background image

MAY GRETHE LERUM

SREBRNE ZWIERCIADŁO

background image

ROZDZIAŁ I

Lyster, 8 września 1756

Reina przełykała raz po raz ślinę, ale to okropne zwierzę podchodziło coraz wyżej do 

gardła, chyba chciało ją udławić, kosmate i napęczniałe.

Myślała, że będzie płakać, krzyczeć i wyć albo po prostu ucieknie, żeby ukryć twarz w 

spódnicy matki. Płakali wiele, wszyscy, Reina miała jednak wrażenie, że łzy zasychają jej w 

żołądku jak szare bryłki błota.

To z tych bryłek błota wychodziło owo kosmate zwierzę i teraz pełzło w górę do 

gardła.

Widziała jak przez mgłę ludzi zebranych przy lśniącym stole, na którym Marja tyle 

razy stawiała najwymyślniejsze dania. Dzisiaj żadna kucharka z Kopenhagi nie hałasowała 

miedzianymi   rondlami   i   garnkami   w   wielkiej   kuchni.   Dzisiaj   tylko   służące   z   Vildegârd 

nagotowały pełne garnki kaszy, podawanej z tłustą śmietaną. Roznoszono też piwo i świeże 

mleko, bo zwierzęta wróciły już z górskich pastwisk i szałasy pasterskie jak każdej jesieni 

oddano we władanie różnych podziemnych istot.

Dziewczynka rozglądała się i patrzyła, szukała twarzy, w której mogłaby wyczytać coś 

więcej.

Ale wszystkie oblicza zlewały się w jedno, w pobliżu siedziała Helena, ukryła swoje 

rude   włosy   pod   czepkiem   mężatki,   obok   niej   Ingalill,   ubrana   w   coś   połyskliwego, 

ciemnozielonego. Bendik położył ręce na kolanach i tak pochylił głowę, że podbródek opierał 

się na białej, usztywnionej koszuli.

Widziała też bliźniaki, jak się kręcą, na pogrzebie stali nieco wyżej niż ona, teraz 

jednak próbowali się schować za chińskim abażurem dużej lampy w rogu salonu, docierały 

stamtąd nieprzystojne chichoty i śmiechy.  Karl Martin, który był  jej ciotecznym  wujem i 

synem Marji, wyszedł dzisiaj ze swojej malej chatki w Oppdal. Twarz miał szarą niczym 

zmoczony papier, ale siedział wyprostowany i przyglądał się zgromadzeniu przenikliwym 

wzrokiem.

Przyszedł też pisarz. I pastor Cimber, rzecz jasna. Stał przy drzwiach i wychylał jeden 

kufel piwa  za drugim,  rozmawiał  z nowym  dzwonnikiem  nazwiskiem  Christen Andersen 

Berg.   Reina   mogła   wiele   wyczytać   w   młodej   twarzy   dzwonnika,   ale   nie   było   to   nic 

interesującego.

Był  też major zarządzający oddziałem w Karlsgârd. Srebrne epolety lśniły niczym 

ozdobne dekoracje. Dziewczynka dostrzegła też właściciela dużego majątku z Kaupanger, 

background image

kilku lensmanów ze wsi położonych dalej nad fiordem. Słyszała, o czym dyskutowali: kto 

teraz zostanie lensmanem w Lyster? Po zamordowaniu Marji gospodarz Storlendet siedział 

pod kluczem, i to nie w piwnicy starego lensmana, ale w domu dla umysłowo chorych.

Pastor Cimber chrząknął, spojrzał z lękiem w stronę proboszcza i otworzył usta:

-   Chciałbym   was   prosić,   drodzy   przyjaciele,   byśmy   odśpiewali   psalm.   Psalm   na 

pocieszenie i dla podniesienia na duchu w tym okrutnym czasie.

Szmer   rozmów   ucichł.   Ludzie   zaczęli   śpiewać   i   nagle   ponad   wszystkimi 

zachrypniętymi głosami uniósł się jasny i piękny śpiew. Początkowo Reina myślała, że to 

Emmi, wiedziała bowiem, że ma wysoki i silny głos. Ale ten śpiew nie mógł wydobywać się z 

gardła tak drobnej istoty jak Emmi. Wznosił się aż do sufitu, silny i czysty niczym wzburzony 

strumień na wiosnę albo jak krzyk żurawi lecących kluczem na południe.

Reina omal nie przestała śpiewać. Ostrożnie odwróciła głowę, ale nic nie widziała 

ponad głowami dorosłych, którzy zdawali się wyrastać wprost z nakrytego obrusem stołu i 

siedzieli podzieleni na dwoje, poruszając ustami.

Poczuła się źle.

Szturchnęła w bok swego brata Benjamina, który natychmiast zrozumiał, o co chodzi.

- Chodź, mała, wyprowadzę cię na dwór. Nie wyglądasz za dobrze...

Benjamin miał dwanaście lat, prawie mężczyzna. Oparła się o niego, czuła, że szum w 

głowie narasta. Nie kontrolowała,  gdzie stawia stopy,  ale  Benjamin  był  od niej znacznie 

wyższy i trzy lata starszy, żywiła głębokie zaufanie, że on jej pomoże.

Nie zatrzymała się, dopóki chłodne wrześniowe powietrze nie owionęło jej twarzy, ale 

nawet wtedy miała problemy z oddychaniem. Benjamin przestraszył się nie na żarty.

- Co się stało, Reina? Czy mam zawołać mamę? Reina? Reina...

Odpływała od niego, wiedziała, że wkrótce ciasny ciemny korytarz zamknie się nad 

nią, a głos Benjamina rozpłynie się. Chciała mu tylko powiedzieć, że to nic groźnego, że już 

przedtem coś takiego przeżywała, że jutro obudzi się znowu rześka i zdrowa.

Ale nie zdążyła.

A kiedy w końcu otworzyła oczy, była zmęczona i miała sucho w ustach. Leżała w 

łóżku, zaciskała zęby na trzonku drewnianej łyżki.

Wieczór zapadł szybko, teraz, około święta Marii, ciemności nadchodziły co dzień 

wcześniej.   Na   szczęście   pogoda   mimo   jesieni   była   ładna   i   niezbyt   chłodna.   Ale   zimne 

powietrze ciągnęło od gór, a rano na łąkach w dolinie i na zboczach leżał szron.

Pozostały jeszcze blisko dwa tygodnie do jesiennego zrównania dnia z nocą, ale lato 

było   definitywnie   skończone.   Dla   Emmi   także   życie   się   zatrzymało.   Diana   znalazła   ją 

background image

kompletnie   pijaną   na   podłodze   niebieskiej   łazienki,   Emmi   próbowała   podciąć   sobie   żyły 

brzytwą Remmermanna. Na szczęście rękę miała zbyt niepewną, przecięła skórę i mięsień 

lewej ręki, ale gruba żyła została nienaruszona.

Diana   nie   krzyczała,   zacisnęła   na   ramieniu   kobiety   jedwabny   sznur   od   zasłon   i 

zaciągnęła   ją   do   swojego   pokoju.   Potem   umyła   podłogę   i   ściany   zimną   wodą,   w   końcu 

zamknęła się razem ze swoją bladą przyjaciółką.

- Nikomu nie mów - mamrotała Emmi tej nocy. - Nigdy o tym nie wspomnij ani 

słowem, nie zniosłabym...

- Martwię się o Reinę - powiedziała Johanna cicho. Ravi siedział w nogach jej łóżka i 

delikatnie gładził przez kołdrę biodro żony. - Ona chyba nie jest chora?

Spojrzał na nią. Dziwne, jak ona niczego nie widzi. Nie chce widzieć.

- Nie, nie sądzę. Zjadła sporo mlecznej zupy i owsianych podpłomyków. Zjadłaby 

nawet więcej, ale nie chcieliśmy jej na to pozwolić.

- Czy teraz śpi?

- Tak, teraz śpi. Będzie spać długo. Jutro powinna odpoczywać, dopóki sama się nie 

obudzi. Wtedy wszystko będzie dobrze.

Johanna   patrzyła   na   niego,   szukała   w   jego   twarzy   nadziei.   Słowa   tej   nadziei   nie 

dawały.   Nie   chciała   zaś   pytać,   miała   wrażenie,   że   on   powie   coś,   co   zabrzmi   jak   wyrok 

śmierci. Długie rozmowy na temat przyszłości Reiny odbywały się między nimi często od 

narodzin córki. Johanna pamiętała wszystkie, choć najchętniej zapomniałaby prawdę, jaką 

Ravi starał się jej przekazać. Były dni, że jej się to udawało. Teraz znowu wszystko się w niej 

otworzyło i niepokój wypełnił serce, i bała się tak samo, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy 

rozmawiali o tej sprawie.

Reina   jest...   niezwykła.   Johanna   wstydziła   się,   że   ten   fakt   wywołuje   w   niej   tyle 

przerażenia,   raz  po  raz   próbowała   szukać  ratunku   we  wzroku  męża,   oceniała  go  znowu, 

utwierdzała się w przekonaniu, że gdyby musiała, jeszcze raz wybrałaby to samo życie.

Wybrałaby jego, nie zamieniłaby go na żadnego innego.

Jak zwykle to wystarczyło, by uciszyć spłoszone ptaki w jej piersi.

Ale dzisiejszej nocy ptaki tłukły skrzydłami bardzo mocno i Johanna nie wiedziała, 

jak je uspokoić.

- To... nie jest choroba - powiedziała dzielnie. Ravi uśmiechnął się czule.

- Nie, to nie jest choroba.

- Ale... ona traci przytomność! Ravi przestał gładzić miarowo jej ciało, odnalazł pod 

kołdrą rękę żony. Bawił się jej palcami, dotykał ciężkiego pierścionka, który w końcu zdołał 

background image

jej kupić za własne pieniądze.

- Ty wiesz, Johanno, że ja żyłem z tym bardzo długo. To nie jest takie straszne... 

Zwłaszcza teraz. Dzięki tobie.

Johanna złagodniała, uśmiechnęła się do męża. Wyciągnęła się na szerokim łóżku i 

była zadowolona, że Ravi nie podziela jej zaniepokojenia. Więc widocznie z Reiną nie jest 

tak źle. Gdyby było źle, Ravi by o tym wiedział.

-   Mamy   najlepsze   dzieci   na   świecie.   Najpiękniejsze   na   świecie!   I   najzdolniejsze, 

prawda?

Wślizgnął się do niej pod kołdrę, w jego smutnych oczach pojawił się błysk życia.

- Oczywiście, że mamy wspaniałe dzieci. One sprawią, że będziemy żyć nadal, Marja 

będzie żyć nadal!

Johanna przymknęła oczy i opasała go ramionami. Leżał na niej ciężko, ogrzewał ją, 

zamykał w małym i ciasnym pomieszczeniu, z którego jednak nie pragnęła się wyrwać.

Szok, spowodowany gwałtowną śmiercią babki, powoli zaczynał ustępować. Minęło 

nie więcej niż tydzień, ale wydawało się, jakby to trwało nieskończenie długo. Tyle się potem 

wydarzyło. Thomas Dalseyri został lensmanem. Pastor Cimber wyraźnie spokorniał, Magnus 

ze Storlendet jest w domu dla umysłowo chorych, spędzi tam resztę życia. Posłano po jego 

brata   do   Christianii,   miał   zostać   opiekunem   małego   Arilla,   jeśli   naturalnie   chłopiec 

wyzdrowieje. Jeśli nie, to brat przejmie ogromny spadek. Chociaż krewni pierwszej żony Ma-

gnusa już się ustawiają w kolejce.

Bendik zaangażował adwokata, uważał, że Karlsgârd jest już jakby odzyskane. Skoro 

Storlendet  dostał dwór jedynie  na podstawie  podejrzenia o morderstwo,  to oni muszą  go 

odzyskać w sytuacji, gdy krwawa zemsta jest udowodnionym faktem.

Johanna uświadomiła sobie, że te wszystkie myśli uspokajają jej umysł, że gwałtowna 

śmierć babki zaczyna mimo wszystko wydawać się ogniwem w łańcuchu wydarzeń, że jest w 

tym jakaś logika, której ludzie nie są w stanie pojąć.

Ravi wiedział, że Johanna lubi, by ją kochał w czasie, kiedy zmartwienia czynią jej 

ciało obolałym i wrażliwym. Znał ją, zdążył się dowiedzieć, że może jej w takiej chwili dać 

coś ważnego: spokój ducha, ukojenie dla przepełnionego zmartwieniami serca Johanny.

Jego ręce były  czułe  i delikatne,  głaskały ją i pieściły,  Johanna leżała  na plecach 

wciśnięta w materac, Ravi wolno zdejmował z niej nocną koszulę i długie majtki z cienkiej 

bawełny,   które   ostatnio   zaczęła   nosić.   To   pomysł   Marji,   jedna   z   pozostałości   po   jej 

eleganckich zwyczajach.

Ravi dotykał wargami jej brzucha, łaskotał ją w miejscu, gdzie pępek rysował się 

background image

ciemną  plamą  na tle  odkrytej,  miękkiej  skóry.  Podtrzymywał  rękami  jej  biodra, mocno  i 

zarazem delikatnie. Nie zwracał uwagi na krótkie dreszcze, które zawsze przenikały ciało 

Johanny akurat w chwili, kiedy pochylał się nad nią i chciał ją pocałować.

Stłumił   szum   w   swojej   głowie,   chciał,   by   pożądanie   narastało   w   nim   miarowo   i 

spokojnie. Nie powinien dać się ponieść ani oślepić własnej wzburzonej krwi. Powinien ją 

kochać,   czuwać   nad   nią.   Dopiero   kiedy   ona   nie   będzie   już   w   stanie   dostrzec   głębokich 

zmarszczek na jego czole, może poddać się gorącemu strumieniowi, już teraz rozkoszował się 

oczekiwaniem.

Twarz Johanny wygładziła się. Zaraz, za chwilę, rumieniec obejmie jej szyję i piersi, 

Ravi przywoływał go z uśmiechem, coraz mocniej przytulał żonę.

Wiedział, że tym razem Johanna nie będzie w stanie mu się przeciwstawić. Tym razem 

mógł  pokonać  wszystkie  przeszkody,  otworzyć  zawory.  Nie było  inaczej  niż  poprzednio, 

ukrył twarz między jej miękkimi piersiami i trwał tak jeszcze bardzo długo.

Różowe brodawki pociemnieją, staną się prawie brunatne. Miękki brzuch będzie duży, 

skóra na nim napięta, życie Johanny zacznie się toczyć szybciej, a kiedy spojrzy na niego i 

będzie chciała opowiedzieć mu o swoich lękach, on zrobi wszystko by ją uspokoić.

Wtedy Johanna odezwała się:

- Ravi, wspomniałeś niedawno o czymś, co mnie trochę zastanowiło. Powiedziałeś... 

powiedziałeś, że chciałbyś, abyśmy mieli więcej dzieci.

Ravi leżał bez ruchu, miał nadzieję, że ona przyjmuje gwałtowne bicie jego serca jako 

następstwo miłosnego aktu.

- Tak... bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego. Reina niedługo będzie dorosła...

Johanna bawiła się półdługimi, czarnymi włosami męża. Wciąż nie było w nich ani 

śladu siwizny, co ją prawie zdumiewało.

- Boisz się, że niedługo ona przestanie nas potrzebować?

Kiwnął głową niepewnie. Tak chyba będzie. Pierś Johanny poruszała się przy jego 

policzku. Kobieta odetchnęła wolno i głęboko.

- Jeśli jest tak... jeśli bardzo chcesz... to ja się nad tym zastanowię, najdroższy. Ale ja 

niedługo będę stara...

Uniósł głowę, wspierając się na łokciach.

- Masz dopiero trzydzieści cztery lata! Mogłabyś rodzić dzieci jeszcze co najmniej 

przez dziesięć lat, Johanno! Nie gadaj byle czego!

Johanna znowu westchnęła, zamknęła oczy, by uniknąć jego spojrzenia.

- Boję się - przyznała. - Nie jestem pewna, czy podołam... żeby się lękać o jeszcze 

background image

jedno...

Położył   się   teraz   obok   niej,   nagle   pojawił   się   między   nimi   dystans.   Ona   jednak 

przesunęła delikatną dłonią po jego piersi, po chwili przytuliła się do jego spoconego ciała.

-   Może   jeszcze   jedna   córeczka   -   wymamrotała   cicho   Johanna.   -   Istota,   którą 

moglibyśmy nazwać Marja...

- Nie - odparł zachrypniętym głosem. - Nie niedobre imię.

- Ach, tak? Dlaczego nie?

Ravi odwrócił się, znowu był blisko niej. Jego ręce odnalazły jej twarz, gładził ją w 

ciemnościach.

- Nie, nic złego nie miałem na myśli. Oczywiście, może mieć na imię Marja, jeśli 

chcesz. Ale jedno chcę ci powiedzieć: jeśli to będzie syn, będzie miał na imię Johannes!

W jego słowach brzmiała wesołość, to zabawa, nie zobowiązujące marzenie. Johanna 

leżała spokojnie i całowała go.

- No to postanowione - powiedziała po chwili.

Leżała tak i obejmowała go, dopóki nie zasnął. Wtedy wysunęła palce z jego włosów i 

podłożyła miękką poduszkę pod policzek męża. Noc była taka spokojna. Mieli za sobą długi 

dzień. Długi i smutny.

Mimo   to   czuła,   że   ta   cisza   dobrze   jej   robi,   że   obraz   babki   wciąż   trwa   za 

przymkniętymi powiekami i ogrzewa ją.

Nie zamazywało już tego obrazu przerażenie, jakie przeżyła w altanie, ani dławiące 

uczucie,   którego   doznała,   kiedy   wsunęła   palce   głęboko   w   martwe   ciało   Marji   i   szukała 

srebrnej kuli.

Johanna wiedziała z całą pewnością: Marja odnalazła spokój.

A Ravi niech sobie marzy w spokoju, ma do tego prawo.

O małym zielonym słoiczku w szafie z lekarstwami nie musi wiedzieć.

Reinę obudziły ciche kroki i szepty. Był wczesny ranek. Służące przygotowywały się 

do obrządku. Reina bardzo lubiła te codzienne odgłosy, które zawsze do niej docierały, jeśli 

tylko obudziła się zbyt wcześnie i zatęskniła za tamtym czasem, kiedy sypiali razem z Benja-

minem w dużej izbie. Teraz dostała własną izdebkę. Po drugiej stronie ściany śpią mama i 

tata. Ale w ciche, długie noce, zdarzało się Reinie myśleć, że ich nie ma, że noc pochłonęła 

cały świat i nic poza jej izdebką nie istnieje. Sztywna z przerażenia leżała w pościeli, nie mia-

ła odwagi wybiec za drzwi, ponieważ lękała się, że jej obawy zostaną potwierdzone.

Wolała   się   skulić   i   nie   myśleć   o   niczym.   Leżeć   cichuteńko   niczym   mysz,   aż   do 

nadejścia ranka i wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Zazwyczaj mrugała oczyma, kiedy 

background image

budziła ją uśmiechnięta mama, nie zdająca sobie sprawy, jakie to strachy dręczyły córkę w 

nocy. W świetle dnia wszystko bladło, Reina znowu była małą dziewczynką.

Dzisiejszej nocy nic jej się nie śniło, nie dręczyły jej koszmary.

Reina oblizała wargi, poczuła smak gorzkiego lekarstwa, które mama kazała jej wypić, 

twierdząc, że jest wzmacniające.

Czuła się trochę zmęczona, ale miała dość rozumu, żeby nic o tym nie mówić. Bo 

wtedy musiałaby pić jeszcze więcej tego brunatnego paskudztwa. Reina pogrążyła się znowu 

we śnie, ukołysana dalekimi głosami służących. Teraz docierały do niej również porykiwania 

krów, to dziwne, jak zwierzęta wyczuwały, że zegar Karla wybił akurat sześć uderzeń.

Czy  powinna   się   ubrać   i  pójść   z   dziewczętami   do  obory?   Lubiła   tam   być,   lubiła 

patrzeć, jak wielkie zwierzęta wyciągają szyje i muczą uszczęśliwione, gdy tylko otworzy się 

drzwi.   Reina   uważała   również,   że   zapach   obory   jest   bardzo   przyjemny.   Ciepły   i   dający 

poczucie bezpieczeństwa. Bardzo jednak pilnowała, żeby idąc tam, wkładać czepek na głowę, 

bo w przeciwnym razie inne dzieci marszczą nosy i mówią, że nie lubią zapachu gnoju przy 

śniadaniu. Ingalill potrafiła powiedzieć to głośno albo bez słowa zaciskać palcami nos!

Reina znajdowała się na granicy między jawą a snem.

Bardzo to lubiła. Niekiedy zdarzało się, że spotykała wiele twarzy, z których mogła 

czytać.

Nagle jednak uświadomiła sobie: nie mogła już dłużej czekać. Marja jest w ziemi, 

mama   uśmiechając   się   powiedziała,   że   pewnie   wkrótce   odzyskają   Karlsgârd.   Podstępny 

Magnus Storlendet został zamknięty gdzieś w tym szarym budynku, który ludzie nazywają 

domem wariatów. Nigdy już nie będzie mógł im nic zrobić.

Teraz   Reina   nie   mogła   odkładać   tego,   o   czym   w   ostatnim   tygodniu   niemal   nie 

odważyła   się   myśleć:   Arill   musi   otrzymać   pomoc.   Nagle   inna   myśl   spadła   na   nią   jak 

uderzenie pięścią w brzuch: a może on już nie żyje?

Reina   wypełzła   spod   kołdry,   usiadła   na   krawędzi   łóżka   i   spuściła   stopy   na 

wypolerowaną drewnianą podłogę. Nie, on nie mógł umrzeć. Na pewno by to przeczuła. W 

takim razie jego twarz pojawiłaby się w jej myślach, w tej dziwnie szarej mgle, która teraz 

przesłaniała oblicze prababki.

Chłopiec żyje, była tego pewna.

I to bardzo, bardzo źle ze strony mamy, że nie chce mu pomóc.

Arill nie ma już ojca, a przedtem nigdy nie miał matki. Ani rodzeństwa! Żadnego 

miłego Benjamina, który zawsze ma czas, żeby z człowiekiem porozmawiać. Nawet okropnej 

przyrodniej   siostry   jak   Ingalill   ani   hałaśliwych   bliźniaków,   którzy   w   jakimś   sensie   są 

background image

wujkami!

Przemknęła obok drzwi śpiących rodziców, usłyszała ciche pochrapywanie z alkowy 

Benjamina. W izbie zalegał zapach tytoniowego dymu, wczoraj wieczorem było tu mnóstwo 

ludzi.

Reina ubrała się pośpiesznie, narzuciła na siebie szal matki i pobiegła zapytać o radę. 

Nie zatrzymała się, dopóki nie znalazła się na szerokiej dróżce między Vildegârd i Zamkiem 

Marji.

Jakie to dziwne, wiedziała przecież, że prababka nie żyje. Świadomość tego ciążyła jej 

niczym   kamień   w   ostatnim   tygodniu.   Mimo   to   wybiegła   tak   wcześnie   rano,   żeby   prosić 

właśnie ją o pomoc.

„Nie poddawaj się - powiedziała Marja. - Pamiętaj, jeśli wiesz, że masz rację, nie 

powinnaś nigdy ustępować. To, że masz rację, pozwoli ci wygrać. Zabiera tylko nieco więcej 

czasu, niż byś chciała...”

Reina pamiętała to bardzo dobrze, pomalowane na czerwono wargi Marji, poruszające 

się, gdy mówiła, i dłonie prababki w jedwabnych rękawiczkach gładzące włosy. Zdarzyło się 

kiedyś tak, że Reina narysowała na swoim obrazku całe obejście w Meisterplassen. W pew-

nym   momencie   podbiegła   Ingalill,   wyrwała   jej   obrazek,   pokazała   go   Bendikowi   i 

powiedziała, że to ona go narysowała. Zgarnęła wszystkie pochwały. Kiedy rozgoryczona 

Reina powiedziała, że to jej obrazek, wszyscy uśmiechali się i poklepywali ją po plecach.

- Drogie dziecko, przecież ty nigdy tam nie byłaś! W każdym razie odkąd skończyłaś 

dwa łata! Ale oczywiście, też będziesz taka zdolna, jak będziesz miała tyle lat co Ingalill. 

może wtedy narysujesz nam swój własny dom...

Reina pobiegła do Marji i powiedziała o wszystkim, a wtedy Marja poprosiła, żeby 

narysowała ten rysunek jeszcze raz. Reina przysięgła jednak, że nigdy więcej tego nie zrobi, 

w każdym razie do czasu, kiedy ta głupia dziewczyna będzie kłamać i wmawiać wszystkim 

nieprawdę, a nikt na to nie reaguje.

I to wtedy właśnie Marja powiedziała o tym, żeby się nie poddawać. I o tym, żeby być 

cierpliwym, to w końcu sprawiedliwość wyjdzie na jaw.

Tyle tylko że teraz Reina nie miała czasu.

Ospa zabija ludzi w czasie krótszym niż tydzień.

A mały Arill zachorował chyba tamtego dnia, kiedy jego ojciec przyszedł i zastrzelił 

Marję.

Reina czekała chwilę w zagajniku między dworami, potem jednak zdecydowała się, by 

mimo   wszystko   pójść   do   Zamku   Marji.   Emmi   jest   sympatyczna.   Z   Emmi   można   chyba 

background image

porozmawiać. Reina nie znała tej drobnej kobiety zbyt dobrze, tamta zawsze jakby uciekała i 

jej twarz przesłaniała gruba zasłona, spoza której nic nie można było wyczytać.

Diana,   najnowsza   przyjaciółka,   była   podobna.   Ale  ona   śmiała   się  częściej.   I  była 

wesoła!

Reina postanowiła, że spróbuje porozmawiać z Emmi. Nie mogła przecież sama po 

prostu wejść do sypialni matki i poprosić ją o lekarstwa dla Arilla.

Ale   to   Diana   zeszła   w   końcu   do   salonu,   najpierw   Reinie   otworzyła   służąca   z 

czerwonymi zapuchniętymi oczyma.

-   Czego   chcesz,   moja   kochana?   Myślałam,   że   jesteś   chora,   mówiono,   że   wczoraj 

zemdlałaś.

- Teraz jest już dobrze. Tylko że to wszystko takie smutne - wyjaśniła Reina.

Diana pokiwała głową.

- Czy Emmi jest w łóżku? Diana znowu skinęła głową.

- Ale jest jeszcze bardzo wcześnie, wiesz o tym? I Emmi była... zmęczona. Myślę, że 

dzisiaj pośpi dłużej... prawdopodobnie cały dzień.

Reina zacisnęła powieki, pojęła, że z ust Diany spływa kłamstwo. Coś było nie w 

porządku, ale nie wiedziała co. Kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła lęk w tej zasłonie z 

mgły, która otaczała również twarz Diany. Nagi strach.

- Czy ona jest poważnie chora? - zapytała Reina drżącym głosem.

- Nie bardzo, panienko. Nie tak strasznie... wyzdrowieje.

Tym razem mówiła prawdę, jej słowa były jasnożółte.

Reina  opadła na krzesło. Pachniało delikatnie  perfumami  Marji. Rozejrzała  się po 

ślicznym, niedużym pokoju, to był salon Marji. Dzisiaj nikt tu nie napalił w kominku, ale 

ciepło po wczorajszych gościach wciąż trwało w powietrzu.

- Ty... ty powinnaś chyba wrócić do domu i jeszcze trochę pospać. Ja w każdym razie 

jestem zmęczona - ziewnęła Diana. Pośpiesznie uściskała dziewczynkę i kazała jej wstać z 

krzesła. - Obudziłaś mnie, kochanie! Ale to nic nie szkodzi. Zaraz znowu idę spać i ty też 

powinnaś tak zrobić!

- Ja... ja bym bardzo chciała porozmawiać z Emmi... Diana popychała ją ku wyjściu.

- Jutro! To chyba nic pilnego, mam nadzieję?

Reina zrozumiała, że nic tu nie wskóra. Musi więc poradzić sobie sama. Wracając do 

Vildegârd, zaciskała pięści, nie miała daleko. Wystarczająco daleko jednak, by mogła prze-

myśleć wszystko, zanim stanie przed matką i raz jeszcze spróbuje nakłonić ją, aby zrobiła to, 

o co córka ją prosi.

background image

Matka   będzie   wściekła.   O   wiele   bardziej   wściekła   niż   poprzednio.   Johanna 

nienawidziła Magnusa ze Storlendet i to Reina pojmowała. Ona sama też go nie lubiła, a tego, 

że zabił ukochaną Marję, chyba żaden człowiek mu nie wybaczy.

Ale Johanna nienawidziła też Arilla. I Idę, ciotkę chłopca. Johanna nienawidziła nawet 

ludzi pracujących dla Storlendet, żołnierzy,  mieszkających  w dużych  pokojach, o których 

sądziła, że zostały jej ukradzione.

Tego już Reina nie pojmowała. Arill bowiem to dobry chłopiec. Sympatyczniejszy niż 

większość chłopców w jego wieku.

No i kiedyś uratował jej życie.

Teraz ona powinna się odwdzięczyć!

Pewna myśl powoli dojrzewała w jej głowie, była niemal groźna, myśl o zdradzie: 

Reina   mogłaby   pójść   tam   sama.   Mogłaby   spróbować   sama   pomóc   Arillowi!   Nie   miała 

wprawdzie lekarstw, mama zawsze zamyka wielką szafę w rogu izby na klucz. Może jednak 

udałoby jej się zdobyć co nieco, gdyby działała naprawdę podstępnie.

Podniesiona   na   duchu   pobiegła   najpierw   do   obory   i   została   tam,   dopóki   nie 

rozścielono świeżej słomy i zwierzęta nie poszły na pobliskie pastwisko. Pasły się tam przez 

cały   dzień,   ale   w  Vildegârd  sprowadzano   krowy   i   owce   pod   dach   przed   wieczornym 

dojeniem, tak jak przywykły na górskich pastwiskach.

Zobaczyła, że zasłonki w izbie, w której sypiają rodzice, są już rozsunięte. Pobiegła 

przez podwórze i znalazła rodziców siedzących w sypialni przy małym stoliku. Johanna jadła 

chleb z masłem, Ravi pił gorącą herbatę miętową. Reina cicho weszła do pokoju i usiadła na 

wąskiej ławeczce pod oknem, na której dla ozdoby ułożono nieduże haftowane poduszki. Nie 

było tam zbyt wygodnie, ale poranne słońce grzało ją w plecy przez szybę.

- Mamo... zastanawiam się nad jedną sprawą. Johanna podniosła wzrok, jej oczy były 

spokojne, dobre.

- No, ta ospa... Jak to się dzieje, że ludzie się zarażają? Johanna oparła nóż o miseczkę 

z masłem i odłożyła chleb.

- Rozmawiałyśmy już na ten temat, Reino. Nikt do końca tego nie wie, ale pewien 

mądry człowiek odkrył, że istnieją bardzo maleńkie zwierzątka w naszej ślinie, w pocie, ba, 

nawet   w   powietrzu.   Otóż   te   małe   zwierzątka,   które   możemy   zobaczyć   tylko   pod 

mikroskopem...

- Co to jest mikroskop?

- To odwrócony teleskop, tak można powiedzieć. Szklana soczewka, która sprawia, że 

wszystkie rzeczy wydają się większe. Dzięki temu można zobaczyć owe małe zwierzątka, 

background image

które roznoszą choroby, rozumiesz? Teraz opowiem ci o pewnym człowieku, którego spotka-

łam w Kopenhadze, człowieku, który miał naprawdę dobre teorie na temat przenoszenia się 

chorób zakaźnych...

Reina wolno kiwała głową. Matka dosiadła swego ulubionego konia.

W końcu dziewczynka tak pokierowała rozmową, jak chciała. Johanna wyrecytowała 

wszystko, co jej zdaniem miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, że niektórzy chorzy na ospę 

odzyskują zdrowie, a inni umierają. Matka opowiadała o lekarstwach i wyjmowała je z szafy, 

żeby pokazać Reinie. Powiedziała, że chyba nie bardzo one pomagają, ale że właściwie nigdy 

nie wiadomo...

Reina   patrzyła   na   małe   pudełeczka   z   suszonymi   ziołami,   na   słoiczki   z   maścią, 

cuchnącą po prostu obrzydliwie. Ostrożnie stawiała to wszystko na stole obok siebie i tak 

kierowała   matką,   by   naprowadzić   ją   na   kolejny   ulubiony   temat:   przemywanie   rąk   i   ust 

spirytusem, kiedy się idzie od jednego chorego do drugiego. Ravi mówił niewiele, ale Reina 

czuła, jak pali ją w policzek jego spojrzenie. Tylko na ułamki sekund odważyła się spojrzeć 

mu w oczy. Były czarne i głębokie, nie dostrzegała w nich jednak gniewu.

Kiedy rodzice zjedli już śniadanie, Johanna poszła pomagać w porządkowaniu Zamku 

Marji. Remmermann chciał wyjechać najszybciej jak to możliwe, a obie panie postanowiły 

wyjechać razem z nim. Zamek Marji opustoszeje.

Reina   pomachała   też   na   do   widzenia   ojcu,   a   potem   szybko   włożyła   słoiczki   do 

kieszeni fartucha i wybiegła z obejścia.

Kobieta miała szarą, opuchniętą twarz. Suknia, którą nosiła, sprawiała wrażenie, jakby 

jej   nie   prano   od   tygodni.   Jedna   ręka   zawinięta   w   szmatę,   włosy   zwisały   na   plecach   w 

potarganym warkoczu, jakby dopiero co wstała z łóżka.

- Czego chcesz?

Drzwi zostały ledwo uchylone. Z komorniczej chaty wionęło stęchlizną.

- Mówili... że tu jesteś.

-   Nikomu   nie   wolno   tu   przychodzić!   Chłopak   jest   chory,   nie   wiedziałaś   o   tym? 

Magnus Storlendet powiedział, że mam tu z nim siedzieć i nie otwierać nikomu prócz niego!

Reina skinęła głową.

- Ja... ja myślałam, że może mogłabym pomóc...

- Ty?

Dziewczynka  przytaknęła, zaciskała rękę na chłodnych  słoiczkach w kieszeni. Nie 

wiedziała dokładnie, czego się spodziewała, idąc tutaj, w każdym razie jednak nie oczekiwała 

takiego gniewnego powitania.

background image

Wyciągnęła małą dłoń w stronę szpary w drzwiach i dotknęła ręki Idy.

- Niech pani będzie taka dobra, panno Ido, ja może mogłabym pomóc... przyniosłam 

lekarstwa mojej mamy...

- To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam! Co twoja matka na to powie? Bo chyba to 

nie ona cię przysłała?

Reina   zastanawiała   się   pośpiesznie.   Może   Ida   wierzyła   w   opowieści   Magnusa 

Storlendet. Może wierzyła,  że Reina przyszła, żeby otruć Arilla, żeby się zemścić za ich 

zemstę. Ale może nie...

Najlepiej było odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

- Mama o tym nie wie, ona nie lubi was, mieszkańców Storlendet, co chyba nie jest 

takie dziwne.

Drzwi otworzyły się szerzej.

- Uważaj, dziewczyno! Możesz się zarazić!

- Nie sądzę - powiedziała Reina. - Małe zwierzątka mnie nie gryzą. Ani kleszcze, ani 

komary, nawet pszczoła, na którą nadepnęłam w lecie, mnie nie użądliła! Połaskotała mnie 

tylko, a potem, kiedy podniosłam nogę, odleciała.

Głupi   bachor,   wyczytała   w   oczach   Idy.   Mimo   to   Ida   zaprosiła   Reinę   do   środka 

obojętnym gestem.

- Nie mam cię czym poczęstować. Nie rozmawiałam z ludźmi od ponad tygodnia. 

Oboje z chłopcem umrzemy tu w samotności. Jesteś może ostatnim człowiekiem, którego 

widzą moje oczy - mamrotała Ida.

Reina mrugała w ciemnej izbie. Nie było tu okien, tylko otwór w jednej ścianie, teraz 

starannie zatkany szmatami zanurzonymi w gęstej glinie. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, 

zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko mdłe strumyczki światła przedzierały się przez 

szpary w belkach. Reina odwróciła się, uchyliła drzwi.

- Muszę go zobaczyć - mruknęła. Ida wzruszyła ramionami i wskazała ręką.

- Niewiele już zostało z tego biedaka.

Pochyliła   się   do   przodu,   zaczęła   szeptać   do   ucha   Reiny.   Jej   oddech   miał   ostry, 

nieprzyjemny zapach, brudne ubranie śmierdziało.

-   On   tęskni   za   swoim   ojcem.   Wzywa   go   głośno.   Parę   razy   myślał,   że   ja   jestem 

Magnus. Jeśli zacznie znowu gadać o ojcu, to chyba powinnaś wyjść...

Reina   podeszła   na   sztywnych   nogach   do   łóżka.   Mrużyła   oczy,   ledwo   dostrzegała 

potarganą czuprynę.  Ciemne włosy chłopca podobne były do okrycia  z owczej skóry,  na 

którym leżał. Smród idący od łóżka był co najmniej tak ostry jak ten, który unosił się wokół 

background image

Idy.

- Biedny Arill... biedny, biedny... Pogłaskała go po włosach. Czuła, że są twarde i 

mocne. Ale też jakieś szorstkie, niczym końska grzywa.

Odwróciła się do Idy.

- Musisz go stąd wynieść. Umyć go... on nie może tak leżeć.

Ida ujęła się pod boki.

- A jednak myślę, że przyszłaś, żeby go zabić! Czy ktoś słyszał takie głupie gadanie? 

Myć chorego? Powiadam ci, panno Reino, nigdy nie byłam chorowita, nigdy nie leżałam w 

łóżku dłużej niż trzy dni. A to wszystko dlatego, że nie pozwalam sobie na takie głupstwa 

częściej, niż muszę!

Reina z powagą kiwała głową.

- Więc ty nie wierzysz, że te małe zwierzątka giną w wodzie? Te, które roznoszą 

chorobę?

Kobieta roześmiała się skrzekliwie.

- Wszystko, co wiem, to to, że mówisz jakieś niechrześcijańskie głupstwa!

Reina zastanawiała się przez chwilę, potem podeszła znowu do Arilla.

- Nie dotykaj jego twarzy! Jest pokryta pęcherzami, które pękają przy najlżejszym 

ruchu.

Reina posłuchała. Szukała jednak w kieszeniach, wyjmowała jakieś rzeczy.

- Czy możesz podgrzać wody? Na herbatę?

-   Oczywiście,   jeśli   panienka   chce   poczęstunku...   Ida   zawiesiła   saganek   nad 

paleniskiem. Dmuchała w popiół, dopóki węgle się nie rozżarzyły. Garść suchych wiórów 

zajęła się wysokim płomieniem, można było dołożyć grubych bierwion.

- I tak miałam gotować kaszę - mruknęła Ida. - Nie przypuszczałam, że taki elegancki 

gość przyjdzie z wizytą, o, nie.

Reina nieproszona usiadła na stołku przy łóżku. Był  nie heblowany,  ale siedzenie 

zostało wygładzone od długiego używania.

- Dlaczego nie mieszkacie w Storlendet? Kobieta westchnęła cicho.

-   On   myślał,   że   zostanie   oszczędzony.   Kiedy   Edvard   i   Edvarda   również   zmarli... 

uznał,   że   spotkało   go   już   wystarczająco   duże   nieszczęście.   Że   tutaj   chłopiec   będzie 

bezpieczny...

Reina w milczeniu słuchała tych słów. Jakby chciała dorosłej kobiecie dodać odwagi, 

by powiedziała więcej.

-   Magnus   Storlendet   nie   jest   dobrym   człowiekiem,   panno   Reino.   Tyle   mogę 

background image

stwierdzić, teraz, kiedy sądzę, że oboje tutaj umrzemy. To straszny człowiek. Wiem, że zabił 

moją siostrę. Doprowadził do tego, że stała się słaba i żałosna...

- Maren? Ida przytaknęła.

- Znałaś ją?

- Nie. Ja... mnie nie wolno znać ludzi ze Storlendet. Mama tego nie lubi.

Kobieta nad garnkiem prychnęła.

- Oczywiście, tak musi być. Słyszałam bardzo wiele. Ale może on się opamięta, ten 

zadufany w sobie chłop, kiedy straci najmłodszego syna i zostanie sam. Może wtedy pożałuje, 

że miał takie zatwardziałe serce, może się zmieni...

Reina   milczała.   Zaczynało   się   w   niej   rodzić   podejrzenie.   Kobieta   potwierdziła   to 

następnymi słowami.

- Nie - powiedziała, odsuwając saganek. - Woda się zagotowała, nie nalałam za dużo. 

Nie, Magnus Storlendet krąży pewnie po okolicy ze srebrnymi guzikami u kurtki, i szuka 

sobie kolejnej kobiety. Pewnie znowu unieszczęśliwi jakąś niewinną duszę. Po zarazie jest aż 

za wiele biednych wdów i pozbawionych domów sierot...

Reina oddychała nosem, by złagodzić trochę smród, teraz jednak miała wysuszone 

wargi i z trudem udało jej się odpowiedzieć:

- To ty nie wiesz, że Magnus Storlendet siedzi w domu wariatów? Nikt ci nie mówił, 

że on zamordował moją Marję?

Szept dziewczynki podziałał na Idę niczym głośny krzyk. Odskoczyła w tył, ukryła 

twarz w dłoniach. Po chwili znowu jej oczy błysnęły groźnie w półmroku.

- Co ty mówisz, dziewczyno? Reina powtórzyła wszystko, słowo po słowie. Kobieta 

opadła na stołek przy beczce z wodą i zakryła twarz fartuchem. Ale nie płakała.

Kiedy się podniosła, była wyprostowana.

- Więc to dlatego nikt nie przynosił  nam jedzenia, jak on przyrzekł? Zabronił mi 

choćby nos wysunąć z tej chałupy. I dlatego ja tu siedzę, nie mając odwagi nawet nazbierać 

pokrzyw  na jakąś  zupę dla nas  obojga. Co wieczór siedzę słuchając, jak kiszki grają mi 

marsza, i czekam na chleb z mięsem, które on mi obiecał! Jego chłopak zjada zupę mleczną, 

ale większość zwraca. Ja jednak potrzebuję jedzenia.

Reina wyjęła wszystko z kieszeni. Kawałek suchego chleba, który przygotowała dla 

konia,   to   jedyne   co   nadawało   się   do   zjedzenia.   Niestety   chleb   był   oblepiony   różnymi 

paprochami i absolutnie nieapetyczny. Podała go kobiecie niepewnym ruchem. Wstyd palił jej 

policzki, ale Ida przyjęła go bardzo chętnie. Odgryzła kęs i żuła ostrożnie. Potem pokruszyła 

wszystko do miseczki i zalała odrobiną ciepłej wody. Przygotowała sobie coś w rodzaju zupy. 

background image

Podała miseczkę Reinie.

- Czy ty go znasz? Reina potwierdziła skinieniem.

- Uratował mi życie.

- I ty chciałaś teraz uratować jego? Reina przyglądała jej się długo.

- Tak - odpowiedziała po prostu.

Wyjęła   szczyptę   szarego   proszku   z   małej   szkatułki   matki,   szczyptę   suszonego 

rumianku i cynamonu do smaku. Doprawiła to wszystko cukrem i wymieszała. Kiedy zbliżała 

się do łóżka, Ida nie spuszczała z niej wzroku. A jej ciche mlaskanie było tyle samo wyrazem 

apetytu co i niedowierzania. Nagle Reina poczuła się bardzo niepewnie.

- Czy masz... łyżkę? Ida potrząsnęła głową, sprawiała wrażenie zakłopotanej.

- Tu niczego nie ma. On obiecał, że przyśle kogoś z jedzeniem i wyposażeniem.

Reina pokiwała głową.

- A potem zwariował. Ale że też nikt nie szukał ciebie i Arilla? Że nie zauważono 

waszej nieobecności?

Ida znowu potrząsnęła głową.

-   Nie,   ja   też   tego   nie   rozumiem.   Cały   tydzień,   powiedziałaś?   Tydzień,   odkąd   go 

zamknęli?

Reina potwierdziła.

W   tej   chwili   Arill   zaczął   kaszleć   w   łóżku   i   popiskiwał   niczym   szczeniak.   Ida 

pomknęła do niego.

- Pst! Nic więcej nie mów! On nie śpi! Ale chłopiec był nieprzytomny, jęczał cicho, z 

trudem   się   poruszał.   Reina   potrząsała   jego   ramieniem,   odniosła   wrażenie,   jakby   w   tym 

chorym ciele nie było kości.

- On nie może jeść - westchnęła. - Ten napój musimy jednak w niego wlać. To mu 

naprawdę pomoże!

- Ty słodka mała... ty jesteś jak anioł zesłany od Boga. Ale nie przypuszczam, byś 

miała anielską moc, potrzebną, żeby tchnąć życie w tego biedaka. I może to nawet lepiej. W 

jego żyłach płynie zła krew, żeby nie wiem jaki był ładny i sympatyczny wobec mnie.

Reina szarpnęła ciałem Arilla, nie przejmowała się tym, że na jej ręce spłynęła lepka 

materia, kiedy dotknęła jego twarzy. Stwierdziła, że cała koszula chorego pełna jest zaschłych 

skorup, sztywna niczym nasączone olejem płótno. Ogarniała ją rozpacz, nie mogła dać sobie 

rady.

- Pomóż mi! Musimy go posadzić! Musisz wrócić z nim do wsi, tam gdzie są ludzie!

Ida stała z rękami na biodrach i pochyloną głową. Po chwili znowu spojrzała na Reinę.

background image

-   Tak,   tak,   oczywiście...   Tam   gdzie   są   ludzie.   Magnusa   nie   ma.   Tam   są   ludzie. 

Parobcy... to dobre chłopaki, większość z nich.

- Idę do wsi - oznajmiła Reina stanowczo. - Sprowadzę pomoc.

Ida zawahała się.

- Ale... co twoja matka na to? Reina skuliła się.

- Więc może będzie najlepiej... jeśli ty pójdziesz. A ja mogę tu tymczasem przy nim 

posiedzieć. Kiedy wrócisz z parobkami, ja się ukryję.

Ida wolno kiwała głową.

- Tak Tak musimy zrobić. Ale... czy ty wiesz na pewno, ale to na pewno, że Magnusa 

nie ma w Storlendet? On mnie zabije, że wyszłam z tego domu, on powiedział, że...

- Na pewno go tam nie ma - rzekła Reina spokojnie. I wtedy Ida wybiegła z domu, 

jakby sam diabeł deptał jej po piętach.

Po jej wyjściu zaległa zupełna cisza.

Reina siedziała przez chwilę i czuła ogarniający ją niepokój. Najpierw był jak letni 

deszcz, wilgotny i odświeżający. Potem powoli zmieniał się w jesienny grad, tłukący mocno 

w skórę na całym ciele, w końcu zmienił się w rzekę, w wypływającą z lodowca rwącą rzekę, 

jakby ostatecznie chciał przemienić się w ogień. I wtedy Reina uświadomiła sobie, że jest 

gotowa.

Z wahaniem położyła dłonie na piersi chłopca. O, jakże by chciała mieć tu teraz przy 

sobie   tatę.   On   wiedział,   co   należało   robić.   On   by   ją   pewnie   nauczył,   jak   gasić   ogień. 

Krzyczała z bólu, siły, które ją przenikały, były przerażająco potężne. Uciskała mocno rękami 

ciało   Arilla,   jakby   chciała   dostać   się   do   wnętrza,   miała   wrażenie,   że   cała   roztopi   się   i 

rozpłynie niczym wosk rzucony na ogień.

- Pomocy! - krzyczała, przerażona tym, co zawsze przeczuwała, ale czego nigdy nie 

była zdolna pojąć.

Nie dostrzegała Arilla, czuła, że jego ciało wije się pod dotknięciem, jej rąk, ale szum 

w głowie i dziwny łoskot burzącej się krwi zagłuszały wszystko oprócz własnego przerażenia.

Przez ułamek sekundy przypomniała sobie omdlenie, moment, w którym zamyka się 

nad nią ciemny tunel. Teraz nie chciała się tam znaleźć, wyrywała się i rzucała na wszystkie 

strony, pogrążając się jednak w kojącej ciemności.

Otrząsnęła się trochę dopiero, kiedy znowu mogła rozróżnić na wpół otwarte drzwi, 

wyszła z domu i opadła na wilgotną ziemię przy drodze. Słońce przebyło już połowę drogi na 

niebie, zanim była w stanie wrócić na drżących nogach do domu.

Musi koniecznie porozmawiać z ojcem.

background image

ROZDZIAŁ II

Ravi spojrzał w ciemne oczy córki, ale jedyne, co mógł w nich dostrzec, to własne 

odbicie.

Reina miała w oczach dużo zielonego, teraz jednak były równie czarne, jak oczy ojca. 

Wydawała się taka mała, siedząc skulona w nocnej koszuli ze skrzyżowanymi nogami. Paliła 

się tylko jedna lampa na ścianie za jego plecami, Ravi widział błyski ciepłego światła na 

twarzy córki, ale jego twarz znajdowała się w cieniu. Może tak jest najlepiej. Bo to, co córka 

mu opowiadała, przerażało go w najwyższym stopniu.

Nietrudno zrozumieć, że to, co przeżyła, budziło w niej lęk, to jeszcze dziecko, mała, 

bawiąca się dziewczynka, która wprawdzie wiedziała, że nie jest zwykłym  dzieckiem, ale 

mimo wszystko.

Ale że to go mogło aż tak zaskoczyć, że zmrozi go to, co Reina opowiedziała...

Mimo wszystko myślał, że jest lepiej przygotowany.

- Chodźcie, Ravi i Reina, musimy się przebrać i odprowadzić wyjeżdżających do wsi. 

Reina, uczesałaś starannie włosy? Wyjęłaś swój niebieski skórzany płaszczyk? Dzisiaj jest 

zimno, a zaraz jedziemy.

Reina   biegała   po   domu,   szukała   butów,   które   mama   zniosła   na   dół   z   innymi 

zimowymi ubraniami. Zrównanie dnia z nocą mieli już za sobą i teraz od wielu dni słońce 

chowało się za chmurami, a ziemię pokrywał szron. W takie szare dni jak te szron zdawał się 

powoli rozrastać. Wkrótce pewnie spadnie śnieg.

Reina poczuła, że płaszczyk uwiera ją pod pachami. Zrobił się jeszcze mniejszy niż na 

wiosnę,   kiedy   miała   go   po   raz   ostatni.   Ale   mama   lubiła   ten   płaszczyk,   został   uszyty   z 

farbowanej na niebiesko skóry i miał srebrną lamówkę z lisiego futra. Marja też go lubiła.

Ravi włożył na czarną kurtkę gruby kożuch woźnicy. Johanna miała na sobie czarne 

ubranie z wełny. Nosili żałobę po Marji i tęsknili niemal za tym, żeby znowu ubierać się jak 

dawniej.   Emmi   i   Diana   nie   pokazywały   się   często   w   ciągu   tych   tygodni.   Razem   z 

Remmermannem zamknęły się w domu, żadne z nich nie wychodziło nawet do kościoła. W 

Zamku Marji już nie palono do późna w noc świateł, nie dochodziły stamtąd radosne śpiewy i 

śmiechy.   Cały   dom   zdawał   się   wyciszony,   jakby   odpoczywał,   stracił   swój   blask   mimo 

wysokich kolumn i pięknie rzeźbionych parapetów.

Teraz wszyscy mieli wyjechać. Czeka ich trudna podróż, chociaż udało im się zdobyć 

miejsca na statku, który pływał w służbie królewskiej, rozwoził pocztę oraz urzędników.

Rozmaite ostrzeżenia o zbliżających się sztormach wyczuwało się w powietrzu nawet 

background image

tutaj, nad cichym fiordem.

Johanna zadrżała, kiedy powóz przyśpieszył, otuliła wełnianym kocem Reinę. Powoził 

Bendik, Ravi natomiast siedział w kariolce, mającej dowieźć obie panie i Remmermanna do 

transportowego kutra, którym pokonają pierwszy odcinek drogi.

Poprzedniego wieczoru pozakładano zamki na wszystkie drzwi i okna w domu Marji. 

Johanna powiesiła wielki pęk kluczy na strychu obok ulokowanych tam niektórych ubrań 

babki. Nie chciała wziąć ani jednej sukni. Nie chciała nosić pięknych jedwabnych pończoch 

Marji ani jej haftowanych pantofelków.

Ale może Reina, kiedyś...

Dlatego pozwoliła, by Remmermann polecił ustawić skrzynie na strychu w Vildegârd. 

Pozostałe rzeczy złożono na strychu i w mniejszych pomieszczeniach w Zamku Marji. Jeden 

żyrandol Remmermann ofiarował kościołowi, cały zapas jedzenia ze spichlerza i z piwnic 

przekazał   na   rzecz   biednych.   Johanna   stanowczo   twierdziła,   że   oni   w   Vildegârd   mają 

wszystko, co im potrzebne. Sama spakowała piękne srebra, grawerowane noże, widelce i 

łyżki różnej wielkości. Wszystko to zawinęła w płótno i zamknęła w jednej ze skrzyń Marji.

Położono pokrowce na meblach, wymyto wszystkie piece i kominki, usunięto z nich 

sadzę.   Wspaniałe   łazienki   pozamykano,   odłączono   ręczną   pompę   w   kuchni.   Nie   można 

zostawić   wody,   bo   w   zimie   mogłaby   zamarznąć   i   rozsadzić   fantastyczne   urządzenia 

wciągające wodę ze studni na dworze prosto do domu.

Remmermann pracował i dźwigał niczym parobek, przygnębiony i smutny, poprosił 

Emmi, by spaliła wszystkie osobiste papiery, których sama Marja nie pokazałaby nikomu 

obcemu.

- Spalcie książki! I te listy, które ukrywała nawet przede mną w szkatułce, w szafie na 

ubrania.

Emmi otworzyła usta.

- Wiesz o tym? Czytałeś te listy?

- Tak. A właściwie nie - odpowiedział gniewnie. Był  zły,  kiedy wieczorem przed 

wyjazdem wezwał do siebie  także  Johannę. Ravi domyślał  się, że chłód jeszcze  bardziej 

drażni   gości,   żywił   jednak   ciepłe   uczucia   dla   tego   człowieka   i   było   mu   go   żal.   Życie 

Remmermanna było skończone. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.

- Tutaj są dokumenty Zamku Marji. Pozwoliłem sobie zmienić nazwę tej posiadłości. 

Teraz   nazywa   się   Bjorkelund   i   należy   do   Bendika   oraz   do   Johanny   jako   spadkobierców 

Amelii. Możecie to sprzedać lub zrobić co chcecie, podzielić, zostawić w całości, nie wiem. 

Dla mnie możecie nawet ten dom spalić...

background image

Załamał się na moment, oparł głowę na rękach i drżał pochylony nad stołem. Szybko 

jednak opanował się i mówił dalej stanowczym głosem:

- Emmi i Diana mają prawo do korzystania z domu w lecie. Postanowiłem również, że 

mogą wziąć, co chcą,. z jej rzeczy, wyposażenia, książek i biżuterii. Nie sądzę jednak, by 

okazały się chciwe.

Johanna wolno kiwała głową. Bendik położył rękę na stole.

- Ja nic nie chcę. Remmermann wbił w niego spojrzenie.

- Masz do tego prawo jako wdowiec po Amelii.

- Nie chcę stąd niczego. Nie chcę takich rzeczy, którymi musiałbym się martwić. Daj 

mi pióro, to zaraz wszystkiego się zrzeknę.

Johanna zapytała ostrożnie:

- Czy nie powinieneś najpierw porozmawiać z Heleną? Bendik splótł palce:

- Nie, nie powinienem. Ona się ze mną zgadza. Johanna uniosła brwi. Czy to możliwe, 

że Helena tak się zmieniła, ta chciwa baba, która niegdyś sprzedała własne dziecko za parę 

srebrnych talarów... Nie powiedziała jednak nic.

Ravi   uniósł   wzrok   i   poprosił   Bendika,   by   wziął   jakąś   ozdobę   lub   coś   innego   na 

pamiątkę.

Na to Bendik się zgodził i adwokat Remmermanna podał mu pióro.

- Skoro tak, to zapiszemy drugą klauzulę. Mam nadzieję, że wszyscy zdajecie sobie 

sprawę, iż w tej sytuacji powinniście podpisać dokument, że zrzekacie się jej części moich 

posiadłości w Danii i Niemczech.

Wszyscy podpisali. Johanna podejrzewała, że te posiadłości są dużo więcej warte niż 

wszystko, co posiadała Marja. Ale przecież nie byłoby w porządku, gdyby Remmermann 

musiał się dzielić swoim majątkiem z tą rodziną, z którą nie łączyły go żadne więzy krwi. 

Powoli jego postać odpłynie w niepamięć. Pozostanie wspomnieniem, tak samo martwym jak 

Marja. Johanna poczuła skurcz w żołądku, ale w jakimś sensie była losowi za to wdzięczna.

Ślady Marji rozwieją się tak, jak ślad stopy wędrowca odciśnięty na piasku.

Pióro skrobało po papierze, Johanna stwierdziła, że jej podpis nie posiada elegancji ani 

stylu. Ravi w dalszym ciągu trzymał pióro trochę niezdarnie, ale podpis złożył jak trzeba. 

