background image

Margot Dalton

Topolowy strumień

background image

Rozdział 1

Każdego  ranka  od  początku  kwietnia  do  końca  października,  słońce  czy  słota,  Jenny 

McKenna przebiegała w towarzystwie swojego dziadka obowiązkowe pięć kilometrów. Chociaż 
wiązało się  to  ze  wstawaniem o  piątej  rano,  uważała  tę  część  dnia  za  najprzyjemniejszą.  Brała 
potem prysznic, przebierała się szybko i przebijała przez poranny szczyt, by zdążyć na ósmą do 
pracy.

W  pewien  piękny  czerwcowy  poranek,  rozgrzana  jeszcze  joggingiem,  weszła  do  gmachu 

Kanadyjskiej  Izby  Skarbowej,  przemierzyła  szybkim  krokiem  hol,  wbiegła  na  drugie  piętro  i 
wkroczyła do ogromnej sali, w której stłoczono dziesiątki biurek, komputerów i szafek na akta.

W kącie tej rojnej sali Jenny miała swój prowizoryczny gabinecik oddzielony od otoczenia 

ściankami działowymi z korkowych płyt, które oprawiono w metalowe ramy. Podobnych boksów 
było  tu  wiele.  Zapełniały  się  teraz  pracującymi  na  tym  piętrze  audytorami  i  referentami, 
witającymi się po drodze ze współpracownikami i robiącymi sobie w pośpiechu kawę.

–  Cześć,  Liso  –  rzuciła  Jenny  do  siedzącej  już  za  biurkiem  asystentki,  z  którą  dzieliła  tę 

maleńką klitkę. – Jak się dzisiaj miewasz?

Lisa podparła dłonią brodę i popatrzyła na nią melancholijnie.
– Nie da się ukryć, że nie tak dobrze jak ty. Jenny, ty wprost promieniejesz. O, i jak to się 

wystroiłaś. Co to za okazja?

Jenny postawiła na biurku neseser i powiesiła sweterek na wieszaku.
– Wystroiłam się? – spytała zdziwiona.
– Jesteś w spódnicy – wyjaśniła Lisa.
Jenny roześmiała się.
– Ach, o to chodzi. Mam tylko jedną parę spodni, które pasują do tej bluzki. Nie zdążyłam 

ich rano uprasować.

– Biegaliście dzisiaj z dziadkiem?
– Oczywiście. Przesyła ci pozdrowienia.
– Niesamowity jest ten twój dziadek. – Lisa grzebała w przepełnionym drucianym pojemniku 

na dokumenty, który stał na jej biurku. – Gdybym miała więcej energii,

zakręciłabym się koło niego, ale wątpię, czy kiedykolwiek byłabym w stanie dorównać mu 

żywotnością.

Jenny podeszła z pustą filiżanką do najbliższego automatu do kawy.
– A ile... ty masz lat? – spytała przez ramię. – Sześćdziesiąt?
– Dobrze wiesz, że dwadzieścia trzy.
–  Ja  mam  prawie  trzydzieści  jeden.  Możesz  sobie  wyobrazić,  ile  taką  staraszkę  jak  ja 

kosztuje dorównywanie Paddy'emu.

– Nie wierzę, żebyś miała z tym jakieś problemy – powiedziała Lisa, mierząc ją zazdrosnym 

spojrzeniem. – Jesteś w doskonałej formie.

Jenny  była  wysoką,  smukłą  i  wysportowaną  kobietą  o  kasztanowych  włosach,  które 

zaczesywała  do  tyłu  i  upinała  spinkami  w  niewielki  kok.  Miała  jasną  karnację  i  twarz  usianą 
piegami. Teraz wróciła z kawą do biurka, usiadła i sięgnęła po teczkę z aktami.

background image

Lisa bawiła  się  swoim  długim  końskim  ogonem.  Była  szczuplutką,  filigranową  blondynką, 

chętnie  nosiła  pantofelki  na  płaskim  obcasie  oraz  długie,  bawełniane  suknie  w  pastelowych 
kolorach. Poza tym  była  zdeklarowaną zwolenniczką ziołolecznictwa. Podczas  gdy jej  szefowa 
każdego ranka uprawiała jogging, ona nie wyszła nigdy do pracy, nie zerknąwszy uprzednio do 
swego horoskopu na dany dzień.

Lisa  i  Jenny  pracowały  razem  od  ponad  dwóch  lat.  Mimo  dzielących  je  różnic  tworzyły 

zadziwiająco zgrany zespół.

– Jen... – zaczęła Lisa.
– Hmm? – Jenny, wpatrzona w ekran komputera, wprowadzała na dysk szereg liczb.
–  Gdybyś  miała  zagwarantowane  spełnienie  jednego,  jedynego  życzenia,  to  co  byś  sobie 

zażyczyła?

–  Gabinetu  z  oknem  –  odparła  bez  chwili  zastanowienia  Jenny.  –  Znasz  hasło  do  akt 

McCrimmona?

– Chyba „Tygrys". Mówię poważnie, Jen. Co byś sobie zażyczyła, gdybyś mogła poprosić, o 

co zechcesz?

Jenny upiła łyczek kawy i spojrzała na asystentkę. Lisa często zadawała tego rodzaju pytania 

i Jenny wiedziała z doświadczenia, że dziewczyna nie popuści, dopóki nie otrzyma zadowalającej 
odpowiedzi.

– Pieniądze wchodzą w grę? – zapytała.
– Jak najbardziej. Limit nieograniczony.
Jen zapatrzyła się w wysokie przepierzenie przylegające do biurka.
– Tak – powiedziała po chwili. – Zażyczyłabym sobie gabinetu z oknem.
Lisa wydęła wargi i wyciągnęła z koszyka teczkę na akta.
– Z tobą nie ma zabawy.
Jenny uniosła do ust filiżankę z kawą.
– Nie ty pierwsza mi to mówisz.
Zabrały się do pracy i  ich niewielkie pomieszczenie  wypełniło się stukotem  klawiatur oraz 

szelestem papieru. Ale przekładając kartki i żonglując liczbami, Jenny przyłapała się w pewnym 
momencie na tym, że pytanie asystentki wciąż nie daje jej spokoju.

Jedno jedyne życzenie...
Większość kobiet w jej sytuacji zażyczyłaby sobie zapewne trwałego związku z mężczyzną 

swoich  marzeń,  ale  z  tym  Jenny  dawno  skończyła.  Ona  miała  już  za  sobą  swoją  szansę  na 
szczęście  w  miłości.  Kochał  ją  kiedyś  najwspanialszy  mężczyzna  na  świecie  i 
prawdopodobieństwo, że znajdzie drugiego takiego, jest zerowe, a wszelkie próby jego szukania 
byłyby nie fair wobec jakiegoś Bogu ducha winnego biedaka, który nie miał najmniejszych szans 
dorównać Steve'owi. Steve'owi, jakim go zapamiętała...

Spojrzała na przystojną twarz uśmiechającą się do niej z oprawionej w złote ramki fotografii 

na biurku. Oto Steve w pełnym ekwipunku wspinacza wysokogórskiego obok namiotu Szerpów, 
w tle oślepiająco błękitne niebo.

Łzy napłynęły jej do oczu. Oderwała wzrok od zdjęcia i przeniosła go z powrotem na ekran 

monitora. Myślami jednak pozostała gdzie indziej.

background image

Nie, ona nie zażyczyłaby sobie mężczyzny ani domu pełnego dzieci. Nie zażyczyłaby sobie 

też wyprawy do egzotycznych krajów, chociaż gdy była w college'u, bardzo pragnęła wybrać się 
ze Steve'em w podróż dookoła świata. Teraz najbardziej marzyła o przestrzeni i swobodzie.

Miała już po dziurki w nosie tego życia w tłumie. Całe dnie spędzała w gwarnej sali, w której 

pracowało  co  najmniej  pięćdziesiąt  osób,  kursowała  między  domem  a  firmą  zatłoczonymi 
ulicami, jadła w przepełnionych restauracjach i mieszkała w jednym z najszybciej rozrastających 
się miast zachodniej półkuli.

Chociaż Calgary było miastem rozległym i położonym pomiędzy pasmem górskim a szeroką 

prerią,  Jenny  odnosiła  czasami  wrażenie,  że  się  tu  dusi.  Gabinet  z  oknem,  chociaż  naprawdę 
chciałaby go mieć, niewiele by pomógł, bo to okno wychodziłoby albo na inne biurowce, albo na 
rojne ulice, albo na budynki mieszkalne przesłaniające widok.

Westchnęła, ściągając na siebie pytający wzrok Lisy. Uśmiechnęła się blado do asystentki.
– Otwartych przestrzeni – powiedziała.
– Słucham?
– Gdybym miała wypowiedzieć jedno jedyne życzenie, tego. właśnie bym sobie zażyczyła. 

Przestrzeni,  ciszy  i  spokoju.  Jeśli  chcesz  wiedzieć,  nie  miałabym  nic  przeciwko  temu,  żeby 
spędzić z rok gdzieś w samotności.

Lisa przez chwilę coś rozważała.
– To nie dla mnie – orzekła. – Ja lubię miasto. A otwartych przestrzeni się boję.
– Cóż, każdy ma własne upodobania.
Powróciły do pracy.

Biuro  rancza  miało  okno  wychodzące  na  prerię.  Wycięto  je  w  ścianie  przed  ponad 

dziesięcioma laty specjalnie dla Bridget, żeby mogła podziwiać zza swojego biurka polne kwiaty 
wiosną i zachody słońca zimą, rozlewające się po śniegu jaskrawą, czerwoną pożogą.

Ale  teraz  po  śniegu  pozostało  tylko  wspomnienie.  Był  środek  czerwca  i  preria  mieniła  się 

niemal  wszystkimi  barwami  tęczy.  Kołysały  się  tam  i  kłaniały  żółte  mlecze,  w  wąwozach 
rozkwitały dzikie róże, w wysokiej trawie skrzył się niebieski łubin. Krowy, wymachując leniwie 
ogonami, pasły się spokojnie w porannym słońcu z cielętami u boku.

Bridget westchnęła, zdjęła z nosa okulary dwuogniskowe, przetarła zmęczone oczy i zaczęła 

się bawić pasemkiem siwych włosów.

Gdyby tak mogła stąd wyjść, zapuścić się w to falujące morze traw, zniknąć za horyzontem i 

nigdy już nie wrócić... Gdyby tak mogła wynająć sobie przytulne mieszkanko gdzieś w mieście, 
gdzieś blisko sklepów i kin, a daleko od tej ogromnej, bezkresnej równiny...

Gdyby tak...
–  Coś  mnie  mdli  od  paru  dni  –  odezwała  się  siedząca  z  nią  w  pokoju  Teresa,  otwierając 

buteleczkę z czarnym lakierem do paznokci. – Chyba jestem w ciąży. Tylko kogo to obchodzi! –
dorzuciła z goryczą.

Wyrwana z zadumy, Bridget zaczęła układać leżące na biurku papiery.
– Nie wydaje mi się – powiedziała. – Za chuda jesteś, żeby zajść w ciążę.
– A co ma piernik do wiatraka? – prychnęła Teresa i odchyliła się razem z krzesłem daleko 

do tyłu. – Poza tym wcale nie jestem za chuda. Po prostu pilnuję wagi.

background image

Rzuciwszy  Bridget  wymowne  spojrzenie,  zajęła  się  swoimi  paznokciami.  Balansując 

ryzykownie na tylnych nogach krzesła, zanurzyła w buteleczce mały pędzelek i zaczęła nakładać 
metodycznie lakier, paznokieć po paznokciu.

Bridget  przyglądała  się  temu  z  bezwiedną  fascynacją.  Co  się  dzieje  z  tym  młodym 

pokoleniem?  –  myślała.  Gdzie  się  podział  szacunek  dla  starszych,  uprzejmość,  którą  za  jej 
czasów  wpajano  młodzieży?  Ona,  będąc  w  wieku  Teresy,  za  nic  nie  odezwałaby  się  tak 
obcesowo do kobiety po sześćdziesiątce. A dla Teresy był to chleb powszedni.

Dziewczyna skończyła niedawno dwadzieścia lat, była chuda jak patyk, blada, miała czarne, 

ostrzyżone najeża włosy i wielkie, niebieskie, podkrążone oczy. Poruszała się ze swego rodzaju 
zmysłową  powolnością,  lecz  Bridget  podejrzewała,  że  to  przejaw  nie  tyle  drzemiącej  w 
dziewczynie zmysłowości, co niedożywienia i ogólnego znudzenia życiem.

– Skoro moja osoba tak cię drażni, Tereso – powiedziała, wkładając na nos okulary – to po 

co przesiadujesz tu całymi dniami i zawracasz mi głowę?

– Bo nie mam nic innego do roboty – westchnęła ciężko Teresa. – Boże, jak ja nie lubię tego 

rancza.

Wstała  i  potrząsając  dłońmi,  podeszła  do  okna.  Była  w  butach  z  cholewami,  spodniach 

koloru khaki i w wypuszczonej na nie czarnej koszuli, na którą narzuciła wystrzępioną, płócienną 
kamizelkę. Z płatka jednego ucha zwisał jej niemal do samego ramienia srebrny krzyżyk.

–  A  co  porabia  dzisiaj  Michael?  –  spytała  bez  większego  zainteresowania  Bridget, 

spoglądając na kopertę leżącą wśród rozrzuconych na biurku papierów.

Dotknęła jej i szybko cofnęła rękę.
Teresa bawiła się linką żaluzji.
–  Dobre  pytanie.  –  Wydęła  pogardliwie  wargi.  –  Jego  królewska  wysokość  posłał  Mike'a 

jakąś  rozklekotaną  ciężarówką  na  przegląd  ogrodzeń  jakieś  siedemdziesiąt  kilometrów  stąd. 
Wróci  dopiero  pod  wieczór,  a  ja  jak  zwykle  przez  cały  dzień  będę  tu  chodziła  z  nudów  po 
ścianach.

–  Trzeba  było  wziąć  coś  do  jedzenia  i  zabrać  się  z  nim  –  powiedziała  Bridget.  –

Urządzilibyście sobie piknik i miło spędzili czas.

Teresa odwróciła się od okna i spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Miło? Tłuc się brudną ciężarówką po obfajdanych przez krowy pastwiskach? Tak właśnie 

sobie wyobrażasz miłe spędzanie czasu?

– Ja w twoim wieku nie przepuściłabym okazji, żeby wybrać się ze swoim chłopcem na cały 

dzień na prerię.

Gdy Teresa głośno parsknęła, na policzkach Bridget pojawiły się wypieki.
–  A  żebyś  wiedziała,  że  miałam  chłopca  –  rzekła  z  oburzeniem.  –  Został  potem  moim 

mężem.

Teresa,  opierając  się  o  okienną  ramę,  oglądała  z  zaciekawieniem  swoje  lśniące,  czarne 

paznokcie.

– No i gdzie on teraz jest?
–  Miał  straszny  wypadek.  –  Bridget  dotknęła  znowu  koperty  i  odchyliwszy  skrzydełko, 

odsłoniła tkwiącą w środku, złożoną na dwoje kartkę. – To było dwa lata po naszym ślubie. Koń, 
którego ujeżdżał, stanął dęba i przewrócił się na grzbiet, przygniatając mojego męża. Umarł dwa 
dni później w szpitalu w Calgary.

background image

Od tamtej tragedii upłynęło z górą trzydzieści lat, ale na jej wspomnienie serce ściskało się 

Bridget tak, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Pamiętała wciąż szczerą, wesołą twarz Hala, 
jego silne dłonie i beztroski śmiech, pamiętała, jak tulił ją, młodą jeszcze i szczupłą.

„Śliczna jesteś jak dzika róża, Bridey", szeptał jej do ucha.
Powiedziałaby Teresie więcej, ale zainteresowanie dziewczyny opadło tak samo szybko, jak 

się przed chwilą obudziło. Pochyliła się i patrzyła teraz na coś pomiędzy listwami żaluzji.

–  Proszę,  proszę,  oto  i  król  jegomość  we  własnej  osobie  –  oznajmiła  z  przekąsem.  –

Nadciąga złożyć nam, prostaczkom, towarzyską wizytę.

– Clay tu idzie? – zapytała Bridget, – Kroczy jak paw – skomentowała Teresa. – Myślałby 

kto, cholera, że cały świat do niego należy.

Podbiegła do swojego biurka, usiadła i schowała do szuflady buteleczkę z lakierem.
Bridget  omal  nie  parsknęła  śmiechem.  Pyskata  Teresa  jak  ognia  bała  się  ojca  swojego 

chłopaka.  Było  to  tym  zabawniejsze,  że  nikt  na  ranczu  nie  miał  powodów,  by  bać  się  Claya 
Aldersona. No, chyba że zrobił coś nie tak...

Clay był człowiekiem surowym i wymagającym, ale dobrze traktował swych pracowników i 

przejmował się ich kłopotami.

Bridget  pamiętała  go  jeszcze  jako  poważnego,  ciemnookiego  chłopca  z  czasów,  kiedy  po 

śmierci Hala zaczęła pracować na ranczu jako księgowa.

Teraz  Clayton  Alderson  nie  był  już  dzieckiem.  Prowadził  na  wietrznych  preriach 

południowej  Alberty jedną z  największych  farm  hodowlanych w  zachodniej  Kanadzie.  Było to 
przedsiębiorstwo tak duże, że część gospodarcza rancza przypominała małe miasteczko.

Bridget ponownie spojrzała na swoje biurko. Koperta jakby spęczniała i urosła; zdawała się 

krzyczeć do niej spomiędzy rozrzuconych na blacie papierów.

Drzwi otworzyły się i do biura wszedł Clay. Zatrzymał się na chwilę za progiem, żeby dać 

czas oczom na przywyknięcie do panującego tu półmroku.

Był wysokim, dobrze zbudowanym, czterdziestoparoletnim mężczyzną. Miał na sobie dżinsy 

i  wytartą  płócienną  kurtkę,  a  na  nogach  buty  z  cholewami.  Spod  szerokiego  ronda  starego, 
szarego  stetsona  patrzyły  czarne,  błyszczące  inteligencją  oczy  osadzone  w  opalonej,  ogorzałej 
twarzy o wydatnych kościach policzkowych i ładnie wykrojonych ustach. Roztaczał wokół siebie 
aurę władczości i siły, która mogła zbić z tropu kogoś, kto go dobrze nie znał.

Albo kogoś, kto miał nieczyste sumienie...
– Dzień dobry paniom – powiedział i zwracając się do Teresy, zapytał: – Co dzisiaj robisz?
– Nic – burknęła ponuro dziewczyna. – Bo co tu może być do roboty?
–  Consuela  potrzebuje  kogoś  do  pomocy  w  ogrodzie  i  szklarni.  Jest  teraz  sama,  bo  Jorge 

będzie do końca miesiąca zajęty przy szczepieniu cieląt.

– Mam pomagać w ogrodzie? – wykrztusiła Teresa. – Znaczy się kopać, pielić i takie tam?
–  Żadna  praca  nie  hańbi.  –  Clay  pochylił  się  nad  biurkiem  Bridget.  –  A  trochę  świeżego 

powietrza dobrze ci zrobi.

Bridget uśmiechała się w duchu, słuchając tej dość nietypowej wymiany zdań.
Clay był jedyną na ranczu osobą, która nie czuła się ani trochę skrępowana w obecności tej 

dziwacznej młodej kobiety. Mike, dwudziestotrzyletni syn Claya, przywiózł ją ostatniej jesieni z 
miasta i oznajmił beztrosko, że Teresa „pobędzie tu jakiś czas".

background image

Nikt nie wiedział, kim ona jest ani skąd pochodzi, i trudno było zrozumieć, co Mike widzi w 

takiej zblazowanej,  chudej  „przywłóce".  Z  drugiej  jednak strony Mike – w przeciwieństwie do 
swego  pogodnego,  lubianego  przez  wszystkich  pracowników  rancza  młodszego  brata  Allana  –
należał do ludzi, których niełatwo zrozumieć.

Clay podniósł wzrok na Bridget i twarz mu natychmiast złagodniała.
– Jak się miewasz? – spytał.
– Dziękuję, Clay, dobrze. – Bridget spuściła oczy na biurko. – Przekopuję się jeszcze przez te 

faktury z ostatniej aukcji bydła.

– W porządku. Jeżeli masz coś do mnie, to mów, bo jadę do miasta.
Bridget zawahała się i świadoma utkwionych w niej czarnych oczu pracodawcy, przygryzła 

wargi.

– To przyszło dzisiejszą pocztą – wydusiła z siebie w końcu, podając mu kopertę. – Lepiej 

zerknij.

– Co to?
–  To... – Zawiesiła  głos  i przełknęła z trudem ślinę.  – To zawiadomienie  o  kontroli z izby 

skarbowej.

– Z izby skarbowej? – Clay patrzył z niedowierzaniem na kopertę.
Bridget kiwnęła głową.
– Przecież nigdy dotąd nas nie kontrolowali. Biuro rachunkowe nie ma żadnych zastrzeżeń 

do prowadzonych przez ciebie ksiąg.

Bridget znowu kiwnęła głową, a potem spojrzała na swoje dłonie. Do tej pory nosiła ślubną 

obrączkę, ale przez kilka ostatnich lat przybrała na wadze i obrączka trocheja cisnęła.

Trzeba  ją  będzie  dać  do  powiększenia,  pomyślała,  próbując  bez  powodzenia  obrócić  złotą 

obrączkę na palcu. Zrobiła się co najmniej o dwa numery za mała...

– Bridget? – ponaglił ją Clay.
Nawet  Teresa  wyczuła  chyba,  że  coś  się  święci.  Wpatrywała  się  w  Bridget  z  niezdrową 

ciekawością.

– Nie wiem, o co chodzi – wykrztusiła w końcu Bridget. – Może to tylko... jakaś wyrywkowa 

kontrola. – Pokazała na trzymaną przez Claya kopertę. – Jest tam nazwisko kontrolera. To ktoś z 
urzędu w Calgary. Clay zerknął na kopertę.

– Nawet nie wiem, jak to się odbywa. Trzeba im zawieźć wszystkie księgi, czy jak?
– Ten człowiek chyba sam tu przyjedzie i przejrzy księgi na miejscu – odparła Bridget. – Ale 

nie jestem pewna. Mam zadzwonić i zapytać?

Clay czytał pismo.
–  Kontroler  nazywa  się  J.  D.  McKenna,  tak?  Jadę  właśnie  do  miasta,  a  więc  przy  okazji 

wpadnę do niego. – Przeszył ją znowu wzrokiem tak przenikliwym, że zadrżała. – Czy coś jest 
nie w porządku, Bridget? – zapytał spokojnie. – Nie masz mi nic do powiedzenia?

Pokręciła głową.
– W zeszłym roku prowadziłam księgi jak zawsze. Pojęcia nie mam, co znaczy ta kontrola.
Clay zawahał się, a potem wepchnął list do kieszeni i ruszył do drzwi. Zatrzymał się z ręką 

na gałce i spojrzał na Teresę.

– Jak znajdziesz chwilę czasu, to wpadnij do szklarni i powiedz Consueli, że pomożesz jej w 

tym tygodniu. Dobrze?

background image

Teresa nie odpowiedziała. Kiedy wyszedł, zrobiła małpią minę, a potem otworzyła z hukiem 

szufladę i wyjęła z niej swój lakier do paznokci.

– Za kogo on się, cholera, uważa? – wymruczała.
–  Clay  jest  tu  szefem  –  powiedziała  Bridget.  –  Dogląda  wszystkiego,  dba  o  ludzi.  No  i  –

dodała,  otwierając  skoroszyt  –  pokrywa  koszty  twojego  utrzymania,  –  Dobra,  ale  nie  musi 
zgrywać takiego ważniaka. Nic dziwnego, że żona puściła go kantem.

– Wspólnie podjęli decyzję o rozwodzie. Nadal są przyjaciółmi. Eleanor przyjeżdża tu nawet 

czasem ze swoim nowym mężem.

–  Wiem,  Mike  mi  mówił.  – Teresa  wpatrywała  się ponuro  w buteleczkę  z lakierem.  –  Ale 

wciąż nie wyobrażam sobie kobiety, która chciałaby go na męża. Ciarki mnie przechodzą na sam 
jego widok. Ten facet jest jak... jak jastrząb, albo coś w tym stylu.

Bridget  wzięła  długopis  i  pochyliła  się  nad  fakturami,  lecz  nagle  liczby  zaczęły  się 

rozmazywać przed jej załzawionymi oczami.

Clay szedł przez podwórko, list palił go w kieszeni.
Kontrola z izby skarbowej.
Czemu, u licha, izba skarbowa ni z tego, ni z owego postanowiła wziąć go pod lupę? Nigdy 

nie  miał  żadnych  problemów  z  fiskusem.  Bridget  od  lat  prowadziła  księgowość  Topolowego 
Strumienia.  Zajmowała  się  tym,  kiedy  był  jeszcze  małym  chłopcem.  Księgi  rancza  oddawane 
były co kwartał do biura rachunkowego w Calgary, gdzie sprawdzano je skrupulatnie, po czym 
odprowadzano podatek od wyliczonych dochodów.

No,  ale  interes  z  roku  na  rok  się  rozrastał.  Może  samodzielne  prowadzenie  księgowości 

zaczęło  przerastać  możliwości  Bridget?  Pytał  ją  co  jakiś  czas,  czy  nie  potrzebuje  kogoś  do 
pomocy, ale za każdym razem zapewniała go, że świetnie sobie radzi.

Mieszkała w małym domku w osiedlu pracowników rancza. Była w Topolowym Strumieniu 

właściwie od zawsze.

Clay  zatrzymał  się  przy  ciężarówce,  wyjął  list  z  kieszeni  i  popatrzył  na  niego  spod 

ściągniętych brwi.

– Czołem, Clay. Wybierasz się dzisiaj do miasta?
Obejrzał się. W jego kierunku, zwijając po drodze lasso, szedł brygadzista, Jim Cole, młody, 

przystojny mężczyzna o opalonej twarzy i błękitnych oczach. Pomimo chłopięcego wyglądu Cole 
był już wytrawnym weteranem rodeo i, jeśli wierzyć plotkom, podrywaczem, któremu nie oprze 
się żadna kobieta.

– Witaj, Jim. Tak, właśnie jadę. – Clay zerknął na lasso. – Co się dzieje?
– Jedna z jałówek z Zachodniego Kwartału nadziała się wczoraj na jeżozwierza. Musieliśmy 

spętać ją w zagrodzie i powyciągać kolce z pyska.

Clay uśmiechnął się i oparł o ciężarówkę.
– Pewnie mieliście ubaw.
–  O  mało  nie  rozwaliła  ogrodzenia.  Ale  czuje  się  już  o  niebo  lepiej.  –  Jim  wskazał  ręką 

kopertę. – Co, liścik miłosny?

– Niestety. – Clay znowu się nachmurzył. – Zawiadomienie o kontroli z izby skarbowej.

background image

Ocienione rondem kapelusza, oczy Jima rozszerzyły się.
– Nie zalewaj. Jakaś obsuwa?
– Bridget twierdzi, że nie. Mówi, że to pewnie kontrola wyrywkowa.
–  I  co?  –  Brygadzista  oparł  się  ręką  o  skrzynię  ciężarówki.  –  Będzie  musiała  targać  całą 

dokumentację do Calgary?

–  Chyba  nie.  Mówi,  że  prawdopodobnie  przyślą  nam  tu  rewidenta,  który  skontroluje 

wszystko na miejscu.

Jim prychnął i uderzył się zwiniętym lassem po nodze.
– Poważnie? Przyjedzie tu jakiś zapyziały buchalterzyna w zarękawkach?
Clay zachichotał, ubawiony reakcją brygadzisty.
– Podobno tak to się zwykle odbywa. I byłbym wielce niepocieszony, gdyby gość skąpał się 

w strumieniu albo znalazł przypadkiem w zagrodzie dla byka.

Jim zdjął kapelusz i z oburzeniem na twarzy przyłożył go sobie do piersi.
–  A  komu  w  głowie  takie  numery?  Dobrze  wiesz,  Clay,  że  jesteśmy  tutaj  wszyscy  bardzo 

radzi gościom.

Clay otworzył drzwiczki kabiny i wsunął się za kierownicę. Nie wiedzieć czemu humor mu 

się poprawił, kiedy wyobraził sobie biegłego rewidenta w garniturze, lakierkach i pod krawatem, 
stąpającego  ostrożnie  po  usianym  krowimi  plackami  pastwisku  pełnym  wielkich,  groźnych 
byków rasy angus.

– Clay, mógłbyś rzucić  po drodze okiem na  wiatrak na Bylicowych Polach? – zapytał Jim, 

wkładając  z  powrotem  kapelusz.  –  Dave  mówi,  że  znowu pompuje  szlam.  Może będzie  trzeba 
wyciągnąć rurę i wydrążyć nową studnię.

–  Cholera. – Clay  zapomniał już o  liście w  kieszeni.  –  Tylko nie nowa  studnia.  Trzeba by 

wiercić ponad sto metrów w głąb, a to kosztowałoby fortunę.

Brygadzista wzruszył ramionami.
– Krowy muszą coś pić, a woda powierzchniowa skończy się jeszcze w tym miesiącu.
– Dobra, sprawdzę.
Clay  przekręcił  kluczyk  w  stacyjce,  wrzucił  bieg  i  ruszył  żwirową  drogą  prowadzącą  do 

odległej o ponad trzydzieści kilometrów granicy rancza. Jadąc przez pastwiska, układał sobie w 
myślach harmonogram najpilniejszych prac, które czekają na wykonanie.

Ogrodzenia,  wiatraki,  zabudowania  gospodarcze  i  zagrody,  pasza  i  woda  dla  kilku  tysięcy 

sztuk bydła... Olbrzymia odpowiedzialność, nie kończące się problemy.

A  trzeba  jeszcze  myśleć  o  pracownikach.  Niełatwo  kierować  zespołem  ludzi  żyjących 

praktycznie  w  izolacji  od  świata  zewnętrznego.  Nie  wszyscy  dobrze  znoszą  pobyt  na  tej 
bezkresnej prerii.

On  ją  kochał,  uwielbiał  tę  ciągnącą  się  po  horyzont  trawiastą  równinę,  gwałtowne  burze,

skwarne letnie dni i chłodne, rozgwieżdżone noce.

Jednak  wiele  osób  nie  wytrzymywało  psychicznie  życia  na  ranczu.  Należała  do  nich  jego 

była  żona  i  to  właśnie  doprowadziło  do  rozwodu.  Teraz  utrzymywali  z  sobą  przyjacielskie 
stosunki,  ale  wspomnienia  z  tamtego  okresu  były  tak  przykre,  że  Clay,  chociaż  często 
doskwierała  mu  samotność,  nadal  bał  się  myśleć  o  powtórnym  małżeństwie.  Gdyby  jednak 
znowu się kiedyś ożenił, to jedynie z kobietą, która byłaby mu nie tylko towarzyszką i partnerką 
seksualną.  Życie  na  ranczu  jest  tak  skomplikowane  i  absorbujące,  że  aby  je  z  nim  dzielić, 

background image

musiałaby zrezygnować ze wszystkiego innego.

Tylko gdzie w dzisiejszych czasach szukać takiej kandydatki?
Kiedy Clay i Eleanor się rozwodzili, obaj ich synowie, Mike i Allan, mieli po kilkanaście lat. 

Zostali  z  ojcem  na  ranczu,  ale  regularnie  odwiedzali  matkę  w  Australii,  przy  czym  koszty 
podróży  pokrywał  zawsze  Clay.  Mimo  że  sprawy  w  końcu  jakoś  się  ułożyły  z  korzyścią  dla 
wszystkich, Clay nie był jeszcze gotowy do zaryzykowania drugiego małżeństwa.

Zjechał  z  drogi,  zatrzymał  samochód  i  wysiadł,  by  otworzyć  bramę  z  drucianej  siatki. 

Następnie  wsunął  się  z  powrotem  za  kierownicę,  opuścił  szybę  i  wystawiając  twarz  na  wiatr, 
ruszył  na  przełaj  przez  prerię  w  kierunku  Bylicowych  Pól.  Nieopodal  wiatraka  pasło  się  stado 
krów  z  cielętami.  Clay  zatrzymał  ciężarówkę  obok  wysokiej  metalowej  konstrukcji,  wysiadł  i 
podszedł do ogrodzenia, którym była otoczona.

Na  ubitej  ziemi  wygrzewał  się  w  promieniach  słońca  grzechotnik.  Spłoszony  odgłosem 

kroków Claya drgnął i odpełzł. Clay patrzył przez chwilę z uśmiechem w ślad za znikającym w 
trawie  wężem,  potem  oparł  się  o  ogrodzenie  i  zaczął  obserwować  strumyk  mętnej  wody 
ciurkający z rury.

Brygadzista ma rację. Trzeba będzie chyba poszukać kogoś, kto zdemontuje obudowę studni 

i wydrąży nową. Ale to kosztowne przedsięwzięcie, i jeśli jeszcze ten cholerny kontroler z miasta 
doszuka się jakichś nie zapłaconych podatków...

Clay skierował się z powrotem do ciężarówki, usiłując nie myśleć o zbliżającej się kontroli. 

Wolał już dumać o kobietach; teraz właśnie jego umysł zaprzątała ta, którą upodobał sobie jego 
starszy syn.

Nie mógł pojąć, co pociąga Mike'a w tym bladym, leniwym, gburowatym stworzeniu, które 

sprowadził na ranczo. Młodzi spali w pokoju Mike'a na drugim piętrze dużego domu, dokładnie 
nad  gabinetem  Claya.  Czasami,  późnym  wieczorem,  czytając  albo  oglądając  telewizję,  słyszał, 
jak  się  tam  kłócą.  Rzadziej  dobiegało  stamtąd  wymowne,  rytmiczne  poskrzypywanie  sprężyn 
łóżka.

Clayowi  do  tej  pory  wydawało  się  niestosowne,  że  jego  nieżonaty  syn  sypia  z  kobietą  w 

pokoju,  który  zajmuje od  dziecka. Zwłaszcza  z kobietą  taką jak Teresa,  zdecydowanie  zimną  i 
niesympatyczną.

Nie  gorszyła  go  specjalnie  moralna  strona  tej  sytuacji,  ale  wolałby  widzieć  syna  w  jakimś 

bardziej satysfakcjonującym związku. Mike był od dziecka nieśmiały i samotny – nie to, co jego 
towarzyski młodszy brat, który w ładnych dziewczętach mógł przebierać jak w ulęgałkach.

Clay wrócił  myślami do typu kobiet, które podobały  mu się najbardziej.  Dla  niego kobieta 

była  najatrakcyjniejsza,  kiedy  się  uśmiechała.  Pociągały  go  ciepło  i  poczucie  humoru, 
inteligencja  i  optymistyczny  stosunek  do  świata.  Wyobrażając  sobie  swój  ideał  kobiety,  nie 
przywiązywał wagi do twarzy ani do figury. Rzeźbił w myślach kogoś, komu by na nim zależało 
i kto interesowałby się szczerze tym, co on myśli i czuje kogoś, kto potrafiłby się z nim śmiać i 
kto by go rozumiał. Oczami duszy widział serdeczną przyjaciółkę, której można się zwierzać z 
najskrytszych odczuć.

Zawrócił ciężarówkę i ruszając przez prerię z powrotem w stronę żwirowej drogi, zauważył 

stadko  wielkouchych  jeleni  obskubujących  z  liści  karłowate  krzaki  w  sąsiedztwie  pasącego  się 
bydła.  Spłoszone  warkotem  silnika  poderwały  głowy  i  pełnymi  gracji  susami  umknęły  na 

background image

pobliski wzgórek, jakby niesione wiosennym wietrzykiem.

– Boże – powiedział głośno Clay. – Kocham to miejsce.
Ścisnął mocniej kierownicę i przejechawszy przez bramę z drucianej siatki, skręcił w stronę 

miasta odległego o dobre półtorej godziny drogi

.

background image

Rozdział 2

Jenny, całkiem pochłonięta lekturą akt McCrimmona, nie bardzo zrozumiała, co przed chwilą 

powiedziała do niej Lisa.

– Hmm? – mruknęła.
– Powiedziałam, pyszności. Mało tego, delicje!
Lisa wpatrywała się pożądliwym wzrokiem w coś za metalowym przepierzeniem.
–  Co,  Carl  znowu  przyniósł  pączki?  –  spytała  Jenny,  nie  odrywając  wzroku  od  kartek  z 

notatkami.

–  Jakie  tam  pączki!  –  fuknęła  Lisa.  –  O  mężczyźnie  mówię,  i  to  jakim  mężczyźnie.  Boże 

kochany! – dorzuciła. – On tu chyba idzie.

Zanim Jenny zdążyła zareagować, na jej biurko padł czyjś cień. Podniosła oczy. Obok biurka 

Lisy  stał  wysoki  mężczyzna.  Na  oko  czterdziestoparolatek,  szczupły,  opalony,  a  do  tego 
przystojny w ten trudny do zdefiniowania szorstki sposób. Dżinsy, buty z cholewami, stetson na 
głowie.

Strój  niby  całkiem  zwyczajny  w  Calgary,  które  do  tej  pory  nazywano  krowigrodem,  ale 

zupełnie nie na miejscu pośród tabunu oficjalnie odzianych urzędników.

– Szukam niejakiego J. D. McKenny – oznajmił przybysz.
Lisa  gapiła  się  na  niego  przez  chwilę  cielęcym  wzrokiem,  jakby  straciła  głos,  a  potem 

wskazała oczami na Jenny.

– To ja – odezwała się Jenny. – Czym mogę służyć?
– Pani jest tym McKenną? – Mężczyzna przeniósł na nią wzrok i Jenny wyczuła drzemiącą w 

nim siłę. W jego ponurym, twardym spojrzeniu było coś władczego.

– Tak, nazywam  się McKenna. Zechce pan spocząć  –  powiedziała i wskazała na  składane, 

metalowe krzesełko obok swojego biurka.

Mężczyzna usiadł i podał Jenny kopertę.
– Dostałem to dzisiaj od mojej księgowej. Powiedziała, że przyszło wczorajszą pocztą.
Jenny natychmiast  rzuciły się w oczy jego  dłonie.  Były brązowe,  twarde,  pokryte licznymi 

bliznami  i  odciskami,  a  przy  tym  kształtne,  o  długich,  smukłych  palcach.  Jenny,  która  zawsze 
zwracała uwagę na ręce, uznała je za dziwnie pociągające.

Zajrzała do koperty.
–  Ach,  zawiadomienie  o  kontroli  ksiąg  –  stwierdziła  i  zwracając  się  do  Lisy,  poprosiła:  –

Mogłabyś  mi  z  łaski  swojej  podać  materiały  dotyczące  Topolowego  Strumienia?  Pan  Clayton 
Alderson.

Lisa wyciągnęła z segregatora kartonową teczkę, wręczyła ją Jenny i wycofała się za swoje 

biurko. Znalazłszy się za plecami gościa, przewróciła wymownie oczami.

Jenny, posławszy  asystentce ostrzegawcze spojrzenie spod  ściągniętych brwi,  wystukała na 

klawiaturze kod dostępu i wywołała plik na ekran.

– No, jest. W czym rzecz, panie Alderson? Słucham.
–  Przede  wszystkim  chcę  się  dowiedzieć,  co  ma  znaczyć  ta  cała  kontrola.  To  się  nigdy 

wcześniej nie zdarzało.

background image

Głos  miał napięty,  gniewny,  zaciskał pięści.  Jenny,  przyzwyczajona  do  podobnych  reakcji, 

uśmiechnęła się do niego uspokajająco.

– To rutynowa kontrola, panie Alderson. – Zerknęła znowu na ekran monitora. – Jej celem 

jest wyjaśnienie pewnej niezgodności w poziomie przychodów wykazanych w pańskim zeznaniu 
podatkowym za ubiegły rok.

– Jakiej znowu niezgodności? Ranczo od blisko trzydziestu lat zatrudnia tę samą księgową, a 

wyliczaniem  podatków  zajmuje  się  zawsze  biuro  rachunkowe  w  Calgary.  Jego  pracownik 
kontroluje co rok nasze księgi.

–  Wiem.  Waszym  doradcą  podatkowym  jest  Saul  Kleinschmidt  z  biura  Barrow  and 

Barchester. Już z nim rozmawiałam.

– Rozmawiała pani z moim doradcą podatkowym?
–  Naturalnie.  Konsultowałam  się  z  nim  przed  wysłaniem  panu  zawiadomienia  –  odparła 

spokojnie  Jenny.  –  Powiedział,  że  od  dwóch  lat,  kontrolując  wasze  księgi,  stwierdza  tę  samą 
niezgodność,  i  że  zwrócił  panu  na  to  uwagę.  Otóż  w  ciągu  ostatnich  dwóch  lat  dochody  z 
prowadzenia  rancza  Topolowy  Strumień  wykazują  znaczny  spadek  w  porównaniu  z  okresem 
wcześniejszym, i to bez żadnych wyraźnych powodów, które tłumaczyłyby tę zmianę.

– Co to, u diabła, ma znaczyć? – Clay Alderson nachylił się, oczy płonęły mu oburzeniem. –

Sugeruje mi pani, że robię jakieś machlojki?

Jenny, choć wiele ją to kosztowało, bez mrugnięcia wytrzymała jego spojrzenie.
–  Niczego  takiego  nie  sugeruję,  panie  Alderson.  Proszę  nie  brać  tego  do  siebie.  Po  prostu 

przyjadę  na  pańskie  ranczo,  przejrzę  księgi  i  postaram  się  ustalić  przyczynę  spadku  pańskich 
przychodów.

– Podejrzewacie, że ukrywam dochody, żeby kantować na podatkach? W tym rzecz?
Mówił  cicho,  ale  tłumiony  gniew  w  jego  głosie  sprawił,  że  Lisa  rzuciła  Jenny  nerwowe 

spojrzenie. Jednak Jenny patrzyła na gościa ze spokojem wyćwiczonym przez lata doświadczeń.

–  Panie  Alderson,  pański  doradca  podatkowy  powiedział  panu,  że  od  dwóch  lat  osiągane 

dochody  są  mniejsze  od  spodziewanych.  Nie  powinno  więc  być  dla  pana  takim  wielkim 
zaskoczeniem, że nas to zainteresowało.

Ranczer machnął lekceważąco ręką.
– Fakt, Saul coś mi tam wspominał, ale puściłem to mimo uszu.
– Dlaczego?
– Bo przez całe życie mam do czynienia z taką sytuacją. Przychody z rancza raz rosną, raz 

spadają.  Wahają  się  ceny  bydła,  zdarzają  się  susze,  ciężkie  zimy,  choroby,  co  tylko  pani  chce. 
Większość  zysków  z  dobrych  lat  idzie  na  powiększenie  stada  albo  dokupienie  ziemi,  a  to,  co 
zostaje, odkładamy na awaryjne konto, żeby było za co przebiedować, jeśli zdarzy się gorszy rok. 
Prowadzenie rancza to wieczna huśtawka.

– Zdaję sobie z tego sprawę – rzekła cierpliwie Jenny. – I jestem pewna, że wasze księgi są 

prowadzone  rzetelnie.  Chcemy  tylko  ustalić  czynniki,  które  wpłynęły  na  tak  znaczny  spadek 
dochodów przez dwa lata z rzędu.

Mierzył ją przez chwilę chłodnym spojrzeniem.
– I jak mam to ustalić?

background image

– Ja się tym zajmę – odparła. – Przyjadę na ranczo i przejrzę dokładnie każdy rachunek oraz 

fakturę. Sprawdzę wszystko, od rachunków za telefon poczynając, a na rachunkach za karmę dla 
psa  kończąc.  Kiedy  się  z  tym  uporam,  będziemy  mieli  jasny  obraz  funkcjonowania  pańskiego 
rancza.

– A ile to potrwa, pani McKenna?
–  Panno  –  skorygowała  automatycznie  Jenny,  widząc,  że  gość  zerka  na  stojącą  na  biurku 

fotografię. – Przypuszczam, że około trzech dni.  Wszystko będzie zależało od tego, jak pańska 
księgowa  prowadzi  dokumentację  rancza  i  jaka  część  danych  jest  skomputeryzowana. 
Obserwował ją w milczeniu.

–  Przez  cały  czas  trwania  kontroli  pańska  księgowa  będzie  musiała  pozostawać  do  mojej 

dyspozycji – podjęła Jenny. – Będę też musiała zarezerwować sobie jakieś lokum, w związku z 
czym prosiłabym pana o podanie mi nazwy najbliższego hotelu.

–  Hotelu?  –  Uśmiechnął  się  kpiąco.  –  Widzę,  że  nie  ma  pani  wielkiego  pojęcia  o  moim 

ranczu, panno McKenna.

– To może mi je pan opisze?
–  Ranczo  leży  ponad  półtorej  godziny  jazdy  samochodem  od  Calgary.  W  okolicy  nie  ma 

żadnego miasteczka ani osady. Jest tylko przystanek kolejowy jakieś sześćdziesiąt kilometrów na 
północ,  i  tam  mają  taki  obskurny  motelik,  ale  nie  polecałbym  go  pani.  Kwaterują  w  nim 
robotnicy z pól naftowych, na dole jest miejscowy bar, i w ogóle niezbyt tam przyjemnie.

Jenny  uświadomiła  sobie  poniewczasie,  że  zamiast  sprawdzić  to  wszystko  przed 

wyznaczeniem daty kontroli, założyła w ciemno, że w pobliżu rancza jest jakiś hotel, w którym 
będzie się mogła zatrzymać i zaoszczędzi sobie w ten sposób dojazdów z domu.

–  Jak  pani  chce  –  podjął  Clay,  przerywając  niezręczne  milczenie  –  to  może  się  pani 

zatrzymać  na  ranczu,  w  głównym  domu.  Jest  dosyć  spory  i  mieszkam  w  nim  tylko  z  matką, 
dwoma synami i Teresą. Chyba znalazłby się dla pani pokój z łazienką.

W  innych  okolicznościach  oferta ta  rozbawiłaby  Jenny.  Widać  było  gołym okiem,  że  Clay 

Alderson  nie  życzy  jej  sobie  na  ranczu  i  gościnę  w  swym  domu  zaproponował  jedynie  z 
grzeczności.

– Jeśli jest pan pewien, że nie sprawię kłopotu, panie Alderson, to takie rozwiązanie bardzo 

by  mi  odpowiadało  –  odrzekła  z  uprzejmym  uśmiechem.  –  Lisa  zadba,  żeby  zwrócono  panu 
koszty mojego pobytu.

Nie odwzajemniając uśmiechu, wstał i zabrał z biurka zawiadomienie o kontroli.
– Kiedy pani przyjedzie? Spojrzała w kalendarz.
– W najbliższy wtorek rano.
– Zna pani drogę?
– Pański doradca podatkowy wyjaśnił mi, jak tam dojechać. Jakoś trafię.
Clay stał przez dłuższą chwilę niezdecydowanie przy biurku, jakby chciał coś jeszcze dodać, 

wreszcie kiwnął głową i ruszył w kierunku wyjścia. Gdy szedł długim krokiem między rzędami 
biurek,  większość  kobiet  pracujących  na  sali  oderwała  oczy  od  monitorów  i  odprowadzała 
wzrokiem wysokiego, barczystego ranczera.

Lisa, podpierając brodę, również patrzyła za nim z rozmarzeniem.
– O kurczę – westchnęła, kiedy zniknął w holu. – Ja piórkuję.

background image

Jenny otworzyła skoroszyt.
– Nie rozumiem, co cię tak podnieca – powiedziała lekko zirytowana.
Lisa wybałuszyła na nią zdumione oczy.
–  Jenny,  na  miłość  boską,  toż  to  jeden  z  najprzystojniejszych  facetów,  jakich  w  życiu 

widziałam.  I  jaki  seksowny  –  dorzuciła,  spoglądając  znowu  tęsknie  w  kierunku,  gdzie  przed 
chwilą zniknął Clayton Alderson.

– Seksowny? – Brwi zaskoczonej Jenny powędrowały w górę. – Chyba żartujesz. Liso, ten 

człowiek był taki wściekły, że tylko czekałam, kiedy przejdzie do rękoczynów.

–  Wiem.  Inie  rajcowało  cię  to?  Ta  hamowana  samcza  furia,  te  zaciśnięte  zęby,  te  twarde 

pięści, to miażdżące spojrzenie...

– Nie dostrzegam niczego podniecającego w gniewie samca – stwierdziła wyniośle Jenny. – I 

żywię szczerą nadzieję, że nie dojdzie do jakichś scysji, kiedy zacznę przeglądać jego księgi, bo 
moja cierpliwość też ma swoje granice.

Lisa uśmiechnęła się przymilnie.
– Chętnie bym tam z tobą  pojechała. Jesteś  absolutnie  pewna, że nie  potrzeba  ci  kogoś do 

pomocy przy tej kontroli?

Jenny pokręciła głową.
–  Jestem  absolutnie  pewna,  że  bardziej  jesteś  mi  potrzebna  tutaj.  Ktoś  musi  dopilnować 

spraw  pod  moją  nieobecność.  A  zresztą,  kochanie,  lepiej  żebyś  nie  snuła  się  po  tamtejszym 
pustkowiu, wzdychając do jakiegoś kowboja, nad którym wisi realna groźba postawienia w stan 
oskarżenia za uchylanie się od płacenia podatków.

Lisa wydęła usta.
–  Nie  wierzę,  że  on  ma  coś  na  sumieniu.  Zwróciłaś  uwagę  na  ten  jego  opięty  wyblakłymi 

dżinsami zgrabny tyłeczek, kiedy się stąd oddalał, Jen?

Jenny zachichotała mimowolnie.
– A więc twoim zdaniem zgrabny tyłek świadczy o uczciwości właściciela?
– Nie wyglądał mi na kanciarza.
–  Oni  nigdy  na  takich  nie  wyglądają  –  zauważyła  posępnie  Jenny.  –  No,  dosyć  tego. 

Rozpraszasz mnie. Mam jeszcze mnóstwo pracy.

– Pójdę poszukać Carla. Zjemy sobie parę pączków. – Lisa wstała, żeby wyjść z boksu.
– Zawsze twierdziłaś, że pączki Carla to trucizna – przypomniała jej Jenny.
– Bo to prawda. – Lisa zatrzymała się przy ściance działowej. – Ale widok tego wspaniałego 

mężczyzny rozbudził we mnie wszystkie pierwotne instynkty. Chcę zaspokoić chociaż jeden.

– Biedne dziecko! – Jenny uśmiechnęła się ze współczuciem. – Tak się cieszę, że jestem już 

stara. Jak to dobrze wyrosnąć z tych romantycznych bzdur.

Lisa  przeszyła  ją  wzrokiem  i  otworzyła  usta,  by  coś  powiedzieć,  lecz  po  namyśle 

zrezygnowała. Uśmiechnęła się tylko enigmatycznie, zawirowała kwiecistą bawełnianą spódnicą 
i zniknęła.

Lisa już przed pół godziną wyszła na lunch, a Jenny wciąż tkwiła za biurkiem; mogła iść o 

zakład,  że  asystentka  siedzi  teraz  w  gronie  innych  młodych  sekretarek  w  stołówce  i  zajadając 
kanapki, kokietuje wraz z nimi przez okno robotników z budowy po drugiej stronie ulicy.

background image

W końcu głód tak ją przycisnął, że kontynuowanie pracy stało się niemożliwe. Pozamykała 

teczki z dokumentami, schowała je do szafki, uprzątnęła biurko i sięgnęła po torebkę.

Wyszła z budynku i skierowała się do swojej ulubionej włoskiej restauracyjki. Miała do niej 

dwie przecznice.

Dzień był piękny, ciepły i słoneczny. Na ulicach panował jakby mniejszy niż zwykle tłok i 

hałas,  ale  i  tego  było  Jenny  za  wiele.  Obudziła  się  w  niej  znowu  tęsknota  za  otwartymi 
przestrzeniami i samotnością.

Wybiegła  myślami  do  Topolowego  Strumienia,  gdzie  miała  zabawić  połowę  przyszłego 

tygodnia.  Cudownie  byłoby  spędzić  na  tym  zagubionym  wśród  bezkresnych  prerii  ranczu 
prawdziwy urlop, a nie ślęczeć tam przez trzy dni nad dokumentacją, grać wszystkim na nerwach 
i wzbudzać powszechną niechęć.

Jenny już nieraz przeprowadzała kontrolę ksiąg w terenie i nie miała większych złudzeń co 

do  atmosfery,  w  jakiej  upłynie  jej  pobyt  na  włościach  Claytona  Aldersona.  Będzie  tam 
postrzegana jako wrogi intruz. Po dwóch albo trzech dniach z ulgą wróci do miasta, do domu, do 
starego kieratu i swoich regularnych wczesnoporannych biegów z dziadkiem.

Weszła do restauracji i z rozczarowaniem stwierdziła,
że sala jest pełna. Wszystkie miejsca były zajęte, a jej z głodu robiło się już słabo. W pobliżu 

nie  było  żadnej  innej  restauracji,  która  serwowałaby  odpowiadające  jej  dania,  a  nie  miała 
przecież czasu czekać na zwolnienie się jakiegoś miejsca tutaj. Rozglądając się niezdecydowanie 
po sali, przechwyciła w pewnej chwili spojrzenie samotnego mężczyzny siedzącego przy stoliku 
pod oknem.

Clayton Alderson.
Widząc, że go zauważyła, skinął głową, a potem wstał z wyraźnym ociąganiem, powiedział 

coś do przechodzącego kelnera i wskazał na krzesło przy swoim stoliku.

Jenny, mocno zdenerwowana, patrzyła na zmierzającego w jej kierunku kelnera.
– Tamten pan zaprasza panią do swojego stolika – oznajmił kelner, zatrzymując się przed nią 

z ukłonem. – Właśnie kończy.

– Nie wiem, czy...
Zawahała  się.  Nie  bardzo  wiedziała,  jak  wybrnąć  z  tej  niezręcznej  sytuacji.  Claytonowi 

Aldersonowi  zależało  na  jej  towarzystwie  nie  bardziej,  niż  jej  na  jego,  z  drugiej  jednak strony 
jakoś nie wypadało odrzucić zaproszenia.

No i skoro zaraz kończy...
– Dobrze – zdecydowała. – Dziękuję.
Prowadzona  przez  kelnera  podeszła  do  stolika  i  nie  patrząc  na  ranczera,  usiadła  na 

wysuniętym  przez  niego  krześle,  czując  na  sobie  jego  wzrok.  Bez  kowbojskiego  kapelusza 
wyglądał  młodziej,  mniej  nieprzystępnie.  Włosy  miał  czarne,  krótko  ostrzyżone,  siwiejące  na 
skroniach.

– To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Alderson – powiedziała. – Umieram z głodu, a 

nie mam czasu szukać innej restauracji.

– Tak, macie tu niezły tłok – mruknął zdawkowo i skoncentrował się na swoim daniu.
Był  już  w  połowie  porcji  spaghetti  z  sosem  mięsnym.  Sięgnął  po  kromkę  chleba 

czosnkowego  i  wzrok  Jenny  przyciągnęły  znowu  jego  ładne  dłonie.  Nie  wiedzieć  czemu 
przeszedł ją dreszcz.

background image

–  No  właśnie  –  powiedziała.  –  Wpadam  tu  zwykle  na  lunch.  Mają  najlepszy  makaron  w 

całym mieście.

Alderson wbił widelec we wzgórek spaghetti, zakręcił nim wprawnie i uniósł do ust.
Jenny, której do tej pory nie udało się opanować tej sztuczki, obserwowała go ze skrywaną 

zazdrością.  Postanowiła  zamówić  pennę  zamiast  makaronu.  Tego  by  tylko  brakowało,  żeby  na 
oczach tego mężczyzny zachlapała sobie bluzkę sosem pomidorowym.

Złożyła  u  kelnera  zamówienie,  rozpostarła  na  kolanach  kraciastą  serwetkę  i  popijając 

nerwowo wodę mineralną, wyrzucała sobie w duchu, że nie poszła gdzie indziej.

– Mieszka pani w mieście? – odezwał się w pewnej chwili Alderson.
Ach, a więc uznał, że wypadałoby zacząć rozmowę, pomyślała Jenny. To mu się chwali.
– Tak – odparła, gmerając w koszyku z pieczywem.
– W suterenie domu mojego dziadka w Brentwood.
– To nie jest pani zamężna?
– Nie – mruknęła. – Nie jestem. Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem.
– A ten mężczyzna z fotografii na pani biurku? To przyjaciel?
Rozdrażniła ją trochę osobista natura tego pytania. Zaraz jednak przypomniała sobie, że jako 

osoba, która za parę dni będzie zgłębiała najskrytsze sekrety finansowego życia tego człowieka, 
nie powinna mieć mu za złe takich niewinnych dociekań.

–  Steve  był  moim  narzeczonym  –  powiedziała,  spuszczając  wzrok  na  trzymaną  w  ręku 

kromkę  chleba.  –  Zginął  dwa  lata  temu  podczas  drugiej  próby  zdobycia  Everestu.  Schodząca 
lawina zmiotła cały ich obóz. Ciała znaleziono dopiero po trzech miesiącach.

– Przykra sprawa. – W głosie Claytona Aldersona pojawiła się nutka szczerego współczucia. 

– Musiała to pani bardzo przeżyć.

– Owszem – przyznała cicho. – Wciąż mi go brakuje.
– Pani też się wspina?
– O nie. – Uśmiechnęła się blado. – Jeśli chodzi o czynne uprawianie sportu, to poprzestaję 

na bieganiu codziennie rano z dziadkiem.

– Z dziadkiem?
– Może pan nawet o nim słyszał. Nazywa się Paddy McKenna.
Brwi Aldersona powędrowały w górę, na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia.
– Ten triatlończyk?
Jenny kiwnęła głową – Kto by nie słyszał o Paddym McKennie! – ciągnął Alderson. – Nie 

chce mi się wierzyć, że doczekał się już wnucząt. Jeśli wierzyć telewizji, nadal jest we wspaniałej 
formie.

–  Jesienią  kończy  siedemdziesiąt  dwa  lata.  –  Jenny  podziękowała  kelnerowi,  który  w  tym 

momencie  postawił  przed  nią  zamówioną  sałatkę.  –  Ale  –  zwróciła  się  znowu  do  Aldersona  –
zachował umysł i sprawność fizyczną trzydziestolatka.

– I mieszka pani w jego domu?
– W suterenie – powtórzyła, rzucając się z wilczym apetytem na sałatkę. – Jestem jedynym 

dzieckiem jego syna. Moja matka wyszła ponownie za mąż i przeniosła się na Florydę, a więc z 
całej rodziny został mi tutaj tylko dziadek.

– Moja matka mieszka ze mną na ranczu, ale o tym chyba już wspominałem.

background image

Clayton Alderson uśmiechnął się i jego twarz uległa nagłej przemianie. Jenny obserwowała 

tę  transformację  z  niedowierzaniem,  a  potem  zrobiła  zaskoczoną  minę,  gdy  uśmiech  spełzł  z 
twarzy mężczyzny tak samo szybko, jak się na niej pojawił.

– Z niej też jest numer.
– Pod jakim względem?
–  No...  barwności.  –  Skończył  spaghetti  i  spojrzał  na  zegarek.  –  Wraca  dzisiaj  z  wakacji. 

Właśnie jadę po nią na lotnisko. Samolot ląduje za niecałą godzinę, więc chyba lepiej będę już 
uciekał.

Wstał, rzucił na stolik kilka banknotów i zawahał się.
– No to do następnego tygodnia, panno McKenna.
– Tak. Do wtorku.
Przekrzywił  głowę  i  patrzył  przez  chwilę  na  Jenny  z  nieodgadnionym  wyrazem  twarzy, 

potem  wziął  z  krzesła  swojego  stetsona,  nasadził  go  na  głowę  i  szybkim  krokiem  wyszedł  z 
restauracji.

background image

Rozdział 3

Terminal  lotniska  w  Calgary  był  przestronny,  widny  i  tętnił  życiem  tak  samo  jak  reszta 

miasta.  Clay  stał  w  hali  przylotów  i  gapił  się  na  ogromne  ścienne  malowidło  przedstawiające 
sceny  z  okresu  osadnictwa,  ale  właściwie  go nie  widział.  Przed  oczami  stała  mu  twarz  młodej 
rewidentki, z którą siedział niedawno przy stoliku w restauracji.

Młodość  i  kobiecość  Jenny  nie  pasowały  do  charakteru  interwencji,  której  wkrótce  miała 

dokonać w jego życiu.

Wydawała  się  zdrową,  wysportowaną  dziewczyną,  która  zamiast  gnębić  uczciwego 

podatnika,  powinna  przesiadywać  z  innymi  studentami  na  trawniku  jakiegoś  college'u, 
ewentualnie  uganiać  się  po  lodowisku  z  kijem  hokejowym.  Pod  tą  jedwabną  bluzką  i  obcisłą 
spódnicą  kryło  się  silne,  kształtne  ciało  z  jędrnymi  piersiami  i  twardymi  udami.  Twarz  miała 
szczerą, a urocze piegi na nosku przydawały jej niemal dziecinnego uroku.

W innych okolicznościach Clay uznałby ją pewnie za całkiem atrakcyjną. Była w jego typie. 

Naturalna, nie uczulona przesadnie na punkcie swojej urody i siły oddziaływania na mężczyzn. 
Chętnie  dowiedziałby  się  czegoś  więcej  o  życiu  Jenny  oraz  ojej  intrygującym  związku  z 
dziadkiem... i z tym przystojnym, nieżyjącym narzeczonym, którego zdjęcie stało na jej biurku.

Kiedy  jednak  pomyślał,  co  ta  kobieta  będzie  robić  na  jego  ranczu  i  że  nie  jest  w  stanie  w 

żaden  sposób  temu  zapobiec,  całe  zainteresowanie  jej  osobą  i  budzącą  się  sympatię  zalała 
natychmiast gorąca fala irytacji.

Clay  odwrócił  się  od  fresku  i  podszedł  do  monitora,  na  którym  wyświetlane  były  godziny 

lądowań  samolotów  rejsowych.  Samolot,  którym  matka  wracała  z  Newady,  miał  lądować  o 
czasie, czyli za niecałe pięć minut. Ruszył wyciągniętym krokiem ku wyjściu dla przylatujących.

W  wylewającej  się  przez  nią  rzece  pasażerów  od  razu  wypatrzył  znajomą,  srebrzystosiwą, 

starannie  ułożoną  fryzurę  połyskującą  w  blasku  jarzeniowego  oświetlenia.  Matka  jak  zwykle 
ubrana była kolorowo, tym razem w jasnopomarańczowy dres, i obwieszona turkusową biżuterią. 
Chociaż wyraźnie blada pod opalenizną, pewnie z wysiłku, z jakim wlokła za sobą wielką walizę, 
uśmiechnęła się promiennie na widok syna i pomachała do niego z entuzjazmem.

Wybiegł jej naprzeciw i uścisnął.
– Cześć, mamo – powiedział, uświadamiając sobie jednocześnie, jak drobna i krucha wydaje 

się w jego ramionach. – Jak było?

Uwolniła się z jego objęć.
– Bardzo dobrze, ale na koniec wszystko chyba zepsułam. Clay, nawet sobie nie wyobrażasz, 

jaka jestem skonana. Jedźmy już do domu.

Z duszą na ramieniu zaprowadził ją do zaparkowanej pod terminalem ciężarówki i umieścił 

bagaż w skrzyni. Próbował różnych sposobów, ale nie udawało mu się wyciągnąć z niej niczego 
więcej na temat wrażeń z wakacji. Język rozwiązał jej się dopiero za miastem, kiedy pędzili już 
przez prerię.

– No jak, powiesz mi wreszcie, co ci popsuło wakacje? – zapytał.
Maura, zapatrzona w bezmiar łagodnie pofałdowanej zieleni pastwisk, westchnęła.
– Mamo?

background image

– Wczoraj wieczorem byłam o dwadzieścia tysięcy dolarów do przodu, Clay. Idę do pokoju, 

pomyślałam  sobie,  kładę  się  spać  i  wracam do  domu  na  tarczy.  Ale  coś  mnie  podkusiło,  żeby 
jeszcze  raz  spróbować  szczęścia.  Miałam  dobrą  passę  i  była  szansa,  że  podwoję  to,  co  już 
wygrałam. Zawróciłam więc do stolików i grałam w oczko do czwartej rano.

– No nie! – Na Clay a spłynęła znajoma fala bezsilnej rezygnacji. – Przecież mi obiecałaś, że 

z tym koniec.

