząd pana wydaje mi się tak skomplikowany. Mogą nie 

zdążyć zmontować go...  – i milcząc wskazała na duży zegar umocowany w przegródce. 

background image

–  Mamy  do  dyspozycji  jeszcze  sześć  i  pół  godziny    –  odpowiedział  Ganieszyn.    – 

Przyrząd jest rzeczywiście skomplikowany, ale nasi marynarze potrafią prędko zrobić tę, nie 

ukrywam,  że  niewiarygodnie  trudną  pracę.  Niech  pani  zaufa  naszym  marynarzom,  mistress 

Mills, może pani im wierzyć. 

Młodej  kobiecie  zaczęło  się  znowu  dłużyć  męczące  bezczynne  oczekiwanie.  Gdybyż 

mogła pomagać w przygotowaniu tego tajemniczego aparatu! 

Czas  uciekał.  Nagle  ogłuszył  ją  straszny  ryk.  Tego  już  było  za  wiele  dla  wyczerpanej 

nerwowo młodej kobiety. 

– Boże, co to takiego?  – I bezsilnie oparła się o przegródkę. 

– Syrena.  Nasza  jest  istotnie  bardzo silna   – rzeczowo wyjaśnił  miczman.  –  „Ametyst” 

daje sygnał, że aparat gotów i poszukiwania się rozpoczynają. 

Miczman nie mylił się. Zaraz nadszedł Szczytów i poprosił żonę Millsa na dół. Telewizor 

ustawiony  był  chwilowo  w  ciemnym  laboratorium  przy  lewej  burcie  okrętu.  Głębokowodna 

część  aparatu  kołysała  się  na  wysuniętym  za  burtę  bomie,  olbrzymi  bęben  liny  i  kabla 

wstawiony był do windy. Okręt szedł wolno w kierunku boi oznaczającej miejsce batysfery. 

– Opuszczać?  – spytał Szczytów schodzącego na pokład Ganieszyna. 

– Chyba czas już. 

– A nie boisz się? 

– Czego? 

–  No,  chyba  jest  czego:  aparat  dopiero  co  złożony,  zmontowany  w  pośpiechu,  może 

zawieść. Nawet ja się denerwuję... 

– Nie, był wiele razy wypróbowany, doświadczony. Spuszczaj śmiało, szybciej! 

Telewizor  szybko  skrył  się  w  falach,  a  kabel  długo  jeszcze  biegł  przez  licznik  bębna 

dopóki  cudowne  „oko”  nie  dosięgło  wreszcie  potrzebnej  głębokości.  Linę  podłączono  do 

amortyzatora  łagodzącego  kołysanie  się  okrętu  i  w  tym  samym  momencie  w  ciemności 

laboratorium  Ganieszyn  włączył  prąd.  Żona  Millsa,  na  wpół  przytomna  ze  zdenerwowania, 

patrzyła  na  owalną  płytkę  ekranu,  która  z  czarnej  stała  się  teraz  przepojona  błękitnym 

blaskiem.  Ganieszyn  rzucał  Szczytowowi  urywane,  niezrozumiałe  dla  Amerykanki,  słowa: 

rozkazy szły dalej na pokład, do windy. 

Gdy telewizor dotarł do głębokości piętnastu metrów nad dnem, Ganieszyn nacisnął dwa 

białe  guziczki  z  prawej  strony  ekranu.  Tam,  w  dole,  wprawione  zostały  w  ruch  maleńkie 

śruby  obracające  aparat.  W  błękitnym  świetle  ekranu  ukazał  się  czarny  cień  i  wówczas  od 

razu stało się zrozumiałe, że ten świecący błękit  – to przezroczysta woda głębinowa, w której 

najlżejsze  zmącenie  osadu  unosiło  się  chmarą  mikroskopijnych  srebrzystych  punkcików, 

odbijając  i  rozpraszając  światło.  Niezwykły  był  widok  dna  oceanu  na  ekranie  telewizora. 

