background image

1

background image

SPIS TREŚCI

:

WITOLD GWOŹDŹ

Najmniejsza cząstka mnie........................................................s.4

NATALIA KLIMCZUK

Pierwsze samodzielne zadanie...............................................s.10

ANNA KUSIAK

Hotel samobójców...................................................................s.16

MARTA ŁOBAŻEWICZ

La proditore............................................................................s.22

PAWEŁ MOCEK

Drobna pomoc........................................................................s.29

ADRIAN ''RYAN'' SŁADEK

Przeniewierca.........................................................................s.38

2

background image

Witajcie ponownie!

Z   niekłamaną   przyjemnością   chcielibyśmy   Was   powitać 

w drugim   numerze   wznowionego   Rybnickiego   Amatorskiego 
Przeglądu   Literackiego   ''Drugi   Obieg''!   W   tym   miesiącu 
wychodzimy do Was z numerem o lepszej jakości wydania.

Tym  razem  prezentujemy   się   Wam  z   sześcioma  nowymi 

opowiadaniami, z których każde na swój oryginalny sposób porusza 
motyw   tego   numeru,   którym   jest  Maska.     Style   i   gatunki   są 
zróżnicowane, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Dwa   pośród   tegomiesięcznych   tekstów   napisane   zostały 

przez osoby, które dopiero co dołączyły się do naszej ekipy:  Anię 
Kusiak
 i Pawła Mocka. Niezwykle cieszy nas fakt, że nasze grono 
powiększyło   się   i   liczymy,   że   w   niedługim   czasie   powitamy   na 
łamach ''Drugiego Obiegu'' kolejne osoby.

Zapraszamy   także   wszystkich   do   odwiedzania   naszego 

profilu   na   Facebooku,   który   możecie   znaleźć   pod   adresem: 
www.facebook.com/drugiobieg. Prostym gestem, jakim jest 
kliknięcie   ''lubię   to'',   dacie   nam   sygnał,   że   zwracacie   uwagę   na 
naszą pracę i zmotywujecie nas do kontynuowania projektu.

Na   koniec   chciałbym   przypomnieć,   że   ''Drugi   Obieg'' 

zmienił adres e-mail. Od teraz możecie się z nami kontaktować za 
pomocą następującego adresu: drugiobieg@yahoo.pl

Z pozdrowieniami i życzeniami miłej lektury,

Adrian ''Ryan'' Sładek  i  Witold Gwoźdź  wraz z całą 

ekipą.

3

REDAKCJA:

Justyna Hawryś — Oprawa  graficzna,  jedzenie  mlecznych  kanapek.
Paweł ''Rus'' Połednik — Korekta tekstów,  picie kawy,  umiłowanie średników.
Adrian ''Ryan'' Sładek — Składanie tekstu, wysłuchiwanie  narzekań.
Witold Gwoźdź — Ogarnianie  wszystkiego,  bycie zmierzłym  i  bycie zmierzłym.
Agata Paprotna — Mecenat,  bycie zadowoloną.
Łukasz Paprotny — Mecenat,  posiadanie  dziwnego  poczucia  humoru.

background image

Najmniejsza cząstka mnie

Witold Gwoźdź

5   listopada   2011   roku   ugrupowanie   "Anonymous"   zniszczyło   ogromne 

medium komunikacji znane jako portal społecznościowy "Facebook". Zamieszani w ten 

ostatni w dziejach spisek prochowy ludzie pracujący dla Facebook Inc. dokonywali tego 
dnia   masowych   zniszczeń   w   siedzibie   spółki.   Niszczyli   setki   zabezpieczeń,   usuwali 

kopie zapasowe, wszystkie dane, każdy możliwy istniejący ślad, który znajdował się 
w Dolinie Krzemowej i świecie zwanym internetem. Nikt nie wie, kim byli ci ludzie. 

Pozostali   anonimowi   do   końca   swoich   dni   tak,   jak   każdy   inna   osoba   popierająca 
Anonymous.   Może   nawet  nie   byli   świadomi   tego,   co   zrobili   tamtego   dnia?   Istnieje 

prawdopodobieństwo, że chcieli przyczynić się do ochrony ludzkości i mieli wzniosłe 
idee... albo, że wszystko było ukartowane od początku, a Anonymous był tylko zasłoną 

dymną   dla   tajemniczego   pana   "X".   Chwytem   marketingowym,   mającym   dać 
nieograniczoną władzę owemu nieszczęsnemu panu "X", który ciągnął za sznurki. O ile 

w ogóle istniał. Nie zmienia to jednak konsekwencji tego faktu. Znany ludzkości świat, 
przestał istnieć, przeistoczył się w aberrację samego siebie. Taką lawinę spowodował 

ten jeden, choć nie tak wcale duży w skali dziejów świata, kamień milowy.

*

Zakreśliłem   kolejną   datę   w   kalendarzu.   25.09.2011...   jeszcze   nieco   ponad 

miesiąc i ludzie zauważą, jak zakłamany był świat, w którym żyli.

Moje mieszkanie zarzucone jest tonami pudełek po pizzy i puszek po piwie, 

wygląda okropnie. W zasadzie wszystko w nim się rozpada, pomijając jego centralną, 

jedyną istotną część - komputer. Oto mój oręż, który obrócę przeciw tym, którzy za jego 
pośrednictwem zarabiają niebotyczne sumy, żądzą światem i kontrolują jego populację. 

Kto mieczem wojuje, od miecza zginie - przysłowie jest nadal aktualne. 

Korporacje, rządy, terroryści, firmy, każdy z nich jest winien. A ja - Lewis 

"Haller" Gable pomogę z tym skończyć. Nie tak trudno przeciążyć serwer, który i tak 
jest   oblegany.   Nieważne,   jak   bardzo   starają   się   informatycy   z   bookryja,   jeśli 

wystarczająco dużo osób ich obciąży, to w końcu ich potworek zbijający fortuny na 
sprzedaży danych osobowych padnie. Wtedy inni, znający się na rzeczy wykasują go 

z tego świata.

Jakie   piękne   czasy   nastaną...   każdy   żyjący   na   tej   planecie   człowiek   będzie 

bezpieczny. Nikt nie będzie znał naszych imion, nazwisk, adresów, numerów PESEL 
i IP. Będziemy wolni. Już parę ładnych lat temu policja przyznała, że korzysta z portali 

społecznościowych, do ustalania danych osób "podejrzanych". Taaaaaaaak, wiem jak to 
działa, podejrzanych, czyli niewygodnych! Takich samych podejrzanych mają Chiny, 

Irak, Stany Zjednoczone, Izrael... Będzie to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w historii 
świata. Tak jak ten Polak, który udowodnił, że to Ziemia kręci się wokół Słońca, albo 

jak Darwin. Będą o nas pisać w książkach. Już to widzę, oczyma wyobraźni... "Lewis 
Gable - Człowiek, który powiedział nie.". Staniemy się współczesnymi hipisami, tyle że 

niećpającymi i żyjącymi w normalnych miastach, bez śmiesznych komun.

Wyszedłem   na   balkon   z   pogniecionym   Camelem   Lightem   w   ustach, 

uśmiechając się do ceglanych budynków robotniczej dzielnicy Detroit. Tak, to będzie 

4

background image

coś. Świat z anonimowymi ludźmi, każdy będzie mógł robić, co tylko zechce, nikt nie 
będzie o nikim nic wiedział. 

Anonimowość...

*

Ubrane w regulaminowe czarne płaszcze z kapturami Istoty Ludzkie wtłoczyły 

się   do   sypiącego   się   budynku   sądu,   niegdyś   będącego   teatrem,   który   został 

zdelegalizowany   dawno,   dawno   temu.   Dach   był   połatany   arkuszami   blachy   falistej, 
a ściany podparte stalowymi belkami. Każdy szedł tak, jakby nie interesowała go żadna 

inna Istota Ludzka, nikt nie czuł takiej potrzeby i nie zamierzał zostać przypadkowo 
oskarżonym   o   odbieranie   czyjejś   anonimowości.   Złowieszcze   uśmiechy   na   maskach 

wszczepionych   w   miejsce   twarzy   w   połączeniu   z   czarnym   ubiorem   tworzyły   z  nich 
czarno-białą rzekę torującą sobie drogę przez utworzone właśnie koryto. Była godzina 

9.55, za pięć minut rozpocznie się rozprawa, a przecież nie może być rozprawy sądowej 
bez   oskarżycieli,   obrońców   i   sędziów.   Długi   korytarz   prowadzący   na   wielką   salę 

amfiteatralną   był   pomalowany   okropną   zgniłozieloną   farbą   olejną,   wszędzie   było 
mnóstwo zacieków, a pod nogami walał się gruz. Ludzie powoli zaczęli wlewać się do  

hali   z   półokrągłymi   betonowymi   ławami.   Siadali   dokładnie   na   wymalowanych 
ścierającą się czarną farbą po kolei ponumerowanych miejscach. 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9,  

10... Kiedy tylko usiadła setna osoba, reszta, dla której nie starczyło ponumerowanych 
siedzisk, wyszła. W miejscu gdzie zwyczajowo powinni być aktorzy, kurtyna i scena, 

była wielka klatka spawana z prętów zbrojeniowych. Pośrodku zaś widok niecodzienny. 
Okropne   monstra,   bestie...   a   w   zasadzie   najprawdziwsi   z   ludzi.   Bez   masek,   ubrani 

w jakieś   pozszywane   ze   sobą   kolorowe,   brudne   szmaty   imitujące   coś   na   kształt 
groteskowych sukien, garniturów i koszul. W miejscu twarzy... to znaczy maski jawiła 

się zmasakrowana mieszanina zabliźnionych ran i widocznych mięśni oraz ścięgien. 
Puste podwójne dziury w miejscu nosa, otwory gębowe pozbawione ust z widocznymi 

zębami wystającymi z poranionych dziąseł. Kiedy maska jest zasadniczą twarzą Istoty 
Ludzkiej, pozbycie się jej... to okropny widok.

Ci   ludzie   są   jednymi   z   tych,   których   zawsze   rodzi   się   paru   w   każdym 

pokoleniu. Uznają anonimowość za najgorsze zło, chcą za wszelką cenę się jej pozbyć, 

a kiedy posuną się do ostateczności — usuną maski, wyglądają jak potwory z sennych 
koszmarów. I wyglądają tak samo, są identyczni, zupełnie jak ci mający maski. Jaki to 

smętny komentarz - w pogoni za porzuceniem anonimowości okaleczyć się, będąc już 
okaleczonym   i   stać   się   częścią   anonimowej   grupy,   chcąc   porzucić   wcześniejszą 

anonimowość.   I   to   jest   cena   -   teraz   stoją   pośrodku   zrujnowanej   sali   teatralnej 
przemianowanej na sąd zamknięci w klatce jak zwierzęta. Czekają na osąd setki Istot 

Ludzkich, która zdołała się tu wtłoczyć w pierwszej kolejności.

Wybiła godzina 10.00, wszyscy powstali.

— Oto Istoty Ludzkie oskarżone przez Istoty Ludzkie, nie wiemy o nich nic. 

Niech przemówi oskarżenie.

Chór tak samo brzmiących, zniekształcanych przez maski głosów równo co do 

sekundy wymówił beznamiętnie regułkę. Jaki to chory świat... "Nie wiemy o nich nic, 

niech przemówi oskarżenie...

*

Tak wyglądały sądy w tej parodii rzeczywistości. O 9.45 Istota Ludzka, jak 

zaczęto nazywać zwykłych ludzi, przemocą wprowadzała do klatki kogoś, kto miał być 

5

background image

oskarżony. Piętnaście minut mieli ci, którzy chcieli uczestniczyć w "procesie". Setka 
tych, którzy zdążyli zająć numerowane miejsca, stawała się oskarżycielem, obrońcą, 

sędzią i katem. Nie wiedzieli, jaka była przewina oskarżonych. To wszystko, co wydaje 
nam się logiczne i oczywiste, byłoby zbrodnią - wszak to niewybaczalne złamanie zasad 

anonimowości. Przyszło nam żyć w świecie ruin...

Ruiny reperowane czymkolwiek, co znajdzie się pod ręką, fabryki produkujące 

niedziałające   samochody,   lodówki   i   pralki.   Krzywo   pozszywane   ubrania.   Wszystko 
wygląda,   jakby   po   świecie   przespacerowało   się   tornado   o   sile   EF5   w   skali   Fujity, 

a wszyscy zapomnieli jak go naprawić. Niestety, prawda była bardziej przybijająca - 
nikt nie potrafi naprawić dachu, wyprodukować silnika, zrobić obiadu. Ludzie wpierw 

burzyli się przeciw dyrektywom Ministerstwa Anonimowości, które powstało niczym 
moloch na gruzach starego porządku w roku 2021, zajmując całość miejsca znanego 

niegdyś   jako   Dolina   Krzemowa.   Ale   co   może   zrobić   człowiek   walczący   z   lawiną 
fanatyzmu? Zginąć przysypany albo dać się jej porwać i zostać jej częścią. Ministerstwo 

Anonimowości zdelegalizowało wszelkie przejawy administracji, polityki wewnętrznej 
i wolności osobowej. Każdy musiał być ubrany w obszerny czarny płaszcz zasłaniający  

całą sylwetkę, a twarz miała zacząć zasłaniać maska organizacji Anonymous, w miejsce, 
której   pojawiło   się   Ministerstwo.   Kolejne   represje   były   ukrywane   pod   hasłami 

"zwiększania   anonimowości   populacji   świata",   aż   w   końcu   wszystkie   możliwe   sfery 
życia stały się odbiciami obrazów Salvadora Dalego, który miał bardzo zły, depresyjny 

dzień.

*

1.10.2011... Dzień wyzwolenia świata się zbliża, a ja leżę na skrzypiącej kanapie 

z książką. Tą, której nie miałem w dłoniach już wiele, wiele lat.

Moja miłość do zmieniania świata zaczęła się w 1990 roku, kiedy w wieku 

siedemnastu   lat   pierwszy   raz   zobaczyłem   "Easy   Ridera".   Jak   każdy   młody   szczyl, 

zafascynowałem się tym obrazem wolności totalnej, zabarwionej brakiem zobowiązań 
i doznaniami wywołanymi środkami psychoaktywnymi. To wszystko było takie proste, 

dzikie...   takie   okresy   w   życiu   dzieciaka   są   ważne.   Dał   mi   impuls,   pokazał,   że   nie 
wszystko musi być tak, jak chcą tego koncerny, rząd i wszystkie inne formy nacisku. 

Jeansowa kurtka z wielkim napisem Steppenwolf i książka Hermana Hessa o takimże 
tytule dawały mi prawo do oceniania wszystkiego wokół mnie. Teraz budzi to u mnie 

tylko   sentymentalny   uśmieszek,   ale   tak   zaczynają   się   wielkie   zmiany...   Tak   mi   się 
wydaje.

Nikt   nie   mówił   wtedy   na   mnie   Lewis   czy   Pan   Gable.   Haller   -   oto   jedyne 

istniejące dla mnie imię, którym mogłem być w ten czas nazywany. Określić samego 

siebie outsiderem, to pierwszy krok do uznania, że tylko anonimowość może uratować 
ludzi. Zabawne  ile  lat już minęło, od  kiedy ten pierwszy  krok  zrobiłem.  Z Wilkiem 

Stepowym   w dłoni   wszedłem   do   mojego   aneksu   kuchennego,   nasypałem   kawy 
rozpuszczalnej do obitego kubka i zalałem za zimną już wodą. 

I wtedy przypomniało mi się, że to nie jest radosna lektura. A los człowieka 

żyjącego na uboczu, nigdy nie jest godny pozazdroszczenia.

*

Zostali   oskarżeni   o   terroryzm,   działanie   na   szkodę   Istot   Ludzkich 

i Ministerstwa Anonimowości, podjudzanie do łamania praw anonimowości, nielegalną 
praktykę   chirurgiczną   przy   ściąganiu   masek,   nielegalne   praktyki   krawieckie   oraz 

6

background image

drukarskie.

U   jednego   z   oskarżonych   ludzi   po   zmasakrowanym   policzku  popłynęła   łza 

i upadł na kolana. Sądząc po figurze i krzywo zszytej ze starych zasłon sukienki była 
kobietą. Inni z oskarżonych spojrzeli na nią, ale nikt nie śmiał nic powiedzieć, ani do 

niej się zbliżyć. Morrigan znalazła bunkry w lasach, zniosła do nich ocalałe strzępki 
książek, kserokopiarkę, na której powielali ulotki, nawet maszynę do szycia i materiał. 

Duży   stół,   skalpele,   opatrunki,   leki   przyśpieszające   krzepnięcie   krwi...   Morrigan, 
dowiedziała się jacy powinni być ludzie. I sadziła róże. 

*

Nie   pamiętam,   kiedy   się   urodziłam,   w   jakim   miejscu,   jakiej   jednostce 

administracyjnej. Nie pamiętam, co było za oknem. Wszystko, co mi się przypomina, to 
obojętność. Wszyscy otaczający mnie ludzie byli przerażający. I to nie maska ani czarny 

strój zakrywający figurę, nawet nie syntezator głosu... to ta beznamiętna bierność była 
straszna w tych ludziach. To chyba wspomnienia każdego dziecka, które dorasta w tym 

świecie.   Kiedy   wyrosłam   na   całkowitą   Istotę   Ludzką,   przydzielono   mi   mieszkanie 
i kazano   wychodzić   codziennie   o   8.00,   szukając   wolnych   miejsc   w zakładach   pracy 

i robić to, co robią tam inni. Nie miałam o niczym pojęcia, chciało mi się płakać, ale 
nikt   nie   chciał   mi   pomóc.   Raz,   tylko   raz,   kiedy   z  rozpaczą   prosiłam,   żeby   ktoś   mi 

powiedział, co powinnam robić, jakaś Istota Ludzka odpowiedziała, że nie mam się 
interesować, bo mnie wyciągną do Sądu. I że się przyzwyczaję. Żyłam, tak jak kazał mi 

system,   Ministerstwo   Anonimowości   i   wszyscy   ludzie.   Trwało   to   całe   lata,   aż   nie 
zaczęłam wykradać się w nocy na spacery. Wszystko było w ruinie, a Istoty Ludzkie 

wydawały się toczyć wojnę z naturą, która, kiedy tylko zobaczyła, że my nie dajemy 
rady, zaczęła ekspansję na nasze terytoria. 

Pierwszą   książkę   znalazłam,   idąc   po   lesie,   który   wyrastał   za   osiedlami 

i fabrykami. Głęboko w jego ostępach. Umiałam czytać, ale coś takiego zobaczyłam po 

raz   pierwszy.   Była   to   powielana   na   ksero   książeczka   pod   tytułem   "Celtowie",   nie 
wyglądała na starą, więc ktoś musiał ją zrobić... Ktoś działał wbrew temu wszystkiemu!

Kiedy znalazłam dom pod ziemią, ktoś już tam był. Leżał na starym materacu, 

obok powielacza. Wokół walało się mnóstwo książeczek z nabitymi z przodu słowami 

"Celtowie". Człowiek na materacu był na pierwszy rzut oka straszny. Nie miał maski, 
a zamiast niej jedną wielką ranę. Krzyknęłam ze strachu, kiedy to zobaczyłam, ale on 

nie wstał. Nie żył. Wzięłam zapisane kartki spod jego ręki, w której kurczowo zaciskał 
długopis i uciekłam.

Harry Haller nauczył mnie wszystkiego. Nie wiedziałam, jakie piękne może 

być życie, zanim nie przeczytałam jego notatek. Zostawił je dla mnie, a przynajmniej 

dla kogoś takiego jak ja, kto nie potrafi żyć w świecie anonimowości i bezsensownych 
prac. Kiedy tylko o 18.00 kończył się dzień pracy, szłam do domku pod ziemią. A po 

roku w nim zamieszkałam.

Przeczytałam   wszystko,   co   Harry   zebrał   przez   kilkadziesiąt   lat   życia, 

wchłonęłam   każdą   wskazówkę,   którą   tylko   zostawił...   a   potem,   przez   trzy   dni 
siedziałam ze skalpelem w dłoni. Zanim się odważyłam. Moją maskę zakopałam bardzo 

głęboko w lesie i przykryłam kamieniami. Może jej nienawidziłam, ale zasługiwała na 
coś w rodzaju pochówku.

Istoty   Ludzkie   z   osiedli   mieszkali   w   ruinach   Dublina,   tak   napisał   Harry. 

Dlatego miał taką potrzebę przekazywania innym mitologii dawnych Irlandczyków, jak 

nazywał się nasz naród. Byłam zachwycona Irlandią, jak tamci, którzy zniszczyli to coś, 
nieistotną... witrynę? Facebook. Nie mogłam i dalej nie mogę sobie wyobrazić, jak on 

7

background image

wyglądał   i   jak   ważny   musiał   być   dla   dawnych   Istot   Ludzkich.   Jego   zniszczenie, 
doprowadziło do takich zmian, jakie opisywał Haller. Szkoda, że nigdy go nie zobaczę.

Dawniej, wszyscy mieli różne dane, które zapewniały o ich niepowtarzalności, 

nikt  nie   był  anonimowy.   Nadałam  sobie   imię   Morrigan   -  jak   celtycka  bogini.  Będę 

Krukiem Bitwy, znakiem końca czasów Ministerstwa Anonimowości.

*

Po zniszczeniu Facebooka, anonimowość stała się doktryną, wygodną i dającą 

iluzję bezpieczeństwa. Dla pozostania anonimowym nikt nie posiadał dłużej danych 

osobowych, nie chodzono do szkół, ani do stałych miejsc pracy. Na początku, żyło się  
łatwo,   rano   wchodziło   się   do   zakładu   pracy,   a   wieczorem   wracało   do   domu. 

Zużywaliśmy   zasoby,   które   ludzkość   zdążyła   zgromadzić   przez   dziesiątki   lat.   Teraz 
natomiast wielkimi krokami nadchodzi etap degeneracji. Ludzie zaczynają się kierować 

instynktami, czysto zwierzęcymi popędami. Co z tego, że gdzieś tam za oceanem stoją 
wielkie budynki Ministerstwa Anonimowości? Czy w ogóle, ktoś tam jeszcze pracuje? 

Może   już   wszystko   przykrył   kurz,   a działają   tylko   zautomatyzowane   fabryki, 
produkujące coraz to nowe, nowe  i nowe maski.

Jednak, ciągle się rodzą ludzie tacy jak Harry Haller i Morrigan. Którzy mają 

siłę, odwagę i tą małą iskierkę, gdzieś w głębi ich, żeby powiedzieć "nie".

*

20.10.2011r, kolejna data zakreślona w kalendarzu.  Biorę gorącą czekoladę 

i siadam   przed   monitorem   komputera.   Mam   mnóstwo   materiałów   dotyczących 
przeciążania serwerów i z większością się zapoznałem. Chcę pomóc Annonymous, chcę 

być   ich   częścią.   Teraz   jednak,   po   raz   już   chyba   setny   oglądam   V   for   Vendetta, 
a w zasadzie cały czas przewijam film do sceny, w której Evey czyta list, pozostawiony 

przez Valerie.

Bóg mieszka w kroplach deszczu.

Zawsze to w Valerie widziałem największą bohaterkę tego filmu. Nie w "V", nie w Evey 
ani nie w inspektorze Finchu. Valerie, jest cichym dowodem na to, do czego jest zdolny 

zwykły człowiek, żeby walczyć o wolność. Jest taka jak my... tyle że jej się nie udało.

Wydaje   się   to   takie   dziwne...   że   moje   życie   zakończy   się   w   tak   strasznym 

miejscu. Ale przez trzy lata miałam róże i nie musiałam przepraszać nikogo. Zginę tu. 
Każda cząstka mnie, każda prócz jednej. Jest mała i delikatna, ale to jedyna rzecz na 

świecie, która mi została. Nigdy jej nie zgubię ani nie oddam. Nigdy nie uda im się jej 
nam odebrać. Mam nadzieję, że kimkolwiek jesteś, uciekniesz z tego miejsca, mam 

nadzieję, że świat się zmieni i sprawy będą miały się lepiej. Jednak najbardziej pragnę, 
żebyś zrozumiał co mam na myśli, kiedy mówię, że nawet jeśli cię nie znam, nigdy nie 

spotkam, nie będę się z tobą kochać, płakać ani cię nie pocałuję... Kocham cię. Całym 
moim sercem, kocham Cię.

Valerie. 

To   był   tak   potworny   świat.   Jeszcze   parę   dni   i   zapoczątkujemy   swój,   taki, 

w którym Valerie byłaby wolna.

*

Setka Istot Ludzkich gnieżdżąca się w budynku sądu zdążyła już wypełnić swój 

obowiązek. Swoje żądze, swoją ślepą lojalność wobec śmiesznie idiotycznego prawa. 

8

background image

Nie bronili ich w obliczu popełnienia zbrodni przeciw anonimowości. A kara mogła być 
tylko jedna i w ich rozumieniu najokrutniejsza. Biedny, ślepy świat.

Grupa   buntowników   dowodzona   przez   Istotę   Ludzką,   która   nazwała   się 

Morrigan,   zostanie   deewaporowana,   każdy   z   nich   otrzyma   pełne   dane   osobowe 

i przestanie być anonimowy. A potem zostanie zabity. Co za smutna kolej rzeczy; od 
świata, z którym walczyli, dostali czego pragnęli, tuż przed tym jak pozbawiono ich 

życia.   Morrigan   jednak   stała   z   podniesioną   głową.   Dumna   była   ze   swojego   życia. 
Dziękowała Bogu, że to na nią spłynęło dziedzictwo Harrego Hallera. Szkoda tylko, że  

jej notatki, jej list dla tych kolejnych, którzy nie będą chcieli tego świata, nie został w jej 
sztywnych dłoniach. Leży tam pod ziemią, na stole. A obok rosną róże. 