–  Wiem,  wiem  –  odparła  wesoło.  –  Ale  co  ja  poradzę,  że  ilekroć  znajdę  się  w  Las  Vegas, 

wszystkie obietnice wylatują mi zaraz z głowy.

– I co się stało?
– Szczęście dopisywało mi do samego końca, aż do chwili, kiedy stwierdziłam, że jeśli chcę 

zdążyć  na  samolot,  to  pora  już  wracać  do  pokoju  i  zacząć  się  pakować.  Jeszcze  raz,  i  koniec, 
powiedziałam  sobie  i  postawiłam  piętnaście  tysięcy  na  ostatnie  rozdanie.  Dostałam  czwórkę  i 
siódemkę, więc podwoiłam stawkę. Dobrałam dziewiątkę i już myślałam, że jestem w domu, a tu 
masz babo placek – dealerowi trafiło się oczko.

– Przegrałaś trzydzieści tysięcy dolarów w jednym rozdaniu – wycedził monotonnym głosem 

Clay.

–  Oj,  nie  nabzdyczaj  się  tak.  –  Maura  wyciągnęła  rękę  i  poklepała  syna  po  ramieniu.  –

Przecież dwadzieścia tysięcy z tej sumy wcześniej od nich wygrałam. Do kasyna zabrałam z sobą 
tylko dziesięć tysięcy.

– Przepuściłaś dziesięć tysięcy dolarów w ciągu jednego wypadu do Vegas?
– I tak były przeznaczone na rozrywkę – oznajmiła pogodnie Maura.
Clay mocniej ścisnął kierownicę.
– Mamo, jak mogłaś? Wiem, że tato zostawił ci spore konto do twojej wyłącznej dyspozycji, 

ale...

– No właśnie, do mojej dyspozycji – wpadła mu w słowo. – I nie twój interes, co robię z tymi 

pieniędzmi.

– Ale jeśli będziesz...
– Skończyłam ten temat, Clay.
Zerknął na nią z ukosa. Matka siedziała z głową opartą o zagłówek, oczy miała zamknięte. 

Mocno zaciśnięte usta świadczyły, że przez jakiś czas nie będzie żadnej dyskusji ojej skłonności 
do hazardu.

Dał  za  wygraną  i  prowadził  samochód  w  milczeniu.  Po  chwili  Maura  otworzyła  oczy  i 

uśmiechnęła się do niego.

– Jakiś nie w sosie dzisiaj jesteś, synku – zauważyła. – Stało się coś?
Wzruszył ramionami.
– Nic takiego.
– Znaczy co?
–  Po  pierwsze,  trzeba  będzie  drążyć  nową  studnię  na  Bylicowych  Polach.  Uderzy  nas  to 

trochę po kieszeni.

– O tej studni wiadomo od zeszłej jesieni – powiedziała spokojnie. – Go cię jeszcze gryzie?
– Bridget dostała wczoraj zawiadomienie o kontroli z izby skarbowej.
Maura poprawiła się w fotelu.
– Chcesz powiedzieć, że będą sprawdzali księgi?

background image

– Tak, to właśnie chcę powiedzieć.
– A to ci dopiero! – mruknęła. – Nie przypominam sobie, żeby twojemu ojcu albo dziadkowi, 

kiedy jeszcze prowadzili ranczo, zwalała się na głowę kontrola z izby skarbowej.

– Wiem. Ta będzie pierwsza. I nie mam zielonego pojęcia, za co mnie to spotyka.
Maura spojrzała bystro na syna.
– Coś tam musi ci świtać. Rozmawiałeś już z nimi?
Clay  patrzył  spod  przymrużonych  powiek  na  prostą  jak  strzelił,  zwężającą  się  wstęgę 

żwirowej drogi, niknącą za widnokręgiem.

–  Byłem  dziś  rano  u  rewidentki,  która  będzie  przeprowadzała  tę  kontrolę  –  poinformował 

matkę. – Konsultowała się już z Saulem Kleinschmidtem. Niepokoi ich spadek dochodów rancza 
za ostatnie dwa lata.

– A co im do spadku naszych dochodów? – spytała Maura.
– Chyba podejrzewają, że część dochodów ukrywamy, żeby uniknąć płacenia podatków.
– A ukrywamy?
Clay wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Na miłość boską, mamo! To nie w moim stylu.
– No to w czym rzecz? Czyżby ceny bydła aż tak zjechały?
–  Nie,  nie  zjechały.  Przez  ostatnie  kilka  lat  utrzymują  się  na  mniej  więcej  tym  samym 

poziomie.

Maura nie spuszczała z niego oczu.
– To może wzrosły wydatki? Dużo ziemi ostatnio dokupywałeś?
– Nie. Cały czas myślałem, że mamy zyski i Saul przeznacza je, jak zawsze, na zakup ziemi. 

Ale kiedy dziś rano z nim rozmawiałem, powiedział mi, że przez ostatnie dwa lata zarabialiśmy 
tak mało, że starczało zaledwie na bieżące opłaty za dzierżawę.

– No to skąd ten spadek dochodów?
– To właśnie chce wyjaśnić ta rewidentka. Przyjedzie na ranczo i przejrzy wszystkie księgi, 

każdy rachunek i fakturę.

– To kobieta? – spytała Maura.
– Tak, młoda kobieta – burknął Clay, ściągając brwi. – Wygląda na uczennicę.
– Jeśli zajmuje takie ważne stanowisko, to za młoda nie może być.
– Wszystko jedno – uciął krótko. – W każdym razie nie ma więcej niż trzydzieści lat.
Maura rzuciła mu przelotne spojrzenie.
– A ładna?
Clay milczał, bębniąc palcami w kierownicę.
– Tak – mruknął w końcu. – Chyba ładna. Wysoka, szczupła, ma takie rudawobrązowe włosy 

i piegi...

– I jest rewidentka z ramienia rządu?
–  Nazywa  się  Jenny  McKenna.  –  Clay  urwał  i  obserwował  przez  chwilę  byka  kroczącego 

dostojnie wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. Potem zerknął znowu na matkę. – Przyjeżdża 
we wtorek rano, a kontrola potrwa około trzech dni. Powiedziałem jej, że może zatrzymać się u 
nas.

– To na pewno rozsądniejsze niż codzienne dojeżdżanie z miasta albo gnieżdżenie się w tym 

zapchlonym motelu w Silver Plains – przyznała Maura. – No i jak za bardzo zalezie nam za skórę 

background image

– dorzuciła wesoło – to zawsze można jej będzie podrzucić do łóżka parkę grzechotników.

–  Jim  Cole  już  coś  takiego  proponował.  Dajmy  na  to,  mała  wycieczka  po  pastwisku  dla 

byków.

Matka  zachichotała  i  znowu  przymknęła  powieki.  Clayowi  zaś  przypomniały  się  czyste, 

zielone  oczy  Jenny,  jej  usiany  piegami  nosek  i  szczere  spojrzenie.  Uświadomił  sobie  w  tym 
momencie, że chociaż ingerencja w jego życie prywatne wzbudza w nim irytację, to nie podoba 
mu  się  jakoś  pomysł  straszenia  albo  upokarzania  tej  kobiety.  Co  bynajmniej  nie  oznacza,  że 
powitają na swoim ranczu z otwartymi szeroko ramionami.

–  Może  za  bardzo  ufasz  ludziom  –  odezwała  się  znowu  Maura  i  wyrwany  z  zadumy  Clay 

drgnął.

– Jakim ludziom?
–  Doradcom  podatkowym  i  księgowym.  –  Maura  patrzyła  na  niego  znacząco.  –  Na  dobrą 

sprawę  nigdy  nie  kwestionowałeś  wyliczeń  Saula...  Podpisywałeś  się  tylko  we  wskazanym 
miejscu.

–  Jestem  ranczerem.  Moja  działka  to  bydło  i  konie,  papierkową  robotę  zostawiam  innym. 

Wynajmuję najlepszych fachowców, jakich potrafię znaleźć, i płacę im dobrze, żeby mnie w niej 
wyręczali. Jaki sens miałoby prowadzenie całego tego interesu, gdybym im nie ufał?

Przez chwilę panowało milczenie.
– A może Bridget potrzebny ktoś do pomocy? – spytała w końcu Maura.
Clay zerknął na nią przelotnie.
– Tak, ja też się nad tym  czasami  zastanawiam.  Nawet jej  to  parę razy  proponowałem, ale 

ona twierdzi, że świetnie sobie radzi.

– Tak – mruknęła matka. – Zauważ jednak, Clay, że ta kobieta jest tylko o parę lat młodsza 

ode  mnie,  a  prowadzenie  ksiąg  twojego  rancza  to  pełnoetatowa  harówka.  Na  pewno  jest  już 
zmęczona. Może zaczyna popełniać błędy.

–  Sam  nie  wiem  –  powiedział.  –  Bridget  była  zawsze  najlepszą  księgową  w  okręgu.  To 

prawdziwy skarb.

–  No  dobrze,  ale  w  tym  roku  prowadzone  przez  nią  księgi  poddane  zostaną  kontroli  –

zauważyła Maura.

Clay potrząsnął głową.
– Musi być jakieś rozsądne wytłumaczenie. Może to tylko jakiś błąd rachunkowy.
–  Też  tak  myślę.  –  Maura  odwróciła  głowę  i  spojrzała  na  pasące  się  przy  drodze  stadko 

klaczy  ze  źrebiętami.  –  I  co  jeszcze  nowego  słychać?  –  zmieniła  temat.  –  Nie  zapowiada  się 
czasem, że to straszne dziewuszysko spakuje w końcu manatki i się stąd wyniesie?

Clay pokręcił głową.
– Niewielkie na to widoki. Ona chyba na dobre zapuściła tu korzenie.
Maura westchnęła.
– Ten Michael ma chyba źle w głowie. Tyle dziewcząt na świecie...
– Tak. A on wybiera z nich istny rodzynek. – Clay uśmiechnął się sardonicznie. – Zagonię ją 

do pomocy przy sadzonkach. Consuela ma z nimi huk roboty.

Maura zachichotała szczerze ubawiona.
– Już to widzę. A jak tam mój drugi chłopiec? – Głos jej złagodniał.

background image

– Znasz Allana. Ostatnio rzadko go widujemy. Wciąż w trasie z tym objazdowym rodeo, ale 

ściągnął teraz na jakiś tydzień do domu.

– Chyba nie po to, żeby lizać rany? – spytała z niepokojem Maura.
Pogodny niebieskooki Allan zawsze był jej pupilkiem.
–  Skądże  znowu.  Chłopak  urodził  się  pod  szczęśliwą  gwiazdą.  Nawet  zwyciężył  w  paru 

konkursach ujeżdżania byków. Przywiózł z sobą dwa wielkie puchary, trochę sprzączek od pasa i 
zapas gotówki, który powinien mu na jakiś czas wystarczyć.

– Czy on się kiedyś ustatkuje?
– Ma dopiero dwadzieścia lat, dobrze się uczy. Jasne, wolałbym, żeby tak jak Mike siedział 

na ranczu i trochę pomógł, z drugiej jednak strony lepiej chyba, żeby jeździł z rodeo, niż zadawał 
się z dziewczyną w stylu Teresy.

– Też prawda. – Maura znowu westchnęła. – Gdzie ten Mike ma oczy! Wszystko rozumiem: 

burza hormonów, popęd seksualny, ale żeby do czegoś takiego?

– Wolę nawet o tym nie myśleć – przyznał szczerze Clay.
Maura  dotknęła  współczująco  jego  ramienia,  a  potem  wtuliła  się  w  kąt  kabiny  i  zasnęła. 

Ostatnie  kilka  kilometrów  Clay  przejechał  w  ciszy,  zerkając  co  jakiś  czas  z  troską  na  drobną 
postać drzemiącej matki i ciemne cienie pod jej oczami.

Mieszkanie  Jenny  odzwierciedlało  tęsknotę  właścicielki  za  otwartymi  przestrzeniami.  Było 

duże,  zajmowało  niemal  całą  suterenę  należącego  do  jej  dziadka  rozległego  bungalowu, 
mieszczącego się w północno-zachodniej części Calgary.

Stały tu nieliczne sprzęty utrzymane w pastelowych zieleniach, błękitach  i żółciach, ściany 

pomalowano  na  śnieżną  biel.  W  znajdujących  się  wysoko,  wąskich  oknach  wisiały  zwiewne 
muślinowe firanki, stwarzające iluzję jasności i przestronności.

Mieszkanie  było  zadziwiająco  atrakcyjne,  pomimo  że  znajdowało  się  w  suterenie.  Jenny 

zatrzymała  się  pośrodku,  położyła  neseser,  sweterek  i  torebkę  na  fotelu  przykrytym  perkalową 
narzutą w kwiaty, i wzdychając z rozrzewnieniem, rozejrzała się wokół.

Powinna  już  poważnie  pomyśleć  o  znalezieniu  sobie  innego  lokum.  Teraz,  po  kilku 

awansach  i  spłaceniu  pożyczki  studenckiej,  którą  zaciągnęła  w  college'u,  stać  by  ją  było  na 
wynajęcie  przyzwoitego  apartamentu  w  jakimś  wysokościowcu,  ze  wspaniałym  widokiem  na 
miasto.

Jednak zwlekała z przeprowadzką. Przywiązywała się do miejsc i niechętnie rozstawała się z 

rodzinnymi pamiątkami. Taką już miała naturę. Poza tym, bardzo brakowałoby jej dziadka. No i 
Clementine  nie  czułaby  się  najlepiej  w  jakiejś  ekskluzywnej  kamienicy.  Tak  przecież  lubiła 
baraszkować po podwórku i buszować między drzewkami owocowymi w ogródku.

Clementine była kotką Jenny, małym szarym kłębuszkiem z białymi łapkami. Siedziała teraz 

na  niskim  stoliczku  obok  akwarium  i  śledziła  z  wyraźną  fascynacją  parę  zielonych  koników 
morskich podrygujących tam w dziwnym, jakby rytualnym tańcu. W pewnej chwili uniosła łapkę 
z zamiarem zanurzenia jej w wodzie.

Jenny podbiegła, chwyciła Clementine na ręce i dała jej lekkiego klapsa po niesfornej łapce.
– Brzydka kicia – mruknęła.  – Bardzo brzydka kicia. Nie wolno przeszkadzać Tristanowi i 

Izoldzie. Spójrz tylko, Ciem, one tańczą.

background image

Uklękła  na  podłodze  i  przystawiła  pyszczek  kotki  do  szyby  akwarium.  Clementine 

bezwładnie zwisała na jej rękach, wlepiając nieruchome żółte oczy w morskie koniki.

–  Łączą  się  w  pary  na  całe  życie  –  powiedziała  Jenny  do  kotki,  muskając  policzkiem  jej 

ciepły, aksamitny łepek. – Czyż to nie romantyczne, Ciem? I codziennie z sobą tańczą. Żadne z 
nich nigdy nie zatańczy z innym konikiem morskim.

Obserwowała  oczarowana,  jak  dwa  małe  zwierzątka  kończą  swoje  pas  de  deux  po  dnie 

akwarium.  Samiczka  uchwyciła  się  czepnym  ogonkiem  falującej  łodygi  wodorostu  i  zerkała 
nieśmiało na towarzysza, który krążył wokół niej statecznie i dystyngowanie.

Samczyk był bardzo wzdęty, niedługo powinien rodzić. Jenny podbudowywał fakt istnienia 

gatunku,  w  którym  w  ciążę  zachodzą  samce.  Uwielbiała  obserwować  koniki.  W  jej  opinii 
stanowiły idealne małżeństwo.

– Co tu się dzieje? – dobiegło z otwartych drzwi. – To przebrzydłe kocisko znowu dobierało 

się do rybek?

Jenny  obejrzała  się  na  stojącego  w  przedpokoju  dziadka.  Paddy  McKenna  był  wysoki, 

szczupły,  barczysty,  trzymał  się  prosto,  a  błyszczącą  łysą  głowę  okalał  mu  wianuszek 
srebrzystych  włosów.  Miał  chabrowoniebieskie  oczy  i  najsłodszy  na  świecie  uśmiech.  Ubrany 
był jak zwykle w bawełniane szorty i koszulkę ze śpiącym tygrysem na przodzie, na nogach miał 
stare sandały.

Owdowiał  przed  piętnastoma  laty,  kiedy  to  babcia  Jenny  zmarła  na  raka  piersi.  Jenny 

mieszkała z nim od ukończenia college'u i ten układ bardzo obojgu odpowiadał.

– Cześć, dziadku. Clementine ma obsesję na punkcie tych koników. Brzydka kicia – skarciła 

znowu kotkę, ta zaś zmierzyła ją nieodgadnionym spojrzeniem i polizała po dłoni.

– Chyba nie da rady się do nich dostać? – Paddy podszedł do akwarium.
– Nie. Otwór w pokrywie jest za mały. Nie przeciśnie przez niego łapki. Boję się tylko, że 

dotknie kiedyś mokrą łapą jakiegoś przewodu elektrycznego i prąd ją porazi.

Paddy i kotka przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Dobrze by jej to zrobiło – mruknął Paddy. – Zresztą ma jeszcze w zapasie dwa albo i trzy 

żywoty. Parę dni temu widziałem, jak spadła z dachu garażu.

– Biedactwo. Clementine, nie słuchaj dziadka, on tylko żartuje. Tak naprawdę to cię kocha. –

Jenny przytuliła kotkę i ta zaczęła mruczeć z zadowolenia.

Paddy prychnął, a potem ukląkł obok wnuczki, żeby popatrzeć na koniki morskie unoszące 

się w dużym, wypełnionym słoną wodą akwarium.

– Żal patrzeć na tego biednego frajera – mruknął ze smutną  miną i wzruszył ramionami. –

Całe szczęście, że u ludzi to się nie przyjęło.

–  Świat  z  pewnością  inaczej  by  wyglądał  –  powiedziała  z  uśmiechem  Jenny  –  gdyby  to 

mężczyźni rodzili i wychowywali dzieci.

Nie  odrywała  oczu  od  małych  stworzonek,  które  przestały  już  tańczyć  i  odpłynęły  w 

przeciwległe kąty zbiornika z wodą.

–  Tak  je  kocham  –  podjęła  –  ale  od  kiedy  zostały  umieszczone  na  liście  zagrożonych 

gatunków, dręczy mnie poczucie winy, że je trzymam.

Paddy podniósł się z podłogi.
– A co masz robić? Wypuścić je na wolność, żeby gdzieś umarły?

background image

Jenny obserwowała poprzez falujące wodorosty Tristana z pękatym brzuszkiem.
– Pewnie, że nie. To by nie miało sensu, ale więcej nie kupię koników morskich. Nie mogę 

znieść myśli, że grozi im wymarcie. Są takie piękne.

Paddy uśmiechnął się do wnuczki.
– Kiedy Tristan się rozsypie? – spytał.
–  Parzyły  się  przed  ostatnim  weekendem,  a  więc  chyba  w  przyszłym  tygodniu.  Mam 

nadzieję, że rozwiązanie nastąpi jeszcze przed moim wyjazdem.

– A kiedy wyjeżdżasz?
– We wtorek rano. – Jenny spochmurniała na wspomnienie rozsierdzonego Claya Aldersona. 

– Goś mi mówi, że nie będzie łatwo, dziadku.

–  Chodź  na  górę.  Kolacja  prawie  gotowa.  Opowiesz  mi  o  wszystkim  przy  stole.  Zrobiłem 

gulasz i upiekłem chleb.

Jenny się rozchmurzyła.
– Naprawdę?
Paddy, ruszając do drzwi, zerknął na zegarek.
– Daj mi jeszcze ze dwadzieścia minut na wymieszanie sałatki, dobrze?
– Świetnie. Akurat zdążę się przebrać.
Postawiła  kotkę  na  podłodze.  Clementine  po  chwili  wahania  pobiegła  za  Paddym,  wysoko 

unosząc ogon. Zaczekał na nią w progu.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Jenny przeszła do sypialni i ściągnąwszy z siebie bluzkę i 

spódnicę, włożyła znoszony szary dres. Potem z westchnieniem ulgi wsunęła stopy w mokasyny, 
przejrzała pocztę, nakarmiła rybki, a następnie napełniła miskę kotki i podlała kwiaty.

Na koniec wyjęła z lodówki karton brzoskwiniowego jogurtu, obrała i pokroiła do miseczki 

dwie brzoskwinie, i ruszyła z tym na górę.

– Przyniosłam deser – oznajmiła, z rozkoszą pociągając nosem. – Jejku, ale zapachy.
Paddy uśmiechnął się do niej. Zdążył się już przebrać w dżinsy i nową  koszulkę. Stał przy 

kuchence  w  fartuchu  na  biodrach.  Nakrył  już  wcześniej  na  kuchennym  stole  dla  dwóch  osób. 
Obok  talerzy  leżały  żółte  serwetki  i  stały  wysokie  niebieskie  szklanki.  Pośrodku  pysznił  się 
wazonik z niebieskimi i żółtymi kwiatkami.

– Jak pięknie,  dziadku.  – Jenny wstawiła  brzoskwinie  do jego  lodówki,  usiadła i  rozłożyła 

sobie serwetkę na kolanach. – Co dzisiaj robiłeś?

–  Pływałem,  potem  przejechałem  się  rowerem  do  Cochrane  i  z  powrotem,  a  po  lunchu 

wpadłem do klubu dla seniorów na partyjkę cribbage'a.

– Wygrałeś?
Paddy smarował masłem sporą kromkę ciepłego chleba własnego wypieku.
–  Oni  są  lepsi  ode  mnie,  ale  mimo  wszystko  lubię  tam  chodzić.  Czuję  się  przy  nich  taki 

młody. – Uśmiechnął się do wnuczki i podał jej posmarowaną kromkę. – Wiesz, jakie ogłoszenie 
wisiało dzisiaj na tablicy? „Och, mieć tak znowu siedemdziesiąt lat!"

Jenny roześmiała się, odgryzła kęs chleba i przymknęła z rozkoszą oczy.
– Niebo w gębie. Że też nie potrafię piec jak ty.
– Do tego, moje dziecko, trzeba cierpliwości – oznajmił uczenie. – A tej ci niestety brakuje.
– Chwileczkę – zaprotestowała. – Robię postępy. Jestem już o wiele cierpliwsza niż kiedyś.

background image

Paddy pozostawił to bez komentarza. Przyprawił oliwą i octem sałatkę, i nałożył wnuczce na 

miseczkę.

– No więc dokąd się wybierasz i po co? – spytał, zmieniając temat.
–  Mam  przeprowadzić  kontrolę  ksiąg  rachunkowych  na  pewnym  dużym  ranczu,  które 

nazywa  się  Topolowy  Strumień.  To  mniej  więcej  sto  dwadzieścia  kilometrów  na  południowy 
wschód od Calgary.

– A dlaczego ich kontrolujecie?
Jenny potrząsnęła głową.
– Przecież wiesz, dziadku, że nie mogę ci zdradzić szczegółów.
– Ile czasu ci to zajmie?
Jenny szybko skończyła sałatkę i sięgnęła po talerz z gulaszem.
–  Co  najmniej  trzy  dni.  Będę  miała  mnóstwo  roboty  z  przebrnięciem  przez  całą 

dokumentację,  listy  płac,  rachunki,  amortyzacja  budynków  i  sprzętu,  przychody  ze  sprzedaży 
bydła  plus  zyski  z  szybów  gazowych  i  naftowych  oraz  z  dzierżawienia  ziemi.  To  bardzo 
skomplikowane.

– I będziesz tam codziennie dojeżdżała?
– Nie, zaproponowano mi, żebym się zatrzymała na ranczu. Obawiam się jednak, że nie było 

to szczere zaproszenie – dodała z przekornym uśmieszkiem.

– Jak rozumiem, właściciel rancza nie jest zachwycony twoją wizytą?
– To mało powiedziane...
Jedząc  treściwy  gulasz  z  mięsa  wołowego,  Jenny  opowiedziała  dziadkowi  o  lunchu  z 

Claytonem Aldersonem i o nie skrywanej irytacji mężczyzny, wywołanej zbliżającą się kontrolą 
jego ksiąg.

– Może ma nieczyste sumienie i boi się, że go nakryjesz – podsunął Paddy.
– Wątpię, żeby miał coś na sumieniu – odparła Jenny.
– To prawdopodobnie jakieś błędy w rachunkowości. Widzisz, ten człowiek zarządza pewnie 

swoim imperium jak niepodzielny władca, nie może więc znieść, że ktoś będzie mu się wtrącał 
do interesu. Zwłaszcza – dodała z przekąsem – kiedy tym kimś jest jakiś głupi babsztyl, bo tak 
pewnie o mnie myśli.

– Oj, przestań. Nie jesteś głupim babsztylem, Jenny – zaprotestował Paddy. – Jesteś piękną, 

wykształconą, silną kobietą. Dziewucha z ciebie jak rzepa.

Jenny roześmiała się radośnie.
–  Dzięki  za tę  pochlebną  charakterystykę,  dziadku.  Ty  zawsze potrafiłeś  podnieść  mnie na 

duchu.

– A on jaki jest? – zapytał Paddy. – Ten ranczer, znaczy się, właściciel.
Jenny zastanawiała się przez chwilę.
– Inny – powiedziała w końcu. – Niepodobny do żadnego innego mężczyzny, jakiego znam.
– W jakim sensie inny?
–  Kiedy  do  nas  wszedł,  Lisa  na  jego  widok  o  mało  nie  zemdlała.  Takie  zrobił  na  niej 

wrażenie.

– Na Lisie robi wrażenie absolutnie wszystko, co paraduje w portkach.
– Wiem – przytaknęła Jenny. – Zdradzę ci – dodała z szelmowskim uśmieszkiem – że często 

muszę wysłuchiwać jej zachwytów nad twoimi męskimi powabami.

background image

– Cóż, to jak dotąd jedyne świadectwo, że dziewczyna  ma gdzieś tam ukryty dobry gust –

odparł pogodnie Paddy. – No a ty? Tobie ten ranczer nie wydał się pociągający?

– Sama nie wiem. – Jenny ściągnęła brwi. – Powiedziałabym, że jest przystojny w jakiś taki 

surowy  sposób.  Opalenizna,  białe  zęby,  ciemne  oczy,  przenikliwe  spojrzenie.  Wysoki,  dobrze 
zbudowany. – Urwała. – I ma ładne ręce.

Paddy zachichotał.
– Wygląda na to, że gość nie tylko Lisie wpadł w oko.
Jenny żachnęła się i dołożyła sobie gulaszu.
– Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski. Odpowiadałam tylko na twoje pytanie.
– Jenny... – Paddy spoważniał.
– Słucham?
– To nie grzech przyznać, że podoba ci się jakiś mężczyzna. Nie ma w tym nic złego.
Spuściła wzrok na talerz.
– Ja z tym skończyłam, dziadku.
–  Z  czym  skończyłaś?  –  Paddy  patrzył  na  nią  z  przekorą.  –  Nie  zamierzasz  nigdy  się 

zakochać i wyjść za mąż? Stary poczciwy Paddy nie doczeka się gromadki rozkosznych, małych 
prawnucząt?

– Akurat. Myślałby kto, że tak ci zależy na prawnuczętach – fuknęła. – Za bardzo absorbuje 

cię bicie rekordów w zawodach triatlonowych dla old boyów, żeby o tym myśleć.

–  Być  może,  ale  zależy  mi  na  twoim  szczęściu,  Jenny.  I  nie  wierzę,  że  naprawdę  chcesz 

pozostać sama do końca życia. Zbyt wiele masz do zaofiarowania.

Jenny, nie odrywając wzroku od talerza, pokręciła głową – Dla mnie wszystko skończyło się 

wraz ze śmiercią Steve'a. Nie potrafiłabym obdarzyć takim uczuciem innego mężczyzny. Nie fair 
byłoby nawet próbować.

–  Głupstwa  opowiadasz  –  rzekł  spokojnie  Paddy.  –  Jest  mnóstwo  mężczyzn,  których 

mogłabyś pokochać, gdybyś tylko dała im szansę i nie odcinała się od całego świata.

– A ty potrafiłbyś pokochać kogoś innego? Czy po tylu latach szczęśliwego związku z babcią 

potrafiłbyś pokochać inną kobietę?

–  Oczywiście,  że  bym  potrafił.  – –  Paddy  sięgnął  po  szklankę  i  upił  łyk  wody.  –  I  twoja 

babcia nie miałaby mi wcale za złe,  gdybym sobie kogoś znalazł, tak samo jak ja nie miałbym 
tego  za złe jej,  gdyby sytuacja była odwrotna.  Ona  nie wymagałaby ode  mnie, żebym dokonał 
swoich dni w samotności.

– A czujesz się samotny? – spytała Jenny poruszona.
–  Czasami  –  przyznał.  –  Życie  jest  piękne,  ale  chciałbym  dzielić  z  kimś  radości  swojego 

złotego  wieku.  A  ty  masz  całe  życie  przed  sobą.  To  niemądre  skazać  się  na  samotność, 
wmawiając sobie, że nie potrafisz już nikogo pokochać.

–  Ja  sobie  tego  nie  wmawiam  –  odparła  uparcie  Jenny.  –  Ja  to  wiem.  Steve  i  ja  byliśmy 

bratnimi duszami. Nie potrafiłabym kochać w ten sam sposób innego mężczyzny.

Paddy machnął niecierpliwie ręką.
– Bzdura. A poza tym, Steve był...
– No, dokończ. – Jenny spojrzała na dziadka. – Co chciałeś powiedzieć?

background image

– Nic. – Paddy wstał i zaczął sprzątać ze stołu. – Pora na deser – oświadczył. – Czy mi się 

wydawało, czy w tej miseczce, którą przyniosłaś, naprawdę widziałem świeże brzoskwinie?

Jenny podeszła do lodówki, żeby wyjąć z niej brzoskwinie i jogurt. Słowa dziadka dały jej do 

myślenia,  jednak  jakiś  wewnętrzny  głos  kazał  jej  nie  dociekać,  co  Paddy,  zanim  ugryzł  się  w 
język, chciał powiedzieć o Stevenie.

Zmieniła  więc  temat  i  spytała  dziadka,  jak  mu  się  dziś  pływało,  a  potem  opowiedziała  o 

obsesji Lisy na punkcie jednego z robotników z budowy widocznej z okien biurowej stołówki.

Wkrótce gawędzili już i śmiali się swobodnie jak zawsze. Po dziwnym napięciu, jakie się na 

moment między nimi wytworzyło, nie pozostał nawet ślad.

background image

Rozdział 4

Wczesnym  rankiem  we  wtorek  Jenny  wsiadła  do  samochodu  i  mszyła  w  drogę  do 

Topolowego  Strumienia.  Kiedy  wyjechała  z  Calgary  i,  znalazła  się  na  otwartej  przestrzeni, 
samopoczucie  od  razu  jej  się  poprawiło.  Niebo  zasnuwały  ołowianoszare  chmury.  Zaczynało 
padać.  O  przednią  szybę  jej  hondy  rozbijały  się  pierwsze  krople  deszczu,  więc  włączyła 
wycieraczki.  W  radiowych  prognozach  pogody  na  najbliższe  kilka  dni  zapowiadano  burze  i 
ostrzegano, że spływająca z gór woda może spowodować przekroczenie stanów alarmowych na 
rzekach,  i  tak  już  mocno  wezbranych  wskutek  rekordowych  tej  wiosny  opadów  śniegu  i 
ulewnych deszczów w kwietniu i w maju.

Miasta i miasteczka wzdłuż rzek Bow, Milk i South Saskatchewan gotowały się już do walki 

z żywiołem. Ochotnicy umacniali w pośpiechu wały przeciwpowodziowe i obkładali workami z 
piaskiem najbardziej zagrożone domy.

Jenny, słuchając radiowych komunikatów, rozglądała się wokół zdumiona. Nie chciało jej się 

wierzyć, że krainie tak płaskiej i nagiej może zagrażać powódź. Przez większą część roku wiatry 
niosły  nad  wysuszoną  na  pieprz  prerią  tumany  duszącego  pyłu  i  ranczerzy  musieli  przeganiać 
swoje stada z pastwiska na pastwisko, żeby bydło miało co pić.

Z drugiej jednak strony była to zawsze kraina klimatycznych skrajności. Za zimno w zimie, 

za gorąco w lecie, za mokro, za sucho, zawietrznie...

Jenny współczuła tym,  którzy tutaj  mieszkali. Spróbowała sobie wyobrazić,  jak żyją ludzie 

tacy jak Clay  Alderson. Z  tym, że  ten ostatni  był  bogaty, miał fortunę  w ziemi i stadach, i nie 
potrzebował jej współczucia.

Poza tym zadanie, które przed nią stoi, wymaga chłodnego obiektywizmu.
Jechała teraz przez bezkresne  równiny,  gdzie, nie  licząc wstęgi drogi  biegnącej wzdłuż nie 

kończącego się szpaleru słupów telefonicznych i energetycznych, nie było na czym oprzeć oka.

Jenny  rozglądała  się  zachwycona,  oddychając  pełną  piersią.  Powinnam  częściej  tu 

przyjeżdżać, myślała. Na przykład w weekendy. Tak tu pięknie.

Zdawała  sobie  jednak  sprawę,  że  to  marzenie  ściętej  głowy.  Nie  ma  na  to  czasu.  W  dni 

powszednie  pracowała  od  rana  do  wieczora,  w  weekendy  musiała  robić  pranie,  pomagać 
dziadkowi przy drobnych naprawach w domu i w ogródku, jeździć po zakupy, sprzątać.

A nawet gdyby udało jej się od czasu do czasu wyrwać w te strony, to jakże trudno byłoby 

potem wracać do miasta.

Sądząc  po  tym,  co  opowiadał  o  posiadłości  Claya  Aldersona  jego  doradca  podatkowy, 

domyśliła  się,  że  znajduje  się  już  chyba  na  terenach  Topolowego  Strumienia,  chociaż  od 
głównych  zabudowań  rancza  dzieliło  ją  jeszcze  dobrych  trzydzieści  kilometrów.  Spróbowała 
sobie  wyobrazić,  co  musi  czuć  właściciel  takiego  ogromnego  terytorium,  i  pozazdrościła 
przystojnemu,  pewnemu  siebie  mężczyźnie,  który  kilka  dni  temu  siedział  z  nią  przy  stoliku  w 
restauracji i spokojnie jadł makaron.

Po  lewej  stronie  szosy,  za  drewnianym  ogrodzeniem,  pasło  się  stado  bizonów.  Te 

prymitywne z wyglądu, włochate zwierzęta nie pasowały jakoś do ciągnących się wzdłuż drogi 

background image

słupów  telefonicznych;  odnosiło  się  wrażenie,  że  przybłąkały  się  tu  z  kart  historii.  Stały  na 
deszczu ze spuszczonymi łbami i zbite w gromadkę skubały trawę.

Przed  kilkoma  laty  Jenny  czytała  o  tym  stadzie  bizonów  w  miejscowej  gazecie.  Rodzina 

Aldersonów nabyła je celem podtrzymania gatunku i przywrócenia prerii jej pierwotnych dzikich 
mieszkańców. Jenny przypomniała sobie  teraz, że  sporo to  kosztowało, bowiem  wiązało  się ze 
zbudowaniem solidnego ogrodzenia i koniecznością specjalistycznej opieki.

I rzeczywiście, ogrodzenie pastwiska dla bizonów miało dobre dwa i pół metra wysokości i 

wykonane było z grubych bali, podczas gdy po prawej stronie szosy ogrodzenie było zrobione z 
drutu kolczastego przeciągniętego między drewnianymi palikami.

Wyobraziła  sobie,  jak  skomplikowane  musi  być  kierowanie  tak  ogromnym  ranczem  i 

prowadzenie jego księgowości, i zafrasowała się nieco. Trzy dni mogą nie wystarczyć na pełną 
kontrolę. Żałowała teraz, że nie wzięła z sobą więcej ubrań.

Zdecydowała jednak, że teraz nie będzie się o to martwić. W  razie czego przejedzie się do 

miasta  albo  poprosi  Paddy'ego,  żeby  podrzucił  jej  trochę  rzeczy.  Dziadek  na  pewno  skorzysta 
skwapliwie z okazji, by odwiedzić ranczo na prerii i pobiegać po świeżym powietrzu, z dala od 
samochodów i drapaczy chmur.

Pokonała  lekkie  wzniesienie  i  z  jego  szczytu  zobaczyła  główne  zabudowania  rancza  w 

rozciągającej  się  poniżej  dolinie.  Zaskoczyła  ją  rozległość  tej  osady.  Przypominała  małe 
miasteczko przecięte wijącą się strugą, pewnie Topolowym Strumieniem.

Nad  jego  brzegami  rosły  drzewa,  od  których  strumień  wziął  zapewne  swoją  nazwę. 

Przyginane porywistym wiatrem, kłaniały się nisko wodzie, liście miały mokre od deszczu.

Ranczo składało się z dużych pastwisk i zagród oraz długich pawilonów z blachy, w których 

przechowywano  zapasy  paszy,  pojazdy  i  maszyny.  Na  jego  skraju  znajdowało  się  schludne 
osiedle  niskich  domków  i  obszernych  przyczep  mieszkalnych,  ogrodzonych  płotkami  z 
pomalowanych na biało sztachet.

Pośród  kałuż  przed  domkami  dokazywała  dzieciarnia  ubrana  w  gumowane  płaszcze  i 

kalosze.  Uliczkami  co  chwila  przejeżdżał  jakiś  pojazd,  przeważnie  ciężarówka  z  paszą  albo 
drewnem  na  ogrodzenia,  w  zagrodach  stało  spokojnie  bydło  i  konie  o  lśniących  od  deszczu 
grzbietach.

Jenny  minęła  wielki,  drewniany,  dwupiętrowy  dom  z  głęboką  werandą  podpartą 

kolumienkami,  otoczony  amerykańskimi  topolami  i  karłowatymi  krzewami.  Zatrzymała  się 
kawałek  dalej,  przed  dużym,  kwadratowym  budynkiem  zbitym  z  grubociosanych  bali  i 
podzielonym na dwie osobne części.

Nad wejściem do jednej wisiała tabliczka z napisem „BIURO", w drugiej mieściły się poczta, 

sklep z ubraniami roboczymi i artykułami spożywczymi oraz punkt wypożyczania kaset wideo.

Jenny  naciągnęła  na  głowę  kaptur  kurtki,  chwyciła  neseser  i  pobiegła  w  deszczu  w  stronę 

krytego  ganku.  Obserwowali  ją  dwaj  starzy  kowboje  w  szerokoskrzydłych  słomkowych 
kapeluszach, którzy siedzieli na ganku w wiklinowych bujanych fotelach.

– Szacuneczek – odezwał się jeden z nich. – Szuka paniusia kogo?
–  Ja  do  księgowej.  –  Jenny  pogratulowała  sobie  w  duchu,  że  zrezygnowała  z  oficjalnego 

urzędniczego stroju na rzecz dżinsów, butów z cholewami i sweterka. Dzięki temu nie czuła się 
tu tak zupełnie obco.

Jeden z kowbojów pokazał kciukiem za siebie.

background image

– Bridget jest w środku.
– Nie szkoda to czasu na Bridget? – zapytał drugi, obdarzając Jenny szerokim szczerbatym 

uśmiechem.  –  Rzadko  nas  tu  odwiedzają  takie  ładne  kobitki.  Siadłaby  paniusia  z  nami, 
pogawędziła o tym i owym.

Zaproszenie  zabrzmiało  tak  ciepło,  że  ubawiło  i  rozbroiło  Jenny.  Wymieniwszy  ze 

staruszkami parę uwag o pogodzie i przybierającym szybko strumieniu, przeprosiła ich i weszła 
do biura. Zdjęła kurtkę i otrząsnęła ją zwody.

Zza biurka poderwała się pulchna, siwowłosa kobieta. Podbiegła do Jenny, odebrała od niej 

kurtkę i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach.

–  Jestem  Bridget  Carlyle  –  przedstawiła  się,  wyłamując  nerwowo  palce.  –  Pani  McKenna, 

jeśli się nie mylę?

– Proszę mi mówić Jenny. Jak się pani miewa?
– Oj, dobrze... dobrze. – Księgowa wróciła na swoje miejsce za biurkiem.
Ale wcale dobrze nie wyglądała. Była blada, spięta, rozdygotana. Jenny obserwowała ją ze 

współczuciem. Przykro jej było, że na jej widok ludzie tak właśnie reagują, ale cóż mogła na to 
poradzić?

Bridget  Carlyle  miała  około  sześćdziesięciu  lat,  pucołowatą,  sympatyczną  twarz,  łagodny 

uśmiech  i  okulary,  które  zwisały  teraz  na  łańcuszku.  Ubrana  była  w  spodnie,  białą  bluzkę  i 
robioną  na  drutach  kamizelkę,  i  widać  było,  że  zadała  sobie  trochę  trudu,  by  popracować  nad 
swoim wyglądem.

W  pokoju  znajdował  się  ktoś  jeszcze  –  chuda,  ciemnowłosa  młoda  kobieta  o  niepokojąco 

bladej  twarzy  i  ustach  powleczonych  szminką  tak  ciemną,  że  niemal  czarną.  Siedziała  w 
przeciwległym kącie przy drugim biurku i przyglądała się Jenny spode łba.

– Znajdzie się tu dla mnie jakiś kącik, w którym mogłabym pracować, nie przeszkadzając? –

zwróciła się Jenny do Bridget.

–  Tereso,  będziesz,  niestety,  musiała  się  przenieść  gdzie  indziej  –  powiedziała  Bridget  do 

dziewczyny – i udostępnić biurko pani McKennie... Jenny.

Teresa mruknęła coś pod nosem, podniosła się z ociąganiem i wyszła z biura, trzaskając za 

sobą drzwiami. Jenny widziała przez okno, jak dwaj starzy kowboje siedzący na ganku obrzucają 
ją  nieprzychylnym  spojrzeniem,  a  ona  mija  ich  bez  słowa,  schodzi  po  schodkach  i  z  rękami 
wbitymi  głęboko  w  kieszenie,  chowając  głowę  w  wąskie  ramiona,  oddala  się  drogą  w  stronę 
wielkiego głównego domu.

– Nudzi się dziewczyna – odezwała się Bridget zza pleców Jenny. – Nie umie wypełnić sobie 

dnia, to i zawraca głowę innym.

– Kto to jest? – zapytała Jenny.
– Przyjaciółka Michaela, starszego syna pana Aldersona.
– Michael pracuje na ranczu?
Bridget skinęła głową.
– Jest na liście płac, od kiedy skończył college. Zeszłej jesieni przywiózł tu Teresę na parę 

dni i już została.

– Rozumiem. – Jenny patrzyła na strugi deszczówki ściekające z daszku werandy. – Trudno 

tu chyba żyć komuś, kto źle znosi samotność i nie potrafi znaleźć sobie zajęcia.

background image

–  Tak,  ona  chyba  nie  jest  tu  szczęśliwa  –  przyznała  Bridget.  –  Nie  wiem,  czemu  nie 

wyjedzie.

Jenny  podeszła  do  opuszczonego  przez  Teresę  biurka  i  postawiła  na  nim  swój  neseser. 

Bridget obserwowała ją, nerwowo splatając i rozplatając dłonie.

– To może powie mi pani, co będzie pani potrzebne – wyrzuciła w końcu z siebie.
Jenny uśmiechnęła się do niej.
– Po pierwsze, przejdźmy na ty. A po drugie, nie musisz się tak denerwować, Bridget. Jestem 

zwyczajną, zupełnie niegroźną osobą.

Bridget uśmiechnęła się nieśmiało.
–  Clay  powiedział,  że  jesteś  miła,  ale ja  się  denerwuję  tą  kontrolą od  dnia,  kiedy  przyszło 

zawiadomienie.

– Tak o mnie powiedział? – spytała Jenny zaskoczona. Poczuła, że się rumieni.
– Tak, mówił, że po wyjściu z urzędu natknął się na ciebie we włoskiej restauracji i zjedliście 

razem lunch.

–  Och,  pewnie powiedział  ci,  że jestem  miła,  żebyś  się  mnie  nie bała.  –  Jenny zdołała  już 

wziąć  się  w  garść.  –  Ale  ty  chyba  wiesz,  Bridget,  że  rewidenci  lubią  pożerać  księgowe  na 
śniadanie.

Reakcja  była  taka,  jakiej  się  spodziewała.  Bridget  uśmiechnęła  się  i  twarz  jej  pojaśniała. 

Jenny odetchnęła z ulgą. Miała nadzieję, że księgowa rozluźni się w końcu na tyle, że praca im 
obu pójdzie lepiej.

– Musisz mi udostępnić wasze księgi – powiedziała – oraz wszystkie rachunki i faktury. Aha, 

i jeszcze listy płac. Na początek powinno wystarczyć.

– Mam już wszystko przygotowane. – Bridget podbiegła do stołu pod ścianą, zabrała z niego 

stos  teczek  i  skoroszytów,  i  złożyła  je  na  biurku  Jenny.  –  Większość  tej  dokumentacji  jest 
wprowadzona do komputera.

– Wszystko księgujesz podwójnie? – zapytała Jenny.
– Ręcznie i komputerowo?
Bridget zerknęła na nią zmieszana.
–  Nie  mogę  się  przekonać  do  komputerów.  Nie  ufam  im.  To  urządzenie  może,  sama  nie 

wiem,  wybuchnąć  albo  co.  Do  tego  zdarzają  się  tu  czasami  przerwy  w  dostawie  prądu,  które 
potrafią trwać parę  godzin. Gdybym nie miała wszystkiego na papierze,  nie mogłabym w nocy 
spać.

Jenny nacisnęła klawisz. Na ekranie monitora pojawiła się nie dokończona gra w samotnika. 

Marszcząc czoło, zamknęła program gry.

– Ktoś sobie gra na komputerze, w którym prowadzisz księgowość?
–  Tak,  ale  nikt  oprócz  mnie  i  Claya  nie  zna  hasła  dostępu  do  plików  rancza.  –  Bridget 

obejrzała się konspiracyjnie przez ramię, a potem napisała coś na karteczce. – Oto ono.

Jenny zerknęła na karteczkę i z trudem stłumiła uśmiech. Hasło brzmiało „Topola".
– Dobrze, zapamiętałam.
Podarła karteczkę na drobne kawałki i wrzuciła je do kosza na śmieci.
–  Pokaż  mi  jeszcze  program,  w  którym  przechowywane  są  pliki  z  dokumentacją  i 

rachunkowością  za  pierwszy  kwartał  tysiąc  dziewięćset  dziewięćdziesiątego  piątego  roku,  i 
bierzemy się do pracy.

background image

Bridget  otworzyła  program  z  arkuszami  kalkulacyjnymi  i  wyjaśniła  Jenny  pokrótce  swój 

system  prowadzenia  księgowości.  Jenny  słuchała  uważnie  i  szybko  pojęła  stosowane  przez 
Bridget  metody.  Ku  swej  wielkiej  uldze  stwierdziła,  że  dokumentacja  prowadzona  jest  może 
trochę po staroświecku, ale za to skrupulatnie i przejrzyście.

–  Bardzo  dobrze  to  robisz,  Bridget  –  powiedziała.  –  Nie  powinnam  mieć  z  tym  żadnych 

problemów.

Bridget, mile połechtana pochwałą, zarumieniła się lekko.
– Naprawdę tak uważasz? – zapytała. – Bo czasami myślę sobie, że to wszystko staje się...
– Jakie ? – zachęciła ją Jenny. Bridget pokręciła głową i odwróciła się.
– Nie, nic – mruknęła.
–  Oj,  żebyś  widziała,  jakie  zabałaganione  księgi  rachunkowe  musiałam  czasami 

odcyfrowywać – wyznała Jenny. – Włos się jeży na głowie.

Zadzwonił telefon. Bridget przebiegła przez pokój, żeby odebrać. Rozmawiała z kimś przez 

chwilę  o  belach  siana  i  podnoszącej  się  wodzie  w  strumieniu,  a  potem  usiadła  za  biurkiem  i 
zabrała się do wprowadzania bieżących rachunków.

Jenny  też  wzięła  się  do  pracy.  Lubiła  tę  jej  część.  Podążanie  tropem  księgowania 

przypominało szukanie skarbu. Wyraźne, jednoznaczne liczby świeciły na tym szlaku jak latarnie 
morskie, a kolumny zysków i strat równoważyły się idealnie na końcu drogi.

Intencje ludzkie mogą być zawikłane i mętne, a motywacje często trudne do zrozumienia, ale 

z liczbami nie ma dyskusji. Wprawne oko czyta z nich historię obfitującą w niebezpieczeństwa i 
emocje, w nadzieję, strach i triumf.

Nim  minęła  godzina,  Jenny  miała  już  ogólny  obraz  funkcjonowania  rancza  i  była 

oszołomiona  skalą  przedsięwzięcia.  Zastanawiało  ją,  czy  ktokolwiek,  nawet  Bridget,  która 
zajmuje się księgowością, albo Clay, który tu wszystkim kieruje, zdaje sobie w ogóle sprawę z 
ogromu firmy.

Ranczo zajmowało obszar około trzydziestu tysięcy hektarów dziedziczonej ziemi rodzinnej, 

i drugie tyle terenów dzierżawionych/Pogłowie bydła utrzymywało się na stałym poziomie blisko 
trzech  tysięcy  sztuk,  koni  było  sto  pięćdziesiąt,  a  bizonów  około  trzystu.  Na  pełnym  etacie 
pracowało  tu  pięćdziesiąt  sześć  osób,  do  tego  dochodziła  mała  armia  pracowników 
niepełnoetatowych i sezonowych.

Wydatki szły w miliony dolarów rocznie; równoważyły je głównie przychody ze sprzedaży 

bydła  i  nadwyżek  paszy  oraz  z  ogromnych  opłat  dzierżawnych  za  eksploatację  szybów 
naftowych i gazowych znajdujących się na terenie rancza.

Jenny zerknęła z podziwem na pulchną kobietkę siedzącą za drugim biurkiem i pomyślała o 

Clayu Aldersonie zręcznie nawijającym makaron na widelec. Nie chciało jej się wierzyć, że tych 
dwoje dźwiga na swych barkach główny ciężar kierowania tak ogromnym przedsiębiorstwem.

W tym momencie otworzyły się drzwi i do biura wtargnął podmuch wilgotnego wiatru, a z 

nim szum ulewy. W progu, na gumowej wycieraczce, stał Clay Alderson w ociekającym wodą, 
długim żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. W ręku trzymał kwadratową puszkę wymalowaną 
w kwiatki i kotki.

– Moje uszanowanie paniom – powiedział, zdejmując kapelusz i płaszcz, i stawiając puszkę 

na biurku Bridget. – Polly przysyła pączki, które właśnie upiekła.

background image

Jenny patrzyła na niego bez słowa. Na chwilę wręcz straciła głos. Boże, ależ ten mężczyzna 

przystojny!  W  roboczych  butach,  spłowiałych  dżinsach  i  dżinsowej  koszuli,  zakurzony, 
usmarowany, jest naprawdę w swoim żywiole.

Jest człowiekiem tej ziemi.
–  Witam,  panno  McKenna  –  dodał cicho Clay  Alderson.  – Cieszę się,  że udało się tu  pani 

bezpiecznie dotrzeć w taką pogodę.

– Proszę mi mówić Jenny – odparła automatycznie, odzyskawszy wreszcie głos.
– W porządku. – Uśmiechnął się do niej uprzejmie, ale jego oczy pozostały poważne. – A ty 

mów mi Clay.

–  Jenny zaczęła  już  przeglądać  księgi –  poinformowała  go  Bridget,  otwierając  pospiesznie 

puszkę z pączkami. Z uznaniem wciągnęła w nozdrza wydobywający się z niej aromat. – Polly 
piecze najlepsze pączki pod słońcem.

– Sądząc po zapachu, rzeczywiście – powiedziała Jenny.
« Polly jest tu zapewne kucharką.
Clay Alderson podszedł z trzema kubkami do stojącego na stole ekspresu do kawy, napełnił 

je i obejrzał się przez ramię na Jenny.

– Śmietanka, cukier? – zapytał.
– Z cukrem, ale bez śmietanki – odparła.
Bridget położyła  sobie  pączka  na  biurku,  a potem  zaniosła  puszkę  Jenny.  Ta  wyjęła  wciąż 

jeszcze ciepłe, polane lukrem ciastko i z lubością zatopiła w nim zęby.

– Ojej – wymamrotała z pełnymi ustami – miałaś rację. Są rzeczywiście wspaniałe. Po prostu 

rozpływają się w ustach.

Clay postawił przed nią kubek kawy. I znowu rzuciły się jej w oczy jego dłonie – smukłe i 

kształtne,  choć  teraz  powalane  smarem.  Ranczer  usiadł  na  krześle  pod  ścianą  wyciągnął  przed 
siebie  nogi  i  zaczął  sączyć  małymi  łyczkami  kawę,  obserwując  Jenny  w  milczeniu.  Speszona 
spuściła oczy.

– Co dzisiaj robisz? – spytała Bridget.
– Naprawiałem w szopie prasę do paczkowania siana. – Spojrzał na swoje dłonie. – Jack nie 

może dać sobie z nią rady, ale do lunchu chyba się z tym uporamy.

– Clay jest najlepszym mechanikiem na ranczu – wyjaśniła Bridget, zwracając się do Jenny. 

– Jeśli chodzi o silniki i tego rodzaju rzeczy, nie ma sobie równego.

– Widzę – mruknęła Jenny, zerkając na niego. – Po rękach...
Clay nie spuszczał z niej przenikliwych czarnych oczu.
– Co chciałaś powiedzieć, Jenny?
–  No,  że  masz...  –  Zacięła  się  i  żeby  ukryć  swoje  zmieszanie,  spojrzała  na  monitor.  –  Nie 

dziwię się, że masz smykałkę do mechaniki.

–  Naprawdę  ma  –  podchwyciła  Bridget,  pochłaniając  łapczywie  swojego  pączka.  –  Clay 

wszystko potrafi zreperować.

Ranczer patrzył na Jenny z wyrazem twarzy, który coraz bardziej wytrącał ją z równowagi. 

Sięgnęła po następnego pączka.

– Czy istnieje realne zagrożenie powodzią? – spytała.
Clay, ściągając brwi, spojrzał w okno.

background image

–  Kiepsko  mi  to  wygląda.  Jeśli  strumień  dalej  będzie  w  tym  tempie  przybierał,  to  do 

weekendu większość na

szych łąk znajdzie się pod wodą. Nie wiadomo – dodał posępnie – czy aby nie tracę czasu, 

użerając się z tą prasą do paczkowania siana.

– O, nie! – jęknęła Bridget. – Mówisz poważnie, Clay?
Kiwnął głową i spojrzał znowu na Jenny.
– Jeśli nie zbierzemy, nie popaczkujemy i nie sprzedamy siana z tych łąk, to nasz dochód za 

ten rok będzie jeszcze niższy. A wtedy wrócisz tu jak nic przyszłej wiosny znowu kontrolować 
księgi.

–  Mało  prawdopodobne  –  odparła,  urażona  trochę  jego  sarkazmem.  –  Po  takiej  wnikliwej 

kontroli, jaką mam tu zamiar przeprowadzić, chyba dużo czasu upłynie, zanim ponownie się tobą 
zainteresujemy.

Patrzył jej przez chwilę w oczy, a potem pokazał trzymanym w ręku kubkiem na jej biurko.
– Bridget udostępniła ci wszystko, czego potrzebujesz? – zapytał.
– Tak, ma wzorowy porządek w  dokumentacji.  Wyrobiłam już sobie dosyć  wyraźny obraz 

pierwszego  kwartału  ubiegłego  roku.  –  Zawiesiła  głos.  –  Ale  chciałabym  jeszcze  zerknąć  dla 
porównania na oświadczenia o zyskach i stratach za sześć poprzednich lat.

– Aż tak daleko wstecz? – spłoszyła się Bridget.
– To jakiś problem?
Bridget i jej pracodawca wymienili spojrzenia.
–  Nie  –  odparła  Bridget  –  tylko  będę  musiała  poszukać  tych  oświadczeń  w  magazynku. 

Wszystkie archiwalne dokumenty trzymamy tam zamknięte w metalowej szafce.

– A kopie zeznań podatkowych za ostatnie siedem lat? Odebrałeś je z biura rachunkowego? –

spytała Jenny ranczera. – Może będę musiała jeszcze do nich zajrzeć.

Clay kiwnął głową.
–  Przywiozłem  je  do  domu  w  dużym  kartonowym  pudle.  –  Pociągnął  łyczek  kawy, 

obserwując Jenny znad brzegu kubka. – Saul powiedział, że gdybyś go potrzebowała, to chętnie 
tu przyjedzie.

Jenny pokręciła głową.
– Jeśli będę miała jakieś pytania,  to mogę zadzwonić do niego do biura albo skontaktować 

się z nim za pośrednictwem poczty elektronicznej.

– A więc niczego ci nie brakuje? – zapytał. – Nie będę ci potrzebny?
Jenny uśmiechnęła się.
– Współpraca z Bridget doskonale mi się układa.
– Rozumiem. – Odstawił pusty kubek na stół, wstał, wziął z wieszaka płaszcz i włożył go. –

No to wracam do tej prasy.

– Clay... – odezwała się Bridget.
– Tak? – Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Co z tym strumieniem? Martwisz się?
Patrzył na nią przez chwilę poważnie.
– Pewnie, że się martwię – powiedział w końcu. – Jeśli deszcz nie przestanie padać i woda 

dalej będzie się podnosić, to zaleje nam część zabudowań i zagród.

Oczy Bridget rozszerzyły się z przerażenia.

background image

– Co tu robić?
–  Na  wszelki  wypadek  posłałem  czterech  chłopaków  po  piasek  i  zapas  worków.  Gdyby 

doszło do najgorszego, skierujemy kogo się da do napełniania worków i układania z nich zapór, 
bo  przecież  na  żadną  pomoc  z  zewnątrz  nie  mamy  co  liczyć.  Wszystkie  rancza  położone  nad 
strumieniem mają podobny problem.

Jenny  patrzyła  na  Claya  w  milczeniu,  podziwiając  jego  opanowanie  w  tej  dramatycznej 

sytuacji. Nie dość że ranczu grozi zalanie, to jeszcze ona zwaliła mu się na głowę z tą kontrolą 
ksiąg  rachunkowych.  Jakby  czytając  w  jej  myślach,  spojrzał  na  nią  znowu  i  uśmiechnął  się 
chłodno.

– A właśnie, byłbym zapomniał. Polly zaprasza was obie do domu na lunch – powiedział. –

Jak zdążę się uwinąć z prasą, to też przyjdę.

– Dzięki, Clay – powiedziała Bridget. – Polly jest gospodynią w dużym domu – wyjaśniła, 

zwracając się do Jenny. – Joe, ten na ganku – pokazała na jednego ze staruszków bujających się 
w wiklinowym fotelu przed wejściem do biura – to jej mąż.

Jenny wymruczała podziękowanie za zaproszenie i Clay wyszedł.  Widziała przez okno, jak 

zatrzymuje się na chwilę na werandzie, żeby zamienić parę słów z siedzącymi tam kowbojami, a 
potem zbiega po schodkach i rozpływa się w strugach ulewnego deszczu.

background image

Rozdział 5

Tuż  przed  południem  deszcz  przestał  padać.  Czarne  chmury  odsuwały  się  powoli  ku 

horyzontowi, zaczęło się przejaśniać. Kiedy Jenny i Bridget wychodziły z biura, by udać się do 
domu na lunch, mokre drzewa i falujące trawy przy drodze skrzyły się w słońcu jak diamenty.

Jenny odetchnęła pełną piersią, delektując się zapachem szałwii i wilgotnej ziemi.
– Jeśli nie zacznie znowu padać, to może nie dojdzie do powodzi – powiedziała, spoglądając 

na Bridget.

Księgowa  prawie  biegła  drobnymi  kroczkami  obok,  starając  się  nie  pozostawać  w  tyle. 

Jenny,  uświadamiając  sobie  dopiero  teraz,  że  nogi  ma  o  wiele  dłuższe  od  swej  towarzyszki, 
uśmiechnęła się i zwolniła.

– Deszcz nie deszcz, powódź i tak będzie – wysapała Bridget, z wyraźną ulgą przechodząc z 

truchtu w marsz. – W górach topnieje śnieg i głównie stąd bierze się woda. Fala powodziowa już 
idzie. Radio podawało, że należy się jej spodziewać w weekend.

– A czy strumień już kiedyś wylewał? – spytała Jenny.
– Rzadko. Wylał raz czy dwa w ciągu ponad trzydziestu lat, odkąd tu mieszkam. – Bridget 

popatrzyła z niepokojem  na  mulisty nurt  rwący  wzdłuż drogi,  którą szły.  –  I nie przypominam 
sobie, żeby wezbrał kiedyś aż tak.

– Obawiasz się o swój domek? – zapytała Jenny. – Woda może ci zalać piwnicę albo coś w 

tym rodzaju?

–  Chyba  może  –  odparła  Bridget.  –  Mieszkam  prawie  nad  samym  strumieniem.  Ale  w 

piwnicy trzymam tylko kartony ze starymi ubraniami i trochę rupieci. Raz dwa wniosę to na górę. 
Gorsza  sprawa  z  łąkami  i  z  bydłem,  no  i  z  maszynami,  które  stoją  w  zabudowaniach 
gospodarczych. Biedny Clay – dodała zatroskana.

Jenny  znowu  ogarnęło  irracjonalne  poczucie  winy,  że  przyjechała  tu  na  kontrolę  akurat  w 

taką porę. Nawet w normalnych okolicznościach nie byłaby na ranczu mile widzianym gościem, 
a tu jeszcze ta kryzysowa sytuacja. Tym większą niechęć musiała wzbudzać.

Jednak  w  domu  powitała  je  ciepła  i  gościnna  atmosfera.  Maura  Alderson,  zadbana  starsza 

pani, która pomimo niewielkiego wzrostu bardzo przypominała swojego syna, czekała na nie w 
drzwiach frontowych. Obrzuciła Jenny pełnym szczerego uznania spojrzeniem i uśmiechnęła się 
miło.

–  Wielkie  nieba  –  powiedziała,  odbierając  od  nich  kurtki  i  wieszając  je  w  szafie.  –  Clay 

mówił mi, że jesteś ładna, ale nie spodziewałam się, że aż tak.

Na policzki Jenny wypłynął rumieniec zmieszania.
Te kobiety albo plotą, co im ślina na język przyniesie, albo znajdują jakąś bliżej nieokreśloną 

przyjemność w naigrywaniu się ze swojego gościa. Nie chciało jej się wierzyć, że Clay Alderson 
opisał ją tutaj w takich superlatywach.

Ona  nie  zauważyła  u  niego  żadnych  oznak,  które  świadczyłyby,  że  zrobiła  na  nim 

jakiekolwiek wrażenie.

Wymamrotała jakąś banalną formułkę powitalną i rozglądając się wokół z zapartym tchem, 

weszła za panią domu do salonu. 

background image

Było  tu  uroczo;  wnętrze  urządzono  z  niedbałą  elegancją  właściwą  ludziom  z  dziada 

pradziada bogatym. Przed kominkiem z polnych kamieni, który wznosił się na wysokość około 
siedmiu metrów, aż po wykładany cedrowymi panelami sufit, stały masywne, obite skórą fotele i 
kanapa, najwyraźniej dobierane bardziej pod kątem wygody niż stylu.

Na  dębowych  stolikach  i  regałach  wyeksponowano  piękne  rzeźby  i  statuetki,  istne  dzieła 

sztuki. Na ścianach wisiały stare obrazy. Jenny, która chodziła w college'u na zajęcia ze sztuki, 
podejrzewała, że większość płócien to oryginały. Korciło ją, żeby przyjrzeć się im z bliska, ale 
trochę się krępowała.

– Dwadzieścia lat temu wyremontowaliśmy z moim zmarłym mężem większą część domu –

oznajmiła Maura, widząc zachwyt w oczach Jenny. – I przy okazji zmodernizowaliśmy wnętrze, 
wyburzając niektóre ściany.

– Ślicznie tu – powiedziała Jenny. – I tyle tu pięknych rzeczy.
– Wiele z Clintem podróżowaliśmy – wyjaśniła Maura – i kupowaliśmy, co nam wpadło w 

oko.

Bridget szła przez salon z nonszalancją stałej bywalczyni.
– Nikogo nie ma dziś na lunchu? – spytała w pewnej chwili.
– Polly nakarmi nas dzisiaj w kuchni. Powiedziała, że nie ma co nakrywać do stołu w jadalni, 

bo wszyscy są zmęczeni i brudni od tego napełniania worków piaskiem.