Zapewne  tak  samo  oszołomiony  i  niezdolny  do  zrozumienia  tego,  co  widzi,  czułby  się 

człowiek, gdyby nagle został (przeniesiony na inną planetę. Ganieszyn, oswojony z widokiem 

głębin oceanu przy doświadczeniach swego „oka”, ostrożnie nastawiał aparat. Czarny,  lekko 

background image

skłębiony wskutek zmącenia garb z lewej strony był płaskim występem skalistego dna. Dialej 

ku  północy  dno  widocznie  obniżało  się  nieco,  gdyż  czerwonawy  jego  odblask  na  przedzie 

ginął, ucięty tym samym błękitnawosrebrzystym blaskiem. 

Manipulując  różnymi  sprężynkami  Ganieszyn  zmieniał  granice  wyraźnego  obrazu, 

obracając  jednocześnie  powoli  przyrząd  i  zależnie  od  tego  zmieniając  obraz  na  ekranie. 

Najpierw  pojawiła  się  w  oddali  czarna  ściana,  nabierająca  czerwonego  odcienia  pod 

wzmocnionym światłem reflektora, a następnie zaczęły się w niej rysować szczegóły: wielka 

ukośna  szczelina,  wypukły  występ.  Ale  tu  telewizor  obrócił  się  i  ponure  skały  utonęły  w 

lśniącym  błękicie  poprzedniego  oświetlenia.  W  głębi  ekranu  ukazały  się  zamglone  ostre 

„zęby”.  Odległe,  ale  coraz  wyraźniejsze,  tonęły  swą  podstawą  w  błękitno-czarnym  mroku 

dalszego planu. 

– Reflektor o zasięgu prawie całego kilometra  – wyjaśnił Ganieszyn. 

Wysokie  zęby  podwodnego,  kamienistego  łańcucha  patrzały  groźnie  i  ponuro  ledwo 

rysując się w wiecznej ciemności i chłodzie podwodnego świata. 

Telewizor  zatoczył  pełne  koło:  wszędzie  rozpościerało  się  pagórkowate,  skalne  dno 

przykryte warstwą iłu błyszczącego w promieniach reflektora jak proszek aluminiowy. Widok 

głębin  oceanu  sprawiał  wrażenie  czegoś  wrogiego,  co  taiło  się  w  głębokim  mroku 

otaczającym  pole  widzenia  telewizora.  Był  to  obcy  powierzchni  ziemi,  groźny  świat 

milczenia, mroku i chłodu, nieruchomy, niezmienny, pozbawiony nadziei i urody. 

Batysfery nigdzie nie było widać. 

„Czyżbyśmy tak bardzo spudłowali z boją?  – przemknęło przez głowę Ganieszyna.  – O 

pół kilometra! Ależ to jasne! Powinna leżeć tu, w tym zagłębieniu!” 

Zaczął kierować w dół obiektyw aparatu. Na brzegu ramki ukazała się zamglona ciemna 

plama.  Ganieszyn  szybko  przekręcił  tarczę.  Plama  przesunęła  się  na  środek,  zbliżyła  i 

wyciągnęła. Jej niewyraźnie zarysowane brzegi nabrały ostrości, czarna barwa znowu zaczęła 

wydawać  się  czerwona.  Młoda  kobieta  za  plecami  Ganieszyna  wydała  słaby  okrzyk  i  zaraz 

zatkała  usta  ręką.  Pośrodku  ramki,  która  wydawała  się  teraz  przezroczystym  szkłem,  stał 

pochylony jajowaty aparat. Ostrość obrazu była tak silna, że widać było wyraźnie grube pętle 

klamer  ratunkowych  i  odblask  na  okrągłym  iluminatorze,  patrzącym  na  marynarzy  jak 

błyszczące zagadkowe oko ciemnoczerwone i przezroczyste. 

– Batysfera ma iluminatory ze wszystkich czterech stron... Więc widzą już nas  – wyjaśnił 

Qanie'szyn żonie Millsa.  – Teraz najważniejsze: zobaczmy, czy żyją... – Ganieszyn poprawił 

się szybko.  – Spróbujmy mówić z nimi. 