W dalszym ciągu na końcu jej krótkiego życia pozostała jedna cząstka, której 

ten świat nie zdołał jej odebrać. Jest mała i delikatna, ale to jedyna rzecz na świecie, 

jaka jej została. Wyszła z klatki z podniesioną głową. Odebrała papiery, które nadawały 
jej pełne dane osobowe, zdążyła tylko na nie zerknąć. Valerie Rose, Dublin, 14th street. 

Potem było tylko zimno i ciemno. I otchłań pustki. Upadła martwa na podłogę.

*

Dzisiaj. Sam się sobie dziwię, że nie jestem podniecony do granic możliwości, 

tylko spokojny i opanowany. Jest godzina 9.45. Wstaję powoli zza biurka, do kosza na 

śmieci wyrzucam moją niebieską plakietkę z białym napisem "Lewis Gable; Facebook 
Inc.; Dział zażaleń". W moim kieszonkowym kalendarzyku już przed wyjściem do pracy 

zakreśliłem dzisiejszą datę, 5.11.2011.

W końcu, jestem kompletnie wolny. Odbiorę złu tego świata ostatnią cząstkę, 

nawet tą najmniejszą i delikatną. Żeby upadli najniżej, jak to tylko możliwe, a ludzie 
wspięli się na szczyt. 

9

background image

Pierwsze samodzielne zadanie

Natalia Klimczuk

Przez bramę przejechaliśmy bez problemów. Strażnicy miejscy zasalutowali 

nam nawet i zaproponowali dodatkową eskortę. Wynajęci aktorzy i służba doskonale 
dali   sobie   radę,   odgrywając   rolę   mojej   świty.   Ale   czegóż   innego   można   było   się 

spodziewać po ludziach opłacanych przez moją matkę?

Zaciekawiona   wystawiłam   głowę   z   powozu,   przyglądając   się   miastu.   Takie 

zachowanie   damy   mogło   wielu   gorszyć,   ale   wszystko   było   dokładnie   zaplanowane. 
Osoba z wyższych sfer nie powinna interesować się pospólstwem, ale ja pochodziłam 

z prowincji i mimo wysokiego urodzenia, nie odznaczałam się zbytnią szlachetnością. 
Rola   nieobytej   w świecie   księżnej   z   zapomnianego   przez   świat   zakątka   imperium 

doskonale nadawała się do moich planów. Mogłam swobodnie rozglądać się i pytać, nie 
wzbudzając niczyich podejrzeń.

Powóz   podskakiwał   na   kocich   łbach.   Podczas   całej   podróży   zdążyłam 

przyzwyczaić   się   do   twardej   ławy,   ale   nie   powstrzymywało   mnie   to   od   narzekań. 

Miasto, w porównaniu z innymi, które miałam okazję już odwiedzić, nie zachwycało ani 
pięknem, ani wielkością. Dachy domów były płaskie, ale odległości między budynkami 

duże,   więc   nie   była   to   dobra   droga   ucieczki   w   razie   porażki.   Jednak   same   ulice 
wyglądały obiecująco. Na każdym większym skrzyżowaniu rosły małe klomby kwiatów 

i pojedyncze   drzewa.   Przyjechaliśmy   późnym   popołudniem,   więc   większość   ludzi 
znajdowała   się   już  w  domach,  ale   domyślałam  się,  że   w  ciągu  dnia  jest  tu  gwarno 

i tłoczno. Stragany przylegające do ścian kamienic świadczyły o tym, że w mieście jest 
przyzwolenie na niebyt legalny handel poza targowiskami.

Jak   to   zwykle   bywa   w   takich   miastach,   tuż   przy   murach   znajdowały   się 

obdrapane, brudne kamienice, lecz im bliżej centrum - zamku - tym budynki stawały 

się   większe   i zamożniejsze.   Przy   niektórych   posiadłościach   arystokratów   ze 
zdziwieniem   zauważyłam   strażników.   Herentel   wydawało   się   takim   spokojnym 

hrabstwem, widocznie pozory myliły.

Przejechaliśmy przez kolejną bramę. Otoczyły nas drzewa zamkowego parku. 

Widocznie dawno nikt nie atakował tego miejsca. Wkrótce jednak mogło się to zmienić 
na życzenie samego hrabiego i jego świty.

Mój powóz — o ile to rozklekotane coś można było tak nazwać — zatrzymał się 

i do niewielkiego okienka podjechał szambelan.

— Pani, jesteśmy na miejscu — powiedział, jakbym wcale tego nie zauważyła 

i pognał konia na przód kolumny, by mnie zapowiedzieć.

— Księżna Ilienna Morento, pani Osmenhalu! — zawołał głośno.
Przygładziłam brzydką suknię i szturchnęłam moją dwórkę, która przespała 

praktycznie całą podróż. Parzyłam na nią z dezaprobatą. Jellen gruba i głupia, ale za to 
doskonale   nadawała   się   do   moich   celów.   Skrzywiłam   się   na   myśl   o   tym,   że   sama 

miałam udawać nierozgarniętą arystokratkę z prowincji. Ale tak było trzeba.

Drzwiczki powozu otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Chwyciłam podaną 

dłoń i udając niezdarność, zeszłam po wąskich schodkach i potknęłam się na ostatnim. 
Wywołanie rumieńca na policzkach nie było trudne, robiłam to już wiele razy.

— Witamy,   księżno   —   rzekł   zamkowy   służący   ubrany   w   niebieską   liberię 

z żółtymi wstawkami mającymi imitować złoto.

— Dziękuję, panie — odpowiedziałam, patrząc na niego z zachwytem. Według 

10

background image

wymyślonej   historii   pochodziłam   z   niezbyt   bogatej   prowincji,   gdzie   służba   nie 
wyglądała tak elegancko. Jako nieobyta w świecie arystokratka miałam wszelkie prawo 

się pomylić.

Małe  kłamstewko udało się. Podstarzały mężczyzna  zacisnął usta, a  w jego 

oczach błysnęło rozbawienie.

— Pani, nie jestem nikim ważnym. Ja tu tylko służę i zapowiadam gości.

— Och — znowu udałam zmieszanie. Zerknęłam na moją dwórkę, która z tępą 

miną rozglądała się po otoczeniu. To był dobry pomysł. — Jak tu pięknie! — zawołałam  

z udawanym   zachwytem.   Tak   naprawdę   zamek   trudno   było   nazwać   pięknym. 
Przysadzisty, z małymi oknami i walącymi się murami sprawiał ponure wrażenie. Nie 

umywał   się   nawet   do   zamku   w   sąsiednim   hrabstwie,   a   co   dopiero   do   stolicy.   Dla 
prowincjuszki musiał się jednak wydawać niesamowity.

Weszliśmy po krótkich schodach do zamku. W środku było ciemno, jedynie w 

co trzecim kandelabrze płonęły świece. Jak na zapowiedzianą wizytę, wydawało się, że 

nikt tu nie przejmował się przyjazdem dalekiej krewnej, a przynajmniej nie było widać 
żadnych   przygotowań.   Poprowadzono   nas   wprost   do   sali   audiencyjnej,   nawet   nie 

proponując nam odświeżenia po podróży.

„Prostaki”,   myślałam,   ale   wciąż   rozglądałam   się,   pochłaniając   wzrokiem 

zniszczone gobeliny, jakby były jakimiś arcydziełami.

Przyjęto mnie w przytulnym gabinecie. Było to chyba jedyne miejsce w całym 

zamku, które przedstawiało jakiś poziom. Półki uginały się od grubych ksiąg i zwojów, 
każda  przypisana  do   odpowiedniego   działu.   Zapadłam  się   w   miękki,   ciemnozielony 

dywan. W kominku wesoło trzaskał ogień.

— Witaj, droga kuzynko. Bardzo mi przykro z powodu śmierci ojca — rzekł 

hrabia.   Przyjrzałam   się   mu   uważnie.   Mężczyzna   był   przysadzistym,   starym   już 
człowiekiem; kompletnie siwe włosy i przydługa broda wciąż jednak zachowały gęstość. 

Siedział   za   mocnym,   dębowym   biurkiem,   gruba   książka   leżała   obok   jego 
przedramienia. Wyglądał na miłego, ale pozory często mylą, a ja wiedziałam o nim 

wystarczająco dużo, by uznać jego słowa za dwulicowe.

— Panie, szkoda, że nie było cię przy pochówku — odpowiedziałam cicho. Mój 

„ojciec” był zamkniętym w sobie człowiekiem, który w całym swoim życiu wyjechał ze 
swojego   księstwa  dwa  razy:   na   koronację   nowego   cesarza,  by  potwierdzić  wierność 

imperium   i   kiedy   uznał,   że   potrzebuje   żony.   Oficjalnie   zmarł   ze   starości,   chociaż 
doskonale   wiedziałam,   że   dosypano   mu   do   herbatki   ziołowej   trucizny.   Sama   to 

zrobiłam.

W Osmenhalu została tylko młoda córka, która nigdy nie wyściubiła nosa ze 

swojego domu. I nie miała takiego zamiaru, dzięki czemu mogłam działać swobodnie, 
posługując się jej tożsamością.

— Cóż, zdrowie nie pozwala mi na długie podróże.
— Nie   było   nawet   delegacji   —   powiedziałam   jakby   do   siebie,   z   wyrzutem. 

Hrabia wyprostował się na swoim krześle.

— Ilienno, dobrze wiesz, że twój ojciec stronił od towarzystwa. Zapewne nie 

chciał,   by   na   jego   pogrzebie   pojawiły   się   nagle   tłumy   —   rzekł   stanowczo.   —   Ale 
powiedz, kuzynko, co cię do nas sprowadza?

— Zostałam   sama   w   Osmenhalu,   służba   mnie   nie   słucha   —   zrobiłam 

naburmuszoną minę. — Moja niania powiedziała, że mam tu przyjechać.

— Ale   co   ja   mam   ci,   dziecko,   poradzić?   Nikt   nie   będzie   słuchał   kobiety, 

potrzebujesz   męża   —   udzielił   mi   rady,   której   tak   bardzo   potrzebowałam   do   moich 

celów.

— Ale jak? — zapytałam żałośnie.

11

background image

Odgrywanie roli głupiutkiej księżnej przychodziło łatwo. Robiłam to już od 

najmłodszych lat. Najpierw byłam biedną dziewczynką, żebraczką. W trakcie, gdy ja 

odwracałam czyjąś uwagę, moja matka wykonywała swoje zadania. Przez długi czas to 
były moje jedyne obowiązki, nawet kiedy rodzicielka zaczęła ubierać mnie w piękne, 

bogate suknie godne największych arystokratów. Później pojawiały się inne czynności. 
Czasami coś podrzucałam albo zabierałam. Pierwszy raz kogoś otrułam, gdy miałam 

pięć lat, ale nie miałam pojęcia, co się dzieje. Dopiero  w wieku dziesięciu lat stałam się 
bardziej świadoma zawodu matki i własnych poczynań. Teraz miałam piętnaście lat 

i pierwszy raz czekało mnie samodzielne zadanie.

Kuzyn,   hrabia   Herentelu,   przyjął   mnie   nadspodziewanie   ciepło.   Na   moje 

pytanie westchnął tylko i ze zrezygnowaniem obiecał pomoc. O to właśnie mi chodziło.

Zostaliśmy  zakwaterowani  w  całkiem  przytulnych   pokojach  i  dopiero  teraz 

zadbano  o  nas po  podróży.  W  komnacie   czekała  na mnie  już  balia z  gorącą  wodą. 
Bardzo   dokładnie   przygotowałam   się   do   kolacji.   Księżna   Ilienna   nie   była   obyta 

w modzie, a ojciec zawsze skąpił jej pieniędzy na nowe stroje, więc wszystkie suknie 
były   skromne   i obrzydliwie   nie   na   czasie.   We   włosy   służąca   wpięła   mi   wykonany 

z żelaza   grzebień,   wypolerowany   tak   mocno,   by   choć   trochę   imitował   srebro. 
Wyglądałam żałośnie. Idealnie.

Nie spodziewałam się, że już na kolacji poznam część spiskowców. Tymczasem 

piętnastu   mężczyzn   siedziało   przy   jednym   długim   stole,   rozmawiając   cicho 

z gospodarzem. Gdy tylko zauważyli mnie i moją dworkę, zamilkli znacząco.

— Czy odpowiadają ci pokoje, droga kuzynko? — zapytał hrabia.

— Tak, panie. Są wspaniałe — odparłam uprzejmie. — Jeszcze raz dziękuję za 

gościnę.

— Pozwól, że przedstawię ci pozostałych gości. — Hrabia wstał i zapoznał mnie 

z resztą towarzystwa.

Zdawałoby   się,   że   Orles   Lerelen,   hrabia   Herentelu   jest   przywódcą   spisku, 

ponieważ to on sprowadził na swój zamek ludzi. Jednak hrabiów było tu jeszcze dwóch 

i   to   najbardziej   niepozorny   z   nich,   sąsiadujący   hrabia   górzystych   terenów   Serdes 
wydawał   mi   się   podejrzany.   Zawsze   trudno   było   mi   określić   powody,   dla   których 

wyznaczałam   kogoś   na   podejrzanego.   Wrodzony   instynkt,   pewna   intuicja 
podpowiadały mi właściwą osobę. Właśnie dzięki temu zwróciłam uwagę na Astersa 

Cuferla i domyślałam się, że pozostali zebrani na uczcie to tylko płotki.

— A   to,   mości   panowie,   moja   kuzynka   —   księżna   Ilienna   Morento,   pani 

Osmenhalu.

Jellen zagapiła się i dopiero po chwili powtórzyła moje dygnięcie. Kątem oka 

obserwowałam towarzystwo. Kilku mężczyzn zerknęło na hrabiego Orlesa z niemym 
pytaniem.   Ten   nieznacznie   pokręcił   głową.   Teraz   już   byłam   pewna,   że   mam   do 

czynienia z ludźmi, którzy chcą coś ukryć.

— Osmenhal?

— Książę Wester Morento zmarł jakiś czas temu i zostawił córkę — tu wskazał 

na mnie — bez żadnego zabezpieczenia. Nie zadbał nawet o jej zamążpójście. Księżna 

Ilienna poprosiła mnie o pomoc.

— Taka   piękna   kobieta   i   nie   ma   żadnych   adoratorów?   —   zapytał   hrabia 

Roderic   Zemander.   Spuściłam   skromnie   wzrok   i   znów   wywołałam   na   policzki 
rumieniec.

Kolacja trwała w najlepsze. Początkowo strawę jedliśmy w milczeniu. Miałam 

czas rozejrzeć się po jadalni. Wnętrze było surowe, bez większych ozdób. Zimą musiało 

tu być nie do wytrzymania, ponieważ dwa kominki zapewne nie były w stanie ogrzać tej 
dużej komnaty. Ze swojego miejsca przy długim stole widziałam stojące przy ścianach 

12

background image

ławy.   Za   moimi  plecami  znajdowały   się   małe   okna,   które   w   ciągu  dnia   wpuszczały 
niewielką   ilość   światła,   teraz   straszyły   czarną   pustką.   W   tyle,   naprzeciw   głównego 

wejścia,   znajdowało   się   podwyższenie   z   szerokim,   rzeźbionym   krzesłem, 
wykorzystywane przy różnych świętach, posiedzeniach, a także podczas wysłuchiwania 

poddanych.

Z każdym kolejnym kielichem wina robiło się głośniej i weselej. Udawałam, że 

alkohol coraz bardziej uderza mi do głowy, chociaż tak naprawdę byłam całkowicie 
trzeźwa.   Dokładnie   przysłuchiwałam   się   rozmowom,   ale   uczestnicy   biesiady,   nawet 

podpici, nie zdradzali swoich sekretów.

W   pewnym   momencie   hrabia   Roderic   wyciągnął   spod   ciemnofioletowego 

wamsu flet i zaczął wygrywać na nim skoczne melodie. W komnacie były tylko dwie 
kobiety - ja i Jellen, ale kiedy pojawiły się służące, aby dolać wina, również i one zostały 

zaciągnięte do tańca.

Kiedy   nad   ranem   padłam   na   krzesło,   byłam   wykończona,   ale   szczęśliwa. 

Zadziwiająco dobrze bawiłam się w tym towarzystwie.

— Postanowiłem!   —   krzyknął   na   zakończenie   czerwony   na   twarzy   hrabia 

Orles. — Znajdziemy ci męża. Zorganizujemy bal!

***

Słowa   wypowiedziane   po   pijaku   nie   zostały   zapomniane.   Rozesłano 

zaproszenia, przysłano krawcową, która miała mi uszyć najmodniejsze suknie. Znalazł 

się nawet nauczyciel tańcu, śpiewu i manier, mimo że Orles nie miał córki. Na balu 
miałam znaleźć sobie męża, ale wcale nie miałam zamiaru szukać partnera na całe 

życie. Musiałam jednak grać.

Nie potrzebowałam balu, właściwie już znalazłam odpowiedniego kandydata. 

Nekoled   Derenmulsi   należał   do   ścisłej   grupy   spiskowców   i   miał   bardzo   poufałe 
stosunki ze  swoim  zwierzchnikiem hrabią  Serdes.  Miałam  nawet podejrzenia, że są 

w niedozwolonym związku. Dzięki temu miałam jakiś punkt zaczepienia. Nekoled od 
początku zdawał się mi być zniewieściałym tchórzem, który zrobiłby wszystko, by jego 

tajemnica nie została wydana. Miałam nadzieję, że strach przed ujawnieniem będzie 
silniejszy niż wstręt do kobiet.

Do czasu balu pozostawałam w zamku w miłym towarzystwie. Przykleiłam się 

do Nekoleda, udając  nabożny  zachwyt i  zauroczenie. Mimo  wszystko polubiłam  go. 

Zawsze   z   taką   pasją   opowiadał   o   książkach!   Często   godzinami   przesiadywaliśmy 
w bibliotece, wertując stare księgi. W tym czasie nie zapomniałam o moim zadaniu. Do 

poznanych   pierwszego   dnia   dołączyło   jeszcze   dwóch   książąt.   Obserwowałam 
wszystkich bardzo uważnie, domagałam się raportów od służby z kuchennych plotek. 

Podsłuchiwałam   rozmowy,   wkradałam   się   do   komnat   gości   i   nie   znalazłam   nic. 
Zupełnie nic odnośnie spisku.

— Dlaczego twój zwierzchnik wciąż jest w Herentelu? Nie powinien zarządzać 

swoim   hrabstwem?   —   zapytałam   niewinnie   Nekoleda.   Skoro   nie   umiałam   uzyskać 

informacji w zwyczajny sposób, musiałam dowiedzieć się wszystkiego od ludzi.

— W Serdes został jego syn, który szykuje się do przejęcia władzy. Doskonale 

daje sobie radę, więc nie ma potrzeby, by Asters wracał.

— Ale po co wszyscy tu są?

— Mamy do omówienia bardzo ważne sprawy.
I tyle się dowiedziałam. Nekoled jednak zaczynał mi ufać i wkrótce wyjawił mi 

więcej szczegółów. Możni zbierali się w Herentelu, by utworzyć front oporu. To już 
wiedziałam. Spisek.

13

background image

Ale front oporu przeciw czemu?
— Reformy   —   wyjawił   w   końcu   mój   „ukochany”.   —   W   Osmenhalu   jest 

zarządca, który zajmuje się twoimi włościami. Nie masz pojęcia jak to wszystko działa.

— Nie   rozumiem   —   odpowiedziałam   naiwnie,   wpatrując   się   w   Nekoleda 

z głupim wyrazem twarzy. Szukałam wszelkich oznak kłamstwa.

— Zbyt wielu nadużywa swojej władzy, Ilienno. Samowolne, wysokie podatki. 

Przywłaszczenia. Nawet niewolnictwo! Książęta są bezkarni, chroni ich prawo. Cesarz 
nie   zdaje   sobie   sprawy,   że   imperium   przestanie   za   chwilę   istnieć,   ponieważ   co 

zuchwalsi będą chcieli uzyskać całkowitą wolność — mówił zapalczywie.

Czy to mogła być prawda? Miałam zabić przywódcę tylko z powodu... reform? 

I to wcale nie złych reform.

Prawa, które chciano wprowadzić, miały ograniczyć swobodę książąt, by nie 

wyzyskiwali swoich poddanych. Dzięki nim hrabia miał większe możliwości, mógł karać 
książąt,   w   wyjątkowych   nawet   degradować   ich.   Nie   było   jednak   tak,   że   absolutna 

władza   przesuwała   się   jedynie   na   większy  teren.  Hrabstwo   także   ograniczało   swoje 
wpływy na rzecz najwyższej władzy - Rady Imperialnej z cesarzem na czele.

Nie widziałam w tym żadnego zła. Może matka się pomyliła?

***

— Dostarcz   Sirieli   tę   wiadomość   —   powiedziałam   służącej,   która   była 

łączniczką między mną, a matką. Siriela dała mi bardzo dużo swobody w wykonaniu 

tego zadania, ale nie zostawiła mnie całkiem samodzielnej. Pośród mojej służby byli jej 
ludzie, którym raportowałam o moich poczynaniach.

List napisałam już kilka dni wcześniej, ale zwlekałam, chcąc utwierdzić się 

w moich   przekonaniach.   Wypytywałam   mojego   „kuzyna”  i   Nekoleda   na   tyle,   na   ile 

mogłam sobie pozwolić. Przekonałam ich, że też chcę uczestniczyć w tym projekcie. 
Jeśli spotykali się bez mojej wiedzy, podsłuchiwałam. Nie znalazłam nic podejrzanego. 

Tylko reformy.

„Nie widzę w tych ludziach żadnej winy. Ich pomysły nie służą rozpadowi  

imperium. Wręcz przeciwnie. Kontynuowanie misji jest bezcelowe.”

Szyfr,   który   stworzyłyśmy   do   przesyłania   sobie   wiadomości,   był  trudny   do 

złamania,   ale   i   tak   skonstruowałam   notatkę   w   taki   sposób,   by   nikt   postronny   nie 
zorientował   się,   o   co   chodzi.   Siriela   bardzo   dbała   o   to,   by   nikt   nie   dowiedział   się 

o naszym pokrewieństwie; wciąż uznawała mnie za słaby punkt, mimo że przeszłam 
gruntowne szkolenie. W swoich wiadomościach nigdy nie zwracała się do mnie poufale, 

obawiając się, że ktoś mógłby wykorzystać nasze bliskie stosunki.

„Zadanie nadal jest aktualne. Rób, co do ciebie należy”.

***

Kim jestem? Jakie mam prawo decydować o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć?
Kiedyś   myślałam,   że   moje   życie   jest   z   góry   przesądzone,   zaplanowane   do 

ostatniej minuty. Zdawało mi się, że wszystko już wiem i nic mnie już nie zaskoczy. 
Teraz? Nawet nie wiem, czy to, co robię i robiłam przez całe moje życie, jest słuszne.

Wystarczyło   jedno   zlecenie,   pierwsze   tak   poważne   zadanie,   by   zachwiać 

wszystkimi moimi poglądami.

14

background image

Zawsze znajdowałam się gdzieś z boku. Obserwowałam ludzi, ucząc się ich 

zachować  i  przyzwyczajeń.  Dzięki  temu z  łatwością znajdywałam  sposoby,  żeby  coś 

ukraść,   podrzucić   czy   nawet   zabić.   Ludzie   tylko   wydają   się   skomplikowani,   tak 
naprawdę bardzo łatwo przewidzieć ich ruchy; uważają się za coś więcej niż zwierzęta, 

chociaż rządzą nimi takie same instynkty.

Brzmi,   to   jakbym   sama   nie   uważała   się   za   człowieka.   Nieprawda.   Jestem 

człowiekiem, nie znam ojca, urodziła mnie i wychowała piękna kobieta - Siriela. Ale... 
Zawsze   powtarzano   mi,   że   jestem   kimś   więcej,   że   mam   w   rękach   boską   potęgę 

panowania nad życiem i śmiercią. Obserwowałam rówieśników — biegające bez celu 
dzieci — z pogardą. Ja miałam ważniejsze zadania.

— Kup dwie rzodkwie — prosiła moja matka.
— Idź, zrób smutną minkę i powiedz tej pani, że się zgubiłaś — mówiła innym 

razem.

Ufałam jej bezgranicznie, wierzyłam w każde słowo. Byłam pewna, że zawsze 

ma rację i postępuje słusznie. W moich oczach - oczach dziecka - była „biała”. A czym  
się okazała? To zlecenie uświadomiło mi, że nie wszystko jest takie jednoznaczne. Może 

i   moja   matka   przyjmowała   zadania,   które   służyły   dobru   imperium,   ale   nie 
powstrzymało jej także przed wykonywaniem zleceń zupełnie odwrotnych. Sireili nie 

obchodziły wartości i to, co słuszne; robiła to, za co dostawała większe wynagrodzenie.

***

Ciało martwej Ilienny, czy kimkolwiek była, leżało zmasakrowane w kałuży 

krwi. Parszywa skrytobójczyni!

Prawdziwa Ilenna Morento wciąż przebywała w Osmenhalu i nie zamierzała 

się stamtąd ruszać. Dostarczone informacje wskazywały, że młoda księżna ustanowiła 

stanowcze rządy i nie chciała oddawać władzy mężczyźnie. Dochodzenie i obserwacja 
kobiety,   dla   której   zorganizowano   bal,   potwierdziły   przypuszczenia.   Ostatecznie 

przeszukano   bagaże,   a   w   nich   znaleziono   trucizny   i   bronie,   które   nie   przystoiły 
skromnej damie.