– No i dobrze – orzekła Bridget. – Ja tam lubię jeść w kuchni. Chodźmy, Jenny. Tędy.
Ruszyła przodem.
Dębowy parkiet w korytarzu pokryty był chodnikiem we wzory, charakterystyczne dla sztuki 

Indian  Nawaho,  i  harmonizował  kolorystyką i  stylem  z dywanami leżącymi  w  pokojach,  które 
mijały.  Jenny  była  pod  wrażeniem  przestronności  i  luksusu,  ciepła  i  trwałości;  z  każdego  kąta 
wyglądała historia.

Z  kuchni  dobiegał  gwar  ożywionych  rozmów.  Kiedy  tam  weszły,  zrobiło  się  cicho  jak 

makiem zasiał, i wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Jenny, pod którą się ugięły nogi. W tym 
momencie najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

–  Oto  i  ona  –  oznajmił  Clay,  co  sugerowało,  że  przed  chwilą  rozmawiano  tu  o  niej.  –

Kochani – ciągnął Clay – przedstawiam wam Jenny McKennę, rewidentkę z izby skarbowej.

–  Dzień  dobry  –  bąknęła  Jenny,  uśmiechając  się  nieśmiało  do  zgromadzonych  przy 

kuchennym stole ludzi.

Clay wstał i podsunął jej krzesło. Usiadła ostrożnie.
– Nie wiem, Jenny, kogo z obecnych już poznałaś – podjął Clay, wracając na swoje miejsce u 

szczytu stołu – może więc po kolei. To jest mój syn Michael – oznajmił i wskazał na barczystego 
mężczyznę po swojej lewej ręce, który wyglądał jak młodsza kopia jego samego.

Jenny  kiwnęła  nieśmiało  głową,  a  kiedy  młodzieniec  uśmiechnął  się  do  niej,  uświadomiła 

sobie, że Clay Alderson i jego syn, choć fizycznie tak do siebie podobni, różnią się bardzo pod 
względem  osobowości.  Michael  zrobił  na  niej  wrażenie  człowieka  spiętego  i  nieśmiałego.  Nie 
wykazywał śladu niezachwianej pewności siebie swojego ojca.

– A to przyjaciółka Michaela, Teresa – ciągnął Clay z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Teresie drgnął kącik uszminkowanych na czarno ust. Jenny kiwnęła głową.
– Z Teresą już się poznałyśmy.
– I mój młodszy syn, Allan – ciągnął Clay.

background image

– Moje uszanowanie pani – rzekł poważnie Allan, unosząc w geście pozdrowienia szklankę z 

mlekiem – Już wiem, jak pokieruję swoim życiem. Idę do szkoły dla księgowych.

Wszyscy gruchnęli śmiechem. Jenny też się uśmiechnęła.
Patrząc  na  Allana,  mogła  sobie  dosyć  dokładnie  wyobrazić,  jak  wyglądała  żona  Claya 

Aldersona. Chłopiec miał niebieskie oczy i, w odróżnieniu od ciemnowłosego brata, był jasnym 
blondynem. Cechował go również niewymuszony urok osobisty, któremu trudno się było oprzeć.

Żart  Allana  sprowokował  do  uśmiechu  także  Claya  i  twarz  ranczera  znowu  uległa 

transformacji. Potem przedstawił Jenny kolejne z siedzących przy stole osób.

Jim  Cole,  jasnowłosy,  przystojny  brygadzista,  posłał  jej  uśmiech  sygnalizujący, że  jest  nią 

zainteresowany seksualnie. Wymruczała coś wymijającego.

Jeden  ze  starych  kowbojów,  których  poznała  na  werandzie  przed  biurem,  nazywał  się  Joe 

Dagg  i  był  mężem  Polly.  Miał  siwe,  uczesane  z  przedziałkiem  włosy,  z  kieszonki  kraciastej 
koszuli wystawał mu kapciuch na tytoń.

Uśmiechnął się do Jenny.
– My już mieliśmy przyjemność – powiedział, zerkając spod oka na stojącą przy piecu żonę. 

– I Jenny mówi, że chciałaby mnie poznać bliżej.

Za jego krzesłem wyrosła natychmiast podparta pod boki Polly. Była tęgą kobietą o grubych 

ramionach, miała siwe włosy i ogorzałą, sympatyczną twarz.

– Dobrze ci radzę, stary, nie smal cholewek do młodych, ładnych księgowych – ofuknęła go. 

– Niech cię tylko przydybię wałęsającego się pod biurem, to zobaczysz, gdzie raki zimują.

–  Widzę,  że  wszyscy  faceci  przy  tym  stole  mają  ochotę  uderzyć  do  Jenny  w  konkury  –

zauważył Allan, posyłając jej czarujący uśmiech. – Ale ja się nie obawiam konkurencji.

Nieco zażenowana tym przekomarzaniem Jenny spojrzała błagalnie na Claya. On jeden nie 

zdradzał ochoty na flirtowanie z nią, skarcił za to wzrokiem młodszego syna.

– Wystarczy, Allan – powiedział cicho. – Co za dużo, to niezdrowo.
Allan mrugnął do Jenny i zmienił temat.
–  Dzisiaj  rano,  po  przerwie  na  kawę,  napełniliśmy  z  Dave'em  i  Myronem  dwieście 

dwadzieścia  siedem  worków  –  oznajmił,  pokazując  Bridget  swoje  dłonie.  –  Popatrz,  Bridget, 
jakich odcisków sobie narobiłem. Ciężkie jest życie kowboja, oj, ciężkie.

Księgowa prychnęła.
– Najwyższy czas, żebyś wziął się do uczciwej roboty, obiboku.
– Och, biedactwo ty moje – zafrasowała się Maura, oglądając z troską dłonie wnuka. – Musi 

cię bardzo boleć. Przyjdź po lunchu do mojego pokoju, to posmaruję ci te pęcherze maścią.

–  Dzięki,  babciu.  –  Allan  zrobił  małpią  minę  do  Bridget,  a  potem  spojrzał  przymilnie  na 

babkę, która poklepała go po ramieniu.

Jenny zauważyła, że pomimo młodego wieku Allan ma podejście do kobiet. Za to jego brat, 

Michael,  siedział  w  milczeniu  ze  wzrokiem  wbitym  w  talerz.  Teresa  też  się  nie  odzywała, 
wodziła tylko ponurym wzrokiem po twarzach stołowników.

Polly  podała  lunch,  na  który  składały  się  zielona  sałata,  ogromna  misa  chili  i  grube  pajdy 

wonnego chleba domowego wypieku.

Jenny, czując na sobie baczny wzrok Polly, skosztowała chili.
– Pyszne – pochwaliła. – Coś wspaniałego.

background image

Polly rozpromieniła się.
– To mój własny przepis. Co roku wygrywam konkurs na przyrządzenie chili w czasie rodeo 

w Wolf Hill.

–  W  zeszłym  roku  nie  wygrałaś  –  zauważył  Allan,  sięgając  po  chleb.  –  Pierwszą  nagrodę 

dostał ten nowy kucharz z rancza Bar S.

– Tylko dlatego, że postawił wszystkim sędziom piwo – ujął się za żoną Joe. – Dobrze wiesz, 

że jego chili wysiada przy tym, które robi Polly.

Polly popatrzyła na męża z wdzięcznością. Jenny przechwyciła spojrzenia, jakie wymienili, i 

uśmiechnęła się w duchu, wzruszona uczuciem, jakie najwyraźniej łączyło tych dwoje starszych 
ludzi.

I nagle zauważyła, że Clay przygląda jej się uważnie.  Speszona, odwróciła szybko wzrok i 

zaczęła się przysłuchiwać rozmowie Jima Cole'a z Allanem o zbliżającym się rodeo w Calgary.

–  Powinni  obniżyć  wpisowe  –  mówił  Cole.  –  Dwieście  dolarów  to  stanowczo  za  dużo. 

Miejscowych kowbojów nie stać na wyłożenie takiej sumy.

– To niech nie wykładają – wymamrotał Allan z ustami pełnymi chleba. – Są tacy, których 

stać.

Przystojna twarz Jima spłonęła rumieńcem. Spojrzał na Allana z niedowierzaniem.
–  Uważasz,  że  to  w  porządku,  żeby  przyjezdni  z  Teksasu  i  Oklahomy  zgarniali  nasze 

pieniądze  za  zwycięstwo  tylko  dlatego,  że  ich  stać  na  zapłacenie  wpisowego,  a  naszych 
chłopaków nie?

–  To  nie  są  nasze  pieniądze  –  odparł  Allan.  –  Na  większą  część  puli  nagród  składają  się 

wpływy z wpisowego. Płacąc je, ryzykują własnymi pieniędzmi.

– Gówno prawda! – zaperzył się Jim. – Te pieniądze wykłada komitet organizacyjny rodeo w 

Calgary. Wpisowe nie ma tu nic do rzeczy.

– Jeśli obniżą  wpisowe i  w szranki będzie  mógł  stanąć byle  amator,  to spadnie  ranga  tych 

zawodów  –  zauważył  Allan.  –  Moim  zdaniem  w  rodeo  w  Calgary  powinni  uczestniczyć  tylko 
najlepsi.

–  Łatwo  ci  mówić.  –  Jim  był  czerwony  z  gniewu.  –  Masz  forsy  jak  lodu  i  jakieś  marne 

dwieście czy nawet trzysta dolców to dla ciebie tyle co nic.

Dobroduszna  twarz  Allana  stwardniałą,  niebieskie  oczy  Jima  Cole'a  płonęły.  Michael 

popatrywał nerwowo to na jednego, to na drugiego.

–  Jim  ma  rację  –  odezwał  się  cicho  Clay.  –  A  ty,  Allan,  zanim  coś  powiesz,  powinieneś 

najpierw pomyśleć.

–  Aleja  tylko...  –  Allan  spojrzał  buntowniczo  na  ojca,  ale  na  widok  wyrazu  jego  twarzy 

urwał. Poszukał wzrokiem poparcia u babki, lecz Maura na niego nie patrzyła. Przyglądała się z 
uśmiechem Teresie, która skubała w palcach kromkę chleba, upuszczając okruchy na talerzyk.

– No i jak, Tereso – zapytała niewinnie – skończyłyście już z Consuelą w ogrodzie?
Teresa łypnęła spode łba na Maurę i wymruczała coś pod nosem.
Maura pochyliła się nad stołem.
– Co powiedziałaś, kochanie? – zapytała. – Nie dosłyszałam.
– Powiedziałam, że za mokro na pracę w ogrodzie. Błocko po kostki.
– Ojej, taka szkoda. Wiemy z Polly, jak się do niej paliłaś. – Maura wymieniła z gospodynią 

porozumiewawcze spojrzenia i dołożyła sobie chili.

background image

Jim  Cole  wziął  kromkę  chleba  i  szybkimi,  niecierpliwymi  ruchami  zaczął  ją  smarować 

masłem.  Kiedy  się  jednak  odezwał,  głos  miał  już  spokojniejszy.  Chyba  zdążył  ochłonąć  po 
utarczce słownej z synem szefa.

– Szacuję, że do samego zabezpieczenia stodół i szop z maszynami potrzeba nam będzie od 

dziesięciu  do  piętnastu  tysięcy  worków  z  piaskiem  –  powiedział  do  Claya.  –  Jeśli  chcemy  też 
chronić przed zalaniem łąki, to o wiele więcej.

Allan jęknął i spojrzał wymownie na swoje pokryte bąblami dłonie.
Clay ściągnął brwi.
–  Czoło  fali  powodziowej  ma  tu  dotrzeć  w  ten  weekend.  Zdążylibyśmy  przez  cztery  dni 

napełnić piaskiem tyle worków, gdybyśmy skierowali do tego całą załogę?

Jim pokręcił głową.
–  Nie  możemy  zatrudnić  wszystkich  przy  napełnianiu  worków  –  powiedział.  –  Przecież 

trzeba  jeszcze  przepędzić  krowy  i  przenieść  sprzęt  na  wyżej  położone  miejsca  na  wypadek, 
gdyby przyszła naprawdę wysoka woda. Do tego też potrzeba ludzi.

– Widziałeś już, żeby strumień tak przybrał, Joe? – zwrócił się Clay do starego kowboja.
– Wylał raz porządnie w latach pięćdziesiątych – odparł Joe, patrząc przez kuchenne okno na 

niebo. – Narobił cholernych szkód. Ale nie rwał wtedy tak ostro jak teraz. Nie podoba mi się to.

Michael powiedział coś cichym, niepewnym głosem. Clay spojrzał na niego bystro.
– Co mówiłeś?
–  Powiedziałem,  że  może  należałoby  zbudować  wały  przeciwpowodziowe.  Moglibyśmy 

zwieźć  te  bele  starego  siana  traktorami  nad  strumień,  ułożyć  je  wzdłuż  brzegów  i  przysypać 
ziemią. Poszłoby szybciej niż napełnianie i układanie worków z piaskiem.

Clay przyglądał się przez chwilę synowi.
– Dobra myśl, Mike. Nie zaszkodzi spróbować, zwłaszcza wzdłuż łąk. Weź czterech ludzi i 

zabierz się do tego po południu, dobrze?

Michael,  rad  z  pochwały  ojca,  zarumienił  się  i  zerknął  na  Teresę.  Ale  ta  nie  zwracała  na 

niego uwagi, dalej zajęta skubaniem chleba.

– Hej, Mike! – zawołał do brata Allan. – Przyjmiesz mnie do drużyny? To chyba lepsze od 

tyrania jak dzień długi przy sypaniu piachu do worów.

Michael zawahał się. Jenny obserwowała jego szczupłą, opaloną twarz, zastanawiając się, jak 

też układają się stosunki między braćmi i czy Michael odrzuci prośbę Allana. Teresa również się 
ożywiła i z wyraźnym napięciem czekała na decyzję.

–  Dobra  –  powiedział  w  końcu  Michael.  –  Jak  byś  wziął  ze  sobą  Dave'a  i  Myrona,  to 

pozostałoby nam dokooptować jeszcze tylko jednego.

Teresa  wydęła  pogardliwie  usta.  Przystąpiła  do  metodycznego  przenoszenia  naskubanych 

okruchów  chleba  z  talerzyka  do  ust.  Żuła  je  z  niesmakiem,  jakby  to  nie  był  świeżutki,  ciepły 
jeszcze chleb, lecz tektura.

Bridget  jadła  w  milczeniu.  Jenny,  popatrując  ukradkiem  na  księgową,  dostrzegła  na  jej 

twarzy napięcie i niepokój. Bridget wyglądała na przybitą i czymś zafrasowaną.

Może  to  obawa  przed  powodzią,  pomyślała  Jenny,  a  może  stres  wywołany  kontrolą.  Ale 

przecież, sądząc po skrupulatności, z jaką prowadzone są księgi rancza, Bridget nie ma się czego 
obawiać.

background image

Z drugiej jednak strony, po wstępnym przejrzeniu rachunków, w Jenny zaczynało się budzić 

podejrzenie, że ktoś z kierownictwa rancza nie ma jednak czystego sumienia.

Na razie odpędziła od siebie tę myśl. Na wyciąganie wniosków przyjdzie czas po zbadaniu 

wszystkich dokumentów.

– Ten deszcz – mówił Jim do Claya – zdejmie nam chociaż na jakiś czas z głowy problem z 

tą  studnią  na  Bylicowych  Polach.  Oba  zbiorniki  są  pełne  i  co  najmniej  do  sierpnia  nie  będzie 
trzeba pompować wody do koryt.

– To dobrze. – Clay znowu zerknął na Jenny. – Bo skoro izba skarbowa domaga się ode mnie 

więcej pieniędzy z podatków, to w tym roku nie stać by mnie było na drążenie nowej studni. I 
krowy musiałyby chodzić o suchym pysku.

Wszystkie  oczy  zwróciły  się  na  Jenny  i  zrobiło  jej  się  nieswojo.  Z  całą  wyrazistością 

przypomniała sobie, w jak niezręcznej roli występuje na ranczu.

– Skoro już o tym mowa, to jak przebiega kontrola?
–  spytała  Maura  niby  to  od  niechcenia,  ale  Jenny  zdążyła  się  już  zorientować,  że  ta 

nonszalancja to tylko kamuflaż dla wyostrzonego intelektu. – Natrafiłaś w naszych księgach na 
jakieś głęboko skrywane, mroczne tajemnice?

– Dopiero zaczęłam – odezwała się cicho Jenny. – Za wcześnie, żeby coś wyrokować. Mogę 

tylko powiedzieć – tu zerknęła na Bridget – że księgi są prawidłowo prowadzone.

Bridget spłonęła rumieńcem, lecz zaraz znowu sposępniała i spuściła wzrok na talerz.
– Ile ci trzeba czasu, żeby dojść do jakichś wniosków?
– spytał Clay.
–  Myślałam,  że  skończę  do  czwartkowego  popołudnia  –  powiedziała  –  ale  nie  zdawałam 

sobie  w  pełni  sprawy  ze  skali  prowadzonych  przez  ciebie  operacji.  W takim  układzie  może  to 
potrwać nawet do piątku. Mam nadzieję, że nie sprawię zbytniego kłopotu.

Słowa  te  nawet  dla  niej  samej  zabrzmiały  nieszczerze.  Była  tu  jak  piąte  koło  u  wozu, 

zwłaszcza teraz, kiedy całe ranczo przygotowywało się do walki z żywiołem.

Clay jednak skinął uprzejmie głową.
– Jesteś mile widzianym gościem. Mama pokazała ci już twój pokój?
Maura pokręciła głową.
– Nie miałam jeszcze okazji – powiedziała. – Zainstalowałam cię na górze, w żółtej sypialni 

– zwróciła się do Jenny. – Będzie ci tam wygodnie. Joe przeniesie zaraz twoje rzeczy do domu.

– Dziękuję – bąknęła Jenny. – To bardzo uprzejme z waszej strony. – Odchrząknęła. – Nie 

wiem, czy mam wszystko, co potrzeba na całotygodniowy pobyt. Może będę musiała zadzwonić 
do mojego dziadka i poprosić go, żeby dowiózł mi jutro trochę rzeczy.

– Twoim dziadkiem jest, o ile się nie mylę, Paddy McKenna? – Maurze rozbłysły oczy.
– Tak.
– Bardzo chciałabym go poznać – oznajmiła ciepło.
–  Zawsze  go  podziwiałam.  Jeśli  mam  być  szczera,  to  nawet  się  w  nim  podkochiwałam  –

dodała. – Ale widziałam go tylko na zdjęciach w gazetach.

background image

Allan zachichotał i poklepał babkę po ramieniu.
– Ale z ciebie numer, babciu – powiedział wesoło.
Maura puściła tę uwagę mimo uszu i uśmiechnęła się do Jenny.
– Przekaż dziadkowi, że czekamy tu na niego jutro wieczorem z kolacją – powiedziała.
– Dziękuję. Na pewno się ucieszy.
Polly  stawiała  właśnie  przed  stołownikami  grubo  pokrojone  porcje  szarlotki.  Gdy  Jenny 

ugryzła pierwszy kęs, przemknęło jej przez myśl, że sądzone jej chyba przybrać przez ten tydzień 
na  wadze.  Jutro  rano  będzie  musiała  wstać  wcześnie  i  pobiegać,  żeby  spalić  te  kalorie. 
Perspektywa joggingu na prerii tak ją podnieciła, że mimowolnie się uśmiechnęła.

I  znowu  poczuła  na  sobie  badawczy  wzrok  Claya  Aldersona.  Zmieszana,  poprawiła  się  na 

krześle.

Nie  przypominał  żadnego  z  mężczyzn,  których  znała.  Siedział  u  szczytu  stołu,  rzadko  się 

odzywając,  a  odnosiło  się  wrażenie,  jakby  brał  udział  we  wszystkich  rozmowach,  i  w  ogóle 
dawało się wyczu愿e jest tu osobą dominującą.

Pomyślała  o  swoim  zmarłym  narzeczonym.  Steve,  gdyby  tu  był,  przyjąłby  na  siebie  rolę 

duszy  towarzystwa,  rozprawiał  ze  swadą  o  przygodach,  jakie  przeżył,  imponował  kobietom, 
epatował mężczyzn swoimi wyczynami.

W  towarzystwie  Steve'a  Jenny  zazwyczaj  milczała,  przytłoczona  jego  elokwencją  i 

błyskotliwością. Ale nie było jej z tym źle; do szczęścia wystarczała jej świadomość, że spośród 
wszystkich kobiet wybrał właśnie ją.

Teraz  przyłapała  się  na  tym,  że  ma  wątpliwości,  czy  Steve  wydawał  się  innym  tak  samo 

cudowny jak jej. Spróbowała sobie przypomnieć, jak wyglądał, i przed oczami stanęła jej tylko 
jego twarz z fotografii, którą trzymała na biurku w pracy.

Uświadomiła  sobie  z  dreszczykiem  paniki,  że  zapomniała  zabrać  tę  fotografię,  choć 

zazwyczaj  wszędzie  ją  z  sobą  woziła.  Stawiała  zdjęcie  na  nocnym  stoliczku  i  zasypiając  w 
obcych miejscach, patrzyła na Steve'a, wspominała jego pieszczoty, jego pocałunki...

Clay  Alderson  znowu  na  nią  zerknął.  Spojrzenie  miał  przeszywające  i  trochę  rozbawione, 

zupełnie jakby czytał w jej myślach. Jenny spuściła oczy na talerz, modląc się w duchu, by ten 
posiłek dobiegł wreszcie końca.

Z liczbami o wiele łatwiej obcować niż z ludźmi, pomyślała tęsknie.
W  takim  jak to  rozdyskutowanym, podnieconym towarzystwie  czuła się zawsze nieswojo  i 

niepewnie, za to z liczbami była za pan brat. Chciała już wrócić do biura, uciec od tego tłumu, 
zagłębić się ponownie w rachunkach.

background image

Rozdział 6

Na szczęście wszystko wskazywało na to, że do końca dnia nie będzie już padać. Po lunchu 

Clay  wyszedł  z  domu;  włożył  kapelusz,  zbiegł  po  schodach  z  werandy  i  skierował  się  do 
zaparkowanej nieopodal ciężarówki.

Tyle  miał  do  zrobienia,  że  nie  wiedział,  od  czego  zacząć.  Trzeba  było  przydzielić  pracę 

robotnikom,  zorganizować  brygady  do  napełniania  worków  piaskiem,  przygotować  awaryjne 
plany na wypadek totalnej katastrofy.

Zatopiony w myślach siadł za kierownicę.
Pomysł  Mike'a,  żeby  zbudować  wał  przeciwpowodziowy  z  bel  sprasowanego  siana,  był 

świetny,  ale  trzeba  go  było  jeszcze  dopracować.  Gdyby  miały  na  to  pójść  dobrej  jakości 
zeszłoroczne bele, to już lepiej pozwolić, żeby strumień zalał łąki i zniszczył tegoroczne trawy. 
Chyba że...

Z zamyślenia wyrwało go stukanie w przednią szybę. Obok ciężarówki stał Jim Cole. Clay 

gestem dał mu znak, żeby wsiadł.

Brygadzista  usadowił  się  w  fotelu  pasażera  i  z  ciężkim  westchnieniem  wyciągnął  przed 

siebie długie nogi.

– No więc co robimy?
– Po pierwsze, szkoda czasu na bawienie się z tą zepsutą prasą – odparł stanowczo Clay. –

Strumień za szybko przybiera.

– Skoro Joe twierdzi, że woda będzie się dalej podnosić – powiedział brygadzista – to lepiej 

bierzmy się do budowania tych wałów. Jego prognozy pogody zawsze się sprawdzają.

– Powódź to straszna rzecz – mruknął Clay, bębniąc palcami w kierownicę. Myślał z troską o 

zagrodach  i  zabudowaniach  gospodarczych  wielkiego  rancza.  –  Woda  wdziera  się  wszędzie  i 
powoduje ogromne szkody. A nawet kiedy się cofnie, to jeszcze nie koniec, bo trzeba wszystko 
czyścić z tego cholernego szlamu.

Brygadzista pokiwał głową.
– To od czego zaczynamy?
– Przede wszystkim trzeba zadbać o domy. Zajmiesz się tym, Jim, dobrze? Zbierz tylu ludzi, 

ilu uznasz za stosowne, oceń, które budynki są bezpośrednio zagrożone, i zabezpiecz je od strony 
strumienia workami z piaskiem.

Nie  wolno  dopuścić,  żeby  woda  zalała  piwnice.  Miejmy  nadzieję,  że  nie  trzeba  będzie 

ewakuować ludzi.

– Rozumiem. A przepędzania bydła i przenoszenia maszyn niech dopilnuje Joe.
– Dzięki, Jim – powiedział Clay. – Bez ciebie nie dałbym sobie rady.
Brygadzista machnął lekceważąco ręką.
– Wykorzystasz pomysł Mike'a na zabezpieczenie łąk?
– Właśnie się nad tym zastanawiam. Chyba poproszę Joe'ego, żeby...
Clay  urwał  w  pół  zdania  na  widok  Bridget  wychodzącej  z  domu  w  towarzystwie  młodej 

rewidentki. Zatrzymały się na werandzie, by dokończyć rozmowę z wesołą, ożywioną Maura.

background image

–  Niezła  sztuka  z  tej  buchalterki.  –  Jim  chłonął  pożądliwym  wzrokiem  wysoką,  smukłą 

sylwetkę kasztanowowłosej Jenny. – Nie miałbym nic przeciw, żeby ktoś taki grzał mnie nocami 
w mojej chacie.

Clay stłumił w sobie irytację.
– Ta kobieta jest tutaj służbowo – burknął. – Zostaw ją lepiej w spokoju, Jim.
Brygadzista zerknął na szefa z szerokim uśmiechem.
– Daj spokój, Clay. Musisz przyznać, że z niej babka pierwsza klasa.
– Owszem, niczego sobie. – Clay też się uśmiechnął. – I dlatego trzymaj się od niej z dala, 

podrywaczu.

– Mówisz poważnie?
–  Jak  najpoważniej.  Dopóki  tu  jest,  masz  ją  zostawić  w  spokoju.  Kiedy  wyjedzie,  to  jeśli 

dalej będziesz zainteresowany, możesz do niej zadzwonić.

Jim zachichotał i rozwalając się w swobodnej pozie w fotelu pasażera, naciągnął głębiej na 

oczy sfatygowanego stetsona.

– Zrozumiano? – zapytał Clay.
– A jakże, zrozumiano – wymruczał brygadzista, nie przestając się uśmiechać. – Ale z góry 

uprzedzam, że jak dziewczyna sama do mnie przyjdzie, to nie zatrzasnę jej drzwi przed nosem.

Zamilkli  i  odprowadzali  obaj  wzrokiem  Jenny  i  Bridget  oddalające  się  drogą  w  kierunku 

budynku biura. Dzień był ciepły i parny po deszczu. Jenny zatrzymała się i zdjęła kurtkę, zostając 
w  żółtej  koszulce  wepchniętej  w  spłowiałe  dżinsy:  Była  szczupła  w  talii,  pod  bawełnianą 
koszulką rysowały się jędrne piersi.

Jim gwizdnął cicho.
–  Wstrzymam  się,  jak  mówisz,  do  przyszłego  tygodnia  –  powiedział  do  szefa  –  ale  potem 

zobaczysz! Dziewczyna ani się obejrzy, jak będzie moja.

Clay  nie  zwracał  uwagi  na  paplaninę  Jima.  Całą  jego  uwagę  przyciągała  teraz idąca  drogą 

Jenny. Jej włosy lśniły w słońcu czerwienią, wprost płonęły na tle żółtej koszulki i zieleni drzew. 
Zauważył, że celowo zwalnia kroku przez wzgląd na Bridget i pochyla się lekko do mówiącej coś 
księgowej.

Ładna, pomyślał.
I natychmiast zrobiło mu się głupio.

Clay  podwiózł  brygadzistę  do  stodoły,  pod  którą  ten  zostawił  swoją  ciężarówkę,  a  potem 

pojechał  do  wiat,  składających  się  z  dachu  podpartego  wysokimi  pałami,  w  których 
przechowywano siano.

Takie zapasy paszy trzymał każdy ranczer. Karmiło się nią bydło w zimie, kiedy pastwiska 

przykrywała  gruba  na  metr  warstwa  śniegu,  jak  również  w  lecie,  podczas  suszy,  kiedy  słońce 
wypalało trawę na wiór.

Ranczer  bez  takiego  zapasu  był  jak  biznesmen  bez  kapitału  obrotowego.  Stawał  się 

uzależniony od bankowych kredytów i wspaniałomyślności sąsiadów. A Clay Alderson nie chciał 
być od nikogo zależny.

Przy  wiacie,  obok  której  stał,  zatrzymała  się  ciężarówka  Michaela.  Chłopak  wysiadł  i 

podszedł do ojca. Za nim postępowali Allan i dwaj młodzi, krzepcy robotnicy.

background image

–  Sporo  z  tych  bel  ma  już  trzy  albo  i  cztery  lata  ~  odezwał  się  Clay  do  starszego  syna.  –

Nadają się najwyżej na ściółkę.

– Wiem. – Michael kopnął czubkiem buta poczerniały stos paszy. – A więc można je zużyć 

na wał przeciwpowodziowy?

– Tak myślę. – Clay uśmiechnął się. – A w ogóle to wiesz, jak się taki wał buduje, Mike?
–  Wczoraj  wieczorem  porobiłem  szkice  –  odparł  Michael.  –  Jeśli  ułożymy  trzy warstwy  –

pierwsza szeroka na trzy bele, druga na dwie, a trzecia pojedyncza – i przysypiemy je ziemią, to 
taki  wał  powinien  długo  wytrzymać,  jeśli  wcześniej  ziemia  będzie  miała  ze  dwa  dni  na 
wyschnięcie.

Clayowi  nie  wiedzieć  czemu  przyszło  do  głowy  pytanie,  co  też  robiła  ponura  Teresa  w 

czasie,  gdy  Mike  projektował  wały.  Po  pracy  zwykle  nie  odstępowała  chłopaka  na  krok. 
Naprzykrzała  mu  się  tak,  że  w  końcu  dawał  za  wygraną  i  zabierał  ją  do  miasta  na  „szukanie 
rozrywki", jak to nazywała.

Spojrzał ponad ramieniem Mike'a na pozostałych trzech chłopców.
–  Mike  wie,  jak  stawiać  wały  –  powiedział  do  nich,  ale  zwracał  się  przede  wszystkim  do 

Allana. – On będzie kierował, a wy macie go we wszystkim słuchać. Zrozumiano?

Dave i Myron kiwnęli skwapliwie głowami.
– Allan? – spytał Clay.
– Jasne – odparł wesoło Allan. – Mam robić, co Mike mi każe. Mike jest tu szefem.
Clay przyjrzał się uważnie twarzy młodszego syna.
– Dobrze. I nie zapomnij o tym – poprosił.
Zostawił chłopców i wrócił do swojej ciężarówki.
Wsiadając za kierownicę, zobaczył we wstecznym lusterku, jak wchodzą pod wiatę.
Miał mnóstwo roboty, ale wracając drogą nad strumieniem, przyhamował w pewnej chwili i 

zjechał  na  pobocze.  Wysiadł  z  ciężarówki  i  wszedł  na  małą  polankę  otoczoną  ogrodzeniem  z 
kutego żelaza.

Cmentarzyk  rancza  był  zadbany.  Rosły  tu  krzewy  dzikiej  róży,  kołysały  się  na  wietrze 

stokrotki.  Zwieszające  się  nisko  gałęzie  amerykańskiej  topoli  rzucały  cień  na  omszałe  płyty 
nagrobne.

Clay otworzył  furtkę  i  ruszył  alejką  wzdłuż  grobów,  mijając mogiły  ojca,  dziadka, wujów, 

ciotek i swojego młodszego brata Michaela, który zmarł na białaczkę, kiedy on miał dziewięć lat.

Zatrzymał się przed stosunkowo nowym nagrobkiem z białego marmuru usianego różowymi 

ziarnkami.

Napis głosił:

Suzanne Elaine Alderson.

Ukochana córeczka Claytona i Eleanor Aldersonów.

1984-1986.

Była radością naszego życia.

background image

Clay zdjął kapelusz i obracając go w dłoniach, zapatrzył się w nagrobek. Upłynęło już wiele 

lat  od  dnia,  kiedy  ostatni  raz  płakał  nad  mogiłą  Suzy,  ale  dzisiaj  łzy  znowu  napłynęły  mu  do 
oczu.

Podniósł głowę i spojrzał na spieniony potok. Poziom wody od rana wyraźnie się podniósł. 

Czy cmentarzykowi również grozi zalanie? Clay powiódł wzrokiem po nagrobkach i potrząsnął 
głową.

Nie, nie będzie  kierował  łudzi  do ratowania  rodzinnego  cmentarza. Żyjący są ważniejsi.  O 

nich przede wszystkim trzeba teraz myśleć.

Wyszedł  z  cmentarza  i  pojechał  do  głównych  zabudowań  rancza.  Dołączył  tam  do  grupy 

zmęczonych  robotników,  którzy  pod  jedną  ze  stodół,  wspomagani  przez  żony  i  dzieci,  sypali 
ofiarnie piach do tysięcy worków.

Spędził tam całe  popołudnie,  świadom,  że widok  szefa  pracującego  z nimi  ramię  w  ramię, 

angażującego się osobiście w ratowanie domów nad rzeką, dodaje tym ludziom otuchy.

Ale pracując, myślał wciąż o Jenny i o tym, co sprowadziło ją na ranczo.
Nie  był  głupi,  od  dawna  dręczyły  go  złe  przeczucia  w  związku  ze  stanem  finansów 

gospodarstwa.  W  zestawieniach  bilansowych  coś  mu  brzydko  pachniało,  zignorował  jednak 
występujące w nich niezgodności. Zaufał swemu doradcy podatkowemu i księgowej, tłumacząc 
sobie, że gdyby coś rzeczywiście było nie w porządku, dawno zwróciliby mu na to uwagę.

Teraz docierało do niego, że postąpił nierozważnie, że być może popełnił fatalny błąd.
Należało,  nie  czekając  na  interwencję  izby  skarbowej,  wynająć  niezależnego  biegłego 

rewidenta, który zbadałby dogłębnie sprawę i ustalił, z czego wynika ten spadek dochodów. Ale 
Clay zawsze miał coś ważniejszego na głowie, a sama myśl, że ktoś z pracowników robi za jego 
plecami  jakieś  finansowe  machlojki,  wydawała  mu się  tak  przykra  i  niedorzeczna,  że  odkładał 
wciąż wyjaśnienie problemu na później.

No i doczekał się. Obecność tej spokojnej, kompetentnej i dziwnie nieprzejednanej, choć tak 

młodej i atrakcyjnej rewidentki, działała Clayowi na nerwy. Jenny McKenna była jak maszyna do 
przeglądania ksiąg, zainstalowana w jego biurze.

Rzucało się też w oczy, że jest niewrażliwa na męskie awanse. Jim Cole był przekonany, że 

bez  trudu  zdobędzie  jej  względy,  ale  Clay  miał  co  do  tego  poważne  wątpliwości.  Ze  sposobu 
bycia młodej rewidentki przebijała jakaś rezerwa, sugerująca, że wszelkie próby nawiązania z nią 
bliższej znajomości skazane są z góry na niepowodzenie.

Clayowi przypomniało się oprawione w ramki zdjęcie, które widział na jej biurku. Skoro je 

trzyma,  to  pewnie  kocha  wciąż  tego  swojego  alpinistę.  I  między  innymi  stąd  ta  jej 
nieprzystępność.

Przyłapał  się  na  tym,  że  jest  trochę  zazdrosny  o  tego  nieżyjącego  mężczyznę.  Bo  musiał 

przed sobą przyznać, że Jenny mu się podoba.

Zażenowany swoimi  myślami,  przerwał  pracę,  wsparł  się  na  łopacie,  zdjął  kapelusz  i  otarł 

przedramieniem spocone czoło. Jedno z dzieci, które przewoziły na wózkach napełnione worki, 
podało mu szklankę wody. Wychylił ją duszkiem i powrócił do pracy.

Z nową energią zaczął sypać łopatą piasek do worków, starając się nie  myśleć o  zielonych 

oczach Jenny i jej nieśmiałym uśmiechu, o jej smukłej, gibkiej sylwetce i kształtnych piersiach 
wypychających żółtą koszulkę.

Ani o tym, że niedługo zasiądzie z nią do kolacji.

background image

Ale  jak  tu  o  niej  nie  myśleć,  skoro  najprawdopodobniej  kobieta  ta  wkrótce  powie  mu  o 

funkcjonowaniu jego rancza coś, czego nie chce usłyszeć.

Jenny była tak zaabsorbowana pracą, że nie od razu zwróciła uwagę na dziwne zachowanie 

Bridget, usiłującej ściągnąć na siebie jej wzrok.

– Hmm? – mruknęła w końcu, odrywając oczy od monitora, by zapisać kilka uwag w notesie.
–  Wychodzę  –  powiedziała  Bridget,  sięgając  po  sweterek  i  torebkę.  –  Dochodzi  wpół  do 

piątej. Idę do domu zobaczyć, czy obłożyli go już tymi workami z piaskiem.

–  Dobrze  –  wymruczała  Jenny,  nie  podnosząc  na  nią  wzroku.  –  Więc  zobaczymy  się  na 

kolacji?

Bridget pokręciła głową.
– Wieczorami bywam tam tylko przy specjalnych okazjach. Przeważnie sama robię sobie coś 

w domu albo idę do garkuchni.

– Do garkuchni?
–  Jest  tu  małżeństwo,  które  przyrządza  posiłki  dla  wszystkich  samotnych  pracowników 

rancza. Można tam naprawdę smacznie zjeść.

–  A  rzeczywiście.  Widziałam w  twojej  dokumentacji  ich faktury za zakupione produkty.  –

Na myśl o  kolacji sam na  sam z rodziną Aldersonów  Jenny przeszedł zimny dreszcz. – To kto 
będzie dziś wieczorem w głównym budynku?

Bridget zastanowiła się.
– Trudno przewidzieć. Mike z Teresą jeżdżą zwykle wieczorami do miasta, a Allan lubi jeść 

w garkuchni z pracownikami rancza.

Jenny  stanęła  przed  oczami  duża  jadalnia  z  masywnym,  rzeźbionym  dębowym  stołem  i 

krzesłami, którą widziała przez otwarte drzwi. Spróbowała sobie wyobrazić siebie spożywającą 
tam posiłek w towarzystwie Claya Aldersona i jego matki.

– t – No a Polly mówi – ciągnęła Bridget – że Maura w większość dni roboczych jada kolację 

w swoim pokoju przy telewizji, czyli może wypaść tak, że będziesz tylko ty i Clay.

Boże kochany, pomyślała, spraw, żeby się nie okazało, że będę tam tylko z Clayem. Proszę 

na wszystko...

– Potrzebujesz jeszcze czegoś ode mnie? – spytała Bridget.
Jenny podniosła na nią wzrok znad biurka zawalonego stosami rachunków i skoroszytów.
–  Raczej  nie.  Przeglądam  teraz  zeznania  podatkowe  z  ubiegłych  lat  i  mam  tu  chyba 

wszystko, co mi trzeba.

Bridget zatrzymała się w progu.
– Długo zamierzasz pracować?
– Nie. Polly mówiła, że kolacja jest o siódmej.
– Zamknij drzwi, jak będziesz wychodziła, dobrze?
– Oczywiście. – Jenny uśmiechnęła się do księgowej, Bridget odwzajemniła  się jej bladym 

uśmiechem i wyszła.

Jenny  wstała  zza  biurka  i  zbliżyła  się  do  okna.  Księgowa  oddalała  się  jakaś  zgaszona, 

przygarbiona, ledwie powłócząc nogami, jakby całkiem opuściły ją siły.

Nie ma się czemu dziwić, pomyślała Jenny, wracając do stosu skoroszytów. Nie ulegało już 

dla niej wątpliwości, że na ranczu nad Topolowym Strumieniem dochodzi do jakichś poważnych 

background image

malwersacji.

Liczb  nie  da  się  oszukać.  Przestudiowała  dokładnie  dokumentację,  cofając  się  daleko  w 

przeszłość. Przez lata, aż do niedawna,  ranczo funkcjonowało  bez większych perturbacji i było 
dobrze zarządzane. Po latach chudych następowały okresy prosperity i cykl ten powtarzał się z 
dającą  się  dosyć  dokładnie  przewidzieć  regularnością,  a  wydatki,  jeśli  nie  brać  pod  uwagę 
inflacji, utrzymywały się na mniej więcej stałym poziomie.

A  potem,  w  dwóch  ostatnich  latach  podatkowych,  zyski  spadły  raptownie  bez  żadnej 

uzasadnionej przyczyny. Ziemi kupowano niewiele, wydatki i fundusz płac nie zmieniły się, ceny 
bydła wzrosły. A jednak po stronie przychodów brakowało co najmniej trzystu tysięcy dolarów, i 
Jenny nie mogła ich nigdzie znaleźć.

Clay Alderson tłumaczył  jej, że prowadzenie  rancza to interes cykliczny i sugerował, że te 

brakujące przychody zostały pewnie w coś zainwestowane.

Może rzeczywiście tak myślał...
A może tylko udawał głupiego, asekurował się w ten sposób na wypadek, gdyby postawiono 

mu zarzut ukrywania dochodów.

Jenny  wprowadziła  do  komputera  jeszcze  kilka  liczb  i  marszcząc  czoło,  zapatrzyła  się  w 

ekran. Myślała o ludziach, którzy pracowali w tym odizolowanym od świata miejscu.

Bridget  musiała  zauważyć  niezgodność,  mimo  że  przejmowanie  się  wysokością  zysków  i 

strat nie należało do obowiązków księgowej. Ona miała tylko rzetelnie prowadzić dokumentację, 
księgować  wszystkie  wydatki  i  przychody  rancza,  a  następnie  odsyłać  księgi  do  biura 
rachunkowego w Calgary, które wypełniało roczne zeznania podatkowe.

Ale przecież Bridget nie jest nowicjuszką. Prowadzeniem księgowości rancza zajmuje się od 

trzydziestu lat. Dlaczego nic nie powiedziała, kiedy zauważyła, że przez ostatnie dwa lata zyski 
spadają, pomimo że wydatki utrzymują się na niezmiennym poziomie?

Jenny trudno było sobie wyobrazić Bridget Carlyle okradającą swego pracodawcę. Miała już 

w swej  karierze do czynienia z niejednym  złodziejem w białym kołnierzyku i Bridget w żaden 
sposób nie pasowała do  tej kategorii ludzi. Żyła skromnie i samotnie, i była bez reszty oddana 
swojemu szefowi.

Stanowczo nie  jest  typem  defraudantki,  chyba  że  prowadzi jakieś  sekretne,  drugie  życie,  o 

którym nikt nie ma pojęcia.

Mimo  to  głównymi  podejrzanymi  pozostawali  nadal  Clay  i  Bridget.  To  oni  mieli  przecież 

najłatwiejszy i praktycznie nieograniczony dostęp do ksiąg. Co jednak nie oznacza, że dostępu do 
nich nie mogli mieć też inni pracownicy rancza.

Z  punktu  widzenia  współczesnych  norm  prowadzenia  rachunkowości  księgi  Topolowego 

Strumienia z pewnością nie należały do najlepiej zabezpieczonych.

Jednak Jenny nie przyjechała tutaj szukać winowajcy. Jej zadaniem było tylko  wyjaśnienie 

natury stwierdzonych nieprawidłowości oraz rozpracowanie mechanizmu ich powstawania, a na 
koniec sporządzenie raportu pokontrolnego. Dopiero na podstawie tego raportu władze federalne 
decydowały o wszczęciu urzędowego śledztwa i postawieniu określonych zarzutów.

Jenny  poczuła,  że  zaczynają  boleć  głowa.  Wpatrywała  się  w  monitor  komputera,  masując 

sobie skronie czubkami palców. Wciąż niewiele  z tego rozumiała.  Liczby na  ekranie stanowiły 
dla niej szyfr, którego nie potrafiła złamać.

background image

Ale była dobrym fachowcem. Tak naprawdę to coś już jej świtało, rysował się pewien trop 

wart zbadania. Defraudacji pieniędzy dokonywano tak sprytnie i w tak zakamuflowany sposób, 
że nie umiała jeszcze wskazać, gdzie wyciekają dochody, ale była pewna, że dojdzie do tego.

To tylko kwestia czasu.

background image

Rozdział 7

Było już po szóstej, kiedy Jenny oderwała się wreszcie od pliku starych zeznań podatkowych 

i  wyszła z biura.  Słońce  nad prerią chyliło się  ku zachodowi, oblewając  drogi i  pola powodzią 
ciemnozłocistego  światła;  wydłużały  się  cienie,  było  cicho  i  spokojnie.  Po  niebie  dryfowały 
puszyste obłoki, odległy horyzont zasnuwała fioletowa mgiełka.

Jenny, napawając się tą sielską scenerią, szła w stronę głównego domu. W górze, opadając i 

wznosząc  się  w  prądach  powietrza,  szybował  jastrząb  z  czerwonym  ogonem.  Ciszę  mąciło 
jedynie odległe, stłumione muczenie bydła i szum pobliskiego strumienia.

Sam strumień jakby trochę przybrał i poszerzył się,
ale  zabudowania  i  zagrody  stały  nadal  nie  zagrożone  w  ciszy  późnego  popołudnia.  Nie 

chciało się wierzyć, że nad ranczem wisi jakieś realne niebezpieczeństwo.

Trudno też uwierzyć, że ktoś mógłby tu popełnić jakieś przestępstwo, pomyślała niewesoło 

Jenny, wstępując na schody.

Zatrzymała  się  przed  szerokimi  drzwiami  wejściowymi  i  zawahała  się.  Jeśli  zadzwoni,  to 

Polly będzie się  musiała oderwać od swoich  zajęć w  kuchni i przejść  przez cały dom, żeby jej 
otworzyć. Po chwili zastanowienia ruszyła wzdłuż werandy, zbiegła po schodkach, obeszła dom i 
zaszła od tyłu.

Jej  oczom  ukazał  się  wyłożony  polnymi  kamieniami  taras  oraz  ogromny,  owalny  basen 

kąpielowy. Okalał je gęsty żywopłot przetykany różanymi krzewami.

Zapukała  do  kuchennych  drzwi  i  uśmiechnęła  się  na  widok  zaskoczonej  miny  Polly,  która 

natychmiast jej otworzyła.

–  Wielkie  nieba,  Jenny!  –  wykrzyknęła  gospodyni.  –  Dlaczego  wchodzisz  kuchennymi 

drzwiami?

– Chciałam ci zaoszczędzić marszu przez cały dom. Wiem, jaka jesteś zapracowana. – Jenny 

weszła do kuchni i pociągnęła nosem. – Co tak smakowicie pachnie?

–  Dziczyzna  w  sosie  winnym.  –  Polly  pokraśniała  z  zadowolenia.  –  Do  tego  będą 

ziemniaczane krokiety i zielony groszek z migdałami. Głodna?

– Jak wilk. Nie wiem, czy doczekam. – Jenny przeszła przez kuchnię. W progu zatrzymała 

się. – Czy Joe znalazł czas, żeby przenieść moje rzeczy?

–  Czekają  już  na  ciebie  w  żółtej  sypialni  na  górze.  Idź  prosto  korytarzem,  na  końcu  są 

schody. Wejdziesz na piętro i pierwsze drzwi po lewej.

– Dziękuję. Czy mam... – Jenny urwała skrępowana. – Czy oni... przebierają się do kolacji?
Gospodyni wybuchnęła gardłowym śmiechem.
–  Wielkie  nieba,  dziecko,  tu  nie  Biały  Dom!  Jak  Clay  się  za  bardzo  utytła  przy  robocie  –

dodała  już  łagodniej  –  to  zmieni  przed  kolacją  dżinsy,  ale  bądź  spokojna,  krawata  ani  sukni 
wieczorowej w naszej jadalni nie uświadczysz.

– To dobrze – odetchnęła Jenny z ulgą. – Bo ja nie przepadam za wieczorowymi sukniami.
Polly popatrzyła na nią z wyraźną aprobatą.
– Od razu widać – stwierdziła.
Jenny uśmiechnęła się do niej, ujęta życzliwością kobiety.
– Kto będzie na kolacji, Polly? – spytała.

background image

Gospodyni zaczęła mieszać sos gotujący się w stojącym na piecu rondlu.
– Ja i Joe jemy zawsze tutaj, w kuchni, a Jim Cole wybiera się dzisiaj z ludźmi od worków z 

piaskiem do garkuchni. Teresa z Michaelem pojechali do miasta...

Urwała, skosztowała sosu i dosypała do rondla szczyptę soli.
– Do Calgary? – zapytała Jenny. – Trochę daleko, jak na parę godzin zabawy.
– Teresę nosi – odparła krótko Polly. – Przez cały dzień bąki zbija, to i nie ma się co dziwić, 

że jak przychodzi wieczór, to dostaje małpiego rozumu.

W  tym  momencie  Jenny  przypomniała  sobie,  że  po  raz  pierwszy  zobaczyła  znudzoną, 

zblazowaną przyjaciółkę starszego syna Claya przy komputerze, na którym prowadzona była cała 
księgowość rancza...

– A Maura z Allanem jedzą dzisiaj kolację na górze, przed telewizorem, Oglądają transmisję 

z rodeo w Cheyenne.

Polly  wskazała  na  leżące  na  stole  dwie  tace  z  talerzykami  i  srebrnymi  sztućcami.  Jenny 

zasępiła się.

– To znaczy...
– Że w jadalni będziesz chyba sama z Clayem – dokończyła za nią Polly. Podeszła z rondlem 

do  tac,  nałożyła  na  talerzyki  po  medalionie  dziczyzny,  polała  je  sosem  i  dodała  po  porcji 
ziemniaczanych krokietów posypanych pietruszką. – Ucieszy się, że będzie miał wreszcie jakieś 
towarzystwo.

Jenny  usłyszała,  jak  otwierają  się,  a  potem  zamykają  drzwi  frontowe.  Rozległy  się  kroki. 

Mruknęła coś pod nosem do Polly i puściła się pędem w stronę schodów. Biorąc po dwa stopnie 
naraz, wbiegła na górę i wpadła do żółtej sypialni.

Pokój  był  tak  samo  piękny  i  gustownie  urządzony  jak  cała  reszta  domu.  Na  błyszczącym, 

dębowym  parkiecie  leżał  dywan  z  frędzelkami,  pod  wychodzącym  na  prerię  oknem  stała 
ławeczka z obitym skórą siedziskiem, a nad małym kamiennym kominkiem wisiał obraz Charlesa 
Russella.

Jenny podeszła do obrazu i podziwiała go przez chwilę. Ciekawa była, czy to oryginał. Miała 

nadzieję,  że  nie,  bo  nieswojo  by  się  czuła,  śpiąc  w  pokoju,  w  którym  znajduje  się  coś  tak 
cennego.

Rozebrała  się  szybko  i  wszedłszy  pod  prysznic,  wróciła  myślami  do  paradoksu 

funkcjonowania  rancza  Claytona  Aldersona.  Taka  sytuacja  nie  była  jej,  rzecz  jasna,  obca. 
Spotykała  się  już  w  swojej  karierze  z  podobnymi  przedsiębiorstwami,  które,  chociaż  warte 
mnóstwo pieniędzy, cierpiały na brak kapitału obrotowego.

Sprzedając  ranczo,  Clay,  nawet  po  spłaceniu  tego,  co  był  winien  bankom,  zostałby 

wielokrotnym  milionerem.  Ale  dopóki  siedzi  na  swoim  ogromnym  gospodarstwie,  to  całkiem 
możliwe, że aby związać koniec z końcem w latach chudych, musi wyprzedawać rodzinne srebra 
albo jakieś bezcenne dzieła sztuki.

Albo ukrywa część zysków, by nie odprowadzać od nich podatków.
Jenny wyszła z łazienki i otworzyła walizkę. Długo patrzyła na jej zawartość, zastanawiając 

się, co na siebie włożyć.

Wybór  miała  niewielki.  Nie  spodziewała  się,  że  przyjdzie  jej  jeść  kolację  we  dwoje  z 

gospodarzem w pokoju obstawionym rzeźbami Remingtona.

background image

W końcu zdecydowała się na prostą białą bluzkę i spódnicę khaki. Wyszczotkowała włosy, 

wpięła w uszy parę miedzianych kolczyków i z ociąganiem zeszła po schodach na parter.

Clay był już w jadalni. Siedział samotnie u szczytu stołu i sączył wino. Miał na sobie ciemną 

koszulę, spłowiałe niebieskie dżinsy i mokasyny. Też najwyraźniej wziął prysznic, bo włosy miał 
jeszcze wilgotne i widać na nich było ślady ząbków grzebienia.

Nie zauważył jej, kiedy zatrzymała się niepewnie w progu, skorzystała więc z okazji, by mu 

się  przyjrzeć.  Miał  wyraziste  rysy  twarzy,  ładnie  wykrojone  usta,  i  zasępioną  minę.  Clay 
Alderson siedzący samotnie w swoim pięknym starym domu zrobił na niej wrażenie człowieka 
zmęczonego i dziwnie bezradnego.

Kiedy w końcu podniósł wzrok i dostrzegł ją, zmieszała się, zupełnie jakby przyłapano ją na 

podglądaniu.

– Witaj, Jenny – powiedział i kiedy weszła do pokoju, w jego oczach pojawił się podziw.
Lecz trwało to tylko moment. Zaraz potem powrócił do nich wyraz powściągliwej kurtuazji.
– Dzień dobry. – Jenny usiadła i rozłożyła sobie na kolanach lnianą serwetkę. – Wygląda na 

to, że dziś wieczorem każdy je osobno.

Całe  szczęście,  że  Polly  nie  nakryła dla  niej  na  drugim  końcu  stołu.  Bardzo  głupio  by  się 

czuła,  siedząc  trzy  metry  od  Claya  i  prowadząc  konwersację  podniesionym  głosem,  żeby  być 
słyszaną.  Jej  talerz  stał  z  boku  stołu,  na  tyle  blisko,  by  swobodnie  rozmawiać,  a  jednocześnie 
wystarczająco daleko, by nie czuła się skrępowana.

–  Często  jadam  kolacje  w  samotności  –  powiedział.  –  Może  masz  ochotę  na  wino?  Polly 

mówi, że to ziflfandel i że pasuje do dziczyzny.

Jenny podsunęła swój kieliszek.
–  Nie  bardzo  znam  się  na  winach  –  przyznała.  –  Poza  tym,  że  bywają  białe  i  czerwone, 

niewiele o nich wiem.

Clay uśmiechnął się i twarz na moment mu złagodniała.
– Tak samo jak ja.
Patrzyła, jak napełnia winem kryształowy kieliszek.
– Tyle jest pięknych rzeczy w tym domu...
– Moja rodzina od dawna w nim mieszka, i każde pokolenie wnosi coś od siebie – wyjaśnił.
– Każde pokolenie?
–  Mój  praprapradziadek  przybył  tu  ze  Szkocji  w  1869  roku,  zaledwie  w  dwa  lata  po 

zawiązaniu Konfederacji. Swego czasu ranczo miało blisko dwieście tysięcy hektarów i sięgało 
aż za granicę Montany. Teraz jest znacznie mniejsze.

–  Ale  wciąż  ogromne.  –  Jenny  upiła  łyczek  wina  i  uśmiechnęła  się  do  Polly,  która  w  tym 

momencie  weszła  do  pokoju  z  dwiema  wielkimi  srebrnymi  tacami.  –  Przez  cały  dzień 
studiowałam księgi, a nadal nie wyrobiłam sobie pełnego obrazu jego funkcjonowania.

Clay przyglądał się, jak Polly rozstawia na stole półmiski zjedzeniem.
–  Tamte  wielkie  rodzinne  rancza  to  już  w  zasadzie  przeszłość.  Teraz  większością  z  nich 

kierują amerykańskie korporacje.

– Coś jeszcze? – spytała gospodyni, wsuwając pod pachę puste już tace.
Clay pokręcił głową.
– Smakowicie to wygląda, Polly/Dziękuję ci.
– Zawołaj, gdybyście czegoś potrzebowali. Siedzimy z Joe'em w kuchni.

background image

Clay  i  Jenny  odprowadzili  uśmiechem  wychodzącą  kucharkę.  Zaległa  cisza  rozpraszana 

jedynie miarowym tykaniem stojącego w kącie dużego, staroświeckiego zegara.

–  Bardzo  samotnie  musisz  się  czuć  –  odezwała  się  Jenny  –  jadając  tu  wieczorami  w 

pojedynkę.

Gdy  popatrzył  na  nią  uważnie,  zapiekły  ją  policzki.  Wcale  nie  zamierzała  poruszać  takich 

osobistych  tematów,  ale  w  tym  mężczyźnie  było  coś,  co  ją  deprymowało,  co  sprawiało,  że 
mówiła rzeczy, które normalnie nie przeszłyby jej przez gardło.

– Tutaj człowiek często czuje się samotnie – powiedział, podsuwając jej jeden z półmisków. 

– Moja żona nienawidziła tej atmosfery. Mówiła, że takie zapomniane przez Boga i ludzi miejsca 
nie są dla kobiet.

Jenny wzdrygnęła się, widząc cień smutku przewijający się przez jego twarz. Ale wkrótce po 

tej emocji nie pozostał najmniejszy ślad; znowu wyparła ją rezerwa.

Zaczynała  sobie  uświadamiać  złożoność  osobowości  tego  mężczyzny,  istnienie  całej  gamy 

uczuć,  które  skrzętnie  skrywał.  Spuściła  wzrok  na  talerz;  najchętniej  wstałaby  już  od  stołu  i 
wyszła.

– Myślałam, że twoja żona pochodziła z rodziny ranczerskiej – wybąkała, odkrawając nożem 

z kościaną rączką kawałek dziczyzny.

Clay pokręcił głową.
– Poznałem ją w  college'u. Byliśmy oboje  bardzo  młodzi,  kiedy się  pobieraliśmy,  i jak się 

okazało, popełniliśmy błąd.

Jenny cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale wszystkie groziły przeniesieniem rozmowy na 

zbyt intymny, w jej odczuciu, poziom. Wolała zachować ostrożność.

– Co studiowałeś? – zapytała.
– Literaturę angielską.
– Naprawdę?
Uśmiechnął się i siateczka kurzych łapek w kącikach jego oczu pogłębiła się.
– Widzę, że jesteś zaskoczona. Zawsze bardzo lubiłem czytać.
– Ja też. – Pod rozbawionym spojrzeniem Claya Jenny znowu spuściła oczy. – Wspaniałą jest 

ta dziczyzna, nie sądzisz?

Mruknął coś na potwierdzenie, a potem powiedział:
– Teresa jest chyba taka sama jak moja żona. Nudzi się tutaj okropnie.
Jenny podniosła na niego oczy.
–  Odnoszę  wrażenie,  że  Teresa...  nie  jest  stworzona  do  życia  na  ranczu  –  powiedziała, 

dziwiąc  się  własnej  arogancji,  która  każe  jej  oceniać  kogoś,  kto  praktycznie  jest  członkiem 
rodziny. Ale Clay skinął głową.

–  Zauważyłaś,  prawda?  –  Westchnął,  obracając  w  palcach  nóżkę  kieliszka.  –  Nie  jestem 

zadowolony, że Mike zadał się z tą dziewczyną. Wszystko się we mnie burzy, kiedy patrzę, jaki 
straszny popełnia błąd...

Jenny przełknęła kęs mięsa. Postanowiła zaryzykować. Zresztą zabawi tu zaledwie kilka dni, 

może więc sobie pozwolić na luksus szczerości.

–  Skoro  nie  pochwalasz  ich  związku  –  powiedziała  –  to  dziwię  się,  że  pozwalasz  im 

mieszkać razem w swoim domu.

Ku jej zaskoczeniu Clay pokiwał głową.

background image

– Tak. Sam się sobie dziwię, ale jeśli dobrze się zastanowić, niewielki mam wybór. Gdybym 

wyprosił Teresę z rancza, Mike poszedłby za nią. Nie wiem, co on widzi w tej dziewczynie, ale 
nie da się ukryć, że ma na jej punkcie obsesję. A ja nie chcę, żeby stąd odchodził, bo tu jest jego 
dom i przyszłość.

Jenny słuchała go zafascynowana.
– Pozbyłbym się ich spod swojego dachu, oddając im któryś z domków – ciągnął Clay – ale 

byłaby to w jakimś sensie milcząca aprobata dla tego związku. Wolę już, żeby Teresa mieszkała 
w dużym domu, i traktuję ją jak gościa.

– I masz nadzieję, że tak jak wszyscy goście, w końcu się wyniesie? – dodała z uśmiechem 

Jenny.

Też się uśmiechnął i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Jenny pierwsza odwróciła wzrok, 

zaniepokojona przyspieszonym biciem serca. Ale przyłapała się na tym, że myśli o jego pięknie 
wykrojonych ustach...

– Telefonowałaś już do dziadka? – spytał.
Jenny skinęła głową, zadowolona ze zmiany tematu.
– Tak, przed zejściem na dół. Przyjeżdża jutro po południu i zostanie na kolację. To bardzo 

miło, że go zaprosiłeś.

– Zaprosiła go  moja matka – Clay sięgnął po bułeczkę – aleja też chętnie  poznam twojego 

dziadka.

– O ile go znam, to pewnie będzie chciał zaraz pomagać przy napełnianiu worków.
– Przyjmiemy jego pomoc z otwartymi ramionami. Potrzebna nam każda para rąk.
– Ty się naprawdę martwisz, prawda? – zapytała.
– Sytuacja jest bardzo poważna. Przede wszystkim muszę chronić przed zalaniem budynki. 

Ale  trzeba  również  pomyśleć  o  bydle,  maszynach  i  zapasach  paszy,  a  wszystko  to  będzie 
zagrożone, jeśli poziom wody podniesie się tak, jak to zapowiadają.

Jenny  znowu  przemknęło  przez  myśl,  że  siedząc  w  biurze  i  przeglądając  księgi  rancza, 

przysparza  temu  człowiekowi  problemów,  których  on  i  bez  niej  ma  teraz  na  głowie  niemało. 
Zaraz jednak skarciła się w duchu za ten zdradliwy odruch współczucia. Musi go zwalczyć, bo 
przecież nigdzie nie jest powiedziane, że sam Clay Alderson nie jest autorem tych problemów i 
nie zasługuje na to, co go w konsekwencji spotyka.

Wolała zmienić temat. Pochwaliła znowu posiłek, a potem dorzuciła ze smutkiem:
–  Ale  będę  musiała  dodatkowo  poćwiczyć,  żeby  spalić  te  kalorie.  Nie  zwykłam  się  tak 

objadać.

–  Wspominałaś,  zdaje się,  że biegasz co  rano z  dziadkiem – zauważył,  sięgając po srebrną 

maselniczkę.

Jenny  skonstatowała  ze  zdziwieniem,  że  Clay  pamięta  taki  szczegół  z  ich  rozmowy  w 

Calgary.

– Tak – przyznała. – Zazwyczaj.
– I jutro rano też idziesz biegać?
Zawahała się.

background image

– Chciałabym, ale nie wiem, czy to możliwe. Nie chcę przeszkadzać. A poza tym źle by było, 

gdybym zabłądziła i trafiła... na pastwisko dla byków albo inne podobne miejsce.

Uśmiechnął się zagadkowo, zupełnie jakby jej słowa coś mu przypomniały.
– Tak – powiedział  – ja  też bym nie chciał, żeby ci się coś takiego przytrafiło. Może więc 

oprowadzę cię jutro po okolicy i pokażę, gdzie możesz sobie bezpiecznie biegać o poranku?

– Chciałbyś biegać ze mną? – zapytała.
Zachichotał. Po raz pierwszy usłyszała jego śmiech.
Przez chwilę wydawał jej się młody, niemal beztroski.
– To nie dla mnie, Jenny – powiedział. – Dosyć się codziennie nagimnastykuję przy pracy.
Popatrzyła na jego szerokie ramiona i pokryte odciskami dłonie.
– To widać.
–  Ale  jeśli  chcesz,  chętnie  wywiozę  cię  w  prerię  i  pokażę  parę  bezpiecznych  tras.  Jaki 

dystans przebiegacie zwykle z dziadkiem?

– Około trzech kilometrów.
W tym momencie do jadalni weszła Polly z kawą i deserem.
– W porządku – powiedział Clay. – Znam idealne miejsce. Na którą się umówimy?
– O szóstej rano nie będzie za wcześnie?
W jego oczach pojawiły się iskierki rozbawienia.
–  W  lecie  o  tej  porze  dawno  już  jestem  na  nogach.  Będę  na  ciebie  czekał  przed  domem, 

zgoda?