Pstryknął czymś i położył na guziku swe długie palce. Zależnie od ruchu palców ekran to 

gasł,  to  znów  rozświetlał  się.  Obecni  zrozumieli,  że  gasząc  i  zapalając  reflektor,  Ganieszyn 

przesyłał ku oknu batysfery sygnały świetlne Morse'a. Powtórzywszy wielokrotnie jedno i to 

samo  pytanie  Ganieszyn  wyłączył  światło  i  oczekując  odpowiedzi  zastygł  przed  zgasłym 

ekranem.  Wszyscy  zgromadzeni  w  ciasnej  kajucie  wstrzymali  oddech.  Ekran  był  wciąż 

background image

czarny.  Upłynęła  minuta.  I  wówczas  w  ciemności  ekranu  zabłysnął  jasny,  turkusowy 

ogieniek,  zgasł,  zabłysnął  silniej  i  rozpłynął  się  szerokim  szafirowym  kręgiem    –  milcząca 

odpowiedź przyniesiona przez światło z dna oceanu. 

– Żyją! Zawiadomcie „Recovery”, niech podchodzi, żeby zaczepiać liny do batysfery!  – 

zawołał  radośnie  Ganieszyn.  W  tej  chwili  niebieskie  światło  zamigotało,  jak  latarnia 

sygnalizacyjna    –  Mówią...    –  zwrócił  się  Ganieszyn  do  żony  Millsa,  ale  usłyszał  tylko 

westchnienie, a potem miękki upadek ciała. 

–  Odnieście  do  nawigacyjnej!  Lekarza!    –  wydał  Szczytów  polecenie  nadbiegającym 

ludziom.  – Nie wytrzymało biedactwo, prawie trzy doby czekała, męczyła się... No, cóż tam?  

– zwrócił się do Ganieszyna. 

–  Zawiadamiają,  że  obaj  są  żywi,  oszczędzają  tlenu,  jak  mogą,  ale  dłużej  niż  dwie 

godziny  nie  wyciągną.  Batysfera  w  porządku,  balast  nie  oderwał  się...    –  czytał  Ganieszyn 

migające  na  ekranie  znaki  świetlne.    –  „Nie  możemy  zrozumieć,  jak...”  Nie  zrozumiecie, 

poczekajcie  – powiedział na głos marynarz. 

Odezwała  się  syrena  amerykańskiego  statku.  Rozpoczęto  już  opuszczanie  lin  z 

uchwytami.  Znikł  szafirowy  krąg  z  ekranu,  a  zamigotał  reflektor  telewizora.  Ganieszyn 

zawiadomił zamkniętych w batysferze ludzi, że przystąpiono do ratowania ich. 

Znowu  minęła  godzina  na  nieustannej  obserwacji  okna  telewizora.  Nad  morzem 

rozbrzmiewały  gwizdki,  krzyki  do  megafonu,  szum  maszyny  amerykańskiego  statku,  świst 

pary i zgrzyty wind. Ludziom zamkniętym w batysferze pozostawała zaledwie godzina życia  

– sześćdziesiąt minut. Już prawie sześćdziesiąt godzin trwały bezowocne wysiłki stu ludzi. 

Zwycięstwo  przyszło  nagle  i  niepostrzeżenie:  ogromne  chwytaki,  opuszczone  według 

wskazówek Ganieszyna,  zaczepiły o boczną klamrę. Ryknęła głośno syrena  „Ametystu”  i w 

tejże  chwili  maszynista  „Recovery”  przestawił  sprzęgła  windy  na  wsteczny  bieg.  Wolno 

zaczęła nawijać się ogromna lina grubości ręki; bęben zaskrzypiał z natężenia: giętki stalowy 

sznur, spleciony z dwustu dwudziestu dwóch drutów, ważył razem z  batysfera  sześćdziesiąt 

ton  – trzy razy więcej niż dopuszczalny ładunek. 

Liny  wytrzymały.  W  błękitnym  świetle  ekranu  telewizora  batysfera  zakołysała  się, 

wyprostowała  i  szarpnięta  ku  górze,  zaczęła  powoli  unosić  się.  Ganieszyn  manipulując 

obiektywami  obserwował  ją  jakiś  czas,  dopóki  nie  znikła,  a  potem  wyłączył  prąd,  zapalił 

światło  w  laboratorium  i  poczekawszy  chwilę,  aby  przyzwyczaić  oczy,  wyszedł  na  pokład. 