— Chciała nas zabić, nie można tego ciągnąć.
Postanowiono.

Gdy   tylko   skrytobójczyni   weszła   do   swojej   komnaty,   zwiedziony   Nekoled 

rzucił się na nią, nie czekając na wytłumaczenia. Kobieta uchyliła się, ale zbyt późno. 

Pozostali spiskowcy dołączyli do mężczyzny porwani nagłą wściekłością.

Nikt nie zauważył, że z dłoni już martwej kobiety wypadł niewielki skrawek 

papieru zapełniony dziwnym pismem.

„Odmawiam wykonania zadania. Grupa składa się z wielu indywidualności  

i zabicie przywódcy nic nie da. Będą istnieć nadal. Musiałabym zabić ich wszystkich,  

a to wzbudziłoby podejrzenia. Poza tym nie zrobili nic złego. Odchodzę, nie chcę tak  
dalej żyć”.

15

background image

Hotel samobójców

Anna Kusiak

Świat  to  ogromna  plansza,  na  której  toczy  się  gra  potocznie  nazwana 

życiem.  Tylko  od  ciebie  zależy,  czy  ją  wygrasz,  czy  przegrasz.  Dlatego  słowa: 
przyjaźń,  lojalność,  współczucie  wykreśl  ze  swojego  słownika.  Na  nic  ci  się  nie 

przydadzą, będą tylko przeszkadzać. Nie pozwól im stać się twoją słabością, bo ktoś 
ją wykorzysta. Pamiętaj, raz się zawahasz i nie wrócisz na swoją dawną pozycję… 
— 

Słowa ojca, wypowiedziane dawno temu w jego gabinecie, wciąż tkwiły w mojej głowie. 
Przejąłem  jego  filozofię  i słuchałem  uważnie  wskazówek,  skutecznie  wplatając  je 

w życie. Okazały  się nieocenione  i pozwoliły  szybko  dotrzeć na  szczyt  we  wpływowym 
towarzystwie.   Nauczyły  mnie  zawierać  korzystne  znajomości,  dobierać  odpowiednią 

maskę  do  danej  chwili.  Uśmiech  na  każdą  okazję,  wyuczone  gesty…  Potrafiłem 
dostosować się do każdej sytuacji. Zagwarantowało to sukces i wygodne życie.

Nie wiem kiedy, ale nagle coś zaczęło się psuć. Nie na zewnątrz, tam wszystko 

działało,   jak  działać  powinno.  Wszyscy  wiedzieli  mnie  tak,   jak   chciałem   być 

postrzegany.   Pozornie  życie toczyło  się bez  zmian, lecz wewnątrz  czułem, jakbym się 
rozpadał.  Iluzja,  którą karmiłem  otoczenie,  pochłonęła  samego  mnie.  Zapomniałem 

zupełnie, kim tak naprawdę jestem i czy właściwie istnieje jakiś prawdziwy ja.  Dziwny 
niepokój  i  chaos  wdarły  się  do  mojej  głowy,  wywołując  w  niej  totalny  zamęt. Świat 

zaczął mnie przytłaczać, pragnąłem odnaleźć drogę ucieczki, ale wciąż w nim trwałem. 
Spokój odnajdywałem, jedynie siadając na tej ławce. Z daleka od tego wszystkiego. To 

tu zastanawiałem się, jak odejść z tej gry…

To  wydarzyło  się  pewnego  deszczowego  dnia.  Skuszony  nagłym  impulsem, 

zrobiłem  jeden  krok  za  dużo,  jak  ciekawskie  dziecko  wkładające  dłoń  do  ognia,  by 
sprawdzić, czy naprawdę się poparzy. Zrobiłem to. I tak oto na torach leżało ciało. Moje 

ciało.  Z  rozciągniętymi  na  boki  ramionami,  niezdolne  do  jakiegokolwiek  ruchu.  Mój 
umysł  spowijała  ciemność,  a  do  uszu  nie  trafiał   żaden  dźwięk.  Deszcz  już  dawno 

przestał  padać,  a może  wciąż  padał,  ale  ja  tego  nie  czułem?  Nie  miałem  pojęcia.  Czy 
naprawdę umarłem? A jeśli tak, to czy spędzę tu wieczność?

~*~

Niespodziewanie  do  moich  uszu  wdarły  się  jakieś  odgłosy.  Z  początku  nie 

potrafiłem  ich  określić, ale  po  chwili  rozpoznałem, że  to  stukot  kół na  torach. Gdzieś 
zniknęła  ciemność, a  oczy  coraz  bardziej  drażniło  jaskrawe  światło,  aż w  końcu  lekko 

uchyliłem  powieki.  Leżałem  na  siedzeniu  w  przedziale  w  pociągu,  który  kierował  się 
w nieznane mi miejsce. Kiedy powoli docierało do mnie to, co ostatnio się wydarzyło, 

usłyszałem nieznajomy głos.

— O, obudził się, szefie — przy drzwiach stała dziewczyna. Jej twarz zasłaniała 

biała maska, której usta wykrzywione były w uśmiechu. Zaskoczony poderwałem się do 
pozycji siedzącej. Przecież popełniłem samobójstwo, a siedziałem tu cały i zdrów! Lecz 

to był dopiero początek dziwactw. 

— To chyba dobrze — stwierdził obojętnie mężczyzna, który zajmował miejsce 

naprzeciwko mnie. Ubrany w nietuzinkowy, jaskrawożółty garnitur sprawiał wrażenie 
postaci nie z tego świata. Pochłonięty był rozwiązywaniem krzyżówki.

— Kim… 

16

background image

— Żałobna tkanina na trzy litery? — wszedł mi w słowo.
— Kir — odparłem odruchowo.

Mężczyzna  przeczesał  ręką  długie,  przeplatane  siwymi  pasmami  czarne  włosy. 
Zastanowił się chwilę, a potem wpisał słowo w kratki.

— Szefie… — niecierpliwiła się jego podwładna.

Ten jednak przyłożył palce do ust, dając jej znak, by milczała i mu nie przeszkadzała. 

Byłem pewny, że pod maską twarz dziewczyny wykrzywiła irytacja, ale, tak jak chciał jej 
szef,  nie  odezwała  się  ani  słowem.  Ja  również,  choć  na  język  cisnęło  mi  się  tysiące 

pytań.
W końcu odłożył długopis, ale ciągle wpatrywał się w krzyżówkę, jakby się nad czymś 

usilnie zastanawiał.

— Życie  jest  wielkim  rozczarowaniem  —  przeczytał  powoli  aforyzm,  który 

powstał z ponumerowanych kratek. — Też tak myślisz, co? — odwrócił się gwałtownie 
w  moją  stronę.  Na  jego  twarzy  pojawił  się  szeroki  uśmiech,  a  w  błękitnych  oczach 

zamigotały psotliwe iskierki. — Zresztą, nieważne — machnął zniecierpliwiony ręką, nie 
czekając na moją odpowiedź. — W końcu trafiłeś do nas, nie?

Odrzucił na bok krzyżówkę i ziewnął. Podkurczył nogi i usiadł po turecku. Zauważyłem, 
że ma bose stopy, a jego buty wciśnięte są pod siedzenie. 

— Kim wy właściwie jesteście? — spytałem w końcu, odruchowo przyciskając 

się bardziej do okna.

— Twoimi  wybawicielami,  rzecz  jasna  — stwierdził zdziwiony  moim  brakiem 

wiedzy.  Dziewczyna  przy  drzwiach  coraz  bardziej  się  niecierpliwiła,  co  dało  się 

zauważyć po tym, że nerwowo przestępowała z nogi na nogę. — Od tej chwili nie musisz 
już niczym się przejmować, zaopiekujemy się tobą — mówił dalej — z nami nie zginiesz 

— nagle zaczął chichotać jak opętany. — Choć właściwie, już zginąłeś. 
Zamrugałem zdziwiony. Jak mogłem umrzeć, skoro siedziałem w przedziale w pociągu 

i jechałem  w  nieznane  mi  miejsce,  gawędząc  z  zupełnie  mi  obcymi  ludźmi?  Czyżbym 
był w śpiączce, a wszystko to działo się tylko w mojej głowie? Odruchowo spojrzałem 

na moje dłonie, aby sprawdzić, czy nie dzieje się z nimi coś, co świadczyłoby, że jestem 
trupem. Mężczyzna zaśmiał się ponownie. Uważnie obserwował moje ruchy.

— Wszyscy  reagujecie  tak  samo  —  rzekł  rozbawiony. —  Wpierw  rzucasz  się 

pod pociąg, a potem dziwisz się, że jesteś martwy? 

Jednak to co mówił, nie mogło być prawdą. Nie mogłem być martwy. Gdyby tak było, 
leżałbym teraz na torach, a moje zwłoki oddawałyby się procesowi rozkładu. Wstałem 

pewny swoich racji.

— To  jakieś  głupie  żarty  —  uznałem  chłodnym  tonem.  Skierowałem  się 

w stronę  drzwi  z  zamiarem  opuszczenia  przedziału.  Dziewczyna  w  masce  nawet  nie 
drgnęła.

— Więc to nie ty rzuciłeś się pod pociąg? — zapytał cicho mężczyzna w żółtym 

garniturze.

Odwróciłem się do niego. Na jego twarzy błąkało się udawane zaskoczenie.

— Ja…

Uśmiechnął się ironicznie, widząc moje wahanie. Nie mogłem zaprzeczyć jego słowom. 
Co  nie  znaczyło,   że  rozumiałem  i  akceptowałem  obecną  sytuację.  Nim  znalazłem 

odpowiedź, machnął znów  niecierpliwie  ręką.  Owszem, próbowałem  się zabić, ale  nie 
mogło mi się przecież udać. Ktoś najwyraźniej próbował namieszać mi w głowie.

— Nieważne,  nie  musisz  już  o  tym  myśleć —  oznajmił łaskawym  tonem. — 

Pomożemy odnaleźć ci radość.

— Kim wy, do diabła, jesteście? — warknąłem. — Gdzie jedzie ten pociąg? 
— Och, przepraszam za mój brak manier — ukłonił się szarmancko i podał mi 

17

background image

wizytówkę. — Claude Fielding, do pańskich usług. A to moja podopieczna…
Zmarszczył  czoło  i  zaczął  usilnie  wpatrywać się  w  dziewczynę.  Wyglądało  na  to,  że 

zapomniał jej imienia. Nie zwracając na nich uwagi, zerknąłem na wizytówkę. Pozornie 
niczym się nie różniła od innych. Wypisane było na niej imię i nazwisko, adres, numer 

telefonu,  czyli  nic  nadzwyczajnego,   lecz  moją  uwagę  przykuły  dwa  słowa  zapisane 
pozłacaną,  ozdobną  czcionką:  Hotel  samobójców.   Przeczytałem  je  jeszcze  kilka  razy, 

aż  uznałem, że  moje  oczy  nie  mogą  się  mylić.  Podniosłem  wzrok  na  pana  Fieldinga, 
który  z kolei  wskazał   na   dziewczynę,   tym   samym   zaznaczając,   że   to   ona   będzie 

kontynuować.

— Adam  Smith,  lat  trzydzieści  cztery,  samobójstwo.  Wszelkie  szczegóły  na 

temat  zdarzenia  zapisane  poniżej  —  przeczytała  rzeczowo  z  jakiegoś  dokumentu.  Po 
czym uniosła na mnie spojrzenie i dodała łagodniej — nikt na początku nie wierzy…

Mężczyzna znów zachichotał.

~*~

To  był  naprawdę  piękny  budynek  zewsząd  otoczony  bujnymi  ogrodami. 

Nieskazitelnie  biała,  stara  rezydencja  otulona  zielonym  płaszczem  z  bluszczu.  Miała 

w sobie coś, co mnie uspakajało i, mimo mojego wewnętrznego oporu, przyciągało do 
siebie. Było tak może dlatego, że znajdowała się na zupełnym odludziu, więc wątpiłem 

w  to, że  ktokolwiek  mógłby  tu  trafić sam.  Oto  miejsce,  do  którego  drogę  znają  tylko 
nieliczni.  A może  to  za  sprawą  wszechobecnej  ciszy,  która  była  miłą  odmianą  po 

chaosie, jaki mnie otaczał na co dzień. W tamtej chwili po raz pierwszy przyszło mi do 
głowy, że to wcale nie taki zły pomysł, żeby tu zamieszkać.

Parę kroków  przede  mną  szedł na  boso  pan  Fielding.  Buty,  które  po  wyjściu 

z pociągu trzymał w ręce, zgubił gdzieś po drodze. Szliśmy tak w milczeniu po ścieżce 

wysypanej  szarymi  kamykami,  która  wiła  się  jak  wąż  i  kończyła  przed  głównym 
wejściem do hotelu.

— Pięknie tu, prawda? — zagadał w końcu pan Fielding. — To twój nowy dom.
— Mam inne zdanie na ten temat — odparłem oschle i odwróciłem twarz, by 

przypadkiem  nie  dojrzał na  mojej  twarzy  zachwytu,  jaki  wywołał widok  tego  miejsca. 
Wtedy zauważyłem kobietę. Huśtała się na huśtawce odwrócona do nas tyłem.

— Katharine Devine, wypiła truciznę po tym jak, jej narzeczony porzucił ją dla 

innej w dniu ślubu — westchnął teatralnie. — Wyjątkowo smutna historia, prawda?

— Nie sądzę — uciąłem krótko i schowałem ręce do kieszeni.
— Och,  jaki  nieczuły  —  oburzył  się  pan  Fielding.   —  To  przecież  klasyczna 

opowieść miłosna.

— Raczej  klasyczna  głupota  —  odparłem  złośliwie  —   bo  co  niby  na  tym 

zyskała? Facet rzucił ją dla innej, więc pewnie miał gdzieś jej uczucia; myślisz, że jakoś 
szczególnie  przejął  się  jej  śmiercią?  W  tej  rozgrywce  przegrała  dwa  razy.  Straciła 

i miłość, i życie. O ile to pierwsze może zdobyć na nowo, to drugie przegrała z kretesem. 

— I  mówi  to  ktoś,  kto  przed  paroma  godzinami  sam,  z  własnej  woli,  kopnął 

w kalendarz — wymamrotał pod nosem pan Fielding, myśląc pewnie, że nic nie słyszę. 
Kiedy  odwróciłem  się  znów  w  jego  stronę,  na  jego  twarzy  promieniał  serdeczny 

uśmiech. — Piękne miejsce, prawda? — powiedział serdecznym tonem.
Zanim weszliśmy do hotelu, jeszcze raz zerknąłem na kobietę. Tym razem wyczuła, że 

ktoś  się  jej  przygląda,  bo  odwróciła  się  w  naszą  stronę.  Na  twarzy  miała  taką  samą 
maskę, jaką nosiła podopieczna pana Fieldinga.

Potem zostałem oprowadzony po hotelu, który wewnątrz był równie piękny co 

z zewnątrz. Poznałem również jego mieszkańców - samobójców, którzy odebrali sobie 

18

background image

życie z różnych  powodów.  Wszyscy  wydawali  się  zadowolonymi  z  przebywania  tutaj. 
Choć niewiele mówili, wyglądali na uspokojonych. W końcu pan Fielding zaprowadził 

mnie  do  mojego  pokoju.  Mojego  pokoju,  powtórzyłem  w  myślach.  Nawet  nie  wiem, 
w którym momencie uznałem, że zamieszkanie tutaj będzie najlepszym rozwiązaniem. 

Z dala  od  starego  życia  mógłbym  w  końcu  osiągnąć  spokój.  Tak  mówił  dyrektor,  a  ja 
zaczynałem mu wierzyć. Mój opór malał, pokusa stawała się silniejsza.

— Odpocznij  teraz.  Za  kilka  dni  spotkamy  się  w  gabinecie,  gdzie  podpiszesz 

odpowiednie dokumenty. 

~*~

Kiedy  tydzień  później  kierowałem  się  do  gabinetu  pana  Fieldinga,  byłem 

pewny, że moja decyzja jest słuszna. Te dni pozwoliły mi przeanalizować wszystko, całe 
swoje  dotychczasowe  życie.  Wciąż  nie  wiedziałem,  czy  mogę  uwierzyć,  czy  nie,  ale 

w rzeczywistości nic nie traciłem. To była moja ostatnia szansa…

Gabinet  znajdował  się  na  końcu  korytarza  we  wschodnim  skrzydle,  tak 

poinformował mnie jeden z pensjonariuszy tego hotelu, którego spotkałem, wychodząc 
z  pokoju.  Jak  wszyscy  tutaj,  nosił  maskę.  Nie  różniła  się  ona  od  innych:  biała 

z ułożonymi  w  uśmiechu  ustami,  lecz  od  mężczyzny  bił  dziwny  smutek.  Nie 
opowiedział mi jednak swojej historii. Rozstaliśmy się w milczeniu na dole, gdzie stała 

już podopieczna pana Fieldinga.

— Dyrektor czeka.

Po  drodze  zdradziła, że  pan  James  popełnił samobójstwo  po  tym,  jak  jego  syn  zginął 
w wypadku. To musiało być wyjątkowo frustrujące uczucie, zabić się z powodu czyjejś 

śmierci i odebrać sobie tym samym szansę na spotkanie tej osoby po drugiej stronie…

Wszedłem za dziewczyną do gabinetu. Pomieszczenie było równie eleganckie 

jak  reszta  domu. Ciemnozielone  zasłony  falowały  lekko  na  wietrze, który  wdzierał się 
do środka przez otwarte okno. Przy ścianach stały biblioteczki wypełnione książkami, 

a niedaleko drzwi stolik z szachami i dwa krzesła. Sądząc po układzie figur na planszy, 
gra toczyła się nadal.

— Proszę, usiądź.
Pan  Fielding  zajmował  miejsce  za  dużym,  mocnym,  dębowym  biurkiem,  na 

którym panował chaos. Byle jak ułożona sterta papierów sprawiała wrażenie wyjątkowo 
chwiejnej, jakby miała za chwilę się rozsypać. Dwa brudne kubki i inne zbędne rzeczy, 

które  nie  poprawiały  widoku.  Wzruszyłem  tylko  ramionami  i,  jak  prosił, usiadłem  na 
krześle  naprzeciw  niego.  Zaczął  czegoś  usilnie  szukać  w  szufladzie,   a  po  chwili 

wyciągnął  z  niej  jakieś  pismo  i  położył  je  przede  mną, dodając zaraz do  niego  nową, 
białą maskę. Miałem za chwilę stać się pełnoprawnym mieszkańcem tego miejsca. 

— Podpisz  w  tym  miejscu  —   wskazał  palcem  i  podał  mi  pióro  — 

a zagwarantujemy, że znikną twoje problemy.

Słowa  te  powinny  mnie  skusić,  ale  nagle  przed  oczami  stanęły  mi  sylwetki 

pana Jamesa i niedoszłej panny młodej. Zawahałem się. Skąd mogłem mieć pewność, 

że  wszystko  się  ułoży?  Niespodziewanie,  po  raz  pierwszy  poczułem  żal…  Pióro 
wyślizgnęło  mi  z  ręki  i  poturlało  po  kartce.  Z  tamtej  chwili  pamiętam  dwie  rzeczy: 

zaskoczenie  na  twarzy  pana  Fielding  i  maskę,  która  niespodziewanie  pękła  na  dwie 
części. Potem wszystko pochłonęła ciemność. 

~*~

Do moich nozdrzy wdarł się nieprzyjemny zapach lekarstw, wybudzając mnie 

19

background image

z głębokiego  snu.  Nie  otwierałem  jednak  oczu,  słysząc,   że  ktoś  krząta  się  po  sali. 
Prawdopodobnie któraś z pielęgniarek przyszła sprawdzić, jak się czuję i upewnić się, 

czy  aby  na  pewno  nie  wyskoczyłem  przez  okno.  Wieść,   że  jestem  niedoszłym 
samobójcą,  szybko  się  rozeszła,   ale  ja  nie  miałem  ochoty  z  kimkolwiek  o  tym 

rozmawiać, dlatego zażądałem, by nikogo do mnie nie wpuszczano. 

Teraz  kiedy  byłem  sam  w  pokoju,  otworzyłem  oczy.  Minęło  kilka  dni  odkąd, 

powiedzmy, wróciłem do świata żywych. A hotel goszczący samobójców okazał się tylko 
wytworem mojej wyobraźni, snem… Zwał jak zwał. W każdym razie nie istniał, ale to 

nie  znaczy, że  wszystko  powróciło  do  normy.  Pozwolił  odkryć  w  sobie  siłę,  której  nie 
miałem  wcześniej.  Wiedziałem,  że  muszę  wszystko  zmienić  i  nauczyć  się  być  sobą. 

Jakby ktoś to powiedział — odnaleźć własną drogę życia. Choć nie bardzo wiedziałem 
jak się za to zabrać.

Podniosłem się z łóżka i wolnym krokiem podszedłem do okna. Dzień właśnie 

budził  się  do  życia.  Pierwsze  promienie  słoneczne  nieśmiało  wkradały  się  do  pokoju, 

zwiastując  piękną wiosenną pogodę. To  był doskonały  czas, by  narodzić się na  nowo, 
pomyślałem, a  na  mojej  twarzy  po  raz  pierwszy  od  kilku  dni  pojawił się  uśmiech,  ale 

szybko z niej zszedł. Nagle dobiegł mnie hałas z korytarza. Ktoś najwyraźniej się kłócił. 
Zmarszczyłem czoło i spróbowałem rozpoznać głosy. Wtedy do sali, w której leżałem, 

wpadł  mężczyzna.  Minęła  chwila,  nim  go  rozpoznałem.  Długie,  czarne  włosy  zostały 
drastycznie  skrócone,  choć  wciąż  najwyraźniej  nie  pogodziły  się  z  grzebieniem.  Zaś 

jaskrawożółty  garnitur  zastąpił  granatowy.  Niemniej,  w  całej  postaci  pana  Fieldinga 
wciąż  pozostawało  coś  krzykliwego,  a  może  to  tylko  moje  wrażenie?  Ze  zdumieniem 

obserwowałem, jak wyrywa się pielęgniarce, która trzymała go za rękaw. Nie wierzyłem 
własnym oczom… Przecież on nie miał prawa istnieć!

— Proszę pana, tu nie wolno wchodzić! — zezłościła się kobieta, wciąż go nie 

puszczając. 

— Mnie wolno — odparł z wyższością.

Rzuciła  mi bezradne spojrzenie.

— Proszę  pozwolić  mu  wejść   —  powiedziałem,  choć  nie  byłem  pewny,  czy 

dobrze robię. Jakim cudem on tu był? Czy to wszystko nie było jednak snem?

Pielęgniarka  niechętnie  puściła  jego  ramię  i,  zanim  wyszła,  powiedziała, że  ma  kilka 
minut.

— Ta dzisiejsza służba zdrowia — prychnął, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi 

— skaranie boskie z nią.

Przeprasował  ręką  koszulę,  a  potem  posłał  mi  jeden  ze  swoich  szerokich  uśmiechów. 
Mimowolnie znów przycisnąłem się do okna, jak wtedy w pociągu.

— Jak  to  możliwe, że  tu  jesteś? —  zapytałem  ostro. —  To  nie  mogło  być  nic 

więcej jak…

— Sen? — rzucił mi  pobłażliwe  spojrzenie. — Jesteś pewny? Jeśli  to  nie  była 

rzeczywistość, to czy stałbym przed tobą tu i teraz?

— To  jakim  cudem  żyję,  skoro  umarłem?  — nie  dałem  się  zbić  z  tropu. — 

Zmartwychwstałem? — dodałem ironicznie. 

— Och,  kolejny  z  tym  wyskakuje  —  wymamrotał  pod  nosem  wyraźnie 

znudzony. —  A  to  takie  proste  —  zachichotał  i  zamilkł.  Zrobił  w  moją  stronę  kilka 

wolnych  kroków.  Tym  razem  nie  cofnąłem  się, może  dlatego, że  gdybym  to  zrobił, 
wypadłbym  z  okna.  Kiedy  był  na  tyle  blisko,   że  mogłem  spokojnie  policzyć  jego 

zmarszczki  wokół  oczu,  przyłożył  palec  do  swoich  ust  i  mrugnął  do  mnie 
porozumiewawczo. — Ale to tajemnica zawodowa — wyszeptał.

Prychnąłem zirytowany i odsunąłem się od niego. 

— Czego  ode  mnie  chcesz?   —   zapytałem  chłodnym  tonem.   —  Nie  mam 

20

background image

zamiaru wracać do twojego hotelu.

— Jaka  pewność  siebie  —  powiedział  z  ironią.   —  Nie,  nie  przyszedłem  po 

ciebie.  Nie  mógłbym,  nie  mam  już  takiej  możliwości.  Przez  twoje  niezdecydowanie 
wywalili  mnie  z roboty.  Jak  to  powiedzieli,  za  nieodpowiednie  zajęcie  się  gościem  — 

ostatnie zdania wypowiadał z nieukrywaną goryczą. — Co ty na to?

— Nie obchodzi mnie to — wzruszyłem ramionami. — To twoja sprawa.

— Zimny drań — wybąkał pan Fielding. — Więc może wyjaśnisz mi dlaczego?

Nie  musiał  kończyć  pytania.  Wiedziałem,  do  czego  zmierza.  Zerknąłem  na  swoje 

paznokcie i przez krótką chwilę z zemsty miałem ochotę powiedzieć ,,to tajemnica”, ale 
poskromiłem pokusę.