– Bardzo ci dziękuję. – Jenny podniosła do ust łyżeczkę z kremem czekoladowym.
– Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? – spytał kurtuazyjnie Clay. – Masz wszystko, czego ci 

potrzeba?

– No... zapomniałam wziąć z sobą jakąś książkę – powiedziała i znowu zrobiło jej się trochę 

głupio. – A nie zasnę bez przeczytania paru stron. Widziałam bibliotekę, kiedy szłam tu dzisiaj 
na lunch...

–  Tak,  jest  w  pokoju  przy  drzwiach  wejściowych,  dosyć  dobrze  zaopatrzona.  Jaki  rodzaj 

literatury lubisz?

Rozmawiali jakiś czas o swoich ulubionych lekturach i autorach. Okazało się, że mają bardzo 

podobne gusty literackie.

W końcu Clay wstał.
– No, było bardzo miło – oświadczył – ale teraz muszę cię przeprosić. Mam jeszcze trochę 

papierkowej  roboty,  a  potem  muszę  sprawdzić,  jak  się  przedstawia  sprawa  z  tymi  workami  z 
piaskiem. Sama wybierz książkę.

Dolał sobie kawy i z filiżanką w ręku wyszedł z jadalni. Jenny odprowadziła go wzrokiem.
Kiedy  zniknął  za  drzwiami,  spuściła  oczy  na  gruby  lniany  obrus.  Gdybym  tak,  pomyślała, 

była tutaj w innych okolicznościach...

background image

Rozdział 8

Nazajutrz  o  świcie  Clay wybrał  się  na  rekonesans.  Szedł  brzegiem  strumienia  w  ukośnych 

promieniach  wschodzącego  słońca  i  wprawnym  okiem  studiował  chmury  gromadzące  się  na 
zachodnim horyzoncie.

Przed  południem  pewnie  znowu  zacznie  padać,  pomyślał.  Tylko  tego  brakowało  –  więcej 

wody, żeby jeszcze bardziej pogorszyć i tak już dramatyczną sytuację.

Nie  łudził  się  już,  że  zagrożenie  minie.  Czoło  fali  powodziowej  miało  tu  dotrzeć  około 

soboty. Była dopiero środa, a Topolowy Strumień już rwał wzburzonym nurtem i w niektórych 
miejscach występował z brzegów.

Nie  przypominał  w  niczym  krystalicznie  czystej  strugi,  która  normalnie  wiła  się  leniwie 

przez  ranczo;  teraz  woda  była  mętna,  niosła  małe  drzewa  i  gałęzie,  a  nawet  kilka  trupów 
zwierząt, zaskoczonych i porwanych przez powódź.

Clay  stanął  nad  wzburzonym  potokiem  i  zamyślił  się.  Zastanawiał  się,  jakie  środki 

zapobiegawcze trzeba zastosować i ile tysięcy worków napełnić jeszcze piaskiem, by zagrodzić 
drogę żywiołowi.

Pomysł Mike'a na zabezpieczenie łąk wydawał mu się coraz bardziej sensowny. Był za niego 

wdzięczny  synowi  i  na  chwilę  doznał  uczucia  ulgi.  Po  raz  pierwszy  od  lat  ktoś  jeszcze,  prócz 
Jima Cole'a,  zdejmował część brzemienia  odpowiedzialności, jakie spoczywało zwykle na jego 
barkach.

Trwało to jednak tylko moment. Los rancza i pracujących na nim ludzi nadal był głównie w 

jego rękach.

Mrużąc  oczy,  spojrzał  pod  wstające  słońce  ku  łąkom.  Z  tej  odległości  wał 

przeciwpowodziowy z przysypanych ziemią bel siana wydawał się żałośnie nieskuteczną zaporą 
dla złowieszczej, rwącej wody.

Mike ze swoją grupą będzie musiał wydłużyć dzień  pracy do wieczora, zadecydował Clay. 

Chłopakowi nic się nie stanie, jeśli na kilka dni zrezygnuje z wieczornych wypadów z Teresą do 
miasta.

Zresztą,  pewnie  nie  będzie  miał  nic  przeciwko  temu.  Clay  dawno  podejrzewał,  że  syn  nie 

gustuje w nocnym życiu Calgary do tego stopnia, co jego dziwaczna przyjaciółka.

Zerknął  na  zegarek,  wrócił  szybko  do  ciężarówki  i  ruszył  w  stronę  domu.  Zaparkował  tuż 

przy bramie wjazdowej.

Umówił  się  z  tą  kobietą  o  szóstej,  więc  nie  powinien  się  spóźnić.  Ale  może  ona  tylko 

żartowała?  Nie  chciało  mu  się  wierzyć,  że  naprawdę  zamierza  zrywać  się  skoro  świt  i  biegać 
samotnie po prerii.

Spojrzał  znowu  na  zegarek  i  zaczął  bębnić  niecierpliwie  palcami  w  kierownicę.  Da  jej 

jeszcze pięć minut, a potem odjeżdża.

Przypomniała  mu  się  siedząca  z  nim  przy  stole  Jenny  w  skromnej  bluzce  i  spódnicy,  ze 

świeżo  umytymi,  lśniącymi  włosami  zaczesanymi  do  tyłu  i  upiętymi  zwyczajnymi  spinkami, 
które tak lubił.

Musiał  przyznać,  że  podoba  mu  się  ta  kobieta.  Podobało  mu  się  jej  zgrabne  ciało,  którego 

kształty  bardziej  ukrywała  niż  eksponowała,  jej  spokojne,  zielone  oczy  i  małomówność, 

background image

wstydliwy uśmiech, mała bruzda między brwiami, kiedy się koncentrowała...

Śniła mu się nawet tej nocy. Na to wspomnienie spłynęła na niego niespodziewanie gorąca 

fala pożądania.

Stał w tym śnie na cmentarzyku nad grobem Suzie. Potem wyszedł z cmentarza i zobaczył 

Jenny  czekającą  na  niego  pod  rosnącą  przy  bramie  topolą.  Była  bosa  i  miała  na  sobie 
przezroczystą ni to suknię, ni koszulę nocną.

Przez zwiewny, połyskliwy materiał prześwitywały piersi z różowymi brodawkami, szczupła 

talia,  krągłe  biodra,  nawet  trójkąt  kasztanowych  włosów  łonowych.  Podpłynęła,  zarzuciła  mu 
ręce  na  szyję,  przywarła  do  niego  półnagim  ciałem.  Osunęli  się  w  aksamitnie  miękką  trawę, 
całując się zachłannie. Zanurzył się w jej słodycz i ogarnęło go takie szczęście, że obudził się z 
uśmiechem, z lędźwiami pulsującymi pożądaniem...

W  tym  momencie  ona  sama  wyszła  na  werandę  i  rozejrzała  się  niepewnie.  Tłumiąc 

wspomnienie snu, Clay pomachał do niej przez otwarte okno kabiny i patrzył, jak podbiega. Była 
w  granatowych  spodniach  od  dresu,  białej  sportowej  koszulce  i  tenisówkach.  Policzki  miała 
zarumienione; wyglądała świeżo i pięknie.

– Cześć – mruknął z wymuszoną nonszalancją, kiedy otwierała drzwiczki od strony pasażera. 

– Już myślałem, że mnie nabierałaś, mówiąc, że biegasz tak wcześnie.

– Przepraszam za spóźnienie. Zaspałam, co mi się nigdy nie zdarza. – Uśmiechnęła się. – To 

chyba przez to powietrze.

Ten uśmiech go rozbroił.
– Nie ma sprawy – powiedział, wrzucając bieg.
– Na pewno nie zabieram ci czasu? – zapytała, kiedy wyjeżdżali na drogę. – I bez tego masz 

ze mną kłopot.

Clay zerknął na nią kątem oka.  W sportowym stroju  wyglądała jeszcze bardziej naturalnie. 

Śliczne były te piegi na nosku i zmysłowe usta.

Przypomniał  sobie  swój  erotyczny  sen  i  przestraszony  kolejnym  przypływem  pożądania, 

szybko odwrócił wzrok.

– Zawiozę cię na zachód, na Prickly Pear Ridge. Stamtąd przybiegniesz z powrotem do domu 

– powiedział. –

Przejechałem dzisiaj tę trasę. Dokładnie trzy kilometry. Usypałem ci też przy szlaku kopczyk 

z kamieni, zaznaczający połowę drogi.

– Jestem ci wdzięczna, że zadałeś sobie tyle trudu. Dziękuję.
– Nie ma za co – mruknął.
Znowu się uśmiechnęła i spojrzała w okno.
– Więc mam się trzymać trasy, którą jedziemy?
–  Tak.  Co  prawda  jest  na  tym  pastwisku  parę  krów  z  cielętami,  ale  byka  nie  ma  tu  ani 

jednego. Nic ci nie grozi. Ile czasu zajmuje ci przebiegnięcie trzech kilometrów?

– Piętnaście do dwudziestu minut, ale przed biegiem muszę się rozgrzać.
– Rozumiem. Będę czekał. Jeśli nie wrócisz za jakieś pół godziny, wyjadę ci naprzeciw.
Jenny  przyglądała  się  lśniącej,  mahoniowej  kolbie  strzelby  zawieszonej  nad  tylnym 

okienkiem kabiny.

– Naładowana? – zapytała.

background image

Clay pokręcił głową i ominął parkę susłów, które stojąc słupka, gawędziły z sobą pośrodku 

drogi.

– Nigdy nie wożę naładowanej broni.
– To po co ci ona?
–  Na  prerii  trzeba  być  przygotowanym  na  wszystko.  Kojot  może  napastować  cielaka,  koń 

może złamać nogę albo rozharatać ją sobie o drut kolczasty i trzeba mu skrócić cierpienia. Różne 
rzeczy mogą się zdarzyć. Dobrze mieć pod ręką broń.

Jenny przesunęła wzrokiem po lśniącej, naoliwionej lufie strzelby.
– Nie cierpię broni palnej.
– Ja również – powiedział cicho i dodał: – W niewłaściwych rękach. Ale tutaj strzelba jest po 

prostu  narzędziem  jak  każde  inne.  Swoich  chłopców  nauczyłem  obchodzenia  się  z  bronią  i 
szacunku do niej, zanim jeszcze poszli do szkoły.

Jenny pokiwała w zamyśleniu głową i przeniosła wzrok z powrotem na prerię.
Clay  zatrzymał  ciężarówkę  na  wzniesieniu,  wysiadł  i  okrążył  samochód,  by  otworzyć 

drzwiczki  od  strony  Jenny.  Ona  jednak  nie  czekała.  Sama  wyskoczyła z  kabiny  i  stanęła  obok 
niego, oddychając pełną piersią i rozglądając się wokół z zachwytem w oczach.

– Coś wspaniałego! – zawołała. – Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego.
Clay  spojrzał  na  jej  zarumienioną  twarz,  a  potem  na  bezkresną  prerię  za  jej  plecami.  W 

oddali  widniały zabudowania  rancza.  Jak okiem  sięgnąć, roztaczał się monotonny  krajobraz,  w 
górze rozpościerało się niebo bladozielone na wschodzie, przechodzące w róż przy samej ziemi, 
granatowe  nad  głową.  Ponad  gromadzącymi  się  na  zachodzie  zwałami  chmur  mrugała  jeszcze 
samotna gwiazda.

– Są tacy, którzy tego nie lubią – powiedział Clay. – Za pusto im tutaj, za odludnie.
– Ja do nich nie należę. Dla mnie tu jest pięknie.
– Wystawiła twarz na działanie lekkiego wietrzyku. – Ma się wrażenie, że widać tu wszystko 

od wczoraj aż do jutra – mruknęła.

Clay przełknął z trudem ślinę. Naszła go nagle pokusa, by porwać ją w ramiona. Ledwie się 

opanował. Kiedy odwrócił się gwałtownie, żeby pokazać Jenny szlak, spod jego nóg poderwał się 
mały ptaszek, przeleciał parę metrów, usiadł w trawie i zaczął skakać w kółko.

Clay postąpił kilka kroków w tamtym kierunku, schylił się, a potem skinął na Jenny.
Gdy podeszła, rozgarnął wysoką trawę i jej oczom ukazało się małe gniazdo uwite z piórek i 

źdźbeł trawy. Spoczywały w nim cztery nakrapiane jajeczka nie większe od naparstka.

– To skowronek rogaty – oznajmił. – Piękne budują gniazdka, prawda?
– Ojej – szepnęła i gdy się pochyliła, ich ciała się zetknęły. – Jakie one  śliczne. Nigdy nie 

widziałam czegoś równie...

Spojrzała na Claya błyszczącymi oczami. Ujął  ją  za łokieć, przyciągnął do  siebie i  otoczył 

ramionami.

Całując ją, czuł dokładnie to samo, co zapamiętał ze swojego snu. Było mu dobrze i błogo. 

Jenny rozchylała usta, przytulając się do niego całym ciałem.

Zapomniał o samotności, ogarnęła go niewysłowiona czułość i pożądanie. Pragnął tulić ją do 

siebie,  pożerać,  badać  najskrytsze  tajemnice  jej  ciała,  pozostawić  ją  omdlałą  z  rozkoszy  i 
nasyconą.  Z  jej  reakcji  wynikało,  że  odczuwa  to  samo.  Lecz  nagle  oderwała  się  od  niego  z 

background image

wyraźnym zakłopotaniem, i odwróciła tyłem.

–  Przepraszam  –  wybąkała,  obejmując  się  ramionami  i  spoglądając  ku  odległemu 

horyzontowi.

Pasemko włosów uwolnione przez wiatr spod spinki chłostało jej twarz.
Clay ujął je w dwa palce i odgarnął.
– Za co przepraszasz? – spytał. – Ten pocałunek to nie był twój pomysł.
–  To  takie  nieprofesjonalne  –  powiedziała.  –  Ty  jesteś  człowiekiem,  wobec  którego  izba 

skarbowa wszczęła dochodzenie, a ja rewidentką, która tę sprawę prowadzi.  Nie wolno mi pod 
żadnym pozorem.

Policzki jej płonęły, drżała na całym ciele. Clayowi zrobiło się wstyd. Mała rację. Postawił ją 

w bardzo niezręcznej sytuacji.

– Przepraszam, Jenny – powiedział. – To się więcej nie powtórzy.
Rzuciła mu błagalne spojrzenie.
– Czy  możemy zwyczajnie  puścić  ten incydent w niepamięć?  – zapytała. – Udawać, że do 

niczego między nami nie doszło?

– Naturalnie – przystał skwapliwie. – Do niczego między nami nie doszło. Lepiej już biegnij, 

bo nie zdążysz na śniadanie, a Polly wspominała coś o naleśnikach z czarnymi jagodami.

–  Naleśniki  z  jagodami!  –  zawołała  Jenny  z  wymuszonym  zachwytem.  –  Oj,  chyba  będę 

zmuszona wydłużyć wkrótce dystans do czterech kilometrów.

Clay uśmiechnął się, kiwnął jej głową i podszedł do ciężarówki.
– Zobaczymy się na śniadaniu! – zawołał, otwierając drzwiczki. – Dobrze?
– Dobrze. Dziękuję, Clay.
Wrzucił  bieg  i  ruszył.  Widział  ją  we  wstecznym  lusterku.  Stała  na  wzniesieniu  i 

odprowadzała go wzrokiem. Kiedy był już daleko, przystąpiła do rozgrzewki.

Jenny  biegła,  coraz  bardziej  przyśpieszając,  forsując  tempo,  tak  jakby  wzmożonym 

wysiłkiem fizycznym chciała zagłuszyć galopadę myśli. Ale bezskutecznie.  Wciąż czuła uścisk 
jego ramion, jego usta...

Jesteś niemądra, wyrzucała sobie gniewnie. Co ci do łba strzeliło? Rzuciłaś się na niego jak 

zadurzona po uszy pensjonarka!

Nie mogła uwierzyć, że to zrobiła. Przecież przeciwko temu ranczerowi toczy się oficjalne 

dochodzenie, które sama z ramienia władz prowadzi. W jego księgach występują nieścisłości na 
tyle poważne, że gdyby okazały się wynikiem umyślnego działania, a wszystko na to wskazuje, 
może się to skończyć sprawą karną.

Analizując  zawartość  ksiąg  rancza,  Jenny  doszła  już  do  przekonania,  że  znaczący  spadek 

przychodów  za  ostatnie  dwa  lata  to  nie  przypadek,  lecz  świadoma  próba  uchylania  się  od 
płacenia  podatków.  I  ona  wkrótce  ustali  mechanizm  tego  procederu.  A  Clayton  Alderson  jest 
pierwszym  podejrzanym  i  prawdopodobnie  powędruje  za  kratki,  kiedy  ona  przedstawi  wyniki 
swojej kontroli przełożonym.

Myśl, która w tym momencie przyszła jej do głowy, była tak porażająca, że Jenny zatrzymała 

się i dysząc ciężko, wpatrzyła w odległy widnokrąg.

A  jeśli  Clay  bardzo  dobrze  się  orientuje,  co  jest  w  księgach,  i  zdaje  sobie  sprawę,  że  ona 

prędzej czy później zdemaskuje jego matactwa? Może celowo stara się ją omotać, zaciągnąć do 
łóżka w nadziei, że zaślepiona, da się nakłonić do zafałszowania wyników kontroli?

background image

A  ona,  głupia,  dała  się  zwieść  i  odwzajemniła  pocałunek  jak  pierwsza  lepsza  spragniona 

miłości słodka idiotka.

Jęknęła  głośno,  wyobrażając  sobie  konsekwencje  tej  krótkiej  chwili  w  przypadku,  gdyby 

Clay  Alderson  naprawdę  zamierzał  jej  zaszkodzić.  Mógłby  doprowadzić  do  tego,  że  straciłaby 
pracę,  skompromitować  ją  w  środowisku  zawodowym.  A  wszystko  przez  to,  że  poddała  się 
urokowi jego czarnych oczu i tej dzikiej pięknej krainy.

Podjęła  decyzję.  Musi  trzymać  się  z  dala  od  tego  mężczyzny.  Aż  do  zakończenia  kontroli 

ksiąg nie wolno jej nawet na chwilę zostać z nim sam na sam.

Spróbowała  przywołać  z  pamięci  przystojną,  uśmiechniętą  twarz  Steve'a,  ale,  o  dziwo,  nie 

udało jej się to. Wspomnienie o zmarłym tragicznie kochanku było jak fragment snu.

Przypomniała sobie z ulgą, że dziś po południu na ranczo ma przyjechać dziadek i że Maura 

zamierza przyjąć go kolacją. Nie grozi jej więc drugi posiłek sam na sam z Clayem.

Może  zdoła  namówić  Paddy'ego  do  pozostania  na  ranczu  przez  dwa  dni  i  pomocy  przy 

przygotowaniach do nadciągającej powodzi. Miałaby tutaj sprzymierzeńca.

Puściła  się  znowu  biegiem,  oczarowana  pięknem  wstającego  nad  prerią  poranka.  Szlak 

doprowadził ją nad brzeg Topolowego Strumienia. Po jednej stronie widziała spieniony nurt, po 
drugiej ujrzała polankę, a na niej mały cmentarzyk ogrodzony płotkiem z kutego żelaza.

Przystanęła,  rozejrzała  się,  a  potem  wśliznęła  do  środka  przez  uchyloną  furtkę.  Większość 

nagrobków  porastał  mech,  z  trudem  dawało  się  odczytać  wykute  na  nich  napisy.  Były  to 
przeważnie mogiły przodków Claytona Aldersona; niektóre liczyły sobie około stu lat.

Jenny  zatrzymała  się  przy  małym,  nowszym  od  pozostałych  nagrobku  z  różowobiałego 

marmuru. Ze zdumieniem przeczytała inskrypcję. A więc Clay miał córeczkę imieniem Suzanne 
Elaine, która umarła przed z górą dziesięciu laty, mając zaledwie dwa latka.

Była radością naszego życia...
Jenny stała zadumana nad mogiłą. Małżeństwo Claya musiało się rozpaść wkrótce po śmierci 

dziecka, bo według Bridget, Aldersonowie rozwiedli się dziesięć lat temu.

Zerwał się wiatr i z żałobnym poświstem rozkołysał trawy i polne kwiaty.

Jenny przeszedł dreszcz. Wyszła z cmentarzyka i szybko pobiegła w stronę domu.
Znalazłszy się w swoim pokoju, wzięła prysznic, włożyła dżinsy i sweterek, po czym zeszła 

do kuchni, gdzie z ulgą stwierdziła, że Clay już zjadł i wyszedł.

Przy  stole  siedzieli  jeszcze  Maura  Alderson  i  Allan.  Rozwiązywali  krzyżówkę  z  gazety. 

Maura była w białych spodniach i turkusowej bluzce.

– Dzień dobry, Jenny – przywitała gościa. – Lubisz krzyżówki?
–  Uwielbiam. – Jenny  usiadła  przy stole  i  podziękowała  uśmiechem  Polly,  która postawiła 

przed nią kubek parującej kawy oraz talerz z naleśnikami z dodatkiem jagód.

Allan spojrzał na nią z nadzieją w oczach.
– Kwaśny owoc, z którego robi się dżemy, na pięć liter. Co to może być? Babcia twierdzi, że 

pierwsza litera to „p", ale pewności nie mamy.

– Pigwa – rzekła Jenny po chwili zastanowienia.
– Pasuje! – krzyknęła triumfalnie Maura. – A widzisz, Allan, mówiłam!
Jenny polała naleśniki syropem.

background image

– Polly jest wspaniałą kucharką – powiedziała. – Gdybym tu mieszkała, ważyłabym pewnie 

ze sto kilogramów.

– Nie groziłoby ci to, gdybyś co rano biegała – zauważył Allan. – Babciu, co ty robisz?

Maura  rzuciła  mu  znad  gazety  zmieszane  spojrzenie  kogoś  przyłapanego  na  gorącym 

uczynku.

– Nic – mruknęła.
–  Zaglądałaś do  wyników  wyścigów  –  nie  popuszczał  Allan.  –  Znowu  stawiasz  na  koniki, 

babciu?

– Może troszkę – przyznała Maura. Chłopiec popatrzył na nią przeciągle.
– Przecież obiecałaś tacie, że z tym kończysz.
–  Wielkie  mi  rzeczy  –  prychnęła  Maura.  –  To  tylko  niewinna  zabawa.  Lubię  od  czasu  do 

czasu popróbować szczęścia. Zresztą Clay o tym nie wie, a czego oczy nie widzą tego sercu nie 
żal, prawda?

Mrugnęła do Jenny, i ta spuściła wzrok.
A więc Maura Alderson lubi hazard.
Ciekawe, ile kosztuje ta jej „niewinna zabawa". Trzeba będzie pociągnąć  za język Bridget, 

może od niej dowie się czegoś bliższego na ten temat.

Zapytają też o tę małą mogiłę i smutny nagrobek.
– Słucham? – spytała, uświadamiając sobie w tym momencie, że Maura coś do niej mówi.
– Pytałam, o której godzinie możemy się spodziewać twojego dziadka.
Jenny popatrzyła na starannie ułożone siwe włosy Maury i jej mistrzowski makijaż.
–  Powinien  tu  być  wczesnym  popołudniem.  Powiedział  mi  przez  telefon,  że  przed  kolacją 

chciałby pospacerować po prerii.

– A więc będzie potrzebował przewodnika – oświadczyła z satysfakcją Maura. – I wychodzi 

na to, że ja nim będę, bo cała reszta jest teraz bardzo zajęta.

– To bardzo miło z pani strony, pani Alderson – powiedziała Jenny neutralnym tonem.
W korytarzu rozległy się kroki i Jenny mocniej ścisnęła widelec. Ale jej obawy okazały się 

płonne. W progu stanął Mike Alderson w powalanym błotem ubraniu.

– Zbieraj się, Allan – rzucił do brata, sączącego przy stole kawę. – Idziemy.
–  Dobra,  dobra.  –  Allan  uśmiechnął  się  do  Jenny  i  przewrócił  zabawnie  oczami.  –  Nie 

gorączkuj się tak, Mikey – powiedział do brata. – Robota nie zając, nie ucieknie. Zaraz do was 
dołączę.

Mike  odwrócił  się  na  pięcie  i  wyszedł  z  domu.  Allan,  zostawiając  babce  nie  dokończoną 

krzyżówkę, wstał i wziął kapelusz z wieszaka przy drzwiach.

Jenny  widziała  przez  kuchenne  okno,  jak  idzie  do  swojej  ciężarówki.  Dopiła  kawę  i  też 

wstała od stołu.

– Pójdę już lepiej do biura – powiedziała. – Bridget pewnie tam na mnie czeka.
Maura popatrzyła na nią beznamiętnie.
– Miłego dnia, moja droga – powiedziała. – Zobaczymy się na lunchu, jak mniemam?
– Tak, dziękuję.
Jenny posłała Polly uprzejmy uśmiech i wyszła. Pogoda się popsuła. Dął zimny wiatr, szare 

chmury  przesłoniły  słońce.  Gdy  kropla  deszczu  spadła  jej  na  twarz,  przyśpieszyła  kroku, 

background image

zmierzając ku ścieżce biegnącej brzegiem strumienia.

Szła  zielonym  tunelem  tworzonym  przez  gęsty  szpaler  amerykańskich  topoli.  Było  tu 

dziwnie cicho. Tylko wiatr jęczał i zawodził w koronach drzew.

Nagle  gałązka  tuż  przed  nią  rozszczepiła  się,  zatrzęsła  i  złamała.  Niemal  w  tym  samym 

momencie dał się słyszeć huk. Jenny zatrzymała się jak wryta i rozejrzała zdezorientowana. Co to 
było? Kolejny huk poraził jej uszy.

Postąpiła niepewnie dwa kroki w stronę drzewa, dotknęła ułamanej gałązki i zauważyła coś 

błyszczącego tkwiącego w pniu. Obejrzała się w panice i puściła biegiem ścieżką przed siebie, by 
szukać schronienia w biurze rancza.

Te dwa odgłosy,  które słyszała, były wystrzałami  z broni  palnej, a gałązka złamała się,  bo 

uderzył  w  nią  pocisk.  Niewiarygodne,  ale  przecież  widziała  na  własne  oczy  tę  grudkę  ołowiu; 
nadal tkwiła w pniu.

Ktoś  czatował  na  nią  przy  ścieżce  między  drzewami,  a  kiedy  nadeszła,  oddał  do  niej  dwa 

strzały.

background image

Rozdział 9

Siedziała w biurze przy komputerze. Myśli miała wciąż rozbiegane, jej ciałem wstrząsał co 

chwila niekontrolowany dreszcz. Ale nie powiedziała Bridget o strzałach. Zresztą sama zaczynała 
już powątpiewać, czy rzeczywiście ktoś czający się między drzewami nastawał umyślnie na jej 
życie. Chyba poniosła ją wyobraźnia.

Huk wystrzałów nie był, rzecz jasna, wytworem wyobraźni. Nie była nim również ułamana 

gałązka i pocisk, który utkwił w pniu.

Lecz w grę mógł przecież wchodzić wypadek. Ktoś polował na ptaki albo ćwiczył strzelanie 

do  celu,  i  dwa  pociski  zbłądziły.  Ona  w  tym  zielonym  tunelu  drzew  nad  strumieniem  była 
praktycznie niewidoczna.

Clay  mówił,  że  pracownikom  rancza  broń  bardzo  się  przydaje  na  co  dzień;  czasami  jest 

wręcz  niezbędna.  Przypomniała  sobie  błyszczącą  mahoniową  kolbę  strzelby,  którą  woził  w 
swojej  ciężarówce.  Potrząsnęła  głową  i  marszcząc  czoło,  pochyliła  się  nad  otwartym 
skoroszytem.

Nie  wierzyła,  że  strzelał  do  niej  zaczajony  między  drzewami  Clay  Alderson.  Było  to  zbyt 

nieprawdopodobne,  zwłaszcza  że  godzinę  wcześniej  mężczyzna  ten  trzymał  ją  w  ramionach  i 
całował z taką namiętnością i czułością...

Poprawiła się niespokojnie  na krześle i spojrzała  na  Bridget wchodzącą  właśnie do biura z 

kubkiem kawy.

–  Dziękuję,  Bridget  –  mruknęła.  –  Skoro  już  jesteś,  to  może  wyjaśniłabyś  mi,  jak 

sprzedawane jest bydło.

–  Formy  sprzedaży  są  różne.  Które  cię  interesują?  –  Bridget  przyciągnęła  sobie  krzesło  i 

usiadła obok Jenny.

– Sprzedaż na aukcjach. Bo stąd bierze się większa część przychodów, prawda?
Księgowa kiwnęła głową.
– Sprzedajemy dużo bydła na giełdach w Wolf Hill. Zawozi sieje tam ciężarówkami i przed 

wystawieniem na sprzedaż dzieli na partie.

– Te partie są bardzo małe – zauważyła Jenny  – jeśli  wziąć pod uwagę, ile  w sumie sztuk 

bydła sprzedaje się na jednej aukcji.

–  Bydło  sprzedawane  na  aukcji  trzeba  posortować  według  wielkości  i  stanu,  ponieważ 

kupujący licytuje je jako  grupę.  Czasami w jednej  partii jest  nie więcej niż sześć sztuk,  co nie 
przeszkadza, że tego dnia możemy sprzedać na aukcji dwieście do trzystu sztuk.

Jenny pokiwała głową na znak, że rozumie.
– A jak, po zawarciu transakcji, ranczo odbiera za nie należność?
– Kupujący wystawia czek na giełdę. Księgowi giełdy sporządzają kwit dokumentujący daną 

licytację,  a  następnie  wystawiają  czek  na  ranczo  nad  Topolowym  Strumieniem,  wpisując  do 
niego sumę netto, czyli należność po potrąceniu marży i kosztów własnych.

Ta informacja zelektryzowała Jenny.
– Czyli na każdą partię bydła wystawiany jest osobny czek?

background image

– Tak. Nasz przedstawiciel biorący udział w aukcji wraca do domu z całym plikiem czeków. 

Czasami jest ich z pięćdziesiąt. Ja księguję przychody, a potem Clay jedzie z czekami do miasta i 
deponuje je w banku.

– Ale tylko ty i Clay możecie te czeki podpisywać?
–  Tak.  Zanim  zostaną  zdeponowane  albo  zrealizowane,  oboje  musimy  je  podpisać. 

Zabezpieczamy siew ten sposób przed zawieruszeniem się części czeków w drodze z aukcji na 
ranczo. Nikt ich nie ukradnie, bo nic by mu z nich nie przyszło.

Chyba że ten ktoś potrafiłby podrobić podpisy księgowej i ranczera, pomyślała Jenny. A co 

to  za  sztuka  dla  kogoś,  kto  ma  okazję  spędzić  trochę  czasu  w  biurze  rancza,  gdzie  wszędzie 
walają się jakieś podpisane przez nich dokumenty.

Ich podpisy widnieją też na każdym czeku z wypłatą dla pracowników rancza.
– A gdyby się zdarzyło, że któryś z czeków by zaginął – zapytała głośno – to zauważyłabyś 

to?  Innymi  słowy,  czy  macie  jakiś  system,  który  pozwala  ci  stwierdzić,  że  żadnego  czeku  nie 
brakuje?

–  Oczywiście  –  odparła  Bridget.  –  Liczba  czeków  nie  zgadzałaby  się  z  liczbą  kwitów  z 

poszczególnych licytacji.

– I te kwity tu są? – spytała Jenny, spoglądając znowu na skoroszyt.
–  Księgowy  giełdy  wystawia  na  każdą  sprzedaną  partię  bydła  kwit  oraz  czek.  Przed 

zaksięgowaniem przychodu ze sprzedaży każdej partii sprawdzam, czy jest na to i kwit, i czek.

–  A  zorientowałabyś  się,  że  ktoś  cię  oszukał,  gdyby  ten  ktoś,  przed  przekazaniem  ci 

dokumentacji z aukcji, wyjął z niej zarówno czek, jak i odpowiadający mu kwit?

Wstrząśnięta Bridget zrobiła wielkie oczy.
– Nikt by nigdy czegoś takiego nie zrobił! Clay jeździ zawsze na aukcje bydła osobiście, albo 

wysyła tam kogoś zaufanego.

– Na przykład kogo?
Księgowa wzruszyła ramionami.
–  No,  kogoś,  kto  w  dany  dzień  jest  akurat  wolny  i  wyraża  chęć  pojechania  do  miasta  na 

aukcję. Czasem jedzie Maura albo Allan, jeśli akurat jest w domu... – Urwała i zastanowiła się. –
Bywa, że na aukcję wybierają się Mike z Teresą, bo Teresa wykorzysta każdą okazję, żeby wy

rwać się chociaż na chwilę z rancza. Ale najczęściej Clay jeździ sam, żeby trzymać rękę na 

pulsie. Nawet ja tam czasami bywam – dodała – jeśli mam do zrobienia jakieś zakupy w mieście.

Jenny patrzyła w skoroszyt, żeby ukryć przed Bridget wyraz swojej twarzy.
– A gdyby, teoretycznie, ktoś, jakiś nieuczciwy pracownik reprezentujący ranczo na aukcji, 

przywłaszczył sobie jednak zarówno czek, jak i odpowiadający mu kwit – spytała ostrożnie – to 
czy wyszłoby to  jakoś  w księgach? Szacujecie  orientacyjnie wartość  bydła przed wyjazdem na 
aukcję?

–  Kierowca  każdej  ciężarówki  liczy  bydło  –  powiedziała  Bridget.  –  Zapisuje,  ile  sztuk 

zabiera, bo za każde zwierzę musimy płacić ubezpieczenie przewozowe.

–  I  sprawdzasz  potem,  czy  ta  liczba  pokrywa  się  z  przychodem,  jaki  został  osiągnięty  na 

aukcji?

–  Zawsze.  Czasami  ich  księgowi  się  mylą,  a  więc  musimy  wiedzieć,  ile  sztuk  bydła 

wysłaliśmy.

background image

Jenny ściągnęła brwi.
–  Rozumiem. Tak,  to  mi  wygląda  na  niezawodny  system.  I  dobrze  –  dorzuciła  –  że  osoba 

biorąca udział w aukcji nie musi wracać z gotówką, tylko z czekami.

– Czasami jest tego ze dwieście albo i trzysta tysięcy dolarów – przytaknęła Bridget. – Nikt 

nie ma ochoty brać na  siebie takiej  odpowiedzialności. To dlatego Clay  jeździ tam przeważnie 
sam, ewentualnie zabiera z sobą Maurę.

Jenny upiła łyczek kawy i spojrzała na pulchną księgową, która wróciła już za swoje biurko i 

brała właśnie ciastko ze stojącej na nim puszki.

– Chyba dobrze znasz panią Alderson? – spytała po chwili.
– Maurę? Znam ją od dziecka. Jest moją rówieśniczką i pochodzi z sąsiedniego rancza.
–  Była  dla  mnie  bardzo  miła  –  powiedziała  Jenny.  –  I  ujęła  mnie,  zapraszając  mojego 

dziadka.

–  Maura  zawsze  była  gościnna.  –  Bridget  żuła  w  zamyśleniu  ciastko.  –  To  jej  trzeba 

przyznać.

– Dzisiaj przy śniadaniu Allan wyrzucał jej, że gra na wyścigach konnych.
Bridget zachmurzyła się.
– No nie, ona wciąż to robi? Obiecała Clayowi, że więcej nie będzie grała.
– Ma skłonności do hazardu?
– Trudno tak to  określić  – odparła Bridget. – Ale nie da  się ukryć,  że lubi  sobie  pograć, a 

zaczęło się to po śmierci męża. W zeszłym tygodniu wróciła z Las Vegas i odniosłam wrażenie, 
że przepuściła tam sporą sumę. Clay był na nią wyraźnie zły.

Jenny postanowiła nie drążyć tego tematu.
– Zauważyłam, że Maura bardzo lubi Allana – powiedziała.
– Zawsze był jej oczkiem w głowie – przyznała Bridget. – Są do siebie podobni. Maura go 

rozpieszczą. Clay jest zdania, że Allan, kiedy nie ma zajęć w szkole, powinien siedzieć na ranczu 
i pomagać, tak jak Michael, ale Maura daje mu pieniądze na podróże.

– Po rodeach?
Bridget wzięła następne ciasteczko.
–  Tak,  a  to  sporo  kosztuje.  Wpisowe  bywa  bardzo  wysokie,  no  i  ci  nowocześni  kowboje 

latają po kraju samolotami, żeby zdążyć z jednego rodeo na drugie.

Jenny  dało  to  do  myślenia.  Przypomniało  jej  się,  że  rano,  po  śniadaniu,  Allan  wyszedł  z 

domu tuż przed nią... Potrząsnęła głową i upiła następny łyk kawy. Dzisiaj, biegając...

– Tak? – Bridget sięgnęła po plik faktur i otworzyła skoroszyt.
– Natknęłam się na mały rodzinny cmentarzyk.
– O, Aldersonowie mieszkają tutaj od dawna – powiedziała Bridget. – Od z górą stu lat.
– Wiem, Clay mi mówił. To ranczo ma fascynującą historię.
– Poproś Claya, żeby ci pokazał archiwalne księgi – poradziła jej Bridget. – Są prowadzone 

od zeszłego wieku. Można tam znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy. Kontyngenty wojenne, ceny 
podczas wielkiego kryzysu, wszystko tam jest.

–  Chętnie  bym  je  przejrzała.  –  Jenny  urwała.  –  Na  tym  cmentarzyku  widziałam  małą 

mogiłkę... – zawahała się.

– Którą?

background image

– Chyba córeczki Claya. Na nagrobku jest napis „Suzanne Elaine Alderson". Zmarła dziesięć 

lat temu.

Poczciwą twarz Bridget ściągnął ból.
– Ach, to straszna historia – westchnęła. – Biedna Suzy.
– No właśnie. Co się stało?
Bridget potrząsnęła  ostrzegawczo  głową i spojrzała  znacząco na drzwi.  Na  schodkach dały 

się słyszeć szybkie kroki i do biura wpadł Clay. Zerknął spod ronda kapelusza na Jenny.

Zadrżała i zmieszana spuściła wzrok. Wspomnienie porannego pocałunku było jeszcze żywe. 

Obawiała się, że twarz zdradzi jej emocje.

Kiedy jednak Clay się odezwał, głos miał chłodny i formalny:
– Witaj, Jenny. Widzę, że zdążyłaś skryć się przed deszczem. Dobrze ci się biegało?
– Bardzo dobrze, dziękuję  – odparła, czując na  sobie jego oczy.  Wprowadziła  kilka liczb i 

zapatrzyła się nie widzącym wzrokiem W ekran monitora.

Clay zwrócił się do Bridget:
– Dodzwoniłaś się wreszcie do  tej firmy handlującej piaskiem  i żwirem, Bridget? Potrzeba 

nam na gwałt paru ciężarówek piasku.

– Próbuję – powiedziała księgowa – ale wciąż zajęte. Chyba cała okolica do nich dzwoni.
–  Wyobrażam  sobie.  –  Clay  zawrócił  do  drzwi,  ale  w  progu  zatrzymał  się  jeszcze.  –

Przydałoby się paru ludzi do pomocy. Podzwoń po sąsiadach. Może któryś ma nadmiar  rąk do 
pracy. Sytuacja staje się coraz poważniejsza, a czas nagli.

– Dobrze, Clay, spróbuję – odparła Bridget, sięgając po telefon.
Clay rzucił jeszcze jedno, niby to przypadkowe spojrzenie Jenny, i wyszedł z biura.

Bridget  udało  się  wreszcie  dodzwonić  do  dostawcy  piasku  i  żwiru.  Zamówiła  dwadzieścia 

metrów  piasku.  Zaaferowana  recepcjonistka  uprzedziła  ją  jednak,  że  ranczo  będzie  musiało 
odebrać piasek własnym transportem, bo oni chwilowo nie dysponują ani jedną ciężarówką.

Bridget  westchnęła  ciężko  i  rozłączyła  się.  Następnie  obdzwoniła  kilka  sąsiednich  rancz  z 

pytaniem  o  wolnych  robotników.  Znalazła  takich  w  jednym  z  mniejszych  gospodarstw 
położonych nieco wyżej. Właściciel zaproponował, że wraz z nimi podeśle także swoich dwóch 
synów. Jeden z chłopców miał prawo jazdy i zaofiarował się, że pojedzie własną ciężarówką do 
miasta po piasek. Bridget przystała na tę ofertę z radością, a potem odłożyła słuchawkę i wróciła 
do przerwanej pracy. W pewnej chwili zerknęła spod oka na Jenny siedzącą przy komputerze w 
drugim końcu pokoju.

Taka ładna dziewczyna, pomyślała, a umysł ma jak brzytwa.
Była  oszołomiona  fachowością  tej  młodej  kobiety,  łatwością,  z  jaką  ta  orientowała  się  w 

księgach rancza, jej metodycznym podejściem do śledzenia przychodów i wydatków.

Bridget wzdrygnęła się, ogarnęła ją panika i na moment pociemniało jej w oczach.

Nie  ma  się  co  łudzić,  że  ta  młoda  rewidentka  nic  w  księgach  nie  znajdzie.  Jest  na  to  zbyt 

inteligentna i doświadczona.  Tylko  patrzeć,  jak coś  wykryje,  a wtedy  zgaśnie  ostatnia nadzieja 
Bridget...

background image

Spróbowała skoncentrować się na pliku faktur, ale liczby skakały jej przed oczami. Panującą 

w  pokoju  ciszę  mącił  tylko  stukot  klawiatury  komputerowej  i  werbel  kropel  deszczu 
rozpryskujących się o szybę.

Bridget  odłożyła  długopis  i  znowu  spojrzała  na  Jenny.  Dziewczyna  miała  delikatny  profil, 

mały prosty nosek, pełne wargi, dołeczek w brodzie, włosy ściągnięte w koński ogon i policzki 
zarumienione jeszcze po porannym biegu.

Jak to się stało, że taka ładna dziewczyna do tej pory nie wyszła za mąż?
Zaraz. Clay  wspominał,  że Jenny była zaręczona z  mężczyzną,  który zginął  przed  kilkoma 

laty  podczas...  górskiej  wspinaczki.  Tak,  to  chyba  dlatego.  To  jest  pewnie  wytłumaczenie 
samotności Jenny. Kochała tego człowieka i do tej pory nie może o nim zapomnieć;

Zupełnie jak ja, pomyślała Bridget melancholijnie. Po śmierci Hala nie chciałam już żadnego 

mężczyzny. A byłam wówczas w wieku Jenny...

Ta myśl sprawiła, że poczuła bliską więź z kobietą po tamtej stronie pokoju. Nie ukrywała 

przed  Jenny  żadnych  aktualnych  problemów.  Szczerze  mówiąc,  z  niecierpliwością  czekała,  co 
rewidentka wykryje w końcu w księgach, bo sama nie miała zielonego pojęcia, gdzie ani w jaki 
sposób  wyciekają  te  pieniądze.  Wiedziała  tylko,  że  znikają  i  że  zyski  rancza  od  dwóch  lat
gwałtownie spadają.

Wiedziała również, że dawno powinna była zgłosić  Clayowi to spostrzeżenie. Nie uczyniła 

tego  jednak  ze  strachu,  że  mogą  wyjść  na  jaw  jakieś  popełnione  przez  nią  błędy  w 
rachunkowości, bo wtedy mogłaby stracić pracę.

Clay ma teraz przez nią kłopoty, a ta rewidentka nie spocznie, dopóki nie przejrzy dokładnie 

wszystkich ksiąg rancza. Bóg jeden raczy wiedzieć, co w nich odkryje.

To moja wina, pomyślała z rozpaczą Bridget. To wszystko moja wina...
Wysunęła  szufladę  biurka,  wyjęła  z  niej  wydrukowany  na  lśniącym  kredowym  papierze 

prospekt emisyjny kopalni złota i przekartkowała go z odrazą.

To  Maura przyniosła  jej  ów  prospekt  i  opowiedziała  o  pieniądzach, jakie  można  zrobić  na 

akcjach tej firmy.

–  To  niekwestionowany  pewniak,  Bridget!  –  oświadczyła  Maura  podnieconym  szeptem.  –

Trzy miesiące temu zainwestowałam w ich akcje piętnaście tysięcy dolarów, a one są teraz warte 
dziewięćdziesiąt tysięcy. Ludzie zbijają na nich miliony. Inwestycja bez żadnego ryzyka.

Bridget, w odróżnieniu od Maury, nigdy nie miała skłonności do hazardu, ale dała się uwieść 

blaskowi  dużych,  szybkich  pieniędzy.  Przez  całe  przepracowane  na  ranczu  życie  odłożyła 
niespełna pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za mało tego było, żeby urzeczywistnić marzenia.

A  ona  marzyła  o  zamieszkaniu  w  mieście,  o  małym  domku  z  ogródkiem  i  z  garażem  na 

samochód, najlepiej gdzieś blisko biblioteki, sklepu i może jeszcze kina. Marzyła o tym od lat. I 
słuchając  Maury  zachwalającej  z  entuzjazmem  akcje  kopalni  złota,  Bridget  uwierzyła,  że  to
marzenie naprawdę może się ziścić.

Z  duszą  na  ramieniu,  przerażona  własną  zuchwałością,  zainwestowała  na  początek  pięć 

tysięcy,  potem  dziesięć  i  ze  zdumieniem  obserwowała,  jak  błyskawicznie  rosną  zyski  z  jej 
inwestycji. Ostrożnie, tysiąc po tysiącu, zamieniała na akcje coraz więcej swoich oszczędności, i. 
te wkrótce podwoiły się, a potem potroiły.

– Język mnie świerzbi, żeby powiedzieć Clayowi o pieniądzach, jakie zarabiamy – zwierzyła 

się jej kiedyś Maura – ale sama wiesz, jaki on jest, kiedy chodzi o podejmowanie ryzyka. Jeśli 

background image

trafi  mu  się  trochę  wolnej  gotówki,  ładuje  ją  zaraz  w  jakiś  ociężały  fundusz  powierniczy.  Ten 
chłopak nie ma awanturniczej żyłki. Nie potrafi, tak jak my, postawić wszystkiego na jedną kartę.

Tuż  po  świętach  Bożego  Narodzenia  Maura  sprzedała  swoje  akcje  z  ogromnym  zyskiem  i 

poradziła  Bridget,  żeby  poszła  za  jej  przykładem.  Bridget  zapewniła  starą  przyjaciółkę,  że 
właśnie  zamierzała  to  zrobić,  lecz  akcji  nie  sprzedała.  Stały  dobrze  i  miała  nadzieję  jeszcze 
trochę na nich zarobić.

Pod koniec stycznia cena akcji zaczęła spadać.
– Drobne wahnięcie rynku – uspokoił ją analityk giełdowy.
Tak więc Bridget wstrzymała się ze sprzedażą i czekała na powrót koniunktury. Kiedy cena 

akcji spadła poniżej ich pierwotnej wartości, sparaliżowała ją trwoga.

W  końcu,  a  było  to  ponad  miesiąc  temu,  wpadła  w  panikę  i  sprzedała  cały  pakiet  za 

dwadzieścia trzy tysiące dolarów, czyli za sumę o połowę mniejszą od zainwestowanej.

Westchnęła  z  żalem  i  zaczęła  masować  pulsujące  skronie.  Jenny  oderwała  oczy  od 

klawiatury i spojrzała na nią z niepokojem.

– Źle się czujesz, Bridget?
– Nie, wszystko w porządku. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Tylko głowa trochę mnie boli.
– To może idź do domu i połóż się. Telefony mogę za ciebie odbierać.
– Dziękuję za troskę, ale to nic takiego, Jenny.
Bridget wepchnęła prospekt z powrotem do szuflady.
Sama nie  wiedziała,  dlaczego  nie  wyrzuciła  jeszcze tej  okropnej  broszurki.  Przecież  to  już 

koniec. Zmarnowała sobie życie, zniszczyła przyszłość, w gruzach legły jej marzenia.

Nie miała pieniędzy, żeby spokojnie odejść na emeryturę. Pozostawało jej tylko pracować na 

ranczu aż  do śmierci.  Kiedy jednak urząd skarbowy skończy  z księgami  Claya, ten pewnie nie 
będzie już sobie życzył, żeby Bridget Carlyle dalej je prowadziła.

Ze  strachu  ścisnęło  ją  w  dołku  i  żołądek  podszedł  do  gardła.  Dokąd  pójdzie?  Co  będzie 

robiła? Kto po takiej kompromitacji zechce ją jeszcze zatrudnić?

Bridget zdała sobie sprawę, że jęczy głośno, dopiero, kiedy Jenny otoczyła ją ramieniem. Nie 

zauważyła nawet, kiedy dziewczyna wstała i podeszła do niej.

– Nie wyglądasz za dobrze, Bridget – powiedziała Jenny. – Jesteś taka blada. Proszę cię, idź 

do domu i odpocznij.

Bridget  pomyślała  tęsknie  o  domku,  o  psach  śpiących  w  koszyczkach,  o  gwiżdżącym  na 

piecu czajniku.

–  Nie  mogę  –  jęknęła,  rozglądając  się  po  pokoju.  –  Za  dużo  tu  dzisiaj  pracy  i  Clay  mnie 

potrzebuje.

– Wszystkim się zajmę – oświadczyła stanowczo Jenny, biorąc Bridget za łokieć i unosząc z 

krzesła.  –  Idź  do  domu  i  prześpij  się.  Gdybym  czegoś  nie  wiedziała,  przybiegnę  do  ciebie  po 
radę.

Bridget jeszcze się wahała. Głowę rozsadzał jej ból, była bliska płaczu.
– Tak mówisz? – wybąkała.
–  Tak  mówię.  –  Jenny  pomogła  Bridget  włożyć  płaszcz  i  uścisnęła  ją.  –  Idź  do  domu  i 

odpocznij.  Poza  tym  –  dorzuciła  z  uśmiechem  –  to  grzech  nie  skorzystać  z  takiej  okazji  jak 
rewizja ksiąg i nie popróżnować trochę.

background image

– No dobrze. Ale tylko na godzinkę – przystała w końcu Bridget, wyszła z biura i powlokła 

się  w  kierunku  swojego  domku.  Z  nieba  lały  się  strugi  deszczu,  ale  ona  miała  przed  oczami 
zielone oczy Jenny i jej ciepły uśmiech.

Taka miła ta dziewczyna. Że też rewidentka musiała się okazać kimś tak sympatycznym. To 

jest chyba najgorsze ze wszystkiego.

Łzy napływały Bridget do oczu i spływały po policzkach, mieszając się z kroplami deszczu

.

background image

Rozdział 10

Jenny  stała  przez  chwilę  w  oknie  biura  i  odprowadzała  wzrokiem  drobną  postać  pulchnej 

księgowej rozmywającą siew strugach deszczu. W końcu puściła firankę i wróciła do komputera.

Teraz,  kiedy  została  w  biurze  sama,  poczuła  się  nieswojo.  Wmawiała  sobie,  że  nie  ma  się 

czego bać,  lecz  przechodził ją dreszcz, ilekroć gałąź drzewa zaszurała o  szybę albo skrzypnęła 
deska  na  werandzie.  Reagowała  z  opóźnieniem  na  wstrząs  po  przygodzie  w  zielonym  tunelu 
drzew.

Siedziała  za  biurkiem  z  mocno  zaciśniętymi  pięściami,  wpatrując  się  w  swoje  starannie 

wypielęgnowane, nie powleczone lakierem paznokcie.

Lisa  od  dawna  próbowała  ją  namówić  na  wizytę  u  manikiurzystki,  ale  Jenny  opierała  się, 

twierdząc, że to nie w jej stylu. Na wspomnienie asystentki Jenny zatęskniła za domem i znowu 
ogarnął ją niepokój.

Może  powinna  wyjechać  z  rancza  jeszcze  dzisiaj  i  powiedzieć  przełożonym  z  izby 

skarbowej, że uczyniła to z obawy o swoje bezpieczeństwo? Niech po powodzi do Topolowego 
Strumienia przyjedzie ktoś inny i dokończy za nią rozpoczętą kontrolę.

Szybko jednak odpędziła tę myśl. Jeśli naprawdę coś jej tu grozi, to ona nie da się zastraszyć. 

Zresztą to pewnie tylko nerwy. Kto by tam na nią nastawał.

Wzięła się w garść, otworzyła skoroszyt i z ponurą determinacją zaczęła walić w klawisze.
Wkrótce praca całkowicie ją pochłonęła. Kiedy do biura wsunął głowę Joe Dagg i oznajmił, 

że lunch gotowy, nie mogła uwierzyć, że upłynęło już tyle czasu.

Potrząsnęła głową, przetarła oczy i posłała staremu kowbojowi półprzytomny uśmiech.
– Mam tu mnóstwo pracy, Joe – powiedziała. – Chyba posiedzę nad tymi księgami podczas 

lunchu.

Na pomarszczonej, brązowej twarzy Dagga odmalował się niepokój.
– Musisz coś zjeść, Jenny! Przecież z ciebie sama skóra i kości.
Jenny zachichotała.
–  Lekka  przesada,  ale  dzięki  za  troskę.  Nie  martw  się,  Joe,  nic  mi  nie  będzie.  Naprawdę. 

Pozdrów wszystkich ode mnie i poproś panią Alderson, żeby przysłała tu mojego dziadka, kiedy 
się zjawi, dobrze?

Wymówiła  się  od  pójścia  na  lunch  do  głównego  domu  pod  wpływem  impulsu,  ale  teraz 

dochodziła  do  wniosku,  że  dobrze  zrobiła.  Dzięki  temu  nie  będzie  musiała  siedzieć  z  tymi 
kowbojami  i  wysłuchiwać  docinków  pod  swoim  adresem,  ani  skręcać  się  wewnętrznie  pod 
przenikliwym spojrzeniem Claya Aldersona.

A co najważniejsze, uniknie niezręcznej sytuacji, jaką byłoby niewątpliwie zastanawianie się 

przy  posiłku,  która  z  osób  zgromadzonych  przy  kuchennym  stole  mogła  ukryć  się  między 
drzewami i strzelać do niej,  kiedy szła topolową  aleją Joe zajrzał ponownie  do biura niespełna
pół godziny później. Przyniósł tacę, a na niej przykryte folią kanapkę i plaster ciepłej wołowiny 
polanej sosem. Stał tam także termos kawy oraz znajoma już puszka z pysznymi ciasteczkami.

–  Clay  pyta,  czy  dobrze  się  czujesz  i  czy  ci  czegoś  nie  potrzeba  –  oznajmił.  –  Bardzo  się 

zmartwił, kiedy nie przyszłaś na lunch.

background image

Jenny udała wielkie zainteresowanie posiłkiem, co przyszło jej bez trudu, bo natychmiast po 

odsłonięciu  folii  pokój  wypełnił  się  smakowitym  aromatem,  który  sprawił,  że  rzeczywiście  w 
brzuchu zaczęło jej burczeć z głodu.

–  Powiedz  Clayowi,  że  nic  mi  nie  jest  –  odparła.  –  I  dziękuję  za  posiłek.  Jestem  bardzo 

wdzięczna Polly, że o mnie pomyślała, i tobie, że chciało ci się brnąć do mnie przez to błoto.

Stary kowboj uśmiechnął się od ucha do ucha i kołysząc się na pałąkowatych nogach, ruszył 

do drzwi.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Tylko zjedz wszystko, słyszysz?
– Joe...
– Tak? – Zatrzymał się z ręką na klamce.
– Dzisiaj rano, kiedy szłam do biura tym szpalerem topoli nad strumieniem...
Celowo zawiesiła głos, udając, że koncentruje się na krojeniu soczystego plastra wołowiny.
– Tak? – powtórzył Joe.
– Wydawało mi się, że słyszę strzały. Czy ktoś mógł tam ćwiczyć z bronią? Jak myślisz?
Joe ściągnął brwi i pokręcił głową.
–  Niemożliwe.  To  za  blisko  szlaku,  za  dużo  ludzi  się  tam  kręci.  Nie  widać,  czy  ktoś  nie 

nadchodzi ścieżką. Bardzo niebezpiecznie byłoby się bawić bronią między topolami.

Jenny kiwnęła głową.
– Pewnie mi się wydawało. Ktoś mógł strzelać po drugiej stronie strumienia. Jest tam gdzieś 

strzelnica?

Kowboj nachmurzył się, ściągnął mokrego stetsona i podrapał się po głowie.
– Strzelnicy to nie ma. Ale Allan i Mike strzelają tam czasem dla wprawy do butelek. Maura 

też jest w tym dobra, a bywa, że i Teresa się do nich przyłączy.

– Rozumiem – mruknęła Jenny.
– Ale Clay każe im po każdej takiej zabawie sprzątać do ostatniego okrucha rozbite szkło –

dorzucił z uśmiechem Joe – a więc rzadko to robią.

–  Wyobrażam sobie. – Jenny usiłowała  nadać swojemu  głosowi neutralne  brzmienie. –  No 

nic, muszę wracać do pracy. I jeszcze raz dziękuję ci za posiłek, Joe. Możesz przekazać Polly, że 
uratowała mnie przed śmiercią głodową.

Stary kowboj uśmiechnął się i wyszedł na deszcz, zostawiając ją samą.
Po  południu  Jenny  uświadomiła  sobie,  że  Bridget,  chociaż  zapowiadała,  że  położy  się 

najwyżej na godzinkę, nie wróci już prawdopodobnie do pracy. Biedaczka naprawdę musiała się 
źle poczuć. Jenny postanowiła, że zamknie biuro trochę wcześniej i zajrzy do niej.

Ale to potem, bo jeszcze na dzisiaj nie skończyła. Była środa, późne popołudnie, drugi dzień 

kontroli,  i  kwity,  rachunki,  faktury  oraz  zeznania  podatkowe,  które  do  tej  pory  przejrzała, 
zaczynały się pomału układać w spójną całość.

Pełna  rewizja  ksiąg  przypominała  jej  zdaniem  malowanie  obrazu,  chociaż  wielu 

potraktowałoby takie określenie pracy rewidenta z przymrużeniem oka. Niejeden popatrzyłby na 
nią z politowaniem, gdyby mu powiedziała, że czuje się jak artystka, a przecież ona naprawdę się 
nią czuła.

Pomyślała  mimowolnie  o  Clayu  Aldersonie.  Ciekawe,  czy  wpadnie  do  biura  na  kawę?  On 

zrozumiałby od razu, o co jej chodzi, gdyby powiedziała mu, że maluje liczbami obraz rancza. 
Skarciła się w duchu. Miała przecież nie myśleć o Clayu Aldersonie.

background image

Sprawdziła do tej pory dokumentację pięciu z siedmiu ubiegłych lat, budując mozolnie profil 

przychodów i wydatków w każdej możliwej kategorii. Teraz była przy dwóch ostatnich latach i 
widziała już, gdzie zaczynają pojawiać się niezgodności.

Wszystko wskazuje na to, że instynkt jej jednak nie zawiódł, ale ma jeszcze przed sobą dużo 

pracy,  zanim  dojdzie  do  czegoś  na  tyle  konkretnego,  by  zwrócić  się  do  władz  o  wszczęcie 
dochodzenia w sprawie o popełnienie przestępstwa.

Przerzuciła  kilka  kartek  biurowego  kalendarza.  Jeszcze  dwa  dni  i  prawdopodobnie  będzie 

miała wszystko, co jej trzeba do sformułowania wniosków pokontrolnych.

Jeszcze tylko dwa dni...
Spojrzała w okno. Wciąż padało, krople deszczu ściekały krętymi strumyczkami po szybie. 

Zaintrygował  ją  jakiś  nowy,  nie  zidentyfikowany  odgłos,  który  dołączył  do  szumu  ulewy.  Po 
chwili  rozpoznała  w  nim  głuchy  pomruk  przybierającego  strumienia.  Skojarzył  jej  się  z 
warczeniem wygłodniałej bestii, jakiegoś odrażającego drapieżnika, który zmienia się w potwora 
i skrada w ciemnościach, żeby ich wszystkich pożreć...

Potrząsnęła  głową.  Bzdury.  To  ranczo  i  jego  problemy  nic  ją  nie  obchodzą.  Za  dwa  dni 

spakuje się i wyjedzie stąd. Nawet się nie obejrzy.

Co jej tam nieśmiały Michael i jego wiecznie naburmuszona dziewczyna, co tam czarujący, 

chłopięcy  Allan  i  Maura  ze  swoim  „niewinnym  hobby",  wyraźnie  nieszczęśliwa  Bridget, 
wymowne spojrzenia przystojnego młodego brygadzisty... i pochmurny Clay Alderson, któremu, 
kiedy już się uśmiechnie, twarz się rozjaśnia...

Poprawiła się niespokojnie na krześle i zaskoczona poderwała głowę, bo w tym momencie z 

impetem otworzyły się drzwi i do środka wtargnęły szum deszczu i feeria barw.

Na  wycieraczce,  ściskając  w  ręku  żółtą  parasolkę,  stała  ociekająca  wodą  Maura  w 

czerwonym,  plastykowym  płaszczu  przeciwdeszczowym.  Towarzyszył  jej  Paddy  McKenna 
ubrany w wodoodporny zielony dres, z mokrą, błyszczącą łysiną.

– Dziadku!
Jenny zerwała się i podbiegła, żeby go uścisnąć. Powstrzymała się w ostatniej chwili, widząc, 

jaki jest mokry.

– Przemokłeś do suchej nitki – powiedziała. – Gdzieś ty się tak urządził?
– Widzisz, jak mnie wita? – zwrócił się Paddy do Maury, i ta uśmiechnęła się szeroko. – A ja 

się  tu  tłukę  przez  wylewające  rzeki  i  powodzie,  żeby  dowieźć  jej  parę  zeszytów,  bateryjki  do 
kalkulatora i cztery pary czystych skarpetek. Ależ niewdzięczne z niej dziecko.

– Jenny to urocza dziewczyna – oświadczyła Maura. – Bardzo ją tu wszyscy polubiliśmy. –

Popatrzyła  na  oboje  z  promiennym  uśmiechem,  który  wywołał  na  policzki  Jenny  rumieniec 
zażenowania.

Paddy pociągnął wnuczkę czule za niesforne pasemko włosów.
– Przyznam, że trochę mnie to dziwi – powiedział. – U większości ludzi rewident, obojętne 

jak urodziwy i miły, nie wzbudza raczej sympatii.

– My nie mamy nic do ukrycia – oznajmiła beztrosko Maura – i Jenny może sobie robić, co 

chce z naszymi księgami. – Rozejrzała się po biurze. – A gdzie Bridget?

background image

–  Źle  się  poczuła  i  poszła  się  położyć.  –  Jenny  otworzyła  puszkę  z  ciasteczkami  i 

poczęstowała gości. – Proszę. Zaraz naleję wam kawy z termosu.

Paddy uśmiechnął się do niej.
–  Widzę,  że  się  tu  już  zadomowiłaś,  co,  Jen?  –  Wziął  ciasteczko.  –  Wiedziałem,  że  ci  się 

spodoba na tych otwartych przestrzeniach.

Jenny usiadła z powrotem przy komputerze.
– No więc, gdzie tak przemokłeś, dziadku?
– Maura oprowadzała mnie po ranczu. – Paddy opadł na najbliższe krzesło i założył niedbale 

nogę na nogę. – Coś wspaniałego. Jestem pod wrażeniem.

–  Byliśmy  nad  strumieniem  i  twój  dziadek  poznał  wszystkich  pracowników,  którzy 

napełniają tam worki piaskiem – wtrąciła Maura. – Chciał już chwytać za łopatę i brać się z nimi 
do roboty, ale przekonałam go, że najpierw musi się przywitać z tobą. Przez te kilka dni, kiedy tu 
zabawi, będzie miał jeszcze mnóstwo czasu na napełnianie worków.

Jenny roześmiała się.
– Dziwne, że cię posłuchał. Mnie jeszcze się nie udało do niczego go przekonać.
– Naprawdę? – Maura rzuciła  Paddy'emu roziskrzone spojrzenie. – Do takich  uparciuchów 

trzeba mieć odpowiednie podejście – wyjaśniła pogodnie.

Jenny  popatrzyła  na  nich  podejrzliwie.  Przypomniało  jej  się,  jak  dziadek  wspominał,  że 

często czuje się samotny i brakuje mu kobiecego towarzystwa. Fakt, Maura Alderson wyglądała 
atrakcyjnie, lecz Jenny nie była pewna, czy chciałaby ją mieć za nową babkę.

I kim stałaby się dla Claya Aldersona, gdyby Paddy i Maura przypadli sobie do gustu?
Ściągnęła brwi, ale po chwili odpędziła tę myśl niecierpliwym potrząśnięciem głowy i znowu 

zwróciła się do dziadka:

– Jak tam Tristan? – zapytała.
– Biedaczysko zachowuje się jak szalony. Dziś rano, tuż przed moim wyjazdem, przyszła na 

świat cała hałastra maleńkich koników.