Bendik   podpisał   się   niczym   sędzia,   zamaszyście   i   energicznie,   stawiał   wyraźne   litery, 

połączone przypadkowymi kreseczkami.

No i sprawy zostały załatwione.

Johanna wciągnęła powietrze i powiedziała:

- Ja tego domu nie będę otwierać. Przysięgam: nigdy moja noga tu nie postanie, nie 

background image

pozwolę też otwierać go nikomu oprócz Emmi i Diany.

Adwokat zwinął dokumenty w rulon.

- To bardzo piękna budowla. Wyjątkowa, że tak powiem, w każdym razie tutaj na wsi. 

Pani Johanna nie powinna odtrącać...

Spojrzała na niego tak, że zamilkł.

-   Ja   go   nie   odtrącam,   ja   okazuję   mu   szacunek!   Proszę   wskazać   mi   kogoś 

wystarczająco wielkiego, kto by wypełnił dom Marji.

Zaległa cisza.

Remmermann wstał ze łzami w oczach.

-  Może  pewnego  dnia  -  powiedział   cicho.  Emmi   i  Diana  wolno  kiwały głowami. 

Johanna czuła, że nawet w tym zimnym powozie jest w niej jeszcze ciepło ciszy, która objęła 

ich wszystkich tamtego wieczoru. To była cisza pełna zamyślenia, lecz także cisza, która 

przypieczętowała ważny rozdział: to, co miało być powiedziane, powiedziano.

Marji nie ma, a jej najbliżsi znaleźli sposób, by dzielić ze sobą żal po niej cicho, bez 

niepotrzebnych słów i gestów.

Musiała się uśmiechnąć.

Jakie to niezwykłe.

Jakie to dalekie  od temperamentu  babki. A mimo  to właściwe, w jakiś trudny do 

wyjaśnienia sposób.

Kiedy dotarli do przystani, czekał już na nich szeroki trap z desek. Kufry i walizki 

wniesiono na pokład. Fiord leżał szary,  fale uderzały rytmicznie w nasycone smołą deski 

kutra.

Johanna podała rękę wszystkim wyjeżdżającym po kolei. Potem oni uściskali Reinę, 

poczochrali włosy Benjamina, a Bendik ucałował panie w rękę. Ravi stał spokojnie, kiedy 

szeptały mu słowa pożegnania. Bliźniaki Heleny czegoś się domagały, ale matka przegoniła 

chłopców i ujęła ramię Ingalill. Dziewczynka kłaniała się odjeżdżającym z dorosłą powagą. 

Potem stanęła obok Reiny, wyjęła bardzo ładną białą chusteczkę i machała nią tak, jak to 

widziała u Emmi. Kuter wolno oddalał się od brzegu, długie wiosła uderzały o kamienie. Gdy 

odpłynęli kawałek, podniesiono żagiel. Wiatr pchał ich gwałtownie w stronę morza, wkrótce 

dotarli do cypla.

Johanna patrzyła w ślad za odjeżdżającymi, dopóki łódź nie zniknęła za Nes.

Wtedy Ravi ujął ją pod ramię i pomógł jej wsiąść do powozu. Z powozu jadącego 

przed nimi słyszeli cichy śmiech Ingalill, słyszeli sprzeczkę bliźniaków.

Kiedy znaleźli się na zakręcie, z którego widać było dach Zamku Marji oraz wysokie, 

background image

pozbawione liści brzozy, Johanna zaczęła płakać.

- Bjorklund - szeptała sama do siebie. - Bjorklund, Bjorklund, Bjorklund...

Ravi chrząkał, starał się usunąć coś, co dławiło go w gardle, w końcu powiedział 

ochryple:

- Dla mnie to zawsze będzie Zamek Marji.

- Dla mnie też - powtórzyła Reina niczym echo. Johanna przytuliła się do dziecka, 

miała nadzieję, że czas pomoże im wszystkim.

- Idziemy w góry - oznajmił Ravi. - Idziemy razem z grupą myśliwych ze Skjolden. 

Kupili prawa łowieckie u pisarza, mają polować w posiadłościach Storlendet.

Johanna zmarszczyła brwi.

- Na polowanie? Ty? Ale... czy ty umiesz strzelać? I żeby zabierać ze sobą dziecko... 

czy   nie   lepiej   byłoby,   gdybyś   zapytał   Benjamina?   Zniósłby   taką   wyprawę,   gdybyś   go 

specjalnie nie męczył...

Ravi potrząsnął głową.

- Reina potrzebuje górskiego powietrza. Jest blada i przygnębiona. Oczywiście ja sam 

nie będę polował. Musimy jednak mieć coś w rodzaju wymówki...

Johanna prychnęła.

-   Kiedy   ty   potrzebujesz   wymówki,   żeby   polecieć   w   góry?   Wsiadasz   na   konia   i 

jedziesz, kiedy tylko chcesz. Ludzie wciąż o tym gadają!

- Myślę, że teraz ludzie milczą - powiedział spokojnie.

Johanna   westchnęła,   ustąpiła.   Ravi   ma   chyba   rację.   Reina   potrzebowała   takiej 

wyprawy.  Najlepiej  razem z ojcem,  który będzie  się nią  dobrze opiekował.  Mogli  wziąć 

konie, duże owcze skóry i odpowiedni prowiant. I to prawda, co Ravi powiedział, nie zwrócą 

niczyjej uwagi akurat teraz, kiedy każdy, kto może wybiera się na polowanie.

- No to jedźcie. Dopóki jest pogoda. W górach spadł śnieg, ale znajdziecie chyba stary 

szałas myśliwski należący do Karlsgârd. Myślę, że możesz teraz z niego korzystać!

Ravi przytaknął. Sprawa nie została jeszcze załatwiona, ale do jesiennego tingu będą 

mieć ostateczne decyzje. Dostaną z powrotem Karlsgârd, jako zadośćuczynienie. Kiedy się 

nareszcie pojawi brat Magnusa Storlendet, wszystko będzie postanowione. Powinien mimo 

wszystko   być   zadowolony,   będzie   mógł   odgrywać   wielkiego   pana   w   majątku   brata   jako 

opiekun młodego bratanka.

Karlsgârd nie będzie już w rękach Storlendet, posag Amelii wróci do rodziny.

A przynajmniej  to, co jeszcze z tego posagu zostało. Po latach,  kiedy we dworze 

znajdowały się koszary, a w obejściu organizowano systematyczne ćwiczenia, na pewno w 

background image

starych pokojach nie ma już tego spokoju co dawniej. Anton nie poznałby swego domu, ani 

Gjertrud, stara niania Marji, którą Amelia tak często wspominała.

Objął Johannę i uświadomił sobie, jak bardzo zeszczuplała. W ostatnich tygodniach 

straciła na pewno kilka funtów, chociaż rzadko na ich stole było tyle  pysznego jedzenia, 

wypieków i słodyczy co teraz.

Wymamrotał pożegnanie. Johanna spojrzała na niego i zrozumiała, że tę wyprawę 

planował od dawna i wiedział, że ją podejmie na długo przedtem, zanim powiedział o tym 

żonie.

Reina radośnie pokrzykiwała na podwórzu.

No cóż, więc widocznie dziecku też nic nie mówił.  Dziewczynka  podbiegła, żeby 

uściskać matkę, podskakiwała i obcałowywała jej blade policzki.

- Mamo, mamo, pojedziemy aż do Einarbu. O, mamo, czy ty tam byłaś? Czy tam jest 

naprawdę tak ładnie? Tata mówi, że w tamtejszej wodzie jest mnóstwo ryb, będziemy spać w 

śpiworach i codziennie jadać świeże pstrągi! Może nawet zobaczymy jakieś zwierzęta, gór-

skie renifery, niedźwiedzia albo wilka i...

- Miejmy nadzieję, że tych ostatnich nie będzie za wiele - mruknęła matka, pozwalając 

dziecku się cieszyć.

- Czy nie mogłabyś z nami pojechać - mamo?

Reina   mówiła   teraz   z   wielką   powagą.   Dotykała   drobnymi   dłońmi   twarzy   matki, 

dokładnie tak samo jak Ravi, kiedy chciał jej okazać czułość.

- Ja nie mogę. Wiesz przecież, że mamy gości. Bendik i Helena wyjadą za kilka dni.

- A czy nasze służące się w tym czasie nie wyprowadzą? Czy Ingebjorg zostanie?

Johanna uśmiechnęła się. Parobcy i służące z Vildegârd nie należą do takich, którzy 

wypowiadają służbę i szukają nowego miejsca w połowie października, kiedy zima tuż - tuż.

- Nie, zostaną. Ale służące i parobcy Marji wyjadą. Wszyscy z wyjątkiem Margarety i 

Pernilli. One dostały służbę u nas.

- Wspaniale! Bo już niedługo urodzi się dziecko Pernilli! Będę się z nim bawić.

Johanna z uśmiechem kiwała głową. Dla Reiny taka sprawa była czymś naturalnym. 

Dziewczynka jest jednak jeszcze za mała, by rozumieć, że trzymanie ciężarnej służącej w 

domu to więcej wstydu i straty niż pożytku. Mimo wszystko Johanna nie chciała wyrzucać 

dziewczyny. A jej siostra obiecała pracować za dwie, by zastąpić ciężarną. Johanna wiedziała, 

że nigdy nie zdobyłaby się na to, by pokazać drzwi bezradnej biednej dziewczynie. Jakoś 

sobie  biedaczka   musi   dać  radę,   ale   spadek,   który  dostała  po  Marji,  ukrywała  starannie  i 

przysięgła, że nigdy go nie sprzeda. Była to mała miedziana lampka oliwna.

background image

Reina po raz ostatni uściskała matkę, miło było patrzeć na ożywioną córkę. Mała po 

prostu   tańczyła   i   nieustannie   krzyczała   coś   do   ojca.   On   z   pewnością   zatroszczył   się   o 

wszystko, spakował też rzeczy córki: ciepłe ubrania, jedzenie, nowe zimowe buty...

Johanna miała do niego zaufanie. Ale już zaczęła tęsknić za obojgiem, wiedziała, że 

zwłaszcza noce będą strasznie ciche i długie, nie będzie też Marji, która w swoim domu na 

górze czeka z winem i ciastkami na takich, którzy nie mogą spać... Dobrze więc wiedzieć, że 

ma wiele pracy, która zawsze jest pociechą.

Wprost   musiała   mrużyć   oczy   wobec   tych   wszystkich   barw.   Płonęły   przed   nią, 

dosłownie   paliły   gładkie   policzki.   Były   niczym   ogień,   odczuwała   je   jak   żar   na   twarzy, 

chociaż chłodny i ostry wiatr rozwiewał jej włosy. Reina jęknęła z zachwytu, kiedy znaleźli 

się na szczycie wzgórza i otworzyła się przed nimi bezkresna przestrzeń.

Jechali już prawie dwa dni, pierwszą noc spędzili w opuszczonym szałasie pasterskim. 

W   ścianach   zachował   się   zapach   ludzi,   Reina   wyczuwała   dźwięk   głosów,   utrwalony   w 

drewnie: niecierpliwość, tęsknotę, słodkawy pot.

Zapytała ojca, czy to nie głupio drażnić w ten sposób nadprzyrodzone istoty, te, które 

o  tej   porze   roku  powinny  przejąć   panowanie   nad   szałasem?   On  jednak  patrzył   na   nią   z 

uśmiechem.

-   Nadprzyrodzone   istoty,   moja   kochana,   to   ty   i   ja.   Ty   i   ja,   i   ci   wszyscy,   którzy 

zostawiają po sobie ślady w tych wymarłych górach.

- A istoty z tamtego świata, czy one nie istnieją? - zapytała z rozczarowaniem w 

głosie.

Ojciec przez dłuższą chwilę zagryzał wargę, zanim odpowiedział:

- Chyba istnieją... w jakiś sposób. Jako głosy. Jako krótkie westchnienia, wyczuwasz 

to?

Kiedy wolno potwierdziła, Ravi mówił dalej:

- Te istoty to baśń, żywa baśń, która nikomu nie szkodzi.

- A ty ich nigdy nie widziałeś?

- Nie widziałem - odparł ojciec. Reina patrzyła na niego spod przymkniętych powiek i 

skrzyżowała ręce na piersi. Bardzo przypominała Johannę.

- Więc ich nie ma? Przynajmniej dla ciebie! Była zaczepka w tych słowach, Ravi 

spojrzał w jej zmrużone oczy z dziwnym lękiem.

- Masz oczywiście rację Reino - powiedział niepewnie. Potem poszli spać. Reina nie 

miała żadnych snów, uznała, że sprawiło to pewnie górskie powietrze.

Dzisiaj wspinali się po kamienistym zboczu. Ponad nimi wznosiła się góra Greineggi, 

background image

była jednak zbyt stroma. O tej porze roku nie można się tam dostać, zwłaszcza konno. Wi-

dzieli   lodowiec.   Leżał   przysypany   białą   warstwą   świeżego   śniegu,   wiatr   wzbijał   obłoki 

białego pyłu i unosił wysoko...

Kiedy znowu znaleźli się w dolinie, jak poprzednio otoczyły ich piękne barwy. Reina 

patrzyła załzawionymi oczyma na dywany wrzosu rozjarzone u jej stóp. Na wzgórzach leżał 

szron, ale na mokradłach i w zagłębieniach mieniły się wszystkie możliwe kolory świata. W 

dole znajdowało się jezioro. Ravi nie powiedział nic. Uśmiechał się tylko szerzej z każdym 

krokiem naprzód. Reina miała wrażenie, że ojciec zaraz zacznie śpiewać. On jednak szedł po 

prostu dalej, prowadził za sobą konia. Reina chętnie dosiadłaby znowu swojego wierzchowca. 

Wolałaby posuwać się znacznie szybciej. Nagle zobaczyła, że ojciec przystaje i powstrzymuje 

konia ręką. Puścił lejce, zrobił jeszcze parę kroków i usiadł we wrzosie. Reina wiedziała, że 

nie powinna nic mówić.

- Wiesz, Reino, są ludzie, którzy takie miejsca nazywają jaskiniami duszy. Którzy 

traktują je jak kościoły...

- I chrzczą w nich dzieci? Ojciec wezwał ją gestem. Wpatrywał się w głęboką dziurę, 

która chyba pozostała po jakimś wielkim kamieniu lub drzewie wyrwanym przez wicher.

- Nie... oni się tam modlą. Zakopują się głęboko w ziemi, tylko głowa zostaje na 

wierzchu, i tkwią tam przez cztery doby. Przychodzą do nich zmarli przodkowie i zabierają 

ich dusze na pełne przygód wędrówki. Po tym tacy ludzie rozumieją dużo więcej.

- Jakie to dziwne - powiedziała Reina. Ojciec się nie odezwał, ale w jego wzroku było 

uznanie.

- Kiedyś dowiesz się więcej o takich ludziach, Reino. Bądź jednak ostrożna z tym, co 

czytasz. Niektórzy mówią, że to są demony w służbie diabła.

- Dlaczego? Czy diabeł mieszka w ziemi? Ojciec zachichotał.

- Niektórzy wierzą, że tak. Reina zastanawiała się przez chwilę. Zaglądała na dół do 

dziury.

- Ojcze - rzekła uroczyście. - Czy widzisz diabła albo innego przodka tam w dole?

- Nie - odparł ojciec i czekał w napięciu, co dziewczynka powie dalej.

Ona spojrzała w niebo, westchnęła.

- Ja też nic nie widzę. Ale ojcze... wielu jest takich, którzy nie widzą tego, co my 

widzimy. Dla nich to, czego nie widzą, też nie istnieje.

Ravi mógłby krzyczeć z radości, mógłby unieść ją w górę, huśtać i podrzucać dla 

uczczenia tego pierwszego ważnego kroku. Ona mu pomoże, Reina, pomoże mu wypełnić to 

straszne zadanie, do którego został wyznaczony.

background image

Pomoże mu być jej ojcem.

Opowiadała swemu ojcu o Arillu, ale pożałowała tego, zanim historia dobiegła końca. 

Ojciec gniewał się już wtedy, kiedy doszła do zawstydzającego wydarzenia przy płocie.

- Ale on mi pomógł, tato! On mnie uwolnił. I trochę ze sobą rozmawialiśmy.  On 

powiedział... powiedział, że jestem małą wiedźmą. Że mama jest wiedźmą, że wszyscy my 

jesteśmy... Zresztą wiesz, co powiedział. Że jesteśmy pomocnikami diabła...

- Jego ojciec zwariował - warknął Ravi.

- Tak, teraz! Ale wtedy był lensmanem - ucięła Reina stanowczo.

Ravi pozwalał jej mówić dalej.

- Arill jest sympatyczny. Wiem o tym. I tatusiu... on ma... on jest taki...

Ravi przymknął oczy.

- On... ten... my... Dziewczynka umilkła, Ravi chętnie by zobaczył, co się dzieje w tej 

małej głowie. Wciąż nie znajdowała odpowiedniego słowa. Ale Ravi wiedział, że go szuka. 

Ten Arill jest już teraz zbyt silny. Reina siedziała przed nim i opowiadała mu o chłopaku, a 

ma   przecież   tylko   dziewięć   lat.   Dziewięcioletnie   dziewczynki   nie   szukają   takich   słów. 

Dziewięcioletnie   dziewczynki   w   ogóle   nie   wiedzą,   że   powinny   szukać.   Potrząsnęła   jego 

ramieniem.

- Spisz?

Musiał się uśmiechnąć, żeby pokryć niepokój. Postanowił solennie, że już nie będzie 

okazywał jej swojego lęku w postaci gniewu.

- Dlaczego, tatusiu? Dlaczego oni nas nienawidzą? To przecież nie może być tylko 

dlatego, że po prostu są źli.

- Tak?

Reina wykopała głęboki dołek wokół swoich stóp, suchy piasek w starym korycie 

strumienia mienił się pięknie w blasku słońca. Może są w nim odrobiny górskiego kryształu? 

Może nawet srebra?

- Nie, bo mama nienawidzi ich jeszcze bardziej. A ona nie jest zła.

- Nie jest.

- Nie, i ty też nie. A ty nienawidzisz Magnusa Storlendet, tatusiu. Zauważyłam to 

dawno.

- Tak.

Reina westchnęła nad tymi jego krótkimi odpowiedziami. Wyciągnęła w górę ramiona 

i jęknęła. Potem zjadła resztkę tego, co stanowiło ich obiad drugiego dnia: solone mięso z 

żytnimi podpłomykami, ociekającymi masłem, ponieważ Ravi zostawił jedzenie na słońcu.

background image

Kawałek dalej poderwało się z wrzosów kilka ptaków. Były szaro nakrapiane, górskie 

przepiórki.   Ravi   śledził   ich   lot.   Reina   bardzo   chciała   znowu   odzyskać   jego   myśli,   ale 

wyglądało na to, jakby przepiórki uniosły je z sobą.

- Mama nie chce mu pomóc! Mógłby umrzeć!

Dziewczynka   chciała   nadal   rozmawiać   z   ojcem,   miała   mu   dużo   więcej   do 

powiedzenia.   Do   tej   pory   właściwie   tylko   próbowała   coś   wyjaśniać.   To   chyba   jej   głos 

przestraszył tę gromadkę przepiórek.

- Właśnie dlatego ja to zrobiłam - szepnęła cicho. Ravi odwrócił się z wolna ku niej. 

Siedział na sporej kępie trawy, na której rozłożył kamizelkę z owczej skóry i kiwał się. Włosy 

opadały mu lekko na czoło, Reina bez tchu czekała, czy obojętny wyraz jego twarzy prze-

mieni się teraz w gniew.

- Co zrobiłaś? - zapytał równie cicho jak ona. Teraz Reina słyszała szum w głowie, 

jakby przelatywał przez nią wiatr, wpadał jednym uchem, wypadał drugim.

- Ja... ja... poszłam tam z lekarstwami. Zaniosłam wywary mamy...

Ravi poważnie skinął głową.

- Tak, pamiętam te wszystkie twoje pytania. Dziewczynka patrzyła w ziemię, wciąż 

grzebała w piasku. Piasek oblepiał jej palce, chociaż wyglądał na suchy.

- I wtedy... wtedy wydarzyło się coś... Ravi czekał. Dziewczynka milczała.

Przepiórki   zawróciły   daleko   na   horyzoncie   i   leciały   z   powrotem   nad   wrzosami. 

Leciały niziutko, tak nisko, że nie można ich było zobaczyć nad tle jasnego nieba. Zlewały się 

niemal w jedno z wrzosami, jeszcze nie zaczęły zmieniać barwy na zimową.

- Pojawił się taki ból, w rękach. I w piersi. W całym ciele...

Ravi nie chciał podpowiadać jej żadnych słów, których jej brakowało.

- Ból... Teraz podniosła wzrok.

- Nie taki, jak kiedy się uderzę albo podrapię. Bardziej jakby...

Zastanawiała się głęboko. Potem jej rysy się wygładziły, uśmiechnęła się i popatrzyła 

na niego zachwycona.

- O, wiem! Ten wielki kocioł, ten miedziany kocioł w naszej pralni! Wiesz, o którym 

mówię, tatusiu? Pewnego razu parobcy zanieśli go nad rzekę, żeby wyszorować piaskiem. 

Byłam z nimi. Kiedy skończyli, wciągnęli go na trawę i poszli do domu sprowadzić kogoś do 

pomocy. Kocioł jest ogromny. Pozwolili mi wejść do środka. Mogłam się tam wyciągnąć jak 

długa! Byłam jak w pokoju, jak w wielkim, okrągłym, złotym łożu! I słońce mieniło się w 

metalu, był tak piękny, że wprost nie mogłam mieć otwartych oczu. Przytuliłam do niego 

policzek i słyszałam, jak trawa szeleści po tamtej stronie. Wiatr wydobywał dziwne tony z 

background image

samego kotła! Wszystkie  dźwięki były takie czyste, tatusiu! Podrapałam paznokciem bok 

kotła, a potem przyłożyłam do niego ucho... to było niezwykłe!

Dziewczynka siedziała z podkurczonymi nogami, obejmowała je ramionami i kiwała 

się.

-   I   potem...   Benjamin   rzucił   kamieniem.   Trafił   w   kocioł.   Ten   dźwięk...   to   było 

straszne. Miałam wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Bolało mnie jeszcze długo potem, chociaż 

on nie chciał nic złego. W ogóle nie wiedział, że siedzę tam w środku z uchem przy blasze... 

chciał tylko sprawdzić, czy trafi z tak dużej odległości...

Ravi pochylił ku niej głowę.

To najlepszy opis bólu, jaki słyszał.

Swojego bólu.

Chwycił małą, ruchliwą dłoń, która teraz niemal ginęła w białoszarym piasku.

- Ja rozumiem, córeczko. Dziewczynka miała łzy w oczach.

- Co to jest, to dziwne, tatusiu? Co takiego noszę we krwi?

Siedziała  przestraszona,  bezradna,  taka  mała  i niewinna,  że poczuł  piekący ból w 

piersi. W ten sam sposób musiały kiedyś jego oczy spoglądać na kogoś dorosłego. On też 

musiał   przeżywać   tę   samą   rozpacz,   kiedy   teraz   przejrzał   się   w   jej   ciemnym   spojrzeniu, 

widział to wszystko bardzo wyraźnie.

- Ja nie wiem, Reino - odparł łagodnie. - Myślę, że to jest coś, co musisz sama poznać.

-   Ale   tatusiu!   Ty   jesteś   taki   sam   jak   ja,   wiem   o   tym!   Mówiłeś   mi   kiedyś, 

opowiadałeś...

Znowu skinął głową, niemal tego żałował.

- Być może powiedziałem za wiele. Ale ty, która jesteś moją córką, musiałaś wiedzieć. 

Zanim ktoś inny zbrukałby twoje myśli, zanim ktoś opowiedziałby ci kłamstwa... przeraził 

cię.

- Kłamstwa? Jakie kłamstwa? Ravi westchnął.

- Kłamstwa na temat przekleństwa. I o tym,  że ja... że my,  jesteśmy przeklęci... i 

niebezpieczni.

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.

- Ale przecież my jesteśmy, tatusiu! Wiesz o tym, ja potrafię zmusić starego Sjur, żeby 

dał   mi   wszystkie   kawałki   cukru,   które   kupił   na   jesiennym   targu.   Wystarczy,   żebym 

wystarczająco mocno o tym myślała...

Ravi położył palec na jej wargach i wolno pokręcił głową.

Dziewczynka zarumieniła się. Mruknęła:

background image

- Ja myślę, że Arill będzie zdrowy. Wierzę, że będzie żył. A wtedy to nie będzie miało 

znaczenia, że musiałam...

Ravi  uśmiechnął  się.  On też   tak  myślał  przez  całe   swoje życie.   Że  wielki,  dobry 

uczynek musi zrównoważyć inne, niezbyt piękne...

- Mamie by się to nie podobało. Obserwował szczupłą dłoń, która znowu zaczęła 

przesypywać piasek między palcami. On też nabrał garść piachu. Nie podobało mu się to 

wszystko, nie chciał, żeby on i córka mieli jeszcze więcej tajemnic przed Johanną. Wiedział 

jednak, że mała go potrzebuje. Reina otrzyma to, do czego on sam zawsze tęsknił. Będzie 

miała się kogo poradzić. Będzie miała kogoś, kto wie. Kogoś, kto jest podobny. Z kim można 

porozmawiać, kiedy człowiek czuje się zagrożony.

- Mama... bardzo wiele wycierpiała. Z powodu rodziny Storlendet.

- Tak wiem! O mało jej nie zabili! Ravi poważnie kiwał głową.

- Myślę, że mama nie opowiedziała ci do końca... Tylko tyle, żeby cię przestraszyć, 

Reino. Ale chyba jesteś już wystarczająco duża, żeby wiedzieć wszystko.

- Tak, jestem! Ostrzegawcze słowa Johanny dźwięczały mu w głowie, kiedy zaczął 

mówić. W końcu niemal krzyczała w jego myślach, przerażona, że córka nigdy nie wybaczy 

jej czegoś takiego.

I miała rację, Ravi mógł się o tym przekonać, kiedy Reina zerwała się z miejsca i 

rzuciła w ślad za przepiórkami. Biegła przez wrzosowiska, przedzierała się przez wierzbowe 

zarośla, kawałki jej chustki zostawały na gałązkach niczym smutne, brunatne proporczyki. 

Reina krzyczała, jej głos przypominał wołanie przerażonego nura. Ravi nie był w stanie za nią 

biec. Pozwolił jej się oddalać, zmęczy się, zanim dotrze do tego bezkresnego terenu, w środku 

którego się znajdowali.

Dopiero kiedy krzyki ustały, a on widział ją tylko jako małą brunatną plamę na tle 

złocistorudych   wrzosów,   podniósł   się   sztywny   i   poszedł   w   jej   kierunku.   Reina   leżała 

wstrząsana szlochem, przy jej głowie siedziało drżące pisklę przepiórki, które nie miało na 

sobie   jeszcze  tych  białych  plam,  pojawiających   się  na piórach   jego  krewniaków  podczas 

zmiany barwy na zimową.

Ptak spoglądał na niego czarnymi, okrągłymi jak paciorki oczyma. Przenikał go ten 

wzrok bardziej, niż gdyby stworzenie używało dzioba, wzrok go dosłownie szarpał i kaleczył, 

ostrzegał z największą stanowczością, żeby nie dotykał Reiny.

Ravi opadł na kolana tuż przy córce.

- Reino, nie... wybacz  mi,  nie powinienem był.  - och, dlaczego ja ci to wszystko 

powiedziałem, moja mała córeczko...

background image

Dziewczynka   odwróciła   się,   ale   ptak   siedział   nieustraszony,   nawet   wtedy,   kiedy 

zaczęła tłuc pięściami we wrzos i o mało go nie trafiła.

- To wstrętne! To okropne! Nie wolno ci, to nieprawda, nie chcę tego słuchać!

Wybuchnęła szlochem i znowu ukryła twarz we wrzosach. Policzki i tak już miała 

podrapane.

Ravi   odczuwał   wielką   bezsilność,   pojawiała   się   w   różnym   natężeniu,   od 

najczarniejszej, bezdennej, do łagodnej, niebieskiej jakby to określił, bezradności.

W pewnym momencie uczucia rozpaliły się w nim rudoczerwonymi iskrami jak te 

jesienne góry, tym razem to on potrzebował przewodnika.

- Wybacz - wyszeptał. - Reino, musisz się nauczyć wybaczać. Ludzie nie są albo tylko 

źli, albo tylko dobrzy.

Reina usiadła. Patrzyła na niego. Twardo.

Usłyszał teraz własne słowa. Zrozumiał, że to jest lekcja, z której to on najwięcej się 

nauczył.

- Jeśli mama i ty wybaczycie Arillowi to, co zrobił jego ojciec, to ja wybaczę wam!

Słowa były najzupełniej zbędne, ponieważ Ravi już sam tak pomyślał.

- Ale twoja mama... ona wycierpiała więcej niż wszyscy inni. Musisz o tym wiedzieć 

Reino, tu chodzi nie tylko o to, żeby wybaczyć. Tu chodzi także o strach. Ona wciąż jeszcze 

się boi, moja mała. Nigdy się chyba od tego strachu nie uwolni.

-   Erlend   nie   żyje!   Magnus   Storlendet   został   zamknięty!   Więc   chyba   nie   ma   już 

wielkiego zagrożenia?

Ravi   patrzył   na   pisklę   przepiórki,   które   wyciągało   szyję   i   próbowało   machać 

skrzydełkami.

- Być może tak. Ale Reina... nie opowiadaj mamie o Arillu. O tym, że... jesteście 

przyjaciółmi. Że poszłaś do Storlendet z lekarstwami...

- Dlaczego nie? - Młoda przepiórka odleciała.

- Dlatego... dlatego, że wtedy będzie się bała jeszcze bardziej.

Reina   spokojnie   skinęła   głową.   To   ona   próbowała   złapać   ojca,   na   czworakach 

posuwała się w jego stronę.

- To jest nasza tajemnica, tatusiu.

-   Tak   -   odpowiedział   matowym   głosem.   Dziewczynka   ożywiła   się.   Wstała   i 

pociągnęła ojca za sobą. Brudną od piasku dłonią przesłoniła oczy i patrzyła przed siebie:

- Konie są niespokojne! Musimy wracać, tatusiu.

-   Tak   -   powiedział   i   musiał   się   uśmiechnąć,   widząc   te   wahania   jej   nastroju.   To 

background image

gwałtowne przechodzenie od wzburzenia do rozsądku.

Konie zostały starannie przywiązane do dużego korzenia, ale próbowały się gryźć, nie 

miały ochoty na zwiędłą górską trawę. Dawno już zaspokoiły pragnienie i były gotowe do 

drogi. Reina sama wskoczyła na siodło, znalazła duży kamień, po którym się wspięła. Ravi 

pozwolił jej jechać przodem. Ciekawe będzie zobaczyć, dokąd ona ich zaprowadzi.

Trzeciego   wieczoru   przejeżdżali   obok   Hornane,   i   Reina   powoli   zaczynała 

rozpoznawać okolice. Mieli mijać Kolstad i Sagę, Asen i Skór. Wkrótce zobaczą fiord i będą 

blisko wsi.

Ravi poganiał swojego wierzchowca, co sprawiło, że koń Reiny szybko zbiegł  po 

zboczu doliny.

Ravi nie miał  odwagi rozglądać  się na boki, patrzył  prosto przed siebie.  Wkrótce 

zbliżą się do wiszącej skały, zdawało mu się, że za każdym krzakiem widzi cień cygańskiej 

dziewczyny, bardzo chętnie by się zatrzymał i poszukał jej.

Musiał jednak jechać dalej, była z nim Reina, a w ciągu tej podróży uzbierało się i tak 

bardzo wiele tajemnic, o których nie mogli nikomu powiedzieć. To jednak Reina jechała jako 

pierwsza, skręciła teraz mocno w lewo i posuwała się dalej po nagim zboczu. Ravi nie miał 

odwagi zapytać, nie chciał mówić nic na temat, że wybrała niepotrzebnie taką trudną trasę. 

Serce tłukło się w nim mocno, koncentrował się na spokojnym prowadzeniu konia. Pod nimi 

znajdowało się dno doliny, wciąż jeszcze zielone i łagodne, ale już naznaczone barwami jesie-

ni zapowiadającymi dramat, jaki się tu niedługo rozegra.

Reina zdawała się taka maleńka na koniu, prawie nie było jej widać spoza zwoju skór 

przytroczonych z tyłu do siodła.

Ciemne   włosy   związała   dzisiaj   jego   rzemykiem,   kunsztowna   korona   upięta   przez 

mamę   z  warkoczy  rozpadła   się  już  dawno,  potargane  kosmyki   musieli  zebrać  razem  już 

drugiego ranka.

Jechał teraz tuż za nią. Widział, że jej koń się potyka, nie ma siły iść dalej.

- Reina! Jedziesz w złym kierunku!

Ściągnęła lejce, odwróciła głowę. Nie było tyle miejsca, by mógł jechać obok niej. 

Zawołał, wiatr wiał od tyłu i znakomicie niósł jego głos:

- Musimy zjechać w dół na dno doliny! Tutaj konie nie mogą przejść!

Zobaczył,   że   zeskakuje   z   siodła,   na   tej   stromej   ścieżce   skok   był   niebezpieczny. 

Zwierzę opierało się teraz o skałę, ale opuściło głowę, kiedy lejce opadły.

-   Tatusiu...   ja   chcę   jechać   tędy.   To   niezwykłe!   Spójrz   na   górę!   Tamta   skała 

przypomina trolla, a te ciemne plamy w oczach trolla... wydaje mi się, że tam musi się znaj-

background image

dować jakiś skarb!

Ravi przełknął ślinę i zmusił się do uśmiechu.

-   Może   masz   rację!   Ale   jeśli   mamy   dotrzeć   wieczorem   do   domu,   to   musimy 

natychmiast...

-  A  nie  moglibyśmy   spędzić   jeszcze   jednej  nocy  w  górach?   O,  tatusiu,  bądź  taki 

dobry... jeszcze tylko jedną noc.

Cieszył się bardziej, niż odważyłby się przyznać tym jej zachwytem, widocznie czuła 

się w górach jak w domu i kochała bezkresne przestrzenie.

Tak samo jak on.

Ravi również zeskczył z konia i podszedł do córki.

- Zwierzęta nie mogą iść dalej, Reino. To dla nich niebezpieczne. Spójrz, kamienie, 

mokre skały... któryś może się poślizgnąć i stoczyć w dół...

Dziewczynka włożyła palec do ust, miała kwaśną minę. Ojciec ujął lejce jej konia, 

obrócił go ostrożnie. Jego wierzchowiec radził sobie sam. Reina niechętnie poszła piechotą za 

nimi, kiedy wpinali się znowu po zboczu. Rzeka prawie całkiem wyschła. Reina stała długo i 

spoglądała na niezwykłą wiszącą skałę.

- Twarz trolla się uśmiecha - powiedziała stanowczo. - Spójrz, nawet coś do nas mówi. 

Mówi: „Chodź tutaj, Reino, przyprowadź tatę, to opowiem wam piękną baśń!”.

- Możliwe - wykrztusił Ravi i znowu pokrył swoje uczucia śmiechem.

Śmiech jednak szybko zamarł. Pod tą wiszącą skałą znajduje się cygański obóz. Jesień 

zamknęła tam w pułapce tych jedenaścioro ludzi, którzy zostali przy życiu po zarazie. Blisko 

połowa grupy zmarła, jeśli liczyć dzieci tak samo jak dorosłych.

Reina musiała  coś wyczuwać. Coś ją tam ciągnie?  A może to tylko  te niezwykłe 

obrazy,  które mogą  nieoczekiwanie pojawić się na skalnym  uskoku podobnie, jak innym 

razem pojawiają się w kubku wody? Czy ona też widuje takie obrazy? Ravi nie wiedział. 

Dotychczas mówiła mu tylko o swoich dziwnych snach, a nie chciał jej pytać wprost.

Nie chciał jej niczego podpowiadać.

Reina była markotna, kiedy ostrożnie kierował konie znowu na ścieżkę wijącą się w 

dół, która niebawem stanie się drogą. Przez stulecia zwierzęta i ludzie wydeptywali ten szlak, 

nie pozwalali rosnąć trawie ani krzakom, ba, przenosili nawet i układali kamienie, żeby było 

na czym oprzeć stopy.

Chciał ją wyprowadzić na tę szeroką ścieżkę, ale Reina protestowała i prosiła wciąż o 

to samo:

- Tylko  jedną noc, proszę! Patrz, jakie piękne  jest światło!  Dzisiejszej  nocy będą 

background image

gwiazdy,  mnóstwo gwiazd! Dzisiejszej nocy nie pojawią się chmury i nie przesłonią ich, 

tatusiu!

- Innym razem, Reino. Chcę wracać do domu. Twoja mama na nas czeka.

Reina zacisnęła zęby i zapragnęła, żeby lejce, które ojciec trzyma w ręce, szarpnęły 

jego głową i sprawiły, że się zgodzi.

Johanna przyjęła ich z uśmiechem i ucałowała serdecznie, mimo to Reina widziała, że 

matka pełna jest niepokoju. W dużej izbie był też Bendik z Heleną, bliźniaki bawiły się w 

kącie kilkoma książkami. Układały je jedną na drugiej i budowały dom. Reina nie mogła 

zrozumieć,   dlaczego   mama   im   na   to   pozwala.   Przecież   mogą   uszkodzić   książki.   Ingalill 

siedziała   przy   końcu   stołu,   dostała   piękne   gęsie   pióro   Reiny.   Dostała   też   kawałek 

drogocennego niemieckiego papieru Johanny, Reina patrzyła na to zdumiona.

Ach, tak.

Więc mama z powagą zwracała Reinie uwagę, kiedy ta krzywiła nos na towarzystwo 

przyrodniej siostry.

- Jesteście przyrodnimi siostrami - upominała mama. - Jeśli nie porozumiecie się teraz, 

jako dzieci, to myślę, że kiedy będziesz duża, będziesz tęsknić za siostrą, z którą mogłabyś 

porozmawiać!

- Ja chcę mieć inną siostrę - odpowiedziała wtedy Reina. - Chcę mieć taką, która nie 

kłamie i nie zabiera moich rzeczy! Chcę mieć miłą siostrę, która ma tak samo brzydkie włosy 

jak ja!

Wtedy Johanna musiała się roześmiać, Reina widziała, że nie zamierza jej już zwracać 

uwagi. Że uznała, iż Reina ma powody do buntu.

-   W   każdym   razie   powinnaś   próbować   jakoś   sobie   ułożyć   z   nią   sprawy.   Tyle 

przynajmniej jesteśmy im winni!

Teraz Reina zastanawiała się nad tymi słowami matki. Ingalill bardzo się starała pisać 

ładne, kształtne litery, Reina siedziała obok niej z rękami na kolanach i z uporem wpatrywała 

się w swoje pióro. W końcu Ingalill rzuciła wszystko na podłogę.

- Nic mi się nie udaje, kiedy ona tak gapi się na mnie! Ciociu Johanno, powiedz jej, 

żeby przestała!

Zielone oczy uśmiechały się do gospodyni, która siedziała teraz na końcu stołu razem 

z Ravim.

-   A   poza   tym...   ona   brzydko   pachnie.   Czy   ty   nie   masz   zwyczaju   się   myć,   kiedy 

przychodzisz ze stajni, Reino? Mama zawsze mówi, że trzeba się porządnie umyć wodą z 

mydłem, kiedy się było...

background image

- Dość! Moja panno, jesteś tu gościem! Powinnaś się wstydzić!

Ostry   głos   Heleny   sprawił,   że   słowa   zamarły   Ingalili   na   wargach.   Nie   podniosła 

jednak pióra. Zwinęła arkusik papieru w rurkę i wsunęła ją do kieszeni fartucha.

Helena pogłaskała Reinę po włosach.

- A ja uważam, że to żaden wstyd pachnieć górami i końmi, Reino. Szczerze mówiąc, 

uważam, że to przyjemniejszy zapach niż cierpka woń dymu z ogniska na tyłach Zamku 

Marji! A to właśnie zapach dymu tkwi teraz w naszych włosach, Ingalili!

Johanna się nie uśmiechała. Spoglądała tylko na obie dziewczynki i nie przejmowała 

się Ingalili, która szarpała ją za ramię, domagając się więcej papieru.

- Miałaś ładną wycieczkę? - zapytała Helena cicho.

- Widzieliście może renifery? - zaciekawił się Bendik, pochylając się do przodu.

-   O,   jakbym   chciała   tam   z   wami   być.   Zawsze   bardzo   lubiłam   góry   -   westchnęła 

Helena.

Johanna stanowczo odepchnęła Ingalili łokciem.

- Tak, opowiedz nam, Reino. Coście tam przeżyli? Czy kolory w górach są bardzo 

piękne? Widzieliście może jakichś myśliwych ze wsi?

- Jestem zmęczona - powiedziała Reina.

background image

ROZDZIAŁ III

- Wiem to bardzo dobrze! - wykrzyknęła Ingalill. - Ty myślisz, że macie z ojcem 

różne tajemnice, ale ja dobrze wiem!

Reina   wpatrywała   się   w   starszą   dziewczynkę.   Z   twarzy   siostry   można   by   wiele 

wyczytać, gdyby się miało dość siły. Prawie trójkątna, z zielonymi oczyma, które przypomi-

nają fiord latem, kiedy spływają do niego wody z lodowca.

- Ty myślisz, że tata jest twoją własnością!

Ingalill odrzuciła od siebie lalkę, na którą od dłuższego czasu starała się wciągnąć za 

ciasną sukienkę. Lalka leżała z szeroko otwartymi, malowanymi oczyma i Reinie zdawało się, 

że wyraz jej twarzyczki też się zmienił. Podniosła ją, przeczesała śliczne włosy palcami.

- Tata nie jest chyba niczyją własnością...

- Oczywiście, że jest, ty myślisz, że jest twoją! Tylko dlatego, że ty mieszkasz tutaj, a 

ja muszę żyć tam, w tej nudnej, głupiej zagrodzie!

Reina wzięła lalkę w objęcia jak małe dziecko. Ingalill często bywa nieznośna, ale 

teraz sprawiała wrażenie smutnej. Reinie zrobiło się jej żal.

- No tak, to musi być okropne... nie mieć się z kim bawić.

-  Bawić?  Ja  się  nie   chcę   bawić!  Ja  chcę...   ja  chcę  mieć  kogoś,  komu  mogłabym 

powierzać tajemnice!

- Masz przecież Helenę. I Veslemoy...

- E tam! Z mamą to nie ma o czym rozmawiać. A Veslemoy jest głupia! Ma już 

dwadzieścia lat, a wciąż najbardziej lubi budować szałasy i grać z chłopakami w piłkę!

Reina   poczuła,   że   kąciki   ust   jej   drżą,   zmusiła   się   jednak   do   powagi.   Ingalill 

rozmawiała z nią jak z dorosłą. A to rzadkie zjawisko. Przeważnie siostry się kłóciły, prawie 

wszystkie próby bawienia się razem kończyły się okropnymi krzykami:

- Ty głupia smarkulo!

- Sama jesteś głupia!

- Nie, ty jesteś głupsza! Ty jesteś głupia jak noga stołowa!

- A ty jesteś głupia... jak kawałek kitu!

A potem Ingalill leciała na skargę, Reina zaś przysięgała, że siostry to najgorsze co 

może istnieć na świecie, zwłaszcza takie o rudych włosach. Dzisiaj wszystko było inaczej. 

Ingalill wyglądała na smutną. Nie złościła się tak bardzo, nie mówiła słów, które trafiają w 

samo serce.

Reina wyciągnęła ku niej lalkę.

background image

- Zabawa z chłopakami  to nic wesołego. Oni zawsze chcieliby się bawić tylko  w 

wojnę.

- Bo przecież jest wojna!

- Tak, ale nie tutaj. Tata mówi, że... Ingalill zerwała się jak oparzona.

- No właśnie, sama widzisz! Tata mówi, tata mówi! Tata nie jest tylko twój. Mnie też 

zabierze ze sobą w góry. I pójdziemy dużo dalej, będziemy szukać skarbów i w ogóle!

Reina   zobaczyła   oczyma   duszy   profil   skalnego   trolla,   na   myśl   o   tym,   że   Ingalill 

mogłaby chodzić pod jego tajemniczym cieniem, poczuła ból w sercu.

- Myślę, że teraz tata nie ma czasu. Bo on, widzisz, musi malować. I pomagać mamie 

w gospodarstwie. Tata mówi, że niedługo będziemy mieć jeszcze jeden dwór. Ten, w którym 

mieszkają żołnierze, Karlsgârd. Tam mieszkała moja babcia, to jej dwór.

- Nie chcę słuchać o żadnych babciach! Chcę, żebyś mi opowiedziała o wycieczce w 

góry!

Reina westchnęła. Nie mówiła co prawda o tej wycieczce zbyt wiele, wróciła do domu 

bardzo  zmęczona   i  zaraz  poszła  spać.  Dzisiaj  rano  mama   wstała   wcześnie,  bo przynieśli 

mężczyznę, który się postrzelił, gdy czyścił swoją myśliwską broń. Miał paskudną ranę w 

ręce i strasznie krzyczał.

- Pojechaliśmy dość daleko... poza letnie pastwiska. Tam jest teraz bardzo pięknie. 

Śliczne kolory. Wszędzie czerwono i żółto. I trochę brązowego. W niektórych miejscach...

- Sama dobrze wiem, jak wyglądają góry! Opowiadaj o tacie! Co robił? Czy nauczył 

cię jakichś... sztuczek?

Reina zamrugała powiekami.

- Sztuczek? O co ci chodzi? Ingalill energicznym gestem wygładziła sukienkę i wbiła 

jaskrawozielone spojrzenie w młodszą siostrę.

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - powiedziała ze złością. - Zresztą ty też znasz różne 

sztuczki, tak powiedziała moja mama!

Reina   poczuła,   że   robi   jej   się   niedobrze.   Siedziały   w   małym   pomieszczeniu   nad 

przybudówką do obory, pod dachem, zrobiły tam sobie dobrze osłonięte miejsce do zabawy. 

Z podwórza nikt ich nie mógł zobaczyć. Z tyłu za sobą miały las, a teraz, kiedy liście zaczęły 

opadać z drzew, widziały też mieniącą się wodę fiordu.

- No przestań, Reina, pokaż mi jakieś sztuczki!

- Ja nie umiem...

-   Ech,   umiesz!   Mama   mówi,   że   tata   umie   różne   dziwne   rzeczy.   Potrafi   zmusić 

człowieka, żeby siedział i nie ruszał się z krzesła, choćby ten nie wiem jak starał się tego nie 

background image

robić. Może też sprawić, że łyżki spadają z półki! I umie rozmawiać ze zwierzętami, ale o tym 

to   trudno   się   przekonać.   Umie   gołymi   rękami   doprowadzić   chorego   człowieka   do 

wyzdrowienia i śnią mu się różne rzeczy, chociaż nie śpi.

Pochyliła się do przodu:

- Umie też wywróżyć przyszłość... założyłabym się, że on wie, za kogo wyjdziemy za 

mąż, kiedy będziemy duże!

Reina miała wyschnięte wargi, zaczynały ją boleć oczy.

- Na pewno tego nie wie - mruknęła. - Takie rzeczy wie tylko Bóg.

- Ech! Tata nie wierzy w Boga!

Reina uznała, że sytuacja robi się zbyt  trudna. Najchętniej  wzięłaby swoją lalkę i 

uciekła. Ale Ingalill trzymała ją mocno za rękaw sukienki:

- To prawda! Mama tak mówiła. Mama opowiedziała mi wszystko o tacie, bo ona też 

uważa, że to nie w porządku, że on odwiedza nas tak rzadko.

- Tata ma dużo zajęć!

- W takim razie ja powinnam tutaj mieszkać!

- Nie, nie powinnaś!

- Tak, a dlaczego? Przecież jestem jego córką, prawda?

Reina patrzyła  przed siebie ponurym  wzrokiem. Dlaczego Ingalill zawsze znajdzie 

takie okropne słowa, od których Reinę boli brzuch?

- Ty jesteś córką Heleny. A ona mieszka w Meisterplassen. Więc i ty musisz tam 

mieszkać, nie ma rady, Ingalill.

- Jeszcze zobaczymy - powiedziała Ingalill i zacisnęła wargi.

Serce Reiny tłukło się głucho w piersi, kiedy starsza siostra, unosząc lekko spódnicę, 

poszła sobie. Domyślała się, co teraz będzie. Zacznie się jedna z tych wielkich kłótni pełnych 

płaczu, krzyków, straszenia i próśb.

Głos Heleny brzmiał teraz nisko i matowo. Widocznie usłyszała je na swoim strychu. 

Dwie wolne izby na górze zajęli goście i Reina nie mogła się przyzwyczaić do tego, że inni 

ludzie chodzą ponad jej głową. Nawet głos Bendika brzmiał groźnie przez grubą powałę. 

Bendik i Helena zawsze kłócili się o Ingalill.

Przytuliła mocniej lalkę, miała sztywne palce, nie mogła nimi poruszać.

- Boże kochany, nie pozwól, żeby Ingalill tutaj mieszkała. Jeśli mnie wysłuchasz, to 

już nigdy więcej nie będę o niej źle myśleć. Ani nigdy nie uszczypnę jej w plecy...

Wciągnęła   głęboko   do   płuc   jesienne   powietrze,   poczuła   zapach   spirytusu.   Mama 

pewnie operuje tego nieszczęsnego człowieka. Reina wiedziała, że mogłaby wejść do izby 

background image

chorych, gdyby chciała, ale akurat w tej chwili nie miała na to siły.

Ingalill będzie krzyczeć i grozić. Robiła to już przedtem, ale jedyne, co osiągnęła, to 

to,   że   odłożyli   na   kilka   dni   wyjazd,   może   nawet   na   tydzień.   Ingalill   odgrywała   wielkie 

przedstawienie, obściskiwała Reinę i płakała: czy naprawdę nie mogę poznać lepiej mojej 

własnej siostry? Widuję ją tylko dwa razy do roku, a to niesprawiedliwe!

Dawniej te dramatyczne uściski Ingalill wzruszały Reinę. Uważała, że to wspaniale 

myśleć, iż ma siostrę, która tak ją kocha. Czasami Ingalill była w porządku, zdarzało się to 

dawniej, gdy były młodsze. Dawała Reinie kawałki cukru, bardzo pięknie haftowała i kiedyś 

wyhaftowała   dla   siostry   chusteczkę   w   małe   niebieskie   kwiatuszki.   Poza   tym   umiała 

opowiadać zabawne historyjki, odgrywała je ze swoimi lalkami. To było jak teatr, myślała 

Reina. Bo mama opowiedziała jej o wielkim teatrze w Kopenhadze, dla którego najwięksi 

pisarze na świecie tworzą sztuki. Mama obiecała jej, że ją tam kiedyś zabierze, kiedy Reina 

będzie odpowiednio duża. Tymczasem bardzo ją cieszyły te odgrywane przez Ingalill historie. 

Było w nich mnóstwo pożarów, morderstw i śmierci, ale też zakochanych par. Wszystko to 

razem i straszne, i zabawne.

Nie mogła sobie jednak wyobrazić, jakby to było, gdyby Ingalill deptała jej po piętach 

dzień w dzień, przez cały rok...

Reina zadrżała na myśl o tym.

Gdzieś  w  głębi  duszy kiełkowała  też  inna,  nieprzyjemna myśl.  Córka  Heleny jest 

najstarszą córką Raviego. Gdyby zamieszkała tutaj... to może on wolałby zabierać ze sobą na 

wycieczki Ingalill. Może nawet pozwalałby jej odwiedzać się w leśnym domku, w którym 

malował. Ingalill pewnie też nie bałaby się rzeki, gdyby tata ją zawołał, natychmiast biegłaby 

do kąpieli, wchodziła z nim do wody, a on uczyłby ją pływać. Zdarza się niekiedy, że mama 

też chodzi się kąpać, chociaż wtedy służące się złoszczą, uważają, że to wstyd. Reina nie 

przejmowała się wstydem, ona uważała po prostu, że woda jest potwornie żywa, porusza się, 

zmienia formę, chlupie i dudni w uszach. Woda zdaje się wołać do niej: „Chodź, chodź bliżej, 

wejdź!”. Ingalill z pewnością nie chciałaby słuchać wezwań wody, ona by pływała koło taty, 

obejmowała go za szyję, śmiała się i krzyczała radośnie...

No a te wszystkie piękne wieczory,  kiedy siadają oboje z tatą na łóżku i szeptem 

rozmawiają   o   snach,   o   duchach,   o   nadprzyrodzonych   ludkach,   nie,   nie   potrafi   sobie 

wyobrazić, że mogłoby się tam znaleźć miejsce dla kogoś trzeciego.

- Pomyśleć, że to już dziesięć lat - wyszeptała Helena.

Ravi miał wrażenie, że jej wzrok przenika jego bezbronną twarz. Znowu się nauczył 

odpowiadać na to spojrzenie, ale zabrało mu to wiele lat. Teraz mogli jednak znowu tak 

background image

siedzieć, tylko oni dwoje, i rozmawiać, bez drżenia rąk i niepewności.

- Tyle  się w tym  czasie  wydarzyło  - westchnęła  Helena,  splatając  ręce za głową. 

Lekko stukała nogą w podłogę, zauważył, że bywają momenty, w których jest znowu tamtą 

dziewczyną z przeszłości, bez żadnego współczesnego kostiumu. Żadna kobieta nie usiadłaby 

tak przy stole, zwłaszcza w obcym domu.

-   Rzeczywiście   wiele   się   wydarzyło   w   twoim   życiu,   Heleno.   Stałaś   się...   dzielną 

osobą.

Powiedział to z największą szczerością, ona przyjęła jego słowa spokojnie, wiedziała, 

że nie miał żadnych złych intencji.

- Nie - odpowiedziała szeptem. - Ja po prostu miałam szczęście. Życie ułożyło mi się 

tak dobrze...

Ravi skinął głową, wzruszony tymi  słowami, których nigdy by nie wypowiedziała 

jego Helena. Tamta była zwierzęciem, zachowywała się niczym bezdomna suka, przeganiana 

przez wszystkie podwórzowe psy, pełna parchów na skórze, uciekająca przed ludźmi, którzy 

się też jej bali.

Pozwalał sobie uważać, że i on ma zasługę w tej przemianie.  Chociaż dzieli ją z 

Johanną. Gdyby Johanna wtedy nie wyjechała z nowo narodzonym Benjaminem albo gdyby 

on miał trochę więcej rozsądku i pojechał z nią, nigdy by nie spotkał Heleny. Nic by nie 

wiedział o chłodzie w piwnicy lensmana w Al, nie ostrzegałby mieszkańców Czarnej Góry, że 

zejdzie ziemna lawina. Nie miałby dwóch córek, może w ogóle nie miałby żadnej.

W czasie spędzonym z Heleną bardzo wiele się nauczył.

Może aż tak dużo, że miało to decydujący wpływ na całe jego życie.

Bez niej, co najdziwniejsze, nie miałbym Johanny, myślał Ravi.

- Zawsze stawałam między wami, pamiętasz? Widocznie Helena podążała tą samą co 

on ścieżką wspomnień. Skinął głową.

- Ty nigdy nie byłeś całkiem mój, prawda?

Ravi nie oczekiwał aż tak osobistego zwrotu w rozmowie. Chociaż w jakiś sposób te 

słowa same się narzucały.  Johanna jest u chorych. Bendik poszedł pogratulować Jensowi 

Heltne nowego sklepu, który został otwarty, mimo iż pastor Cimber robił wiele trudności, 

zabraniał podawania wódki i piwa w czasie, gdy odbywają się nabożeństwa... Bendik śmiał 

się i powiedział, że pastor po prostu nie może znieść, iż ktokolwiek mógłby pić, podczas gdy 

on zajęty jest w kościele.

Dzieci już pewnie spały, na strychu panowała cisza.

- Ja... wtedy to ja chyba nie byłem niczyj.

background image

Helena zwilżyła wargi, przestała stukać nogą w podłogę. Pochyliła się nad stołem, 

zbliżyła się do niego, wbiła w niego wzrok w taki sposób, że przesłoniła mu cały pokój, jakby 

go uwięziła w zamkniętym kącie. Lisia jama, przemknęło Raviemu przez myśl.

- Nie zapomniałeś chyba o mnie jeszcze całkiem, chociaż teraz jestem twoją teściową?

Ravi potrząsnął głową.

- Jesteś matką Ingalill. I z tego powodu nigdy o tobie nie zapomnę, Heleno.

- Nie zajmujesz się nią.

- Rzeczywiście, za mało. Helena uśmiechnęła się. Pogłaskała go po policzku.

Ravi drgnął, to była  ta sama  dłoń. Zrobiło mu  się nieprzyjemnie,  coś takiego  nie 

powinno było się wydarzyć. Helena cofnęła się znowu, wciąż się uśmiechała. Szukał w tym 

uśmiechu jakiegoś zagrożenia, ale ona była spokojna, pełna poczucia bezpieczeństwa, matka.

- Mnie możesz powiedzieć tak, jak się rzeczy mają, Ravi. Twoje córki bardzo się 

różnią. Trudno nawet uwierzyć, że są siostrami. Ale też mają bardzo różne matki...

- Nie aż tak różne - mruknął. - Ty też stałaś się teraz znakomitą gospodynią, Helena.