— Twój  hotel...  Początkowo  wydawał  mi  się  czymś  niedorzecznym,  ale 

niespodziewanie zacząłem zastanawiać się, czy nie byłby on jednak dla mnie idealnym 

miejscem. Śmierć pozwoliłaby mi pozostawić wszystko za sobą i zacząć od nowa. Ciche 
i spokojne  miejsce  to  jest  to,  czego  właśnie  mi  potrzeba  —  zamilkłem.  Znów 

przypomniałem  sobie  postaci  panny  Devine  i  pana  Jamesa,  ale  nie  tylko  ich. 
W zasadzie  uważałem, że  ich  decyzje  były  błędne,  bo  niczego  nie  rozwiązywały.  Ale 

w rzeczywistości nie różniłem się od nich niczym prócz histori. Stchórzyłem i uciekłem. 
Mogłem porzucić życie, które mnie męczyło. Ludzi, którzy mnie drażnili…

— Więc  dlaczego?   —  Spytał  pan  Fielding,  wyraźnie  zirytowany  moim 

milczeniem.

— Bo  gdziekolwiek  bym  się  nie  znalazł,  wciąż  pozostałby  zagubiony  ja  — 

odparłem,  wzruszając  ramionami.   —  Przyjęcie  twojego  zaproszenia  byłoby  kolejną 

ucieczką.  Zamieszkanie  z  nimi  i  udawanie, że  jestem  szczęśliwy.  Tak,  udawanie.  Bo 
przecież  moja  przeszłość  nie  zostałaby  wymazana,  prawda?  Założyłbym  po  prostu 

kolejną  uśmiechniętą  maskę  na  starą — nie  wiedziałem,  jak  dalej  dobrać  słowa,  co 
zniecierpliwiło  ex  dyrektora. — Jakby  to  ująć… Żeby  coś zniszczyć, wpierw  muszę  się 

z tym zmierzyć, prawda? 

— Hę? — pan Fielding uniósł brwi. 

—   Świat  to  ogromna  plansza,  na  której  toczy  się  gra  potocznie  nazwana 

życiem.  Tylko  od  nas  zależy,  czy  ją  wygramy,  czy  przegramy  — powtórzyłem  dawno 

usłyszane z ust ojca słowa. — A ja nie mam zamiaru przegrać, panie Fielding. Dlatego 
muszę  odnaleźć  swoje  własne  rozwiązanie,  a  samobójstwo  nie  jest  odpowiedzią.  Nie 

moją. 

— I sądzisz, że uda ci się ją odnaleźć w miejscu, z którego już raz uciekłeś? — 

w głosie pana Fieldinga wyczuwałem drwinę.

— Tak, tu i nigdzie indziej — odpowiedziałem pewny swego.

Otworzył  usta,  by  powiedzieć  coś  jeszcze,  ale  do  sali  ponownie  weszła  pielęgniarka 
i rzuciła  mu  ostre  spojrzenie.  Zrobił  niezadowoloną  minę,  ale  tym  razem  nie  miał 

zamiaru się z nią kłócić. Wyciągnął tylko paczkę z teczki i położył na moim łóżku.

— To dla ciebie, bo i tak wiem, że kiedyś się spotkamy, Adamie. 

— Nie  sądzę —  odparłem  cicho  i  powtórzyłem  w  myślach:  nie  przegram. — 

Żegnam, panie Fielding.

Skinął tylko głową, a z jego twarzy nie zniknął drwiący uśmiech. Nie wierzył mi.

Kiedy  zamknęły się drzwi, a  ja znów zostałem  sam, odwinąłem paczkę. Na 

moje posłanie upadły dwa kawałki białej maski. Leżała tam również wizytówka. Nie 
różniła  się  prawie  niczym  od  tej,  którą  pan  Fielding  dał  mi  tamtego  dnia.  Lecz 

zamiast:  Hotel  samobójców  pisało:  Zakład  pogrzebowy.  Cóż,  przynajmniej  znalazł 
pracę we własnej branży…

21

background image

La proditore

Marta Łobażewicz

Letni wieczór na obrzeżach Rzymu prawie dobiegł końca — już niedługo miała go 

zastąpić noc. Na bezchmurnym niebie nieśmiało świecił księżyc, a wokół niego lśniły 
tysiące gwiazd. Ciepły wiatr delikatnie poruszał gałęziami drzew i krzewów, które lada 

chwila   miały   stać   się   niemymi   świadkami   potajemnego   spotkania.   Coś   zaszeleściło 
gdzieś   w   rogu   ogrodu,   a   potem   w   alejce   porośniętej   krzewami.   Drobna   kobieta 

o długich   czarnych   włosach   niemal   płynęła   przed   siebie,   starając   się   nie   podrzeć 
sukienki.     W   tym   samym   momencie   mężczyzna   o   imponującej   sylwetce   ostrożnie 

pokonał ogrodzenie. Oczy kochanków niecierpliwie przeczesywały przestrzeń. Po kilku 
długich minutach poszukiwań młody mężczyzna szepnął:

— Caterine, to ja — jestem za tobą.

Obróciła się, a gdy w końcu go zauważyła, odetchnęła z ulgą.

— Umberto, mój drogi — radość popchnęła ją prosto w silne ramiona, które 

tak kochała. Wplotła dłonie w jego włosy i wsłuchiwała się w szybkie bicie serca. Przez 

chwilę   żadne   z  nich   nie   śmiało   przerwać   ciszy.   Nie   mieli   jednak   wiele   czasu,  więc 
wkrótce Caterine odezwała się pierwsza:

— Mój ojciec chce, żebym poślubiła Signore Brasi…
— Tego   łajdaka!...   —   Umberto   przez   chwilę   stracił   kontrolę   nad   głosem 

i niemal krzyknął.

— Ciszej,   proszę.   Ojciec   uważa,   że   to   najlepszy   wybór,   bo   to   człowiek 

wpływowy i bogaty. Uważa się, że jego babka niedługo umrze, a on ma odziedziczyć jej 
majątek, co uczyni go jeszcze zamożniejszym. Ślub ma się odbyć za trzy tygodnie.

— A więc mamy tylko jedno wyjście — musimy powiedzieć mu o nas i prosić 

o zmianę decyzji.

Spojrzeli sobie w oczy. Obydwojgu z przerażenia przeszły ciarki po plecach. Jeszcze 
chyba nigdy wcześniej żadne z nich nie czuło się bardziej niepewnie. Gdzieś w koronie 

drzewa głośno zahukała sowa. Kochankowie mocniej złapali się za ręce.

W   gabinecie   Giacomo   Accardo   rozległo   się   pukanie   do   drzwi.   Mężczyzna 

wykrzyknął   tylko   pozwolenie   na   wejście,  nawet  nie   unosząc    głowy   znad   obszernej 
księgi   z notatkami.   Długie,   ciemne   włosy   luźno   opadały   mu  do   ramion,   zasłaniając 

gościa.

— Signore   Accardo,   pańska   córka   i   signore   Vasquez   pragną   z   panem 

porozmawiać. Mówią, że to pilne.
Tym razem księga zeszła na drugi plan. Ojciec Caterine gwałtownie podniósł głowę 

i spojrzał zszokowany na służącego.

— Signore Vasquez? A co on tu do diabła robi? — zapytał, marszcząc przy tym 

brwi.

— Nie wiem, signore — rozległa się uprzejma odpowiedź.

— Niech wejdą.

Służący szybko zniknął za drzwiami, a na jego miejscu już po chwili ramię w ramię 

stanęli Caterine i Umberto. Drżeli ze zdenerwowania. Od tego momentu czas płynął tak 
wolno, że czuli się jakby obserwowali sytuację z boku, a nie brali w niej udział. Myśleli 

o sobie nawzajem i o tym, co stanie się, jeżeli zaplanowany ślub dojdzie do skutku, ale  
mimo to ich argumenty nie przekonały Signore Accardo. Wysłuchał wszystkiego, co 

mieli   do   powiedzenia,   ale   Caterine   podejrzewała,   że   tylko   dlatego,   że   był   w   szoku. 

22

background image

A potem wybuchnął. Miotał się jak rozjuszony byk i krzyczał tak głośno, że służący 
wpadł do pomieszczenia bez pukania. Czerwony ze złości Giacomo schwycił Umberto 

za kołnierz i z całej siły wypchnął go z gabinetu. Ten wpadł na służącego i obaj runęli na 
ziemię. Caterine krzyknęła rozpaczliwe.

— Ojcze… — łkała sparaliżowana strachem, ale nie uzyskała zrozumienia ani 

współczucia.

— Wynoś się! Natychmiast idź do swojej sypialni i lepiej mi się nie pokazuj! — 

usłyszała   i   posłusznie   wykonała   rozkaz,   choć   coś   w   niej   krzyczało,   że   powinna   się 

przeciwstawić. Po drodze nie mogła opanować łez. Słyszała przekleństwa wykrzykiwane 
za zamkniętymi drzwiami. Brzmiały jak klątwa.

Caterine obudziła się w środku nocy z uczuciem, jakby ktoś coś roztrzaskał 

w jej głowie. Szybko usiadła na łóżku i zobaczyła, że w progu stoi ojciec. Zanim wszedł, 

musiał kilka razy głośno zapukać. Raczej nie wyglądał, jakby chciał ją przeprosić.

— Ojcze?

Nie  odezwał  się  od razu. Chwilę  się  nad  czymś zastanawiał, gładząc brodę 

dwoma palcami. Coś analizował. Sprawiał wrażenie, jakby nie był do końca pewien czy 

to,   co   powie,   będzie   słuszne.   I   tak   rzeczywiście   było.   Mimo   to   zdecydował   się 
przedstawić córce swój pomysł:

— Jak wiesz, nie podoba mi się to, że upodobałaś sobie tego Vasqueza. Czuję 

się bardzo zawiedziony, że chcesz za niego wyjść, ale pozwolę ci na to pod jednym 

warunkiem.

Caterine   kompletnie   się   tego   nie   spodziewała.   Mógł   jej   jeszcze   zwymyślać, 

poinformować,  że   zabił  Umberto   gołymi  rękami   albo   zażądać,   by   przeniosła   się   do 
piwnicy, ale proponować jakiś układ?

— Wymień jedną osobę, której najbardziej nienawidzę.
To   pytanie   było   nie   mniej   zaskakujące   niż   jego   poprzednie   słowa.   Nie 

wiedziała, do czego ojciec zmierza. Jej wyobraźnia zaczęła jej podsuwać różnie dziwne 
scenariusze. Wreszcie odrzekła:

— Giuseppe? Giuseppe Verdi?
Giaccomo   nie   znosił  Verdiego   za  jego   liczne   sukcesy.  Każde   kolejne   dzieło 

zyskiwało   uznanie   i   przynosiło   mu  duże   zyski.   I  choć  rodzina   Accardo   należała   do 
najbogatszych w mieście, dla jego zazdrosnego członka to było wciąż za mało. Wciąż 

porównywał się do kompozytora. Pragnął mu dorównać, ale nie zdołał tego dokonać, 
tworząc muzykę. Wreszcie zrozumiał, że porywa się z motyką na słońce i postanowił 

chociaż nacieszyć oko publiczną klęską wroga. Aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia, 
zaprzyjaźnił się z nim.

— Doskonale.   Zapewne   słyszałaś,   że   szanowny   signore   Verdi   zamierza 

wystawić nową operę. Niedługo wybierze obsadę. Chcę, żebyś do niej dołączyła i nawet 

jeśli nie będzie do ciebie całkowicie przekonany, zadbam o to, by tak się stało.

— Dobrze,   mogę   to   zrobić…   —   odpowiedziała   niepewnie.  Zastanawiała   się, 

gdzie jest haczyk.

— Ale to nie wszystko. Twoim zadaniem będzie sprawić, by premiera wypadła 

jak najgorzej.

Z nerwów zacisnęła dłonie na kołdrze. Czuła, jak strużka potu spływa jej po 

plecach  i  czuła, że nie  powinna się  na to zgodzić, ale  potem pomyślała o  Umberto 
potraktowanym jak intruz, o potajemnych spotkaniach, które były marną namiastką 

normalnego związku i o tym, z jakim obrzydzeniem ojciec patrzył na nią, gdy kazał jej 
się wynosić ze swojego gabinetu. I to mogło się zmienić, jeśli zniszczy jedno spośród 

wielu dzieł docenianego artysty. Tylko jedno…

— Rano oczekuję odpowiedzi — usłyszała, ale  już wiedziała, co powie.

23

background image

— Zgadzam się — powiedziała odważnie.

Ojciec   skinął   głową   i   wyszedł,   cicho   zamykając   za   sobą   drzwi.   Caterine   opadła   na 

poduszki i zaczęła się modlić.

Wystąpienie przed samym Giuseppe Verdim nie należało do prostych zadań. 

Choć  w  rzeczywistości był  człowiekiem  o  zadziwiającej  pogodzie  ducha potrafiącym 
znaleźć  dla  każdego  miłe  słowo,  to   na przesłuchaniach przeistaczał  się   w surowego 

sędziego. Jego spojrzenie przeszywało na wskroś i Caterine czuła się, jakby stała przed 
nim całkiem naga. Analizował każdy usłyszany dźwięk z niebywałą dokładnością. Czuła 

to. Gdy śpiewała, łzy zaczęły napływać jej do oczu z tremy i poczucia winy. Starała się  
wypaść naturalnie, ale nie mogła się skupić - ciągle zastanawiała się, jakie błędy może 

jej  wytknąć,  o   czym  myśli,  gdy   tak  czujnie   na  nią  patrzy.   Jego   twarz  nie   wyrażała 
żadnych emocji, niczego. Tylko czyste skupienie. Po tym, jak z jej ust popłynął ostatni 

dźwięk, zapadła cisza. A potem, jak gdyby nigdy nic, Verdi uśmiechnął się serdecznie 
i kilka razy zaklaskał w dłonie. Strach gdzieś zniknął - Caterine poczuła się jak nowo 

narodzona i nawet zdobyła się na nieśmiały uśmiech. A więc jednak się spodobała. 
Mistrz nie był przekonany, czy powierzyć jej główną rolę. I nie powierzył. Zamiast tego 

miała zaśpiewać partię wróżki Ulryki. Nie czuła się dobrze z myślą, że będzie musiała 
rozbijać wojska od środka, tym bardziej że dla niej to było jak zdrada własnej armii…

Giacomo Accardo posiadł wiele informacji, których Giuseppe Verdi nigdy by 

mu   nie   przekazał,   gdyby   znał   o   nim   prawdę.   A   prawda   była   taka,   że   Giacomo   był 

doskonałym   aktorem.  Tylko   sprawiał  pozory  wiernego   przyjaciela,   z  którym  można 
zawsze porozmawiać w ustronnym, ciepłym gabinecie przy kieliszku najlepszego wina. 

Czasami męczyło go ciągłe udawanie, ale myśl o licznych korzyściach z tego płynących 
wciąż   utrzymywała   go   na   nieuczciwej   ścieżce.   Był   człowiekiem   zgorzkniałym   i   na 

wskroś nieuczciwym. Trudno było uwierzyć, że ktoś może mieć tak okropny charakter. 
Jednak dzięki temu znał tajne wejście do opery. I przez to powierzył córce pierwsze  

zadanie — wykraść scenariusze przed pierwszą próbą.

Caterine gorączkowo parła naprzód. W jednej ręce trzymała lampę naftową, 

a drugą podpierała się o ścianę, by nie upaść. Podłoże momentami było wyjątkowo 
nierówne.   Choć   szła   bardzo   wolno,   parę   razy   potknęła   się   o   wystające   kamienie. 

Modliła się, żeby nie stłuc lampy, bo to mogłoby oznaczać powolną, samotną śmierć 
w płomieniach. Przeszedł ją dreszcz. Na szczęście po niedługim czasie dotarła do celu. 

Uniosła   lampę   i zaczęła   poszukiwania   poluzowanej   cegły.   Znalazła   ją   już   po   kilku 
próbach,  po   czym  wyciągnęła  i   ostrożnie   położyła  na  ziemi.   W  cegle   z  tyłu  zostało 

wyłupane niewielkie wgłębienie, a w nim ukryto pęczek kluczy. Parę razy obróciła go 
w rękach, zanim odważyła się przekręcić odpowiedni klucz w zamku. Ojciec mówił, że 

Verdi   od   paru  godzin  jest  już  w  środku,  ale   nigdy   nie   przybywa  w   pomieszczeniu, 
w którym przechowuje się scenariusze i kostiumy, tylko w swoim gabinecie. Mimo to 

Caterine bardzo się denerwowała. Otworzyła drzwi najciszej, jak potrafiła i na chwilę 
zamarła, nasłuchując, czy nikt się nie zbliża. Potem szybko weszła do pomieszczenia 

i rozejrzała się. Wokół wisiało mnóstwo kostiumów w przeróżnych kolorach, ale nigdzie 
nie   zauważyła   scenariuszy   ani   szafki,   w   której   mogłyby   się   znajdować.   Zaczęła 

odgarniać   suknie   i   surduty,   aż   wreszcie   natknęła   się   na   niewielką   komódkę 
z szufladkami   zamykanymi   na  klucz.  Otwierała  jedną  po   drugiej,  coraz   bardziej  się 

denerwując.   Scenariusze   do   „Balu   maskowego”   znalazła   w   ostatniej.   Zgięła   je 
i schowała pod płaszcz. Czuła ogromne wyrzuty sumienia.

A   więc   to   wszystko   —   pomyślała   z   ulgą   i   skierowała   się   z   powrotem   do 

otwartych na oścież drzwi. Nim wyszła, przypomniała sobie jednak o jeszcze jednej 

rzeczy. Gwałtownie się odwróciła i na palcach podbiegła do drzwi odgradzających pokój 
od reszty budynku, po czym otworzyła je. Verdi miał myśleć, że kradzieży dokonał ktoś, 

24

background image

nieposiadający wiedzy o tajemnym wejściu. Parę sekund później już jej nie było.

Zarówno obsada, jak i sam Giuseppe (który pluł sobie w brodę, że jednak nie 

zamknął drzwi) byli załamani i zdruzgotani faktem, że zniknęły wszystkie scenariusze. 
Caterine   wyglądała   na   równie   niepocieszoną   z   tego   powodu   —   nie   musiała   nawet 

udawać, jednak bardziej niż samo to, że zniknęły, zasmucało ją to, że to ona musiała je 
zabrać, sprawiając tyle zawodu ludziom, których już zdążyła polubić, i z którymi tak 

dobrze jej się rozmawiało. Szczególnie urzekła ją Elsa — odtwórczyni głównej roli. W jej 
oczach   dostrzegała   ogromne   zamiłowanie   do   muzyki   i   ekscytację   nową   rolą.   Coraz 

bardziej nienawidziła swojej misji. Jak poinformował ją już ojciec, Giuseppe zostawił 
w domu  jeden egzemplarz  scenariusza. Jego  służący  musieli  ponownie przepisać  go 

w dziesięciu kopiach, przez co termin rozpoczęcia prób nieco się opóźnił.

Caterine   pojawiła   się   na   trzeciej   próbie   stosunkowo   wcześnie.   Gdy   tylko 

przekroczyła próg garderoby, usłyszała szepty:

— Słyszałaś, co wczoraj przydarzyło się, Fabiano?

— Podobno został napadnięty…
— Przepraszam, co się stało? — zapytała, odgrywając zdziwienie. Śpiewaczki 

spojrzały na nią smutno, kręcąc głowami. W końcu Elsa wyjaśniła, że Fabiano został 
brutalnie pobity a, co gorsza, ktoś wlał mu w usta wrzątek dotkliwie, parząc mu przełyk 

i gardło.

— Teraz   oczywiście   nie   jest   w   stanie   śpiewać   —   skwitowała   Sibilla   —   to 

okropne. Nie rozumiem, jak można tak kogoś skrzywdzić. Wprawdzie każdy z nas ma 
dublera, ale głos Fabiano był perfekcyjny do roli Oskara.

Caterine milczała. Członkowie obsady obawiali się o swoje zdrowie, a po cichu 

nawet o życie. Następnego dnia z udziału w operze zrezygnował odtwórca roli Sędziego 

i kilka   osób   ze   scen   zbiorowych.   Twórca   zaczął   poważnie   zastanawiać   się   nad 
odwołaniem całego przedsięwzięcia. Jednak, jako że nie o to chodziło, ojciec Caterine 

zaniechał   obmyślania   nowych   intryg.   Oczywiście   tylko   na   jakiś   czas.   Desperacko 
pragnął   publicznego   upokorzenia   Verdiego.   Och   tak,   jakże   on   kochał   oglądać 

spektakularne klęski! Ciche zwycięstwo było dla niego jak przegrana.

Przez  jakiś  czas  Caterine  czuła  się   prawie   jak  normalna,  uczciwa  członkini 

obsady,   przychodząca   na   próby   na   takich   samych   zasadach   jak   wszyscy   inni.   Była 
oczarowana scenariuszem, ludźmi wokół siebie, samym Verdim. Gdy śpiewała, czuła 

się tak swobodnie i komfortowo. Czuła się wolna chociaż przez krótki czas. Potem znów 
przypominała   sobie,   po   co   naprawdę   tam   jest   i   wracała   do   domu   smutna 

i zrezygnowana. Jej  ojciec także był nieco  przygnębiony  -  tym,  że nie  mógł co rusz 
wprowadzać w życie nowych pomysłów. Nie chciał wystraszyć Verdiego, który, widać, 

był wyjątkowo czuły na punkcie swego nowego dzieła i było bardziej prawdopodobne, 
że się wycofa niż, że pozwoli tłumowi oglądać nieudany spektakl.

Wieczór   był   dla   Caterine   najsmutniejszą   porą   dnia.   Wtedy   właśnie 

najdotkliwiej  odczuwała samotność, nie  miała czym odwrócić  uwagi od tęsknoty za 

Umberto   i   rozmyśleń   o   braku   dostatecznej   swobody   w   życiu.   Z   każdego   spotkania 
starała się czerpać siłę potrzebną, żeby przetrwać do kolejnego. W czasie realizowania 

planu   ojca   wszystkie   negatywne   uczucia   dodatkowo   się   potęgowały.   Tym   bardziej 
potrzebowała bliskości i wsparcia, które potrafił dać jej tylko ukochany. Pewnego dnia 

powiedział,   że   chciałby   wziąć   jej   misję   na   siebie,   bo   patrzenie   na   to   jak   dręczy   ją 
poczucie winy to najgorsze, czego doświadczył. 

„Jeśli dotrwasz do końca, będę ci to wynagradzał aż do śmierci, ale zrozumiem też, 
jeżeli zechcesz zrezygnować” — dodał. Nie próbował nią manipulować; po prostu chciał 

chociaż trochę podnieść ją na duchu. Nie myślał o sobie i nie wywierał na niej presji.  
Były to jedne z cech, które  najbardziej ją w nim urzekły. Tamtego  wieczoru jeszcze 

25

background image

bardziej pragnęła zatrzymać go przy sobie.

Giacomo wolnym krokiem przechadzał się po swoim gabinecie. Wyglądając 

przez   okno   i   sącząc   gin,   zastanawiał   się   jak   efektownie   zepsuć   premierę   „Balu 
maskowego”.   Uśpił   już   czujność   Giuseppe,   a   więc   pierwsza   część   planu   udała   się 

doskonale.   Pozostało   jeszcze   odpowiednie   zwieńczenie.   Z   maksymalnie   skupioną 
twarzą wyglądał, jakby obmyślał taktykę wojenną i właściwie tak było, tylko że jedna ze 

stron nie miała pojęcia o toczeniu się jakiejkolwiek wojny. Koncentracja nadawała mu 
szlachetny   wygląd.   Sprawiał   przez   to   wrażenie   oddanego   ojczyźnie   stratega   albo 

zatroskanej o losy bliskich głowy rodziny. Sam siebie zachwalał za błyskotliwy umysł, 
uśmiechając się złośliwie. Wpadł na kilka wybornych pomysłów. Nie było mowy, aby 

pozostały tylko niewykorzystanymi ideami.

Caterine   mknęła   w   stronę   swojej   garderoby   ze   łzami   w   oczach.   Po   chwili 

zwolniła, by nie wyglądać podejrzanie. Wciąż myślała o tym, co właśnie zrobiła i czuła 
się jak podła zdrajczyni, którą w rzeczy samej się okazała. Wciąż jednak próbowała się 

usprawiedliwiać — „sama bym na to nawet nie wpadła, nigdy nie zrobiłabym nikomu 
czegoś takiego, to wszystko  wina ojca.” Jednak dobrze wiedziała, że  mogła  od razu 

powiedzieć „nie”. Zamiast tego postanowiła postawić swoje szczęście ponad wszystkimi 
innymi. 

Elsa stanęła przed ogromnym lustrem i zaczęła się sobie przyglądać. Była już 

gotowa do odegrania kolejnej sceny. Z natury była skromna i nigdy nie obnosiła się ze 

swoją   urodą,   ale   w   tamtej   chwili   nie   potrafiła   oderwać   wzroku   od   swojej   twarzy. 
Nieskazitelna   cera   i   ogromne   bursztynowe   oczy   z   pewnością   były   powodem   do 

zazdrości. Kasztanowe włosy spływały kaskadą do połowy pleców i   kobieta wykonała 
zgrabny piruet, podziwiając, jak wirują razem z nią. Dopiero gdy usiadła przy toaletce, 

zauważyła butelkę Averna Amaro Siciliano. Obok likieru stała szklaneczka, a do butelki 
przyczepiono niewielką karteczkę ze złotą wstążką. Zaciekawiona Elsa odczytała krótką 

notkę:

Od   cichego   wielbiciela   dla   najwspanialszej   śpiewaczki   w   operze  

i najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek było mi dane spotkać.