Jenny roześmiała się i z zachwytu klasnęła w dłonie.
– Naprawdę, dziadku? Ile ich jest?
–  Trudno  zliczyć.  Fajne  małe brzdące.  Sama  zobaczysz.  –  Paddy spojrzał  z uśmiechem  na 

Maurę.  –  Jenny  ma  parkę  koników  morskich.  Trzyma  je  w  wielkim  akwarium  ze  słoną  wodą.
Samczyk nosi jaja i rodzi.

Maura z aprobatą kiwnęła głową.
– Słyszałam o tym. Najsensowniejszy z możliwych układ.

Jenny  wciąż  się  uśmiechała,  wyobrażając  sobie  gromadę  maleńkich  koników  morskich 

pływających  między  kołyszącymi  się  w  akwarium  wodorostami.  Nagle  przypomniała  sobie  o 
kotce.

–  A  co  z  Clementine?  –  zapytała.  –  Skoro  chcesz  tu  zostać  do  weekendu  i  pomagać  przy 

napełnianiu worków, to mam nadzieję, że zostawiłeś jej pod dostatkiem wody i pokarmu.

– Teraz rozumiesz, dlaczego nie udaje mi się wydać tej dziewczyny za mąż? – poskarżył się 

Maurze Paddy, przewracając oczami. – Bardziej troszczy się o swoje rybki i kota niż o randki, 
Maura  zachichotała  i  obrzuciła  Jenny  taksującym  spojrzeniem.  Jenny  poczuła  się  trochę 
nieswojo,  odwróciła  szybko  wzrok,  wprowadziła  kilka  liczb  do  komputera  i  wlepiła  oczy  w 

background image

ekran.

– A więc wszystkich już poznałeś, dziadku? – spytała.
–  Wpadliśmy  do  Allana  i  Mike'a  –  poinformowała  Maura.  –  Harują  w  pocie  czoła  przy 

budowaniu wałów przeciwpowodziowych wzdłuż łąki.

–  Imponująca  konstrukcja  –  skomentował  Paddy.  –  Układają  bele  starego  siana  jedną  na 

drugiej, a potem przykrywają  je  grubymi plastykowymi płachtami  i przysypują ziemią.  Bardzo 
ambitny projekt, i wydaje mi się, że powinien spełnić swoją rolę.

– Dziadek, przed przejściem na emeryturę, był inżynierem budownictwa śródlądowego.
– Wiem – mruknęła Maura, żując ciasteczko.

Ciekawe, iloma jeszcze szczegółami ze swojego życia zdążył się już podzielić z tą kobietą, 

zastanowiła się Jenny.

– I przystojnego syna Maury też poznałem – dorzucił Paddy. – Pracuje teraz ramię w ramię z 

robotnikami od worków.

– Claya?
Jenny  mocniej  zabiło  serce.  Wpatrzona  w  ekran,  przesuwała  po  nim  kolumny  liczb 

dotyczących przychodów ze sprzedaży bydła.

–  Był  cały  utytłany  w  błocie  i  pracował  jak  zwyczajny  robotnik  –  powiedział  Paddy.  –

Wprost  nie  chciało  mi  się  wierzyć,  że  to  człowiek,  który  zarządza  całym  tym  ogromnym 
ranczem.

– Tak, on się nie wywyższa. Tego mu nie można zarzucić.
Jenny  stanęło  przed  oczami  muskularne  ciało  Claya,  wyobraziła  go  sobie,  jak  stojąc  na 

szeroko  rozstawionych  nogach,  macha  zawzięcie  łopatą.  Zaschło  jej  w  ustach  i  poczuła 
deprymujący przypływ pożądania.

– Miałaś okazję z nim porozmawiać, Jen? – spytał Paddy. – Mnie się bardzo spodobał.
Na  szczęście  od  udzielenia  odpowiedzi  wybawiła  ją  Bridget,  która  w  tym  momencie 

otworzyła  drzwi.  Księgowa  weszła  do  biura,  strząsnęła  mokry  płaszcz  z  kapturem  i  zdjęła 
kalosze.

– Bardzo cię przepraszam, Jenny – powiedziała. – Zamierzałam poleżeć tylko godzinkę, ale... 

– Zauważyła gości i urwała w pół zdania.

–  Paddy,  to  jest  Bridget  Carlyle,  nasza  księgowa  –  powiedziała  Maura.  –  Bridget, 

przedstawiam ci Patricka McKennę, dziadka Jenny.

Paddy podniósł się z krzesła i podszedł z wyciągniętą ręką do Bridget.
– Mów mi Paddy – powiedział wesoło. – Wszyscy tak się do mnie zwracają.
–  Bardzo  mi  miło,  Paddy  –  wybąkała  Bridget,  rumieniąc  się  niespodziewanie.  Nerwowo 

przygładziła włosy i szybko zajęła miejsce za biurkiem.

Jenny przemknęło przez myśl, że z tym rumieńcem bardzo jej do twarzy.
– Paddy jest sławnym triatlończykiem z tych stron.
– Maura uśmiechnęła się ciepło do gościa. – Do niego należy rekord kanadyjskich seniorów.
– Wiem – mruknęła Bridget. – Mam dużo wycinków prasowych na jego temat.
Paddy spojrzał z zaskoczeniem na księgową, i ta jeszcze bardziej się zaczerwieniła.
– Interesujesz się sportem, Bridget? – zapytał.
Bridget, unikając jego wzroku, szukała czegoś w rozłożonych na biurku papierach.

background image

– Niezupełnie – wybąkała. – Ja tylko... lubię czasami... – Zawiesiła głos, wysunęła szufladę i 

zajrzała do niej.

–  No  –  powiedziała  Maura,  wstając  –  na  nas  już  pora.  Jenny,  twój  dziadek  musi  się 

rozpakować przed kolacją.

–  Wzięła  Paddy'ego  pod  rękę  i  pociągnęła  go  w  stronę  drzwi.  –  Chodźmy,  Paddy  –

powiedziała. – Dajmy tym paniom popracować.

Paddy  podreptał  za  nią  posłusznie.  Wyszli  ze  śmiechem  na  werandę.  Za  progiem  Maura 

zatrzymała się jeszcze i zajrzała do biura.

– Jenny – powiedziała z wyrzutem – nie było cię dzisiaj na lunchu.
Jenny uśmiechnęła się niepewnie.
– Miałam tu sporo pracy; byłam w trakcie pewnych obliczeń i nie chciałam się odrywać.
– Ale na kolacji radzę się pojawić – dodała Maura. – Polly robi pieczeń ze swoim słynnym 

puddingiem i serce by jej pękło, gdybyś nie przyszła.

– Przyjdę – obiecała Jenny.
– Trzymam cię za słowo. – Maura uśmiechnęła się do niej promiennie, a potem spojrzała na 

księgową. – Ciebie też to dotyczy, Bridget – powiedziała. – Możesz przyjść dzisiaj na kolację?

– Mogę – mruknęła Bridget. – Dziękuję, Mauro.
–  Świetnie,  powiem  Polly,  że  obie  będziecie.  –  Maura  kiwnęła  z  zadowoleniem  głową  i 

wreszcie zamknęła za sobą drzwi.

Jenny wstała i podeszła do okna. Patrzyła w ślad za wysokim, odzianym na zielono Paddym i 

drobną kobietą w czerwonym płaszczu przeciwdeszczowym, którzy człapali ramię w ramię przez 
błocko w kierunku głównego domu.

– Maura była bardzo... wylewna – zauważyła. – Ona tak zawsze?
– Wpadł jej w oko – mruknęła Bridget od swojego biurka. – To widać.
Jenny obejrzała się na nią ze zdumieniem.
– Mówisz o moim dziadku?
Bridget kiwnęła głową.
– Nie było jeszcze mężczyzny, który oparłby się Maurze Alderson, kiedy ta zagnie na niego 

parol. Ale to przyzwoita kobieta – dorzuciła lojalnie. – Większość osób nie zdaje sobie sprawy, 
jak dobra w głębi serca jest Maura, bo ona gra przeważnie trzpiotkę.

– Ale nie mam pewności, czy.
Jenny urwała i patrzyła nachmurzona w mętne kałuże na podwórku, bombardowane kroplami 

deszczu.  Znowu  zastanawiała  się,  kim  staliby  się  dla  siebie  ona  i  Clay,  gdyby  Paddy  uległ 
czarowi  Maury.  Sytuacja  skomplikowałaby  się  jeszcze  bardziej,  gdyby  Clay  trafił  za  sprawą 
Jenny do więzienia.

Nie, to nie tak, poprawiła się. Gdyby Clay powędrował za kratki, to nie z jej winy. Poniósłby 

po prostu zasłużoną karę za chciwość i próbę okradzenia państwa.

Jenny McKenna nie miała litości dla oszustów podatkowych. Z drugiej jednak strony, żaden 

z  podatników,  których  dotąd  kontrolowała,  nie  trzymał  jej  w  ramionach  i  nie  całował  tak 
namiętnie.

– Lepiej się już czujesz? – spytała Bridget, wracając na swoje miejsce.
Księgowa patrzyła z rozmarzeniem w okno.
– W naturze jest jeszcze przystojniejszy.

background image

– Mój dziadek?
Bridget kiwnęła głową i podparła się pod brodę.
– Mam wszystkie artykuły, jakie kiedykolwiek o nim wydrukowano – przyznała. – Kiedy w 

zeszłym  roku  w  Calgary  odbywały  się  zawody  triatlonowe,  pojechałam  do  miasta,  żeby  go 
zobaczyć, ale na trasie biegu panował taki tłok, że nie mogłam się dopchać do linii mety. Byłam 
bardzo zawiedziona.

A  więc  Maura  nie  jest  na  tym  ranczu  jedyną  kobietą  zainteresowaną  Paddym,  pomyślała 

Jenny.  Przyjrzała  się  Bridget.  Na  twarzy  księgowej  znowu  pojawiły  się  wypieki.  Najwyraźniej 
nie chciała kontynuować tego tematu. Zdecydowanym ruchem otworzyła jeden ze skoroszytów, 
przysunęła do siebie plik faktur i zaczęła je z zapałem księgować.

Jenny również wróciła do pracy, ale od czasu do czasu zerkała na zegarek i cała w nerwach 

myślała o zbliżającej się kolacji w dużym domu

.

background image

Rozdział 11

W  jadalni,  wokół  dużego  drewnianego  stołu,  siedziało  przy deserze  i  kawie  dziesięć  osób. 

Oprócz całej rodziny Claya byli tu Jenny z dziadkiem, Bridget, Jim Cole, a nawet mąż Polly, Joe.

Clay zauważył, że Maura, która zazwyczaj jadała w swojej sypialni, ubrała się na tę okazję 

bardzo  szykownie.  Przysłuchując  się  błyskotliwej  i  wesołej  konwersacji  podtrzymywanej 
głównie przez nią i Allana, zapomniał na chwilę o swoich zmartwieniach.

Na  Michaela  aż  miło  było  popatrzeć.  Był  najwyraźniej  dumny  ze  swojego  wału 

przeciwpowodziowego.  Clay  dawno  nie  widział  go  w  tak  wyśmienitym  humorze  i  tak 
rozmownego, chociaż Teresa siedziała jak zwykle nabzdyczona.

Allan,  rzecz  jasna,  był  w  swoim  żywiole.  Dowcipkował  z  babką  i  flirtował  bez  żenady  ze 

wszystkimi kobietami przy stole, a zwłaszcza z Jenny.

Clay zerknął na młodą rewidentkę zajmującą miejsce obok swojego dziadka, którego Maura 

posadziła w drugim końcu stołu. Jenny miała podkrążone oczy i od początku posiłku unikała jego 
wzroku.  Najwyraźniej  czuła  się  skrępowana  tym,  co  zaszło  między  nimi  dzisiaj  rano.  Jasny 
gwint.

Siedząca  obok  Jenny  Bridget  jadła  bez  apetytu  i  również  się  nie  odzywała.  Była  jakaś 

markotna,  coś  ją  wyraźnie  trapiło.  Clay  uznał  to  za  niepokojący  objaw.  Tak,  musi 
wygospodarować wolną chwilę i porozmawiać szczerze ze swoją księgową.

Teraz jednak nie będzie to łatwe. W biurze siedzi wciąż Jenny, a więc tam sobie z Bridget 

prywatnie  nie  pogada.  Na  dokładkę  to  urwanie  głowy  z  przygotowaniami  do  grożącej  ranczu 
powodzi...

Z  pochmurną  miną  mieszał  cukier  w  kubku  z  kawą.  W  pewnej  chwili  podniósł  wzrok  i 

przechwycił spojrzenie Jenny. Zaczerwieniła się i szybko odwróciła oczy, pochylając się do Jima 
Cole'a, który opowiadał jej ze swadą o swoich dokonaniach na rodeo. Kiedy się roześmiała, Clay 
poczuł ukłucie zazdrości.

W innych okolicznościach, pomyślał, inaczej bym to rozegrał. Zabrałbym ją na długi spacer, 

porozmawialibyśmy sobie od serca. Bardzo chciał bliżej poznać Jenny, dowiedzieć się, o czym 
myśli, jakie ma poglądy na rozmaite sprawy.

Ale teraz ma na głowie tę przeklętą powódź, mrocznym cieniem kładzie się też między nich 

rewizja ksiąg, z której nie wiadomo co wyniknie...

Paddy  McKenna,  uśmiechając  się  przyjaźnie,  spojrzał  na  gospodarza  przez  całą  długość 

przykrytego lnianym obrusem stołu.

–  Tak,  proszę  państwa  –  powiedział,  zwracając  się  do  wszystkich,  i  uderzył  otwartymi 

dłońmi o blat. – Smaczne było, towarzystwo również wyborowe – tu skinął głową Maurze i jej 
wnukowi – ale jest jeszcze jasno i przed pójściem do łóżka mam ochotę napełnić piachem parę 
dodatkowych worków. Kto idzie ze mną?

Clay wstał, złożył starannie serwetkę i uśmiechnął się do starszego pana z wdzięcznością.
– Dziękuję za ofertę, Paddy – powiedział – ale nie ma takiej potrzeby. Wybaczcie mi teraz, 

muszę wracać do roboty. Moja mama dotrzyma wam towarzystwa.

background image

–  Piękna  perspektywa.  –  Paddy,  spoglądając  na  Maurę,  wzniósł  kieliszek.  –  Ale  choć 

atrakcyjna,  Clay,  to  ja  naprawdę  chciałbym  się  zmierzyć  w  machaniu  łopatą  z  obecnym  tu 
Allanem.

–  Oho,  ze  mną  tak  łatwo  ci  nie  pójdzie.  –  Allan  odsunął  się  z  krzesłem  od  stołu,  wstał  i 

zademonstrował z dumą swoje mięśnie. – Patrz, jakie muskuły sobie wyrobiłem, ujeżdżając byki.

–  Dobra,  ale  za  mną  przemawia  wiek  i  doświadczenie  –  odparował  Paddy,  otoczył 

młodzieńca  ramieniem  i  pociągnął  go  za  sobą  do  drzwi.  –  Nauczyłem  się  rozkładać  siły, 
chłopcze, a założę się, że ty tego nie potrafisz.

Jenny również wstała od stołu, by ruszyć za dziadkiem i młodym kowbojem.
– Ja chyba też chwycę za łopatę – oznajmiła.
–  W  porządku!  Chodź,  tato!  –  zawołał  z  zapałem  Allan.  –  Mike  z  chłopakami  niech  dalej 

budują  wał,  a  my  staniemy  do  zawodów:  Allan  i  Clay  Aldersonowie  kontra  Jenny  i  Paddy 
McKenna. Zobaczymy, kto w trzy godziny napełni więcej worków.

–  Emeryt  i  młoda  dziewczyna  przeciwko  dwóm  krzepkim  kowbojom  –  mruknął  ponuro 

Paddy.  –  To  mi  nie  wygląda  sprawiedliwie.  Należałoby  przydzielić  tym  facetom  dwóch 
dodatkowych robotników, żeby wyrównać szanse, nie uważasz, Jenny?

Jego słowa przyjęto wybuchem śmiechu. Posiłek dobiegł końca. Stołownicy wstawali jeden 

po drugim i rozchodzili się do swoich zajęć. Clay, Allan, Mike, Jim Cole, Paddy i Jenny dobrnęli 
w deszczu nad brzeg strumienia, gdzie robotnicy napełniali worki piaskiem. Tam się rozłączyli.

Mike i Jim Cole poszli dalej, w stronę łąki, kontynuować z brygadą robotników wznoszenie 

wału  przeciwpowodziowego  ze  sprasowanych  bel  siana,  natomiast  Clay  z  młodszym  synem 
stanęli obok Paddy'ego i Jenny, wzięli łopaty i przystąpili do dzieła.

Obok  obory  piętrzyły  się  ogromne  pryzmy  piachu  i  stosy  worków.  Uwijała  się  tam  grupa 

mężczyzn  i  kobiet  w  mokrych  pelerynach.  Starsze  dzieci  zawiązywały  napełnione  już  worki, 
ładowały je na wózki, ciągnęły nad strumień i tam układały jeden na drugim wzdłuż brzegów.

Clay szybko wpadł w rytm. Pracował jak w transie, błądząc myślami wokół dręczących go 

spraw. Tyle możliwości trzeba było wziąć pod uwagę, tyle czarnych scenariuszy przeanalizować 
na wypadek, gdyby cały ten trud okazał się niewystarczający i woda zalała ranczo.

– Co zrobisz? – spytała cicho pracująca obok Jenny.
–  To  znaczy,  jeśli  to  nie  wystarczy?  –  Wskazała  na  wał  z  worków  z  piaskiem  rosnący  z 

koszmarną powolnością.

Clay spojrzał na nią zaskoczony.
–  Nie  wiem  –  przyznał.  –  A  z  meldunków  z  północy  wynika,  że  idzie  do  nas  fala 

powodziowa, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają. Możemy wszystko stracić.

Zmarszczka między jej oczami pogłębiła się.
–  Ale  chyba  nie  bydło?  –  zapytała.  –  Przecież  przepędzacie  wszystkie  zwierzęta  na  wyżej 

położone miejsca, prawda?

–  Większość. Ale  z niektórymi będzie problem.  – Tu wskazał łopatą na  półkolistą zagrodę 

przylegającą do obory.

– Na przykład z tymi bykami rasy angus i z tamtym koniem. Jutro będę musiał zadecydować, 

co z nimi zrobić.

Jenny spojrzała na zagrodę. Stało tam pół tuzina byków, a wzdłuż ogrodzenia przechadzaj się 

niespokojnie wielki koń, lśniący w strugach deszczu jak zjawa.

background image

– Dlaczego nie możesz ich przenieść?
– Te byki mają rozmaite problemy zdrowotne i trzeba ich codziennie doglądać, a koń to ogier 

wypożyczony  z  innego  rancza  do  pokrycia  grapy  naszych  klaczy.  Jest  wart  trzysta  tysięcy 
dolarów.  Nie  można  tak  po  prostu  umieścić  tych  zwierząt  w  szczerym  polu  za  zwyczajnym 
ogrodzeniem z drutu kolczastego.

–  Trzysta  tysięcy  dolarów?  –  Jenny  przerwała  pracę*  wsparła  się  na  łopacie  i  spojrzała  ze 

zgrozą  na  konia.  –  Skoro  jest  wypożyczony,  to  może  odeślij  go  właścicielowi.  Pożyczysz  go 
ponownie, kiedy zagrożenie minie.

Clay pokręcił głową.
–  Chętnie  bym  tak  zrobił,  ale  on  jest  z  Teksasu  i  wymaga  specjalnego  traktowania. 

Musiałoby z nim jechać para ludzi, a w tej chwili każda para rąk jest tutaj na wagę złota. No i 
dochodzi mi jeszcze jedno zmartwienie.

Clay sam nie wiedział, czemu zwierza się tej kobiecie ze swych kłopotów. Przecież ona nie 

może się już zapewne doczekać, kiedy upora się ze swoją pracą i wreszcie opuści ranczo.

Jenny  jednak  sprawiała  wrażenie  zainteresowanej.  Patrzyła  zafascynowana  na  wielkiego 

ogiera przechadzającego się nerwowo po zagrodzie.

– Dlaczego on wymaga specjalnego traktowania?
–  To  wredna  bestia  –  wyjaśnił  posępnie  Clay.  –  Najbardziej  narowisty  koń,  jakiego 

widziałem. Nie znosi stać w zamkniętym boksie, a w zeszłym tygodniu o mało nie zabił Jima w 
zagrodzie,  kiedy  wyprowadzaliśmy  go  z  przyczepy,  którą  tu  przyjechał.  Wybraliśmy  go  do 
pokrycia klaczy przez wzgląd na cechy zewnętrzne i rodowód,

mam jednak nadzieję, że nie przekaże potomstwu swojego temperamentu.
– Chciał zabić Jima Cole'a? – spytała Jenny, nie odrywając oczu od konia.
– Szatan z niego – potwierdził Clay. – Staje dęba i młóci na oślep przednimi nogami. Taki 

duży koń może jednym uderzeniem kopyta połamać człowiekowi żebra albo roztrzaskać głowę. 
Trzeba na niego przez cały czas uważać.

Jenny  skrzywiła  się  i  powróciła  do  pracy.  Dżinsy  miała  już  przemoczone,  wodą  ociekały 

nylonowa,  nieprzemakalna  kurtka,  którą  pożyczyła  od  Allana,  grube,  robocze  rękawice  i 
naciśnięta  na  oczy  czapka  z  daszkiem.  Kosmyki  włosów,  które  wymknęły  się  spod  czapki, 
sklejały się w strąki i lgnęły do jej mokrych policzków.

Clay nie pamiętał, żeby aż tak pociągała go wcześniej jakakolwiek inna kobieta.
Chciał  ją  zagadnąć  o  kontrolę,  dowiedzieć  się,  czy  doszła  już,  z  czego  wynika  spadek 

dochodów,  ale coś  go powstrzymywało przed poruszeniem tego tematu.  Strumień przybierał  w 
oczach,  wał  z  napełnionych  piaskiem  worków  wzdłuż  jego  brzegów  rósł  w  zastraszająco 
powolnym tempie,  i  sprawy  finansowe rancza  zajmowały teraz  bardzo  dalekie  miejsce  na  jego 
liście zmartwień.

– Dobrze ci idzie, Jenny – powiedział, pełen podziwu dla jej wytrwałości.
– Lubię wysiłek fizyczny – odparła. – Może dlatego, że mam siedzącą pracę.
– Taki tryb życia chyba ci odpowiada – powiedział, nie przerywając pracy. – Jesteś taka...
– Jaka? – spytała.
– Taka... no,  krzepka, jak określiłby  to  twój dziadek. –  Wręczył jej  z  uśmiechem  następne 

naręcze worków. – Bardziej pasujesz mi na ochroniarza albo kogoś takiego niż na księgową.

background image

–  A  wiesz,  że  jako  nastolatka  zastanawiałam  się  nawet,  czy  nie  zostać  ochroniarzem.  Ale 

doszłam do  wniosku,  że  to  psia  służba.  Przynajmniej  od  października  do  kwietnia  –  dodała  ze 
śmiechem.

Ten śmiech podniósł go na duchu. Jej bliskość sprawiała, że pomimo swych zgryzot czuł się 

znowu młody i szczęśliwy. '

– Opowiedz mi o swoim narzeczonym – poprosił po odczekaniu stosownej chwili. – Jak się 

poznaliście?

– W college'u. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam piętnaście lat. Kilka lat później moja mama 

wyszła  ponownie  za  mąż  i  przeprowadziła  się  na  Florydę.  Czułam  się  bardzo  samotna  i 
opuszczona. Steve był moją pierwszą prawdziwą miłością.

– I chodziliście ze sobą przez cały czas nauki w colleges?
–  Z  małymi  przerwami.  –  Zaczerwieniła  się,  czy  to  z  zażenowania,  czy  z  wysiłku,  trudno 

było stwierdzić. – Steve był typem obieżyświata.  Wciąż gdzieś wyjeżdżał, szukał przygód, a ja 
zostawałam sama. Pamiętam, że na początku naszej znajomości często się o to kłóciliśmy,

– Ale w końcu przystosowałaś się do takiego stylu życia? – zapytał Clay.

–  Nie  miałam  innego  wyjścia.  –  Oddała  dwa  napełnione  worki  dzieciom,  które  w  tym 

momencie podjechały z wózkiem, i sięgnęła po następny. – Kiedy kobieta wiąże się z mężczyzną 
takim jak Steve, chce czy nie, musi się dostosować, bo jego cele i zainteresowania wysuwają się 
zawsze na pierwszy plan.

Clay  miał  na  końcu  języka  pytanie,  co  każe  kobiecie  wiązać  się  z  mężczyzną,  który  na 

pierwszym miejscu stawia siebie, ale powstrzymał się z jego zadaniem.

–  A  ty?  –  spytała  Jenny,  zerkając  na  niego  spod  daszka  czapki.  –  Mówiłeś,  że  młodo  się 

ożeniłeś?

– O wiele za  młodo – odparł. –  Wydawało mi się wówczas, że jestem na  to wystarczająco 

dojrzały i odpowiedzialny. Nie zdawałem sobie sprawy, że pociąg fizyczny i zauroczenie to nie 
wszystko, że w dobranym małżeństwie ważną rolę odgrywa wiele innych rzeczy.

– Jakich rzeczy?
Nie przerywając pracy, ściągnął brwi i zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
– Wspólny śmiech – odparł w końcu. – Te same upodobania i zainteresowania. Do tego  w 

rezultacie  sprowadza  się  życie.  Małżeństwo  nie  jest  wieczną  idyllą  i  nieprzerwanym  pasmem 
romantycznych uniesień. Szczęśliwym czyni cię mnóstwo drobnych codziennych zwycięstw nad 
przeciwnościami losu, i człowiekowi potrzebny jest ktoś, kto go rozumie i dzieli z nim te radości.

Milczała  tak  długo,  że  zrobiło  mu  się  nieswojo.  Czyżby  za  bardzo  się  przed  nią  odkrył? 

Kiedy jednak podniosła na niego wzrok, twarz miała łagodną i otwartą, a w jej oczach zobaczył 
zrozumienie.

Wstrzymał  oddech,  walcząc  ze  znajomym  już,  szalonym  pragnieniem  porwania  jej  w 

ramiona i obsypania pocałunkami na oczach wszystkich.

Powoli  zapadała  noc.  Porywisty  wiatr  niósł  ciężką  wilgoć.  Wzdłuż  tyraliery  pracujących 

ludzi  migotały  pochodnie,  latarnie  z  podwórza  rancza  rzucały  wodnistą  poświatę.  Wzdłuż 
brzegów rwącego strumienia, który od rana przybrał prawie o metr, rósł powoli rząd worków z 
piaskiem.

background image

Jenny  odłożyła  łopatę  i  wyprostowała  się.  Ściągnęła  z  głowy  czapkę,  by  upchnąć  pod  nią 

niesforne  kosmyki  włosów,  i  zaczęła  sobie  rozmasowywać  obolały  kark.  Pracujący  obok  niej 
Allan  i  jeszcze  jeden  młody  mężczyzna  roześmieli  się  z  jakiegoś  żartu  Paddy'ego.  Odwrócony 
tyłem Allan cofnął się i wpadł niechcący na Jenny. Zatoczyła się i byłaby upadła, gdyby nie Clay. 
Podtrzymał ją i przyciągnął odruchowo do siebie. Była tak blisko, że czuł zapach jej włosów.

Mógłbym  tak  przez  całe  życie,  przemknęło  mu  przez  myśl.  Rozmawiać  z  nią,  pracować 

ramię w ramię i podtrzymywać, kiedy się zmęczy.

Wyrwała mu się gwałtownie, schyliła po łopatę i nie spoglądając na niego, podjęła pracę. Jej 

napięte ramiona i ściągnięta twarz świadczyły, że słodka chwila szczerości bezpowrotnie minęła.

Jenny znowu była rewidentką z izby skarbowej, a on człowiekiem, na którego pada mroczny 

cień podejrzenia; nic się między nimi nie zmieni.

Otępiały z frustracji i poczucia osamotnienia, wbił łopatę w pryzmę piachu.
Nazajutrz było wciąż pochmurno i chłodno, ale deszcz ustał i Jenny z Paddym mogli odbyć 

zwyczajowy  poranny  jogging.  Biegli  obok  siebie  w  kierunku  odległego  o  trzy  kilometry  od 
rancza wzniesienia, na które poprzedniego dnia Clay wywiózł Jenny.

– To chyba już połowa dystansu – orzekła w pewnej chwili Jenny. – Niedługo powinniśmy 

zawrócić.

Paddy  biegł  dalej,  zapatrzony  w  rozciągający  się  przed  nimi  bezmiar  prerii  skąpanej  w 

bladych promieniach słońca, które przesączały się przez powłokę chmur.

–  Ależ  tu  pięknie  –  powiedział  z westchnieniem.  –  Wiesz,  nie  zdawałem  sobie  sprawy,  że 

takie dzikie, otwarte przestrzenie jeszcze istnieją.

– Tu jest inny świat – przyznała Jenny. – Kiedy odbiegniesz tak daleko, że nie widzisz już 

zabudowań  rancza,  zaczynasz  odnosić  wrażenie,  że  jesteś  jedyną  osobą  na  tej  planecie.  To 
cudowne odczucie.

Dziadek obejrzał się na nią przez ramię.
– Naprawdę ci się tu podoba, Jenny? Większość osób źle by się czuła na takim odludziu.
– A ja czuję się tu  wspaniale. – Ona również  patrzyła na  bezkresną prerię, na  te kilometry 

trawy kołyszącej się i falującej na wietrze niczym ocean złota. – Jestem tu dopiero trzeci dzień, a 
już z przykrością myślę, że wkrótce będę musiała wyjechać.

– Kiedy kończysz swoją kontrolę?
Słowa te przypomniały Jenny, po co przyjechała  na ranczo nad Topolowym Strumieniem i 

niepokój chwycił ją za gardło.

– Chyba jutro po południu. Przed kolacją już nas tu nie będzie.
–  Ja  bym  tu  jeszcze  posiedział.  –  Paddy  biegł  lekko,  wpatrując  się  spod  przymrużonych 

powiek w widnokrąg. – Pomógłbym im przebrnąć przez ten kryzys. Co ty na to? Potrzebują teraz 
każdej pary rąk. Przez resztę dzisiejszego dnia mam zamiar napełniać worki piaskiem. Tak samo 
jutro.

Jenny szukała wzrokiem wyznacznika połowy trasy, który Clay ustawił przy szlaku. Ciekawa 

była, czy to czasem nie Maura Alderson jest przyczyną, dla której Paddy chce zostać na ranczu. 
Wolała jednak nie pytać o to wprost.

–  Też  chciałabym  pomóc  –  powiedziała  –  ale  nie  wiem,  czy  wypada  mi  tu  zostawać  po 

zakończeniu kontroli.

background image

– A co? – Paddy zerknął na nią z ukosa. – Znalazłaś w tych księgach coś podejrzanego?
– Nie mogę o tym rozmawiać, dziadku – odparła automatycznie.
– To znaczy, że znalazłaś. – Paddy milczał przez chwilę. Dobiegli do usypanego z kamieni 

kopczyka i za

wrócili w stronę rancza. – A więc dzieje się tutaj coś niedobrego? – zapytał.
– Nie mam pewności. – Jenny patrzyła na odległy kompleks zabudowań i zagród. – Nie do 

mnie  należy  ustalanie,  kto  to  robi.  Ja  mam  tylko  przeprowadzić  rewizję  ksiąg  i  złożyć  raport 
pokontrolny swoim przełożonym. Dalej sprawą zajmie się ktoś inny.

– No ale skoro przewidujesz zajęcie dla tego kogoś, to znaczy, że coś tu naprawdę jest nie w 

porządku.

Jenny potrząsnęła głową.
– Nie ciągnij mnie za język, dobrze? Naprawdę nie wolno mi o tym rozmawiać.
– Przepraszam, słonko – mruknął ze skruchą Paddy.
– Wiem, że to dla ciebie niezręczna sytuacja. No bo...
– Urwał i przez chwilę biegli w milczeniu.
Jakiś kojot dostrzegł ich i czmychnął w bok. Zatrzymał się dopiero na odległym wzgórku i 

obejrzał. Wiatr rozwiewał mu włochaty ogon.

–  Tak,  wiem,  to  tacy  sympatyczni  ludzie  –  odezwała  się  w  końcu  Jenny  –  i  nie  chce  się 

wierzyć, że któreś z nich ma na sumieniu jakieś ciemne sprawki.

Nie  potrafiła  nawet  wymówić  na  głos  imienia  Claya,  a  co  dopiero  wyobrazić  sobie,  jak 

będzie się czuła, jeśli w wyniku przeprowadzanej przez nią kontroli ten człowiek powędruje do 
więzienia.

Przypomniała  sobie,  z  jaką  miną  mówił  wczoraj  wieczorem  o  miłości  i  samotności,  o 

znaczeniu, jakie ma dla człowieka dzielenie się myślami z kimś, kto go rozumie.

Wzdrygnęła się i wciągnęła ze świstem powietrze. Paddy zerknął na nią z troską.
– Zmarzłaś?
– Nic mi nie będzie. Ale rzeczywiście zimno dzisiaj, prawda? Nawet jeśli się biegnie.
Zbliżali się do zabudowań rancza. Pomimo wczesnej pory grupa robotników napełniała już 

worki piaskiem. Inni krzątali się przy codziennych  pracach, z których wykonania nie zwalniała 
groźba nadciągającej wielkimi krokami katastrofy.

Jenny  pokazała  dziadkowi  wielkiego  ogiera  biegającego  niespokojnie  wzdłuż  płotu 

przylegającej do obory zagrody. Muskularne ciało zwierzęcia lśniło od wilgoci.

–  Clay  mówi,  że  ten koń  jest  wart trzysta tysięcy  dolarów  –  oznajmiła  –  i  że nie  może  go 

przetransportować w bezpieczne miejsce, bo jest narowisty.

–  Biedny  ten  Clay  –  mruknął  ze  współczuciem  Paddy.  –  Nie  zazdroszczę  mu 

odpowiedzialności, jaką dźwiga teraz na swoich barkach.

Jakby  przywołany  ich  rozmową,  we  wrotach  obory  pojawił  się  Clay  Alderson.  Zauważył 

biegnących  i  pomachał  im  ręką.  Paddy  zwolnił  do  marszu  i  podszedł  do  ranczera.  Po  chwili 
wahania Jenny zrobiła to samo. Uznała, że niegrzecznie by było się nie zatrzymać.

– Dzień dobry – przywitał ich Clay, uśmiechając się ciepło. – Macie w sobie więcej energii 

niż ja. Wczoraj do późnej nocy machaliście łopatami, a dzisiaj skoro świt już biegacie.

background image

– Przywykliśmy z Jenny do porannego joggingu. – Paddy wykonał kilka skłonów, a potem 

spojrzał  z  uśmiechem  na  gospodarza.  –  Ale  po  śniadaniu  zabieram  się  znowu  za  te  worki  z 
piaskiem.

– Paddy, zaliczasz się do tego gatunku gości, który ranczerzy lubią najbardziej – powiedział 

Clay.

W spłowiałych dżinsach, w starym, szarym stetsonie i dżinsowej kurtce oblamowanej owczą 

skórą Clay wyglądał tak wspaniale i po męsku, że Jenny przeszedł zdradliwy dreszcz.

– A ty, Jenny? – Clay spojrzał na dziewczynę. – Nie czujesz się zmęczona po wczorajszym?
– Nie – odparła. – Pomogłabym i dzisiaj, ale do wieczora będę zajęta.
– No tak. – Clay spoważniał i zapadło niezręczne milczenie.
– No – przerwał je Paddy – to ja idę do domu i wskakuję pod prysznic. Maura wspominała, 

że na śniadanie mają być racuszki z jabłkami. Muszę zdążyć, zanim wszystkie spałaszuje młody 
Allan.

Clay przyglądał się uważnie Jenny, a potem przeniósł wzrok na robotników sypiących piasek 

do worków.

– Skończysz dzisiaj kontrolę? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Prawdopodobnie dopiero jutro. Czy strumień znowu przybrał?
– Przez noc pół metra. Mamy już prawie stan krytyczny. Jeśli woda dalej będzie się w tym 

tempie podnosić, to czoło fali powodziowej dotrze do nas jutro wieczorem i wtedy się okaże, czy 
jesteśmy przygotowani.

Stała i patrzyła na niego bezradnie; zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.
– Cały dzisiejszy dzień  będę zajęty przygotowaniami – podjął Clay. – Obawiam się, że nie 

znajdę dla ciebie chwili wolnego czasu, gdyby się okazało, że jestem do czegoś potrzebny.

– Nie szkodzi – bąknęła. – Poradzę sobie.
Wielki  ogier  krążył  wciąż  nerwowo  po  zagrodzie,  potrząsając  łbem  i  wydając  niskie, 

gniewne parsknięcia, które co i rusz przechodziły w wyzywające rżenie.

Słońce,  które  przebijało  się  od  czasu  do  czasu  przez  pokrywę  chmur,  odbijało  się  w  jego 

lśniącej sierści i potężnych mięśniach zadu.

– Bardzo się śpieszysz? – spytał Clay. – Nie weszłabyś na moment do obory? Chciałbym ci 

coś pokazać.

Po chwili wahania skinęła głową.
– Dobrze – mruknęła.
Uśmiechnął się i jego smutną twarz rozjaśnił ten blask, który zawsze zbijał ją z tropu.
– Wspaniale. Chodź.
Drżąc nie wiadomo czemu z podniecenia, Jenny weszła za nim do obory.

background image

Rozdział 12

Clay  zatrzasnął  za  nimi  wrota.  Jenny,  oszołomiona  natłokiem  wrażeń,  wbiła  wzrok  w 

podłogę.  Czuła  pomieszane  zapachy  siana,  skóry  i  trocin,  słyszała  stłumione  pokrzykiwania 
robotników i dzikie rżenie ogiera w przylegającej do obory zagrodzie.

Ale  w  tej  chwili  wszystko  to  wydawało  się  jej  jakieś  odległe  i  nierealne.  Stali  z  Clayem 

naprzeciwko  siebie,  zamknięci  w  tym  mrocznym,  tajemnym  miejscu,  w  całkowitym 
odosobnieniu.  Czuła się zagrożona i  podniecona jednocześnie,  zmysły się  jej  wyostrzyły, serce 
biło dwa razy szybciej niż normalnie.

Zbierał  się  na  odwagę,  by  wziąć  ją  w  ramiona.  Wyczuwała  to  i  była  świadoma  reakcji 

własnego ciała,  które zdumiewały ją i  przerażały  zarazem. Od lat nie doświadczała tak silnego 
fizycznego zafascynowania, takiej tęsknoty za znalezieniem się w objęciach mężczyzny.

Ale nie tego mężczyzny! – pomyślała w panice. Kogo jak kogo, ale nie w objęciach Claya 

Aldersona.

Chciała już wymamrotać  jakąś wymyśloną  na  poczekaniu wymówkę  i  wybiec z  obory,  ale 

Clay uśmiechnął się tylko, odwrócił i ruszył przed siebie, dając jej ręką znak, by szła za nim.

–  Tu  jest  to,  co  chciałem  ci  pokazać  –  rzucił  niedbale  przez  ramię,  zatrzymując  się  przy 

jednym ze żłobów.

Jenny  podeszła  tam  niepewnie.  Clay  pochylił  się  i  wyjął  coś  ostrożnie  z  mrocznych  głębi 

drewnianego żłobu, pełnego siana.

Odwrócił się.
Oczarowana  zapomniała  zupełnie  o  rezerwie,  w  jaką  się  uzbroiła.  Clay  w  pokrytych 

odciskami  dłoniach  trzymał  pomarańczowego  kotka,  puszystą  kuleczkę  z  białym  pyszczkiem  i 
końcami  łapek.  Mlecznobłękitne  ślepka  jak  szparki,  maleńka,  wykrzywiona  w  komicznie 
groźnym wyrazie mordka.

–  Znalazłem  je  wczoraj  rano  –  powiedział.  –  Dwa  puszyste  pomarańczowe  kocurki  i  dwie 

małe czarne koteczki. Pomyślałem sobie, że tęsknisz za swoją kotką i chętnie je obejrzysz.

–  Och,  jaki  śliczny.  –  Jenny  przysunęła  się  bliżej,  żeby  dotknąć  miękkiego,  jedwabistego 

futerka kociaka. Malec rozczapierzył pazurki i głośno miauknął.

Zza narożnika boksu wyłoniła się duża kocica. Zadarła łepek, spojrzała w górę na Claya, a 

potem otarła się o jego nogę.

– Nie ma nic przeciwko temu, że trzymasz jej dziecko? – spytała Jenny, pochylając się, żeby 

pogłaskać łaszącą się do Claya kotkę.

– To Pebbles. Znamy się od lat. – Clay popatrzył czule na kotkę i delikatnie odłożył kociaka 

do ciepłego gniazda. – Ale nie wiem, jak dać jej do zrozumienia, żeby przeniosła się gdzieś ze 
swoją rodziną. Jeśli nasze wały przeciwpowodziowe  nie wytrzymają, to  w sobotę  w tej oborze 
będzie ponad metr wody.

– O Boże! – jęknęła Jenny.
Widok  ściągniętej,  zmęczonej  twarzy  Claya  sprawił,  że  spłynęła  na  nią  nowa  fala 

współczucia. Położyła mu rękę na ramieniu.

background image

Spojrzał na  nią z ogniem w oczach i przyciągnął do siebie. Stali przez chwilę nieruchomo, 

obejmując się w mrocznej, wonnej oborze. Jenny przymknęła powieki, uniosła twarz i czekała na 
pocałunek. Nagle wrota obory otworzyły się gwałtownie i wnętrze zalała powódź światła.

– Clay? – krzyknął ktoś. – Jesteś tu?
Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Jenny odwróciła się z wymuszoną nonszalancją i spojrzała 

na żłób, w którym wyciągnięta na całą długość kotka zajmowała się swoim potomstwem.

– Tutaj! – zawołał Clay. – Tutaj jestem.
– Chodź na minutkę nad strumień.

Clay  dotknął  ramienia  Jenny  i  pochylił  się  tak  nisko,  że  rondo  jego  stetsona  musnęło  jej 

włosy.

– Zaczekaj tu na mnie, proszę – powiedział cicho. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Za 

parę minut wracam, dobrze?

Skinęła głową bez słowa i patrzyła, jak wychodzi z obory. Kiedy zamknął za sobą wrota, z 

bijącym sercem spojrzała znowu na kocią rodzinkę w żłobie.

Jedno z czarnych kociąt, badając ich miękki, wielki dom, zgubiło się – Przycupnęło w kącie 

żłobu i miauczało żałośnie. Jenny wzięła koteczkę na ręce i uniósłszy ją do policzka, wdychała 
ciepły, mleczny zapach.

– Boże, jaka śliczna – szeptała. – Śliczna jesteś.
Odłożyła kociątko między rodzeństwo i patrzyła, jak tuli się do jedwabistego brzucha matki.
Chciała  już  wziąć  na  ręce  drugiego  kotka,  ale  powstrzymało  ją  skrzypnięcie.  Wrota  obory 

otworzyły się i zamknęły, na deskach podłogi rozległy się ciężkie stąpnięcia.

To  pewnie  Clay,  pomyślała.  Szybko  wrócił.  Przywołała  na  usta  wymuszony  uśmiech, 

odwróciła się i zamarła ze zgrozy.

W półmroku obory majaczył wielki ogier. Oczy mu błyszczały, chrapy miał rozdęte. Z bliska 

wydawał się wprost  gigantyczny. Zarzucił łbem i ruszył na nią z głuchym stukotem podkutych 
kopyt.

Oniemiała Jenny stała przez chwilę jak słup soli. W końcu otrząsnęła się z pierwszego szoku 

i rozejrzała, szukając wzrokiem drogi odwrotu. Niestety, była w pułapce. Za sobą miała ścianę, a 
prowadzące do wyjścia przejście między długim szpalerem boksów dla zwierząt tarasował teraz 
ogromny  ogier.  Ściany  wokół  niej  zbite  były  z  grubych  desek,  nie  dostrzegała  żadnych 
występów, po których mogłaby się wspiąć wyżej.

Koń zarżał. W tej zamkniętej przestrzeni zabrzmiało to nienaturalnie głośno i groźnie. Jenny 

niemal czuła w nozdrzach jego wściekłość i narastającą agresję. Przerażona, przypomniała sobie, 
co o tym zwierzęciu opowiadał jej Clay.

Ogier  nie  lubił  przebywać  w  zamknięciu.  Jednym  uderzeniem  kopyta  mógł  połamać 

człowiekowi żebra albo strzaskać czaszkę...

Zaschło jej w ustach. Nie spuszczając przerażonych oczu ze zbliżającego się konia, wycofała 

się  do  żłobu  i  przywarła  do  niego,  drżąc  na  całym  ciele.  Ogier  zatrzymał  się  i  zaczął 
przestępować z nogi na nogę coraz bardziej wściekły.

Chciała  krzyknąć,  wołać  o  pomoc,  ale  krtań  ścisnęła  się  jej  ze  strachu  tak,  że  nie  mogła 

wydobyć z siebie głosu.

background image

Koń parsknął,  wyszczerzył  pożółkłe  zęby  i  kopnął  w  furtę  najbliższego  boksu.  Rozległ  się 

trzask  pękającej  deski.  Jenny  znowu  otworzyła  usta  do  krzyku,  ale  wydobył  się  z  nich  tylko 
zduszony szept.

Kocica  zeskoczyła  ze  żłobu  i  przemknęła  jak  strzała  na  drugą  stronę  obory.  Ogier 

przestraszył się, stanął dęba i zawierzgał przednimi nogami. Był blisko, tuż przed nią.

Widziała jego brzuch, masywny zad i młócące powietrze, ciężkie kopyta.
Wskoczyła  do  żłobu,  zakopała  się  w  sianie  tuż  przy  gnieździe  kociąt,  zacisnęła  mocno 

powieki i zakryła sobie ramionami głowę. Słyszała, jak koń opada na cztery nogi i natychmiast 
znowu staje dęba. Piana ściekająca mu z pyska spadała jej na głowę, a na karku czuła jego gorący 
oddech.

Górna deska żłobu pękła z hukiem. Wkrótce jej kruche schronienie pójdzie w drzazgi i wraz 

z kociętami wydana zostanie na pastwę tych strasznych kopyt.

Odzyskała wreszcie głos i wrzasnęła co sił w płucach. Zerknęła nad siebie między złożonymi 

w obronnym geście ramionami, ale zobaczyła tylko mrok, chmurę duszącego kurzu, błyszczące 
szaleństwem ślepia ogiera i jego wierzgające kopyta.

Nagle  wrota  obory  otworzyły  się  i  wnętrze  zalała  powódź  światła.  Rozległ  się  czyjś 

przestraszony krzyk.

Clay.
Koń  odwrócił  się  błyskawicznie  i  znieruchomiał,  sapiąc.  Robił  ciężko  mokrymi  od  potu 

bokami, kołysał niezdecydowanie łbem. Po chwili zwierzę zebrało się w sobie i runęło w stronę 
wyjścia, wprost na sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego prostokąta nieba.

Clay  uskoczył  w  bok  i  przywarł  do  ściany.  Ogier  wypadł  z  obory  do  zalanej  słońcem 

zagrody.

Odrętwiała Jenny zaczęła się gramolić ze żłobu. Clay podbiegł i pomógł jej. Potem wziął ją 

w ramiona.

– Nic ci nie jest? – zapytał roztrzęsionym ze zdenerwowania głosem. – Boże, Jenny, jak to 

się stało? Jak on się tu dostał? Chyba mu nie otworzyłaś?

–  Skądże  znowu.  –  Jenny,  zamknięta  w  jego  objęciach,  usiłowała  odzyskać  nad  sobą 

kontrolę. – Oglądałam kotki i on... nagle się tu znalazł.

–  Mógł  cię  zabić.  –  Clay  odgarnął  jej  włosy  z  twarzy  i  przytulił  czule.  –  Nie  pozwalam 

żadnemu ze swoich ludzi wchodzić w pojedynkę do obory, kiedy ten ogier tu jest.

–  Jak  on  się  tu  dostał?  –  Jenny  wyzwoliła  się  z  objęć  Claya,  przesunęła  ręką  po  włosach, 

poprawiła na sobie ubranie, a potem, cofnąwszy się o krok, spojrzała na niego badawczo. – Ktoś 
musiał  mu  otworzyć,  wpuścić  tutaj,  a  potem  zamknąć  za  nim  wrota.  Sam  sobie  przecież  nie 
otworzył.

–  To  pewnie  jakiś  niefortunny  wypadek  –  tłumaczył  Clay.  –  Któryś  z  robotników  musiał 

uznać, że koń dosyć się już wybiegał i trzeba go zapędzić do obory, a nie wiedział, że ty tu jesteś. 
Boże, nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale się dowiem.

Jenny  puściła  to  zapewnienie  mimo  uszu  i  dalej  przyglądała  się  chłodno  jego  ściągniętej 

twarzy.

Naprawdę nie wiesz, jak to się stało? – myślała.  A może, będąc na zewnątrz, doszedłeś do 

wniosku, że oto nadarza się wyśmienita okazja popędzenia kota tej wścibskiej rewidentce?

background image

– Jenny, na pewno dobrze się czujesz? – zapytał, zaglądając jej w oczy.
–  Nic  mi  nie  jest  –  odparła,  usiłując  zachować  spokój.  Zaczynała  dochodzić  do  siebie. 

Odwróciła  się  i  ruszyła  do  wyjścia.  –  Ale  teraz  muszę  się  przebrać  i  zabierać  do  pracy.  Mam 
dzisiaj masę liczb do przeanalizowania. Do zobaczenia, Clay.

Zanim  zdążył  odpowiedzieć,  była  już  na  zewnątrz  i  biegła  po  wilgotnym  żwirze  w  stronę 

dużego domu.

Już  po  raz  drugi  z  rzędu  Jenny  rozpoczynała  swój  dzień  pracy  w  napiętej  ciszy.  Nie 

ochłonęła jeszcze po wypadkach tego poranka, które mogły kosztować ją życie.

To nie mógł być zbieg okoliczności, myślała. Dwa mrożące krew w żyłach zdarzenia w ciągu 

dwóch kolejnych poranków, oba potencjalnie tragiczne w skutkach.

Zerknęła na Bridget tonącą pod górą papierów. Bridget, jak wszyscy na ranczu, była blada, 

zmęczona i przygnębiona. Jenny odniosła wrażenie, że przez te dwa dni straciła nawet trochę na 
wadze.

Zaczynała  też  mieć  wątpliwości  co  do  zasadności  swoich  podejrzeń.  Może  naprawdę  jest 

przewrażliwiona  i  wydaje  się  jej  tylko,  że  coś  jej  zagraża.  Bo  prawdę  mówiąc  nie  zauważyła, 
żeby ktoś z rancza przejmował się specjalnie trwającą rewizją ksiąg. Wszyscy jakby zapomnieli, 
po  co  tu  przyjechała,  i  uznali  ją  za  członka  społeczności,  za  kogoś  w  rodzaju  tymczasowej 
asystentki Bridget.

W normalnych okolicznościach atmosfera taka bardzo by Jenny odpowiadała, bo dzięki niej 

miałaby  znacznie  ułatwioną  pracę.  Ale  te  okoliczności  trudno  było  nazwać  normalnymi. 
Wczorajsze strzały na ścieżce, nagłe pojawienie się narowistego ogiera w oborze... Czy do tych 
incydentów  naprawdę  doszło  przez  przypadek,  w  wyniku  zaniedbań  osób  zbyt  zaaferowanych, 
żeby pamiętać o ostrożności?

A może były to przejawy działalności kogoś bardzo przebiegłego, kto dobrze pamięta, czego 

ona szuka na tym ranczu i co tu w końcu znajdzie, i chce ją zawczasu uciszyć?

Patrzyła tępo w ekran, wprowadzając do arkusza kalkulacyjnego kolejne liczby z rachunków 

z aukcji bydła za ostatnie trzy lata.

Z drugiej strony, jeśli oszust podatkowy pracuje na ranczu – a Jenny była prawie przekonana, 

że tak jest – to pozbywając się rewidentki niczego by nie osiągnął. Izba skarbowa jest instytucją 
nieustępliwą.  Wkrótce  przysłaliby  tutaj  kogoś  innego,  kto  prędzej  czy  później  odkryłby 
defraudację.

Czemu zatem miałoby służyć nastawanie na życie rewidentki?
Ściągnąwszy brwi, obgryzała koniec ołówka.
A  jeśli  ktoś  od  jakiegoś  czasu  podbiera  systematycznie  znaczną  część  pieniędzy  i  teraz 

zamierza z nimi uciec?  W takim przypadku pozbycie się jej miałoby sens. Nie  zdążyła jeszcze 
znaleźć żadnych konkretnych dowodów na potwierdzenie swoich podejrzeń. Na podstawie tego, 
co  do tej  pory ustaliła, nie można było jeszcze wyciągnąć żadnych wniosków. Gdyby zniknęła 
albo  uległa  „nieszczęśliwemu  wypadkowi",  winowajca  miałby  wystarczająco  dużo  czasu  na 
ulotnienie się z łupem.

Kiedy sobie to uświadomiła, przebiegł ją zimny dreszcz i żołądek podszedł do gardła.
Wiedziała już, jaką sumę zdefraudowano z przychodów rancza w ciągu ostatnich dwóch lat. 

Było tego około trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Pieniądze te podprowadzono tak sprytnie, 

background image

że jedynie doświadczony rewident był w stanie zdemaskować oszustwo.

Ale Jenny to doświadczenie miała i była już na tropie brakujących pieniędzy.
– Biedny Clay – odezwała się Bridget, spoglądając z zatroskaną miną w okno. – Martwię się 

o niego. Naprawdę się martwię.

– A co?
Jenny  wychyliła  się  w  stronę  okna  i  pobiegła  za  spojrzeniem  Bridget.  Zobaczyła  Claya 

pracującego z innymi przy pryzmie piachu.

Wobec przybierającego  wciąż strumienia  i  nadciągających  znowu  deszczowych  chmur, ich 

wysiłki wydawały się daremne.  Długi  wał ułożony  mozolnie z napełnionych piaskiem  worków 
wyglądał jak zabawka wzniesiona z klocków przez dzieci.

– Pomału się wypala – powiedziała Bridget, nie odrywając oczu od pracodawcy. – Tak długo 

się już zamartwia. Potrzeba mu odpoczynku.

– O jakim zamartwianiu mówisz?

Bridget, bawiąc się machinalnie kosmykiem siwych włosów, pokręciła głową.
– Ostatnio na wszystko brakuje pieniędzy. Jest tym trochę podłamany. I martwi się, co z nimi 

wszystkimi  będzie  po  powodzi.  –  Bridget  przeniosła  wzrok  na  biurko  i  zaczęła  bazgrać 
bezmyślnie  po  leżącej  przed  nią  kartce  papieru.  –  Widzisz,  po  śmierci  Suzy  Clay  już  się  nie 
pozbierał – mruknęła.

– Nawet o tym myślałam – przyznała Jenny. – Ale nikt mi jeszcze nie powiedział, co się z 

nią właściwie stało. Clay...

–  Od  tamtego  czasu  nie  widziałam,  żeby  się  uśmiechnął  –  wpadła  jej  w  słowo  Bridget.  –

Wypogodniał jakby dopiero teraz, kiedy ty tu przyjechałaś. On cię naprawdę lubi, Jenny.

Jenny  znowu  przemknęło  przez  myśl,  że  adorując  ją,  urzędniczkę  z  izby  skarbowej,  Clay 

próbuje być może zabezpieczyć się przed ujawnieniem swych malwersacji finansowych. Ale ten 
obraz wyrachowanego człowieka zupełnie jej do niego nie pasował.

Z drugiej jednak strony zdarzyło się jej już raz źle ocenić mężczyznę.
Stopniowo bowiem dochodziła do wniosku, że jej zmarły tragicznie, przystojny narzeczony 

nie był wcale taki, za jakiego go uważała. Brawura Steve'a nie była prawdziwą odwagą, lecz pozą 
człowieka próżnego i zadufanego w sobie.

Na jej prośbę dziadek przywiózł jej, między innymi,
fotografię  Steve'a,  ale  nawet  jej  nie  wyjęła.  Zdjęcie  leżało  nadal  na  dnie  walizki,  i  po  raz 

pierwszy od lat Steve nie witał jej z nocnego stoliczka uśmiechem, kiedy rano otwierała oczy.

Była gotowa zacząć życie od nowa. I o ironio, znowu się chyba zakochała. Przyznawała to 

teraz w duchu, w zaciszu biura, wsłuchana w szum zaczynającego padać deszczu.

A ze wszystkich mężczyzn, w jakich mogłaby się zakochać, wybrała akurat tego, którego nie 

powinna. Mężczyznę, który być może jest przestępcą.

Wstała,  nalała  kawę  dla  siebie  i  dla  Bridget,  a  potem  podeszła  z  puszką  pełną  świeżych 

ciasteczek do biurka księgowej. Bridget spojrzała łakomie na puszkę, ale zaraz opamiętała się i 
pokręciła głową.

– Odchudzam się – oznajmiła.
–  To  ci  się  chwali.  –  Jenny  pogłaskała  ją  po  ramieniu.  –  W  takim  razie  ja  też  nie  chcę. 

Wypijemy samą kawę i będziemy szczupłe i zdrowe.

background image

Bridget uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
– Nigdy bym się nie spodziewała usłyszeć tego z ust rewidentki. Będzie mi cię brakowało, 

kiedy  stąd  wyjedziesz,  Jenny.  Twoje  towarzystwo  odpowiada  mi  o  wiele  bardziej  niż 
towarzystwo Teresy.

Jenny wróciła do swojego biurka.
– Nie rozumiem, czemu ona tkwi na ranczu, skoro tak go nie cierpi – powiedziała.
– Tak, to tajemnicza sprawa. – Bridget ściągnęła brwi i otworzyła następny skoroszyt.

Tajemnicza sprawa.
Jenny  usiadła  przy  komputerze  i  spojrzała  na  ekran  monitora.  Wróciła  myślami  do 

brakujących pieniędzy. Gdzie się podziała ponad jedna trzecia miliona dolarów?

Suma wystarczająco pokaźna, by Teresa – zakładając, że to ona macza palce w defraudacji –

uznała,  że  dla  zdobycia  takich  pieniędzy  warto  ponudzić  się  jakiś  czas  nad  Topolowym 
Strumieniem.  Dziewczyna  sprawiała  wrażenie  na  tyle  leniwej  i  chciwej,  jak  również 
inteligentnej, by spróbować czegoś takiego.

To by jednak oznaczało, że również Michael ma coś wspólnego z tym przekrętem, a Jenny 

nie  chciało  się  wierzyć,  by  starszy  syn  Claya  był  zdolny  do  czegoś  podobnego.  Po  pierwsze, 
Michael  zrobił  na  niej  wrażenie  chłopca  nieśmiałego  i  sympatycznego,  bardzo  związanego 
emocjonalnie  z  załogą  rancza.  W  jej  opinii  Michael,  choć  pozostający  pod  przemożnym 
wpływem Teresy, za bardzo kochał ojca, by go z zimną krwią okradać.

Co innego Allan. Taki czarujący, taki egocentryczny, taki wesoły, tak otwarty, że nikomu nie 

przyszłoby do głowy podejrzewać go o jakiekolwiek ciemne sprawki.

Do  tego  Allan  był  oczkiem  w  głowie  babki  –  pięknej,  figlarnej  Maury  Alderson,  kobiety 

mającej ciągotki do hazardu i finansującej kosztowny styl życia wnuka.

Jenny potrząsnęła głową. Wiedziała, do czego prowadzi ten tok rozumowania. Była to próba 

odsunięcia podejrzeń od głównego podejrzanego – Claya Aldersona.

Z  każdą  godziną  trudniej  jej  było  upatrywać  w  tym  człowieku  oszusta.  Widziała  go  już 

pokazującego ptasie gniazdo w wysokiej trawie, trzymającego w dłoniach kotka, śmiejącego się 
w głos na wietrze, droczącego się z Bridget.

Jenny poczuła ucisk w gardle . Jago naprawdę kocham, pomyślała z przerażeniem. Boże...
Przecież ten człowiek chce się ciebie pozbyć, podszepnął jej głos wewnętrzny. Jeśli nie uda 

mu się zaciągnąć cię do łóżka i zamknąć ci w ten sposób ust, to zabije cię bez skrupułów.

Nie! Clay nie jest taki. On nikogo by z rozmysłem nie skrzywdził.
Jenny skrzywiła się i jęknęła cicho. Bridget spojrzała na nią przestraszona.
– Dobrze się czujesz? – zapytała.
– Dobrze – burknęła Jenny. Zamrugała i spróbowała się skoncentrować na ekranie monitora. 

– To tylko zmęczenie i nerwy.

– Wiem. Wszyscy tu jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani – rzekła posępnie Bridget. – Każdy 

bez wyjątku.

Jenny kiwnęła głową i powróciła do pracy nad arkuszem kalkulacyjnym

.

background image

Rozdział 13

Wyciek  pieniędzy  miał  coś  wspólnego  z  aukcjami  bydła,  ale  Jenny  nie  doszła  jeszcze,  na 

czym  polega  oszustwo.  Stosowany  przez  ranczo  system  kontroli  wpływów  z  aukcji  miał  kilka 
mechanizmów  zabezpieczających,  w  tym  konieczność  złożenia  dwóch  podpisów  na  czeku, 
towarzyszący każdemu czekowi kwit na  każdą sprzedaną partię bydła wystawiany przez giełdę 
oraz  listy  przewozowe,  w  których  kierowcy  ciężarówek  odnotowywali  liczbę  zabieranych  na 
aukcję sztuk bydła.

Zgodnie z  arkuszem  kalkulacyjnym, ilość  bydła  wystawianego  na  sprzedaż  spadła  w  ciągu

ostatnich dwóch lat o blisko pięćset sztuk, a średni przychód ze sprzedaży o trzysta sześćdziesiąt 
pięć  tysięcy  dolarów,  co  by  się  zgadzało,  bo  o  tyle  mniej  więcej  zmniejszyły  się  przychody 
rancza wykazywane w rocznych zeznaniach podatkowych.

Z faktur wynikało jednak, że koszty paszy i opieki weterynaryjnej oraz inne bieżące wydatki 

związane z prowadzeniem rancza utrzymywały się na stałym poziomie, choć powinny wzrosnąć, 
bo przecież im mniej bydła sprzedawano, tym więcej pozostawało go na ranczu.

Jenny ściągnęła brwi i wróciła jeszcze raz do danych z aukcji w nadziei, że znajdzie tam jakiś 

błąd.  Zanim  jednak  zdążyła  się  skoncentrować  na  kolumnach  liczb,  drzwi  otworzyły  się  i  do 
biura wszedł Jim Cole.

Otrząsnął wodę z kurtki, zdjął bez słowa czapkę, pozdrowił skinieniem głowy obie kobiety, 

usiadł na zniszczonej kozetce i westchnął ciężko.

– Biedny Jim – powiedziała Bridget. – Napijesz się kawy?
– O tym jednym tylko marzę.
Bridget  wstała,  nalała  kawy  z  termosu  i  podeszła  do  brygadzisty  z  parującym  kubkiem. 

Kiedy odbierał go od niej, Jenny zauważyła, jak bardzo drżą mu dłonie.

Znowu zrobiło się jej głupio, że siedzi tu sobie w cieple przy komputerze i tropi finansowe 

nieprawidłowości,  podczas  gdy  oni  walczą  tam  z  poświęceniem  o  bezpieczeństwo  swoich 
domów i dobytku.

Z drugiej jednak strony rząd nie płaci jej za machanie na deszczu łopatą. Jakby czytając w jej 

myślach, Cole spojrzał na nią i uśmiechnął się.

– Chętnie bym się z tobą zamienił na posady, Jenny. To nic przyjemnego napełniać piaskiem 

tysiące worków dziennie ze świadomością, że to i tak nie wystarczy.

– Naprawdę nie wystarczy? – spytała Bridget.
Jim pokręcił głową, uniósł kubek z kawą do ust i siorbnął głośno.
– Flammersów i Klatzów, wiesz, tych w górze strumienia, już zalało. Wszystko stracili. Clay 

szacuje, że czoło fali powodziowej będzie tu za jakieś osiemnaście do dwudziestu godzin.