Telewizor  był  już  niepotrzebny.  Cała  uwaga  skupiła  się  teraz  na  olbrzymiej  windzie 

„Recovery”,  wyciągającej powoli z głębiny  niezmierny ciężar. Kapitan Penland  nie odrywał 

oczu od równo układających się na bębnie zwojów, obliczając w myśli szybkość wyciągu  – 

pozostało już tylko czterdzieści minut do fatalnego terminu. 

„Nie zdążymy! Uduszą się...” 

Biorąc na siebie śmiertelne ryzyko Penland kazał przyśpieszyć wyciąg. Wśród napiętego 

milczenia  winda  załomotała  szybciej    –  bęben  zaczął  obracać  się  prędzej.  Upłynęło  jeszcze 

background image

kilka  minut.  Nagle  ostry  świst  pary  przeciął  monotonny  stukot  windy.  Winda  zrobiła  kilka 

szybkich obrotów. Pobladły maszynista błyskawicznie zatrzymał ją. 

– Lino!..  – krzyknął ktoś z przestrachem. 

Na obu okrętach przykuci przerażeniem do miejsc ludzie wyciągali szyje i wpatrzyli się w 

wodę za burtą. Zimny pot oblał Penlanda,  w gardle  mu zaschło, nie  mógł zebrać  myśli.  Nie 

mógł wydać żadnej komendy, ale też i nie wiedział, co tu zakomenderować. Aż naraz z wolno 

kołyszących  się  fal  wyskoczył  olbrzymi,  niebieski,,  jajowaty  przedmiot,  znikł  w  słupie 

brzyzgów, a po chwili kołysał się już miarowo w białym kręgu piany. 

To  nieoczekiwanie  oderwał  się  balast  batysfery,  która  szarpnęła  się  wówczas  w  górę 

powodując automatyczne otwarcie się chwytaków, które oswobodziły aparat od ciężaru  liny. 

Wybuchły zwycięskie okrzyki ludzi, stłumione natychmiast potężnym rykiem czterech syren. 

To statki rzucały w przestrzeń oceanu wieść o nowym zwycięstwie ludzkiego rozumu i woli. 

Ganieszyn stał  na szeroko rozstawionych  nogach  i wpatrywał  się uporczywie w ocaloną 

przez siebie batysferę. Szczytów położył swą ciężką dłoń na jego ramieniu. 

– Leonidzie Stiepanowiczu, admirał zapytuje o rezultaty. 

– Zaraz idę, a ty zarządź wyciąganie telewizora... Jak tam nasz gość? 

–  Odesłałem  ją  z  powrotem,  tam  jest  potrzebniejsza    –  uśmiechnął  się  Szczytów.    – 

Rozglądała się tylko na wszystkie strony, widocznie szukała ciebie, chciała dziękować. 

Ganieszyn  lekko  machnął  ręką  i  udał  się  do  radiokabiny.  Batysferę  holowano  już  do 

„Recovery”. 

Wychodząc z radiokabiny Ganieszyn znów zobaczył Szczytowa. 

–  Chcę  ci  coś  powiedzieć    –  surowo  i  poważnie  odezwał  się  Szczytów.    –  Na  temat 

twojego  telewizora...  Niesłusznie  wymyślałem  na  niego...    –  dalsze  słowa  zagłuszył  warkot 

motorów, wznoszącego się w górę radzieckiego samolotu. 

Ganieszyn mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę przyjaciela. 

– Co robimy dalej?  – spytał Szczytów. 

-  Jak  to,  co?    –  zdziwił  się  Ganieszyn.    –  Wyciągniemy  telewizor  i  pójdziemy  swoją 

drogą. 

– A czyż  nie pojedziesz tam, do nich?  –  ze zdumieniem zawołał kapitan.   – Nawet nie 

pozwoliłem podnieść szalupy... 

– Nie, nie pojadę. 

– Co za dziwy! Czyż nie jesteś ciekaw tych ocalonych? Nie chcesz wypytać ich? Oni też 

badają dno... 

– Pewnie, żem ciekaw. Ale rozumiesz...  – Ganieszyn zmarszczył się żartobliwie.  – Będą 

podziękowania.  Żona  inżyniera  patrzała  takimi  oczyma...  A  my  tymczasem  w  nogi  i 

umkniemy! 