Czuła, że się rumieni. Liścik niezwykle podziałał na jej wyobraźnię i bardzo jej 

schlebił. Zawsze marzyła o tajemniczym adoratorze. Z przyjemnością otworzyła butelkę 
i nalała  sobie   trochę   alkoholu.  Gdy  wzięła  jeden  łyk,  została   poinformowana,   że   za 

dziesięć minut rozpoczyna się kolejny akt. 

— Elsa dziwnie się zachowuje — powiedział Verdi, bacznie obserwując scenę.

Caterine   nie   odpowiedziała   —   po   prostu   patrzyła,   jak   kobieta   opada   z   sił 

w trakcie jednego z najpiękniejszych fragmentów. Łzy cisnęły jej się do oczu, ale twardo 

nie pozwalała im znów popłynąć. Na szczęście Giuseppe nie zwrócił na nią uwagi. Był 
zbyt  zaaferowany  stanem   młodej  śpiewaczki.  Dosłownie   po   minucie   Elsa   weszła   za 

kulisy   podtrzymywana   przez   scenicznego   partnera.   Na   scenie   pojawiły   się   kolejne 
postaci,   ktoś   biegł   do   garderoby,   parę   osób   szeptem   wymieniało   uwagi.   Nikt   nie 

spodziewał się tego, że Elsa za parę minut umrze wskutek spożycia strychniny.

— Wezwijcie lekarza — rozkazał Verdi — natychmiast!

— Panie Verdi, z całym szacunkiem dla Pana twórczości, ale Elsa nie żyje! Czy 

to  nie  dziwne,  tak  po  prostu  kontynuować  przedstawienie?—  irytował  się  odtwórca 

głównej   roli.   W   Giuseppe   jednak   coś   wstąpiło   i   za   nic   nie   chciał   przerwać 
premierowego spektaklu. Caterine przez chwilę poczuła podziw dla ojca — musiał znać 

mężczyznę   bardzo   dobrze,   skoro   sprawy   przybrały   taki   obrót.   Śpiewacy   twardo 
odmawiali   dalszego   występowania,   więc   Verdi   postanowił   wprowadzić   dublerów. 

Jednak gdy członkowie obsady dowiedzieli się, że nie dostaną sporej części pieniędzy, 
jakby   zapomnieli   o   tragedii   i   posłusznie   zajęli   się   przygotowaniami   do   następnych 

26

background image

partii. Choć taki był zamiar, Caterine poczuła się rozczarowana ich reakcją. Wprost nie 
mogła   uwierzyć,   że   dla   pieniędzy   postanowili   tak   po   prostu   zapomnieć   o   śmierci 

kobiety, dla której wydawali się przyjaciółmi. Tak czy inaczej, jej ojciec znalazł się na 
wygranej pozycji — jeśli Verdi nie zdecydowałby się na dublerów, przedstawienie nie 

zostałoby zagrane do końca, natomiast jeżeli dublerzy by je dokończyli, ludzie czuliby 
niedosyt. Zrozumiała, że tak naprawdę nie znała nikogo wokół siebie, a jednocześnie 

wiedziała,   że   oni   nie   znali   też   jej.   Zyskała   spojrzenie   z   innej   perspektywy.   I wtedy 
właśnie zyskała również stuprocentową pewność, że popełnia ogromny błąd. Weszła do 

opery, wiedząc, że według planu ojca ma zemdleć na oczach publiczności. Wchodząc na 
scenę, była zdecydowana, że tego nie zrobi. 

Światła   tworzyły   prowizoryczną   ścianę   pomiędzy   artystą   na   scenie, 

a publicznością. Wykonawcy wiedzieli, że mają przed sobą setki par oczu skierowane 

wprost na nich, ale nie mogli nikogo zobaczyć. Czuli się więc trochę jakby oko w oko 
z pustką. Jakby było tylko oświetlenie i ich głos. Reszta już się w danym momencie tak 

nie liczyła. Caterine kochała to uczucie i serce jej się krajało na myśl, jak bardzo je sobie  
obrzydzała, jak pozwoliła,  by  niemal straciło cały  swój urok.  Gdy stanęła na scenie  

i zaczęła   śpiewać,   dawała   z   siebie   wszystko.   Ściskając   dłonie   w   pięść,   czuła,   że   są 
spocone ze zdenerwowania i presji, ale to już nie była presja wywołana przez jej ojca. 

To była presja wywołana przez jej sumienie, którego słuchając, starała się ocalić resztki 
tego, co zniszczyła. 

Zaśpiewała   swoje   ostatnie   kwestie,   wyobrażając   sobie   wyraz   twarzy   ojca 

i mając   pełną   świadomość   tego,   co   nastąpi.   Pomyślała   o   konflikcie   tragicznym. 

Niewątpliwie taki pojawił się w jej życiu — wybierając jakiekolwiek rozwiązanie, była 
skazana na porażkę. Wybrała uczciwość i bycie w zgodzie z samą sobą, choć raniło ją  

samo   myślenie   o   życiu  bez   Umberta.   Wiedziała   jednak,   że   nie   mogłaby   być   z  nim 
szczęśliwa, gdyby znienawidziła samą siebie.

Po   zejściu   ze   sceny   wszystko   potoczyło   się   dla   Caterine   bardzo   szybko. 

Najpierw zamieniła parę słów z Verdim, który gratulował jej wyjątkowego występu. 

Wyznał też, że żałuje swojej decyzji o kontynuowaniu widowiska, ale mimo wszystko 
dziękuje   jej   za   zaangażowanie.   „Postawiłem   swoje   ambicje   ponad   szacunek   do 

człowieka…” — z tymi słowami na ustach powoli się oddalił. Caterine nie sądziła, że 
kiedykolwiek zapomni widok jego smutnych oczu, w których wyczytała rozczarowanie. 

Wiedziała, że powinien być bardziej rozczarowany nią, a nie samym sobą, nie miała 
jednak odwagi pobiec za nim i wyznać mu prawdy. Jej nogi jakby przyrosły do podłogi. 

Zanim jednak po raz kolejny zatopiła się w swoim poczuciu winy, dostrzegła Umberto 
i pospieszyła w jego stronę. Przez krótką chwilę słuchała jego zapewnień, że rozumie jej  

decyzję i nie ma do niej żalu, że nadal ją kocha i nigdy nie przestanie. Nie wątpiła w to. 
Zdziwiło ją, że ojciec nie wtargnął jeszcze za kulisy i nie wyraził swego niezadowolenia. 

To, choć prawdopodobne w tej sytuacji, nie było w jego stylu. Zamiast tego pojawił się 
uśmiechnięty i całkiem spokojny — prawie uwierzyła, że zmienił zdanie.

— Wychodzimy. Natychmiast. Możesz zapomnieć o swoim chłoptasiu. Od dziś 

posiadłość   będzie   strzeżona.   Jeśli   ten   Vasquez   pojawi   się   w   pobliżu…   no   cóż, 

z pewnością nie poczęstuję go winem — oznajmił potem córce, jednak tak naprawdę 
zwracał się także do jej kochanka. Młody mężczyzna przez chwilę miał ochotę rzucić się 

na   Accardo   i   wyjawić   wszystkim   prawdę,   ale   wiedział,   że   jeśli   to   zrobi,   na   pewno 
niedługo pożegna się z życiem.

— Ależ ojcze… nie wykonałam tylko jednego zadania —  tłumaczyła Caterine, 

choć wiedziała, że…

— Wszystko albo nic. Układ to układ. 

Kochankowie wymienili smutne spojrzenia. Wiedzieli, że zostali przyparci do muru. 

27

background image

Gdy wychodzili, Giacomo dodał głośniej:

— Cóż za wspaniała gra, Caterine! Koniecznie musimy to uczcić.

Niektóre szanse, które otrzymujemy w życiu, nie powtarzają się. Nie wszystkie 

też   niosą   jedynie   korzyści.   Czasami   zarówno   odrzucenie,   jak   i   wykorzystanie 

możliwości oznacza stratę. Przegraną, nawet jeśli tylko do pewnego stopnia. Zdaje się, 
że   w   dniu   premiery   „Balu   maskowego”   wszyscy   coś   utracili   lub   czegoś   żałowali. 

Giuseppe Verdi był zawiedziony swoją postawą i nigdy nie dowiedział się, kto stał za 
spiskiem mającym na celu go upokorzyć. Caterine Accardo nigdy więcej nie spotkała 

się w ogrodzie z mężczyzną swojego życia. A Giacomo Accardo? Cóż, Giacomo wciąż był 
tym   samym,   zgorzkniałym   człowiekiem.  Tamtego   wieczoru   stracił   jedynie   okazję 

obejrzenia satysfakcjonującego finału.

Take a look around at the sea of masks
and come on come all, welcome to the grand ball.
 

28

background image

Drobna pomoc

Paweł Mocek

— Hej ty, Tołstoj, wstawaj! — zawołał ktoś z tyłu. — Jak długo jeszcze masz 

zamiar tu siedzieć? Muszę tę dezynfekcję w końcu przeprowadzić.

Rajmund   tylko   kiwnął   urękawiczoną   dłonią.   Siedział   na   dużym,   zielonym 

fotelu, trochę przypominającym te stare, zabytkowe z wiktoriańskiej Anglii, lecz ten był 
wykonany  z  gumy  w   dotyku  podobnej  do   ludzkiej  skóry  i   wypełniony  jakąś  cieczą, 

dzięki której przystosowywał się do sylwetki siedzącego, ograniczając niestety też jego 
ruchy. Na szyi założony miał kołnierz podtrzymujący głowę w ciągu wielu godzin pracy. 

— Wiem,   że   mnie   słyszysz   —   mężczyzna   szybkim   ruchem   ściągnął 

Rajmundowi gogle. Ten ospale odwrócił głowę i zamrugał. — Wstawaj Tołstoj, koniec 

zabawy. Daj innym popracować.

— Nazywam się Weimberger, a nie Tołstoj.

— Wiem, wiem. A teraz schodź z tego cholernego fotela. Wiesz dobrze, że nie 

może cię być w firmie w czasie dezynfekcji — Rajmund rozpiął kołnierz i powoli zaczął 

wstawać   z głębokiego   fotela,   gdy   gruby   mężczyzna   w   pomarańczowym, 
jednoczęściowym stroju przestępował z nogi na nogę. — Jakim ty cudem zapominasz, 

co do ciebie rano mówiłem, skoro umiesz zapamiętać to całe cholerstwo o wirusach.

Po wydostaniu się z zielonego fotela, Rajmund przeciągnął się parę razy, po 

czym   zaczął   powoli   i   skrupulatnie   układać   swoje   rzeczy,   w   tym   gogle,   rękawice 
i kołnierz na półkach. Z troską zdjął kombinezon — błękitny z czarnymi pasami taśmy 

ściągającej na  kostkach, kolanach, łokciach i nadgarstkach. Poskładał go  niemal  po 
wojskowemu, ułożył na najniższej z półek, a obok ustawił gumowe buty, do środka 

których wsunął białe skarpetki. 

Następnie ubrał swoje codzienne ubranie. Szare płócienne spodnie, czarny  

t-shirt i wiatrówkę. Do tego czarne skarpetki przeciwpoślizgowe i sportowe buty. 

Wykonał jeszcze kilka dziwnych ruchów rękami i nogami, parę razy się przy 

tym przeciągając, zanim stwierdził, że ubranie dobrze na nim leży, a więc najwyraźniej 
należy do niego.

— Tołstoj,   cholera,   ja   wiem,   że   ty  to   musisz   sobie   wszystko   poukładać  jak 

należy   i sprawdzić,   czy   ci   nikt   ubrania   nie   podmienił,   chociaż   za   cholerę   tego   nie 

rozumiem — w głosie grubasa było słychać irytację — ale na Boga, nie możesz tego 
zrobić szybciej?

— Nie. Aby być pewnym, że… 
— Tak, tak. Ty się lepiej naucz w końcu pytania retoryczne rozpoznawać — 

mężczyzna położył na ziemi sporej wielkości szaro-czarną walizkę i pochylił się nad nią. 
— Daruj sobie te brednie, Tołstoj, i wynoś mi się stąd — kończąc zdanie, odwrócił głowę  

i zaczął coś majstrować przy walizce.

— Nazywam   się   Weimberger,   a   nie   Toł…   —   Rajmund   nie   zdążył   skończyć 

zdania,   gdyż   grubas   w   pomarańczowym   kombinezonie   zatrzasnął   mu   drzwi   przed 
nosem. 

Gdy Rajmund Weimberger opuszczał budynek Silesia-Virus, była dokładnie 

4:00  w  nocy.  Rajmund  zawsze   wychodził  z pracy  o  pełnych  godzinach,  nawet  jeśli 
oznaczało to długie czekanie w holu na parterze. 

Pracował   w   tej   firmie   od   sześciu   lat   i   poza   pracą   oraz   obsesyjnym   wręcz 

29

background image

czytaniu książek Lwa Tołstoja nie robił nic innego. 

Silesia-Virus   zajmowała   się   pisaniem   oprogramowania   dla   wirusów 

kupowanych głównie przez firmy produkujące meble i pozostałe wyposażenie domów 

i mieszkań.

Rajmund pisał programy dla kuchni i łazienek. I był w tym naprawdę dobry. 

Ktoś mógłby powiedzieć, że nawet najlepszy. Od kiedy tylko rozpoczął pracę, co roku 
zgarniał   wszystkie   nagrody   dostępne   w   swojej   dziedzinie.   A   więc   tak:   można   bez 

ogródek powiedzieć, że był najlepszy, a na pewno najlepszy w całym Silesia-Virus.

Programowanie   wirusów   było   w   zasadzie   proste,   według   oceny   Rajmunda 

oczywiście, gdyż wymagało jedynie dobrej pamięci i wykonywania kolejnych etapów 
pracy w odpowiedniej kolejności i bez pośpiechu. Gdy spełniło się te warunki, można 

było   bez   kłopotu   zaprogramować   wirusy,   by   stworzyły   zarówno   wieżowiec,   jak 
i sztućce.

Rajmund mieszkał w jednym z tych olbrzymich mieszkaniowców stworzonych 

w latach sześćdziesiątych w czasie pierwszego bumu na nanotechnologię wirusową. 

Budynek  przypominał   trochę   połączenie   starych   południowoamerykańskich 

piramid  z Ryugyong  Hotel.  W tamtym okresie, gdy  nanotech dopiero  co  wkraczała 

w strefę   przemysłu   budowlanego,   takie   kształty   były   bardzo   popularne,   a   do   tego 
łatwiejsze   w   projektowaniu.   Mieszkaniowiec   miał   453   metry   wysokości   i   zajmował 

powierzchnię 590,000 m

2

. W dwóch trzecich wysokości był zielony dzięki warstwie 

chlorofilu pozyskującego energie z promieni słonecznych, co sprawiało, że budynek w 

znacznym stopniu był samowystarczalny. 

Technologia,   dzięki   której   powstał,   może   i   była   obecnie   przestarzała,   ale 

budynek   i tak   robił   ogromne   wrażenie.   Był   też   jednym   z   pierwszych   wielkich 

mieszkaniowców okręgu Katowickiego, jaki powstał. 

W   latach   sześćdziesiątych   XXI   wieku   technika   nie   pozwalała   jeszcze 

zaprojektować   całej   struktury   za   jednym   razem.   To   też  Perun,   budynek,   w   którym 
obecnie   mieszkał   Rajmund,   wyrósł   w   kilku   etapach.   Zasadzone   zalążnie   najpierw 

wytworzyły   szkielet   budynku   -   monumentalny,   ażurowy   kościec   ze   stali   i   włókna 
węglowego. Później zaczęły stopniowo, metr po metrze, piąć się w górę, produkując 

kolejne   piętra   i   ściany,   jednocześnie   drążąc   pod   budynkiem   jaskinie,   mające 
przeobrazić się później w podziemne garaże czy spalarnie śmieci. Dopiero na samym 

końcu,   specjalnie   zaprojektowane   i   zasiane   wirusy,   zaczęły   uzupełniać   wnętrze 
konstrukcji, tworząc poszczególne mieszkania i pozostałą infrastrukturę.

Całkowity   wzrost,   od   zasiania   pierwszych   wirusów   aż   do   powstania 

wykończonego   budynku,   zajął   niecałe   cztery   miesiące.   Naturalnie   obecnie 

programowane   wirusy   potrafią   wytworzyć   budynek   podobnych   rozmiarów   w   trzy, 
cztery   tygodnie   i   to   w   jednym   etapie,   ale   w   latach   sześćdziesiątych,   gdy   budynki 

w większości wznoszono w sposób klasyczny, trzy miesiące to było coś niesamowitego. 

Należałoby   również   wspomnieć,   że   tak   jak   w   naturze,   tak   i   we   wszystkich 

mieszkaniowcach   nie   występowały   żadne   kąty.   Wszystkie   łączenia   i   zagięcia   były 
płynne i zaokrąglone.

Rajmund   wszedł   do   mieszkaniowca   południową   bramą,   przechodząc   przy 

okazji przez dwa punkty kontrolne, sprawdzające jego DNA, by upewnić się, że ma 
pozwolenie na wejście do budynku. 

30

background image

— Witamy w Perunie, Rajmundzie Weimbergerze — odezwała się brama, gdy 

Rajmund przez nią przechodził. — Mamy nadzieję, że udanie spędziłeś dzień w pracy.

— Witaj bramo — odpowiedział Rajmund, pomimo że brama nie reagowała na 

odpowiedzi mieszkańców. Po prostu witała się z każdą przechodzącą przez nią osobą. — 

Miałem bardzo udany dzień. Dziękuję bramo.

Powoli przeszedł korytarzem, uważając, by nie stawać na łączeniach między 

płytkami podłogowymi, wsiadł do windy, która ruszyła w stronę pięćdziesiątego piętra 
południowego bloku Peruna. 

Gdy tylko  wszedł  do  swojego  mieszkania,  przekraczając  błonę  drzwi,  która 

reagowała na dotknięcie dłoni właściciela, sprawdzając jego DNA pobrane z naskórka, 
Rajmund   zauważył   migającą   diodę   na   telefonie   —   więc   ktoś   nagrał   się   na   pocztę 

i, pomimo   że   telefon   nie   znajdował   się   blisko   drzwi,   migająca   dioda   było   jedynym 
novum   w   całym   mieszkaniu,   które   przypominało   bardziej   celę   mnicha   niż   pokój 

dwudziestosiedmioletniego,   samotnego   mężczyzny,   tak   też   Rajmund   od   razu   ją 
zauważył. 

Po zdjęciu i starannym ułożeniu ubrań, a następnie przebraniu się w strój 

domowy   -   szare   dresowe   spodnie,   czarną   koszulkę   oraz   takiegoż   koloru, 

przeciwpoślizgowe   skarpetki,   Rajmund   odsłuchał   wiadomość,   po   czym   położył   się 
i zasnął.

Dzwonek   telefonu   wyrwał   Rajmunda   z   głębokiego   snu.   Przełączył   na 

głośnomówiący i odebrał, siadając na łóżku. Holookno z naprzeciwka odpaliło widok 

Jasnej Polany wiosną, zalewając pokój delikatnym światłem. 

Rajmund wyprostował plecy i położył dłonie na kolanach.

— Rajmund,   jesteś   tam?   —   głos   mężczyzny   zdradzał   jednocześnie   troskę 

i rozdrażnienie.

— Oczywiście, że tutaj jestem. Jak inaczej miałbym podebrać telefon?
— Skoro  jesteś w  mieszkaniu,  to  czemu, do  cholery, nie  odpowiedziałeś  na 

wiadomość, co? 

— W wiadomości nie było żadnych instrukcji co do telefonu zwrotnego. 

— O   Jezu   Rajmund,   ile   razy   mam   ci   mówić,   że,   jak   ci   się   ktoś   na   pocztę 

nagrywa,   to   masz   oddzwonić?   —   mężczyzna   po   drugiej   stronie   telefonu   głęboko 

odetchnął, zrobił krótką przerwę, po czym odezwał się spokojnym głosem. — Dobra, 
nieważne. Pamiętasz, że masz iść jutro do kliniki prawda?

— Oczywiście.
— Na pewno?

— Tak. Przecież wiesz, że ja niczego nie zapominam — ton głosu Rajmunda nie 

zdradzał   zupełnie,   żadnych   emocji.   Bardziej   przypominał   automat,   jaki   stosuje   się 

w Indyjskich telefonicznych centrach informacyjnych. — Poza tym odsłuchałem twoją 
wiadomość i przeczytałem ulotkę, którą dostarczono mi wczoraj, przed wyjściem do 

pracy.

— No   ja   myślę,   że   pamiętasz   —  mężczyzna   odetchną   z   ulgą.   —   No   dobra, 

zadzwonię jutro wieczorem. Trzymaj się.

— Czego   mam  się   trzymać?  —  niestety   osoba   po   drugiej  stronie   przerwała 

połączenie i Rajmund nie uzyskał odpowiedzi.

Pokój Rajmunda był nieduży i, jak niektórzy by to określili, skromny. Inni 

powiedzieliby zaś, że był niemal ascetyczny. 

31

background image

Było   to   pomieszczenie   o   wymiarach   osiem   na   pięć   metrów   przedzielone 

połowiczną   ścianką   mniej   więcej   w   połowie.   Znajdowało   się   w   nim   nieduże, 

jednoosobowe łóżko, specjalnie zaprojektowany przez Rajmunda zestaw kuchenny oraz 
skromnie, aczkolwiek dobrze, wyposażona łazienka. 

No i regał na książki. Oczywiście książki Tołstoja, jako że Rajmund rzadko 

czytał cokolwiek innego, a gdy sytuacja wymagała przeczytania jakiejś innej książki, 

zazwyczaj starał się ją wypożyczyć — niestety nie zawsze było to możliwe. Kupione 
książki Rajmund sprzedawał od razu po przeczytaniu; podobnie było z innymi, dłużej 

niepotrzebnymi rzeczami.

Pokój   Rajmunda   prezentował   się   tak,   a   nie   inaczej   nie   tylko   ze   względów 

czysto   praktycznych,   ale   także   osobistych.   Rajmund   nie   akceptował   jakichkolwiek 
zmian. Był do takiej akceptacji wręcz fizycznie niezdolny. Jakakolwiek próba zmiany 

otoczenia   kończyła   się   silną   frustracją,   a   niekiedy   nawet   czynną   agresją   ze   strony 
Rajmunda.

Po wyjściu z kliniki nie czuł się nawet trochę inaczej. Powiedziano mu rzecz 

jasna, że system potrzebuje czasu, by zsynchronizować się z układem nerwowym, ale 

mimo to Rajmund był lekko zaniepokojony faktem, że tak długo to trwa.

Warto   wyjawić   powód,   dla   którego   Rajmund   odwiedził   Klinikę   Leczenia 

Zaburzeń Rozwojowych i Psychicznych im. Lightnera Witmera w Opolu. Cóż, powód 

ten jest banalnie prosty: klinika prowadziła właśnie testy nowego, mobilnego systemu 
mającego pomagać ludziom z zespołem Aspergera.

Rajmund   Weimberger   cierpiał   na   zespół   Aspergera   oraz   zaburzenie 

obsesyjno-kompulsyjne,   co   przejawiało   się   głównie   trudnościami   w   kontaktach 

z innymi ludźmi  dziwnymi, powtarzalnymi zachowaniami. 

Choroba   Rajmunda   przeszkadzała   mu   trochę   w   życiu   codziennym,   ale   nie 

znowu tak bardzo, by na nią narzekał. Fakt, iż ciężko mu było rozmawiać z ludźmi, jako 
że nie rozumiał wszystkich tych subtelnych, ukrytych znaczeń czy sugestii oraz mowy 

ciała.   Także   jego   własne   ułomności,   w   tym   kłopoty   z   kontaktem   wzrokowym   czy 
dystans do rozmówcy, nie sprzyjały zawieraniu długotrwałych znajomości. 

Z drugiej strony brak przyjaciół lub chociażby znajomych wcale nie zajmował 

Rajmunda, który za ludźmi nie przepadał. 

W młodości wiele razy starał się ludziom tłumaczyć swoje, dziwaczne według 

nich, zachowanie.

— Musisz zrozumieć, że moje zachowanie względem ciebie czy innych osób nie 

wypływa   z   czystej   chęci   bycia   złośliwym   —   musiał   się   tłumaczyć   prawie   każdej 
nowopoznanej osobie. — Ja po prostu z natury nie rozumiem ludzi. Oczywiście jest to 

uogólnienie.   Jeśli   miałbym   mówić   dokładniej,   to   nie   rozumiem   konwenansów 
społecznych   oraz   wiążących   się   z   nimi   niezbędnych   zachowań.   Ciężko   oczekiwać 

udanych kontaktów społecznych, gdy twój mózg nie potrafi określić, co dany rozmówca 
może sobie myśleć lub czego od ciebie oczekuje. I to nie tylko w rozmowie, ale także…

Rajmund starał się tłumaczyć wszystko jak najbardziej zrozumiale, lecz i tak 

większość ludzi, którzy nie uciekli po pierwszej rozmowie, sądząc, iż stroi sobie z nich 

żarty, nie   potrafiła  wytrzymać  z nim dłużej niż  parę  tygodni.  Pomimo  że  każdy  na 
początku   stwierdzał,   iż   choroba   Rajmunda   nie   stanowi   problemu.   Jednak   zawsze 

32

background image

stanowiła.