Bridget  skrzywiła  się,  a  potem  chwyciła  ze  swojego  biurka  pudełko  z  ciasteczkami  i 

poczęstowała  gościa.  Brygadzista  nabrał  pełną  garść  i  zaczął  jeść  łapczywie,  spoglądając  na 
Bridget spod oka.

– Clay prosi – wymamrotał z pełnymi ustami – żebyś spróbowała się wystarać o ciężarówkę 

do przewozu bydła. Musimy wywieźć stąd resztę stada gdzieś, gdzie woda nie dojdzie.

Bridget skinęła głową i sięgnęła skwapliwie po słuchawkę telefonu.
– A taką miał nadzieję, że nie trzeba będzie tego robić – powiedziała, wykręcając numer.

background image

– Wiem, ale nie możemy dłużej zwlekać. To musi być coś na tyle dużego, żeby pomieściło 

czternaście  sztuk  jałówek  i  pół  tuzina  chorych  byków.  I  żeby  miało  wydzielony  boks  dla  tego 
cholernego  ogiera,  bo  Clay  woli  nie  ryzykować  przewożenia  go  przyczepą.  Jak  nic  by  kogoś 
ukatrupił, a dla nas każda para rąk jest teraz na wagę złota.

Jenny  stanęły  przed  oczami  rozszalałe  ślepia  wielkiego  konia  i  jego  wierzgające  kopyta. 

Czym prędzej odpędziła od siebie to wspomnienie i wlepiła wzrok w monitor.

– Jim... – odezwała się nagle.
– Tak?
–  Co  się  dzieje  z  kwitem  przewozowym,  kiedy  transport  bydła  przeznaczonego  na  aukcję 

opuszcza ranczo?

Kowboj popatrzył na nią z niedowierzaniem.
– Boże, interesują cię nawet takie drobiazgi jak kwity przewozowe?
– Do moich obowiązków – odparła cicho – należy sprawdzenie wszystkiego.
– Co chcesz wiedzieć o tych kwitach przewozowych? – spytał.
– Wszystko. Skąd bierze  się formularze, kto je wypełnia i co się z nimi dzieje po zabraniu 

bydła z rancza.

Jim Cole  zerknął na  Bridget,  która rozmawiała przez telefon z  kimś z firmy transportowej, 

próbując  wyprosić  ciężarówkę  do  przewozu  bydła.  Brygadzista  przewrócił  oczami  i  znowu 
spojrzał na Jenny.

–  Te  formularze...  dostarcza  firma  transportowa  –  powiedział.  –  Draki  kwitów 

przewozowych wozi z sobą każdy kierowca. Kiedy załaduje bydło, wypełnia kwit, wpisując datę 
i liczbę sztuk, jaką zabiera, potem podpisuje się i daje do podpisu przedstawicielowi klienta, czyli 
komuś z nas.

Jenny kiwnęła głową i zapisała sobie coś w żółtym notatniku.
– Co dzieje się z tym kwitem potem?
– Ten, kto nadzorował załadunek bydła, przynosi go tutaj, do Bridget, a ona chyba go gdzieś 

chowa. Dobrze mówię, Bridget?

Rozmawiająca wciąż przez telefon księgowa spojrzała na niego błędnym wzrokiem i kiwnęła 

głową.

Jenny wskazała na pudełko z papierami stojące na podłodze przy jej krześle.
– A potem, kiedy bydło zostanie już sprzedane, Bridget spina kwit przewozowy z kwitami z 

aukcji poświadczającymi sprzedaż każdej partii, i wkłada je do teczki odpowiadającej aukcjom z 
danego miesiąca. Tak?

–  Chyba  tak.  –  Cole  wzruszył  ramionami,  wstał  i  podszedł  do  termosu,  żeby  dolać  sobie

kawy.  –  Cokolwiek  robi,  robi  to  dobrze.  Nigdy  dotąd  nie  mieliśmy  tu  żadnych  problemów  z 
księgowością.

– Bridget jest bardzo dobrą księgową – przyznała Jenny. – Nie do wiary, że sama daje sobie 

radę z prowadzeniem tego biura.

Bridget odkładała właśnie słuchawkę. Słysząc pochwałę Jenny, pokraśniała na twarzy.
– I co załatwiłaś? – spytał Jim.
Bridget westchnęła.

background image

–  Nie  cierpię  użerać  się  z  tymi  ludźmi.  Oni  nie  mają  chyba  pojęcia,  przez  co  my  tu 

przechodzimy. – Spojrzała na swoje notatki. – Ale przyślą nam dzisiaj ciężarówkę. Będzie tutaj 
około piątej po południu.

Kowboj wstał, objął księgową i cmoknął ją głośno w policzek.
– Jesteś kochana, Bridget.
Ruszył do drzwi, ale w pół drogi zatrzymał się.
– Może ty też chcesz całuska, Jenny? Nie krępuj się, mam ich wiele do rozdania.
– O, nie wątpię. – Uśmiechnęła się do niego. – Ale oszczędzaj lepiej energię na te worki z 

piaskiem.

–  Tfu,  nie  przypominaj  mi  o  nich.  –  Jim  błysnął  w  uśmiechu  zębami  i  nasadził  na  głowę 

mokrą czapkę.

– Nie wiesz, co tracisz, skarbie.
– Zaraz, co się tu wyprawia? Czyżby ktoś flirtował z moją wnuczką? – rozległ się od progu 

głos Paddy'ego.

– Zakazuję. To dziecko jest za młode i za niewinne dla kowbojów.
Jim  roześmiał  się  i  poklepał  starego  po  ramieniu.  Paddy  McKenna  zdążył  już  sobie 

najwyraźniej zaskarbić sympatię całego rancza.

Wszedł do pokoju, opadł na kozetkę zwolnioną przed chwilą przez brygadzistę i popatrzył z 

zadumą na swoje przemoczone, utytłane w błocie dżinsy.

– Jedno trzeba tym ludziom przyznać – mruknął. – Potrafią przyjąć gościa.
Obie  kobiety  zachichotały.  Bridget  wstała,  nalała  kawy,  wręczyła  mu  z  uśmiechem 

zażenowania kubek, a potem zakrzątnęła się przy parzeniu nowego dzbanka.

– Nie za bardzo się forsujesz? – zwróciła się do dziadka Jenny. – Może zrób sobie przerwę i 

odpocznij troszkę.

Roześmiał się serdecznie.
–  Jenny,  dziecko,  nie  pamiętam,  kiedy  ostatni  raz  tak  dobrze  się  bawiłem.  Zmagania  z 

żywiołami,  walka  o  przetrwanie...  Czy  mieszczuchy  często  miewają  okazje,  żeby  się  w  tym 
sprawdzić?

–  My  tutaj  na  co  dzień  zmagamy  się  z  żywiołami  –  odezwała  się  cicho  Bridget.  –  Od  tej 

ciągłej walki ludzie się wypalają. Jak niejedno, to drugie, i tak rok w rok.

Paddy spojrzał na nią ciepło.
– Ale to was uszlachetnia, Bridget. Żyjecie na prerii, jesteście solą tej ziemi.
Księgowa  zaczerwieniła  się,  wzięła  długopis  i  zaczęła  wprowadzać  szereg  liczb  do  swojej 

księgi.

– A ty, Jenny, powinnaś nam tam pomóc – powiedział Paddy, zwracając się do wnuczki. –

Biedny Clay potrzebuje każdego zdolnego do pracy.

– Nie mogę rzucić tego, co robię, dziadku, i iść sypać piasku do worków – odparła Jenny. –

Jestem na etacie. Rząd płaci mi za to, żebym wywiązała się sumiennie ze swoich obowiązków.

– Wiem, wiem. – Paddy odchylił się na oparcie, uśmiechnął ze skruchą i pociągnął łyk kawy. 

– Nawet Maura dzisiaj pomaga, jeśli chcesz wiedzieć. Wywija łopatą razem z innymi. Niesporo 
jej idzie, ale przynajmniej się stara, i chwała jej za to.

Dopił kawę, wstał i skierował się do drzwi.

background image

– Do zobaczenia przy lunchu, miłe panie – rzucił przez ramię, a potem zbiegł po schodkach z 

werandy i raźnym krokiem pomaszerował w stronę rzędu ludzi pracujących nad strumieniem.

Bridget, podpierając brodę, westchnęła.
– Ależ sympatyczny mężczyzna – mruknęła. – A jaki przystojny.
Jenny posłała jej przekorny uśmiech.
– O ile dobrze sobie przypominam, już raz to mówiłaś, Bridget. Czy ty się aby nie zadurzyłaś 

w moim dziadku?

Ale Bridget nie odwzajemniła jej uśmiechu. Zatrzasnęła jeden skoroszyt, otworzyła następny 

i sięgnęła po nowy plik faktur.

–  Wiesz  co?  Powiem  ci  jedno  –  odezwała  się  posępnie.  –  Na  pewno  zadurzyła  się  w  nim 

Maura Alderson. Gdyby nie było tu twojego dziadka, wołami by jej nie zaciągnął do napełniania 
piaskiem tych worków. Tak samo zresztą jak Teresy.

Słowa księgowej ubawiły Jenny, ale postanowiła puścić mimo uszu komentarz na temat pani 

domu.

– To Teresa nie pomaga? – zapytała.
– Ona? – żachnęła się Bridget. – Twierdzi, że ma chory kręgosłup.
Jenny uznała, że nie ma sensu zabierać na ten temat głosu, i spojrzała przez okno na grupę 

pracujących przy strumieniu.

–  Ja  naprawdę  chętnie  bym  pomogła  –  powiedziała.  –  Może  jutro,  kiedy  skończę  z  tymi 

księgami...

– Nie bierz sobie do serca ich gadania – mruknęła Bridget. – Mamy tu swoją pracę i nikt nas 

w niej nie wyręczy – dorzuciła z przygnębieniem.

Jenny dała sobie spokój z dociekaniem, na czym polegał mechanizm kradzieży. Nie należało 

to do jej obowiązków. Ona miała tylko szukać ewentualnych dowodów rozmyślnego ukrywania 
dochodów, a znalazłszy takie, złożyć stosowny raport w wydziale dochodzeniowym. Anie miała 
wątpliwości,  co  pociągnie  za  sobą  raport  z  tej  konkretnej  kontroli.  Zabrała  się  za  wypełnianie 
formularzy.

Wkrótce  po  czwartej  Bridget  zakończyła  pracę  i  poszła  zabezpieczyć  w  miarę  możliwości 

swój mały domek na wypadek, gdyby wały przeciwpowodziowe nie powstrzymały rwącej wody.

Pół godziny później wróciła.
– Jenny, mam ci przekazać, że wszyscy pracują przy wałach, nawet Polly i Joe, a więc dzisiaj 

wieczorem nie będzie kolacji w dużym domu. Jemy w garkuchni.

–  Dziękuję,  Bridget.  –  Jenny  podniosła  na  nią  wzrok  znad  drukarki  wypluwającej  masy 

papieru. – To ten kryty falistą blachą, mały budyneczek obok obory, tak?

– Tak, i będziemy jedli na zmiany, żeby nie przerywać pracy. Wpadnij tam, jak zgłodniejesz.
Jenny spojrzała na zegarek.
– Za piętnaście minut kończę tutaj i przyjdę trochę pomóc. Powiedz dziadkowi, żeby się nie 

przepracowywał, dobrze?

Bridget uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Przecież wiesz, że bałabym się mu coś takiego powiedzieć. Zresztą on mi nie wygląda na 

człowieka, któremu można dyktować, co ma robić.

background image

– Cóż, przyznam, że na tym polu nie udało mi się osiągnąć większych sukcesów – odrzekła 

Jenny.

Chciała  jeszcze  spytać  o  Claya,  ale  powstrzymała  się.  Bridget  wycofała  się  na  werandę  i 

poczłapała przez kałuże w kierunku pracujących.

O piątej Jenny skończyła to, co sobie na ten dzień zaplanowała. Zamknęła swoje papiery w 

szufladzie  biurka,  zapamiętała  utworzone  w  komputerze  pliki,  zabezpieczyła  je  naprędce 
wymyślonym hasłem, posprzątała biurko i wyszła.

Wciąż  padało.  Ziemia  rozmiękła,  drogą  płynęły  strumyki  mętnej  deszczówki.  We  mgle 

majaczyła masywna sylwetka ciężarówki do przewozu bydła zaparkowanej przy zagrodzie. Obok 
stała postać w kapturze i rozmawiała z kimś skrytym za ogrodzeniem.

Zaintrygowana Jenny okrążyła głęboką kałużę i podeszła tam. Osobą w kapturze okazała się 

Teresa.

Jenny zatrzymała się obok dziewczyny i zajrzała do zagrody. Z drugiej strony o ogrodzenie 

opierał  się  barczysty  młody  mężczyzna,  próbujący  najwyraźniej  flirtować  z  obojętną  na  jego 
zaloty Teresą.

Na głowie miał czapkę z logo firmy transportowej i pomimo zimna i lejącego deszczu był w 

samym  podkoszulku  bez  rękawów,  który  lgnął  do  muskularnego  ciała.  Opalone  ramiona 
chłopaka zdobiły tatuaże, w większości węże i sztylety.

– Cześć – powiedziała Jenny.
– To ta kontrolerka z urzędu podatkowego – burknęła chłodno Teresa. – Mówiłam ci, że tu 

jest.

Młodzieniec  spojrzał  na  Jenny  z  zainteresowaniem  i  uśmiechnął  się.  Brakowało  mu 

przedniego zęba.

– Gordie jestem – przedstawił się, i wskazując na ciężarówkę, dorzucił: – To moja bryka.
– Często świadczysz dla rancza usługi transportowe? – zapytała Jenny.
– O, bardzo często. Lubię tu przyjeżdżać. – Młody kierowca ciężarówki spojrzał znacząco na 

Teresę. – Jest dla kogo.

Dziewczyna nagrodziła go wyniosłym półuśmieszkiem i znowu przeniosła wzrok na tonącą 

w deszczu zagrodę.

A  więc  i  Gordie  smalił  cholewki  do  Teresy.  Jenny  nie  mogła  zrozumieć,  co  takiego 

pociągającego  jest  w  tej  dziwnej  młodej  kobiecie.  Musiała  wydzielać  jakiś  rodzaj  feromonu 
działający tylko na mężczyzn.

W  tym  momencie  zagroda  zaroiła  się  od  ciemnych  kształtów  zmierzającymi  w  stronę 

ciężarówki.  Było  to  pędzone  przez  Joe'ego  Dagga  i  dwóch  innych  kowbojów  stadko 
przemoczonych  cieląt  o  rozszerzonych  strachem  oczach.  Cielaki  weszły  posłusznie  po 
opuszczonej  pochylni  do  ciężarówki,  a  Gordie  wskoczył  za  nimi  do  środka,  zagnał  na  przód 
skrzyni ładunkowej i zamknął za przegrodą.

Joe ze swoimi pomocnikami zniknęli z powrotem w oborze i wynurzyli się z niej po chwili, 

pędząc  stadko  byków,  z  których  kilka  mocno  utykało.  Jenny  obserwowała  zafascynowana  te 
masywne zwierzęta zaganiane okrzykami i przekleństwami do ciężarówki. Gordie zamknął je w 
środkowej części skrzyni ładunkowej.

background image

Nagle Joe i jego  pomocnicy odskoczyli pod ogrodzenie i przywarli do niego płasko. Jenny 

też  znieruchomiała  i  wstrzymała  oddech.  Do  ciężarówki  zbliżał  się  Clay,  prowadząc  na  lassie 
ogiera.

Wielki  koń  okryty  był  kocem  i  miał  zasłonięte  oczy.  Stąpał  nerwowo,  z  przesadną 

ostrożnością, trzymając łeb wysoko w górze. Clay szedł z boku, obserwując bacznie konia spod 
ronda kapelusza. Za nimi postępował Jim Cole asekurujący Claya.

Kiedy  zbliżyli  się  do  ciężarówki,  ogier  wyczuł  chyba  znajdujące  się  już  w  niej  zwierzęta. 

Szarpnął łbem i natarł na oślep na prowadzącego go ranczera.

Jenny  zmartwiała  z  przerażenia,  ale  Clay  z  pomocą  Cole'a  wprawnie  okiełznał  konia. 

Wprowadzili  go  po  pochylni  na  skrzynię  ładunkową  i  Gordie  podskoczył,  by  zatrzasnąć  tylną 
furtę.

– Dzięki Bogu, już po krzyku – powiedział Clay do oniemiałej Jenny.
– Ja tego skórkowańca wyprowadzać nie będę – uprzedził kierowca. – Jeszcze mi życie miłe.
–  Jim  z  tobą  pojedzie  –  uspokoił  go  Clay.  –  Wypuścimy  ogiera  na  wspólne  pastwisko. 

Miejmy  nadzieję,  że  przez  te  parę  dni  nic  mu  się  nie  stanie.  Joe,  zawieź  tam  Jima.  Chodźcie, 
chłopaki – dodał, zwijając lasso. – Mamy jeszcze mnóstwo roboty.

Rzucił Jenny przelotne spojrzenie i oddalił się z innymi kowbojami. Przy ciężarówce zostali 

tylko Jim Cole, Joe Dagg, kierowca i Jenny z Teresą.

– No – odezwał się Jim – komu w drogę, temu czas. Ruszajmy, Joe.
Kierowca  ciężarówki  posłał  Teresie  kolejne  pełne  uwielbienia  spojrzenie  i  powlókł  się  w 

stronę kabiny.

– Muszę jeszcze wypełnić ten kwit przewozowy – rzucił przez ramię.
Jim  odprowadził  go  wzrokiem,  a  potem  mruknął  coś  do  Teresy.  Odpowiedziała  mu  cicho. 

Jenny obserwowała ich  spod  oka, ciekawa, co  tam szepczą. Jej zainteresowanie  wzrosło, kiedy 
Jim Cole wykonał gniewny gest w kierunku młodego kierowcy. Był wyraźnie zły. Teresa minę 
miała  jeszcze  bardziej  posępną  niż  zwykle.  Odwróciła  głowę,  zacisnęła  zęby  i  ostentacyjnie 
ignorowała brygadzistę.

– Macie tu ten kwit! – zawołał kierowca. – Kto się z nim kopnie do biura?
Joe  Dagg  i  Jim  Cole  oddalali  się  już  w  stronę  zaparkowanego  nieopodal  pick-upa,  którym 

mieli  pojechać  za  ciężarówką  do  przewozu  bydła.  Teresa  udała,  że  nie  słyszy.  Patrzyła 
bezmyślnie na pustą już zagrodę.

– Ja go wezmę – zaoferowała się Jenny.
– Dobra. – Gordie wychylony z kabiny nie spuszczał oczu z Teresy. – A podpiszesz?
Jenny zerknęła na Teresę, która nadal nie zwracała na nią uwagi.
– Oczywiście, podpiszę – powiedziała.
Złożyła na  formularzu swój  podpis.  Gordie wyrwał  żółty druczek z bloczku i  podał  go  jej. 

Jenny  szybko  złożyła  dokument  i  schowała  do  kieszeni,  żeby  nie  zmókł.  Gordie  zatrzasnął 
drzwiczki kabiny i zapalił silnik.

Ciężarówka  ruszyła  z  miejsca,  wykręciła  i  wzbijając  kołami  fontanny  wody  z  kałuż, 

potoczyła się przez podwórko. Jej śladem podążył pick-up z Jimem Cole'em i Joe'em Daggiem.

Teresa odwróciła się i traktując Jenny jak powietrze, pomaszerowała w stronę domu.
Jenny dogoniła ją.

background image

– Często przyglądasz się załadunkowi bydła? – spytała, starając się nadać swojemu głosowi 

jak najnaturalniejsze brzmienie.

Teresa wzruszyła ramionami.
– Czasami. Gordie jest fajniejszy od większości tutejszych ćwoków.
– Rozumiem.
Fajniejszy  od  twojego  chłopca,  Michaela  Aldersona,  i  przede  wszystkim  z  jego  powodu 

wciąż tu tkwisz? – miała na końcu języka Jenny.

Nie zadała jednak tego pytania. Zatrzymała się tylko i patrzyła na Teresę, która przygarbiona, 

wbiwszy ręce głęboko w kieszenie peleryny, szła w kierunku głównego budynku.

Dziewczyna  sprawiała  wrażenie  tak  znudzonej  i  nieszczęśliwej,  że  Jenny  zrobiło  się  jej 

nawet żal. Po raz nie wiadomo który zadała sobie pytanie, co ją tutaj trzyma.

Zatopiona wciąż w  myślach, wróciła do biura i położyła żółty  kwit przewozowy na  biurku 

Bridget.

Miała  już  wyjść,  ale  pod  wpływem  jakiegoś  impulsu  zawróciła,  by  zerknąć  jeszcze  raz  na 

kwit.  Wzięła  go  do  ręki  i  spojrzała  na  rubrykę,  w  której  Gordie  wpisał  liczbę  zwierząt 
załadowanych na ciężarówkę.

Z  podniecenia  zaschło  jej  w  ustach.  Podbiegła  do  swojego  biurka,  wyjęła  ż  szuflady  plik 

dokumentów i porównała stare kwity przewozowe z tym, który dostała przed chwilą od kierowcy 
ciężarówki.

Już  wiedziała,  na  czym  polegał  mechanizm  oszustwa.  Będzie  jeszcze  musiała  przysiąść 

fałdów i skrupulatnie wszystko porachować, ale wiedziała, jak kradziono pieniądze, a co więcej, 
domyślała się, kto to robił.

background image

Rozdział 14

Nad prerią zapadła już noc, rozpadało się na dobre.
– Boże kochany – powiedział w garkuchni Joe Dagg do Bridget siedzącej naprzeciw niego za 

stołem zbitym z sosnowych desek. – W życiu nie widziałem takiego deszczu. A ty, Bridget? Skąd 
się w tym niebie tyle wody bierze?

Reszta  stołowników,  nie  przerywając  jedzenia,  pokiwała  w  milczeniu  głowami.  Łomot,  z 

jakim  strugi  deszczu  siekły  blaszany  dach,  utrudniał  rozmowę.  A  zresztą  większość 
zgromadzonych  tu  ludzi  była  tak  zmęczona,  że  nie  chciałoby  się  im  rozmawiać,  nawet  gdyby 
mogli siebie nawzajem usłyszeć.

Bridget mruknęła coś w odpowiedzi i dalej dłubała bez apetytu w swoim chili ze smażonymi 

ziemniakami.

Miała  wrażenie,  że  jej  życie  zmieniło  się  w  koszmar  tak  dawno,  że  nie  przypominała  już 

sobie,  kiedy  i  czy  w  ogóle  była  szczęśliwa.  Ale  jej  kłopoty  dopiero  się  zaczynają.  Że  też 
posłuchała  jesienią  Maury  i  zaczęła  grać  na  giełdzie.  Przez  tę  swoją  głupotę  straciła  prawie 
wszystkie oszczędności. Z czego będzie żyła, kiedy przejdzie już na emeryturę?

Jakby tego  było  mało, spadła  im  tu  jeszcze na  głowy ta  rewidentka  z  Calgary,  niby  cicha, 

spokojna dziewczyna, ale szpera po księgach i tylko patrzeć, jak wywęszy i wywlecze na światło 
dzienne  grzeszki  i  pomyłki  jej,  Bridget.  A  wtedy  wszystko  się  wyda,  wyda  się,  jak  haniebnie 
zawiodła swojego pracodawcę.

No  i  jeszcze  ta  powódź  zwalająca  się  na  nich  niczym  kara  boża,  porywająca  wszystkie 

nadzieje i marzenia rodziny Aldersonów, a przy okazji i jej.

Maura  siedziała  naprzeciwko  Bridget,  obok  Paddy'ego  McKenny,  który  przekrzywiając 

swoją kształtną łysą głowę, nastawiał ucha, by usłyszeć wśród szumu deszczu, co mówi do niego 
wesoła, drobna pani domu.

Paddy  McKenna  przechwycił  spojrzenie  Bridget  i  uśmiechnął się  do  niej,  po  czym  szybko 

powrócił do rozmowy z Maura.

Bridget znowu  westchnęła  i  nabrała na  widelec  kawałek  ziemniaka. Nie  mieściło  jej  się  w 

głowie, że Maura w takiej strasznej, kryzysowej sytuacji może w ogóle z kimś flirtować.

Maura, jakby czytając w myślach księgowej, podniosła wzrok, uśmiechnęła się i puściła do 

niej szelmowskie oczko. Znały się od dziecka. Maura niewiele się zmieniła przez te sześćdziesiąt 
lat.  Zawsze  była  filigranową,  żywą  jak  srebro  trzpiotką,  zdającą  sobie  doskonale  sprawę,  że 
podoba się mężczyznom.

W  tym  momencie  Bridget  chętnie  by  ją  znienawidziła,  ale  nie  mogła.  Nie  potrafiła.  Nie 

pomagał nawet fakt, że Maura zawłaszcza sobie i adoruje akurat tego jedynego mężczyznę, który 
w  ciągu  ostatnich  trzydziestu  lat,  jakie  upłynęły  od  śmierci  jej  męża,  wywarł  na  Bridget  takie 
wrażenie.

Przesunęła wzrokiem po ludziach siedzących za stołem. Większość ściągnęła tu prosto znad 

strumienia, gdzie układali wał przeciwpowodziowy z worków z piaskiem. Ci byli przemoczeni i 
ubłoceni.

background image

Tylko  nieliczni  wyglądali  czysto  i  schludnie.  Zwłaszcza  Teresa,  która  przed  paroma 

minutami przyszła spacerkiem z głównego budynku.

W  pewnym  momencie  Maura  przechyliła  się  przez  stal  i  również  przyjrzała  się  bacznie 

dziewczynie Michaela.

–  Pomożesz  nam  przy  tym  piasku,  Tereso?  –  spytała.  –  Clayowi  na  pewno  przydałaby  się 

dodatkowa robotnica.

Teresa, bawiąca się bezmyślnie kromką chleba, pokręciła głową.
– Nie mogę – odburknęła. – Krzyż mnie boli.
– Ojej, biedactwo – powiedziała szyderczo Maura. – To może rzeczywiście zostań tu lepiej z 

Polly  i  pomóż  jej  w  szykowaniu  posiłku  dla  następnej  tury.  Trzeba  dla  nich  obrać  całą  górę 
kartofli. To siedząca praca, w sam raz na twoje dolegliwości.

Teresa posłała babce swojego chłopca niechętne spojrzenie.
– Nie mogę...
Maura przyglądała jej się chłodno.
– Owszem, możesz – rzekła głosem nie znoszącym sprzeciwu. – To podbramkowa sytuacja. 

Potrzebujemy do pomocy wszystkich obecnych na ranczu, z tobą włącznie.

Siedzący obok Maury Allan parsknął śmiechem.
– Teresa do garów! – zawołał. – Ty, Teresa, szczerze ci współczuję. Ja już wolę sypać piasek 

do worków niż skrobać ziemniaki.

Teresa  popatrzyła  na  chłopca  z  jawną  wrogością,  a  potem  zerknęła  na  Michaela,  jakby 

szukała  u  niego  wsparcia.  Ale  drugi  syn  Claya  jadł  w  milczeniu,  nie  zwracając  uwagi  na 
wymianę zdań.

Bridget, która zawsze lubiła  Michaela, była przekonana, że chłopak  ma w tej chwili głowę 

zaprzątniętą  myślami  o  swoim  wale  z  bel  sprasowanego  siana.  Martwił  się  na  pewno,  czyjego 
konstrukcja wytrzyma napór przybierającej bez przerwy wody.

Bridget wiedziała, jak bardzo Michael Alderson stara się wypaść korzystnie w oczach ojca. 

Mógłby się załamać, gdyby mimo jego wysiłków powódź przerwała budowany z takim mozołem 
wał i zalała łąki.

A  Teresa  nie  dość,  że  nie  pomagała  mu  fizycznie,  to  nie  starała  się  nawet  wesprzeć  go 

duchowo,  jak  na  lojalną  partnerkę  przystało.  Mało  tego,  Michael  rzadko  słyszał  od  niej  miłe 
słowo.

No i ten biedny Clay, pomyślała Bridget. Jemu też przydałoby się takie duchowe wsparcie ze 

strony kogoś bliskiego, a jest chyba najbardziej osamotniony z nich wszystkich.

Bridget  spojrzała  na  pracodawcę.  Clay  jadł  w  milczeniu.  Był  tak  znużony  i  strapiony,  że 

serce się krajało. Wolała nie myśleć, przez co teraz przechodzi.

Ciekawa  była,  o  czym  myśli,  ale  nie  potrafiła  wyczytać  niczego  z  jego  twarzy.  Kiedy 

wreszcie minie ten straszny  kryzys i ich życie powróci do normy? Bridget westchnęła i znowu 
zaczęła dłubać widelcem w talerzu.

Clay  poczuł  na  sobie  zatroskane  spojrzenie  Bridget  i  spróbował  uśmiechnąć  się  do  niej 

pokrzepiająco, ale nie bardzo mu to wyszło. Wypił łyk kawy i mechanicznie posmarował masłem 
kolejną kromkę chleba.

background image

Bridget  najwyraźniej  czymś  się  gryzła.  Musi  z  nią  porozmawiać,  dowiedzieć  się,  skąd  ten 

nastrój,  i  jakoś pocieszyć.  Ale  teraz nie  miał na  to  czasu.  Nie  miał czasu  na  nic,  każdą  chwilę 
pochłaniała mu walka z żywiołem, a coraz bardziej wątpił, czy wyjdzie z niej zwycięsko.

Zerknął mimowolnie na Jenny, która siedziała kilka miejsc dalej i słuchała perorującego Jima 

Cole'a.  Pracowała  przez  dwie  godziny  przy  wznoszeniu  wału  i  była  tak  samo  przemoczona  i 
ubłocona jak on. Zauważył grudkę zaschniętego błota na jej policzku. Zapragnął wyciągnąć rękę 
i zetrzeć ją.

Coraz bardziej ciągnęło go do tej kobiety, chciał ją dotykać, tulić, napawać się jej bliskością. 

Ciekawe, bo nigdy by się nie spodziewał, że podobne pokusy ogarną go w samym środku takiego
kryzysu jak ten. Choć był w tej chwili tak zmordowany, pragnął leżeć z Jenny w swoim łóżku, 
trzymać ją w ramionach i chłonąc słodycz jej ciała, wsłuchiwać się w bębnienie deszczu odach...

Potrząsnął głową i powrócił do przerwanego posiłku. Przypomniało mu się, jak wpadł tego 

ranka do obory i zastał ją tam zagrzebaną w żłobie, atakowaną przez rozwścieczonego ogiera.

Stężał i mocniej ścisnął widelec.
Ten  wypadek  tak  wytrącił  go  z  równowagi,  był  taki  straszny,  że  wolał  o  nim  nie  myśleć. 

Przerażenie Jenny i niebezpieczeństwo, w jakim się znalazła, przypominały mu o...

Nie! Stłumił tę myśl w zarodku.
Nie  może  sobie  pozwolić  na  wspominanie  małej  Suzy.  Nie  teraz,  kiedy  ma  tyle  spraw  na 

głowie.

Wrócił myślami do kontroli ksiąg rancza. Ciekaw był, co Jenny do tej pory w nich znalazła. 

W normalnych okolicznościach bardziej interesowałby się jej pracą, dowiadywał się, jak jej idzie.

Tymczasem nie wiedział nawet, czy na coś natrafiła. A ona już chyba kończyła, bo przecież 

wspominała, że jutro zamierza wracać do miasta.

Ciekawe,  czy  naprawdę  wyjedzie,  czy  też  zostanie  na  ranczu  i  będzie  dalej  pomagała  w 

przygotowaniach do nadejścia fali  powodziowej.  Jej dziadek  zaofiarował  się,  że zostanie  przez 
weekend,  ale  może  Jenny,  świadoma,  że  przebywa  tu  jako  rewidentka,  będzie wolała  uciec  od 
tego, co się między nimi zawiązuje?

Muszę z nią porozmawiać, zadecydował Clay. Muszę się przed jej wyjazdem dowiedzieć, co 

ustaliła.

Postanowił sobie, że jeszcze tego wieczoru znajdzie chwilę czasu na rozmowę w cztery oczy 

z Jenny. Wypyta ją o kilka spraw.

W tym momencie Jenny spojrzała na niego. Clayowi serce zabiło żywiej, a lędźwie ścisnęło 

pożądanie.  Nigdy  nie  spotkał  kobiety,  która  wywierałaby  na  niego  tak  natychmiastowy  i 
przemożny  wpływ.  Musiał  zmobilizować  całą  siłę  woli,  żeby  nie  zerwać  się  z  krzesła,  nie 
podbiec do niej, nie wziąć na ręce i zanieść do łóżka.

Pokrył targające nim emocje uprzejmym uśmieszkiem, dokończył posiłek, wstał i sięgnął po 

kapelusz i pelerynę. Synowie i prawie wszyscy robotnicy uczynili to samo. Wyszli całą grapą w 
deszcz.

Clay  zaczął  wydawać  polecenia  i  snuć  plany  kolejnego  etapu  bitwy.  To  pomogło  mu 

zapomnieć  na  jakiś  czas  o  kobiecie,  która  dwa  dni  temu  pojawiła  się  nad  Topolowym 
Strumieniem.

background image

Jenny  pracowała  jak  automat,  rozmyślając  o  historii  tego  pięknego,  starego  rancza  i  o 

ludziach, którzy tu od lat mieszkali. Próbowała sobie wyobrazić, jak tu jest w nor

marnych okolicznościach, kiedy nad ranczem nie wisi żadne zagrożenie.
Zrobiło jej się smutno, kiedy uświadomiła sobie, że jutro wyjeżdża i że będzie jej brakowało 

rancza nad Topolowym Strumieniem. Przerwała na chwilę pracę i wsparła się na łopacie, by dać 
wytchnienie obolałym plecom. Mało prawdopodobne, że tu jeszcze kiedyś wróci. Nie będzie mile 
widzianym gościem po raporcie, który złoży wkrótce swoim przełożonym.

Ale nie chciała teraz  myśleć  o księgach ani o  niepokojących  nieprawidłowościach,  jakie w 

nich znalazła podczas kontroli. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów i wsunęła go pod czapkę, po 
czym rozejrzała się wokół.

Razem  z  nią  piasek  do  worków  sypało  około  czterdziestu  osób.  Zwierzęta  zostały  już 

przetransportowane  w  bezpieczne  miejsce,  zabudowania  w  miarę  możliwości  zabezpieczono  i 
Clay  mógł  wreszcie  zebrać  większość  swoich  pracowników  przy  wznoszeniu  wałów 
przeciwpowodziowych.

Michael  kierował  budową  długiego,  przysypanego  ziemią  wału,  którego  zadaniem  było 

zabezpieczenie  łąk.  Pomagał  mu  tam  Paddy  McKenna,  który  miał  doświadczenie  w  pracach 
inżynierskich i potrafił porwać ludzi swoją niespożytą energią. Clay przydzielił też Michaelowi 
dalszych sześciu robotników, co świadczyło o tym, że wierzy w skuteczność konstrukcji oraz że 
perspektywa zalania łąk coraz bardziej go niepokoi.

Reszta  załogi  harowała  w  pocie  czoła  przy  umacnianiu  brzegów  strumienia  na  odcinku 

przebiegającym  przez  główne  podwórko,  gdzie  największe  niebezpieczeństwo  groziło  oborom, 
barakom, w których przechowywano maszyny, oraz budynkom mieszkalnym.

W  ciągu  ostatnich  kilku  dni  wzniesiono  wał  na  wysokość  prawie  metra,  ale  woda 

podchodziła już pod wierzchnią warstwę worków z piaskiem, a w niektórych miejscach nawet się 
przez nią przelewała,  zaś do nadejścia czoła fali powodziowej pozostały niespełna dwadzieścia 
cztery  godziny.  Starali  się  teraz  podwyższyć  wał  o  kolejny  metr,  co  wydawało  się  zadaniem 
niemożliwym do wykonania, o ile nie zmobilizują więcej ludzi do pracy.

A  ludzie  muszą  przecież  spać.  Nie  mogą  pracować  w  tym  tempie  bez  wytchnienia,  bo 

zwyczajnie padną. Tak czy inaczej, to zdumiewające, na co stać ludzi, kiedy pracują w zgranej 
grapie. Stos ciężkich worków z piaskiem rósł powoli, ale systematycznie.

Gdyby  mieli  do  dyspozycji  jeszcze  dwa  dni,  być  może  wygraliby  z  powodzią.  Ale  w  tej 

sytuacji Jenny nie widziała dla rancza ratunku.

Jaką  tragedią  musi  być  utrata  tego,  co  z  takim  mozołem  przez  ponad  stulecie  budowały 

kolejne pokolenia rodziny.

–  Już  dziesiąta!  –  rozległ  się  w  mroku  donośny  głos  Claya.  –  Robimy  sobie  sześć  godzin 

przerwy i idziemy się przespać. Stawicie się do pracy o świcie, zgoda?

Część pracujących gorąco zaprotestowała. Szkoda im było cennych godzin. Mimo wszystko 

tym ludziom groziła nie tylko utrata domów, ale i całego dobytku.

Clay jednak zbył ich protesty niecierpliwym machnięciem ręki.
– Nie będzie z was żadnego pożytku, jeśli się przemęczycie i opadniecie z sił – oznajmił. –

Jutro  będziemy potrzebowali  każdego zdolnego  do  pracy, i to  wypoczętego na  tyle, żeby  mógł 
pracować dwanaście godzin bez ustanku. Jeśli ktoś złapał trochę snu w ciągu dnia, może zostać i 

background image

jeszcze ułożyć trochę worków. Inni niech wracają do domów i kładą się do łóżek.

Zdenerwowani  robotnicy  naradzali  się  chwilę  między  sobą  przyciszonymi  głosami,  potem 

złożyli łopaty w oborze i rozeszli się. Jenny również ruszyła przez rozmiękłą ziemię w kierunku 
głównego budynku.

Dom, do którego weszła, wydał jej się całkowicie wyludniony. W kuchni panowała niczym 

nie zmącona cisza, nigdzie nie grał telewizor, z góry nie dolatywał pomruk rozmów. Członkowie 
rodziny  albo  nie  wrócili  jeszcze  z  pracy,  albo  położyli  się  już  spać,  żeby  wypocząć  przed 
jutrzejszą decydującą batalią.

Jenny  zdjęła  przemoczone  buty,  powiesiła  przy  drzwiach  kurtkę  i  czapkę,  i  na  palcach, 

starając się robić jak najmniej hałasu, weszła na piętro do swojego pokoju. Tam ściągnęła z ulgą 
mokre  dżinsy,  wyjęła  z  walizki  butelkę  z  szamponem,  suszarkę  do  włosów  i  torebkę  z 
kosmetykami, i powlokła się do łazienki, żeby wziąć prysznic.

Przez dłuższy czas obracała się pod siekącymi strugami gorącej wody, czując, jak stopniowo 

wracają jej siły. Po tylu godzinach ciężkiej harówki na chłodzie i w ciemnościach była to niemal 
hipnotyzująca przyjemność.

Przesuwała  machinalnie  dłońmi  po  całym  ciele,  świadoma  swojej  silnej,  pulsującej 

zmysłowości.

Przed oczami stanęła jej znowu twarz Claya. Starała się odpędzić tę wizję, ale bezskutecznie. 

Wyobraziła sobie, jak Clay bierze w dłonie jej piersi, dotyka nabrzmiałych brodawek, jak powoli, 
bez pośpiechu gładzi jej biodra i brzuch.

Rozmarzona  rozprowadzała  po  skórze  mydło,  myśląc  o  jego  przeszywających  oczach, 

pięknie  wykrojonych  ustach  i  pokrytych  odciskami  dłoniach.  Te  dłonie,  dotykając  najbardziej 
intymnych części jej ciała, sprawiały jej niewysłowioną rozkosz...

Otrząsnęła  się  z  tych  myśli,  zakręciła  wodę  i  wyszła  spod  natrysku.  Nie  poznawała  samej 

siebie.  Nigdy  nie  fantazjowała  w  ten  sposób  o  żadnym  mężczyźnie,  nie  mówiąc  już  o  takim, 
wobec  którego  prowadzi  dochodzenie.  Niedobrze.  Musi  skończyć  jak  najszybciej  tę  kontrolę  i 
uciekać stąd gdzie pieprz rośnie, bo tylko patrzeć, jak całkiem się rozklei.

Weszła  nago  do  pokoju,  wyjęła  z  szuflady  długą  nocną  koszulę  z  rękawami  do  łokci  i 

naciągnęła  ją  przez  głowę.  Woda  odświeżyła  ją  i  odpędziła  senność.  Zaczęła  się  krzątać  po 
pokoju i pakować rzeczy, żeby nazajutrz być już gotowa do wyjazdu. W końcu zatrzymała wzrok 
na kupce książek leżących na toaletce.

Pożyczyła je od Claya, żeby poczytać do poduszki. Pochodziły z jego prywatnej biblioteki. 

Wzięła  jedną  na  chybił  trafił,  zapaliła  nocną  lampkę,  zgasiła  górne  światło,  położyła  się  i 
spróbowała skoncentrować na lekturze.

Ale litery rozmazywały jej się przed oczami. Wilgotny wiatr wciskający się przez uchylone 

okno  wydymał  firankę.  Po  ścianach  tańczyły  cienie.  Z  zewnątrz  dochodził  monotonny  szum 
ulewy.

Nagle ktoś zapukał cicho do drzwi. A może tylko jej się wydawało? Jenny ściągnęła brwi i 

nastawiła ucha. Pukanie powtórzyło się.

Wstała z łóżka, podeszła do drzwi i znieruchomiała z ręką na gałce.
– Kto tam? – zapytała cicho.
– To ja, Clay. Chciałbym z tobą porozmawiać, jeśli jeszcze nie śpisz.

background image

Jenny mocniej zabiło serce. Rozejrzała się odruchowo w poszukiwaniu szlafroka, ale zaraz 

przypomniała sobie, że go ze sobą nie przywiozła. No trudno, będzie musiała przyjąć gościa w 
nocnej koszuli.

Uchyliła lekko drzwi i wyjrzała na skąpo oświetlony korytarz.
Clay był w dżinsach i białej bawełnianej koszulce. On też się wykąpał. Pachniał mydłem i 

kremem po goleniu, twarz miał poszarzałą ze zmęczenia, oczy podkrążone. Trzymał przed sobą 
tacę  z  napoczętą  butelką  whisky,  dwoma  szklankami,  miseczką  krakersów  i  talerzykiem  z 
plasterkami żółtego sera.

– Przekąsimy coś? – zapytał. – Konam z głodu.
– Aleja...
–  To  nie  to,  co  myślisz  –  wpadł  jej  w  słowo.  –  Mam  do  ciebie  sprawę  służbową.  Chcę 

porozmawiać o kontroli, którą tu prowadzisz.

background image

Rozdział 15

Jenny dopiero teraz uświadomiła sobie, że ona też jest bardzo głodna, lecz mimo to nie miała 

ochoty wpuszczać Claya do pokoju. Po prostu się bała.

–  Nie  zajmę  ci  dużo  czasu,  Jenny  –  podjął  Clay.  –  Musimy  się  wszyscy  dobrze  wyspać. 

Chciałem  ci  tylko  zadać  kilka  pytań.  –  Po  chwili  wahania  kiwnęła  głową  i  otworzyła  drzwi 
szerzej. Clay wszedł do sypialni, postawił tacę na toaletce i usiadł w fotelu pod oknem.

– Mam nadzieję, że cię nie obudziłem – powiedział, wskazując na zapaloną nocną lampkę i 

rozrzuconą pościel.

– Czytałam – bąknęła Jenny.
Zastanawiała się gorączkowo, jak się zachować. Clay zajął jedyny fotel, jaki był w pokoju, a 

ona stała niezdecydowanie na zimnej drewnianej podłodze, przestępując z jednej bosej stopy na 
drugą.

W końcu przysiadła na krawędzi łóżka.
–  Którą  książkę  sobie  wybrałaś?  –  spytał  Clay  i  pochylił  się,  żeby  zerknąć  na  okładkę. 

Przeczytawszy tytuł, kiwnął głową i sięgnął po butelkę whisky. – Ja też lubię tę powieść. Dobrze 
poprowadzona intryga. Aż do ostatniego rozdziału nie potrafiłem wskazać mordercy.

– Tylko mi nie mów – powiedziała szybko Jenny. – Dopiero zaczęłam.
Roześmiał się.
– I bardzo dobrze. Będziesz; ją musiała zabrać i dokończyć w domu, a to da mi pretekst, żeby 

się z tobą spotkać.

Zakłopotana spuściła wzrok na splecione na kolanach dłonie.
– Napijesz się? – zapytał.
Zawahała się, a potem kiwnęła głową.
– Owszem, ale tylko odrobinę. Nie przepadam za nie rozcieńczoną whisky.
– Ja też, ale nie znalazłem niczego w lodówce, a nie chciałem zawracać głowy Polly.
Nalał  nieco  bursztynowego  płynu  do  szklanki  z  grubego  szkła i  podał  ją  Jenny. Umoczyła 

usta w alkoholu i poczuła ciepło rozchodzące się po podniebieniu.

Clay odchylił się na oparcie fotela i przymknął zmęczone oczy.
–  Trudno  mi  uwierzyć,  że  przyjdzie  jeszcze  czas,  kiedy  będę  mógł  myśleć  o  zwyczajnych 

rzeczach, na przykład o odbieraniu pożyczonych książek – powiedział. – W tej chwili wydaje mi 
się, że przez resztę życia będę już toczył tę przeklętą wojnę z żywiołem.

Jenny upiła kolejny łyczek złocistego płynu. Współczuła mu z całego serca.
Clay z wyraźnym wysiłkiem wziął się w garść i podsunął jej miseczkę z krakersami. Wzięła 

dwa  i  zaczęła  je  chrupać  ze  smakiem.  Z  zaskoczeniem  stwierdziła,  że  jego  towarzystwo 
podziałało na nią kojąco.

W tej chwili nie czuła się rewidentką, lecz kobietą, która spędza miło czas z mężczyzną.
–  Jak  na  pikniku,  prawda?  –  powiedział,  jakby  odgadując  jej  myśli.  –  Tak  tu  spokojnie  i 

przyjemnie,  kiedy  wszyscy  już  śpią,  a  my  siedzimy  sobie  przy  drinku,  jemy  krakersy  i 
gawędzimy.

– Od dziecka lubię pikniki.
– Ja też.

background image

Jenny roześmiała się, ale szybko spoważniała.
– Jaka jest szansa, że strumień nie wyleje? – spytała. – Realna?
–  Realna?  –  Clay  pociągnął  długi  łyk  whisky.  –  Bardzo  niewielka  –  przyznał  w  końcu.  –

Jedyna nadzieja w tym, że woda nie podniesie się aż tak, jak to przewidują prognozy, że uda nam 
się  podwyższyć  dostatecznie  wał  i  że  przestanie  padać deszcz.  Wtedy  może  wyjdziemy  z tego 
obronną ręką.

– A w przeciwnym razie?

Westchnął ciężko.
–  Boże,  wolę  nie  myśleć.  Straty  byłyby  horrendalne.  Zaleje  co  najmniej  dziewięć  domów 

mieszkalnych  i  większość  głównych  zabudowań  gospodarczych.  Nie  możemy  ich  wszystkich 
obłożyć workami z piaskiem. Co zaś do łąk...

Urwał, wziął z miseczki garść krakersów i jadł je zamyślony.
– Jesteś ubezpieczony? – przerwała milczenie Jenny.
Uniósł brwi.
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie wiesz jeszcze wszystkiego o mojej sytuacji finansowej?
–  W  twojej  księdze  rozchodów  natrafiłam  na  kilka  pokaźnych  odpisów  na  polisy 

ubezpieczeniowe – odparła spokojnie – ale nie wiem, co te polisy obejmują – Cóż, obawiam się, 
że  niewiele.  Większość  domów  mieszkalnych  jest,  co  prawda,  ubezpieczona,  ale  nie 
ubezpieczałem zabudowań gospodarczych, a polisy na wypadek zalania łąk nie wystawi ci żadna 
firma  ubezpieczeniowa.  Zapowiada  się  prawdziwa  katastrofa.  Prawdopodobnie  będę  zmuszony 
sprzedać trochę ziemi, żeby pokryć szkody.

– A nie uśmiecha ci się to? – podsunęła Jenny.
– Chyba nie ma ranczera, który lubiłby pozbywać się ziemi. Tak trudno o pastwiska. Przykro 

je odsprzedawać, żeby zdobyć pieniądze na regulowanie rachunków.

Jenny  kiwnęła  głową  i  upiła  łyczek  whisky.  Pomyślała  o  brakujących  pieniądzach  i 

konsekwencjach ostatecznego ustalenia, co się z nimi stało.

W  obawie,  że  Clay  znowu  odczyta  jej  myśli,  odwróciła  szybko  głowę  i  sięgnęła  po 

następnego krakersa. On jednak siedział w fotelu z zamkniętymi oczami. Skorzystała z okazji i 
przyjrzała się ukradkowo jego twarzy. Dopiero teraz zauważyła, jak długie i gęste ma rzęsy.

– Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc, Jenny – odezwał się, otwierając oczy i unosząc w 

toaście  swoją  szklankę.  –  Odwaliliście  z  dziadkiem  kawał  solidnej  roboty,  a  przecież  nie 
musieliście.

– Jestem zadowolona, że mogliśmy się na coś przydać – oznajmiła Jenny, czując się większą 

zdrajczynią niż dotychczas.

Owszem,  Paddy  pomagał  ofiarnie  ludziom  z  Topolowego  Strumienia,  ale  ona  ślęczała 

przecież  w  tym  czasie  w  biurze  nad  księgami  i  szukała  w  nich  nieprawidłowości,  za  które ten 
ranczer może powędrować do więzienia.

– W księgach nie wszystko jest w porządku, prawda?
– spytał cicho.
Jenny znieruchomiałą z krakersem w połowie drogi do ust.

background image

– W tej chwili nie mogę z tobą o tym rozmawiać – odrzekła. – Kiedy skończę i sporządzę 

raport, będziesz mógł...

Był chyba zbyt zmęczony, by drążyć ten temat. Machnął tylko lekceważąco ręką i sięgnął po 

następnego krakersa.

– Od jakiegoś czasu przeczuwałem, że coś tam jest nie tak – mruknął. – Zanim jeszcze Saul 

zwrócił mi uwagę na spadek przychodów, odnosiłem wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. 
Ale przez ostatnie dwa lata byliśmy tak zajęci, że zlekceważyłem sprawę.

Jenny słuchała tego w milczeniu. Bardzo chciała mu wierzyć.
–  A  ilekroć  chciałem  porozmawiać  z  Bridget  o  księgach  –  ciągnął  Clay  –  ona  się  zjeżała. 

Ostatnio  była  jakaś  przygnębiona.  Wiem,  że  powinienem  mimo  wszystko  przeprowadzić  z  nią 
taką rozmowę, ale zawsze było coś ważniejszego do roboty, a poza tym miałem nadzieję, że w 
końcu wszystko samo się jakoś ułoży.

–  Prowadzenie  księgowości  jest  dla  Bridget  dużym  obciążeniem  –  odezwała  się  Jenny  po 

chwili niezręcznego milczenia. – W przypadku takiego dużego rancza nie jest to sprawa prosta, 
zwłaszcza teraz, w epoce komputerów. To zadanie zaczyna ją trochę przerastać.

– Wiem. Już dawno powinienem był zatrudnić do prowadzenia ksiąg jakiegoś specjalistę, ale 

to  delikatna  sprawa.  Muszę  przecież  dawać  Bridget  dach  nad  głową,  a  ona  jałmużny  by  nie, 
przyjęła. Chciałaby dalej pracować.

Po raz pierwszy Jenny zaczęła zdawać sobie sprawę z jego sytuacji jako pracodawcy. Ludzie 

pracujący u  Claya Aldersona  nie przychodzili  tu  tylko na  parę  godzin dziennie;  oni poświęcali 
ranczu całe swoje życie.

A tego rodzaju lojalność trzeba było odpowiednio wynagradzać.
– A ty nie szukasz czasem pracy? – spytał Clay, uśmiechając się ze znużeniem.
– Ja? – żachnęła się.
–  A  czemuż  by  nie?  –  Utkwił  w  niej  swoje  ciemne  oczy.  –  Podoba  ci  się  tutaj,  prawda? 

Kwalifikacje  masz,  ,  nie  da  się  ukryć.  Proponuję  ci  mieszkanie  i  dobrą  pensję.  Możesz  objąć 
kierownictwo  w  biurze,  a  Bridget  zostanie  twoją  asystentką.  Jeśli  chodzi  o  komputery  i  inny 
sprzęt, dostaniesz ode mnie wszystko, czego ci potrzeba.

– Mówisz poważnie? – Patrzyła na niego z bezbrzeżnym zdumieniem.
–  Jak  najpoważniej.  Skoro  mam  kłopoty  z  księgami,  to  najwyższa  pora,  żebym  zatrudnił 

kogoś, kto potrafi właściwie je prowadzić, nie raniąc przy tym uczuć Bridget ani nie posyłając jej 
na zieloną trawkę.

– Ale ja już mam pracę – odparła. – Nie mogę tak po prostu... złożyć wymówienia.
– A dlaczego nie? Naprawdę odpowiada ci praca w tym tłumie, w tej klitce bez okna?
Z bezbłędną precyzją wytknął palcem wszystko to, czego Jenny w swojej pracy najbardziej 

nie lubiła. Zbita z tropu uznała, że musi przejść do defensywy.

–  Rzadko przesiaduję  w  biurze  –  odparła.  –  Najczęściej  przeprowadzam  takie, jak  ta  tutaj, 

kontrole na miejscu, w terenie.

–  Rozumiem.  –  Obserwował  ją  sponad  brzegu  swojej  szklanki.  –  Ale  podtrzymuję  ofertę. 

Dam  ci  osobny  dom  i  pensję  wyższą,  niż  masz  teraz. A  na  dodatek  –  dorzucił  z  uśmiechem  –
będziesz się tu mogła wybiegać za wszystkie czasy.

Odwzajemniła  mimowolnie  ten  uśmiech,  wyobraziła  sobie,  że  przyjmuje  ofertę,  że 

przeprowadza  się  tutaj,  prowadzi  księgowość,  pobiera  pensję,  chodzi  wieczorami  na  długie 

background image

spacery,  czyta  w  zimie  przy  kominku,  kiedy  za  oknem  hula  wiatr  i  śnieg  białym  całunem 
pokrywa prerię.

Odpędziła czym prędzej tę wizję, kiedy przemknęło jej przez myśl, że składana przez Claya 

oferta może być formą przekupstwa. Kto wie, czy zaraz nie zażąda, by nikomu nie mówiła, co 
odkryje w księgach.

Zerknęła podejrzliwie na gospodarza, ale ten, wyciągnięty wygodnie w fotelu, uśmiechał się 

tylko z rozmarzeniem.

– Jak dobrze – wymruczał.
– Co dobrze?
– Wszystko. – Wykonał trzymaną w ręku szklanką gest, który miał obejmować i krąg światła 

rzucany  przez  nocną  lampkę,  i  butelkę  z  whisky,  i  miseczkę  z  krakersami,  i  firankę  falującą 
łagodnie  w  powiewach  wiatru,  i  monotonny  szum  deszczu  zraszającego  winorośl  za  oknem.  –
Cudownie tak siedzieć i gawędzić sobie z kimś po ciężkim dniu.

Cała  jej  podejrzliwość  ulotniła  się,  przegnana  kolejnym  przypływem  współczucia.  Ten 

człowiek pracuje  w pocie  czoła  całe dnie,  by zapewnić byt tylu  zależnym  od niego  ludziom,  a 
potem spędza wieczory w samotności.

Musiał wyczytać z jej twarzy, co myśli, bo pochylił się i wziął ją za rękę.
– Tyle w tobie ciepła, Jenny – powiedział cicho.
– Nie – szepnęła, spuszczając wzrok na ich złączone dłonie. – Nieprawda.

Nie puszczając jej ręki, wstał i usiadł obok niej na łóżku.
Otworzyła usta, by zaprotestować, ale nie znalazła odpowiednich słów. Przesunęła się tylko 

trochę w bok, żeby zrobić mu miejsce.

–  Ty  też  jesteś  samotna,  prawda?  –  zapytał  łagodnie  i  pogłaskał  ją  po  policzku.  –  Nie  do 

wiary, że taka piękna kobieta może być samotna.

– Nie mów, proszę, takich rzeczy. – Spróbowała się od niego odsunąć. – Nie powinniśmy...
Wziął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. Był tak blisko, że czuła na twarzy jego 

oddech.

– Jesteś taka piękna, Jenny – wyszeptał. – Pod każdym względem.
– Clay, proszę cię...
Ale on patrzył jej prosto w oczy, a wzrok miał niemal hipnotyzujący. I już nie wątpiła w jego 

szczerość. Ten człowiek naprawdę był przekonany ojej urodzie. Niebywałe, ale prawdziwe.

Nie przypominała sobie, by jakikolwiek mężczyzna, nawet Steve, patrzył na nią kiedyś z taką 

mieszaniną pożądania i podziwu. Świat zawirował jej przed oczami.

Clay położył jej dłonie na ramionach, a potem zsunął je na plecy.
– Kiedy ostatnio słyszałaś od mężczyzny, że jesteś śliczna?
Nie odpowiedziała. Przywarła tylko do niego i ukryła twarz na jego piersi.
– Jesteś tak samo samotna jak ja – wyszeptał z ustami przy jej policzku. – Mam rację?
Pokiwała bez słowa głową, trąc czołem o jego miękką bawełnianą koszulę.
Przysunął się bliżej, mocniej przyciągnął ją do siebie, pochylił się i pocałował w policzek.
–  Taka  słodka,  piękna  kobieta,  i  sama  –  wyszeptał  nieco  zmienionym  głosem.  –  Jak  to 

możliwe?

Jenny zrozumiała, że jeśli teraz tego nie przerwie, za chwilę nie będzie odwrotu.

background image

Cała płonęła. Goś ciągnęło ją do tego mężczyzny, tęskniła za pieszczotą jego ust, jego dłoni, 

za jego silnym, nagim ciałem...

– Mam sobie pójść? – wymruczał jej cicho do ucha. – Powiedź tylko słowo, a już mnie tu nie 

ma.

Prowadzisz przeciwko niemu dochodzenie! – ostrzegł ją głos wewnętrzny.
Ale on jest taki... i czuję się przy nim...
Ten człowiek jest podejrzany o popełnienie oszustwa podatkowego, a ty jesteś rewidentką z 

izby skarbowej, która ma te podejrzenia zweryfikować!

W  każdych  innych  okolicznościach  Jenny  posłuchałaby  na  pewno  tego  ostrzegawczego 

głosu,  lecz  dzisiaj  tonął  on  w  podnoszących  się  wodach  strumienia,  w  poczuciu  nadciągającej 
katastrofy, w szumie ulewy za oknem.

I  w  nieposkromionym  pożądaniu,  które  nie  opuszczało  jej,  od  kiedy  po  raz  pierwszy 

zobaczyła Claya Aldersona, w pożądaniu podsycanym jeszcze przez odwieczny kobiecy instynkt 
każący nieść pocieszenie i ukojenie mężczyźnie uwikłanemu w kłopoty.

Odsunęła się i spojrzała na niego z właściwą swojej naturze szczerością.
– Nie powinniśmy tego robić, Clay. Nie powinniśmy nawet o tym myśleć.
–  Nie  powinniśmy?  –  spytał  cicho.  –  A  cóż  jest  złego  w  zaznaniu  odrobiny  miłości,  w 

szukaniu ciepła pośród burzy? No powiedz, Jenny, cóż w tym złego?

Tamten  natarczywy  głos  wewnętrzny  nadal  krzyczał  ostrzegawczo,  lecz  Jenny  już  go  nie 

słuchała. Ujęła w dłonie twarz Claya i wpatrzyła się w niego zachłannym wzrokiem.

Pogładziła palcem jego kość policzkową i zdumiała ją gładkość jego skóry. Wszystko w tym 

mężczyźnie było takie doskonałe, takie pociągające...

Clay  chwycił  ją  za  rękę  i  zaczął  całować  palce.  Potem  wsunął  sobie  jej  kciuk  do  ust  i  nie 

spuszczając z niej wzroku, przytrzymał go delikatnie zębami.

–  Schrupałbym  cię  w  całości  –  powiedział.  –  Mam  na  to  ochotę  od  chwili,  kiedy  usiadłaś 

naprzeciwko mnie w tamtej restauracji.

Jenny  ścisnęło  w  dołku  z  podniecenia  i  pożądania.  Nie  odrywając  wzroku  od  jego  twarzy 

podniosła się, zdecydowanym ruchem ściągnęła przez głowę nocną koszulę i stanęła przed nim 
zupełnie naga. Clay wstrzymał oddech. On też wstał, dotknął jej piersi, zsunął dłonie na talię, a 
potem niżej, na biodra.

–  Coś  cudownego  –  wyszeptał  cicho,  pożerając  ją  pełnym  zachwytu  wzrokiem.  –  Nie 

przesadzam, Jenny, jesteś cudowna.

Może  to  whisky  sprawiła,  że  puściły  w  niej  wszelkie  hamulce,  a  może  przyczyniło  się  do 

tego poczucie wspólnoty w obliczu czającej się w ciemnościach za oknem katastrofy.

Tak czy inaczej, Jenny ani trochę nie krępował jego wzrok. Czuła się podziwiana i pożądana, 

bardziej spokojna o siebie i swoje ciało, niż kiedykolwiek w podobnych sytuacjach ze Steve'em.

Były narzeczony potrafił krytykować niedoskonałości jej figury, jakby widział w niej konia 

wyścigowego, którego kupuje. Przed nim by się tak nie obnażyła.

–  Steve...  mój  chłopak,  tak  nie  uważał  –  powiedziała  mimo  woli.  –  Mówił  mi  zawsze,  że 

mam za długie i za wąskie stopy, za małe piersi i...

– Ten twój Steve był kretynem – przerwał jej Clay, biorąc ją w ramiona. – Nie mówmy już o 

nim. Co to za mężczyzna, który patrząc na boginię, dopatruje się w niej wad?

background image

Jenny  poczuła  się  wprost  cudownie.  Była  pijana  szczęściem,  płonęła  pożądaniem,  jakiego 

wcześniej nie zdarzyło się jej doświadczyć.

– A ty? – wyszeptała, wtulając twarz w jego pierś. – Jesteś bogiem? Bo jeśli nie, to proszę 

natychmiast opuścić moją łożnicę. No, przyjrzyjmy się tobie.

Zaśmiał się cicho.
– Och, Jenny, jestem tylko załamanym starym kowbojem. Rozczarujesz się nieco.
– Wątpię.
Ściągnęła  mu  przez  głowę  koszulę,  obnażając  szerokie  bary  i  umięśniony  tors.  Klatkę 

piersiową porastała mu gęstwa czarnych, kręconych włosków schodząca aż na brzuch i niknąca 
pod paskiem spodni. Jenny uklękła, rozpięła mu dżinsy i ściągnęła je aż do kostek. Stał przed nią 
w samych szortach, wyraźnie podniecony.

– Widzisz, jak na mnie działasz, Jenny – wyszeptał, a potem podniósł ją z klęczek i pociągnął 

za sobą na łóżko.

Zaczął obsypywać pocałunkami jej czoło i płatki uszu, potem musnął wargami twarz, szyję, 

zsuwał się coraz niżej, całował piersi, brzuch... Jenny zadrżała. Jego usta i dłonie wyzwalały w 
niej żar pożądania, jakiego wcześniej nie zaznała. I nagle, nie wiedzieć jak ani kiedy, połączyli 
się  w  jedno.  Wypełnił  ją  pulsującym  ciepłem,  które  poruszając  się  z  niewysłowioną 
delikatnością, sprowadzało na nią ukojenie i podniecało zarazem.

Stężała, starając się pozbierać myśli, zorientować, gdzie jest i co się z nią dzieje.
–  Wszystko  w  porządku,  Jenny?  –  szepnął  jej  do  ucha.  –  Może  powinniśmy  się  jakoś 

zabezpieczyć?

– Zabezpieczyć... ? – Usiłowała  się skoncentrować na tym,  co do niej mówił.  – Nie, nie –

jęknęła. – Wszystko dobrze. Nie przestawaj. Nie przestawaj, proszę...

Znowu zaczął całować jej twarz i piersi.
– Nie walcz z tym, kochana – wyszeptał. – Rozluźnij się. Zaufaj mi.
– Aleja nigdy...