- No właśnie. A przypuszczam, że Johanna potrafi okazać temperament?

Roześmiała się krótko i machnęła ręką, jakby chciała odegnać od siebie te słowa.

-   Nie,   porozmawiajmy   poważnie,   Ravi.   Ingalill   marudzi   tak,   że   trudno   z   nią 

wytrzymać. Wobec tego ostatnio obiecałam jej, że zapytam:  czy ona mogłaby tu spędzić 

zimę? My zaraz musimy wracać do domu, zbliża się zima, nie sądzę, by Ivar i Ranveig sami 

poradzili sobie ze wszystkim...

Ravi usłyszał swój własny jęk.

- Ach, nie, to niemożliwe?

Wiedział, że Helena nie będzie go prosić ani błagać, dlatego musiał bardzo starannie 

rzecz przemyśleć.

- No nie wiem... dziewczęta nie są największymi przyjaciółkami na świecie.

- Są siostrami.

- Tak... ale... Helena wyprostowała się i powiedziała cicho:

- Czyż to nie dziwne, mój kochany! Siedzimy tutaj i rozmawiamy o przeszłości, a 

tymczasem ty wszystko zapomniałeś! Czy nie pamiętasz już, jak twoja Johanna walczyła, 

żeby odebrać mi Ingalill? Zresztą ty jej w tym pomagałeś! A teraz proponuję wam dziecko 

bez protestów, żebyście mieli ją tylko dla siebie, to ty nie chcesz!

Czuł, że narasta w niej gniew. On też nie był już taki spokojny.

- Dlaczego? Dlaczego przychodzisz z tym do mnie teraz? Mówisz, że ona cię męczy, 

nie możesz  tego ścierpieć?  Wszystkie dzieci są w pewnym  okresie nieznośne. Wszystkie 

background image

dorastające dziewczęta lekceważą swoje matki. Jeśli teraz wyślesz ją z domu po to, żeby mieć 

spokój, to ten spokój może trwać dłużej, niż byś sobie życzyła! Heleno, masz tylko jedną 

córkę. Powinnaś...

Helena wstała, wyciągnęła rękę, jakby chciała się przed nim bronić.

- Nie mów nic więcej! Wystarczy po prostu „nie”. Ravi skulił się.

- Heleno, ja... Trudno, musi powiedzieć tak, jak naprawdę jest.

- Ja nie jestem człowiekiem, który mógłby wychowywać więcej niż jedną córkę...

- Ty?

Tym razem w jej oczach pojawiło się szyderstwo. Nie powiedziała jednak nic więcej, 

zostawiła go samego z myślami.

Ty? Ty, który potrafiłeś kochać dwie matki?

Johanna   marzła   i   żałowała,   że   nie   przyniosła   też   swojej   ciepłej   kołdry,   kiedy 

przygotowywała posłania dzieci na zimę. Zazwyczaj nie było jej zimno, zresztą w ich sypialni 

stał piec, którego nie ma u dzieci.

Przytuliła się do uśpionego ciała Raviego, próbowała się przy nim ogrzać. Ravi leżał 

tylko w kalesonach, ledwo miał okryte ramiona. Rozłożyła starannie koc na ciele Raviego, 

dołożyła swój i wślizgnęła się pod to wszystko. Ravi stęknął cicho przez sen, jakby go to 

nieoczekiwane ciepło męczyło.

- Ravi? Spisz?

-   Taaa...   Uśmiechnęła   się,   nareszcie   złapała   go   na   kłamstwie,   nie   będzie   mógł 

zaprzeczyć.

- Przytul mnie, Ravi... chciałabym, żebyś mnie mocno objął.

Silne, umięśnione ramię wysunęło się spod skulonego ciała i przygarnęło ją bliżej, do 

ciepła. Johanna przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszą. Pół dnia stała przy rannym, wiele 

razy wydawało jej się, że sobie nie poradzi. Rana była okropna, poszarpana, pełna prochu. 

Musiała ją oczyścić, musiała połączyć białe wężyki, które były naczyniami krwionośnymi 

rannego. Zostało za mało skóry, żeby pokryć całą ranę, musiała wyciąć kilka pasków zdrowej 

z miejsca poniżej rany i pozszywać całość...

Od strony Raviego płynęły ku niej strumyczki ciepła. Czuła, że ciało ożywa, chciała 

podziękować za to mężowi. Pocałowała go tak, jak wiedziała, że lubi, wsunęła nos pod jego 

ucho, wyczuła resztki zapachu dymu i owczych skór. Mimo wszystko to był Ravi. Zaciągnęła 

się jego zapachem, przytuliła policzek do jego szczęki, wiedziała, że rozpoznałaby ten zapach 

pośród setek tysięcy innych.

Jej ręce też nie potrzebowały przewodnika, posuwały się po gładkiej piersi, po której 

background image

tyle razy samotnie wędrowały. Łaskotała go leciutko palcem wskazującym, doprowadziła do 

tego, że ciało Raviego zaczęło się napinać, coraz bardziej...

Mruczał coś sennie, wyczuwała jednak, że wargi męża się uśmiechają.

Biedak, pewnie jest bardzo zmęczony. Jedna noc spędzona w przyzwoitym łóżku nie 

pozwala aż tak wypocząć, żeby organizm zapomniał o krótkich noclegach pod gołym niebem. 

Dzisiaj też miał trudny dzień, był z robotnikami na polu, przygotowywał się do zimy.  A 

potem wziął wszystkie dzieci na przejażdżkę wozem. Teraz, w okresie żałoby, dzieci rzadko 

wychodziły, nawet niedzielne popołudnia spędzały w domu. Marja nie przejmowałaby się 

żałobą, wprost przeciwnie, ale zwyczaje były jasne i wyraźne. Johanna uważała, że to natu-

ralne zachowanie, że człowiek nie tańczy i nie weseli się chociaż przez kilka tygodni po 

utracie kogoś bliskiego.

Inne   radości   natomiast,   przeżywane   we   dwoje   w   mroku   nocy,   dawały   jej   wiele 

szczęścia, nawet w obliczu śmierci.

A poza tym, myślała z uśmiechem, Marja by się ucieszyła, wiedząc, że wspominają ją, 

kiedy są szczęśliwi.

Uniosła jedno udo, oparła je mocno o bok Raviego i wstrzymała dech w oczekiwaniu 

na pierwsze, wyraźne oznaki narastającej rozkoszy. Mijały chwile, a on leżał bez ruchu, w 

końcu   zaczął   dotykać   ustami   jej   palców   i   sprawił,   że   wybuchnęła   niemal   histerycznym 

śmiechem.

- Ciii, kobieto, obudzisz cały dom - mruczał z nosem w poduszce.

Johanna przewróciła się na boku i złapała go za oba nadgarstki. Nie będzie jej już 

łaskotał. Sam zobaczy, jak to jest, zaczęła głaskać go po brzuchu, pozwalała, by jej włosy 

opadały na jego piersi, potem niżej, na pępek, niczym pełzające węże. Przytulała się do niego 

mocno. Długie warkocze były ciężkie. Johanna szybko poruszała głową i warkocze spadały 

na Raviego niczym  bicze. Z trudem łapał  powietrze. Raz po raz Johanna pochylała  się i 

całowała go, drapała lekko paznokciami jego miękką skórę.

Wyczuwała,   że   zaraz   ulegnie   jej   ze   śmiechem,   równocześnie   jednak   pojawiła   się 

groźba, że nie zechce dłużej się z nią tak zabawiać, skoro postanowiła go dręczyć.

No niech tam, równie dobrze mogą to robić z największą powagą.

Reina pozwalała się usypiać temu nierównemu, dalekiemu rytmowi. Pokoje oddzielały 

grube słupy,  między którymi  wzniesiono ściany.  Ściany były  także  dość grube, mimo  to 

dźwięki słychać było wyraźnie, a jeśli przyłożyła ucho do wełnianego kilima i trzymała je 

przez chwilę, to zdarzało się, że słyszała, co oni mówią.

Przeważnie były to jakieś głupstwa, czasami wybuchali śmiechem.

background image

Ale lubiła tego słuchać, to nie było niebezpieczne ani groźne jak rozmowy,  które 

rodzice niekiedy wiedli przy stole.

Skuliła się, rozpoznawała lekką kołdrę, pod którą sypiała ubiegłej zimy, owinęła się 

nią jak miękkim kokonem.

Dziś wieczorem nie rozmawiają o Ingalill, tego jednego była pewna.

To bardzo dobrze, może nic się nie stanie.

Helena jednak wyglądała na zdenerwowaną. Krzyczała na Ingalill, która nie wzięła 

płaszcza na przejażdżkę. I patrzyła złym wzrokiem na tatę, jakby to była jego wina. A to 

nieprawda,  bo to Bendik pomagał  im się  ubierać,  i dziadek  nie  powiedział  nic  na temat 

płaszcza ani peleryny.

Reina była niespokojna. Nawet kiedy szmery w sąsiednim pokoju ucichły, nie mogła 

zasnąć. Jakby miała zamiar zastukać w ścianę i poprosić, żeby nadal prowadzili tę swoją 

łagodną,   podobną   do   kołysanki   rozmowę.   Kiedy   łóżko   nie   trzeszczy,   kiedy   nie   słychać 

żadnych oddechów, Reina czuje się tak strasznie samotna.

Zaczęła   kołysać   się   sama,   unosiła   się   leciutko   i   opadała   na   łóżku.   Ale   to   bardzo 

męczące. Rozbolały ją plecy.

Jeszcze bardziej bolały ją oczy.

Kiedy już wszyscy byli gotowi do wyjazdu, nagle Ingalill wybuchnęła:

- Ja nie chcę! Ja nie chcę wracać do domu, do tej głupiej zagrody! Tam nie ma nic 

przyjemnego!

Bendik zasępił się.

- Przyjemnego? Czy tobie się rozum pomieszał, dziewczyno? Przecież jest tyle roboty, 

a ty mówisz o przyjemnościach? Zobaczysz, wypełnimy ci czas do ostatniej chwili, niech no 

tylko znajdziemy się w domu. Będziesz czyścić ziarno, suszyć je, będziesz pracować przy 

żarnach i nawet się nie obejrzysz, a dzień minie!

- Mamo! To niesprawiedliwe! Reina nie musi pracować, ona chodzi tu sobie i...

- Milcz, dziecko!

- Nie! Ja nie chcę! Ja chcę zostać u taty... Podbiegła do Raviego i uwiesiła mu się na 

szyi, on nie był w stanie zaprotestować, cofnął się o krok do tyłu, by nie stracić równowagi. 

Przytulona do ojca krzyczała do Bendika:

- Ty nie jesteś moim tatą! Nigdy nie byłeś, o! Ravi czuł, że krtań mu się zaciska. Reina 

stała blada i zaszokowana, najwyraźniej niezdolna pojąć protestów siostry.

Helena próbowała złapać zbuntowane dziecko, ale wycofała się, bo Ingalill machała 

rękami i nogami. Wtedy wkroczył Bendik. Chwycił mocno ramię dziewczynki. Drugą ręką 

background image

przytrzymał Raviego i powiedział wyraźnie do ucha Ingalill:

- Natychmiast się opanuj. Wygłupiasz się po prostu! Czy myślisz, że ktoś chciałby 

trzymać   w   domu   taką   dzikuskę?   Zachowuj   się   teraz   jak   ludzie,   to   zobaczymy,   czy   nie 

mogłabyś tu spędzić następnej zimy.

Dziewczynka  zaczęła  płakać.  Wpatrywała  się załzawionymi  oczyma  w ojca, który 

nieustannie przełykał ślinę i szukał pomocy w martwej twarzy Johanny.

- Obiecujesz, tatusiu? Następną zimę? Ale na pewno, jeśli będę grzeczna?

Ravi dostrzegł, że Johanna skinęła głową. Helena mamrotała coś pod nosem, Ravi 

uznał to za odpowiedź.

- Tak - powiedział i z wahaniem ucałował Ingalill w wilgotne policzki. - Ale teraz 

jesteś potrzebna w domu. Oni na tobie polegają... nie dadzą sobie rady bez twojej pomocy.

To   trochę   uspokoiło   dziewczynkę.   Niczym   mała   księżniczka   uniosła   głowę   i 

powiedziała:

- No więc będę nosić kapustę! Będę czyścić ziarno i w ogóle... fuj!

Helena spuściła wzrok, twarz Bendika płonęła.

- Rozpuściliśmy ją - powiedział ochryple. - Zapomina, że pochodzi z niezamożnej 

rodziny...

Johanna, mrużąc oczy, patrzyła na ojca, chciała mu przypomnieć, o czym innym. Ale 

to było jego życie. Jego i Heleny. Oni czuli się najlepiej bez wielkiego majątku. Nie chcieli 

nawet spadku po Marji. Podejrzewała, że w przyszłości Ingalill będzie miała o to do nich 

wielkie pretensje.

Ale to dziecko najwyraźniej nienawidzi całego świata, już zrodził się w niej głęboki 

bunt.

Czy to temperament Heleny?

A może rozgoryczenie Raviego.

Próbowała to wszystko jakoś ogarnąć, oddzielić jedno od drugiego, jakby używała 

ostrego, cienkiego noża. Oddzielić ziarno od plewy, określić, czym jest jedno, a czym drugie.

Znajdowała tylko jedną odpowiedź: Ingalill jest sobą, jest odrębną istotą. Jest kimś 

obcym. Nie ma w niej ani jednej kropli krwi Raviego, nic z tego, kim jest jej ojciec.

Uniosła dłoń w ostatnim pożegnaniu i mieszkańcy Meisterplassen odjechali. Woźnica 

siedział wysoko na koźle, miał na rękach białe rękawice.

Wciąż słychać było wysoki, jasny głos Ingalill:

- Do widzenia, tatusiu! Odwiedź nas niedługo! Jestem twoją córeczką, tatusiu!

Reina milczała. Ravi stał obok niej oszołomiony. Johanna powiedziała:

background image

- Żal mi tej Ingalill. Ravi posadził sobie Reinę na ramieniu, siedziała tam niczym 

myśliwski sokół i patrzyła swoimi bystrymi oczyma w ślad za oddalającym się powozem. 

Wydawała się taka leciutka, choć przecież wyrosła tak, że stara sukienka sięga jej ledwo do 

kolan.

- Tak - powiedziała półgłosem. - Mnie też żal Ingalill.

Ale Johanna zwróciła uwagę na to, jak dziecko walczyło o przeprowadzenie swojej 

woli.

- Wracajmy.  Mam wrażenie, że niedługo spadnie śnieg. Ravi patrzył  w szarobiałe 

niebo.

- Dziś w nocy nie było szronu. Możliwe, że świeciły gwiazdy.

Reina pozwoliła, by ojciec wniósł ją do izby. Przytulała się do niego niczym wielki 

plecak i zaśmiewała się, gdy podskakiwał jak rozbrykany koń. Benjamin kulejąc podążał za 

nimi. Ostatniej niedzieli zwichnął sobie nogę, kostkę wciąż miał opuchniętą i ciemnosiną.

- Poczytaj nam dziś wieczorem, mamo - poprosiła Reina, gdy wszyscy usiedli wokół 

dużego stołu.

Johanna zamyślona skinęła głową i spojrzała Raviemu w oczy.

- Tak, poczytaj nam - poprosił i on, mrugając do Reiny. - Chciałbym posłuchać historii 

o studencie, który wrócił do domu i uważa, że stał się bardzo mądry.

- Albo tę o trzech głupich dziewczynach, które chciały mieć narzeczonych.

Johanna zgarnęła okruszyny ze stołu i zjadła je. Potem popatrzyła spod oka na swoje 

dzieci.

- Myślę, że dzisiejszego wieczoru posłuchacie całkiem nowej historii - powiedziała. - 

Pięknej, pełnej napięcia, a poza tym prawdziwej...

Przyniosła   ze   strychu   wielką   szarobrunatną   książkę.   Reina   nie   widziała   jej   nigdy 

przedtem. Czy to jedna z tych, które leżą wśród skrzyń z narzędziami i zastawą oraz między 

wielkimi belami wełny i lnu?

Johanna   otworzyła   książkę,   stronice   nie   trzymały   się   mocno   grzbietu,   wyglądały, 

jakby kiedyś  ich brzegi zostały zanurzone w wodzie. Matka spojrzała na nie parę razy, a 

potem słowa same do niej przyszły,  i opowiedziała całą historię tak, jakby kiedyś  już ją 

słyszała.

Kiedy skończyła, pewna bardzo miła, biedna kobieta wyszła już za swego ukochanego 

Antona i oboje byli ogromnie szczęśliwi.

- Wkrótce urodził im się syn - zakończyła Johanna. Pogłaskała Benjamina po włosach.

- On miał starszą siostrę imieniem Amelia. Moja mama...

background image

- Nie! Karl Martin jest bratem Amelii! Johanna skinęła głową.

- Oczywiście! Ale w jakimś sensie był  nim również Benjamin. Amelia bardzo go 

kochała. A kiedy umierał, to widział tańczące anioły.

Reina otworzyła buzię.

- Czy to prawda? Jak to możliwe? Johanna przytuliła mocno swojego Benjamina.

- Możliwe, zaraz wam opowiem. W noc wigilijną, jeśli świecą gwiazdy i jest ładna 

pogoda, to można zobaczyć anioły tańczące na zamarzniętym fiordzie...

Opowiedziała im tę samą historię, którą sama słyszała w dzieciństwie i wiedziała, że 

to, czego słuchają jej dzieci, to naprawdę baśń, marzenie. Żadne z nich nie wyszłoby boso w 

gwiazdkową noc, by cokolwiek oglądać. Żadne z nich nie chciałoby zamarznąć na lodzie, 

chociaż jedno nosi imię Benjamina.

Opowiadając nie spuszczała oczu z Reiny.

To ważne, żeby akurat ona uczyła się odróżniać historie od rzeczywistości.

To   może   nawet   ważne   dla   jej   życia,   jeśli   zamierza   odbywać   więcej   wycieczek 

górskich z Ravim.

background image

ROZDZIAŁ IV

W jednym kącie izby chorych stały zawsze stołki złożone jeden na drugim. Między 

nimi mały stolik i drewniana płyta, na której można było stawiać gorące garnki. Zdarzało się, 

że Johanna serwowała tutaj kawę, przeważnie jednak wywary ziołowe: zwyczajną herbatę z 

kwiatów rumianku, z liści mięty i innych ziół. Dodawała do tego trochę cynamonu i ich smak 

większości ludzi kojarzył się ze zdrowiem i leczeniem. Podawała też gorzkie zioła, podobno 

im lekarstwo mniej smaczne, tym lepiej działa. Johanna musiała się teraz uśmiechnąć nad 

starą kobietą, która miała krewnych w Hasri, ale która coraz rzadziej była tam mile widziana. 

Chuda jak miotła chodziła od zagrody do zagrody, coś widocznie musiało być  w dawnej 

historii o grabarzu Janie, który zemścił się na jednej z gospodyń Hasri i zrobił jej dziurę w 

trumnie za wszystkie te kiepskie posiłki, które u niej dostawał.

Johanna   podawała   gorzkie   herbaty   w   grubych   kubkach,   staruszka   rozjaśniła   się, 

widząc, że gospodyni dolewa do napoju parę kropel wódki.

-   Ty   jesteś   prawdziwym   błogosławieństwem,   pani   Johanno.   Tak,   tak,   wciąż   to 

powtarzam:   błogosławieństwo   dla   naszej   wsi.   Jakby  to   się   skończyło   ze   starym   Larsem, 

gdybyś nie pozszywała go jak podartego starego worka?

Chrząkała, drapała się przez wiele warstw spódnic i zmrużywszy oczy, wpatrywała się 

w Johannę.

- Gdybyś  tylko mogła coś zrobić z moimi  uszami, moja kochana. Ostatnio jestem 

głucha jak ta ryba... ale mów do mnie głośno, to usłyszę. Bo tak źle to jeszcze nie jest, nie.

Johanna kiwała głową i uśmiechała się.

- A co nowego usłyszały te twoje nie najlepsze uszy, Matko Haeri?

Staruszka przechyliła głowę i zmarszczyła czoło.

- Nic tylko żałoba została wśród ludzi, kiedy już zaraza poszła swoją drogą. Ach, ach, 

ludzie   opłakują   swoich   zmarłych.   Ale   też   żenią   się   na   potęgę!   Słyszałaś,   ostatnio   były 

zapowiedzi dla czternastu par! I to tylko w parafii Dale. Ktoś by pomyślał, że świat się 

skończy,  jeśli oni zaraz nie narodzą dzieci, żeby zastąpić tych, co zginęli od zarazy i na 

wojnie...

- Och, ale to przecież miło, że młodzi chcą być razem - próbowała wtrącić Johanna i 

nieoczekiwanie poczuła się bardzo stara.

Kobieta zachichotała i siorbała gorącą herbatę. Listki arcydzięgla, którymi doprawiona 

była wódka, dawały ostry, przyjemny zapach, kiedy alkohol został zmieszany z gorącą wodą.

- Być razem i być razem... ludzie gadają, że przynajmniej połowa tych par chce dostać 

background image

spadek jeszcze przed świętami... a już mamy październik!

-   Tak,   tak,   oczywiście...   Johanna   obejmowała   dłońmi   swój   kubek.   Ona   piła   inną 

herbatę, o jeszcze bardziej gorzkim smaku. Cieniutka błonka, jak po terpentynie, kładła się na 

herbacie i mieniła różnymi kolorami. Ale tego nikt nie mógł zobaczyć.

- A jak się ma nowy karczmarz, Jens Heltne?

Stara mruknęła z szelmowską miną:

- Dzielny chłop, nie ma co! Wygłupił się przed wójtem i prawem, ale powiem ci 

szczerze, że ten człowiek potrafi zadbać o swoje!

- Więc już nie kradnie więcej jabłoni? - uśmiechnęła się Johanna.

Stara ze zrozumieniem potrząsnęła głową i uniosła w górę palec.

- On wie, jak się przepychać do przodu. Zamierza prowadzić wielki interes! Tak samo 

duży jak karczma w Do - sen, to ci tylko mogę powiedzieć! Ludzie będą przychodzić nawet z 

daleka, on sprzedaje sól po cenach, które przypominają mi czasy, kiedy ja i mój nieboszczyk 

Jansa...

No   więc   zaczęło   się.   Johanna   wiedziała,   że   staruszka   rzadko,   jeśli   w   ogóle 

kiedykolwiek, ma okazję odświeżyć dawne wspomnienia. Prezentowała je więc teraz niczym 

mieniące się zwierciadło, rada, że znalazła cierpliwego słuchacza.

Wstyd było przerwać tej biedaczce. Ludzie gadali, że starą źle traktują we dworze, w 

którym niegdyś była gospodynią, ale teraz właściwie nie ma tam nikogo bliskiego. Takie są te 

nowe prawa spadkowe, majątek trzeba kupować dwa albo nawet trzy razy, jeśli trzymać się 

tego prawa. Nie wszystkich na to stać. I dobre kobiety, takie jak ona, trafiają na dożywocie do 

obcych, podczas gdy synowie szukają gdzie indziej lepszych warunków.

Stara urwała nagle i wpatrywała się w drzwi za plecami Johanny.

- O, czyż to nie ten mały aniołeczek, księżniczka, o, jak to oni do ciebie mówią? Aha, 

Reina, malutka, jaka ty jesteś śliczna, kiedy jedziesz do kościoła na koniu swojego taty.

Reina pochyliła głowę wobec tych zachwytów.

- Mamo, chciałam zapytać, czy mogłabyś wyjść na chwilę do dużej izby?

Jej uroczysty głos świadczył, że Reina została przez kogoś przysłana. Ukłoniła się 

uprzejmie   staruszce,   ale   błagała   wzrokiem,   by   Johanna   nie   kazała   jej   zostać   tutaj   i 

dotrzymywać gościowi towarzystwa.

- Ona ma mnóstwo do opowiadania - szepnęła Johanna i zniknęła z westchnieniem 

ulgi.

Zrezygnowana Reina usiadła.

Właściwie to nie miała czasu. To jeden z najgorszych obowiązków, jaki spadał na nią 

background image

w   Vildegârd:   zajmować   się   różnymi   gośćmi,   dla   których   mamie   brak   czasu   albo 

zainteresowania.   A   tacy   bywają   tu   przez   całą   zimę.   Przychodzą   się   ogrzać,   wypić   coś 

gorącego, w najchłodniejszym okresie prawie codziennie jest tłoczno.

- No i jak żyją ludzie we wsi? - zapytała Reina uprzejmie.

I   stara   zaczęła   od   początku   swoją   historię   o   tym,   że   epidemia,   że   tyle   nowych 

małżeństw, że wchodzi nowe prawo handlowe i o tym, że Cimber nie bywa trzeźwy nawet 

wtedy, kiedy jedzie konno do Nes, żeby tam odprawić nabożeństwo.

Reina   czuła,   że   całe   ciało   ją   swędzi.   Powinna   iść   do   małego   zagajnika   nad 

strumieniem i zobaczyć, czy nie ma grzybów, Benjamin z pewnością już na nią nie czeka.

-   Nie,   ale   jaka   to   straszna   sprawa   z   nieszczęsnym   Magnusem   Storlendet. 

Nieszczęśliwy człowiek, teraz to już stracony na zawsze. Ludzie mówią, że próbował odebrać 

sobie życie, nieszczęsny! Ale nie dopuścili do tego, inni, co są zamknięci w domu wariatów. 

Słyszałam,   że   pracuje  tam   teraz   siostra   pastora.   Ta   Alette...   a   może   to   jego   ciotka?   Nie 

pamiętam dobrze... ale syn wyzdrowiał. O, tak, wielkie błogosławieństwo na niego spłynęło. 

Jest co prawda zeszpecony, ale przecież znajdzie sobie jakąś pannę, chłopak ze Storlendet...

Umilkła nagle, pokrzywioną ręką zasłoniła usta.

- O, moja droga, co za wstyd. Gadam bez zastanowienia... wybacz mi, mała panienko, 

wybacz   po   stokroć.   Całkiem   zapomniałam...   ty   przecież   nosisz   jeszcze   żałobę   po   swojej 

prababci. Tak, to prawda, doszło do haniebnego postępku. Ale on płaci, ten ze Storlendet, 

stracił także lensmańskie guziki z powodu tej sprawy. Dobrze mu, draniowi!

- Dostaniemy z powrotem Karlsgârd - powiedziała Reina cicho.

Kobieta pochyliła się do przodu.

- Och, tak mówisz...? A no tak... tak, to by była prawdziwa sprawiedliwość. Ale tam to 

podobno całkiem świński chlew. Mówią, że żołnierze doprowadzili do upadku i ziemię, i 

budynki.

Reina wzruszyła ramionami. Czuła drżenie.

- Więc Arill Storlendet żyje?

- O, tak! Kiedy zimą zacznie się szkoła, sama będziesz mogła zobaczyć, że żyje. Ale 

nie jest ładny, nie. Przekonacie się więc, że Pan Bóg karze sprawiedliwie i we wszystkich 

pokoleniach. Do siódmego pokolenia prześladuje Pan grzeszników, jak mówią, prześladuje 

nas za nasze grzechy. Po Magnusie Storlendet przyjdzie na pewno wiele złych pokoleń, tak...

Reina milczała. Dobrze było wiedzieć, że Arill żyje. To tak, jakby Bóg był po jej 

stronie  przeciw  mamie.   Cieszyło,   że  nie   dała  się   wciągnąć   w  atmosferę  podejrzliwości   i 

opowiedziała o tym tacie.

background image

Stara gadała dalej. Reina siedziała na stołku jak na rozżarzonych węglach. Staruszka 

uśmiechała się i głaskała ją po włosach, wychwalała, jak wszystko jest pięknie prowadzone w 

ich dworze. Jaką to zdolną i sprawiedliwą kobietą jest matka Reiny, jak po chrześcijańsku i z 

podniesioną głową odnosi się do wszelkiego gadania i paskudnych plotek.

Reina   od   czasu   do   czasu   kiwała   głową,   ale   stale   widziała   przed   sobą   tylko 

uśmiechniętą twarz Arilla, pamiętała wrażenie, jakie odniosła, kiedy tam, w lesie, dotknął jej 

ręki i powiedział, że jest bardzo zdolna jak na dziewczynę.

Arill był sympatyczny. Zasłużył na to, żeby żyć, mimo że jest synem złego człowieka.

Stara zamilkła na moment, pociągnęła z kubka. Reina domyślała się, że mama musiała 

dolać jej trochę wódki do herbaty. Chuda postać po prostu promieniała, język nieustannie 

obracał się w ustach. Zapomniała widocznie, że łatwo może obrazić mieszkańców Vildegârd 

swymi wspomnieniami o Magnusie Storlendet.

- Mała księżniczko, ty jesteś jak aniołek... taka śliczna, te piękne loczki nad wysokim 

czołem... nic dziwnego, że ludzie już teraz mówią o tobie królewna. I podobno jesteś też 

mądra. Tak samo mądra jak twoja mama! Tak, muszę powiedzieć, że mam dla niej wiele 

szacunku.   Johanna   z   Vildegârd   nie   może   być   porównywana   z   żadnymi   znachorkami   ani 

babkami, co to, to nie! Pastor Cimber niech sobie mówi co chce, ale ja znam wielu takich, co 

naprawdę uważają, że to dobre i sprawiedliwe, że Johanna nie dała się wciągnąć w te historie 

z duchami...

- Z duchami?

Stara wyprostowała się, przesunęła ostrożnie w stronę Reiny swój kubek. Chłodna 

herbata wciąż jeszcze stała w dzbanku, a na podłodze, przy nogach Reiny, bańka z wódką. 

Dziewczynka jednak się nie poruszyła.

- Tak, duchy w kościele. Pewno słyszałaś o tym, co widział dzwonnik? Twojego tatę...

- Ach, tak - powiedziała Reina krótko. Nie należało ujawniać, jak mało się wie. To by 

może przestraszyło babkę.

Ona  jednak  mówiła  dalej,  nie  podsuwała  już  kubka  Reinie,  nie  spoglądała  też  na 

naczynie u jej stóp.

- Tak, po tym  jak dzwonnik widział  to dziwne... twojego tatę  i starego Czarnego 

Monsa w jednej postaci... no to wtedy wielu chciało, żeby twoja mama spróbowała przegnać 

strachy. Od czegoś takiego to niełatwo się uwolnić, mogę cię zapewnić. Ludzie plotą i gadają, 

często nie mają co do garnka włożyć, tak, tak to jest. A głód całkiem miesza w głowach 

biedakom, powinnaś o tym wiedzieć.

Reina była przerażona. Oczywiście słyszała o tym,  że stary pastor pokazuje się w 

background image

kościele   i  że   wielu  tłumaczyło   to  sobie  jako  zapowiedź   zarazy,   która  wkrótce   spadla  na 

okolice. Ale że jej rodzice byli w to jakoś zamieszani?

- Co... co ludzie chcieli, żeby moja mama z tym zrobiła?

Staruszka pochyliła się do przodu.

- Ooo... no wiesz, więzy krwi... może one obowiązują również na tamtym świecie. 

Tak, bo przecież ty sama też w pewnym  stopniu należysz  do potomków starego pastora, 

musisz o tym pamiętać. Matka twojej nieboszczki prababki Marji była jego ostatnią żoną... i 

Marja miała siostrę, która osiadła gdzieś w Sogndal. Teraz już pewno nie żyje, nic po niej nie 

zostało, nie. No więc w jakiś sposób to ty... Reina wolno kręciła głową.

- Nie, żadne więzy krwi. Mnóstwo ludzi nosi nazwisko Skanke. Pastor ma krewnych 

w wielu miejscach, ale tu w naszej parafii nie. Wiem o tym, bo mama...

Umilkła.   Stara   pochyliła   się   jeszcze   bardziej   do   przodu,   żeby   lepiej   słyszeć.   To 

interesujące, co Reina miała do powiedzenia, ale dziewczynka zamilkła.

- Opowiedz mi o duchach na probostwie - powiedziała uśmiechając się dziecinnie. - 

Tak bardzo lubię bajki i historie o duchach...

Popatrzyła przy tym na naczynie z wódką, uniosła je wolno w górę i wlała do kubka 

staruszki parę kropel. Wychudła ręka chwyciła kubek, stara podziękowała energicznie, gdy 

Reina chciała jej dolać herbaty.

Znowu miała okazję studiować działanie wódki. To wspaniałe lekarstwo w niektórych 

przypadkach,   Reina   wiedziała   o  tym   od   dawna.   Babcia   miała   teraz   kolory   na  obwisłych 

policzkach, oczy lśniły za mlecznobiałymi błonami, które z pewnością przesłaniały jej świat 

niczym gęsta mgła.

- Bajki, powiadasz? O, nie, to jest czysta prawda, moja mała. W tamtych czasach, 

kiedy Mogens Skanke był pastorem w naszej parafii... tak, ja wiem o tym od mojej własnej 

ciotki. Kiedy ciotka była mała, to zdarzało się, że pastor Skanke odprawiał w kościele nocne 

msze. Całkiem sam! Ludzie mówią, że miał czarną księgę. I że potrafił przeganiać duchy do 

ziemi, że wypędzał z ludzi diabły...

Reina wolno kiwała głową. Słyszała już o tym. Wiedziała też, że matka Marji była 

kiedyś żoną tego pastora. Zanim wyszła za mąż za kata i urodziła Marję. I zanim została 

zesłana.

- No a ten Mogens... w jaki sposób on umarł? Został zamordowany, czy co? Może 

dlatego przychodzi z tamtego świata?

Kobieta potrząsała głową z ponurą miną.

- To była bardzo dziwna sprawa. Naprawdę niezwykła. Gadano, że on wtedy wezwał 

background image

do siebie Diabła i obiecał mu własną duszę za to, by mógł wędrować po ziemi bez ludzkiej 

postaci...   ja   wiem,   że   ludzie   to   pamiętają,   jeszcze   nie   dawniej   jak   na   świętego   Michała 

rozmawialiśmy o tym u starej wdowy po dzwonniku...

Reina zmrużyła oczy. Ta stara miała taki zwyczaj opowiadania, że trudno było za nią 

nadążyć,   za   tymi   wszystkimi   dodatkowymi   opowieściami,   zanim   doszła   do   naprawdę 

ciekawych spraw.

- ...Mogens Skanke, tak.  Biedny człowiek, może boli go jeszcze to, że jego piękna 

Maria została tak okropnie potraktowana.

Kobieta nagle umilkła. Siedziała z głęboką bruzdą na czole. Szczęki jej się poruszały, 

widocznie żuła słowa, miażdżyła je między bezzębnymi dziąsłami. Reina siedziała sztywno.

Za drzwiami rozległy się jakieś kroki, to chyba mama, która uznała, że Reina powinna 

zostać uwolniona od obowiązków gospodyni.

Z pewnością mama słyszała ostatnie słowa starej, bo wyprawiła Reinę z izby, a kiedy 

dziewczynka wyszła za próg, powiedziała stanowczo:

- Wolałabym sama opowiadać mojej córce o jej rodzinie. Nie musisz dodawać tych 

swoich plotek, stara!

Kobieta   oparła   się   na   swoim   kosturze   i   uśmiechała   niepewnie.   Mrugała 

niedowidzącymi oczyma.

- O, moja droga... nie miałam na myśli  nic złego, chciałam tylko... ona lubi stare 

historie, ta twoja śliczna Reina. I głowę ma bardzo dobrą na karku. Powinnaś być dumna, pani 

Johanno,   że   dziecko   ma   tyle   mądrości   i   cierpliwości,   by   słuchać   gadania   starej   babki... 

Sprawiła mi wielką radość, niech ją Bóg błogosławi. Wielką radość... nieczęsto ktoś chce 

słuchać starej Krestji...

Johanna pomogła jej wstać, powiedziała parę miłych słów. To oczywiste, że staruszka 

nie miała nic złego na myśli. A historia o Marii i Czarnym Monsie w miarę upływu lat coraz 

bardziej stawała się baśnią. Ludzie lubili ogrzać się takimi starymi opowieściami, kiedy zimo-

we wieczory są bardzo długie, a opału mało.

- Dobrze już, dobrze, babciu. Ale na dzisiaj starczy. Takie stare brednie... strachy o 

nadprzyrodzonych   istotach,   trollach   i   czarownicach,   to   już   przeszłość,   żaden   rozsądny 

człowiek w nic takiego nie wierzy.

- Oj - zawodziła babka. - Takich rozumnych ludzi to w naszej wsi nie ma wielu. Pani 

musi   wiedzieć,   że   nie   wszyscy   mają   takie   wykształcenie   jak   ona.   Musi   okazywać 

wyrozumiałość dla nas, maluczkich, bo pozdawała te wszystkie swoje... egzaminacje. Tak.

Poszła dziarsko do drzwi, kostur służył jej bardziej do straszenia niż do podpierania 

background image

się.   Musiała   mieć   coś   w   ręce,   kiedy   kot   na   przykład   przeleci   jej   pod   nogami   w   jakimś 

ciemnym kącie, bo mogłaby się przewrócić. W Vildegârd, podobnie jak w innych dworach, 

do których  zachodziła, koty trzymały się z daleka, kiedy staruszka szła ze swoim kijem. 

Nawet Tyr, suka u kowala, piszczała i łasiła się na schodach, widząc babkę.

- Idź z Bogiem. I pozdrów od nas swoją rodzinę. Powiedz też nowemu kupcowi, że 

zamierzamy zamówić u niego sól i inne towary teraz jesienią.

- Powiem, powiem. Niech Bóg błogosławi was wszystkich! I dziękuję za poczęstunek, 

pani Johanno. Tysięczne dzięki...

Uśmiechała się i wykonała sztywny ruch, który miał przypominać ukłon. Plecy jednak 

miała tak pochylone, biodra takie sztywne, że upadłaby twarzą w mokry od deszczu żwir przy 

schodach, gdyby skłoniła się głębiej. Johanna podtrzymała ją i poleciła młodemu parobkowi, 

żeby odprowadził staruszkę do sąsiedniej zagrody.

Kręcąc głową wróciła do ciepłej dużej izby, gdzie siedziało dwoje dzieci otulonych 

szczelnie kocami i rozsiewało wokół ostry zapach olejku kamforowego. Oboje byli bardzo 

przeziębieni, ale ich dobrze sytuowany ojciec uznał, że lepiej zapłacić parę groszy za krople 

Johanny, niż później wydawać wielkie sumy na drogie lekarstwa z Kopenhagi, gdyby dzieci 

poważnie zachorowały na płuca. Dzieci siedziały spokojnie, pięcioletni chłopiec i parę lat od 

niego   starsza   dziewczynka,   obejmowały   się   pod   wełnianym   kocem   i   bardzo   chętnie 

pozwalały się kurować lekarstwami podawanymi na kawałkach cukru, była to kamfora, olejek 

jałowcowy i tinktura z czarnym prochem. Przestały kaszleć. Na dziedzińcu siedział na wozie 

ich wyprostowany ojciec, który jeszcze nie pogodził się z tym,  że Johanna odesłała jego 

własnego chłopaka z wiadomością, iż musi sam przywieźć dzieci do Vildegârd, jeśli chce, 

żeby się nimi zajęła.

Reina  uśmiechała  się skrępowana do dziewczynki,  parę razy bawiły się obie przy 

kościele. Dziewczynka była troszkę starsza od Reiny, miała własnego kucyka i mały wózek. 

Bywało, że woziła inne dzieci wokół wielkiego dębu w czasie, gdy rodzice zajęci byli swoimi 

sprawami. Reinie bardzo to imponowało i natychmiast zażądała, by pozwolono jej również 

powozić. Johanna śmiała się i powiedziała, że to niemożliwe, gdyby Reina chciała jeździć 

dużym powozem, to jej małe ręce bardzo szybko by ją rozbolały.

Belinda miała zaczerwienione policzki, z nosa wciąż spływały jej krople płynu, który 

zlizywała.

Reina dotknęła ręki mamy.

- Mnie też daj cukru.

Johanna pozwoliła jej odłupać kawałek białego przysmaku i uśmiechnęła się.

background image

- Zaraz będę wolna. Poczekam tylko, aż wywar się zagotuje, to wszystko na dzisiaj. 

Przynieś ten zielony garnek, który stoi w kuchni, bądź tak dobra. Zdaje mi się, że powinnam 

dorzucić ze dwie szczypty tytoniu, ten człowiek ma czym płacić.

Reina wybiegła z pokoju z kamienną podłogą, ominęła w kuchni grubą gospodynię. 

Pachniało   świeżą   rybą,   zupa   gotowała   się   w   saganku,   na   stole   leżały   płaskie   chlebki. 

Naczynie z tytoniem było cięższe niż ostatnio, kiedy Reina je podnosiła, ale też niedawno 

odwiedzał ich handlarz. Tytoń to jedno z najlepszych lekarstw, jakich mama używała. Bendik 

palił go w fajce, podobnie robiła Marja. Tata jednak żuł tylko parę listków, kiedy przemarzł i 

kłuło go w piersiach.

Nie warto chyba opowiadać mamie o tym, że gospodyni nie raz i nie dwa wsuwa palce 

do garnka, Reina wyczytała to w jej twarzy natychmiast, gdy tylko weszła do kuchni.

Johanna   niczego   nie   zauważyła,   wyjęła   teraz   dużą   szczyptę   tytoniu   specjalnymi 

drewnianymi szczypcami.

Dzieci wdychały ostry zapach i marszczyły nosy. To trochę coś innego niż lekarstwo 

podawane z cukrem. Nie miały wątpliwości, że ojciec siłą wciśnie im tę obrzydliwą masę do 

ust   tak,   że   nie   tylko   przestaną   kaszleć,   ale   z   trudem   będą   chwytać   powietrze.   Piekło   to 

okropnie, no ale od tego się zdrowieje.

- Zapłatę niech przekaże kupcowi na moje nazwisko - powiedziała Johanna krótko, 

kiedy parobek nie zabierał się do płacenia, wziął natomiast dzieci i zaniósł do wozu. Ich 

ojciec widocznie nie zamierzał postawić stopy pod dachem Vildegârd. Ale jego pieniądze są 

tak   samo   dobre   jak   inne,   myślała   Johanna.   Pamiętała   mimo   wszystko,   że   ten   człowiek 

świadczył po stronie Magnusa w czasie, kiedy odbierano im dwór.

Wkrótce  dwór znowu do nas wróci, pomyślała,  kiedy drzwi się znowu zamknęły, 

Reina wsunęła się do środka i przytuliła do matki.

Dwór   się   wydzierżawi   do   czasu,   gdy   Benjamin   dorośnie.   To   on   nosi   nazwisko 

Karlsgârd, on jest też najstarszy. Z przyjemnością myślała o tym, że jej syn obejmie rodzinną 

posiadłość.

Natomiast Reina zostanie tutaj, podobnie jak i matka, będzie właścicielką Vildegârd.

Nazwy też do tego pasują. Może Benjamin będzie miał kiedyś syna i da mu na imię 

Karl? Może Reina, która zapomni o dawnym zwyczaju nadawania imion, urodzi dziecko, 

czarnowłose dziecko, które nazwie Vilde...

Rozmarzyła się, zaczęła wspominać stare zwyczaje.

Może dlatego, że to właśnie ona jest teraz starą gospodynią. Nie ma już matki, nie ma 

babki, w których cieniu mogłaby się ukryć.

background image

To Johanna jest panią domu, nikt inny. Jak dziwnie czuje się człowiek, na którego 

spadła cała odpowiedzialność.

Chociaż Marja spędzała tu ostatnio tylko lata, chociaż nigdy już nie przychodziła do 

izby chorych... to jednak dobrze było ją mieć przy sobie, na przykład w czasach epidemii. Jej 

obecność dodawała Johannie pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Marja wiedziała 

więcej o tych sprawach, które Johanna mozolnie studiowała.

Teraz została sama.

Nie ma do kogo zwrócić się o radę.

Najbliższe jej są te znachorki i różne babki, które odbierają porody i leczą małe dzieci 

w zagrodach, gdzie okazuje się im zaufanie.

Być może pewnego dnia Reina...

Spojrzała na córkę, która natychmiast uniosła twarz i uśmiechnęła się do matki. Czy 

rzeczywiście jest tak, jak Ravi powiedział, czy ta dziewczynka nosi w sobie zadatki na coś 

wielkiego? Czy posiada ów niezwykły talent odkrywania chorób i leczenia ich?

Johannę dręczyły jednak wątpliwości, może lepiej nie wmawiać córce takich rzeczy. 

Chciałaby porozmawiać o tej sprawie z Ravim, liczyła na to, że się z nią zgodzi. Choćby 

dlatego, że te jego niezwykłe zdolności przyczyniały mu głównie bólu i zmartwienia.

Johanna   była   najzupełniej   pewna,   że   dałby   wiele,   by  oszczędzić   Reinie   własnych 

doświadczeń.

- Mamo, myślę, że powinnaś poczęstować tę staruszkę obiadem. Była chyba głodna...

Johanna westchnęła.

- Pewnie masz  rację, córeczko.  Ale... nie możemy  karmić  wszystkich  biedaków  z 

okolicy. Jeśli będziemy tak postępować, to wkrótce sami znajdziemy się pod opieką gminy.

- Ale przecież pomagamy różnym ludziom.

- Tak. Musimy jednak oszczędzać nasze pieniądze, my też musimy oszczędzać. Wtedy 

będziemy mogli  dawać lekarstwa i nie żądać za nie zbyt  wiele. I będziemy mogli kupić 

wszystko, czego sami potrzebujemy.

- Mamo, więc my nie jesteśmy bogaci? Czy nie dostaliśmy skarbów Marji?

- Skarby - uśmiechnęła się Johanna. - Owszem, to w pewnym sensie są skarby... ale 

nie chcemy z nich korzystać, Reino. Kiedyś staną się twoją własnością. Wszystkie te piękne 

rzeczy... nie żądają przecież jedzenia, więc niech stoją przez jakiś czas nie używane.

Reina z powagą skinęła głową.

Pragnęłaby jednak, aby mama pozwoliła jej czasami pójść do Zamku Marji, bo w 

myślach wciąż potrafiła sobie wyobrazić, że Marja tam jest, siedzi na obitej pluszem kanapie i 

background image

czeka na nią...

Johanna przytuliła córkę.

- Znakomicie  dajemy sobie radę - powiedziała.  - Nie myśl  o tym  więcej. A jeśli 

chcesz, to pobiegnij za tą nieszczęsną babką. Nie zaszli pewnie jeszcze zbyt daleko.

- Nie - powiedziała Reina. - Dostanie jedzenie gdzie indziej.

Widziała gotującą się w kociołku zupę rybną w najbliższej zagrodzie, widziała, że 

gospodyni robi miejsce na końcu stołu i sadza tam nieoczekiwanego gościa.

- Mamo... ona opowiadała o dziwnych rzeczach. O tym, że w kościele straszy i że 

ludzie mówią, że to nasza wina...

Johanna  usiadła  obok  córki,  odgarnęła  jej  włosy z  czoła.  Położyła   ciepłą   dłoń  na 

koronie z warkoczy i mówiła wolno:

- To jest głupie gadanie, Reino. Czyż nie mówiłam ci wielokrotnie, że nie powinnaś 

słuchać takich rzeczy? To plotki, przesądy, zmyślenia... mogą narobić wielkiej szkody, jeśli 

człowiek nie ma dość rozumu, żeby je lekceważyć. Zachowuj się tak, żeby ludzie nie mogli o 

tobie gadać, tak jest najlepiej. A jeśli to się nie uda, jeśli mimo wszystko gadają, to ty po 

prostu nie słuchaj. I nigdy nie mów niczego, co by poruszało złe języki!

-   Tak,   mamo   -   odparła   Reina   poważnie.   Johanna   pocałowała   ją   pośpiesznie   w 

policzek.

- I zapomnij o wszystkim, czym ona cię nakarmiła. Dałam jej za dużo wódki, to moja 

wina.

Jeszcze raz Reina słuchała oszołomiona. Mama dawała ludziom ten dziwny napój, 

który tak pomagał na różne choroby. Sama jednak nie lubiła go, tata też nigdy nie siadał z 

parobkami   i   nie   wznosił   toastów,   tak   jak   robią   ludzie   w   innych   dworach.   Reina   sama 

widziała.

Tyle jest dziwnych rzeczy na świecie. Tylu spraw nie można pojąć. Jednego dnia jest 

wszystko   w   porządku,   jeśli   Reina   wiezie   do   kogoś   przesyłkę   czy   paczkę   z   lekarstwami. 

Innego dnia mama jest zła dlatego, że córka chce się wybrać na plac, gdzie ćwiczą żołnierze, 

żeby poszukać podków. Żołnierze źle dbają o swoje konie i bardzo często można znaleźć 

piękną podkowę, którą kowal chętnie wymienia na parę miedziaków.

Reinie tego zabraniano.

Zabraniano  jej  też bawić  się z dziećmi,  które  w niedzielę  urządzały wyścigi  koło 

kościoła. Nie pozwalano jej wynosić lalki, żeby pokazać innym dziewczynkom, nie wolno 

było zapraszać nikogo do domu na kolację. I nigdy nie pozwalano jej być na dworze po 

zmroku.

background image

Ale tej zimy wszystko się zmieni. Reina pójdzie do szkoły! A wtedy będzie musiała 

ubierać się i wychodzić z domu, zanim się rozwidni. Wtedy będzie spotykać wiele innych 

dzieci i uczyć się ciekawych rzeczy. W szkole są teraz nawet mapy świata, najlepsze jakie ist-

nieją. I są książki, w których można wyczytać o różnych pożytecznych sprawach.

Muszą jej także pozwolić rozmawiać z Arillem, przecież będzie chodził do tej samej 

szkoły.   I   Johanna   nie   będzie   mogła   zabraniać   jej   słuchać   różnych   nowin,   ani   o   innych 

rodzinach, ani o ich własnej.

To   co   Johanna   nazywała   plotkami   i   zmyśleniami,   dla   Reiny   było   fragmentami 

niezwykłej rzeczywistości i wydarzeń, które miały miejsce jeszcze przed jej urodzeniem.

Marja nie wszystko zdążyła  jej opowiedzieć, ponieważ Reina była  takim małym  i 

głupim dzieckiem,  które nie potrafiło usiedzieć  spokojnie na miękkiej kanapie prababki i 

słuchać.

Teraz tego żałowała.

Poczuła, że kiedy myśli podążyły do grobu Marji, oczy ma znowu pełne łez.

Bardzo by chciała otworzyć zamki i wejść do środka, płakać tak, że wszystkie piękne, 

francuskie meble w małym saloniku Zamku Marji byłyby całkiem mokre.

Widocznie to miała mama na myśli, kiedy pozamykała dom. Gdyby wszyscy ludzie 

chcieli chodzić tam, żeby wypłakać swój żal, to piękna posadzka w holu przemieniłaby się w 

końcu w nieduże jeziorko.

Reina nie lubiła wody, zwłaszcza wody głębokiej.

Teraz musiała się uśmiechnąć do własnych wyobrażeń, mrugała, żeby pozbyć się łez, 

usłyszała glos matki:

- Moja kochana, nie chciałabyś nakryć do stołu? Muszę natychmiast resztę wywaru 

przelać do słoików, zanim ostygnie...

Ojciec siedział przy oknie i wplatał rzemyki w skórzany pas. Czerwony rzemyk wił się 

niczym   wąż,   ginął   w   okrągłych   otworkach   i   pojawiał   się   znowu.   Pasek   miał   srebrną 

sprzączkę, nową, wypolerowaną, lśniła mocno i odbijała w sobie zarys okna.

-   Witaj,   moja   mała!   Zobacz,   prawda,   że   piękny?   Ten   pas   dostanie   Bejnamin. 

Dzwonnik mówi, że Benjamin jest tak zdolny, iż może stawać do konfirmacji już najbliższej 

wiosny, a przecież jest taki młody!

Reina pogłaskała grubą skórę. To naprawdę wspaniały pas, skórę przygotował młody 

gospodarz z Selje. On był czeladnikiem w Christianii i potrafił tak wyprawić skórę, żeby 

lśniła niczym złoto.

- Bardzo piękny... powiedziała Reina. Potem podeszła do szafy z naczyniami i wyjęła 

background image

głębokie miseczki, których używano na co dzień. Jadano jednak srebrnymi łyżkami, niektóre 

były stare, inne nowe. Żadne jednak nie miały monogramów Marji, zauważyła Reina.

Stała przez chwilę i gładziła palcem wytarty monogram na jednej łyżce, mamrocząc 

coś pod nosem.  Potem potrząsnęła głową tak, że loki nad czołem się roztańczyły.  Reina 

patrzyła na ojca.

- Tatusiu, ten, który ukradł tę łyżkę, był bardzo bity. Wieloma ciężkimi kijami. On... 

myślę, że on od tego umarł.

Ravi spojrzał na nią pośpiesznie. Potem opuścił ramiona, wolno uniósł pas do oczu, 

jakby musiał obejrzeć coś bardzo dokładnie. W świetle płynącym z okna jego twarz była 

całkiem biała.

- Nakrywaj do stołu, Reino - powiedział cicho.

background image

ROZDZIAŁ V

Obozowisko pod Fivlenosi przykrywała ,warstwa świeżego śniegu. Na dodatek jego 

zimna pokrywa sprawiała, że przemarznięci i przemoczeni ludzie nie mogli się swobodnie 

poruszać. Nie mogli już krążyć po okolicy nawet pojedynczo, jak inni myśliwi. Ślady dopro-

wadziłyby każdego do obozu. Wprawdzie było mnóstwo śladów wielkich podkutych żelazem 

butów,   ale   powodów,   żeby   wszystkie   kierowały   się   pod   skalny   nawis,   znalazłoby   się 

niewiele...

Ravi bez problemów odnalazł ukrywających się. Przywiązał sobie do butów nieduże 

krzewy jałowca. Jego ślady były więc co najmniej cztery razy większe niż normalnie, poza 

tym   miały   niewyraźne   kontury.   Gałązki   uderzały   o   ziemię,   zmiatały   przy  każdym   kroku 

świeży   śnieg   z   kępek   trawy   i   kamieni.   Komuś,   kto   dostrzegłby   te   ślady,   trudno   byłoby 

pomyśleć, że zostawił je człowiek.

Jak się spodziewał, najpierw wyczuł obecność Tindir, nie była cieniem ani nawet nie 

ciemną plamą na tle tego czarno - białego krajobrazu. Po prostu usłyszał jej oddech.

Ravi zatrzymał się, stał bez ruchu, ręce opadły wzdłuż ciała. Jej bliskość wywoływała 

w nim takie samo uczucie, jak bliskość młodego jelenia lub nowo narodzonego drapieżnika.

Czekał. Krew, która szumiała w jego żyłach po szybkim marszu, przekazywała całe 

ciepło przemarzniętym członkom: ręce i twarz zaczynały go palić.

W końcu dziewczyna podeszła, skradając się, jej wielkie, ciemne oczy były prawie 

niewidoczne spod chustki, którą owinęła szczelnie całą górną część ciała i, niczym maską, 

zasłoniła usta i nos.

- Marzniesz? - zapytał cicho. Ona skinęła wolno. Przyglądał jej się uważnie. Drobna 

postać   drżała   z   zimna.   Spódnica,   czy   też   raczej   spódnice,   były   niemal   kompletnie 

przemoczone. Tylko w wąskich fałdach tu i ówdzie widać było jaśniejszy, suchy materiał.

Nie odważył się jej dotknąć, pamiętał zakazy, z którymi ona żyje. Mogłaby zostać 

zbezczeszczona kontaktem z gaije. Może nawet nie powinien też stać zbyt blisko.

- Ale ty jesteś ciepły, wyczuwam to - powiedziała. - Dlaczego przychodzisz? Masz dla 

nas jedzenie?

- Taak... trochę. Tym razem nie mogłem wziąć konia...

- Widziałam cię. Was oboje. To była twoja córka.

- Tak. Zrobiliśmy sobie wycieczkę. Śnieg raził Tindir w oczy, mrugała, raz po raz 

przenikał ją dreszcz.

- Musisz nam pomóc - wyszeptała. Ravi uświadomił sobie, że jego puls się uspokaja, 

background image

wyczuwał tylko daleki stukot.

- Porozmawiaj z Kirvi. Bądź taki dobry. Ona ciebie słucha. Nie możemy tutaj dłużej 

siedzieć.

Chwyciła go za nadgarstek, była w tym geście wielka siła. A może desperacki lęk.

- Oni umrą, Ravi. Wszyscy umrą, jeśli stąd nie odejdziemy. Ta zima będzie gorsza, niż 

ktokolwiek z nas przypuszcza. Nawet Kirvi nie wie...

Ravi wolno potakiwał. Jest dopiero listopad.

Zimne, mokre podpłomyki, ser zbity w szarą masę, pomieszane z wodą mleko, na 

którym mimo zimna pojawiła się zielonoszara pleśń. Lodowata woda ze strumienia, który 

jeszcze nie zamarzł. Parę kawałków suszonego mięsa, kupka korzeni, których sami nazbierali. 

Worek nie zmielonego ziarna.

- Czy to wszystko?

Zwrócił się w stronę Kirvi, która znajdowała się wewnątrz groty pod górską ścianą, 

tam   gdzie   kamień   zachował   resztki   letniego  ciepła.   Staruszka  siedziała   opatulona  i   sama 

wyglądała jak góra.

Potrząsnęła głową. Wskazała pod dach. Światło tutaj nie docierało, ale Ravi poczuł 

zapach świeżo zabitego zająca.