W końcu przestał wykładać specyfikację swojej choroby przy okazji rozmowy 

z każdą nowo poznaną osobą. Oczywiście odpowiadał, jeśli ktoś bezpośrednio zapytał 

go o jakieś jego dziwaczne zachowanie, nawet jeśli było to pytanie retoryczne, których 
Rajmund nie rozpoznawał, lecz z biegiem czasu tłumaczenie wszystkiego, raz za razem, 

zaczęło go męczyć, a zaraz potem przyszło zmęczenie ludźmi. Zaczęli go irytować. Już 
nie   tylko   ciągłe   pytania   na   temat   jego   zachowania,   ale   również   cała   reszta   ich 

niezrozumiałych działań i oczekiwań. Z biegiem czasu Rajmund coraz bardziej oddalał 
się od ludzi, uznając takie zachowanie za ewolucyjnie uzasadnione.

— Naturalnym jest unikanie, jak również uczucie silnej niechęci, w stosunku 

do   zachowań   niezrozumiałych   —   tłumaczył   swojemu   kuzynowi   w   czasie   pewnej 

rozmowy.   Kuzyn   Joachim   był   jedną   z   nielicznych   osób,   jakie   z   Rajmundem 
rozmawiały, nie licząc  osób,  które nie miały wyboru, chociaż samemu  Rajmundowi 

wydawało się, że robił to tylko ze względu na obietnicę złożoną jego matce. — W moim  
przypadku  zachowania   takie,   kumulując  się,   przyjmują   formę   całościową   w   postaci 

ludzi. 

— Pierdoły pleciesz — prychnął kuzyn Joachim — gdyby to takie naturalne 

było, to czemu wszyscy się tak nie zachowują co?

— Nie   rozumiesz   —   odpowiedział   natychmiast   Rajmund.   —   Zacznę   od 

początku. Naturalnym jest unikanie, jak również uczucie…

— Hej Rajmund, spokojnie — przerwał mu kuzyn. — Dobra, rozumiem. To 

naturalne dla ciebie, ale nie dla wszystkich, tak?

— Tak. Naturalnym jest unikanie zachowań niezrozumiałych, ze względu na 

ich potencjalnie niebezpieczną naturę. Wyobraź sobie jaskiniowca który…

Pomimo   logicznego   wytłumaczenia,   Rajmund   nie   spotkał   się   nigdy 

z powszechną akceptacja jego poglądu. 

Choroba jednak dawała Rajmundowi Weimbergerowi coś więcej niż zwykłe 

kontakty międzyludzkie. Dała mu jego unikalny sposób myślenia. Dzięki niemu, a także 

organizacji zadań, jaką sobie narzucał, był naprawdę dobry w tym, co robił, mimo że 
jego praca wymagała działań zespołowych, których Rajmund unikał, ale nawet pracując 

samemu, programował wirusy szybciej i lepiej niż pozostałe zespoły w Silesia—Virus.

Warto także wspomnieć co nieco o wyglądzie Rajmunda Weimbergera. Był on 

osobą niespecjalnie wyróżniającą się z tłumu. Po części ze względu na swoją naturę, 

a po   części   z   wyboru.   Zauważył   bowiem,   że,   zbytnio   się   wyróżniając,   przyciąga   się 
więcej ludzi, którzy coś od ciebie chcą.

Rajmund miał trochę ponad metr i siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu 

i ważył niespełna sześćdziesiąt kilogramów. Czarne, krótko przystrzyżone włosy, często 

także parodniowy zarost, gdyż nie zawsze pamiętałby rano się ogolić — cóż, miewał 
ważniejsze sprawy na głowie. Jego twarz była na tyle zwyczajna, że ciężko ją w ogóle 

opisać, no może poza odrobinę za małymi oczami i wiecznie ogryzionymi wargami.  

Posiadał dwa zestawy ubrań, mianowicie, zestaw wyjściowy, w którego skład 

wchodziły:   szare   płócienne   spodnie,   czarny   t-shirt,   wiatrówka,   czarne   skarpetki 
przeciwpoślizgowe   i   sportowe   buty,   oraz   zestaw   domowy:   szare   dresowe   spodnie, 

czarna koszulka i czarne, przeciwpoślizgowe skarpetki. 

Rajmund miał dwie pasje, a raczej obsesje. Było to oczywiście programowanie 

wirusów oraz książki Lwa Tołstoja. Książki te były praktycznie jedynym wyposażeniem 

33

background image

dodatkowym jego mieszkania. Posiadał wszystkie, jakie był w stanie zdobyć. Oznaczało 
to   więc,  że   posiadał  Annę   Kareninę  w   czterech   egzemplarzach,   w  tym   także   jedno 

z pierwszych polskich wydań czy książkę po rosyjsku, pomimo że nie znał tego języka. 
Jego obsesje stanowiły również jedyny temat rozmów, w którym czuł się swobodnie. 

Potrafił mówić o tym w nieskończoność. Dlatego też proszono go czasami, by prowadził 
w firmie pokazy dla wizytatorów i młodzieży. 

Gdy Rajmund zaczynał swój trzeci rok pracy w Silesia—Virus, poproszono go 

o przeprowadzenie w zastępstwie za Romana Polińca pokazu dla wizytatorów z Ikei, 

którzy najwidoczniej chcieli zobaczyć, jak projektowane przez firmę wirusy tworzą ich 
krzesła   i stoły.   I   pomimo,   iż   Rajmund   projektował   wyposażenie   kuchni   i   łazienek, 

zgodził się poprowadzić tę prezentację. Poza tym lubił patrzeć, jak z bezkształtnego 
stosu materiału powstaje okap kuchenny czy zestaw srebrnych sztućców. 

— Oto materiał, z którego powstanie państwa krzesło — wskazał na nieduży 

hologram   po   swojej   lewej   stronie,   prezentujący   drewniane   krzesło   w   stylu   Ikei, 
a następnie na trzymaną w ręce tackę podzieloną na trzy części, na której znajdował się  

czarno—brunatny materiał. — Pewnie wydaje się państwu, że materiału jest zbyt mało, 
by mógł z niego powstać pełnowymiarowy mebel. Może się tak faktycznie wydawać, 

jednak   większość   mebli   jest   prawie   pusta   wewnątrz.   Nie   znaczy   to   oczywiście,   że 
państwa krzesło będzie mniej wytrzymałe niż te wykonane metodą tradycyjną. Cóż, 

prawdę powiedziawszy, będzie ono bardziej wytrzymałe. 

W tym momencie położył tackę na ziemi, po czym wyjął z niedużego pudełka 

kilka fiolek. 

— Strukturalnie   krzesło   przypomina   kości   ptaków.   W   środku   znajdują   się 

liczne   komory   wypełnione   gazem   pod   ciśnieniem   —   zamknął   pudełko   i   ułożył 
równolegle   do   krawędzi   stolika,   na   którym   stało.   —   Warto,   w   tym   momencie 

wspomnieć   również,   że   krzesło,   pomimo   że   stworzone   przez   nasze   wirusy,   będzie 
zbudowane   z   drewna.   Może   nie   zupełnie,   ale   na   poziomie   molekularnym   będzie 

w dziewięćdziesięciu   procentach   drewnem   —   wziął   jedną   z   fiolek   i   podszedł   do 
położonej na ziemi tacki i kucnął przy niej. — A więc państwa krzesło, od zwykłego, 

drewnianego krzesła różnić będzie jedynie fakt, że nie powstało ze ściętego drzewa.

Przyjrzał się dokładnie tacce, upewnił się, że wszystko jest w porządku, oraz że 

równo leży. Wstał i pokazał publiczności trzymaną w dłoni fiolkę, 

— To  są  wirusy   zaprogramowane   przez  Romana   Polińca   —  potrząsną  parę 

razy   fiolką   —   dzięki   którym   powstanie   państwa   krzesło   —   Rajmund   zrobił   chwilę 
przerwy.   —   Na   tacce   znajdują   się   dwie   przegrody   z  materiałem;   jedna   na   warstwy 

zewnętrzne   krzesła,   a   druga   na   warstwy   wewnętrzne   oraz   przegroda   z   komórkami 
macierzystymi. 

Któryś ze słuchaczy zdziwił się na dźwięk słowa „komórki macierzyste”, więc 

Rajmund postanowił rozwinąć temat.

— Wykorzystanie   komórek   macierzystych   może   początkowo   dziwić,   ale   po 

zorientowaniu   się   w   temacie   wydadzą   się   one   państwu   naturalnym   wyborem   — 

pomimo zapału, z jakim Rajmund tłumaczył sposób produkcji, w jego głosie nie dało 
się usłyszeć nawet śladu emocji. — Po pierwsze trzeba powiedzieć, że tak naprawdę to 

nie wirusy tworzą przedmiot. Zaprogramowane przez nas wirusy wnikają w komórki 
macierzyste i zmuszają je do przekształcenia się w struktury metabolizujące materiał, 

a następnie tworzą z nich meble lub bardziej skomplikowane twory, jak na przykład 
kuchenki mikrofalowe czy ekspresy do kawy. 

34

background image

Rajmund   otworzył   fiolkę   i   wylał   jej   zawartość   na   tackę,   w   przegrodę 

zawierającą komórki macierzyste.  

Początkowo nic się nie działo, ale po paru minutach komórki zaczęły pęcznieć. 

Przypominało to trochę rosnącą warstwę szaroburej piany.

— Oczywiście   przedstawiony   przeze   mnie   schemat   działania   jest   wielce 

uproszczony ze względu na liczne braki w państwa wiedzy — kilku ludzi westchnęło, 

lecz większość, wcześniej uprzedzona, zignorowała uwagę Rajmunda na temat stanu 
ich wiedzy.

W   tym   czasie   cały   materiał   na   tacce   już   się   gotował.   Zmienił   się 

w ciemnogranatową   breję,   której   powierzchnie   zdobiły   licznie   eksplodujące   bąble. 

Całość podobna była chwilami do gęstego, gotującego się budyniu.

Następnie materiał się uspokoił i zaczął wypuszczać coś na wzór pędów, które 

powoli   pięły   się   w   górę,   to   łącząc   się   ze   sobą,   to   rozgałęziając.   Po   paru   minutach 
powstał cienki, filigranowy szkielet krzesła. Nagle cała konstrukcja zaczęła pokrywać 

się bordową warstwą, zbliżoną wyglądem do gliny. Nie minęły więcej niż dwie, może 
trzy minuty, a gliniana powłoka zmieniła kolor i pokryła się sękami. 

Teraz na podłodze stało stuprocentowe krzesło, a miedzy jego nogami nieduża 

ceramiczna tacka - teraz zupełnie czysta. 

Rajmund patrzył to na krzesło to na ludzi. — Jak widzą państwo, w niecałe 

dziesięć  minut powstało kompletne  krzesło. Czyż nie  jest to coś niesamowitego? — 

Rajmund usiadł na krześle, tak jak mu wcześniej kazał kierownik, by pokazać, iż nie 
jest to żadna atrapa. — Ciekawostką, która może państwa zainteresować, jest również 

fakt, że struktury tworzone przez komórki macierzyste powstały w oparciu o bardzo 
rzadko   występujące   na   naszej   planecie   ekstremofile,   które…   —   niestety   większość 

wizytatorów z Ikei już wyszła, nie słuchając wyjaśnień Rajmunda na temat ekstremofili.

W drodze powrotnej z kliniki Rajmund kupił kawę w puszce w przydrożnym 

automacie. Złamał plombę u dołu puszki i już po chwili kawa była ciepła. Usiadł na 
ławce na terenie niedużego placyku przylegającego do budynku kliniki. 

Gmach,   w   którym   mieściła   się   Klinika   Leczenia   Zaburzeń   Rozwojowych 

i Psychicznych   im.   Lightnera   Witmera,   był   dużo   mniejszy   niż   mieszkaniowiec 

Rajmunda, ale mimo to robił imponujące wrażenie.

Budynek wzniesiono mniej więcej piętnaście lat po mieszkaniowcach okręgu 

Katowickiego. Wzorowano go na wieżowcach szkoły chicagowskiej, jakie powstawały 
na przełomie XIX i XX wieku. Budynek kliniki miał prostą kubistyczna bryłę, płaski 

dach i z założenia mnóstwo okien i innych przeszkleń. Niestety, pomimo szlachetnych 
wzorców i ambitnych planów, klinika nie wyglądała tak, jak oczekiwano. Pomimo że 

zbudowana była z tych samych materiałów, co na przykład Carsons Building, posiadała 
podobny typ konstrukcji oraz niemal identyczne zdobienia, to jednak bardziej podobna 

była do glinianej rzeźby niż prawdziwego budynku. Wszystkie kąty były zaokrąglone, 
płynne. Elewacja zdawała się spływać. Cały budynek jakby drgał, a materiały odbijały 

promienie słońca pod dziwnymi, nienaturalnymi kątami. Rajmund uznał jednak, że 
budynek jest piękny.

Siedział   więc   na   ławce,   wpatrując   się   w   tego   dziwacznego,   półpłynnego 

molocha ze stali i szkła, powoli pijąc ciepłą kawę z puszki i czekając na pełną godzinę, 

by móc ruszyć na stację.

Powodem,   dla   którego   Rajmund   Weimberger   wziął   udział   w   programie 

35

background image

MASKA   prowadzonym   obecnie   przez   Klinikę   Leczenia   Zaburzeń   Rozwojowych 
i Psychicznych,   nie   była   chęć   znalezienia   przyjaciół,   dziewczyny   czy   chociażby 

liczniejsze i bardziej udane stosunki społeczne. 

Rajmund   dzięki   temu   programowi   chciał   po   prostu   zmniejszyć   swój 

dyskomfort wywoływany towarzystwem innych osób w jego obecności.

Program   MASKA   opierał   się   zasadniczo   na   programach   nerwowo-

mięśniowych tworzonych początkowo dla pokerzystów, a później także dla policjantów 

pracujących pod przykrywką oraz innych ludzi, których praca wymagała kontrolowania 
mimiki twarzy i okazywania emocji.

Były to niewielkich rozmiarów wszczepki, nanomatyczne implanty mózgowe, 

sterujące   impulsami   nerwowymi   do   i   z   mózgu.   Wszczepka   taka   umożliwiała 

kontrolowanie   praktycznie   wszystkich   funkcji   organizmu,   wliczając   w   to   układ 
nerwowy, układ hormonalny oraz mięśniowy. 

Implanty miały pomagać pokerzystom w kontrolowaniu emocji. Po pierwsze 

zawiadywały   mimiką   twarzy   oraz   mimowolnymi   tikami   mięśniowymi   całego   ciała, 

które występują w czasie przeżywania silnych emocji. A więc po prostu dławiły wszelką 
komunikację niewerbalną. Jednocześnie monitorowały układ hormonalny, wydzielając 

przykładowo   konkretne   hormony   w   czasie   podwyższonego   stresu   czy   w czasie 
blefowania tak, by uspokoić gracza. Dodatkowo redukowały potliwość, kontrolowały 

rozszerzenie źrenic i tempo oddechu, monitorując i oceniając przejawy emocjonalne 
u innych   graczy   tak,   że   użytkownik   takiego   implantu   miał   do   dyspozycji   pełen 

psychosomatyczny raport o przeciwnikach. 

Oczywiście, z czasem implanty zaczęły nie tylko tłumić emocje, ale również 

oszukiwać   i   mamić   wszczepki   przeciwników.   Wojna   taka   prowadziła   do   coraz   to 
większego zaawansowania technicznego produktu.

Klinika   Leczenia   Zaburzeń   Rozwojowych   i   Psychicznych   miała   zamiar 

wprowadzić drobne zmiany do kodu źródłowego implantu tak, by ten pomagał osobom 
cierpiącym na zespół Aspergera w odczytywaniu i interpretacji ludzkich emocji oraz 

w skuteczniejszym ich okazywaniu przez samego użytkownika. 

Po   powrocie   do   mieszkania   Rajmund   Weimberger   przeczytał   kilkadziesiąt 

stron Anny Kareniny, po czym położył się i starał się zasnąć. Przeszkadzał mu w tym 
fakt, że jutro nie może iść do pracy. Rajmund od sześciu lat nie miał dnia wolnego,  

z czego był wielce zadowolony, lecz lekarz z kliniki bezwarunkowo kazał mu wziąć co 
najmniej trzy dni urlopu, by wyjść na miasto i przetestować systemy implantu. Była to 

wielka zmiana w życiu Rajmunda, więc wywoływała jego rozdrażnienie, utrudniając mu 
zaśnięcie.

Leżąc na twardym materacu, zastanawiał się, czy udział w programie MASKA 

to aby dobry pomysł i jak w ogóle dał się w to wciągnąć. 

— Cześć kuzynie  —  w głosie Joachima  dało  się  słyszeć rozweselenie  i  nutę 

niecierpliwości. — Mam świetne wieści dla ciebie.

— Czyżby. Jakie?

— Posłuchaj tylko — powiedział na wydechu Joachim. Zrobił chwilę przerwy, 

prawdopodobnie, by się czegoś napić, po czym kontynuował. — Mam takiego jednego 

kumpla,   wiesz   neurobiolog-komunista,   ideowiec,   wszystkim   chce   pomagać,   uważa 
swoją   pracę   za   jakieś   dziwne   powołanie   i…   no   mniejsza   z   tym.   Ważne   jest   to,   że 

36

background image

postanowił   prowadzić   badania   nad   wykorzystaniem   nanomatycznych   implantów 
mózgowych  w  leczeniu  zaburzeń  psychicznych.  Aspergera  będzie  leczył,  kuzynku — 

kolejna   przerwa.   Łyk   wody,   a   może   czegoś   mocniejszego.  —  No   ale   to   Anglik   jest. 
A wiesz, że u nich ciągle obowiązuje ustawa o czystości neuronalnej, a więc nie może 

tych badań u siebie przeprowadzić — znów przerwa. — Wiesz ,co to oznacza, kuzynku 
kochany?

— Że będzie musiał swoje badania gdzieś indziej przeprowadzić — Rajmund 

był   już   mocno   rozdrażniony,   gdyż   telefon   oderwał   go   od   czytania.   —   Joachimie, 

dzwonisz do mnie tylko po to, by powiedzieć mi, że twój znajomy nie może prowadzić 
swoich badań u siebie w ojczyźnie?

— Ooo, ależ tyś głupi — skwitował z rozbawieniem kuzyn. — On te badania 

u nas, w Polsce, będzie prowadził. W Opolu. A ja od razu o tobie pomyślałem. To tylko 

wstępne testy, no ale…

I   tak   oto   chęć   szybkiego   zakończenia   rozmowy   i   upór   kuzyna   Joachima 

doprowadziły   do   tego,   że   Rajmund   zgodził   się   wziąć   udział   we   wstępnych   testach 
programu MASKA.

Rajmund siedział w niewielkiej kawiarni, pijąc powoli kawę w towarzystwie 

wirtualnego Lwa Tołstoja. Tołstoj był wybranym przez Rajmunda awatarem implantu. 

Siedzieli   naprzeciwko   siebie,   awatar   tłumaczył   podstawowe   założenia 

programu oraz działanie wszczepki. Rajmund w tym czasie podziwiał drobiazgowość 
jego wykonania. Po dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec pory na skórze lub 

krople kawy na imponującej brodzie pisarza. 

Po   zakończeniu   prezentacji   wszczepka   wyłączyła   wizualną   część   awatara, 

zostawiając aktywne funkcje komunikacji słuchowej i przeszła na działanie mobilne. 

— Musi pan sobie uzmysłowić pewien fakt, panie Weimberger — tłumaczył 

siedzący   za   wielkim   drewnianym   biurkiem   znajomy   Joachima,   doktor   Jonathan 
Carroll. — Implant nie ma w mocy zmienić pana osobowości czy postrzegania innych 

ludzi. Nie może pan tego oczekiwać.

— Rozumiem — odparł Rajmund. — Nie tego oczekuję.

— Tak? To bardzo dobrze. No ale czemu pan herbaty nawet nie spróbował, 

panie Weimberger? Niechże się pan nie krepuje — doktor milczał, aż Rajmund nie 

rozbił paru łyków letniej  już herbaty malinowej. — Smaczna prawda? Bardzo  lubię 
malinową, ma taki… no ale. Nie o herbacie miałem mówić — wykonał dziwny gest ręką. 

—   Proszę   mi   wybaczyć,   panie   Weimberger.   Czasami   zbaczam   z   głównego   tematu 
rozmowy.

— Nic nie szkodzi.
— A więc o czym to ja… a, już wiem — upił parę łyków herbaty, odchrząknął 

i splótł palce dłoni. — Musi pan zrozumieć, panie Weimberger, że implant ma na celu 
jedynie zmniejszenie dyskomfortu społecznego wywołanego pańską chorobą. Cóż, tak 

naprawdę testy, w których bierze pan udział, mają dopiero sprawdzić jak bardzo i czy 
w ogóle można zminimalizować tej dyskomfort. 

— Rozumiem.
— To   dobrze,   bardzo   dobrze   —   Doktor   Carroll   wstał   i   wyciągnął   rękę 

w kierunku Rajmunda. — Niech pan tylko pamięta, że nie oferujemy panu lekarstwa, 
a jedynie drobną pomoc. A teraz powinien pan wstać i podać mi rękę. Protokół taki 

społeczny.

37

background image

Przeniewierca

Adrian Sładek

Chrzęst   kolczug   niósł   się   delikatnym   echem   pomiędzy   ścianami   skalnej 

rozpadliny; wtórował mu nierówny tupot dwu setek ciężkich żołnierskich buciorów. 
Wprawne   ucho   wyłowiłoby   też   odgłosy   pojedynczych   stuknięć   włóczni   o   tarcze, 

zduszone syknięcia, a czasem i mocne słowo akompaniujące dźwiękowi obsuwającej się 
na żwirze stopy. Nikt nie toczył żadnych rozmów, w zalegającym milczeniu wyczuwało 

się napięcie.

Dziesięć   dziesiątek   najlepszego   towarzystwa,   starannie   wybranego   z   całej 

słynącej z bitności drużyny kniazia Godzimira Udzielnego prowadzonych było przez 
Drahomira, młodego wojewodę Szaropola. Stawał z nimi ramię w ramię do niejednego 

boju i  wiedział,  że  nawet  w  najgorszej chwili  go  nie  zawiodą. W konnej szarży,  na 
piechotę czy na murach grodu zawsze dowodzili swego męstwa i Drahomir był pewien, 

że i tym razem sprostają, niełatwemu przecież, zadaniu, którego się podjęli.

Zakończyć   plugawy   żywot   czarownika   Mszczujwoja   zwanego   Kazicielem, 

przeniewiercy   słusznych   praw,   który   swą   osobą   był   obelgą   dla   wszystkich   plemion 
swarzyckich.   Truchło   raz   pokonanego   na   sztuki   podzielić,   serce   kołkiem   osinowym 

przebóść,   a   członki   na   rozstajach   zakopać,   imienia   jego   wzbronić   wymawiać,   by 
brzmienie jego wymazać z ludzkiej pamięci, a wraz z nim pamięć o tym niegodziwcze 

i o szkaradnym Zcernebohu, któremu służył, a który wrogiem jest prawdziwych bogów.

Uprzednio jednak dostać się niepostrzeżenie do serca zajmowanej przez niego 

twierdzy,   gdzie   Mszczujwoj   trwożnie   krył   się   przed   słusznym   gniewem   Swarzyców. 
A nie była to sprawa prosta, gdyż dwukrotnie już za pomocą swej obmierzłej magii 

umykał   on   ze   zdobytego   co   dopiero   zamku,   zmuszając   kniaziów   i   hospodarów   do 
kontynuowania   pogoni,   przedłużając   tym   samym   wyniszczającą   wojnę.   Tym   jednak 

razem,   dzięki   podstępowi   pojawiła   się   szansa,   aby   zaskoczyć   wroga.   Szczęśliwym 
trafem   udało   się   zdobyć   plany   twierdzy,   a   wśród   nich   te   zawierające   zapomniane 

sekretne   przejścia   wydrążone   w   okalających   kasztel   górach.   Do   jednego   z   nich 
prowadziła rozpadlina, którą kroczyli. Także, kiedy główne siły przypuszczać będą atak 

na mury, Drahomir wraz ze swą zbrojną kupą uderzą w samo jądro zgnilizny.

Drahomir spojrzał w niebo. W wąskiej szczelinie nad głową nie mógł dojrzeć 

Oka Boga, ale wiedział, że te wspina się już niestrudzenie po nieboskłonie. Liczył, że 
ciepło   jego   płomieni  rozproszy  nieco   zimną   lepką  mgłę,  która  zalegała  wokół  nich. 

Ważniejsze jednak, że wraz z nastaniem poranka kniaziowie mieli ruszyć do natarcia.

— Wojewodo!   —   dobiegł   go   szept   Ścibora,   wiernego   towarzysza 

przepatrującego drogę na przedzie. — Podejdźcie rychło!

Setnik   poprowadził   go   ostrożnie   za   jeden   z   głazów,   przy   którym   kulili   się 

pozostali z jego niewielkiego oddziału. Wszyscy, włączając Ścibora,  przyodziani byli 
odmiennie   niż   reszta   wojów   —   kolczugi   i   ciężkie   szyszaki   ustępowały   miejsca 

skórzanym kaftanom i futrzanym czapom, a miast mieczy chętniej sięgali po łuki.

— Wyjrzyjcie tam, wojewodo — powiedział, wskazując skraj głazu. — Myślę, że 

dotarliśmy do wejścia.

Zrobił, co mu powiedziano. Jakieś sto dwadzieścia łokci przed sobą dostrzegł 

przytuloną do ściany dziwną budowlę z czarnego kamienia. Ściany i kolumny, jak się 
zdawało, były na całej powierzchni wyżłobione płaskorzeźbami, których kształtów nie 

był teraz w stanie dostrzec. Całość przywodziła na myśl jakiegoś rodzaju chram, co 

38

background image

zgadzało się z informacjami, które uzyskali z planów.