Znieruchomiał.
– Nigdy nie miałaś orgazmu?
Nie wstydziła się odpowiedzieć, bo wiedziała, że temu mężczyźnie może wyznać wszystko.
–  Zawsze  udawałam  –  wyszeptała.  –  Steve  bardzo  się  denerwował,  kiedy  nie  miałam 

orgazmu, a mnie jakoś nigdy się nie udawało go osiągnąć, a więc udawałam...

Znowu  ją  pocałował.  Jenny  stopniowo  zatracała  się  w  rozkoszy,  rezygnowała  z  walki  z 

głęboko  zakorzenioną  obawą  przed  utratą  kontroli  nad  sobą.  I  nagle  świat  eksplodował  i 
wibrując, rozprysł się na tysiąc kawałków. Zajęczała głośno, ogłuszona tym uczuciem.

Doszła  do  siebie  w  ramionach  Claya,  zdyszana,  wstrząsana  rytmicznymi  nawrotami 

rozkosznych dreszczy.

Clay zaśmiał się cicho i przytulił ją do siebie, wpatrując się w nią z czułością.
–  Całkiem  nieźle,  zważywszy  że  jesteśmy  oboje  skonani  po  ciężkiej  fizycznej  pracy. 

Poczekaj, aż będziemy wypoczęci. Wtedy dopiero ci pokażę, na co mnie stać.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie miała nawet sił się uśmiechnąć.
Ale  zaczynał  już  wracać  rozsądek  i  wiedziała,  że  chociaż  było  jej  cudownie,  to  do 

„następnego razu" między nią a Clayem nie dojdzie.

background image

Rozdział 16

Świtało.  Na  łóżko  padały  smugi  dziennego  światła  przeciskającego  się  między  listwami 

żaluzji.  Clay  otworzył  oczy  i  leżał  przez  chwilę  nieruchomo,  zastanawiając  się,  dlaczego  tak 
wspaniale się czuje.

Potem  przypomniał  sobie  wszystko  i  uśmiechnął  się.  Ostrożnie,  by  nie  obudzić  Jenny, 

wysunął spod niej zdrętwiałą rękę. Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią z góry.

Co za kobieta! Śliczna i inteligentna, taka ciepła i cudowna...
Nagle twarz mu stężała.
Jakiż  samolubny  drań  musiał  być  z  tego  jej  chłopaka,  skoro  myślał  tylko  o  zaspokojeniu 

własnej chuci, nie oglądając się na potrzeby takiej wspaniałej kobiety.

Jednak  rzeczywistość  i  świadomość  ciążących  na  nim  obowiązków  zaczęły  stopniowo 

wypierać  te  rozważania.  Wstał  z  łóżka,  pozbierał  porozrzucane  po  podłodze  części  swojej 
garderoby, ubrał się, podszedł do okna i popatrzył uważnie na widnokrąg.

Deszcz  przestał  co  prawda  padać,  ale  sądząc  po  ołowianych  chmurach,  których  zwały 

nasuwały się już na słońce, lada moment znowu lunie.

A  tak  wezbranego  strumienia  jeszcze  nie  widział.  Otworzył  okno,  wychylił  się  i  serce  mu 

zamarło.

Strumyk,  do  niedawna  leniwie  toczący  swe  wody  przez  ranczo,  zmienił  się  w  ryczącego 

potwora. Mętny, rwący nurt podchodził już pod wierzchołki wałów przeciwpowodziowych. Niósł 
rozmaite śmieci, w tym wyrwane z korzeniami drzewa i kawałki desek ze zniszczonych gdzieś po 
drodze budynków, trupy koni i krów, metalowe kanistry.

Po  raz  pierwszy  wóda  podniosła  się  tak  wysoko,  że  zagroziła  również  małemu 

cmentarzykowi,  którego  nie  chronił  wał.  Srebrne  macki  wody  rozpełzały  się  już  po  dolinie, 
podchodząc niemal pod samo ogrodzenie z kutego żelaza.

Clay pomyślał o grobie Suzy.
Cofnął się od okna, podszedł na palcach do łóżka i spojrzał czule na śpiącą Jenny. Głupio mu 

było wymykać się stąd bez pożegnania po pierwszej spędzonej wspólnie nocy. Może zostawić jej 
coś na znak, że jest mu droga, że o niej myśli?

Rozejrzał  się  bezradnie  po  pokoju.  Przemknęło  mu  przez  myśl,  że  idealnym  podarunkiem 

byłby  bukiet  chryzantem  z  ogrodu.  Przypominała  mu  ten  kwiat  –  wysoką,  złocistobrązową 
chryzantemę całowaną przez słońce i pełną słodyczy.

Ale nie będzie przecież zrywać kwiatów, mając na głowie walkę z powodzią.
Poza  tym  kwiaty  z  ogrodu  były  mokre  po  deszczu.  Wyobraził  sobie,  jak  woda  z  takiego 

wiechcia kapie na poduszkę, i ostatecznie odrzucił ten pomysł.

Uśmiechnął się i zmobilizował całą siłę woli, by stłumić pokusę, która kazała mu zrzucić z 

siebie  ubranie,  wpełznąć  z  powrotem  do  łóżka  i  wziąć  Jenny  w  ramiona.  Wyrwał  kartkę  z 
leżącego na biurku notesu i wziął pióro ze stojącego obok kubka.

Zastanawiał się przez chwilę, zanim napisał: „Dzień dobry, najdroższa, kocham Cię".

background image

Złożył  kartkę  na  pół  i  położył  ją  na  poduszce  obok  policzka  Jenny.  Patrzył  na  nią  z 

zachwytem. Potem zabrał tacę z pustymi szklankami po whisky i wyszedł cicho z pokoju.

Jenny miała przyjemny, erotyczny sen. Byli z Clayem zupełnie sami, gdzieś daleko na prerii, 

ich  nagie  ciała  pławiły  się  w  słońcu.  Ziemia  wokół  była  wypalona  i  sucha,  ale  oni  leżeli  na 
miękkim kobiercu szmaragdowozielonej trawy.

Chciała  zapytać  Claya,  skąd  wzięła  się  tutaj  ta  wysepka  zieleni,  ale  nie  mogła  wydobyć  z 

siebie głosu; jego pieszczoty zapierały jej dech w piersiach. Coś zaszeleściło jej pod policzkiem.

– Clay – wymruczała. – Clay, wydaje mi się...
Ocknęła się nagle. Była zupełnie sama. Tak ją to rozczarowało, że omal się nie rozpłakała. 

Usiadła na łóżku, powoli podciągnęła kolana pod brodę, objęła je rękami i rozejrzała się błędnie 
po  pokoju.  Ani  śladu  Claya,  ani  śladu  jego  ubrania,  ani  śladu  po  jego  wczorajszych 
odwiedzinach.

Może to wszystko tylko mi się śniło, pomyślała z nadzieją.
Wiedziała  jednak,  że  nie  wyobraża  sobie  wcale  tego  błogiego  uczucia  nasycenia,  które 

przenika wszystkie jej członki. Tak samo zresztą jak porzuconej na podłodze nocnej koszuli oraz 
swojej kompletnej nagości.

– O nie! – jęknęła. – Boże drogi, co ja najlepszego zrobiłam?
Zauważyła  złożoną  kartkę na  poduszce.  Sięgnęła  po  nią  trzęsącymi  się  rękami i  rozłożyła. 

Kiedy przeczytała treść liściku, oczy zaszły jej łzami.

Nie do wiary, że znalazła się w takiej sytuacji. Od lat szczyciła się swoim zrównoważeniem i 

rozsądkiem, umiejętnością powstrzymywania się od pochopnych działań, które mogą zrujnować 
człowiekowi życie.

I  teraz,  ni  z  tego,  ni  z  owego,  w  wieku  trzydziestu  jeden  lat,  zachowuje  się  jak  zupełna 

kretynka. W ciągu kilku zaledwie dni uwikłała się w romans z najmniej odpowiednim mężczyzną 
na  świecie,  z  człowiekiem,  u  którego  prowadzi  kontrolę  ksiąg,  a  potem  kocha  się  z  nim  bez 
żadnego  zabezpieczenia.  Co  prawda  prawdopodobieństwo  zajścia  w  ciążę  było  w  tych  dniach 
niewielkie, ale mimo wszystko...

Coś  niebywałego.  Nie  rozumiała,  co  się  z  nią  dzieje,  ale  była  już  zdecydowana  uciekać  z 

rancza nad Topolowym Strumieniem przy pierwszej nadarzającej się sposobności.

Nie  mogła  jednak  zapomnieć  słodyczy  minionej  deszczowej  nocy,  delikatnych  pieszczot 

Claya, przeżywanych wspólnie uniesień i przejmującego dreszczem rozkoszy spełnienia.

Otrząsnęła się z tych refleksji, wyskoczyła z łóżka, ubrała się pośpiesznie i zbiegła na dół. W 

kuchni nie zastała nikogo. Dom stał cichy i wyludniony.

Chociaż  dochodziła  dopiero  siódma,  wszyscy  byli  już  nad  strumieniem,  gdzie  dwoili  się  i 

troili przy usypywaniu wałów przeciwpowodziowych. Jenny ogarnęło uczucie ulgi, że nie spotka 
rano Claya, a jednocześnie obawa przed powodzią.

Skoro wszyscy tak wcześnie wylegli do pracy, to sytuacja na ranczu musi się przedstawiać 

jeszcze  gorzej  niż  poprzedniego  dnia.  I  znowu  naszły  ją  wątpliwości,  czy  zdobędzie  się  na 
spakowanie swych rzeczy i wyjazd w samym środku takiego kryzysu.

A poza tym, jak wytłumaczyłaby to dziadkowi?
„Muszę  wyjechać,  dziadku.  Widzisz,  przespałam  się  z  tym  człowiekiem  i  był  to  z  mojej 

strony niewybaczalny błąd. Nie mogę zatem tu zostać, chociaż mają takie kłopoty... "

background image

– Cholera jasna! – mruknęła z rezygnacją.
Zjadła  czekające  na  nią  śniadanie,  posprzątała  po  sobie  i  wyszedłszy  z  domu,  pobrnęła 

brzegiem  spienionego  strumienia  w  stronę  biura.  Brygada  kryzysowa  napełniała  worki  z 
piaskiem.  Obrzuciła  całą  grupę  szybkim  spojrzeniem  i  wypatrzyła  wśród  pracujących  szerokie 
ramiona  i  szary  stetson  Claya.  Serce  mocniej jej  zabiło.  Przyspieszyła  kroku, by  czym  prędzej 
skryć się pod osłoną drzew. Nie miała pojęcia, co powie temu mężczyźnie, kiedy się spotkają oko 
w oko.

Ale niepotrzebnie się tym martwiła. Przez całe rano do biura nie zajrzał nikt, nawet Bridget. 

Pracowała  przy  komputerze  sama  i  chociaż  starała  się  nie  zwracać  uwagi  na  coraz  głośniejszy 
szum przybierającego strumienia, ze strachu robiło jej się niedobrze.

Nie było jeszcze południa, kiedy wiedziała już więcej niż musiała o brakujących dochodach 

Topolowego  Strumienia.  Mechanizm malwersacji  był w zasadzie prosty,  ale pomimo to  trudny 
do wykrycia dla kogoś, kto nie wiedział, na co zwracać uwagę.

Przez  ostatnie  dwa  lata  ktoś  w  regularnych  odstępach  czasu  fałszował  kwity  przewozowe, 

wpisując do nich liczbę sztuk bydła mniejszą niż faktycznie wysyłano na daną aukcję. Następnie 
usuwano odpowiedni zestaw dokumentów poświadczających transakcje zawierane na aukcji, za

równo pokwitowania sprzedaży pewnych partii bydła, jak i towarzyszące im czeki.
Była to forma zaboru bydła, w której zamiast żywych zwierząt kradziono dokumenty. Kiedy 

cała  transakcja  dobiegała  końca,  po  brakującym  bydle  nie  pozostawał  żaden  ślad.  Na  trop  tej 
procedury można było wpaść dopiero po przeanalizowaniu wpisanych do arkusza kalkulacyjnego 
danych dotyczących wysyłanego bydła i porównać je z liczbą sztuk sprzedanych na konkretnych 
aukcjach.

Wiedząc  już,  w  czym  rzecz,  Jenny  potrafiła  nawet  rozpoznać  sfałszowane  kwity 

przewozowe.  Nie  były  najlepiej  podrobione,  ale  oczywiście  nikt  nie  zawracał  sobie  głowy  ich 
dokładnym  sprawdzaniem,  bowiem  każdemu  trafiającemu  do  biura  pokwitowaniu  z  aukcji 
towarzyszył czek, a więc księgowej nie przyszło nawet na myśl, że coś tu może się nie zgadzać.

Jenny  pracowała  w  ponurym  nastroju,  nie  robiąc  sobie  nawet  przerwy  na  lunch. 

Automatycznie wprowadzała na twardy dysk liczby i sprawdzała sumy, starając się nie myśleć o 
tym, co robi. Ale z upływem godzin fakty stawały się coraz bardziej oczywiste.

Wkrótce  potrafiła  już  wskazać  konkretne  transakcje  sprzedaży  bydła,  z  których  przychody 

zostały  zaniżone,  i  porównała  pokwitowania  z  aukcji  z  kwitami  wystawianymi  przez  kierowcę 
ciężarówki  transportującego  bydło  na  te  aukcje.  Na  poszczególnych  kwitach  przewozowych 
figurowały podpisy praktycznie każdego pracownika rancza, na niektórych nawet Teresy.

Ale  wszędzie  tam,  gdzie  przychody  z  aukcji  zostały  zaniżone,  na  aukcję  jeździł  z  bydłem 

sam Clay i to on podpisywał rachunki.

Winowajcą jest Clay Alderson. Nie ulega wątpliwości, że to on jest oszustem podatkowym, 

sprytnie ukrywającym swoje dochody.

Jenny  zakończyła  pracę  nad  księgami,  sporządziła  wydruki  ostatniego  z  arkuszy 

kalkulacyjnych, włożyła je do teczki i wróciła do głównego budynku. Było już późno i zaczynał 
jej doskwierać głód, ale dom nadal stał pusty.

background image

Przygnębiona zeszła do kuchni i zrobiła sobie kanapkę. Potem włożyła kalosze, wcisnęła na 

głowę  czapkę  i  pomaszerowała  nad  strumień,  żeby  pomóc  przy  budowie  wału 
przeciwpowodziowego.

Nie  miało  już  znaczenia,  czy  wyjedzie,  czy  zostanie  i  pomoże  im  walczyć  z  powodzią. 

Najważniejsze, że nic nie zmieni konsekwencji tego, co odkryła.

Clay powędruje do więzienia, i to ona go tam pośle.
Była  tak  przybita  swym  odkryciem,  że  ledwie  powstrzymywała  napływające  do  oczu  łzy. 

Stojąc obok dziadka,  mechanicznie  nabierała na  łopatę piasek i  sypała  go do  worków. Zapadał 
zmierzch, ulewa przybierała na sile.

– Konam z głodu – oznajmił Paddy, opierając się ciężko na łopacie. Był czerwony z wysiłku 

i zmęczenia. – Idziesz ze mną do garkuchni, Jenny?

Nie spoglądając na niego, pokręciła głową.
– Przed wyjściem z domu zjadłam kanapkę – mruknęła. – Czy ktoś wie, gdzie jest Clay? –

zawołała z wymuszoną nonszalancją.

Obok  Paddy'ego  pracowały  ramię  w  ramię  Maura  i  Bridget.  Maura  przerwała  pracę  i 

spojrzała na Jenny. Twarz miała umazaną błotem.

–  Clay  jest  na  cmentarzu  –  powiedziała.  –  Pojechał  tam  jakieś  dwie  godziny  temu.  Zabrał 

ciężarówkę piasku. Powiedział, że spróbuje zabezpieczyć chociaż kilka mogił.

– Biedny Clay – mruknęła Bridget. – To wszystko jest takie...
Księgowej głos się załamał i Maura otoczyła ją ramieniem.
Jenny spojrzała w kierunku cmentarza, ale widok przesłaniały gęste i wysokie topole.
– Przejdę się tam – powiedziała. – Muszę go o coś zapytać.
Odłożyła  łopatę,  lecz  po  chwili  zastanowienia  podniosła  ją  z  powrotem  i  ruszyła  w  stronę 

cmentarza  wzdłuż  rzędu  zmęczonych  ludzi  zdających  sobie  coraz  wyraźniej  sprawę  z 
beznadziejności swoich wysiłków. Poziom wody podnosił się nieustannie.

Na skraju szpaleru topoli przystanęła na chwilę.
Clay zrzucił już ładunek mokrego piasku przy furtce cmentarza. Pracował teraz jak opętany, 

napełniając nim duże worki, które układał następnie wzdłuż podstawy ogrodzenia.

Ale  było  to  zadanie  przekraczające  możliwości  jednego  człowieka,  nawet  tak  silnego  i 

zdeterminowanego jak Clay.

Jenny, która obserwowała go ze swego ukrycia pod drzewami, targały sprzeczne emocje. Po 

raz  pierwszy  od  ostatniej  upojnej  nocy  znalazła  się  sam  na  sam  z  tym  mężczyzną,  lecz  chłód 
wieczoru przygasił trochę tamte wspomnienia.

W tym ponurym świecie zapadających ciemności, ulewy, ryku rwącej wody i wiszącego nad 

ranczem zagrożenia, które za kilka godzin osiągnie swoją kulminację, nie było miejsca na żadne 
sentymenty.

Poza tym Jenny miała świadomość, że Clay Alderson jest sprytnym oszustem podatkowym i 

że wkrótce  zapłaci  za  swoje winy. W tym  momencie odwrócił się,  spojrzał w  kierunku drzew, 
dostrzegł ją i uśmiechnął się szeroko. W jego zmęczonej, ubłoconej twarzy błysnęły olśniewająco 
białe zęby.

– Jenny! – zawołał i zamachał ręką. – Stęskniłem się za tobą. Chodź tu, daj mi całusa.
Podeszła do  niego  z  ociąganiem,  biernie  pozwoliła  mu się  objąć,  a  nawet  pocałować  kilka 

razy. Potem odsunęła się od niego i spojrzała na małą kupkę gotowych worków z piaskiem.

background image

.  –  Clay  –  wyszeptała,  odwracając  wzrok,  by  nie  widzieć  na  jego  mokrej  twarzy  kropli 

deszczu zwisających z długich rzęs. – To wszystko jest takie...

– Jakie? – Otoczył ją ramieniem i oparł się o słupek ogrodzenia.
– ... takie beznadziejne – wykrztusiła łamiącym się głosem.
– Co jest beznadziejne, kochana? – zapytał, przyciągając ją do siebie.
Wszystko,  miała  na  końcu  języka.  Próba  ratowania  tego  rancza  i  twojego  małego 

cmentarzyka. Próba ratowania swojej opinii, na co jest już za późno.

– Dam  sobie z tym radę  – oświadczył, wskazując  na  cmentarzyk. – Jeszcze jedna  warstwa 

worków i będzie zabezpieczony. – Spojrzał na nią bacznie. – A może byś mi pomogła?

– Jasne, że pomogę – rzekła bezbarwnym tonem. – Nie ma sprawy.
Wyraźnie  zaintrygowany  jej  rezerwą  ściągnął  brwi,  ale  Jenny,  nie  mówiąc  już  nic  więcej, 

odwróciła się i chwyciła za łopatę.

Pracowali w  milczeniu, napełniając worki piaskiem  i  zawiązując je  sznurkiem.  Zdążyli już 

nabrać w tym wprawy.

– Dziękuję ci, Jenny – odezwał się w końcu Clay, prostując się. Ściągnął z głowy kapelusz i 

przejechał dłonią po włosach. – To chyba wystarczy. Bez ciebie nie dałbym rady.

Jenny stała obok niego, opierając się na łopacie. Nie odzywała się. Patrzyła na rzędy mogił 

za ochronnym wałem i mały marmurowy nagrobek ze smutnym napisem.

– To była twoja córka? – zapytała w końcu, nie spoglądając na Claya.
–  Tak  –  odparł  po  chwili  niezręcznego  milczenia.  –  Nazywała  się...  Suzy.  Miała  zaledwie 

dwa latka, kiedy umarła.

Odwrócił się i zakrył dłonią oczy. Jego ramionami wstrząsnął szloch.
– Clay – szepnęła Jenny, odruchowo obejmując go w pasie.
– Tak bardzo ją kochałem – wykrztusił łamiącym się głosem. – Była takim słodkim, miłym 

stworzonkiem. Jasne włoski, pucołowata buzia, wciąż wesoła i rozszczebiotana. A jaka rezolutna. 
Żałuj, że nie widziałaś, jak...

Urwał i poruszając bezwiednie ustami, zapatrzył się w ciemność.
– Co jej się stało, Clay?
– Nigdy... o tym nie rozmawiam – odparł zwyczajnie. – Nikomu nie mówię, Jenny.
– Może poczułbyś się lepiej, gdybyś powiedział.
Potrząsnął głową jak cierpiące zwierzę i przyciągnął ją mocniej do siebie. Po dłuższej chwili, 

wciąż zapatrzony w mrok, pochylił się i zaczął mówić:

– To było mniej więcej o tej porze roku, pod koniec czerwca. Kilka razy spadł obfity deszcz i 

kosiliśmy już łąki. Kiedy tylko nauczyła się chodzić, zabierałem ją wszędzie z sobą. Biegła obok 
mnie, szczebiocząc i zadając tysiące pytań.

Spojrzał na Jenny ze smutnym uśmiechem.
–  Kiedy  po  raz  pierwszy  zobaczyłem,  jak  idąc  z  Bridget,  zwalniasz  celowo  kroku,  żeby 

mogła za tobą nadążyć,

przypomniało mi się, jak robiłem to samo przez wzgląd na Suzy.
Jenny  uśmiechnęła  się  i  uścisnęła  go  za  ramię.  Wyniki  kontroli  ksiąg  rachunkowych 

wywietrzały jej, przynajmniej chwilowo, z głowy.

Clay również się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał i ze ściągniętą bólem twarzą ciągnął:

background image

– Lubiła się bawić na łące w wysokich trawach. Były dla niej chyba jak miniaturowy las, w 

którym  kryje  się  mnóstwo  magicznych  rzeczy.  Zabierała  tam  swoje  lalki,  rozkładała  je,  nawet 
czubka główki nie było jej widać. Ale słychać było, jak rozmawia z lalkami, jak im śpiewa...

Głos  mu  się  załamał.  Nie  mógł  dalej  mówić.  Jenny  podniosła  na  niego  oczy  i  widząc,  że 

zaciska zęby, pogłaskała go po policzku.

– Clay? – mruknęła. – Co się stało?
– Dostała się pod kosiarkę.  Maszynę prowadził  Joe. Nie miał pojęcia, że  Suzy tam jest.  Ja 

zresztą też. Tym razem myślałem, że została z matką w domu.

Jenny poderwała rękę do ust. Patrzyła na niego z przerażeniem w oczach.
– O Boże, Clay...
–  Umarła  mi  na  rękach  –  podjął.  –  Czułem,  jak  ulatuje  z  niej  duszyczka.  Nigdy  tego  nie 

zapomnę.

Jenny spojrzała znowu na mały, marmurowy nagrobek i otarła łzy płynące po policzkach.
– Eleanor całą winą za ten tragiczny wypadek obarczyła  mnie – ciągnął, zaciskając mocno 

dłonie  na  prętach  ogrodzenia.  –  Powiedziała,  że  żaden  szanujący  się  człowiek  nie  wychowuje 
swoich dzieci na takim pustkowiu. Powiedziała, że gdybyśmy żyli jak normalni ludzie, Suzy by 
nie zginęła.

– Przecież to nie fair!
– Powiedziała, że gdyby naprawdę zależało mi na synach, to sprzedałbym ranczo i przeniósł 

się  z  nimi  do  miasta,  gdzie  byliby  bezpieczni  i  mieliby  zapewniony  lepszy  start.  Odmówiłem. 
Wkrótce potem Eleanor odeszła, wciąż o wszystko mnie obwiniając.

Jenny spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Zostawiła cię w takim momencie? Kiedy oboje rozpaczaliście po stracie swojej córeczki?
– Chyba tak, tyle że ja nawet nie zauważyłem jej odejścia. Byłem tak...
Tu rozpłakał się na dobre. Spazmy wstrząsały całym jego ciałem, zupełnie jakby tłumione od 

lat emocje dopiero teraz znalazły sobie ujście.

Jenny  czule  objęła  go  obiema  rękami  i  zaczęła  szeptać  słowa  pocieszenia.  Słuchał  jej  ze 

zwieszoną głową, wciąż płacząc.

– Clay – mruczała uspokajająco, zapominając zupełnie o tym, co sobie postanowiła. – Clay, 

kochany. Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro...

Z sercem przepełnionym miłością i współczuciem gładziła go po włosach, po mokrych od łez 

policzkach. Przez dłuższą chwilę tulili się do siebie w milczeniu.

–  Dziękuję  ci  –  odezwał  się  w  końcu.  Głos  miał  schrypnięty.  –  Dziękuję,  że  jesteś  taka 

wyrozumiała. Bardzo cię kocham.

Emocje opadły i Jenny zaczęła odzyskiwać trzeźwość myślenia. Zdała sobie sprawę, że choć 

tak jej dobrze w jego ramionach, to dopuszczając do takiego zbliżenia, postępuje niewłaściwie. 
Zwłaszcza że...

–  A  ty  mnie  kochasz,  Jenny?  –  spytał.  –  Kiedy  skończy  się  ten  koszmar...  –  Dotknął  jej 

policzka i uśmiechnął się blado.

Ten uśmiech rozdarł jej serce.
– Clay... – Odwróciła wzrok, wyzwoliła się z jego objęć i odsunęła się.
– O co chodzi?
Odetchnęła głęboko.

background image

– Zakończyłam kontrolę.
Stężał wyraźnie i zwinął dłonie w pięści.
– Ach tak – odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – I domyślam się, że nie wszystko jest 

w porządku.

– Właśnie – powiedziała cicho. – Nie wszystko jest w porządku.
Patrzył  na  wezbrany  strumień,  śledząc  wzrokiem  zdechłą  krowę  niesioną  przez  spieniony, 

mętny nurt.

– A więc znalazłaś winnego? – spytał.
– Nie do mnie należy orzekanie o czyjejkolwiek winie czy niewinności. Moim obowiązkiem 

jest tylko znalezienie dowodów na nieprawidłowości w rozliczaniu się z fiskusem.

–  Wiem. – Zerknął na  nią spod oka. – Ale jesteś dziewczyną inteligentną. Na pewno masz 

jakieś podejrzenia.

– Owszem – przyznała z głośno bijącym sercem. – Mam pewne podejrzenia.
Clay wsunął ręce do kieszeni dżinsów. Atmosfera między nimi nagle się zaogniła.
Nikt  by  nie  zgadł,  przemknęło  Jenny  przez  myśl,  że  zaledwie  przed  paroma  minutami  ten 

mężczyzna wypłakiwał w jej objęciach swój skrywany od dziesięciu lat żal. Teraz wyglądali na 
parę nieprzyjaciół śledzących bacznie każdy ruch tego drugiego.

– A więc kto to robił? – spytał w końcu Clay. – Kto kradł te pieniądze?
– Wydaje mi się...
Urwałaś Nie miała pewności, czy powinna podzielić się z nim swoimi podejrzeniami.
Mimo  wszystko  nie  była  to  jej  sprawa.  Prowadzenie  urzędowego  dochodzenia  i  stawianie 

zarzutu popełnienia przestępstwa podatkowego nie należy do obowiązków rewidentki. Od tego są 
inni.  Czuła  jednak,  że  jest  coś  winna  Clayowi.  Lepiej,  żeby  usłyszał  prawdę  od  niej,  a  nie  od 
jakiegoś urzędnika w garniturze.

– Wydaje mi się, że wiem, kto kradł pieniądze, Clay – powiedziała.
Patrząc  na  mętną  wodę  i  starając  się  nadać  swemu  głosowi  jak  najbardziej  obojętny  ton, 

podzieliła  się  z  nim  swoimi  odkryciami.  Wyjaśniła,  jak  niszcząc  pokwitowania  sprzedaży  i 
towarzyszące im czeki oraz fałszując kwi

ty  przewozowe,  pomniejszano  przychody  z  niektórych  aukcji  bydła,  i  to  w  sposób  tak 

sprytny, że proceder był prawie nie do wykrycia.

Na koniec cichym, urywanym głosem powiedziała mu, że pieniądze za każdą z brakujących 

partii bydła skradziono wtedy, kiedy to on osobiście uczestniczył w aukcjach.

Wyrzuciwszy to z siebie, zamilkła i splatając mocno dłonie, zapatrzyła się w rwący strumień. 

Po dłuższej chwili odważyła się zerknąć na Claya.

Stał ze ściągniętą niedowierzaniem twarzą, w jego oczach malował się ból.
– Jenny – wyszeptał – i ty naprawdę w to wierzysz? Rzeczywiście jesteś przekonana, że ja to 

robiłem? Jak możesz zarzucać mi nieuczciwość po tym, co zaszło między nami ubiegłej nocy?

Dały  o  sobie  znać  napięcia  i  rozterki  ostatnich  kilku  dni,  i  mroczną  falą  spłynęło  na  nią 

zmęczenie.

–  Och,  Clay...  A  skąd  mam  wiedzieć,  czy  to  było  szczere?  –  zapytała  z  goryczą.  –  Może 

uwiodłeś mnie tylko po to, żeby nakłonić potem do zatajenia wyników kontroli?

– Naprawdę tak o mnie myślisz? – zapytał cichym, napiętym głosem. Chwycił ją za ramię i 

ścisnął tak mocno, że skrzywiła się z bólu. – Naprawdę, Jenny?

background image

Popatrzyła mu wyzywająco w oczy, ale nic nie odpowiedziała. Wyrwała mu się, podniosła z 

ziemi łopatę i ruszyła w stronę ścieżki między topolami.

Łudziła  się  jeszcze,  że  ją  dogoni,  zatrzyma  i  będzie  się  próbował  tłumaczyć,  oczyścić  z 

zarzutu, jaki mu przed chwilą postawiła.

Jeśli  ma  coś  na  swoją  obronę,  to  ona  chętnie  go  wysłucha.  Clay  nawet  nie  wie,  jak  ona 

pragnie  uwierzyć  w  jego  zapewnienia  o  niewinności,  jak  pragnie  zyskać  pewność,  że  ten 
człowiek nie uchylał się z rozmysłem od płacenia podatków.

Przystanęła  na  skraju  topolowej  alei  i  czekała  dłuższą  chwilę,  ale  nie  pobiegł  za  nią.  W 

końcu, nie oglądając się za siebie, ruszyła ciemnym tunelem w stronę rancza.

background image

Rozdział 17

Gałęzie amerykańskich topoli spowiły ją niczym całun. Dochodziła północ, deszcz przestał 

padać  i  księżyc  prześwitujący  nieśmiało  poprzez  chmury  zalewał  dolinę  widmową  poświatą. 
Wszelkie dźwięki zagłuszał ryk płynącego tuż obok spienionego strumienia, teraz właściwie już 
rzeki.

Czoło fali powodziowej dotarło w końcu do rancza.
Jenny skręciła między drzewa i ostrożnie podeszła nad sam brzeg. Strumień, który w dniu jej 

przybycia na ranczo płynął w tym miejscu o dobre kilka metrów niżej, teraz omywał jej niemal 
stopy.

Potęga żywiołu zapierała dech w piersiach. Wzburzony nurt rwał wąską, stromą gardzielą z 

grzmotem pociągu towarowego. Po powierzchni, jak oszalałe, tańczyły strzępy brudnej piany.

Wyobraźnia  przerażonej  Jenny  widziała  w  nich  rozwiane  grzywy  i  ogony  tabunu  dzikich 

koni  galopujących przez  dolinę. Powódź była straszna, i o  dziwo fascynowała swym  surowym 
pięknem.  Trudno  było  sobie  wyobrazić,  skąd  bierze  się  tyle  wody,  zwłaszcza  tutaj,  na  prerii, 
gdzie  strumień  był  normalnie  leniwą  strugą  Woda  niosła  całe,  wyrwane  z  korzeniami  drzewa, 
które  podrygiwały  na  falach  jak  zapałki,  obracały  siei  znikały  co  i  rusz  pod  powierzchnią, 
wsysane w głębię przez wiry. W tej kipieli Jenny dostrzegała nawet szkielety małych domków, 
połamane  deski,  kawałki  karoserii  samochodów,  metalowe  zbiorniki  na  benzynę,  wzdęte  trupy 
zwierząt.

Wszystko  to  przemykało  obok  niej  w  szalonym  pędzie,  by  po  chwili  zniknąć  w 

ciemnościach.

Wtem  w  ryk  strumienia  wmieszał  się  jakiś  inny  dźwięk.  Dobiegł  zza  pleców  Jenny,  był 

stłumiony i niósł w sobie coś złowrogiego. Odwróciła się na pięcie i wbiła wzrok w gęsty mrok 
zalegający między pniami drzew. Serce waliło jej jak młotem.

– Clay? – zawołała. – To ty, Clay?
Nie otrzymała odpowiedzi, lecz wyczuwała, że ktoś tam jest, że czai się w pobliżu, czeka.
– Kto tam? – zawołała znowu, tym razem głośniej. Jej piskliwy, podszyty paniką głos ledwie 

przebił się przez łoskot oszalałej wody.

I znowu  nie doczekała się  odpowiedzi, dał  się jednak  słyszeć trzask  pękającej  gałęzi.  Ktoś 

rzeczywiście  krył  się  w  krzakach.  Jenny  poczuła  ucisk  w  gardle.  Przypomniał  jej  się  huk 
wystrzału i pacnięcie pocisku wbijającego się w pień drzewa zaledwie kilka metrów od miejsca, 
w którym teraz stała.

I gorący, wściekły oddech ogiera, jego kopyta młócące powietrze tuż nad jej głową.
Zjeżyły  jej  się  włoski  na  karku  i  na  przemarzniętych  przedramionach.  Siląc  się  na 

nonszalancję,  wróciła  na  ścieżkę  i  ruszyła  szybkim  krokiem  w  kierunku  bezpiecznego,  dobrze 
oświetlonego podwórka rancza, gdzie przy wznoszeniu wałów wciąż pracowali ludzie.

Niewidzialny  prześladowca  sunął  za  nią  krok  w  krok,  kryjąc  się  wśród  gęstych  zarośli 

ciągnących  się  wzdłuż  alei.  Nie  próbował  już  nawet  się  skradać.  Jenny  nie  miała  teraz  cienia 
wątpliwości, że ktoś za nią podąża i że jeśli ją zaatakuje, nie będzie miała najmniejszych szans. 
Pośród wszechobecnego ryku kipieli nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc.

background image

Stanęła  jej  przed  oczami  sposępniała  twarz  Claya  i  jego  przenikliwe  spojrzenie,  urażona 

duma  wyzierająca  z  jego  oczu.  Widziała  go  takiego  przed  zaledwie  pięcioma  minutami,  kiedy 
wyjawiła mu wyniki swojej kontroli.

On znał tu każdy kamień, każdy wykrot. Nie miałby żadnych trudności z podążaniem za nią 

po ciemku między drzewami.

I nie byłby to pierwszy raz. Ściągnęła brwi i jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku.

Kiedy  doszło  do  tych  dwóch  poprzednich  „wypadków"  –  strzału  i  incydentu  z  ogierem  w 

oborze – Clay też znajdował się w pobliżu.

Nadal  starała  się  nie  dopuszczać  do  siebie  myśli,  że  Claya  stać  by  było  na  podobne 

wyrachowanie,  ale  groza  sytuacji, w  jakiej  się  obecnie  znajdowała,  sprawiła,  że to  podejrzenie 
nasuwało się samo. Zajęczała głośno ze strachu i naraz przypomniała sobie o łopacie, którą przez 
cały czas niosła. No właśnie, w razie czego będzie się miała czym bronić.

Zatrzymała  się,  zacisnęła  mocno  dłonie  na  sfatygowanym  trzonku  i  wystawiając  sztych 

łopaty przed siebie, odwróciła się twarzą do gęstych zarośli z prawej strony ścieżki.

–  Kto  tam?  –  zawołała,  mobilizując  całą  odwagę  i  starając  się  nadać  głosowi  spokojne 

brzmienie. – Czego ode mnie chcesz? Clay, jeśli to ty chowasz się w tych krzakach, to wyjdź i 
porozmawiajmy. Sądzę, że należy mi się wyjaśnienie, o co tutaj chodzi, bo...

Szelest  przybliżył  się.  Zauważyła  z  przerażeniem,  jak  zakołysały  się  i  z  powrotem 

znieruchomiały dwie gałązki. Niewidoczny prześladowca był tuż tuż, przy samej ścieżce, może o 
krok od niej. Zatrzymał się teraz i obserwował ją przyczajony.

Jenny uniosła łopatę i rzuciła spłoszone spojrzenie najpierw w prawo, potem w lewo. Za jej 

plecami rwał z rykiem występujący z brzegów strumień. Strużka zimnej wody omywała już jej 
stopy.

Woda wszystko tu wkrótce zaleje. Jeszcze przed świtem znajdzie się pod nią większa część 

rancza.

Znowu poruszyły się i znieruchomiały liście. Jenny walczyła z paniką. Robiła, co mogła, by 

zachować zimną krew. Domyślała się już, skąd nastąpi atak, o ile w ogóle nastąpi. Za sobą miała 
wezbrany strumień, uciekać mogła tylko wąską ścieżką między drzewami.

Pozostawały jej dwa wyjścia – rzucić łopatę i brać nogi za pas albo zostać i podjąć walkę.
Ze strachu zaschło jej w ustach, serce omal nie wyskoczyło z piersi. Ale mimo to czuła, jak 

narasta w niej oburzenie i gniew. Niczym osaczone zwierzę podniosła wysoko głowę, cofnęła się 
w stronę strumienia i krzyknęła wyzywająco:

–  No,  wyłaź! A  spróbuj  mnie tylko  tknąć,  to  popamiętasz.  Wyłaź  i  walcz,  tchórzu. Bo  jak 

nie...

Jej  żądanie  zostało  wysłuchane.  Spomiędzy  drzew  wybiegła  ciemna  postać.  Napastnik 

dopadł  do  niej  i  chwycił  za  ramiona.  Poczuła  na  policzku  jego  oszalały,  gorący  oddech,  który 
znowu przypomniał jej ogiera z obory.

Nie  wiedziała  nawet,  jak  i  kiedy  wyrwał  jej  z  rąk  łopatę,  na  którą tak  liczyła.  Zwarli  siew 

makabrycznym tańcu, zataczając tam iż powrotem po spowitej ciemnościami ścieżce. Choć byli 
tak blisko siebie, nie miała pojęcia, kto ją zaatakował.

background image

Wiedziała  tylko,  że  napastnik  jest  szczupły  i  silny,  czuła  przemoczony  dżinsowy  materiał, 

żelazny uścisk dłoni i swój strach tak dławiący, że ledwie mogła oddychać.

Walczyła jak lwica. Szamotała się, kopała, wyrywała, waliła na oślep pięściami, gryzła.
I  nagle,  ku  swemu  przerażeniu,  uświadomiła  sobie,  że  jest  spychana  centymetr  po 

centymetrze w tył. Zrozumiała, o co chodzi napastnikowi, i żołądek podszedł jej do gardła.

– Nie! – wrzasnęła. – Błagam, nie...
Iw  tym  momencie  znaleźli  się  nad  brzegiem.  Jenny  poczuła  potężne  pchnięcie,  straciła 

równowagę i runęła w skłębioną kipiel.

Zdawało się jej, że upłynęły całe godziny, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej niż 

kilka minut. Wir wciągnął ją jak słomkę w głąb, w przygniatający mrok. Czuła, jak obijają się o 
nią niesione przez nurt szczątki.

Kiedy  myślała  już,  że  rozerwie  jej  płuca,  potężna  siła  wyrzuciła  ją  z  powrotem  na 

powierzchnię.  Uczepiła  się  czegoś  instynktownie.  To  kawałek  porwanego  przez  powódź  płotu, 
uświadomiła sobie, zaciskając palce na sztachetach.

Zadarła  głowę  i  krzyknęła,  ale  nad  brzegiem  nie  było  nikogo,  kto  mógłby  usłyszeć  jej 

wołanie.  Tylko  księżyc  patrzył  na  nią  obojętnie  spomiędzy  chmur,  które  jakby  na  urągowisko 
przed chwilą się rozstąpiły.

Krzyknęła  jeszcze  raz  i  zaraz  potem  wstrzymała  oddech,  bo  nurt  znowu  wciągnął  ją  pod 

powierzchnię.  Wynurzywszy  się,  energicznym  potrząśnięciem  głowy  odrzuciła  z  oczu  mokre 
kosmyki  włosów,  wytężyła  wzrok  i  rozejrzała  się  z  rozpaczą, wypatrując  brzegu w  nadziei,  że 
może  uda  jej  się  do  niego  dopłynąć.  Ale  brzegu  nie  było.  Wszędzie,  jak  okiem  sięgnąć,  rwała 
tylko  połyskująca  zmatowiałym  srebrem,  wzburzona  woda  upstrzona  gęsto  strzępami  brudnej 
piany.

Wartki nurt niósł ją jak zabawkę. Wciągnięta przez prąd, znowu zniknęła pod powierzchnią. 

Krztusząc się i zachłystując wodą, wynurzyła się, wciąż uczepiona kurczowo kawałka płotu. Była 
coraz bardziej wyczerpana.

Po raz pierwszy zaczęła myśleć poważnie o śmierci, o tym, jak wygląda umieranie. Ciekawe, 

czy Steve miał czas na podobne rozważania, zanim porwała go lawina.

– Nie chcę umierać! – krzyknęła w czarne, niewzruszone niebo.
Ni z tego, ni z owego, przed oczami stanęła jej jak żywa twarz Claya Aldersona, jego ciemne 

oczy, jego silne ręce i muskularne ciało.

Wizja ta, nie wiedzieć czemu, natchnęła ją otuchą.
Potem  woda  znowu  zamknęła  się  nad  jej  głową.  Wessało  ją  na  samo  dno  strumienia. 

Wleczona  przez  prąd  czuła,  jak  jej  stopy  obijają  się  o  zalegające  tam  kamienie.  Kaszląc  i 
wymiotując, wypłynęła znowu na powierzchnię, i zachłysnęła się brudną wodą. Nie miała już sił 
na  dalszą  walkę,  nie  mogła  złapać  tchu,  wzrok  zaczynała  jej  zasnuwać  czerwona  mgiełka. 
Wiedziała, że to koniec.

I nagle jej uszy zarejestrowały jakiś nowy, ledwie dosłyszalny dźwięk. Jakby ktoś wołał ją po 

imieniu, zachęcał, żeby się trzymała.

background image

Ale jej było już wszystko jedno. Jaką ulgą byłoby się poddać i na zawsze zniknąć pod wodą. 

Ten  nurt  zaniósłby  ją  w  pewne  ciepłe  miejsce,  gdzie  już  nigdy  nie  musiałaby  walczyć  o 
przetrwanie...

– Jenny! – doleciał ją znowu ten krzyk. – Jenny, jestem tutaj! Idę po ciebie!
Uczepiona wciąż płotu, płynęła dalej z rwącym prądem. Potem jeszcze raz wciągnęło ją pod 

powierzchnię i przestała cokolwiek słyszeć.

Może tylko jej się wydawało albo śniło, że Paddy śpieszy jej na ratunek.
Myśl  o  dziadku  dodała  jej  na  chwilę  sił,  Paddy  nie  chciałby,  żeby  utonęła  samotnie  w  tej 

mętnej  wodzie.  On  ją  kocha.  Musi  wykrzesać  z  siebie  tę  resztkę  sił,  jaka  jej  została.  Dla 
Paddy'ego.

Zdobyła  się  na  rozpaczliwy  wysiłek  i  wypłynęła  ostatni  raz.  Spazmatycznymi  haustami 

zaczęła wciągać powietrze w płonące żywym ogniem płuca. Była jednak za słaba, by utrzymać 
się na powierzchni.

Ponownie  zatęskniła  za  wabiącymi  odpoczynkiem  odmętami.  Może  znajdzie  tam,  w  głębi, 

jakieś  magiczne  przejście  prowadzące  na  rozgwieżdżone  kwieciem  zielone  łąki,  gdzie  czekają 
błogie wytchnienie...

– Nie! – krzyknęła i zaniosła się kaszlem. – Nie umrę – wykrztusiła. – Nie chcę...
– Jenny! – Głos był teraz bliższy, silniejszy.
Rozejrzała się półprzytomnie, niewiele widząc zachodzącymi czerwoną mgiełką oczami Tuż 

obok  wynurzyła  się spod  wody błyszcząc.  *,  ciemnowłosa  głowa. Poczuła na  ramionach  silny, 
bolesny uścisk czyichś palców. W mdłej poświacie księżyca, który wychylił się w tym momencie 
zza chmur, rozpoznała Claya z mokrymi, przylepionymi do czaszki włosami.

– Nie! – krzyknęła i szarpnęła się, ale on nie puszczał. – Nie, nie zabijesz mnie. Nie dam się!
Zachłysnęła  się,  zaniosła  kaszlem  i  zaczęła  powoli  tracić  przytomność.  Gdyby  nie  Clay, 

znowu poszłaby pod wodę. Zaczął płynąć, holując ją za sobą przez wzburzoną kipiel.

W  porażonym  paniką  mózgu  Jenny  tłukła  się  już  tylko  jedna  myśl:  Przetrwać  za  wszelką 

cenę. Wiedziała, że Clay zamierza pozbawić ją życia, że doholuje ją na płytką wodę, tam utopi, a 
zwłoki tak ukryje, że nikt ich nigdy nie znajdzie. Nie może do tego dopuścić.

Musi zachować przytomność umysłu i bronić się do ostatka.
–  Nie!  –  krzyknęła  znowu,  obracając  się,  żeby  go  kopnąć.  Włożyła  w  to  tyle  wysiłku,  że 

omal nie zemdlała.

On jednak jej nie puścił, lecz płynął dalej, wlokąc ją za sobą jak kukłę.
–  Niena...  nienawidzę  cię!  –  wykrztusiła.  –  To  ty  kradłeś  te  pieniądze...  okradałeś  własne 

ranczo... apotem próbowałeś mnie zabić. Kochałeś się ze mną... żebym nikomu nie powiedziała. 
Jesteś... jesteś... wstrętnym draniem. Nie dam ci się... nie dam ci się zabić...

Znowu zaczęła się wyrywać, a Widząc, że to beznadziejne, wykręciła głowę i zatopiła zęby 

w dłoni, którą trzymał ją za ramię. Clay krzyknął z bólu.

Spojrzała  na  niego.  Twarz  ociekała  mu  wodą,  rzęsy  miał  zlepione.  Unosił  się  na  wodzie, 

patrząc na nią ze smutkiem i kręcąc głową.

– Przepraszam, Jenny – powiedział. – Przykro mi, ale muszę to zrobić.
Uderzył  ją  pięścią  i  straciła  przytomność.  Ocknęła  się  parę  sekund  –  a  może  godzin?  –

później.  Wyciągał ją na brzeg. Księżyc znowu schował się za chmurami, ale mrok rozświetlały 
reflektory ciężarówki.

background image

Clay zostawił ją nad strumieniem wycieńczoną i obolałą, a sam pobiegł do samochodu. Nie 

mogąc  wykonać  najmniejszego  ruchu,  bezradnie  patrzyła  przekrwionymi  oczami,  jak  wraca  i 
rozpościera  na  błotnistym  brzegu  strumienia  jakąś  płachtę.  Chyba  starą,  brudną  i  poplamioną 
końską derkę.

Podniósł  ją  z  ziemi  i  położył na  tej  derce  twarzą  do  dołu.  Poczuła w  nozdrzach  ostrą woń 

koni i odór zaschniętego potu. Przypomniały jej się kopyta ogiera i wzdrygnęła się gwałtownie.

Znajdowali się na odludziu, byli sami pośród tego ryczącego żywiołu. Clay zaraz ją zabije, a 

potem pozbędzie się ciała. Nikt jej nigdy nie znajdzie, bo on z pewnością zna na tej prerii tysiące 
miejsc, w których można ukryć trupa.

Ze zdumieniem stwierdzała, że chociaż wszystkie członki ma sparaliżowane z zimna i szoku, 

nadal  jest w stanie logicznie myśleć. Nie  czuła rąk ani nóg, nie wiedziała  nawet, czyje jeszcze 
ma, a mimo to zdawała sobie doskonale sprawę, co się wokół niej dzieje.

Leżała na brzuchu, a on siedział na niej okrakiem i rytmicznie, z całych sił uciskał jej plecy. 

Zwymiotowała. Zapiekło ją w ustach i przełyku.

– Przestań – wykrztusiła. – Błagam, przestań. Już... już nie wytrzymam.
Pozostał  jednak  głuchy  na  jej  protesty  i  dalej  znęcał  się  nad  nią.  Ból  stawał  się  nie  do 

zniesienia. Czuła, że traci przytomność.

Wiedziała tylko, że chce umrzeć. Może jeśli przestanie się odzywać i opierać, znudzą mu się 

te tortury i skończy z nią od razu.  Wtuliła twarz w derkę i zamknęła oczy. Krzyczał jej coś do 
ucha, ale jej było już wszystko jedno.

Puściła jego wrzaski mimo uszu i odpłynęła w sen. Stwierdziła z zadowoleniem, że śni jej się 

tamta znajoma zielona oaza na prerii. Piękne to było miejsce, wyściełane soczystą trawą, okolone 
drzewami  i  usiane  polnymi  kwiatami.  Westchnęła  z  zachwytu,  rozglądając  się  dokoła,  i  nagle 
stężała we śnie.

Przez prerię szedł w jej stronę Clay.
– O nie – jęknęła. – Tylko nie on. Nie chcę go tutaj...
Ten człowiek co najmniej trzy razy usiłował ją zabić.
Nawet teraz, dryfując w tym innym wymiarze, miała świadomość, że on nadal pastwi się nad 

jej plecami. No i proszę, jeszcze jej się śni.

– Wynoś się z mojego snu – wyszeptała, wciskając twarz w końską derkę przesiąkniętą teraz 

cuchnącą wodą, która wypłynęła z jej płuc. – Zostaw mnie w spokoju, ty draniu...

Ale we śnie on zdejmował z niej ubranie, gładził jej ciało i spoglądając na nią z czułością, 

muskał jej skórę wargami.

Ocknęła się ponownie i jęknęła z bólu. Spróbowała pozbierać myśli.
Ta koszmarna kąpiel w wezbranym strumieniu... czy to działo się na jawie? A może tylko jej 

się śniło? Leżała w łóżku, ale chyba nie w swoim. Była całkiem naga.

I  naraz  z  przerażeniem  uświadomiła  sobie,  że  jest  przy  niej  ktoś,  jakiś  mężczyzna,  który 

mocno ją obejmuje obnażonymi ramionami. Leżała na boku, plecami do niego, wtulona w jego 
ciepły  brzuch  i  klatkę  piersiową,  czuła  na  czubku  głowy  jego  brodę  i  jego  dłonie  splecione  na 
swoich piersiach.

Zakaszlała i płuca zapłonęły jej żywym ogniem. Wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz.

background image

– Boże – zaskomlała żałośnie  i  dotknęła obejmujących  ją ramion. – Co  się stało?  Gdzie ja 

jestem?

– Jenny – rozległ się tuż przy jej uchu czyjś głos. – Kochanie, dobrze się czujesz?
– Zimno mi – poskarżyła się jak dziecko. – Kim ty jesteś?
Zachowała  na  tyle  świadomości,  by  zdać  sobie  sprawę  z  absurdalności  sytuacji.  Zadawać 

takie pytanie nagiemu mężczyźnie, który leży z nią w łóżku i tuli do siebie!

Ale chyba już nic nie miało sensu. Do pokoju wparadowała jej matka. Miała na sobie różowy 

fartuszek w żółte kurczaczki i czajniczki.

– Wstawaj, Jenny – zakomenderowała. – Trzeba posprzątać twój pokój.
– Aleja nie mogę, mamusiu – odrzekła Jenny. – Ten pan nie chce mnie puścić.
– Co mówisz? – spytał mężczyzna.
– Wyjdź. – Spróbowała uwolnić się z jego objęć. – Mamusia każe ci wyjść.
Gardło  paliło  ją  przy  każdym  słowie.  Głos  miała  tak  ochrypły,  że  sama  siebie  ledwie 

rozumiała.

–  Nic  nie  mów,  Jenny  –  poprosił  obejmujący  ją  mężczyzna.  –  Odpoczywaj.  Niedługo 

powinien  tu  przylecieć  po  ciebie  helikopter.  Do  tego  czasu  musisz  leżeć  w  cieple.  Trzeba 
podnieść temperaturę twojego ciała. Prawdopodobnie masz hipotermię. Trzymam cię tak, bo to 
najlepszy sposób na rozgrzanie.

Z tego potoku słów dotarło do niej tylko jedno.
Helikopter. Jaki helikopter?  Nie mogę lecieć nigdzie helikopterem, chciała  mu powiedzieć. 

Muszę posprzątać swój pokój, bo mama zaraz wróci...

Do pokoju wkroczył Paddy. Wyglądał dziwnie, bo nie był łysy, głowę zdobiła mu wspaniała 

grzywa jasnych włosów. Prowadził rower z różowymi kołami.

– To dla ciebie, kotku – oznajmił. – No, wskakuj i pedałuj.
– Ależ dziadku! – powiedziała Jenny przestraszona i podniecona zarazem. – Nie nauczę się 

teraz na nim jeździć. Jestem chora. Mam straszne bóle w piersiach i bardzo mi zimno...

Kolejny przeciągły dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Zadygotała i zakaszlała.
– Nic nie mów, kochanie – wyszeptał mężczyzna. – Jesteś chora i majaczysz. Leż spokojnie. 

Spróbuj zasnąć. Zaraz będzie tu lekarz.

Wydało jej się, że rozpoznaje ten głos.
– Już wiem, kim jesteś – mruknęła oskarżycielsko przez ramię. – Jesteś Clay.
– Oczywiście. A teraz odpoczywaj, kochanie. Wiele przeszłaś.
Zakaszlała chrapliwie i spojrzała z przestrachem na strużkę mętnej wody, która ściekła jej z 

ust na poduszkę.

–  Próbowałeś  mnie  zabić  –  rzekła  półgłosem.  –  Wepchnąłeś  mnie  do  wody,  a  potem 

wróciłeś, żeby dokończyć dzieła.

Spróbowała uwolnić się z jego objęć, ale trzymał ją mocno, a ona była zbyt osłabiona. Miała 

zawroty głowy i czuła się otumaniona jak po jakimś narkotyku.

– Jenny – wyszeptał, tuląc ją do siebie – jak możesz tak mówić?
– To ty kradłeś te pieniądze – powiedziała. – Ukrywałeś je, żeby płacić mniejsze podatki, i 

wiedziałeś, że to wykryję. A więc postanowiłeś mnie zabić. Próbowałeś trzy razy – dorzuciła.

– Trzy razy?
– Najpierw do mnie strzelałeś. Potem tamten koń... a teraz woda...

background image

Clay milczał. Nie widziała jego twarzy. Czuła tylko ciepło jego ramion i klatki piersiowej, 

nagość jego nóg, nawet jego stopy, którymi pocierał ojej kostki, starając się je rozgrzać.

– Jenny, jak mógłbym cię skrzywdzić? – odezwał się w końcu. – Przecież ja cię kocham.
Wyrwała mu się i z ogromnym wysiłkiem uniosła na łokciu, by spojrzeć na niego, a potem 

na pokój, w którym się znajdowali.

Leżał  za  nią,  włosy  miał  sztywne  od  zaschniętego  błota.  Widziała  ciemne  sińce  na  jego 

twarzy i barkach.

Pokój musiał należeć do niego. Dostrzegła drewnianą boazerię, rzędy książek i otwartą szafę 

z bawełnianymi koszulami i dżinsami.

– Połóż się – powiedział, wyciągając rękę, by znowu przyciągnąć ją do siebie. – Masz leżeć 

nieruchomo  i  grzać się  moim ciepłem. Trzeba  podnieść temperaturę twojego  ciała,  a to  jedyny 
sposób.

– Jesteś kłamcą. – Usiłowała skupić na nim wzrok. – Kłamiesz i oszukujesz. Udawałeś, że ci 

na mnie zależy, w nadziei, że dam się omotać i nie ujawnię w raporcie twoich machinacji.

Na jego twarzy odmalował się ból. Pokręcił głową.
– Jenny, Jenny – mruknął szorstkim głosem – nie opowiadaj takich rzeczy. W ogóle nic nie 

mów. Porozmawiamy, kiedy wydobrzejesz.

– Nienawidzę cię – wyrzuciła z siebie i rozkaszlała się. – Nie chcę więcej z tobą rozmawiać.
Było jej bardzo zimno, ramiona miała jak z lodu. Twarz Claya rozmyła jej się przed oczami, 

powróciły zamglone wspomnienia z dzieciństwa, z dawnych przyjęć urodzinowych, ze szkolnych 
wycieczek.

– Nienawidzę cię – wyszeptała, wkładając w to resztkę energii.
Odniosła wrażenie, że widzi łzy połyskujące w jego oczach i spływające mu po policzkach. 

Ale  pewności  nie  miała,  bo  woda  zamknęła  się  nad  jej  głową  i  wciągnęła  ją  w  ciche  ciepło.  I 
znowu straciła przytomność.

background image

Rozdział 18

O  poranku  następnego  dnia  Bridget  brnęła  przez  podwórko  rancza  w  kierunku  biura. 

Niesamowicie  było  tak  iść  poprzez  tumany  mgły  napływające  od  wezbranego  strumienia  i 
Bridget  czuła  się  jak  we  śnie.  Błota  było  wszędzie  po  kostki,  ale  wały  przeciwpowodziowe 
wytrzymały. To nieoczekiwane ocalenie zakrawało na cud.

Nie zalało nawet małego cmentarzyka. Kulminacyjna fala powodzi przetoczyła się już przez 

ranczo Claya i jedyną jej ofiarą padła biedna, słodka Jenny, która o mały włos byłaby się utopiła 
w rwącym nurcie.

Bridget  wzdrygnęła  się,  pchnęła  drzwi  biura  i  przekroczyła  próg.  Ściągając  z  nóg  kalosze, 

zauważyła zwyczajną białą kopertę, która leżała na jej biurku. Podeszła tam i zdziwiona wzięła ją 
do ręki. Koperta zaadresowana była po prostu „Clay".

Z  tego,  co  słyszała,  Clay  nie  wrócił  jeszcze  ze  szpitala  w  Calgary.  Czekał  tam,  aż  Jenny 

dojdzie  do  siebie  po  dramatycznych  wydarzeniach  ostatniej  nocy.  Dziewczyna  opiła  się  tyle 
mulistej wody, że właściwie cudem uszła z życiem.

W  tym  momencie  Bridget  usłyszała  szmer  za  plecami  i  odwróciła się.  W  drzwiach  stał  jej 

pracodawca.  Twarz  miał  wymizerowaną,  oczy  podkrążone.  Wszedł  bez  słowa  do  środka  i 
skierował się prosto do ekspresu do kawy.

– Co z nią? – spytała Bridget.
– Lekarze mówią, że z tego wyjdzie, ale trochę potrwa, zanim całkiem odzyska przytomność. 

Najgorszy  problem  to  ostre  zapalenie  płuc  od  brudnej  wody,  która  się  do  nich  dostała.  Paddy 
został przy niej w szpitalu. – Clay, patrząc w okno, czekał, aż kawa przesączy się przez filtr. –
Obiecał, że zadzwoni, gdyby zaszła jakaś zmiana.

– Tu jest list do ciebie – powiedziała Bridget. – Nie wiem od kogo.
Clay opadł ciężko na krzesło.
– Mogłabyś go otworzyć?
Rozerwała  kopertę  i  wyjęła  ze  środka  kilka  złożonych  na  pół  arkuszy  papieru.  Na  biurko 

wypadł czek, który wysunął się za nimi z koperty.

Zaczęła czytać list i nagle zrobiło jej się słabo. Przemknęło jej przez myśl, że zaraz zemdleje.
–  Bridget? – odezwał  się zaniepokojony Clay i  widząc, jak  zmieniła się  na twarzy, wstał  i 

podbiegł do niej. – Co to jest?

Podała  mu  bez  słowa  kartki.  Przeczytawszy  początek,  Clay  oparł  się  o  biurko  i  przetarł 

dłonią oczy.

– A więc to Jim Cole – wykrztusiła Bridget, wpatrując się w trzymane przez Claya kartki. –

To on podkradał od początku te pieniądze. Pisze, że doszedł do wniosku, że ranczo od tego nie 
zbiednieje.

–  Nie  zbiednieje  –  powtórzył  za  nią  jak  echo,  łamiącym  się  głosem.  –  Przeklęty  dureń. 

Czemu mi zwyczajnie nie powiedział, że potrzebuje pieniędzy?

Bridget wskazała ruchem głowy na list.
– Pisze, że chciał sobie kupić własne ranczo.
– A ja mu tak ufałem – mruknął Clay. Był wyraźnie wstrząśnięty i przybity. – Pracowaliśmy 

ramię  w  ramię  przez  dziesięć  lat.  Bridget,  to  był  najlepszy  brygadzista,  jakiego  ranczer  może 

background image

sobie wymarzyć.

Pokiwała głową, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy współczucia.
Twarz Claya nagle stwardniała. Spojrzał na księgową.
– I dokonując tych malwersacji, robił to tak, żeby w razie czego podejrzenie padło na mnie. 

Defraudował pieniądze jedynie z tych aukcji, w których ja brałem osobiście udział.

– Wiem.
– Nawet Jenny tak myślała. I pisze... pisze tutaj, że Teresa mu pomagała.
– Pisze, że są kochankami od dnia, kiedy zjawiła się na ranczu. Nie powiem, żeby mnie to 

specjalnie zaskoczyło – dodała ponuro Bridget – ale to będzie cios dla biednego Michaela.

– Dobrze chociaż, że Cole, uciekając, zabrał ją z sobą. – Clay patrzył z niesmakiem na list. –

Boże, wierzyć się nie chce. Mam wrażenie, że od tygodni śnię jakiś koszmarny sen i nie mogę się 
obudzić.

– Jak myślisz, dlaczego uciekł? Przestraszył się, że Jenny go zdemaskuje?
– Jenny miała chyba rację – rzekł posępnie Clay. – Powtarzała w kółko, że ktoś ją wczoraj 

wepchnął do tego strumienia, ale podejrzewała o to mnie.

– Ciebie? – żachnęła się Bridget.
– Sukinsyn zdawał sobie sprawę, że ona jest na jego tropie i musiał działać, zanim zostanie 

nakryty. Próbował zabić Jenny. Dla pieniędzy.

– Ale on nie wziął tych pieniędzy, Clay.
– Jak to, nie wziął?
Bridget podniosła leżący na biurku czek, który wysunął się z koperty.
– Oto czek na  trzysta  czterdzieści tysięcy  dolarów.  Tc  chyba  wszystko,  co  zagarnął,  co  do 

centa. Nic z tego nie rozumiem.

–  A ja tak – stwierdził  Clay. – Bo  zastanów się  tylko, Bridget.  Plany Cole'a  wzięły w łeb, 

kiedy  wyciągnąłem  Jenny  ze  strumienia.  Przestraszył  się,  że  ona  go  zidentyfikuje.  Pomyślał 
sobie,  że  jeśli  zostanie  aresztowany,  to  będzie  miał  większe  szanse  oczyszczenia  się  z  zarzutu 
usiłowania zabójstwa, kiedy nie znajdą przy nim tych nakradzionych pieniędzy. Mimo wszystko 
uważam, że jest tchórzem.

Wziął od Bridget czek.
– Boże! – mruknął.
Za  oknem  przejeżdżały  ciągniki  załadowane  workami  z  rozbieranego  wału 

przeciwpowodziowego,  a  oni  patrzyli  na  siebie  w  milczeniu.  W  końcu  Clay  odwrócił  się, 
podszedł  do  ekspresu  i  napełnił  kawą  dwa  kubki.  Wręczył  jeden  Bridget,  a  potem  usiadł  na 
winylowej kozetce obok biurka księgowej i spojrzał na nią z powagą.

– Musimy pogadać, Bridget – oświadczył.
– Teraz? – Serce podeszło jej do gardła. Zmieszana, spuściła wzrok na biurko. – Teraz, kiedy 

jesteś taki zmęczony?