Teraz on potrząsnął głową.

- Bez ogniska sobie nie poradzicie. Kirvi skinęła głową.

- Nie, ty mieć rację. Lud musi mieć ogień. Żyć w ogniu. Niedobrze!

Fardi stał za Ravim, tuż za jego plecami. Przejął worek przyniesiony przez gościa. 

Jego żona, Tila, wyglądała tak, jakby ona również dźwigała worek, pod ubraniem z przodu. 

Ravi przypomniał sobie, że Tila oczekuje dziecka koło Bożego Narodzenia. Mała Telekka 

odeszła. Twarz syna Lasho została oszpecona przez ospę. On i chuda żona byli teraz jedyną 

rodziną Fardiego.

W   głębi   w   skalnej   szczelinie   pod   wschodnią   ścianą   kuliły   się   pozostałe   dzieci   i 

kobiety,   uratowane   od   zarazy.   Sandra   i   Shuri   ze   swoim   małym   Virko.   Cztery   kobiety, 

wszystkie pozostałe dzieci i dwóch mężczyzn zmarło.

Stara Kirvi Telekka poruszyła się wolno, jak to ona. Przymknęła oczy i wyszeptała 

krótki   rozkaz.   Dwaj   wdowcy   opuścili   swoje   posterunki   za   kamieniami   przy   wejściu   i 

wkroczyli do środka.

- Narada - wyjaśniła Tindir cicho. Kirvi posłała jej przeciągłe spojrzenie. Ravi słyszał, 

że dziewczyna głośno przełyka ślinę, mocno pochyliła głowę.

-   Będę   ci   tłumaczyć   -   powiedziała.   I   Kirvi   zaczęła   mówić.   Potem,   po   krótkiej 

background image

przerwie, głos zabrał Fardi. Tindir szeptała jakby w swoją chustkę, głos ledwie docierał do 

Raviego.

- Wielka Kirvi mówi, że musimy ratować życie. Nie możemy pozwolić, żeby ktoś nas 

znalazł. Spoczywa na nas wina za zarazę, chociaż zły duch zaatakował i nas, i was. Kirvi 

mówi, jeśli my idziemy do wsi, to tam nie będzie cieplej. Nikt nie dać nam miejsca.

Ravi kiwał z wolna głową, wszystkie oczy zwrócone były na niego.

- Fardi mówi, że on chce się bić. Fardi jeszcze silny. On odstraszy wszystkich, co chcą 

gonić Lud stąd. My możemy znaleźć dobre miejsce na dole we wsi. Plato jest zdolny, ja 

byłam przedtem na służbie u gaije...

Spojrzał na nią zaciekawiony.

- Naprawdę? Kirvi mówiła dalej. Potem zabierali głos mężczyźni, jeden po drugim. 

Kobiety siedziały w milczeniu, z rozjarzonymi oczyma. Mały Virko popłakiwał, chciał coś 

więcej do jedzenia niż ta skórka chleba, którą matka wsunęła mu do ust.

- Kirvi mówi... my umrzemy lepiej tutaj niż wśród gaije. Nasze... duchy? Tutaj w 

górach szybko zostaną zabrane. Tam, pośród was, mogą zabłądzić...

Ravi westchnął głęboko.

- Zapytaj  ją... czy nic nie możemy zrobić? Kirvi Telekka mówiła teraz wprost do 

Raviego.

- Ty dać nam miejsce, tak? My palić ognisko na twojej ziemi? Wtedy ty też być 

przeklęty. Nawet gaije nie zdradzać swój lud!

- Ja nie mam żadnego ludu, tak jak wy. Kirvi uniosła swoje krzaczaste brwi.

- Żadnego ludu? Ravi rozłożył ręce.

- Wy nazywacie nas gaije. Ale my nie jesteśmy żadnym ludem. My mamy rodziny... 

przyjaciół. Ale nie mamy takiego ludu jak wy. My się nie trzymamy tak bardzo razem.

Stara kobieta spoglądała zdezorientowana na Tindir, która tłumaczyła. Słowa Tindir 

były   pokorne,   wypowiadała   je   z   przejęciem.   Ravi   domyślał   się,   że   akurat   tę   kwestię 

dziewczyna próbowała wytłumaczyć starej wielokrotnie. Bez powodzenia. To dla niej zbyt 

niewiarygodne, nie mogła zrozumieć, że ludzie mogą żyć bez Ludu.

Kirvi westchnęła. Uniosła twarz ku górze, zamknęła oczy, usta poruszały się jak w 

modlitwie.

Potem znowu spojrzała prosto na Raviego.

- Ty przychodzić z jedzeniem? Fardi pokazał jej worek.

-   Dobrze.   My   dziękujemy.   Ty   jesteś   nasz...   przyjaciel?   Tindir   skinęła   lekko,   by 

pokazać starej, że wybrała  właściwe słowo. Potem Ravi znowu poczuł  dłoń Fardiego na 

background image

swoim ramieniu. Narada została zakończona. Ravi został wyprowadzony na zewnątrz. Gęsta 

zadymka ukryła przed nimi szczyty gór. Nie widzieli już nawet Hornane. Wszystko tonęło w 

szaro - białej mgle. Dorosły Cygan uśmiechał się.

- Teraz możemy polować. Teraz śnieg ukrywa nasze ślady. Może nawet dzisiaj w nocy 

rozpalimy ognisko, jeśli wiatr będzie mocniejszy!

Ravi spostrzegł, że kiełkuje w nim jakaś nowa odwaga. Był silny i uparty niczym głaz, 

i wytrzymały jak ta garbowana końska skóra, z której uszył sobie czapkę.

- Możecie wyruszyć na południe. Tak, im dalej na południe, tym łagodniejsze zimy... 

zresztą wiecie o tym. Pewnie stamtąd przyszliście, przez Szwecję, prawda?

Tamten skinął krótko.

- Znamy drogę. Bywaliśmy już tam. Ale zimy dobrze nie znamy. Bez choroby nie 

byłoby trudno, ale teraz...

Ravi   rozumiał.   Wiedział,   że   ten   człowiek   ma   rację.   Jeśli   pójdą   przez   wsie,   będą 

musieli stawić czoło tym wszystkim, którzy utracili tak wiele w wyniku epidemii. Cyganie 

będą musieli płacić, chociaż sami tyle wycierpieli.

- Ale... nie możecie tutaj tak zostać i umrzeć!? Fardi patrzył przed siebie.

- Ktoś zawsze przeżyje. Jeden albo dwoje, i może wrócić... Fardi jest silny.

Ravi potrząsnął głową. Ten mężczyzna był ich wodzem, chociaż podporządkowanym 

starej Kirvi. Kiedy nadejdzie prawdziwa zima, staruszka z pewnością będzie mieć problemy. 

Nie różniła się niczym od innych starych kobiet, które Ravi znał. A to one bywają przecież 

pierwszymi  ofiarami głodu i zimna,  chociaż mieszkają w drewnianych,  ciepłych  domach. 

Odnosił   wrażenie,   że   u   Cyganów   panowały   te   same   obyczaje:   najpierw   dostają   jedzenie 

zdolni do pracy mężczyźni. Potem dorastające dzieci. Kobiety i małe dzieci dopiero po nich. 

A na końcu starcy, jeśli jeszcze coś zostanie... Mrużył oczy pod wiatr, który zacinał mokrym 

śniegiem. Fardi wciąż miał oczy otwarte.

-   Musisz   teraz   iść,   dopóki   jeszcze   coś   widzisz.   Jeśli   przyjdziesz   do   nas   znowu, 

przyjmiemy cię. Jeśli nie, to też w porządku.

Odwrócił się i odszedł bez podziękowań i bez pożegnania.

Kiedy jednak Ravi zaczął schodzić ze stromego zbocza, nadbiegła Tindir. Zaczekał na 

nią,   biegła   szybko,   chustka   się   jej   rozwiązała.   Zauważył   teraz,   że   włożyła   pod   chustkę 

warstwę wełny, strzępy niegręplowanej wełny powypadały i leżały na kamieniach niczym 

młode zajączki.

- Zaczekaj! Mam ci coś przekazać. Ravi usiadł, między wysokimi kamieniami było za-

cisznie. A spodnie i kurtkę i tak miał przemoczone.

background image

- Kirvi nie chciała mówić. Kirvi jest dumna. Ja się boję, Ravi. Bardzo się boję... ja 

chcę mówić.

Patrzył na nią, wiedział, że może ktoś zobaczył, iż opuściła swój posterunek i poszła 

za nim. Co jej za to grozi? Bicie? Kopniaki? A może nie dostanie jeść?

Dziewczyna   już  nie  dygotała.   Patrzyła  mu  prosto  w  oczy,   nie  przypominała  teraz 

młodego jelonka.

- Ty nie rozumieć - wyjąkała, szczękając zębami. Potem już słowa popłynęły płynnie. 

Mówiła   z   jakimś   obcym   akcentem,   nieznanym   w   tutejszej   okolicy.   Przypominała   mu 

Kopenhagę, ale nie była Dunką. Może to mowa z Al? Tak, trochę podobna. Nie był jednak 

pewien. Każde słowo, które wypowiadała, świadczyło, że miała wielu nauczycieli.

- Masz przyjechać tutaj ze swoją córką! Stara Kirvi sobie tego życzy. Prosiła, żebym 

ci to powiedziała.

- Czy ona cię za mną wysłała? Tindir potwierdziła z wahaniem.

- Dlaczego ona chce spotkać Reinę?

- Nie wiem. Tak powiedziała. Ona was widziała.

Ravi zastanawiał się. Co to wszystko znaczy? Przychodziły mu do głowy różne myśli, 

ale nie znajdował powodu, dlaczego stara sobie tego życzy. Czy są tak zrozpaczeni, że chcą 

skrzywdzić Reinię? Czy będą grozić, że jej coś zrobią, jeśli ludzie nie dadzą im spokoju? Czy 

to podstęp, chcą żeby oddał im córkę jako zakładniczkę?

Wahał się. Tindir patrzyła na niego ze smutkiem.

- My nigdy nie wyrządzilibyśmy krzywdy dziecku, Ravi. Nikt z nas nie skrzywdziłby 

dziecka, nawet dziecka gaije. Nasze dzieci to są... gwiazdy.

- No to dlaczego?

- Nie wiem. Tylko Kirvi wie.

Pochylił   głowę.   Myślał   w   skupieniu.   To   bardzo   niebezpieczna   rzecz...   z   wielu 

powodów. Ale jeśli Kirvi pragnie spotkać Reinę... może ona coś wie. Może mu coś powie? 

Ona nie jest z tych, które wróżą za parę groszy na jarmarkach, Ravi jasno zdawał sobie z tego 

sprawę. Jeśli jednak interesuje się Reiną... to może być coś ważnego.

Wsparł łokcie na kolanach i siedział ze zwieszoną głową. Włosy opadły mu na twarz. 

Tindir czekała na odpowiedź. Wiedział, że musi to być odpowiedź szczera.

Nie był przygotowany na dotyk tej lodowatej ręki, która spoczęła na jego karku w 

miejscu, gdzie od tego zimna skóra stała się prawie niewrażliwa.

Pogłaskała go. Serdecznie. Uniósł głowę i przyglądał jej się uważnie.

To co widział, przerażało go.

background image

- Tindir, ja... ja ją przyprowadzę. Szybko cofnęła rękę, wsunęła ją pod chustkę i pod 

wełnę. Miał wrażenie, że wyczuwa to wilgotne ciepło, jakie tam jeszcze się tli, pachniała tym. 

Pachniała gasnącym ogniskiem. Ziemią i zimnymi kamieniami.

- Więc jej to powiem - szepnęła Tindir. Wąskie, ciemnoczerwone wargi zaczynały 

sinieć.  Twarz  dziewczyny   była   dziwnie  ciemna   na  tle  bieli.   Nie  należała  do  tego  świata 

wilgotnej śnieżycy i wiejącego od lodowca wiatru.

Ravi podniósł się zmęczony,  miał  wrażenie,  że worek jest tak samo ciężki  jak w 

drodze do obozowiska.

- Przyjdę z nią któregoś dnia, kiedy będzie sypał śnieg - powiedział Ravi. - Musimy 

czekać na śnieg.

Skinęła mu z uniesionymi brwiami i uśmiechnęła się lekko, kiedy odchodził.

- Kirvi, Kirvi, ja słyszę wołania umarłych.

- Jesteś głucha jak żołnierska szkapa - złościła się stara. Ale Tindir nie ustępowała.

- Żyłam dobrze, służyłam wam moimi rękami. Jestem biedną kobietą, nie zasługuję na 

to, by żyć. Ale Kirvi, Devla dała ci wiedzę i ty pozwoliłaś mi żyć... Devla miała do tego 

powód, jestem głupią kobietą i nie rozumiem dlaczego...

Kirvi   nie   była   zadowolona   z   tych   natrętnych   próśb.   Widocznie   na   nic   się   zda 

ogłaszanie się boginią największej dobroci, samym słońcem. Devla ich opuściła. Nawet bóg 

Księżyca Alaho nie pokazał się od dawna nad wiecznie szarymi górami. Od wielu tygodni nie 

widzieli   nieba,   niskie   chmury   zakryły   je   szczelnie   i   nie   dopuszczają   do   ludzi   spojrzeń 

łaskawych bogów.

- Ja słyszę ich wołania... oni mówią, że powinniśmy stąd uciekać. Oni znaleźli drogę, 

czcigodna Kirvi, ja wiem, że ty też ich słyszałaś...

Oczy   starej   kobiety   miotały   skry   na   taką   zuchwałość.   Gdyby   któraś   z   innych, 

czcigodnych  kobiet, przyszła  do niej i opowiedziała  jej to jako sen, to kiwałaby głową i 

słuchała. Ale Tindir jako dziecko żyła wśród gaije. Ona jest córką kobiety, która stała się 

marime - nieczystą i odepchniętą. Mimo to znalazła na powrót drogę do Ludu. I zapowiadała 

się bardzo dobrze. Kirvi marzyła nawet o jedwabnych chusteczkach między Tindir i dumnym 

Plato. Ci dwoje mogliby mieć silne, piękne dzieci.

- Więc mówisz, że umarli śpiewają ci, Tindir? Tak, masz rację, mnie oni też śpiewają. 

Ale nie możemy stąd odejść. Nie wolno nam. Musimy szukać dalej.

Tindir oparła czoło o kamienną podłogę.

- Tylko Kirvi wie - wyszeptała.

Wtedy poczuła na plecach powykrzywianą dłoń tamtej. I usłyszała  jej głos, jakby 

background image

dochodził z bardzo daleka. Już dawno nie mieli ogniska, przy którym mogliby usiąść wkoło, 

żeby słuchać historii i śmiać się. Ta historia, którą Kirvi teraz opowiadała, była i piękna, i 

smutna, Tindir odnosiła wrażenie, że nie odczuwa wilgotnego chłodu, kiedy wsłuchiwała się 

w śpiewne słowa staruszki.

Domyślała się, że inni zebrali się wokół nich.

Sama klęczała bez ruchu, podparłszy się rękami i czekała na znak, że może wstać.

Kiedy ten znak w końcu nadszedł, bolało ją całe ciało, ale serce miała wielkie i ciężkie 

od wiedzy, której część posiadła.

Fardi chrząknął i powiedział:

- Wiedziałem o tym od dnia, w którym wyruszyliśmy na północ. Od czasu, gdy stary 

Arko   został   przyniesiony   z   kopalni   Sala.   To   jest   wielka   historia.   Bardzo   ważny   skarb. 

Musimy go odnaleźć. Bo my jesteśmy tymi, którzy mogą go znaleźć i przenieść z powrotem 

do Saintes.

Tindir z trudem przełknęła ślinę. Niemal nie miała odwagi myśleć, bo ta historia była 

zbyt niewiarygodna, by mogła być prawdziwa. Jeden z wielkich skarbów Ludu miałby się 

znajdować tutaj, w tych wysokich, stromych górach? Tutaj, gdzie niebo znika na wiele, wiele 

długich miesięcy?

Ale historia opowiedziana przez Kirvi wyjaśniała, w jaki sposób tutaj trafili i jaka 

zdrada się za tym kryje.

Tindir wystarczająco długo żyła wśród gaije, by modlić się również za matkę tego 

małego, białego dziecka.

Pozostałe  kobiety jednak mruczały coś  pod nosem,  przytulały się do siebie,  a ich 

policzki płonęły. Rozgrzane tym opowiadaniem.

- Pomyśleć, że jesteśmy tutaj! Nasze imiona będą wymieniane przy ogniskach, jak 

długo trwać będzie Lud! Jesteśmy wybrani, jesteśmy szczęśliwcami, nawet jeśli pomrzemy, 

to pamięć o nas nigdy nie zaginie.

Kirvi przytakiwała z uśmiechem.

Dodała im odwagi.

Więcej nie muszą wiedzieć, niż właśnie to. Reszta historii pozostanie dla większości 

ukryta.

Wycofała   się,   nakazała,   by   Tindir   umyła   się   w   wodzie,   która   zbierała   się   w 

wydrążonym kamieniu.

A potem mogli jej dotykać, zrobić jej miejsce tuż przy ciałach innych, bo noc wkrótce 

pozostawi ich własnemu losowi.

background image

Najpierw spuścił z łóżka jedną nogę, potem drugą. Miał wrażenie, że nie całkiem do 

niego należą. Kiedy usiadł, zakręciło mu się w głowie. Wciąż miał w ustach cierpki smak, 

zbierało mu się od tego na wymioty. Ale teraz był zdrowy. Wczoraj jadł kapuśniak, dzisiaj 

kaszę z masłem.

Musiał wyjść na chwilę, w przeciwnym razie narobi do łóżka. Arill trzymał się mocno 

oparcia i dyszał ciężko. Czerwone plamy tańczyły mu przed oczyma. To dziwne, przecież w 

ciągu ostatnich dni bardzo chciał wstawać. Ida za każdym razem popychała go z powrotem na 

poduszki:

- O, nie, nie chcemy, żebyś znowu zachorował, mój kochany. Musisz leżeć spokojnie, 

żeby twój żołądek utrzymał jedzenie!

Wymyła   go,   wyszorowała   całe   jego   ciało   w   jakimś   mocno   pachnącym   wywarze. 

Spaliła pościel i wszystkie jego ubrania, włosy wyczesała mu kościanym grzebieniem, który 

moczyła w ługu.

Skóra na głowie wciąż go jeszcze piekła. Wydarła mu mnóstwo włosów, ale wytępiła 

przy tym wszelkie paskudztwo.

Arill nie odrywał oczu od zarysu drzwi, doszedł do wyjścia i oparł się o futrynę. 

Wciąż wydawało mu się, że izba krąży wokół niego, ale oddychał głęboko i zdołał utrzymać 

się na nogach. Wyszedł na dwór i za narożnikiem domu wypróżnił brzuch, miał wrażenie, że 

dzięki temu rozjaśniło mu się też w głowie. Bez trudu odnalazł drogę powrotną do swojego 

pokoju. W sieni usłyszał ciche głosy dochodzące z izby.

Czy Ida ma gości? A może to wuj w końcu przyjechał?

Nie przejmował się tym specjalnie.

Teraz chciał tylko spać, spać... Jeśli szczęście mu dopisze, to może znowu przyśni mu 

się tamten dobry sen.

- Teraz będziesz moim synem. Powiedz głośno: „Tak, mój ojcze!”.

Mężczyzna uśmiechał się i nie wyglądał na złego człowieka. Poza tym podobny jest 

do ojca, myślał Arill. Te same brązowoszare włosy sterczące na wszystkie strony, ale nie 

pokrywające   skóry   na   czubku   głowy.   Te   same   krótkie,   grube   palce,   z   paznokciami 

przypominającymi   małe   łopaty.   Ale   wuj   nosił   kamizelkę,   która   nie   napinała   mu   się   na 

brzuchu. Pachniał też jakoś obco, a jego oczy były bardzo niebieskie.

- Tak, mój ojcze - wyszeptał Arill onieśmielony.

- Świetnie! Zobaczysz, że będzie ci ze mną dobrze, Arill. Masz zdrowego i silnego 

ojca, któremu nie przychodzą do głowy żadne głupie myśli!

Śmieje się też tak jak jego brat, pomyślał Arill.

background image

Poczuł bolesną tęsknotę i coś jakby wstyd, który nie wiadomo skąd się brał. Mimo 

wszystko Arill miał szczęście. Ida zostanie z nim. Ten nowy ojciec, który tak naprawdę jest 

wujem, też sprawia sympatyczne wrażenie. On nikogo nie zamorduje. Nie skończy w domu 

wariatów.

Ale on nie jest ojcem, myślał Arill i zagryzał wargi.

Przyszła Ida, by go umyć w brunatnej cieczy, pachnącej zgniłymi liśćmi. To leczy 

jego twarz, tłumaczyła Ida, ale nigdy nie patrzyła mu prosto w oczy. Arill dotykał swojej 

twarzy. Skóra na czole i wokół jednego oka była nierówna, twarda i dziwna, nie wyczuwała 

nawet ucisku jego własnego palca. Wydawała się jakaś obca, jak nie jego. Wsuwał palec 

wskazujący w zagłębienia i stwierdził, że palec jest mokry. Zbierała się tam ta brunatna woda, 

którą Ida go myła.

Westchnął. Złożył ręce na piersi i modlił się tak, jak Ida go nauczyła. Kochany Panie 

Boże, spójrz łaskawie na nas wszystkich, nie dręcz duszy mego ojca w piekle, jak na to 

zasłużył. Pozwól mojej kochanej matce siedzieć u ciebie przy anielskim stole i zostaw tam 

miejsce dla mnie i dla Idy, kiedy nasz czas nadejdzie.

Te słowa wywoływały zawsze w jego umyśle piękne obrazy, widział twarz urodziwej 

kobiety, która była jego matką i siostrą Idy. Ida opisywała mu ją bardzo dokładnie, widział 

oczyma wyobraźni jej ciepły uśmiech, żywe oczy, tak samo brązowe jak jego. Teraz mógł ją 

sobie wyobrażać lepiej niż dawniej, pewnie dlatego, że jest większy.

A może dlatego, że pamięta sny o ciemnowłosej dziewczynce, która śpiewała mu tak 

uspokajająco, kiedy był chory.

- Przyszedł pan adwokat - powiedziała Asta i ukłoniła się lekko. Wiedziała, że chociaż 

Johanna na co dzień prowadzi skromny dom, to wymaga innego zachowania, kiedy jacyś 

państwo   przychodzą   z   wizytą.   Na   powitanie   pastora,   kapelana,   pisarza   Fastinga   i   wójta 

Farberga należy się kłaniać. Pewnie więc trzeba też dygnąć przed tym  panem, który jest 

adwokatem i na swoim małym, grubym nosie ma oprawione w srebro okulary.

Johanna wstała.

-   Poproś,   żeby   trochę   zaczekał.   Podaj   mu   wino   w   dużym   pokoju   -   powiedziała 

Johanna i poszła po schodach na górę. Ravi siedział u Benjamina, który zaziębił się i strasznie 

kaszlał,   położono   go   więc   do   łóżka   w   pustym   pokoju   gościnnym   na   górze.   Tam   mógł 

spokojnie leżeć, bo przy jego łóżku w izbie wciąż ktoś się kręcił. Cienka wełniana zasłona nie 

głuszyła ani krzyków, ani kroków biegających wokół ludzi.

Zdjęła grubą suknię, odwiesiła codzienne ubranie i nalała wody do miednicy. Zimna 

ciecz spłynęła po piersiach, Johanna zadrżała. Szybko włożyła na siebie wełnianą koszulkę 

background image

bez rękawów i zaczęła wkładać czarną świąteczną suknię. Miała ona skomplikowane zapięcie 

z   trzema   tuzinami   małych   guziczków.   Johanna   zaciskała   zęby,   starając   się   pozapinać 

wszystkie   porządnie.   Czepka   nie   włożyła,   gruby   warkocz   zwinęła   w   kok   na   karku,   co 

nadawało jej twarzy surowy wyraz.

- Ravi! Musisz przyjść! Przyjechał adwokat! Usłyszała skrzypienie łóżka w pokoju 

gościnnym.

- Benjamin zaraz uśnie - powiedział Ravi przez otwarte drzwi.

Johanna przeczesała wilgotnym grzebieniem jego włosy, pięknie zalśniły w mroku.

- O co chodzi?

-   Myślę,   że   sprawa   Karlsgârd   została   załatwiona.   W   każdym   razie   są   jakieś 

wiadomości. Powinniśmy zejść na dół.

Ravi   poszedł   za   żoną.   Miał   na   sobie   jedwabną   granatową   kamizelkę   haftowaną 

błyszczącymi granatowymi nićmi, jaki to przystojny pan domu, ten jej Ravi.

Nieduży,  pulchny adwokat siedział  przy stole, na którym  rozłożył  dokumenty.  Na 

wielu z nich znajdowały się szare woskowe pieczęcie.

- Ehm - chrząknął i zaczął się witać. - Ehm, przynoszę dobre nowiny.

Johanna i Ravi zaczekali, aż Asta poda podpłomyki z masłem.

- Zrób kawę - poleciła Johanna służącej. Tamta dygnęła niepewnie.

- Ehm, tak. Sprawa została rozpatrzona przez asesora, który ma wszystkie niezbędne 

pełnomocnictwa i zdecydował...

Johanna   słuchała,   czuła,   że   ciasno   splecione   włosy   naciągają   skórę   na   skroniach. 

Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach, Ravi natomiast uśmiechał się szeroko.

-   W   każdym   razie   majątek   należy   znowu   do   państwa,   ze   wszystkim,   co   się   tam 

znajduje.

- No a wojsko?

-   Cóż   wojsko...   tak.   Ehm,   oni   zostaną   chyba   tak   długo,   jak   to   będzie   potrzebne. 

Dopóki niepokoje nie ustąpią, jak sądzę. Ale zapłata, którą wojsko wnosi, należy do państwa. 

I pułkownik Vierheimer wspomniał mi, że to chyba nastąpi już niedługo, być może dwór 

zostanie zwolniony jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Dzierżawa kończy się jedenastego 

grudnia.

Ravi słuchał zadowolony.

Johanna pozwoliła  sobie na głośne westchnienie  i wzruszyła  ramionami.  Adwokat 

uśmiechał się szeroko.

- Jesteście państwo zadowoleni z zapłaty? Johanna uniosła lekko głowę i powiedziała, 

background image

że tak.

- Ale ponieśliśmy wielką stratę. Zostało popełnione okrutne przestępstwo.

Adwokat przytakiwał, nie spuszczał jednak wzroku z pysznych podpłomyków.

- Ehm, tak. To prawda. Dzieło szaleńca. Ale jak to się mówi... nie ma tego złego, co 

by na dobre nie wyszło. W czasie mojej pracy adwokackiej nauczyłem się jednego: tam gdzie 

prawo i sąd nie są w stanie naprawić szkód... samo życie sprawę załatwia.

Johanna   roześmiała   się,   podsunęła   mu   pięknie   rzeźbioną   tacę   z   jedzeniem.   Asta 

podawała drżącymi rękami kawę. Johanna stwierdziła, że służąca wzięła za mało kawy. Napój 

kolorem przypominał raczej herbatę, ale adwokat nie posiadał się z zachwytu.

-  Cóż  za  nieoczekiwana   radość,  tego  napoju  nie  próbowałem  od  czasów  studiów. 

Pamiętam matkę mojego przyjaciela Almera, wdowę po radcy dworu, ona podawała nam 

kawę z cukrem, kiedy zbyt długo w noc pozostawaliśmy poza domem. Ehm...

Johanna wciąż się uśmiechała.

- Tak, kawa pomaga w wielu sytuacjach. Na zdrowie, panie mecenasie!

Pociągnął   spory   łyk   gorącego   napoju   i   zadrżał.   Johanna   przysunęła   cukiernicę   i 

włożyła dwa spore kawałki cukru do jego filiżanki. Podziękował z uśmiechem. Elegancko 

ujął kruche naczynie i kłaniał się obojgu gospodarzom.

-   Za   szczęście   państwa,   za   wasze   powodzenie.   Dokumentom   brak   tylko   państwa 

podpisu. Jest więc odpowiednia chwila, żeby to uczcić pyszną kawą.

Johanna   dała   znak   służącej,   by   przyniosła   z   szafy   z   lekarstwami,   gdzie 

przechowywano również alkohol, przygotowaną karafkę. Adwokat dostał swój kieliszeczek, 

zanim zjadł pięć podpłomyków i wyłożył na stół nowe dokumenty. Johanna przyglądała się 

temu w zamyśleniu.

- Karlsgârd? Czy nie wspominałam panu, że chciałabym zmienić nazwę dworu?

Spojrzał na nią mrużąc oczy.

- Zmienić nazwę? Ale przecież w dokumentach...

- Chciałabym nazwać to miejsce inaczej.

- Obawiam się, proszę pani, że może być za późno. Nowe dokumenty przyszły już z 

Kopenhagi, myślę, że niewiele...

- Karlsgârd to bardzo dobra nazwa - powiedział Ravi stanowczo. - Zresztą nasz syn, 

Benjamin Karlsgârd odziedziczy dwór.

-   Ach,   tak?   Czy   państwo   chcą   zaraz   przekazać...   Oczy   mu   rozbłysły   za   szkłami 

okularów na myśl o nowej sprawie i nowych dochodach. Ale Johanna roześmiała się krótko i 

machnęła ręką.

background image

- Jeszcze nie teraz, Ravi. Nie ma pośpiechu. Chłopak jeszcze nie był u konfirmacji. 

Może na wiosnę...

- Proszę mi pozwolić przygotować tę sprawę - powiedział adwokat stanowczo i zaczął 

coś notować w swoim małym notesie oprawionym w skórę.

Poczęstowano go jeszcze kieliszkiem, potem stół został uprzątnięty i rozłożono na nim 

przybory do pisania.

- No więc to mamy  załatwione,  tak. Ehm...  pozwoliłem sobie w  państwa imieniu 

zbadać kilka spraw... Istnieją przypadki podobne do waszego, gdy przestępca musiał zapłacić 

dużo więcej niż zwyczajne odszkodowanie. No i właśnie w tej sytuacji, kiedy państwo sami 

stracili dwór jako odszkodowanie... myślę, że są niezłe widoki na dalsze korzyści. Magnus 

Storlendet jest zamożnym człowiekiem. Został po nim tylko jeden mały syn. Jeśli ten jego 

opiekun jest taki, jak ludzie  mówią,  to myślę,  że są możliwości,  by żądać więcej. Dużo 

więcej...

Ravi ostrzegawczo dotknął dłoni Johanny pod stołem. Ona jednak wyrwała mu się, 

bawiła się ostatnim kawałkiem ciasta.

- Ach, tak - rzekła spokojnie, patrząc adwokatowi w oczy.

- Ehm, tak... Za niewielką opłatą mógłbym podjąć się dokładniejszego rozpatrzenia tej 

możliwości. Jeśli dojdę do wniosku, że warto się tym zająć, to za niewielki procent dla mnie 

moglibyśmy osiągnąć sporo.

Johanna skinęła głową.

- Za jakąś część tego, co on będzie musiał nam zapłacić?

- Tak właśnie. Myślę o jakichś ośmiu, dziesięciu... Johanna wstała, przygładziła dłonią 

włosy. Powiedziała cicho:

- Dostaniesz połowę tego, co zdołasz im wyrwać.

Adwokat   otworzył   usta.   Po   omacku   szukał   pióra   i   kawałka   czystego   papieru,   ale 

Johanna odsunęła krzesło i ukłoniła się lekko.

- Jestem bardzo zajęta. Bardzo proszę, żeby pan nas odwiedził, kiedy będzie pan miał 

nam więcej do powiedzenia, panie mecenasie.

On skinął głową i złożył dłonie, próbując ukryć zapał, który wywołał rumieńce na 

jego miękkich policzkach.

- Oczywiście, proszę pani. Panie gospodarzu... dziękuję za poczęstunek. I za zaufanie.

Ravi ledwo zdążył  się pożegnać i wyszedł z pokoju. Johanna przybiegła do niego 

natychmiast po wyjściu prawnika.

- O co tobie chodzi? - wybuchnął Ravi. - Czy nie czas już się uspokoić? Czy nie dosyć 

background image

uzyskałaś, Johanno?

Ona stanowczo pokręciła głową.

- Tego, co zrobił nam Storlendet, nie można spłacić, Ravi. Wiesz o tym, wiesz lepiej 

niż ktokolwiek inny.

Ravi patrzył na nią jak na kogoś obcego.

-  Nie   możesz  tak   myśleć   Johanno.   -  Wyrywać  gospodarstwo  i  majątek...   małemu 

dziecku?

- Ja mu niczego nie wyrywam! Wszystko odbędzie się zgodnie z prawem.

- Powinnaś mieć więcej rozumu! Ten adwokat to przecież zwyczajny sęp! I Johanno, 

to ty popychasz go w tę stronę! Nie możesz... to niegodne...

Oczy   Johanny   były   takie   ciemne,   że   nie   dostrzegał   w   nich   ani   odrobiny   błękitu. 

Niespokojnymi dłońmi przekładała kłębki przędzionej wełny, różnobarwne motki rozleciały 

się po podłodze, jakby nabrały życia.

- Johanna, powinnaś dać spokój tej sprawie. Jest okazja, byśmy znowu rozpoczęli 

normalne życie, zapewnili lepsze warunki Benjaminowi i Reinie! Johanno, czy chcesz, żeby 

twoje   dzieci   żyły   w   tej   nieustającej   walce,   którą   sama   musiałaś   znosić   od   czasu,   kiedy 

wyszłaś za mąż za Erlenda?

Johanna   odwróciła   się   ku   niemu   gwałtownie.   Z   jej   palców   zwisała   niebieska   nić. 

Szarpała starannie zwinięty kłębek.

- Nie! To ty się mylisz, Ravi. Benjamin i Reina nie będą mieli spokoju, dopóki nie 

pozbawimy władzy chłopaka ze Storlendet. Im więcej odbierzemy mu wpływów i majątku, 

tym większe szanse na to, że Benjamin i Reina nie odczują jego istnienia.

Ravi westchnął ciężko i odwrócił się od niej. Światło padające z wąskiego otworu 

dzieliło jego twarz na dwoje.

- Ravi... wesprzyj mnie w tej sprawie. Nie mów, że jestem chciwa i pełna nienawiści...

- A nie jesteś?

- Nie... ja się tylko boję. Sam wiesz, Ravi, muszę mieć twoje wsparcie. W przeciwnym 

razie nie jestem pewna, czy potrafię...

- No i tak właśnie będzie najlepiej, jeśli nie potrafisz.

- Nie! Ja muszę! Zagrożenie ze strony rodziny Storlendet nie minęło. Magnus nadal 

żyje! A wiem, że znajdzie okazję, by poinstruować swego brata. Prawdopodobnie też swego 

syna. Oni nas nienawidzą, Ravi! Musimy się bronić przed ich nienawiścią!

- Akurat teraz to raczej oni powinni się chronić przed nami. Ty...

Skrzyżowała ręce na piersi i wpatrywała się w niego.

background image

- Ja wiem, że Reina i Benjamin pewnego dnia podziękują mi za to.

Ravi westchnął.

- Tak, jeśli tak pojmujesz przyszłość...

Nie rozumiała jego cierpkiego tonu. Ravim kierowała tęsknota za spokojem. Zrobiłby 

wszystko,   żeby   uniknąć   nieporozumień.   Wiedziała,   co   się   stało   teraz,   ale   wkrótce   on 

przyjdzie i przytuli ją. A jeśli to nie załagodzi jej gniewu, to będzie ją całował i prosił, żeby 

się uspokoiła ze względu na niego. Ponieważ on nie jest w stanie dłużej walczyć. Nie znosi 

złych spojrzeń.

I wtedy ona na pewno ustąpi.

Ale Ravi się nie poruszył.

Johanna przełknęła wielką kluskę, która dławiła ją w gardle, i stanąwszy za mężem, 

położyła mu ręce na ramionach. Jego plecy były silne i twarde. Przytuliła policzek do łopatki. 

Przesunęła ręce na jego piersi, szukała kawałka nagiej skóry, żeby jej dotknąć. On wpatrywał 

się wciąż w ten mały otwór okienny. Z zewnątrz docierał do nich jesienny zapach zgniłych 

liści.

- Johanno, ja myślę, że popełniasz błąd. Zostaw ich w spokoju...

Nie odpowiedziała.

Ravi westchnął. Ze względu na Reinę, myślał.

Ręka Johanny gładziła go delikatnie po brzuchu. Czuł jej ciepły oddech na karku, 

domyślał się, że żona uśmiecha się ze smutkiem.

- Nie mogę cię posłuchać ze względu na dobro Reiny - szepnęła.

Zanim doczekali połowy listopada, na pobliskie wsie spadł pierwszy śnieg. Pokrył 

bielą całą okolicę i wybrzeża fiordu, ale do południa tego samego dnia stopił się i zamienił w 

błoto.   Przed   wieczorem   zniknął   całkiem.   Mimo   wszystko   w   ludziach   został   chłód   i   lęk, 

zwłaszcza u tych, którzy nie wszystko jeszcze zebrali z pól. W ogrodzie na plebanii małe 

czerwone   jabłuszka   mieniły   się   w   szarobiałej   mgle,   ale   pastor   Cimber   nie   uważał   ich 

widocznie za dar boży i nie kazał ich zrywać ani zbierać. Myślał, że są grzeszne albo może 

ugryzł kiedyś kawałek i odkrył ich cierpki smak.

Kiedy Johanna z Reiną przejeżdżały obok ogrodu, zobaczyły jednak córkę dzwonnika, 

która   wchodziła   na   stołek   i   zrywała   małe   owoce.   Potrząsała   gałęziami,   ale   ciężki   śnieg 

oblepiał drzewo, musiała sięgać po każdy owoc z osobna.

Johanna zatrzymała powóz.

- Czy pan Cimber jest u siebie? Kobieta ukłoniła się, stojąc na stołku i starając się za-

chować równowagę.

background image

- Chyba nie, jak mi się zdaje. Może jest w kościele... przyszły do niego jakieś kobiety 

po radę.

Johanna skinęła głową. Zawróciła powóz, nieduża klacz była posłuszna i zwinna.

- Zaczekamy na niego u Alette, Reino. Ona piecze najlepsze na świecie drożdżowe 

ciasto.

Dziewczynka przytaknęła. Obawiała się rozmowy, domyślała się, że pastor będzie ją 

gruntownie przesłuchiwał z katechizmu, zanim wysłucha jej matki. Reina dopiero za jakiś 

czas skończy dziesięć lat, nigdy jeszcze taka młoda osoba nie była konfirmowana. Mama 

jednak stanowczo chciała widzieć ją w kościele pośród na wpół dorosłych lub nawet całkiem 

dorosłych ludzi. Jeśli dobrze znała swoją matkę, to pani Johanna na pewno będzie nalegać, 

żeby Reina stanęła w pierwszym rzędzie dziewcząt.

Ciotka   pastora   natychmiast   zaprosiła   je   do   salonu,   wyraziła   swoje   głębokie 

współczucie z powodu żałoby, jaka spadła na rodzinę.

- Wszystkim nam bardzo brakuje Marji. Myślę, że nawet pan Cimber za nią tęskni, 

chociaż często robił jej wymówki za upór...

Alette uśmiechnęła się.

- Ufam, że nasz Pan weźmie pod uwagę wiele różnych rzeczy. O ile dobrze wiem, to 

Marja spełniała dziesięć dobrych uczynków za każde... zaniedbanie.

Johanna niecierpliwie skinęła głową.

- Alette, naprawdę musimy widzieć się z pastorem. Tak szybko jak to możliwe, chorzy 

na mnie czekają.

Gospodyni przyjmowała jej prośbę z powagą. Osobiście wyjęła najpiękniejsze małe 

filiżanki i wskazała srebrzyście połyskujący przedmiot na końcu stołu. Było to urządzenie do 

parzenia herbaty, które Marja przywiozła ze sobą ze wschodu. Później podarowała je pani 

Alette...

Johanna zmarszczyła brwi. Alette podążyła w ślad za jej wzrokiem.

- Dostałam ten samowar parę miesięcy temu. Ona powiedziała... podziwiałam go u 

niej przy jakiejś okazji, uznała więc, że mnie sprawi więcej radości niż jej. Zresztą Karl 

Martin go nie chciał...

- Wszystko  w  porządku  - rzekła  Johanna  pośpiesznie. - W  ostatnim  czasie  Marja 

rozdawała wiele...

Zaległo milczenie, Alette poszła do kuchni, przyniosła rozżarzone węgle i wsypała je 

do   metalowej   rury   przechodzącej   przez   środek   zbiornika   na   wodę.   Po   chwili   woda   w 

pojemniku zaczęła wrzeć.

background image

- Nie powinnam o tym mówić, ale... to co się dzieje w kościele teraz, prędzej czy 

później dotrze do ciebie, Johanno...

Spojrzała pośpiesznie w stronę Reiny. Johanna zrozumiała.

- Przejdź się trochę i rozejrzyj po okolicy, moje dziecko, zawołamy cię, kiedy zostanie 

podane ciasto...

- Jeśli to nie będzie kłopot - dygnęła Reina. Alette uśmiechała się. Poczucie humoru 

Johanny przeszło najwyraźniej na córkę. Dziwne, że ludzie uważają ją za osobę surową, tę 

właścicielkę Vildegârd. Alette znajdowała w niej wiele podobieństwa do Marji. Chociaż to 

prawda, że Johanna miała w sobie coś ciężkiego, rzadko w jej oczach pojawiał się błysk 

radości lub rozbawienia. A lekki uśmiech można było dostrzec na jej wargach i w chwilach 

powagi, i wesołości.

- Dzisiaj też przyszły te kobiety z kółka modlitewnego. Nie ustępują...

- Co się dzieje? Alette westchnęła.

- Mówią, że Mogens Skanke znowu zaczął się pokazywać. Widziano go wiele razy, 

szczerze mówiąc, mało  jest dorosłych  kobiet w parafii, które go teraz nie widziały.  Inga 

Jukleplassen twierdzi, że odwiedził ją w jej własnej pralni, pochylił się nad balią z ługiem do 

prania i pił.

- Rany boskie... Alette zachichotała.

- Tak, to wymysły chorej wyobraźni. Ale... one wciąż dręczą pana Cimbera. Wiesz, on 

ma swoje sprawy, którymi się zajmuje... najczęściej robi to u karczmarza albo u przyjaciół z 

dobrze zaopatrzonymi piwnicami.

Johanna przytaknęła, zadowolona ze szczerości tamtej.

Pastor jest zwyczajnym pijakiem. Upija się codziennie, ledwo wytrzymuje trzeźwy od 

jednej   mszy   do   drugiej.   Nie   zawsze   zresztą   dotrwa   od   pierwszego   do   ostatniego   bicia 

dzwonów w niedzielę.

- Myślę, że one na niego naciskają. Pastor wie, że biskup ma już wiele listów ze 

skargami na niego. A latem ma tu przyjechać na wizytację...

Nalała herbaty i postawiła mały dzbanek na stole. Samowar bulgotał i parskał parą.

Johanna wygładziła spódnicę na kolanach.

- Alette... ty byłaś przyjaciółką Marji. Traktuję cię jak kogoś bliskiego. Powiedz mi 

szczerze, co się dzieje?

Wąskie   wargi   Alette   pieściły   brzeg   filiżanki.   Popijała   wolno   i   przez   chwilę 

przyglądała się Johannie. Potem zaczęła mówić:

- Ta zaraza... pożar u was w Vildegârd. Cyganie™ i szaleństwo Magnusa Storlendet. 

background image

To wszystko jest tłumaczone w powiązaniu z owymi widzeniami. Z Czarnym Monsem.

- Głupstwa i przesądy! Alette bawiła się teraz talerzykiem.

- Możliwe. Ale Johanno... twój mąż podobno go widział? Wtedy, kiedy dzwonnik...

Johanna machnęła ręką.

-   Nie!   On   niczego   nie   widział!   On   po   prostu   biegł,   żeby   pomóc   dzwonnikowi, 

zobaczył, że tamten ma szarą twarz...

- No tak. Pewnie tak było. Ale podobno rzucił się, biegł przez kościół jak szalony, 

ludzie widzieli, że wyciągał ręce tak, jakby chciał udusić nieszczęsnego dzwonnika...

-   Głupstwa   -   powiedziała   Johanna.   Alette   przycisnęła   brodą   małą   broszkę,   którą 

spinała bluzkę pod szyją.

-  Tak  to  jest.  Ale  też...  ludzie   są  zaniepokojeni.  Nie  zapomnieli   o pomyśle,  żeby 

zmusić was, abyście sprowadzili starego pastora z powrotem do ziemi. Oni uważają, że to z 

waszego powodu on tu przychodzi, podobno bardzo kochał swoją Marię. Tę, która była matką 

twojej babki...

- Chyba wyrzuty sumienia nie dają im spokoju - powiedziała Johanna krótko. - Wieś 

nie obeszła się z nią zbyt pięknie po śmierci pastora!

- Być może. Ale Johanno, czy wierzysz w to, czy nie...

- Oczywiście, że nie wierzę!

-   No   pewnie,   ale   mimo   wszystko.   Nic   się   przecież   nie   stanie,   jeśli   ty   i   Ravi 

podejmiecie próbę. Jeśli nie osiągnie się w ten sposób niczego więcej, to przynajmniej ludzie 

we wsi się uspokoją i w końcu położy się kres tym opowieściom. Może trzeba im powiedzieć, 

że  prosił   was  o  przysługę.   Albo  że  chce,   żeby  ktoś  zajmował   się  grobem   Marii  tam,  w 

Sogndalsfjaeren...

Johanna głośno wciągnęła powietrze. Alette pochyliła się ku niej.

- Ty nie musisz w to wierzyć, Johanno. Daj im tylko to, czego szukają. Niech się 

poczują   bezpieczni.   Niech   zobaczą,   że   nie   mają   się   czego   obawiać,   że   żadne   nowe 

nieszczęścia nie spadną na wieś...

- Nie rozumiem, dlaczego akurat ja... Alette poprawiła się na krześle. Wpatrywała się 

ostro w gospodynię z Vildegârd.

- Johanno, czy ty nie rozumiesz, że jesteś tematem wszystkich rozmów? Dopóki mają 

ciebie, to oszczędzają dużo jedzenia przy spotkaniach.

Johanna roześmiała się, kiedyś już słyszała takie określenie.

Alette napiła się herbaty i otarła wargi serwetką obszytą koronką.

Johanna przyłapała się na zdziwieniu, gdzie ta kobieta nauczyła się takich manier. Z 

background image

pewnością pastor Cimber nie został wychowany przez swoją młodą ciotkę. A jakby przyjrzeć 

się  dokładniej,  to widać  wyraźnie,   że  w  ogóle  nie  musi   być   od niej  młodszy.   Mimo  jej 

szaroburych włosów. Mimo trochę zbyt dużego czepka i staromodnych sukien.

- Powinnaś to zrobić dobrowolnie. Teraz. Zanim zaczną się poważnie zastanawiać, 

dlaczego tak protestujesz. Ludzie mówią... ludzie gadają już o tym, co też to jest, że tak się 

boisz kościoła. I że twój mąż... nieczęsto się w domu bożym pokazuje. Musicie wydawać 

majątek na zadośćuczynienie kościołowi.

- Ravi ma swoją własną katedrę - powiedziała Johanna ze złością.

- Fe! Nie mów takich rzeczy, bo ktoś usłyszy. Wiesz, co ja myślę? Przydałoby się, 

gdybyście byli trochę bardziej pokorni...

Johanna pochyliła głowę.

- Może masz rację - powiedziała. Kobieta naprzeciwko niej uśmiechnęła się szeroko.

Podsunęła Johannie szklaną tacę z ciastem.

- Przyprowadź teraz swoją śliczną córeczkę! Ciasto było pieczone wczoraj. Weź też 

trochę dla Benjamina!

Johanna podziękowała.

Nie była jednak pewna, czy potrafi zastosować się do rady Alette.

background image

ROZDZIAŁ VI

On   w   dalszym   ciągu   odmawiał.   Próbowała   przeniknąć   jego   kamienną   twarz, 

próbowała trafić do niego słowami:

- Ravi, chyba musimy się na to zgodzić. Nie żyjemy jak inni ludzie. Jesteśmy niczym 

czarne owce pośrodku białego stada! Musisz to zrozumieć, Ravi, nigdy nie będziemy tacy jak 

większość. Ludzie zawsze będą gadać... ale to jedno może uda nam się przerwać.

- Co to właściwie znaczy? Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Nic ci nie mogą 

zrobić. Dawno temu zaprzestano procesów o czary...

- Nie bądź taki pewien - powiedziała Johanna krótko. - Może król i tingi przestały 

skazywać za czary, ale wiem, że po wsiach wciąż jeszcze kobiety znikają bez śladu...

- Nikt chyba nie będzie chciał powiesić cię bez sądu i wyroku - powiedział Ravi. - 

Ciebie, która masz królewski list na potwierdzenie egzaminów i prawo do...

Musiała mu przyznać rację. Mimo to ujęła go pod rękę.

- Zrób to dla mnie - szepnęła. - Ja też wcale nie jestem pewna, czy to słuszne, żeby 

ulegać tym... przesądom. Ale jeśli to ma ludzi uciszyć...

Ravi westchnął. Popatrzył na nią. Była zaskoczona, widząc, że walczy ze łzami.

- Ty... ty się boisz? Potwierdził z wolna.

- Czego, na Boga?

Przestraszona pochyliła się ku niemu, chciała go objąć. Jego lęk mroził także krew w 

jej żyłach.

- Czego się boisz? Kościół to bezpieczne miejsce dla wszystkich sprawiedliwych.

- Ja... ja się nie boję kościoła.

- A Czarnego Monsa też się bać nie potrzebujesz - powiedziała z uśmiechem, który 

okazał się bardziej niepewny, niż by chciała. - Nie ty, który widziałeś tak wiele dziwnych 

rzeczy.

Twarz Raviego znowu się ściągnęła.

Johanna widziała, że on z trudem nad sobą panuje.

- Chyba jakoś sobie z tym poradzimy - powiedział, przecierając ręką oczy.

Johanna poczuła, że ciężar, który dźwigała, zelżał. Jeszcze nie do końca była pewna, 

że to prawda. Jeśli jednak Alette wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć, jeśli sceptycyzm, 

który widzieli w twarzy Cimbera, miał z tym coś wspólnego, to próba warta jest chyba tych 

mdłości, które akurat teraz odczuwała.

- Czy to prawda? Chcecie  spać w kościele? Przez całą noc? Całkiem sami?  Och, 

background image

przecież będzie wam zimno! Mamo, czy nie pamiętasz, jak marzłyśmy w czasie ostatniej 

mszy, jak zsiniały ci palce u nóg, były całkiem sine, kiedy zmieniałyśmy potem skarpetki...

- Ech, Reina, na pewno będzie nam ciepło. Weźmiemy ze sobą okrycia ze skór i 

pojemnik  z rozżarzonymi  węglami.  Ale musisz  mi  obiecać,  że nie będziesz słuchać tych 

głupich historii, które dzieci na pewno będą opowiadać. Spędzimy noc w kościele tylko po to, 

żeby przekonać ludzi, że to głupstwa z tymi duchami, zupełnie nienaukowe wymysły.

Oczy Reiny lśniły.

- Nienaukowe, tak. Bo przecież nikt nigdy nie widział ducha przez teleskop, prawda?

Johanna roześmiała się.

- Nie, ani przez teleskop, ani pod mikroskopem. To prawda, moja kochana. My, którzy 

wiemy trochę więcej, musimy przekonać ludzi, że nie powinni dawać się oszukiwać. Wszyscy 

teraz dygoczą ze strachu od tego gadania.

Reina potakiwała z powagą. Johanna ukucnęła.

-  A  teraz   powiem  ci  coś  ważnego,  córeczko.   Postaraj   się to  zrozumieć.  Tata  i  ja 

robimy to tylko po to, żeby położyć kres plotkom i gadaniu. Ludzie są dziwni, nie umieją 

myśleć nowocześnie. Musimy ich tego uczyć, krok po kroku. Tym razem jednak na pewno 

usłyszysz różne historie. O tym, że wpędziliśmy z powrotem do grobu starego pastora i różne 

takie, wtedy powinnaś wiedzieć, że to wszystko są wymysły, Reino. To są zmyślenia, które 

my musimy im przekazać, żeby poczuli się bezpieczniej. To dokładnie tak jak w czasach, 

kiedy ty byłaś  mała i opowiadałam ci o elfach, które zawsze siedzą przy główce małego 

dziecka i pilnują go... wtedy dziecko śpi spokojnie, pamiętasz to? I nie bałaś się szumu rzeki, 

kiedy powiedziałam ci, że to pieśń elfów.

Reina wytrzeszczała oczy.

Co też ta mama opowiada? Więc elfy nie istnieją? To wszystko tylko bajki?

Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze pamiętała, że elfy są leciutkie jak motyle.

Johanna uśmiechała się zadowolona.

- Nawet my, dorośli, musimy opowiadać bajki, Reino. W przeciwnym razie ludzie 

nam nie uwierzą...

Poczuła ukłucie w sercu, wiedziała, że teraz uczy dziecko kłamstwa. Ale czas jest 

trudny. To czas, w którym muszą się spotkać stare kłamstwa z nowymi prawdami. Wkrótce 

wszystko będzie wyglądać inaczej. Wkrótce wszyscy ludzie nauczą się czytać i zrozumieją, 

że świat nie jest taki tajemniczy. To uczyni ich szczęśliwszymi, nie będą się tyle martwić.

Reina odpowiedziała matce uśmiechem.

- Myślę, mamo, że to były piękne bajki. Nadal tak uważam.

background image

Ravi,  gotowy do drogi, czekał  przy drzwiach,  patrzył  na nie  lśniącymi,  ale  jakby 

nieobecnymi oczyma. W jego głowie krążyły dziwne myśli na przemian ze wspomnieniami o 

pewnej kobiecie, która miała na imię Karen.

Pastor odmówił parę modlitw, po czym zasnął. Wypił prawie całą zawartość bańki, 

którą ukrył teraz za plecami, obok starej chrzcielnicy z piaskowca. Miał za sobą wąskie drzwi 

do zakrystii, których od kilku miesięcy nie używał, bo zrobił się zbyt gruby.

Drzwi do kruchty też były zamknięte. Przez okna wpadały mdłe strumienie światła 

gasnącego   dnia.   Słychać   było   ludzi   rozmawiających   na   zewnątrz.   Kiedy   się   ściemni,   na 

pewno podejdą bliżej kościoła. Jeśli jednak Johanna dobrze ich zna, to powinna wiedzieć, że 

przemkną po kryjomu skrajem drogi i ukryją się w jakimś miejscu, skąd będą mieli widok na 

cmentarz.

Z pewnością tej nocy nie będą spać więcej niż ona.

-   Marzniesz?   -   szepnął   Ravi.   Jego   głos   rozległ   się   w   pustym   pomieszczeniu   z 

niezwykłą siłą. Odbijał się od ścian, unosił w stronę dachu, potem opadał na szerokie deski 

podłogi.

Johanna otuliła się owczą skórą. To stare okrycie woźnicy, najcieplejsze, co udało im 

się znaleźć, i czym mogli okryć się oboje.

-   Powinniśmy   się   chyba   jeszcze   pomodlić   -   mruknęła   Johanna,   spoglądając   na 

uśpionego   pastora.   Jego   nozdrza   poruszały   się   lekko.   Jedną   ręką   wciąż   trzymał   bańkę   z 

wódką, którą przedtem próbował ukryć pod szerokim płaszczem.

- Czy on nie miał tu grać roli świadka? - zapytał Ravi marszcząc czoło.

- Ha!

Ravi ułożył wygodniej głowę pastora, podsunął pod nią wełniany szal.

- No to jesteśmy sami. Johanna uniosła twarz, popatrzyła na męża.

Uśmiechnęła się blado.

- Tak. Wygląda na to, że jesteśmy sami, całkiem sami. Siedzieli przytuleni do siebie 

na ławce należącej do pułkownika.

Coś skrzypiało lekko w dachu nad nimi. Widocznie wiatr szarpał kościelną wieżą i 

gwizdał w otworach. Słychać było metaliczny brzęk, prawdopodobnie to krzyż umieszczony 

na wieży.

- To dziwne - powiedział Ravi - jakie czyste wydają się tutaj wszystkie głosy. Kiedy 

kościół jest zupełnie pusty...

Johanna zadrżała.

- Zapalmy jakieś światło - powiedziała cicho i wstała. Mogłaby policzyć na palcach 

background image

jednej ręki te wszystkie  przypadki, gdy znajdowała się tak blisko pięknego malowidła w 

ołtarzu. Rama była całkiem nowa. Johanna klęczała przed tym ołtarzem raz czy dwa. Po to, 

żeby przyjąć komunię. Po to, żeby otrzymać błogosławieństwo. Dzwonnik postawił na ołtarzu 

dwa   cynowe   świeczniki,   jeden   trójramienny   i   drugi   siedmioramienny.   Zapaliła   wszystkie 

świece od płomienia latarki, którą ze sobą przyniosła. Potem zgasiła latarkę, nie lubiła jej 

zapachu. Świece paliły się jasno, płomienie były wysokie, chybotały od czasu do czasu, ale 

potem uspokajały się i prostowały. Wyglądało to tak, jakby świece oddychały.