Ludzie na statku (amerykańskiej ekspedycji, zajęci podnoszeniem i otwarciem batysfery, 

nie  zauważyli,  że  biały  okręt  radziecki  szybko  podniósł  szalupę  i  telewizor.  „Ametyst” 

background image

zapytał  o  zdrowie  ocalonych,  a  otrzymawszy  odpowiedź,  że  „osłabieni,  ale  poza 

niebezpieczeństwem”,  zaczął  odchodzić.  Amerykanie  ze  zdumieniem  patrzyli  na  czynności 

„Ametystu”,  ale  dopiero  gdy  na  flaglinach  radzieckiego  okrętu  pojawił  się  sygnał 

tradycyjnego  pożegnania    –  zrozumieli,  o  co  chodzi.  Sygnalista  z  „Recovery”  rozpaczliwie 

zatrzepotał  chorągiewkami,  ale  „Ametyst”  zwiększył  szybkość  i  tylko  potężny  głos  syreny 

oraz  powiewające  czapki  marynarzy  przesyłały  przyjacielskie  pożegnanie.  Ocaleni  badacze, 

oficerowie i marynarze, wszyscy jak jeden mąż stali wpatrzeni w biały okręt, który stawał się 

coraz  mniejszy  i  mniejszy  w  słonecznej  dali.  Nagle  donośny,  huk  dział  rozległ  się  nad 

zielonymi  falami.  To  krążownik  żegnał  salwą  oddalający  się  „Ametyst”.  Znowu  zagrzmiały 

działa. Na „Ametyście” opuszczono banderę z czerwoną gwiazdą, a potem zakołysały się na 

maszcie gwiazdy i pasy Ameryki. 

Okręt radziecki,  jakby  nigdy  nic,  szumiał swymi  śrubami tnąc  fale Oceanu Spokojnego. 

Ganieszyn  pilnował  uporządkowania  telewizora  marząc  o  miękkim  łóżku.  Niemało 

kosztowało go ocalenie amerykańskiej batysfery. Z mostku rozległ się głos Szczytowa: 

–  Leonidzie  Stiepanowiczu,  chodź,  Amerykanie  wzywają.    –  W  słowach  kapitana 

dźwięczała  przyjacielska  kpina.    –  Technika  i  tak  cię  wszędzie  dosięgnie,  nawet  w  głębi 

oceanu. 

Amerykanie  wywoływali  „Ametyst”  z  imienia,  bez  zawezwania  i  nazwa  drogocennego 

kamienia  dźwięczała  uparcie  w  eterze.  Radio  przekazało  serdeczne  słowa  podziękowania, 

prośbę  o  podanie  nazwiska  komendanta  dowodzącego  akcją  ratunkową,  zachwyt  nad 

bezprzykładną  pracą  rosyjskich  marynarzy  i  nad  cudownym  wynalazkiem.  W  suche  trzaski 

radia  z  „Recovery”  wmieszały  się  nagle  ostre  dźwięki  wezwań  „Ametystu”, 

charakterystyczne dla potężnej stacji nadawczej nowego liniowca. Radiotelegrafista wystukał 

odpowiedź,  a  Ganieszyn  wysłuchał  wyraźnych  sygnałów,  ślących  pozdrowienie  dla 

ekspedycji amerykańskiej  i dla załogi „Ametystu”. Szczególne zadowolenie wyrażał admirał 

Ganieszynowi. Odpowiedziawszy admirałowi Ganieszyn wydał polecenie radiotelegrafiście: 

– Zakomunikujcie „Recovery”, naczelnikowi amerykańskiej ekspedycji oceanograficznej 

Miilsowi:  „Admirał  floty  radzieckiej  Oceanu  Spokojnego  przekazał  wam  w  tej  chwili 

gratulacje z powodu ocalenia i życzenie dalszych powodzeń w waszej odważnej pracy”. 

Po upływie następnych pięciu minut Ganieszyn spał już mocno w swej kajucie. 

Jesienny  deszcz  władywostocki  lał  się  nieprzerwanym  potokiem  i  uderzał  w  wysokie 

okno  gabinetu  Ganieszyna.  Marynarz  odczytywał  list  od  obu  ocalonych  przed  półtora 

miesiącem uczonych amerykańskich i zabierał się do odpisania im. Domyślni uczeni przesłali 

list  na  ręce  admirała,  z  prośbą  o  przekazanie  go  ich  wybawcy,  którego  odszukanie  nie 

przedstawiało dla admirała żadnej trudności. 