–  Tak,  teraz  –  odparł  cicho.  –  Większość  moich  kłopotów  wzięła  się  chyba  stąd,  że 

zlekceważyłem  sygnały  świadczące  o  tym,  że  dzieje  się  coś  niedobrego.  Chociaż  powiem  na 
swoje usprawiedliwienie, że nigdy bym nie podejrzewał...

Urwał i milczał przez chwilę. Potem odchrząknął i podjął:
– Ta praca... – zaczął łagodnie. – Coraz ci trudniej podołać obowiązkom, prawda?
Bridget otarła grzbietem dłoni łzy, które potoczyły się jej po policzkach.

background image

–  Już  dawno,  zanim  on  zdążył  tyle  nakraść,  powinnam  ci  była  powiedzieć  o 

nieprawidłowościach w księgach – przyznała. – To moja wina, Clay.

– Co ty wygadujesz, Bridget? Ty mi nigdy niczego nie ukradłaś.
– Ale widziałam, że pieniądze gdzieś znikają! Nie powiedziałam ci o tym, bo się bałam, że 

pomyślisz sobie, że jestem już za stara i za powolna, żeby dalej zajmować się księgowością. Te 
całe komputery.

Głos się jej załamał. Clay obserwował ją przez chwilę w milczeniu.
–  A  co  byś  chciała  dalej  robić,  Bridget?  –  zapytał.  –  Gdybyś  mogła  wybierać  sobie 

przyszłość, co byś wybrała?

Wzięła się w karby i spojrzała zadumana w okno.
– Chciałabym zrezygnować z pracy i zamieszkać w Calgary w małym domku z ogródkiem 

dla psów. Mogłabym chodzić do biblioteki i do sklepu, i na bingo w piątki. O niczym więcej nie 
marzę.

–  Cóż,  pracujesz  tu  od  dawna,  a  rozrzutności  nie  można  ci  zarzucić.  Na  pewno 

zaoszczędziłaś  przez  te  lata  tyle,  że  cię  teraz  na  to  stać.  Jeśli  nie  –  dodał  –  to  może  ci  dołożę 
brakującą sumę.

Poruszona  do  głębi  jego  troską,  z  oporami,  zacinając  się  co  chwila,  opowiedziała  mu  w 

końcu  o  swojej  przygodzie  z  giełdą  papierów  wartościowych,  w  wyniku  której  straciła 
oszczędności całego życia i stała się nędzarką.

Clay słuchał tych wynurzeń z kamienną twarzą.
–  Moja  matka  –  powiedział  gniewnie,  kiedy  Bridget  skończyła  –  powinna  się  poważnie 

zastanowić nad swoim postępowaniem.

– Nie mam  do  Maury żadnych pretensji  –  zapewniła  go  lojalnie Bridget. – Ona radziła  mi 

sprzedać te akcje. Sama jestem sobie winna. Zgubiła mnie własna zachłanność.

– Och, Bridget. – Clay uśmiechnął się do niej ze smutkiem i pogłaskał po ramieniu. Znowu 

omal się nie rozpłakała. – Jeszcze o tym porozmawiamy, dobrze? – powiedział. – Teraz muszę 
zadzwonić na policję i trochę się przespać.

Pokiwała  strapiona  głową,  a  on  wyszedł  z  biura  i  wydłużonym  krokiem  pomaszerował  w 

stronę głównego budynku,

Gdy  Jenny  się  obudziła,  było  jasno  i  ciepło.  Słońce  świeciło  jej  prosto  w  oczy.  Poruszyła 

powiekami i odwróciła głowę.

Ktoś  przeszedł  obok  łóżka,  zatrzymał  się  na  tle  świetlistego  prostokąta  i  podniósł  rękę.  Z 

cichym trzaskiem zasunęły się żaluzje i w pokoju zapanował półmrok. Jenny poczuła niezmierną 
ulgę.

Chciała wyrazić swoją wdzięczność słowami, ale tam, gdzie miała kiedyś język i gardło, nie 

było teraz nic, prócz ogniska piekącego bólu.

– Niech pani jeszcze nie próbuje mówić. – Kobieta w niebieskim fartuchu pochyliła się nad 

nią  z  uśmiechem  i  poprawiła  coś  przy  jej  policzku.  –  Przez  kilka  dni  miała  pani  paskudnie 
obłożone gardło. Trzymaliśmy panią pod respiratorem, żeby dać płucom trochę wytchnienia, ale 
już niedługo dojdzie pani do siebie.

Jenny  patrzyła  na  nieznajomą  półprzytomnie.  Kobieta  była  pulchna  i  siwowłosa. 

Przypominała  jej  bardzo  Bridget.  Pielęgniarka  znowu  się  uśmiechnęła,  zanotowała  coś  na 
tabliczce zawieszonej w nogach łóżka, a potem, stąpając bezszelestnie, wyszła z pokoju.

background image

Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Jenny uniosła rękę i ostrożnie dotknęła plastykowych rurek 

doprowadzonych  do  nosa,  a  potem  spojrzała  na  przewód  kroplówki  przymocowany  do  lewego 
ramienia.

Była  w  szpitalu,  ale  nie  pamiętała,  jak  się  tu  znalazła.  Napaść  i  te  dramatyczne  chwile 

spędzone w strumieniu zdawały się być jakimś odległym strzępem koszmarnego snu.

I Clay obejmujący ją potem w swoim łóżku – czy to wydarzyło się naprawdę?
O dziwo, realny wydawał się jej tylko sen o nim, sen o tamtej zielonej oazie pośród spalonej 

słońcem prerii, o ramionach, którymi ją obejmował, o jego ustach...

Wzdrygnęła  się  i  zamknęła  oczy.  Otworzyła  je  zaraz  na  dźwięk  znajomego  głosu 

wypowiadającego jej imię.

Obok  łóżka  stał  Paddy  i  spoglądał  na  nią  z  góry.  Na  jego  twarzy  malowała  się  miłość  i 

zatroskanie. Kiedy zorientował się, że Jenny na niego patrzy, ten wyraz zatroskania natychmiast 
znikł, a zastąpił go przekorny uśmiech.

– Proszę, proszę. Wreszcie się obudziłaś, leniuchu – powiedział. – Najwyższa pora.
Trzymał wazonik z białymi stokrotkami.
–  Kolejna  porcją  kwiatów  do  kolekcji  *  –  powiedział  wesoło.  –  Tego  ci  tylko  brakowało, 

Jenny.

Patrzyła, jak dziadek podchodzi do komódki zastawionej już gęsto innymi wazonami.
– Co, chcesz pewnie wiedzieć, od kogo te wszystkie kwiaty? – zapytał Paddy, przechwytując 

jej zdziwione spojrzenie.

Kiwnęła głową.
– „Uściski i ucałowania od Lisy i dziewcząt" – przeczytał Paddy i odłożył bilecik na miejsce. 

– „Zdrowiej nam szybko". To od Bridget. I nieprzyzwoicie wielki bukiet od rodziny Aldersonów, 
ma się rozumieć z najlepszymi życzeniami, i jeszcze jeden od twojego szefa, który nalega, żebyś 
odpoczywała  i  nie  śpieszyła  się  z  powrotem  do  pracy.  Tu  kwiatki  od  twojej  matki  i  Staną  z 
Florydy, a tu od naszej sąsiadki, pani Cummings. Bardzo popularna z ciebie dziewczyna, nie ma 
co.

Jenny  cisnęło  się  na  usta  pytanie,  czy  są  tu  jakieś  kwiaty  od  Claya,  ale  nie  była  w  stanie 

wydobyć z siebie głosu. Paddy uśmiechnął się, a potem pochylił siei pocałował ją w policzek.

– Nic nie mów – powiedział. – Wpadnę tu jutro. Mówią, że odłączą cię już od respiratora, a 

więc będziemy mogli pogawędzić. Spij teraz, Jenny. O swój zwierzyniec się nie martw. Opiekuję 
się nim.

Uniosła z trudem rękę, żeby go zatrzymać, żeby zapytać o coś, co najbardziej ją nurtowało. 

Ale on uścisnął jej tylko dłoń i położył ją z powrotem na pościeli.

– Do jutra, skarbie – rzekł stłumionym głosem i wyszedł z pokoju.

Po  kilku  dniach  słonecznej  pogody  i  gorączkowych  porządków  nad  Topolowym 

Strumieniem  nie  pozostał  prawie  żaden  ślad  po  niedawnej  powodzi.  Robotnicy  rozebrali 
wszystkie wały przeciwpowodziowe oprócz ciągnącej się wzdłuż łąk konstrukcji Michaela, którą 
zamierzano wzmocnić i pozostawić na stałe.

Piasek wysypano z worków i wywieziono. Naniesione przez wodę szczątki, które osiadły nad 

strumieniem,  zagrabiono  i  spalono,  a  wypłukane  wyrwy  w  brzegach  wypełniono  polnymi 

background image

kamieniami.

Pogoda zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z dnia na dzień zrobiło się 

gorąco. Był jeszcze czerwiec, ale słońce przesuwające się po czystym, lazurowym nieboskłonie 
mocno już przygrzewało. Wiatr ucichł, odległy horyzont rysował się ostro i wyraźnie, nie chciało 
się wierzyć, że kiedykolwiek spadła tu kropla deszczu.

Po  ostatnich  ulewach  trawy  wybujały  i  ciągnęły  się  teraz  po  widnokrąg  bladozielonym  i 

złotym  dywanem.  Bydło  pasło  się  na  łąkach  jak  gdyby  nigdy  nic,  cielęta  dokazywały  wesoło 
obok matek, polne kwiaty kołysały się w prądach ciepłego powietrza.

Czuć było odradzanie się przyrody i niemal namacalną ulgę. Nawet Bridget lżej się robiło na 

duszy,  kiedy  w  słoneczny  poranek  siedziała  za  swoim  biurkiem  i  patrzyła  przez  okno  na 
bezkresną prerię.

Wszystko zaczyna wracać do normy, myślała. I jak to dobrze, że w biurze nie przesiaduje już 

godzinami ta skwaszona Teresa.

Na wspomnienie byłej dziewczyny Michaela i przystojnego brygadzisty Bridget nachmurzyła 

się. Ciekawe, co z nimi teraz będzie? Co za głupota ryzykować tak w imię żądzy i chciwości. Jak 
można być takim...

Nie dokończyła tej myśli. W polu jej widzenia pojawiło się dwoje ludzi idących ścieżką od 

strumienia w stronę głównego budynku.

Byli to Paddy McKenna i Maura.
Matka Clay a miała na sobie dres z jasnoróżowej marszczonej bawełny i przeciwsłoneczny 

kapelusz w podobnym odcieniu. Wyglądała dziesięć razy atrakcyjniej, niżby wypadało kobiecie 
w  jej  wieku.  Wysoki,  przystojny  Paddy  w  spodniach  khaki  i  granatowym  polo  z  krótkimi 
rękawkami też robił wrażenie. Teraz, kiedy jego wnuczka Jenny dochodziła już do siebie, tryskał 
wprost energią i radością życia. W pewnej chwili pochylił się do mówiącej coś Maury, dotknął z 
troską jej łokcia, a potem odrzucił w tył głowę i roześmiał się na całe gardło.

Bridget zalała fala cierpienia wykraczającą poza uczucie zazdrości. Nie mogła znieść widoku 

tych  dwojga  razem.  Aż  do  tej  pory  nie  zdawała  sobie  sprawy,  co  to  znaczy  prawdziwe 
zauroczenie mężczyzną. W porównaniu z tym wulkanem namiętności nawet miłość do zmarłego 
męża wydawała jej się teraz błahym, dziewczęcym zauroczeniem.

Lecz  Paddy  McKenna  adorował  Maurę  Alderson,  jej  najlepszą  przyjaciółkę,  i  po  obojgu 

widać było, że raczej nie ma co liczyć na odmianę tej sytuacji. Bridget nie wiedziała, jak walczyć 
z bólem, który ją przepełniał. Naturalnie, musi wyjechać z rancza; od dłuższego czasu miała tego 
świadomość. Sęk w tym, że nie ma dokąd pójść. W tym wieku nigdzie już nie znajdzie pracy, a 
oszczędności całego życia diabli wzięli.

Nic tylko usiąść i płakać.

Bridget rzuciła się w wir pracy i przepisując mechanicznie liczby z kwitów przewozowych 

do ksiąg rancza, wspominała dramatyczną walkę z żywiołem. Naraz kątem oka zauważyła długi 
cień, który padł na deski podłogi.

Podniosła  wzrok  zaskoczona.  W  progu stał  Paddy  McKenna.  Miał  wciąż na  sobie  te  same 

spodnie khaki i granatowe polo, i z bliska wyglądał jeszcze przystojniej. Bridget serce omal nie 
wyskoczyło z piersi, a na policzki wystąpił krwisty rumieniec.

background image

To bez sensu, zganiła się gniewnie w duchu, żeby kobieta po sześćdziesiątce czerwieniła się 

jak idiotka, kiedy mężczyzna na nią spojrzy!

Z  drugiej  jednak  strony,  jak  tu  nie  dostać  wypieków,  kiedy  on  jest  taki  niesamowicie 

przystojny,  a  ona,  co  tu  ukrywać,  pała  do  niego  takim  beznadziejnym,  głęboko  skrywanym 
uczuciem...

– Cześć, Bridget – rzekł Paddy, nalewając sobie kawy. – Nie masz przypadkiem czegoś do 

pochrupania dla wygłodniałego gościa?

Bez  słowa  podsunęła  mu  puszkę  z  kruchymi  ciasteczkami,  a  potem  wstała  i  wyszła  zza 

biurka, żeby zaparzyć świeżą kawę.

– Ty chyba wyszczuplałaś, Bridget – stwierdził Paddy, sadowiąc się z westchnieniem ulgi na 

starej winylowej kozetce.

Bridget  nasypywała  właśnie  zmieloną  kawę  do  filtra;  kiedy  usłyszała  słowa  Paddy'ego, 

zaczęły się jej trząść ręce.

– Straciłam... prawie trzy kilo – wyjąkała. – To przez tę powódź... i w ogóle...
Zaczęła  obracać  nerwowo  na  palcu  starą  obrączkę  ślubną.  Wąski  złoty  pierścionek  nie 

stawiał już oporu.

–  I  na  dobre  ci  wyszło  –  stwierdził  za  jej  plecami  Paddy.  –  Ale  więcej  nie  powinnaś  już 

chudnąć. Jesteś teraz w sam raz.

Zdenerwowanie Bridget przeszło w bolesne zakłopotanie . Ta rozmowa zaczynała ją męczyć.
– A gdzie Maura? – zapytała, zerkając ukradkiem na drzwi biura.
Paddy machnął lekceważąco ręką.
–  Pojechała  gdzieś  z  Allanem.  Wrócą  dopiero  wieczorem.  A  poza  tym  –  dodał  z  ciepłym 

uśmiechem – to z tobą chciałem porozmawiać, Bridget.

– Ze mną? – Zbita z tropu zatrzymała się pośrodku pokoju z kubkiem kawy w ręku.
– Bardzo jesteś zajęta? – spytał. – Możesz mi poświęcić chwilę czasu?
Bridget  spojrzała  na  leżący  na  biurku  stosik  faktur.  Miała  wielką  ochotę  wymówić  się 

nawałem pracy i pozbyć się stąd Paddy'ego, zanim zrobi z siebie kompletną idiotkę. Ale kupka 
dokumentów była żałośnie niska, a poza nią na biurku nic nie leżało.

–  No...  chwilę  mogę porozmawiać. –  Usiadła,  zachodząc  w  głowę, czego  on  może od  niej 

chcieć.

Pewnie, pomyślała z goryczą, postanowił kupić Maurze pierścionek i przyszedł się poradzić, 

czy lepszy będzie z diamencikiem, czy z szafirem. Mężczyźni zawsze lubili obdarowywać Maurę 
Alderson biżuterią.

– Chciałem cię zapytać, czy nie wpadłabyś do mnie w ten weekend na kolację – powiedział 

Paddy. – Jenny będzie już w domu, i moglibyśmy we trójkę...

Bridget zdębiała. Gapiła się na niego szeroko otwartymi oczami.
– Na kolację? – wykrztusiła. – Do ciebie?
Teraz Paddy nerwowo poprawił się na kozetce. Sprawiał wrażenie zażenowanego.
– Jeśli nie masz ochoty...
– Ależ skąd, bardzo chętnie zjadłabym z tobą kolację – wyrzuciła z siebie Bridget. – Tylko 

że... nie wiem, z jakiego powodu mnie zapraszasz.

Paddy odrzucił w tył głowę i roześmiał się serdecznie.

background image

–  To  proste,  Bridget.  Zapraszam  cię,  bo  jesteś  kobietą,  z  którą  chciałbym  spędzić  resztę 

życia. Nie wiedziałaś o tym?

Nie, to na pewno jakiś okrutny  żart. Ale dlaczego Paddy McKenna  miałby być wobec niej 

okrutny, skoro dla wszystkich innych jest taki miły i bezpośredni?

– Widzę, że naprawdę nie wiedziałaś, mam rację? – ciągnął Paddy. – A ja przez cały ten czas 

smaliłem do ciebie cholewki jak uczniak. Zauważyli to wszyscy na ranczu, tylko nie ty.

Zdezorientowana potrząsnęła głową. – – Ale przecież... przecież ty i Maura.
–  Maura  Alderson  to  piękna  kobieta  –  wpadł  jej  w  słowo.  –  I  bardzo  inteligentna.  Kiedy 

usłyszała  o  mnie  od  Jenny,  od  razu  skojarzyła  sobie,  że  jestem  prawdopodobnie  tym  samym 
mężczyzną,  którym  od  lat  się  interesujesz  i  o  którym  zbierasz  wszystkie  wycinki  prasowe,  na 
jakie  się  natkniesz.  Zabawiła  się  więc  w  swatkę  i  ściągnęła  mnie  tutaj,  żebyśmy  się  wreszcie 
poznali.

– W swatkę? – powtórzyła jak echo Bridget i poczuła, że ziemia wiruje jej pod stopami.
–  Tak,  i  jej  wysiłek  przyniósł  nadspodziewanie  dobre  efekty.  Przynajmniej  jeśli  chodzi  o 

mnie – dodał z miłym uśmiechem.

Bridget nie była w stanie wydobyć słowa. Czuła się idiotycznie, siedząc tak niczym ogłupiały 

królik i usiłując zrozumieć, co ten mężczyzna do niej mówi.

– Ale – podjął Paddy, poważniejąc – jeśli nie czujesz tego samego co ja, Bridget, to nie ma 

sprawy. Zachowam dla siebie nasz mały sekrecik i więcej tego tematu nie poruszę. Nie będę ci 
się już naprzykrzał.

Wstał z kozetki i przygnębiony ruszył do drzwi.
–  Zaraz,  zaczekaj!  –  Bridget  dogoniła  go  i  chwyciła  za  ramię.  –  Przepraszam,  że  tak  cię 

potraktowałam, ale to wszystko jest takie... Po prostu nie mogę uwierzyć...

– W co nie możesz uwierzyć, Bridget? – Paddy zatrzymał się i spojrzał na nią badawczo. –

Że  jesteś  kobietą,  dla  której  mężczyzna  może  stracić  głowę?  A  więc  zapewniam  cię,  że  taka 
właśnie jesteś.

Patrzyła mu w oczy. Z taką radością zatonęłaby w tych błękitnych głębinach.
– Ale ja jestem bez centa przy duszy – wyszeptała. Czuła się głupio, ale chciała, żeby poznał 

całą prawdę ojej fatalnym w skutkach błędzie. – Grałam na giełdzie i wszystko straciłam. Jestem 
taka.

Paddy otoczył ją ramieniem i pogłaskał pocieszająco po plecach.
–  Bridget  –  wyszeptał,  chowając  usta  w  jej  włosach  –  to  nie  ma  żadnego  znaczenia.  Nie 

obchodzi mnie twój stan majątkowy. Zależy mi tylko na twoim towarzystwie.

Odsunęła  siei  spojrzała  na  małego  aligatora  naszytego  nad  kieszonką  jego  koszulki  polo. 

Tak, pomyślała pijana szczęściem, to najpiękniejszy aligator, jakiego w życiu widziałam.

– No to jak będzie? Zjesz ze mną i z Jenny tę kolację?
– spytał znowu Paddy.

Bridget  uśmiechnęła  się.  Była  jak  wniebowzięta.  Czuła  się  szczupła  i  zgrabna,  tryskająca 

życiem i ładna jak nastolatka na pierwszej randce z nowym chłopcem.

–  Bardzo  chętnie  –  powiedziała  z  afektacją  Paddy  zachichotał  i  przyciągnął  ją  do  siebie. 

Przytuliła się do niego i nagle oczami wyobraźni ujrzała przyglądającego się im zmarłego męża. 
Hal  uśmiechnął  się,  puścił  do  niej  oko  i  pokiwał  z  aprobatą  głową.  Bridget  też  się  do  niego 

background image

uśmiechnęła. A potem ukradkiem ściągnęła z palca obrączkę ślubną i schowała ją niepostrzeżenie 
do kieszeni.

– No i Maura znowu wygrała – wymruczał Paddy.
Bridget odsunęła się i spojrzała na niego.
– Maura założyła się ze mną o dziesięć dolarów, że się zgodzisz – wyjaśnił. – Ja myślałem, 

że  za  nic  nie  będziesz  się  chciała  umówić  z  takim  jak  ja  starym  piernikiem,  ale  ona  na  ciebie 
postawiła.

– Maura założyłaby się o wszystko – powiedziała ze śmiechem.
– Już nie. To był jej ostatni zakład. Ta powódź dała Maurze do myślenia. Zrozumiała, jaki 

wpływ  na  wnuków  może  mieć  jej  upodobanie do  hazardu. Postanowiła  skończyć z  tym  raz  na 
zawsze. I wiesz co? – dodał z uśmiechem Paddy. – Sądzę, że wytrwa w tym postanowieniu.

Usiedli obok siebie na winylowej kozetce. Nigdzie im się teraz nie śpieszyło, mieli miliony 

tematów do poruszenia.

background image

Rozdział 19

Jenny znowu się  obudziła.  Czuła się już  o wiele  silniejsza.  W pokoju  panował  półmrok. Z 

korytarza  dobiegał  turkot  metalowych  wózków  na  kółkach,  słychać było  wesołe  nawoływania. 
Do pokoju zajrzała pielęgniarka.

– Śniadanko – oznajmiła. – Jak się pani dzisiaj czuje?
Jenny powoli uniosła wolną rękę i spróbowała się uśmiechnąć.
Pielęgniarka  przyjrzała  się  jej  uważnie,  sprawdziła  puls  i  osłuchała  stetoskopem  klatkę 

piersiową.

– Wygląda na to, że możemy już poodłączać te rurki – orzekła. – Zaraz wracam.
Wróciła  po  chwili  z  poważnym  młodym  lekarzem  w  okularach  w  rogowej  oprawie,  który 

zbadał Jenny, a potem pomógł pielęgniarce odłączyć aparaturę.

Jenny ze stoickim spokojem znosiła dotąd ból i niewygodę. Teraz, niezależna od respiratora, 

doznała ogromnej ulgi, poczuła się znowu sobą. Nie zmieniał tego fakt, że przy każdym oddechu 
płuca przeszywał kłujący ból.

Jak dobrze jest żyć...
Lekarz uśmiechnął się do niej.
– Jest pani bardzo silną kobietą – oznajmił. – Zadziwiająco dobrze to pani znosi.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć i odetchnęła z ulgą, kiedy wyszedł.
Pielęgniarka przyniosła jej miseczkę jakiejś czerwonej galaretki i pucharek lodów, i pomogła 

usiąść  na  łóżku.  Zimne  lody  rozkosznie  koiły  ból  gardła,  ale  po  paru  łyżeczkach  ogarnęło  ją 
znużenie i ponownie zasnęła.

Kiedy  się  obudziła,  w  pokoju  był  Paddy.  Siedział  cicho  w  fotelu  pod  oknem  i  przeglądał

jakieś kolorowe czasopismo.

– Cześć – wyszeptała.
Paddy odłożył magazyn, wstał z fotela, zbliżył się do łóżka i wziął ją za rękę.
– Ano cześć – powiedział. – Jak tam moja dziewczynka? Muszę przyznać, że o wiele lepiej 

wyglądasz bez tych rurek w nosie.

Uśmiechnęła się i uścisnęła jego dłoń.
– Co się stało, dziadku?
– Zacznijmy od tego, że o mało nie utonęłaś. I opiłaś się przy tym tyle wody ze strumienia, 

że następnego dnia wdało się zapalenie płuc. I to było gorsze niż ta cała powódź.

– Zapalenie płuc? – zapytała zdziwiona. – Jak długo tu leżę?
– Mija już trzeci dzień, od kiedy wpadłaś do wody, Jen. To odzyskiwałaś przytomność, to ją 

traciłaś, ale większość czasu byłaś nieprzytomna. Mówią, że od leków, które ci zaaplikowali.

– Trzy dni – powtórzyła z niedowierzaniem. – Niemożliwe. Dziadku, co się...
Przypomniała  sobie  wodę  zamykającą  się  nad  jej  głową,  obijające  się  o  nią  śmieci,  ten 

mdlący strach, kiedy woda wypełniała jej płuca. I Claya walącego ją po plecach, wrzeszczącego 
na nią...

– On mnie uratował, prawda? – wyszeptała.
– W rzeczy samej. Boże, co za facet. – Paddy pokręcił z zachwytem głową.
– Opowiedz mi, jak to było, dziadku.

background image

–  Clay  mówi,  że  skończył  właśnie  układanie  zapory  z  worków  dookoła  cmentarzyka  i 

ładował sprzęt na ciężarówkę, kiedy nagle usłyszał twój krzyk. Zobaczył cię w wodzie, wskoczył 
więc za kierownicę i popędził na złamanie karku w dół strumienia, tam gdzie koryto poszerza się 
i  prąd  nie  jest  taki  silny.  Obwiązał  się  liną  w  pasie,  drugi  koniec  przymocował  do  zderzaka 
ciężarówki i wypłynął ci na spotkanie.

Jenny nie spuszczała wzroku z twarzy dziadka.
– Zanim doholował cię do brzegu – ciągnął Paddy – było już z tobą niedobrze. Usunął ci jak 

umiał wodę z płuc, a potem przywiózł na ranczo i wezwaliśmy pogotowie. Kazali cię rozgrzewać 
do czasu przylotu helikoptera. Powiedzieli, że najlepiej by było, gdyby ktoś położył się z tobą do 
łóżka  i ogrzewał własnym  ciałem. – Tu Paddy uśmiechnął  się szelmowsko. –  A jeszcze lepiej, 
żebyście oboje byli nadzy.

– Nadzy?
– No przecież mówię. I Clay zgłosił się na ochotnika. Bez wahania.
Jenny poczuła, że się czerwieni.
– Ale przecież on...
Zapadło niezręczne milczenie. Na ten moment trafiła pielęgniarka, która weszła do pokoju, 

by zmierzyć Jenny tętno i ciśnienie krwi.

–  Nie  za  długo  –  upomniała  Paddy'ego  który  uśmiechnął  się  do  niej  ciepło.  –  Jest  jeszcze 

osłabiona.

Paddy kiwnął głową i zaczął zbierać się do wyjścia, ale Jenny chwyciła go za rękę.
–  Nie  idź  jeszcze,  dziadku  –  wyszeptała  ochryple.  –  Opowiadaj  dalej.  Chcę  wiedzieć 

wszystko.

–  No  więc,  kiedy  przyleciał  helikopter,  byłaś  nieprzytomna.  Załadowali  cię  na  pokład  i 

powiedzieli, że gdyby nie Clay, byłoby już po tobie.

–  Dziadku...  –  Zakaszlała  i  skrzywiła  się  z  bólu.  –  Mnie  się  nie  przywidziało,  ktoś  mnie 

wepchnął.

– Jasna sprawa, że ci się nie przywidziało, kochanie.

Ale – dodał, zniżając głos – tym kimś na pewno nie był Clay.
Wstrząsnął nią kolejny ostry napad suchego kaszlu.
– Czy powtórzył... czy powtórzył ci, co mu powiedziałam?
Paddy kiwnął z powagą głową.
– Biedaczysko był nie na żarty zdruzgotany twoimi posądzeniami.
– Kto mnie wepchnął? Wiadomo już?
Paddy usiadł z powrotem w fotelu i spojrzał w okno.
– Nazajutrz, kiedy byłaś już w szpitalu, a fala kulminacyjna przeszła i woda zaczęła opadać, 

Clay i Bridget znaleźli pewien list. Leżał na biurku w biurze.

– Co za list?
– Od tego brygadzisty z rancza.
– Od Jima Cole'a? – spytała Jenny, robiąc wielkie oczy. Była wstrząśnięta.
Paddy streścił jej pokrótce list zostawiony przez brygadzistę i powiedział o dołączonym do 

niego czeku na całą zagarniętą sumę.

– A co ze strumieniem? – wyszeptała. – Czy to Jim Cole mnie do niego wepchnął?

background image

– W liście nic o tym nie było, ale Clay przypuszcza, że Jim, widząc, że jesteś bliska odkrycia 

prawdy,  wpadł  w  panikę.  Kiedy  okazało  się,  że  nie  utonęłaś,  przestraszył  się,  że  go 
zidentyfikujesz. Dlatego uciekł. Rozumiesz, defraudacja defraudacją, ale usiłowanie zabójstwa to 
już zupełnie inna para kaloszy. A pieniądze oddał pewnie w nadziei,

że w razie czego, gdyby go schwytano, będzie to dla niego okoliczność łagodząca.
Jenny  wpatrywała  się  w  sufit.  Nie  mogła  sobie  darować  tych  wszystkich  niesłusznych 

oskarżeń, których nie szczędziła Bogu ducha winnemu Clayowi.

–  I był  jeszcze  jeden  list,  Jenny  –  podjął  łagodnie  dziadek.  –  Od  Teresy.  Zostawiła  go  dla 

Michaela w ich pokoju. Nie dał go nikomu do przeczytania, ale nietrudno się domyślić, że nie był 
to liścik miłosny. Nazwała go w nim pewnie żałosną namiastką mężczyzny i poinformowała, że 
wyjeżdża  z  Jimem.  Okazuje  się,  że  od  roku  byli  kochankami.  Zostali  nimi  wkrótce  po  jej 
przyjeździe na ranczo.

Jenny  stanęła  przed  oczami  blada,  znudzona  twarz  tej  dziewczyny  i  jej  zblazowany  styl 

bycia.

– Boże, biedny Michael – mruknęła. – Jak to znosi?
–  Otrząsnął  się  już  z  szoku  i  chyba  wraca  mu  pogoda  ducha.  Mamy  nadzieję,  że  w  końcu 

przełamany został urok, jaki rzuciła na niego Teresa.

– A więc ona też brała udział w tych malwersacjach? Pomagała podkradać pieniądze?
–  Na  to  wygląda.  Jim  Cole  zwerbował  ją,  bo  potrzebował  kogoś,  "kto  fałszowałby  kwity 

przewozowe i podbierał z biura rancza czeki, z którymi Clay wracał z aukcji. Wszystko jest już 
jasne.

– A wiadomo, gdzie teraz są? Znaczy, Jim i Teresa?
–  Zostali  wczoraj  zatrzymani  podczas  przekraczania  granicy  amerykańskiej  i  odesłani  do 

Calgary.  Posiedzą  do  sprawy,  ale  trudno  powiedzieć,  jaki  zarzut  zostanie  im  postawiony,  bo 
pieniądze oddali.

– Przecież on próbował mnie zabić! – żachnęła się Jenny. – I to prawdopodobnie niejeden raz 

– dodała ponuro, wspominając strzał nad strumieniem i rozwścieczonego ogiera w stajni.

–  On  nie  przyzna  się  dobrowolnie,  że  wepchnął  cię  do  wody,  a  ty  nie  możesz  go  o  to 

oskarżyć,  bo  nie  przyjrzałaś  mu  się  dobrze.  Sama  byłaś  do  niedawna  przekonana,  że  zrobił  to 
Clay.

Jenny  nie  mogła  znieść  myśli,  że  tak  się  pomyliła  i  tak  niesprawiedliwie  oskarżała  Claya, 

który ratował ją z narażeniem własnego życia.

Ale nie tylko to ją gnębiło.
– A co z ranczem, dziadku? Wszystko zalane?
Paddy uśmiechnął się promiennie.
–  I  tu,  kochanie,  przechodzimy  wreszcie  do  pomyślnych  wiadomości.  Wał 

przeciwpowodziowy  Michaela  wytrzymał  i  łąki  ocalały.  A  nasze  worki  z  piaskiem  nie 
przepuściły  wody  na  podwórko.  Umocnienia  przerwane  zostały  tylko  w  dolnym  biegu 
strumienia, tam, gdzie ty się...

Urwał  nagle  i  z  trudem  przełknął  ślinę.  Jenny  wzięła  go  za  rękę.  Uścisnął  jej  dłoń  i 

uśmiechnął się.

–  Tak czy inaczej  –  podjął,  odchrząknąwszy  –  woda  przerwała  tam  umocnienia,  ale  zalała 

tylko dwa puste pastwiska. Nawet cmentarzyk pozostał właściwie nietknięty.

background image

– Och, dziadku. – Jenny odetchnęła z ulgą i łzy napłynęły jej do oczu. – Cudownie to słyszeć. 

Pewnie  wszyscy  się  tam  bardzo...  –  Głos  się  jej  załamał.  Przypomniała  sobie  ściągniętą  twarz 
Claya, kiedy go oskarżała.

–  Wybrałem  się  tam  wczoraj  –  powiedział  Paddy.  –  Wszystko  wróciło  już  praktycznie  do 

normy.

Musiała zadać to pytanie, bo niewiedza sprawiała jej największy ze wszystkich ból.
– A Clay? – wyszeptała tak cicho, że Paddy ledwie ją usłyszał.
– Co Clay? – spytał, pochylając się do niej.
– Nienawidzi mnie? Mówił... mówił ci coś?
Paddy  pokręcił  głową,  wyprostował  się  i  znowu  spojrzał  w  okno.  Jenny,  która  dobrze  go 

znała, zauważyła, że zmarkotniał.

–  Niewiele  rozmawialiśmy.  Powiedział  mi  tylko,  co  się  stało  i  że  to  jego  podejrzewasz  o 

zamach na swoje życie. To twardy człowiek, Jenny. Nie pozwala sobie na okazywanie uczuć.

Paddy wstał z fotela i spojrzał na nią z góry.
– Muszę z nim porozmawiać – powiedziała. – Muszę go przeprosić za to, co mu nagadałam.
Paddy pokręcił głową.
– Nie sądzę, żeby to pomogło, kochanie – rzekł łagodnie. – Clay nie obraził się o słowa. Jego 

zabolało to, że ty naprawdę tak myślałaś. I chyba ma rację, prawda?

Jenny zamknęła oczy, żeby nie widzieć mądrej, zasmuconej twarzy dziadka.

Oczywiście, że Clay ma rację. Jak tu przeprosić kogoś za to, że oskarżało się go niesłusznie o 

wyrachowanie,  kradzież  i  usiłowanie  morderstwa?  Zwłaszcza  jeżeli  jest  to  ktoś,  z  kim  coś  cię 
łączyło?

Jęknęła  w  udręce  i  zrozpaczona  pokręciła  powoli  głową.  Paddy  wziął  ją  za  rękę  i  czekał 

cierpliwie, aż ustanie burza targających nią emocji.

– Ale – odezwał się w końcu – są i dobre strony tego wszystkiego.
Jenny usłyszała w jego głosie dziwną nutę i otworzyła oczy.
– Na przykład jakie, dziadku?
–  Po  pierwsze,  Clay  odzyskał wszystkie  pieniądze,  a  gotówka bardzo  mu  się  teraz przyda. 

Nawet  po  uregulowaniu  wszystkich  zaległości  wobec  urzędu  podatkowego  sporo  jej  jeszcze 
zostanie. No i... – Paddy zawiesił głos i zmieszany spojrzał w okno.

Jenny zapomniała o swoich problemach i spojrzała na niego zaintrygowana.
– Dziadku? – spytała. – Czemu przerwałeś?
–  Widzisz, Jenny, zdarzył się cud. –  Paddy uśmiechnął  się i twarz mu pojaśniała.  – Chyba 

znalazłem wreszcie kobietę swoich marzeń.

– Kobietę twoich... ? Dziadku! Naprawdę? – Jenny chwyciła go za ramię.
– No, muszę już wracać na ranczo – oznajmił Paddy. – A ty lepiej szybko zdrowiej, Jenny –

dodał – bo od tej chwili nasze życie zupełnie się zmieni.

Otworzył drzwi, posłał jej całusa i wyszedł. Jenny patrzyła za nim oszołomiona.
Ich życie zupełnie się zmieni...
Jeśli dziadek zakochał się w Maurze Alderson, to z pewnością Maura za nic nie wyprowadzi 

się z pięknego starego domu nad Topolowym Strumieniem, a więc Paddy będzie musiał sprzedać 

background image

swój dom w mieście i przeprowadzić się do niej.

A to by znaczyło, że Jenny straci kontakt z dziadkiem i będzie go widywała tylko podczas 

jego ewentualnych wypadów do Calgary.

Po  tym,  co  zrobiła,  jej  noga  z  pewnością  już  nigdy  nie  postanie  nad  Topolowym 

Strumieniem. Sama perspektywa spotkania się tam z Clayem była zbyt bolesna, by ją rozważać.

Jenny jęknęła i łzy znowu napłynęły jej do oczu. Od czasu wypadku stanowczo zbyt łatwo 

się wzrusza. To pewnie te lekarstwa, którymi ją tutaj szpikują, mają jakiś osłabiający wpływ na 
organizm.

Lecz  jej  przygnębienie  miało  o  wiele  głębszą  przyczynę,  i  ona  dobrze  o  tym  wiedziała. 

Najbardziej dręczyła się tym, że tak pochopnie oskarżyła Claya Aldersona i że tak obcesowo go 
potraktowała.  Podejrzewała,  że  jej  zachowaniem  kierował  strach  przed  własnymi  emocjami, 
zwłaszcza przed tak szybko rozkwitającą w jej sercu miłością do tego mężczyzny. Nie chciała tej 
miłości, obawiała się, że przesłoni jej świat i że poddając się jej, zdradzi w jakimś sensie Steve'a.

Tak,  już  raz  dała  się  ponieść  temu  uczuciu  i  los  bez  ostrzeżenia  zabrał  jej  ukochanego 

mężczyznę. Nie chciała ryzykować tego samego po raz drugi. A więc, niewiele się zastanawiając, 
oskarżyła Claya przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jest tchórzliwą, podłą kobietą i zasłużyła 
sobie na to, co ją spotkało.

Dopiero  teraz  uświadamiała  sobie,  jak  prawdziwie  i  głęboko  kocha  Claya.  Przecież  już 

podczas  ich  pierwszego  zbliżenia  dostrzegła  w  nim  bratnią  duszę,  partnera  intelektualnego, 
idealnego towarzysza. Był mężczyzną jej życia, a ona go odtrąciła.

Teraz prawdopodobnie już nigdy gonie zobaczy, chyba że na jakichś sztywnych oficjalnych 

przyjęciach, jeśli Paddy i Maura się pobiorą.

Łzy napłynęły jej  do oczu, potoczyły  się po policzkach  i  zaczęły wsiąkać  w poduszkę.  Do 

pokoju  wsunęła  się  bezszelestnie  pielęgniarka.  Jenny  przełknęła  ślinę  przez  ściśnięte  gardło  i 
spojrzała na nią zażenowana.

–  To  żaden  wstyd  –  powiedziała  pielęgniarka,  gładząc  ją  po  włosach.  –  Proszę  się  nie 

krępować,  niech  się  pani  wypłacze.  To  normalna  reakcja  po  wstrząsie  i  dobrze  pani  zrobi.  –
Spoważniała i pochyliła się niżej. – Chyba nic się nie stało? To tylko przypływ chandry?

Jenny kiwnęła głową. Nie była w stanie wykrztusić słowa.
–  No  to  fajnie  –  ożywiła  się  pielęgniarka.  –  Więc  nie  będziemy  się  tym  przejmowały, 

prawda? – Zaczęła poprawiać pościel i poduszki.

– Dziękuję pani – odezwała się ochryple Jenny.
– A dzisiaj wieczorem – ciągnęła pielęgniarka – wpadnie tu może z kolejną wizytą ten pani 

przystojny mąż. Miła perspektywa, prawda?

Uśmiechnęła się znacząco i puściła do Jenny oko.
– Mój mąż? – Jenny patrzyła na nią tępo.
Pielęgniarka stropiła się i zaczerwieniła.
– Jak to, a więc to nie był pani mąż? Ten wysoki, śniady kowboj, który przyjechał tu z panią 

pierwszego dnia? Jezus Maria, przez dziesięć godzin nie odstępował pani na krok, jeśli nie liczyć 
tych  szturmów  na  stanowisko  pielęgniarek  z  awanturami,  że  lekarze  się  panią  nie  zajmują.  I 
proszę  mi  wierzyć  –  dodała  z  rozmarzonym  uśmiechem  –  że  dopiął  swego.  Jest  pani  teraz 
oczkiem w głowie całego personelu.

background image

Oniemiała Jenny wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczami.
– Taki był zdenerwowany i roztrzęsiony – ciągnęła pielęgniarka – że wszystkie myślałyśmy, 

że  to  paru mąż. Ale  kiedy pani  stan  zaczął się  stabilizować,  wrócił  na  ranczo.  Zdradzę  pani  w 
zaufaniu, że kilka dziewczyn z nocnego dyżuru żyje teraz wielką nadzieją że wpadnie tu dzisiaj 
wieczorem z wizytą.

– Nie, nie wpadnie – powiedziała Jenny, kierując zapłakane oczy na okno. – Nigdy już tu nie 

wpadnie.

Pielęgniarka zmieszała się i przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
– Ale on chyba...

Jenny  pokręciła  głową  i  zamknęła  oczy.  Była  tak  przybita,  że  nie  chciało  jej  się  nawet 

mówić.

Pielęgniarka,  widząc,  że  pacjentka  nie  przejawia  ochoty  na  dalszą  rozmowę,  poprawiła 

machinalnie  dzbanek  z  wodą  stojący  na  nocnym  stoliczku  i  wyszła.  Jenny  nawet  za  nią  nie 
spojrzała. Obserwowała chmury przepływające za oknem po letnim, błękitnym niebie.

Bridget siedziała  za biurkiem  i nucąc pod nosem,  wprowadzała z  zapałem do  ksiąg dane  z 

faktur.  Miała  na  sobie  różową  bawełnianą  sukienkę  w  kwiatki  i  czuła  się  jak  szesnastolatka. 
Życie  jest  piękne,  myślała,  popijając  herbatę  z  porcelanowej  filiżanki  z  serwisu  Maury.  Bez 
dwóch zdań piękne.

Do biura wszedł Clay. On też wyglądał lepiej niż ostatnio. Był w wypłowiałych niebieskich 

dżinsach, baseballowej czapeczce i białej koszulce z krótkimi rękawkami, od której odcinały się 
ostro jego opalone ramiona.

– Człowiek od razu czuje, że żyje, kiedy słońce wyjrzy zza chmur – powiedział, nalewając 

sobie  kawy.  –  Roczniakom  przybywa  na  wadze  z  dziesięć  kilo  dziennie,  kiedy  pasą  się  na  tej 
świeżej zielonej trawce.

Bridget popatrzyła na niego z troską. Ten dobry humor wydawał się jej wymuszony. Już nie 

raz, kiedy się zamyślał i sądził, że nikt go nie obserwuje, zauważała w jego oczach cierpienie.

– Clay – powiedziała łagodnie.
– Co?
– Powinieneś do niej zadzwonić.
– No i co bym jej powiedział?
Bridget rozłożyła szeroko ręce i spojrzała w sufit.
–  Na  miłość  boską,  a  co  mówi  mężczyzna  kobiecie,  na  której  mu  zależy?  Zaproś  ją  na 

kolację,  albo  co.  Jutro  wychodzi  ze  szpitala.  Jedź  do  miasta,  zabierz  ją  do  jakiegoś  dobrego 
lokalu. Ja mam ci podpowiadać, co się w takich sytuacjach robi?

Clay opadł na kozetkę, wyciągnął przed siebie nogi i uniósł do ust kubek z kawą.
–  Ona  mnie  nazwała  złodziejem,  Bridget.  Naprawdę  uważała  mnie  za  człowieka,  który 

okradał skarb państwa, a potem uwiódł i zastraszył rewidentkę, czyli ją, żeby zamknąć jej usta.

– To był dla nas trudny okres – przyznała Bridget. – Ta biedna Jenny czuła się między nami 

obco i przerażało ją to, co się tutaj dzieje. Nic dziwnego, że się w tym wszystkim pogubiła.  A 
tobie korona z głowy nie spadnie, jeśli do niej zadzwonisz.

Clay wstał, podszedł do okna i zapatrzył się na zalaną słońcem prerię.

background image

–  Nie  pouczaj  mnie,  Bridget  –  odezwał  się  po  chwili,  spoglądając  na  nią  i  uśmiechem 

łagodząc wymowę swoich słów. – Coś z tym zrobię, ale dopiero wtedy, kiedy nabiorę pewności, 
że ona...

Urwał,  zatrzymując  wzrok  na  Paddym,  który  siedział  na  płaskim  kamieniu  na  skraju 

podwórka i obserwował przez lornetkę parę krążących nad ranczem żurawi.

– A kiedy nabierzesz tej pewności?
Clay znowu przeniósł wzrok na swoją księgową.
–  Nawet  nie  wiem,  jak  ona  się  czuje.  Jeśli  nadal  mnie  nienawidzi,  nie  zamierzam  się  jej 

narzucać.

–  A  czy  ona  cię  kiedykolwiek  nienawidziła?!  –  zaperzyła  się  Bridget.  –  Jenny  była  tylko 

zagubiona  i  przestraszona.  I  nie  ma  się  czemu  dziwić,  zważywszy,  co  się  tutaj  wyprawiało. 
Biedna dziewczyna – dodała ze współczuciem.

Clay pokiwał z zadumą głową i odstawił kubek.
– No i jak? Bank przyjął w końcu ten czek Jima? – spytał, zmieniając temat.
– Dzisiaj rano dostałam z biura Saula potwierdzenie. Po odprowadzeniu zaległych podatków 

zostanie nam jeszcze ponad dwieście tysięcy dolarów. Jesteś bogaty, Clay.

– Bogaty! – prychnął z gorzkim uśmiechem.
– I co zrobisz z taką furą pieniędzy?
–  Wywiercę  nową  studnię  na  Bylicowych  Polach  –  powiedział.  –  I  pomyślałem  sobie...  –

Urwał.

– Co? – ponagliła go Bridget. – Na co jeszcze zamierzasz przeznaczyć te pieniądze?
Posłał jej enigmatyczny uśmiech, ale zaraz spoważniał i znowu spojrzał w okno.
– Może na piknik.
– Na piknik? – powtórzyła zdumiona.
W tym momencie do biura wszedł Paddy z lornetką na szyi. Bridget mocniej zabiło serce.
–  A  co  tu  się  wyprawia?  –  spytał,  spoglądając  na  Claya.  –  Znowu  podrywasz  moją 

dziewczynę?

Clay uśmiechnął się.
– Przepraszam, Paddy. Tak ostatnio wyładniała, że to silniejsze ode mnie.
– Tu się z tobą zgodzę – oświadczył Paddy. – Przyszedłem zabrać ją do domu na lunch.
Bridget wstała zza biurka i wzięła go pod rękę. Wyszli we troje z biura.
Dopiero w połowie  drogi  do  głównego budynku Bridget uświadomiła  sobie,  że nie spytała 

Claya,  co  miał  na  myśli,  mówiąc,  że  zamierza  przeznaczyć  część  odzyskanych  pieniędzy  na 
piknik.

background image

Rozdział 20

Kryzys minął i Jenny szybko dochodziła do siebie. Po tygodniu była już w domu i zżymała 

się na Paddy'ego, który traktował ją jak inwalidkę.

–  Nic  mi  nie  jest,  dziadku –  ofuknęła  go  kiedyś.  –  Nie  musisz  mi  usługiwać  ani zmieniać 

pieluch. Potrzebuję tylko trochę czasu, żeby odzyskać w pełni siły.

Ale on, nie zważając na jej protesty, dalej przyrządzał posiłki, a raz zszedł nawet do niej na 

dół,  wysprzątał  mieszkanie  i  zrobił  pranie,  żeby  się  przypadkiem  nie  przemęczyła.  Po  jakimś 
czasie Jenny dała za wygraną i nic już nie mówiła.

Paddy był w siódmym niebie. Jenny, która wiedziała już, że to nie Maura, lecz Bridget jest 

jego wybranką, cieszyła się razem z nim.

Pewnego  dnia  wpadła  Lisa,  żeby  zdać  relację  z  tego,  co  się  dzieje  w  biurze.  Jenny 

dowiedziała  się  od  niej,  że  Clay  uregulował  już  zaległości  podatkowe  i  sprawa  rancza  nad 
Topolowym Strumieniem została zamknięta.

Trzeciego dnia od powrotu ze szpitala Jenny zebrała się wreszcie na odwagę i zadzwoniła na 

ranczo. Odebrała Bridget. Ucieszyła się bardzo z telefonu i powiedziała Jenny, że Clay pojechał 
do Teksasu zwrócić właścicielom narowistego ogiera. Miał wrócić za tydzień.

Jenny pogawędziła chwilę z księgową, a potem, z mieszaniną ulgi i rozczarowania, odłożyła 

słuchawkę.

Tej nocy nie mogła zasnąć. Leżała z otwartymi oczami, wsłuchując się w dochodzące z ulicy 

odgłosy miasta, i  nagle przypomniała jej  się tamta bezksiężycowa, deszczowa  noc w  gościnnej 
sypialni  głównego  budynku  rancza.  Wspomnienie  było  tak  wyraziste,  że  czuła  niemal  ciepło 
skóry Claya i słyszała szelest poruszanych wiatrem liści za oknem.

Jęknęła, przekręciła się na brzuch i ukryła twarz w poduszce, żeby powstrzymać łzy.
W sobotę Paddy zaprosił Bridget. Jenny uściskała serdecznie księgową, gdy ta weszła do ich 

domu.

– Tak się cieszę, że cię widzę! – powiedziała. – Jak tam... wszyscy?
–  Dobrze,  dziękuję  –  odparła  Bridget.  –  Maura  z  chłopcami  przesyłają  pozdrowienia,  tak 

samo Joe i Polly.

Pominięcie  osoby  Claya  było  tak  Wymowne,  że  Jenny  poczuła  wypieki  na  policzkach. 

Odwróciła się szybko pod pozorem sprawdzenia, czy woda już się zagotowała. Paddy zerknął na 
nią przelotnie, a potem podszedł do lodówki, żeby wyjąć miskę sałatki owocowej.

– Szukam sobie mieszkania – oznajmiła Jenny, zwracając się do Bridget. – Dziadek mówi, że 

na początku września chciałabyś się tu wprowadzić.

Bridget zamachała rozpaczliwie rękami.
– Och, Jenny, ja cię bynajmniej nie popędzam. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz.
Jenny uśmiechnęła się i znowu ją uściskała.
– Nie martw się, Bridget. I tak już od dłuższego czasu noszę się z myślą o przeprowadzce, 

ale dotąd lenistwo przeszkadzało mi się koło tego zakręcić. Teraz nadarza się idealna okazja. Z 
radością zamieszkam gdzieś wyżej, skąd... skąd będę miała widok na otwartą przestrzeń.

Podeszła do kredensu i wyjęła najlepsze filiżanki Paddy'ego.

background image

– No to cudownie! – ucieszyła się Bridget. – Wszystko tak dobrze się układa. Clay mówi, że 

chce  zatrudnić  nową  księgową,  a  więc  nie  będę  musiała  spędzać  na  ranczu  kolejnej  zimy,  i 
możemy z Paddym...

Urwała i uśmiechnęła się. Paddy położył jej dłoń na ramieniu, a ona go po niej pogłaskała. 

Jenny obserwowała ich przez chwilę wzruszona, a potem sięgnęła drżącą ręką po czajnik.

– Czy Clay... czy on znalazł już kogoś na twoje miejsce? – zapytała, usiłując zapanować nad 

głosem.

Bridget i Paddy wymienili znaczące spojrzenia.
– Pewności nie mam – odparła Bridget, odbierając od Jenny filiżankę i spodeczek – ale zdaje 

się, że kogoś już sobie upatrzył. Mamy o tym porozmawiać, kiedy wróci z Teksasu.

Jenny kiwnęła głową, usiadła w fotelu naprzeciwko Bridget i zapatrzyła się melancholijnie w 

okno.

W  następnym  tygodniu  Jenny  wróciła  do  swojego  biura  i  rzuciła  się  w  wir  pracy  z  takim 

zapamiętaniem, że zaniepokoiło to Lisę.

–  Hej,  zbastuj  trochę,  Jenny!  –  zawołała  pewnego  pięknego  poranka  na  początku  lipca, 

zatrzymując  się  obok  jej  biurka  z  naręczem  teczek  na  akta.  –  Zaharujesz  się  na  śmierć.  Taka 
blada jesteś. I nawadze straciłaś.

–  Nic  mi  nie  jest  –  odburknęła  Jenny.  –  Praca  dobrze  mi  robi.  Traktuję  ją  jak  terapię,  nie 

przejmuj się mną.

Nieprzekonana, Lisa zwaliła na jej biurko stos teczek i wyszła po pączki.
Ledwie zniknęła, Jenny  przerwała pracę i zapatrzyła  się w  sterty papierów  piętrzące się na 

biurku.  Miała  tysiąc  rzeczy  do  zrobienia,  ale  nie  mogła  się  jakoś  zmobilizować  do  zajęcia  się 
nimi.

Wszystko  wydawało  jej  się  takie  beznadziejne  –  praca,  wegetacja  w  zatłoczonym  mieście, 

całe jej życie...

Opuściła głowę  na  złożone  na  blacie biurka  ręce i  rozpłakała się.  Nie  mogła już  znieść tej 

udręki.

Tak  bardzo  go  kochała.  Gdyby  chociaż  zadzwonił,  przysłał  liścik,  dał  w  jakiś  sposób  do 

zrozumienia, że jej przebaczył i nie żywi już urazy. Pogodziłaby się ze swoją samotnością, gdyby 
tylko miała pewność, że jej nie znienawidził.

Fakt, pielęgniarka mówiła, że czuwał przy niej w szpitalu przez dziesięć godzin, dopóki nie 

minęło zagrożenie. Ale od tamtego czasu nie dał znaku życia.

Może zadzwoni dziś wieczorem? Chyba wrócił już z tego Teksasu...
Uniosła  głowę  i  osuszyła  oczy  chusteczką  higieniczną.  Potem  wyjęła  z  szuflady  biurka 

lusterko i przejrzała się w nim.

Dziś wypadają jej trzydzieste pierwsze urodziny.
Naturalnie  nikt  o  nich  nie  pamiętał.  Paddy'emu  może  by  się  coś  skojarzyło,  gdyby  był  w 

domu. Ale wyjechał, jak to często ostatnio robił, nad Topolowy Strumień, żeby potrenować przed 
zbliżającymi  się  zawodami  triatlonowymi.  Uwielbiał  biegać  i  jeździć  na  rowerze  po  otwartej 
prerii, a poza tym chciał być blisko Bridget.

Na  myśl  o  tym,  że  dziadek  jest  teraz  na  ranczu,  że  przebywa  wśród  jego  mieszkańców  i 

widuje  się  codziennie  z  Clayem,  Jenny  poczuła  się  jeszcze  bardziej  samotna  i  odtrącona.  Być 

background image

może  wieczorem  zadzwoni  z  życzeniami  matka  albo  jutrzejszą  pocztą  przyjdzie  od  niej,  z 
Florydy, kartka. Ale to niewielka pociecha.

Schowała lusterko do szuflady, westchnęła ciężko i przyciągnęła do siebie stos teczek.
– Hej, Jenny. – Lisa wysunęła głowę zza przepierzenia. Minę miała tajemniczą. – Clarence 

prosi cię do gabinetu.

– Poco?
– A skąd ja mam wiedzieć? – Lisa zniknęła.
Jenny  dźwignęła  się  zza  biurka  i  powlokła  do  gabinetu  kierownika.  Po  drodze  zerknęła  za 

okno. Niebo było błękitne i bezchmurne. Dwa ptaki krążyły przez chwilę w prądach nagrzanego 
miejskiego powietrza, potem odleciały ku równinom. Jenny zazdrościła im z całego serca.

Starszy inspektor siedział za swoim biurkiem i sprawiał wrażenie czymś rozbawionego. Na 

widok wchodzącej do gabinetu Jenny zdjął okulary i zaczął sobie masować skronie.

– Proszę, proszę – powitał ją. – Dzień dobry, Jenny. Jak samopoczucie?
– Nie narzekam. – Jenny opadła na fotel ustawiony naprzeciwko biurka.
– Lepiej już się czujesz?
– Znacznie lepiej – mruknęła. – Dziękuję za troskę.
– O ile się nie mylę, masz dzisiaj urodziny.
– Skąd pan wie? – zapytała zdumiona.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
–  Powiedzmy,  że  doniósł  mi  o  tym  pewien  mały  ptaszek.  Zwalniam  cię  na  resztę  dnia. 

Możesz iść do domu.

–  Nie  chcę  wolnego  dnia  –  odrzekła  Jenny,  zaintrygowana  jego  zachowaniem.  –  Dopiero 

wróciłam do pracy.

Kierownik  znowu  się  uśmiechnął.  Minę  miał  tak  samo  tajemniczą  jak  wcześniej  Lisa. 

Sięgnął pod biurko, wyciągnął owiniętą w celofan paczkę i wręczył ją Jenny.

–  Możesz  się  przebrać  w  mojej  łazience.  –  Wskazał  na  dębowe  drzwi  po  drugiej  stronie 

pokoju.

– Nie rozumiem... co to ma znaczyć?
– Idź się przebrać, Jenny. Czeka cię mała wyprawa w teren.
Wciąż  oszołomiona,  weszła  z  paczką  do  łazienki  i  tam  ją  otworzyła.  Na  zawartość  paczki 

składały się jej dżinsy, kraciasta koszula, jakieś skarpetki i tenisówki. Patrzyła na te rzeczy coraz 
bardziej  zdezorientowana.  Cokolwiek  to  miało  znaczyć,  w  całym  tym  spisku  musiał  maczać 
palce jej dziadek. To pewnie on skompletował ten strój.

Kierownik zmierzył ją pełnym uznania spojrzeniem.
– Bardzo dobrze – odrzekł. – A teraz idź na dach.
– Na dach? – bąknęła zupełnie już zdębiała. – Co ja mam robić na dachu?
–  Zobaczysz.  To  możesz  zostawić  tutaj  –  dorzucił,  wskazując  na  zawiniątko  z  ubraniem, 

które trzymała w rękach. – Odbierzesz później. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Jenny.

Wciąż oszołomiona,  bez przekonania wspięła się  awaryjnymi schodami na  ostatnie  piętro i 

wyszła na płaski dach biurowca. Stał tam helikopter. Łopatki wirnika obracały się powoli, mieląc 
leniwie ciepłe letnie powietrze.

Pilot  pomachał  do  niej  i  wgramoliła  się  bez  słowa  do  kabiny.  Poruszała  się  jak  w  transie. 

Serce zabiło jej mocniej, kiedy helikopter oderwał się z rykiem od dachu i pomknął nad miastem.

background image

Calgary  zostało  za  nimi,  w  dole  roztaczała  się  bezkresna,  mieniąca  się  w  promieniach 

porannego słońca preria. Jenny wyglądała przez okno w napiętym milczeniu.

W  pewnej  chwili  pilot  ściągnął  brwi  i  zlustrował  wzrokiem  przesuwający  się  w  dole 

krajobraz usiany głębokimi jarami i omiatanymi przez wiatr wzgórzami. Sprawdził coś na mapie, 
zatoczył koło i posadził maszynę na ziemi.

– Jesteśmy na miejscu – wrzasnął do Jenny, przekrzykując ryk silnika. – Tu kazano mi panią 

wysadzić.

Odrętwiała wysiadła z helikoptera, który natychmiast wzniósł się z powrotem w powietrze i 

odleciał. Jenny rozejrzała się i zaparło jej dech w piersiach. Znała to miejsce.

Stała na zielonym pagórku otoczonym zewsząd morzem wypalonej słońcem trawy i by lic. 

To tutaj Clay z taką czułością pieścił we śnie jej ciało. W pobliskim strumyku bulgotała woda, 
kołysały się na wietrze młode amerykańskie topole.  W promieniu wielu mil nie było nic, tylko 
otwarta przestrzeń i gdzieniegdzie sylwetki pasącego się bydła.

Ale  to  jej  się  nie  śniło.  Ta  zielona  oaza  jest  jak  najbardziej  realnym  i  najcudowniejszym 

miejscem pod słońcem. Jenny, choć stała tu sama, nie bała się. Przepełniało ją szczęście i euforia, 
której natury nie śmiała analizować. Usiadła pod jednym z drzew i zapatrzyła się wdał.

Czekała.
Po  dziesięciu  minutach  dostrzegła  w  oddali  jeźdźca  zbliżającego  się  galopem  od  zachodu. 

Kiedy  podjechał bliżej,  zauważyła, że  dosiada  gniadosza, a na  lassie  prowadzi drugiego  konia. 
Ten drugi wierzchowiec był również osiodłany i dźwigał pokaźnych rozmiarów pakunki.

Jenny  miała  mokre  od  łez  policzki,  po  jej  drżących  wargach  błąkał  się  uśmiech.  Przetarła 

dłonią twarz, wzięła się w garść i podniosła z ziemi.

Jeździec zatrzymał się na słonecznej polance, zeskoczył  z konia, uwiązał  oba wierzchowce 

do  jednej z topoli,  a potem ruszył  przez wysoką  trawę w kierunku Jenny. Stanął  przed nią bez 
słowa.

– Clay – wyszeptała.
Boże,  jakiż  był  przystojny.  Wyciągnęła  ręce.  Teraz  pragnęła  tylko  znaleźć  się  w  jego 

objęciach,  poczuć  jego  bliskość.  Postąpił  jeszcze  jeden  krok,  odrzucił  kapelusz  i  ze  śmiechem 
porwał ją w ramiona.

–  Tak  dobrze  cię  widzieć  –  powiedział.  –  Nie  byłem  pewien,  czy  zechcesz  się  ze  mną 

spotkać, musiałem cię więc porwać.

– Och, Clay... tak mi przykro...
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnął i gorąco ją pocałował. – Mam w tych 

torbach wszystko, czego potrzeba na piknik. Szampan i w ogóle. Sama zobaczysz.

– Ale Clay – zaprotestowała. – Musiałeś się strasznie wykosztować. Ten helikopter...
– Ostatnio mam gest. – Cofnął się na wyciągnięcie ręki i spojrzał na nią czule. – Trafił mi się 

niespodziewany zastrzyk gotówki. A poza tym – dodał z przekornym uśmieszkiem – to interes. 
Muszę się jeszcze skonsultować z moim doradcą podatkowym, ale prawdopodobnie będę mógł to 
wrzucić w koszty i odpisać sobie od podatku.

– Interes?

background image

Clay  odwrócił  się,  podszedł  do  drugiego  konia,  wyciągnął  z  jednej  z  toreb  kolorowy 

indiański pled i rozpostarł go na trawie.

– Chodź, połóż się obok mnie – powiedział.
Jenny popatrzyła na niego, a potem opadła na kolana.
– Clay, co ty wygadujesz?
–  Prowadzimy  rozmowę  wstępną  w  sprawie  zatrudnienia  –  oznajmił  z  poważną  miną, 

chociaż jego oczy skrzyły się wesołością. – Szukam doradcy finansowego i pomyślałem sobie, że 
może byłabyś zainteresowana.

– A jakie warunki musiałabym spełniać? – zapytała.
. – Po pierwsze, będziesz musiała sypiać co noc z szefem – powiedział.
Jenny udała, że się zastanawia.
– Nie widzę większych przeszkód.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
– A po drugie – wyszeptał jej do ucha – będziesz zobowiązana urodzić mu gromadkę dzieci...
– To by też było do załatwienia.
– Jenny – powiedział, przytulił ją do siebie ze śmiechem i pocałował zachłannie. – Sądzę, że 

się nadajesz.

Roześmiała  się  pijana  szczęściem,  odurzona  jego  bliskością.  Tym  razem  liczyła  się  tylko 

powódź słonecznych promieni i miłość, która przepełniała jej serce.