- Opowiedz mi o Mogensie Skanke - poprosił Ravi cicho i kiedy znowu obok niego 

usiadła, oplótł ramieniem jej talię.

Johanna   patrzyła   wprost   na   dziesięć   świetlistych   punktów.   Z   tego   miejsca   były 

niewyraźne,   zlewały   się   w   jedno,   tworzyły   na   ołtarzu   wąski   pas   światła.   Na   dworze 

pociemniało jeszcze bardziej, okna wyglądały teraz jak nieco tylko jaśniejsze plamy na tle 

ciemności panującej wewnątrz kościoła.

- Mogens Skanke... był mężem mojej prababki Marii. Tej, która wróciła z wygnania 

zaraz po moim urodzeniu. Tej, która była żoną kata.

- Jak on umarł? Johanna oparła głowę na jego ramieniu.

- Pewnie chorował... był dużo, dużo starszy od swojej żony. Mówiono, że bardzo się 

nawzajem kochali. Ja czytałam niektóre notatki Marii. Pisała tak... dramatycznie.

- Co pisze o jego śmierci? Johanna westchnęła.

- Obawiam się, że... że ona go zdradziła. Z tym katem. Pastor umarł w nocy, kiedy ona 

wyszła, żeby spotkać się z kochankiem. Uważała później, że mąż pewnie odkrył zdradę.

- I odebrał sobie życie? Johanna wzruszyła ramionami.

- Uff, tak... ale nie wiemy nic pewnego.

- Czy on jest tutaj pochowany? Wzrok Johanny powędrował poza pas światła. Poza 

zniszczone klęczniki dla nowożeńców, daleko, daleko...

- Tak, w krypcie - szepnęła. - Na wprost nas, pod ołtarzem.

Ravi wolno skinął głową.

Siedzieli bez ruchu jakiś czas, czując, jak chłód ogarnia ich nogi. Ravi nie bardzo 

pojmował, dlaczego, chociaż jesienne noce były już zimne i wilgotne. Mieli jednak ciepłe 

ubrania, przed wyjściem z domu zjedli gorącą zupę.

- Co my im powiemy jutro? Musimy coś powiedzieć, bo w przeciwnym razie się nie 

uspokoją.

Ravi westchnął.

- Nie wiem. Myślę, że powinnaś powiedzieć prawdę.

background image

-   Że   nic   nie   widzieliśmy,   nic   nie   słyszeliśmy?   Ravi   wzruszył   tylko   ramionami. 

Johanna głęboko wciągnęła powietrze, oparła się mocniej o męża.

- Jestem zmęczona - wyszeptała.

- No to śpij, moja kochana - odparł Ravi. - Pastor chrapie tak głośno, że chyba żaden 

duch nie odważy się tu przyjść dzisiejszej nocy - uśmiechnął się do żony. Ona zadrżała, jakby 

robiła coś zakazanego, i pocałowała go lekko w usta.

Znajdowali się w domu bożym. Ale nikt ich nie widział. Nikt nie słyszał. Johanna 

wątpiła, czy dobry Bóg miałby coś przeciwko temu, że małżonkowie pocieszają się nawzajem 

w jego świętym domu.

Ravi   pogłaskał   jej   wargi  palcem,  pieszczota   była  leciutka  niczym   powiew   wiatru. 

Johanna spojrzała mu w oczy, patrzyły na nią cieple i głębokie. Spotkało ją w życiu szczęście, 

że ma Raviego. Szczęście, że on rozumie i że chce jej pomóc, nawet jeśli nie rozumie.

Przytuliła się do niego mocno, słyszała słaby szum wiatru w koronach dębów koło 

kościoła. Trzeszczało w starych rynnach i w równych odstępach czasu skrzypiał krzyż na 

wieży, jakby chciał odstraszyć wiatr. Ale krzyż nie spadnie na dół. Ten jesienny wiatr nie jest 

specjalnie groźny, w każdym razie wiatry bywają i zimniejsze, i gwałtowniejsze. Oni zaś, za 

tymi czterocalowej grubości ścianami, byli chronieni i bezpieczni.

Pastor Cimber  chrapał  pod chrzcielnicą  niczym  wieprz. Poruszył  się,  ciężka  pięść 

uderzyła o podłogę.

Johanna dostrzegła, że kapłan ślini się we śnie, paskudna brunatna plama zabrudziła 

lśniący   biały   kołnierzyk.   Przez   ten   kołnierzyk   w   ciemności   wyglądało   to   tak,   jakby  pod 

chrzcielnicą tkwiła odcięta głowa.

Złocenia nad ołtarzem mieniły się matowo w blasku świec. Za każdym razem, kiedy 

płomienie rozpalały się z nową siłą, mrok nad chórem zdawał się falować i kładł się długimi 

cieniami na obrazach świętych apostołów.

Ściany były tak białe, że wspomagały mdłe światła świec.

Johanna   mrużyła   oczy,   wiedziała,   że   ciemniej   już   nie   będzie.   Dostrzegała   twarz 

Raviego obok siebie i biały kołnierzyk pastora w głębi kościoła. Westchnęła.

- Może nie powinnam spać... Poklepał ją po policzku i przytulił mocniej.

- Nie, nie, śpij, kochanie. Obudzę cię w odpowiednim czasie.

Wymamrotała podziękowanie i przycisnęła jedno ucho do skórzanego okrycia.

Zanim jeszcze zasnęła, pojawiły się pierwsze dźwięki.

- Musiałam chyba zwariować, ulec tej histerii. Miałam sen, chyba to rozumiesz, to nic 

dziwnego, że człowieka dręczą koszmary po wszystkim, co się stało!

background image

- Nie - powiedział Ravi - to nic dziwnego.

- Ty mi nie wierzysz!

- Oczywiście, że ci wierzę. Dlaczego miałbym ci nie wierzyć?

- Ale myślisz, że to był tylko sen! Uważasz, że naprawdę tak mogło się przytrafić? I 

Karen, myślisz, że ona też tam była, prawda?

Ravi wzruszył ramionami. Johanna czekała, że się do niej uśmiechnie, że pojawi się 

jakiś szelmowski wyraz na jego twarzy, świadczący, że Ravi żartuje. On jednak był poważny. 

Jego twarz nie miała wyrazu. Oczy tylko płonęły w bladym przedświcie.

- Ja to widziałam... o, nigdy mi się nic podobnego nie śniło. Widziałam ich oboje. 

Karen, z tym białym krzyżem przyszła najpierw... czego ona tutaj szukała?

- Ona też była żoną pastora - mruknął Ravi. - Może było jej go żal. Może przyszła, 

żeby ci przypomnieć, że już dawniej widywałaś trudne do wytłumaczenia rzeczy.

Johanna drgnęła. Zbliżał się ranek, przez okna wpadało teraz niebieskawe światło, 

świece się wypaliły. Wiatr ucichł. Słychać było dalekie szczekanie psa i nawoływania gdzieś 

we wsi. Widocznie zaczyna się dojenie. Wkrótce trzeba będzie obudzić pastora i wyjść.

- Co my mamy powiedzieć? Co mamy robić? Ravi patrzył na nią długo.

- Czy nie uzgodniliśmy, że powiemy prawdę?

- On nie był zły. Jestem tego pewna, widziałam wyraźnie jego twarz. Był stary, bardzo 

stary,  ale wcale nie sprawiał wrażenia smutnego. On... on zabrał mnie na dół do krypty. 

Pokazał mi małą trumienkę, która zaraz się rozsypie. Zwłoki dziecka... powiedział, że to jego 

syn.

Johanna westchnęła głośno i mówiła dalej. Kilka kobiet przeżegnało się po kryjomu. 

Pastor   Cimber   siedział   ze   złożonymi   dłońmi   i   nieobecnym   spojrzeniem.   Ziewał   już 

wielokrotnie podczas tego zebrania w swojej kancelarii.

- Co powiedział? Czego upiór chciał? Johanna długo przełykała ślinę, ale wargi miała 

suche niczym siano w lipcu.

- On... nie mówił nic. Tylko pokazywał. Potem podał mi książkę. Nie wiem, co to za 

książka, kiedy się obudziłam, nie było żadnej książki.

- Oooch! To jego czarna księga. Ta, której nigdy nie znaleziono!

Johanna zagryzała wargi, żeby je zwilżyć.

- To wszystko, co mam do powiedzenia - zakończyła. Ravi ani razu nie otworzył ust. 

Zgromadzeni zaczęli szeptać w podnieceniu, ze wszystkich stron sypały się w stronę pastora 

Cimbera pytania. W końcu kapłan chrząknął i podniósł się.

- Wydaje mi się, moi kochani parafianie, że to mówi nam o dwóch sprawach: po 

background image

pierwsze, stary Mogens Skanke nie chce nam zrobić nic złego. Jego... niepokój, to, że nie 

znalazł ukojenia, nie zrobi krzywdy nikomu prócz jego własnej duszy. Jest jednak możliwe, 

że  cała  sprawa  ma   coś  wspólnego  z tą  trumną.   Z  tymi  zwłokami   dziecka.   Już  przedtem 

słyszałem o podobnych przypadkach, że na przykład matka nie zaznała wiecznego spokoju, 

dopóki zmarłe dziecko nie znalazło się przy niej. Może tym razem, w tym przypadku, jest tak 

samo.

- To złóżmy zwłoki dziecka przy ojcu! W jego trumnie powinno być dosyć miejsca, 

została wykonana z metalu - podpowiadali najstarsi.

- Z szybką na wysokości twarzy - szepnęła jakaś kobieta ze zgrozą.

Johanna   ujęła   rękami   głowę.   Czuła   dojmujący   ból.   W   tym   małym   pomieszczeniu 

powietrze było aż gęste, wyczuwało się napięcie i przerażenie ludzi. Zarazem jednak zebrani 

cieszyli się: w końcu ta cała Johanna musiała się ugiąć.

Ona też wiedziała, że trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć, jak tylko wróci do 

domu i znajdzie się w spokoju, w spokoju, w spokoju...

Cimber   najwyraźniej   się   niecierpliwił.   Nie   jadł   jeszcze   śniadania   i   nic   nie   wypił. 

Uniósł dłoń i zakończył spotkanie.

- Osobiście zatroszczę się o to, by zwłoki dziecka, jeśli tam jakieś zwłoki się znajdują, 

zostały przeniesione do trumny Mogensa Skanke i pobłogosławione. Odmówię modlitwy za 

zmarłych i ufam, że będziemy mieć nareszcie spokój.

- Amen - wyszeptały kobiety oraz tych paru mężczyzn, którzy niczym wróble zbili się 

w gromadkę pod ścianą.

Pastor wymamrotał pożegnanie i wyprawił ich z kancelarii. Poszli drogą, każdy w 

swoją stronę, nieśli do domów podniecające nowiny.

Cimber odwrócił się zmęczony do Johanny.

- Dobrze wymyślone - mruknął. - Ale ja nie zejdę do podziemi. Za moich czasów nikt 

tam nie wchodził. Sami to załatwicie. I to zaraz.

Wyciągnął   rękę,   wskazując   na   mały   kwadrat   na   podłodze,   który   był   zejściem   do 

krypty. Ołtarz znalazł się nagle bardzo wysoko. Johanna miała wrażenie, że gapią się na nich 

okrągłe oczy. Apostołowie nie wyglądali już na takich łaskawych.

- To profanacja grobów - szepnęła do Raviego. - Nie wiem, czy powinnam...

- Przecież chyba nie boisz się umarłych?

- Nie... Ravi zmarszczył brwi i wsunął ręce do kieszeni.

- Nie boisz się? No to zróbmy, co trzeba. Johanna usiadła na podłodze. Kilka stopni 

dzielących nawę kościoła od prezbiterium sprawiało wrażenie nieskończenie wysokich.

background image

- Ja... ja się jednak boję. On wolno skinął głową.

- Tak, boisz się. Boisz się, czy to, co zobaczysz, będzie się zgadzało z twoim snem, 

prawda?  Nigdy nie wchodziłaś  do tej  krypty,  Johanno. Spójrz, jest zamknięta na wielkie 

skoble. Nigdy byś sama nie otworzyła żadnego z nich.

Widziała, że Ravi mocuje się z zamknięciem. Raz po raz rozlegał się cichy zgrzyt. 

Podniosła się bezradnie, żeby mu pomóc. Po kilku minutach kręcenia i szarpania zardzewiałe 

skoble ustąpiły. Bez trudu unieśli płytę zamykającą wejście. Ukazała im się wąska ścieżka, 

ginąca na dole w mroku.

- Latarka - powiedział Ravi.

-   Zgasła   -   odparła   Johanna,   podając   mężowi   latarkę.   Kiedy   jednak   zsunął   się   do 

otworu, zobaczyła mdłe światełko. Widocznie w latarce była jeszcze oliwa. Ravi musiał ją 

zapalić, kiedy pastor mówił.

Stał i kołysał się na stopniu drabiny, piersi i głowa pozostawały nad podłogą kościoła.

Ujęła rękę, którą jej podawał, i zsunęła się za nim.

background image

ROZDZIAŁ VII

Między   trumnami   było   akurat   tyle   miejsca,   by   można   było   przejść.   Zimna,   ubita 

ziemia   zamiast   podłogi   sprawiała   wrażenie   suchej   i   zakurzonej.   Wszędzie   leżała   gruba 

warstwa kurzu, jasnego i lekkiego niczym mąka. Johanna oczekiwała, że uderzy ją w nos 

ostry i mdły trupi odór, ale jedyne, co tu wyczuwała, to zapach staroci.

- Spójrz - szepnął Ravi, unosząc latarkę. - Na dole, tam pod ścianą... ktoś zamurował 

otwór.

Johanna skinęła głową. Słyszała opowieści o tajnym podziemnym przejściu Mogensa 

Skanke, łączącego kościół z probostwem.

Przeszła ostrożnie obok dwóch trumien ustawionych jedna na drugiej. Nie odważyła 

się ich dotknąć, są pewnie pod warstwą kurzu całkiem zmurszałe.

Johanna odmówiła modlitwę za zmarłych. To pomogło, wprawdzie serce wciąż biło 

jej mocno, słyszała jego uderzenia, ale już bardziej z napięcia niż ze strachu.

- Gdzie widziałaś tę trumienkę dziecka? Pokazała w ciemność. Skierował tam mdłe 

światło latarki.

- O, jest tutaj - mruknął. - O, mój Boże, jaka stara... musiała spaść na dół albo co, jest 

całkiem zniszczona...

Pochylił  się. Johanna zamarła.  Teraz w pomieszczeniu rozszedł się dziwny,  suchy 

zapach. Jak zapach ubrań na wiosnę, kiedy włożono do nich za mało ziół przeciwko molom.

Ravi podawał jej latarkę, podeszła więc bliżej.

Wyciągnął   rękę   w   stronę  trumienki,   dotknął   jej.  Palce   zostawiały   w   kurzu   długie 

smugi, ukazał się ciemny metal. Johanna uniosła latarkę.

Kiedy Ravi ostrożnie zgarnął kurz, zobaczyli napis.

- Mogens Skanke - wyszeptał Ravi, w jego głosie wyczuwało się wielki szacunek.

-   Trumienka   syna   stała   tutaj,   prawdopodobnie   postawiono   ją   na   trumnie   ojca...   a 

potem z jakiegoś powodu spadła...

Johanna wstrzymywała oddech, gdy Ravi pochylił się, by zebrać to, co leżało w kręgu 

światła latarki, wprost na ziemi.

- Daj mi swoją halkę - mruknął. - Muszę to wszystko pozbierać...

Bez   zastanowienia   zabrała   się   do   rozwiązywania   taśmy   podtrzymującej   białą, 

wykończoną koronkami halkę pod wełnianą spódnicą.

Kiedy Ravi położył halkę na podłodze, widać było wyraźnie, co znalazł. Pociemniałe 

resztki tkaniny. W świetle latarki wyglądały jak czerwone i żółte. Mała czaszka, osłonięta 

background image

starą czapeczką od chrztu. Maleńkie kostki sterczały spod tkaniny, tak zbutwiałej, że rozpa-

dała się pod ostrożnymi palcami Raviego.

Johanna  jęknęła.   Zwłoki   dziecka   były  bardzo   maleńkie,  nawet   jak  na   noworodka. 

Musiał być drobny.

Ravi ostrożnie zawinął wszystko w jej halkę, zawiązał i zrobił nieduże zawiniątko. 

Wzruszona Johanna patrzyła, że otula te resztki tak, jakby to było prawdziwe, żywe dziecko. 

Widziała jeszcze kawałek czapeczki i szarą czaszkę.

- Potrzymaj go - szepnął Ravi i odgarnął nogą resztki drewnianej trumienki.

Potem podparł ramieniem wieko dużej trumny, sprawdziwszy najpierw, czy nie ma 

żadnych skobli ani zamków.

Wieko otworzyło się bezszelestnie, ani jednego skrzypnięcia. Jakby zawiasy zostały 

naoliwione. Mogli złożyć małego Petera Johanesa, syna Marii Skanke, na piersi jego ojca.

Johanna miała oczy pełne łez. Może dlatego, że jej zdaniem twarz starego pastora 

wyglądała na zadowoloną, kiedy Ravi położył mały tobołek na piersi ojca. Zmarły miał na 

sobie śmiertelną koszulę, ozdobioną koronkami i bardzo pięknie ułożoną, na głowie czapkę, 

nie mogła sobie przypomnieć, czy widziała tę czapkę we śnie.

Twarz jednak była ta sama.

Skupiona, spokojna, z zamkniętymi oczyma pod wysokim czołem. Broda sprawiała 

wrażenie świeżo uczesanej, przykrywała zapięcie śmiertelnej koszuli. Pastora ubrano też w 

coś w rodzaju peleryny z aksamitu, sięgała mu ona aż do stóp i ukrywała całą dolną część 

ciała.

Johanna mrugała i mrugała powiekami, ale łzy nie chciały zniknąć, w blasku latarki 

wszystko zlewało jej się w jedno, miała wrażenie, że pastor się uśmiecha.

Ravi zamknął wieko.

- Spoczywaj w pokoju - wyszeptał.

Johanna odsunęła się i przepuściła go, by szedł przodem i oświetlał im drogę. Nagle 

potknęła  się  o  coś, stłumiła  krzyk,   opanowała  się.  Gruba kamienna  ściana   wydawała  się 

dziwnie   ciepła   przy   dotknięciu.   Johanna   spojrzała   na   dół,   pod   nogi.   Leżał   tam   jakiś 

prostokątny przedmiot, unosił się nad nim obłok kurzu. Przestraszyła się nagle, że kopnęła 

jeszcze jedną dziecięcą trumienkę, kiedy jednak pochyliła się i dotknęła tego przedmiotu, 

wrócił do niej sen czy też wizja, którą przeżyła w nocy. Książka. To musi być książka.

- Jak ona się tu dostała? Wygląda na to, że leżała po prostu na gołej ziemi...

Odgarnęła kurz i piasek palcami, bez trudu wydobyła płaski pakiet.

Ravi   trzymał   latarkę   nad   jej   rękami.   Johanna   zobaczyła,   że   ów   przedmiot   został 

background image

szczelnie owinięty w nasycone woskiem płótno, wewnątrz wyczuwała twardą okładkę.

- Ukryj ją pod płaszczem - powiedział Ravi.

- Ale... czy możemy ją zabrać? Ravi długo na nią patrzył. Lampa zaczynała gasnąć.

Johanna opanowała się i zrobiła, jak Ravi mówił, po czym szybko weszła za nim po 

drabince. W kościele było już całkiem jasno.

Poranne słońce zaglądało przez okna od wschodu, drzwi wejściowe stały otworem na 

tyle długo, by do środka dostało się ostre, świeże, jesienne powietrze.

Johanna kichnęła parę razy. Ravi uśmiechał się spokojnie.

- Chodźmy do domu. Johanna skinęła, wsunęła książkę głębiej pod pachę, otuliła się 

peleryną. Ravi zarzucił na ramiona barani kożuch i zdmuchnął pełgający płomyk latarki.

Książka uderzała o żebra Johanny, jakby w piersiach kobiety biło teraz jeszcze jedno 

serce.

Marja powinna by to widzieć, myślała Johanna. Byłaby zachwycona. Ona uwielbiała 

tego rodzaju tajemnicze formułki i stare przesądy. Długo szukała tej właśnie książki, sama mi 

o tym mówiła. I Maria też o niej wspominała z tajemniczym uśmiechem.

Ta książka dawno temu  dawała  Mogensowi Skanke wielką władzę. Ludzie żywili 

większy respekt dla kapłana, który posiadał zarówno Biblię, jak i... to.

Sefrianus Wittenberg Akademie 1311, - było napisane ładnym pismem, a poniżej:

Znaleziona na zamku w Kopenhadze w 1529, znajdowała się w marmurowej skrzyni.

Johanna otworzyła książkę bardzo ostrożnie, ale karty się nie pozlepiały, były dziwnie 

błyszczące i jakby śliskie.

Pergamin, pomyślała.

Okładki okazały się bardziej zniszczone, zrobiono je z drewna obciągniętego skórą. W 

niektórych miejscach skóra zbutwiała i podarła się. Słabe wgłębienia świadczyły, że litery 

zostały wyryte, lub wyciśnięte w skórze i prawdopodobnie pozłocone.

To bardzo piękna książka. Napisana ręcznie zielonym i czarnym atramentem.

Johanna   studiowała   pełne   zawijasów   litery,   długo   trwało,   zanim   w   końcu   zdołała 

odczytać pierwszą stronę. Pełno było niezwykłych, tajemniczych słów.

Z niedowierzaniem potrząsała głową. Jakieś stare zaklęcia i magiczne formułki, które, 

zgodnie z tą książką, pozwalały złapać złodzieja.

Ravi stał i zaglądał jej przez ramię. Czytała mu głośno i uśmiechała się.

- Wielu ludzi by to przeraziło - powiedziała. - Ludzie wciąż wierzą we władzę diabła i 

różne strachy.

Ravi patrzył jej długo w oczy.

background image

- A ty nie? Po tym wszystkim? Ostrożnie zamknęła okładkę.

- Nie - odparła stanowczo. - To tutaj to jakiś stary, babski bełkot. Wymyślony po to, 

by straszyć tych, którzy we wszystko wierzą. I stary pastor z pewnością wiedział, jak się tym 

posługiwać.

Ravi przytakiwał.

- Chyba masz rację. W tej książce nie ma niczego złego.

- Książki nigdy nie są złe - zapewniła Johanna, wodząc palcem po miejscach, gdzie 

niegdyś znajdowały się litery wyciśnięte w skórze i pozłocone. - Tylko ludzie są źli. To ludzie 

robią sobie nawzajem krzywdę, czasami za broń mając książki. Ale książki nie są bardziej 

niebezpieczne niż ci, którzy je czytają. Lub którzy się nimi posługują.

- Na pewno masz rację - powtórzył wolno. Johanna zabrała książkę i zamknęła ją w 

szkatułce, w której przechowywała najkosztowniejsze apteczne maści i krople opium.

- Nikt nie będzie więcej używał tej książki do straszenia - powiedziała. - Ale ja chętnie 

ją przeczytam, od deski do deski, kiedy będę miała czas. Może wtedy zrozumiem lepiej ten 

strach, który wciąż tkwi w ludziach.

- To na pewno bardzo mądre postanowienie - rzekł Ravi z wolna.

W końcu nadeszła zima. Ciężkie płaty śniegu spadały na pola, ostatnie główki kapusty 

i rzepy zostały zwiezione pod dach. Szarobura ziemia została okryta  białym  puchem, za-

błocone drogi również otuliły się bielą. Tylko koła wozu Raviego wciąż oblepiała błotnista 

maź, kiedy wracał do domu. Na tym zakręcie był zawsze ostrożniejszy.

Jechał   na   dół   do   wsi   z   pakunkiem,   który   miał   zostawić   u   kupca.   Sam   przeliczył 

znajdujące się w nim talary, sam też włożył kawałek pięknego haftowanego materiału, który 

Johanna chciała wymienić na zwój solidnego samodziałowego płótna. Tej jesieni z pewnością 

nie będzie miała czasu, żeby sama coś utkać. Może nawet przez całą zimę będzie zajęta. Ravi 

podejrzewał, że Johanna nie bardzo się tym martwi, nie przepadała za tkaniem. Przędzenie też 

przekazała   żonom   komorników,   którzy   byli   jeszcze   winni   właścicielom   Vildegârd   jakieś 

usługi.   Po   śmierci   Marji   skrzynie   pełne   ubrań   zostały   zamknięte   w   jej   domu.   Niektóre 

płaszcze, wełniane kurtki i swetry zostały złożone na strychu w Vildegârd, do rozdania lu-

dziom, kiedy zima naprawdę zaatakuje.

Nowy kupiec, Jens Heltne, był sympatycznym człowiekiem, a duża przybudówka koło 

jego domu pełna towarów. Pod ścianami stały beczki z solą, nad nimi wisiały pęki suszonych 

ryb,   kiełbas   i   oczyszczone   świńskie   pęcherze.   W   rogu   stała   wielka   konsola   zarzucona 

papierami. Na samej górze królowała czarna skrzynia, powiększona jeszcze przez wiszące 

nad nią lustro, będące częścią pozłacanej toaletki.

background image

-   Siadaj   -   powiedział   Jens,   wskazując   Raviemu   domowej   roboty   stołek.   W 

pomieszczeniu pachniało mocno przyprawami, wódką, solonymi śledziami i tytoniem. Szary 

dym z fajek unosił się pod sufitem niczym obłok.

- No, jak tam żyjecie? Słyszę, że macie dostać z powrotem Karlsgârd. Czy to prawda, 

że wojsko wyjedzie jeszcze przed Bożym Narodzeniem?

Ravi potwierdził ruchem głowy, tak, wszystko na to wskazuje. Chyba nie ma już sensu 

gromadzić w takim oddalonym miejscu żołnierzy z różnych stron kraju. Pola należące do 

Karlsgârd będzie można znowu uprawiać.

- Sami będziecie to robić? Ravi zwlekał z odpowiedzią, Johanna nie chciałaby pewnie, 

żeby ich plany znało zbyt  wiele osób. Przytakiwał jednak, kiedy kupiec doradzał mu, że 

najlepiej byłoby oddać ziemię w dzierżawę.

- Budynki nie są wiele warte, z tego co słyszę. - Ale nowa stajnia chyba jest w niezłym 

stanie. I spichlerze... Może mógłbym wam znaleźć dzierżawcę.

Ravi podziękował, owszem, pewnie się na to zgodzą. Potem wyjął z paczki haftowany 

materiał i rozłożył przed oczyma kupca.

- Johanna chciałaby to wymienić na płótno, jeśli masz. Jens Heltne zmrużył oczy i 

zagryzł ustnik fajki. Gładził dłonią materiał.

- Piękny niczym  obrus na ołtarzu  - powiedział.  - Ale to nie dla  mnie.  Nie mogę 

odbierać zarobku kupcowi Sorenowi. Ja nie handluję takimi rzeczami. Sól i ryby, skóry i na-

rzędzia, to ja. Niech inni zajmują się babskimi rzeczami.

- Więc nie weźmiesz tego? Kupiec potrząsnął głową. Wskazał fajką na wschód.

- Dowiedz się u pułkownikowej. Ona bardzo lubi ładne rzeczy. I myślę, że pozbyłaby 

się paru sztuk domowego płótna.

Ravi włożył materiał z powrotem do worka. Wyjął pieniądze i odliczył sumę, którą 

byli winni kupcowi.

- I chciałbym prosić, jeśli masz jakieś nowe przyprawy.

- To także nie dla mnie. Cukier, to w porządku. Sprzedaję też proch i strzelby, różne 

oleje. No i ziarno! Ale przyprawy, to nie. Zresztą niewielu ludzi o nie pyta. Pozdrów panią 

Johannę i powiedz, że sama powinna sobie zamawiać. Aptekarze nie są zbyt łaskawi, trzeba ci 

wiedzieć.

Ravi   pozwolił   sobie   nalać   odrobinę   piwa.   Potem   wstał   i   obszedł   dookoła   duże 

pomieszczenie.  Pod jedną ścianą połyskiwały cztery duże okienne szyby.  Wiedział, że to 

nowe   okna   do   szkoły.   Z   parapetami   z   twardego,   wysuszonego   drewna   i   zamkami, 

pozwalającymi otwierać okna w ciepły dzień.

background image

Jens   Heltne   ładnie   wyglądał   w   swoim   nowym   skórzanym   fartuchu.   Przepocona 

niebieska   koszula   miała   z   przodu   gęsty   rząd   guzików,   buty   też   miał   nowe,   pachnące 

szuwaksem.

- Dobrze ci idzie interes? Kupiec roześmiał się.

- O, dziękuję, jakoś się toczy. Ale teraz przychodzi tu mnóstwo ludzi, którzy chcą mi 

sprzedawać   najrozmaitsze   rzeczy.   Ludzie   wyprzedają,   bo   wielu   po   zarazie   odziedziczyło 

spadki. I w licznych obejściach wiele gąb zostało nasyconych już na wieki. Mają więc do 

sprzedania ziarno i mięso. To się rzadko zdarzało o tej porze.

Ravi w zamyśleniu oblizywał wargi.

- W takim razie ceny są niskie. Kupiec przytaknął.

- Niższe niż kiedykolwiek. Ale tak zupełnie tanio to już nigdy nie będzie, czasy się 

teraz zmieniają. Pamiętam, jak byłem mały, to można było kupić beczkę ziarna za półtora 

talara, natomiast teraz...

Ravi zastanawiał się nad czymś głęboko. Ta obfitość jedzenia... czy nie udałoby mu 

się kupić czegoś tanio dla obozujących w górach? Nie wiedział, na ile dokładnie Johanna 

liczy srebro, które leży w zamkniętej szkatułce w domu. Podejrzewał jednak, że dobrze wie, 

ile  tego  jest. Oczywiście   nie  miałaby  nic  przeciwko  temu,  żeby robił   zakupy,   musiałaby 

jednak wiedzieć, co kupił. Jak by jej wytłumaczył kupno solonego mięsa, mąki, śledzi?

Nie, zresztą oni muszą mieć jedzenie, którego nie trzeba gotować ani piec.

Zobaczył, że u kupca leży stos płaskich chlebków, unosił się nad nimi zapach pleśni.

Ravi poskrobał chleb nożem. Potem zwrócił się do kupca:

- Słyszałem, że stary chleb to dobra przynęta na zimowe dorsze. Tych chlebów już 

pewnie się nie pozbędziesz, są całkiem zielone i spleśniałe. Może bym mógł je wziąć, to 

podzielę się z tobą połowem?

- Łowisz ryby? Ja myślałem... Umilkł, słyszał wiele różnych rzeczy o tym dziwaku.

Jeśli chce wziąć spleśniały chleb, to proszę bardzo. Zresztą ten chleb został znaleziony 

w skrzyni, którą sprzedali mu właściciele Gulleikplassen, kiedy wyprowadzali się stamtąd 

jesienią. Chleb był twardy jak kamień, nie nadawał się dla ludzi.

- Po prostu to weź. Leży tu tylko i cuchnie. Myślałem, że ktoś chciałby go na paszę dla 

świń, ale ludzie widocznie się boją, żeby nie było w nim robactwa.

- Nie sądzę - rzekł Ravi wolno.

Zapakował   chleby   do   worka.   Wydawały   mu   się   ciężkie   i   trochę   lepkie.   Ale   jeśli 

zeskrobać nożem spleśniałą warstwę, to widać, że zostały upieczone  z dobrego ciasta na 

zakwasie, z ciemnej mąki. Oczyszczony i namoczony w mleku albo w rosole będzie bardzo 

background image

pożywny. Może nie należałoby nim częstować kogoś, kogo uważa się za przyjaciół, ale tylko 

to zdołał zdobyć bez ściągania na siebie podejrzeń i bez potrzeby tłumaczenia się.

Kupiec spoglądał w ślad za nim i kręcił głową. Dla zachowania pozorów Ravi zszedł 

na dół do mieszkających tam ludzi i pożyczył łódź i sieci.

- Przyprowadź mi Reinę - powiedziała stara Cyganka matowym głosem. - Powinieneś 

ją mieć ze sobą, wiedziałeś, że pragnę ją widzieć.

Ravi złożył u jej stóp chleb, który przedtem oskrobał. Czuł się zawstydzony.

Kobieta   natychmiast   wzięła   kawałek,   wolno   żuła   skórkę   bezzębnymi   dziąsłami. 

Mlaskała, nie odrzuciła jej.

Ravi nie wiedział, co powiedzieć.

- Moja Reina... ona... myślę, że to trudna sprawa, to jeszcze dziecko. Może rozgadać 

wszystko... ona bardzo lubi opowiadać różne historie.

- Nie powie ani słowa. Ravi chrząknął i poruszył się.

- A co... na co ona wam jest potrzebna? Wtedy pomarszczona maska rozjaśniła się w 

uśmiechu. Oczy rozbłysły.

- Nie bój się, ty, który nazywasz się Ravi. Nie zrobimy krzywdy twojemu dziecku. Ale 

jest coś, o co chcemy ją zapytać... Stara Kirvi chce jej coś powiedzieć. Mówisz, że mała lubi 

historie, tak? No, to tak jak ty dzielisz się z nami chlebem, tak my chcemy się podzielić 

czymś z twoją córką.

Ravi wciąż miał  wątpliwości. Stara Kirvi uśmiechała się, nawet Fardi stał obok z 

łagodnym wyrazem twarzy. Rozpalili pod skalnym nawisem nieduży ogień. Dym był prawie 

tak samo biały jak wszystko wokół. Z daleka mógł wyglądać na poderwany przez wiatr śnieg.

Ciepło ogniska sprawiło, że ze skały zaczęła kapać woda.

Kirvi pochyliła się naprzód i chwyciła skórzany worek, który zawsze miała po swojej 

lewej stronie. Wyjęła z niego coś błyszczącego. Podała Raviemu mały, okrągły przedmiot.

To moneta, pełno było na niej obcych liter. Jakiś profil i pieczęć.

- Złoty denar - powiedziała Kirvi zadowolona. - To powinno wystarczyć.

Ravi chciał jej oddać monetę, ale Kirvi powstrzymała go ruchem ręki:

- Nie! Masz to dać swojej córce i pozdrowić ją ode mnie. Nie mógł odmówić. Moneta 

wyglądała na zupełnie nową, ale została na niej wybita data. Zgodnie z nią moneta miała 

ponad sto lat.

Oszołomiony   patrzył,   że   Kirvi   zamyka   oczy   na   znak,   by   wszyscy   wyszli.   Fardi 

powiedział mu do ucha szeptem, jak to miał w zwyczaju:

- Chodź, zjedz z nami. Zagotowaliśmy wody, a kobiety mają jeszcze szczyptę czegoś 

background image

dobrego...

Ravi pochylił głowę, to pierwszy raz, gdy proszą go, by z nimi jadł, chociaż wiele razy 

przynosił im jedzenie. Zwrócił uwagę, że teraz ani Tindir, ani inne kobiety nie muszą się myć 

po tym, jak dotknęły jego ręki albo napotkały jego spojrzenie. Podniecony tym wszystkim 

usiadł ze skrzyżowanymi nogami i zaczął słuchać cichej monotonnej pieśni, która, jak się 

domyślił, była modlitwą przed jedzeniem.

W ostatni czwartek listopada Ravi zabrał Reinę na przejażdżkę dużymi saniami pod 

pozorem, że chce pojechać do letniego szałasu i przywieźć siano, które tam złożono. Było 

tego tyle,  że dla inwentarza  Vildegârd wystarczy na cały miesiąc.  Nie musiał  go jeszcze 

zwozić, wprost przeciwnie, chociaż na górce nad oborą zrobiło się już dość miejsca, by je tam 

złożyć. Sanna jak na tę porę roku była znakomita. Śnieg zalegał głęboki i twardy, szybko 

minęli niski zagajnik brzozowy, zamykający równinę.

Johanna specjalnie nie protestowała, przywykła już do takich pomysłów Raviego. On 

chętnie wykonywał pracę parobków, równocześnie jednak przejął od niej wiele obowiązków 

gospodarskich, którymi zajmował się razem z Benjaminem. To on także nastawiał zegar w 

dużej   izbie.   To   on   czytał   psalmy   z   Biblii,   kiedy   w   świąteczne   dni   ludzie   zbierali   się 

wieczorami przy stole.

Duży gniady ogier nie lubił ciągnąć sań. Wolał być wierzchowcem i odbywać z Ravim 

długie wędrówki. Teraz jednak założono mu ciężką uprząż, dyszle tłukły go po nogach i 

uniemożliwiały wszelki protest.

- No, no, stary druhu. To będzie przyjemna wyprawa, zobaczysz. Bo widzisz, mała 

Reina musi mieć ciepło na saniach. I nie chciałbyś chyba, byśmy zostawili całe to wspaniałe 

siano w górach, żeby zgniło? Nadejdą trudniejsze czasy, mój stary. Musisz nam dzisiaj pomóc 

zwieźć siano do domu.

Koń uspokajał się, tylko  chrapy wciąż poruszały się nerwowo. Brunatne  oczy nie 

lubiły widoku wielkich sań. Załadowane drewnem wymagały wielkiej siły zarówno od konia, 

jak i od woźnicy. Ale sucha, lekka górska trawa to nie taki wielki ciężar, nawet jeśli trzeba się 

przedzierać przez zaspy sięgające do kolan.

Pogoda była łagodna, wszędzie cicho, śnieg mienił się leciutko. Słońce jeszcze nie 

ogrzewało doliny Dal, ale może w górach wyjdzie im na spotkanie. Dni były teraz krótkie, ale 

wyprawa   powinna   minąć   szybko   i   bez   problemów,   zakładał   Ravi.   Księżycowe   noce   w 

ostatnim okresie sprawiały, że krajobraz nocą stawał się srebrzysty i można było jeździć po 

drogach.

- Weźcie  przynajmniej  ze sobą najmłodszego  parobka!  Sam bardzo się  zmęczysz, 

background image

Ravi.

- Reina mi pomoże - zawołał wesoło i cmoknął na konia, zanim Johanna zdążyła 

powiedzieć   coś   więcej.   Odwrócił   się   jeszcze   i   pomachał   jej   na   pożegnanie,   widział,   że 

uśmiecha się, stojąc na podwórzu z zaróżowionymi policzkami i jasnym czołem. Kobiety 

zaczęły   już   przygotowania   do   świąt,   dzisiaj   napalono   w   pralni,   będą   gotować   czerwony 

barwnik, żeby ufarbować włóczkę na nowe kilimy.

Reina nie tęskniła za cuchnącą parą w pralni, chociaż lubiła towarzyszyć matce przy 

tej pracy i patrzeć, jak włóczka po zanurzeniu w farbie nabiera pięknego koloru. Johanna 

używała różnych barwników, niektóre, jak mączkę z kory wierzbowej, przygotowywała sama, 

inne, jak kobalt  czy karmazyn,  kupowała. Robiono z farbowanej wełny piękne kilimy,  a 

najładniejszą   włóczkę   przeznaczano   do   ozdabiania   dziecięcych   czapek   lub   niedzielnych 

spódnic.

-   Uff!   Chcesz   biec?   Dziewczynka   krzyczała   do   konia   i   obejmowała   ojca   małymi 

rękami w wełnianych rękawicach. Zwierzę przyśpieszyło kroku, popędziło w górę po zboczu, 

z którego wiatr całkiem zwiał śnieg. Sanie skrzypiały i piszczały, płozy były gładkie, żelazne, 

przy szybkim biegu zdawały się w ogóle nie dotykać zimnej powierzchni śniegu. Na mo-

kradłach żelazo skrzypiało po lodzie, koń zwolnił tempo, przestraszony, że poślizgnie się na 

twardym podłożu.

- Nie każ mu się teraz męczyć - ostrzegł Ravi. - Czeka nas droga przez liczne, strome 

zbocza.

Koń jeszcze się nie spocił, dopiero zaczynali wspinać się wolno na pierwsze wzgórze. 

Tutaj droga się zwężała, pełna była muld i kamieni, przejeżdżało tędy od dawna tysiące ludzi.

Reina  spoglądała  na mieniące  się szczyty  gór. Za  nimi  znajduje się fiord, jeszcze 

otwarty, jeszcze szaroniebieski.

- Czy widziałeś już coś równie pięknego? - zawołała przejęta. - Spójrz, śnieg jest 

prawie   różowy,   a   tam   niebieski!   Tatusiu,   czy   mógłbyś   kiedyś   namalować   takie   kolory? 

Bardzo bym je chciała mieć na obrazie!

Ravi szturchnął ją w bok, pozwalał, by koń sam odnajdywał drogę. Oni szli teraz obok 

zwierzęcia, więc puste sanie nie obciążały go.

-   Może   pewnego   dnia   zdołam   uzyskać   taką   barwę,   spróbuję   -   rzekł.   -   A   wtedy 

namaluję ciebie, moja kochana. Bo teraz właśnie twoje policzki są tego koloru.

Dziewczynka roześmiała się i poklepała się po buzi. Parę ciemnych loków wysunęło 

się spod zielonej wełnianej czapki. Białe zęby lśniły przed oczyma Raviego.

- Nawet mama nie potrafi zrobić takiej farby. Jej kolory są dużo ostrzejsze, po prostu 

background image

rażą mnie w oczy.

-  A  ja lubię  biel   - powiedział  Ravi.  -  Lubię  właśnie  taki   śnieg  jak  teraz.  Spójrz, 

widzisz, że w śniegu, kiedy padnie na nie słoneczne światło, zawierają się wszystkie barwy?

- Mm. Tak samo jak w tęczy. Ale mama powiedziała, że to tylko woda. Że to słońce 

przenika  przez   wodę,  tak  jak mleko   przez  sito.  Tatusiu,  pomyśl,   że  mleko  mogłoby  być 

zielone i czerwone, i niebieskie, kiedy je przecedzamy! To by dopiero było, co?

Szczebiotała  bez przerwy,  chciał ją poprosić, żeby się oszczędzała,  strome zbocza 

rozciągały się przed nimi w nie mającym końca szeregu. Ona jednak unosiła wysoko nogi w 

butach z cielęcej skóry, chętnie biegała, ciągle dokonywała jakichś odkryć. A to stare gniazdo 

w olszynowym zagajniku, a to porzucone skorupy laskowych orzechów, w których można 

jeszcze znaleźć wyschły miąższ. To znowu ślad lisa lub zająca, który w niewytłumaczalny 

sposób skoczył w dół i zniknął na otwartej polance.

Reina wyciągnęła się na śniegu, robiła głębokie ślady rękami i nogami.

- Patrz, patrz, czego mama mnie nauczyła! To jest orzeł. Albo anioł.

Ravi   uśmiechał  się.   Prawie   nigdy  nie   widywał,   żeby  Johanna   bawiła  się   z  córką, 

sprawiło mu więc radość, że obie jego dziewczyny mimo wszystko spędzają ze sobą takie 

radosne chwile.

- Chodź, bo będziesz mokra. Mamy przed sobą długi dzień i tylko jedne buty na 

zmianę...

-   Ja   nie   marznę   -   śmiała   się   dziewczynka   i   chodziła   po   śniegu   na   czworakach, 

rozkopywała ręką biały puch, szukając zmarzniętych borówek, które pewnego dnia ściął lód.

Nic nie znalazła, wstała i otrzepała się ze śniegu. Potem pobiegła za saniami, żeby nie 

marznąć.   Nad   jej   sinoczerwonymi   wargami   unosił   się   biały   obłoczek.   Zrzuciła   kaptur   z 

głowy, chmura włosów opadła na jasnobrązową skórzaną kurtkę. W tej otaczającej ich bieli 

włosy Reiny wyglądały jak czarne.

Przyszło mu do głowy, że dziewczynka jest podobna do tych ludzi, których niedługo 

spotka. Gdyby ktoś nie wiedział i nie dostrzegł jaśniejszej karnacji, to mógłby pomyśleć, że 

ma przed sobą małą cygańską dziewczynkę, która zabłądziła w nieznanym, zimowym kraju.

Co też ona powie, kiedy odkryje, że pod skalnym nawisem, pośrodku dzikich gór, 

ukrywa się gromadka ludzi?

Co powie, kiedy on zażąda, by mu obiecała, że nikomu o nich nie wspomni, nawet 

matce? I czego też stara Kirvi chce od Reiny, którą widziała tylko z daleka, kiedy oboje 

przejeżdżali konno przez pobliską dolinę?

Dawno już uznał, że wszelkie spekulacje w tej sprawie są na nic. Trzeba przyjmować 

background image

rzeczy takimi, jakimi są, i wierzyć w to, co mówi mu przeczucie: oni nie chcą wyrządzić 

Reinie krzywdy. Może jest tak, jak ludzie gadają, że ten, kto został pobłogosławiony przez 

Cyganów, otrzyma długie i szczęśliwe życie, będzie się cieszył bogactwem i powodzeniem.

Mała Reina śpiewała głośno, siedząc teraz na saniach, znowu odzyskała równomierny 

oddech po niedawnym szaleństwie na śniegu. Pozwalał jej śpiewać. Zbliżali się do obozu. 

Nikt tutaj w górach nie może mieć wątpliwości, że się zbliżają, Reina wyśpiewywała starą 

piosenkę wędrowców.

Dostrzegł w końcu dwie postaci ukrywające się za wielkim głazem. Wkrótce Reina 

także je zobaczy, jeśli tylko spojrzy w górę. Zatrzymał konia i podszedł do córki. Bez słowa 

wyjął derkę i okrył zwierzę. Potem ujął rękę córki.

- Chcę ci coś pokazać, Reino - oznajmił. Umilkła nagle i spoglądała na niego spod 

oka. W jej spojrzeniu był raczej triumf niż zaskoczenie.

- To tym razem nie przejedziemy obok - powiedziała, mrugając ufnie.

Serce podskoczyło mu do gardła. Wpatrywał się spokojnie w jej ciemne oczy.

- Miałam sen, śniła mi się jakaś pani o ciemnej, bardzo ciemnej skórze, przyszła i 

zachowywała się bardzo przyjaźnie - oznajmiła Reina z prostotą.

Ravi wciąż trzymał  jej  rękę, grube rękawice były  wilgotne i na wierzchu  pokryte 

lodem, wewnątrz jednak zachowały ciepło. Reina nie marzła.

- Chodź...

Posłusznie ruszyła za nim wąską, gładką górską ścieżką, ani razu się nie potknęła, ani 

razu nie postawiła niewłaściwie stopy.

Tindir wyszła im na spotkanie i pozdrawiała ich niepewnym gestem. Ravi popychał 

Reinę przed sobą. Widział, że reszta grupy zbiera się przy skalnej rozpadlinie, która dawała 

im ochronę.

- To jest Tindir. Tindir skinęła głową.

- Kirvi czekała na was przez trzy dni. Ale teraz śpi. Myślała, że nie przyjdziecie przy 

takiej słonecznej pogodzie.

Reina   zdjęła   rękawicę,   przytrzymując   ją   zębami,   i   wyciągnęła   do   Tindir   małą, 

czerwoną dłoń.

- Mam na imię Reina - rzekła z powagą. Tindir dygnęła.

- Dużo o tobie słyszeliśmy. Ravi zmarszczył czoło, nie mógł sobie przypomnieć, żeby 

więcej   niż   dwa   razy   wspominał   tutaj   o   córce,   widocznie   jednak   Tindir   wiedziała,   co 

powiedzieć, żeby dziecko czuło się oczekiwane.

- Miałabyś ochotę przywitać się z tutejszymi dziećmi? Jest ich tylko troje... ale jedno 

background image

w twoim wieku. Może nauczycie się nawzajem jakichś zabaw?

Kobiety pod kamiennym dachem wypchnęły dzieci przed siebie, te uśmiechały się 

zawstydzone do Reiny i mrużyły oczy, które raził biały śnieg.

- Dobrze - powiedziała Reina grzecznie i bez słowa weszła za obcą kobietą w półmrok 

panujący pod nawisem. Ravi nadal stał w śniegu i zastanawiał się, czy przypadkiem wszyscy 

o nim nie zapomnieli.

- Zgadnij, czy było wesoło! I tatuś dowiedział się o wszystkim. O tym, co jest irchi, 

coś bardzo tajemniczego! To Tindir ze mną rozmawiała, bo tamta stara sympatyczna pani nie 

umie mówić tak jak my, trzeba ci wiedzieć.

Reina wpatrywała się w malowane niebieskie oczy lalki i położyła palec na wargach.

- Nie wolno ci nic powiedzieć mamie! Tacie zresztą też nie, bo on też wszystkiego nie 

może wiedzieć. Ale tobie mogę się zwierzyć, tak powiedziała Kirvi. Uśmiechała się, kiedy ją 

o to zapytałam, i powiedziała, że wszystko w porządku. No to posłuchaj...

Usiadła wygodniej między belkami wełny i szeptała do lalki. Jasne lalczyne oczy nie 

mrugały, ale Reina uważała, że jest w nich ogromne napięcie. Bo też miała jej do przekazania 

wielką tajemnicę.

- Skarb, rozumiesz? Wielki, piękny skarb z najprawdziwszego złota! Kirvi uważa, że 

skarb   zawiera   też   szlachetne   kamienie.   Mnóstwo!   Kiedyś   bardzo   dawno   temu   ten   skarb 

zaginął  i od tamtej  pory Lud szuka go. Nie mogą sprzedać  tego złota, żeby sobie kupić 

jedzenie. Nie, z tym skarbem to zupełnie inna sprawa, on czyni człowieka bogatym, nawet 

jeśli się go nie sprzeda! Bo to, widzisz, jest taki skarb szczęścia. Prawdziwy skarb z baśni! 

Więc miałam rację wtedy, kiedy jechałam z tatą w góry i chciałam go szukać. Szkoda, że mi 

nie pozwolił! Ale teraz pozwolił. Kirvi prosiła mnie, żebym go szukała.

Lalka kiwała z powagą głową, kiedy Reina zaciskała palce na jej karku. Dziewczynka 

śmiała się cicho.

- Czyż to nie wspaniałe? Powinna byś widzieć wszystkie dziwne rzeczy, które miała 

Kirvi.   To   prawdziwa   czarownica!   Ona   może   sprawić,   by   ptaki   przychodziły   do   niej   i 

przekazywały wiadomości, umie czytać znaki na piasku tak, że rozumie, co ludzie myślą. Ha, 

to by dopiero było coś!

Szeptała   wciąż  lalce   do  ucha,  postawiła  ją  sobie  na  kolanach,   sprawiała,   że  lalka 

dygała i kiwała głową. Reina znalazła sobie małe miejsce na zimę do zabawy pośród tych bel 

z wełną i skrzyniami pełnymi ubrań, bo w szałasie jest teraz zimno i mokro.

Pod sobą słyszała głos mamy, przyszły jakieś trzy kobiety ze wsi z prośbą o lekarstwo 

na darcie w kościach i strzykanie w kolanach. Mama dała im olejku kamforowego i herbaty 

background image

oraz mnóstwo suszonej kory z dzikiego bzu, którą trzeba ugotować jak kaszę i robić z niej 

okłady na bolące miejsca. Mówiła im też, że powinny uważać, nigdy nie chodzić z mokrymi 

nogami.

Reina   umilkła.   Z   wielką   uwagą   wsłuchiwała   się   w   głosy.   Mama   mówiła   cicho   i 

spokojnie. Tamte trzy kobiety głośniej. Reina słyszała, że jedna z nich płacze. Zamknęła teraz 

oczy,   by   ją   sobie   wyobrazić.   To   ta   mała,   siwowłosa   płacze.   Biedaczka,   cierpi   bardzo   z 

powodu bólu bioder. Reina zagryzała dolną wargę. Odczuwała ból kobiety niczym pelerynę, 

pod którą sama mogła wpełznąć. Dwie pozostałe były siostrami, Linę i Thora. Nie widziała 

ich wyraźnie, ale wyczuwała dochodzące z ich strony głuche pulsowanie.

Krew zgęstniała w żyłach Reiny, czuła, że mimo woli jej ręce zaciskają się mocno na 

lalce. Palce zdawały się zimne i obce. Nie miała odwagi otworzyć oczu, siedziała tylko i 

czekała, aż ten dziwny stan minie sam z siebie. Zawsze tak było, tylko że czasami trwało 

bardzo długo.

- Niech cię Pan Bóg błogosławi za to, co dla nas robisz. Tak, już czuję, jak twoje 

lekarstwo wzmacnia moje stare nogi. Mogę zgiąć kolano! Patrzcie!

Johanna uśmiechała się. Dała im tylko po łyżeczce nalewki na jagodach czarnego bzu 

i   liściach   serdecznika   pospolitego.   To   sprawia,   że   mięśnie   i   ścięgna   stają   się   bardziej 

elastyczne, ale różnica nie jest aż taka wielka. Aha, więc one w nią wierzą. A to zawsze 

najważniejsze, uważała Johanna.

Mimo wszystko poprawa była wyraźna. Najstarsza z kobiet, ta, która przyszła zgięta 

niemal wpół, podtrzymywana przez córki, teraz wyprostowała plecy, twarz jej się rozjaśniła.

- Nie czułam się tak rześko od piętnastu lat, powiem ci! Pani Johanno, to po prostu 

cud!

Pochylała się to w jedną stronę, to w drugą, poruszała barkami.

- Nawet ból w plecach ustąpił! Och, moja droga, nigdy ci się za to nie wypłacę.

- Nie ma za co płacić - powiedziała Johanna krótko. - Już i tak przyniosłyście dużo 

więcej masła, niż się należy za to, co ja zrobiłam.

- Nawet cała góra masła nie będzie dość - wykrzyknęła jedna z młodszych kobiet ze 

śmiechem. - Matko, czy ty też to czujesz? To ciepło w całym ciele? Jakby nastał letni dzień!

Johanna uścisnęła im wszystkim ręce na pożegnanie. Kręciła głową, kiedy wyszły. 

Niewiarygodne, jak niektórzy ludzie reagują nawet na najmniejszą odrobinę wódki! Tak, tak, 

widocznie nie przywykły do takich napitków, te trzy biedne kobiety z Eldarplassen. To wielka 

radość widzieć, jak dobrze się poczuły.

Uprzątnęła długi stół w dużej izbie chorych i wysłała dziewczyny, żeby przygotowały 

background image

mniejsze   pomieszczenie.   W   każdej   chwili   spodziewała   się   ciężarnej   kobiety,   to   córka 

bogatego   właściciela   dworu   w   Kroken,   oczekująca   bliźniąt.   Johanna   już   dostała 

wystarczająco   dużo   talarów,   by   zapewnić   tej   kobiecie   miejsce   i   pomoc,   kiedy   jej   czas 

nadejdzie. Dziś mieli ją przywieźć.

Miała nadzieję, że ostatnia przesyłka  od Thilli nadejdzie, zanim poród bliźniąt się 

rozpocznie. Thilla przysłała wiadomość przez Marię, uprzedzając, że odkryła całkiem nowe i 

bardzo dobre lekarstwo przeciwko krwotokom porodowym. Przepis dała jej pewna misjo-

narka,  która   wróciła   z  Chin.  Thilla   bardzo  by się   cieszyła,  gdyby  Johanna   wypróbowała 

lekarstwo i powiedziała, co o nim sądzi.

Johanna bardzo sobie ceniła te krótkie wiadomości od Thilli, zawsze, kiedy czytała jej 

pochyłe pismo, miała wrażenie, że przyjaciółka jest przy niej. Thilla pisała słowa tak, jak się 

je wymawia, wielokrotnie Johanna musiała się uśmiechać nad jej soczystymi określeniami, 

których chyba nigdy jeszcze nikt nie pisał na papierze. Znani Johannie ludzie piszą inaczej, 

niż mówią, ona robiąc swoje notatki sama posługiwała się oficjalnym językiem duńskim, i nie 

bardzo rozumiała, że można postępować inaczej.

Thilla pewnie znowu tu przyjedzie. To smutne lato nie może być ostatnim okresem 

życia w Zamku Marji. Niech no tylko nadejdzie wiosna, wtedy może i niechęć Johanny, by 

tam wchodzić, zblednie.

Westchnęła głęboko i przeczesała włosy palcami. Dzisiaj ich nie upięła, wcześnie rano 

umyła głowę w balii przy piecu i pozwoliła, by włosy swobodnie wyschły pod czepkiem. 

Dopiero pod wieczór je uczesze, będą pięknie lśnić i spływać falami na plecy, kiedy palce 

Raviego rozplotą wieczorem warkocze...

W kuchni wyłożono wielkie, pięknie dekorowane bochenki chleba, żeby wystygły. 

Nikt nie umiał piec takiego chleba jak tutejsza gospodyni, ugniatała ciasto i wałkowała je, a 

potem tworzyła z niego prawdziwe dzieła sztuki. Chleby pachniały pysznie, ale nie wolno ich 

jeszcze jeść. Ususzy się je na twarde suchary, a potem będzie wyjmować w razie potrzeby. 

Gospodyni uważała jednak, że to zabawne i że dopóki jest pod dostatkiem mąki w skrzyni 

trzeba   przestrzegać   dawnych   zwyczajów.   Przypomniała   też   Johannie,   że   jeśli   wieczorem 

przyjedzie gospodyni z Kroken, to trzeba zapalić świecę i prosić Najświętszą Panienkę o 

pomoc przy mającym nastąpić porodzie. Dzięki temu położnica nie będzie się długo męczyć, 

uważała  stara. Johanna zgadzała się na to, choć bardziej  wierzyła  w wywar z kasztanu i 

młodej kory dębowej, do którego dodawała odrobinę tasznika i zmielonego sporyszu.