„Tylko  ten  zdolny  jest  ocenić,  coście  zrobili,  kto  spędził  sześćdziesiąt  godzin  w 

beznadziejnej rozpaczy na niedostępnym dnie oceanu  – pisali uczeni.  – Przez kilka godzin z 

całych  sił  staraliśmy  się  przy  pomocy  lewarów  śrubowych  oderwać  przyssany  do  dna 

background image

batysfery balast, tracąc oddech i oblewając się potem w lodowatym chłodzie. Trudno opisać, 

co  przeżyliśmy,  gdy  zapadłszy  już  w  tępą  obojętność,  w  obliczu  nieuchronnego  losu,  nagle 

zobaczyliśmy  światło  w  iluminatorach  i  zrozumieliśmy  wasze  sygnały...  Od  tej 

niezapomnianej  chwili  mamy  głęboką  wiarę  w  bezgraniczną  siłę  człowieka,  w  jego  jasną 

przyszłość,  w  to,  że  nie  ma  samotności  nawet  w  najśmielszych,  niezrozumiałych  dla  świata 

poszukiwaniach...” 

Przeczytawszy list Ganieszyn zabrał się do odpowiedzi: 

„Trudno  mi  odpowiedzieć  na  pytanie,  w  jaki  sposób  doszedłem  do  takich  osiągnięć  w 

opanowaniu  głębin  oceanu.  Najważniejszym  było  chyba  ścisłe  wyznaczenie  kierunku 

postawionych sobie zadań  i oczywiście olbrzymie  możliwości  materialne.  Kierunek wskazał 

mi  nasz  stary  uczony,  który  kilka  lat  temu  wzywał  nas,  marynarzy,  do  pomagania  nauce  w 

znalezieniu «oczu» i «rąk», które by mogły sięgnąć do dna oceanu. Dał nam też przykład, do 

czego zdolny jest człowiek w walce z morzem, opowiedziawszy o nadzwyczajnym atolu Fa-

kaofo. Środki materialne dała mi ojczyzna. 

Rozwinąłem  tylko  wskazaną  ideę,  a  człowieka,  który  opuszczał  się  w  głąb  oceanu, 

zastąpiłem  aparatem  nie  wymagającym  powietrza  i  odpornym  na  straszne  ciśnienie.  W  ten 

sposób  powstał  mój  telewizor    –  opuszczone  na  dno  «oko»  ludzkie.  Moje  narzędzia 

wiertnicze,  dzięki  którym  uzyskamy  okazy  skał  z  dna  oceanu    –  to  wyciągnięte  ręce. 

Przypomnijcie sobie stworzenia głębokowodne. Niektóre z nich posiadają oczy umieszczone 

na długich czułkach. Nasunęło mi to ideę telewizora”. 

Ganieszyn pisał jeszcze czas jakiś, potem zamyślił się i szybko zakończył: 

„Dlatego  sądzę,  że  wasza  wdzięczność  nie  powinna  być  skierowana  osobiście  do  mnie, 

ale  do  mojej  ojczyzny,  do  mego  narodu.  Bo  czym  byłbym  ja  albo  jakiś  inny  człowiek  bez 

ojczyzny,  bez  oparcia  o  wielką  liczbę  ludzi?  Nawet  najmądrzejszy  i  najwybitniejszy    – 

pozostałby  tylko  marzycielem  i  fantastą.  A  to oparcie,  pomoc  rządu,  ogromnego  kolektywu 

floty,  rozmaitych  ludzi  od  uczonego  do  ślusarza    –  to  wszystko,  co  jest  moją  ojczyzną    – 

doprowadziło do osiągnięć, które wydały się wam nadprzyrodzoną potęgą. Ale to jest dopiero 

początek, bo idziemy wciąż naprzód”. 

Ganieszyn  skończył  list,  wstał  i  podszedł  do  okna.  Po  szybach  spływały  strugi  wody, 

przez które widać było daleki, porośnięty dębami skalisty cypel.