— Wezwij towarzystwo — zwrócił się do setnika. — Wchodzimy.

Cały  oddział  poruszał  się  energicznym  krokiem  w stronę   chramu. Wszyscy 

w pełnej gotowości, tarcza przy tarczy z włóczniami gotowymi do ataku. Wypatrywali 
czujnie  zagrożenia  -  kiedy  szło  o  Kaziciela, zawsze  trzeba  było  zachować  najwyższą 

ostrożność.

W   miarę   zbliżania   się   Drahomir   wyłapywał   coraz   to   nowe   szczegóły 

z konstrukcji budowli. Kształty, łuki i kąty zastosowane w niej przyprawiały go o ból 
głowy swą zawiłą dziwacznością, ale nie mógł odwrócić wzroku, zupełnie jakby oplatały 

go   swym  hipnotycznym  czarem.  Prawdziwie   przerażające   były  jednak   płaskorzeźby, 
które   potrafił   teraz   odczytać.   Sceny   łączące   w   sobie   nieskończenie   wyuzdane   akty 

kopulacji   -   częstokroć   pomiędzy   osobami   tej   samej   płci,   ponadto   sodomii, 
samookaleczenia, kanibalizmu, tortur i bogowie wiedzą czego jeszcze. Wojewoda czuł 

się nimi do głębi wstrząśnięty, a nikt nie nazwałby go osobą trwożnego serca.

Wojowie   byli   pełni   podejrzeń   i   obaw,   ale   bez   wahania   przekroczyli   próg 

chramu — mieli do wykonania ważną misję.

Wnętrze urządzone było w myśl tego samego zwichrowanego poczucia smaku. 

Pod   złowrogo   nachylonymi   ścianami   ciągnęły   się   rzędy   kamiennych   ołtarzy, 
zaopatrzonych w pordzewiałe przez dziesiątki lat kajdany, służące bez wątpienia do 

przytrzymywania  ofiar  poświęcanych  temu przeniewierczemu  kultowi.  Powierzchnie 
ołtarzy   miały   płytkie   podłużne   wgłębienia   o   gładkiej   powierzchni,   wytarte   zapewne 

wijącymi się w nieopisanym bólu i trwodze ciałami nieszczęśników. Podłoga zasłana 
była   szczątkami,   a   ich   mnogość   zapierała   dech   w   piersi.   Trudno   było   pojąć,   ilu 

postradało tutaj żywoty.

Wojewoda wzdrygnął się silnie, kiedy w jego umyśle zagościła myśl, że kiedyś 

widział przecież podobne sceny - z tym że na własne oczy. Przez lata tłumił je i ukrywał 
w   najdalszych   odmętach   swej   pamięci,   nie   pozwalając   im   wypłynąć.   Czasem   tylko 

udawało   się   im   wymknąć   z   głębin,   by   nawiedzić  go   podczas   snu,   co   nieodmiennie 
kończyło się gwałtownym przebudzeniem z boleśnie ściśniętym trwogą sercem.

Było to nieco ponad piętnaście wiosen temu, kiedy...

***

Wojska Mszczujwoja Kaziciela wtargnęły z całą swą niszczycielską mocą do 

Szaropola. Przetoczyły się niszczycielską falą przez pomniejsze grody - wypalając je do 

gołej ziemi, a ich ludność bezlitośnie mordując ku uciesze plugawemu Zcernebohowi - 
by w końcu stanąć w całej swej potędze przed stolicą - Faligrodem.

Tego   wieczora   Drahomir,  który  ledwie   trzy  roki  temu  otrzymał  prawdziwe 

imię na postrzyżynach, pożegnał ojca ruszającego na palisadę, by bronić grodu - nigdy 

więcej nie  było  mu  pisane  widzieć  rodzica żywego. Niedługo później brama została 
wyłamana i zniekształceni  plugawymi praktykami  wojowie  Mszczujwoja zalali ulice. 

Wojów szaropolańskich już niemal nie stało, kniaź z głównymi siłami nie dotarł na czas 
z odsieczą dla ojcowizny i wałów miejskich broniła jedynie garstka mężów.

Mszczujwojcy   wpadli   do   domu  Drahomira   i   brutalnie   wygonili   wszystkich: 

jego matkę, braci, krewniaków i służbę. On sam cudem jedynie umknął, kryjąc się na 

ciasnym stryszku, którego nikomu nie przyszło do głowy ograbić. Z dołu dochodziły go 
sprośne   odgłosy   biesiadujących   wrogów,   którzy   dobrali   się   do   bogatych   zasobów 

kuchni oraz piwniczki z miodami, winami, piwem.

Z miejsca gdzie się ukrył, przez niewielkie okienko miał dobry widok na plac 

39

background image

targowy. Widział, że wrogowie mordują oszczędnie, zaganiają potoki spanikowanych 
Faligrodzian   na   plac.   Tam   co   najmniej   trzy   tuziny   przeniewierców   montowało 

naprędce   jakowąś   drewnianą   konstrukcję.   Stukot   młotków   i   odgłosy   piłowanego 
drewna słyszał wyraźnie, nawet pomimo wszechobecnej wrzawy.

Pojmani Swarzyce zostali brutalnie stłoczeni z jednej strony placu, przeciwnej 

do tej gdzie powstawała konstrukcja, która z każdą chwilą zaczynała nabierać kształtu. 

Składała się z dwu części: niższej, przybierającej kształt rzędu ofiarnych ołtarzy, oraz 
wyższej, układającej się w sporych rozmiarów wieżę. Widać, przeniewiercy planowali 

podziękować swemu nikczemnemu bogu za zwycięstwo, składając mu ofiarę. Robotnicy 
pracowali bardzo sprawnie i konstrukcja miała zostać lada chwila ukończona.

Gdy wieża i ołtarz zostały ukończone, robotnicy pierzchnęli. Wszyscy wśród 

pozostałych na placu przeniewierców wyprężyli się sztywno. W ich ruchach dało się 

odczytać   napięcie   i   podniecenie.   Coś   miało   się   zaraz   wydarzyć.   Emocje   z   miejsca 
udzieliły się zakładnikom, na których spłynęła jeszcze większa trwoga, aż zamilkli pod 

jej ciężarem.

Wtedy równym krokiem na plac wkroczyła procesja. Najmniej cztery tuziny 

odzianych w czarne powłóczyste szaty postaci eskortowanych było przez sześć razy tyle 
wojów.   W   centralnym   punkcie   zaś   z   wielką   starannością   niesiona   była   masywna 

lektyka.   Procesja   zatrzymała   się   zaraz   przy   świeżo   wzniesionej   konstrukcji,   lektykę 
ustawiono tak aby był z niej pełen widok. Słudzy z namaszczeniem rozsunęli kotary 

skrywające pasażera.

Wtedy Drahomir zobaczył go po raz pierwszy.

Na   tronie   lektyki,   sztywno   niczym   posąg   zasiadał   Mszczujwoj   Kaziciel   we 

własnej osobie.

Nie widział go nigdy wcześniej, a jedynie słyszał opowieści. Z miejsca jednak 

go poznał, nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Odziany   był   w   obszerną   powłóczystą   szatę   o   czerni   tak   intensywnej,   że 

wydawał   się   lokalną   manifestacją   samej   nocy.   Głowę   zakrywał   mu   szeroki   kaptur 

rzucający na twarz głęboki cień padający na - czego nie widział, ale wiedział z opowieści 
- białą gładką maskę szczelnie zakrywającą mu twarz.

Było w nim coś dalece wykraczającego ponad niezwykły i tajemniczy ubiór. 

W jakiś trudny do uchwycenia sposób emanował czymś w rodzaju aury, aury, która 

wywoływała w Drahomirze uczucie, jak gdyby krew miała mu się ściąć w żyłach lodem. 
I to nawet pomimo tego, że obserwował go przecież z dosyć znacznej odległości! Kimże 

mogła być osoba, która samą swą obecnością przyprawiała go o takie sensacje?

Cztery  tuziny  odzianych   w  czerń  członków  procesji  padło   na   kolana  przed 

swym panem. Drahomir domyślał się, że muszą oni być czymś w rodzaju żerców, tyle że 
będących   w   służbie   Zcerneboha   miast   oddawać   należną   cześć  prawdziwym   bogom. 

Kaziciel dał im jedynie oszczędny znak dłonią, nie wypowiadając przy tym ni słowa. 
Fałszywym   żercom   w   zupełności   to   wystarczyło,   natychmiast   powstali   z   ziemi 

i energicznymi   krzykami   wydali   polecenia   wojom.   Ci   sprowadzili   im   pierwszych 
jeńców.

Wtedy zaczęła się rzeź. Ojciec opowiadał mu, że czasem mawiało się tak, gdy  

podczas boju jedna ze stron poddała tyły, a druga rzucała się na nią, tnąc bezlitośnie po  

plecach,   karząc   za   tchórzostwo.   To   jednak   było   coś   zgoła   innego   i   zdecydowanie 
bliższego pierwotnemu znaczeniu tego słowa. Po prawdzie to nawet dalece poza nie 

wykraczało, jednak Drahomir zwyczajnie nie był w stanie wyobrazić sobie, jak powinno 
brzmieć   słowo,   którym   można   by   oddać   sprawiedliwość   wydarzeniom,   które 

rozgrywały się przed jego oczyma.

Wszyscy   żercy   zaczęli   brutalnie   oprawiać   Swarzyców.   Wojowie   przemocą 

40

background image

przytrzymywali   ofiary   przy   skleconych   naprędce   ołtarzach,   a   kapłani   za   pomocą 
długich sztyletów powoli i metodycznie wywlekali im bebechy na zewnątrz. Dbali o to, 

aby ofiara pozostawała jak najdłużej przy życiu i świadomości, nie byli tak bezmyślni, 
aby z miejsca sięgnąć do serca i pozbawić życia, o nie — ich plugawa wiara karmiła się  

cierpieniem i trwogą.

Potem brano kolejnych i czynność powtarzano. Powtarzano. Powtarzano.

Gdy stłoczeni zakładnicy  zobaczyli, co  się  wyprawia, zakrzyknęli ze  zgrozy. 

Tłum zafalował, ruszył pchnięty paniką - próbowali się wyrwać, w szale rzucali się na 

strażników. Ci jednak szybko i sprawnie poradzili sobie z paniką, byli wprawieni. Kilku 
zaledwie   Faligrodzian   uzyskało   łaskę   szybkiej   śmierci   od   włóczni   przeniewierczego 

woja, reszta rychło została stłamszona.

Posadzka placu w kilka chwil pokryła się rosnącymi kałużami krwi. Posoki 

przybywało błyskawicznie, osobne kałuże szybko utworzyły jedną wielką, a ta w końcu 
przebrała miarę i popłynęła ulicami do fosy, barwiąc ją na kolor wina. Wnętrzności, tak 

pracowicie wywlekane z ludzi przez kapłanów, wkrótce zaczęto wieszać na drewnianej 
konstrukcji wieży wzniesionej naprzeciw ołtarzy. Przybywało ich z każdą chwilą. Po 

mieście   rozniósł   się   niewiarygodny   smród,   w   którym   zapachy   ekskrementów, 
wymiocin, ropy, strachu, flaków walczyły o prym.

Kaźń trwała do samej jutrzni. Noc całą Drahomir torturowany był widokiem 

rozwlekanych   ludzkich   ciał.   Zamykanie   oczu   niewiele   dawało,   gdyż   rozdzierające 

wrzaski   boleści   katowanych   ludzi   niosły   się   nieprzerwanie.   Nie   mógł   opuścić 
schronienia, gdyż z miejsca dopadliby go przeniewiercy bezczeszczący jego dom swą 

obecnością. Z rana był kompletnie wyczerpany zarówno na ciele, jak i na duchu. Gdy 
ostatni pojmany Swarzyc oddał swój żywot, a jego kiszki zawisły na wieży, konstrukcja 

wydawała się z ledwością wytrzymywać ich ciężar.

Jeśli Mszczujwoj w jakikolwiek sposób odnosił się do tego, co działo się przed 

jego obliczem, to nie dał o tym w żaden sposób poznać. Przez cały czas siedział sztywno 
w   swej   lektyce   tak,   że   wydawało   się,   jakby   sam   był   martwy.   Chwilami   chłopiec 

zastanawiał   się,   czy   gest,   który   przedtem   z   jego   strony   dostrzegł,   nie   był   jedynie 
przywidzeniem  i  czy przeniewiercy  nie  służą  przypadkiem  zasuszonym zwłokom  na 

tronie. Przekonał się, że nie miał racji, gdy Kaziciel poruszył się raz jeszcze, aby dać 
znak do zakończenia tego makabrycznego przedstawienia.

Kiedy Drahomir pewien był, że już gorzej być nie może, żercy podpalili wieżę. 

Mdlący smród płonącego mięsa, a wraz z nim gryzący czarny dym zaległy nad miastem, 

wyciskając   mu   z   oczu   łzy   i   powodując   niezwykle   bolesne   skurcze   opróżnionego 
wielokrotnie podczas nocnej kaźni żołądka.

Szczypiącymi   od   dymu   oczyma   obserwował,   jak   lektyka   wynoszona   jest 

z placu.

Mszczujwoj zwany Kazicielem, kimże on był? Co kryło się w cieniu głębokiego 

kaptura,  pod  bielą  gładkiej  maski?  Czy był  on  człekiem?  Czy  człek  mógłby  być tak 

bezdusznie, a zarazem szaleńczo okrutny? A może był on bardziej czartem albo złym 
duchem?

Gdy Drahomir mdlał od duszącego dymu, a jego umysł zagłębiał się w kojącą 

nieświadomość,   w   jego   głowie   dźwięczały   dwie   myśli:   by   dopełnić   zemsty   na 

przeniewierczych psach i odkryć tajemnicę ich obłąkanego wodza.

Co kryje się pod maską...?

Pod maską...

***

41

background image

Drużyna   Swarzyców   kroczyła   poprzez   wydrążone   w   trzewiach   góry   tunele 

prowadzące do twierdzy Mszczujwoja. Mijali wiele podziemnych komnat, w których 

trafiali na niezrozumiałe dla nich dziwy. Fantazyjne aparatury, biblioteczki wypełnione 
zwojami, pergaminami oraz inne przedmioty, których nie potrafili nawet opisać, a co 

dopiero nazwać. Najchętniej podłożyliby pod te plugawe wytwory ogień i z satysfakcją 
patrzyli, jak tańczy na nich czerwony kur. Niestety, jako że byli w podziemiach, nie 

mogli pozwolić sobie na taki luksus. Czas ich naglił, więc nie było nawet czasu, aby 
roztrzaskać te plugawe twory, traktując je włóczniami i buciorami. Nie czuli się z tym 

dobrze.

Dalej natrafili na rozległą podziemną grotę, podziurawioną niezliczoną ilością 

jam, wnęk i tuneli. Echa płatały im tam nieprzyjemne psikusy, poważnie szargając ich 
nerwy. Wtem jednak Ścibor znowu wstrzymał pochód. Raz jeszcze wydawało mu się, że 

wyłowił w pokręconych echach jakoweś niepokojące nuty.

I   rzeczywiście   gdzieś   na   granicy   słyszalności   zasłyszeli   zduszone   złośliwe 

chichoty,   do   których   zaraz   dołączyły   słowa   w   jakimś   charkliwym   języku,   oraz   -   co 
najbardziej niepokojące - szczęk rynsztunku.

— Wojowie. Widać, wystawili straże w tunelach. Czułem, że zbyt łatwo nam 

idzie — westchnął Ścibor.

— To nie straże — stwierdził wojewoda. — A przynajmniej nie zwyczajne. To 

krzaty.

— Co mówicie?! — setnik aż podskoczył. — Przecież krzaty są bajdą, żeby baby 

miały czym dziatki straszyć.

— Obawiam się, że nie. Rozmawiałem z wieloma Wszemyślidami, a góry to ich 

ojczyzna   i   wszyscy,   jak   jeden   mąż,   twierdzili,   że   krzaty   istnieją.   Zresztą   zaraz   się 

przekonamy.

Podał komendy wojom, ustawili się w ścisłej formacji, tworząc mur z tarcz, zza 

którego wystawały jedynie ostrza włóczni. Byli gotowi. Kolejne minuty mijały, a głosy 
były coraz bliższe. Oczekiwanie dawało im się silnie we znaki.

Gdy ich nerwy były napięte już do granic możliwości, z tuneli wypadły na nich 

człekom podobne, ale znacznie podlejszego wzrostu stwory. Przyodziane były w wiele 

warstw   szorstkich   płócien   i   kolczugi,   spod   szyszaków   wyrastały   im   długie   splątane 
włosy i brody, spomiędzy których błyskały małe złośliwe oczka. Z jazgotem rzuciły się, 

próbując   dosięgnąć   ich   dzierżonymi   w   krępych   ramionach   ostrzami,   toporami, 
czekanami. Rozgorzała walka.

Swarzyce dzielnie i skutecznie bronili się za murem tarcz. Nikt nie oddawał 

pola, wszyscy z zapamiętaniem żgali wroga włóczniami. Odgłosy walki odbijały się od 

ciasnych ścian i wracały do nich, potęgując hałas.

Stojąc   w   rzędzie   ramię   w   ramię   z   towarzyszami,   odpierając   zajadłe   ataki 

wroga, Drahomir wspomniał, że w podobnej sytuacji dane mu było poznać Siemowita, 
swego najlepszego druha, w intencji którego pomszczenia między innymi znajdował się 

na tej pielgrzymce do samego jądra ciemności.

***

Drahomir miał już dwadzieścia trzy wiosny i nielichą parę w łapie. Teraz z całą 

mocą dawał o tym znać napierającym na niego przeniewiercom. Wróg zaatakował na 

trakcie   uważanym   za   niemal   zupełnie   bezpieczny,   więc   eskorta   dla   karawany   była 
jedynie symboliczna. Nieliczni wojowie nadludzkim wysiłkiem bronili się za murem 

stworzonym z kręgu wozów. Piechota nacierała na nich nieustępliwie, a lekka kawaleria 
krążyła   wokół   ich   obrony,   bezlitośnie   szyjąc   z   krótkich   łuków.   Harmider   tworzony 

42

background image

przez   walczących   mieszał   się   z   trwożliwym   jękiem   bezbronnych   kobiet   i   dzieci 
stłoczonych w środku obronnego kręgu.

Czarny krąg wrogów zaciskał się nieustępliwie, kolejni Swarzyce padali pod 

ciosami żelaza dzierżonego w ręku zniekształconych czarcich pomiotów Mszczujwoja. 

Obrona zaczynała się załamywać. Tarcza Drahomira poszła w drzazgi, przyjmując na 
siebie o jeden cios za dużo. Wróg zaczął obłazić wozy, dwu albo trzech przedarło się  

nawet poza krąg obrony. Swarzyce, widząc to, zebrali się na ostatni tytaniczny wysiłek 
i naparli.   Walczyli   jak   osaczone   wilki,   do   ostatka,   z   szaleństwem   w   oczach.   Woleli 

zginąć w walce, niż być rozbebeszonymi ku uciesze fałszywego boga przez któregoś 
z przeniewierczych żerców.

Gdy   nadzieja   ich   już  opuściła   i   powierzali   swe   dusze   prawdziwym   bogom, 

przygotowując się na wyprawę do Nawii, nad traktem zabrzmiał dudniący dźwięk rogu. 

Brzmienie   jego   było   niezwykle   niskie,   matowe   —   co   oznaczać   mogło   tylko   jedno, 
zbliżają   się   Dorzeczanie,   ich   rogi   miały   jedyne   w   swym   rodzaju,   niepowtarzalne 

brzmienie. Odsiecz była w drodze.

Nowy   dych   wstąpił   w   obrońców   i   ze   zwielokrotnioną   siłą   dali   odpór 

przeniewiercom. Zaraz też poczuli pod stopami, jak ziemia zaczyna silnie drżeć, a zza 
zakrętu wypadła pancerna jazda dorzeczańska. Na krótkim odcinku nabrała rozpędu 

i z całą mocą spadła na karki przeniewierców, którzy z miejsca poszli w rozsypkę.

Obrońcy   z   ochotą   pognaliby   za   wrogiem,   odpłacając   mu   za   krzywdy 

i poległych towarzyszy, ale nie mieli już sił. Jak jeden mąż zasiedli na ziemi, dysząc 
ciężko,   a   śmiejąc   się   radośnie   na   widok   tratowanego   przez   konnych   wroga.   Baby 

dopadły ich z miejsca, becząc ze wzruszenia i histeryzując na potęgę.

Konni,   gdy   tylko   dali   przeniewiercom   to   na   co   ci   zasłużyli,   powrócili   do 

karawany. Na ich czele, na grzbiecie dorodnej kasztanki, zasiadał odziany w pyszny 
szkarłatny płaszcz i bogato zdobiony szyszak woj, który przedstawił się jako Siemowit, 

palatyn dorzeczański.

— Kto u was wiedzie prym? Kto obronę prowadził?

— Jam, Drahomir, wojewoda szaropolański — rzekł, z trudem powstając na 

nogi.

— Jużci!   Wojewody   to   bym   się   nie   spodziewał!   —   Powiedział,   po   czym 

zeskoczył   z   konia,   by   podejść   do   Drahomira.   —   Wybaczcie   bracie,   że   was   tak 

z końskiego grzbietu powitałem, ale tak  marnie wyglądacie, że w życiu bym się nie 
domyślił, żeście wojewoda.

Drahomir   uśmiechną   się   blado.   Rzeczywiście   umazany   od   stóp   do   głów 

ziemią,   pyłem   i   krwią,   w   tym   w   sporej   części   własną,   z   zupełnie   zrujnowanym 

odzieniem,  do   tego   słaniający  się  ze   zmęczenia  tak  silnie,  że   ledwie  trzymał  się   na 
nogach, z pewnością nie wyglądał reprezentacyjnie.

— Muszę wam powiedzieć — zagaił Siemowit, prowadząc wyczerpanego woja 

pod ramię — żeście dokonali tutaj rzeczy niezwykłej! Z garstką wojów daliście odpór 

takiej   masie   przeniewierczego   ścierwa!   Muszę   was   lepiej   poznać,   wojewodo 
szaropolański — o co już zadbam, gdy tylko ugoszczę was i waszych ludzi, jak dotrzemy 

na Dorzecze. Zasłużyliście na solidny wypoczynek!

Wojewoda skiną bezwładnie głową. Nie miał siły na nic więcej. Nie mógł w tej 

chwili nawet przypuszczać, jak silną nawiścią zwiążę się z tym Dorzeczaninem w toku 
najbliższych lat. Jak wiele bojów stoczą wspólnie i ile pijatyk po karczmach wszystkich 

swarzyckich ziem zaliczą.

***

43

background image

Krzaty   walczyły   zajadle,   bez   opamiętania   i   z   pewnością   nieczysto,   ale 

w prawdziwej bitwie nikt nie mógł sobie pozwolić na komfort czystej walki. Zwyczajni 

wojowie   mogliby   ulec,   ale   drużyna   Drahomira   składała   się   co   do   męża   z   bitnych 
weteranów,  którzy  wznosili   stal  w   niezliczonych   starciach.  Po   krótkiej,  acz  szalenie 

gwałtownej potyczce, niedobitki czarcich stworów czmychnęły w tunele skąd przyszły 
i już więcej się nie pokazały.

Swarzyce kontynuowali podróż w głąb tuneli.
Zaskakująco szybko natrafili na wyjście. Gdy wkraczali do twierdzy Kaziciela 

czuli niesamowite podniecenie, byli świadomi niezwykłej donośności tej chwili i całej 
swojej   misji.   Tunel   zaprowadził   ich   do   jednej   z   bocznych   baszt   wybudowanych 

w oparciu o skalną ścianę. Baszta ta stanowiła element trzeciej linii obrony, więc jej 
obsada   była   bardzo   nieliczna   -   wojowie   w   kilka   chwil   poradzili   sobie   ze   wziętymi 

z zaskoczenia wrogami.

Wojewoda nie mógł sobie odmówić, aby nie wyjrzeć choćby na chwilę przez 

jedno z okien baszty i rzucić okiem na toczącą się bitwę. Z tego miejsca mógł dojrzeć 
wszystkie szczegóły. Scenę ogarniał wzrokiem nieco od boku, od strony lewej flanki 

wojsk   swarzyckich.   Tam   jak   zwykle   w   równych   szeregach,   tarcza   przy   tarczy,   stali 
Szaropolanie,   jego   rodacy.   Wokół   piechurów   krążył   bogato   odziany   konny   wraz   ze 

świtą, niechybnie kniaź Godzimir, jak nic zagrzewający wiarę do zbliżającej się walki. 
Jak znał swego dobroczyńcę, to ten, swym zwyczajem, zapewne dawał właśnie przykład 

prawdziwego złotoustwa, a serca w wojakach kraśniały. Dalej stały drużyny bitnych 
Dorzeczan,  Dzielnian i  zbrojnych  z  grodu  Kraśnego   pod   wodzą  kniazia Recibora  II 

Lutego, po nich znowu byli Iścianie, niezrównani w łucznictwie, pod opieką palatyna 
Trzebiegosta,   dalej   zaś   Wszemyślidzi,   twardzi   górale,   z   hospodarem   Zbylutem 

Leściwym na czele. Tylu było Swarzyców, ale nie tylko oni stawali tego dnia do boju. 
Prawe skrzydło przypadło sprzymierzonym w słusznej sprawie. Najpierw byli Obczycy, 

sami   siebie   Wolkami   zwący,   prym   im   wiódł   margrabia   Lothar   w   licznych   bojach 
zaprawiony, w tym wielokrotnie - nie kryjmy tego - przeciw Swarzycom, zadając im 

nieraz  dotkliwe  klęski.  W  tych  trudnych  czasach  jednak  nie  pozwalano,  aby dawne 
zwady kładły się cieniem, kiedy przychodziło walczyć o wyższe cele. Za pancernymi 

Lothara kłębili się gwarni zaciężni - pochodzący z rozlicznych dalekich krain żołnierze 
najmici, walczący dla zarobku. Cel ich walki nie był co prawda szlachetny, a poza polem 

bitwy   swawolnicy   byli   z   nich   okrutni,   ale   gdy   przychodziło   do   boju,   trudno   było 
o bardziej   karne   i   bitne   towarzystwo.   Z   prawej   flanki   armię   zamykali   Nordowie, 

wszyscy   -   jak   jeden   -   długobrodzi,   z   zastygłym   złowrogim   marsem   na   twarzach 
wyzierających spod solidnych szyszaków. Wojowie to nieprzeciętni, w wielu starciach 

wysławieni, z tym że - co dla Swarzyców niepojęte - niemal wyłącznie piesi. Ale przy 
szturmie warowni to po prawdzie i lepiej, bo wierzchem szarżować w tej sytuacji nie 

sposób.