Dołożyła nowych bierwion do ognia w pięknym piecyku z lanego żelaza i przysunęła 

kociołek, w którym woda miała się zagotować. Można ten piecyk było rozgrzać niemal do 

background image

czerwoności, ale rzadko to było konieczne. W przeciwieństwie do otwartych palenisk, dawał 

równomierne ciepło niemal przez całą noc, rano miło było chodzić wokół niego po podłodze 

w samych tylko skarpetach.

Spływa na nas prawdziwe błogosławieństwo Boże, myślała Johanna. Nie marzniemy, 

nie   głodujemy.   Potrafimy   z   radością   czekać   na   zimę,   która   niesie   spokój   i   odpoczynek 

zarówno gospodarzom, jak i służbie.

A mała Reina najwyraźniej ostatnio, kiedy śnieg okrył bielą góry i fiord zamarzł, też 

odzyskała radość życia. Nie zapomniała o Marji, o, nie, wprost przeciwnie. Coraz częściej 

jednak wspominała prababkę z uśmiechem: - To powinna usłyszeć Marja! Ciekawe, co ona 

by na to powiedziała?

Johanna oparła się o okrągłą belkę oddzielającą ścianę przy piecu od reszty dużego 

pomieszczenia. Przeczuwała, że to będzie spokojna zima. Przyczyniła się też do tego ospa, to 

Johanna musiała z goryczą przyznać. Wszyscy słabi, chorowici, wyniszczeni i chudzi padli 

pierwszymi ofiarami epidemii.

Drewno   paliło   się   równomiernie,   Johanna   przymknęła   drzwiczki   pieca.   Woda   w 

kociołku wkrótce się zagotuje. Poszła do dużej izby i popatrzyła na zegar Karla: pozostało 

jeszcze parę godzin do wieczora.

- Musimy porozmawiać  z mamą  - powiedziała  Reina po drugich odwiedzinach  w 

obozie pod skałą.

- Nie sądzę - mruknął Ravi.

- Oni zamarzną na śmierć! Ravi z uwagą wpatrywał się w jej gniewne oczy. Ile tak 

naprawdę to dziecko zrozumiało? Jest przecież taka mała, obawiał się jednak, że widziała 

więcej, niż on sam zdołał zobaczyć.

-   Nie   możemy   pozwolić   im   pomrzeć!   Tylko   dlatego,   że   ludzie   będą   źli,   jeśli 

weźmiemy ich do swojego domu. Nie możemy ich tak zostawić!

Ravi zwilżył wargi i odwrócił wzrok. Johanna ma teraz spokój. Wszystko idzie jak 

należy. Nawet gospodyni z Kroken urodziła bez problemów, robiła wszystko, co Johanna jej 

kazała, i już drugiego dnia przyszli na świat dwaj chłopcy, położnica nie potrzebowała innej 

pomocy oprócz dodających otuchy rozmów z Johanna.

Odzyskali  nareszcie  Karlsgârd. Ludzie  kłaniają  im  się koło kościoła  i  rozprawiają 

uroczyście o chrześcijańskim uczynku Johanny i Raviego, który sprowadził starego pastora na 

powrót do ziemi. Tak powinni zachowywać się bogobojni ludzie, otrzymają w zamian za to 

szacunek   i   poważanie.   Czyż   nie   mogliby   więc   teraz   żyć   przez   jakiś   czas   bez   tego 

zamieszania, bez nieustającego niepokoju, gadania i podejrzeń?

background image

Jeśli wezmą  do domu  Cyganów,  to będzie tak, jakby zaprosili  do siebie  gromadę 

trędowatych. Znowu nikt nie będzie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Nikt nie będzie z nimi 

handlował, nikt nie przyjdzie do Johanny po radę. Oni sami staną się jak trędowaci, a dla 

Reiny będzie to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko zakończenie szkoły,  którą dopiero co 

rozpoczęła.

Ravi westchnął.

I nie tylko to.

Kirvi   powiedziała   jasno   i   wyraźnie:   nie   mogą   się   ruszyć   ze   swojego   zimowego 

obozowiska pod wiszącą skałą, dopóki nie zostanie odnaleziony ten jakiś skarb. Ravi zdołał 

zrozumieć, że ta nieduża gromadka miała do wypełnienia specjalne zadanie tak daleko w 

głębi lądu, tak daleko na północy.

Nie bardzo pojmował, o co chodzi.

Byli gotowi ofiarować wszystko za to, czego szukali. Ale czego tak naprawdę szukali? 

Tutaj, między niebem i fiordem, nie istniały żadne inne skarby niż srebrny cielec, którego 

ludzie   przez   pokolenia   próbowali   znaleźć,   ale   bez   rezultatu.   Być   może   góry   zawierają 

szlachetne kamienie, może przecinają je żyły srebra. Ale bogactwo, które tutejsi mieszkańcy z 

nich czerpią, jest zupełnie innego rodzaju.

Czego szukają tutaj Cyganie?

Popatrzył  na Reinę. Ona rozmawiała  z Kirvi w cztery oczy.  Czy wie coś więcej? 

Spróbował spojrzeć z boku na tę małą, gniewną istotę. Co ma na myśli opowiadając o swojej 

zabawie, co właściwie oznacza to, że Reina „odczytuje ludzi”?

-   Ravi   Reinssonn,   mówię   do   ciebie!   Musisz   im   pomóc.   Nie   wolno   pozwolić,   by 

zamarzli w tych górach! Co byś czuł, gdybyś musiał spać tam, na tym lodowatym śniegu?

Ravi   westchnął.   Niejeden   raz   wprawdzie   próbował   spędzić   noc   w   nie   opalanym 

szałasie.

To możliwe, na jedną noc, góra trzy. Młody człowiek mógłby może nawet spędzić w 

ten sposób całą zimę, gdyby miał dość rozumu, by znaleźć opal.

Cyganie nie mogli rozpalać ognisk, tylko z rzadka maleńkie ognie, kiedy zadymka i 

mgła przesłaniała ich i tłumiła dym.

- Nie wiem, Reino... tak wiele trzeba rozważyć.

-  Rozważać  i  rozważać!  Mówisz  jak  mama!  Ja  nie  chcę  niczego   rozważać!  Idę  i 

sprowadzę ich tutaj! Zaraz!

Zeskoczyła na podłogę i tupiąc butami, ruszyła ku drzwiom.

-   Reina!   Zaczekaj!   Nie   możesz   wszystkiego   zepsuć!   Chodź,   usiądź,   musimy 

background image

porozmawiać!

- Ja nie chcę rozmawiać! Chyba widziałeś, jaki chory jest Virko? Wargi ma po prostu 

sine, a jego palców nie można rozgrzać!

Ravi trzymał ją mocno za chude barki.

- Uspokój no się, mały trollu. Nie możesz sama zbawić całego świata. To są ludzie, 

mają własną wolę. To nie jest gromada ptaków z połamanymi skrzydłami ani kociak o trzech 

nogach!

Wtedy ona popatrzyła na niego z lekceważeniem.

- Arillowi też pomogłam! Poszłam tam i nikt mnie nie widział! I Arill nie umarł, jest 

znowu zdrowy! Więc nie mów, że to się na nic nie zda!

Ravi jęknął zgnębiony. Trudno było przekonać tę małą.

- W porządku, będę z tobą i spróbujemy im pomóc.  Musimy jednak ustalić  dwie 

sprawy:   gdzie   można   ich   umieścić,   żeby   nikt   ich   nie   znalazł.   I   w   jaki   sposób   ich   tutaj 

sprowadzić. Nikt nie może się o niczym dowiedzieć...

- Do Karlsgârd! Żołnierze właśnie wyjeżdżają! Jest tam mnóstwo miejsca!

- I mieć Storlendet jako sąsiadów? Nie, to niemożliwe. A poza tym wydzierżawiliśmy 

już i oborę, i stodoły. Ludzie będą chodzić tam i z powrotem przez całą zimę.

- Ech, dlaczegoście to zrobili? Reina usiadła na podłodze i podparła głowę rękami.

Prawie słyszał jej myśli.

- Może i masz rację - mruknął zmęczony. - Może powinniśmy porozmawiać z mamą. 

Ona ma dobre serce. Z pewnością by nam pomogła. Ale... ludzie ze wsi też jej potrzebują. A 

jeśli będzie miała coś wspólnego z Ludem... to wtedy chorzy we wsi będą umierać bez jej po-

mocy. Rozumiesz to?

- Tak. Ale to głupie, głupie, głupie! Oni nie są niebezpieczni, to dobrzy ludzie! I tak 

mi ich żal.

Ravi przytakiwał. Reina wstała, jęknęła niczym stara kobieta.

-   Może   coś   mi   się   przyśni   -   powiedziała.   -   Na   pewno   coś   wymyślę,   tatusiu.   Ty 

mówisz, że zawsze coś wymyślę!

Ravi poczuł skurcz żołądka. To wszystko mogło się skończyć  strasznie. Reina nie 

należy do tych, którzy łatwo rezygnują, jeśli już coś wbiją sobie do głowy.

- Obiecaj mi, że nie zrobisz nic bez porozumienia ze mną, słyszysz, moja panno?

Mówił tak surowo, jak tylko potrafił. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, w jej 

ciemnych oczach znowu pojawił się błysk życia.

- Oczywiście, tatusiu. Skinął zadowolony głową, poklepał ją serdecznie po plecach.

background image

- Chyba powinnaś iść zobaczyć, czy kocięta nie zamierzają wkrótce otworzyć oczu? 

Wiesz, mama powiedziała, że musisz ich doglądać i strzec przed lisem!

- Oczywiście! Już pędzę do obory. Pernilla i Margareta tam pewno są. Krowa ma się 

cielić, będziemy mieć gwiazdkowe cielę!

Wybiegła   za   drzwi.   Ravi   cieszył   się,   że   skierował   jej   zainteresowania   na   coś,   co 

bardziej przystoi takiej dziewczynce niż zadania, których zamierzała się podjąć.

Mimo to złe myśli go nie opuszczały. Kiedy tego wieczoru leżał z głową Johanny na 

ramieniu, jedynie nieznaczny ból w piersi powstrzymał  go przed opowiedzeniem jej tego 

wszystkiego. To jakieś ostrzeżenie, pomyślał. Zawsze mieli do siebie zaufanie, powinien jej 

powiedzieć, ale zaciskał szczęki i słuchał jej cichych słów.

- Tak się zastanawiałam, Ravi... może ja grzeszę. Nie przeciwko Bogu, bo wierzę, że 

on naprawdę dał mi wolną wolę. Ale przeciwko tobie. Chyba wiesz... ja nie chciałam mieć 

więcej dzieci. Uważałam, że wystarczy mi tych, którymi muszę się opiekować. Ale skoro ty 

teraz tak myślisz... to nie chciałabym ci odmawiać.

Uniósł wolno głowę, ucałował w zamyśleniu jej czoło. Czuł, że rozrasta się w nim 

radość, bardziej z tej ofiary, jaką ona chce mu złożyć. Jest jeszcze młoda, ta jego ukochana 

Hanna. Może jednak zauważyła już, że z jej ciałem coś się dzieje, że zbliża się jesień. Może w 

końcu stwierdziła sama, że ten brunatny proszek, który zażywa, wypala ją, robi coś złego z jej 

ciałem.   Może   nie   chce   już   tak   często   całować   go   na   dobranoc,   zamiast   tonąć   w   jego 

objęciach, jak pragnie.

- Dziękuję - szepnął i poczuł się okropnie, że on, mimo wszystko, nie ma odwagi jej 

się zwierzyć. W jakimś sensie trudniej mu było teraz utrzymywać przed nią tę tajemnicę, 

skoro ona wychodzi mu na spotkanie.

Czy   Johanna   wyczuwa   jego   tęsknotę   równie   silnie,   jak   on   potrafi   rozumieć   jej 

pragnienia, zanim ona sama je wypowie?

Ravi uśmiechnął się z goryczą sam do siebie w mroku i uświadomił sobie, że to, co on 

odczuwa w samotności, jest chyba częścią tęsknot wszystkich ludzi.

Nie potrafił odczytywać ludzi tak, jak podejrzewał, że Reina to umie. Mimo to często 

wiedział, co noszą w sercu. Johanna też to wiedziała, i to przerażająco często.

- Co ty przede mną ukrywasz? - zapytała cicho, gdy on przez dłuższy czas leżał bez 

ruchu. - Jesteś teraz zadowolony?

Przytulił ją mocno do siebie.

- To by mi sprawiło wielką radość. I Reinie również. Wiem, że opiekowałaby się 

maleństwem z wielką czułością.

background image

- Moglibyśmy dać jej na imię Marja - powiedziała Johanna rozmarzona.

- Oczywiście - szepnął Ravi.

- A o tym, co cię dręczy, opowiesz mi, kiedy sam uznasz, że powinieneś - szepnęła 

Johanna.

Zrobiłby to bardzo chętnie zaraz, zwłaszcza że w jej głosie wyczuwał drżenie.

Mimo  wszystko milczał. Zamknął  oczy i milczał,  chociaż jakiś ostrzegawczy głos 

wciąż   się   odzywał   w   jego  głowie.   Nigdy  więcej   tajemnic,   powtarzał   głos.   Nigdy  więcej 

przemilczeń, które mogą się przerodzić w wielkie nieporozumienia.

I chociaż ta wiedza została drogo okupiona, mimo wszystko ją zlekceważył. Wolał 

myśleć, że w ten sposób ją oszczędza.

background image

ROZDZIAŁ VIII

Zaczął się ostatni dzień przed wigilią. Reina obudziła rano swego ojca i tak długo nim 

potrząsała,   dopóki   nie   oprzytomniał.   Miejsce   Johanny   w   łóżku   od   dawna   było   puste,   to 

najtrudniejsze dni w roku, wtedy wszystkie kobiety wstają, zanim koguty zdążą otworzyć 

oczy. I rzadko kładą się przed północą, by zdążyć ze wszystkim, co trzeba przygotować na te 

wielkie uroczystości.

- Tatusiu! Ja już wiem! Wymyśliłam, co możemy zrobić dla Ludu!

Wciąż jeszcze otrząsał się ze snu, patrzył na córkę, mrużąc oczy. Stała przed nim w 

samej nocnej koszuli i przestępowała z nogi na nogę, włosy jej sterczały na wszystkie strony. 

Pośpiesznie wślizgnęła się do ciepłego łóżka ojca.

-   A   teraz   posłuchaj   -   powiedziała   tajemniczo.   Potem   naciągnęła   kołdrę   na   głowy 

obojga i szeptała mu do ucha niemal niedosłyszalnie: - Czy pamiętasz starą baśń o zimowych 

wędrowcach? I o gwiazdorach?

Oszołomiony kiwał głową. Tę starą historię chętnie opowiadano podczas świąt, kiedy 

i   gospodarze,   i   służba   zbierali   się   przy   suto   zastawionych   stołach,   w   blasku   świec   i   w 

świątecznym cieple.

Każdego roku słucham o tych strasznych potworach, które w wigilijną noc wędrują od 

wsi do wsi. Nigdy jeszcze żadnego z nich nie widziałam! A ty?

- Nnie...

- To właśnie tak, jak zrobiliście ty i mama, kiedy opowiadaliście ludziom, że wtedy w 

kościele mogliście rozmawiać z umarłym pastorem. Tylko po to, żeby oni się uspokoili i czuli 

bezpieczni, prawda?

- Nnno... Córka usiadła na nim okrakiem, wciskała kolano w jego brzuch. Ravi z 

trudem chwytał powietrze.

- No więc w ten sposób Lud przejdzie w noc wigilijną przez wieś! Nie będziemy 

musieli ich ukrywać, nie będziemy musieli ich prosić, żeby zachowywali się cicho. Powiemy, 

że powinni krzyczeć i śpiewać, bić w swoje bębenki najmocniej jak potrafią! A poza tym czy 

nie sądzisz, że stara Kirvi wygląda jak prawdziwa czarownica?

Ravi był już całkiem rozbudzony. Trudno opanować to dziecko.

- Czy to nie znakomite rozwiązanie? Będą mogli wziąć też swoje konie, bo nasza 

gospodyni mówi, że te nadprzyrodzone istoty, które wędrują po świecie w noc wigilijną, ci 

gwiazdorzy, zawsze mają ze sobą zwierzęta. Może nawet moglibyśmy dać im naszego kozła, 

pięknie go przystroić? Udawać, że to elegancka dama? Gospodyni powiedziała, że chodzą 

background image

wtedy różne potwory. Musimy...

Całkiem zapomniała, że powinna mówić szeptem.

Ravi położył palec na jej wargach, dziewczynka natychmiast umilkła. Jej pomysł jest 

zbyt dobry, by ryzykować, że ktoś usłyszy.

- Ale  co potem  z nimi  zrobimy?  - zapytał  Ravi szeptem.  Reina  odrzuciła  kołdrę, 

siedziała rozpromieniona i zadowolona z tego, co ma mu do powiedzenia:

- Mogą mieszkać w Zamku Marji!

Spoglądał na nią, nie rozumiejąc. To przecież niemożliwe! Tak blisko Vildegârd, z 

pewnością Johanna zaraz by się...

Reina obejrzała się, zeskoczyła z łóżka i ściągnęła kołdrę tak, że chłodne poranne 

powietrze spłynęło na jego nagie piersi i ramiona.

- Wstawaj! Wszystko się uda, tatusiu! Ruszamy natychmiast, to mama pomyśli, że 

jedziemy po prezent dla niej. Bo przecież powinna dostać prezent na Gwiazdkę?

Ravi wstał. Zaczynał mu się udzielać jej radosny nastrój.

To się rzeczywiście mogło udać. Był to bowiem pomysł tak niewiarygodny, że trudno 

pojąć, skąd się wziął w tej małej głowie. Wszystko jest tak fantastyczne, że chyba się uda. 

Trzeba   przeprowadzić   nie   więcej   niż   dziesięć   osób.   Poza   tym   oni   nie   mają   wielkich 

wymagań. I przywykli do zachowania absolutnej ciszy.

Mogliby mieszkać w Zamku Marji, dopóki nie odzyskają sił. A pewnej nocy, kiedy 

wiosna   będzie   już   blisko,   mógłby   zdobyć   łódź   i   wywieźć   ich   daleko   od   wsi,   zanim 

ktokolwiek zdąży się zorientować, że spędzili w tej okolicy blisko rok.

Oczywiście, uda się.

Można by też wysłać ich na drugą stronę gór, do Lom, jako handlarzy końmi. Nie 

musieliby nikomu opowiadać, skąd idą. A kiedy już wyjadą, Ravi będzie mógł opowiedzieć o 

wszystkim Johannie...

Pośpiesznie wkładał ubranie: bieliznę, spodnie, gruby wełniany sweter, na to narzucił 

kurtkę. Reina ubrała się tak szybko jak nigdy.

- No to jedziemy - rzuciła roześmiana, naciągając skórzaną czapkę na nieuczesane 

włosy.

Raviemu kręciło się głowie, jakby był pijany, wszystko dzieje się tak szybko.

- Nie, zaczekaj, musimy najpierw coś zjeść. I porozmawiać. Pewnie trzeba będzie coś 

ze sobą zabrać, jakieś stare ubrania i tym podobne rzeczy, a także sadzę do uczernienia im 

twarzy...

- Tak! I koźle głowy z ubiegłego roku, czerwoną kredę i starego stracha na wróble z 

background image

ogrodu!

Kręcił głową, widząc jej zapał. Ani razu nie odważył się pomyśleć, co będzie, jeśli ten 

ich szaleńczy zamiar zostanie ujawniony.

Coś   mu   jednak   szeptało:   to   się   może   udać.   To   się   niemal   z   pewnością   uda!   Bo 

przecież   jest   wątpliwe,   żeby   ludzie   wychodzili   na   dwór   w   samą   noc   wigilijną.   Chociaż 

czasem zdarzy się jakaś żebraczka, można spotkać gościa, który nie zdążył dojść na kolację 

tam, gdzie go zaproszono, bywa, że ludzie dzierżawiący inne zagrody idą zobaczyć swoje 

zwierzęta w tę świętą noc. Może też jacyś młodzieńcy, którzy nie mają cierpliwości, by wy-

siadywać w domu...

Ale oni wszyscy nie będą chcieli wierzyć własnym oczom.

I właśnie to czyniło całą sprawę łatwiejszą i bardziej zabawną.

- Zostaniemy tutaj - powiedziała Kirvi ponuro. - Ja nie wierzę w łaskę gaije.

Ravi jęknął rozczarowany. Reina zbladła, widział, że zanosi jej się na płacz.

Tindir zrobiła krok naprzód i poprosiła pokornie, by wolno jej było się odezwać. Ravi 

spostrzegł, że stara niecierpliwie skinęła głową.

Słowa Tindir wywołały błysk w oczach innych. Chyba starała się ich przekonać. Fardi 

również   wystąpił   naprzód   i   zachrypłym   głosem   powiedział   parę   zdań,   w   których   Ravi 

wyczuwał groźbę.

Potem   pod   wiszącą   skałą   zaległa   cisza,   słychać   było   tylko   popłakiwanie   małego 

Virko.

-   Bądź   taka   dobra,   Kirvi   -   prosiła   Reina,   przestępując   z   jednej   nogi   na   drugą.   - 

Zamarzniecie tutaj na śmierć i jesteście tacy strasznie wychudzeni!

Tindir uśmiechnęła się blado do dziewczynki, ale spuściła wzrok. Nie było nic więcej 

do   dodania.   Teraz   musieli   się   podporządkować   słowom   starej   przywódczyni.   Reina 

rozumiała, że jest ona dla tych ludzi zarówno kapłanką, jak i królową.

W końcu stara podniosła wzrok. Krótki rozkaz spowodował, że wszyscy pochylili się i 

wycofali.

- Kirvi będzie pytać Devlę o radę - powiedziała Tindir cicho.

Reina otworzyła usta.

- Diabła? Ale... nie powinna tego robić! Młoda Cyganka się uśmiechnęła i pogłaskała 

Reinę po policzku.

- Nie diabła, moja kochana. Devla to imię naszej bogini. Jest boginią światła i ciepła. 

Pragnie, by jej ludzkie ziarenka żyły w słońcu, pomaga im kiełkować i rosnąć. Nie jest taka 

zła, jak wasz diabeł.

background image

Reina patrzyła na nią z powagą.

- To bardzo dobrze. Bo mama mówi, że nie powinno się rozmawiać z diabłem.

Oczy Tindir zwróciły się na Raviego z wyrazem głębokiego smutku.

- Chodź, musimy wyjść. Nikt nie może teraz widzieć Kirvi.

Na zewnątrz pogoda się zmieniała, szła odwilż, śnieg na zboczach pociemniał i zaczął 

topnieć.

- Ale ciepło - powiedział Ravi, mrużąc oczy i spoglądając ku wschodowi.

- Myślę, że pod wieczór zrobi się jeszcze cieplej. Trudno będzie chodzić po śniegu... 

chyba że przywiąże się do butów rakiety.

- Śnieg nie jest głęboki. Na dole przy Kolstad całkiem zwiało.

Umilkli.   Kobiety   rozwiązały   chustki,   pozwoliły   zdrowym   dzieciom   bawić   się   w 

śniegu.  One jednak nie lubiły chyba  tej wilgotnej  masy,  nawet  gdy Reina próbowała im 

pokazać, jak można tworzyć nieduże figurki, zlepiając razem śniegowe kule, nie okazywały 

zapału.

Wszyscy czekali.

Słońce nie pokazywało się od dawna, szara mgła wisiała nad głowami ludzi. Noc 

wigilijna będzie ciemna. Ravi próbował się tym nie martwić. Lud mimo wszystko pójdzie po 

śladach. Po śladach, które musieli za sobą zostawiać. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale i po 

jego i Reiny śladach w mokrym śniegu można było dotrzeć aż do obozu.

Jeśli, rzecz jasna, nie nadejdzie odwilż. Bo wtedy obudzą się w świąteczny poranek w 

krajobrazie   całkowicie   pozbawionym   pięknego   białego   płaszcza,   w   krajobrazie   równie 

brunatnym i szarym jak płaszcze biednych ludzi.

To   pewnie   jest   odpowiedź   na   modlitwę,   którą   powinni   byli   odmówić,   kiedy   ta 

niewiarygodna myśl przyszła im do głowy parę godzin temu, myślał Ravi.

Reina topiła śnieg w gołych rękach i piła wodę, przyglądała się uważnie okolicy. Ravi 

dygotał, wilgotna odwilż przenikała człowieka do szpiku kości.

Pozostawało mieć nadzieję, że Kirvi podejmie rozsądną decyzję.

Niezrozumiały upór tej starej kobiety złościł Raviego. Jaką przywódczynią jest dla 

swojego Ludu, jeśli pozwala mu wymrzeć?

- To już nie potrwa długo - pisnęła Tindir z lękiem. Kopała suche liście i małe kamyki 

swoimi lekkimi butami.

Ravi widział sine od zimna kostki między krawędzią butów a brzegiem spódnicy. 

Spódnice Cyganek  były  krótsze niż te, jakich  używają  kobiety we wsi. Tamte  po prostu 

zamiatają drogę, po której idą, jakby brązowe samodziałowe płótno miało udawać elegancki 

background image

jedwab noszony przez panie w Kopenhadze.

Ravi wskazał drewnianą skrzynkę od soli.

- Usiądź tutaj. Ty też, Reina. Patrzcie, mam tu coś do przegryzienia...

Podawał   im   kawałki   złocistego   sera.   Zaprosił   też   małego   Virko,   ale   chłopiec 

potrząsnął głową i zacisnął mocno wargi.

Tindir skrzyżowała nogi i pokruszyła swój ser.

- Czy myślisz... Przerwała pytanie Raviego:

- Nie możemy wróżyć, jaka będzie decyzja Kirvi. To oznacza nieszczęście.

Ravi skinął głową, ale uśmiechnął się nieznacznie.

- Ach, tak? A czy macie inne znaki, z których można by się czegoś dowiedzieć?

Tindir z powagą pokiwała głową. Wyraźnie liczyła okruchy wzrokiem.

- Jesteś teraz naszym przyjacielem. Powinieneś wiedzieć. Co chciałbyś usłyszeć?

Ravi patrzył zbity z tropu, to jednak coś innego, niż takie tylko słowa dla przerwania 

ciszy.

- Ech... wszystko, co chciałabyś opowiedzieć. O waszym życiu. I o podróżach!

Tindir spojrzała na niego z uśmiechem.

- W takim razie bardzo dobrze, że mamy przed sobą całą zimę - oznajmiła. Potem 

delikatnie dotknęła jego ramienia.

Chyba jednak starała się wywróżyć, jaka będzie decyzja Kirvi.

Przekazali Fardiemu i Tindir ostatnie instrukcje. Ze nie powinni się przemykać między 

drzewami, jeśli kogoś spotkają. Że powinni raczej iść wesoło, z tańcem i okrzykami, powinni 

wszyscy się poprzebierać, uczernić twarze i ręce sadzą. Młode kobiety z grupy nie mogły 

powstrzymać chichotów, kiedy Ravi zaczął malować twarz Fardiego. Ów wysoki mężczyzna 

został pomalowany w brązowe i białe paski, Ravi narysował czarne kręgi wokół jego oczu, co 

czyniło go naprawdę przerażającym. Stara kurtka z niedźwiedziego futra sprawiła, że zrobił 

się jeszcze większy. Na czoło Fardiego naciągnięto maskę. Była to otwarta paszcza jakiegoś 

potwora, wyglądało tak, jakby Fardi miał dwie głowy jedną na drugiej. Ciężkie skórzane buty 

dopełniały stroju.

Kobiety zostały pomalowane na biało kredą, Ravi wyrysował im czerwone usta i ostre, 

zielone oczodoły. Nawet Kirvi uniosła brwi, starając się ukryć rozbawienie, kiedy wszyscy 

zaczęli biegać, ćwiczyć tańce i okrzyki.

Mały Virko nie był w stanie iść. Ravi pomyślał chwilę, potem czarną linią narysował 

na twarzy chłopca trupią czaszkę.

- Musisz go nieść - powiedział do najsilniejszej z kobiet.

background image

W   końcu   wszyscy   zostali   wymalowani   i   poprzebierani,   wyjęli   zresztą   ze   swoich 

worków połatane narzuty i kolorowe chustki, którymi się dodatkowo poowijali. Do nóg i rąk 

poprzyczepiali miedziane ozdoby, które podzwaniały przy każdym ruchu niczym pęknięte 

dzwoneczki.

Ravi   raz   jeszcze   opisał   im   drogę   przez   las,   muszą   uważać,   żeby   we   właściwym 

miejscu wejść na ścieżkę, w przeciwnym razie będą musieli przemaszerować przez środek 

wsi.

- Zostawimy wam drzwi otwarte. Ale w pobliżu Vildegârd nie powinniście hałasować. 

Johanna nie należy do osób, które by się przestraszyły waszym widokiem - przestrzegał Ravi.

Ustalono, że następnego dnia, kiedy tylko  się ściemni, nieduży orszak wyruszy w 

drogę.   Mężczyźni   będą   musieli   dźwigać   ciężary,   mimo   że   niektóre   swoje   rzeczy   i   tak 

zostawią  pod skałami.  Ułożą je i przykryją  kamieniami.  Żaden przypadkowy  wędrowiec, 

który by tu szukał schronienia, niczego nie zauważy.

Będą musieli iść tyłem. Bo gdyby ktoś dostrzegł ich ślady, to doprowadzą go one do 

wiszącej skały. Nikt po takich śladach nie pójdzie za nimi do wsi.

Reina i Ravi wyjechali, ich szałas leżał niedaleko stąd. Reina nie mogła wyzbyć się 

podniecenia; jakie to wszystko niezwykłe.

Nie mogła się już doczekać jutrzejszego wieczoru, tak by chciała zobaczyć, jak zejdą 

w dolinę i będą udawać pozaziemskie istoty!

Jeśli szczęście jej dopisze, może będzie mogła wymknąć się w wigilijny wieczór z 

domu i rozejrzeć się za nimi. W każdym razie pójdzie z ojcem do stajni, żeby dać koniom 

świeżo zmielonej mąki, owsa i chleba. Karmi się tym wszystkim zwierzęta w wigilijną noc, 

żeby nie skarżyły na gospodarzy,  kiedy święty Piotr zejdzie do nich, żeby posłuchać ich 

rozmów. Bo w tę jedną jedyną noc zwierzęta mówią ludzkim głosem.

Siano, które wiozą dzisiaj do domu, ustrzeże zwierzęta przed głodem aż do wiosny, 

myślała Reina. Kiedy już załadowali, ile trzeba, dziewczynka wskoczyła na konia. Ravi ujął 

lejce i usiadł na saniach.

Reina prowadziła konia, był przyzwyczajony do jej ruchów, szedł szybko, mimo że 

sanie   były   teraz   ciężkie.   Ravi   pozwalał   jej   na   to,   lubił   obserwować   postać   córki,   kiedy 

pochylała  się nad końskim grzbietem pod drzewami  w  lesie. Zręcznie  unikała  gałęzi,  po 

prostu   kładła   się   na   karku   zwierzęcia.   Będzie   znakomicie   jeździła,   podobnie   jak   matka. 

Chociaż teraz Johanna zbyt rzadko wkładała wysokie buty do konnej jazdy, które dostała od 

Marji. Zbyt rzadko miała czas na takie rozrywki, jak konna przejażdżka.

background image

ROZDZIAŁ IX

- Czy ty nie możesz zaczekać, aż przyjedzie Ingalill? Jeśli pogoda zelżeje, będą tutaj 

jutro. Reina, nie wolno ci wychodzić z domu całkiem samej!

- Ja nie jestem sama! Wszystkie dzieci ze szkoły mogą chodzić, Haldis i Britt dostały 

pozwolenie!

-   O,   ale   one   mają   starszych   braci!   A   poza   tym   uważam,   że   ten   zwyczaj   ze 

świątecznym   chodzeniem   po   domach   to   nie   jest   zabawa   odpowiednia   dla   dziewczynki. 

Możecie się znaleźć w nieprzyjemnej sytuacji. Mężczyźni spędzający teraz w Dosen wieczory 

nie wylewają za kołnierz. I tylu pijaków kręci się po drogach...

- Mamo, proszę! Chyba nie masz zamiaru mi tego zabronić? Przecież Britt i Haldis... 

och, ja na to tak czekałam, od stu lat... zawsze mówisz, że jestem jak na swój wiek duża, a 

poza tym ilu w moim wieku umie czytać? Ilu zna łacińskie nazwy ziół? I czy sama mnie nie 

uczyłaś, żebym była ostrożna?

Johanna westchnęła i rozglądała się za odsieczą. Ravi nie powiedział ani słowa. On 

dobrze wiedział, co naprawdę Reina ma na myśli. Ona chce mianowicie przebrać się i biegać 

wieczorem po wsi, bo ma nadzieję, że znajdzie okazję, by zajrzeć do tych, którzy ukrywają 

się za zamkniętymi drzwiami i oknami Zamku Marji.

- Ja z nią pójdę - oznajmił w końcu. - Ze mną będzie bezpieczna.

Johanna spojrzała na niego zaskoczona.

- Ty?  Myślałam, że lekceważysz  sobie takie zwyczaje. Nigdy przedtem cię to nie 

interesowało.

Objął   ją   i   pocałował.   Szepnął   jej   coś   do   ucha   i   wchłonął   w   siebie   zapach 

przypominający o wigilijnym wieczorze. Miękkie kulki, które Johanna położyła wtedy na 

piecu, rozsiewały wokół fantastyczną woń, sprawiając jeszcze większą przyjemność sytym i 

odpoczywającym ludziom. To kadzidło, wyjaśniła Johanna, i czytała im, jak nowo narodzone 

Dzieciątko otrzymało w Betlejem kosztowne dary: złoto, mirrę i kadzidło.

- Robię to dla Reiny. Należy jej się trochę rozrywki. Mamy żałobę, nie może nikogo 

odwiedzić w święta.

Johanna nie umiała się dłużej opierać. Kiedy Reina podbiegła do niej i prosiła z tymi 

swoimi wielkimi, czarnymi oczyma, mogła się tylko uśmiechnąć i klepnąć córkę w pupę.

-   W   takim   razie   idźcie!   Tylko,   Ravi,   nie   wstępujcie   do   zbyt   wielu   świętujących 

domów! I pilnuj jej... dobrze.

Skinął zadowolony, a Reina w podskokach pobiegła do siebie.

background image

Na łóżku leżała piękna suknia z niebieskiego brokatu, Reina pospiesznie wyciągnęła 

ze skrzyni  kilka starych wełnianych swetrów. Pogrzebała głębiej i znalazła czarny szal, a 

potem jeszcze parę długich, dziurawych pończoch, których mama nie miała czasu pocerować.

Jedną naciągnęła sobie na głowę i postarała się, aby dziury znalazły się na wysokości 

oczu.   Kilka   nieposłusznych   loków   wcisnęła   pod   pończochę,   dosłownie   rozłażącą   się   w 

palcach.

Na nogi włożyła stojące w ganku buty, w których mama chodziła do obory, i uznała, 

że tak może zostać. Wtedy stara gospodyni wzięła kawałek drzewnego węgla i uczerniła jej 

twarz.

- Teraz wyglądam tak, jak się sobie wyśniłam - pisnęła Reina, przeglądając się w 

lustrze na komodzie mamy.

- Uff, to musiał być prawdziwy koszmar - roześmiała się Johanna.

Reina dostała jeszcze koszyk, w który miała zbierać przysmaki, i wzięła ojca za rękę. 

Benjamin nie chciał z nimi iść, on czuł się najlepiej przy piecu z jedną z tych książek, które 

Johanna znalazła na strychu w rzeczach Marji. Był to zbiór listów z podróży i pamiętniki 

jakiegoś kapitana, który spędził życie na handlu z Chinami. Benjamin był tym pochłonięty.

- Pilnuj jej dobrze - powtórzyła Johanna, wyrywając się z krzykiem z objęć Raviego. 

Udało mu się wymazać jej sadzą tylko jeden policzek.

- O, to mamy prawdziwych gwiazdorów! - piszczały młodsze służące. Wczorajszy 

wieczór miały wolny i wróciły do domu późno, rozśpiewane i wesołe. Dziś rano odsypiały, 

Johanna sama zajmowała się obrządkiem i śniadaniem.

- Nie, to nie gwiazdorzy! Gwiazdorzy to chodzili po wsi w wigilijny wieczór, czy nie 

pamiętasz, co mówił Mons ze Svingen?

Ravi pociągnął za sobą córkę, zanim zdąży powiedzieć coś nieodpowiedniego.

Dopiero gdy wyszli za furtkę, każde ze swoją latarką w ręku, Reina wyrzuciła z siebie:

- Słyszałeś, tatusiu? Ktoś ich widział, ktoś spotkał Lud! Och, czy tylko dostali się 

bezpiecznie   do   Zamku   Marji?   Pomyśl,   jeśli   ktoś   ich   śledził   aż   do   bramy!   Musimy 

natychmiast pójść i zobaczyć! Musimy...

- Już u nich byłem - uspokajał ją Ravi. - Wszystko jest w porządku. Żadnych śladów i 

wszyscy czują się dobrze. Trzeba ci było widzieć, co się tam działo. Virko upierał się, żeby 

go ułożyć do snu w wannie Marji. Wydawało mu się że to niebo, ta niebieska łazienka... 

Reina upierała się:

- Ja też chcę do nich iść, tatusiu. Nie moglibyśmy pójść zaraz?

Ravi wahał się. Nie było jeszcze całkiem ciemno, widzieli zarysy drzew na tle nieba. 

background image

Droga przed nimi lśniła wilgocią, chybotliwe światła latarek odbijały się w mokrym śniegu.

- Sam nie wiem... to zbyt lekkomyślne. Dla nich bezpieczniej, jeśli nie będziemy się 

tam kręcić po całych dniach. Ktoś mógłby zobaczyć...

Ona jednak nie ustępowała, szarpała go i ciągnęła za rękaw. Już i tak podarty kaftan, 

który na siebie naciągnął, groził rozerwaniem.

- Tatusiu, chodźmy do nich! Muszę zobaczyć, jak się urządzili!

W końcu Ravi poddał się i uśmiechnął do córki:

- Dobrze, ale pójdziemy przez las. I musimy zgasić latarki.

Natychmiast zrobiło się całkiem ciemno, ale Reina szła pewnie, skradali się przez 

niewielki zagajnik między Zamkiem Marji i Vildegârd. Płot ciągnący się wzdłuż drogi aż do 

bramy ogradzał tylko sam dziedziniec, na plac za zabudowaniami można było wejść właśnie 

od strony zagajnika.

Altanka   wyglądała   jak   szkielet,   Reina   nie   patrzyła   w   tamtą   stronę.   Jakieś   wrony 

szukały schronienia pod dachem i teraz, kiedy z ciemności wyłoniły się dwie postaci, zerwały 

się z łopotem skrzydeł.

Wąskie drzwi na tyłach domu były zamykane tylko na dwa zamki, a zaraz za nimi 

znajdowały się schody do piwnicy. Trzeba było mieć klucz, żeby wejść do środka. Ravi wyjął 

go z kieszeni.

Z wnętrza nie docierał najmniejszy nawet szmer. Reina powiedziała dość głośno:

- To tylko my, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, chociaż wyglądamy okropnie...

Potem zasłoniła usta ręką, jakby przestraszona.

- Och, zapomniałam... oni sami musieli wyglądać okropnie. Jaka szkoda, że ich nie 

widziałam. Tatusiu, dlaczego mnie nie...

-   Ciii!   Wchodzimy!   Słuchaj,   oni   śpiewają!   Wstrzymując   dech   z   przejęcia,   Reina 

stawiała niezdarne, za wielkie buty o drewnianych podeszwach na marmurowej posadzce. 

Podeszli do schodów w holu. Dziewczynka nie była przygotowana na łzy, które cisnęły się jej 

do oczu. Ravi potarł krzesiwem swoją starą hubkę i nagle zrobiło się prawie jasno, płomień 

latarki kołysał się niepewnie.

- Zobacz, czy wszystkie okiennice są zamknięte - mruknął Ravi. - Nikt nie powinien 

zauważyć światła...

Skradając się, wchodzili na schody, Ravi prowadził. Daleki śpiew stawał się coraz 

wyraźniejszy, chociaż nadal cichy niczym podmuch wiatru w tych pustych, przestronnych 

pomieszczeniach.

Ojciec otworzył  drzwi do jednego z gościnnych pokoi Marji. Śpiew umilkł. Reina 

background image

zobaczyła, że we wnętrzu pali się mała samotna świeczka.

Fardi wyszedł im naprzeciw. Miał na sobie jaskrawoczerwoną kamizelkę i mnóstwo 

ciężkich złotych łańcuchów na szyi. Niczym nie nakryte czarne włosy mieniły się w blasku 

świecy.

- Witajcie, przyjaciele - rzekł z uśmiechem.

Pozostali wypowiadali powitania w języku Ludu i zrobili przybyłym miejsce w kręgu 

wokół świeczki. Fardi wskazał dłonią.

- To jest nasze ognisko na dzisiejszą noc - oznajmił z ciepłym uśmiechem. - Ale nie 

narzekamy. Już nie marzniemy. I nasze żołądki są pełne!

Kobiety   potakiwały   roześmiane.   Nawet   Kirvi   dostała   kolorów   i   wyglądała   na 

ożywioną. Lekki strój, który miała na sobie, musiał być uszyty na słoneczne dni. Białe rę-

kawy niemal całe pokryto haftem, wzory zlewały się w jedno i prawie nie było widać białej, 

podobnej do adamaszku tkaniny. Również Kirvi miała wiele funtów złotych ozdób na szyi, 

ciężkie bransolety na nadgarstkach. We włosy powpinała jakieś jedwabne supełki i kokardki.

- Świętujemy - powiedział Fardi. - Modlimy się za was i za nas.

Reina   po   prostu   usiadła   w   kręgu,   połaskotała   małego   Virko   w   bok.   Dziecko 

uśmiechnęło się i ukryło buzię na piersi matki.

-   Jesteście   tacy   rozradowani   -   powiedziała   Reina.   -   Czy   będziecie   też   tańczyć? 

Widziałam tańczących Cyganów dawno temu, gdy byłam jeszcze bardzo mała.

Ravi   przypomniał  sobie   cygański  tabor,   który  pewnego  lata  przeciągnął  przez  ich 

wieś, i potwierdził wspomnienia córki.

- Będziemy tańczyć - oznajmił Fardi uroczyście. - Mimo że nie mamy ogniska i mimo 

że dawno już nie wkładaliśmy białych kamieni do Świętej Rzeki.

Pochylił się do przodu, szeptał coś do Kirvi. Ona z godnością kiwała głową.

Fardi   stanął   tuż   przy   małej,   płonącej   świeczce.   Reina   widziała,   że   ustawili   ją   na 

nocnym stoliczku. Z pewnością go jednak nie zniszczą, zobaczyli po prostu piękną porce-

lanową misę stojącą na rzeźbionym meblu z czerwonawego, polerowanego drzewa, więc tam 

umieścili swój ogień.

- Teraz zatańczymy dla was, to będzie tanana!

- Prastary taniec - szepnęła Tindir siedząca obok Raviego.

Kobiety  zaczęły  nucić.  Powolne,  monotonne  zawodzenie  wydobywało  się   jakby z 

najgłębszych   części   płuc,   wolno   podchodziło   do   gardeł,   po   czym   już   pod   postacią   słów 

docierało   do   warg.   Słowa   były   jak   gdyby   powtarzane   i   wzmacniane   ruchem   rąk, 

pobrzękiwaniem ciężkich bransolet. Fardi drobnymi kroczkami odszedł od stolika ze świecą i 

background image

wyciągnął ręce w stronę sufitu.

- On wzywa duchy Pieśni i prosi, by wypędziły stąd wszystkie sługi Ciemności - 

szeptała  Tindir Raviemu  do ucha. Czuł ciepło  jej oddechu, dziwny zapach  napoju, który 

Cyganie ogrzewali nad płomieniem świecy.

Śpiewający umilkli, kobiety, jedna po drugiej, wykonywały trudne kroki, jakich ten 

taniec wymaga. Reina miała wrażenie, że one wołają w milczeniu, że uśmiechają się tylko, 

choć powinny się głośno śmiać. Ale miały nad sobą sufit gościnnego pokoju Marji, który 

oddzielał je od nieba. Poza tym musiały tłumić w sobie uczucia, być ostrożne, bo nawet w 

taką noc jak ta, kiedy i gospodarze, i komornicy, służba i urzędnicy najchętniej zasiadają przy 

suto zastawionych stołach i wykrzykują pijackie toasty na cześć nowo narodzonego Jezusa, 

nie powinni ujawniać swojej obecności.

- To jest taniec Drzewa Życia - szepnęła Tindir.

Siedzieli teraz w milczeniu i patrzyli, jak krąg ludzi faluje. Ravi dosłownie wyczuwał, 

jak Reinę pieką stopy z chęci przyłączenia się do tańczących. Ale to jest ceremonia Ludu. Ich 

z konieczności nieme podziękowanie skierowane do bóstw, w niczym nie przypominających 

Boga, któremu ludzie stąd służą w kamiennych kościołach.

Tindir miała po tańcu zarumienione policzki i zdjęła kamizelkę, pod cienką materią jej 

bluzki Ravi dostrzegał zarys małych, dziewczęcych piersi.

- Vojevod musi wam podziękować - powiedziała Kirvi, spoglądając na Fardiego.

Ten odchrząknął i pochylił się jak w ukłonie.

Ravi   poczuł   się   niemal   onieśmielony   jego   wylewnymi   podziękowaniami, 

przepowiadano mu złoto i urodę oraz mnóstwo dzieci. Tindir patrzyła na niego roziskrzonym 

wzrokiem.

A   kiedy   Ravi   miał   z   kolei   podziękować   za   te   wszystkie   życzenia,   po   prostu   nie 

znajdował słów, kłaniał się tylko i przyjął od Fardiego jakieś małe pakieciki ze skóry. Ręce 

mu drżały. Czyżby to znowu amulety Kirvi?

Tindir podeszła do niego z maleńkim nożykiem. Zanim zdążył zaprotestować, odcięła 

Reinie lok włosów i pospiesznie wsunęła je do jednego z pakiecików.

- Teraz twoja córka nigdy nie poniesie szkody z powodu twoich słów lub uczynków.

Potem   cofnęła   rękę   i   dwoma   palcami   ujęła   kosmyk   włosów   z   końskiego   ogona 

Raviego. Nie słyszał jej oddechu. Również ten kosmyk złożyła na jego dłoni.

Domyślił się, że to ma być jego ochrona przed Reiną.

Ludzie milczeli, dzieci posnęły przytulone do matek.

Fardi   i   mężczyźni   siedzieli   najbliżej   Kirvi,   wyjęto   teraz   butelkę,   którą   zebrani 

background image

podawali sobie z rąk do rąk.

Ravi także przyłożył ją do warg, ale nie pił. Oczy Reiny śledziły go uważnie, choć bez 

podejrzliwości. Uśmiechał się do niej, ona odważyła się otworzyć usta.

- Jak wy pięknie tańczycie - powiedziała z westchnieniem. - Niektórzy uważają, że to 

grzeszny  taniec,   ale  mnie  się  wydaje,  że  to  bardzo  ładne,  że  macie  na  sobie...  tak  mało 

ubrania...

Tindir szybko przetłumaczyła i ludzie mruczeli coś cicho.

- Nasze grzechy różnią się od waszych - powiedziała Tindir. - Kirvi opowie wam o 

naszym grzechu, i o tym, jak pojawił się na świecie.

Tindir tłumaczyła natychmiast, gdy tylko stara kobieta robiła pauzę, by zaczerpnąć 

powietrza.

- Świat był niegdyś bardzo piękny, pełen słońca i ciepła. Na drzewach wisiało mięso i 

owoce, a rzekami płynęło mleko. Morze wypełnione było winem, a ludzie nie mieli żadnych 

zmartwień.   Pewnego   dnia   do   mężczyzny   i   kobiety,   którzy   mieszkali   w   leśnym   szałasie, 

przyszedł   jakiś   wędrowiec.   Pokazał   im   rybę,   którą   ze   sobą   przyniósł,   i   powiedział,   że 

przychodzi aż z końca świata. Poprosił też kobietę, żeby przechowała dla niego tę rybę, jak 

będzie wracał, to ją sobie odbierze. Wędrowiec poszedł dalej. Kobieta myślała, że wróci 

niebawem,  bo przecież ryba  po trzech dniach nie nadaje się już do jedzenia. Ale on nie 

wracał.   Ryba   była   nieduża,   a   im   nie   brakowało   pożywienia.   Kobieta   jednak   zaczęła   się 

zastanawiać: Co też to może być za ryba, którą wędrowiec niósł z tak daleka? Wciąż była 

świeża, nie zaczynała się psuć, mieniła się srebrzyście jak pierwszego dnia. Kiedy księżyc 

odmienił się już dwa razy, a wędrowiec nie wracał, kobieta oczyściła rybę i usmażyła ją. 

Straszna niepogoda rozpętała się potem nad ziemią, lało i lało, mnóstwo ludzi utonęło. Prawie 

wszyscy, jak głosi nasza historia™ i wciąż cierpimy przez tę starą kobietę, która nie miała 

dość honoru, żeby dotrzymać słowa.

Reina słuchała z błyszczącymi oczyma.

- To przecież tak samo jak z Noem i jego arką - powiedziała matowym głosem.

Tindir nie była w stanie ukryć podziwu:

- Ile ta mała rozumie! Ravi z dumą przytakiwał.

- Tak, myślę, że to ta sama historia.

Fardi dał się pochłonąć opowieści, którą słyszał pewnie już ze sto razy. Natychmiast 

podsunął Kirvi kolejną. Wargi Tindir zrobiły się suche i spękane, kiedy nareszcie zaległa 

cisza i nikt już nie był w stanie opowiedzieć nic więcej. Kirvi zabrała glos i oznajmiła, że 

teraz Tindir będzie odpoczywać.

background image

- A ja sama opowiem jeszcze jedną historię, dla ciebie, pharl...

Reina  poczuła,  że  szumi  jej  w  głowie. Szukała  spojrzenia  Tindir,  ale  oczy tamtej 

ukrywały się za chmurą płomiennych włosów.

- Nazywam cię bratem - rzekła Kirvi. - Ty mówić prawdę starej Kirvi.

Po dłuższej przerwie mówiła dalej. Z zamkniętymi oczyma, borykając się z obcym 

językiem, stara Cyganka wywodziła swoje opowiadanie. Ravi czuł, że w każdym z trudem 

wypowiadanym słowie tkwi wielka moc. Wydobywała te słowa z jakiegoś głęboko ukrytego 

miejsca w swej pamięci, potykała się, by je wyrazić w trudnym dla siebie języku, zmuszała, 

by na jej wargach nabierały życia.

- Dawno temu, zanim jeszcze rzeki zawróciły swój bieg, Lud mieszkający nad Krazki 

posiadał   wielki   skarb.   Skarb,   który   został   ukradziony   przez  marime,  nieczystą   kobietę. 

Wiemy, że była to kara bogów, bowiem my sami nie zachowywaliśmy czystości. Nasza krew 

była czarna. Brat mordował brata. Dusze nasze pozbawione były ognia. Ludzie... porzucali 

swoje dzieci. I Devla wpadła w gniew.

Łza spłynęła po jej pomarszczonych policzkach, lecz wargi starej kobiety nadal były 

czerwone i poruszały się swobodnie.

- Utraciliśmy skarb. Został nam ukradziony. Ale kiedy ja się urodziłam, mojej matce 

przekazano: Ona będzie szukać zaginionego skarbu, to ona będzie tą, która powróci.

Westchnęła głęboko, jakby opowiadanie wyczerpało ją, pozbawiło sił.

-   Ja  niedługo   umrę.   Teraz   muszę   odpocząć.   Ale   wiem,   że   jesteśmy   blisko.   Śnieg 

powstaje z łez Alaho i my powinniśmy być... powolni.

- Cierpliwi - podpowiedziała Tindir. Ravi pokiwał głową.

- Ten wasz skarb... co on zawiera? Tindir wciąż siedziała ze spojrzeniem skierowanym 

w podłogę.

- To jest jedyne prawdziwe bogactwo - wyszeptała. - Więcej dodać nie mogę.

Kirvi z godnością skinęła głową, potem wyciągnęła ręce do siedzących u jej boku 

mężczyzn,   została   podniesiona   ze   skór,   na   których   siedziała.   Ravi   patrzył,   jak,   utykając, 

opuszcza krąg światła. Poza nim przygotowano posłanie dla staruszki i coś w rodzaju namiotu 

z cienkiej skóry, chociaż nie mógł tu padać deszcz ani nie wiał wiatr.

Ravi również podniósł się z miejsca i rzekł cicho do Reiny:

- Powinniśmy ruszać. Musimy przecież odwiedzić chociaż kilka domów. I postarać 

się, żeby w co najmniej dwóch nas rozpoznano.

Reina zgadzała się z nim, ale wstawała niechętnie. Wyciągnęła rękę do Tindir.

- Mam nadzieję, że innym razem usłyszę więcej baśni. Tindir przytaknęła z powagą.

background image

- Na pewno, mała królowo. Reina uśmiechnęła się.

- Tatuś nazywa mnie księżniczką! Tindir w zamyśleniu podrapała się za uchem.

- Ale jesteś królową - powiedziała spokojnie.

Ravi zauważył, że mała kieruje się ku Storlendet, ale nic nie mówił. Kiedy doszli do 

zagrody   sąsiadującej   ze   Storlendet,   Reina   przystanęła   i   powiedziała,   unosząc   ku   niemu 

latarkę:

- Tatusiu, ja muszę... Wiedział, o co jej chodzi.

- Może najpierw zajdziemy do sąsiadów. Gerd ma zawsze na wszelki wypadek swoje 

pyszne konfitury, zwłaszcza w święta...

Reina stała na zimnej glinie przy rowie. Po chwili, bez słowa, ruszyła  dalej. Ravi 

pobiegł za nią, czuł, że upór dziecka denerwuje go bardziej, niż by sobie życzył.

- Dlaczego tam idziesz? Czy już nie dosyć tych tajemnic? Reina, jak myślisz, co by 

mama...

- Mama nie musi o tym wiedzieć. Możemy mieć równie dobrze dwie tajemnice.

Wbiła w niego tak lodowate spojrzenie, że na moment przestał oddychać.

- Ja muszę iść do Storlendet, a ty jak chcesz, możesz iść ze mną. Ja wiem, że Ida cię 

lubi, tatusiu. Ona powiedziała, że jesteś błogosławionym człowiekiem.

Ravi zaciskał szczęki, nie odważył się jednak zlekceważyć woli córki.

Ale to po prostu wstyd. A gdyby się Johanna o tym dowiedziała, to lepiej nie myśleć, 

co by było. Adwokat na pewno by jej radził, żeby ich oboje zamknęła w domu wariatów, i 

męża, i córkę.

Mimo wszystko poszli. Ale, przysięgał sobie Ravi, jego noga nie przekroczy progu 

tego domu. Będzie czekał za drzwiami, łatwiej mu będzie zapomnieć, jeśli nie zobaczy zbyt 

wiele. Kiedy zbliżali się do Storlendet, rozległy się krzyki i ujadanie psów.

Reina zdecydowanie przemykała się ku drzwiom wejściowym. Zwierzęta w Storlendet 

zachowywały   się   niespokojnie,   wkrótce   zrozumiała,   dlaczego:   Przed   izbą   czeladną,   koło 

starego  browaru,  dwóch  mężczyzn   toczyło  zaciekłą  walkę.  W  uchylonych  drzwiach  stała 

półnaga kobieta, starając się okryć koszulą piersi. Szary pies podobny do małego brunatnego 

niedźwiedzia biegał wokół i szarpał walczących za ręce i nogi.

Ravi odskoczył w mrok.

Reina niczym się nie przejmowała.

Stanęła przed drzwiami i zapukała w nie mocno pięścią.

Co tam macie gospodyni,

W komorze, i w dużej skrzyni,

background image

Dawno zmarłym pokrzepienie,

Żywym piwo i jedzenie.

Ogrzej nas,

Daj nam pić...

Słysząc   znajome   słowa,   Ida   otworzyła   drzwi   z   bańką   wódki   w   ręce.   Jej   sztywny 

uśmiech złagodniał, gdy rozpoznała czarne loki wysuwające się spod maski nad pomalowaną 

na czarno twarzą.

- To niemożliwe... Reina z Vildegârd? Na Chrystusa, co ty tu robisz, mała lisico? 

Przecież już prawie północ!

Reina dygnęła.

- Nie wiedziałam, która godzina. Już od wieczora chodzę i gwiazdoruję.

- Tak, no widzę... ale, Najświętsza Panienko... co powiedzą na to rodzice? Czy ty nie 

wiesz, że oni się z nami procesują? Tutejszy gospodarz poprzysiągł im wiekuistą zemstę, jeśli 

odbiorą mu majątek po bracie.

Reina wzruszyła ramionami.

- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy Arill jest już całkiem zdrowy. Nie chodzi do 

szkoły, więc myślałam...

Ida otworzyła szerzej, zniżyła głos.

- Myślę, że bardzo by się ucieszył z twojej wizyty. Błogosławione dzieci, może wy 

nareszcie położycie kres tym krwawym zemstom. Wejdź, panienko. Mam dość rozumu, by 

trzymać gębę na kłódkę...

Reina uśmiechnęła się z wdzięcznością. Wzięła kawałek placka, który Ida podała jej w 

miejsce kieliszka z wódką, przygotowanego dla bardziej dorosłych gwiazdorów.

- Podziel się tym z Arillem. Nie dosyć mu nigdy moich wypieków. Poczekaj tylko, 

zobaczysz, jak on teraz dobrze wygląda, zrobił się naprawdę grubiutki, a przecież był chudy 

jak śledź na wiosnę... jeszcze parę miesięcy temu...

Obudziła śpiącego chłopca i postawiła przy łóżku trójramienny świecznik. Światło 

padło na te znajome ciemne włosy, które teraz znowu pięknie lśniły.

Ale Reina nagle upuściła  ciasto na podłogę i przestraszona odskoczyła.  Płomienie 

świec zakołysały się gwałtownie, twarz Idy skurczyła się boleśnie.

- Och, zapomniałam... było tak ciemno. O, moja droga, tak mi przykro... powinnam 

była cię uprzedzić... powinnam była...

Reina zauważyła, że Arill otworzył oczy i patrzy na nią zaskoczony. Potem zerwał się 

i usiadł na łóżku, o mało przy tym nie strącił ze stolika karafki z wodą.

background image

- Reina! Myślałem, że to sen! Ona się do niego uśmiechała, starała się opanować, 

zrobiła niepewny krok do przodu. Zmusiła się, żeby podać mu rękę na powitanie, nic jednak 

nie mogła poradzić na to, że broda zaczęła jej się trząść.

Arill opadł na poduszki, podciągnął kołdrę, zasłonił policzki i oko, które wyglądało 

najgorzej.

W blasku świecy zdążyła jednak zobaczyć brzydkie blizny na jego czole, bruzdy na 

policzkach i z jednej strony nosa.

Pod okiem utworzyły się grube fałdy ze skóry, która zabliźniła rany po ospie.

Chłopiec wyglądał jak najokropniejszy gwiazdor, chociaż ani się nie przebrał, ani nie 

pomalował twarzy. Reina usiadła i próbowała z nim rozmawiać, ale gardło miała ściśnięte, 

serce jej się krajało, kiedy patrzyła na Arilla.

W drodze powrotnej była milcząca, ojciec nie wycisnął z niej ani jednej informacji 

prócz   tego,   że   Arill   żyje.   Ravi   żuł   kawałek   suszonego   reniferowego   mięsa,   który   jako 

gwiazdor dostał razem z kubkiem piwa.

- Uważasz, że jest bardzo zeszpecony?

Reina nie odpowiedziała.

Piekło ją w żołądku, bolał ją brzuch, ona sama jest widocznie paskudna, skoro tak 

myśli o biednym Arillu. Uważała jednak, że jego głos też stał się jakiś inny, nawet ruchy. 

Ręce ma większe, nogi dłuższe, a twarz to już całkiem obca.

Wciąż przełykała ślinę, to kosmate zwierzę, które pojawiło się w jej wnętrznościach 

po śmierci Marji, znowu, rozpychając się, pełzło w górę.

Reina zaciskała powieki, miała nadzieję, że kołyszące się światło latarki ojca bardzo 

szybko doprowadzi ją do domu.

Tej nocy umarła stara Kirvi, a piątego dnia świąt wieczorem została pochowana w 

jedynym  miejscu, gdzie było to możliwe: w piwnicy Zamku Marji ziemia nie zamarzła i 

można było kopać głęboko. Piwnica mogła też pomieścić nieduży orszak, który odprowadzał 

swoją   wielką   matkę   na   odpoczynek,   mogli   tam   spędzić   czas   potrzebny   na   to,   by  duchy 

zabrały Kirvi do nieba, które tylekroć opisywała swoim ludziom.

Umyli   ją   w   osolonej   wodzie,   jak   zwyczaj   nakazuje.   Zwłoki   zostały   wyniesione   z 

pokoju gościnnego przez te wąskie drzwi obok komórek, pod pochyłością dachu. Śmierć nie 

wejdzie przez te same drzwi, których zmarła używała po raz ostatni.

Nie wolno było wymieniać imienia zmarłej, dopiero siódmego dnia ogłosi się nad 

grobem, kto został pochowany. Wzywali ją i prosili, by pogodziła się ze śmiercią. Prosili i 

grozili, i błagali jej duszę, by odeszła stąd i nie błądziła nad grobem.

background image

Smutne oczy Tindir i Fardiego, żałoba i zmartwienia mieszały się w nich z czymś w 

rodzaju gniewu. Nadszedł trzeci wieczór, ten, który u gaije rozpoczyna  nowy rok, wtedy 

Reina zrozumiała uczucia tamtych dwojga.

Kirvi Telekka, zanim umarła, wypisała na swoim czole znak Tindir.

Tindir została nową Kirvi i to dla Fardiego zdawało się być zbyt wielkim ciężarem do 

udźwignięcia.

Oddał jej jednak te rzeczy Telekki, których nie odesłano z Ravim, by je spalił, i z 

pochyloną głową odszedł trzy kroki w tył.

Tindir była kompletnie bezradna. Kiedy tradycyjne formułki zostały wypowiedziane i 

wszyscy poczuli jej dłoń na swoich sercach i głowach, wpełzła do starego namiotu Kirvi w 

kącie pokoju i płakała tak, że jej współplemieńcy bali się, iż przywoła z powrotem ducha 

zmarłej władczyni.

Kiedy zaś wiosna zaczęła ich wabić zapachami i baziami na gałązkach wierzbiny, 

pewnej   nocy   Fardi,   Shura,   Kila,   Masim   i   dwaj   bracia   Lasho   opuścili   Zamek   Marji,   nie 

zostawiając żadnego wytłumaczenia prócz znaków, które należało odczytać jako nieufność i 

pożegnanie.

Tindir, Plato, kobieta Dika z synkiem Virko i młody, spokojny Botzola obudzili się 

pewnego ranka i poczuli, że ich nosy łaskocze przeciąg z otwartych drzwi. Dika opowiedziała 

onieśmielona, że pytali, czy z nimi pójdzie, bo Beng musiał wyrwać Telecce serce, zanim 

umarła, i dlatego ona przekazała swój namiot kobiecie nieczystej i niegodnej.

Dygotali, zbili się w gromadkę. Takie nieszczęścia jak to były przyczyną  słabości 

Ludu i tego, że utracili swój skarb kiedyś, dawno, dawno temu. Co mają powiedzieć, jeśli 

dotrą do Wielkiej Równiny i znowu spotkają ludzi, w których żyłach płynie ta sama krew? 

Czy będą mogli kiedykolwiek wrócić, jeśli tamci dotrą do równiny wcześniej i rozpowiedzą 

przerażające wiadomości?

Tindir  drżącymi   rękami   zapaliła   ostatni   kawałek   świecy  i  głośno  wzywała  duchy, 

błagając je o pomoc lub jakiś znak.

Nikt nie pochylał przed nią głowy i nie prosił o wyjaśnienie.

Podrapała sobie twarz ze wstydu i pewnie wrzuciłaby swoje buty do ognia, gdyby go 

tu miała. To prawdziwe przekleństwo, prowadzące do szybkiej śmierci. Gdyby pochodziła z 

rodu gaije, wbiłaby sobie nóż w piersi i popchnęła z całej siły.

Była   przeklęta,   ale   i   tak   znacznie   gorszy   los   czeka   ludzi,   którzy   w   ten   sposób 

prowokują demony.

background image

ROZDZIAŁ X

Maj, 1757

Na zewnątrz, w gęstych koronach dębów, ćwierkały zięby, jaskółki i wróble, ale w 

kościele powietrze było aż gęste od pełnego napięcia lęku. Młodzi, stojący przed ołtarzem, 

mieli   na   sobie   najlepsze   ubrania,   świeżo   odprasowane   spodnie   i   skrzypiące   nowe   buty. 

Świąteczne stroje dziewcząt były czarne, połyskliwe,  spódnice na halkach usztywnionych 

wodą z cukrem, a płótno na bluzki tak długo bielono na słońcu, że wytrzyma nie więcej niż 

dwa, może trzy lata.

Trwało   nabożeństwo   konfirmacyjne.   Pastor   Cimber   przez   całą   zimę   powtarzał 

konfirmantom, że jeśli się które pomyli albo nie da odpowiedzi, to on osobiście obetnie mu 

uszy tak, jak to żołnierze zrobili Piotrowi. Mają się wystrzegać, żeby w obecności biskupa nie 

ściągnęli własną głupotą wstydu na swego kapłana!

Benjamin stał przy ołtarzu jako drugi. On sam nie miał nic przeciwko temu, ale mama 

zacisnęła gniewnie szczęki, kiedy się okazało, że pierwszym będzie młody panicz Ingemar 

Kverve, którego matka chrzestna pochodzi z Knagenhjelm.

Pastor Cimber jeszcze się nie pokazał. Wierni śpiewali na całe gardło w oczekiwaniu 

na wspaniały orszak, który miał wkrótce nadejść: sam biskup w otoczeniu ośmiu panów, 

pastor Cimber naspraszał życzliwych sobie gości, żeby miał się kto za nim wstawić, kiedy 

będzie mowa o licznych skargach, jakie wpływają na niego do biskupa. Następnego dnia po 

południu biskup miał przyjąć w Dosen delegację parafian. Na myśl o tym, co tam się będzie 

działo, pastorowi pociły się dłonie.

Największą   uroczystością   jednak   będzie   ceremonia   konfirmacji.   Długie   zimowe 

wieczory spędzane w szkolnej izbie dobiegły końca i dzwonnik był przekonany, że ci, którzy 

mają trochę oleju w głowie, zdołali opanować niezbędne wiadomości z katechizmu.

Sam biskup miał  siedzieć  w fotelu z lewej strony ołtarza.  Jego pomocnicy i rada 

parafialna wokół niego na krzesłach, ale orszak wciąż jeszcze nie nadchodził.

Ludzie śpiewali.

Prowadził ich dzwonnik, nie miał już takiego głosu jak dawniej, ale jakoś ciągnął i 

wybijał takt swoim grubym kosturem.

Johanna czuła, że czarna suknia drapie ją na ramionach. Powinna była zrobić tak, jak 

zamierzała, zdjąć w ten ciepły wiosenny dzień wełnianą koszulkę bez rękawów. Na dworze 

słońce przypiekało już solidnie i z każdym dniem coraz mniej śniegu zostawało w górach. 

Fiord mienił się szarozielono, od dawna już wolny od lodu, zima bowiem była łagodna, a 

background image

wiosna zaczęła się wcześnie.

Biskup nadszedł, kiedy kończyli ostatnią zwrotkę pieśni Chwalmy Pana. Miał na sobie 

obszerną   kapę   z   połyskliwej   materii,   z   wyhaftowanym   na   plecach   krzyżem   i   barankiem. 

Złożone ręce ukrywał w szerokich, obramowanych złotem rękawach. Wzrok skierowany miał 

przed siebie, twarz nieruchomą.

Johanna stwierdziła, że ten mężczyzna ma już za sobą swoje najlepsze lata, ale i tak, 

jak na biskupa, był  młody.  Ciemne włosy, które wymknęły się spod biskupiego nakrycia 

głowy, były gęste i kręcone, dostojnik miał starannie wygoloną twarz, rzecz jasna, na palcach 

mieniły się ciężkie pierścienie. Zdaniem Johanny robił sympatyczne wrażenie.

Ale   konfirmantów   przeniknął   dreszcz,   kiedy   dzwonnik   zakończył   śpiewy   i 

przesłuchania mogły się rozpocząć.

Piętnaścioro   spośród   osiemnaściorga   kandydatów   wezwano   przed   ołtarz   Pański, 

otrzymali błogosławieństwo biskupa i potwierdzenie swojej wiary.

Dwoje syn dzwonnika wyniósł z kościoła, bo stracili przytomność podczas zmagań z 

katechizmem. Jedna dość już posunięta w latach jak na konfirmantkę dziewczyna wybuchnęła 

głośnym szlochem i wykrzykiwała niezbyt pobożne słowa, kiedy jeszcze raz musiała prze-

żywać upokorzenie odrzucenia, trudno było zrozumieć jej dziwne słowa, a jeszcze trudniej 

odpowiedzi, jakie miały się w nich zawierać.

- I co my teraz zrobimy? - szlochała. - Na imię Chrystusa, matko, co my z Helgem 

zrobimy? Musimy się pobrać, musimy...

Rodzice wyprowadzili ją pospiesznie, żeby uniknąć jeszcze większego wstydu. Nie, 

Krestina Underberg nie wyjdzie w tym roku za mąż. I w następnym też chyba nie, jeśli nie 

nauczy się lepiej, czego należy. Marna sprawa, bo dziewczyna skończyła już trzydzieści lat, 

ale   była   kompletnie   pozbawiona   zdolności,   nawet   na   najprostsze   pytania   nie   znajdowała 

odpowiedzi, stała wytrzeszczając oczy, w których nawet ślad myśli się nie pojawiał.

Jej ojciec wymknął się na dwór czerwony na twarzy. Matka zasłaniała się chustką, 

wyglądało, jakby się modliła.

Pastor Cimber rozpoczął kazanie.

Benjamin   stał   i   niespokojnie   przewracał   oczami,   Johanna   widziała,   że   jego   ciało 

domaga   się   odpoczynku.   Ale   nabożeństwo   miało   trwać   jeszcze   długo,   jeszcze   trzeba 

wypowiedzieć wiele słów, odśpiewać wiele psalmów, będą pouczenia i pozdrowienia biskupa 

dla parafii.

Johanna bała się, że Benjamin upadnie, zanim zdąży przyjąć komunię. Już teraz twarz 

mu pobielała i wygląda nad czarnym ubraniem niczym kartka papieru. Włosy miał starannie 

background image

zaczesane do tyłu i lekko natłuszczone, leżały na głowie gładko niczym hełm.

Moje   biedne   dziecko,   myślała   Johanna.   Powinieneś   jednak   wiedzieć,   że   jestem   z 

ciebie dumna. Jak pięknie odpowiadałeś, dużo lepiej niż Ingemar, nie ulega wątpliwości. On 

się   długo   wahał   i   zastanawiał,   kiedy   biskup   chciał   poznać,   jakie   rady   daje   katechizm 

narzeczonym.

Benjamin   prawie   wcale   teraz   nie   mrugał,   oczy   wpatrywały   się   nieruchomo   w 

przestrzeń, bolesny jęk zamarł w gardle Johanny, kiedy chłopiec runął jak długi prosto pod 

nogi ubranych na czarno ludzi biskupa, którzy siedzieli pod ścianą.

Niewiele brakowało, a byłby uderzył głową w chrzcielnicę, która znajdowała się tuż 

za nim, opadł jednak ciężko na podłogę i zniknął za niskimi schodkami prowadzącymi do 

zakrystii.

Zebrani   w   kościele   wstrzymali   dech.   Johanna   chciała   biec   do   syna,   lecz   Ravi   ją 

uprzedził. Pastor Cimber łypnął gniewnie na dół, ale nie przerwał kazania, jakby zamieszanie 

pod amboną nie było w stanie zakłócić jego niebywałej koncentracji na słowach Pana.

Przyszedł dzwonnik ze szmatką umoczoną w zimnej wodzie. Johanna widziała, że 

klepią Benjamina po twarzy, i tylko kurczowy uścisk ręki Reiny zatrzymał ją na miejscu. Od 

kobiecej strony docierały krótkie westchnienia.

Benjamin  wstał, bardzo poważny ojciec  odprowadził  go z powrotem na miejsce  i 

został przy nim.

Johanna czuła, że na jej twarz wracają rumieńce, kiedy przekonała się, że chłopcu nie 

stało się nic złego. Mógł się ciężko skaleczyć w głowę, gdyby trafił na kant chrzcielnicy. 

Widocznie upadł miękko na nogi siedzących gości, ale oni odepchnęli go i mimo wszystko 

uderzył   głową   o   podłogę.   Tamci   jednak   ani   drgnęli,   jeden   tylko   wygładził   fałdy   swego 

ubrania, patrząc z naganą na Raviego, który biegł przez kościół, żeby podnieść chłopca.

A on był taki mały i żałosny; kiedy znowu stał przy nich oparty o barierkę, zrobili 

między sobą trochę miejsca, widocznie na wypadek, gdyby upadł jeszcze raz.

Ravi czuł, że krew pulsuje mu na szyi. Spojrzał pospiesznie w stronę Johanny, chciał 

ją uspokoić: Tutaj nic złego się nie dzieje. On jest po prostu zmęczony. Ale da sobie radę, 

wytrzyma, nie bój się.

Johanna  odetchnęła,  próbowała  słuchać,  jakie  to  słowa spływają  z  góry na  głowy 

mężczyzn stojących pod amboną.

Pastor Cimber nie był wielkim mówcą, a wygłaszać kazanie w obecności biskupa, to 

już dla niego za wiele. Pocił się i jąkał, ręce mu się trzęsły, gdy wyciągał je ku niebu, jakby 

chciał skierować na tych ludzi oczy wszystkowidzącego Boga.

background image

-  Pan  was   widzi,  gdziekolwiek   idziecie...   cokolwiek   robicie.   Jego  oko  czuwa  nad 

wami,   a   jego   dłoń   zapisuje   wszystkie   wasze   myśli   w   wielkiej   księdze.   Przyjdzie   dzień, 

nieszczęśni   grzesznicy,   kiedy   będziecie   musieli   zdać   sprawę   ze   wszystkiego.   Z   każdego 

postępku,  każdej  zdrady,   z  każdego   nieposłuszeństwa  wobec  słów  Pana.  A   co  gorsza:  Z 

każdej myśli niezgodnej z Jego wolą!

Biskup wyglądał na zmęczonego. A może on zawsze tak siedział, z przymkniętymi 

oczyma, żeby słowa Pana mogły spływać strumieniem do jego serca?

Reina wciąż kurczowo trzymała ramię Johanny. Bała się o brata. Ale nic nie mogły 

zrobić.

A poza tym rozpierała je duma, cieszyły się tą chwałą, która, jeśli wszystko się dobrze 

skończy,   zostanie   zapisana   w   parafialnych   księgach:   że   syn   Johanny,   Benjamin,   był 

najmłodszym chłopcem, jaki kiedykolwiek przystępował w parafii w Lyster do konfirmacji. 

Mimo młodego wieku i dość słabowitego ciała, miał głowę tak inteligentną, że nawet pastor 

Cimber musiał go uznać za niebywale mądrego.

Biskup także zwrócił uwagę na znakomite odpowiedzi Benjamina, na jego postawę, na 

niezwykle przyjemny i spokojny głos w takiej ważnej chwili. Gdy nabożeństwo dobiegło 

nareszcie końca, ludzie zgromadzili się przed kościołem, żeby uścisnąć biskupowi rękę albo 

chociaż ukłonić mu się z szacunkiem, ów dostojny pan sam podszedł do Raviego, by mu 

pogratulować syna.

- Może ten młody człowiek będzie studiował teologię? Rzadko spotykam lepszego 

kandydata na kapłana - powiedział biskup głośno.

Johanna skłoniła się głęboko, Ravi z uśmiechem patrzył biskupowi w oczy.

- Czas pokaże,  co z niego wyrośnie,  księże  biskupie, ale dziękujemy za życzliwe 

słowa.

Biskup także się ukłonił i na powrót wsunął ręce w rękawy.

- Jak widzę, mały nie pochodzi z ubogiego rodu. Może moglibyście go wysłać do 

Kopenhagi. Chcę powiedzieć, że to wasz obowiązek wobec Boga, poświęcić tego chłopca na 

jego chwałę. Czy to wasz jedyny syn?

Potwierdzili.

- Hmmm.... Gdybyście tylko wy, prości chłopi, zdołali zrozumieć intencję Pana, tak 

jak   to   uczynił   Abraham   gotów   wysłuchać,   kiedy   Pan   zażądał   od   niego   jedynego   syna. 

Zobaczycie, że On ześle wam coś w zamian za tego chłopca, jeśli to o gospodarstwo się 

lękacie.

Ravi i Johanna ukłonili się raz jeszcze, wstrzymując dech. Czuli na sobie podniecone 

background image

spojrzenia ludzi. Biskup wyróżnił Benjamina, powiedział, że nadaje się na pastora! To wielka 

sprawa, ów stroniący od ludzi chłopiec musi coś w sobie mieć! Rzadko go widywano, a jeśli 

już, to raczej jego latarkę, gdy w zimie chodził do szkoły albo wieczorami na katechizm. Nie 

słyszeli też, że tak potrafi odpowiadać na pytania, panowało przekonane, że malec jest bardzo 

małomówny, prawie niemowa.

Benjamin   stał   między   rodzicami   z   pochyloną   głową.   Reina   natomiast   popatrzyła 

biskupowi w oczy i palnęła:

- Mój Benjamin nie będzie pastorem! Bo on nie lubi dręczyć ludzi!

Johanna myślała, że świat się zaraz zawali. Milczenie, jakie zaległo, zdawało się ją 

dławić. W ciągu tych kilku chwil, jakie dzieliły słowa Reiny od potężnego wybuchu śmiechu 

biskupa,   słychać   było   tylko   szczebiot   ptaków   w   koronach   drzew.   W   ślad   za   śmiechem 

dostojnika rozległy się chichoty w otaczającym go tłumie. Reina z triumfem spojrzała matce 

w oczy i raz jeszcze dygnęła.

- Ale ksiądz biskup wygląda bardzo sympatycznie, więc może się pomyliłam.

Pastor Cimber, który czuł na sobie spojrzenie dziewczynki, najchętniej odepchnąłby 

wszystkich, kazał im stąd odejść.

- Niech im Wasza Ekscelencja wybaczy, nie wiedzą, co mówią... serdecznie proszę, 

niech ksiądz biskup nie myśli  źle o moich  dzieciach  z tej  parafii, niedojrzałych  i trochę 

nierozważnych...

Biskup zmarszczył brwi.

- Źle myśleć? Nie, wprost przeciwnie, mój dobry Cimberze, wprost przeciwnie...

W życzliwych słowach biskupa kryła się jakaś groźba i pastor Cimber posłał Reinie 

spojrzenie, które powinno ją było zmieść z powierzchni ziemi.

Ona odpowiedziała mu uśmiechem, dygnęła i schowała się za spódnicą matki.

Szmer   ludzkich   głosów   powoli   przycichał,   parafianie   się   rozchodzili,   niektórzy 

podążali za biskupim powozem do Dosen, inni dosiadali koni i odjeżdżali w swoją stronę. W 

każdym domu, z którego ktoś przystępował do konfirmacji, czekały suto zastawione stoły i 

mnóstwo darów. Nawet w najbiedniejszych domostwach upieczono chleb z resztek mąki i 

nasmażono mięsa.

Wiosna   przyszła,   a   to   już   dobrze.   Ziarno   siewne   było   droższe   niż   kiedykolwiek 

przedtem, ale nawet i to zaczęło już być  zwyczajem. Ławice ryb pojawiły się w wodach 

fiordu, rybacy wyciągali ciężkie sieci. A w oborach beczały tegoroczne jagnięta. Wkrótce 

mewy złożą jaja.

Tak, teraz człowiek da już sobie radę, zawsze czegoś nazbiera albo upoluje coś, co 

background image

można włożyć do garnka.

Wiosna jest błogosławieństwem.

Johanna również to zauważała na swój sposób, nigdy jeszcze nie miała tyle pracy. 

Biegała od jednej rodzącej do drugiej, ledwo zdążyła się umyć, a już następną kobietę na 

ostatnich nogach wprowadzano do izby chorych w Vildegârd.

Żeby tylko dzisiaj było trochę spokoju.

Bo dzisiaj Benjamin świętuje swój dzień!

- Co ty tu robisz? Reina obeszła narożnik domu, skradała się z paczką świątecznego 

jedzenia. Tindir śmiała się jak dziecko na widok słodkich ciastek, niektóre były udekorowane 

gotowanymi w cukrze owocami, inne posypane cynamonem. Reina nie miała odwagi zostać 

dłużej, przyjęcie w domu trwało jeszcze w najlepsze i zanim nadejdzie niebieskawy wiosenny 

wieczór, wypiją pewnie z siedem razy zdrowie Benjamina.

Ingalill stała pośrodku altany, ręce uniosła wysoko nad głową, trzymała się słupka 

podtrzymującego konstrukcję altany i zamierzała się wokół niego kręcić.

- A co ty tu robisz? - odpowiedziała Reina tym samym pytaniem, ale ze złością, i 

próbowała ukryć lęk, który nagle ją sparaliżował. Czy Ingalill nie widziała jej, kiedy młodsza 

siostra schodziła ukradkiem ze zbocza na tyłach Zamku Marji? Chyba też nie odkryła, że 

Reina schodzi po schodach do piwnicy? Chyba nie...

- Ja? Ja się  właśnie zastanawiałam,  jak się to wszystko tutaj  stało...  no wiesz, to 

zabójstwo Marji. Czy ona naprawdę tu leżała? Nie widzę nigdzie krwi ani nic...

- Głupia dziewczyno, przecież to było blisko rok temu! Poza tym nie wolno ci tu 

przychodzić. Mama mówi, że trzeba wszystko zostawić w spokoju...

Ingalill zeskoczyła z niewysokiego podium, suknia uniosła jej się wysoko, we włosach 

dziewczynka miała pełno suchych liści, których nikt tu nie uprzątnął.

- A tobie wolno się tu bawić? Uważam, że tu jest bardzo ładnie, dziedziniec równy jak 

kamienna posadzka. A jaki piękny dom dla lalek można by urządzić w altance!

- Ja się nie bawię lalkami - odparła Reina ponuro. Starsza siostra podeszła bliżej i z 

uśmiechem dotknęła starej broszki, którą Reina miała pod szyją.

- Och, jaka ciężka... Reina nie mogła sobie odmówić:

- Dostałam ją od taty. Ingalill wbiła w siostrę swoje zielone oczy.

- Właściwie to ty jesteś za mała, żeby nosić taką broszkę, wiesz. Piersi masz płaskie 

jak deska.

Potem wypięła własne piersi i Reina mogła zobaczyć dwa maleńkie wzgórki, które 

wyrosły tam ostatniej zimy. Ingalill uśmiechała się z wyższością.

background image

-   Gdyby   nie   włosy,   to   byś   wyglądała   jak   chłopak.   Zresztą   dość   brzydki   chłopak. 

Widziałam, jak biegasz ze spódnicą zatkniętą za pasek i zachowujesz się jak jakiś wyrostek 

od komornika! Fe! Być parobkiem i wyrzucać gnój z obory! Ale ty i tak cuchniesz oborą!

Potem wygładziła swoją nową zieloną spódnicę i odeszła, zamiatając nią ziemię, jakby 

kroczyła po schodach z najszczerszego srebra.

Reina odetchnęła z ulgą. A więc ta głupia kura niczego nie widziała. W zamyśleniu 

bawiła się swoją ozdobą, okrągłą broszką ze srebra z przyczepionymi dookoła maleńkimi, 

także okrągłymi blaszkami, które drżały i migotały przy każdym ruchu. Takimi broszkami 

norweskie dziewczęta i kobiety zawsze spinały bluzki pod szyją. Właściwie to Benjamin 

powinien   dostać   dzisiaj   największy   prezent,   ale   on   się   tylko   uśmiechnął,   kiedy   mama 

otworzyła szkatułkę i wyjęła ciężki sygnet, który miał do niego należeć. Broszka leżała obok i 

mieniła się matowo.

- A Reina powinna dostać to - powiedział Benjamin. - Muszę patrzeć na coś ładnego, 

kiedy będę pozdrawiał parafian.

Johanna   wyczyściła   starannie   trochę   pociemniałe   srebro   i   przymocowała   jeden 

obluzowany   listek.   Reina   wolałaby   włożyć   dzisiaj   swoją   piękną   czerwoną   suknię   z 

haftowanymi kwiatkami pod szyją, tę, do której się nosi sznurowany na piersiach serdaczek.

Musiała jednak iść do kościoła w starej, czarnej, bo wciąż jeszcze nie minął okres 

żałoby.  Johanna przysięgła sobie, że chociaż uważa to za uleganie pozorom, to dotrzyma 

zwyczajowych terminów i wszyscy będą się ubierać na czarno.

Chustka Ingalill natomiast mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Reina wiedziała, że 

to Ravi kupił jej tę chustkę na jarmarku w Kaupangen.

Uniosła w górę ramiona, wypuściła z ręki broszkę. Nie ma się czym przejmować. Te 

złośliwości Ingalill to żal, który ona w sobie nosi. Reina też jej żałowała, to musi być straszne 

posiadać tylko kawałek taty. Reina czuła się bezpieczna, że nic na świecie nie odbierze jej 

ojca, nawet Ingalill, może się do niego przytulać i uśmiechać głupio jak to ona, ile tylko chce. 

Wkrótce   znowu   wyjeżdża   i   jeśli   Reinie   dopisze   szczęście,   to   nie   zobaczy   siostry   aż   do 

świętego Michała.

Poszła wolno w stronę domu, spoglądała w górę. W licznych wycięciach pod dachem 

mnóstwo ptaków założyło gniazda również w tym roku. Więc nie przerażało ich to, że dom 

stoi pusty, może nawet będzie ich teraz więcej niż przedtem. Ale wszystko tutaj jest takie 

nieskończenie smutne, jakby pozamykane okiennice były niewidzącymi oczyma domu. Tu i 

ówdzie po ścianach ściekała woda, chyba trzeba je będzie w lecie pomalować.

Dom nie lśnił już jak dawniej. I nikt nie wyplewił chwastów, które zawsze chętnie się 

background image

pieniły wśród krzewów róż i cyprysów posadzonych przez Marję.

Reina w zamyśleniu opadła na kolana i zaczęła wyrywać uparte rośliny. Nie przestała, 

dopóki na ścieżce nie rozległy się kroki; po chwili podszedł do niej Ravi.

-   A   więc   historia   o   znachorce   przy   furtce   była   taka   prawdziwa,   jak   myślałem? 

Przyniosłaś wszystko tutaj, prawda?

- Przecież powinni też spróbować...

- Reina, na miłość boską, przecież jest biały dzień! I tyle ludzi do nas przyszło, ktoś 

mógł cię przecież zobaczyć!

- Wtedy bym powiedziała, że to dla Karla Martina. Przecież prosto z kościoła poszedł 

do domu. Musimy się chyba o niego zatroszczyć, prawda?

Ravi ukucnął obok niej.

-   Reina...   niedługo   się   to   skończy,   z   korzyścią   dla   nas   wszystkich.   Nieźle 

nakłamaliśmy ostatniej zimy, moja kochana.

Oparła ręce na kolanach i popatrzyła na niego.

- Właściwie to to nie były żadne kłamstwa. Przecież musieliśmy im pomóc.

Skinął głową.

-  Musieliśmy.   Ale  wkrótce   się  to  skończy.  Oni  muszą   niedługo   wyjechać,   Reino. 

Prosiłem, żeby byli gotowi. Może gdy będą tędy przechodzić handlarze bydła... albo jeśli 

orszak   biskupi   poprosi   o   przewiezienie   na   drugą   stronę   fiordu,   to   razem   z   Bendikiem 

weźmiemy dużą łódź i ukryjemy ich pod pokładem.

- To się uda? Ravi podparł głowę dłonią.

- Nie wiem. Och, Reina, to nie takie proste! Przysięgam ci, że jeśli tylko to jakoś się 

ułoży, to już nigdy więcej...

Popatrzyła na niego z powagą.

- Trzeba chyba jeszcze trochę zaczekać. Aż chłopczyk będzie trochę większy. Może 

nawet, aż Tindir znajdzie skarb, którego szuka!

Ravi potrząsnął głową.

- Sami muszą sobie coś znaleźć, nie jest ich już teraz tak wielu, ale i tak stanowią 

grupę, która nie przejdzie niezauważona. Reino znaleźliśmy się w pułapce, zaczynam żało-

wać, że zaraz nie powiedzieliśmy o wszystkim mamie...

- To ty się boisz mamy?

- Nie... chociaż, tak. Jej by się to nie spodobało. Reina wciąż mu się przyglądała.

- Ja myślę, że mama by nam pomogła. Teraz, gdy niedługo wieś zapomni o epidemii. 

Może już nie są tacy źli na Cyganów?

background image

Ravi kołysał się lekko, westchnął, pogłaskał ją po włosach.

- Chyba jednak nie jest tak dobrze. Sądzę, że przez wiele lat żaden cygański tabor nie 

będzie się mógł pojawić w pobliżu Lyster, a o ile ich znam, to oni sami nie zechcą tu przyjść. 

Wiesz, znaki...

Przytaknęła. Tindir opowiedziała im, w jaki sposób różne grupy Ludu utrzymują ze 

sobą nawzajem kontakt, wciąż są w drodze, wolni jak ptacy, i rzadko wiedzą, dokąd droga 

prowadzi. Zawsze jednak zostawiają sobie po drodze znaki, których nikt inny nie odczyta. A 

to jakieś kamienie ułożone jeden na drugim na skraju drogi, a to gałęzie drzewa splecione 

razem albo z pozoru nic nie znaczące nacięcia na pniach.  Patrin,  tak Tindir nazwała ten 

tajemniczy język. I znaki, jakie Cyganie zostawiają na płotach i na drzwiach ludzkich siedzib, 

są częścią tego języka. Może się wprawdzie zdarzyć, że ktoś je usunie.

Reina westchnęła i wyprostowała zdrętwiałe nogi. Sukienkę miała powalaną ziemią, 

pełno było na niej suchej trawy i liści. Ravi strzepnął wszystko starannie.

- Chodź. Mama czeka. Przysłano dary ze wszystkich stron, naprawdę Bóg wie skąd, i 

trzeba będzie to zjeść. Obawiam się, że czeka cię w tym tygodniu wiele spacerów z pełnym 

koszykiem do komisji ubogich.

- Bardzo dobrze - powiedziała, podskakując przy jego boku. Nie odwróciła się już i 

nie popatrzyła na dom, gdzie słońce mieniło się w miedzianych okuciach, a budynek zdawał 

się mrużyć oczy.

Tindir   siedziała   i   liczyła   pieniądze,   jakie   jej   jeszcze   zostały.   Właściwie   nie 

przejmowała się takimi rzeczami. Nie przywykła też do odpowiedzialności za nie, bo u Ludu 

handlem   zajmowali   się   mężczyźni.   Oczywiście,   kobiety   też   mogły   odwiedzać   zagrody   i 

proponować jakieś drobiazgi, ale one dostawały za to przeważnie jedzenie, nie pieniądze. A 

jeśli której wpadło parę szylingów, to oddawała je mężowi albo vojevodovi. Fardi zabrał ze 

sobą sakiewkę starej Kirvi. Tindir nawet się nie domyślała, ile tam mogło być srebra. Ona 

sama posiadała jednego lśniącego talara i parę mniejszych monet, parę krążków lśniącego 

metalu, który mógł być srebrem. Bogata jednak nie była.

- My nigdy nie pływaliśmy łodzią. A poza tym ja się boję morza.

Reszta przytakiwała. Nie, propozycja, żeby wyjechać stąd poprzez głęboki, falujący 

fiord nie bardzo ich pociągała. Oni dobrze się czuli w lasach, po górskich pustkowiach też 

lubili wędrować. Po drogach i ścieżkach albo po osypiskach, których nie pokonał przed nimi 

żaden człowiek.

Tam znajduje się królestwo Ludu. Pozostawało im znaleźć własną drogę odwrotu.

- Pójdziemy w głąb lądu. Przez góry. Na wschód, cały czas na wschód, aż dotrzemy 

background image

znowu do Gavle - uważał Plato.

Tindir wolno kręciła głową.

- Fardi poszedł tą właśnie drogą - powiedziała stanowczo. - Nie możemy iść jego 

śladami. Ktoś mógł widzieć jego znaki, nie okażą nam litości.

Dika siedziała  i kołysała  w  objęciach małego  Virko. Długie nogi chłopca zwisały 

skrzyżowane, wciąż chciał siadać matce na kolanach, chociaż ostatniej zimy przeciągał pnie 

drzewa dorównujące długością jego wzrostowi.

- Ja się już morza nie boję - mruknęła Dika.

Plato   ssał   koniec   swego   wąsa,   ręce   trzymał   w   kieszeniach.   Botzola   przesuwał   w 

palcach łańcuszek, który miał na szyi. Wszyscy czekali na słowa Tindir. To ona powinna 

wiedzieć. Ona, która mogła prosić bogów o radę, a potem prowadzić swoją małą gromadkę.

Tindir pochyliła głowę.

-   Bądźcie   tak   dobrzy   i   zostawcie   mnie   w   spokoju   -   powiedziała.   -   Muszę   się 

zastanowić. Zanim jednak odejdziecie, niech każdy powie, czego chce.

Dika mocno zaciskała powieki. Bała się. Tindir wiedziała, że czują się jak opuszczone 

owce   gaije.   Pasterz   ich   porzucił.   A   nowa   osoba,   która   powinna   zająć   miejsce   Telekki, 

pochodzi z innego świata.

Tindir kurczowo trzymała worek, który był symbolem jej godności, i czekała.

Plato chrząkał, uważał, że powinni iść lądem. Kupić sobie konie za ostatnie pieniądze. 

Mają przecież jeszcze złote ozdoby. Jeszcze nie wszystkie srebrne monety zostały wydane. A 

teraz, wiosną, konie można kupić tanio.

Dika potakiwała.

Botzola   siedział   obok   niej   i   głaskał   chłopca,   który   spał   w   jej   objęciach.   Botzola 

potrząsał głową i sprawiał wrażenie, że najchętniej on też przytuliłby się do kogoś.

Tindir podniosła się, zmęczona, a potem wczołgała się między skóry pod dachem. 

Wciąż jeszcze znajdował się tam zapach Kirvi Telekki. Tindir chciała go w siebie wchłaniać, 

napełniać   się   nim,   to   może   uda   jej   się   wchłonąć   również   odrobinę   wiedzy  tamtej,   która 

odeszła.

Skarb, skarb...

Żeby tak wiedziała coś więcej. Żeby wtedy wsłuchiwała się uważniej, wypytywała 

starą.   Ale   nie   odważyła   się.   Ona   tylko   wypatrywała,   była   nędzną   kobietą   pozbawioną 

znaczenia.

Gdyby wiedziała, co Kirvi planuje, że znak trzeba umieścić właśnie na jej czole, gdy 

stara umrze...

background image

Tindir czuła, że odpowiedzialność ją przytłacza, jakby stała w trzęsawisku i czuła, że 

ono wolno wciąga ją w głąb.

We śnie obrazy były wyraźniejsze. Obudziła się następnego ranka i wiedziała już, 

czego szuka. Najpierw zaskoczyły ją obrazy, skarb nabrał konturów, jakby został ożywiony w 

jej   wyobraźni.   Nie   widziała   już   wielkich   złotych   monet   ani   mieniących   się   szlachetnych 

kamieni o jaskrawych barwach. Widziała otwartą dłoń i słyszała dźwięk czegoś, co mogło 

przypominać dzwony z dalekiej kaplicy. Malowane na biało budynki, łukowato zwieńczone 

drzwi, krajobraz tak wysuszony i szarpany wiatrem, że drzewa, które mieniły się soczystą 

zielenią, zdawały się jak przeniesione z innego świata.

Pięść zaciskająca się na czymś i ona z trudem chwytająca powietrze.

Trwało to krótko, mgnienie zaledwie. Śpiew był przejmujący. To była pieśń Ludu, 

pieśń   dziękczynna   dla   łagodnych   duchów,  dla   Devli,   która   znowu  ofiarowała   im   życie   i 

wielkie bogactwo.

Chciała zatrzymać  sen, kiedy się obudziła, leżała nieruchomo, sztywna, nie czując 

własnego ciała. Głowę miała ciężką i wielką, ale obrazy ze snu nieubłaganie bladły.

Tindir wstała. Pomysł, to wszystko, co jeszcze miała. Uczepiła się tego, trzymała się 

mocno, już nie śpiąc starała się ponownie odtwarzać obrazy, żeby nie mogły jej po prostu 

umknąć.

Jakieś powitanie. Pieśń. Dziecko?

Tak, dziecko. To musiał być czyjś syn. Świętowano narodziny. Dziecko otrzymało 

wielkie dary. Pierworodny syn vojevody? Tak, to chyba tak było. Ale coś jakby zgrzytało w 

tej wizji, coś się nie zgadzało. Barwy nie takie. Przypominający cienie ludzie, których przed 

sobą widziała, byli obcy.

Twarz Tindir skurczyła się, wargi zbielały, zazgrzytała zębami i zadrżała.

Powitanie dziecka, świętowanie narodzin syna.

Nie!

Policzki wygładziły się. Chciała wyjść spod tych skór, upaść na kolana przed swoimi 

ludźmi, nareszcie zrozumiała. Nareszcie wie, czego szukają. Chciała zapalić woskową świecę, 

która była ich symbolicznym ogniskiem, i opowiedzieć im legendę o władzy bogini.

Ale zanim jeszcze się poruszyła, zanim uniosła rękę i dotknęła skórzanej zasłony, 

wiedziała, że tamci odeszli.

Dom był pusty i cichy.

Siedziała   bez   ruchu   i   odczuwała   ulgę,   że   pozbyła   się   odpowiedzialności.   Było   to 

uczucie wielkie i czyste niczym strumień na wiosnę, ogarniało wszystko, również jej suche 

background image

oczy, które najchętniej napełniłyby się łzami ze strachu.

Tindir była sama.

Już kiedyś tak się zdarzyło.

Teraz przypomniała sobie, co stara Telekka powiedziała o samotności.

Samotność to inne słowo na określenie Kirvi.

Kirvi zaś oznacza: „Ten, kto samotnie wędruje wśród bogów”.

Tindir uniosła w górę skórzany woreczek, przysunęła go do ust i rozwiązała rzemyki. 

Ułożyła  w krąg kamienie  z niebieskiej  rzeki  i nakreśliła  między nimi  gwiazdy.  Posypała 

wszystko solą i podrzuciła w górę kawałek swojego amuletu. Spadł na mapę, którą stworzyła, 

a potem siedziała i tak długo wpatrywała się we wzór, aż nabrała pewności, że nigdy go nie 

zapomni. Wtedy zgarnęła kamienie, sól, drewniane znaki i amulet, zebrała pospiesznie swoje 

rzeczy i wyszła na słońce po raz pierwszy od pięciu zmian księżyca.

background image

ROZDZIAŁ XI

-   To   nie   są   ludzie!   Oni   powinni   chodzić   pod   postaciami   zwierząt,   oni   roznoszą 

wszelkie świństwo! To hańba dla naszych dzieci, to potwory, które nigdy nie powinny się 

rodzić! To złodzieje, oszuści, kłamcy. Niech mi pan powie, panie pisarzu, czy pan kiedyś spo-

tkał czystych i uczciwych Cyganów?

Człowiek siedzący za szerokim stołem nie odpowiadał. Patrzył tylko spod oka na tego, 

który próbował się bronić.

- Nie miałem wyboru, on wyciągnął nóż, mogłem zrobić tylko to, co bym  zrobił, 

gdyby napadł na mnie wilk albo niedźwiedź!

Tym razem pisarz skinął głową.

Lensmanowi nie starczyło odwagi, żeby się odezwać. Wiedział, że powinien był sam 

wysłuchać tej opowieści, popełnił błąd. Lars Vettiskollen zastrzelił ze swojego muszkietu 

Cygana, sprawa była na tyle jasna, że nie powinno się było fatygować pisarza.

Ale teraz on już przebył  długą drogę tutaj, już zapisano zeznania na papierze. Za 

późno.

Lars Vettiskolen pochylił głowę przed zwierzchnością. Mówił teraz cicho i spokojnie 

o swojej służbie wojskowej dla króla i narodu oraz o tym, jakie instrukcje otrzymywał w 

swoim oddziale w Holstein.

-   Nasz   major   prowadził   zapiski   ze   swoich   polowań   i   często   odczytywał   je   nam, 

młodym   oficerom.   Niejeden   raz   pośród   saren   i   jeleni,   zajęcy   i   borsuków   znajdowali   się 

Cyganie jako ten sam rodzaj stworzenia. Sam widziałem, jak zastrzelił młodą kobietę.

Pisarz przymknął oczy, może ze zmęczenia, a może z obrzydzenia. Lensman trwał bez 

ruchu i czekał, aż jego zapytają. W końcu pisarz zwrócił się ku niemu:

- Co pan powie, lensmanie? Czy może pan zaświadczyć, że ten Cygan groził nożem?

Lensman skinął, odchrząknął. Pragnął ponad wszystko, żeby tak nigdy nie był jechał 

tamtą drogą.

- Został znaleziony z nożem w ręce, panie pisarzu. To prawda, cośmy tutaj usłyszeli.

Przyjaciel i pomocnik pisarza rysował końcem pióra jakieś wzorki na starej woskowej 

pieczęci. Przedstawiciel władzy wstał.

-   Uważam,   że   należy   zakończyć   sprawę.   Vettiskollen,   moim   zdaniem   działałeś   w 

obronie   koniecznej.   Gdyby   ktoś   miał   jakieś   obiekcje,   to   się   je   rozpatrzy.   Jesteś   dobrym 

żołnierzem, walczyłeś, dopóki nie otrzymałeś dymisji, twoje referencje też są przekonujące.

Lensman miętosił w rękach kapelusz. Pisarz podrapał się po karku, w ciszy słychać 

background image

było, jak mu burczy w brzuchu.

-   Lensmanie,   proszę   się   zatroszczyć,   żeby   pozostali   nie   uciekli.   To   kobieta   z 

dzieckiem, jak mówiłeś? Siedzą pod kluczem w parafii Fortun?

Lensman potwierdził. Jego kuzyn prowadzi ten areszt.

- Tak, tak... to będzie ich problem. Ja o tej sprawie nie chcę słyszeć ani słowa więcej, 

lensmanie!

Rozległ się ostry głos dzwonka i zgromadzeni wyszli.

Ravi dowiedział się o wydarzeniach w gospodzie, gdzie sprawdzał listę zamówionych 

przez Johannę rzeczy.  W najbliższą  sobotę rozpoczynał  się wiosenny jarmark  i wszędzie 

kręciło się mnóstwo ludzi. Przychodzili mieszkańcy górskich wiosek z garbowanymi skórami 

kun i  gronostajów,  wiewiórek  i  lisów, zdarzało  się,  że  ktoś  rozwinął   futro niedźwiedzie, 

najwięcej   jednak   było   łaciatych   okryć   z   krów   i   wołów.   Wszędzie   wędrowni   kramarze 

rozkładali  swoje towary,  jedni  sprzedawali  tkaniny,   inni  włóczkę.  Byli  kupcy  handlujący 

nożami, zegarami i słodyczami, handlarze bydła, koni, a także ci, których wiosenna bieda 

wypędziła z domu, żeby sprzedać coś, co ma jeszcze jakąś wartość.

Najpierw Ravi sądził, że ludzie gadają o jakichś Cyganach idących na jarmark, potem 

dotarły do niego szczegóły:  mały chłopiec o długich nogach, zniszczone ubranie kobiety, 

dziwna ozdoba na szyi zabitego.

Nie odważył się zapytać o dwoje pozostałych: Tindir i Botzolę.

Nie dopiwszy piwa, ruszył ku drzwiom, zapomniał o kwicie i towarach złożonych na 

nabrzeżu.

Pędził   jak   szalony,   zatrzymał   wóz   i   dwoma   skokami   znalazł   się   na   schodach   do 

piwnicy.   Ale   w   chłodnych,   opuszczonych   pomieszczeniach   słychać   było   tylko   jego 

świszczący oddech.

Wszystko zniknęło.

Tylko   jakieś   tobołki   porzucone   pod  ścianą   świadczyły,   że   ktoś   tej   zimy   mieszkał 

między rosyjskimi tapetami Marji. Kopnął leżący na drodze tłumoczek, znajdowały się w nim 

ubrania i derki. Wiele musieli zostawić w obozowisku pod wiszącą ścianą, jeszcze więcej 

zostało tutaj.

Co się stało z właścicielami?

Poczuł ból, było w nim tyle samo gniewu, co i strachu.

Jak oni mogli tak po prostu sobie pójść? Czy to jest podziękowanie za wszystko, co 

dla nich zrobił? I Reina, co ona powie? Ravi miotał przekleństwa na Tindir. Co on teraz 

powie córce, która czuła się kimś ważnym i wyjątkowym dla tej młodej Cyganki o głębokim 

background image

spojrzeniu?

Nawet się nie pożegnała!

Wrzucił pozostawione rzeczy do jakiejś komórki, chodził tam i z powrotem i otwierał 

wszystkie drzwi na korytarzu.

Zniknęli.

Teraz jeden z nich nie żyje.

Prawdopodobnie Plato.

Kobieta imieniem Dika i jej dziecko siedzą w areszcie.

Raviego paliło w piersiach, przyszła mu do głowy straszna myśl: Tindir złożyła ich w 

ofierze. Taka z niej Kirvi, że złożyła w ofierze swoich ostatnich ludzi. Tak odpłaciła im za ich 

lojalność. Tak wybrała ona, której ci ludzie zaufali.

Krzyczał i przeklinał, nie mógł sobie poradzić z bólem, który poczuł na wiadomość o 

tym, że Plato nie żyje.

Zbliżało   się   mnóstwo   łodzi,   spoceni   mężczyźni   wyciągali   ramiona   i   machali   do 

znajomych na brzegu. Na placu niedaleko Dosen znajdowały się szopy, w których kupiec 

zgromadził wszystkie puste beczki i skrzynki. Tam rozsiedli się mężczyźni i raczyli chłodnym 

napojem.

Nowiny dosłownie latały w powietrzu. Wśród ubrań z samodziału pojawiał się od 

czasu do czasu jakiś mundur.

Dzieci gromadziły się na łące, przyglądały się jarmarkowi.

Oczy  Reiny rozbłysły,  kiedy ojciec  po  nabożeństwie  zabrał   ją,  żeby  też  obejrzała 

jarmark. Kupił jej rogala z białej mąki, stała teraz i zajadała go, gdy jakieś kobiety otoczyły 

jej ojca, prosząc o radę, czy mają kupić niebieski materiał, czy raczej czerwony. I czy nie 

mógłby im powiedzieć, co to za człowiek stoi przy kramie Hermana i sprzedaje takie ładne 

pudełeczka z igłami?

Ze zdumieniem czytała w ich twarzach, przypominały jej dawny letni wieczór, kiedy 

pozwolono jej pójść zobaczyć świętojańskie ognisko.

Oczy kobiet mieniły się dziwnie, one same poruszały się lekko, kołysząc biodrami. Ich 

czerwone wargi wciąż się śmiały, a ręce raz po raz dotykały rąk jej ojca.

Podobał im się.

Reina nigdy przedtem tak o nim nie myślała.

Czy to możliwe?

Przyglądała się tym kobietom, przyglądała się też innym twarzom, wygłodniałym bądź 

pyzatym,   twarzom   nad   białymi   kołnierzykami,   twarzom   pod   haftowanymi   kapeluszami   i 

background image

takim, w których usta poruszały się w śpiewie.

Obserwowała też buzie dziecięce.

Dzień był ciepły i piękny, prawdziwie niedzielna pogoda. Pastor przestrzegał przed 

wszelkimi  diabelskimi   pokusami,   przypominał,   że  na  nic  się nie   zda  kupowanie  różnych 

rzeczy świeckich, jeśli się w zamian sprzeda duszę.

Bułka była smaczna. Reina jadła i cierpliwie czekała, aż umilknie damski szczebiot 

koło ojca. W końcu panie zdecydowały się na niebieski materiał.

Ojciec uśmiechał się do niej.

- Ale mi się trafiło - powiedział. - Radziłem im, żeby się z tym zwróciły do mamy, bo 

to ona ma bardzo wyrafinowany smak. Skąd, na Boga, miałbym wiedzieć, czy one powinny 

ubierać się na czerwono czy na niebiesko?

Reina odpowiedziała uśmiechem.

- Pewnie uważały, że jesteś mądry.

- No widzisz! Ale teraz poszukajmy mamy. Powiedziała, że musi się napić herbaty z 

Alette, ale jestem pewien, że już od dawna buszuje u handlarza książek.

Poszli   dalej   przez   zdeptaną   łąkę,   właściciel   poświęcił   trawę   z   okazji   jarmarku.   Z 

nabrzeża słychać było krzyki. Wkrótce przyjdzie tam pewnie i pastor Cimber, Ravi zauważył, 

że czeka już na niego gotowy napitek. Późniejszym wieczorem może się tu naprawdę zrobić 

gorąco, niezależnie od tego, że to niedziela. Jakaś handlarka zaczepiała go, żeby kupił wstążki 

dla tej pięknej panienki. A może przynoszące szczęście pierścionki, które przywiozła aż z 

Turcji? Ma też ładne kapelusiki dla dzieci, z czerwonymi  piórami, czy Ravi ma również 

synka?

- Może mogłabym kupić taki kapelusik dla Virko? - zapytała Reina.

Ravi zaniepokoił się, wiedział, że wkrótce będzie musiał jej powiedzieć, co się stało.

Reina wsłuchiwała się w uporczywe ciche drapanie, najpierw zaspana sądziła, że to 

gałąź dużej brzozy stuka w ścianę. Teraz w wiosenne noce, gdy wiatr wieje od zachodu, 

często się to zdarza.

Dźwięk był jednak równomierny, rytmiczny i wyraźny.

Ktoś tam jest. Może jakieś zwierzę, które chce się dostać do środka? Może ptak wpadł 

między belki?

Wyskoczyła z łóżka. Otwór okienny był zamknięty, została tylko niewielka szpara, 

dużo się przez nią nie zobaczy. Przyłożyła ucho i wtedy usłyszała szept.

- Tindir! To ty?

Reina   naciągnęła   kurtkę   na   cienką   nocną   koszulę   i   z   bijącym   sercem   weszła   na 

background image

palcach do izby rodziców. Oboje spali, słyszała ich równe oddechy w ciemności, z alkowy 

Benjamina dochodziło ciche pochrapywanie.

Główne drzwi zawsze skrzypią, Reina przemknęła się więc przez kuchnię. Wyszła za 

narożnik domu i wtedy otuliła ją nocna ciemność. Niebo od wschodu zaczynało już trochę 

jaśnieć, drzewa stały w szeregach jak na warcie, było cicho i całkiem bezwietrznie. Tindir 

czekała na nią za węgłem. Bez słowa wzięła dziewczynkę za rękę i odciągnęła od domu.

Kiedy znalazły się już w bezpiecznej odległości, ukucnęła i pogłaskała policzek Reiny.

- Przychodzę, żeby się pożegnać...

- Macie zamiar iść?

Reina poczuła, że krew spływa jej do stóp, nagle zrobiły się strasznie ciężkie.

- Tak... zima dawno się skończyła. Nie możemy tu zostać, mała królowo.

Reina opanowała się.

- Musisz pozdrowić ode mnie tatę - powiedziała Tindir lekko. - Podziękuj mu za... to, 

co...

Ucałowała Reinę w policzek.

- Ale... ale... dokąd wy pójdziecie? Czy to nie jest niebezpieczne?

Tindir przełknęła ślinę.

- Jest czas targowy. A nas jest tylko dwoje. Nikt nas nie rozpozna...

- Dwoje? To tylko ty i Plato zamierzacie wyjechać? Tindir milczała. Chwyciła Reinę 

za ramiona i popatrzyła na nią.

- Co się stało? - zapytała Reina.

Tindir znowu przełknęła ślinę i spojrzała małej przyjaciółce w oczy.

- Tata nic ci nie mówił? - Nie.

- Musisz się dowiedzieć, prędzej czy później. Platonie żyje. Został zastrzelony przez 

jakiegoś  żołnierza  w  lesie.  Nie tak  daleko stąd...  nie wiem.  Dika i Virko są podobno w 

areszcie. A Botzoli nie ma, nie wiem, co się z nim dzieje. Rozumiesz.,, oni odeszli.

- Odeszli? Bez ciebie? Tindir potwierdziła. Reina zauważyła jej ranę.

- Co za wstyd! Odeszli bez ciebie? Wszyscy? Ale przecież ty jesteś ich Kirvi...

Tindir ze szlochem przytuliła do siebie dziecko.

- To wszystko niełatwo zrozumieć, moja mała, ale powinnaś wiedzieć, że nie jest mi z 

tego powodu smutno. Ja się nie nadaję na Kirvi. Tak to jest, zdarzało się czasem, że stara 

Kirvi popełniała  błąd. Nieczęsto, ale  się zdarzało. No i właśnie jej  ostatnia  decyzja  była 

błędem. Dlatego Lud mnie opuścił. Lud może tak postąpić, jeśli uważa, że bogowie zostali źle 

zrozumiani.

background image

- Nie, to bardzo nieładnie z ich strony! I co teraz zrobisz, całkiem sama? Myślisz, że 

znowu ich znajdziesz?

Tindir uśmiechnęła się blado.

- Tak, myślę, że ich znajdę. Ja umiem iść za gwiazdami.

- Do kraju, z którego pochodzicie? Tindir się uśmiechnęła.

- Tak. Do kraju... Reina odetchnęła. Krew znowu krążyła w jej żyłach, chociaż wolno i 

jakby niechętnie.

- A nie mogłabyś zostać ze mną? - zapytała cieniutkim głosikiem.