Wojewoda   westchnął   w   zachwycie   nad   widokiem   szykujących   się   do   boju 

mężów. Sam najchętniej stanąłby przy nich w polu, a nie czaił się zdradziecko na tyły 
wroga, ale sytuacja nie pozwalała mu na ten komfort.

W   dole   zagrzmiały   rogi,   obwieszczając   początek   szturmu.   Wiara   ruszyła 

z wrzaskiem   pod   mury,   niosąc   nad   sobą   drabiny,   pchając   zasłony   i   tarany   -   bitwa 

właśnie się rozpoczęła. Drahomir dał znak Ściborowi - na nich też był już czas. Wojowie 
ruszyli dalej w głąb górskiej rozpadliny.

Widok   szykującej   się   do   zdobycia   twierdzy   armii   przywołał   u   Drahomira 

wspomnienia   całkiem   świeże   jeszcze,   bo   sprzed   trzech   zaledwie   miesięcy,   kiedy   to 

uczestniczył w zdobywaniu poprzedniej warowni Kaziciela - Zamku Boruckiego.

44

background image

***

Masywne   wzmocnione   stalowymi   nitami   wrota   bramy   Zamku   Boruckiego 

roztrzaskały się w drzazgi pod nieustępliwą siłą tarana. Tryumfalny okrzyk z całą mocą 

rozbrzmiał pomiędzy napierającymi na zamek Swarzycami.

— Sława! Sława! Na Bieleboha, sława! — zdzierali gardła co sił.

— Sława! — krzyczał, co tchu w piersi, Drahomir, stojący w pierwszej linii na 

czele   Szaropolańskich   wojów.   Ten  wyraźny   przełom  w  bitwie   uradował  go,   chociaż 

doskonale   zdawał   sobie   sprawę,   że   bitwa   zdecydowanie   daleka   jest   jeszcze   od 
zakończenia.

Przelotnie   wyłapał   w   tłumie   oblicze   Siemowita,   palatyna   dorzeczańskiego, 

swego   drogiego   druha.   On   także   wznosił   bojowy   okrzyk,   jednakże   też  najwyraźniej 

szukał wzrokiem Drahomira, bo ich spojrzenia spotkały się. Siemowit zdążył jedynie 
skinąć porozumiewawczo, zanim rozentuzjazmowana wiara naparła ze zwielokrotnioną 

siłą na bramę i stracili się z oczu, porwani przez tłum. Tak, on też doskonale wiedział,  
że ten dzień daleki jest jeszcze od zakończenia.

Obrońcy   z   zapałem   odgrażali   się   długimi   włóczniami,   żgając   zapamiętale 

szturmujących   wojów.   Wojewoda   szaropolski   zwinnym,   ale   oszczędnym,   ruchem 

uniknął   grotu,   który   ktoś   próbował   mu   wrazić   prosto   w   oczodół.   Chrzęst   kości 
połączony   z   mokrym   mlaśnięciem   zaraz   za   jego   plecami   jasno   dawał   mu   do 

zrozumienia,   że   towarzysz   nacierający   za   nim   nie   miał   tyle   szczęścia.   Drahomir 
doskoczył,   skrócił   dystans   i   mieczem   rozpłatał   włócznika   -   zniekształconego 

degenerata, jak wszyscy w służbie Mszczujwoja. Krew spłynęła mu po ręce; nawet ona 
nie wydawała mu się odpowiednia, jawiła się mu jako zanieczyszczona, splugawiona - 

raczej  brązowo-rdzawa niż  słusznie czerwona. Nie był to  jednak dobry czas, aby to  
rozpatrywać. Naparł na wrogów bezlitośnie tarczą, tnąc okrutnie każdego, który się nie 

uchylił.

Nacierający   Swarzyce   nieprzerwanie   wypierali   mszczujwojskich   parobków. 

Najpierw   z  bramy  i  murów,  potem  z  głównego   dziedzińca,  wduszając   ich   w  ciasne 
uliczki między zabudowaniami przed pałacem. Obrońcy wciąż mieli po swej stronie 

korzystnie   dla   nich   rozplanowaną   twierdzę,   więc   każdy   zagarnięty   łokieć   swarzycy 
wojowie okupywali nielichą ilością krwi. Drahomir z Siemowitem szli tarcza przy tarczy 

na czele swych ludzi, prowadząc ich do coraz lepiej widocznego, ale wciąż trudnego, 
zwycięstwa.

Duch we wrogu upadł przy pałacowych schodach. Ostatni obrońcy rzucili się 

do ucieczki, jak gdyby to miało dać im jakąkolwiek szansę na zachowanie nędznych 

żywotów.   Wiara   nie   odstępowała   ich   na   krok,   bezlitośnie   rzezając   umykających 
wyznawców Zcerneboha.

— Sława! Sława! — rozbrzmiały z nową mocą okrzyki.
Obrońcy   umknęli   w   zawiłe   korytarze   wewnątrz   pałacu,   a   dzielni   Swarzyce 

szarżowali za nimi. Gobeliny i ściany zachlapane zostały krwią, posadzki zasłały się 
trupami zdegenerowanych przeniewierców, wrzaski mordowanych odbijały się echem 

w halach i korytarzach.

Droga do komnat zajmowanych przez Kaziciela prowadziła poprzez rozliczne 

przytulone   do   wysokich   ścian   schody   łączące   balkonowate   półpiętra.   Był   to   trudny 
teren do prowadzenia walk, szczególnie że teraz do boju ruszyła wypoczęta gwardia 

pałacowa, więc boje rozgorzały ze wzmożoną siłą.

Siemowit  rzucił  się   pomiędzy  dwu.  Na  jednego   naparł  z całą  mocą  tarczą, 

wytrącając go z równowagi i przewracając. Sztych drugiego zbił wprawnym blokiem 
i błyskawicznie   wraził   mu   miecz   pod   czerniony   hełm,   wyłupując   jedno   z   wrednie 

45

background image

łypiących,   szpetnych   żółtych   oczu.   Gwardzista   zarzęził   tylko   i   padł,   a   zbrązowiała 
szlamowata   posoka   zalała   mu   blade   poznaczone   rozlicznymi   bruzdami   i   krostami 

oblicze,   a   także   smolisty   napierśnik.   W   tym   czasie   Drahomir   wraz   z   pięcioma 
towarzyszami przyparli kilku szerokimi tarczami do wymurowanej z kamienia ściany 

i bezlitośnie żgali ich mieczami pomiędzy szparami w murze tarcz. Napierali na klingi, 
aż   poczuli,   że   ostrza   ze   zgrzytem   zatrzymują   się   na   kamieniu   za   plecami   wyjących 

w agonii wrogów.

— Drahomir! — zakrzyknął Siemowit, dobijając leżącego gwardzistę ukłuciem 

w   pachwinę.   —   To   muszą   być   już   komnaty   Mszczujwoja   —   wskazał   zamaszystym 
ruchem wyrwanego z wroga miecza balkonik znajdujący się zaledwie dwie kondygnacje 

wyżej.

— Zatem chyżo, druhu! — odparł wojewoda szaropolański, a jadowity uśmiech 

wykwitł mu na twarzy. — Sława! — wrzasnął, wyrżnąwszy mieczem o swoją tarczę.

— Sława! Za Bieleboha! — zawtórowali wojowie i ruszyli biegiem schodami, 

żądni należnej im zemsty na znienawidzonym wrogu.

Wtem potężny huk, a za nim podmuch, powaliły szarżujących na przedzie. 

Gdy otrząsnęli się i spojrzeli za siebie i ujrzeli, że schody na długości najmniej tuzina 
łokci zawaliły się, a wraz z nimi wielu wojów. Masakrę tę niechybnie magią uczyniono, 

o czym świadczyły oktarynowe płomienie, liżące skruszony kamień. Nad wyrwą ostało 
się mniej jak dwie dziesiątki zbrojnych, reszta odcięta została poniżej i dawała teraz 

wyraz swemu oburzeniu, wyjąc i sklinając szpetnie.

— Drahomirze,  nie możemy się teraz zatrzymać — powiedział  Siemowit. — 

Niewielu nas i szanse nasze niewielkie, ale jeśli nie naprzemy teraz z całą mocą, to 
Mszczujwoj, za pomocą swych niegodnych sztuczek, raz jeszcze wykpi się od kary.

— Masz  słuszność  —  potwierdził.   —  Bracia!   Niech  duch  w   was  nie   upada! 

Zdobądźcie się na ostatni wysiłek, aby dopaść złego w jego gnieździe! — Zakrzyknął 

i ruszył przodem po ostatnich stopniach.

Wypadli do niewielkiej sali. Czekano na nich. Otoczona przez niewielką świtę 

stała  przed   nimi  Nathaira  —  wiedźma  na usługach Kaziciela.  Smukła,  czarnowłosa, 
ciemnooka — słynęła z nieprawdopodobnej wręcz urody, która doprowadziła do zguby 

już  niejednego   woja.   Niektórzy   snuli  nawet   przypuszczenia,   jakoby   za  matkę   miała 
rusałkę, co było oczywistym łgarstwem, bo wiadomym było, że ta niecnota pochodzi 

z dalekich krain z plemienia Keltajów (co potwierdzały wijące się wzory wymalowane 
farbą na całym jej ciele), a tam rusałek nie uświadczysz.

Piękna   czarownica   niezwłocznie   rzuciła   się   do   ataku,   a   za   nią   jej   sługusy. 

Swarzyccy wojowie z okrzykiem na ustach ruszyli im naprzeciw. Nathaira poruszała się 

niczym błyskawica wcielona w człowieka. Dwu pierwszych wojów padło, gdy tylko się 
przy nich znalazła — krótkimi ostrzami żgnęła ich, trafiając niechybnie w gardła.

Drahomir   z   Siemowitem   dali   się   na   wiedźmę,   ta   zatańczyła   z   wdziękiem 

między nimi. Ledwie nadążali za jej nieludzko szybkimi ruchami. Gdyby nie to, że byli 

jednymi z najznamienitszych wojów wśród swego ludu, niechybnie mogliby postradać 
żywoty.   Po   krótkim   zwarciu   odskoczyli.   Zaczęli  krążyć   naprzeciw   siebie   po   okręgu. 

Oczy Nathairy były nieobecne, zamglone działaniem jakiś złowieszczych wywarów. Jej 
usta układały się w szaleńczy grymas będący parodią uśmiechu.

— Drahomirze — szepną palatyn do przyjaciela — tracimy tutaj czas. Zajmij 

wiedźmę, a ja ze swoimi ludźmi skoczę naprzód i dopadnę Kaziciela.

Wojewoda   zagryzł   wargi.   Nie   szczególnie   widziało   mu   się   rozdzielanie   sił 

i pozostawienie chwały powalenia  Mszczujwoja  jedynie  dla  Siemowita, ale  nie  mógł 

odmówić   przyjacielowi   racji,   szczególnie   że   zaproponowanie,   aby   zamienili   się 
zadaniami, nie było na miejscu, jako że palatyn był jednak znamienitszym wojem niż 

46

background image

on sam. Zdecydował się odsunąć dumę na bok.

— Dobrze   —   energicznie   machną   głową   —   idź!   Jak   tylko   poradzę   sobie 

z wiedźmą, dołączę do ciebie. Niechaj bogowie cię wspomogą!

— Ruszajmy!

Ruszyli.   Jednocześnie,   w   pełnym   pędzie,   zamarkowali   wspólny   atak.   Gdy 

Nathaira próbowała zrobić unik, Drahomir całym swym pędem i masą naparł na nią 

tarczą, zmuszając ją do silnego odskoku w tył dla utrzymania równowagi i uniknięcia 
miecza.   Wykorzystując   tę   chwilę,   Siemowit   skoczył   naprzód,   zebrał   kilku   ludzi 

i kopniakiem wyważył drzwi korytarza prowadzącego do komnaty Mszczujwoja.

— Zostaliśmy sami, wiedźmo!

Ta w odpowiedzi zasyczała jak wściekła kotka i z tym większą furią skoczyła na 

niego. Brał jej zapalczywe ataki na tarczę, mieczem osłaniając się, aby nie udało się jej 

prześliznąć przez jego obronę i poszarpać którymś ze swoich ostrych jak brzytwy noży. 
Była szybka ponad jego pojęcie. Nie miał żadnego pomysłu, jak się do niej dobrać, ale 

przecież głupstwem by było postradać życie z niewieściej dłoni.

Sprawy   zaczynały   układać   się   naprawdę   źle.   Wiedźma   otumaniona 

narkotykami   nie   wydawała   się   w   ogóle   tracić   sił,   on   zaś   zmożony   wielogodzinnym 
szturmem zaczynał tracić rytm. Grube krople potu kapały mu z brwi, zalewając oczy, 

w każdej chwili mógł otrzymać cios, który definitywnie zakończyłby ten pojedynek.

Pomoc   przyszła   z   niespodziewanej   strony.   Oto   jeden   z   przeniewierczych 

gwardzistów   poszarpany   okrutnie   stalą,   oślepiony   celnym   ciosem   w   głowę, 
w przedśmiertnym   szale,   z   wrzaskiem   biegł   poprzez   komnatę,   szczęśliwym   trafem 

wprost   w   stronę   przeciwniczki   Drahomira.   Ta   zaskoczona   zupełnie   takim   obrotem 
spraw,   chcąc   uniknąć   obalenia   przez   impet   pędzącego   przeniewiercy,   niezgrabnie 

uskoczyła w bok, przyklękając na kolano. Tyle wystarczyło. Wojewoda ochoczo złapał 
szansę zesłaną mu przez dobrych bogów. Zamachnął się tarczą i wyrżnął przeciwniczkę 

w głowę z całej mocy, aż mu ramię ścierpło. Nathaira padła na posadzkę jak długa, na 
czole wykwitł jej potężny krwiak. Woj doskoczył i wraził jej sztych w gardło. Nie sądził, 

aby wydobrzała po tym, jak strzaskał jej czaszkę, ale z tymi wiedźmami to nigdy nie 
wiadomo.   Najchętniej   wraziłby   jej   jeszcze   kołek   osinowy   w   serce,   a   w   głowę   wbił 

srebrną igłę, ale na to nie było czasu.

Pozostali   strażnicy   nie   stanowili   już   wielkiego   problemu.   Dobiwszy   ich, 

Drahomir ruszył z pozostałymi przy życiu Swarzycami w ślad za Siemowitem. Biegli 
poprzez korytarz co sił, ich kroki dudniły o posadzkę.

Wpadli do komnaty Przeniewiercy akurat, aby...
Zobaczyć   konającego   Siemowita   i   Mszczujwoja   Kaziciela   znikającego 

w mlecznobiałym okręgu w jednej ze ścian. Nim Drahomir zdążył w jakikolwiek sposób 
zareagować krąg, zniknął w oślepiającym błysku, a wraz z nim i Przeniewierca.

Wojewoda rzucił się na pomoc przyjacielowi. Niestety, niewiele mógł zrobić; 

palatyn łapał, co prawda, jeszcze spazmatycznie oddech, ale oczy zaszły mu już mgłą 

nieświadomości. Jego dusza ulatywała już do Nawii i nie było w niczyjej mocy, aby ją 
powstrzymać.

Pozostał, by towarzyszyć przyjacielowi, aż ten nie wydał ostatniego tchnienia. 

Był to niezwykle smutny dzień dla Swarzyców. Raz jeszcze wielu z nich postradało życia 

w   bezowocnej   próbie   powstrzymania   Przeniewiercy,   wroga   wszelkiego   życia. 
Zamaskowanego posłannika śmierci uosobionej jako Zcerneboh. Swarzyccy żercy przez 

długie tygodnie będą palić bogom ofiary w intencji poległych.

***

47

background image

Drużyna  niepowstrzymanie  parła  poprzez  korytarze  twierdzy.  Nie  zwalniali 

ani   na   chwilę,   chcąc   do   ostatka   wykorzystać   element   zaskoczenia.   Nieliczni 

przeniewiercy pozostający wewnątrz pałacu padali od ciosów ich włóczni.

Mszczujwoja  napotkali   w  sali   tronowej,  w  której   zasiadał  niegdyś  udzielny 

władca tych ziem. Tam też się go spodziewali, w jakimże innym miejscu mógłby sycić 
swą próżność? Przeniewierca przyodziany był dokładnie tak samo, jak w ten czas, gdy 

widział go przed laty, kiedy miała miejsce kaźń w Faligrodzie. Tym jednak razem mógł 
lepiej   przyjrzeć   się   jego   niesławnej   masce.  Owa   maska   o   błyszczącej,   gładkiej 

powierzchni, której idealność mąciły jedynie szpary wizjerów, obrosła w liczne legendy. 
Poruszała wyobraźnię gawiedzi szczególnie za sprawą faktu, iż nikt nigdy nie widział 

oblicza,   które   się   za   nią   kryło.   Stąd   też   czasem   zasłyszeć   można   było,   jakoby 
Mszczujwoj   był   samym   czartem   (co,   sądząc   po   jego   czynach,   wydawało   się   wcale 

prawdopodobne), a jeden szalony włóczęga wałęsający się pomiędzy szaropolańskimi 
grodami głosił, jakoby był on w rzeczywistości niewiastą.

Drahomir   nie   zamierzał   dłużej   wysłuchiwać   bajań   i   snuć   przypuszczeń. 

Zamierzał przekonać się, jaka jest prawda, zdzierając zasłonę, za którą skrywało się 

prawdziwe oblicze tego potwora.

Na   widok   znienawidzonego   wroga   krew   w   wojewodzie   zawrzała.   Dłonie 

zacisnęły   się   na   włóczni   i   tarczy   tak   silnie,   że   kostki   palców   zbielały.   Fala   gniewu 
pchnęła go naprzód, towarzysze ruszyli za nim. Starli się z zastępami opancerzonych 

wojów,   którzy   wyskoczyli   niespodziewanie   zza   tronu.   Pełni   zapału   i   tak   bliscy 
osiągnięcia celu Swarzyce natchnieni zostali niezwykle potężnym duchem i sprawnie 

zaczęli odpierać wroga. W kilka chwil straż przyboczna została niemal całkiem wybita.

Widząc   to,   Kaziciel   powstał   z   tronu.   Ruchy   jego   były   niesamowicie 

nienaturalne, jak gdyby ciało miał wystrugane z drewna czy też odlane z brązu, a nie 
uczynione   z   ciała   i   kości.   Nieśpiesznie   wzniósł   dłonie,   które   złożył   w   jakieś 

skomplikowany   układ.   Rozbłysło   gęste   mleczne   światło,   potężna   fala   powaliła 
wszystkich   wojów   i   przygwoździła   do   podłogi.   W   sali   rozpętało   się   coś   w   rodzaju 

wichru,   powietrze   poruszało   się   tak   gwałtownie,   że   ciężko   było   złapać   oddech. 
Przeniewierca   zaczął   wykonywać   kolejne   dziwne   ruchy   ramion,   unieruchomieni 

wojowie strwożyli się w oczekiwaniu, co one przyniosą.

Obok   swego   ucha   Drahomir   dosłyszał   charakterystyczne   szczęknięcie 

i mgnienie oka później potężna wichura skończyła się tak gwałtownie, jak się zaczęła. 
Z piersi Mszczujwoja wyrósł zakończony piórami drzewc bełtu, spod którego popłynęła 

ciemna   gęsta   krew   niemal   niewidoczna   na   czarnej   szacie.   Wojewoda   gwałtownie 
obrócił   głowę,   by   zobaczyć,   jak   leżący   nieopodal   niego   Ścibor   dzierży   malutką,   ale 

morderczą   kuszę   -   broń   z   wielką   chęcią   używaną   przez   obczyckich   najemnych 
knechtów.   Wśród   prawdziwych   wojów   wzgardzoną,   ale   w   tej   sytuacji   trudno   było 

wybrzydzać.

Mszczujwoj nie chciał jednak łatwo oddać swego grzesznego żywota. Wyprężył 

się, wyciągnął ramiona przed siebie na pełną długość, rozwarł szeroko palce, z których 
z sykiem wystrzeliły błyskawice, rażąc wojów i kładąc wielu z miejsca trupem.

Nie dano mu jednak szansy na więcej. Kto wciąż miał jeszcze włócznię, ten 

zerwał się na równe nogi i z całą mocą cisnął nią w Przeniewiercę. Na wiele rzuconych 

trzy   zaledwie   trafiły,   na   wylot   przeszywając   ciało.   Nie   dosyć   tego   jednak   było,   by 
powstrzymać Kaziciela. Błyskawice wciąż z ogłuszającym hukiem biły po sali, raniąc 

dotkliwie kolejnych wojów.

Drahomir   rozejrzał   się.   Dwa   zaledwie   łokcie   przed   nim   na   posadzce   przy 

martwym   towarzyszu   leżała   włócznia.   Doskoczył,   złapał   ją.   Wycelował,   narzucając 
sobie spokój i cisnął z całą mocą. Grot przeszył kark Przeniewiercy i dopiero to go 

48

background image

powaliło.   Nie   powstrzymało   to   jednak   błyskawic,   które   w   momencie   śmierci 
Mszczujwoja na krótką chwilę wzmogły się i uderzyły w sufit, krusząc go i sprawiając,  

że zaczął pękać i walić się.

— Wojewodo! — zakrzyknął Ścibor. — W nogi, wszystko zaraz zwali się nam 

na głowy!

Już miał posłuchać setnika, ale zawahał się. Musiał się dowiedzieć, co kryje się 

pod   maską!   Jakie   jest   prawdziwe   oblicze   Wroga   Wszelkiego   Życia,   Przeniewiercy 
Prawdziwych   Bogów,   potwora,   który   wyjałowił   jego   ojczyznę,   zamordował   rodzinę 

i jedynego prawdziwego przyjaciela. Cienia, który zawsze zalegał na jego życiu.

— Idźcie!   —   polecił.   —   Dołączę   do   was!   —   krzyknął   i   rzucił   się   biegiem 

w stronę ciała.

Unikał co większych kawałów gruzu sypiących się z sufitu; mniejsze co chwila 

dzwoniły   mu   o   szyszak.   Długimi   susami   przebył   salę.   Dopadł   ciała.   Gwałtownymi 
szarpnięciami   odsłonił   kaptur   i   zerwał   maskę.   Pozwolił   sobie   na   jedno   krótkie 

spojrzenie, po czym rzucił się do ucieczki. Coraz większe fragmenty opadały mu na 
ramiona,   ostre   krawędzie   cięły   go   głęboko.   Wszechobecny   pył   boleśnie   drażnił   mu 

płuca i gardło, wciskał się w oczy, oślepiając go.

Dopadł wyjścia w ostatniej chwili, na sekundy zaledwie, zanim cały dach sali 

tronowej   z   ogłuszającym   łoskotem   zawalił   się,   grzebiąc   ciała   poległych   wewnątrz 
Swarzyców,   gwardzistów   i   samego   Przeniewiercy.   Padł   na   ziemię   twarzą   w   dół. 

Spazmatycznie   łapał   oddech,   zanieczyszczone   drogi   oddechowe   paliły   go   żywym 
ogniem.

Zbrojni towarzysze od razu podbiegli, by zająć się swym wodzem.
— I co? — zapytał Ścibor, podnosząc wojewodę. — Co ujrzałeś? — głos mu 

wyraźnie   drżał,   był   tak   podniecony,   że   zapomniał   nawet   o   grzecznościowej   liczbie 
mnogiej. 

Wojewoda spojrzał w jego błyszczące ciekawością oczy.
— Człowieka, nic więcej...

49

background image

50

Misja Drugiego Obiegu

Po co w ogóle wydajemy "Drugi Obieg"?

Celem Rybnickiego Amatorskiego Przeglądu 

Literackiego "Drugi Obieg" jest stworzenie 

platformy, która umożliwi lokalnym 

amatorskim autorom beletrystyki skuteczne 

i darmowe publikowanie swojej twórczości. 

Ponadto dąży do zaktywizowania lokalnego 

światka twórców poprzez serię spotkań, w 

trakcie których będzie możliwe rozwijanie 

umiejętności i zainteresowań 

współpracujących autorów.

Pragniemy doprowadzić do stanu, kiedy 

młodzi kreatywni ludzie będą mogli 

zaprezentować się ze swoją twórczością 

możliwie szerokiemu gronu odbiorców, a 

zyskać uznanie.

background image

51

background image

52