Tindir   nie   odpowiedziała.   Zachęcona   tym   dziewczynka   raz   po   raz   z   uporem 

powtarzała swoją prośbę.

W końcu Tindir usiadła na ziemi, skrzyżowała nogi pod suknią. Teraz na wschodzie 

pojaśniało już tak, że w jej oczach odbijał się lekko pomarańczowy blask.

- Zanim odejdę, coś ci opowiem. Nie mamy zbyt wiele czasu, ale coś mi mówi, że 

powinnaś poznać tę historię. Ty masz w sobie jakieś... stara Kirvi mówiła, że jesteś Córką. A 

powinnaś wiedzieć, że rzadko tak się mówi o gaije...

Reina usiadła obok niej. Wczepiła ręce w ubranie Tindir. Wkrótce wyjrzy słońce i 

dzień eksploduje światłem. Tindir nie będzie się już mogła ukryć.

Ona jednak opowiadała i nie przerwała, dopóki pierwsze strumienie złota nie spłynęły 

na góry.

Przemyślała to wszystko wielokrotnie. Oparta o tę samą skałę, o którą opierała się 

Kirvi Telekka, Tindir odnalazła jakiś rodzaj spokoju. Tutaj na górze powietrze było bardziej 

rześkie.  Ona źle   się  czuła  w  zamkniętych   pomieszczeniach.   Zresztą  w  tej   szczelinie  pod 

wiszącą skałą również nie najlepiej, w grocie, gdzie wciąż był  przeciąg i kurz nigdy nie 

osiadał.

Mech, na którym sypiali, nadal się tam znajdował. Był teraz na pół zgniły i mokry, ale 

wciąż miękki i przyjemnie było po nim stąpać. Rzeczy zostawione w ukryciu czekały na 

swoim miejscu. Ułożone kamienie wyglądały tak, jakby leżały tu od setek lat.

Nie ruszała niczego. Niczego chyba nie powinna zabierać. Będzie musiała wędrować 

samotnie, a to dla córki Ludu jest i nienaturalne, i niebezpieczne.

Ale teraz, w tej dziwnej sytuacji, to może jej jedyna szansa. Sama może udawać, że 

jest  gaije.  Mówi  ich  językiem,  może   się ubierać   tak  jak oni.  Zna  ich  sposób  myślenia   i 

większość ich zwyczajów. Oni nie są prawdziwym Ludem, nie mają języka znaków, którego 

nieznajomość mogłaby ją zdradzić.

Widziała na targu kobiety, takie, które przychodziły tam, by sprzedawać jedyne, co 

background image

posiadały: swoją siłę i zdolność do pracy. Niektóre sprzedawały więcej.

Wiedziała, że wielu kupców samotnie przewozi swoje towary przez góry i doliny. Jest 

wiele łodzi, które latem dotrą do wielkich miast. Są handlarze koni i bydła, i wszelkiego 

rodzaju wędrowcy, którzy potrafią rozumieć niepokój Ludu.

Wszyscy oni wędrują samotnie.

Musi im chyba brakować kobiety, myślała. To grzech, że kobiety gaije nie towarzyszą 

swoim mężczyznom, że uczą dzieci takich słów, jak „mieszkać” i „jutro”.

Ona sama nauczyła się tych słów, kiedy żyła między gaije, nigdy jednak nie udało jej 

się znaleźć takich zwrotów, żeby wyjaśnić Ludowi, co dokładnie znaczą.

Nie można nazwać dnia, którego jeszcze nie było. Nie można nazwać uczuć, jakich się 

doznaje w zamknięciu między ścianami i płotami, w każdym razie nie można tego nazwać 

dobrymi, przyjemnymi słowami. Najlepsze określenie, jakie znalazła, to pozłacane więzienie, 

ale i tak nikt jej nie zrozumiał, więc dała za wygraną. No a teraz oni są znowu w drodze, ich 

nosy może już wąchają kwiaty, które tutaj, na północy, nie rosną.

A Plato - jego dusza jest silna, odnajdzie drogę sama.

W to Tindir chciała wierzyć, to dawało jej odwagę zapomnienia.

Nie może pogrążyć  się w tym,  co złe. Powinna po prostu iść za gwiazdami Kirvi 

Telekki, to dusza starej przywódczyni poprowadzi ją przez bezdroża i wskaże, co się kryło za 

snami o powitaniu dziecka, starych dzwonkach, kobietach tańczących w jasnym świetle, które 

ona do dzisiaj uważała za blask złota.

Kiedy było po wszystkim, Ravi odczuł nieprzepartą chęć przyznania się. Był zły na 

Tindir, że zniknęła bez słowa, i odczuwał żal z powodu śmierci Plato. Ogarniał go lęk na myśl 

o   małym   chłopcu   i   jego   bezradnej   matce.   Co   się   z   nimi   stanie?   Może   po   prostu   ich 

wypuszczą, zostawią własnemu losowi. Kobieta będzie przeganiana z każdej wsi, ma zbyt 

cygańską urodę. Czy dostanie gdzieś pracę? Czy przeżyje kolejną zimę?

Nie mógł się jednak dłużej zadręczać tymi myślami. Nie może zrobić nic więcej, nie 

ułoży życia małemu Virko ani jego matce. Co ma począć z własnym bólem i niepokojem?

Mógłby zwrócić się do Johanny, poprosić, żeby sporządziła maść i posmarowała jego 

rany,   albo   żeby   przygotowała   jakiś   wywar,   który   by   pozwolił   mu   o   tym   wszystkim 

zapomnieć.

Wiedział   jednak,   że   takie   cudowne  lekarstwa   nie   istnieją.  Wiedział   również,   że   z 

każdym następnym dniem ślady tego kłamstwa, jakiego się wobec Johanny dopuścił, będą 

głębsze i bardziej dokuczliwe.

Pewnej nocy leżał nie śpiąc i zobaczył, że Reina wymyka się ze swojej izdebki. Uznał, 

background image

że może boli ją brzuch, dzieci jedzą tyle różnych rzeczy podczas jarmarku.

Nie było jej bardzo długo, a kiedy wróciła, na moment przestraszył się, że będzie 

chciała przyjść spać do rodziców, ale ona bezszelestnie przemknęła się do siebie.

Tej nocy miał dość swoich kłopotów.

On też odczuwał skurcze żołądka.

Twarz Tindir wyłaniała się przed nim z ciemności i już gotów był przyznać, że cierpi 

wyłącznie z jej powodu. To czyniło zdradę wobec Johanny jeszcze większą. To sprawiało też, 

że gotów był wyznać jej wszystko.

Jutro.

Albo pojutrze.

Obręcz od beczki spadła mężczyźnie na nos i tak go zmiażdżyła, że Johanna, zanim 

zaszyła ranę, wydobyła z niej garść odłamków kości. Twarz nie była teraz piękna, nos został 

całkowicie   pozbawiony   grzbietu,   wyglądał   jak   niezdarna   poduszeczka.   Johanna   zostawiła 

dziurki, ale czy rana zagoi się tak, żeby nos funkcjonował jak dawniej? Wygotowała żelazną 

igłę, zanurzyła ją w wywarze z jałowca, a potem w sproszkowanej korze, która jej zdaniem 

jest lepszym środkiem przeciwbólowym niż te nowe białe maści apteczne z Christianii.

Potem zaszyła skórę na nosie jedwabną nicią, a całość obłożyła młodym rumiankiem i 

liśćmi babki. Jeśli szczęście im dopisze, mężczyzna pozostanie nieprzytomny przez całą noc. 

Prawdopodobnie jednak zacznie ich budzić swoimi wrzaskami już wkrótce.

Kobieta, która towarzyszyła rannemu, dawno odeszła. Nie była jego żoną, jak Johanna 

początkowo myślała. Ale ta bójka wybuchła najwyraźniej w obronie jej czci.

Powiedzieli,   że   on   jest   wędrownym   adwokatem,   ale   sądząc   po   ubraniu,   to   raczej 

wygłodniały student, wracający w rodzinne strony. Spodnie wskazywały, że szył je dobry 

krawiec, były jednak bardzo zniszczone i powycierane, na kolanach niezdarnie przyszyto łaty.

Był to z pewnością przystojny mężczyzna. Może nie urodziwy, na to usta miał za duże 

i czoło za wysokie. Jak przedtem wyglądał nos, trudno zgadnąć. Teraz przypominał stracha z 

dziecięcych   koszmarów   albo   jeszcze   gorzej:   przywodził   na   myśl   mieszkańca   domu   dla 

trędowatych.

Może uda się jeszcze zaszyć rozcięcie na czole, chociaż nie jest zbyt głębokie. Wargi 

rannego też krwawiły, kiedy tu przyszli, ale okazało się to niegroźne: po prostu zagryzał je z 

bólu tak, że zmiażdżył własnymi zębami.

Poleciła służącym umyć rannego i położyć go w izbie chorych. Jeszcze nie doszła do 

prywatnej części domu, a już usłyszała jego jęk. Chciała poszukać Reiny.

Zawsze   tak   jest   podczas   jarmarku,   wciąż   przyprowadzają   jakichś   rannych,   którzy 

background image

wdali się w bójkę albo coś sobie zrobili po pijanemu.

Ale zanim jeszcze znalazła swoje dzieci i nakłoniła je, żeby zjadły kolację, znowu się 

rozległo niecierpliwe pukanie do głównych drzwi. To mógł być Ravi wracający do domu po 

spotkaniu z jakimiś znajomymi z Sogndal albo posłaniec pocztowy, który czasami przynosił 

list od Thilli.

Tym razem jednak ani jedno, ani drugie, to trzej mężczyźni przynieśli na noszach 

ciężarną  kobietę.  Olbrzymi  brzuch sięgał jej  prawie do brody.  Johanna poczuła,  że krew 

zaczyna  jej   szybciej  krążyć   w  żyłach.   Już  nie  była   zmęczona.  Serce  biło   równo.  Kazała 

przenieść kobietę do średniej izby.

Woda została nastawiona, Johanna odesłała dwóch mężczyzn  i wezwała do siebie 

Astę. Przemawiała spokojnie do rodzącej, a mąż opowiadał jej tymczasem o trzech strasznych 

dniach, które minęły, a jego żona wciąż nie mogła urodzić.

-   To   moja   wina   -   jęczał.   -   Wszystko   moja   wina,   bo   przepędziłem   żebraczkę... 

powinienem był dać jej wszystko, czego chciała...

- Co to za głupstwa! - powiedziała Johanna ostro. - Twoja żona ma kalekie biodro, 

prawda? Dziecko nie może się wydostać. Twoja żona miała angielską chorobę? Nie powinna 

była wychodzić za mąż.

Te ciężkie  słowa spadały jak ciosy.  Ravi już przyszedł,  położył  rękę na ramieniu 

mężczyzny.

- Chodź ze mną. Poczekamy na dworze. Johanno, chyba wezmę bańkę?

Bez słowa skinęła głową.

Jej zmartwienia dotyczyły całkiem innych spraw niż udręka nieszczęsnego męża.

Paznokcie rodzącej zaczynały sinieć.

Marja, dlaczego ciebie tutaj nie ma? Dlaczego twoje szczupłe ręce nie mogą mi pomóc 

trzymać  noża?   Ty  byś   się  nie   zawahała,  zacisnęłabyś  zęby  i  cięła.   Ty  byś   je  wydobyła, 

utrzymałabyś w nim życie, tchnęłabyś w niego własny gorący oddech.

Dlaczego odeszłaś? Opuściłaś mnie, ty także, i siedzisz pewnie gdzieś w tym pięknym 

niebie razem z mamą...

Johanna   zaciskała   powieki,   by   powstrzymać   łzy   spływające   po   policzkach.   Asta 

podała jej miskę z wodą pomieszaną z krwią. Szmata, którą w niej zanurzały, szybko robiła 

się brunatna. Za późno. Naprawdę za późno. Kobieta przestała oddychać, kiedy zegar Karla 

wybił pół do dziewiątej, a teraz jest już za dwanaście.

Dziecko też umarło.

Johanna stała z cienkim, ostrym skalpelem w dłoni i liczyła sekundy. Ręka jej drżała 

background image

nad brzuchem kobiety, pot spływał po twarzy, osiadał na wyschłych wargach, które zaczynały 

piec.

Nie odważyła się. Czekała.

Odłożyła srebrzysty instrument i znowu mocno nacisnęła brzuch rodzącej.

Główka dziecka znajdowała się głęboko, otwór był za mały.

Kiedy rodzącą tu przynieśli, dziecko żyło, Johanna czubkami palców wyczuwała puls 

na główce.

Teraz jednak to koniec.

Twarz kobiety się wygładziła, skóra stała się cienka, skoro już ból jej nie napinał.

Wrócił Ravi, mąż kobiety szedł za nim z czapką w ręce.

Johanna nie była w stanie wiele powiedzieć, spojrzała mu w oczy i skinęła głową.

- Teraz są już u Boga - szepnęła. Widywała to już przedtem, czytała w jego szorstkiej 

twarzy,   co   to   dla   niego   znaczy.   Ale   on   należał   do   takich,   co   przełykają   ból   i   gorycz. 

Przełykają, tłumią w sobie i idą dalej. Mimo wszystko odczuła jakby słabe oskarżenie w 

niepewnym dotknięciu jego ręki.

Powinna była złożyć mu w ramiona żywe dziecko.

Gdyby się tylko odważyła.

Ravi odchrząknął i dotknął ramienia Johanny.

- Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. I wtedy wbiegła Reina, blada, z włosami 

rozwianymi na wszystkie strony.

- Sssą tu jacyś ludzie... goście, ale wyglądają jak duchy! I mówią jak Mar ja!

Okrągłe   oczy   Benjamina   nie   przestawały   patrzeć.   Stał   i   się   gapił,   w   milczeniu   i 

otwarcie,  aż  Johanna  musiała   go szturchnąć   w  bok, kiedy szła  z  wyciągniętą  ręką  witać 

przybyłych.

Chłopiec nigdy przedtem nie widział ludzi o takiej ciemnej skórze.

Johanna, owszem, widywała ich wielu. Ravi nie był specjalnie przestraszony, witał 

nieoczekiwanych gości i spoglądał niepewnie na Johannę.

Marja.

Ale, oczywiście, to nie mogła być Marja.

Ta   kobieta,   ubrana   w   jaskrawożółtą   suknię   z   tafty,   nosiła   zdumiewające   nakrycie 

głowy.   Marja   z   pewnością   chętnie   straszyłaby   czymś   takim   tutejszych   parafian   w   letnią 

niedzielę. Skórę jednak miała ta pani dużo ciemniejszą, a wargi pełniejsze i bardziej czerwone 

niż Marja kiedykolwiek potrafiłaby sobie wymalować.

Podawała   rękę   wszystkim   po   kolei.   Przekazała   jakieś   rzeczy   na   wpół   dorosłej 

background image

dziewczynie i kazała jej się ukłonić. Dziewczyna miała znacznie jaśniejszą skórę, ale te same 

czarne i kręcone włosy co matka.

- Jestem Astrid Wendel. A to moja córka, Aurora. Ciemne oczy przybyłej wpatrywały 

się w Johannę.

- A ty jesteś wnuczką Marji?

Johanna bezradnie przytaknęła. Tamta objęła ją mocno i przytuliła. Czarne policzki 

wydały się Johannie bardzo miękkie. Stała kompletnie zbita z tropu i obejmowała tę czarną, 

obcą kobietę. Kiedy przed chwilą przybyła potrząsała ręką Raviego, Johanna zauważyła, że u 

lewej dłoni brak jej dwóch palców.

- Ty jesteś moja krew i mój dom. Och, kochani, nareszcie jesteśmy...

Twarz Reiny rozjaśniła się w mimowolnym uśmiechu. Wyrwała się Benjaminowi i 

dygnęła przed grupką czarnych ludzi stojących obok powozu karczmarza z Dosen. Woźnica 

sprawiał wrażenie lekko oszołomionego, śledził każde wypowiadane słowo i pochylił się na 

siedzeniu tak bardzo, że o mało nie spadł. Nie wolno mu było uronić nawet chrząknięcia, ani 

jednego słowa nie może mu brakować, kiedy go ludzie będą pytać.

- Jestem siostrą Marji - oznajmiła ciemna kobieta, a w jej głosie brzmiała duma.

Johanna bała się, że serce przestanie jej bić, ale jakoś zdołała przemówić pewnym 

głosem:

- Proszę do środka. Kobieta uśmiechnęła się i pomachała w stronę powozu.

- Ismael i Tim, możecie wnosić bagaż. Powiedz mi tylko - zwróciła się do Johanny - 

gdzie możemy złożyć nasze rzeczy.

Johanna   bezradnie   uniosła   ręce.   Jedno   spojrzenie   na   powóz   powiedziało   jej,   że 

niezależnie od tego, kim są obie kobiety, z pewnością zamierzają tu na jakiś czas zostać.

background image

ROZDZIAŁ XII

Przed oczyma  Reiny przesuwał się jakiś sen, choć przecież nie spała. Te dziwnie 

ciemne twarze, kobieta o wielkich ustach. Dziewczynka mrugała, ale sen nie znikał. Za jej 

plecami płonął ogień w dużym kominku, rannego mężczyznę Johanna kazała przenieść do 

starej gospodyni, która miała się nim opiekować.

Podawano   eleganckie   jedzenie,   przyniesiono   piękne   krzesła   ze   średniego   pokoju, 

który   znajdował   się   między   izbą   chorych   i   sypialnią.   Rozłożono   najwspanialsze   obrusy, 

wyjęto srebrne lichtarze, których nie używano od czasu czuwania przy zwłokach Marji, teraz 

jednak zostały wypucowane do połysku. Twarz Reiny odbijała się w nich jak w srebrnym 

zwierciadle,   dziewczynka   wpatrywała   się   w   swój   zniekształcony   wizerunek   i   nie   była   w 

stanie   się   poruszyć.   W   głębi   srebrnego   zwierciadła   widziała   swoje   oczy,   wielkie   i 

nierzeczywiste nad wykrzywionym nosem i ustami wyglądającymi jak mała czarna dziura.

Widziała matkę pochylającą się nad stołem i zapraszającą gości do modlitwy przed 

jedzeniem. Kobieta o ciemnej skórze śmiała się i przyciągała uwagę Reiny. Miała takie białe 

zęby. Kiedy światła świec się zachybotały, jej twarz stała się wielką, czarną plamą, a oczy i 

zęby jakby odłączały się od ciemnego tła, istniały poza nim.

Reina poczuła mdłości, w końcu zamknęła oczy, to samo zrobiła z uszami, łagodny 

szum przenikał jej umysł. Odczuwała ulgę.

Nie   może   teraz   zemdleć.   Musi   tu   siedzieć   u   boku   ojca,   czując   twarde   kolana 

Benjamina przy swoich nogach. Benjamin rozmawiał z obcymi, kłaniał się i uśmiechał, za-

dawał tysiące pytań. Przyjął te kobiety jak ciotkę i kuzynkę, które dawno temu wyjechały i 

teraz wróciły. I z zachwytem wykrzyczał to, o czym Reina ledwie ośmieliła się pomyśleć: że 

mianowicie   młodsza   z   nich,   ta   Aurora,   jest   jakąś   diabelską   odpowiedzią   na   ich   wielką 

tęsknotę.

Aurora to Marja, zachowuje się w taki sam sposób, porusza się tak jak Marja i śmieje 

tym samym śmiechem, który przypomina szum strumienia w letni dzień.

Okazało się, że dziewczynka jest niewiele starsza od Reiny, tylko tak wygląda, jakby 

nie miała wieku, ubrana niby dorosła dama, mówiąca jak Marja.

Szum wciąż otaczał Reinę niczym miękki pled. Nie otworzyła oczu, dopóki Benjamin 

nie szturchnął jej w bok i nie zmusił, by wróciła do rzeczywistości.

- Astrid cię  o coś  pyta  - szepnął jej  do ucha.  - Co ty,  śpisz?  Reina  przepraszała 

zakłopotana,   Astrid   z   uśmiechem   powtórzyła   pytanie.   Reina   skinęła   głową,   oczywiście, 

chętnie oprowadzi Aurorę i pokaże jej najbliższą okolicę.

background image

- Bo nudno byłoby dzieciom siedzieć i słuchać gadania, które, jak sądzę, zajmie nam 

dzisiejszy wieczór, prawda, Johanno?

Kobieta  uniosła kieliszek,  przyjrzała  się jego krwistej  zawartości, potem pochyliła 

głowę i poprosiła, by wolno jej było wznieść toast.

Ravi skinął głową, pani pobłogosławiła ich wszystkich, a potem opróżniła kieliszek. 

Reina spostrzegła, że matce drżą ręce.

Te kobiety, te obce panie...

A zachowują się jak powracające do domu córki.

Johanna weszła na palcach do małej izdebki, domyślała się, że Reina nie śpi. Tam, 

przy   stole,   widziała   przerażenie   dziewczynki,   tę   dziwną   zasłonę   na   jej   zazwyczaj   takich 

czystych oczach. Wiedziała, co to znaczy. Widywała to już wcześniej u Raviego. On chciał 

tego wieczoru pójść do córki, ofiarował się, że sam opowie jej  skomplikowaną rodzinną 

historię.

Johanna   chętnie   by   na   to   przystała.   Wolała   uniknąć   tych   wszystkich   protestów   i 

okrzyków rozczarowania, spodziewała się, że Reinie nie będzie łatwo zrozumieć. Ravi znał 

jej reakcje. Johanna miała do niego zaufanie. Ale teraz, nocą, wolała sama spojrzeć córce w 

oczy. Musiała się przekonać, czy nie znajdzie w nich odbicia swojego niepokoju, czegoś, co 

by jej pomogło uporządkować własne uczucia.

Marja miała siostrę.

I oto ta siostra znajduje się tutaj.

Siostra Marji urodziła kilkoro dzieci. I teraz przywiozła do nich córkę, ufna, że ją 

przyjmą, zobowiązani do tego więzami krwi.

- Reina... mogę trochę z tobą posiedzieć? Chciałabym ci wyjaśnić...

Reina spokojnie usiadła na łóżku, światło świecy, którą przyniosła Johanna, odbijało 

się mrocznymi refleksami w potarganych włosach dziewczynki.

- Ja... byłam taka zaskoczona. Ale teraz znam już całą historię. I wierzę w nią, Reino, 

powinniśmy przyjąć to jako dar. My... my... los dał nam rodzinę.

Reina głęboko wciągnęła powietrze.

- Opowiedz mi, mamo.

Johanna   uśmiechnęła   się   i   postawiła   świecę   na   nocnym   stoliku.   Wosk   spłynął   na 

świecznik, oparzył jej rękę, Johanna syknęła cicho.

- Dawno, dawno temu mama i ojciec Marji zostali zesłani. Oni... byli więźniami, znasz 

tę historię o fałszywych oskarżeniach. Znaleźli się na pewnej wyspie w Indiach Zachodnich.

Reina   przytakiwała,   rozumiała,   że   ta   nowa   historia   musi   mieć   coś   wspólnego   z 

background image

dawnymi opowieściami o zesłańcach. Marja też o tym opowiadała, o tym, że po raz pierwszy 

spotkała swoją matkę, gdy była już dorosła.

-   W   końcu   oni   wrócili,   Randar   i   Maria,   wrócili   tej   samej   nocy,   kiedy   ja   się 

urodziłam... zawsze uważałam, że to bardzo piękne. Mama wciąż mi o tym opowiadała.

Reina spostrzegła, że twarz matki złagodniała.

- Wciąż nie wiem, czy Maria wiedziała... może lepiej, żeby się nigdy nie dowiedziała. 

Ale... Astrid jest córką Randara. Wiem, że to prawda. Bo w pamiętnikach Marii jest mowa o 

różnych sprawach... między innymi o dziecku, które się urodziło, o wnuczce najpotężniejszej 

znachorki na wyspie. Te znachorki odcinają swoim wnuczkom dwa paluszki, to taki rytuał, 

rodzaj potwornego i niezrozumiałego paktu z jakimiś mocami. Reino, sama widziałaś ręce 

Astrid...

Reina westchnęła. Tak, widziała.

- Ona ma na imię Aztera - powiedziała Johanna. - Nosi dwa imiona: chrześcijańskie i 

tubylcze. Urodziła się jako niewolnica, ale teraz jest wolna. O, Reino, jest tyle problemów, 

nie wiem, jak mam to powiedzieć. Ale córka Astrid... Aurora... ona należy do naszej rodziny. 

I nie możemy odmówić jej pomocy. Astrid ciągnęła ją tak daleko, bo uważa, że ona należy do 

nas. Tam u siebie... cóż, ona tam nie może żyć jako człowiek wolny. Ona jest... oni uważają... 

O,   Reina,   to   strasznie   trudno   zrozumieć,   oni   uważają,   że   nie   jest   pełnowartościowym 

człowiekiem.

- Dlatego, że jest córką niewolnicy? Johanna uśmiechnęła się wdzięczna losowi za tę 

bystrość córki.

- No właśnie. Astrid mówi... ona sama się z tego wyrwała. Przeszła tę całą długą drogę 

z niewolniczej chaty do nowego życia, jest żoną wpływowego i bogatego człowieka. Ale 

nigdy nie została uznana przez większość tych, którzy na wyspach mają decydujący głos. 

Potrafi jednak z tym żyć. Natomiast Aurora... Aurora ma białych braci. Oni odziedziczyli 

białą skórę ojca. I ten ojciec... on nie wierzy, że Aurora jest jego córką. Chciał się jej pozbyć. 

Ona nie może tam wrócić.

Oczy Reiny stawały się coraz większe.

- Co? Ojciec jej nie chce? To najgorsze, co może... Johanna położyła rękę na chłodnej 

dłoni córki.

-   Astrid   opowiedziała   mi   o   tym,   żebyśmy   zrozumieli.   Przekazała   mi   też   inną 

tajemnicę, ale nie wiem, czy powinnam...

W pokoju zaległa cisza. Oczy Reiny zrobiły się wąskie jak szparki, zastanawiała się.

- On nie jest jej tatą? - zapytała cicho. Johanna zadrżała, od drzwi za jej plecami 

background image

ciągnęło chłodem. Patrzyła na tańczące cienie wywołane światłem świecy. Ona pomyślała 

dokładnie to samo, ale Astrid nie patrzyła Johannie w oczy, kiedy opowiadała jej tę część 

swojej historii.

Reina mrukęła coś. Johanna zmusiła się, żeby spojrzeć na twarz córki, dotknęła jej 

policzka.

- Aurora ma u nas mieszkać. Astrid też zostanie jakiś czas, w każdym razie do lata. 

Reina, ja nie wiem, co powinnam na to powiedzieć. Ja myślę... ja się po prostu boję. Trzeba 

się nad wieloma sprawami zastanowić, mamy wrogów, którzy może zechcą to wykorzystać 

przeciwko nam. Nie wiem, w jaki sposób, my przecież tylko wypełniamy obowiązek, ale... 

ludzie są dziwni. Reina uśmiechnęła się blado.

- Mamo, ja myślę, że należy się cieszyć. Bo przecież nie mamy dużo krewnych. Marja 

nie żyje. Amelia także. Mamy Bendika i Helenę, i bliźniaków. Jeszcze Karla. Ale poza tym to 

już nikogo...

Johanna skinęła głową.

- I ja tak myślę. Tylko że dzisiaj one nas zaskoczyły, to był prawdziwy szok. Ale... 

trzeba im po prostu wierzyć. A skoro już to zrobiłam, to teraz mam wobec nich obowiązki. 

Nie może być inaczej.

Reina objęła swoje podkurczone nogi ramionami i kołysała.

- Mamo - powiedziała po chwili. - Dlaczego ty się tak ich boisz?

Johanna chciała zaprotestować, co też jej córka wmawia? Dwie nieszczęsne kobiety 

zdane na jej łaskę, dlaczego miałaby się ich bać?

Ale Reina zamknęła oczy.

-  Ja nie  wiem  -  szepnęła  Johanna  niemal  niedosłyszalnie.  -  Ja mam   tylko...   takie 

uczucie. Coś... nie, nie wiem - powtórzyła.

Reina wciąż się kołysała w milczeniu.

Johanna   dotykała   palcami   haftowanej   narzuty,   którą   Reina   odsunęła.   Już   zaczęła 

żałować swoich słów. Powinna była zachować się jak matka, ukryć własny niepokój. A tak to 

przestraszyła Reinę, przecież nie o to jej chodziło.

- Reina, ja... nie powinnaś się bać. Aurora i ty... zostaniecie przyjaciółkami. Wiem, 

oczywiście, że nie przepadasz za swoją siostrą. Tak bardzo się różnicie. Myślę, że może 

Aurora i ty...

- Mamo, ona jest stara! To dorosła kobieta! Johanna potrząsnęła głową. Odważyła się 

nareszcie dotknąć ręki córki, chciała przytrzymać ją tak mocno, żeby to kołysanie nareszcie 

ustało.

background image

- Nie. Ma dwanaście lat. Urodziła się dwa lata wcześniej niż ty. Tylko tam u nich jest 

zupełnie   inaczej.   Ona   prowadziła   zupełnie   inne   życie   niż   dziewczęta   tutaj.   Będzie 

potrzebowała twojej pomocy, Reino. Powinnaś nauczyć ją się bawić.

Reina uniosła głowę i wysunęła brodę do przodu. Na jej buzi pojawił się nieśmiały 

uśmiech, Johanna przyjęła go z radością.

- Mamo, ja nigdy nie lubiłam się bawić. Chyba o tym wiesz.

W oczach Johanny pojawiły się łzy. Ileż to nocy nie przespała właśnie z tego powodu, 

że jej  mała  dziewczynka właściwie  nigdy nie  była  dzieckiem.  Odwróciła  ku sobie  twarz 

Reiny i ucałowała gładkie czoło. Włosy małej pachniały lawendowym mydłem.

- Więc może będziecie się nawzajem uczyć?  Reina westchnęła głęboko, dla matki 

jednak zabrzmiało to jak westchnienie ulgi.

-   Zobaczysz,   będzie   dobrze   -   szepnęła   Johanna.   -   Lepiej   niż   się   spodziewamy. 

Wszyscy będziemy zdumieni.

- Tak - odszepnęła Reina.

Ravi czekał na nią z zapaloną świecą. Na stoliku leżały dwie zaklejone koperty.

- Co robimy? - zapytał, wskazując na nie.

- To listy do Marji. Nie do mnie.

- To trzeba jej oddać.

- Możliwe. Tylko że ona dała je nam. Nie wiedziała, że Marja nie żyje. W takim razie 

nigdy by tu nie przyjechała...

- To dziwne. Thilla z pewnością dostała wiadomość. Miesiące minęły od czasu, kiedy 

Remmernann musiał się z nią widzieć, a już przynajmniej list od ciebie doszedł!

Johanna westchnęła.

- Nie wiem... mogło się coś stać. Listy tak łatwo giną. Może za bardzo ufaliśmy temu 

młodemu panu z Lom.

Ravi przygryzał dolną wargę. Ujął koperty, przysunął je do światła. Listy adresowane 

do Marji były grube.

- Ona przecież powiedziała, że Thilla przyjedzie. Więc może niech listy poczekają, to 

je sobie odbierze.

Johanna przytaknęła.

- Tak będzie najlepiej, ale tak mi przykro, że Thilla nie wiedziała...

- Musiała wiedzieć - burknął Ravi.

- No to dlaczego przysyła nam listy adresowane do Marji?

Pociągnął ją ku sobie na łóżko i zaczął wolno rozbierać.

background image

- Musimy się trochę przespać. Nie myśl już o tym. Jutro wypytamy Astrid dokładniej, 

jak dostała te listy i co Thilla mówiła przy tym. Pewnie się dowiemy, o co chodzi.

Johanna oparła się o niego.

- Ravi, wiesz, Reina jest taka przestraszona. Jakby całkiem zbita z tropu. Czy myślisz, 

że ona może... coś przeczuwać? To znaczy, czy może coś widziała?

- Trudno powiedzieć - odparł Ravi spokojnie.

Johanna nie dała się zwieść.

- Ty nigdy nie chcesz ze mną o tym rozmawiać, ale przecież wiem, że ty też wiesz! 

Znasz Reinę lepiej niż ja! Ty... wy... ja nie całkiem należę do waszego świata.

Potwierdził skinieniem głowy, ale nic nie powiedział. Zdjął jej bluzkę, położył żonę 

na poduszkach i zaczął rozsznurowywać jej buty.  Używała ich tylko od święta albo przy 

gościach, jak dzisiaj.

- Reina jest twoją córką, Johanno. Każdego dnia, wiele razy widzę ciebie w niej.

Johanna wybuchnęła:

- W dzień, owszem! Ale w nocy, Ravi, w nocy, to ona jest twoją córką!

Ravi zamarł, Johanna usłyszała własne słowa, można je było tłumaczyć w straszny 

sposób, tak paskudnie, że przestała oddychać, kiedy to sobie uświadomiła.

- Wiem, co miałaś na myśli, Johanno. Nie bój się - rzekł po chwili Ravi.

Odetchnęła z ulgą, także i dlatego, że Ravi rozpiął jej ciasny gorset.

- Obiecaj mi, że będziesz jej strzegł, Ravi. Obiecaj mi... och, chciałabym, żebyś po 

prostu pozamykał  jej te wszystkie  drogi. Ty przecież wiesz, dokąd one mogą prowadzić, 

wiesz, jakie są niebezpieczne!

Ravi pocałował ją w policzek, palcem rysował kręgi na jej skórze.

- Wiem. Zrobię wszystko, co będę mógł. Dla niej i dla Benjamina, i dla ciebie, moja 

kochana.

Ułożyła się wygodnie na posłaniu, a Ravi zgasił świecę. W ciemnościach Johanna 

szeptała do niego i do siebie samej:

- Ona da sobie radę. Jest mądra i zdolna, grzeczna i sprawiedliwa. Wyrośnie na dzielną 

kobietę, ta nasza „ córka. Będziemy z niej dumni.

Ravi przytrzymał na chwilę jej twarz. Czuła jego zapach, ten, który rozpoznałaby na 

końcu świata, nawet gdyby jego ciało się zmieniło i stało obce.

- Wiem. Oboje o tym wiemy. Ale nie będzie prowadziła zwyczajnego życia ta nasza 

Reina. Ma wojowniczą naturę, musimy tylko dać jej odpowiednią broń, Johanno.

Johanna   odetchnęła,   oblizała   suche   wargi,   bo   wiedziała,   że   on   zaraz   zacznie   je 

background image

całować.   A   bardzo   potrzebowała   tego   pocałunku   i   wszystkich   pieszczot,   jakie   ją   jeszcze 

czekają w nadchodzących latach.

Za każdym razem, kiedy Aztera miała przekraczać rzekę oddzielającą dzień od krainy 

snu, one do niej wracały. Bębenki, uderzenia serca z lat dzieciństwa. Pozwalała im się kołysać 

wtedy, gdy jako bezbronny tobołek przywiązywana była do bioder matki. Czuła, jak ciało 

matki porusza się w ich rytmie, na długo przedtem, zanim dowiedziała się, że są czymś innym 

niż   przedłużeniem   bicia   matczynego   serca,   które   słyszała   w   ciągu   dziewięciu   miesięcy 

spędzonych w legendarnym brzuchu Windeli.

Jakie to dziwne!

Dorastała pośród białych ludzi, nosiła ich ubrania, jadła ich potrawy, zanim jeszcze 

nauczyła się mówić.

Kiedy   zaczęła   mówić,   posługiwała   się   ich   językiem.   A   gdy   później   nauczyła   się 

tańczyć, to były to te sztywne kroki, tak charakterystyczne dla tańca białych.

Mimo to bębenki zawsze powracały do niej przed snem. Niekiedy mocne i wyraziste, 

innym razem takie dalekie, że już się bała, iż straciła z nimi kontakt. Ale one były, przez cały 

czas. Gdy tylko koło Astrid zaległa cisza, natychmiast się pojawiały.

Czy znajdują się w jej krwi?

Czy Aurora je słyszy?

Prawie w to wierzyła. A kiedy już raz przyjęła to do wiadomości, znalazła się na 

najlepszej drodze do podjęcia tej decyzji, którą właśnie miała wypełnić.

Krew łączy ludzi.

Krew jest ważniejsza niż ubranie i język, przenika wszystko inne i może cię nagle 

ściągnąć w dół, żebyś nie wiem jak wysoko się wspiął.

Zwilżyła wargi, były spierzchnięte po tych wszystkich dniach w słońcu i soli, tutaj, na 

północy, powietrze jest suche. Zimne i suche.

Astrid złożyła ręce i modliła się, żeby z ludźmi nie było tak samo.

Nie, nie może tak być.

Jutro poprosi Johannę i Raviego, żeby odbyli z nią jeszcze jedną podróż. O ile się 

dobrze orientuje, nie będzie to podróż zbyt daleka, mimo wszystko jednak czuła, że serce bije 

jej przed tą podróżą mocniej niż cztery miesiące temu, kiedy późnym popołudniem weszła na 

pokład statku i zobaczyła po raz pierwszy od wielu lat błysk życia w oczach Aurory.

Opowiedziała córce, że zawiezie ją do domu.

Do domu, do dalekiego kraju, w którym urodził się jej dziadek.

Czekają tam na nią dobrzy ludzie, którzy z pewnością ją przyjmą.

background image

Aurora długo patrzyła na matkę, zanim się uśmiechnęła. Potem wyprostowała swój 

delikatny kark i powiedziała:

- Ja wiem, mamo. Zawsze wiedziałam, że jest gdzieś na świecie takie miejsce, do 

którego ja przynależę. I że wciąż byłam w złym miejscu...

Wtedy Astrid przytaknęła i po raz tysięczny pożałowała największej pomyłki swego 

życia. Aurora nie powinna się była nigdy urodzić.

Spodziewała się kłopotów natychmiast, gdy tylko się zorientowała, że jej spotkanie z 

dumnym Muchą będzie miało następstwa. A kiedy wszystkie środki zawiodły, wiedziała też, 

że jej stary, siwowłosy mąż będzie wściekły. Najbardziej jednak bała się jego synów, swoich 

własnych synów. Oni są biali, żyją wśród białych  i nigdy nie wybaczyli  swemu ojcu, że 

dopuścił się skandalu i wziął za żonę czarną kobietę. Ściągnął na nich hańbę, bo urodzili się z 

córki niewolników! Byli jeszcze dziećmi, ale już nosili w sobie gniew, który przerażał Astrid 

tak bardzo, że coraz częściej myślała, że ich już nie kocha.

Od chwili gdy urodziła się Aurora, Astrid wiedziała, że bracia dziewczynki, ośmio - i 

dziesięcioletni, byliby w stanie ją zamordować. Tylko jej czujność, jej matczyna władza nad 

synami zapobiegła katastrofie. Ale teraz bracia są dorośli. Ona nie ma już nad nimi żadnej 

władzy, nie może kierować ich postępowaniem.

Mimo wszystko to nie to skłoniło ją do panicznej ucieczki po wielu latach kluczenia.

Otóż ostatnio wrócił Mucha. Astrid wiedziała dlaczego, chciał mianowicie odzyskać 

córkę. Chce jej zapewnić godne życie, wolność i dumę, powiedział. Uważał, że życie na 

ukrytej farmie nie przystoi córce takiego słynnego przywódcy niewolników.

Chciał ją zabrać w góry, chciał opowiadać dziewczynce o jej narodzie, chciał jej dać 

dom i rodzinę.

Astrid serce się krajało na myśl o tym, wiedziała jednak, że on ma prawo do dziecka. 

Mniej więcej rok temu poszła któregoś dnia do córki i zapytała, co ona o tym sądzi.

Aurora płakała, przyznała jednak, że głosy bębnów towarzyszą jej dzień i noc.

Nie należała do tego świata, krew jest ważniejsza niż ubranie i język.

Chciała pojechać do ojca i dała się przekonać zapewnieniom Astrid, że przecież będą 

się nawzajem często odwiedzać. Nie dostrzegła w tym kłamstwa, a może po prostu była za 

mała, żeby mieć odwagę nie wierzyć własnej matce.

Przyjechał po nią w pewien wczesny poranek.

Aztera czuwała całą noc i płakała.

Kiedy   jednak   różowa   jutrzenka   pojawiła   się   nad   plantacją   trzciny   cukrowej,   była 

gotowa. Uśmiechała się do swojej córki, ubrała ją w solidne proste rzeczy, pakowała jedną 

background image

walizkę po drugiej z ubraniami, jedzeniem i wyposażeniem.

Potem   poszły   na   miejsce   spotkania.   On   już   czekał.   Widział   swoją   córkę   po   raz 

pierwszy w życiu, przedtem jedynie o niej słyszał.

Patrzył na nią, a twarz powoli mu się zmieniała.

Potem odwrócił się gwałtownie.

Blank! - prychnął. - Blank! Blank! Blank!

Odrzucił jakąś tkaninę, trzymaną  w ręce, kolorowe pióra i kamienie, którymi  była 

ozdobiona, mieniły się w słońcu. Szkarłatna tkanina leżała na piasku. On zaś gestem wezwał 

swoich ludzi i odszedł bez słowa wyjaśnienia.

Powiedział tylko jedno jedyne słowo.

Oznaczało ono „biała”.

I Astrid nie mogła sobie wybaczyć, że tego nie przewidziała. Od tego dnia zmieniły 

się oczy Aurory, stały się jaśniejsze, jakby zapatrzone do wnętrza.

I przestała się uśmiechać aż do chwili, kiedy wsiadły na statek.

Serce Astrid bije mocno na to wspomnienie.

Mogła   dać   córce   tylko   jedną   jedyną   szansę.   Postanowiła   podjąć   ostatnią   próbę 

wydobycia jej z tej otchłani, do której dziecko zostało wrzucone.

Gdzieś na tym szerokim świecie musi przecież istnieć jakieś miejsce...

Musi być ktoś, u kogo ona poczuje się w domu.

Ktoś, kto przyjmie do wiadomości, że ona, zanim zaśnie, słyszy bębny, że jej włosy są 

czarne   jak  oczy  nocnego   motyla,   ale   że  równocześnie   jej   skóra   ma  ten   sam  księżycowy 

odcień, co skóra jej dziadka.

Kiedy zobaczyła  Raviego, to najpierw  pomyślała,  że to syn  Randara.  Z krótkiego 

spotkania z własnym ojcem zapamiętała jedynie ulotne wrażenie, uczucie. Była bardzo mała, 

panował mrok, ale nigdy tego nie zapomniała, gdzieś w jej głowie wciąż trwał jego obraz. I 

obraz przypominał tego obcego mężczyznę. Trudno uwierzyć, że Ravi nie ma w sobie ich 

krwi.

Aurora odczuwała to samo, było po niej widać. Rozmawiała z Ravim swobodnie już 

po paru minutach.  Sprawiała wrażenie spokojnej, uśmiechała  się. Otwierała oczy na tych 

ludzi i wcale się nie płoszyła, kiedy ktoś z nich zdawał się jej nie rozumieć.

Ravi zastąpi ojca jej córce. A Johanna matkę, gdyby było trzeba. Jej własna córka ma 

rozum i siłę matki, to widać na pierwszy rzut oka. Na dodatek Astrid zauważyła, że Reina ma 

też to coś niewytłumaczalnego, dziwnego, co sprawiło, że czuła się z Ravim jak ze starym 

przyjacielem.

background image

Uderzyła pięścią w niezwykle miękką poduszkę.

Noc ma się ku końcowi, a jutro ona będzie potrzebować siły.

Na szczęście Aurora spała twardo.

Widocznie   znalazła   spokój   w   dużym,   obcym   domu,   chociaż   pachniało   w   nim 

stęchlizną.

Tutaj mieszkała Marja.

Ale żeby nie wiem jak Astrid się koncentrowała, to nie udawało jej się pochwycić 

najsłabszego nawet echa siostry. Pozwoliła działać wyobraźni, próbowała wyobrazić sobie 

siostrę w tych pokojach, w tym łóżku.

Bez powodzenia, bardzo ją to dziwiło.

Może jutro.

Może kiedy już odwiedzi miejsca, gdzie jej ojciec żył jako młody człowiek.

Może wtedy przyjdą do niej te wytęsknione uczucia i będzie wiedzieć, czy postąpiła 

słusznie, przywożąc tutaj Aurorę.

Czy to naprawdę była droga do domu...

- Więc ty go spotkałaś? Randara? Swojego ojca? Astrid potakiwała:

- Raz. Jeden jedyny.

Johanna umilkła, ale nie spuszczała z tamtej upartego wzroku. Astrid musi jej o tym 

opowiedzieć. I w końcu ciemnoskóra kobieta zwilżyła wargi.

- Moja matka miała... bardzo trudne życie. Wiedziała też, że będzie ono krótkie. Ona 

była... no, jakby wam to powiedzieć... nie znacie przecież stosunków panujących na wyspie. 

Na wyspach. Na wyspach niewolniczych.

Johanna starała się ją zachęcić. Mają czas.

- Ludzie się mojej matki bali. A znowu jej matka była wielką znachorką, cieszyła się 

ogromnym   poważaniem   u   niewolników.   Ale   matka...   ona   miała   władzę   zarówno   nad 

czarnymi, jak i nad białymi. Była lwicą. Nie, panterą. Przemykała się między pniami drzew, a 

jej pazury były ostre.

Johanna bezszelestnie odstawiła filiżankę z ziołową herbatą z miodem. Wciąż jeszcze 

dziwnie jej było tak siedzieć w pokoju Marji. Ale też to w jakimś sensie naturalne. Zamek 

Marji nie może wciąż stać zamknięty. Żałoba nakazywała jej tak postąpić, ale teraz żal jest in-

ny, wszystko się zmieniło. A ta kobieta jest siostrą Marji. Johanna nie myślała, że jest na 

świecie ktoś, kto miałby prawo pić z filiżanek Marji, spać w jej łóżku.

Ta kobieta ma.

Siedzi oto z pledem Marji z jagnięcej wełny na kolanach i opowiada.

background image

Johanna słucha.

Próbuje czuć zapach tropikalnych nocy, które Astrid jej maluje, próbuje zrozumieć 

uczucia małej dziewczynki, zaniesionej, by pożegnała się z ojcem, którego nigdy przedtem 

nie widziała.

- Czy wtedy Maria o tobie wiedziała? - zapytała Johanna, gdy historia dobiegła końca.

Astrid potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Nie sądzę. On wydawał się taki... smutny. I jakby się bał... kiedy dawał 

mi tę małą figurkę. Nie powiedział tego, ale ja wiedziałam, że on chce, żeby to była tajemnica 

między nami.

Johanna przytakiwała. Amelia nigdy o tym nie mówiła, a Johanna wiedziała przecież, 

że ostatnie tygodnie życia Amelia spędziła na czytaniu zapisków Marii.

Powiedziałaby, gdyby znalazła tam wzmiankę wskazującą na to, iż Marja ma siostrę.

Maria   i   Randar.   Nieślubne   dziecko   i   kat.   Od   tego   się   bierze   cała   ich   historia. 

Opowieści o tych dwojgu nadal budzą w sercach młodych dumę i poczucie pewności. Oni 

zlekceważyli wszystko i przeżyli tyle burz, a nie utracili ani siebie nawzajem, ani własnej 

godności.

Maria. Jedyna osoba na świecie, której Mar ja nigdy nie krytykowała.

Maria była dobra i tylko dobra!

I Randar... Czy ktoś w tej rodzinie wspomniał kiedykolwiek o nim bez szacunku?

Pokolenia   się   zmieniały,   życie   -   było   raz   lepsze,   raz   gorsze,   ale   Randar   i   Maria 

pozostali fundamentem, opoką. W ich życiu wszystko wywrócono do góry nogami, i to nie 

raz. Trudno się przestać dziwić, jak oni zdołali przetrwać to i nie utracić dobroci serca?

Astrid odpowiedziała na to jednym prostym zdaniem:

- Maria, kiedy wyjeżdżała, rzuciła mojej matce w twarz kamień przyjaźni.

Johanna   czuła,   że   to   będzie   brutalna   historia,   ale   Astrid   mówiła   coraz   szybciej   i 

szybciej, jakby nie  mogła przestać. Wiedziała,  że z każdym  jej słowem niechęć  Johanny 

narasta. Mimo to musiała mówić, ledwo miała czas oddychać.

- Moja matka często spotykała Marię. One... miały wspólne zainteresowania. Pewnego 

razu matka uratowała Marii życie. Nie wiem, dlaczego matka tak rozpaczała, że biała kobieta 

zachowała się wobec niej przed wyjazdem okrutnie. Przecież nietrudno to było zrozumieć, 

matka uwiodła jej męża, i to tylko po to, by wypróbować swoją władzę... może Maria o tym 

nie wiedziała aż do wyjazdu. Może była zła, że tyle je obie łączyło, a potem okazało się, że 

kobieta, którą Maria uważała za przyjaciółkę, potajemnie uwiodła jej męża.

Astrid nie miała jasności, jak to było, ale kawałek po kawałku rozbijała obraz, jaki 

background image

Johanna stworzyła  sobie o kobiecie  i mężczyźnie,  którzy kiedyś  w taki  cudowny sposób 

pomogli jej matce.

Czy on ją naprawdę tak okropnie zdradził?

Jeśli Maria wiedziała, to jak potrafiła znieść tę promienną miłość między nimi, którą 

wszyscy widzieli aż do ostatniego dnia? Bo nawet jeśli ktoś zdradza tak paskudnie, to miłość 

powinna przetrwać, tyle Johanna wiedziała z własnego doświadczenia. Ale równie pewne 

jest,  że  zawsze  coś  wtedy  ulega  unicestwieniu  na  zawsze.  Coś,  czego  nigdy  nie  uda  się 

odbudować. Coś brudnego osiada na dnie serca i nie można tego wyczyścić.

Czy Maria tego nie czuła?

Czy to wszystko było oszustwem?

Ciężar życia prababki osunął się nagle na jej ramiona.

Ale Astrid uśmiechała się blado.

- Rozumiesz więc, kochana Johanna, jak wiele dla mnie znaczy, że przyjęliście mnie 

tak serdecznie. Odważę się powiedzieć... uratowaliście życie mojej córce.

Teraz Johanna się uśmiechnęła.

Tak, ona zawsze ratuje życie, chociaż czasami dość trudno to dźwigać.

Nawet teraz, w świetle wielu lamp i z bezpiecznym  ramieniem Raviego tuż obok, 

czuła, że nie wszystko jest takie proste.

Na szczęście Ravi uśmiechał się do Astrid. Na szczęście nie dostrzegała w jego twarzy 

niczego, co by świadczyło, że ma złe przeczucia. Nawet Reina wyglądała na zadowoloną, 

kiedy zabrała dzisiaj Aurorę, żeby ją po nabożeństwie przedstawić koleżankom. W ciągu 

zaledwie czterech dni obie dziewczynki zaprzyjaźniły się tak, jak Ravi przewidział.

Skąd w takim razie to wrażenie zagrożenia? Dlaczego siedzi tu i krzywi się na tę 

kobietę i dziecko, bliskie krewne jej własnej matki?

Jestem ostrożna, bo przeżyłam już za wiele zaskoczeń. Zawsze chciałam prowadzić 

spokojne życie, poddawać się nurtowi leniwej rzeki. Do tego zostałam stworzona. Tak miało 

wyglądać moje życie. A tymczasem nieustannie wpadam w wiry, porywa mnie wzburzony 

nurt, co więcej, sama szukam takich miejsc i dobrowolnie daję się ponosić prądowi.

Co ze mną jest nie tak?

Co sprawia, że w chwili, kiedy wszystko się układa, znowu rzucam się na niepewne 

wody?

Obejrzała się pośpiesznie, dostrzegła błysk w oczach Raviego. Uśmiechał się i dolewał 

Astrid chłodnej herbaty. Brunatnozłocista ciecz spływała z dzbanka w jego ręce do filiżanki 

kobiety.

background image

I w tym momencie pojęła.

To on jest rzeką.

A ona nigdy się nie uwolni, nigdy się nie wespnie na wysoki brzeg, nie postawi stopy 

na pewnej, bezpiecznej ziemi.

Próbowała, ale za każdym razem traciła oparcie i znowu wpadała w wiry.

Poczuła ból w piersi.

Patrzyła na Raviego. Patrzyła i patrzyła, i wciąż myślała to jedno:

On jest rzeką. Może toczyć się spokojnie przez jakiś czas, ona sama może w tej rzece 

pływać, nawet walczyć, nie dawać się ponieść nurtowi. Nigdy jednak nie potrwa to długo. 

Ramiona szybko się zmęczą, kiedy zechce płynąć pod prąd.

A potem rzeka znowu ją porwie, będzie ją pchać w stronę wodospadu, aż zacznie jej 

się wydawać, że zaraz utonie.

Ona nie chciała się utopić.

Oto cała prawda.

Rzeka   ją   kocha   i   będzie   ją   utrzymywać   nad   powierzchnią,   nawet   jeśli   ciska   ją 

niebezpiecznie blisko groźnych prądów i strasznych wirów. Do oczu Johanny napłynęły łzy.

Gniew na Astrid przemienił się w uczucie przypominające wdzięczność.

Następnym   razem   będzie   wiedziała,   że   jeśli   jakiś   dzień   przynosi   nieoczekiwane 

zmiany, to można się im poddać bez lęku.

Zauważyła, że tamtych dwoje siedzi i patrzy na nią. Że jej milczenie ich niepokoi.

Ravi odchrząknął i powiedział:

- Uważam, że powinniśmy powtórzyć to, co powiedzieliśmy Astrid już pierwszego 

dnia: Witaj... w domu.

Johanna wstała, podeszła do ciemnoskórej kobiety i ostrożnie przytuliła policzek do 

jej policzka.

-   Witaj   w   domu   -   szepnęła   i   poczuła,   że   serce   śpiewa,   ciesząc   się,   że   tak   łatwo 

wypowiedzieć właściwe słowa.

W końcu Astrid odsunęła ją lekko, potem bez słowa wyszła, a oni zostali sami, też nic 

nie mówiąc.

Kiedy jej kroki ponownie rozległy się na polerowanej podłodze, oboje spojrzeli ku 

drzwiom.

Astrid wyciągała ręce i prosiła, by otworzyli maleńką szkatułkę, którą przyniosła.

Johanna zajrzała do środka, odsunęła na bok kawałek jedwabiu.

W szkatułce znajdował się mały, okrągły kamyk. Na tle białej tkaniny wyglądał jak 

background image

rubin,  ale  nie  mienił  się  jak  klejnot.  Tak  naprawdę  miał  rdzawobrunatną   barwę  i czarne 

paseczki, jakby namalowane atramentem.

-   To   był   znak   mojej   matki,   znak   wiecznej   przyjaźni.   Nie   znacie   tamtejszych 

obyczajów, ja też nie wiem wszystkiego, co się z nim łączy. Ale jedno wiem na pewno: Kiedy 

Maria przed odjazdem rzuciła go w piasek, mojej matce o mało nie odebrało to życia. Już 

nigdy potem nie była taka sama. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo widywałam ją rzadko. 

Ale wiem. Zdrada Marii ciążyła jej bardziej, niż można to pojąć.

Johanna wyjęła kamyk. Wydał jej się bardzo lekki. Zwyczajny kamyk, tylko ten kwiat 

namalowany atramentem.. Ravi też dotknął kamyka. Johanna powiedziała:

- Dziękuję. Rozumiem, co masz na myśli, Astrid. Ja myślę, że Maria żałowała, jeśli 

jest tak, jak mówisz, że one były przyjaciółkami. Ale nigdy o tym nie wspomniała nikomu...

Astrid westchnęła i zamknęła szkatułkę.

- Chciałam go ofiarować jej córce. Miałam wrażenie, że to by jej dało... spokój. Ale... 

Marja   nie   żyje.   Amelia   także.   Johanno,   ty   jesteś   jedyną   osobą,   która   może   go   przyjąć. 

Powinnaś wiedzieć, że dla mnie jest to tylko kamień. Chociaż dla mojej matki to było coś 

znacznie potężniejszego.

Johanna przytaknęła:

- Dla mnie to też będzie tylko kamień. Myślę jednak, że masz rację, Maria żałowała. 

Sądzę, że uczczę jej pamięć, przyjmując go. I zapanuje pokój. Zresztą obie mamy córki, które 

już ten pokój zawarły.

Ravi wziął kamyk, zamknął go na chwilę w dłoni, potem schował do szkatułki.

- Położę go razem z książkami Marii - powiedziała Johanna.

Astrid uśmiechnęła się.

- W porządku! Cieszę się, że rozumiecie. Cieszę się, że witacie mnie tutaj jak w domu. 

Bez tego nie mogłabym pewnie załatwić tej starej, smutnej historii. Niektórzy mówią, że 

jestem zimną kobietą. Nie przejmuję się ani krzyżem, ani kręgiem. To tylko... symbole. Ale 

ten kamień chroniłam. Bo jeśli chodzi o moją matkę... to nie jestem zimna.

Johanna uśmiechnęła się.

- Wiem o tym. Pojąć nie mogę, jak ktoś może uważać, że jesteś zimna!

Oczy Astrid rozbłysły.

- Jutro opowiem wam więcej, jeśli was to interesuje. Zrozumiesz, dlaczego, Johanno.

Powiedzieli sobie dobranoc. Droga do Vildegârd była krótka i znajoma.

Kiedy się położyli, Ravi długo słuchał spokojnego oddechu Johanny.

Zastanawiał się, czy tego wieczoru Astrid też słyszy bębny.